Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu

Anne - Lise Boge

RÓŻE Z LODU

Grzech pierworodny 24

Przełożyła Anna Marciniakówna


Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny” rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cała historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

ROZDZIAŁ 1

Sivert wcisnął się za wielką skrzynię i wstrzymał oddech. Na dole, przy wejściu słychać było wołania i hałasy. Przestraszone głosy norweskie mieszały się z ostrymi niemieckimi. Prześla­dowcy, tupiąc głośno, wbiegali po schodach. Ktoś kopniakiem otworzył drzwi, a potem samotna żarówka pod sufitem rozbłysła mdłym blaskiem. Światło kilku silnych kieszonkowych latarek wdarto się na strych. Raz po raz ktoś kopał w kolejne drzwi. Kroki coraz bardziej zbliżały się do komórki, w której, cichutko niczym myszy, leżeli obaj uciekinierzy. W końcu komórka zo­stała otwarta i kilka strumieni światła roztańczyło się po ścia­nach. Poszukujący kopali wściekle jakieś przedmioty, a potem również ściany.

Nichts - powiedział zirytowany głos. - Uberhaupt nichts.

Po chwili drzwi zamknięto, a odgłosy oddalających się kro­ków słychać było słabiej.

Sivert leżał z głośno bijącym sercem. Był przygotowany na to, że w każdej chwili mogą się pojawić jacyś nowi ludzie. Wie­dział, że nie ustąpią tak łatwo. Ale minuty mijały, a nikt nie przy­chodził.

Hałasy przy wejściu też przycichły. Gdzieś w oddali rozległ się dźwięk zapalanego silnika i odjeżdżającego samochodu. Sivert przyłożył skaleczoną rękę do ust i próbował wylizać ranę do czysta. Czuł pulsowanie w całym ciele, przez moment prze­mknęła mu przez głowę przerażająca myśl, że być może ta rana w przyszłości przeszkodzi mu w grze. Natychmiast jednak ode­pchnął lęk od siebie. Teraz trzeba przede wszystkim ratować życie.

Nie wiedział, jak długo tak leży za tą wielką skrzynią. Mdły blask żarówki pod sufitem, której nikt nie zgasił, tworzył głębo­kie cienie na mrocznym strychu.

Sivert - David mówił półszeptem. - Sivert.

Tak, leżę tutaj.

- Mam wrażenie, że odjechali.

- Ale jeśli zostawili jakichś wartowników?

- Z tym musimy się liczyć. Powinniśmy jednak postarać się zniknąć stąd przed świtem. Musimy wyjechać pod osłoną nocy.

Sivert wyprostował plecy i wyłonił się zza skrzyni. Otarł twarz brudną ręką.

- Teraz to już na pewno nie ulega wątpliwości, że cię tro­pią - stwierdził cicho. - I myślę, że nie ustąpią, dopóki cię nie dopadną.

- Nie ustąpią, i dlatego musimy uciekać dalej.

David wyczołgał się ze swojej kryjówki. Wstał, otrzepał spod­nie. Jedna nogawka była rozdarta aż do biodra.

- Z pewnością rozstawili przy drodze patrole.

- Tak, ale sądzę, że koncentrują się raczej na drogach wiodą­cych do szwedzkiej granicy. W każdym razie taką mam nadzieję. Musimy skorzystać z tej szansy, Sivercie - powtórzył. - Nie mo­żemy tutaj tkwić nie wiadomo jak długo.

Na palcach przeszli przez pomieszczenie i stanęli w drzwiach strychu, nasłuchując jakichś dźwięków z dołu, z sieni. Domo­stwo jednak pogrążone było w nocnej ciszy. David poszedł przo­dem. Gestem przywoływał Siverta.

- No a co z twoimi rzeczami? Co z papierami?

- O tym powinienem po prostu zapomnieć. Nie odważył­bym się pójść jeszcze raz do swojego mieszkania.

Cicho zeszli po schodach, gdzie nikt ich nie zatrzymał, nikt się też nigdzie nie odezwał. David ostrożnie otworzył drzwi na podwórze i wysunął przez nie głowę. Dziedziniec pogrążony był w głębokich ciemnościach. Z ulicy za domem od czasu do czasu słychać było dźwięk samochodu, poza tym panowała cisza. David gestem przywołał Siverta i weszli do pełnej przeciągów, ciem­nej bramy. Nigdzie ani znaku życia. Zatrzymali się przy wyjściu.

- Po drugiej stronie ktoś może stać - szepnął Sivert. - Po­zwól, że ja pójdę pierwszy. Jeśli ktoś tam jest, to mogę powie­dzieć, że...

- Nie, ja idę pierwszy - David przytrzymał go ręką. - Jeśli tam ktoś jest, to lepiej, żebym ja został schwytany. Ty możesz się ukryć na strychu, a potem wrócisz do Inndalen. Obiecaj mi to, Sivercie! - Uścisnął rękę Siverta i wyszedł. Wkrótce zniknął.

Sivert wciąż stał z bijącym sercem. Puls dudnił w całym cie­le. Znowu ostrożnie rozejrzał się wokół. David był w drodze do niewielkiej ciężarówki, zaparkowanej kilka metrów dalej. Nikt za nim nie wolał. Wszędzie panowała cisza. Sivert, nie ogląda­jąc się, również pobiegł w stronę samochodu. David otworzył drzwiczki. Bez słowa podał Sivertowi kluczyki i wślizgnął się do ciężarówki. Leżały tam jakieś puste papierowe worki oraz wełniany koc. Ułożył się w jednym narożniku, przykrył kocem i workami.

- Jedź - szepnął do Siverta. - I niech Bóg ma nas w opiece.

Dla Siverta była to najdłuższa w życiu podróż samochodem. Panowały niemal nieprzeniknione ciemności, droga była wąska i wyboista, wiele razy znajdował się niebezpiecznie blisko głębo­kiego rowu, nie miał przecież żadnego doświadczenia w prowadzeniu samochodów. A przez cały czas nie opuszczała go myśl, że w każdej chwili mogą zostać zatrzymani przez niemiecki pa­trol lub droga zostanie przed nimi zamknięta. I wtedy wszystko skończy się prawdziwą katastrofą, tego był niemal pewien.

Po blisko trzygodzinnej jeździe zatrzymał samochód na pu­stym rozstaju dróg, wysiadł i otworzył tylne drzwi.

- Halo, jak ci się wiedzie?

- Jestem okropnie poobijany - jęknął David, wyczołgując się spod koca. - Poza tym jednak cieszę się bardzo z każdym ki­lometrem, który przybliża nas do celu, a nikt nas nie zatrzymuje. Jest mało prawdopodobne, by Niemcy wysłali do odległych do­lin wiadomość, że im uciekłem.

- Zwyczajna kontrola zawsze może się zdarzyć.

- Też o tym wciąż myślę - westchnął David, zeskakując na ziemię. - Dobrze jest rozprostować kości. I opróżnić pęcherz. Od dawna bardzo mi się chciało.

- No i mnie też - przytaknął Sivert, rozpinając spodnie. - Myślałem, że z tobą jest tak samo.

Załatwili swoje potrzeby i stali potem jeszcze chwilę przy sa­mochodzie, wchłaniając ostre nocne powietrze. Przez cały czas towarzyszyła im niezła pogoda. Teraz pojawiły się pierwsze płat­ki śniegu.

- Mam nadzieję, że nie rozpęta się śnieżyca - rzekł Sivert w zamyśleniu. - Nie jestem, niestety, doświadczonym szoferem, który może prowadzić w każdych warunkach.

- Świetnie dajesz sobie radę - dodawał mu otuchy David. - A to nie wygląda mi na jakąś zadymkę. Po prostu trochę popró­szy. A jak tam z twoją raną? - dodał, ujmując rękę Siverta.

- Opatrzymy w domu. Nie jest z nią najlepiej - przyznał Sivert i znowu przyłożył usta do pulsującej rany.

Nie chcieli już tracić więcej czasu. Byli na to zbyt niespo­kojni.

- Co miałbym powiedzieć, gdybym został zatrzymany?

- Powinieneś próbować jakoś ich zagadać, wydostać się z tego.

Ciekawe, co by też to miało znaczyć, myślał Sivert, siada­jąc znowu za kierownicą. Na moment przymknął obolałe oczy i zaczął się modlić, by Bóg pozwolił im dostać się cało do domu. Musiał przyznać, że nieczęsto się w swoim życiu modlił. Nie po­winien więc chyba oczekiwać, że Pan Bóg natychmiast go wysłu­cha, człowieka, który przypomina sobie o Bogu tylko wówczas, gdy znajdzie się w prawdziwej potrzebie. Bóg Ojciec nie lubi takich. Ale modlił się z wielką wiarą w czasie, kiedy oczekiwa­li Johannesa. Modlił się o to, żeby dziecko urodziło się zdrowe i nieokaleczone. To nie było takie oczywiste ani dla niego, ani dla Tordhild, są przecież bardzo blisko ze sobą spokrewnieni. Wi­docznie jednak Bóg spojrzał na nas łaskawie, pomyślał Sivert - jeśli to tylko nie zwyczajny przypadek, że dziecko urodziło się bez najmniejszej wady. Wolał jednak nie myśleć, że to przypadek.

- Spójrz na nas łaskawie, Boże - szeptał, a biały obłok pary unosił się nad jego głową. - Wybaw nas z tej opresji!

Nie był pewien, czy to Bóg tak wszystko urządził, ale kiedy za­częło dnieć, zjechali z głównej drogi i skierowali się w stronę Inndalen. Sivert bał się tak okropnie, że kręciło mu się w głowie, kiedy prowadził samochód przez uśpione Surnadalen. Bo tam, jak wiedział, aż się roi od Niemców. Nikt ich jednak nie zatrzy­mał. Dopiero gdy samochód skręcił ku Gjelstad, odetchnął na­reszcie, wydając z siebie przeciągły jęk. Byli uratowani!

Gjelstad leżało mroczne i wielkie w szarym brzasku. Przeje­chał obok i zaczął zjeżdżać w dół ku Inndalen. Kiedy rodzinna wieś wyłoniła się przed nim z mroku, poczuł ukłucie w sercu z radości i wdzięczności. Blada plama złocistego światła rozjaś­niała na wschodzie niebo nad górami, świadcząc, że dzień bę­dzie pogodny.

Dopiero kiedy wprowadził samochód na mały dziedziniec obejścia na Wzgórzu i wyłączył silnik, wróciły emocje. Oparte na kierownicy ręce zaczęły drżeć i Sivert nie mógł tego opanować. Czuł, że ma łzy w oczach, zdrową ręką ocierał twarz. W końcu głęboko i z drżeniem wciągnął powietrze, po czym - sztywny i obolały - wysiadł z samochodu. Znowu poszedł do tyłu i otwo­rzył drzwi z tamtej strony.

- Żyjesz jeszcze?

- Oczywiście - odparł David i wyczołgał się z wnętrza. - Wprost nie mogę uwierzyć, że to prawda. Rzeczywiście dotarli­śmy do celu?

- Tak, jesteśmy w Inndalen - przytaknął Sivert. Wyjął swój plecak z samochodu i znowu zamknął drzwi. - A ja mieszkam tutaj. To jest Wzgórze.

David stał i rozglądał się wokół w ciągle w szarym świetle poranka.

- Wygląda mi to na fantastyczne miejsce - powiedział, kładąc rękę na ramieniu Siverta. - Przyjrzę się lepiej za dnia. Chciałbym przyjechać tutaj w zupełnie innej sprawie. A tak będę się musiał ukrywać. Gdzie jest to miejsce, w którym za­mieszkam?

Sivert odwrócił się i wskazał dłonią ku letnim oborom.

- Parcela leży tam w górze. Jest to dom dwojga naszych słu­żących ze Stornes. Na czas twojego pobytu oni przeprowadzili się do dworu. Stamtąd przynajmniej będziesz miał bardzo pięk­ny widok - dodał z niepewnym uśmiechem.

David przygładził włosy i próbował uporządkować jakoś swoje pogniecione, brudne ubranie.

- Pomyśleć, że wyszliśmy z tego cało - szepnął cicho. W jego głosie słychać było głębokie wzruszenie. - Przez cały czas nie miałem odwagi uwierzyć, że nam się to uda.

- Ani ja - przyznał Sivert. - Ja nieczęsto zwracam się do Pana Boga, ale ostatniej nocy robiłem to wielokrotnie.

- W takim razie było nas dwóch - skinął głową David. Poło­żył obie ręce na ramionach Siverta i spojrzał mu prosto w oczy. - Nigdy ci tego nie zapomnę, Sivercie. Nigdy.

- Jeszcze nie dotarliśmy tak naprawdę do celu - wtrącił Sivert nieco skrępowany. - Zresztą to samo zrobiłbyś dla mnie, jestem o tym przekonany.

Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciwko siebie. Kiedy w kuchni zapalono światło, Sivert odwrócił się.

- Tordhild musiała słyszeć samochód - rzekł. - Chodź­my, zjemy coś, zanim odprowadzę cię na górę. Musimy wyjść z domu, dopóki dzieci śpią. Wprawdzie Johannes o tobie wie, ale Marilena jest za mała.

- Myślisz, że to rozsądne opowiadać o mnie synowi? Ile on ma lat?

- Dwanaście i pół. Ale ja nic nie mógłbym zrobić bez jego wiedzy, Davidzie. On mi towarzyszy we wszystkim. Można jed­nak na nim polegać - dodał. - To, że Johannes został wtajemni­czony, nie stanowi żadnego zagrożenia.

David skinął głową.

- Sam wiesz najlepiej, Sivercie. Ufam ci. Myślałem tylko, że dla chłopca w jego wieku to wielka odpowiedzialność dźwigać taką tajemnicę.

Na to Sivert nie odpowiedział. Kopnął lekko jedno koło sa­mochodu.

- A co zrobimy z tym?

- Też się zastanawiałem. Powinniśmy się go pozbyć naj­szybciej, jak to tylko możliwe, żeby nie przyciągał niczyjej uwagi, chociaż akurat tego nikt by nie wiązał bezpośrednio Z moim zniknięciem. - Zawahał się na moment, potem mó­wił dalej: - Skoro jednak ty nie masz samochodu, to być może wydawałoby się ludziom dziwne, że nagle coś takiego stoi na twoim dziedzińcu?

- Masz rację, nie możemy go tu zostawić - przyznał Sivert. - Najpierw schowam go w stodole, a potem, kiedy będzie okazja, pojadę do Trondheim i zostawię samochód przed twoim miesz­kaniem. Mam nadzieję, że ten, który ci go pożyczył, zachował dodatkowe kluczyki?

- Z pewnością tak, poza tym chyba liczy, że go odzyska. Do­kumenty i karta wozu leżą w bocznej kieszeni obok przedniego siedzenia. Powinieneś to wiedzieć, na wypadek gdybyś został za­trzymany. ..

- O, gdyby do tego doszło, to powiem, że pożyczyłem samo­chód od przyjaciela.

David skinął głową. Drzwi wejściowe do domu otworzyły się. Na ganek wyszła Tordhild.

- Nie macie zamiaru się przywitać? - spytała cicho. - Wkrót­ce kawa będzie gotowa.

Dwoma długimi susami David dopadł do niej. W obie dłonie ujął jej rękę i mocno ściskał.

- Więc to ty jesteś Tordhild - powiedział. - Tyle o tobie słyszałem, nigdy jednak nie miałem przyjemności cię spotkać. Szkoda, że widzimy się pierwszy raz w takich okolicznościach.

- Ja się strasznie cieszę, że wróciliście cali i zdrowi - wy­krztusiła Tordhild. - To była dla mnie bardzo długa noc.

- Szczerze mówiąc, dla nas również - wtrącił Sivert, rusza­jąc w stronę ganku. - A niewiele już brakowało, żeby...

Dopiero kiedy usiadł przy stole, Sivert poczuł, jak bardzo jest głodny. Mimo to zdołał wmusić w siebie tylko jeden kawałek chleba. Napięcie ostatnich godzin wciąż zaciskało mu żołądek niczym szpony i czuł się bardzo źle.

- Nie będziesz jadł?

- Sądzę, że poczekam do obiadu. Teraz jestem za bardzo rozbity.

- Więc naprawdę było tak blisko?

- Tak jest, mało brakowało.

- Bardzo mi przykro, że wciągam was w to wszystko - rzekł David, spuszczając wzrok. - Ale nie wiedziałem, co zrobić. W ostatnich dniach w Trondheim było naprawdę okropnie. Wciąż przeszukania i ataki na Żydów, naprawdę mogliśmy po­znać gniew rasy panów. Majątki i wszelka własność zostały Ży­dom odebrane, młodzi i starzy wywiezieni na południe. Nikt nie wie, co stało się z pojmanymi. - Jego twarz wykrzywił bolesny grymas i David umilkł.

- A co z twoją rodziną?

- Oni mieszkali w Oslo. Moi rodzice zostali już wywiezieni, wiem o tym. Ale podobno starszy brat zdołał przedostać się do Szwecji. Mam w każdym razie nadzieję, że do tego doszło - dodał.

Tordhild i Sivert wymienili między sobą ukradkowe spojrze­nia.

- Opowiedziałem o wszystkim Oli, ale on niczego nie obie­cał - rzekł Sivert pospiesznie. - Pojęcia nie mam, jak się teraz ma sprawa z przeprowadzaniem ludzi przez szwedzką granicę.

- Ja też nic o tym nie wiem - rzekła Tordhild w zamyśle­niu. - Słyszałam tylko, że Dorbet nie bardzo jest zadowolona z działalności swojego męża. I zresztą świetnie ją rozumiem. To bardzo niebezpieczna praca.

- Ale porozmawiasz z nim jeszcze? - spytał David, spoglą­dając na Siverta.

- Oczywiście, że porozmawiam w dogodnej chwili - przy­taknął Sivert. - Nie chciałem tylko, by zbyt wielu ludzi wiedzia­ło, że mieszkasz na Parceli, ale to jasne, że Ola... tak, on musi się dowiedzieć prędzej czy później - dodał.

Tordhild zaczęła pakować jakieś ubrania do dużego pleca­ka.

- Pomyślałam, że powinieneś się przebrać w czyste ubra­nie - zwróciła się do Davida. - Znalazłam jakieś rzeczy Siverta. Jesteście prawie tego samego wzrostu, myślę więc, że będą na ciebie dobre. A ja później upiorę to, co miałeś na sobie. Przygotowałam ci też ubranie na zmianę, żeby ci niczego nie brakowało. Codziennie jedno z nas będzie do ciebie przycho­dzić z obiadem. Będziesz się tam pewnie na górze czuł dosyć samotny...

- Teraz najbardziej się cieszę, że jestem bezpieczny - rzekł David. - A czy znajdę w moim domu coś do czytania?

- Chyba powinieneś się rozejrzeć po naszych półkach - za­prosił Sivert. - Może znajdziesz coś interesującego.

Wstali od stołu.

- Obawiam się, że dzieci wkrótce się obudzą - powiedziała Tordhild cicho, zerkając ku drzwiom. - Marilena...

- Już idziemy - zapewnił David. - Gdzie mógłbym się prze­brać?

Wziął tłumoczek z ubraniem i przeszedł do salonu, żeby je na siebie włożyć, Tordhild tymczasem kończyła pakować jego plecak. Kiedy wrócił, uśmiechnęła się.

- Bardzo jesteś podobny do Siverta - stwierdziła. - I masz takie same ciemne włosy.

- Nie mam tylko jego loków - uśmiechnął się David. - Brak mi też jego muzycznego talentu. Zawsze mu zazdrościłem, i jed­nego, i drugiego.

- Tutaj jest obiad na dzisiaj - poinformowała Tordhild, kie­dy obaj mężczyźni stali na ganku gotowi do drogi. - Możesz tam rozpalić ogień na kuchni i odgrzać jedzenie.

David podziękował i wziął od niej naczynia.

- Przykro mi, że robię wam tyle kłopotu - powiedział ci­cho. - I że narażam was na niebezpieczeństwo. Dlatego muszę stąd zniknąć możliwie jak najszybciej.

Tordhild skinęła głową i uniosła dłoń w geście pożegnania, kiedy odchodzili.

Obaj mężczyźni brnęli w górę, nie mówiąc nic. Kiedy znaleźli się już dość daleko od domu, David odwrócił się i rozejrzał po okolicy. Wieś spoczywała otulona lekką poranną mgłą, słońce wyzłacało jednak góry i mieniło się w czarnym fiordzie.

- Jakie to piękne miejsce - powiedział wolno. - Tutaj czuł­bym się znakomicie.

- To prawda, miejsce jest piękne - zgodził się Sivert. - Ale czy dobrze byś się tutaj czuł, to już całkiem inna sprawa. W ta­kiej małej wiosce panują zupełnie inne stosunki. Człowiek nie powinien się różnić od reszty.

- A ja się wyróżniam, chcesz powiedzieć, dlatego że jestem Żydem?

- Nie wiem... większość pewnie by to zaakceptowała... Ech... co tam, nie ma o czym gadać.

- Czyżbyś i ty miał złe doświadczenia?

- Właściwie nie, chociaż różnię się od nich tak bardzo, jak to tylko możliwe. Tylko ja się tym nie przejmuję. Ludzie mogą sobie gadać, co chcą. Właściwie to ja się tutaj czuję wspaniale - dodał z uśmiechem. - Odkąd Tordhild i dzieci są przy mnie...

- Świetnie cię rozumiem - skinął głową jego towarzysz. - Ja też chętnie miałbym żonę i dzieci jak ty, ale akurat teraz cieszę się, że ich nie mam. Wyobraź sobie ucieczkę z małymi dziećmi. Potworne!

Dom na Parceli wyłonił się przed nimi w otoczeniu drzew owocowych, pomalowany na czerwono, przytulny. Pochylili głowy, przechodząc przez niskie drzwi, i znaleźli się w izbie po­łączonej z kuchnią. Wszędzie panował porządek i było bardzo czysto.

- Mam nadzieję, że będzie okazja, bym podziękował tym, którzy mi pożyczają taki piękny dom - rzekł David.

- No, tego nie wiem - powiedział Sivert. - Ale przekażę im pozdrowienia od ciebie. Bo chyba nie będziesz mógł zejść na dół, Davidzie, bo to by jednak oznaczało narażanie życia.

- Świetnie to rozumiem.

- Tordhild i ja będziemy cię odwiedzać codziennie. Może i Johannes czasem tu zajrzy. Więc jakichś ludzi będziesz widy­wał - dodał. - Żebyś nie czuł się taki samotny.

- Tym nie powinieneś się martwić, Sivercie. Jestem ci po prostu niebywale wdzięczny za to, że mogłem tutaj przyjechać. I za to, że uratowałeś mi życie.

- Jeszcze nie dotarliśmy do celu - mruknął Sivert i uścisnął rękę, którą David do niego wyciągnął. - Jeszcze nie jesteś bez­pieczny, nie.

- Porozmawiaj z tym Olą, o którym wspominałeś - poprosił David z naciskiem. - Koniecznie to zrób, Sivercie.

Sivert skinął w milczeniu głową i postawił plecak na krze­śle.

- Teraz muszę wrócić na dół, zanim domownicy się pobu­dzą - oświadczył. - Muszę też ukryć samochód.

Odwrócił się, kiedy odszedł kawałek od domu. David stał na ganku i patrzył w ślad za nim. Uniósł dłoń w geście pozdrowie­nia. Sivert odpowiedział tym samym. Potem westchnął i poszedł dalej. Czuł, że będzie się teraz musiał zmagać z bardzo poważ­nym problemem. I to się nie zmieni, dopóki David będzie miesz­kał w Parceli. To jego odpowiedzialność, zarówno za Davida, jak i za rodzinę i mieszkańców dworu.

Westchnął znowu i kopnął jakiś kamień. Kamień potoczył się do bruzdy i wypłoszył stamtąd kuropatwę, która zerwała się przerażona, machając skrzydłami. Uniósł wzrok ku niebieskie­mu jesiennemu niebu i jeszcze raz westchnął.

- Pomóż nam, Panie Boże, uporać się z tą sprawą - modlił się półgłosem. - Spraw, żeby wszystko się udało.

ROZDZIAŁ 2

To naturalne, że wszyscy zaczęli gadać o obcym, kiedy w jakiś czas potem Sivert przyjechał małą ciężarówką do Stornes i po­wiedział, że musi ją tu ukryć.

- W każdym razie wróciliście cali i zdrowi do domu - rzek­ła Mali z ulgą. W jej głosie brzmiało wzruszenie. - Nieustannie o was myślałam.

- Mało brakowało, a bylibyśmy wpadli - przyznał Sivert. - Havardzie, czy mogę zostawić samochód na kilka dni w stodole? Spróbuję później pojechać do Trondheim i tam go zostawić.

- Oczywiście że możesz. Co innego mógłbyś zrobić? Prze­cież obcy samochód nie może stać na podwórzu przed twoim domem, Niemcy natychmiast by go zauważyli.

- No ale trzymanie go tutaj też jest sporym ryzykiem - wtrą­ciła Mali. - Mam na myśli zarówno samochód, jak i twojego przyjaciela. Chyba jednak zdajesz sobie z tego sprawę?

- Oczywiście, że sobie zdaję sprawę - przytaknął Sivert. - David też dobrze o tym wie. Bardzo by chciał przedostać się za granicę najszybciej, jak to możliwe. W żadnym razie nie chce nas obciążać bardziej, niż to niezbędne.

- Tylko nie mieszaj do tego Oli - ostrzegła Mali. - On po­winien w najbliższym czasie zachować spokój. Pomyśl o Dorbet i dziecku, którego oczekuje.

Sivert nie powiedział nic, wymknął się za drzwi, by ukryć samochód w stodole. Domyślał się, że z Olą będą problemy. I nie miał pojęcia, jak się to wszystko skończy. Wiedział, że Ola prze­prowadzał ludzi przez granicę od dawna, wyglądało jednak na to, że teraz przestał.

Przede wszystkim muszę się dowiedzieć, dlaczego, myślał Sivert. Jeśli bowiem ma jakoś przeprawić Davida do Szwecji, to jest całkowicie uzależniony od pomocy Oli. A może Ola zna in­nych, którzy by mogli to zrobić. Dlatego poszedł do Granvold, lekceważąc to, co powiedziała matka.

Na dziedzińcu spotkał Dorbet dźwigającą pełną balię prania, które miała rozwiesić.

- A co to się stało, ty do nas przychodzisz, Sivercie?

- Tak, to ja, chciałbym porozmawiać z Olą.

- Mam nadzieję, że to nie jakaś konspiracja?

- No cóż, nie wiem, jak by to powiedzieć...

- Mama mówiła, że pojechałeś do Trondheim i przywiozłeś tutaj swojego przyjaciela. Czy on tutaj zostanie na dłużej?

- Wróciłem do domu dzisiaj w nocy.

- I on przyjechał z tobą?

- Tak, zainstalowaliśmy go w domu na Parceli.

- Powinieneś być ostrożniejszy, Sivercie - ostrzegła go z powagą. - Niemcy od dawna mają na nas oko, dobrze o tym wiem.

- Tak, rozumiem. I dlatego bardzo bym chciał, żeby David przedostał się przez granicę najszybciej, jak to możliwe.

Dorbet wpiła w niego spojrzenie.

- To dlatego przychodzisz? Chcesz, żeby Ola ci w tym dopo­mógł?

- Tak, myślałem, że on...

- To źle myślałeś.

Mówiła nieprzyjemnym głosem, przełożyła miednicę z pra­niem na drugie biodro.

- Ale on przedtem przeprowadzał ludzi.

- Przedtem tak. Ale teraz już nie.

- A to dlaczego?

- Bo to jest bardzo niebezpieczne, Sivercie, chyba sam rozu­miesz! Niemcy mają oko na Olę, mówiłam ci przecież. On został nawet ostrzeżony przez jednego niemieckiego oficera. Tamten powiedział, że Ola musi się mieć na baczności. Bo Niemcy wie­dzą o tym, co robi.

A więc to dlatego, pomyślał Sivert. Ola dostał ostrzeżenie. To przerażające. Ale jak to możliwe, że go nie aresztowali, skoro tyle wiedzą? - zastanawiał się.

- Oni się tu wciąż kręcą - mówiła dalej Dorbet. - Dlatego, że go obserwują. Więc nie proś nas o pomoc, Sivercie. Przecież wiesz, jak Ola nie lubi odmawiać. On tak chętnie wszystkim po­maga. Ale ja nie chcę zostać wdową z dwojgiem dzieci pozba­wionych ojca!

W jej oczach pojawiły się łzy, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę.

- Teraz rozumiem - westchnął Sivert. - Nie wiedziałem, jak się sprawy mają. Ale mimo wszystko muszę porozmawiać z Olą. Może on zna kogoś, kto by mógł...

- Ola jest w stodole - poinformowała Dorbet.

- Może mógłbym ci pomóc z tym praniem? - zaoferował się Sivert, biorąc miednicę z rąk siostry.

- Nie, nie musisz.

Skinął głową, odwrócił się i ruszył w dół, w stronę stodoły. Przez cały czas czuł na plecach spojrzenie siostry.

- No i co, przywiozłeś tego człowieka? - przywitał go Ola, kiedy go tylko zobaczył. - Podróż z Trondheim przebiegła bez kłopotów?

- Raz zrobiło się bardzo gorąco, o mało nie zostaliśmy zła­pani - przyznał Sivert. - W całym swoim życiu nigdy bardziej się nie bałem. No ale dzisiaj w nocy dotarliśmy do domu.

- I przywiozłeś ze sobą swojego przyjaciela? Jak on ma na imię? David?

- Tak, umieściliśmy go w domu na Parceli.

- Uważaj, żebyś za dużo o tym nie opowiadał - ostrzegł Ola. - Ostatnio Niemcy mają na nas oko, musisz zdawać sobie z tego sprawę.

- Tak, rozmawiałem już z Dorbet, ona powiedziała mi to samo.

- Chcesz czegoś ode mnie? - spytał Ola. W jego oczach po­jawił się wyraz czujności, jakby bał się tego, co ma nastąpić.

Sivert zwlekał. Nerwowo gładził ręką włosy.

- No właśnie, chętnie bym z tobą porozmawiał. Ale i mama, i Dorbet... nie, sam nie wiem - westchnął.

- Czy to coś z tym twoim Davidem?

- Tak, on się strasznie boi, że zostanie odkryty. I boi się, ja­kie by to mogło mieć konsekwencje dla mnie... dla wielu z nas, gdyby go złapali.

- Mogę sobie wyobrazić - rzekł Ola z powagą. - Dobrze go rozumiem.

- On chciałby się dostać do Szwecji najszybciej, jak to moż­liwe.

- A więc to o to chodzi?

- Pomyślałem sobie, że może ty...? Słyszałem jednak, co mówi Dorbet, że zostałeś ostrzeżony. W tej sytuacji naprawdę nie wiem, co robić. Bo ty chyba nie mógłbyś mu towarzyszyć, prawda?

- Nie, teraz bym się na coś takiego nie odważył. W każdym razie nie przed świętami - dodał.

- No a po świętach? - spytał Sivert z nadzieją w głosie. - Tak długo to on by chyba mógł zaczekać.

- W ogóle sytuacja jest niepewna. Pojęcia nie mam, czy jesz­cze kiedyś się odważę. No bo oni mają na mnie oko, wiesz... a ja mam rodzinę i muszę o niej myśleć - dodał cicho.

- A może znasz innych, kogoś, kto by mógł...

- Na razie nic nie wiem. Ale mogę się popytać.

- Zechciałbyś to zrobić?

- Oczywiście, że zrobię, ale nie oczekuj za dużo. Nie ma te­raz wielu takich w naszej okolicy, którzy przeprowadzają ludzi przez granicę. A ci, którzy to robią, są bardzo zajęci. Ale, jak powiedziałem, przepytam - obiecał. - Powiem ci, jak tylko coś będę wiedział.

- A może byś któregoś dnia poszedł na Parcelę i odwiedził Davida - zaproponował Sivert. - On bardzo potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Kogoś innego niż ja i Tordhild, chciałem powiedzieć - dodał. - Mógłbyś mu zresztą wyjaśnić, jakie są problemy z przekraczaniem granicy, tobie prędzej by uwierzył, że po prostu trzeba czekać.

- Pomyślę o tym - Ola skinął głową. - Oczywiście, że mógł­bym go odwiedzić. Prędzej lub później - dodał.

- Czego dzisiaj od ciebie chciał Sivert? - spytała Dorbet, kiedy wieczorem kładli się spać. - Widziałam, że poszedł do cie­bie do stodoły.

- Tak, odwiedził mnie.

- Mam nadzieję, że mu nie obiecałeś...

Wsunął ramię pod kark żony i przyciągnął ją do siebie. Od­garnął długie włosy na bok i całował ją po policzkach.

- Nie, Dorbet, powiedziałem, że nie mogę mu pomóc.

Dorbet odetchnęła z ulgą i odwróciła się ku niemu. Wtuliła się w niego mocno.

- Bałam się, że się zgodzisz.

- Teraz bym się nie odważył. Nie po tym, co mi powiedzia­łaś.

- To dobrze - wyszeptała z ustami tuż przy jego szyi. - Nie chciałabym zostać tutaj w Granvold jako wdowa.

- Nie bój się, nie zostaniesz - uśmiechnął się i przytulił ją jeszcze mocniej. - Teraz ty i dzieci znaczycie dla mnie najwię­cej.

- Na razie masz tylko jedno dziecko - uśmiechnęła się za­czepnie.

- Niedługo będzie dwoje - odparł, głaszcząc jej okrągły brzuch.

- Niedługo i niedługo - jęknęła Dorbet. - Do rozwiązania zostały jeszcze cztery miesiące!

- Ale to szybko zleci! Teraz zaczynają się uboje przed świę­tami, później też będzie mnóstwo pracy, nawet się nie obejrzysz, jak...

Przez chwilę leżeli, nic nie mówiąc. Ola wolno i z czułością głaskał ją po plecach.

- No i jak się czujesz jako gospodyni?

- Ech, jakoś idzie. Ale tylu rzeczy jeszcze nie umiem, muszę przyznać. Twoja mama zajmowała się różnymi sprawami, o któ­rych nie miałam pojęcia. Na szczęście służące są doświadczone, czasem aż się dziwię, ile one potrafią. No i jest moja mama, mogę ją prosić o radę, kiedy już nie wiem, co robić. Mimo wszystko brak mi twojej mamy - wyznała cicho. - To tak, jakby się czło­wiekowi nagle ziemia usunęła spod nóg.

- Ja też nie mogę pojąć tego, że matki już nie ma. I nie ro­zumiem, co się stało tamtego dnia - dodał. - Jak to możliwe, że ona tak bez powodu padła trupem.

Dorbet nie odpowiadała. Przytuliła się tylko jeszcze bardziej i pocałowała go w szyję. Poczuł ciepło jej oddechu. Koniuszkiem języka pieściła jego ucho.

- Ty, moja - wyszeptał i położył ją na plecach. - Ty, ty, moja...

Jego wargi zamknęły się na jej ustach. Pieścił ją językiem. Dorbet oplotła nogami ciało męża i skierowała ku sobie jego twarz. Ola oddychał coraz szybciej. Pożądliwe ręce próbowały zdjąć z niej nocną koszulę. Dorbet mu pomagała. Wydostała się z ubrania i naga wyciągnęła na posłaniu. On wciąż głaskał jej ciało. Od piersi w dół do brzucha i dalej do okrągłych ud. Rozsu­nął jej nogi. Zaczął ją pieścić palcami. Dorbet z trudem chwytała oddech.

- Tak - szeptała cicho. - Tak, Ola.

Jesienny mrok otulał świat. Dni były krótkie i zimne. Nawet jeśli pokazywało się słońce, to nie docierało już do dziedzińca. Wkrótce całkiem przestanie się pokazywać i wróci dopiero do­brze po Bożym Narodzeniu.

Skończył się ubój owiec. Teraz wszyscy czekali, aż do dworu przyjdzie rzeźnik, który pomoże im w uboju świń i cieląt. Które­goś popołudnia zadzwonił i powiedział, że wybiera się do Stornes w poniedziałek.

- To dobrze, że przyjdzie w listopadzie, to jeszcze nie jest za późno - powiedziała Mali do Havarda, kiedy wszedł do izby, żeby jej powiedzieć o rozmowie z rzeźnikiem. - W poniedziałek mamy ostatni dzień listopada.

- On przez cały czas jest bardzo zajęty - tłumaczył rzeźnika Havard. - No ale teraz mamy już pewność.

- Tylko że planowaliśmy też gręplowanie wełny - przypo­mniała Herborg. - Wyznaczyliśmy spotkanie na czwartego grudnia.

- Zdążymy i z jednym, i z drugim - stwierdziła Mali. - Z ubo­jem skończymy raz - dwa. Nie bój się, zdążymy także z gręplowa­niem, Herborg.

- A kiedy będziemy lać świece, babciu? - Mała Mali szarpa­ła babcię za spódnicę. - Powiedziałaś, że możemy być przy laniu świec, Marilena i ja.

- No i będziecie - uspokajała ją Mali. - Zorganizujemy to, kiedy już skończymy z ubojem. Wtedy przyjdzie czas na lanie świec.

- Czy ja będę mogła zrobić własne świece?

- Oczywiście, że będziesz mogła - przytaknęła Mali i pogła­skała ją z czułością po głowie. - Obie będziecie mogły, i ty, i Ma­rilena.

- Ale spadnie na nas mnóstwo pracy - westchnęła Her­borg. - Ubój, lanie świec, gręplowanie wełny, pieczenie ciasta...

- I sprzątanie - przypomniała Ingeborg, zmywając naczy­nia. - Porządne sprzątanie i mycie całego domu!

- Ale to przecież miesiąc przedświąteczny - rzekła Mali. - To zawsze czas ciężkiej pracy. Zdążymy jednak ze wszystkim, co trzeba, w tym roku też damy temu radę. Trzeba tylko dobrze zorganizować pracę.

A jeśli chodzi o organizację, to Mali była prawdziwą mistrzy­nią. Wiele lat doświadczenia uczyniło z niej naprawdę znakomi­tą gospodynię. No i poza tym mam wokół siebie inteligentnych, zdolnych ludzi, myślała. Ane i Ingeborg zaczynają się wpraw­dzie starzeć, ale to najlepsze służące, jakie można sobie wyma­rzyć. Po tych wszystkich latach wiedziały bardzo dokładnie, cze­go i kiedy Mali sobie życzy, potrafiły większość prac wykonać same, gospodyni nie musiała patrzeć im na ręce. To dlatego Mali mogła poświęcać tyle czasu na tkanie.

Wiele gotowych prac leżało teraz w tkalni. Ponieważ nie można ich było wysyłać do Ameryki, Mali gromadziła je w wiel­kiej skrzyni. W końcu kiedyś przecież wojna się skończy, myśla­ła. Co prawda nigdy by jej do głowy nie przyszło, że będzie trwać aż tak długo.

Dorbet też miała wiele gotowych strojów ludowych, ale po śmierci Marit nie mogła już tyle szyć. Odpowiedzialność za cały dwór spoczywała teraz na niej, musiała sprostać wielu nowym dla siebie obowiązkom. Ale jej postawa przechodzi wszelkie oczekiwania, myślała Mali. Dorbet rzuciła się w pracę z entuzja­zmem, za wszelką cenę starała się pokazać, że potrafi sprostać wyzwaniu. Na szczęście ona też ma doświadczone służące, które spędziły we dworze wiele lat. Córka musi się jednak teraz trochę uspokoić, myślała Mali. Jest na nogach od świtu do nocy, to nie może dłużej tak trwać, Dorbet jest przecież w ciąży. Poza tym Mali wiedziała, że Dorbet bardzo by chciała kontynuować szycie strojów ludowych. Jej potrzeba jakiegoś zajęcia poza domową pracą. Nigdy nie była urodzoną gospodynią i chyba nie będzie, żeby się nie wiem jak starała.

W ostatnim czasie Mali często zaglądała do Granvold, głów­nie po to, by pomóc i wesprzeć Dorbet we wszystkich nowych obowiązkach. Córka chętnie przyjmowała jej pomoc, co Mali bardzo cieszyło. Uważała, że bardzo się teraz do siebie zbliżyły, ona i Dorbet, może najbardziej w okresie po gwałcie. To, że Dor­bet jej się zwierzyła, stworzyło między nimi zupełnie wyjątkowe stosunki. Mali bała się, jak te straszne wydarzenia wpłyną na córkę, dotychczas jednak wszystko układało się nieźle. Dorbet była taka szczęśliwa i tak zajęta dzieckiem, którego oczekiwała, że inne sprawy odsuwała w cień. Ale prędzej czy później reakcja się pojawi, myślała Mali. Jeśli nie przychodzi natychmiast, to na pewno należy się jej spodziewać później. Mali często widywała takie załamania.

Musi obserwować córkę i pomagać jej najlepiej, jak potrafi. Tyle ostatnio spadło na Dorbet, najpierw ten gwałt, potem śmierć Marit i do tego wymagająca rola gospodyni wielkiego dworu. Może reakcja przyjdzie po porodzie? To też nie byłoby nic dziwnego, Mali o tym wiedziała. No ale będziemy się mar­twić w odpowiednim czasie. Najważniejsze, że nikt inny nie dowiedział się o tym, co się stało. Zwłaszcza Ola. To przecież mogłoby mieć katastrofalne następstwa, myślała Mali z lękiem. Ola z pewnością chciałby policzyć się z Niemcem, a z tego na pewno nie wynikłoby nic dobrego. Zresztą taka historia może też narobić złej krwi między małżonkami, choć przecież gwałt nie był przez Dorbet zawiniony.

Mali westchnęła i skuliła się. Trzeba uważać na córkę.

Tordhild zatrzymała się i patrzyła w górę, kiedy zbliżyła się już do Parceli. Dym z komina kierował się prosto ku niebu w ten spokojny listopadowy dzień. Poprzedniej nocy spadło sporo śniegu. Wszędzie było biało i pięknie, chociaż szło się ciężko.

Niewielu ludzi wydeptywało teraz ścieżkę do Parceli, właści­wie nikt poza nią i Sivertem. Wymieniali się w dostarczaniu Davidowi jedzenia. Sivert starał się też odwiedzać go codziennie. Zdawał sobie sprawę, że dla uciekiniera zamkniętego w domu na Parceli dni są bardzo długie.

David stanął w drzwiach, kiedy Tordhild otrzepywała z sie­bie śnieg w sieni.

- A, to ty dzisiaj przyszłaś?

- Tak, dzisiaj to ja. Przyniosłam ci kotlety i kapustę.

- Rozpieszczasz mnie tym wspaniałym jedzeniem.

- E tam, jesz to samo co i my.

- Po waszym jedzeniu nikt by się nie domyślił, że trwa wojna.

- No tak, jedzenia nam nie brakuje. Spichlerze w Stornes są pełniejsze niż zazwyczaj. Bo po prostu nie można sprzedawać produktów w mieście. Więc jedzenia to akurat mamy dużo.

Otrzepała śnieg z płaszcza, zdjęła chustkę i weszła za Davidem do izby. W żelaznym piecyku buzował ogień. Spod stołu wyszedł kot i ocierał się o jej nogi.

- Przyjemnie mieć tutaj kota, prawda?

- Tak, bardzo się z tego cieszę. Zawsze to jakieś towarzystwo.

- Dłużą ci się dni?

- Cóż, nie mogę zaprzeczyć - rzekł szczerze. - Niełatwo jest tak tutaj siedzieć, w kompletnej izolacji, nie mając pojęcia o tym, co się stało z moją rodziną i przyjaciółmi. Czasami mam wraże­nie, że od tego zwariuję.

- Ale Sivert przynosi ci gazety i wiadomości?

- Tak, dziękuję, Sivert robi, co może. - Popatrzył na nią. - Droga Tordhild, ja nie chciałem się skarżyć. Jestem naprawdę wdzięczny za to, co dla mnie robicie. Myślałem tylko, że o wiele szybciej uda mi się przedostać przez granicę...

- Z Olą nie jest tak prosto. Przecież wiesz...

- Tak, słyszałem. Ale obiecał, że popyta innych, Sivert tak mówił. I to było zaraz po moim przyjeździe tutaj. Minął już cały miesiąc i Bóg wie, co będzie dalej. Mnie się wydaje, że trwa to wieczność - dodał.

Tordhild przełożyła kotlety z miski, w której je przyniosła, do garnka i postawiła na piecyku.

- Widzę, że ziemniaki masz od wczoraj.

- Tak, zwykle gotuję ziemniaki raz na kilka dni.

Tordhild wyjęła talerz i sztućce, i zaczęła nakrywać do stołu.

- A czy nie mogłabyś zjeść razem ze mną? Nieprzyjemnie tak jadać wszystkie posiłki samemu.

- Tylko że ja już jadłam w domu...

Na twarzy Davida pojawiło się rozczarowanie. Pospiesznie przygładził ciemne włosy i usiadł do stołu, nie mówiąc nic więcej.

- Ale chyba jeden ziemniak to mi się jeszcze zmieści - wtrą­ciła Tordhild szybko. - I jakiś mały kotlecik.

David rozpromienił się. Wziął z parapetu doniczkę z rośliną i postawił ją pośrodku stołu.

- Możemy sobie wyobrażać, że jest pokój, a my siedzimy w restauracji - uśmiechnął się. - Dzisiaj mam spotkanie z pięk­ną kobietą.

Tordhild nie odpowiedziała. Uśmiechnęła się tylko. Poczuła, że rumieniec pali jej policzki.

- No nie wiem, czy taką piękną - rzekła z uśmiechem.

- Zapewniam cię, że piękną. Sivert nieustannie o tobie opo­wiada. Jesteś jakby jego drugim „ ja” - oznajmił David. - Dla niego nie będzie nigdy innej kobiety poza tobą.

- Z nami obojgiem tak jest - oznajmiła Tordhild cicho i po­stawiła jedzenie na stole.

Podczas posiłku rozmawiali o tym i o owym. David opowia­dał o swojej rodzinie, o przyjaciołach i o życiu w Trondheim. A także o muzyce. O swoich tęsknotach i nadziejach. I o stra­chu, w którym teraz żyje.

- Nienawidzę swojej sytuacji, tego, że jestem ścigany niczym zwierzę - wyznał w pewnej chwili. - To poniżające. I dlaczego? Tylko dlatego, że jestem Żydem! Naprawdę trudno to zrozumieć, że można skazać cały naród. Dla mnie to naprawdę niepojęte.

- Dla mnie też nie - skinęła głową Tordhild. - Przykro sły­szeć o tym, co się stało z twoimi rodzicami. Powiadasz, że zostali wywiezieni. Wiesz o nich coś więcej?

- Nie, tylko to, że zostali wywiezieni na południe. Ale do­kąd, tego nie wiem. Obawiam się jednak najgorszego.

- A w Trondheim nie miałeś bliskiej ci kobiety?

- Nie, nie miałem tyle szczęścia co Sivert. Jeszcze nie znalaz­łem właściwej osoby. Ale to nie ma znaczenia - dodał pospiesz­nie. - Akurat teraz bardzo się z tego cieszę. Bo przecież straszne byłoby utracić kogoś, kogo się kocha.

Kiedy Tordhild chciała zmywać, David ją powstrzymał.

- Zostaw to - rzekł stanowczo. - Ja naprawdę nie mam in­nego zajęcia, jeszcze by tego brakowało, żebyś po mnie zmywała. A poza tym to bardzo ci dziękuję, Tordhild.

- Radzisz sobie tu znakomicie - powiedziała Tordhild z uśmie­chem. - Mieszkanie jest takie czyste i zawsze wysprzątane.

- Coś muszę robić dla zabicia czasu.

- A masz coś do czytania?

- Owszem, czytam sporo. W czytaniu znajduję pociechę, zapominam wtedy o swojej sytuacji, przynajmniej na jakiś czas. Bardzo bym jednak chciał mieć radio.

- Teraz radio w naszej wsi ma tylko Ola.

- Tak, Sivert mi mówił. On codziennie przychodzi do mnie z wiadomościami. Niech was Bóg błogosławi oboje za to, że się mną zajęliście! - dodał. - Zapewniam cię, że będę wam dozgon­nie wdzięczny. I nie miejcie mi za złe, jeśli czasami tracę cier­pliwość. Ale to siedzenie i czekanie jest takie frustrujące, trudno znieść, że człowiek jest zdany wyłącznie na innych. Bardzo bym chciał już stąd odejść, nie mogę być wam ciężarem dłużej, niż to konieczne. A poza tym wiem, że to dla was wielkie ryzyko. Wierz mi, ja naprawdę wciąż o tym myślę.

- Wiemy, Davidzie. I rozumiemy cię. Ale na razie Sivert nic więcej zrobić nie może. Musisz się jeszcze na jakiś czas uzbroić w cierpliwość.

Kiedy już Tordhild miała wychodzić, David ujął obie jej ręce w swoje. Długo je ściskał. Potem pochylił się i pospiesznie mus­nął jej policzek gorącymi wargami.

- Dziękuję, Tordhild - powiedział cicho. - Dziękuję.

Tordhild otulała się chustką, zarumieniona i rozgorączko­wana.

- Wszystkiego dobrego - powiedziała tylko. - Myślę, że Sivert przyjdzie do ciebie pod wieczór.

Na zewnątrz stała przez chwilę, dotykając ręką policzka. Jego pocałunek palił jej skórę. Nie wiedziała, jak ma się do tego ustosunkować. Chyba powinna była go powstrzymać. Ale może to tylko znak przyjaźni, myślała. Taki jest nam wdzięczny i taki samotny. Bardzo samotny.

Odwróciła się jeszcze raz, kiedy znalazła się już w pewnej odległości od domu, ale nikogo za sobą nie zobaczyła.

ROZDZIAŁ 3

Tego dnia, kiedy w Stornes miało się odbywać lanie świec, Marilena bardzo wcześnie przyszła do dworu. I ona, i Mała Mali od dawna się na to cieszyły. Mali rozłożyła gazety na podłodze, żeby tłuszcz miał gdzie ściekać.

Musiały pracować w kuchni, bo w pralni było zbyt zimno. Ingeborg zagotowała wodę w kociołku. Trzeba ją wlać do dużej beczki, potem zaś dodać roztopiony łój barani i świński tłuszcz. Po chwili łój wypływa na powierzchnię i w tym moczy się kno­ty przymocowane do długich patyków. Zanurza się je w tłuszczu i zanurza, dopóki świeca nie zrobi się taka gruba, jak się chciało.

A trzeba przygotować niemało świec. Muszą wystarczyć do całorocznego użytku: grube świece i zwyczajne świeczki do lichtarzy, nie można też zapomnieć o świeczkach na choinkę. Mnóstwo pustych pudełek stało pod stołem, do tych pudełek włoży się gotowe wyroby. Napełnione świecami pudełka ustawia się na półkach w pralni i tam leżą przez cały rok, stamtąd się je wyjmuje, kiedy są potrzebne. Latami używa się tych samych pudelek, są to duże kartony z szarobiałej tektury oraz mniejsze pudełeczka na świeczki choinkowe.

- O, tutaj już pachnie świętami - rozpromieniła się Marilena, kiedy weszła do izby. Kręciła się w kółko, wciągając powiet­rze przez nos. - Prawda, babciu, że to jest zapach świąteczny?

- Masz rację, to jest zapach świąteczny, tak - przytakiwała Mali. - Pamiętam ten zapach również z czasów, kiedy ja byłam małą dziewczynką i też odczuwałam świąteczny nastrój, kiedy zaczynaliśmy robić świece.

- Wtedy też mieszkałaś w Stornes? - spytała Mała Mali.

- Nie, wtedy mieszkałam w domu moich rodziców w Buvika. To jest dom mojego dzieciństwa.

- A możesz opowiedzieć, jak to było, kiedy byłaś mała, bab­ciu? Powiedz, jak wy robiliście świece.

- Naprawdę chcecie o tym słuchać?

- Och tak! - wołały chórem zachwycone dziewczynki.

Mali znalazła dwa fartuszki, które założyła wnuczkom.

- Musimy pracować, kiedy ja będę opowiadać - wyjaśni­ła i dała każdej z nich patyk, który przygotowała już wcześ­niej. - Wkrótce Ingeborg przyjdzie z wodą, potem wylejemy łój do beczki i możemy zaczynać.

- No ale jak było w Buvika, opowiadaj - upierała się Marilena.

- No cóż, mieszkaliśmy w bardzo małym gospodarstwie, które nazywało się właśnie Buvika. Wy obie jeszcze tam nie by­łyście. Ale tej wiosny z pewnością pojedziemy.

- A kto tam mieszka teraz?

- Mój brat z żoną. Znacie przecież wujka Bjarne i ciocię Anne, poznałyście ich, kiedy nas odwiedzili. W domu było nas pięcioro rodzeństwa. Nie było tak dużo miejsca jak tutaj w Stornes.

- Ale świece robiliście?

- Oczywiście, że robiliśmy, wtedy co roku produkowało się mnóstwo świec. I ich przygotowanie to był jakby początek okre­su świątecznego. Potem piekliśmy świąteczne ciastka i chowa­liśmy je w starych blaszanych pudełkach. Mogliśmy spróbować tylko tych ciastek, które się pokruszyły, poza tym trzeba było czekać do świąt.

- My też będziemy próbować.

- Tak, ale nas było do tego wielu, trzeba ci wiedzieć, a poza tym rodzice nie mieli dużo pieniędzy. Musieliśmy oszczędzać ciastka na święta.

- A dostawaliście świąteczne prezenty?

- Tak, dostawaliśmy jakieś drobiazgi, ale nie takie rzeczy, jak wy teraz dostajecie, nie. Na to nie było nas stać, kiedy byłam mała.

- To święta nie były wtedy takie uroczyste? - pytała Mała Mali, wpatrując się w babcię niebieskimi oczyma.

Mali uśmiechnęła się. Na jej twarzy pojawił się wyraz roz­marzenia. Nagle wspomnienie świąt z dzieciństwa, spędza­nych w Buvika, stanęło przed nią jak żywe. Było biednie, żyli oszczędnie, ale przecież święta były tak samo radosne jak teraz. Szczęśliwe święta. Mali wspominała zapach łojowych świec i po­marańczy, każde dziecko dostawało w Wigilię pół pomarańczy. Pamiętała też pyszne jedzenie oraz to, że w Wigilię każdy mógł się najeść do syta. W ciągu roku nie zawsze tak bywało. We wspomnieniach Mali pojawiła się matka, w czarnej, zniszczonej świątecznej sukni i lśniąco białym fartuchu, oraz ojciec, chudy, o pomarszczonej cerze, siedzący na honorowym miejscu przy stole. Oczywiście, że również w tamtych czasach święta były uroczyste, chociaż mieli tak niewiele. Wspomnienia z dzieciństwa otaczał niezwykły blask. To było tak strasznie dawno temu, myślała Mali. Tak niewiele ona wiedziała wtedy o tym, co ma nastąpić, o nieszczęśliwym małżeństwie z Johanem, o Cyganie Jo i o życiu z Havardem. .

- Ty płaczesz, babciu?

Mali przetarła ręką oczy i uśmiechnęła się.

- Nie, nie płaczę - powiedziała. - Chyba coś wpadło mi do oka.

Kiedy zbliżał się obiad, pudełka na świece były pełne po brzegi. Każda z dziewczynek miała pudełko wypełnione świecami, któ­re sama zrobiła.

Marilena podziwiała swoje dzieło. Uniosła jedną świecę w górę i uważnie jej się przypatrywała.

- One są po prostu piękne, te moje świece - oznajmiła bez skrępowania.

- Masz rację, są piękne - przyznała Mali. - Naprawdę jeste­ście niezwykle zdolne.

- Ja dam moje mamie i tacie jako gwiazdkowy prezent - roz­promieniła się Marilena.

Mała Mali zerknęła spod oka na matkę, zajętą przy kuchni.

- Ja też dam mamie - szepnęła, mrugając. - Tylko teraz ma­ma nie może się jeszcze o tym dowiedzieć.

Posprzątano w izbie i nakryto do stołu. Mali powiedziała, że Marilena powinna zjeść z nimi obiad, ale dziewczynka nie miała na to czasu. Musiała jak najszybciej pobiec do domu ze swoimi świe­cami. Mali pomogła jej się ubrać i zawiązała jej czapkę pod brodą.

- Musisz iść ostrożnie - ostrzegła. - Gdybyś się przewróciła, to świece się połamią.

- Nie, nie mogę się przewrócić!

- Ale na drodze jest mnóstwo śniegu.

- Ja jestem duża, babciu.

Mali uśmiechnęła się czule i przytuliła dziecko.

- To prawda - przyznała. - Jesteś duża. I pozdrów wszyst­kich w domu.

Stała przez dłuższą chwilę na ganku i machała Marilenie, do­póki dziewczynka nie zniknęła za zakrętem. Potem westchnęła, otuliła się lepiej chustką i weszła z powrotem do domu.

Tego popołudnia Ola poszedł z Sivertem do Davida. Planowali to od dawna, ale jakoś się dotychczas nie składało.

- Nie wiem, czy to ma sens - powiedział Ola, kiedy Sivert zaproponował mu tę wizytę. - Nie mam mu właściwie nic do powiedzenia, ja nie mogę go przeprowadzić przez granicę, a nikt inny się też tego nie podjął.

- Ale możesz po prostu odwiedzić go razem ze mną - nalegał Sivert. - David bardzo by się cieszył, mogąc cię spotkać. I sam będziesz mógł mu wytłumaczyć, jak teraz jest trudno z przecho­dzeniem przez granicę. On z pewnością chętnie cię wysłucha.

W końcu obiecał, że pójdzie tam z Sivertem, chociaż Dorbet bardzo się to nie podobało.

- Ale nie obiecasz, że go przeprowadzisz! - ostrzegała Dor­bet męża.

- Nie, nawet mowy nie ma - zapewniał Ola. - Już ci to mó­wiłem.

- A jeśli on będzie bardzo zrozpaczony, ten David...

- To ja i tak nic nie zrobię - obiecał Ola. - Możesz być cał­kiem pewna.

Spotkał Siverta na podwórzu jego domu i razem ruszyli ścieżką w górę. Ścieżka była ledwo widoczna, ponieważ tylko Sivert i Tordhild wydeptywali ją w drodze do Davida.

- Mnóstwo śniegu napadało - powiedział Ola, brnąc w górę.

- Tak, bardzo trudno jest nam tędy przejść, kiedy w nocy napada. Bo tylko ja i Tordhild tędy chodzimy, wiesz, więc nasze ślady wciąż zasypuje śnieg.

Dalej szli w milczeniu. Kiedy zbliżali się do Parceli, na progu domu pojawił się David.

- Halo! - wołał, najwyraźniej ożywiony czekającą go wizy­tą. - A cóż to, goście do mnie idą?

- Tak, to jest Ola, o którym ci opowiadałem - przedstawił Sivert, gdy zbliżyli się do domu.

- Ola, a to jest David Lein, mój przyjaciel muzyk, o którym tyle słyszałeś.

Obaj mężczyźni wymienili uścisk dłoni. Przybyli czyścili spod­nie ze śniegu i długo tupali, zanim weszli za Davidem do środka. W izbie pachniało kawą.

- Nastawiłem kawę, jak tylko zobaczyłem was na dole - wy­jaśnił David. - No i mam ciasto od Tordhild, będę miał czym was przyjąć.

Zdążył już nakryć do stołu na trzy osoby. Teraz przyniósł tacę z ciastem i postawił pośrodku.

- Siadaj, Ola - Sivert wskazał mu wygodne krzesło. Sam zdjął plecak, który przyniósł, i postawił na ławie. Otworzył i za­czął wypakowywać zawartość.

- Tu masz świeże ciasto - powiedział, zwracając się do Davida. - A tu trochę masła i jajka.

- Rozpieszczacie mnie - uśmiechnął się David, przyjmując produkty.

- Musisz mieć chociaż jedzenie, skoro siedzisz tutaj sam - rzekł Sivert i podał mu gazety. - A tutaj są wczorajsze gazety. Na ile można polegać na tym, co piszą, to już zupełnie inna spra­wa - dodał. - Cenzura przecież działa...

- A więc to tutaj mieszkasz - rzekł Ola, kiedy usiedli do kawy.

- Tak, i jestem bardzo wdzięczny, że mogę tu być - westchnął David. - W Trondheim o mało mnie już nie złapali, na szczęście przyjechał Sivert. Niemcy polowali na mnie od dawna.

- Tak właśnie słyszałem.

- W kraju trwają regularne polowania na Żydów - powie­dział David ponuro.

- Z tego, co mówią w radiu, to wszędzie tak jest. Nie tylko tutaj w Norwegii.

- Miałem nadzieję, że przedostanę się do Szwecji.

- Tak, Sivert mi mówił.

- Źle się czuję, siedząc tutaj. Boję się, że zostanę wyśledzony. Człowiek nigdy nie wie, na kim można polegać, zdaję sobie też sprawę, że i was narażam na niebezpieczeństwo.

- Tutaj we wsi możesz polegać na wszystkich - zapewnił Ola. - No ale jeśli ktoś inny zacznie węszyć, to nie wiem...

- A kto by to mógł być? - spytał Sivert, biorąc kolejny kawa­łek ciasta.

- Och, my tu wszyscy jesteśmy obserwowani - westchnął Ola. - Jeden niemiecki oficer ostrzegał Dorbet.

- Miałem wrażenie, że przede wszystkim ciebie obserwują?

- Jeśli obserwują mnie, to obserwują też wielu innych - stwierdził Ola.

- A dlaczego on jej to powiedział? - zastanawiał się Sivert. - Od dłuższego czasu o tym myślę. Dlaczego nie przyszli i po pro­stu cię nie zabrali? To do nich niepodobne, żeby przekazywać ostrzeżenia, prawda?

- No nie wiem - rzeki Ola trochę niechętnie. On sam też się nad tym zastanawiał. Rozmyślał nad tym, jakie stosunki panują właściwie między tym Niemcem i Dorbet. Starał się jednak ode­pchnąć od siebie wszelkie podejrzenia. - Może nie wszyscy są takimi samymi draniami - rzekł nieco skrępowany.

Dwaj pozostali mężczyźni nic na to nie odpowiedzieli.

Przez chwilę wszyscy siedzieli w milczeniu.

David znowu częstował ciastem.

- Więc ty nie możesz mnie przeprowadzić, Ola? - spytał nagle.

Ola upił łyk kawy i potrząsnął głową.

- Nie, nie odważyłbym się. W każdym razie nie teraz. Jak powiedziałem, oni mnie obserwują. Gdybym się wybrał z tobą w drogę, natychmiast złapaliby nas obu. Nie zasłużyłeś sobie na to. Ja zresztą też nie.

- A nie znasz nikogo innego, kto by mógł...

- Nie, teraz nie znam.

David skulił się na krześle. Jego twarz wyrażała głębokie roz­czarowanie.

- Ale chyba znajdzie się jakieś rozwiązanie? - zaczął nie­pewnie Sivert.

- Ale kiedy? - spytał David cierpko. - Przesiedziałem tu już ponad miesiąc i w dalszym ciągu nie pojawiła się żadna możli­wość przejścia do Szwecji. To dla mnie beznadziejne, dla ciebie, Sivercie, także. Cóż, to niebezpieczne dla wszystkich, którzy o mnie wiedzą. Pomyśl, co by to było, gdyby mnie Niemcy wy­węszyli. Mówicie przecież, że wieś jest pod obserwacją.

Sivert zerknął na Olę.

- Prędzej czy później znajdzie się jakieś rozwiązanie - po­wiedział. - Prawda, Ola?

- Ja nie wiem - odparł tamten szczerze. - Akurat teraz to ja żadnego rozwiązania nie widzę.

- Więc może będzie lepiej, jeśli wrócę do Trondheim - po­wiedział David. - Tam z pewnością otrzymam pomoc w przedo­staniu się za granicę. Znam innych, którzy...

- Czyś ty rozum postradał, człowieku? Jak w ogóle możesz coś takiego mówić?

- Chyba jednak warto spróbować - upierał się David. - Wszystko jest lepsze niż to bezczynne siedzenie tutaj - dodał z goryczą w głosie.

W małej izbie zapadło milczenie. Wiatr na dworze szarpał gałęziami drzew i tłukł nimi o ścianę domu. W żelaznym piecy­ku buzował ogień. Poza tym panowała cisza.

- Nie chciałbym ci się wydać niewdzięczny - powiedział nagle David, spoglądając w górę. - Nie wolno ci tak myśleć, Sivercie. Uratowałeś mi życie, kiedy przyjechałeś i zabrałeś mnie stamtąd, naraziłeś własne bezpieczeństwo, ukrywając mnie tu­taj. Nigdy nie zdołam ci się za to wywdzięczyć, ale...

- Cóż, ja rozumiem, że jesteś sfrustrowany. Zresztą wszyscy jesteśmy, ale co możemy zrobić?

- Musisz się jeszcze uzbroić w cierpliwość na jakiś czas - do­radzał Ola. - Przeczekajmy święta. Może wtedy coś wymyśli­my. W każdym razie jednak nie możesz myśleć, żeby wrócić do Trondheim - rzekł ostrzegawczym tonem. - Tam natychmiast zostałbyś złapany, to nie ulega wątpliwości.

David westchnął i wyciągnął swoje długie nogi. Przeczesał palcami potarganą czuprynę, po czym położył rękę na ramieniu Siverta.

- Nie myśl, że jestem niewdzięczny - powtórzył. - Ale ta sy­tuacja, to siedzenie tutaj działa mi na nerwy. Nigdy nie wiem, czy zbliża się do domu wróg czy przyjaciel. Pewnego dnia mogą to być Niemcy i wtedy...

- To jest mało prawdopodobne - wtrącił Ola z przekonaniem.

- Być może, ale mimo to ja tak myślę. Czuję się niczym zwierzę w potrzasku.

- Może poczułbyś się lepiej, gdyby cię odwiedzało więcej ludzi - próbował Sivert. - Johannes wie, że tutaj jesteś. Będę ci go przysyłał od czasu do czasu. Możecie sobie porozmawiać, pograć w karty albo...

- Nie, to zbyt niebezpieczne - zaprotestował David. - Nie możesz wciągać w to więcej osób, niż to konieczne. To już i tak wystarczająco niebezpieczne, że ty i Tordhild przychodzicie tu­taj codziennie. Jest mi bardzo przykro z tego powodu - dodał, przecierając rękami bladą twarz. - Naprawdę tak myślę, Sivercie. Jest mi bardzo przykro.

Na dworze było bardzo ciemno, kiedy obaj goście pożegnali się i zaczęli wolno schodzić na dół. Blady księżyc rzucał mdłe, żółtobiałe światło na pokryty śniegiem krajobraz.

- Wrócę jutro - powiedział Sivert. - A teraz śpij dobrze, Davidzie.

- Wy też śpijcie dobrze - rzekł David, wyciągając rękę do Oli. - Dziękuję ci, że znalazłeś czas, żeby tu do mnie przyjść.

- Musisz się uzbroić w cierpliwość aż do po świętach - po­wtórzył Ola. - Myślę, że wtedy znajdzie się jakieś rozwiązanie.

- Naprawdę w to wierzysz?

- Taką mam nadzieję - odparł tamten. - Ale niczego obie­cać ci nie mogę.

- Naprawdę wierzysz, że znajdzie się jakieś wyjście po świę­tach? - spytał Sivert, kiedy znaleźli się już w drodze do domu.

- W każdym razie spróbuję dowiedzieć się tego i owego - po­wiedział Ola. - Spróbuję jeszcze raz. On powinien stąd odejść, to jest pewne. Nie jest w stanie dłużej tutaj siedzieć. A nikt przecież nie wie, jak długo jeszcze potrwa wojna. Poza tym on stanowi ry­zyko dla naszego bezpieczeństwa - dodał. - Oczywiście zdajesz sobie z tego sprawę, Sivercie?

- No tak, kiedy tak mówisz...

- Byłoby najlepiej zarówno dla niego, jak i dla ciebie, a zresz­tą dla wszystkich, którzy wiedzą, co się tu dzieje, żeby David zniknął. Ale ukryć kogoś, kogo Niemcy tropią...

- Nie mogłem go tak po prostu zostawić samemu sobie, ro­zumiesz.

- Oczywiście, ja też bym mu pomógł. Ale to jest bardziej nie­bezpieczne, niż myślisz, Sivercie. O wiele bardziej niebezpieczne.

- Więc co powinniśmy teraz zrobić?

- Natychmiastowego rozwiązania nie widzę, ale pewne jest, że on musi stąd zniknąć. Zrobię, co będę mógł. A na razie wszystko powinno zostać tak, jak jest.

- Dziękuję ci, że chciałeś mi towarzyszyć - powiedział Sivert, kiedy żegnali się już na dole.

- Naprawdę nie ma za co - uśmiechnął się Ola. - Wybiorę się do niego znowu za parę dni. A tymczasem będę się starał roz­pytać, jakie są możliwości - dodał. - Mam nadzieję, że prędzej czy później jednak znajdziemy jakieś rozwiązanie.

Herborg kręciła się po izbie i sprzątała ze stołu po kolacji, kiedy nagle zakręciło jej się w głowie. Odstawiła tacę z chlebem, którą trzymała w rękach, i oparła się o ławę. Pochyliła się trochę do przodu i ciężko dysząc, wciągała powietrze. Miała okropne mdło­ści, zimny pot wystąpił jej na czoło. W ostatnich tygodniach zda­rza mi się to coraz częściej, pomyślała, ocierając wilgotne czoło.

- Czy ty się źle czujesz, Herborg?

Nagle Mali stanęła przy niej i położyła jej rękę na ramieniu. Przyglądała się synowej badawczo.

- Nie, tylko zakręciło mi się w głowie. Ale już przeszło.

- Usiądź na chwilę.

- Nie, nic się nie stało - powiedziała Herborg lekceważąco i wyprostowała się. - Dam sobie radę.

Mali cofnęła rękę i przyglądała się bladej kobiecie przed sobą. Kiedy się tak zastanawiała, zdała sobie sprawę, że ostatnio Herborg zrobiła się dziwnie milcząca. Myślała przedtem, że jest po prostu bardzo zmęczona, bo przecież wciąż jest tyle pracy, zwłaszcza przy uboju. Potem było gręplowanie wełny, a teraz znowu lanie świec. Cóż, to za wiele dla słabej kobiety.

- Musisz mi powiedzieć, gdybyś się źle czuła, moje dziecko.

- Ale przecież nic mi nie jest - odparła Herborg i ciężko oparła się o stół. - Chyba jestem trochę zmęczona.

- To akurat rozumiem. Okazałaś się niezwykle pracowita, Herborg - pochwaliła ją Mali. - Naprawdę podziwiałam cię pod­czas ubojów.

Na bladych policzkach pojawiły się lekkie rumieńce. Her­borg uśmiechnęła się z wdzięcznością, słysząc pochwałę teś­ciowej.

- Staram się robić, co mogę - powiedziała cicho.

- No i robisz to wszystko bardzo dobrze - uśmiechnęła się Mali i pogłaskała ją po policzku. - Posiedź sobie teraz trochę, jak skończysz z tym sprzątaniem.

Herborg skinęła głową i wróciła do pracy. Mali obserwo­wała ją przez dłuższą chwilę. Będę musiała uważać na syno­wą w przyszłości, pomyślała. Ona nie może się rozchorować z przemęczenia.

Herborg była szczęśliwa, kiedy w końcu tego wieczora mogła otulić się pierzyną. To prawda, że czuła się zmęczona. I tak jest już od jakiegoś czasu. Wszystko stało się takie trudne. No i te na­pady mdłości i zawroty głowy, które spadały na nią w najmniej oczekiwanym momencie. To nie jest żadne przeziębienie, ale... nagle krew odpłynęła jej z twarzy. Serce zaczęło tłuc się w piersi. Jestem w ciąży, pomyślała, z trudem chwytając powietrze. To nie może być nic innego. Pospiesznie zaczęła liczyć w myślach. Już prawie dwa miesiące nie miała miesięcznego krwawienia. Jestem w ciąży!

- O Boże - jęknęła głucho, zaciskając lodowate dłonie na pierzynie. - O Boże!

To nie jest prawda. Przecież Herborg nie może mieć więcej dzieci, Mali powtarzała to wiele razy, a już ona się na tym zna. Mali była przy niej, kiedy urodziła się Mała Mali, była też pod­czas tamtego smutnego poronienia w jakiś czas później. To Mali w końcu wyleczyła ją też z długotrwałego zapalenia, więc wie, co mówi.

Ale, z drugiej strony, cóż by to mogło być innego? Zwykle przecież krwawienia miewała regularnie, aż do tej pory. Ostrożnie wsunęła ręce pod nocną koszulę i położyła je na piersiach. Jęknę­ła, bo ręce miała lodowate. Ale tak, piersi zrobiły się większe i bar­dziej wrażliwe niż zazwyczaj. Herborg nigdy nie miała szczególnie wrażliwych piersi, ale teraz tak jest. Z pewnością jest w ciąży.

Nagle jakby się w niej przerwała jakaś tama. Płacz pojawił się gwałtownie, całym ciałem wstrząsały rozdzierające szlochy.

- Rany boskie, Herborg, co się dzieje?

Oja odwrócił się ostrożnie ku niej i przyciągnął ją do siebie, trochę niezdarnie głaskał jej potargane włosy.

- Dlaczego ty płaczesz?

Herborg zarzuciła mu ręce na szyję i przytuliła mokrą od łez twarz do jego policzka.

- Jestem w ciąży.

Ola zesztywniał. Przez chwilę leżał całkiem bez ruchu. Po­tem uniósł się na łokciu i popatrzył na żonę.

- Jesteś w ciąży? Naprawdę?

- Tak - potwierdziła ze szlochem. - Teraz jestem tego pew­na. Przestałam krwawić, wciąż kręci mi się w głowie i mam mdłości... - Wzięła jedną jego rękę i położyła ją sobie na piersiach. - Czujesz, jakie mi się zrobiły duże?

Oja objął ją i ostrożnie przytulił, czule ujął jej twarz w swoje dłonie.

- Ale ty przecież nie możesz...

- Mimo wszystko mogę, jak widać. Tymi sprawami kieruje Pan Bóg.

Zwróciła ku niemu zapłakaną, ale teraz już rozpromienioną twarz.

- Jesteś tego naprawdę pewna? - wyszeptał Oja nieśmiało, w obawie, by przedwcześnie nie okazywać radości.

- Jestem, jestem pewna - wyszeptała uszczęśliwiona i poca­łowała go. - Tak, tak, jestem tego pewna, Oja.

- Nie powinnaś oczekiwać zbyt wiele, Herborg - ostrzegł ją. - Ostatnio, kiedy...

- Tak, ostatnio się nie udało, ale to nie było tak jak teraz. Teraz jestem pewna - dodała z wielkim przekonaniem. - Bóg nie pozwoli, żeby nas to znowu spotkało, nie da nam dziecka, żeby je natychmiast znowu odebrać. Bóg tak nie robi, Oja. Nigdy w życiu.

Przytuliła twarz do jego szyi i przysunęła do niego całe ciało, które drżało ze wzruszenia.

- Och, Oja, jaka ja jestem szczęśliwa. Jak niewypowiedzia­nie szczęśliwa!

Oja leżał, obejmując ją czule. Herborg była ciepła i wiot­ka w jego ramionach. Jeszcze od czasu do czasu wstrząsał nią szloch, ale nie wiedział, czy to z płaczu, czy ze szczęścia. Czuł się, jakby został wrzucony do bardzo głębokiej wody. Myśl o tym, że Herborg rzeczywiście jest w ciąży, wydawała mu się wprost nie do pojęcia. Już się zdążył pogodzić z tym, że nie będą mieć więcej dzieci oprócz Małej Mali. Ale się nie buntował, cieszył się tym, co dostali. Niemniej marzenia o synu nigdy się całkiem nie pozbył. I teraz ono znowu zapłonęło z siłą. Oja wprawdzie nie wątpił, że da sobie radę bez męskiego potomka. Był szczęś­liwy z takiego życia, jakie ma. Bardziej się obawiał, że Herborg znowu przeżyje rozczarowanie. Taka była niepocieszona ostat­nio, kiedy straciła nienarodzone dziecko. Już zaczynał się bać, że nigdy się z tego nie podźwignie. Nie chciał, żeby znowu coś takiego przeżywała. Radość Herborg była jego radością. I tak pozostanie. Dlatego wyznanie żony wzbudziło w nim lęk.

- Mówiłaś już o tym mojej mamie?

- Nikomu nie mówiłam - wyszeptała sennie. - Tylko tobie. Jeszcze poczekam z tymi informacjami, Oja.

- Naprawdę tego chcesz?

- Naprawdę.

- Ale dlaczego miałabyś nie powiedzieć? Powinnaś mieć więcej spokoju teraz, kiedy jesteś w ciąży.

- Będę na siebie uważać.

- Ja jednak myślę, że mamie powinnaś powiedzieć, Her­borg. Ona może... ona może ci pomóc.

- Tym razem wszystko będzie dobrze - zapewniła Herborg cicho i ucałowała jego rękę. - Nic innego nie jest możliwe. Bóg ochroni mnie i nasze maleństwo, Oja.

Zasnęła w jego objęciach. Oja odgarnął jej bujne włosy i uło­żył ją ostrożnie na poduszce. W sercu miał tyle ciepła i miłości dla niej. Kiedy otulił ją pierzyną, złożył swoje wielkie dłonie. Nie zdarzało się to często.

- Nie zawiedź jej, Boże - modlił się w ciemności. - Daj jej jeszcze jedno dziecko. Nie ze względu na mnie, ale ze względu na nią...

ROZDZIAŁ 4

Tordhild pakowała do koszyka wszystko, co miała zanieść na górę do Davida. Przygotowała obiad i trochę ciastek do kawy. Przed południem upiekła chleb, jeszcze ciepłe bochenki leżały przykryte serwetką na kuchennym blacie. Wzięła jeden, otuliła go w czystą kuchenną ścierkę i włożyła do koszyka. David się bardzo ucieszy, pomyślała. Cieszył się zawsze ze wszystkiego, co mu przynosiła. Już samo jej przyjście wprawiało go w dobry humor. Nie ma się zresztą czemu dziwić, siedzi tam na górze sam, tylko ona i Sivert go odwiedzają.

Sivert wspominał, że chciałby go zaprosić któregoś wieczo­ru do domu na Wzgórzu. To by dla Davida była miła odmiana. Johannes przecież o nim wie, wystarczyłoby więc poczekać, aż Marilena pójdzie spać, a wszystko mogłoby się udać. Tylko parę godzin, zapewniał Sivert Tordhild. Ona jednak nie była całkiem przekonana.

- No a gdyby ktoś do nas przyszedł?

- To David może się ukryć na strychu i poczekać, aż sobie pójdą. On potrzebuje trochę odmiany, Tordhild. Niełatwo jest tak siedzieć całkiem samemu.

- Świetnie to rozumiem, ale...

- Moglibyśmy razem pograć - mówił Sivert, ożywiony tym, że żona nie zaprotestowała stanowczo. - On wprawdzie nie ma skrzypiec, ale mógłby pożyczyć jedne z moich, tak żebyśmy...

- Później zobaczymy, jak to będzie - westchnęła Tordhild. - Ale wspólnie grać możecie również w domu na Parceli. Możesz zabrać ze sobą skrzypce. Dziwne, że dotychczas o tym nie pomy­ślałeś - dodała. - On by się z pewnością bardzo z tego ucieszył.

Później już o tym nie rozmawiali, ale sprawa wisiała w po­wietrzu, Tordhild dobrze to czuła.

Sivert rzeczywiście któregoś dnia wziął ze sobą na górę skrzypce i chyba był to dobry pomysł. Grali razem, potem Sivert zostawił Davidowi jeden instrument. Tordhild domyślała się, jaka to dla Davida radość. Jest przecież muzykiem, on również. Muzyka z pewnością stanowi dla niego wielką pociechę, tak jak zawsze stanowiła dla Siverta. W najtrudniejszych chwilach zwracał się właśnie ku niej. Najpiękniejsze utwory skompono­wał w dniach, kiedy było mu wyjątkowo ciężko.

Wyniosła koszyk na ganek, włożyła na siebie samodziałową kurtkę, otuliła się szczelnie dużą chustką, którą skrzyżowała na piersiach i zawiązała w pasie. Marilena była w Stomes i miała tam zostać na obiad, Tordhild więc mogła dzisiaj więcej cza­su spędzić u Davida. Ponieważ był piątek, chciała posprzątać i umyć podłogę, więc zostanie tam dłużej niż zwykle.

Sivert pojechał do Surnadalen, żeby coś załatwić, a Johannes poszedł do szkoły, Tordhild sądziła, że zdąży wrócić do domu przed nim. Na wszelki wypadek zostawiła mu na kuchennym stole kartkę z informacją, gdzie jest. Gdyby zabawiła dłużej, niż planuje, Johannes sam sobie da radę przez jakiś czas, jest prze­cież dużym chłopcem.

Na dworze panował siarczysty mróz. Słońce nie docierało do wsi, ale oświetlało zbocza pobliskich gór. Tordhild ruszyła w górę. W domu na Parceli dym kierował się prosto do nieba.

- Halo - zawołała, kiedy weszła na ganek. - Czy jest tam ktoś?

Drzwi się otworzyły i poczuła ciepło izby. David pomógł jej zdjąć okrycie.

- Przyszłaś wcześniej, niż oczekiwałem - zauważył.

- A jesteś może czymś zajęty?

- Nie, skąd - uśmiechnął się. - Żebyś ty wiedziała, jak ja wyglądam twoich wizyt.

Wziął koszyk w jedną rękę, a drugą położył jej na ramieniu i wprowadził gościa do izby. Gdy tylko Tordhild przekroczyła próg, natychmiast wymknęła się spod jego ręki i wzięła od niego koszyk.

- Przyniosłam ci świeżego ciasta - powiedziała. - I słoiczek marmolady z jagód.

- Jak rozkosznie pachnie twój chleb - David zaciągnął się mocno, pochylając głowę nad jej ramieniem.

Tordhild nie lubiła, kiedy był tak blisko niej. Nie pocałował jej już więcej od tamtego razu, ale wciąż odnosiła wrażenie, że David lubi ją dotykać. Być blisko niej. To chyba dlatego, że sie­dzi tu taki samotny, pomyślała znowu. Że tęskni za wspólnotą z drugim człowiekiem. Chyba tak, to nie może być nic innego, powtarzała sobie, ale czuła się niepewnie. Nie wiedziała do koń­ca, jak ma się zachować. Nie chciała przecież być nieprzyjemna, nie chciała go w żadnym razie zranić.

- Widzę, że nastawiłeś duży garnek wody - stwierdziła, od­wracając się. - To bardzo dobrze, mogę zaczynać sprzątanie na niedzielę.

- Ja sam mogę się tym zająć - zaprotestował David. - W Trondheim też mieszkałem sam i przywykłem sobie radzić. Wolałbym, żebyś raczej posiedziała i porozmawiała ze mną.

- Przecież mogę rozmawiać, sprzątając.

Nalała wody do wiadra, znalazła ścierkę i zaczęła wycierać półki oraz stół.

- Nie doczekaliście się więcej dzieci oprócz Johannesa - po­wiedział David nieoczekiwanie.

- Wygląda na to, że nie - odparta Tordhild, unikając jego wzroku. - Ale cieszymy się z tego, co Bóg nam dał. No i mamy przecież Marilenę. Traktujemy ją jak własną córkę.

- A jak to się stało, że ona do was trafiła?

- Marilena jest córką siostry Siverta. Ta siostra wyszła nie­szczęśliwie za mąż za pewnego misjonarza, w końcu z rozpaczy utopiła się w fiordzie. To była okropna tragedia.

- No a misjonarz nie chciał zająć się swoją córką?

- On... nie. On spadł ze schodów na strych i umarł.

- I, jak sądzę, nikt specjalnie po nim nie rozpaczał?

- Nie - przyznała Tordhild. - Myśmy nie rozpaczali. Ten mi­sjonarz to nie był dobry człowiek.

- Chociaż był człowiekiem Boga?

- Uczyniono wiele zła w imię Boże - stwierdziła Tordhild cicho.

Przez dłuższą chwilę David milczał. Siedział i bez zaintere­sowania przeglądał jakąś starą gazetę.

- Czy ty wierzysz w Boga, Tordhild? - spytał nagle.

- No, chyba tak.

- A wiesz coś na temat judaizmu?

- Nie za wiele - przyznała, przesuwając doniczki z kwiatami i myjąc okienny parapet.

- Ja też wierzę w Boga - oznajmił David. - Ale Jezus...

- Tak, ja wiem.

- To ci nie przeszkadza, że moja wiara jest inna niż twoja?

- Nie - odparła, zerkając na niego spod oka. - Dla mnie lu­dzie mogą wierzyć, w co chcą. Znaczenie ma to, kim oni są. Jeśli człowiek jest dobry, to nic innego się nie liczy.

- Ja też tak uważam. Nie będzie pokoju na świecie, dopóki nie zaczniemy się nawzajem szanować bez względu na wiarę, przynależność państwową i rasę.

Znowu na dłuższy czas zaległo milczenie.

- Ale ty dzisiaj nie mógłbyś posprzątać w domu - stwierdzi­ła w pewnym momencie Tordhild. - Bo przecież u was piątek to dzień szabasu, prawda?

David uśmiechnął się ciepłym, pogodnym uśmiechem.

- Więc i o tym wiesz? Owszem, masz rację, ale szabas za­czyna się dopiero w piątek wieczorem i trwa do soboty wieczór. Zresztą mógłbym posprzątać w niedzielę, prawda? No a poza tym tutaj wcale nie jest brudno.

- To wszystko powiedział mi Sivert - wyznała Tordhild. - To o szabasie. On wie o takich sprawach dużo więcej niż ja. Ale i tak musiałam coś źle zrozumieć. I o Bożym Narodzeniu też. Bo ty nie obchodzisz Bożego Narodzenia, prawda?

- Nie, tak jak wy to nie. Ale dla nas to też jest w jakiś sposób święto. Przecież nie chodzi się wtedy do pracy.

- Ale może dzięki temu nie będzie ci w święta tak bardzo smutno. Skoro nie jesteś przyzwyczajony do uroczystych obcho­dów, chciałam powiedzieć.

- Tak, dla mnie będzie to zwyczajny wieczór - przyznał David. - Z pewnością dam sobie radę.

Pomógł jej wynieść na dwór chodniki i wytrzepać. Kiedy wylała wodę z wiadra, w całym domu rozszedł się miły zapach zielonego mydła.

- No to proszę - rzekła Tordhild z uśmiechem. - Teraz masz tu czysto, możesz świętować.

- Masz czas, żeby jeszcze trochę ze mną posiedzieć? - spy­tał David, wskazując jej krzesło. - Chciałbym dla ciebie zagrać. To będzie coś w rodzaju podziękowania - dodał z niepewnością. - Nie mogę ci zapłacić w inny sposób.

David okazał się naprawdę wybitnym skrzypkiem. Tordhild na tyle znała się na muzyce, że mogła to ocenić. Stał pośrodku izby z zamkniętymi oczyma i skrzypcami pod brodą. Grał tak, że Tord­hild miała łzy pod powiekami. Niektóre utwory znała, przeważnie jednak grał muzykę całkiem dla niej obcą. Bolesne, delikatne tony rozlegały się w izbie i poruszały jej serce. Ona też przymknęła oczy, odchyliła głowę w tył i rozkoszowała się muzyką.

- Jakie to piękne - powiedziała, kiedy skończył. - Jesteś na­prawdę bardzo utalentowany.

- Nie mogę się, niestety, równać z Sivertem - westchnął David, odkładając skrzypce na bok. - Niewielu może się z nim równać.

- Ale on bardzo cię chwali.

- To typowe dla Siverta. On zawsze chwali innych. Zresztą chętnie bym usłyszał, jak gra Johannes. Sivert mówi, że jest bar­dzo dobry.

- Tak, to prawda, Johannes jest bardzo dobry.

- Więc masz jeszcze jednego muzyka w domu.

- Ale nie takiego samego jak Sivert. Johannes ma również mnóstwo innych zainteresowań, marzy o tym, by zostać wetery­narzem.

- W takim razie szkoda, że nie jest dziedzicem dworu. Dla­czego właściwie to nie Sivert zajmuje się dworem? Jest przecież najstarszym synem.

- Ale on zrzekł się swojego prawa starszeństwa. Wiesz, że dla Siverta istnieje tylko muzyka. Nigdy nie czuł się gospoda­rzem, sam to widzisz, Davidzie. Moim zdaniem to był bardzo szczęśliwy wybór - dodała z wolna. - Oja, jego brat, jest urodzo­nym rolnikiem. Prowadzi znakomicie dwór razem z Havardem. Pewnego dnia przejmie wszystko, będzie zarządzał całością i je­stem pewna, że pójdzie mu znakomicie.

- Chętnie bym poznał całą rodzinę w innych okolicznoś­ciach - westchnął cicho David. - Chętnie spotkałbym wszystkich.

Tordhild nie odpowiedziała. Nie chciała wspominać o tym, że Sivert proponował, by zaprosili go kiedyś wieczorem. Niech Sivert sam to zrobi. Podniosła się z miejsca.

- Teraz już muszę wracać - powiedziała, kierując się ku drzwiom. - Wkrótce Johannes wróci ze szkoły i wiesz, teraz, przed świętami... człowiek nie wie, w co ręce włożyć.

Odprowadził ją na ganek. Podał kurtkę. Kiedy pomagał jej włożyć okrycie, przysunął twarz do jej włosów.

- Jak ty ładnie pachniesz - stwierdził cicho.

Tordhild nie odpowiedziała. Wzięła z krzesła swoją wielką chustkę i otuliła nią głowę.

- Dziękuję ci, że przyszłaś - rzekł David.

- Naprawdę nie ma za co.

- Czy mógłbym cię uściskać? - spytał. Jego ciemne oczy pa­trzyły prosto na nią. - Miałabyś coś przeciwko temu?

- No, nie wiem...

- Ale ja tak strasznie tęsknię - wyszeptał. - Marzę o blisko­ści drugiego człowieka.

- W Trondheim też byłeś sam. Powiedziałeś to dopiero co.

- Ale to nie znaczy, że zawsze byłem sam - odparł. Jego sło­wa zawisły w powietrzu.

- Ja jestem żoną Siverta, Davidzie.

- Nie zapomniałem o tym - rzekł z powagą. - Pragnę tylko cię uściskać.

Tordhild zrobiła krok naprzód i położyła mu rękę na ramie­niu. On objął ją w pasie. Przytulił ją mocno. Musnął wargami jej policzek.

- Dziękuję - powiedział po prostu.

Tordhild pospiesznie biegła na dół. Serce bilo jej niespokoj­nie. Nie wiedziała, czy nie popełniła błędu. Uznała tylko, że nie może o niczym powiedzieć Sivertowi. On by to źle zrozumiał. A przecież byłoby straszne, gdyby w Sivercie zrodziła się nie­chęć do Davida. Zresztą naprawdę nie ma powodu, powtarzała sobie Tordhild w duchu. Sam przecież powiedział, że to tylko ze względu na przyjaźń i pragnienie bliskości. Tyle Sivert może mu dać - żeby od czasu do czasu uściskał jego żonę. On sam pewnie by się zgodził, gdyby go zapytała. Mimo to wiedziała, że słowem mu o tym nie wspomni.

Grudniowe dni uciekały szybko jeden za drugim. Albo może mi się tylko tak wydaje, myślała Mali. Tyle rzeczy trzeba załatwić, zanim będzie można ogłosić święta. Wciąż piekło się jakieś cia­sta, służące nieustannie myły i sprzątały w domu, ona sama była zajęta w tkalni. W tym roku, podobnie jak w ostatnie święta, prezenty będą domowej roboty. Bardzo trudno coś kupić w skle­pie, a o żadnym wyjeździe do miasta tej jesieni nie było mowy. Na szczęście to, co Mali robiła, zawsze wywoływało radość obda­rowanych, nie bała się więc o to. Rodzina Siverta miała spędzić Wigilię w Stornes. To się powoli stawało tradycją. Mali bardzo lubiła zbierać wokół siebie całą rodzinę w takich uroczystych chwilach. Rodzina znaczyła dla niej bardzo wiele.

Cieszyła się, że wśród jej bliskich panuje pokój i wzajemne zrozumienie. Nie zawsze tak bywało w Stornes. Ze zgrozą przy­pominała sobie, jak to było za czasów Beret. Ile to uroczystych chwil potrafił zniszczyć ten potwór, jakim była moja teściowa, myślała Mali ponuro. Zresztą nie ona jedna. Życie Mali nisz­czył też Johan, zarówno na co dzień, jak i od święta. A wiele lat później, po tym, jak w ich życiu pojawił się Samuel, znowu zły nastrój dominował przy każdym spotkaniu. Samuel miał niezwykły talent robienia takich uwag, od których inni czuli się nieszczęśliwi. Albo wściekli. Mali dobrze pamiętała wszystkie wydarzenia, kiedy po prostu pragnęła wyrzucić go za drzwi. No ale musiała liczyć się z Ruth. Z Ruth o ciemnych przestraszo­nych oczach, która zawsze broniła swojego misjonarza i podpo­rządkowywała mu się we wszystkim. Mali westchnęła. Gdyby wcześniej wiedziała, jak to naprawdę jest, byłaby coś zrobiła. Wiele razy chciała coś zrobić. Ale, niestety, kiedy dotarła do niej prawda, było za późno. Żadne z nich nie domyślało się, w jakim piekle żyje Ruth.

Dzień przed Wigilią Johannes i Marilena przyszli do Stornes, żeby przejrzeć choinkowe ozdoby. Robiono tak co roku. Mali wyj­mowała zapasy błyszczącego papieru i farby, tak aby dziewczyn­ki mogły zrobić coś, co potem powieszą na drzewku. To też jest tutejsza tradycja, że co roku trzeba zrobić trochę nowych ozdób. Niektóre ze starych należy wyrzucić, ale to dzieci o wszystkim decydują. Wybór natomiast często bywa trudny. Wszyscy mają swoje wspomnienia, które chcą uszanować.

- O, jak na ganku pięknie pachnie choinką - rozpromieniła się Marilena, kiedy wkroczyła do izby razem z Johannesem. Oboje mieli policzki zaczerwienione od mrozu. - Jutro jest Wigilia!

- Dzisiejszej nocy wcale nie pójdę spać - oznajmiła Mała Mali z błyszczącymi oczyma. - Tak strasznie się cieszę, że jestem od tego chora.

- A z czego cieszycie się najbardziej? - spytał Havard ze swojego miejsca na tapczanie.

- Z prezentów! - zawołały obie dziewczynki, biegnąc ku nie­mu na wyścigi. - Bo jutro będą prezenty.

- Jesteście tego pewne? - drażnił się z nimi Havard.

- No jasne, prawda, że będą prezenty, babciu?

- Prezenty będą dla wszystkich, którzy zachowywali się grzecznie - rzekła Mali z uśmiechem i zaczęła ostrożnie wyjmo­wać ozdoby z dużego kartonu. - I ja znam wielu takich, którzy dostaną.

- Słyszysz? - powiedziała Marilena, czochrając Havardowi włosy. - Będą prezenty.

- To znaczy, że wy byłyście grzeczne, tak?

- Oczywiście, że były - odparła Mali za dzieci. - Nie draż­nij się z nimi już więcej, Havardzie. Pamiętaj, nikt jeszcze nie powiedział, że ty też coś dostaniesz. Zobaczmy, co znajdziemy w kartonie - dodała i wyjęła długi łańcuch z glansowanego pa­pieru. - Ten łańcuch zrobiłyście w zeszłym roku, pamiętacie?

- O, tak! A tutaj jest ten śliczny krasnoludek, którego zrobił Johannes - zawołała Mała Mali, unosząc w górę drewnianego krasnoludka. - Tego na pewno powiesimy na choince, babciu.

- Oczywiście, że powiesimy - zgodziła się Mali. - Ale dopie­ro jutro. Święta tak naprawdę zaczną się jutro. I wtedy ubierze­my drzewko. Po obiedzie.

- Dlaczego nie możemy tego zrobić zaraz? - spytała Mała Mali.

- Bo w tym dworze nigdy nie ubierano choinki przed świę­tami - odparła Mali, głaszcząc ją po głowie. - Jest coś, co się nazywa tradycja. A to oznacza, że powinniśmy szanować zwyczaje, które panowały jeszcze, zanim my przyszliśmy na świat. I tak właśnie jest ze świąteczną choinką: ona musi stać na ganku i rozsiewać świąteczne zapachy przez dwa dni, potem w wieczór wigilijny ją ubieramy. I tak jest właściwie.

Dziewczynki zadowoliły się tym wyjaśnieniem, pochyliły głowy nad kartonem i wykrzykiwały radośnie, wyjmując jedną po drugiej piękne ozdoby choinkowe.

- A co to jest? - powiedziała Mała Mali, unosząc ostrożnie w górę coś, co znalazła na samym dnie kartonu. - To leżało pod innymi ozdobami.

- To anioł - rzekła Marilena, biorąc ozdobę z rąk kuzynki. - Jaki piękny anioł. Ja go nie pamiętam z ubiegłego roku.

Mali przyniosła dzieciom nożyczki i klej. Teraz spojrzała spod oka na Marilenę.

- Mój Boże, skąd on się tu wziął?

Ujęła pięknego anioła w dłonie, długo stała i wpatrywała się w niego. W oczach miała łzy.

- Co to jest, babciu? - Marilena ciągnęła ją za spódnicę. - Czy ty płaczesz?

Mali widziała anioła przez zasłonę łez. Dobrze pamiętała te święta, kiedy Ruth zrobiła anioła. Siedziała w wielkim skupieniu przy długim stole w izbie i robiła choinkowe ozdoby, a na tego anioła przeznaczyła wyjątkowo dużo czasu. Miał piękne jedwa­biste włosy i złoty pył na skrzydłach. Ruth była z niego bardzo dumna. Musiał leżeć na dnie kartonu przez wiele lat, pomyślała Mali. Nie widziała go już od dawna.

- Tego anioła zrobiła twoja mama na któreś święta, Marileno - powiedziała głębokim ze wzruszenia głosem i uniosła anio­ła do światła, by wydobyć blask na jego dużych skrzydłach. - Powiesimy go jutro na samej górze tuż pod gwiazdą. Ruth też będzie z nami.

- Mogę zobaczyć? - wyszeptała Marilena przejęta, ujmując anioła. Paluszkami głaskała jedwabiste włosy. - To naprawdę mama go zrobiła?

- A gdzie ona teraz jest, prawdziwa mama Marileny? - spy­tała Mała Mali.

- Mama jest w niebie - odparła Marilena spokojnie. - Praw­da, babciu?

- Tak, to prawda - przytaknęła Mali cicho. - Chodź, wyj­rzymy sobie na dwór. Kiedy Sivert, twój tata, był mały, to ja mu opowiadałam, że ci nasi bliscy, którzy umarli, patrzą teraz na nas z wysoka. Ze każdy, kto umarł, pojawia się znowu jako gwiazda na wieczornym niebie.

- A czy kiedy moja mama umarła, też pojawiła się nowa gwiazda?

- Na pewno tak było.

Dziewczynki przykleiły nosy do zimnej szyby w kuchennym oknie i przyglądały się rozgwieżdżonemu niebu. Był bardzo piękny zimowy wieczór. Niebo mieniło się wielkimi gwiazdami. Księżyc wisiał nad szczytami gór po drugiej strony fiordu i zale­wał migotliwym blaskiem czarną wodę.

- Tam - powiedziała Mali, wskazując ręką. - Tam jest gwiazda twojej mamy, Marileno. Ona pojawiła się tej nocy, kiedy mama umarła. Jestem tego całkowicie pewna.

- Czy to prawda, co mówisz, babciu? - spytał Johannes za jej plecami. - Ja myślałem, że...

- Dla mnie to jest prawda, Johannesie - odparła Mali i zwró­ciła twarz ku niemu. - Dla mnie ta historia z gwiazdami zawsze była wielką pociechą. Czułam wtedy, że nie utraciłam tak cał­kiem mojej Ruth.

- Babciu, coś ty - powiedział Johannes cicho i objął jej ple­cy. On też miał lśniące od łez oczy.

Mali przyjrzała mu się uważnie. Był teraz niemal równy jej wzrostem. Kiedy to się stało? Oparła głowę o jego barki i wes­tchnęła.

- To powinniśmy też znaleźć gwiazdę, która jest Olą Havardem - rzekł Johannes, wypuszczając Mali z objęć. - Je­stem pewny, że taka gwiazda świeci na niebie. To będą pierwsze święta bez niego - westchnął.

Przez chwilę stali w milczeniu przy oknie. Mali myślała ze zdziwieniem, jak naturalnie dzieci przyjmują sprawę śmierci. One uznają, że śmierć jest częścią życia, w każdym razie tak to wygląda. Ona sama jednak czuła tęsknotę za Ruth niczym nie­ustanny ból w piersi. Teraz cierpiała bardziej niż zazwyczaj. Za­wsze tak jest w uroczystych momentach, a już najgorzej w Boże Narodzenie.

Odwróciła się i zerknęła na Havarda. Zastanawiała się, co myślał, kiedy Johannes mówił o Oli Havardzie. Minęło sporo czasu, odkąd po raz ostatni wspominał chłopca. Ale w te święta jemu też będzie szczególnie ciężko, myślała. To pierwsze święta Bożego Narodzenia bez syna.

Dzieci musiały wracać do domu. Mali stała na ganku przez dłuższą chwilę po tym, jak odprowadziła Johannesa i Marilenę. Machała im na pożegnanie, ale szybko zniknęli jej w ciemnoś­ciach. Mali uniosła głowę i jeszcze przez chwilę wypatrywała wśród milionów gwiazd.

- Rozmawiasz teraz z Ruth? - spytał Havard za jej plecami i objął ją mocno. - Jesteś w tym lepsza niż ja.

- W każdym razie jestem pewna, że oni oboje, i Ruth, i Ola Havard, znaleźli w niebie swoje miejsce. Tak, i babcia Johana także, i stary Sivert. Są teraz wszyscy z nami.

- Powinniśmy w to wierzyć, Mali - odparł Havard z ustami przy jej włosach. - Powinniśmy w to wierzyć.

ROZDZIAŁ 5

Przed obiadem w dzień wigilijny Sivert poszedł odwiedzić Davida. Wieczór mieli spędzić w Stornes, więc później nie będzie już czasu.

Tordhild wybierała się do niego trochę później, miała mu zanieść obiad i niedużą paczuszkę. Zrobiła na drutach szalik i czapkę dla Davida, zapakowała to wszystko w czerwony świą­teczny papier i nakleiła kartkę z napisem: „Dla Davida od rodzi­ny ze Wzgórza”. Miała nadzieję, że David ucieszy się z prezentu, uważała, że on też powinien coś dostać tego wieczora.

Sivert się z nią zgadzał.

- To bardzo miło z twojej strony - pochwalił. - On napraw­dę będzie sobie to cenił.

- No, mam nadzieję. A w każdym razie potrzebuje i czapki, i szalika.

- Mam też nadzieję, że po świętach znajdzie się możliwość przeprowadzenia go przez granicę - westchnął Sivert, a na jego czole pojawiła się głęboka bruzda. - Wierzę, że uda mu się przejść do Szwecji. Czeka na to już wystarczająco długo.

- Ciekawe, czy Ola znalazł kogoś, kto mógłby mu pomóc?

- Porozmawiam z nim o tym. Uważam, że nie powinniśmy kusić losu bardziej, niż już to robimy. Za każdym razem, kiedy przejeżdża koło nas niemiecki samochód, jestem bliski zawału serca.

Tordhild czuła się tak samo, ale nic nie powiedziała. To by nie poprawiło sytuacji, gdyby Sivert wiedział, że ona także wciąż umiera ze strachu. A tymczasem prawda jest taka, że Tordhild często leży w nocy, nie śpiąc, i nasłuchuje, czy nie dotrą do niej jakieś dziwne dźwięki, jak na przykład odgłos silnika samocho­dowego lub nieznajome hałasy. Myśl o tym, co by się stało, gdyby pojawili się Niemcy, dręczyła ją niczym zmora. Próbowała ją od siebie odpychać, ale ona wciąż wracała.

Przygotowała kotlety dla Davida. Nie gotowała dzisiaj, w Wigilię, obiadu, skoro mieli jeść w Stornes zarówno dziś wie­czorem, jak i pierwszego dnia świąt. Poza tym David nie jada wieprzowiny, więc nie będzie tęsknił za żeberkami. Wyjęła jed­nak małą świąteczną serwetkę, którą chciała ze sobą zabrać na górę, i kilka dużych świec. David zużywał bardzo dużo świec. Widocznie długo siedzi po nocach, myślała Tordhild.

Zaraz po południu ubrała świątecznie Marilenę. Dziewczyn­ka miała pójść z ojcem i bratem do Stornes, by uczestniczyć w ubieraniu choinki, w tej sytuacji nie ma sensu, żeby wracała wieczorem do domu tylko po to, żeby się przebrać. To ledwie parę godzin. Tordhild włożyła jej czerwoną sukienkę, a długie włosy związała wstążką.

- Musisz teraz chwilę postać bez ruchu - upomniała z uśmie­chem, czesząc włosy małej. - Nie uda mi się zawiązać wstążki, jak będziesz się tak wiercić.

- Ale ja tak strasznie się cieszę! Czy ty się nie cieszysz, Jo­hannes? - wołała dziewczynka.

- Oczywiście, że się cieszę.

- A jak myślisz, co dostaniesz pod choinkę?

- Coś ty, przecież nie wiem.

- Musicie pamiętać, że trwa wojna - ostrzegła Tordhild. - Niełatwo jest teraz zdobyć jakieś prezenty.

- Ale coś jednak będzie dla każdego - wtrącił Sivert, żeby pocieszyć dzieci. - Tego jestem pewien.

Tordhild uśmiechnęła się do niego.

- Czy wy wrócicie do domu, żeby się przebrać po strojeniu choinki, ty i Johannes?

- Chyba tak, myślałem, że pomogę Oi umyć konie. To bardzo ciężka praca takie mycie koni, wiesz. Jeśli Oja ma z tym skończyć do kolacji o godzinie ósmej, będzie potrzebował pomocy.

- To wspaniały zwyczaj z tym myciem koni w Wigilię - po­wiedziała Tordhild. - U nas tak się nie robiło. No ale my też nie mieliśmy gospodarstwa - dodała.

- W Stornes to tradycja, że w wieczór wigilijny myje się konie - rzekł Sivert. - Tak było od bardzo dawna, o ile wiem, i z pewnością zwyczaj przetrwa jeszcze długo.

- A ja nie zamierzam wracać do domu - oznajmił Johan­nes. - Ubiorę się teraz, zanim wyjdziemy.

Kiedy Tordhild przygotowała koszyk dla Davida, tamci troje już byli w drodze do Stornes. Marilena dreptała z dużą siatką pełną prezentów w ręce. Przez ostatnie tygodnie była wciąż bar­dzo zajęta, tak aby przygotować coś dla każdego. Johannes też niósł swoje prezenty. On ukrywał je w sypialni na strychu, a te­raz zszedł stamtąd z tajemniczą miną, trzymając w ręce sporą torbę.

- A dokąd idzie mama? - spytała Marilena patrząc w ślad za Tordhild.

- Ma kogoś odwiedzić - wyjaśnił Sivert, ujmując dziewczyn­kę za rękę. - Tak się robi w Wigilię.

- A kto to jest?

- Ktoś, kto mieszka sam - powiedział Sivert. - I kto nie ma z kim obchodzić Wigilii.

- To nie może przyjść do babci w Stornes?

- Dzisiejszego wieczoru nie. Może kiedy indziej. Dziecko zadowoliło się tą odpowiedzią. Marilena machała radośnie swoją siatką i o nic więcej już nie pytała.

- Dzisiaj też ty do mnie przychodzisz? - zdziwił się David. - Dla gospodyni to pewnie bardzo pracowity dzień. Nie powinnaś była przejmować się mną w takiej sytuacji.

- Idziemy wszyscy do Stornes na wigilijną kolację, więc nie mam tak dużo pracy - powiedziała Tordhild, odstawiając gar­nek z jedzeniem na kuchenny blat. - No i jak się masz?

- Jak zwykle - westchnął David. - Jeden dzień podobny do drugiego. Chodzę tu w nadziei, że Ola przyjdzie z dobrymi wiadomościami. Ale to się strasznie przeciąga, tak strasznie się przeciąga.

- Sivert powiedział przed chwilą, że znowu z nim porozmawia.

- Tak, mnie też dzisiaj o tym mówił. Pozostaje więc tylko mieć nadzieję. I czekać.

- Powinniśmy wierzyć, że wojna wkrótce się skończy - wtrą­ciła Tordhild. - To już trzecie wojenne święta. Nigdy bym nie pomyślała, że to będzie tak długo trwać.

Rozłożyła na stole świąteczny obrus i ustawiła świece.

- Pomyślałam, że urządzę ci tutaj małe święta - rzekła z uśmiechem. - Choć ty nie obchodzisz ich tak jak my.

- Wiele bym dał, żeby móc dzisiaj być z wami w Stornes. Nie mam nic przeciwko waszym świętom. To wspaniały i uroczysty czas, pełen światła i radości.

- Tak, Boże Narodzenie to coś zupełnie wyjątkowego. A zwła­szcza dla dzieci, wiesz, chociaż one najbardziej cieszą się na pre­zenty. - Wyjęła swój podarunek dla niego i położyła na stole. - To możesz otworzyć dopiero późnym wieczorem - uśmiechnęła się.

David podszedł do stołu i wziął paczuszkę.

- Ale ja chyba nic nie powinienem dostać.

- Pomyśleliśmy, że jednak tak.

- Stokrotne dzięki. Jesteście naprawdę dla mnie zbyt mili. Oczy mu zwilgotniały, kiedy na nią patrzył. Palce nerwowo przeczesywały włosy. Tordhild przedtem tego nie widziała, ale teraz spostrzegła, że David ma sine kręgi pod oczami. Bardzo też schudł.

- Co się dzieje, David?

- Całkiem po prostu się boję. - Jego oczy pociemniały z nie­pokoju.

- Ale chyba nic szczególnego się nie wydarzyło?

- Nie, nie, nic szczególnego. Tylko że moje nerwy są coraz bardziej napięte. Niełatwo jest tak żyć w samotności. Pojęcia nie mam, co się może wydarzyć, nie wiem też nic o swoich najbliż­szych. To naprawdę człowieka wyniszcza.

Pogłaskał ręką wczorajszy zarost na brodzie i westchnął.

- Wciąż myślę o rodzicach, którzy zostali wysłani na południe. Zastanawiam się, co się z nimi stało. Mam siostrę w Niemczech. Co z nią się stało? I co będzie ze mną? A także z wami - dodał po­nuro. - W żadnym razie nie powinienem był was w to wciągać.

- Dotychczas jakoś się wszystko udawało, Davidzie.

- Ale jak długo to jeszcze potrwa?

Tordhild nie odpowiedziała. Dręczący Davida strach udzielił się także jej. Podeszła znowu do kuchennego blatu, wzięła gar­nek z mięsem i postawiła go na piecu.

- Nie chciałbym okazać się niewdzięczny, ale...

- Świetnie to rozumiem.

Zaczął chodzić tam i z powrotem po izbie.

- Usiądź na chwilę - poprosiła Tordhild. - Strasznie mi to działa na nerwy.

David zatrzymał się i stał pośrodku pokoju z rękami zwie­szonymi wzdłuż ciała.

- Bardzo przepraszam - powiedział i znowu pospiesznie przegarnął palcami włosy. - Sam nie wiem, co się dzisiaj ze mną dzieje.

- Nie rozmawiałeś o tym z Sivertem?

- Owszem, rozmawiałem. Ale co on mi właściwie może po­wiedzieć? Próbuje jakoś załatwić przerzucenie mnie przez grani­cę. Myślę, że jest tak samo zdesperowany jak ja. Zdaję sobie prze­cież sprawę, jakie ryzyko stwarza dla was moja obecność tutaj.

Sivert powinien był lepiej się zastanowić, zanim wdał się w tę sprawę, pomyślała Tordhild. Ale rozumiała męża mimo wszystko. David był jego przyjacielem, uważał więc, że nie może go zawieść. Ale czy długo się nad tym zastanawiał, tego nie była pewna. Z cza­sem pewnie i Sivert zdał sobie sprawę, że to, co zrobił, nie było ani rozsądne, ani przemyślane. No ale co się stało, to się nie odstanie. Teraz trzeba się tylko starać, żeby wszyscy wyszli z tego cało.

- Chciałbyś już zjeść?

- Nie, dziękuję. Trochę poczekam. Akurat teraz nie jestem bardzo głodny.

- W takim razie ja wracam na dół, Davidzie. Kolacja wigilij­na zbliża się coraz bardziej.

David odprowadził ją na ganek, podał jej płaszcz i pomógł otulić się wielką chustką.

- No to wesołych świąt - powiedział.

Zanim zdążyła pojąć, co się dzieje, objął ją mocno i przyciąg­nął do siebie. Jego gorące wargi przywarły do jej ust. Nie było w tym pocałunku niczego przyjacielskiego, niczego takiego jak poprzednio. To coś całkiem innego.

Przez moment Tordhild stała jak sparaliżowana. Potem wy­szarpnęła mu się gwałtownie. Odepchnęła go od siebie.

- Co ty robisz? - jęknęła ze łzami w oczach. - Co ty sobie myślisz, David?

- Tordhild, ja nie miałem zamiaru...

Wyciągał do niej rękę, ale ona ją odtrąciła. Gwałtownie ot­worzyła drzwi i wybiegła na dwór, gdzie zapadał już zmrok.

Tordhild biegła w dół. Potykała się, przewracała, wstawała i bieg­ła dalej. Serce tłukło jej się w piersi, z oczu płynęły łzy. W tym, co stało się poprzednio, też nie było niczego przyjacielskiego, myślała. Powinna była od razu to zrozumieć.

Co by było, gdyby Sivert się dowiedział? Na myśl o tym doznawała skurczu żołądka. Nie wolno do tego dopuścić! Ona sama nic nie powie, wierzy też, że David zachowa się podobnie. Taki głupi chyba nie jest. Pytanie tylko, co teraz sama Tordhild ma zrobić. W tej chwili wydało jej się nie do pomyślenia, że mog­łaby jeszcze kiedyś do Davida pójść z jedzeniem. Ale przecież będzie musiała. Nie ma żadnego powodu, żeby tego nie robiła. Właściwie powinnam o wszystkim powiedzieć Sivertowi, pomy­ślała. To, co się stało, to przecież nie moja wina. Bała się jednak reakcji męża. Sytuacja strasznie by się skomplikowała, gdyby on i David popadli w konflikt. Mimo wszystko David jest od nich zależny.

Powinnam chyba porozmawiać o tym z samym Davidem, myślała, kiedy uspokoiła się już trochę. Przecież zdołam dotrzeć do niego. Nie mogła wyobrazić sobie niczego innego, jak tylko to, że David żałuje swojego postępowania. Z pewnością nie chciał wchodzić w konflikt ani z nią, ani z Sivertem. Już najmniej chy­ba z Sivertem, który tyle ryzykuje, pomagając Davidowi.

Chociaż tego, co się stało, nie można rozumieć niewłaściwie, istnieje przecież wiele okoliczności łagodzących, myślała Tord­hild. Jest teraz taki samotny i przerażony. Ale nic to nie uspra­wiedliwia jego zachowania.

Zwolniła trochę kroku. Zatrzymała się i otrzepała ubranie ze śniegu, bo po kilku upadkach wyglądała jak bałwan. Sta­ła jakiś czas i starała się spokojnie oddychać. Mokrą rękawicą pogładziła twarz. Nie powinna traktować tego aż z taką po­wagą. Musi doprowadzić do tego, by David zrozumiał, że ona nie zgodzi się więcej na takie zachowanie z jego strony. Sam by to pojął, gdyby się tylko trochę zastanowił. Ale w ogóle to nie warto robić wielkiej sprawy z jednego pocałunku, potrafi to chyba załatwić bez awantury. Jednego ze świątecznych dni pójdzie do Davida i porozmawia z nim poważnie. Trzeba ustalić jasne granice, jeśli ona ma nadal tam chodzić. A jest w interesie ich obojga, by Sivert o niczym się nie dowiedział. Zwłaszcza David ma w tym interes, ona jednak również. Nie chciała, by Sivertowi było przykro lub by zaczął wątpić w jej lojalność. W żadnym razie nie ma do tego powodu, myślała. Zmrużyła oczy i patrzyła w stronę dworu oraz fiordu. Ona tego nie chciała, nigdy nie czuła do Davida nic oprócz przyjaźni. Jej sumienie było czyste.

Przełożyła koszyk do drugiej ręki i wolno poszła dalej.

Sivert był w domu, kiedy wróciła na Wzgórze. Stał z nagim tor­sem i mył się w umywalce. Włosy miał mokre na karku, zwijały mu się mocniej niż zwykle.

- No i jak poszło?

- Znakomicie - odparła Tordhild, nie patrząc mu w oczy. - Ale on jest coraz bardziej zdenerwowany i trudno mu się opano­wać. Sam to chyba zauważyłeś.

- Zauważyłem, ale co ja mogę zrobić?

- Musimy mieć nadzieję, że szybko znajdzie się możliwość przerzucenia go przez granicę. Inaczej sobie tego nie wyobra­żam.

- Porozmawiam jeszcze raz z Olą. Będę naciskał.

- On chyba robi wszystko, co może - stwierdziła Tordhild.

- Tak, chyba tak.

- No a jak choinka w Stornes? - spytała, zmieniając temat.

- W tym roku jest większa niż kiedykolwiek przedtem - uśmiechnął się Sivert. - Naprawdę wspaniała, sama zobaczysz. No i pod choinką leżały już paczki, kiedy wróciłem ze stajni. Dzieci chodzą dookoła przejęte i czekają.

- No właśnie, powinniśmy się szybko przebrać i zejść na dół.

- David mógłby spędzać z nami ten wieczór - rzekł Sivert nagle.

- Przecież on nie obchodzi Wigilii.

- Ale na pewno bardzo by się ucieszył. On przecież nie ma nic przeciwko naszym świętom. Ja naprawdę zamierzam zapro­sić go do nas któregoś wieczoru.

Tordhild nic na to nie odpowiedziała. Tego dnia już więcej o Davidzie nie rozmawiali.

W Stornes wieczór wigilijny obchodzono tak samo jak zawsze, nie zważając na to, że trwa wojna. Izba tonęła w blasku świec, a pyszne zapachy czuć było już na dziedzińcu. Były żeberka, kot­lety, kasza ze śmietaną jak co roku.

- Jeśli chodzi o jedzenie, to niczego nam nie brakuje - stwier­dził Havard, patrząc na nakryty stół. - Nie wszędzie ludzie w kra­ju mają taką wigilijną kolację, powinniśmy o tym pamiętać.

Havard przeczytał odpowiedni fragment Ewangelii, po czym służące zaczęły przynosić półmiski. Był to bardzo długi i bar­dzo uroczysty posiłek. Nawet obie małe dziewczynki nie maru­dziły, że chcą już wstać od stołu. Siedziały na ławie, wystrojone i grzeczne z płonącymi policzkami i promiennym wzrokiem.

W końcu wszyscy wstali od stołu. Uprzątnięto naczynia i Oja zapalił świeczki na choince. Wtedy wzięli się za ręce i ta­necznym krokiem chodzili wokół drzewka, śpiewając wszystkie
najpiękniejsze, stare kolędy. Jest tak, jakby nie było wojny, pomyślała Mali. Chociaż w tym roku brak kupnych orzechów, pomarańczy, daktyli i innych pyszności, to mimo wszystko święta są wspaniałe.

Powinnam być wdzięczna Bogu za to, co mi daje, pomyśla­ła. Miała wszystkich swoich najbliższych przy sobie, czuli się w miarę bezpieczni. A nie wszystkim jest to dane. Z miłością przyglądała się śpiewającym.

Herborg była taka piękna tego wieczoru, w swojej zielo­nej, świątecznej sukni. Jaka ona promienna ostatnimi czasy, uśmiechnęła się Mali z czułością. Najwyraźniej między nią i Oją wszystko układa się znakomicie. Znowu ze zdumieniem zdała sobie sprawę z tego, jakim spokojnym człowiekiem stał się z latami Oja. Pamiętała dobrze, ile kłopotów przysparzał jej najmłodszy syn w okresie dojrzewania. Był uparty i łatwo wpa­dał w złość. W tamtym czasie bała się, że odziedziczy! wiele po Johanie. Teraz jednak, dzięki Bogu, nic z tego nie zostało.

Zatrzymała wzrok na Sivercie. Poczuła ciepło w sercu jak zawsze, kiedy patrzyła na swojego pierworodnego. On był i po­został tym, którego kocha najbardziej, nie mogła zaprzeczyć. Bardzo uważała, żeby nigdy tego nie okazywać, nigdy go też nie wyróżniała. Ale jest tak, jak jest - Sivert pozostanie jej oczkiem w głowie.

Pomyślała o tym nieszczęsnym przyjacielu Siverta, który siedzi teraz sam w domu na Parceli. Cała ta historia bardzo ją niepokoiła. Myśl o tym, co by się stało, gdyby David został od­kryty, spędzała jej sen z powiek. Miała nadzieję, że wkrótce uda się przerzucić go przez granicę, że niedługo zniknie z okolicy. Zanim będzie za późno.

Taniec wokół drzewka zakończono kolędą Rozkoszna jest zie­mia. Mali uniosła wzrok i popatrzyła na pięknego anioła Ruth, który wisiał na samym szczycie choinki, obok błyszczącej gwiaz­dy. Gdyby tak Ruth mogła być dzisiaj z nami! Mali odczuła tęsk­notę niczym fizyczny ból. Głęboko wciągnęła powietrze. Nagle jej oczy napełniły się łzami. Pospiesznie zerknęła na Marilenę, która stał z poważną buzią i śpiewała. Tyle jest w tym dziecku z Ruth, pomyślała Mali z czułością. I zewnętrzne, i wewnętrzne podobieństwo jest wyraźne. Chociaż Ruth nie ma, to jednak coś po niej zostało.

Śpiewy umilkły i ku ogólnej radości zaczęto rozdawać prezen­ty. Najwięcej oczywiście dostały dzieci, ale dla każdego coś się zna­lazło, choć to takie trudne czasy. Mali zrobiła dla Havarda sweter na drutach i teraz widziała, jak bardzo mu się jej prezent podoba. I ona, i obie synowe w tym roku przygotowały prezenty domowej roboty, Oja natomiast kupił dla Herborg piękny materiał na su­kienkę. Herborg aż się zarumieniła z radości i zaskoczenia.

- O mój Boże! - zawołała. - Skąd ty wziąłeś coś takiego, Oja?

- Ech, kosztowało mnie to spory kawałek mięsa - uśmiech­nął się zadowolony, że sprawił żonie tyle radości.

- Powinnaś sobie uszyć z tego sukienkę zaraz po świętach - śmiała się Mali.

- Nie, chyba jednak trochę zaczekam - odparła Herborg, zerkając na Oję. - Może raczej pod koniec lata...

- Dlaczego?... - Mali podniosła wzrok. - Czy ty się czegoś spodziewasz?

Herborg zarumieniła się po korzonki włosów i zawstydzona zwijała w palcach brzeg materiału.

- No chyba tak - wykrztusiła cicho.

- Czy ty... czy ty jesteś w ciąży, Herborg? - Mali nie była w stanie ukryć zaskoczenia. Wielkimi oczyma spoglądała to na Herborg, to na Oję. On też się zarumienił i skrępowany spuścił wzrok.

- Tak, to teraz już pewne.

- I nie powiedziałaś ani słowa?

- Najpierw chciałam mieć pewność - tłumaczyła rozpro­mieniona Herborg. - Ty wiesz, jak to było ze mną...

Wielka nowina wywołała kolejną falę radości i śmiechów. Kiedy trzeba było nakrywać do kawy, Mali przy kuchennym bla­cie objęła ramiona Herborg i uściskała ją serdecznie.

- Kochana - uśmiechnęła się. - Że też potrafiłaś utrzymać to w tajemnicy.

- Bałam się, żeby to się nie okazało fałszywym alarmem. Tak bardzo chciałam zajść w ciążę, przecież wiesz, ale nigdy mi się nie udawało. Zaczynałam wierzyć, że nie będę już miała więcej dzieci.

- No właśnie, ja też tak myślałam - przyznała Mali. - Tym wspanialsza jest nowina. Tak się cieszę w imieniu was obojga. To naprawdę niezwykłe, Herborg.

Jeszcze raz uściskała rozpłomienioną synową i pogłaskała ją pospiesznie po policzku. Tak strasznie życzyła tego szczęścia i Herborg, i swojemu synowi. Boże, spraw, żeby wszystko poszło dobrze, modliła się w duchu.

Kiedy miała zaciągnąć firanki w sypialni na strychu, Mali stała przez jakiś czas i wpatrywała się w rozświetloną wigilijną noc. Blady księżyc wisiał nad górami po drugiej stronie fiordu, na niebie migotały tysiące gwiazd. Od północnej strony falowała zorza polarna.

- Jaka piękna wigilijna noc - powiedziała cicho do Havarda. - Chodź i popatrz.

Havard podszedł i stanął za nią. Objął ją ramionami w pasie, podbródek oparł na jej głowie.

- To musi oznaczać coś dobrego - rzekł cicho. - Kiedy by­łem małym chłopcem, tak właśnie myślałem, że jeśli jest jakiś wyjątkowo piękny zachód słońca, wyjątkowo duża tęcza albo piękny wieczór, to to musi oznaczać szczęście. Coś dobrego.

- No i sprawdzało się? - spytała Mali z uśmiechem.

- Nie, przynajmniej nie zawsze. Ale zawsze można było mieć nadzieję.

- Więc może to rzeczywiście znaczy, że wszystko będzie do­brze, zarówno z Herborg, jak i z Dorbet - powiedziała Mali. - Musimy w to wierzyć. I w to, że wojna wkrótce się skończy. I że nic złego nie spotka naszych bliskich.

Stali przez chwilę w milczeniu. Potem Havard pocałował żonę w policzek.

- A teraz powinniśmy się położyć - szepnął. - Jutro rano pojedziemy do kościoła, jeśli pogoda się utrzyma. A wszystko wskazuje na to, że się utrzyma - dodał. - Chodź do łóżka, moja kochana.

Mali długo nie mogła zasnąć. Blask księżyca tańczył po ścianach pokoju. Tyle jest rzeczy, z których możemy się cieszyć, po­myślała znowu. I tyle rzeczy, za które powinniśmy być wdzięcz­ni. Mimo to gdzieś w głębi duszy odczuwała bolesny niepokój. Nie wiedziała, dlaczego.

- Spraw, Boże, żeby wszystko poszło dobrze - modliła się w duchu. - Daj, żeby wszystko się udało.

ROZDZIAŁ 6

Tordhild przez kilka dni nie chodziła na Parcelę. Posyłała Davidowi obiady przez Siverta.

- A ty nie wybierasz się na górę? - spytał mąż drugiego dnia.

- Wybiorę się, oczywiście, ale nie akurat teraz. Chyba się trochę przeziębiłam, nie chciałabym zarazić Davida. Poza tym będziemy mieć gości na kawie, więc nie bardzo mam czas.

Sivert nic nie odpowiedział, posłał jej jednak badawcze spoj­rzenie. Tordhild udała, że tego nie widzi. Będzie musiała wybrać się do Davida któregoś dnia między świętami a Nowym Rokiem, potrzebowała jednak trochę więcej czasu, żeby przemyśleć, co i jak powinna mu powiedzieć.

Tego popołudnia, kiedy w końcu zdecydowała się tam pójść, padał gęsty śnieg. Zatrzymała się na ganku i strząsała śnieg z ubrania. Włosy na czole były mokre i kręciły się bardziej niż zwykle. Drzwi się otworzyły i w progu stanął David.

- Już myślałem, że nigdy więcej do mnie nie przyjdziesz - rzekł gorączkowo. - Pozwól, że ci wytłumaczę...

- Wypuszczasz ciepło na ganek - przerwała mu Tordhild. - Powinniśmy chyba wejść do izby.

- Tordhild, nie możesz sobie myśleć, że ja...

- Ja po prostu nie wiem, co powinnam myśleć - odparła spokojnie.

- Ja nie chciałem...

- Nigdy więcej nie wolno ci zrobić niczego takiego.

David pochylił głowę i kiwał wolno.

- Nie wolno ci nigdy zawieść zaufania, jakim Sivert cię da­rzy, Davidzie. I jakim ja cię darzę.

- Masz rację, więcej tego nie zrobię. Sam nie wiem, co mnie napadło tamtego wieczora. Byłem... - przygładził pospiesznie włosy i patrzył na nią nieszczęśliwymi, brązowymi oczyma. - To się naprawdę nie powtórzy - zapewnił. - Nigdy.

- No i dlatego właśnie przyszłam - stwierdziła Tordhild i za­częła rozpakowywać koszyk. - Dlatego, że ja też tak myślę. Że po prostu tamtego wieczora się zapomniałeś.

- No właśnie, tak było - potwierdzał z zapałem. - Zapo­mniałem się. Chociaż nie ma żadnego usprawiedliwienia dla tego, co zrobiłem, to naprawdę nie miałem zamiaru. Nigdy nie miałem zamiaru, by...

- No to nie rozmawiajmy już więcej na ten temat, Davidzie.

- Czy ty powiedziałaś coś Sivertowi?

- Nie, dlaczego miałabym to robić? To nie powinno znisz­czyć stosunków, jakie was łączą.

- A ja leżałem tutaj, nie śpiąc, i myślałem o... o tym, że od­płacam mu się w taki paskudny sposób. Naprawdę nienawidzę samego siebie, Tordhild.

Ona nie odpowiedziała, wyjęła jednak talerz i sztućce, zaczęła nakrywać do stołu. Potem postawiła na piecu jedzenie, które przyniosła.

- Sivert mi powiedział, że rozmawiał z Olą - mówił dalej David. - O ile jednak dobrze zrozumiałem, to nie mają dla mnie niczego nowego. Będę tu chyba siedział do końca wojny - dodał rozgoryczony. - Jeśli mnie przedtem nie złapią.

- To się naprawdę jakoś ułoży.

- Moim zdaniem musiałby się zdarzyć cud, żeby się ułożyło.

- Nie wolno ci się poddawać - powtarzała z uporem Tord­hild. - Znajdzie się rozwiązanie, Davidzie, jestem tego pewna.

Siedziała, dotrzymując mu towarzystwa przy jedzeniu. Po­prosił, żeby zjadła też kawałeczek, ale odmówiła. Powiedziała, że jest już po obiedzie.

- A teraz muszę już wracać do domu - oznajmiła, kiedy David skończył. - Pozmywasz sam?

- Oczywiście - skinął głową.

- A masz jeszcze trochę świątecznego ciasta?

- Mógłbym wydać przyjęcie, tyle tego od ciebie dostaję. Odprowadził ją na ganek, jak zawsze, tym razem jednak nie podał jej płaszcza, jak to poprzednio czynił. Wyglądało, jakby się bał podejść zbyt blisko Tordhild.

Kiedy wychodziła, śnieg padał w dalszym ciągu.

- Masz przynajmniej pracę przy odgarnianiu śniegu - rzek­ła swobodnie.

- Bardzo to zajęcie lubię. Przynajmniej mogę trochę rozru­szać ciało.

- No to powodzenia.

- Powodzenia - odparł, unosząc rękę w geście pozdrowie­nia. - Przyjdziesz do mnie znowu, prawda?

- Oczywiście, że przyjdę.

Kiedy odwróciła się jeszcze raz, zanim zeszła na dół, mały domek ledwo jej majaczył spoza zasłony śniegu. Ślady, które zostawiła, idąc do Davida, zostały już zasypane. Tordhild wes­tchnęła lekko. Dobrze, że mam tę rozmowę za sobą, pomyślała. Niepokoiła się, jak to będzie, kiedy znowu go zobaczy. Ale nie było żadnych problemów. On przecież nie miał nic złego na my­śli, w każdym razie tak twierdzi. I jego zachowanie już się więcej nie powtórzy, tego była pewna.

Trzeba więc przestać myśleć o całej sprawie. I z nikim o niej nie rozmawiać. Trzeba to zapisać na konto wojny, pomyślała. Ona naprawdę robi z ludźmi dziwne rzeczy, Tordhild wciąż się o tym dowiadywała.

Jednego z pierwszych poświątecznych dni rozeszły się pogłoski, że w Surnadalen złapano jakiegoś Żyda. Ukrywał się u pewnej rodziny, ale Niemcy wpadli na jego trop. Pogłoski mówiły, że cała sprawa skończyła się potworną katastrofą. Sam Żyd został zastrzelony, a człowiek, który go ukrywał, wysłany dokądś, i nic nie wiadomo o jego losie.

Owe straszne wydarzenia wzbudziły wielki niepokój wśród wszystkich zaplątanych jakoś w historię Davida.

- To nie rokuje dobrze - powiedział Sivert z powagą.

- Musimy coś zrobić. Tego nie można już dłużej ciągnąć.

- Sytuacja jest przerażająca - westchnęła Tordhild niespo­kojnie. - Na Boga, co my mamy robić?

- Pójdę jeszcze raz porozmawiać z Olą. Jeśli David zostanie złapany, to skończy się to źle nie tylko dla niego. Nie, musimy dzia­łać - powtórzył, niespokojnie gładząc swoje kędzierzawe włosy.

Tego przedpołudnia Mali przyszła do domu na Wzgórzu.

- Słyszeliście chyba o tym, co się stało w Surnadalen?

- Tak, słyszeliśmy.

- Więc nie można po prostu siedzieć z założonymi rękami, aż Niemcy wpadną na trop Davida! Słyszycie przecież, jakie to ma następstwa. To po prostu straszne, Sivert.

- Masz rację, nie jest dobrze - potwierdził zdenerwowany. - Naprawdę próbowałem znaleźć kogoś, ale to się na nic nie zdało.

- Nigdy nie powinieneś był go tutaj przywozić - rzekła Mali su­rowo. - Chyba nie pomyślałeś, jakie konsekwencje może to mieć.

- Sądzę, że po prostu nie miałem wyjścia, mamo. David był zależny od tego, czy pomogę mu uratować życie. Uważasz, że powinienem go po prostu zostawić, żeby go złapali i zastrzelili, albo wysłali na południe, tak jak wielu innych?

- Teraz nie tylko on znalazł się w śmiertelnym niebezpie­czeństwie.

- Jeśli go znajdą, to tak - przytakiwał Sivert. - Ale jeszcze go nie złapali, mamo, musimy się więc postarać, żeby do tego nie doszło. Ale oczywiście nie jest dobre to, co zrobiłem, sam dobrze rozumiem. Jeszcze dzisiaj porozmawiam z Olą.

- Tylko nie mieszaj go więcej w tę sprawę. Ola już skończył z przeprowadzaniem ludzi przez granicę. Pamiętaj, że Dorbet ma wkrótce rodzić. Nie chcemy, żeby Olę spotkało jakieś nieszczęście.

- No to ja nie wiem, co robić - westchnął Sivert. - Nie mogę po prostu wypuścić Davida i powiedzieć, żeby sobie radził sam.

- Jakiś czas temu była przecież mowa o tym, żeby go od­wieźć z powrotem do Trondheim - wtrąciła Tordhild. - Miał za­miar stamtąd próbować przedostać się przez granicę szwedzką.

- Ja w to nie wierzę - rzekł Sivert. - On tylko tak mówi. Gdyby istniała taka możliwość, to nie szukałby pomocy u mnie. Ale jeszcze dzisiaj porozmawiam z Olą - powtórzył. - Przed obiadem.

Również Ola słyszał złowieszcze nowiny. Miał bardzo zmar­twioną twarz, kiedy witał się z Sivertem koło stajni. Właśnie dawał koniom siano po przedpołudniowej wyprawie po drewno do lasu.

- Tak, słyszałem o tym - potwierdził. - Mam zresztą kontakt z ludźmi stamtąd. Oni mówią, że polowania na Żydów i ludzi, którzy ich ukrywają, są coraz intensywniejsze.

- Co ja mam zrobić z Davidem?

- On powinien zniknąć tak szybko, jak to możliwe, zanim ktoś go odkryje.

- Ale jak mam to zrobić, Ola?

- Dzisiaj prawie całą noc nad tym rozmyślałem - przyznał Ola. - Trzymanie go na Parceli jest naprawdę wielkim ryzykiem. Jeśli zostanie odkryty, to nawet nie mam odwagi myśleć, co się stanie z nami, Sivercie. Nie tylko z nim, ale z większością nas. Jesteśmy przecież w to wplątani, nie tylko ty i ja.

- Wszystko to moja wina.

- Zaraz tam wina... nie miałeś przecież wyboru.

- Sam nie wiem - rzekł Sivert zdenerwowany. - Nie powi­nienem był go tu przywozić. Nie pomyślałem o konsekwencjach, ale teraz tak czy inaczej już jest za późno.

- No właśnie, masz rację - zgodził się Ola. - Ale nie udało mi się znaleźć ludzi, którzy chcieliby go przeprowadzić na dru­gą stronę. A badałem sprawę bardzo gruntownie. Gdyby tylko udało się go doprowadzić w okolice Oppdal, to reszta byłaby już prosta. Tam jest wielu takich, którzy pomogliby mu przedostać się przez granicę.

- Ale to przecież bardzo daleko - westchnął Sivert. - Nie rozumiem...

- Ja go przeprowadzę.

- Ty? - Sivert drgnął i patrzył na szwagra wytrzeszczonymi oczyma. - Ty byś go przeprowadził?

- Tak, nie widzę innej rady - odparł Ola. - Musimy go stąd usunąć, zanim dojdzie do nieszczęścia, więc ja powinienem się tym zająć.

- Ale Niemcy... oni podobno cię obserwują.

- Bardzo długo siedziałem spokojnie. Może trochę uśpiłem ich czujność. I jeśli mój plan ma się udać, to powinniśmy zrobić to jak najszybciej.

- Tylko że to bardzo niebezpieczne.

Ola roześmiał się. Krótkim, pozbawionym radości śmie­chem.

- Tak, masz rację - potwierdził. - To jest śmiertelnie niebez­pieczne. Ale z dwojga złego lepiej, żebym z nim poszedł. Jeśli wpadną na nasz trop, to tylko ja zostanę złapany. Gdyby jednak znaleźli Davida tutaj, to wszyscy będziemy zgubieni.

- A co powie na to Dorbet?

- Na pewno będzie protestować, i ma do tego powody. Ale ja jednak pójdę. Dzisiaj po południu wybierzemy się obaj na Par­celę i porozmawiamy z Davidem. Chcę to zrobić jak najszybciej. I mam nadzieję, że ten facet jeździ na nartach - dodał.

- Matka mnie zabije - mruknął Sivert. - Powiedziała, że nie wolno mi obciążać tym ciebie.

- Jakoś to zniesiesz - rzekł Ola cierpko.

- Tak, dziękuję ci bardzo - powiedział Sivert, wyciągając do niego rękę. - Nigdy ci tego nie zapomnę, Ola.

Ola milczał. Poklepał tylko Siverta po ramieniu i ruszył w stronę domu.

- Przyjdę na Wzgórze po podwieczorku - rzucił jeszcze przez ramię. - Razem wybierzemy się do niego.

- Świetnie - rzekł Sivert. - Będę na ciebie czekał.

Wracał do domu z wielkim poczuciem ulgi. Ale ulga jednak mieszała się z lękiem. Co się stanie, jeśli Ola zostanie złapany? Sivert nie był w stanie o tym myśleć. Ola jednak ma rację, roz­ważał, lepiej, żeby wpadł on jeden, - niż żeby wszyscy musieli ponieść konsekwencje. Nie powinien był mieszać w tę sprawę rodziny. Powinien był znaleźć inne rozwiązanie, nie przywozić Davida tutaj. No a teraz jest już za późno. Trzeba mieć nadzieję, że Oli się uda. Że uda mu się jeszcze raz. Ostatni.

- To nieprawda!

Dorbet stała pośrodku sypialni i z niedowierzaniem patrzyła na męża, siedzącego na krawędzi łóżka.

- Nie ma innej rady, Dorbet.

- Chcesz ryzykować życie, żeby uwolnić Siverta od proble­mów? Nie, to nie może być prawda!

- Ale to lepsze niż takie siedzenie i czekanie, aż Niemcy schwytają Davida. Bo wtedy to się źle skończy dla nas wszyst­kich, nie tylko dla mężczyzn, ale także dla kobiet i dzieci. Sama wiesz, że represje...

- Sivert powinien był pomyśleć o tym wcześniej, Ola! Zanim przywlókł tutaj tego swojego przyjaciela.

- To prawda. Ale wyszło, jak wyszło.

- Czy ty w ogóle nie myślisz o mnie? - szlochała Dorbet. - Przecież już tak niewiele czasu zostało do...

- Myślę i o tobie, i o Trygvem. Próbuję myśleć o wszystkich, Dorbet - wstał, podszedł do żony i objął ją mocno. - Zapewniam się, że idę po raz ostatni.

- Przedtem też tak mówiłeś! Wiesz przecież, że Niemcy cię obserwują, Ola, mówiłam ci o tym! Jak możesz się tak narażać... narażać nas wszystkich na takie ryzyko?

Wypuścił ją z objęć i zmęczonym gestem przecierał oczy.

- Ja po prostu nie widzę innego wyjścia - powtórzył ponu­rym głosem.

Dorbet rzuciła się na łóżko. Zasłoniła rękami twarz i zanios­ła się szlochem.

- Dorbet, proszę cię...

- Nie, więcej tego nie zniosę - łkała. - Nie zniosę już dłużej tej wojny, nie zniosę ciebie. Ja mam tego dosyć, Ola.

Ola nie odpowiadał. Podszedł do łóżka, usiadł obok żony i znowu ją objął. Dorbet wyrwała mu się. Odwróciła się do niego plecami, pociągając żałośnie nosem.

- Dorbet, jest wojna!

- Tego akurat nie musisz mi przypominać - prychnęła, od­wracając ku niemu zalaną łzami twarz. - Ale dlaczego ty musisz sam jeden wygrać tę przeklętą wojnę?

- No a co twoim zdaniem powinniśmy zrobić? Siedzieć tu i czekać, aż Niemcy wpadną na trop Davida?

- Jeszcze na jego trop nie wpadli. Może to jeszcze jakiś czas potrwać, a tymczasem wojna się skończy i wtedy... Poza tym to nie jest twoja sprawa - rozszlochała się znowu. - To Sivert ściąg­nął go sobie na głowę, więc to on powinien to jakoś załatwić.

- Przecież wiesz, że on nie może Davida przeprowadzić przez granicę.

- Ja wiem tylko, że nie chcę, żebyś ty chodził - płakała roz­paczliwie, wtulając się w męża. - Ja tego nie zniosę, Ola. Ja nie mogę cię utracić!

- Ale ja wrócę - szepnął jej do ucha. - Ja wrócę, Dorbet. Długo tak leżeli obok siebie mocno przytuleni.

Ola głaskał i głaskał plecy żony, wolno i uspokajająco. Po jakimś czasie płacz ucichł, jeszcze tylko raz po raz ciałem Dor­bet wstrząsał żałosny szloch. W końcu zasnęła, z mokrą, gorącą twarzą przytuloną do jego szyi.

Ola długo leżał, nie śpiąc. Nie był zadowolony z tego, że sy­tuacja potoczyła się akurat tak. Nie bardzo chciał wracać znowu do konspiracji. Ostrzeżenie ze strony Niemców było poważne, nie wątpił w to ani przez chwilę. Ale nie ma wyjścia. Lepiej, żeby poszedł, niż żeby tak siedział tu i czekał, aż Niemcy złapią Davida. Bo jeśli złapią tamtego, to Ola nie ma żadnej nadziei, że to nie on zostanie oskarżony. On zostanie uznany za winnego. I będzie musiał zapłacić bardzo wysoką cenę. Trzeba temu zapo­biec i dlatego Ola musi sam przeprowadzić Davida. Musi w ten sposób uratować całą rodzinę.

Westchnął ciężko i ułożył Dorbet wygodnie w swoich obję­ciach. W końcu i on zasnął.

ROZDZIAŁ 7

W pewien mroźny, roziskrzony księżycowy wieczór w jakiś ty­dzień później Ola i David wyruszyli na długą i niebezpieczną wy­prawę. Nie pomogły żadne ostrzeżenia, niezależnie od tego, skąd pochodziły. Nawet słowa Mali nie odniosły skutku. Mali była oczywiście rada, że David w końcu przedostanie się do Szwecji, ale nie podobało jej się to, że właśnie Ola ma mu towarzyszyć.

- Ja wiem, mamo - powtarzał Sivert. - Ja to wiem. Ale nie ma odwrotu.

- Jeśli Oli coś się stanie, to ja ci tego nigdy nie wybaczę - po­wiedziała Mali ponuro. - Nigdy.

Sivert miał bolesną pewność, że ona mówi to poważnie. Zresztą sam by sobie nigdy nie wybaczył, gdyby szwagier nie wrócił cało.

Wyposażył swojego przyjaciela w odpowiednią odzież i narty.

- Mistrzem to ja nie jestem, ale chyba dam sobie radę - oznajmił David optymistycznie.

Był głęboko wdzięczny i uradowany, że w końcu może się stąd wydostać. W jego ciemnych oczach pojawiły się błyski, zro­bił się niestety bardziej niespokojny w ostatnim czasie, kiedy tak czekał i czekał.

- Jeśli nie masz co robić, to trenuj jazdę na nartach - zapro­ponował Sivert. - Jest ważne, żebyś nie opóźniał wędrówki przez góry.

I David zastosował się do propozycji. Wiele razy w ciągu dnia zjeżdżał na dół po zboczu, nie minęło wiele czasu, a poczuł się znacznie pewniej. Lepiej jeździł na nartach i zrobił się spo­kojniejszy.

Tego dnia, kiedy David miał wyruszyć do Szwecji, Sivert zabrał go do domu, na Wzgórze. Tordhild upiekła na jego cześć peklo­wany barani udziec i zjedli późny, jak na nich, obiad. Marilenie powiedzieli, że to przyjaciel ojca przyjechał w odwiedziny. Kiedy dziewczynka obudzi się następnego ranka, Dawida już nie bę­dzie, więc Sivert nie widział żadnego ryzyka. A Johannes wie­dział przecież o Davidzie przez cały czas.

Długo siedzieli po obiedzie przy stole. David miał błyszczą­ce oczy i zarumienione policzki. Było oczywiste, że jest prze­jęty i zdenerwowany. Sivert zresztą także. Siedział z uczuciem ogromnej ulgi, że cała ta historia powoli zbliża się do końca. Zarazem jednak był sztywny ze strachu o swojego przyjaciela, a przede wszystkim o Olę. Ostatnimi czasy źle sypiał, miał kosz­marne sny, jęczał głośno i zrywał się przerażony.

- Sivert, co ty - uspokajała go Tordhild, sama zresztą też przestraszona. - Co się dzieje?

- Miałem koszmarny sen - odpowiadał Sivert. - Śniło mi się, że obaj zostali złapani.

- Musimy mieć nadzieję i wierzyć, że do tego nie dojdzie - uspokajała go Tordhild. - Powinniśmy się modlić, Sivercie. Je­śli to wszystko ma się dobrze skończyć, powinniśmy mieć Pana Boga po naszej stronie.

W ostatnich dniach Sivert modlił się często i dużo. Wielo­krotnie składał ręce i odbywał długie, poważne rozmowy z Pa­nem Bogiem. Czuł, że to niezbyt dobrze zwracać się do Boga tylko wtedy, kiedy sytuacja jest już bez wyjścia, mimo to nie re­zygnował z modlitwy. W końcu warto spróbować, myślał. Zresz­tą nie miał pojęcia, co innego mógłby robić.

- Może powinieneś się trochę położyć - zaproponował, kie­dy pyszne jedzenie zniknęło już z talerzy i wszyscy wstali od sto­łu. - W nocy nie będziesz miał okazji do spania.

- To się na nic nie zda - odparł David. - Może raczej zagraj­my coś wszyscy trzej?

Sivert skinął głową. Johannes pobiegł natychmiast i przy­niósł swoje skrzypce, po chwili salon rozbrzmiewał cudowną muzyką.

W miarę jak grali, obaj mężczyźni odzyskiwali spokój. Na­wet Tordhild zdołała się na chwilę rozluźnić. Wszyscy oddali się bez reszty muzyce.

- Jaki ty jesteś zdolny - uśmiechnął się David do Johanne­sa. - Z ciebie też będzie wielki muzyk, tak mi się wydaje.

- Na pewno będę grał, tak - przytaknął Johannes. - Ale czy, bym chciał być tylko muzykiem, tego jeszcze nie wiem. Miałbym również ochotę studiować weterynarię. Chociaż trudno będzie połączyć te dwie sprawy.

- Aha, weterynarię? Tak, to bardzo interesujący zawód. Ale chyba musiałbyś wyjechać do Oslo?

- Tam bym chciał studiować, tak. Tylko że na razie nie skoń­czyłem tutejszej szkoły. Jest przede mną jeszcze długa droga.

- Ale pięknie jest mieć plany, Johannes. Człowiek musi wie­dzieć, czego oczekuje od życia. To zawsze ważne.

- Mógłbyś zagrać coś, co sam skomponowałeś, Johanne­sie - poprosił Sivert. - Jestem pewien, że David chętnie by po­słuchał.

I Johannes grał. Stał pośrodku pokoju z przymkniętymi oczy­ma i ciemnymi, kędzierzawymi włosami spadającymi na czoło, grał tak, że Tordhild czuła zimne dreszcze na plecach. Dla niej było prawie niepojęte, że to jej syn stworzył tę piękną muzykę. Rozpierała ją duma, a serce przepełniała gorąca miłość.

David też wyglądał na zachwyconego.

- To nieprawdopodobnie dobre - oznajmił. - Czy ty bierzesz teraz u kogoś lekcje?

- Czasami uczę się w Kvannes, przeważnie jednak tata ze mną ćwiczy. Teraz ma dużo czasu.

- Chłopiec zasługuje, by stworzyć mu wszelkie możliwości, Sivert - zawołał David ożywiony. - To niezwykły talent.

- Tak, otrzyma wszelkie możliwości - skinął głową Sivert. - Tylko że on sam jeszcze się nie zdecydował.

Kiedy na stole pojawiła się kawa, odłożyli skrzypce. Zno­wu powróciło dawne napięcie. Sivert nieustannie spoglądał na zegar.

- Kiedy ten Ola ma przyjść? - spytał David.

- O dziewiątej.

- Kto ma przyjść? - spytała Marilena zaciekawiona.

- Wujek Ola - wyjaśniła Tordhild.

- A po co?

- Bo on też chciałby się przywitać z Davidem.

Marilena zadowoliła się tą odpowiedzią, a kiedy Ola przy­szedł, pół godziny po umówionym czasie, dziewczynka od daw­na była w łóżku.

Wszyscy stali na ganku, kiedy David wciągał przez głowę bluzę z kapturem, a potem zarzucił na ramiona plecak, który przygotowała dla niego Tordhild.

- Szczęśliwej drogi, Davidzie - powiedział Sivert, wyciąga­jąc do przyjaciela rękę. - Przyślij nam jakąś kartkę, kiedy wojna się już skończy.

- Wtedy wykosztuję się nawet na telefon - odparł David z krzywym uśmiechem. - Mam nadzieję, że będę mógł się kiedyś odwdzięczyć wam za to, co dla mnie zrobiliście.

- Szczęśliwej drogi - rzekła Tordhild cicho.

Przez chwilę miała wrażenie, że David chce ją objąć, ale po­wstrzymał się i zamiast tego ujął jej rękę.

- Dziękuję - powiedział tylko. - Dziękuję za wszystko.

- A jak ty myślisz, Ola? Uda wam się ta wyprawa? - Sivert położył rękę na ramieniu szwagra.

- Nic nie wiem - odparł Ola. - Mam nadzieję i wierzę, że damy sobie radę, ale jak będzie, nie wiem. Nie, tego nie mogę wiedzieć.

- Którędy pójdziecie?

- Tego z kolei ty nie powinieneś wiedzieć - odparł Ola. - Im mniej wiecie, tym lepiej.

Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, w domu zaległa dziwna cisza. Sivert niespokojnie chodził tam i z powrotem po salonie.

- Nie zaznam spokoju, dopóki nie będę wiedział, że Ola cały i zdrowy wrócił do domu - powtarzał.

- To musi potrwać jakiś czas.

- Dwa dni. Sam Ola tak powiedział. Dwa dni.

Sivert niespokojnie przeczesał palcami ciemne włosy.

- No, a jeżeli się nie uda? - spytał Johannes, spoglądając na ojca. - To co wtedy będzie?

- Nie mam odwagi nawet o tym myśleć - jęknął Sivert. - Gdyby tak się stało, to nie będę miał już w życiu ani jednego spokojnego dnia.

- Odwiedzę jutro Dorbet - obiecała Tordhild. - Ona pewno strasznie się denerwuje, biedna dziewczyna.

- I to jest moja wina - westchnął Sivert ciężko. - Nie powi­nienem był nigdy...

Nie, nie powinienem był przywozić Davida do domu w Innda­len, myślał tej nocy, kiedy wiercił się w łóżku, nie mogąc zasnąć, spocony, pełen jak najgorszych przeczuć. Gdyby chodziło tylko o niego samego, to pół biedy. Ale on przecież wciągnął w tę całą historię innych, a już najbardziej Olę. Jeśli ta wyprawa się nie uda, to Sivert nie miał najmniejszych wątpliwości, co się stanie z jego szwagrem. Myśl o tym sprawiała, że żołądek podchodził mu do gardła. Raz po raz jęczał cicho.

Rano będzie musiał iść do Stornes i podziękować Ane oraz Aslakowi za to, że użyczyli swojego domu dla Davida. Trwało to dużo dłużej, niż na początku Sivert im mówił, ani razu jednak nie usłyszał od nich słowa zniecierpliwienia.

Tak, powinienem im gorąco podziękować, myślał, choć mu­siał przyznać, że wolałby uniknąć wizyty w Stornes i spotkania z matką, która będzie go winić za to, co zrobił. Może nawet po­wie to otwarcie. Ale Sivert będzie musiał znieść wszelkie wyrzu­ty. Matka ma pełne prawo, żeby żywić do niego pretensje.

W nocy zaczęło wiać i spadł śnieg. Kiedy się rozwidniło, wszyst­kie ślady Oli i Davida były zasypane. To świetnie, myślała Dor­bet, wyglądając przez okno. Jest mało prawdopodobne, żeby przy takiej pogodzie Niemcy wybrali się na inspekcję.

Od bardzo dawna żaden Niemiec nie pokazał się w Granvold, a Heinricha Kleina Dorbet nie widziała od tamtego dnia, kiedy przyszedł, żeby ją ostrzec.

Nigdy nie pomyślała, że Ola mógłby znowu wyruszyć w ko­lejną wyprawę do granicy. To zbyt niebezpieczne! Ale skoro mar­twił się o nich wszystkich... Pewne jest, że Ola powiedział prawdę, gdyby David został odkryty, cała wieś zostałaby poddana represjom.

- Zapłaciliby za to wszyscy - przekonywał Ola. - Kobiety i dzieci także. Naprawdę nie można do tego dopuścić, Dorbet.

- Ale to nie jest twoja sprawa - odpowiedziała wtedy Dorbet.

- Jeśli stanie się coś złego, to to będzie moja sprawa.

Nie pomogło to, że Dorbet płakała. Na jej złość też nie zwracał, uwagi. Podjął postanowienie. Teraz trzeba było tylko czekać.

Dorbet stała przy oknie i wpatrywała się w śnieżną zadym­kę. Strach ściskał jej serce tak, że z trudem oddychała. Spa­ła tej nocy niewiele. Zaczerwienione oczy piekły ją boleśnie. Dziecko w niej poruszało się niespokojnie. Dorbet położyła rękę na brzuchu i westchnęła. Miała ochotę wrócić do łóżka. Od jakiegoś czasu tak właśnie było, po prostu nie potrafiła niczym się zająć. Miała wrażenie, że brzemię, które musi teraz dźwigać, staje się dla niej zbyt ciężkie. Nieustannie przypomi­nał jej się gwałt, wciąż wracało wspomnienie śmierci Marit. Dorbet nie umiała odepchnąć od siebie złych wspomnień, ani za dnia, ani w nocy.

Właściwie czuję się marnie, pomyślała, masując rękami obo­lały kręgosłup. Była nieprawdopodobnie zmęczona i wyczer­pana. Najchętniej położyłaby się i po prostu zasnęła. Chciała zamknąć oczy i pogrążyć się w jakiejś jasnej, pięknej krainie marzeń, pragnęła, żeby po przebudzeniu znowu wszystko było dobrze. Żeby już nie miała trosk i zmartwień. Żeby nie było woj­ny ani strachu.

Ale to nieosiągalne. Dorbet sypiała niespokojnie, a kiedy rano otwierała oczy, rzeczywistość wokół niej trwała niezmie­niona. Te same myśli nieustannie krążyły w głowie i niczym wściekłe szczury szarpały jej duszę.

Ola powinien przy mnie być w tym czasie, myślała. Ale on tego nie rozumie. On nic nie wie, ani o gwałcie, ani o tym, co się stało owego dnia, kiedy umarła Marit. Dorbet zresztą nie może mu nic powiedzieć. Znowu westchnęła. Mama też nie rozumie, jak jest jej ciężko. W każdym razie tak to wygląda. Poza tym matka też nie zna okoliczności, w jakich doszło do śmierci Marit, tego nawet jej Dorbet nie powiedziała. Oni by wszyscy winą obciążyli mnie, my­ślała rozgoryczona. Nagle pojawił się płacz. Dorbet skuliła się przy oknie i szlochała rozpaczliwie. Tak bywało często w ostatnim cza­sie, płacz pojawiał się znienacka. Nagle poczuła, że to beznadziejne tak trwać w domu i czekać na Olę. Nie była już w stanie dłużej tego robić. Strach zaciskał szpony wokół serca, sprawiał, że dostawała mdłości. Cały, niemający końca dzień w niepewności i lęku, i może jeszcze jeden... To po prostu nie do wytrzymania. Usłyszała drobne kroczki na korytarzu.

- Nie śpisz, mamo? - Trygve wsunął głowę do jej sypialni.

Dorbet wyprostowała się i otarta mokrą od łez twarz.

- Nie, już wstałam.

- Pada śnieg. Chcę iść na dwór i lepić bałwana!

Synek podszedł do niej, a ona przytuliła do siebie jego ciepłe chłopięce ciałko. Przysunęła twarz do jego główki i dmuchnęła mu w kark, aż chłopiec zachichotał.

- Uwierzyć nie mogę, że jesteś takim dużym chłopcem i sy­piasz sam we własnym pokoju - pochwaliła go. - Naprawdę je­steś bardzo dzielny.

- Wszyscy śpią w swoich pokojach - odparł chłopiec. - I Ma­rilena, i Mała Mali, i...

- Ale ja i tak uważam, że mam dzielnego synka.

- Przecież jestem duży - oznajmił, spoglądając na matkę spod oka.

- Oczywiście, że jesteś - przytaknęła.

- Ja chcę na dwór - powtórzył. - Bardzo lubię, kiedy pada śnieg.

- Ale jest jeszcze za wcześnie, Trygve. Teraz zejdziemy na dół i zjemy śniadanie, a potem będziesz mógł wyjść. Tylko że na dworze jest mróz - dodała. - Nie wiem, czy uda ci się dzisiaj ule­pić bałwana. Śnieg chyba jest bardzo suchy, tak mi się wydaje.

- No to będę jeździł na nartach. Myślę, że zostanę biegaczem.

- Wierzę, że ci się to uda, bo bardzo ładnie jeździsz na nar­tach. Widziałam.

- A gdzie tata?

Dorbet pogładziła synka po głowie i wciągnęła głęboko po­wietrze.

- Musiał wyjechać, żeby załatwić jakiś interes - rzekła z uda­ną swobodą.

- A kiedy wróci do domu?

- Nie jestem pewna. Wydaje mi się, że jutro.

- No to nie zobaczy, jak jeżdżę na nartach!

- Przecież może zobaczyć jutro - rzekła Dorbet w nadziei, że tak właśnie będzie: że Ola wróci do domu i zostanie z nią oraz z Trygvem. Zostanie na zawsze, myślała z bolesnym skurczem w żołądku.

- Biegnij teraz i się ubierz - powiedziała ciepło, kierując chłopca ku drzwiom. - Zaziębisz się, jak będziesz stał na tej zim­nej podłodze.

Chłopiec puścił matkę i podskakując, pobiegł do drzwi.

- Kto zejdzie pierwszy na dół, ten wygrywa - zawołał ze śmiechem i pomachał jej rączką, zanim wyszedł.

Dzień zdawał się nie mieć końca.

- Czy ty się źle czujesz? - spytała jedna ze służących, przy­glądając się Dorbet badawczo. - Jesteś blada jak ściana.

- Nie, to nic takiego.

- Powinnaś się trochę położyć, a my tymczasem przygotuje­my obiad - zaproponowała służąca. - Wygląda na to, że potrze­bujesz odpoczynku.

Dorbet z wdzięcznością przyjęła jej słowa. Miała wrażenie, że zaraz się przewróci. Weszła na górę i w ubraniu położyła się na łóżku. W pokoju było zimno, otuliła się więc narzutą.

- Boże drogi, spraw, żeby on wrócił - rozszlochała się roz­paczliwie. - Nie opuszczaj go w tej drodze!

Leżała z rękami złożonymi na sercu i czuła, jak krew pulsuje jej na szyi. Ile strachu i udręki człowiek jest w sta­nie znieść, zastanawiała się. Czuła, że ona sama dochodzi do granicy wytrzymałości. Nie będzie w stanie podnieść się z łóż­ka i zmierzyć się z kolejnym dniem. Chciała przestać istnieć. Umrzeć.

- Dorbet, twoja mama przyszła - zawołała jedna ze służą­cych z dołu. - Zejdziesz?

- Tak, już idę.

Dorbet odrzuciła okrycie i postawiła nogi na podłodze. Prze­czesała palcami włosy.

- Leż, nie wstawaj - powiedziała matka, wsuwając głowę przez drzwi. - Nie czujesz się dzisiaj dobrze?

- A jak myślisz? - spytała Dorbet ponuro. - Od zmysłów odchodzę ze strachu o Olę.

- Tak, tak właśnie myślałam - westchnęła Mali, podchodząc do łóżka. - My wszyscy tak się dzisiaj czujemy. Nie wiesz, kiedy on wróci?

- On sam tego nie wiedział - burknęła Dorbet. - Być może nigdy nie wróci do domu.

- Dorbet, coś ty...

- Nie jestem w stanie kręcić się po domu i czekać - rozszlo­chała się znowu, rzucając się matce na szyję. - Co ja mam zro­bić? Jestem od tego chora, mamo!

- Tak, za dużo na ciebie spadło w ostatnich czasach - wes­tchnęła Mali, obejmując córkę. - Najpierw ta sprawa z Niem­cem, potem śmierć Marit, a teraz Ola. I do tego jesteś w cią­ży - dodała. - Ludzie nie wytrzymują mniejszych obciążeń. Ale kiedy Ola wróci do domu...

- Jeśli w ogóle wróci - szlochała Dorbet. - On dopiero co poszedł, nie myślał o mnie, a ja mogę tu zostać sama z dwojgiem dzieci. Wcale się mną nie przejmował!

- Oczywiście, że się przejmował - zaprotestowała Mali. - On myślał o nas wszystkich, Dorbet. Bał się, że Niemcy wpadną na trop Davida. A wtedy represje dotknęłyby całą wieś.

- Ale dlaczego to Ola musi się poświęcać?

- Bo nikt inny nie potrafił przeprowadzić Davida. Dobrze o tym wiesz, Dorbet.

- Ja już więcej nie mogę - szlochała tamta zrozpaczona. - Ja nie chcę już więcej!

Mali ostrożnie ułożyła ją na łóżku i okryła kocem. Przysu­nęła sobie krzesło i usiadła. Wzięła gorącą, suchą dłoń Dorbet w swoje ręce i głaskała ją uspokajająco.

Bardzo się martwiła o córkę. Odkąd Marit umarła, Mali żyła w strachu, że Dorbet się załamie. Córka dziwnie łatwo otrząsnęła się po gwałcie, odsunęła od siebie złe myśli, przepełniona radością, że znowu jest w ciąży, że urodzi dziecko Oli. Ale tego rodzaju wydarzenia jak gwałt nigdy same z siebie nie mijają bez echa. Mogą długo trwać w ukryciu i żarzyć się w głębi duszy, myślała Mali. A przecież do złych doświadczeń doszła nagła śmierć Marit. To nie są drobiazgi, przy tym Dorbet musiała w ciągu jednej nocy przejąć rolę gospodyni dworu, no i na dodatek ciąża. Wygląda na to, że niebezpieczna wyprawa Oli w góry może stać się tą kroplą, która przechyli czarę. Nie byłoby się czemu dziwić, myślała Mali. Miała tylko nadzieję, że wszystko się zmieni, kiedy Ola cały i zdrowy wróci do domu. Jeśli wróci. A jeśli nie... Długo głaskała rękę Dorbet. Nie miała odwagi pomyśleć, co to będzie, jeśli wyprawa skończy się źle.

- Ja już więcej nie wytrzymam - Dorbet zanosiła się płaczem. - Nie jestem w stanie dłużej brać na siebie odpowiedzialności i obo­wiązków ani... ja naprawdę nie jestem w stanie, mamo!

- No dobrze, już dobrze - pocieszała Mali, odgarniając wło­sy ze spoconego czoła córki. - Wkrótce będzie lepiej, Dorbet. Ola wróci do domu, urodzi wam się maleństwo i...

- To nie moja wina, że Marit umarła!

Mali podskoczyła, słysząc to nagłe i gorączkowe wyznanie.

- Nie, nie twoja wina... na Boga, o czym ty mówisz?

- Bo Marit się pomyliła.

- W jakiej sprawie się pomyliła?

Dorbet jakby nagle się opamiętała. Otarła rękawem nos, dłu­go i ciężko przełykała ślinę.

- Nie, nie, nic.

Po tym już wiele nie mówiła. Kiedy Mali zaproponowała, żeby wstała, zeszła na dół i coś zjadła, Dorbet potrząsnęła tylko głową.

- Nie jestem w stanie nic przełknąć.

- Ale nie możesz tak tutaj leżeć cały dzień, Dorbet. Zejdź do izby, na pewno lepiej się poczujesz.

No i w końcu Dorbet zwlokła się z łóżka i zeszła za matką na dół, blada, z opuchniętą twarzą.

Mali była chora ze zmartwienia, kiedy wracała do Stornes. Obawiała się, że ostatnie wydarzenia to już za wiele dla Dorbet, że teraz córka może się załamać. Z tego, co powiedziała, Mali domyślała się, że nie wie wszystkiego o życiu swojego najmłod­szego dziecka. Jest też jakaś sprawa związana ze śmiercią Marit, zastanawiała się. Tylko co to może być?

Żeby Ola jak najszybciej wrócił szczęśliwie do domu! Wtedy sprawy jakoś się ułożą, myślała z nadzieją.

Pewna jednak nie była.

ROZDZIAŁ 8

Dorbet stała przy stole i wyrabiała ciasto na chleb, gdy nagle zo­baczyła Olę wjeżdżającego na dziedziniec na nartach. Serce nie­mal przestało jej bić. Stała bez ruchu z na pól otwartymi ustami i po prostu patrzyła. Może to tylko moje pragnienie, pomyślała i pochyliła się w stronę okna. Przez ostatnie dwie doby wciąż jej się zdawało, że go słyszy i widzi.

Tym razem jednak to prawda. Kiedy przysunęła twarz do szyby, mogła widzieć, jak Ola odpina narty i stawia je przy ścia­nie domu. Nabrała trochę mąki, usunęła ciasto z rąk, potem wy­tarła dłonie o fartuch i pobiegła na ganek.

- Ola, wróciłeś do domu!

Miał włosy pokryte szronem. Ciepła kurtka z kapturem była przemoczona, Ola sprawiał wrażenie kompletnie wyczerpane­go. Oczy zapadły mu się głęboko, otaczały je teraz ciemne sińce. Dorbet rzuciła mu się na szyję.

- Nigdy więcej - szlochała. - Nigdy więcej, Ola. Ja już bym tego nie zniosła.

- Nigdy więcej - powtórzył, obejmując mocno żonę. - Bądź spokojna.

Policzki miał lodowate, ale oddech, który łaskotał jej twarz, był ciepły. Przez chwilę stali tak mocno objęci. Dorbet czuła, że zaraz upadnie. Szumiało jej w głowie, kolana się pod nią uginały. Udręka minęła. Ola wrócił do domu.

- Nigdy nie myślałem, że ta wyprawa dobrze się skończy - przyznał Ola, odsuwając ją lekko od siebie. - Mało brakowało, a byliby nas odkryli.

- I ja...

Dorbet widziała go niewyraźnie, chociaż był tak blisko. Drę­czyły ją mdłości, nagle poczuła, że ma zimną twarz. Z jękiem wysunęła się z ramion męża i upadla na podłogę.

- Dorbet! Dorbet, coś ty - pochylił się nad nią, potem ukląkł i głaskał trupio bladą twarz. - Dorbet, ocknij się!

Teraz posunąłem się za daleko, myślał przestraszony. Ona nie zniosła aż takiego obciążenia. Powinienem był zrozumieć, przecież jest w ciąży.

- Dorbet, moja...

Rozcierał jej zimne policzki, próbował unieść głowę i chu­chał, żeby ją ogrzać, ale nic nie pomagało. Dorbet leżała jak martwa na podłodze ganku.

- Na Boga, co się tu dzieje?

Na schodach ukazała się Agnes z dużym wiadrem i szczotką na długim kiju. Stanęła jak wryta, kiedy zobaczyła Dorbet leżą­cą na ganku.

- Szybko, przynieś mokrą szmatkę - poprosił Ola zdysza­ny. - Musimy ją jak najszybciej ocucić.

- Trzeba jej wysoko unieść nogi - powiedziała Agnes, zdję­ła z wieszaka jakąś kurtkę, zwinęła ją i wsunęła Dorbet pod nogi. - Zaraz przyniosę mokrą szmatkę.

Kiedy Ola położył zimny kompres na czoło żony, Dorbet ot­worzyła oczy.

- Co się stało? - spytała drżącym głosem.

- Zemdlałaś i upadłaś na podłogę - wyjaśnił, głaszcząc ją po policzku. - Czy coś cię boli?

- Nie, jestem tylko strasznie zmęczona.

- Chyba niewiele spałaś przez te noce, ty też. To pewnie wzru­szenie sprawiło, że zemdlałaś. Chyba nic gorszego się nie dzieje?

- Pomóż mi wstać - poprosiła, nie odpowiadając na jego py­tanie. - Pomóż mi.

Ola i Agnes ujęli ją pod pachy. Dorbet mocno opierała się o Olę.

- Myślę, że zaprowadzimy ją do sypialni - powiedział Ola do Agnes. - Powinna trochę poleżeć. I będę potrzebował na górze dużo gorącej wody. Muszę się porządnie umyć i przebrać.

- Ja właśnie piekłam chleb - przypomniała sobie Dorbet.

- Zaraz to skończę - ofiarowała się Agnes. - A ty sobie teraz odpoczniesz.

Dorbet leżała na łóżku i patrzyła, jak Ola ściąga z siebie prze­moczone ubrania, a potem się myje. Wciąż było jej niedobrze. Czuła się oszołomiona, głowę miała ciężką. A przecież powinnam krzyczeć z radości, myślała. Ola bezpiecznie wrócił do domu. Te­raz najgorsze minęło. Ale nie odczuwała żadnej radości. Tylko wielką pustkę w sobie. W oczach znowu pojawiły się łzy.

- No, co to się dzieje? - Ola podszedł do łóżka w czystej bieliźnie i usiadł na krawędzi. - Chyba nie będziesz mi tu płakać?

Dorbet wzięła jedną jego rękę i przysunęła ją do drżących warg. Łzy spływały po jej twarzy.

- Co się dzieje?

- Nic - odpowiedziała ze szlochem. - To zaraz przejdzie.

Ale nie była tego taka pewna. Myśl o gwałcie, wyrzuty su­mienia z powodu śmierci Marit obciążały niczym młyńskie kolo jej serce. Czuła, że nie jest w stanie podnieść się z łóżka. Nigdy więcej nie zazna radości, w dodatku z nikim nie może o swoich zmartwieniach rozmawiać, w każdym razie nie o tym, co się sta­ło, kiedy Marit umarła.

- Chcę pojechać na cmentarz, na grób Marit - powiedziała nagle. - Jest mi to bardzo potrzebne, Ola.

- Teraz? - spytał zaskoczony. - Nie moglibyśmy poczekać do wiosny?

- Nie, to powinno się odbyć zaraz. Zawieziesz mnie tam któ­regoś dnia?

- Po co chcesz jechać?

- Muszę porozmawiać z Marit.

- Porozmawiać z nią? Co ty znowu wymyślasz?

- Ja chcę tam jechać, Ola.

Nagle pójście na grób Marit stało się dla niej sprawą życio­wej wagi. Muszę z nią porozmawiać, myślała, muszę się z nią rozmówić. Tylko z Marit mogę porozmawiać o tym, co się stało w dniu, kiedy umarła. W przeciwnym razie ona nie będzie mieć na tamtym świecie spokoju.

- No dobrze, dobrze, jeśli to jest takie ważne - mamrotał Ola. - Mogę cię zawieźć w najbliższych dniach. Myślisz, że po­czujesz się potem lepiej?

- Wierzę w to - szepnęła Dorbet. - W każdym razie muszę spróbować.

- Ale o co w tym wszystkim chodzi?

- To jest sprawa między twoją mamą a mną.

- Tak, tak - powiedział, wzruszając ramionami, i wstał. - Je­śli tylko ma ci to pomóc, to proszę bardzo.

Na dole trzasnęły drzwi.

- Ola - zawołała Agnes z sieni. - Ola, Niemcy przyjechali!

Dorbet podskoczyła na posłaniu. Usiadła z szeroko wytrzesz­czonymi oczyma.

- Niemcy - jęknęła. - Na Boga, o co chodzi, Ola, że właśnie teraz przyjeżdżają Niemcy?

- Pojęcia nie mam - odparł spięty i pospiesznie wciągał przez głowę pulower. - Muszę zejść na dół i się dowiedzieć.

- Ale przecież chyba nie zamierzają cię zabrać teraz?

Ola nie odpowiedział. Szybko przeczesał palcami mokre włosy i ruszył ku drzwiom.

- Chcę iść z tobą! Dorbet zerwała się z łóżka i potykając się, pobiegła za nim. Serce tłukło jej się w piersi, szumiało jej w uszach. Złapała Olę za rękę.

- Ola...

- Ja nie wiem, o co chodzi, Dorbet - odparł zdenerwowa­ny. - Musimy zejść na dół i się dowiedzieć.

Heinrich Klein stał oparty o zielony niemiecki samochód. Przyjechał razem z jakimś żołnierzem.

- Dzień dobry - powiedział, kiedy Ola się do niego zbliżał, a tuż za nim dreptała Dorbet.

Ogarnął ją spojrzeniem. Na moment zatrzymał wzrok na jej wy­datnym brzuchu. Zauważyła, że drgnął, ale szybko się opanował. Na krótką chwilę ich oczy się spotkały. Potem on odwrócił wzrok.

- Widzę, że w tym dworze szykują się radosne wydarzenia - rzekł lekko.

- Tak, oczekujemy narodzin dziecka - przytaknął Ola. - Ży­czy pan sobie czegoś, panie Klein?

- Chodzi o drewno - wyjaśnił Klein. - Rozmawialiśmy już o tym przy jakiejś okazji, ale teraz sprawa zrobiła się pilna. Po­trzebujemy tego drewna w ciągu tygodnia. Czy ono jest gotowe do zabrania?

- Drewno... tak. Leży gotowe. Trzeba tylko przyjechać.

- I ty wtedy będziesz w domu?

- W domu?

- Tak, nie wybierasz się nigdzie? Chodzi mi o to, czy cię tu­taj zastaniemy?

- Na ogół jestem w domu. Jeśli nie jadę do Surnadalen. Ale to się nie zdarza często - rzekł Ola, patrząc tamtemu uparcie w oczy. - Poza tym jestem w domu, tak.

- No to dobrze - Niemiec skinął głową. - To bardzo rozsąd­ne - dodał. - Cóż, to by było wszystko.

Skinął głową Dorbet i wsiadł do samochodu. Żołnierz włą­czył silnik i z hałasem opuścili podwórze.

- Jesteś uratowany - szepnęła Dorbet, chwytając męża za rękę. - Gdyby coś mieli... gdyby oni coś od ciebie chcieli...

- Tak, to by mnie zabrali - zgodził się Ola. - Ale nie, mamy to za sobą. Jestem uratowany.

- A jak poszło z Davidem?

- Wszystko w porządku, przynajmniej dopóki był ze mną. W Oppdal spotkaliśmy innych ludzi, którzy się nim zajęli. Teraz musimy wierzyć, że resztę drogi też pokonał szczęśliwie, ale nie będziemy tego wiedzieć, dopóki wojna się nie skończy. Obiecał, że da nam wtedy znać.

- Ale ty już nigdy więcej w góry nie pójdziesz.

- Nigdy - zapewnił Ola, ściskając rękę żony. - Obiecuję ci to, Dorbet. W każdym razie nie pójdę w góry, dopóki w kraju nie zapanuje pokój.

Położył dłoń na jej ramieniu. Poczuł, że Dorbet drży.

- Czujesz się już lepiej, prawda?

Skinęła w milczeniu. Poczuła się lepiej. Wszystko wskazywa­ło na to, że Ola jest bezpieczny, Dorbet myślała o tym z ogromną ulgą. Ale pustka w sercu i ponure myśli pozostały. Ponowne spotkanie z Heinrichem Kleinem wzbudziło w niej złe wspomnienia i wszystkie bolesne wydarzenia znowu do niej powróciły. Ale Klein nigdy o tym nie powie, myślała. Mali też tego nie zrobi, a nikt inny o niczym nie wie. Dorbet spróbuje więc odepchnąć od siebie zmartwienia i cieszyć się narodzinami oczekiwanego dziecka. Cieszyć się tym, że nareszcie są bezpieczni.

- Chcę jechać na grób Marit - przypomniała mężowi.

- Tak, pamiętam. Musimy tylko poczekać, aż Niemcy zabio­rą drewno. Powinienem być w domu, kiedy przyjadą.

Dorbet skinęła głową. Aż tak bardzo jej się nie spieszy. Ale musi na cmentarz pojechać. Nie zazna spokoju, dopóki nie rozliczy się z Marit. Najchętniej pojechałaby na jej grób sama, ale nie odwa­ży się teraz, w środku zimy, zwłaszcza tak blisko porodu. Spróbuje odesłać Olę na chwilę, tak by mogła sama porozmawiać z Marit. Bo to, o czym będzie rozmawiać, powinno zostać między nimi.

Ola nie mógł pojechać z nią na cmentarz do Kvannes, bo mu­siał pracować przy tym drewnie dla Niemców. Dorbet zaś nie chciała dłużej odkładać wyjazdu. Oczekuje przecież drugiego dziecka, a wszyscy mówią, że zwykle drugie dziecko przychodzi trochę przed czasem. Dorbet nie bardzo w to wierzyła. Poza tym zimowe dzieci na ogół rodzą się duże i silne, by przetrwać trudny czas. Najbardziej martwiła się pogodą. Co będzie, jeśli zaczną się śnieżyce i zadymki? Wtedy prawdopodobnie nie mogłaby wyje­chać przez wiele dni.

Ustalono więc, że to parobek z Granvold, Anders, zawiezie ją na cmentarz. Dorbet właściwie się z tego ucieszyła. Bez prob­lemów będzie mogła zostać sama przy grobie, a na tym jej przez cały czas najbardziej zależało. Poprosiła Andersa, by poczekał na nią przy saniach, koło cmentarnej bramy.

- Może mi tam trochę zejść - poinformowała. - Muszę od­wiedzić wiele grobów.

Najpierw jednak poszła prosto do teściowej. Marit spoczy­wała pod dużą płaczącą brzozą. Nagie, pokryte śniegiem ga­łęzie zwieszały się nad grobem i rzucały cienie na kamienny nagrobek.

Dorbet rano nałamała sosnowych gałązek, które teraz ułoży­ła przy nagrobku, a potem stała bez ruchu z pochyloną głową.

- Musimy porozmawiać, Marit - zaczęła wolno. - Ja bardzo cierpię.

Nie otrzymała żadnej odpowiedzi. Tylko wiatr szumiał w ga­łązkach drzewa ponad nią.

- Tamtego dnia ty się pomyliłaś - mówiła dalej Dorbet. - Nie zdarzyło się nic złego. Niemiec przyszedł tylko, żeby nas ostrzec. Powiedział, że Ola powinien mieć się na baczności. Że oni go obserwują. Tak, Niemiec mnie pocałował, ale to... to nie miało żadnego znaczenia, Marit. Przynajmniej dla mnie. Nie wiem, co on czuł, ale to nadal nie ma znaczenia. Dla mnie liczy się tylko Ola. Przecież wiesz.

Podmuch wiatru poprzewracał sosnowe gałązki, Dorbet po­chyliła się i ułożyła je znowu. Łzy sprawiły, że kiedy wstała, wi­działa wszystko niewyraźnie.

- Ja przecież nie chciałam, żebyś ty umarła, Marit - szeptała Dorbet na pół z płaczem. - Tęsknię za tobą każdego dnia. Dom bez ciebie jest taki pusty. I mam wciąż wyrzuty sumienia. Myśla­łam, że to moja wina, że ty wtedy zaczęłaś biec i się przewróciłaś. Gdyby nie to...

Westchnęła ciężko i mocniej otuliła się chustką.

- Bardzo bym chciała, żeby między nami panowała zgoda, Marit. I chciałabym się jakoś uporać sama ze sobą. Czy możesz mi wybaczyć? Ja nie zrobiłam niczego złego tamtego dnia i nie chciałam, żebyś ty...

Wiatr poruszył gałązkami drzewa nad jej głową. Dorbet spoj­rzała w górę. Przemarznięty śnieg niczym srebrny kurz sypał się na nią z góry. Spadał na jej twarz, chłodny, jakby jakaś ręka ją głaskała. Kładł się mieniącymi drobinami na włosach i na chustce. To jest jak odpowiedź, pomyślała Dorbet. Ta chłodna ręka, która gładzi jej gorącą twarz. Przyjazna ręka. Chciała, żeby tak właśnie było.

- Dziękuję ci, Marit - powiedziała, przykładając obie ręce do policzków. - Teraz w mojej duszy panuje spokój.

Przez chwilę stała bez ruchu. Potem pochyliła się i położyła dłoń na kamiennym nagrobku.

- Zostań z nami w Granvold, Marit - prosiła cicho. - Jesteś nam bardzo potrzebna.

Po raz ostatni spojrzała na grób teściowej, potem odwróciła się i poszła do grobu Ruth. Od bardzo dawna tu już nie była. Na widok znanego nagrobka ogarnęła ją gwałtowna tęsknota. Żal za siostrą, która odeszła tak nagle i tak szybko, sprawił, że się zatoczyła. Ruth nie była w stanie żyć. Dlaczego nikt tego nie rozumiał? Dlaczego nikt nie widział, jak bardzo ona cierpi? Ale chyba wszyscy byliśmy ślepi, zawsze tak jest, nie dostrzegamy cierpienia i bólu innych. Człowiek najchętniej zajmuje się tylko swoimi sprawami.

Tej nocy Dorbet po raz pierwszy od dawna spała spokojnie i bez koszmarów. Kiedy obudziła się następnego ranka, Ola już wstał, a ona tego nawet nie zauważyła.

Leżała jeszcze przez chwilę z ręką pod głową i wpatrywała się w sufit. Czuła w sobie spokój, po raz pierwszy od gwałtu. Teraz była w stanie myśleć i o tamtym strasznym wydarzeniu, i o Marit, ale nie ogarniał jej już strach. Najgorsze mam chyba za sobą, pomyślała. Nigdy nie zapomnę o tym, co się stało, ani o gwałcie, ani o Marit, ale czuję, że teraz będę mogła z tym żyć.

- Dziękuję - szepnęła.

Czy dziękowała Marit, czy też Panu Bogu, sama nie była pewna. Prawdopodobnie obojgu.

ROZDZIAŁ 9

Ostatnie dni stycznia przyniosły trzaskający mróz. Lód pokrył większą część fiordu, chociaż pośrodku czerniała jeszcze woda, nad którą unosiły się obłoki przemarzniętej pary.

Żeby nie wiem jak palili w piecach, to i tak bardzo trudno było utrzymać ciepło. Mężczyźni siedzieli w domu w obszernych robo­czych bluzach, a kobiety nosiły chustki na grubych swetrach.

- Co by to było, gdyby woda w rurach zamarzła? - rzekł któ­regoś dnia Havard z troską w głosie. - Straszny mróz się zrobił.

Obaj z Oją przynieśli ze spichlerza stare worki, którymi bar­dzo dokładnie owinęli rury. Dawniej też tak się ratowali przed nieszczęściem i mieli nadzieję, że tym razem również się uda.

Herborg chodziła po domu z promienną twarzą. Była już w czwartym miesiącu ciąży, zniosła bardzo dobrze najtrudniejszy trzeci miesiąc. Teraz rozpierała ją dumą promieniała szczęściem.

- Jak ja się cieszę, że znowu jesteś w ciąży - uśmiechnęła się Mali i poklepała ją po pulchnym policzku. - Już w to nie wierzy­łam - przyznała.

- Ja też nie - przytaknęła Herborg. - Szczerze mówiąc, właś­ciwie już zrezygnowałam.

- A to moja wina - rzekła Mali. - To ja powiedziałam, że nie będziesz mogła mieć więcej dzieci, a w każdym razie jest to wątpliwe.

- Każdy może się pomylić - uśmiechnęła się Herborg wiel­kodusznie. - Teraz jestem po prostu jeszcze bardziej szczęśliwa.

- Wydaje mi się, że Oja też.

- Oczywiście, że on też. On też nawet nie marzył o tym, żeby mieć syna.

- Pamiętaj, że to może być dziewczynka - ostrzegła Mali.

- Ale szansa, że urodzę syna, jest taka sama - roześmiała się Herborg. - Czuję, że tym razem to jest chłopiec. Zachowuje się zupełnie inaczej niż Mała Mali.

- Najważniejsze, żeby dziecko urodziło się zdrowe - skwito­wała Mali.

- Jasne, że tak - zgodziła się z nią Herborg. - I to, że urodzę jeszcze jedno dziecko.

Mali domyślała się jednak, że syn jest dla nich bardzo waż­ny. Może nawet ważniejszy, niż powinien, myślała. Miała jednak nadzieję, że w gruncie rzeczy jest im wszystko jedno, czy urodzi im się chłopiec czy dziewczynka. W końcu szczęście się do nich uśmiechnęło i będą mieć dziecko. Poza tym bez syna też dadzą sobie znakomicie radę, uważała. Dziewczynka tak samo dobrze spełni swoją funkcję, zwłaszcza jeśli dobrze wyjdzie za mąż. Bo to akurat ma znaczenie, kiedy córka dziedziczy dwór. Jest jed­nak dość chłopców, by można było wybierać, a Mała Mali byłaby atrakcyjną partią na małżeńskim rynku, gdyby to ona została dziedziczką Stornes. Trzeba tylko uważać, żeby nie zakradł się do dworu jakiś nowy Samuel Langmo, pomyślała Mali z zim­nym dreszczem. Jeden taki wystarczy... Wystarczył przecież, by wysłać tak wcześnie jej najstarszą córkę do grobu.

Ostatniego dnia stycznia, a była to mroźna i słoneczna niedziela, Dorbet poczuła pierwsze skurcze. Jeszcze przed południem za­telefonowała do matki.

- Mam wrażenie, że się zaczyna - powiedziała.

- Jesteś pewna, że to nie są jakieś przypadkowe bóle, to, co czujesz?

- Jestem pewna, właściwie to przez całą noc coś już czułam, ale teraz bóle są regularne, pojawiają się mniej więcej co pięć minut - tłumaczyła Dorbet.

- No to powinnaś się zacząć przygotowywać. Telefonowałaś po akuszerkę?

- Nie, najpierw chciałam zadzwonić do ciebie. Bo to jest parę tygodni przed terminem, mamo - dodała, a w jej głosie sły­chać było zatroskanie. - Co ty o tym myślisz?

- To nic nadzwyczajnego - uspokajała ją Mali, chociaż tak naprawdę wolałaby, żeby ciąża potrwała jeszcze ze dwa tygo­dnie. - Poza tym to drugi poród - dodała. - Drugie dziecko czę­sto rodzi się przed czasem, słyszałaś o tym.

- Przyjdziesz do mnie?

- Tak, zaraz zbieram potrzebne rzeczy i wychodzę. Powiedz służącym, żeby nastawiły wodę, a resztą już ja się zajmę. I dzwoń zaraz do akuszerki, Dorbet - powtórzyła.

- Dzwonili po mnie z Granvold - powiedziała Mali, kiedy wróciła do izby.

- A czy to nie za wcześnie? - spytała Ane. - Ja myślałam...

- Dwa, a może trzy tygodnie przed czasem, to prawda; ale wszystko powinno pójść dobrze - tłumaczyła Mali. - Zaraz się zabieram i idę do niej. Będziecie sobie musiały dzisiaj poradzić same, ty i Ingeborg. Obiad już prawie gotowy, a...

- Nie myśl o domu - wtrąciła Ane spokojnie. - Po prostu idź do Dorbet. Ona tam na pewno czeka. I powodzenia - doda­ła. - Pozdrów ich wszystkich.

Mali zebrała swoje rzeczy i wyszła, po drodze wstąpiła jesz­cze do pralni. Kiedy otworzyła drzwi, buchnął na nią wilgotny ziąb. W pralni unosiła się woń zgnilizny i zamkniętego pomiesz­czenia. Drżąc z zimna, Mali zdjęła rękawice i otworzyła drzwi szafki, wiszącej na ścianie. Stały tam w szeregu butelki z zioło­wymi nalewkami. Mali nie zajmowała się już tak bardzo ziołami jak dawniej, ale różne nalewki miała zawsze gotowe. Znalazła teraz brązową butelkę i spojrzała na etykietę. Tak, to właściwe lekarstwo. Mali stosowała je zawsze, by przyspieszyć zbyt słabe skurcze. Jeśli poród się przedłużał, to jej nalewka zwykle pomagała. A w każdym razie nie mogła zaszkodzić. Akuszerka nie miała nic przeciwko temu, by Mali podawała rodzącym ziołową nalewkę. Ona wierzy w takie lekarstwa, w przeciwieństwie do lekarza. Ale z lekarza wielkiego pożytku nie ma, myślała Mali. Rzadko kiedy pomagał jej i akuszerce.

Potrząsnęła butelką, żeby zobaczyć, czy w tym mrozie lekar­stwo nie zamarzło, ale na szczęście alkohol zrobił swoje, lekar­stwo nadawało się do użytku.

Mali zamknęła szafkę, otuliła się mocniej chustką i wyszła na mróz.

Ola czekał na nią na ganku. Był bardzo zdenerwowany, wyglą­dał na zmęczonego, twarz miał bladą, a oczy czerwone.

- Jak dobrze, że przyszłaś, Mali - mówił rozdygotany.

- Nie denerwuj się, wszystko będzie dobrze. - Mali położyła mu rękę na ramieniu. - Widzę, że nie spałeś za wiele dzisiejszej nocy, Ola.

- Dorbet nie mogła spać, więc ja...

- Musimy wierzyć, że będzie dobrze, Ola. Dorbet jest młoda i zdrowa.

- Tak - przytakiwał Ola z zapałem. - Nie jest już taka przy­gnębiona, jak była, prawda? Pomogła jej wizyta przy grobie mo­jej mamy. Od tamtej pory jest o wiele spokojniejsza.

- Dorbet była na cmentarzu? - zdziwiła się Mali zaskoczo­na. - Sama?

- Pojechał z nią Anders. Ja nie mogłem wtedy jechać, a ona nie chciała czekać.

- Czego tam szukała w środku mroźnej zimy?

- Ja też o to pytałem - przyznał Ola. - Powiedziała, że ma jakieś niezałatwione sprawy z mamą. No i pojechała. A potem rzeczywiście stała się o wiele spokojniejsza - powtórzył. - Poję­cia nie mam, o co to chodziło.

To to tak ją dręczyło, pomyślała Mali. Coś się musiało wyda­rzyć między Dorbet i Marit. Zastanawiała się, co to mogło być. Może Dorbet kiedyś jej o tym opowie. Ona w każdym razie nie będzie nalegać, zwłaszcza że córka najwyraźniej ma się lepiej. Mali zauważyła, że Dorbet nie jest już taka przygnębiona jak dawniej, ale nie chciała o nic pytać.

- Telefonowałeś po akuszerkę? - spytała Olę.

- Tak, ale ona jest przy innym porodzie, spędziła tam całą noc. Zadzwoni, jak tylko wróci do domu.

W takim razie na początek musimy sobie radzić sami, pomy­ślała Mali. Z pewnością wszystko będzie dobrze. Nie ma powodu sądzić, że coś mogłoby przebiegać nienormalnie.

- Och, jak ja się cieszę, że przyszłaś, mamo - powiedziała Dorbet, wyciągając rękę, kiedy Mali weszła do jej sypialni. - Tak na ciebie czekam.

- Nie dziwię się - uśmiechnęła się Mali. - Bardziej chyba jednak czekasz na to maleństwo, Dorbet.

Podeszła do łóżka i wzięła w swoje zimne ręce spoconą i go­rącą dłoń córki. Pogłaskała ją szybko po policzku i uśmiechnęła się uspokajająco.

- Tyle czasu minęło od poprzedniego porodu - powiedziała Dorbet, układając się wygodniej. - Teraz się boję.

- Nie ma czego, moje dziecko. Poród to normalna rzecz, nie ma czego się bać - pocieszała ją Mali. Zdjęła koc z łóżka i poło­żyła go na krześle. W pokoju było bardzo gorąco.

- Świetnie sobie poradzisz, Dorbet.

- A jeśli coś nie pójdzie tak jak trzeba?

- Naprawdę nie warto tak myśleć, Dorbet. Wszystko wyglą­da normalnie. Jesteś młoda i zdrowa.

Słyszała, że jej głos brzmi pewnie i uspokajająco, w głębi du­szy jednak czaił się lęk. Z porodami nigdy nie wiadomo. Jeśli pojawią się komplikacje, trzeba sobie radzić najlepiej, jak się potrafi, i za pomocą tych środków, które ma się do dyspozycji. Za późno myśleć o szpitalu, kiedy poród jest w toku. Poza tym poród w szpitalu należy do rzadkości. Trzeba z góry wiedzieć, że coś jest naprawdę źle, że życie matki lub dziecka jest zagrożone. A rzadko kiedy takie rzeczy się wie, myślała Mali. Sama uczest­niczyła w wielu dramatycznych porodach, także takich, które kończyły się bardzo tragicznie, wspominała z drżeniem.

- Mamo, ja te skurcze mam już od dawna.

- Bo czasem potrzeba sporo czasu, moje dziecko. Zapo­mniałaś, jak to było poprzednim razem? - uśmiechnęła się Mali. - A teraz ja wyjmę wszystko, czego możemy potrzebować, kiedy maleństwo już przyjdzie na świat. I trzeba też pomyśleć o jakimś jedzeniu dla ciebie, może trochę zupy?

- Nie, mam mdłości!

Dorbet gwałtownie i z jękiem wciągnęła powietrze. Jej ciało wygięło się pod wpływem silnego skurczu.

Mali podbiegła i wzięła ją za rękę, była przez cały czas obok. Kiedy skurcz ustąpił, Dorbet opadła na poduszki.

- Rany boskie, jak długo to jeszcze potrwa?

- To się dopiero co zaczęło - uśmiechnęła się Mali, głasz­cząc córkę po spoconym czole. - To musi niestety trwać, prze­cież wiesz. Nikt nie wydaje dzieci na świat bez walki. To napisano nawet w Biblii, że w bólach dzieci swoje rodzić będziesz. I tak było zawsze, od zarania czasu, moje dziecko.

- A kiedy przyjedzie akuszerka?

- Nie było jej w domu, kiedy Ola telefonował, ale ma za­dzwonić, jak tylko wróci.

- To może nawet nie zdążyć, dziecko się urodzi, zanim ona się tutaj zjawi.

- No zobaczymy - rzekła Mali z udaną swobodą.

Ona uważała, że akuszerka jednak zdąży, bo wyglądało na to, że tym razem także Dorbet będzie rodzić długo. Podobnie jak po­przednio. O ile Mali dobrze widziała, nie zanosiło się tutaj na ża­den błyskawiczny poród. W ciągu ostatnich godzin właściwie nic się nie działo. Głośno jednak nie wyjawiła swoich wątpliwości.

Do podwieczorku nie wydarzyło się nic, więc i Mali zaczęła się denerwować. Skurcze pojawiały się równomiernie, były też dosyć silne, ale poród się nie posuwał. Dorbet leżała spocona i wy­czerpana, jęczała coraz głośniej przy każdej kolejnej fali bólu.

- Dlaczego nic się nie dzieje? - zawodziła zrozpaczona po szczególnie gwałtownym skurczu. - Co jest nie tak?

- Wszystko jest jak trzeba - uspokajała ją Mali. Po chwili odsunęła kołdrę z rodzącej. - Teraz musimy zobaczyć, jak ma­leństwo jest ułożone.

Doświadczonymi rękami badała obrzmiały brzuch Dorbet.

To dziwne, że wszystko stoi w miejscu, myślała. Nagle przenik­nął ją strach, przyszło jej do głowy, że być może mają tu do czy­nienia z porodem pośladkowym. Zrobiło jej się od tego gorąco. Poród pośladkowy to naprawdę nie przelewki, nawet jeśli ko­bieta rodzi po raz kolejny. Zwykle trwa o wiele dłużej i często prowadzi do komplikacji. Jeśli główka dziecka zbyt długo pozo­stanie w drogach rodnych, nie wysunie się na zewnątrz, to może być bardzo źle. Zwłaszcza gdyby pępowina owinęła się wokół szyi. Coś takiego zwykle ma dramatyczne następstwa. Dziecko może się udusić albo może doznać uszkodzenia mózgu, ponie­waż tlen nie dopływa do niego zbyt długo.

Jeśli z góry wiadomo, że ułożenie płodu jest pośladkowe, z reguły wysyła się chorą do szpitala, w każdym razie przy pierw­szym dziecku.

Czy to dlatego tak się wlecze? - zastanawiała się Mali coraz bardziej zdenerwowana. Teraz było naprawdę ważne, żeby aku­szerka zjawiła się jak najszybciej.

- Zejdę tylko na chwileczkę na dół i dowiem się, co z tą akuszerką - powiedziała, odgarniając spocone, potargane włosy Dorbet do tylu. - Za moment wracam.

- Nie idź - prosiła Dorbet, wyciągnęła spoconą rękę i chwy­ciła matkę za ramię. - Nie odchodź ode mnie, mamo!

- Dorbet, kochanie, to naprawdę nie potrwa długo. Zaraz będę z powrotem. Nic się w tym krótkim czasie złego nie stanie.

- Nie powinnam była nigdy więcej pragnąć dziecka - szlo­chała Dorbet bezradnie. - To nam się nie uda.

- Musisz być dzielna, Dorbet. Oczywiście, że dasz sobie radę, wiesz o tym.

Mali ostrożnie uwolniła się z uścisku Dorbet, pogłaskała ją po policzku i bez słowa zniknęła za drzwiami, zanim córka za­częła znowu protestować.

W izbie domownicy siedzieli przy podwieczorku. Wszyscy spojrzeli na Mali, kiedy stanęła w drzwiach.

- Czy coś się stało? - Ola podniósł się z ławy.

- Nie, nic, bardzo się to opóźnia. Chciałam zapytać, czy aku­szerka telefonowała?

- Tak, już do nas jedzie. Dzwoniła jakąś godzinę temu, więc w każdej chwili możemy się jej spodziewać. Naprawdę nic złego z Dorbet się nie dzieje?

- Nie, nic złego - Mali mówiła z wahaniem. - Chodzi tylko o to, że poród trwa dłużej, niż się spodziewałam. No ale i tak też bywa. Może przyszedłbyś na chwilę na górę, jak już zjesz, Ola - poprosiła. - Dorbet pewnie by się ucieszyła, mogąc cię zo­baczyć.

Ola zrobił się jeszcze bledszy, niż był, nerwowo przeganiał ręką włosy.

- Skoro tak uważasz, to...

- Myślę, że dodałbyś jej odwagi. Mali nalała sobie kubek kawy i usiadła na końcu ławy.

- Powinnaś coś zjeść - rzekła Agnes, podając jej tacę z chle­bem. - Bez jedzenia długo nie wytrzymasz.

- Zjadłam trochę obiadu - powiedziała Mali. - Teraz wy­starczy mi kawa. Zresztą zaraz wracam na górę. Dorbet leży tam sama. A gdzie się podziewa Trygve?

- Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie go dzisiaj wyprawić z domu i posłaliśmy go do Stornes - wyjaśniła Agnes. - Zostanie tam, dopóki po niego nie zadzwonimy.

Mali bez słowa skinęła głową. To dobrze, że chłopca nie ma w domu, że nie słyszy, co się mówi, pomyślała. A gdyby poród się skomplikował, to malec z pewnością by słyszał jęki matki, co mogłoby przerazić takiego małego chłopczyka. Wstała i odsta­wiła pusty kubek na kuchenny blat.

- No to co, Ola, przyjdziesz, jak zjesz?

On skinął głową w milczeniu z ustami pełnymi jedzenia. Szcze­gólnej ochoty na tę wizytę w sypialni najwyraźniej nie miał, ale też nie odmówił. Na to żywił zbyt wielki szacunek wobec Mali.

- I przyślijcie mi akuszerkę natychmiast, jak się zjawi - po­prosiła Mali. - Bardzo na nią czekam.

- Ola idzie do ciebie z wizytą, Dorbet - powiedziała, kiedy wró­ciła do pokoju córki. - Przyjdzie, jak tylko zje podwieczorek.

W pokoju było duszno i gorąco, więc zostawiła uchylone drzwi na korytarz. Okna nie odważyłaby się otworzyć, bo na dworze panował wielki mróz, w takiej sytuacji nie można ryzy­kować nawet na chwilę.

Dorbet leżała z przymkniętymi oczyma. Pot perlił się jej na czole. Mali zmoczyła szmatkę w umywalce i przemyła jej twarz. Dorbet nawet się nie poruszyła.

- Co z tobą, dziecko?

Córka powoli otworzyła oczy. Jej zwykle promienne spojrze­nie było teraz przesłonięte mgłą. Przesunęła językiem po wy­schniętych wargach.

- To wszystko idzie w złą stronę, mamo - wyszeptała wolno, szukając po omacku ręki Mali. - Czuję to wyraźnie. Coś jest na­prawdę źle.

- Nie, nie wolno ci tak myśleć, Dorbet. Po prostu poród trwa dłużej, niż myślałaś, ale to nic nadzwyczajnego. Wkrótce przyj­dzie akuszerka, to sama też ci to powie.

Dorbet znowu wygięła się pod wpływem gwałtownego skur­czu i wydała z siebie jęk niczym postrzelone zwierzę - przeciągłe wycie, które przeniknęło Mali do szpiku kości. Stała bezradna przy łóżku i nabierała coraz większej pewności, że mają oto do czynienia z porodem pośladkowym. Ta myśl ją przerażała. Odbierała w swoim życiu cztery takie porody. Dwa ostatecznie skończyły się dobrze, ale dwa pozostałe doprowadziły do tra­gedii. Jedno dziecko nie żyło, kiedy nareszcie wydostały je na świat, a w drugim przypadku maleńki chłopczyk doznał uszko­dzenia mózgu. Nigdy nie był taki jak inne dzieci.

Mali przeniknął dreszcz. Poprawiła Dorbet poduszki, obmy­ta spoconą, wykrzywioną bólem twarz i głaskała ją po czole. Raz po raz podawała jej picie.

- Będzie dobrze, Dorbet, zobaczysz - szeptała, pochylała się nad córką i całowała ją w czoło. - Musisz tylko być dzielna.

Rozległo się ostrożne pukanie do drzwi i zaraz potem Ola wsunął głowę do sypialni.

- Mogę teraz wejść? - spytał niepewnie i stał z jedną nogą jeszcze na korytarzu.

- Tak, wejdź - rzekła Mali, podnosząc się z miejsca. - Wejdź, proszę.

Zamknął za sobą drzwi i na palcach podszedł do łóżka. Dor­bet wyciągnęła do niego rękę.

- Ola - wyszeptała popękanymi wargami. - Czy to ty?

- No i co z tobą? - pytał, ściskając jej dłoń.

- Źle - odparła szeptem. - Skurcze wciąż się powtarzają, ale nic więcej się nie dzieje. Myślę, że coś jest bardzo źle. Bardzo źle - powtórzyła.

- Bardzo źle? - wyszeptał Ola przestraszony, zerkając na Mali. - Czy to prawda, mamo?

- Nie, to nic takiego - uspokajała Mali. - Tylko że to tak strasznie długo trwa. Nie mogę zaprzeczyć, że Dorbet cierpi.

Kiedy pojawił się kolejny skurcz, Dorbet uczepiła się Oli i za­wodziła. On patrzył przerażony na Mali. Gdy żona znowu opad­ła na poduszki, wyprostował się i głaskał ją po włosach, blady jak ściana.

- Myślę, że ty więcej już nie zniesiesz - oznajmiła Mali sta­nowczo i odsunęła Olę od łóżka. - Wracaj teraz na dół.

- Nie, chcę, żeby został - jęknęła Dorbet. - Zostań ze mną, Ola!

- Jeśli tego chcesz - bąknął niepewnie, spoglądając na Mali. - Jeśli chcesz, to z tobą zostanę.

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do sypialni weszła akuszerka, wnosząc ze sobą chłód.

- Dzień dobry - przywitała się. - I co, nic się jeszcze nie sta­ło, jak widzę?

- Nie, poród się przeciąga - rzekła Mali. Podeszła do aku­szerki i wyciągnęła rękę na powitanie. - Jak ja się cieszę, że przy­szłaś.

- Trochę to, niestety, trwało. Jestem na nogach od nocy. Ale zaraz zrobimy tutaj jakiś ruch, Dorbet. Jak ty się masz?

Podeszła do łóżka i wyciągnęła ręce do Dorbet. Uśmiechała się szeroko i uspokajająco.

- Do tej pory nic - jęknęła Dorbet.

- Ale widzę, że poród ma się ku końcowi - uśmiechnęła się akuszerka. - Jestem pewna, że zaraz urodzisz śliczne maleń­stwo. Prawda?

Kolejny skurcz wstrząsnął ciałem Dorbet, Ola przestraszony odskoczył ku drzwiom.

Mali pochyliła się nad córką i trzymała ją, dopóki ból nie zelżał.

- Myślę, że powinieneś zejść na dół, młody człowieku - oznajmiła akuszerka, kiedy Dorbet się uspokoiła. - Z tą sprawą to już my kobiety same damy sobie radę.

Ola stał niepewnie, jakby nie wiedział, co zrobić. Potem od­wrócił się, podszedł na palcach do drzwi i zniknął na zewnątrz. Akuszerka umyła ręce.

- Badałaś, jak duże jest rozwarcie? - zwróciła się do Mali, marszcząc brwi.

- Nie, ostatnio jej nie badałam. Ale wszystko tak się jakoś przedłuża tym razem. Zastanawiam się, czy nie mamy tu...

Ponad głową Dorbet napotkała spojrzenie szarych, jasnych oczu akuszerki. Tamta starsza kobieta po prostu skinęła głową. Mali domyśliła się, że akuszerka rozumie. Odsunęła kołdrę i za­częła badać Dorbet. Kiedy się wyprostowała, patrzyła na Mali pociemniałym ze zmartwienia wzrokiem.

- Poród pośladkowy - rzekła cicho.

Mali poczuła bolesne ukłucie w sercu. Z drżeniem wciągała powietrze do płuc.

- O co chodzi? - mamrotała Dorbet. - Co ty powiedziałaś?

- To jest poród pośladkowy - powtórzyła akuszerka i pogła­skała Dorbet po policzku. - Dlatego tak się przedłuża.

- Poród pośladkowy?

- Tak, dziecko wychodzi nie główką, lecz pupą.

- Ale to... ja słyszałam, że to jest...

- Nie myśl teraz o tym, co słyszałaś - uspokoiła ją akuszerka stanowczo. - Poradzimy sobie z tym. Musisz być jednak bardzo dzielna i nie poddawać się. Musisz przez cały czas nam pomagać.

- Ale ja nie jestem w stanie - jęknęła Dorbet. - Ja już nie chcę więcej!

- Oczywiście, że chcesz - skarciła ją akuszerka krótko i klep­nęła w twarz. - Przecież chcesz, żeby dziecko przyszło na świat zdrowe, prawda?

Dorbet nie odpowiedziała, wybuchnęła natomiast bezrad­nym płaczem.

Mali objęła ją i kołysała w ramionach.

- No już, Dorbet - powtarzała cicho. - No już, już. Wciąż spoglądała na akuszerkę, sztywna ze strachu.

W oczach tamtej widziała odbicie własnych lęków. Przymknę­ła na moment oczy i posyłała błagalne prośby do Pana Boga, aby ich w tej strasznej chwili nie opuszczał. Prosiła, żeby wszystko poszło jak należy. Nie była jednak pewna, czy Pan Bóg ją słyszy.

Godziny mijały. Za oknami już dawno zapadła czarna noc. Drzewa trzeszczały na mrozie, w drewnianym domu słychać było jakieś zgrzyty i trzaski.

Dorbet leżała spokojnie na poduszkach z szarobiałą twarzą, popękanymi wargami i opuchniętymi powiekami. Raz po raz traciła świadomość. Wygląda na to, jakby chciała umrzeć, po­myślała Mali przerażona.

W Dorbet nie było już sił, trwała zanurzona w morzu bólu i tęskniła za spokojem. Było jej wszystko jedno, co się stanie z nią, co się stanie z dzieckiem, byleby tylko jej ciało mogło leżeć w spokoju. Gdzieś z oddali docierały do niej głosy matki i aku­szerki, dodające otuchy, proszące, błagające. Ale ona już na nie nie reagowała. Kolejny, potworny skurcz przeszył jej ciało. Dor­bet wygięła się i wyła ostro, rozpaczliwie.

Spokój, modliła się w duchu. Daj mi spokój.

Nagle odniosła wrażenie, jakby czyjaś chłodna dłoń spoczęła na jej czole. Ktoś ją pogłaskał po obolałym krzyżu i sprawił, że poczuła się dobrze. Wciągnęła gwałtownie powietrze i lekko ot­worzyła oczy. Obok niej stała jakaś niewyraźna postać.

- Mamo - wyszeptała ochryple.

Ale to nie była matka. To Ruth. Przerażona Dorbet zaniosła się szlochem i opadła na poduszki. Ale postać pochyliła się nad nią i położyła na niej ręce. Było tak, jakby Dorbet ocknęła się z dłuższej drzemki. Poczuła, że w jakiś niezwykły sposób jej cia­ło odzyskuje siły. Przez krótką chwilę w ogóle nie czuła żadnego bólu. Miała wrażenie, że unosi się na obłoku światła i spokoju.

- Ruth - mówiła w duchu. - Ruth!

- Jestem przy tobie - szepnęła tamta łagodnie. - Nie bój się, Dorbet. Jestem przy tobie. - Potem postać znikła. Dorbet prze­tarła piekące oczy i rozglądała się po pokoju. Widziała jednak tylko matkę i akuszerkę. Kiedy przyszedł następny skurcz, była przytomna i miała siłę współpracować.

- Boże drogi, toż to cud - uśmiechnęła się do niej akuszer­ka. - Ty pomagasz! No widzisz, to całkiem inaczej, Dorbet. Mam nadzieję, że zaraz wszystko się skończy.

Dorbet zaciskała zęby i parła. Cierpiała strasznie, ale z jej gardła nie wydobył się nawet najlżejszy jęk. Wszystko działo się jakby poza nią. Ona sama miała wrażenie, że unosi się nad łóż­kiem i z góry przygląda się temu, co się tam dzieje.

Nagle wszystko ruszyło z miejsca. Dziecko wypłynęło na zewnątrz w fali zielonkawych wód płodowych. Jak przez mgłę Dorbet widziała akuszerkę, unoszącą w górę malutką, siną isto­tę i niosącą ją w stronę komody. Szumiało jej w uszach, ostroż­nie badała swoje udręczone ciało. Nagle pokój wypełnił ostry krzyk.

- Ona żyje! - zawołała Mali, stojąc przy komodzie. - Urodzi­łaś śliczną, zdrową dziewczynkę, Dorbet.

- Dziewczynkę? - wymamrotała Dorbet. - Ja urodziłam malutką dziewczynkę?

Nie dotarło to do niej, dopóki nie wzięła dziecka w ramiona. To najpiękniejsze dziecko, jakie kiedykolwiek widziała. Pyzate, miękkie policzki, pięknie zarysowane brwi i głęboko niebieskie, zdumiewająco jasne spojrzenie.

- Jaka śliczna - wyszeptała i palcem pogłaskała policzek dziecka. - Jaka ona śliczna...

- I zdrowa też jest, pominąwszy trudy porodu - uśmiechnę­ła się akuszerka, ściskając rękę Mali. - W końcu wszystko poszło lepiej, niż się spodziewałam - przyznała.

Mali stała z oczyma pełnymi łez. Ogarnęła ją taka ulga, że aż czuła pieczenie w piersiach, była tak niewiarygodnie szczęśliwa w imieniu swojej córki. Cóż, we własnym też. Przez chwilę na­prawdę się bała, że poród skończy się katastrofą, śmiercią i mat­ki, i dziecka.

- Ale poszło dobrze - westchnęła. - Dzięki ci, Panie Boże.

- Chcę, żeby mała została ochrzczona z wody - powiedziała Dorbet, układając się wygodniej z dzieckiem w objęciach.

- Moim zdaniem nie jest to konieczne - wtrąciła akuszer­ka. - Zniosła walkę o wyjście na świat bardzo dobrze ta twoja córeczka i nic nie wskazuje na to, że urodziła się za wcześnie. Myślę, Dorbet Granvold, że się pomyliłaś w rachunkach.

Dorbet i Mali wymieniły spojrzenia. Radosny uśmiech poja­wił się na bladej, udręczonej twarzy położnicy.

- No to jeszcze lepiej - powiedziała tylko i ucałowała dziec­ko.

Mali rozumiała, co Dorbet ma na myśli. Nie ma teraz już żadnych wątpliwości co do ojcostwa córeczki.

- Teraz powinnam cię umyć i przebrać - powiedziała Mali - a potem sprowadzimy tu Olę. On pewnie szaleje z niepewności.

- A zastanawialiście się nad imieniem dla małej? - spytała akuszerka, biorąc dziecko z rąk matki.

- Moja córka będzie mieć na imię Ruth Margrethe.

Mali drgnęła.

- Ruth...

- Tak, zgodziliśmy się z Olą, że jeśli będzie dziewczynka, to damy jej na imię Margrethe. Chcieliśmy ją nazwać po twojej sio­strze. Ale uznałam, że powinna mieć też imię po mojej siostrze. Bo to Ruth uratowała mnie dzisiejszej nocy.

- Czy Ruth była...

- Tak, mamo, Ruth przyszła do mnie, jestem tego absolutnie pewna. Widziałam ją.

- Najważniejsze, że wszystko się dobrze skończyło - rzekła akuszerka trzeźwo. - A Ruth Margrethe to bardzo piękne imię dla takiej ślicznej małej dziewczynki.

Mali wzięła myjkę i ręcznik, potem zaczęła myć Dorbet. Po­mogła jej zdjąć przepoconą nocną koszulę, szybko zwinęła za­krwawione prześcieradła i położyła nowe.

- Ruth - powtórzyła cicho i popatrzyła na Dorbet pytają­co. - Co ona... powiedziała?

- Że wszystko będzie dobrze. Że ona przy mnie jest.

Mali skinęła bez słowa. Gorące łzy kapały na głowę Dorbet.

- Ty płaczesz, mamo?

- Nie, jestem po prostu szczęśliwa - wyszeptała Mali.

Bardzo by pragnęła, żeby Ruth przyszła też do niej, żeby mog­ła ją chociaż raz zobaczyć. Ale nie miała nic przeciwko temu, że to Dorbet widziała ją ostatniej nocy. Bo nie jest najważniej­sze, żebym ja ją mogła zobaczyć, najważniejsza jest pewność, że Ruth nie odeszła na zawsze. Teraz Mali mogła być przekonana, że córka jest wśród nich.

ROZDZIAŁ 10

Wiadomości o szczęśliwych wydarzeniach w Granvold rozcho­dziły się niczym kręgi na wodzie. To jest właśnie to, czego teraz potrzebowaliśmy, myślała Mali. Coś, czym moglibyśmy się wszy­scy cieszyć.

Nie było końca zachwytom nad nowo narodzoną dziewczyn­ką. Dorbet leżała niczym królowa z pięknym dzieckiem w ra­mionach i przyjmowała krewnych oraz przyjaciół, którzy przy­chodzili z prezentami.

Herborg ciągle biegała do Granvold. Jakby nie mogła się na­patrzeć do syta na maleństwo. Wracała do domu rozpromienio­na, z roziskrzonym wzrokiem.

- Ta maleńka jest taka śliczna - powtarzała. - Taka strasz­nie mała. I tak pięknie zbudowana.

- Tak, to prawdziwy cud - przytakiwała Mali. - Ale walkę stoczyły straszną, zarówno mała, jak i Dorbet.

- Bóg okazał się jednak łaskawy. A Ola jest teraz taki dum­ny ze swoich dziewczyn, że to aż śmieszne - mówiła Herborg z wielką życzliwością. - Chodzi po obejściu napuszony niczym kogut. Jakby to on sam urodził Ruth Margrethe.

- Wkrótce Oja będzie niemniej dumny - zauważyła Mali.

Herborg zarumieniła się jak piwonia i roześmiała szeroko.

- Masz rację, tak będzie.

Oprócz ojca duma rozpierała też starszego brata, Trygvego. Codziennie przybiegał do Stornes, by przekazać najnowsze wia­domości o siostrzyczce. Mali bała się, czy chłopiec nie będzie zazdrosny, kiedy uwaga wszystkich skupi się na noworodku, ale mogła sobie to zmartwienie darować. Trygve prowadził wszystkich odwiedzających do sypialni, by pokazać im siostrzyczkę, grzeczny i rozpromieniony niczym słoneczko.

- Jesteście proszeni na chrzciny, wszyscy razem - oznaj­mił któregoś przedpołudnia, kiedy przybiegł do nich wyjątko­wo wcześnie. - Wiecie chyba, że ona będzie mieć na imię Ruth Margrethe?

- Słyszeliśmy o tym, tak - potwierdził Havard zza gazety. - Ale zdaje mi się, że na chrzciny to chyba trzeba jeszcze trochę poczekać.

- Tak, masz rację, dziadku, ona jest jeszcze za maleńka - tłumaczył Trygve cierpliwie. - Chyba sam widziałeś, kiedy byłeś u nas. Mama mówi, że będziemy ją chrzcić w marcu. Wtedy zro­bi się większa i silniejsza, nie będzie już tak zimno, jak pojedzie­my do kościoła. I mama chce się ubrać w swój strój ludowy na chrzciny - dodał. - A na to jeszcze chyba jest trochę za wcześ­nie.

Małe garnki też mają uszy, pomyślała Mali z uśmiechem. Trygve wszystko słyszy i wszystko wie.

- Ty też powinnaś włożyć strój ludowy na chrzciny - powie­dział Havard do Mali wieczorem, kiedy kładli się spać.

- Sama o tym myślałam. Ale ja nie mam srebrnych zapinek do stroju. Nigdy nie miałam. Pamiętasz, że ostatnio pożyczałam od Dorbet.

- No właśnie, ja myślałem cały dzień - uśmiechnął się Havard szeroko. - Zastanawiałem się, co powinnaś dostać na urodziny. Ale teraz już wiem: to będą srebrne broszki do stroju ludowego.

Mali spojrzała na niego zaskoczona.

- Srebrne broszki? Czyś ty rozum postradał? Przecież nawet nie obchodzę w tym roku okrągłego jubileuszu. A poza tym do moich urodzin zostało wiele czasu.

- No to co? W końcu stać nas na to, a ty sobie zasłużyłaś, Mali. Oczywiście, że na urodziny dostaniesz srebrne broszki. A że będzie to trochę przed czasem, to naprawdę nie ma znacze­nia.

- Ale skąd my...

- Pojedziemy sobie do miasta - rzekł Havard i położył rękę na jej ramieniu. - Minęło mnóstwo czasu, odkąd wyjeżdżaliśmy razem do miasta. Pomyślałem sobie więc, że bliżej marca wyru­szymy w drogę. Przenocujemy w hotelu, a kolację zjemy w re­stauracji - dodał z łobuzerskim uśmiechem. - Dokładnie tak jak w czasach, kiedy byliśmy młodzi i świeżo w sobie zakochani. Nie będziemy się przejmować tym, że jest wojna.

- Ależ Havard, nie możemy...

- Oczywiście, że możemy - uśmiechnął się, całując żonę w czoło. - Już postanowiłem.

Tak więc sprawa została rozstrzygnięta.

Wielkie mrozy zaczęły w końcu ustępować i zimowe słońce, blade i zimne, pełzło po niebie nad zboczami gór. Lód ścinają­cy fiord zaczął topnieć, białe obłoki pary snuły się nad otwartą wodą. Pewnego słonecznego dnia Mali i Havard wyruszyli na wyprawę do miasta. Mali przez cały czas miała wątpliwości co do pomysłu Havarda, bo taka wyprawa kosztuje mnóstwo pie­niędzy. Ale jeśli ma nosić swój strój ludowy, to musi mieć trady­cyjne srebrne ozdoby, to jedno nie ulegało wątpliwości. Tylko że to spory wydatek. I dwa dni w mieście też będą swoje kosztować, powtarzała raz po raz.

Havard się tym nie przejmował.

- Nie było to nasze zwyczajne zajęcie, takie jeżdżenie razem do miasta. Więc możemy sobie zafundować wycieczkę.

- Ciekawe, jak teraz wygląda Kristiansund? Wydaje mi się, że całe miasto zostało zbombardowane.

- Jest zbombardowane, masz rację. Wszędzie widać ruiny, ale są też hotele i sklepy, będziemy mogli się rozerwać mimo wszystko.

- Ale czy teraz można dostać coś takiego jak srebrne ozdoby do strojów ludowych? - zastanawiała się Mali.

- Telefonowałem i dowiadywałem się, rzeczywiście nie bę­dzie to proste. Ale znalazłem jednego jubilera, który powiedział, że ma trochę starego srebra, które najchętniej wymieniłby na coś innego, i u niego możemy kupić piękne broszki, obiecał. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało to, że srebro nie jest takie całkiem nowe?

- Nie, wcale nie - zapewniła Mali. - Mam przecież starą brosz­kę po babci Johana, wiesz. Będę mogła jej też używać. A poza tym nie sądzę, żeby to srebro, które kupimy, było takie stare. Jeszcze nie tak dawno była przecież moda na stroje ludowe.

W mieście wszystko wokół przypominało, że trwa wojna. Na nabrzeżu w Kristiansund stało wielu Niemców z karabinami i bagnetami. Drobiazgowo kontrolowali wszystkich podróżnych, starannie przeglądali papiery.

- Jakie to okropne - oburzyła się Mali i podeszła bliżej do Havarda. - Denerwujące są te ich kontrole.

- Ale nic u nas nie znajdą - uspokajał ją Havard. - Nie zro­biliśmy nic złego, a papiery mamy w porządku. Będzie dobrze, nie przejmuj się.

Niemcy nawet się do nich nie odezwali, nie pytali o nic. Havard odebrał dokumenty swoje i Mali, któryś z żołnierzy dał im znać, że mogą iść dalej.

- Do hotelu mamy kawałek drogi.

- Ale może jednak moglibyśmy pójść - powiedziała Mali. - Walizka jest wprawdzie dosyć ciężka, ale chętnie bym się rozej­rzała.

Tak więc przeszli się przez miasto spacerem.

- Nie sądziłam, że wszystko jest tak strasznie zbombardowa­ne - powiedziała Mali, rozglądając się wokół przerażona. - Co się tutaj działo? Jakie to nieszczęście!

- Tak, zniszczenia są wielkie - przyznał Havard ponuro. - Nie wygląda to tak jak w czasie naszej ostatniej bytności, nie. Trzeba będzie wielkiej pracy, żeby to uprzątnąć, kiedy już nasta­nie pokój.

- Jeśli kiedykolwiek pokój nastanie - westchnęła Mali. - Ni­gdy nie przypuszczałam, że wojna może trwać tak długo. Ciągle to powtarzam.

- Ale teraz nie będziemy myśleć o wojnie, bo przyjechali­śmy tutaj dla przyjemności - rzekł Havard i wsunął rękę pod jej ramię. - Teraz jesteśmy tylko ty i ja, Mali. A nieczęsto się tak zdarza.

- Ech, ty - roześmiała się Mali do męża. - Kiedy ty nareszcie dorośniesz?

- W każdym razie nigdy się tobą nie znudzę - wtrącił z uśmiechem. - O to mi właśnie chodzi. Pamiętasz, jak przyje­chaliśmy tutaj, żeby kupić pierścionki?

- Tak - skinęła Mali głową i uścisnęła jego rękę. - Nigdy tego nie zapomnę.

- Postarajmy się więc, żebyśmy też nie zapomnieli tej wy­cieczki do miasta - poprosił Havard. - Takiego wyjazdu tylko we dwoje... - objął jej barki. - To są takie gwiazdki w pamiątkowej księdze życia, moja Mali.

- Ech, ty - szepnęła mu do ucha. - Ech, ty. Serce przepełniały jej ciepłe uczucia.

Hotel znajdował się w tej części miasta, która nie została bardzo zniszczona. W recepcji za ladą siedziała elegancka pani w gra­natowym uniformie.

- Witamy - rzekła z uśmiechem. - Czy państwo zamawiali pokój?

- Tak, na nazwisko Stornes - wyjaśnił Havard. - Zamawia­łem pokój na dwie doby.

Recepcjonistka przesuwała ołówek po stronicy dużej księgi hotelowej.

- Stornes, tak - skinęła głową. - Pan i pani Stornes. Będą państwo musieli wypełnić formularz meldunkowy.

Położyła arkusik na ladzie i podała Havardowi ołówek. - Przepraszam za kłopoty - powiedziała uprzejmie. - Ale tak teraz jest. Mamy wojnę. A Niemcy stawiają ciągle nowe wymagania.

Havard wypełnił formularz. Były tam pytania o nazwisko, adres i cel wizyty. Potem dostali klucz.

- Trzecie piętro - uśmiechnęła się recepcjonistka przyjaź­nie. - Winda jest tam dalej. Mam nadzieję, że będą się państwo dobrze u nas czuli.

- Po co im te wszystkie informacje? - zastanawiała się Mali.

- No, jak to Niemcy - burknął Havard. - Niemcy muszą mieć oko na wszystko.

- Moglibyśmy mieć jakieś nieprzyjemności?

- My nie. Ale gdybyśmy na przykład uciekali lub próbowali się ukryć przez noc czy dwie, z pewnością natychmiast by nas dopadli.

Mali zadrżała. Pomyślała o Davidzie i zagrożeniu, jakie wi­siało nad ich głowami, kiedy on mieszkał na Parceli. Myśli wę­drowały dalej, do niebezpiecznej wyprawy Oli przez góry. To, że cała ta historia skończyła się dobrze, nie było wcale taką oczywi­stością, myślała. Na szczęście jednak więcej się to nie powtórzy. Ola potrafi dotrzymać słowa, nie zrobił zresztą niczego nielegal­nego od czasu wyjazdu Davida. Sam zrozumiał, jakie to niebez­pieczne, tak przynajmniej opowiadał Mali. Teraz zostało mu już tylko radio wysoko w letnich oborach, które też Mali martwiło. Ola jednak nie chciał słyszeć o zlikwidowaniu go. Powiedział, że musi śledzić wydarzenia. Zresztą na razie nic złego się nie stało, a Mali miała nadzieję, że tak pozostanie do końca wojny.

Dostali jasny, bardzo ładny pokój. Pośrodku tronowało wielkie, podwójne łoże, poza tym znajdowała się tu toaletka i taboret, głęboki fotel i stojąca lampa, którą Mali natychmiast zapaliła.

- Patrz, Havardzie! Elektryczność! Czyż to nie wspaniałe? Wystarczy nacisnąć przycisk i robi się jasno!

- No i łazienka - uśmiechnął się do niej. - Zobacz, jaka tam jest wanna.

- Och, wspaniale, wezmę potem długą, gorącą kąpiel - oznaj­miła Mali podniecona. - Człowiek powinien korzystać z kom­fortu, kiedy ma szansę.

- A może wykąpiemy się razem? - spytał Havard, spogląda­jąc na żonę spod oka.

Ona też na niego zerknęła. Zarumieniła się i spuściła wzrok.

- Ty się wstydzisz - zaśmiewał się Havard. - Nie chcesz się kąpać razem ze mną?

Mali nie odpowiadała.

Havard podszedł i objął ją mocno.

- Jeżeli nie chcesz, to nie musisz.

- Mnie się zdaje, że chcę - bąknęła cicho i oparła głowę na jego piersi. - Muszę tylko trochę się nad tym zastanowić.

Wyszli na zimowy wieczór i trzymając się za ręce, wędrowali po ulicach. Zatrzymywali się przy sklepowych wystawach, obser­wowali ruchliwe miejskie życie. Niewiele było do zobaczenia, bo okna sklepów nie zostały oświetlone, ze względu na obowiązko­we zaciemnienie nie paliły się też uliczne latarnie.

- Dokąd oni wszyscy tak pędzą? - dziwiła się Mali, spoglą­dając na ludzi, którzy mijali ich w pośpiechu.

- No właśnie - burknął Havard. - Niektórzy pewnie wracają do domu z pracy. Inni być może, podobnie jak my, wyszli, żeby się przejść.

- Chciałbyś mieszkać w takim mieście?

- O nie - zawołał pospiesznie. - Dziękuję Bogu za Stornes.

Ze mną jest podobnie, myślała Mali. Nigdy nie czułaby się dobrze w takim tłumie ludzi, z tym wszechobecnym niepoko­jem.

Chociaż czas spędzony w Ameryce był przygodą, pomyślała. Zdarzały się tam chwile, kiedy poważnie rozważała, czy mogła­by zostać w Ameryce na stałe - musiała to przyznać. Teraz była jednak szczęśliwa, że wróciła do domu. Tam nie było dla niej ży­cia, w każdym razie nie na dłużej. Raz po raz odczuwała bardzo głęboko, że jej miejsce jest w Stornes. U Havarda.

Znaleźli bardzo miłą restaurację. Havard zamówił befszty­ki i butelkę czerwonego wina, które mieniło się pięknie w kie­liszkach. Kelner popatrzył przestraszony, kiedy Havard zapytał o czerwone wino, po czym rozejrzał się uważnie po lokalu.

- Spróbuję się dowiedzieć - odparł i dodał, że w każdym ra­zie mają trochę portwajnu. A także piwo domowej roboty. Ale w jakiś niezwykły sposób po chwili pojawiła się na ich stoliku butelka. Być może wyjęta z tajnej kryjówki w piwnicy, pomyślała Mali i uśmiechnęła się pod nosem. Wspaniałe wino, ale bardzo drogie. Potwornie drogie.

Długo siedzieli przy małym stoliku pod oknem.

- Zaraz się upijemy - uśmiechnęła się Mali, unosząc w górę kieliszek.

- Nie upijemy się - poprawił Havard. - Będziemy tylko lek­ko oszołomieni. A na to człowiek może sobie pozwolić, skoro już raz przyjechał do miasta.

Mali czuła, że krew żywiej krąży w jej żyłach, a głowę ma lekką. Zmartwienia gdzieś się rozwiały. Codzienne życie zostało w domu. Uśmiechała się często i piła wino, które Havard nale­wał jej do kieliszka.

- Czy ty jesteś szczęśliwa, Mali?

Napotkała spojrzenie Havarda ponad stołem.

- Teraz jestem.

- Ja nie pytałem, czy teraz. Pytałem, czy w ogóle jesteś szczęśliwa.

- Tak, Havardzie - rzekła wolno. - Nie chciałabym mieć inne­go życia, jeśli o to ci chodzi. Po tym, jak zostaliśmy parą, już nie.

Nie jest to do końca prawda, pomyślała, ujmując rękę, którą Havard wyciągnął do niej ponad stolikiem. Już kiedy byli mał­żeństwem, popełniła coś, czego teraz gorzko żałuje. Ale co się stało, to się nigdy nie odstanie. I to jest krzyż, który Mali musi dźwigać. Życie mogłoby być o wiele prostsze, myślała niepew­nie, ale człowiek musi przyjąć to życie, które dostał, i ułożyć je najlepiej, jak potrafi. Ona uważała, że poradziła sobie z tym nie najgorzej.

- A czy czasami żałujesz, że nie zostałaś w Ameryce? Pytanie spadło na nią nagle. Mali drgnęła. Przecież dopiero co sama się nad tym zastanawiała.

- Nigdy - powiedziała cicho i uścisnęła jego rękę. - Nigdy, Havardzie. - Napotkała jego wzrok i nie odwróciła oczu. Pogła­skała jego szorstką, spracowaną dłoń. - Nigdy - powtórzyła wol­no. - Nigdy nie powinieneś tak myśleć.

- Czy ty wiesz, że ja ciebie kocham? - spytał cicho. - Czy wiesz, że kochałem cię przez całe swoje dorosłe życie? Czy wiesz, że nigdy inna kobieta nie miała dla mnie znaczenia? Nigdy na serio?

- Dla mnie też nigdy nie istniał inny poza tobą. Po tym, kiedy ciebie spotkałam, już nie. Nikt nie istniał dla mnie na se­rio - dodała wolno. - Nie na serio.

Bo Torgrim to nie było na serio, myślała. To było szaleństwo i pożądanie. Marzenie, które chciała zatrzymać, a które okazało się pustą mrzonką. Mimo wszystko to się nie powinno było stać. Havard nie może się o tym nigdy dowiedzieć, często tak myślała. Niech Bóg broni, żeby się dowiedział! Była przekonana, że gdy­by Havard dowiedział się o jej zdradzie i o synu, którego Mali otruła, to by ją porzucił.

Wyciągnęła kieliszek.

- Zostało jeszcze trochę wina?

Nalał jej do pełna. Mali upiła łyk i poklepała go po dłoni.

- Jak długo jesteś ze mną?

- Będę z tobą, póki życia, moja kochana.

- W takim razie jestem szczęśliwa - powiedziała cicho.

Wracali do domu spacerkiem przez ciemne ulice.

- Musimy zaciągnąć zasłony, zanim zapalimy światło - po­wiedział Havard, kiedy wchodzili do pokoju.

Mali powiesiła płaszcz i rzuciła się na łóżko. Zrzuciła z nóg ciepłe zimowe buty.

- Jestem bardziej zmęczona tym chodzeniem po ulicach, niż gdybym w domu poszła wysoko w góry - oznajmiła. - Teraz za­funduję sobie tę kąpiel, na którą tak czekam.

- Czy ja mogę wykąpać się razem z tobą?

- Jeśli chcesz - odparła, zerkając na niego spod oka.

- Chcę.

Mali poczuła dreszcz napięcia. To czyste szaleństwo, pomy­ślała. Jesteśmy przecież starzy. Nikt w naszym wieku nie robi takich rzeczy.

Mimo wszystko chciała tej kąpieli. Przy Havardzie nie czuła się stara. Nie przejmowała się też tym, co wypada, a czego nie. To nie ma żadnego znaczenia.

Nalała gorącej wody do wanny. Para osiadała na lustrze i uno­siła się w łazience niczym leciutki, szary dym. Mali zaczęła się rozbierać, odwrócona plecami do Havarda. Kiedy była już naga, przemknęła obok niego i weszła do wanny. Woda była taka go­rąca, że musiała wstrzymać dech. Położyła się wolno w wannie i głęboko westchnęła z rozkoszy.

- Znajdzie się miejsce i dla mnie?

Havard stał nagi w białej mgle i spoglądał na leżącą żonę. Jak on się dobrze trzyma, pomyślała Mali. Jego ciało wciąż jest sprężyste i muskularne. Nie ma na sobie ani jednego zbędnego grama. Mali uniosła się lekko, z uśmiechem.

- No chodź, chodź - zapraszała.

Dla dwojga wanna była trochę za ciasna. Woda rozlewała się na boki. Ale przytulili się do siebie ze śmiechem, niczym dwoje zakochanych nastolatków.

- Zaraz cię namydlę - powiedział Havard, biorąc kostkę mydła.

Ręce miał ciepłe i delikatne. Pod wpływem mydła skóra Mali zrobiła się jedwabista. Havard namydlił jej kark i ramiona, potem swoje dłonie i wcierał delikatnie pianę w jej piersi.

Mali z trudem chwytała powietrze. Brodawki jej piersi napi­nały się z rozkoszy. Havard dostrzegł to i ujął je w palce. Maso­wał je i pieścił. Wtedy Mali wzięła mydło, które Havard odłożył, i zaczęła namydlać męża. Masowała jego piersi, potem zsunęła ręce niżej, w gorącą wodę. Dotknęła jego męskości tak, że pod­skoczył. Spojrzał jej głęboko w oczy i uśmiechnął się. On też za­czął pieścić dłońmi brzuch żony. Mali przymknęła oczy, oparła głowę o krawędź wanny i pojękiwała cichutko.

- Mam wrażenie, że powinniśmy pójść do łóżka - szepnął Havard z ustami tuż przy jej policzku. - Chodźmy.

Pomógł jej się podnieść w wannie i otulił ją wielkim ręcz­nikiem. Potem wziął na ręce i zaniósł do łóżka. Mali objęła go za szyję i mocno się do niego przytuliła. Havard rozwiązał ręcz­nik i Mali leżała na łóżku naga. Głaskał ciepłą dłonią jej ciało, potem pochylił się i zaczął zasypywać jej twarz pocałunkami. Pachniał przyjemnie dobrym mydłem. Odwróciła się ku niemu i uchyliła usta, by przyjąć jego pocałunek. Ciało Havarda było sprężyste i mokre.

- Ty, moja kochana - wyszeptał i objął dłońmi jej głowę, po czym głęboko spojrzał w oczy. - Ty, moja kochana...

Usta Havarda zamknęły się na jednej brodawce. Stamtąd wolno przesuwały się w dół do brzucha, a następnie jeszcze niżej i niżej, aż zaczęła jęczeć z rozkoszy.

Kiedy w nią wszedł, była wilgotna i oddychała szybko z pożą­dania. Przyjęła go całą sobą. Splotła nogi na jego plecach i wtu­liła się w niego. W chwilę potem świat eksplodował oślepiająco białym światłem, a Mali głośno krzyknęła.

Leżeli mocno do siebie przytuleni, nie mówiąc nic. W końcu Havard okrył oboje kołdrą.

- Marzniesz?

- Nie, jestem bardzo rozgrzana.

On uśmiechnął się lekko, odgarnął jej włosy z rozpłomienio­nej twarzy.

- Owszem, jesteś - chrząknął łobuzersko. - Gdybyś tylko jeszcze częściej godziła się na takie radosne zabawy.

- Ale przecież ja to stale robię!

- No, stale jak stale - mruknął. - Byłoby częściej, gdybym to ja mógł decydować.

- W domu to nie zawsze takie proste - stwierdziła Mali, ba­wiąc się wilgotnymi włosami na jego karku. - Tam wszędzie są uszy. I poza tym wszystko słychać - dodała. - W naszej sypialni na strychu słychać, jak w sąsiednim pokoju ktoś oddycha.

- W takim razie musieli się mnóstwo nasłuchać przez te wszystkie łata - stwierdził Havard z uśmiechem. - Ale jakoś wszystko dobrze się układało.

Mali splotła swoje nogi z jego nogami i ułożyła się wygodnie przy mężu. Wtuliła twarz w jego szyję i westchnęła zadowolo­na.

- To jest najlepsze miejsce na świecie - wyszeptała.

- A ty znakomicie pasujesz do moich ramion - odparł z us­tami przy jej włosach. - To musi oznaczać, że zostaliśmy stwo­rzeni dla siebie nawzajem.

Możliwe, że tak jest, myślała Mali sennie. W każdym razie ona nie pragnęła, żeby to było inne miejsce. Objęła go za szyję i znowu westchnęła.

- Powinnaś włożyć nocną koszulę - przypomniał Havard po chwili. - Bez niej zmarzniesz.

- Ale tak mi dobrze przy tobie. Bez ubrania.

- Możesz częściej tak sypiać, gdybyś chciała - odparł z uśmiechem. - Jutro także będzie dzień.

Wypełzli spod kołdry i znaleźli swoje nocne ubrania, włożyli je na siebie i znowu padli na posłanie. Havard przytulił ją mocno do siebie. Pocałował w czoło.

- A teraz śpij dobrze - wyszeptał. Chociaż jednak Mali była bardzo zmęczona, to on zasnął pierwszy. Ona zaś leżała i wsłuchiwała się w jego miarowy od­dech. Uniosła się na chwilę na łokciu i przyglądała mężowi. Śpiąc, wyglądał bardzo młodo i delikatnie. Grzywka opadła mu na czoło. Mali palcem gładziła linię wokół jego warg. Życie nie obchodziło się z nim wyłącznie łagodnie, myślała. Jej serce prze­pełniała w tej chwili wielka miłość dla męża. Czym byłoby życie bez niego, myślała. Wydawało jej się to nieprawdopodobne. Ale przecież wiedziała, że pewnego dnia jedno z nich zostanie samo. Nagle ogarnęła ją nadzieja, że to nie będzie ona.

Położyła się ostrożnie i objęła ramieniem jego szyję.

ROZDZIAŁ 11

Kristen Gjelstad długo niedomagał, ale nikt nie potrafił powie­dzieć, co mu właściwie dolega. Był nawet w szpitalu w Kristiansund, po tygodniu jednak odesłano go z powrotem do domu tak samo chorego, jak tam pojechał.

- Poważnie mnie to martwi - powiedziała Helga, kiedy te­lefonowała do Mali pod koniec lutego. - Zrobił się chudy jak patyk, a jedzenie przelatuje przez niego natychmiast, jak tylko coś połknie.

- Czy chcesz, żebyśmy was odwiedzili? - spytała Mali. - Czy też może byłoby to dla Kristena zbyt męczące?

- Nie, myślę, że on by się bardzo ucieszył. Wciąż o was te­raz mówi. Najwięcej o Havardzie, swoim bracie. To mnie trochę przeraża, bo nigdy przedtem tego nie robił.

- No to przyjedziemy - obiecała Mali.

Ale potem pojechali do miasta, więc wizyta w Gjelstad zosta­ła odłożona do drugiej niedzieli marca.

- My się bardzo nie naprzykrzamy swoim rodzinom, ani ty, ani ja - powiedział Havard do Mali, kiedy już byli w drodze. - Człowiek chyba powinien się częściej spotykać z rodziną, która mieszka w pobliżu.

- No cóż, widujemy ich parę razy w roku, wszystkich - wtrą­ciła Mali. - Przy większych uroczystościach. To wcale nie jest tak mało. Ale bywa, że brakuje mi rodziny - przyznała z wes­tchnieniem. - Człowiek sam sobie nie wystarczy.

- Kiedy opuszczałem Gjelstad, myślałem, że nigdy więcej tam nie wrócę - rzekł Havard ponuro. - Ale to była wina mojego ojca. Nie mam dobrych wspomnień związanych z tym człowiekiem.

- Nie sądzę, żeby wielu miało dobre wspomnienia o nim - przytaknęła Mali. - Twój ojciec nie był dobrym człowiekiem. Ale za to miał wspaniałego syna - uśmiechnęła się i poklepała Havarda po udzie. - Ty jesteś widocznie takim jabłkiem, co to pada jak najdalej od jabłoni.

- Ja chyba jestem bardziej podobny do naszej matki - po­wiedział Havard.

- Tak, ona za to była niewiarygodną kobietą - stwierdziła Mali z wielkim przekonaniem. - O niej wszyscy mówią tylko dobrze.

Havard przytaknął skinieniem głowy.

- Rozmyślałem trochę nad tym, teraz, kiedy Kristen jest taki chory i być może niewiele mu już życia pozostało, że bra­kowało mi zawsze kontaktu z braćmi. W domu jednak nigdy nie mogłem nawiązać z nimi lepszych stosunków, już nasz ojciec się o to postarał. Szczuł nas przeciwko sobie nawzajem. A po jego śmierci też już niewiele się zmieniło. I chyba straciliśmy przez to bardzo wiele, my bracia. Tak sobie o tym ostatnio myślałem.

- No ale przecież z czasem udało nam się nawiązać niezły kontakt z Gjelstad - przypomniała Mali. - Bo były czasy otwar­tej nieprzyjaźni, zwłaszcza z Helgą. Potem jednak się to jakoś ułożyło. I może Bóg da, że twojemu bratu się polepszy - dodała, chcąc go pocieszyć. - Nikt jeszcze nie powiedział, że jest z nim bardzo źle.

- Ech, a ja swoje myślę o tej sprawie - rzekł Havard, cmoka­jąc na konia. - Widziałaś, jak to było z Laurą, to chyba ta sama choroba, też coś z brzuchem...

- Ale w szpitalu niczego nie stwierdzili - przypomniała mu Mali.

- A cóż my o tym wiemy?

- Helga mówiła, że niczego konkretnego nie stwierdzili.

- Ja w to nie wierzę - rzekł bardzo pesymistycznie jak na niego. - Oni chyba nie mówią, kiedy nie zostało już nic więcej do zrobienia.

- Co ty jesteś taki strasznie czarno widzący? - zdziwiła się Mali. - Musisz się trochę rozpogodzić, kiedy ich odwiedzimy. Oni i tak są wystarczająco zmartwieni, wszyscy w Gjelstad. Nie możemy im jeszcze dokładać ciężaru, który muszą dźwigać. Chyba nie masz takiego zamiaru?

- Nie, nie - zapewnił pospiesznie i zerknął na nią spod oka. - Będę się zachowywał poprawnie. Ale powiem ci, że czuję, iż nie ma już wiele między nami braćmi. Między mną i Kristenem. I chyba jest już na wszystko za późno.

- Miejmy nadzieję, że jest lepiej, niż myślisz - rzekła Mali.

Kiedy jednak zobaczyła Kristena, wpadła w przerażenie. Zrobił się potwornie chudy. Ręka, którą wyciągał na powitanie, była koścista, pokryta suchą skórą, a twarz miała dziwną, żółtą bar­wę. Nie tak znowu wiele czasu minęło od ich ostatniego spot­kania. Helga i Kristen przyjechali z wizytą do Stornes między świętami a Nowym Rokiem i wtedy on nie czuł się jeszcze tak źle, chociaż też był już chudy i blady. Wygląda na to, jakby w tym dworze jedzenie dostawała tylko jedna osoba, pomyślała Mali. Helga stawała się z latami coraz bujniejsza i tęższa.

- Jak to miło, że mogliście do nas przyjechać - uśmiechała się przy powitaniu. - To się naprawdę zdarza zbyt rzadko.

- No właśnie, o tym samym rozmawialiśmy po drodze - przytaknęła Mali. - Że widujemy się za rzadko. No ale tak to jest - dodała. - Jak człowiek ma duży dwór, i pracę, i liczną rodzinę wokół siebie...

- No tak, wy zebraliście przy sobie wszystkich - stwierdziła Helga. - My mamy tutaj tylko dziedzica i jego rodzinę. Ale też bardzo się z tego cieszymy. Prawda, Kristen? Teraz to Oddleiv za wszystko tutaj odpowiada i jest bardzo dzielny. Sprawy napraw­dę idą jak najlepiej. Prawda, Kristen? - spytała znowu i pokle­pała męża troskliwie po plecach.

Nie zawsze była tak życzliwie do niego usposobiona, pomy­ślała Mali. W Gjelstad też bywały burze, ale jakoś z czasem tych dwoje odnalazło sposób na życie razem.

- I pewnie wszyscy byli w domu w czasie świąt? - spytała Mali.

- Tak, mieliśmy prawdziwie rodzinne święta w tym roku ­rozpromieniła się Helga. - I Ruth Lina, i Hakon przyjechali do domu ze swoimi rodzinami. Naprawdę było bardzo miło.

- Miło i męcząco - westchnął Kristen, przeczesując chudą ręką swoje rzadkie włosy. - Ja już niewiele teraz mogę.

- Ale przecież wszystko udało się znakomicie - tłumaczyła Helga. - Goście mieszkali w głównym domu, a my mogliśmy się w każdej chwili wycofać do naszego domu dziadków, kiedy dzie­ci za bardzo hałasowały. Ale dzieci były bardzo grzeczne, wszyst­kie - dodała pospiesznie, przestraszona, że to może zabrzmieć jak krytyka. - Ja dzisiaj też nakryłam tam u nas - mówiła dalej, prowadząc gości w stronę domu dziadków. - Tam jest znacznie spokojniej. I właściwie to my tam już teraz mieszkamy na stałe, Kristen i ja. Jesteśmy już ludźmi starymi.

- Szczerze mówiąc, nie myślałem, że tak szybko się wyco­fam z życia - westchnął Kristen. - Wy przecież oboje jeszcze prowadzicie dwór. - Kristen popatrzył uważnie na brata.

- Tak, my nadal prowadzimy gospodarstwo - przytaknął Havard. - Ale ty też możesz uczestniczyć w pracy, nawet jeśli nie mieszkasz w głównym domu, Kristen. Doradzać młodym gospodarzom, no wiesz.

- No cóż, to mieszkanie po prostu stało puste... - powie­działa Helga. - A skoro ty nie jesteś już taki zdrowy, Kristen...

W domu dziadków było potwornie gorąco. Najwyraźniej Kristen marzł. Mali nie potrafiła znaleźć innego powodu dla takiego palenia w piecach. Stół został nakryty pięknym, bia­łym obrusem i najlepszym w tym domu serwisem do kawy. Przygotowano mnóstwo różnych ciast, były i resztki ze świąt Bożego Narodzenia, i świeże ciasto upieczone na tę właśnie okazję.

- Proszę, częstujcie się - zapraszała Helga, podając tacę.

- No właśnie, nie patrzcie na mnie - wtrącił Kristen, biorąc kawałeczek kruchego ciasta. - Ja teraz źle reaguję najedzenie. Muszę bardzo uważać.

- A co ci powiedzieli w szpitalu? - spytał Havard.

- Tak szczerze mówiąc to nic. Bóg wie, czy coś we mnie zna­leźli, czy nie. W każdym razie nie powiedzieli ani słowa.

- Ale ty też nie pytałeś - wtrąciła Helga z wymówką. - A po­winieneś był zapytać.

- Ja wiem, że choroba jest śmiertelna - oznajmił Kristen, zjadając okruszek ciastka. - To już długo nie potrwa.

- Ależ Kristen, przestań...

- To przecież prawda, Helgo. Oboje o tym wiemy.

- Mamy gości!

- Pomyślałem sobie, że oni powinni o tym wiedzieć - rzekł Kristen cicho. - Jesteś moim bratem, Havardzie. Chciałbym, że­byś wiedział.

W pokoju zaległa przygnębiająca cisza. Jakieś polano w pie­cu rozpadło się na kawałki i na moment buchnęło płomieniem. Potem znowu było cicho.

- Ale naprawdę nie musi być aż tak źle, Kristen.

- Człowiek zawsze wie, co się z nim dzieje - odparł tam­ten. - Ale nie będę się skarżył. Wychowałem dzieci. Mam też wnuki. I mam syna, który wszystko po mnie przejmie i dobrze poprowadzi dalej. Nie, nie mam się na co uskarżać. Miałem też takie... takie dobre życie.

- Nie jesteś jeszcze stary - wtrącił Havard ostrożnie.

- Śmierć nie pyta o lata, bracie.

Znowu zrobiło się cicho. Helga wyjęła chusteczkę i ocierała oczy. Z głębokim westchnieniem wciągnęła powietrze.

- On od jakiegoś czasu o tym mówi, że chciałby was tutaj widzieć... tak, i Kristen... - umilkła i spoglądała bezradnie na męża, który siedział skulony na swoim krześle.

- No właśnie, chciałem z wami porozmawiać - powiedział Kristen. - Może najbardziej z tobą, Havardzie. Jesteś przecież tym moim bratem, z którym, jak przyszło co do czego, łączyło mnie najwięcej. Bo Oddvar... no nie wiem, jakoś tak jakby woda wsiąkała w piasek. Chciałem was tutaj zaprosić obu, chciałem, żeby to było... żebyśmy się do siebie w jakiś sposób zbliżyli - mówił cicho. - Ale chyba teraz to już nie zostało nam zbyt wiele czasu. Dopiero teraz widzę, jakie to ma znaczenie - dodał.

Havardowi zwilgotniały oczy. Mówił jakimś dziwnie niskim głosem, kiedy odpowiadał bratu.

- Dopiero co powiedziałem to Mali, kiedy tutaj jechaliśmy, że chyba utraciliśmy sporo, my bracia. To się zaczęło dawno. Nasz ojciec, wiesz, on nas ustawiał przeciwko sobie. I jak długo byliśmy w domu, boczyliśmy się na siebie. A potem... wiesz, jak to było. Każdy miał swoje sprawy, i tak rok mijał za rokiem...

- Ale przecież od wielu lat było dobrze - wtrąciła Helga. - Zaprzyjaźniliśmy się i lubiliśmy. A dawne nieprzyjaźnie... jakie to może teraz mieć znaczenie? Zostawiliśmy to za sobą już daw­no temu.

Mali napotkała jej wzrok. One obie mają swoją tajemnicę, Mali i Helga. Bo tylko one dwie wiedzą, jak zakończył życie go­spodarz z Gjelstad. Mimo nieprzyjaźni nigdy żadna tej tajemni­cy nie zdradziła. Owa straszna wiedza pójdzie do grobu razem z nimi.

Tyle spraw nas dzieliło, pomyślała Mali. Złe traktowanie Oddleiva i Hakona. Jaka Helga była wściekła, kiedy Mali się do tego wtrąciła. A potem cała sprawa z Ruth Liną, która omal nie zaciągnęła Oi do ołtarza, przy wydatnej pomocy matki, zmu­szającej ją do udawania, że jest w ciąży. I obie kobiety wplątały w swoje rozgrywki również braci. Chociaż ważne jest to, co teraz obaj podkreślają, myślała Mali, że dawniej nie było między nimi żadnych bliskich kontaktów, które żony mogłyby zepsuć.

- A teraz czuję, że chciałbym wiedzieć, iż całe zło przestanie mieć jakiekolwiek znaczenie - powiedział Kristen, zanosząc się głuchym kaszlem. - Chciałbym, żeby po mojej śmierci panował tutaj pokój.

- Masz przecież bardzo dobre stosunki ze swoimi dziećmi, tak to rozumiem - rzekł Havard. - A to musi być najważniejsze. Ze mną nie musisz się z niczego rozliczać, Kristen. Chciałbym tylko, żebyśmy tę dzisiejszą rozmowę odbyli wiele lat temu. Wte­dy mnóstwo spraw potoczyłoby się inaczej.

Znowu na chwilę zapadło milczenie. Helga ocierała oczy. Potem wstała i przyniosła dzbanek ze świeżą kawą.

- Przecież wcale nie pijecie kawy.

Potem rozmowa się już jakoś nie kleiła. Mali czuła, że Kri­sten miał rację w tym, co powiedział, że nie zostało mu już wiele czasu. I chociaż nigdy nie żywiła jakichś cieplejszych uczuć dla najstarszego brata Havarda, teraz ogarnął ją smutek.

- No i co ty o tym sądzisz? - spytała, kiedy razem z Havardem wracali do domu.

- Sądzę, że wkrótce stracę brata - odparł.

- Masz przecież jeszcze Oddvara.

- Tak, powinienem nawiązać z nim kontakty, póki jest czas. Jeśli w ogóle my dwaj mamy ze sobą o czym rozmawiać, dopóki nie jest za późno. Nikt nie żyje wiecznie - dodał ponuro. - Tak już po prostu jest.

Tydzień później Kristen Gjelstad umarł.

- No i co ja mówiłem? - spytał Havard ponuro, kiedy oboje z Mali wracali z pogrzebu. - Wiedziałem, że tak to się skończy.

- Tak, widać to było już tego wieczora, kiedy byliśmy u nich na kawie - przytaknęła Mali. - Cieszę się, że się tam wtedy wy­braliśmy, Havardzie. Myślę, że dla Kristena rozmowa z tobą była bardzo ważna.

- No i Helga została teraz sama.

- Przecież ma dzieci. Da sobie naprawdę radę, jestem tego pewna. Uważam, że zachowywała się wyjątkowo, zarówno na modlitwie zaraz po jego śmierci, jak i dzisiaj, w czasie pogrzebu. Kristen naprawdę został pożegnany godnie. I bardzo się z tego cieszę. Bo twój brat sobie na to zasłużył.

- Owszem, owszem - zgadzał się Havard. - I tylu ludzi przy­szło.

- To był naprawdę piękny pogrzeb.

- Powinienem był tylko wcześniej nawiązać z nim kontakty. Bliższe kontakty, chciałem powiedzieć. Słyszałaś, tamtego wie­czoru, kiedy go odwiedziliśmy, że on myślał o tym samym. Że niepotrzebnie pozwoliliśmy, by lata i okoliczności nas rozdzieli­ły. No ale teraz jest już za późno - westchnął ciężko.

- Widziałam, że rozmawiałeś dłużej z Oddvarem.

- Tak, jakoś się z nim dogadałem, musimy się z nim spoty­kać. Z nim i jego rodziną. Dopóki żyjemy.

- Pewnie, że będziemy się spotykać - zgodziła się Mali. - Czy on też tego chce?

- Tak, mówił, że tak. Może i on czuł to samo co my, tylko nic nie mówił. Przynajmniej nie wprost.

Jechali dalej w milczeniu. Przerzedza się coraz bardziej wo­kół nas, myślała Mali. Umierają krewni i przyjaciele. Ale takie jest życie. Wszyscy musimy umrzeć. Zadrżała i owinęła szczel­niej nogi derką, wsunęła rękę pod ramię Havarda i przytuliła się do niego mocno.

W ostatnią niedzielę marca odbyły się w Granvold chrzciny najmłodszej córeczki. Był słoneczny piękny dzień, świadczący o wczesnej wiośnie, ale porywy wiatru z gór mówiły, że panuje jeszcze zima.

- No właśnie, takiego dnia powinniśmy wciągnąć flagę na maszt - rzekł Havard, kiedy wybierali się do Granvold. - Ale, niestety, nie wolno. To naprawdę szaleństwo, żeby nie można było wywieszać flagi w taki dzień. Przecież to tylko chrzciny dziecka - dodał. - Niezależnie od tego, czy jest wojna, czy nie.

- Podaj mi filiżankę do kawy, gdybyś chciał jeszcze - rzekła Mali. - Musimy się przebrać.

- No i jak wam się podobam?

Herborg weszła do izby i kręciła się pośrodku. Nie uszyła so­bie odpowiedniej na dzisiejszą okoliczność sukienki, więc Mali pomogła jej przerobić jedną ze starych. Dół sukni miał kształt dzwonu i sprawiał, że Herborg wydawała się jeszcze większa, niż w istocie była.

- Wyglądasz bardzo pięknie - chwaliła Mali. - No i musisz tak wyglądać, przecież będziesz matką chrzestną malutkiej.

W Granvold zadecydowano bowiem, że rodzicami chrzest­nymi małej będą tylko młode osoby. Zaproszono Oję i Herborg, a także Tordhild i Siverta. Na dodatek jeszcze miała być siostra Oli, Anne Anbjorg, z mężem. Od wielu lat mieszkali w Oslo i nieczęsto przyjeżdżali do domu. Teraz jednak przeprowadzili się do Molde i zapowiedzieli swoją obecność na chrzcinach.

Dorbet sama chciała podawać swoją córeczkę do chrztu, Mali zaś miała zdejmować małej czapeczkę. W takim razie było­by dobrze, gdybyśmy obie włożyły stroje ludowe, myślała Mali. Bardzo była zadowolona z tych srebrnych broszek, które kupili w mieście, i cieszyła się, że będzie mogła pokazać je z takiej uro­czystej okazji.

Potrzebujemy wszyscy jakichś radosnych wydarzeń, pomy­ślała z westchnieniem. Pogrzeb Kristena w ubiegłym tygodniu był czymś bardzo smutnym. Mimo to Helga zapowiedziała, że przyjedzie do Granvold po chrzcie. Mali uważała, że to bardzo miło z jej strony. Zresztą nie ma powodu, żeby Helga siedzia­ła w domu dziadków i zamartwiała się. Nie, szwagierka z pew­nością sama nie będzie się czuła dobrze, myślała Mali. Helga to wciąż pełna życia kobieta. Być może nawet zechce po raz drugi wyjść za mąż - Mali w żadnym razie nie odrzucała takiej możli­wości. Ona właściwie nie pasuje do samotnego życia, ta Helga.

- Można by pomyśleć, że to ty jesteś matką dziecka, które będzie chrzczone - stwierdził Havard, kiedy Mali ubrana w strój ludowy ze srebrnymi broszkami stanęła pośrodku izby. - Jesteś naprawdę bardzo piękna!

- Możesz to sobie powtarzać - uśmiechnęła się Mali. - Ale i tak nikt nie będzie miał wątpliwości, kto tu jest babcią.

Musiała jednak przyznać, że jest zadowolona z tego, co widzi w lustrze. Strój leżał na niej jak ulany, a broszki mieniły się na piersi. Włożyła nawet srebrny pasek, na który namówił ich stary jubiler w mieście, a oni go kupili, chociaż był straszliwie drogi.

Mali poprawiła włosy. Były tak samo długie jak zawsze. Wiele razy przychodziło jej do głowy, by obciąć je krócej, zgodnie z panującą modą, ale jakoś nigdy się na to nie zdo­była. Włosy są jakby częścią jej samej. I jak długo są gęste i lśniące, zachowa je takie, jak zawsze były. Upinała je zwyk­le w ciężki węzeł na karku, zarówno w dni powszednie, jak i w święta.

- Jakaś ty ładna - zachwycał się Havard i obejmował ją w pa­sie.

- Ty też nie wyglądasz źle - uśmiechnęła się Mali. - Nie znam przystojniejszego mężczyzny od ciebie. Jesteś naprawdę przystoj­nym dziadkiem, tego jestem pewna.

Mali unosiła w górę długą spódnicę, kiedy pospiesznie scho­dzili po schodach na dół. Chwyciła się poręczy na stromych schodach i uważnie patrzyła pod nogi.

- Jakie te schody są okropne, Havardzie - stwierdziła. - To naprawdę cud boski, że nie doszło tu jeszcze do nieszczęścia. Takie są strome.

- Tak, człowiek musi patrzeć, gdzie stawia stopę - przyznał Havard. - No ale przecież schody na strych takie bywają.

Kiedy weszli do izby, czekali tam już mieszkańcy Wzgórza. Obie dziewczynki, pięknie ubrane, tańczyły.

- No to musimy jechać - popędzała Mali. - Dzieci, wkładaj­cie płaszczyki!

Trzeba było jechać w dwa konie, bo na jednych saniach dla wszystkich nie wystarczyłoby miejsca. Ale w końcu jakoś się ulo­kowali i mogli ruszać. Mali siedziała, rozglądając się wokół, kie­dy jechali przez wieś. Dwory były skąpane w marcowym słońcu. Światło mieniło się w śniegu tak, że aż oczy bolały. Fiord leżał ciemny między białymi górami. Mali głęboko wciągnęła powiet­rze. To jest moje królestwo, pomyślała, odwracając głowę tak, że jeszcze przez jakiś czas widziała Stornes. Moje królestwo. Do tego miejsca należę. Tutaj przeżyła większą część swojego życia i tu­taj pozostanie aż do śmierci. Położyła dłoń na kolanie Havarda i uśmiechnęła się do niego. Nie powiedziała jednak nic.

Kościół był wypełniony do ostatniego miejsca w tę ostatnią marcową niedzielę. Słońce, które wpadało przez piękne witra­żowe okna i barwiło kolorowymi plamami wnętrze świątyni, odbijało się też w chrzcielnicy, kiedy pastor i rodzina zebrała się wokół małej córeczki Dorbet i Oli.

- Jak dziecko będzie mieć na imię? - spytał pastor.

- Ruth Margrethe - odparła Dorbet cichym, ale stanow­czym głosem.

Mali zdjęła białą jedwabną czapeczkę ozdobioną draperiami, a pastor wylał wodę na maleńką, pokrytą puszkiem główkę spo­czywającą w ramionach Dorbet.

- Tak, Ruth Margrethe - powtórzył Mały Trygve czystym głosem z pierwszego rzędu ławek. - Ruth Margrethe Granvold.

To wywołało uśmiechy i pochrząkiwania w całym kościele. Tak oto mała córeczka Granvoldów została ochrzczona.

Chrzciny urządzono wystawne, chociaż wciąż trwała wojna, a mimo że zaproszono tylko rodzinę, najbliższych przyjaciół i są­siadów, zebrało się mnóstwo gości. Nie brakowało niczego, a już zwłaszcza jedzenia. Nikt nie musiał wyławiać kawałków mięsa z gorącej zupy. Świeżo ochrzczona dziewczynka leżała w starej kołysce ustawionej pośrodku izby.

- Wydaje mi się, że nigdy nie widziałam ładniejszego dziec­ka - oznajmiła Helga i głaskała Ruth Margrethe po pulchnych, różowych policzkach. - No może tylko oprócz jej matki. Bo ty byłaś niezwykle ślicznym dzieckiem, Dorbet - uśmiechnęła się.

- I została taka dotychczas - roześmiał się Ola, obejmując ra­mionami swoją ubraną w strój ludowy żonę. Jakoś nie wygląda, że miała jakiekolwiek problemy z włożeniem tego stroju, myślała Mali, przyglądając się córce. Dorbet jest rzeczywiście ładniejsza niż kiedykolwiek, stwierdziła. Ma trochę większe piersi, jest odrobinę okrąglejsza w biodrach, ale to jej tylko dodaje urody.

- A tak, będziesz miał kogo pilnować, Ola Granvold - żar­tował jeden z gości - kiedy kawalerowie zaczną się rozglądać za twoją córką.

- Będę do nich strzelał - roześmiał się Ola. - Bo chyba nie znajdzie się taki, który by był dla niej odpowiednio dobry.

- Jeśli odziedziczyła charakter po swojej matce, to i tak zro­bi, co zechce - wtrącił się Havard do rozmowy. - Ale na to, Ola, masz na szczęście jeszcze sporo czasu.

- A jak ty się czujesz, Helgo? - spytała Mali cicho, kiedy za­częto podawać kawę.

- Jest mi bardzo smutno - odparła Helga z błyszczącymi oczyma. - Byłam wprawdzie przygotowana, ale mimo wszyst­ko... przeżyliśmy razem tyle lat, wiesz.

- No, muszę przyznać, że w ostatnim tygodniu nie spodzie­wałam się, że to będzie tak szybko... - stwierdziła Mali.

- Masz rację. Wydawało mi się, że on nie ma już siły dłużej żyć. Osiągnął w jakimś sensie spokój, tak sądzę. A zresztą sam powiedział, jak bardzo się cieszy, że przyjechaliście do nas tam­tej niedzieli.

- Havard głęboko przeżył rozstanie z Kristenem. Myślę, że on chciał, aby wiele rzeczy ułożyło się między nimi inaczej.

- Tak, i to chyba właśnie o tym Kristen myślał... na samym końcu. Człowiek powinien pamiętać - dodała Helga, ocierając oczy małą chusteczką - powinien pamiętać, że nie wolno czekać z pogodzeniem się, aż będzie za późno.

- Ale oni chyba nie mieli wielu spraw do załatwienia, Kri­sten i Havard - zastanawiała się Mali.

- Nie, ale obaj tego pragnęli. I powinni byli załatwić to dużo wcześniej - westchnęła Helga.

- A ty przyjeżdżaj do Stornes zawsze, kiedy przyjdzie ci ocho­ta - zapraszała Mali. - Zawsze będziesz u nas serdecznie witana.

- Bardzo to sobie cenię, Mali - odparła Helga i uścisnęła jej rękę. - Cieszę się, że między nami dwiema panuje teraz pokój. Że Kristen odszedł, nie wiedząc nic o... - przerwała pospiesznie i rozejrzała się wokół siebie.

- To nasza tajemnica - zapewniła Mali spokojnie. - Zabie­rzemy ją ze sobą do grobu, Helgo.

- To był bardzo piękny dzień - powiedziała Mali, kiedy wy­jeżdżali z Granvold. - A następnym razem to ty będziesz urzą­dzać chrzciny, Herborg.

- Och tak - rozpromieniła się Herborg i szczelniej otuliła kolana kocem. - Już się tego nie mogę doczekać, kiedy patrzę na maleństwo w Granvold.

- Ktoś, kto czeka na coś dobrego, nie czeka na próżno - rzekł Oja, odwracając się, i uśmiechnął się do nich.

- Co prawda, to prawda - przytaknęła Mali. - Ten, kto cze­ka na coś dobrego...

- Ja chciałabym mieć braciszka - powiedziała Mała Mali i przytuliła się do babki.

- Takich rzeczy nigdy się z góry nie wie - wyjaśniła Mali, obejmując wnuczkę. - Ale myślę, że to nie ma znaczenia, byleby tylko dziecko urodziło się szczęśliwie.

- To nie ma znaczenia, mamo? - Mała Mali zerkała na Her­borg.

- Nie, nie ma znaczenia - przytaknęła Herborg lekko zaru­mieniona. - Dziewczynkę powitamy tak samo serdecznie jak chłopczyka.

Ale to chyba nie jest tak do końca prawda, myślała Mali. Herborg bardzo by chciała urodzić chłopca. I niech Bóg spełni jej marzenie, modliła się w duchu.

ROZDZIAŁ 12

Słońce przygrzewało coraz mocniej. W strumyku za pralnią woda chlupała i szumiała wesoło, a w środku dnia leciało z da­chów i wokół budynków tworzyły się wielkie kałuże. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami.

Okna były pootwierane szeroko. Wszędzie pachniało zielonym mydłem i ługiem, a przez otwarte drzwi pralni na dziedziniec buchała para. Rozpoczęło się wielkie wiosenne pranie.

Mali zatrzymała się pośrodku podwórza, zwróciła twarz ku słońcu i przymknęła oczy. Jak dobrze jest znowu czuć słonecz­ne ciepło, myślała. I widzieć to błogosławione światło. Zimowe ciemności i w domu, i na dworze działały na nią bardziej, niż chciałaby przyznać.

Herborg szła przez podwórze, kołysząc się, z wielkim stosem brudnej pościeli w objęciach. Zrobiła się w ostatnim miesiącu ociężała. Z dumą nosiła przed sobą wciąż rosnący brzuch. Mali rzadko widywała ją bardziej zadowoloną i radosną niż w tym czasie. Brązowe oczy synowej lśniły.

- To ty zdejmujesz bieliznę pościelową na strychu? - spytała Mali, spoglądając na to, co Herborg niesie. - Przecież Ane lub Ingeborg mogą to zrobić.

- One mają mnóstwo pracy w pralni, a to dużo cięższe zaję­cie. Nic mi nie będzie, kiedy pozdejmuję brudną pościel.

- A może ja mogłabym pomóc?

- Czy nie planowałaś dzisiaj pracy w tkalni?

- Przecież mogę to zrobić później.

- Nie, ja sobie świetnie dam radę. Jeszcze tylko raz tam pójdę. Przecież nie jestem chora - dodała z szerokim uśmiechem. - Wprost przeciwnie. Nigdy nie czułam się zdrowsza.

- No to wspaniale - Mali pogłaskała ją po policzku. - Bar­dzo się z tego cieszę, Herborg.

- Tak, ja to się tak cieszę, że aż jestem z tego chora. Pomy­śleć, że będę miała kolejne dziecko! To po prostu niewiarygodne. Że też dane mi jest takie szczęście!

- No a Oja?

- On jest tak samo podniecony i równie szczęśliwy. Tak, to po nim widać, pomyślała Mali z uśmiechem. Zrobił się ostatnio bardzo spokojny i bardzo dla wszystkich życzliwy. Oja bardzo się zmienił, odkąd spotkał Herborg, cieszyła się Mali. Nic nie zostało z tamtego ponurego, wciąż wpadającego w złość i upartego chłopaka, którym kiedyś był. I jak to dobrze, bo niełatwo byłoby z nim wytrzymać w domu, gdyby pozostał taki jak dawniej. Miał w sobie wtedy wiele cech Johana, stwier­dzała Mali. Na szczęście to minęło. Teraz Oja jest bardzo zdol­nym gospodarzem, szczęśliwym ojcem i mężem, a ona życzyła mu tego szczęścia z całego serca.

W ogóle wszystko idzie nam teraz lepiej - pomyślała z wdzięcznością. Ani Sivert, ani Ola nie mieszali się już do żad­nych nielegalnych lub niebezpiecznych spraw. Co prawda Ola wciąż miał radio, ale Mali tak się już do tego przyzwyczaiła, że właściwie nie uważała tego za nielegalne. Zresztą Ola nie może być przecież wywieziony czy zastrzelony z powodu radia, nawet gdyby ktoś je odkrył.

Z czasem właściwie przestali już zwracać uwagę na tę wojnę, mimo że mnóstwo rzeczy kupowało się tylko na kartki i bardzo trudno było rolnikom sprzedać swoje produkty. Spichlerze były wypełnione po brzegi jak nigdy. Niemców też widywali rzadko. Tamci pojawiali się jedynie, kiedy chcieli masła i jaj, ale na ogół na tym się kończyło.

Dorbet bardzo szybko doszła do siebie po porodzie. Nie wy­dawała się też już taka przygnębiona i Mali przypuszczała, że zdołała sobie jakoś poradzić zarówno z gwałtem, jak i ze śmier­cią Marit. Rozkwitała teraz w roli matki.

To niewiarygodne, jak ten czas szybko leci, myślała Mali. Wkrótce minie rok od śmierci Oli Havarda. Havard nie zapo­mniał o synu i z pewnością nigdy nie zapomni. Ale bolesna rana pokryła się jakby lekką błonką, Mali poznawała to po wielu zachowaniach męża. Jeśli czegoś nie można odmienić, to trze­ba z tym żyć i zaakceptować, wiedziała o tym z własnego doświadczenia. Czas jest bardzo dobrym pomocnikiem, myślała. W większości przypadków pomaga.

- No cóż, w takim razie będę w tkalni, gdybyś mnie potrze­bowała - powiedziała, uśmiechając się do Herborg. - Wystarczy, że mnie zawołasz.

- Ja sobie świetnie dam radę sama - powtórzyła Herborg. - Ale jak skończę, to może zajrzę do ciebie, po prostu żeby zoba­czyć, co teraz robisz.

- Bardzo proszę - skinęła głową Mali. - Przyjdź do mnie, Herborg.

Mali siedziała zajęta pracą przy krosnach. Słyszała, jak Herborg hałasuje w sypialniach, ale właściwie tego nie zauważała. Zaj­mowała się teraz wielkim gobelinem, który nazwala Noc zimo­wa, a którego głównym motywem była zorza polarna. Miała już całą wielką skrzynię pełną gotowych prac, które zrobiła w latach wojny. Nic nie zostało w tym czasie wysłane do Ameryki, ani od niej, ani od Dorbet. Cieszyła się na chwilę, kiedy znowu poczta będzie działać swobodnie. Zastanawiała się, co też Martin po­wie na jej najnowsze tkaniny. Wierzyła, że będzie zadowolony. Wszystkie prace są dobre, o ile sama mogę to ocenić, myślała z lekkim uśmiechem.

Znowu wspomnieniami wróciła do Martina. Zaskoczyło ją, że on się ożenił! Zastanawiała się, czy zabierze swoją nową żonę do Norwegii, kiedy wojna się skończy. Wciąż przecież ma rodzinę w Rindalen. Nie będzie chyba też miał nic przeciwko temu, by odwiedzić Stornes. Teraz może spokojnie przyjeżdżać, myślała Mali. Sprawy między nimi dwojgiem zostały wyjaśnione, a skoro Martin się ożenił, to i Havard nie będzie widział w nim rywala.

Drzwi na strych zatrzasnęły się głośno i Mali usłyszała, że Herborg idzie przez korytarz. Teraz chyba już skończyła z po­ścielą ze wszystkich łóżek. Będę musiała jej pomóc, kiedy zacznie powlekać czystą pościel, pomyślała Mali. To ciężka praca, trzeba się pochylać nad łóżkami, w jej stanie to niewygodne, a może też niebezpieczne.

Nagły krzyk przeniknął ją do szpiku kości. Mali zerwała się ze stołka i wyprostowała. Słyszała jakiś straszny hałas, potem nagle wszystko ucichło. Rzuciła się ku drzwiom tak gwałtownie, że stołek się przewrócił. Serce tłukło jej się w piersi, z trudem mogła oddychać. Jednym szarpnięciem otworzyła drzwi na ko­rytarz i wyjrzała na zewnątrz. Na schodach leżała rozrzucona pościel. Herborg, pomyślała z przerażeniem, jakby jakieś szpony wbiły jej się w kark. To Herborg musiała krzyczeć. Kiedy do­biegła do szczytu schodów, stanęła jak wryta. Na dole Herborg leżała nieruchomo w jakiejś dziwacznej pozycji.

- Nie! Herborg! - Mali rzuciła się na dół, uklękła obok syno­wej i położyła jej rękę na policzku. Strach ją paraliżował. Ujęła jedną rękę tamtej i próbowała ją podnieść. - Herborg - szeptała, uderzając ostrożnie młodą kobietę po twarzy. - Herborg!

To się dobrze nie skończy, myślała zrozpaczona. Dziecko nie będzie zdolne do życia, gdyby się teraz urodziło, a poza tym mogło zostać uszkodzone podczas upadku. Herborg musiała się potknąć o jakąś zwisającą część pościeli, którą niosła, i spadła z tych strasz­nie stromych schodów na strych. Przecież oboje z Havardem do­piero co rozmawiali, jakie te schody są niebezpieczne.

- Herborg - próbowała znowu. - Herborg, czy ty mnie sły­szysz?

Muszę wezwać pomoc, myślała desperacko, ale nikogo nie ma w domu. Służące są w pralni, a mężczyźni na polach. Dom jest pusty.

W końcu udało jej się odwrócić synową na plecy. Drżący­mi rękami odgarniała włosy z jej twarzy. Dopiero kiedy starała się ułożyć we właściwej pozycji wykrzywioną głowę, odkryła, że Herborg nie oddycha. Szok sprawił, że z piersi Mali wyrwał się szloch. To musi być pomyłka! Ona musi oddychać!

Mali przyłożyła dwa palce do żyły na szyi Herborg i siedziała, wstrzymując dech, czekała. Nie wyczuła jednak żadnego ude­rzenia.

- Herborg!

Zabrzmiało to jak krzyk największej rozpaczy. Mali poło­żyła się na wykrzywionym ciele synowej i oplotła ją ramiona­mi. Wstrząsał nią szloch. To nie może być prawda, myślała, nie umiera się przecież od upadku ze schodów. W takim razie Her­borg musiałaby złamać kręgosłup, Mali inaczej nie potrafiła so­bie tego wytłumaczyć. Szumiało jej w głowie, łzy zalewały twarz. Spływały na bladą twarz Herborg, wyglądało to tak, jakby ona również płakała.

- O Boże - jęczała Mali. - O Boże, dlaczego to się musi tak skończyć?

Podniosła się rozdygotana, stała i patrzyła na pozbawione życia ciało. Herborg nie żyje, szumiało jej w głowie. Herborg nie żyje. Było to tak straszne, że mózg nie chciał przyjąć takiej wia­domości. To nie może być prawda!

Ogarnęła ją straszliwa słabość. Opadła obok Herborg na ko­lana, wzięła jej głowę i położyła sobie na podołku, głaskała i gła­skała bladą twarz. Chuchała na nią, jakby chciała tchnąć w nią nowe życie. Herborg jednak leżała bez ruchu i zimna.

Nieprzytomna z żalu Mali podniosła się znowu. Kręciło jej się w głowie, musiała się oprzeć o ścianę. Przez chwilę stała tak i patrzyła na zmarłą. Potem jednak jakoś się zebrała i ruszyła ku drzwiom. Trzeba sprowadzić pomoc, myślała, chociaż Herborg nikt już pomóc nie może. Na wszystko jest za późno. Myśli krą­żyły jej w głowie jak szalone. Co teraz powinna zrobić? Jak Oja to przyjmie? A Mała Mali? Jak oni sobie kiedykolwiek dadzą z tym radę? Ból i rozpacz niby ostre noże przeszywały jej ciało, kiedy zataczając się, szła ku drzwiom.

- Musicie mi pomóc - jęknęła, wsuwając głowę do pełnej pary pralni. - Potrzebuję pomocy!

- A co się, na Boga, stało? Jesteś blada jak prześcieradło, Mali, czy dzieje się coś złego?

- Herborg - zaczęła Mali ochrypłym głosem i oparła się o ścianę. - Herborg... - wybuchnęła szlochem. Zgięła się wpół, splotła ręce na bolącym brzuchu i głośno łkała.

- Na Boga, o co chodzi? - wyszeptała Ane przerażona. Zo­stawiła pranie gotujące się w kotle i objęła Mali. - Na Boga, czy coś się stało z Herborg?

- Ona leży w domu. Spadła ze schodów na strych.

- Zaraz jej pomożemy - zawołała Ane i objęła Mali. - Inge­borg, chodźmy, musimy jej pomóc.

- Ona nie żyje - wykrztusiła Mali ochryple.

- Nie żyje?

Ane wypuściła Mali, jakby się oparzyła. Stała pośrodku pral­ni z rękami zwieszonymi po bokach i po prostu patrzyła, trupio blada, z wytrzeszczonymi oczyma.

- Nie żyje? - jęknęła Ingeborg przy piecu. - Ona przecież nie mogła umrzeć, ta dziewczyna...

Mali opanowała się z największym wysiłkiem. Lodowatą ręką otarła zalaną łzami twarz i wyprostowała się. Nie mogę się załamać, myślała. Ktoś musi się zająć wszystkim, co powinno się teraz stać. Ktoś musi być z Oją i jego maleńką córeczką. I to muszę być ja. Płakać będę później, kiedy już wszystko jakoś się poukłada. Jeśli zdołam to zrobić.

Ane i Ingeborg wlokły się za nią w stronę ganku, weszły do domu i zobaczyły zmarłą przy schodach.

- Boże drogi - szlochała Ane, ocierając oczy rąbkiem fartu­cha. - Boże drogi, to nie może być prawda!

- Musimy ją zanieść do sypialni - powiedziała Mali cicho. - Nie może tutaj leżeć. Jeśli wszystkie trzy będziemy współpraco­wać, to damy sobie radę. A potem ty, Ingeborg, pójdziesz i za­dzwonisz w gong wzywający na posiłek, żeby mężczyźni wrócili do domu.

- Oja... - Ane wbiła zapłakane oczy w Mali. - Rany boskie, co Oja na to powie?

- Nawet nie mam odwagi o tym myśleć, Ane - rzekła Mali ciężko.

- A Mała Mali? - Ingeborg wybuchnęła na nowo płaczem. - Została teraz sierotką bez matki, nasza malutka.

Mali poczuła, jakby ten nóż, który tkwił w jej żołądku, został teraz obrócony. Nie była w stanie wybiegać myślą tak daleko na­przód, nie potrafiła robić nic więcej, jak tylko radzić sobie z tym, co niesie bieżąca chwila. Jeszcze nie teraz. Muszę być silna za wielu, myślała. I to długo.

Wspólnymi siłami zdołały wnieść Herborg na górę i ułożyły ją na łóżku w sypialni.

- Ubierzemy ją później - rzekła Mali krótko. - Teraz musisz zadzwonić w gong, Ingeborg, a ja zatelefonuję na Wzgórze, żeby zatrzymali tam Małą Mali przez jakiś czas. Dopóki my się tutaj jakoś nie ogarniemy - dodała. - Dopóki Oja nie... dopóki on nie zobaczy Herborg.

- A dziecko? - spytała Ane cicho, kładąc rękę na wystają­cym brzuchu Herborg. - Ono pewnie też nie żyje, prawda?

- W każdym razie teraz na pewno nie żyje - rzekła Mali ochryple.

- Jaki w tym jest sens? - zawodziła Ane cicho. - Co Pan Bóg ma na myśli, pozwalając na takie rzeczy?

- Mnie o to nie pytaj - odparła udręczona Mali szeptem. - Ja nigdy nie rozumiałam Pana Boga.

- Słucham, tu Tordhild Stornes.

- To ja Tordhild - powiedziała Mali.

- Dlaczego, na Boga, bijecie w ten gong? - spytała Tordhild, zanim Mali zdążyła powiedzieć coś więcej. - Czy coś się stało?

- Tak, stało się straszne nieszczęście - przytaknęła Mali pół­głosem. - Powinnaś zatrzymać u siebie Małą Mali jeszcze jakiś czas. Herborg nie żyje.

Przez chwilę po tamtej stronie panowała kompletna cisza. W końcu Mali usłyszała, że Tordhild wciąga powietrze z ję­kiem.

- Nie żyje? - wyszeptała w końcu bez tchu. - Jak to się stało?

- Spadła ze schodów na strych i musiała sobie złamać kręgosłup. W każdym razie była już martwa, kiedy do niej przybiegłam.

- Boże kochany, ale co wy powiecie... co my mamy zrobić?

- Ja nie wiem, Tordhild. To jest po prostu takie straszne, że ja nic już nie wiem, akurat w tej chwili nic. Jak tylko Oja wróci, musimy ustalić, co robić z pożegnaniem zmarłej i wszystkim, co trzeba. Musimy zatelefonować do rodziców Herborg, do Rindalen, i w ogóle... - głos jej się załamał.

- Co teraz będzie z Oją? - pytała Tordhild udręczona. - Her­borg była całym jego życiem.

- Ja nie wiem, Tordhild. Nie wiem też, jak to będzie z Małą Mali. Zatrzymaj ją na Wzgórzu przez cały czas, ale nic jej jeszcze nie mów. Być może Oja chciałby porozmawiać z nią sam, ja nie wiem. Zadzwonię do was po obiedzie, kiedy będę wiedziała coś więcej, co powinniśmy robić.

W czasie kiedy rozmawiała, usłyszała, że sanie wjeżdżają na dziedziniec. Zarzuciła na ramiona dużą chustkę i wyszła na dwór.

Przyjechali Oja z Havardem. Parobcy najwyraźniej zostali jeszcze w lesie. Mali pobiegła do nich przez podwórze.

- Na Boga, co się tu dzieje? - wołał Havard. - Słyszeliśmy gong. Czy stało się coś złego? - dodał, obejmując żonę. - Jesteś śmiertelnie blada.

Oja stał, trzymając konia, najwyraźniej nie wiedział, co ma robić, czy zostaną już w domu, czy raczej mają wracać do pracy.

- Oja - Mali wyciągnęła do niego ręce. - Oja, stało się tak z Herborg, że...

Oja drgnął, jakby go chciała uderzyć. Cała krew odpłynęła mu z twarzy.

- Co się stało z Herborg? Czy to coś z dzieckiem?

- Herborg nie żyje, Oja. Nie żyją oboje.

Wydawało się, że cisza, jaka zaległa po jej słowach, trwa całą wieczność. Nikt się nawet nie poruszył. Nikt nic nie mówił.

- Oja - spróbowała znowu Mali i ostrożnie dotknęła jego ra­mienia. - Oja...

- Co ty mówisz? - wykrztusił łamiącym się głosem. - To nie może być prawda.

- Ona potknęła się o jakieś prześcieradło na szczycie scho­dów na strych i spadła na dół. Musiała sobie złamać kręgosłup, bo była... już nie żyła, kiedy do niej dobiegłam.

- Nie żyła - wyszeptał Oja sam do siebie. - Ale ona nie może umrzeć. Nie Herborg.

- Teraz leży w waszej sypialni - powiedziała Mali wolno. - Chcieliśmy zadzwonić do doktora i do jej rodziców i przygotować wszystko, bo wieczorem przyjdą ludzie się za nią pomodlić i...

- Nie!

Oja krzyknął głośno. Puścił konia i pędem ruszył przez po­dwórze, tak szybko, jak tylko mógł. Mali chciała biec za nim, ale Havard ją powstrzymał.

- Zostaw go teraz w spokoju - powiedział ochryple. - Powi­nien pobyć sam z Herborg przez chwilę. Boże drogi, co za nie­szczęście! Dopiero co złożyliśmy Kristena w ziemi, a tu znowu śmierć. A przedtem jeszcze Ola Havard i... ile jeszcze będziemy musieli znieść - szeptał udręczony, trzymając ją za rękę.

- Tak się boję, jak Oja sobie z tym poradzi - szlochała Mali. - I co będzie z Małą Mali? Jak ona przyjmie do wiadomości to, co się stało, Havardzie?

- Powinniśmy się martwić jedną sprawą naraz - odparł Havard ciężko. - Ktoś powinien zacząć telefonować do rodziny i znajomych. Bo przecież musimy urządzić wieczorem pożegna­nie i modlitwę, prawda?

- A co my zrobimy z Małą Mali? Na razie jest na Wzgórzu i o niczym jeszcze nie wie. Mam nadzieję, że Oja sam będzie chciał z nią porozmawiać, ale...

- Możliwe, że tak zrobi, jeśli się trochę uspokoi. Musimy za­czekać, zobaczymy...

Minęła godzina, a Oja w dalszym ciągu nie wychodził z sy­pialni na górze.

- Spróbuję do niego pójść i porozmawiać z nim - rzekła Mali. - Nie może tam po prostu bez końca siedzieć.

Ostrożnie zapukała do drzwi sypialni.

- Oja, to ja.

- Idź sobie - powiedział krótko.

- Nie, muszę z tobą porozmawiać, Oja. Nie możesz się tak zamykać. To niesłuszne. Wobec nas wszystkich niesłuszne, Oja. I wobec Herborg także nie.

Przez dłuższy czas wewnątrz panowała cisza. Mali stała opar­ta o ścianę w zimnym korytarzu i czekała. Powinnam go zmusić, żeby stamtąd wyszedł, myślała. On nie może wciąż siedzieć sam przy zmarłej.

- Oja - spróbowała znowu. - Bądź tak dobry, Oja...

W końcu usłyszała kroki na podłodze i Oja otworzył drzwi. Nigdy jeszcze nie widziała takiego strasznego żalu jak ten, który malował się na jego twarzy. Był szarobiały, oczy podeszły krwią, pod oczyma miał wielkie sińce.

- Och, Oja - wyszeptała na pół z płaczem i zarzuciła mu ramiona na szyję. - Oja, synku...

- Czego chcesz? - spytał ostro i uwolnił się z jej objęć.

- Musimy przygotować Herborg - powiedziała Mali cicho. - Przecież ty też tego chcesz, prawda? O godzinie szóstej przyjdą ludzie się modlić. I poza tym jest jeszcze Mała Mali. Ona wciąż o niczym nie wie, jest na Wzgórzu. Nikt jej nic o niczym nie powiedział. Czy ty byś chciał...?

- Nie - odparł krótko. - Ja nie mam jej nic do powiedze­nia.

- Ale mała została sierotą. Ma teraz tylko ciebie, Oja. I to jest także twoja córka.

- Najchętniej chciałbym umrzeć, ja także - wykrztusił przez łzy. - Rozumiesz to, mamo? Herborg była całym moim życiem. Teraz nie mam już nic.

- Masz przecież Małą Mali. Herborg na pewno by chciała, żebyś...

- Tak, będę żył nadal. Mogę egzystować. Ale nie mam już nic do powiedzenia ani nic do dania. Czy ty mnie rozumiesz? Nic dla nikogo. Rób, co uważasz za słuszne. Ja chcę po prostu zostać w spokoju. Na zawsze.

- Z czasem, Oja...

Wbił w nią czarne jak noc spojrzenie. Mali cofnęła się o krok.

- Ja nie mam żadnej przyszłości, matko. Żadnego życia.

Moje życie leży tam na łóżku razem z Herborg. Czy ty tego nie rozumiesz?

Mali skinęła w milczeniu.

- Dobrze, ja mogę porozmawiać z Małą Mali. Ale jeśli ona do ciebie przyjdzie, Oja, to jej nie odepchniesz, prawda?

- Sam nie wiem, co zrobię.

- To przecież dziecko, Oja. A ty jesteś dorosły.

- Moje życie się skończyło - powtórzył twardo. - Nie dręcz mnie więcej, mamo.

- To połóż się teraz i polegaj na nas, my tymczasem ubierze­my Herborg - zaproponowała Mali.

- Ja wychodzę - oznajmił tylko i przeszedł obok matki.

- Wychodzisz? A dokąd?

- To naprawdę nie ma znaczenia.

- Ale przyjdziesz na modlitwę?

Oja nie odpowiedział. Przeszedł obok niej i zniknął na kory­tarzu.

Tordhild przyprowadziła Małą Mali do Stornes. Mali zobaczyła je idące przez podwórze i wyszła na ganek. Oi w dalszym ciągu nie było, w domu trwały przygotowania do wieczornej modli­twy za duszę Herborg. Zmarła była już przygotowana, ale wciąż leżała w sypialni na górze. Mali nie chciała układać jej w izbie, dopóki nie porozmawia z jej córeczką.

- Dzwoniliście dzisiaj w gong wzywający najedzenie - po­wiedziała Mała Mali, spoglądając na babcię. - Co się stało, bab­ciu?

- Chciałam, żeby mężczyźni wrócili do domu i żeby...

- I żeby co?

Mali przytuliła do siebie dziewczynkę i skinęła na Tordhild, bladą i bliską załamania. Oczy miała wielkie niczym czarne dziury w twarzy. Mali widziała, że musiała długo płakać.

- Przyjdźcie znowu o szóstej - powiedziała tylko.

- No i co tutaj słychać?

- No widzisz, jest... jest nam bardzo ciężko.

- A Oja?

- Oja... Oja wyszedł.

- Wyszedł?

- No tak, po prostu przepadł i już.

- Mój tata przepadł? - dziewczynka patrzyła na Mali prze­straszona.

- Nie, nie - poprawiła się babka. - On po prostu wyszedł się przejść. Niedługo wróci do domu.

- Nie potrzebujecie w niczym pomocy? - spytała Tordhild.

- Nie, mam nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze. Ale gdy­byś mogła pomóc trochę później, kiedy będziemy podawać kawę i w ogóle, to...

- Oczywiście, że pomogę. Przyjdziemy na czas. Pogłaskała Małą Mali po głowie.

Teściowa widziała, że wal­czy z płaczem, patrząc na dziecko.

- My przyjdziemy tutaj jeszcze przed wieczorem, Mała Mali, moja kochana.

- Przyjdziecie? I Marilena też? - zawołała zaskoczona.

- Ona też - obiecała Tordhild, pochyliła się nad dziewczyn­ką i przytuliła ją. Potem wyprostowała się, uścisnęła rękę Mali i ruszyła do wyjścia. Mali stała bez ruchu i patrzyła w ślad za nią. Wciąż obejmowała dziecko.

- Muszę z tobą porozmawiać, kochanie.

- Czy stało się coś złego? - spytała Mała Mali przestraszona i wbiła w nią wytrzeszczone oczy. - Stało się, widzę to!

- Nie, nic nie wiesz, ale ja... ja muszę z tobą porozmawiać. Chodź, wejdziemy do izby, moja mała.

W izbie Ane i Ingeborg zaczynały przygotowania do modli­twy. Przyniesiono dwa drewniane stojaki, na których miała zo­stać ustawiona trumna, służące zaczynały nakrywać do stołu.

- Co tu będzie? - spytała Mała Mali, nie puszczając ręki babci. - Przyjdą goście?

- Tak, przyjdą ludzie, to prawda.

Wzięła wnuczkę i przeszła z nią do salonu. Zamknęła za sobą drzwi. Żaluzje, które na ogól były tutaj opuszczone, teraz podciągnięto, w piecu palił się ogień.

- Będziemy rozmawiać tutaj? W salonie?

Mała Mali coraz bardziej wytrzeszczała oczy. Mali pociągnę­ła ją za sobą i usiadła na obitej czerwonym pluszem kanapie, z dzieckiem obok siebie.

- Widzisz, moje dziecko, stało się wielkie nieszczęście - za­częła cicho. Potem umilkła. Nie wiedziała, co ma teraz powie­dzieć.

Pomóż mi, Boże, łkała w duchu. Pomóż mi, żebym powie­działa tej biednej małej coś, co powinnam powiedzieć.

- Jakie nieszczęście, babciu?

- Twoja mama... twoja mama spadła ze schodów na strych. No i...

- Moja mama? - dziecko podskoczyło przerażone. - I ona teraz leży na strychu? Ale z maleństwem chyba wszystko do­brze? Ono się nie uderzyło?

- Twoja mama nie żyje - szepnęła Mali na pół z pła­czem. Wbijała mocno paznokcie w ręce, żeby nie wybuchnąć głośnym szlochem. - Ona nie żyje, Mała Mali.

Przez chwilę siedziały w kompletnej ciszy. Potem dziecko zwróciło twarz ku Mali. W oczach miało łzy, które spływały wol­no po pulchnych policzkach.

- Ona... ona umarła, moja mama?

Mali skinęła głową i przytuliła dziecko do siebie.

- Bardzo się uderzyła - powiedziała cicho.

Potem znowu siedziały całkiem bez ruchu, w milczeniu. I nareszcie Mali odniosła wrażenie, że prawda dotarta do dziew­czynki. Zarzuciła babce ręce na szyję i zaczęła szlochać.

- Ja chcę do mojej mamy, babciu, ja chcę do mojej mamy! Mali kołysała ją wolno w ramionach. Głaskała i głaskała chude plecy, wstrząsane płaczem.

- Pójdziemy teraz na górę, żebyś ją mogła zobaczyć. Pójdzie­my tam obie, ty i ja - powtarzała cicho. - Będziesz mogła zoba­czyć mamę, moje dziecko.

Przez dłuższy czas Mała Mali tuliła się do babki i szlocha­ła. Serce Mali krwawiło. To dziecko tak strasznie kochało swoją matkę, a teraz musiało ją utracić. Może stracić też i ojca, po­myślała Mali, a jej łzy spływały we włosy dziecka. Jeśli Oja nie odzyska rozsądku, to niewiele brakuje, żeby odepchnął od siebie małą córeczkę w tym trudnym czasie, który teraz nadchodzi.

- Czy ona nigdy nie wróci? - szlochało dziecko, spoglądając pełnymi łez oczyma na Mali. - Nigdy?

- Twoja mama pójdzie teraz do Boga i do wszystkich anio­łów.

- No to już jej całkiem nie będzie!

- Ale przez cały czas będzie cię widziała, Mała Mali, ona na pewno będzie chciała cię strzec w każdej minucie dnia. Tak na pewno jest, powinnaś o tym wiedzieć.

- Czy mama teraz też będzie aniołem?

- Tak, dużym, białym, pięknym aniołem - zapewniała Mali ochrypłym głosem.

- A ja bym wolała, żeby ona była tutaj - łkało dziecko. - Ja chcę, żeby mama była z nami!

Znowu zarzuciła babce ręce na szyję i szlochała rozpaczli­wie. Mali tuliła dziecko do siebie i sama też płakała. Była po prostu chora z żalu i rozpaczy.

- No a mój tata? - spytała Mała Mali nieoczekiwanie. - Co tata mówi na to?

- Twój tata jest strasznie smutny - wyjaśniła Mali i odgar­nęła mokre od łez, potargane włosy dziewczynki z jej buzi. - On nie jest w stanie z nikim rozmawiać, po prostu wyszedł, żeby się przejść i pomyśleć.

- Ale on od nas nie odejdzie, prawda? - Mała Mali patrzyła na nią przerażona.

- Nie, on niedługo wróci do domu - pocieszała Mali, choć sama zastanawiała się, jakiej pociechy mała może oczekiwać od ojca w najbliższym czasie.

Przez dłuższą chwilę znowu w pokoju panowała cisza. Sły­chać było tylko szlochy Małej Mali. Babka siedziała obok i gła­skała ją delikatnie. Próbowała ją jakoś ogrzać, pocieszyć i uspo­koić, czuła jednak, że na niewiele ją stać. Nikt nie może Małej Mali zastąpić Herborg. Ani teraz, ani później, myślała zrozpa­czona.

- Chciałabym zobaczyć mamę - powiedziała dziewczynka, zeskakując na podłogę. - Chodź ze mną do mamy.

- Jesteś tego pewna? - spytała Mali ostrożnie.

Zapłakana buzia zwróciła się ku niej.

- Ja się przecież z mamą nie pożegnałam - powiedziała Mała Mali i wsunęła wilgotną piąstkę w rękę Mali. - Ja muszę powiedzieć jej do widzenia.

Herborg była już przygotowana. Leżała, jakby spała, w pięknej nocnej koszuli z draperiami pod szyją. Jej rudobrązowe włosy lśniły na poduszce.

Na stoliku przy łóżku paliła się świeca. Lekarz przyjechał ja­kiś czas temu i wypisał akt zgonu. On też był głęboko poruszony tragicznym wypadkiem.

Mała Mali stanęła przy drzwiach. Potem rzuciła się w stronę łóżka i z głośnym płaczem przywarła do mamy. - Mamo, moja mamo - szlochała zrozpaczona. - Mamo moja!

Mali stała za nią bez słowa. Pozwoliła dziecku płakać. Co mogłabym jej powiedzieć na pociechę? - myślała. Tutaj nie ist­nieją odpowiednie słowa.

Po chwili Mała Mali wycofała się. Stała w pewnej odległości od łóżka zupełnie sztywna i wpatrywała się w zmarłą.

- Ona śpi - powiedziała cicho.

- Tak, mama śpi.

- A maleństwo... Co się stało z naszym maleństwem?

- Twoja mama zabrała je ze sobą do aniołów - powiedzia­ła Mali. - Wiesz, on był taki malutki, że nie mógłby żyć bez mamy.

- No a ja?

No a ona, myślała Mali i płacz dławił ją w gardle. Ona też jest tylko małym dzieckiem, ale będzie musiała sobie radzić bez mamy.

- No widzisz, ty już jesteś dużą dziewczynką. Mama wie­działa, że dasz sobie radę.

- Czy ja dam sobie radę, babciu?

- Ja jestem przy tobie, moja mała. I twój tata, i wszyscy na Wzgórzu, i Dorbet i...

- Ale mamy nie będzie.

Znowu zrobiło się cicho. Mała Mali stała i skubała w palcach brzeg kołdry.

- Nigdy nie zobaczę maleństwa.

- Nie, nie zobaczysz. Nikt z nas nie zobaczy. Dziewczynka odwróciła się w stronę Mali i popatrzyła na nią.

- Chciałabym coś przynieść - powiedziała i wybiegła za drzwi.

Mali słyszała, jak wnuczka otwiera drzwi do swojej sypialni tuż obok, ten pokój Mała Mali zajmowała już od roku. Po chwili znowu na palcach weszła do sypialni z małym pluszowym za­jączkiem w rękach. To było jej ulubione zwierzątko. Podeszła do łóżka i położyła zajączka na sterczącym brzuchu matki.

- Nie wiadomo, czy anioły mają takie zwierzątka - wyjaśniła krótko.

Przez chwilę stały bez słowa, potem Mała Mali wsunęła rącz­kę w zimną dłoń Mali.

- Czy mama usłyszy, kiedy powiem jej do widzenia?

- Na pewno usłyszy - szepnęła Mali wolno.

- W takim razie do widzenia, mamo - wykrztusiło dziecko ledwo słyszalnym głosem. - Nie zapomnij o mnie, kiedy będziesz aniołem u Boga.

Znowu przez moment stała w milczeniu. Potem pochyliła się i pocałowała matkę w policzek.

- Czy możemy już wracać? - spytała Mali niepewnie.

Dziecko skinęło głową i ruszyło ku drzwiom. Kiedy Mali po­łożyła rękę na klamce, mała odwróciła się jeszcze raz.

- Kiedy ona z maleństwem odejdą do Boga?

- Wkrótce - rzekła Mali cicho. - Już wkrótce, moje dziecko.

Potem cicho zamknęła za sobą drzwi.

ROZDZIAŁ 13

Oja wrócił do domu niecałą godzinę przed początkiem żałobnej modlitwy. Mali zobaczyła go przez okno i wyszła na ganek.

- Dlaczego ty straszysz ludzi? - spytała cicho. - Gdzieś ty się, na Boga, podziewał?

- Po prostu wyszedłem - odparł tylko.

Miał twarz brudną od płaczu i potu. Przekrwione, zapłakane oczy patrzyły na nią spod zmrużonych powiek. Twarz Oi była jak wyrąbana w kamieniu.

- Tak się o ciebie bałam - powiedziała Mali. - Bałam się, że mógłbyś... że mógłbyś zrobić sobie coś złego.

Gardło jej się zaciskało, ale starała się oddychać spokojnie. Nie mogła sobie pozwolić na okazywanie żalu. Jeszcze nie te­raz.

- Nic sobie nie zrobię - odparł Oja ostro. - Obiecałem Her­borg, że będę żył dalej, kiedy siedziałem tam przy niej sam. Będę żył ze względu na córeczkę - dodał. - Obiecałem jej.

Mali objęła sztywne, przemoczone ciało syna i uściskała go.

- Bardzo chciałam to usłyszeć - powiedziała cicho. - Małej Mali też nie jest lekko, Oja. Ona teraz ma tylko ciebie.

- Ale ja mam tak niewiele do ofiarowania mojej córce - po­wiedział ochrypłym głosem. - Nikomu nie mam już nic do ofia­rowania. Ale zostanę tutaj. Tylko zbyt wiele ode mnie nie ocze­kujcie.

- Z czasem będzie lepiej - wyszeptała Mali przez łzy.

- Nie dla mnie - zaprotestował cicho. - Mnie nigdy lepiej nie będzie.

Drzwi się otworzyły i Mała Mali wysunęła głowę na ze­wnątrz. Jej zapłakana twarzyczka rozjaśniła się, kiedy zobaczyła ojca. Podbiegła i objęła go ramionami w pasie.

- Tatusiu - szlochała, tuląc się do niego. - Och, tatusiu... Mama nie żyje! Maleństwo także - dodała, a łzy spływały jej po buzi. - Umarli oboje.

Oja stał nieruchomo z tulącą się do niego córeczką. Położył rękę na jej głowie i pogłaskał po policzku.

- Ja o tym wiem, moje dziecko.

- Ale ty nie odejdziesz, prawda? - wykrztusiło dziecko ze szlochem. - Ty mnie nie zostawisz?

- Nie, ja nie odejdę.

- Przyjdzie dużo ludzi - szlochała dziewczynka, spoglądając na ojca. - Babcia mówi, że...

- Tak, powinienem się umyć i przebrać. A ty idź na razie do izby. Zostań tam z babcią.

- Tatusiu, a będę mogła stać przy tobie podczas modlitwy? Wsunęła swoją małą piąstkę w dużą, spracowaną dłoń ojca i spoglądała na niego ufnie. Oja nie zaraz odpowiedział.

- Oczywiście, że będziesz mogła stać przy swoim tatusiu - zapewniła Mali pospiesznie. - Prawda, Oja?

On po prostu skinął głową i puścił rączkę dziecka.

- Teraz muszę się umyć i przebrać - powtórzył.

- Przyniosę ci tam wiadro ciepłej wody - obiecała Mali. - Zmieniliśmy w waszej sypialni pościel, na której leżała Herborg. Ona... ona teraz leży już na dole.

Oja w milczeniu skinął głową i ruszył na górę.

Mali wzięła wnuczkę za rękę.

- A teraz pomożesz mi rozłożyć serwety - powiedziała, ot­wierając drzwi. - Niedługo przyjdzie Marilena.

- Czy ona już wie, że moja mama i maleństwo nie żyją?

- Tak, teraz już wie.

- Ale nie widziała mamy?

- Nie, zobaczy, jak przyjdzie.

- Ale tatuś to mnie kocha, prawda? - spytała nieoczekiwanie.

- Oczywiście, że cię kocha - zapewniła Mali. - Dlaczego py­tasz o takie rzeczy?

- Nie wiem - westchnęła Mała Mali boleśnie. - Naprawdę nie wiem.

Dziecko wszystko wyczuwa, pomyślała Mali. To nie było ser­deczne spotkanie ojca z córką, teraz na ganku, i mała to wie. Choć Oja był bardzo dumny ze swojej córeczki, to Herborg da­wała dziecku ciepło i troskę. Mała boleśnie teraz to widzi, myśla­ła Mali zgnębiona, przecierając obolałe, suche oczy.

Nagle przypomniała sobie, jak Sivert o mało się nie załamał z żalu z powodu chłodu Johana, kiedy Johan odkrył, że nie jest jego ojcem. Johan odepchnął małego, niewinnego chłopca od siebie. To było straszne, nie można było na to patrzeć, przypo­minała sobie Mali. Oja nie może się zachować podobnie wobec swojej córeczki. Przecież nie może być do tego stopnia pozba­wiony serca, toż to jego dziecko.

Mali zaczęła się obawiać, że żal i tęsknota odmienia jej syna. Tak bardzo przecież kochał Herborg. Jak sobie poradzi bez niej, tego nikt nie wiedział. Oczywiście, będzie cierpiał, to nie o to chodzi. Życie z Herborg nie jest epizodem, który mógłby po pro­stu skreślić, tyle Mali wiedziała. Będzie mu bardzo trudno iść dalej.

Muszę bardzo uważać, żeby nie stał się podobny do swojego ojca, myślała. Żeby nie zechciał topić smutku i żałoby w alko­holu i nie zapomniał o Małej Mali. Bo to by zniszczyło jej życie. A on nie ma do tego prawa. W odpowiedniej chwili będę musia­ła z nim o tym porozmawiać, obiecywała sobie.

Było to zgromadzenie milczących, bladych, niemogących uwie­rzyć w to, co się stało, ludzi, którzy o zmierzchu pojawili się w Stornes.

Oja stał między Mali i Havardem i witał przychodzących. Nie odpowiadał, jeśli go o coś pytano, stał po prostu jak wycię­ty w kamieniu i wyciągał lodowatą dłoń. Mężczyźni zdejmowali nakrycia głów przy spotkaniu z milczącym wdowcem. Kobiety szlochały lub zawodziły żałośnie, ściskając jego dłoń obiema rę­kami. Oja nie reagował na nic.

To Nikolai prowadził modlitwę. Mała Mali stała tuż obok ojca i trzymała go za rękę. Nie spuszczała oczu z twarzy matki w otwartej trumnie. Dolna warga jej drżała, a oczy były pełne łez. Ale dziewczynka nie płakała. Od czasu do czasu spoglądała tylko na milczącego ojca i wciąż przełykała ślinę.

Modlitwa rozpoczęła się psalmem. Potem Nikolai odczytał fragment Biblii. Mali zdała sobie sprawę, że to pochodzi z Ewan­gelii św. Jana. Często czytano ten fragment przy tego rodzaju okazjach, posługiwano się słowami tego, który był nazywany apostołem miłości. Mali nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego. Niewielu kieruje myśli w stronę miłości po śmierci takiej jak dzi­siejsza. Nie widziała w tym nic pocieszającego ani zrozumiałego. To po prostu bolesne i tragiczne, i kompletnie bezsensowne.

To, że Herborg leży w trumnie, jeszcze nie całkiem do niej dotarło. Młoda gospodyni w Stornes była taka radosna i pełna życia, taka młoda, miała wszystko przed sobą. I teraz, tej zimy, wszyscy we dworze oczekiwali czasu radości, a skończyło się tak oto. Z trudem przełknęła ślinę. Oczy wciąż ją piekły od po­wstrzymywanego płaczu.

Co chwilę spoglądała na Oję. Widziała, jak bardzo się zmienił tego popołudnia. Jej życzliwy, dobry syn gdzieś zniknął. Został natomiast przygnębiony, milczący mężczyzna, który dla nikogo nie znajdował ani słowa.

Mali zaciskała ręce na zniszczonym psałterzu i z drżeniem wciągała powietrze. Havard ujął jej dłoń, a ona mu ją podała. Jego ręka była ciepła, dawała jej poczucie bezpieczeństwa w tym całym koszmarze. Odwróciła twarz i napotkała jego spojrzenie. Skinął prawie niezauważalnie głową i znowu uścisnął jej dłoń.

A gdyby to on leżał tam w trumnie, pomyślała nagle. Jak ja bym potrafiła żyć dalej? A przecież bym musiała. Tak było przez całe jej życie - wszyscy oczekiwali, że ona będzie silna, że będzie stać wyprostowana, niezależnie od tego, co się stanie. I nie tylko inni tego ode mnie oczekiwali, pomyślała, ona sama też uważała, że to jej powinność. Nie ma sensu poddawać się ani ustępować bez walki. Człowiek musi walczyć dalej. Trzeba doprowadzić, by Oja to zrozumiał, myślała. Powinien przejść żałobę, ale nie wol­no mu się poddawać. Ma przecież córkę i musi nadal być ojcem. Dobrym ojcem. To teraz najważniejsze.

Kiedy zamykano trumnę, Mała Mali zaczęła płakać.

- Mama nie będzie miała czym oddychać! - szlochała i chcia­ła biec do niej.

- Trumna musi zostać zamknięta, moje dziecko - tłumaczy­ła Mali, pochylając się do dziecka. - Mama i maleństwo odejdą teraz do Boga.

Mała Mali powstrzymywała płacz i patrzyła na nią wielkimi oczyma.

- Oni teraz odchodzą?

- Dzisiaj trumna zostanie przeniesiona do stodoły. A póź­niej zawieziemy ją na cmentarz i złożymy w grobie. Dokładnie nie wiemy, kiedy to będzie, ale już bardzo niedługo.

Dziecko ze szlochem zarzuciło jej ręce na szyję. Mali uniosła ją w górę i tuliła do siebie, podczas kiedy mocowano wieko. Po­tem Herborg została wyniesiona z izby w Stornes. Nigdy więcej już jej tutaj nie zobaczą.

- Myślę, że powinieneś porozmawiać ze swoim bratem - po­wiedziała Mali do Siverta w kilka dni później. - On się prawie nie odzywa. Po prostu znika, nikt nie wie, gdzie się podziewa. A to jest najgorsze dla Małej Mali - dodała. - Dziecku się wyda­je, że straciło oboje rodziców.

- Ale to zrozumiale, że Oja jest nieszczęśliwy.

- Tak, ja też wszystko rozumiem, tylko że on ma również obowiązki, spoczywa na nim odpowiedzialność, Sivercie. Ma przecież małą córeczkę, która właśnie straciła matkę.

- Zobaczę, co się da zrobić - przytaknął Sivert. - Jeśli mógł­bym jakoś pomóc, to pomogę - dodał.

Kiedy miał iść do domu, nagle zobaczył Oję, który szedł w stronę obory. Sivert pospiesznie poszedł w tę samą stronę. Skoro mam z nim rozmawiać, to lepiej od razu, pomyślał.

W oborze pachniało dobrze wysuszonym sianem. Wewnątrz panował mrok, nie od razu Sivert zauważył brata.

- Oja, jesteś tutaj?

- Czego chcesz?

Oja stał przy otworze na strych i odgarniał widłami siano.

- Chciałem zapytać, jak się miewasz?

- A jak myślisz?

- Rozumiem, że...

- Tego akurat nigdy nie zrozumiesz - warknął tamten os­tro. - Nikt nie może zrozumieć.

- Ale ty masz córeczkę.

- Domyślam się, że rozmawiałeś z matką?

- Nie muszę rozmawiać z matką, żeby widzieć, jak mała cierpi. Ona bardzo ciebie potrzebuje, Oja.

- Ja mam dość problemów z sobą samym.

- Herborg by się to nie podobało, gdyby mogła cię teraz usłyszeć.

- Herborg... - głos mu się załamał i Oja wybuchnął szlo­chem. - Co ty wiesz o żalu i rozpaczy, Sivercie? Nic! Tobie za­wsze wszystko się udawało, prawda?

Sivert nie od razu odpowiedział. Stał w milczeniu i bezmyśl­nie rozgarniał nogą siano.

- Bardzo się mylisz, Oja.

- Ach tak? A co tobie się stało? Tyle, że macie tylko jedno dziecko, a chcielibyście mieć więcej? Czy może nie jesteś najlep­szym na świecie skrzypkiem? Jeszcze nie jesteś - dodał szyder­czo. - Bo z pewnością będziesz. I przecież dostaliście Marilenę, więc mimo wszystko macie dwoje dzieci.

- Myśmy się nie odważyli na jeszcze jedno własne - oznajmił Sivert cicho. - Tordhild i ja jesteśmy przyrodnim rodzeństwem.

Przez moment panowała grobowa cisza. Oja zesztywniał, stał i gapił się na brata z otwartymi ustami.

- Coś ty powiedział? - spytał w końcu.

- Dobrze słyszałeś. Jesteśmy przyrodnim rodzeństwem, Tordhild i ja.

- Ale jakim sposobem...

- Myślałem, że nigdy ci tego nie powiem. Ale teraz musisz wiedzieć, że dla nikogo z nas życie nie jest tylko usłane różami. Wszyscy przeżywamy swoje cierpienia. Ale musimy iść dalej. Tak jak i ty po pewnym czasie pójdziesz, Oja.

Znowu w oborze zaległa dręcząca cisza. Słychać było tylko poruszające się zwierzęta. Poza tym żadnego dźwięku.

- Kim ty jesteś? - spytał Oja cicho.

- Jestem twoim przyrodnim bratem. Synem kogoś, kogo w okolicy nazywano Cyganem Jo.

- To mama...

- Tak, mama zdradziła twojego ojca z Jo. Bo oni nie byli bar­dzo szczęśliwi, twój ojciec i nasza mama. To pewnie jest jakieś wytłumaczenie, ale nie usprawiedliwia tego, co zrobiła. Niestety tak było i nic się na to nie poradzi.

- No i...

- Mama zdołała utrzymać to przez wiele lat w tajemnicy. Przed wszystkimi. Również przede mną. Ja dorastałem w prze­konaniu, że jestem synem Johana Stornesa i dziedzicem jego dworu. Nie wiedziałem o niczym, dopóki nie spotkałem Tord­hild i nie postanowiliśmy, że będziemy razem. Spodziewaliśmy się dziecka, jeśli to pamiętasz.

Oja skinął głową w milczeniu.

- To dla matki też musiał być szok. Wtedy zrozumiała, że koniecznie musi wyznać prawdę. Domagała się, byśmy usunęli dziecko. Wiesz, przyrodnie rodzeństwo....

- Ale wtedy wy wyjechaliście.

- Tak, myśmy wyjechali. I dokonaliśmy własnego wyboru. To był bardzo trudny wybór. Chcieliśmy być razem do końca ży­cia i chcieliśmy mieć to dziecko, które było w drodze.

Oja milczał.

- To ty jesteś półkrwi Cyganem?

- Tak, jestem.

- Niewiarygodne - westchnął Oja. - Po prostu nie mogę w to uwierzyć.

- Masz coś przeciwko Cyganom?

- Nie, nie - odparł Oja pospiesznie. - Tylko nie przyszłoby mi do głowy, że ty... - Przetarł ręką twarz i spoglądał na bra­ta. - Nie było cię przez tyle lat, Sivercie. Dlaczego wróciłeś?

- Dlatego, że nienawiść nie może trwać wieki. Jeśli czło­wiek chce dalej żyć, to musi wybaczać. Tordhild mnie tego nauczyła.

- Więc ty wybaczyłeś mamie?

- Tak, rozliczyliśmy się w tej sprawie.

- Ja nie wiem, czybym potrafił...

- Ona nie zrobiła mi nic złego, Oja. A poza tym jakie pra­wo masz, by ją osądzać? Ani ty, ani ja nie wiemy, jak wyglądało wtedy jej życie. Ona prawdopodobnie też się ze sobą rozliczyła. Walczyła o nas zawsze. A ty otrzymałeś to, co ci się sprawiedli­wie należało. Ja zrezygnowałem z prawa starszeństwa. Nie mu­siałem tego robić, bo w księgach kościelnych jest zapisane, że jestem synem Johana Stornesa. A tylko to się liczy.

Znowu milczeli. W oborze ryknęła jakaś krowa.

- To nigdy nie było proste - mówił dalej Sivert. - Gdyby ktoś się dowiedział, że jesteśmy przyrodnim rodzeństwem...

- Ja mógłbym was zdradzić.

- Nie, ty tego nie zrobisz. Ja już ciebie teraz dobrze znam, Oja. Nie jesteś takim człowiekiem, który chciałby czynić zło in­nym. W każdym razie nie mnie.

Oja skinął głową.

- I wobec tego nie odważyliście się mieć więcej niż to jedno dziecko.

- To oczywiste, że nie. Ale Bóg dał nam jedno. Dokładnie tak, jak tobie dał Małą Mali. To największe szczęście, jakie przy­trafiło się Tordhild i mnie. I wiem, Oja, że gdybym został sam z Johannesem... nigdy bym go nie zdradził. Bo to by się równało zdradzie Tordhild, a tego nigdy bym nie zrobił.

Oja oparł się o widły, które trzymał w rękach. Jego ciałem wstrząsał płacz. Sivert położył rękę na ramieniu brata i poklepał go bez słowa. Pozwolił mu płakać w spokoju.

W końcu Oja umilkł, otarł rękawem nos i spojrzał na brata.

- Ja przecież też nie chcę zdradzić Herborg - wykrztusił ochryple.

- Wiem o tym - przytaknął Sivert, kładąc dłoń na karku Oi. - Rozumiem, że twoje życie legło w gruzach, Oja. Ale zo­stałeś z córką swoją i Herborg. Herborg powinna być pewna, że zajmiesz się odpowiednio waszym dzieckiem, prawda?

Oja skinął niemal niedostrzegalnie.

- Zajmę się nią - obiecał szeptem. - Zajmę się tak dobrze, jak tylko potrafię.

- Powiedz, gdybyś potrzebował ze mną porozmawiać - rzekł Sivert. - Ja tutaj jestem, Oja. I ja nikomu nie pisnę ani słowa. Możesz na mnie polegać.

- Polegam - potwierdził tamten. - Zawsze na tobie polega­łem. I ty też możesz polegać na mnie, Sivercie. Opowiedziałeś mi teraz coś...

- Myślę, że to dobrze, że wiesz o całej historii.

- Stałeś się teraz w pełni moim bratem - wyznał Oja cicho i wyciągnął do Siverta rękę. - Być może bardziej, niż byłeś nim dotychczas. I zawsze możesz liczyć na moje wsparcie, bracie, gdybyś go potrzebował.

- Cieszę się, że to wiem - kiwnął głową Sivert. - I ty też masz zawsze moje wsparcie, w każdej sprawie.

- Czy Dorbet wie o tym, jak to jest z tobą i Tordhild? - spytał Oja nagle.

- Nie, wiesz tylko ty. Dotychczas o tym nie pisnąłem niko­mu, aż do dzisiaj.

- Uważasz, że Dorbet nie powinna o niczym wiedzieć?

- Ja w ogóle nie myślałem, że ktokolwiek mógłby się o tym dowiedzieć, Oja. Wolałbym zostawić tę sprawę mamie, tak mi się wydaje. Gdyby ona chciała porozmawiać z Dorbet na ten te­mat, to bardzo dobrze.

- Czy mama wie, że mi opowiedziałeś?

- Nie, nic jej nie mówiłem.

Oja kiwał głową w milczeniu. Potem znowu wyciągnął do brata rękę.

- Dziękuję ci - rzekł.

Sivert uścisnął wyciągniętą rękę. Potem odwrócił się i w mil­czeniu wyszedł z obory.

Tego wieczora to Oja towarzyszył Małej Mali do sypialni, kiedy nadeszła pora spania. Zajmował się nią przez cały wieczór. Cho­ciaż nadal niewiele mówił, to Mali widziała, że coś się zmieniło. Spoglądała na niego, od czasu do czasu napotykała jego wzrok. Syn miał oczy ciemne z żalu, ale było w nich coś nowego. Coś, czego nie potrafiła zrozumieć.

- Czy dzisiaj wieczorem mam pójść z tobą na górę? - spytał córeczkę.

- Och, tak - przytaknęła dziewczynka, zarumienione z ra­dości. Wzięła ojca za rękę i spojrzała mu w oczy. - Chciałbyś ze mną iść, tatusiu?

Mali patrzyła w ślad za nimi, kiedy wychodzili z izby. W ser­cu czuła ciepło i radość ze zmiany, jaka się dokonała. To musi być Sivert, pomyślała. On musiał rozmawiać z Oją. Ciekawa była, co mu powiedział, skoro ma to takie konsekwencje. Aż na tyle nie miała nadziei.

- Pójdę na chwilę do tkalni - powiedziała Havardowi i prze­tarła pospiesznie dłonią oczy. - Muszę tam coś skończyć.

- Dobrze, idź - zgodził się mąż, spoglądając na nią znad ga­zety. - Późno wrócisz?

- No, posiedzę ze dwie godziny - odparła Mali. - Ale nie dłużej, nie.

Spokojnie weszła po schodach na strych. Słyszała ciche głosy z sypialni Małej Mali. No to może dzisiaj dziecko będzie spało samo, pomyślała. W pierwsze noce po śmierci matki zabierała Małą Mali do siebie i Havarda, pozwalała wnuczce spać w ich łóżku. Było im ciasno, ale serce jej krwawiło na myśl, że mała mogłaby zostać sama, przestraszona i nieszczęśliwa. Zastana­wiała się, jak to będzie dziś wieczorem, czy Mała Mali spróbuje spać sama.

Nie miała pojęcia, jak długo siedziała nad robotą, kiedy nag­le ktoś cicho zapukał do drzwi. Oja wsunął głowę do środka.

- Mogę wejść?

- Oczywiście, że możesz - odparła, uradowana, że on w ogó­le chce nawiązać jakiś kontakt.

- Jak tam Mała Mali?

- Siedziałem przy niej, dopóki nie zasnęła - oznajmił i usiadł na stołku. - Ona sypiała z wami aż do dzisiaj?

- Tak, widzisz...

- Jak to miło z twojej strony.

- No a jak ją przekonałeś, żeby spała sama?

- Bez problemów. Siedziałem tam, aż zasnęła, powiedziałem jej też, że gdyby się w nocy obudziła, to może przyjść do mnie. Myślę, że z czasem będzie lepiej - dodał. - Ze wszystkim.

Mali kiwała głową, w oczach pojawiły się łzy. Chyba stał się jakiś cud, myślała.

On przez chwilę siedział bez słowa. Bawił się jakimś kłęb­kiem wełny, który wyjął z koszyka obok.

- Rozmawiałem dzisiaj z Sivertem.

- Ach tak.

- On mi opowiedział o sobie i Tordhild. Że są przyrodnim rodzeństwem.

Mali poczuła ukłucie w sercu. Zastygła przy krosnach z rę­kami złożonymi na kolanach. Nigdy by nie przypuszczała, że Sivert zechce to komuś opowiedzieć.

- Ty zdradziłaś ojca, mamo.

- Tak - przytaknęła. - Zdradziłam go.

- Dlaczego?

- To bardzo długa historia, Oja.

- Chciałbym ją usłyszeć.

- Nie wiem, jak wiele mogę ci opowiedzieć.

- Coś jednak przecież możesz.

- Wyszłam za mąż do Stornes wbrew swojej woli.

- A dlaczego nie mogłaś powiedzieć „nie”?

- Bo wtedy moja rodzina znalazłaby się bez środków do ży­cia. Nie mogłam ich na to skazać.

- Więc nie kochałaś mojego ojca?

Mali wahała się przez moment. Potem spojrzała synowi w oczy.

- Nie, Oja, nie kochałam go, ale gotowa byłam zrobić wszyst­ko, żeby to małżeństwo przetrwało. Tylko że twój ojciec... no, po prostu nie wyszło - dodała. - I pewnego dnia zjawił się Jo.

Cygan. Pracował u nas we dworze tamtego lata i... - wciągnę­ła powietrze ze świstem, jakby szlochała, i znowu spojrzała Oi w oczy. - Nie chciałabym się tłumaczyć. To, co zrobiłam, było złe. Wydawało mi się, że potrafię zachować to w tajemnicy, ale...

- A mój ojciec nigdy się o tym nie dowiedział?

- Owszem, dowiedział się. I wtedy znienawidził Siverta. Mnie nienawidził już dawno. Z zupełnie innych powodów - do­dała cicho.

- To dlaczego nie wyrzucił cię z domu, nie odesłał cię razem z dzieckiem?

- Nie chciał, żeby ktoś się o tym dowiedział.

Przez dłuższy czas panowała cisza.

- Sivert ci wszystko wybaczył - oznajmił Oja.

Mali wolno przytaknęła.

- Tak. I to jest najlepsze, co mnie w życiu spotkało.

Znowu umilkli.

- Czy ty mnie może źle za to oceniasz? - spytała wolno.

- No cóż, szlachetne to to nie było...

- Nie, nie postąpiłam szlachetnie.

- I musiałaś dźwigać tajemnicę przez całe życie.

- Każdy z nas musi coś dźwigać, Oja.

- Sivert też tak powiedział. A ja myślałem, że on nie ma żad­nych zmartwień... żadnego brzemienia do dźwigania. Okazało się, że popełniałem błąd.

Mali skinęła głową. Nie powiedziała nic.

Oja westchnął. Potem uniósł wzrok i popatrzył na matkę.

- Przypominam sobie dzień, kiedy urodziła nam się Mała Mali, Herborg i mnie. To było najszczęśliwsze wydarzenie, jakie przeżyliśmy. Nie mam prawa, żeby... zawieść zaufanie małej. Bo wtedy zdradzę również Herborg. Sivert tak powiedział i uwa­żam, że ma rację. Po prostu nie tak na tę sprawę patrzyłem.

- Ja rozumiem, że jest ci ciężko.

- Jest mi strasznie ciężko, mamo. Herborg była całym moim życiem. Ja się nigdy z tego nie podźwignę. Nigdy. Ale będę pró­bował zająć się Małą Mali. Tak dobrze, jak potrafię - dodał ze smutkiem. - Tylko że ja nie mam wiele do ofiarowania, już ci to mówiłem. Jestem pusty w środku. Żal wszystko we mnie spusto­szył.

- Będzie lepiej, Oja. Z czasem...

Oja wstał i odrzucił kłębek włóczki z powrotem do koszyka.

Nie odpowiadając matce, cicho wyszedł za drzwi. Mali słysza­ła jego kroki na korytarzu i westchnęła. Lżej mu nie będzie, po­myślała, ale z czasem będzie mu lepiej. Trzeba się tego trzymać.

Nie spodziewała się, że Sivert zechce opowiedzieć Oi o swo­im życiu. Ale co się stało, to się nie odstanie. Zresztą może to i lepiej, myślała. Teraz ona musi któregoś dnia opowiedzieć o tym również Dorbet. Żadne z dzieci nie wygada nikomu, tego Mali była pewna. Zresztą w jakimś sensie Dorbet miała prawo wiedzieć. Zwłaszcza teraz, kiedy Sivert sam, jako pierwszy wy­ciągnął sprawę na światło dzienne.

Położyła dłoń na ciężkim krzyżu babki Johana, który nosiła na szyi. Często go teraz wkładała. Znajdowała pociechę w tej starej ozdobie, która znaczyła tak wiele dla kochanej, starej bab­ki Johana. Mali nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedykol­wiek widziała staruszkę bez tego krzyża. Możliwe, że ona dzięki niemu uzyskiwała lepszy kontakt z Panem Bogiem niż ten, jaki mam z nim ja, myślała ze smutkiem. Ale i babka była osobą upartą i niepokorną. Mali dowiedziała się tego w okresie, kiedy mieszkała razem z nią w tym dworze.

Podniosła się sztywna z miejsca i zgasiła świecę. Potem wy­szła i zamknęła za sobą drzwi tkalni. Na palcach przemknęła przez korytarz i cichutko zajrzała do pokoju Małej Mali. Dziec­ko leżało na plecach i oddychało bezgłośnie, ze starym misiem w objęciach. Pierwszy raz od śmierci matki jej buzia nie była brudna od łez. To musi być zasługa Oi, myślała Mali, głaszcząc dziecko po policzku. Może po tym wszystko będzie lepiej. Zno­wu wzięła w rękę krzyż i zamknęła oczy.

- Pomóż nam, dobry Boże - modliła się w duchu. - Tak bar­dzo tego potrzebujemy.

Dopiero wtedy przyszły łzy, których nie wypłakała dotychczas. Tego dnia, kiedy Herborg miała być złożona do grobu, wiosenne słońce lśniło nad fiordem i górami. Powinno się opuścić flagę do połowy, myślała Mali, spoglądając na pusty maszt. Ale w okresie wojny zostało to zabronione. Mali gniewnie potrząsnęła głową. Jakie to okropne. Człowiek powinien mieć prawo uczcić swoich zmarłych tak, jak chce.

Kiedy orszak pogrzebowy szedł w stronę kościoła, po drodze przyłączali się coraz nowi ludzie, w końcu zrobił się już duży tłum, gdy dotarli do cmentarza. I Sivert, i Johannes mieli ze sobą skrzypce.

- Rozmawiałeś z Oją na temat gry? - spytała Mali.

- Tak, bardzo się ucieszył, że chcemy zagrać - odparł Sivert. - Mam wrażenie, że jest teraz w nieco lepszym stanie?

- Chyba tak. Człowiek nie może oczekiwać za wiele, ale za­czął się zajmować swoją córeczką... w jakiś sposób. A to znaczy bardzo wiele. Zmienił się po rozmowie z tobą - dodała. - Słysza­łam o tym.

- Czyli że rozmawiał o tym z tobą?

- Tak, przyszedł do mnie tego samego wieczora - potwier­dziła Mali.

- A co sądzisz na temat tego, co mu powiedziałem?

- Skoro uważasz, że tak jest słusznie, to...

- Tak, w tamtej chwili tak właśnie poczułem - przyznał Sivert z powagą. - Oja musiał się dowiedzieć, że każdy z nas do­staje od losu swoje. Każdy. I teraz wie, że ty byłaś... że zdradziłaś jego ojca...

- No bo tak było - przyznała Mali spokojnie. - Muszę się z tym pogodzić.

- Ale chyba nie robił ci wymówek?

- Ja nie wiem, czy to były wymówki.

Więcej już o tej sprawie nie rozmawiali.

Kościół był wypełniony do ostatniego miejsca. Herborg żegnano bardzo pięknie. Na trumnie znajdował się duży wieniec z czer­wonych i białych goździków od Oi i Małej Mali, poza tym było mnóstwo innych wieńców i bukietów przyniesionych z bliska i z daleka. Było ich tak wiele, że gęsto otaczały trumnę, leżały też w przejściu. Mali patrzyła na to wzruszona i myślała, jak bar­dzo ludzie lubili jej synową. Z pewnością wielu ceniło tę dobrą, pełną miłości dziewczynę, myślała z krwawiącym sercem.

Pastor mówił o życiu i śmierci. O miłości i o zmartwychwsta­niu. O tym, że po tamtej stronie znowu się wszyscy spotkamy. Że dla tych, którzy uwierzyli w Pana, życie nie kończy się nad grobem, bo dane im jest życie wieczne.

Czy Herborg wierzyła w Boga? - zastanawiała się Mali. Ni­gdy z nią o tych sprawach nie rozmawiała. Ale dobrym człowie­kiem była na pewno, a to chyba jest najważniejsze. Jeśli ktoś może otrzymać życie wieczne, to musi to być Herborg i to ma­leńkie życie, które zabrała ze sobą z tego świata.

Sivert i Johannes grali Arię Bacha. Mali słyszała to wielo­krotnie, ale chyba nigdy obaj muzycy nie grali jej tak pięknie jak dzisiaj, kiedy tony skrzypiec przepływały ponad głowami wypeł­niających kościół ludzi. Wyjęła chusteczkę z kieszeni płaszcza, pochyliła głowę i płakała cicho.

- Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...

Mali szczelniej otuliła się chustką i zapłakana patrzyła na otwartą dziurę w ziemi, kiedy spuszczano tam trumnę. Zerknęła parokrotnie na Oję. Stał trupio blady i sztywny, trzymając w ręce rączkę Małej Mali. Jak Bóg może na coś takiego pozwolić? - za­stanawiała się Mali. Naprawdę w tym nie ma żadnego sensu.

Wiatr porywał słowa pieśni i niósł ją daleko ponad fiordem. Niósł tam również błogosławieństwo. W końcu trumna została złożona do grobu.

Herborg Stornes odeszła z tego świata.

ROZDZIAŁ 14

To Ola przyniósł do dworu tę radosną nowinę. Zbiegał drogą z góry do Stornes i wymachiwał rękami.

- Wojna się skończyła! Mamy pokój! Mamy pokój!

Mali usłyszała go przez otwarte okno izby i zerwała się z miejsca.

- Rany boskie - zawołała, biegnąc w stronę okna. - Co ten chłopak wygaduje?

Havard i Oja również wstali z miejsc.

- Chodźmy, posłuchajmy, co się dzieje - ponaglał Havard, biegnąc ku drzwiom.

Służące i parobcy pobiegli za nimi, więc na ganku zebrała się cala delegacja, kiedy Ola wpadł wreszcie na podwórze.

- Niemcy skapitulowali! - krzyczał do nich rozpromienio­ny. - Mamy pokój!

- Pokój? - słowo zapadło w serce Mali. - Co ty mówisz?

Ola tak się spieszył, że słowa mu się plątały. W wielkim wzburzeniu opowiadał im, co usłyszał w radiu, o bezwarunko­wej kapitulacji Niemców i o tym, że Hitler podobno odebrał so­bie życie w jakimś bunkrze w Berlinie razem ze swoją kochanką, Ewą Braun.

- Więźniowie obozu w Grini zostali uwolnieni - wykrzyki­wał uradowany. - A norweskie siły zbrojne przejmują władzę w całym kraju. Naprawdę mamy pokój! Kraj jest wolny!

Powoli do wszystkich docierało, co właściwie Ola powie­dział, i ludzie zaczynali głośno się cieszyć. Wołali „hurra!” jeden przez drugiego, Mali rzuciła się Havardowi w objęcia, śmiała się i płakała na zmianę.

- Nareszcie - szeptała. - Nareszcie pokój!

Wszyscy się nawzajem obejmowali i ściskali. Ane i Ingeborg też płakały, mężczyźni poklepywali się po plecach z lśniącymi oczyma.

- Trzeba zadzwonić na Wzgórze - rzekła Mali, - Oni na pewno jeszcze nie wiedzą. No i trzeba wciągnąć flagę na maszt, Havardzie - dodała. - Dzisiaj maszt nie może stać bez flagi, o nie!

- Co to, to nie - zgodził się z nią mąż. - No i radio. Teraz już możemy mieć we dworze radio!

Pogłoski rozprzestrzeniały się w małej wsi i całej okolicy niczym ogień w suchej trawie. Wkrótce flagi powiewały we wszystkich dworach i zagrodach, ludzie porzucili wiosenne prace w polu i gromadzili się tłumnie na drogach, cieszyli się i gra­tulowali sobie nawzajem.

Mali promieniała. Tego dnia nigdy nie zapomnę, myślała. Ósmy maja zawsze będzie dla mnie największą uroczystością. Chwyciła Havarda za ramię.

- Trzeba zaprosić wszystkich na kawę po obiedzie - zawołała podniecona. - Zapraszamy wszystkich, którzy zechcą! - wołała do zgromadzonych. - A ty, Ane, bierz się do pieczenia ciasta - doda­ła. - Musimy mieć dzisiaj coś więcej niż tylko śmietanowy tort!

Krótko po obiedzie w Stornes zrobiło się tłumnie. Był ciepły i piękny majowy dzień, więc ludzie przysiadali i w domu, i na dziedzińcu. Mali przyglądała się wszystkim tym radosnym, prze­jętym twarzom wokół siebie. Przypominała sobie dzień dziewią­tego kwietnia pięć lat temu, kiedy dowiedzieli się, że Norwegii została wypowiedziana wojna. Wtedy też wszyscy zebrali się w Stornes, ale nastrój tamtego dnia był zupełnie inny.

Minęło pięć długich lat, myślała. Mimo wszystko mieszkańcy tej wsi przeszli przez wojnę obronną ręką. Z pewnością bardzo wielu ludzi w kraju świętuje dzisiejszy dzień w głębokiej żałobie po bliskich. W Stornes co prawda także trwa żałoba, pomyślała z ukłuciem w sercu. W latach wojny odeszli i Ola Havard, i Kri­sten, i Herborg. Co prawda nie padli w walce, ale żal i tęsknota tak samo rozdzierały jej serce.

Zatrzymała wzrok na Oi. Siedział i rozmawiał z kilkoma są­siadami, przejęty i ucieszony. Miał zaróżowione policzki i błysz­czące oczy, Mali podejrzewała, że musiał z innymi chodzić za oborę i pociągać tam coś mocniejszego z butelki.

W jakiś czas po śmierci Herborg Oja zaczął pić. Nie zdarza­ło się to często, nigdy też nie pił, kiedy ktoś mógł go zobaczyć, Mali zauważyła jednak wielokrotnie, że jest podchmielony. Nikt inny we dworze słowem o tym nie wspomniał, w każdym razie nie jej, Mali zresztą też nie podjęła tego tematu z synem. Do tej pory tego nie zrobiła. Gdyby jednak sprawy zaszły za daleko, natychmiast z nim porozmawia. Nie chciała, żeby Oja wszedł na złą drogę, tak jak to zrobił jego ojciec. Johan Stornes bardzo chętnie zaglądał do kieliszka, zarówno w żalu, jak i w radości, w gniewie i frustracji, wspominała Mali z zimnym dreszczem. Oja nie może pójść w ślady ojca.

Podczas tych dwóch lat, które minęły od śmierci Herborg, Oja miał się lepiej, niż Mali mogła przypuszczać. Nie wrócił tamten uparty Oja, którego Mali znała dawniej. Pozbierał się najlepiej, jak potrafił, głównie ze względu na Małą Mali. Nigdy nie był szczególnie otwarty ani rozmowny, myślała Mali, ale po tragicznej śmierci żony zrobił się jednak jeszcze bardziej milczą­cy i poważniejszy.

Pozostał jak zawsze zdolnym gospodarzem, a w ostatnim czasie pracował ciężej niż zwykle. Zajmuje się pracą, by przeżyć, Mali znała to uczucie. Pierwszy zaczynał dzień roboczy i ostatni go kończył, to jego zasługa, że Stornes kwitło mimo długotrwa­łej wojny. Przygotowali pod uprawę nowe pola, zwiększyli liczbę owiec i krów.

Mali miała nadzieję, że prędzej czy później Oja zacznie szu­kać jakiejś kobiety, z którą mógłby dzielić życie. Przecież mimo wszystko to bardzo młody człowiek, ma dopiero dwadzieścia dziewięć lat, a poza tym jest dziedzicem takiego znakomitego dworu. Wszystko byłoby dla niego prostsze, gdyby miał przy sobie kogoś jeszcze, myślała Mali. Dotychczas jednak Oja nie okazywał zainteresowania kobietami, Mali była tego pewna. Nie pytała go o nic, co to, to nie. Bała się, żeby nie pomyślał, iż matka chce się mieszać do jego życia, więc rozsądnie nawet nie napomykała o małżeństwie.

Zdarzało się teraz, że często widziała w nim więcej cech Jo­hana. A działo się to w takie dni, kiedy najwyraźniej nie umiał sobie poradzić z samym sobą. Potrafił wtedy być cierpki i nie­przyjemny, a nawet odnosił się do ludzi źle i niesprawiedliwie, Mali bardzo to martwiło. Zdarzało się również, że krzyczał na Małą Mali, ona jednak zawsze gotowa była wszystko ojcu wyba­czyć.

- On tęskni za mamą - zwykła mówić, kiedy Oja wychodził z izby, trzaskając drzwiami. - Tylko dlatego taki jest.

- Ale ty przecież też tęsknisz - powiedziała kiedyś Mali, wściekła na to, że ten dorosły mężczyzna myśli jedynie o sobie.

- Tak - westchnęła dziewczynka, a oczy jej zwilgotniały. - Ale ja rozmawiam z mamą co wieczór. Tata chyba tego nie robi. Bo przecież jest dorosły. I ja mam jeszcze wielu ludzi - dodała, jakby sama siebie chciała pocieszyć. - Mam ciebie i dziadka, wszystkich na Wzgórzu i Dorbet, i... a tata ma tylko mnie.

- Może i tata znajdzie sobie jeszcze kogoś? - Mali próbowała ostrożnie zmienić nastrój. - To przecież nic złego, jeśli mężczy­zna ponownie się żeni.

- Ale ona nie byłaby moją mamą, ta kobieta - powiedziała Mała Mali stanowczo. - Ja nie potrzebuję żadnej nowej mamy.

Wobec tego więcej już o tym nie rozmawiały.

Ingeborg długo niedomagała, aż w końcu maja całkiem zapadła na zdrowiu. Bardzo dokuczały jej plecy.

- To naprawdę nie może tak być, Ingeborg - powiedziała Mali, któregoś ranka, kiedy zeszła do kuchni i zobaczyła zgiętą służącą, opierającą się o kuchenny blat, bladą z bólu. - Napraw­dę musisz jechać do doktora.

- Ale ja nie mam czasu...

- Czas musisz sobie znaleźć - oznajmiła Mali stanowczo. - Do niczego się tu zresztą nie przydasz, jeśli będziesz czuła się tak źle.

A zatem po drugim śniadaniu Olav zaprzągł konia i oboje pojechali do doktora w Surnadalen, on i Ingeborg. Ingeborg sie­działa z wielkim kocem na plecach, żeby ciepło łagodziło ból. Ledwo ją wciągnęli na wóz, tak bardzo cierpiała.

- Nie, to są jakieś beznadziejne sprawy - jęczała, kiedy wrócili do domu. - Doktor uważa, że mam zwapnienie kręgo­słupa i jakieś zniszczone kręgi, a do tego zapalenie. Powinnam trzymać się w cieple i spokoju, tak powiedział. I to dosyć długo. Może nawet całe lato.

- No to będziesz musiała tak robić - powiedziała Mali. Ingeborg patrzyła na nią wstrząśnięta.

- Nie mogę po prostu chodzić bez roboty przez całe lato! Nie mogę być chora podczas sianokosów, później Ane pójdzie ze zwierzętami w góry, a ktoś musi się przecież zajmować pracą w domu. I teraz, kiedy nie ma Herborg... - westchnęła cicho. - Jak byście sobie dali radę?

- W takim razie musimy zatrudnić dodatkową służącą na lato - rzekła Mali stanowczo. - Nie brakuje takich osób, które szukają pracy.

- Ale jakaś młoda, nieznajoma dziewczyna... - zastanawia­ła się Ingeborg sceptycznie.

- Gdyby jakaś przyszła niedługo, to miałabym jeszcze co najmniej dwa miesiące, żeby ją wszystkiego nauczyć - wtrąciła Ane. - I powinna to być robotna, zdolna dziewczyna, Ingeborg. Masz może kogoś takiego na oku? - zwróciła się z pytaniem do Mali.

- Nie, nie myślałam o nikim, ale zacznę się rozpytywać. Zda­rza się przecież, że ludzie znają odpowiednich kandydatów... tak, to się z pewnością da załatwić - dodała i poklepała Ingeborg po ramieniu. - A ty już się więcej tą sprawą nie przejmuj, Inge­borg.

Wszystko poszło łatwiej, niż Mali myślała, z tym poszukiwa­niem nowej służącej. Rozwiązanie znalazła Helga Gjelstad.

- A owszem, myślę, że mogłabym pomóc - powiedziała Helga, kiedy Mali zadzwoniła do niej z pytaniem o radę. - My właśnie przed świętami Bożego Narodzenia zatrudniliśmy w Gjelstad nową służącą. Nasza Elise jest naprawdę pracowitą dziewczyną. I ona nam mówiła, że ma siostrę, która też chęt­nie zarobiłaby trochę pieniędzy, bo zbiera na naukę, ma zamiar uczyć się w szkole ludowej w Tingvoll.

- To w takim razie musi być bardzo młoda - wtrąciła Mali. - Szkołę ludową zaczyna się w osiemnastym roku życia.

- No tak, w maju skończyła osiemnaście lat, bo wtedy nasza służąca jeździła do domu na uroczystość siostry.

- I myślisz, że ona byłaby dobra - zastanawiała się Mali tro­chę niepewna. - U nas we dworze jest mnóstwo roboty, wiesz...

- Jeśli jest podobna do swojej siostry, to dostaniecie do domu naprawdę świetną dziewczynę - zachwalała Helga en­tuzjastycznie. - No i zrobisz dobry uczynek, Mali, bo dziew­czyna będzie miała pieniądze na naukę. One pochodzą z ma­łego gospodarstwa gdzieś w Stangvik, te panny, i w domu im się nie przelewa.

- A mają telefon?

- Nie, ale Elise wybiera się w tę niedzielę do domu, więc za­pytam ją, jak się sprawy mają. Chciałabyś?

- Tak, dziękuję ci - powiedziała Mali. - Będę ci wdzięczna, jeśli to zrobisz, Helgo.

No i tak zrobiły. Helene Eide przyjechała do Stornes w pierwszą niedzielę czerwca. Havard pojechał, żeby ją przywieźć, a Mali nieustannie wyglądała przez okno, czy się nie zbliżają. Będzie dosyć dziwne, jeśli zatrudnimy w Stornes młodą dziewczynę, myślała. Nie jesteśmy do takich osób przyzwyczajeni. Przez wie­le lat los im dopisywał, bo mieli stałych pomocników. Prawdo­podobnie jednak Helene nie zagrzeje tu długo miejsca, zostanie tylko przez lato. Jeśli wszystko pójdzie, tak jak Mali ma nadzieję, Ingeborg wyzdrowieje, zanim bydło wróci z górskich pastwisk do domu pod koniec września.

Kiedy bryczka wjechała na dziedziniec, Mali stała na ganku, by witać nowo przybyłą.

Młoda dziewczyna, która szła jej na spotkanie ze zniszczo­ną walizeczką w jednej ręce i torebką w drugiej, była wysoka i szczupła. Długie włosy zaplotła w gruby warkocz. Wyciągnęła rękę na przywitanie i uśmiechnęła się lśniąco białymi zębami, z błyskiem w szarobłękitnych oczach.

- Dzień dobry, jestem Helene Eide - dygnęła.

- A ja jestem Mali Stornes. Witaj w naszym domu. Helene była niezwykle piękną młodą dziewczyną. Skórę miała śliczną i miękką niczym jedwab, a chociaż była bardzo szczupła, kształty miała kobiece, bujne piersi i okrągłe biodra. Jej uśmiech był radosny i szczery. Mali stała z jej ręką w swojej dłoni i czuła, że już ją lubi.

- A to jest Stornes - powiedziała, potrząsając ręką dziewczy­ny. - Mam nadzieję, że będziesz się tu dobrze czuła.

- Jaki piękny dwór - zachwyciła się Helene, rozglądając się dookoła. - Słyszałam już dawniej, jak ludzie opowiadają sobie o Stornes.

- Naprawdę? - zdziwiła się Mali zaskoczona.

- Tak, i o tobie też słyszałam. Ludzie mówią, że jesteś bardzo uzdolnioną tkaczką. Ja sama też lubię tkać - dodała i zarumieni­ła się lekko. - Ale ja nie jestem bardzo zdolna. W każdym razie dotychczas się to nie okazało.

- Umiesz tkać makatki?

- Tak, odziedziczyłam to po mojej babci, która robiła bardzo piękne rzeczy. Ale nie miałam się u kogo uczyć.

- No to może ja mogłabym ci coś pokazać - wymknęło się Mali, chociaż nie zamierzała niczego takiego mówić. Przecież nie dlatego Helene przyjechała do dworu. Ale już samo to, że jakaś młoda dziewczyna jest zainteresowana artystycznym tkac­twem, wprawiło ją w podniecenie. Zobaczymy później, pomyśla­ła, w każdym razie Helene może przyjść do tkackiej izby, to nie ulega wątpliwości.

- No to proszę, wejdź do środka - zapraszała Mali. - Spotka­łaś już Havarda, mojego męża, ale poza tym żyjemy tutaj w Stor­nes w trzypokoleniowej rodzinie. Mój syn, Oja, on się naprawdę nazywa Ola Johan - dodała pospiesznie - to on odziedziczy po nas dwór. Jest wdowcem i ma małą córeczkę. Zwykle dawaliśmy sobie sami radę z robotą, ale nasza służąca, Ingeborg, zachoro­wała ostatnio na kręgosłup, jak pewnie wiesz.

Helene skinęła głową.

- Tak zrozumiałam z tego, co mi mówiła moja siostra. Pani Helga Gjelstad jej o tym opowiedziała.

- Więc miałabyś u nas zostać tylko przez lato - poinfor­mowała Mali. - Tak za pierwszym razem. Zdajesz sobie z tego sprawę?

- Tak, zdaję - dziewczyna skinęła głową. - Strasznie się cieszę, że tak czy inaczej dostałam tę szansę. Potrzebuję pienię­dzy - wyznała szczerze.

- Słyszałam, że wybierasz się do szkoły ludowej, prawda?

- Prawda, jeśli będę miała za co. I jeśli rodzice mi pozwo­lą - dodała. - Ale jeśli nie pójdę do szkoły tej jesieni, to mogę zacząć za rok. Zobaczymy.

- My tutaj we dworze potrzebujemy, żebyś była pracowita - rzekła Mali, patrząc na dziewczynę z powagą.

- Ja jestem pracowita - odparła Helenę spokojnie. - W domu mogłam przywyknąć do ciężkiej pracy.

- No to zostaw tutaj w przedpokoju swoją walizkę na razie - rzekła Mali, kiedy weszły do domu. - Później pokażę ci twój po­kój. Ale najpierw chodź się przywitać z resztą domowników. No i niedługo będzie obiad.

W izbie nowo przybyła przywitała się z Ane, która przesu­wała garnki na kuchni. I z Aslakiem, który siedział i czytał sta­re gazety. Olav i Ingeborg nie było we dworze tej niedzieli. Ona najchętniej zostawała w domu na Wzgórzu, a w niedzielę zawsze dotrzymywała towarzystwa mężowi.

- To jest Ane - przedstawiła Mali. - Ona pracowała w tym dworze jeszcze, zanim ja tutaj nastałam. Powinnaś dobrze słuchać, co Ane mówi. Ona wie wszystko, co dotyczy naszego domu.

Kobiety przywitały się. Mali spostrzegła, że Ane uważnie ocenia młodą dziewczynę. Kiedy Helene witała się z Aslakiem, spojrzenia obu kobiet spotkały się za jej plecami. Ane skinęła głową. Najwyraźniej pierwsze wrażenie wypadło pomyślnie, również u niej.

- Myślę, że może powinnam się przebrać przed obiadem - powiedziała Helene, wygładzając sukienkę. - Potem pomogę pewnie przy zmywaniu, a to jest moje wyjściowe ubranie.

- Tak, dobrze - skinęła Mali głową. - Im szybciej wdrożysz się do pracy, tym lepiej. Ane wszystkiego cię tutaj nauczy, więc wy dwie będziecie miały o czym rozmawiać. Chodź teraz - do­dała, ruszając ku drzwiom. - Pokażę ci pokój, w którym będziesz mieszkać.

Już kilka dni później Helene zachowywała się, jakby spędziła w Stornes nie wiadomo ile czasu. Była pojętną uczennicą i pra­cowitą dziewczyną, wszyscy polubili ją za jej charakter. Łatwo się uśmiechała, była miła i chętna do pomocy. Mała Mali chodzi­ła za nią niemal krok w krok, a Helene zawsze znajdowała czas dla dziewczynki. Czytała jej, rozmawiała z nią, a Mała Mali nie ukrywała, że bardzo to lubi.

Mali zauważyła również, że Oja często przygląda się Hele­ne. Wiele nie mówił, Mali jednak domyślała się, że bardzo ją lubi. Pojawiło się w jego spojrzeniu coś jakby szczególne zain­teresowanie i częściej niż dotychczas przebywał w domu. Mali nie wiedziała, czy naprawdę Helene mu się spodobała. Ona jest za młoda, uważała. Tym, że dziewczyna pochodzi ze skromnych warunków, wcale się nie przejmowała. Nie zapomniała o włas­nym pochodzeniu i o tym, jak ciężko jej było, kiedy znalazła się w Stornes. Nie chciała, żeby życie tej sympatycznej dziewczyny było takie samo. Nie myślała jednak, że Oja mógłby się Helene zainteresować, więc wszystko, co widziała, trochę ją martwiło.

- No i jak ci się podoba Helene? - spytała Oję pewnego po­południa, kiedy spotkała go na podwórzu.

- No, bardzo - odparł, unikając szerszej odpowiedzi. - I jak świetnie sobie radzi z Małą Mali - dodał.

- Ale jest strasznie młoda - stwierdziła Mali, patrząc na syna badawczo.

- Naprawdę? - burknął Oja. - Jakoś się nad tym nie zasta­nawiałem.

Ale że myśli o Helene, było z dnia na dzień wyraźniejsze, w każdym razie dla Mali. Na tyle przecież znała swojego syna, żeby wiedzieć, kiedy jest kimś zainteresowany. Od czasu śmierci Herborg nigdy się to nie zdarzyło, myślała. Nigdy na poważnie.

Zrobił się też bardziej rozmowny. Śmiał się częściej. I zawsze był gotowy do pomocy, jeśli tylko Helene robiła coś wymagają­cego wysiłku, niosła ciężką bańkę z mlekiem lub wiadra z karmą dla świń.

- Ja ci to zaniosę - mówił elegancko, wyjmując ciężar z jej rąk.

Helene dziękowała i pozwalała sobie pomagać. Mali nigdy jednak nie spostrzegła, by sama starała się tę pomoc na nim wy­musić, jednak uśmiechy, jakie mu posyłała, były szczere, a jej śliczna buzia przy tym promieniała. Oja zwykle czerwienił się po korzonki włosów.

- Co ty sądzisz o Oi? - spytała Mali Havarda pewnego wie­czora, kiedy kładli się spać.

- Co ja sądzę o Oi?

- No tak, musiałeś chyba zauważyć, jak on bardzo jest zain­teresowany Helene.

- Wcale się nie dziwię, jeśli tak - mruknął Havard życzli­wie. - Dziewczyna jest przecież śliczna.

- Ona ma dopiero osiemnaście lat.

- Ale, o ile wiem, to on się jeszcze nie oświadczył - rzekł Havard spokojnie. - Pewnie lubi ją tak jak i my wszyscy, bo trafiła nam się we dworze naprawdę miła dziewczyna. Zdolna i pracowita także - dodał. - I świetnie się opiekuje Małą Mali. Dziecko w ostatnich czasach po prostu rozkwitło.

- I nie ona jedna - wtrąciła Mali troszkę złośliwie.

- A mnie się wydawało, że masz nadzieję, iż Oja znajdzie sobie w końcu nową żonę - rzekł Havard i wślizgnął się do łóż­ka. - Więc gdyby to była Helene...

- Ona jest za młoda, Havardzie!

- A czy nie chodzi raczej o to, że pochodzi z biednego domu?

- Przecież wiesz, że ja tak nie myślę - odparła Mali gniew­nie. - Wcale tak nie myślę.

- Ale ty też nie byłaś wiele od niej starsza, kiedy przybyłaś do Stornes - przypomniał jej Havard. - I pamiętaj o Dorbet. Ona nie miała więcej lat, kiedy wyfrunęła z domu. A Helene wygląda na osobę rozsądną, tak uważam. Zresztą wcale nie zauważyłem, że między nimi coś jest - dodał, przesuwając się pod ścianę, żeby Mali mogła się położyć do łóżka. - Ty coś wiesz?

- Nie, nic nie wiem - westchnęła Mali. - Zdaje mi się tylko, że Oja... że on się zmienił.

- No to tym lepiej - uznał Havard. - Rzeczywiście zrobił się jakby bardziej towarzyski, masz rację. Ale to dobrze - powtó­rzył.

- Tak, tak - masz rację - przytakiwała Mali. - Ja po prostu tylko nie wiem... coś mi mówi, że to nie byłoby dobrze. Gdy­by coś między nimi wynikło, chciałam powiedzieć - dodała. - I zresztą nic właściwie o tej dziewczynie nie wiemy.

- To trzeba zapytać - stwierdził Havard. - Jeśli masz być od tego spokojniejsza, to...

Może i tak zrobię, pomyślała Mali. Może powinnam poroz­mawiać z Helene.

- No, możliwe, że to zrobię - powiedziała mężowi, układając się wygodnie na jego ramieniu. - To nie zaszkodzi.

- A mnie się zdaje, że ty widujesz duchy za dnia - uśmiech­nął się Havard do niej. - Czy ty też tak nie myślisz?

Mali nie odpowiedziała, ale nie była całkiem pewna. Coś się między nimi dzieje, Mali widziała to i czuła. Ale może Havard ma rację. Może byłoby dobrze, gdyby Oja rzeczywiście chciał ożenić się z Helene. Byłaby z pewnością dobrą młodą gospody­nią, pominąwszy jej młody wiek.

Ale co ją tak niepokoi? Oja zrobił się pogodniejszy i spokoj­niejszy, niż był kiedykolwiek po śmierci Herborg, Mala Mali rozkwitła. Mali powinna więc witać tę dziewczynę z otwartymi ramionami. Mimo wszystko coś w głębi jej duszy poruszało się niespokojnie. Pojęcia nie miała, o co chodzi.

ROZDZIAŁ 15

Następnego dnia Mali zaprosiła Helene do swojej pracowni tkackiej.

- Pomyślałam sobie, że może chciałabyś popatrzeć - rzekła.

- Och, naprawdę bym mogła?

Helene zarumieniła się z radości. Wytarła ręce w fartuch i zdjęła go z siebie. Potem poszła za Mali po stromych schodach na strych.

Stała spokojnie przy drzwiach i tylko patrzyła. Wszędzie na ścianach wisiały gotowe gobeliny i makaty, jedna przy drugiej, a wielkie stosy gotowych prac leżały po prostu na podłodze pod ścianą. Koszyki z barwnymi kłębkami włóczki stały rzędem obok krosien.

- Och, nie - szepnęła Helene zdumiona. - To niewiarygodne! Z wytrzeszczonymi oczyma podeszła bliżej i oglądała gotowe prace w niemym podziwie.

- Uważałam, że moja babcia była bardzo zdolna - powie­działa, zwracając się do Mali. - Ale ona niczego takiego robić nie umiała.

- Mnie nauczyła babcia mojego pierwszego męża tutaj w Stornes - wyjaśniała Mali. - Ona była niezwykle utalentowa­ną tkaczką, odziedziczyłam po niej mnóstwo pięknych wzorów. Ona mnie zachęcała, żebym zaczęła tkać, skoro mnie to intere­suje. Więc po niej odziedziczyłam zarówno i krosna, tę izbę, jak i wszystkie jej dawne umiejętności.

- Ale nikt nie jest w stanie zrobić czegoś takiego tylko dla­tego, że się uczył - powiedziała Helene, patrząc Mali w oczy. - Człowiek musi mieć to w sobie. Zdolności.

- Tak, tak - zgadzała się Mali. - Żeby tworzyć obrazy i włas­ne wzory... tak, chyba masz rację.

- Ty jesteś wielką artystką - rzekła Helene. - Zresztą słysza­łam o tym, ludzie mówią. A teraz sama widzę.

Gładziła rękami gobelin, który Mali nazwala Zorza polarna i który właśnie skończyła.

- Nigdy jeszcze nie widziałam takiego niebieskiego kolo­ru - rzekła Helenę zdumiona, zwracając się do Mali. - W jaki sposób...

- A to już moja tajemnica - roześmiała się Mali. - Ja bardzo dużo eksperymentuję z farbowaniem i barwami. Bo wełnę far­buję sama, w pralni. A ten kolor niebieski, cóż... nie, jeszcze ci nie powiem.

- Oczywiście, ja to rozumiem - uśmiechnęła się Helene. - I tak miło z twojej strony, że chciałaś mi to pokazać.

- Obiecałam ci przecież na początku, że trochę ci pokażę - przypomniała Mali. - Ale w lecie mało jest czasu na takie rzeczy. Ja przesiaduję przy krosnach przez cały rok. Ty jednak masz co innego do roboty akurat teraz. Gdyby się jednak tak zdarzyło, że zostaniesz u nas dłużej...

Niedokończone zdanie zawisło w powietrzu.

- Podobno mam być, dopóki zwierzęta nie wrócą z gór we wrześniu.

- Tak, tak właśnie myśleliśmy. Mam nadzieję, że do tego czasu Ingeborg wyzdrowieje.

- No właśnie, a ja mam nadzieję, że będę mogła się dalej uczyć - uśmiechnęła się Helene. - Marzę o tym, żeby pójść do szkoły pielęgniarskiej. Ale może się skończyć tylko na marzeniach - westchnęła. - W domu potrzebujemy pieniędzy, także tych, które ja mogę zarobić.

- Rodzice żyją... biednie?

- Wprawdzie mamy, co najpotrzebniejsze do życia - odparła Helene, a w jej wzroku pojawił się jakiś upór i duma, którą Mali dobrze znała z własnej młodości. - Nie o to chodzi, żebym się skarżyła.

- Ja też tak tego nie zrozumiałam - wtrąciła Mali pospiesz­nie. - Ja sama też pochodziłam ze skromnych warunków, kiedy przyszłam tutaj do Stornes. To nie było łatwe - dodała, spoglą­dając na młodą dziewczynę. - A mogłabyś sobie wyobrazić, że kiedyś w przyszłości zostaniesz młodą gospodynią w dużym dworze?

- Nie, o niczym takim nie myślałam - odparła Helene. - Gdybym miała wyjść za mąż, to tylko z miłości, przynajmniej tyle jest pewne. Nie wyjdę za mąż za właściciela dworu tylko dla­tego, że pewnego dnia mogę zostać gospodynią. Nie, tak źle to jeszcze ze mną nie jest - dodała ze śmiechem.

- Zatem wierzysz w miłość?

- Oczywiście. A ty nie wierzysz?

Mali była nieco zaskoczona takim bezpośrednim pytaniem.

- Pewnie, że wierzę - odparła z wolna. - Zawsze wierzyłam. I miałam też swoje marzenia, dobrze jeszcze pamiętam. Ja też byłam młoda - powiedziała z uśmiechem.

- Uzyskałaś wszystko, czego człowiek może sobie życzyć - powiedziała Helene, spoglądając na nią. - Trafiłaś w młodości do takiego pięknego dworu.

- Wszystko ma swoją cenę, Helene - rzekła Mali z wolna. - Z latami ty też się o tym przekonasz. Ty też.

- W każdym razie bardzo się cieszę, że pokazałaś mi te cuda - zmieniła temat Helene, głaszcząc czule jedną z narzut.

- Tak, zobaczymy, jak to dalej będzie - powiedziała Mali, wstając. - Gdybyś miała u nas zostać dłużej niż do końca lata, to może... w każdym razie mogę ci pożyczyć różne wzory - zapro­ponowała. - I pokażę ci też, jak robię farby. Tylko o niebieskiej nie będziemy mówić - uśmiechnęła się. - To moja tajemnica.

- Stokrotne dzięki - rozpromieniła się Helenę. - Nie, teraz już muszę lecieć, zanim Ane zacznie się zastanawiać, czym ja się zajmuję w środku dnia.

- Jesteś bardzo zręczna w robocie - chwaliła Mali. - Jestem z ciebie bardzo zadowolona. Wszyscy jesteśmy zadowoleni - do­dała. - Zdołałaś nawet zaskarbić sobie zaufanie naszej Małej Mali.

- To takie kochane dziecko - uśmiechnęła się Helene. - A ja lubię dzieci, zawsze lubiłam. Mam czworo rodzeństwa, więc przywykłam do dzieci. Tylko to takie smutne, że mała jest sierot­ką - dodała.

- Tak, to było straszne nieszczęście dla nas wszystkich, ale największe dla Oi i małej - rzekła Mali wolno, zerkając na Hele­ne.

- O tak, ja to rozumiem - Helene skinęła głową. - Widzę jednak, że teraz radzą sobie już nieźle. Oboje.

O tym, że dobry humor Oi zawdzięczają głównie jej, Mali nie wspomniała. Otworzyła drzwi i pozwoliła Helene wyjść.

- Tak, wracaj teraz do swojej pracy - powiedziała życzli­wie. - Przekaż Ane, że to ja miałam do ciebie sprawę. Gdyby pytała - dodała.

- Powiem - skinęła Helene i poszła korytarzem. - Jeszcze raz dziękuję - rzekła przez ramię, zanim zaczęła schodzić po schodach.

Ona jest niezwykle sympatyczną młodą dziewczyną, myślała Mali, patrząc w ślad za nią. I nie wygląda na to, że robi sobie ja­kieś nadzieje w związku z Oją. W każdym razie Mali niczego ta­kiego nie zauważyła. Gdyby więc miało z tego być coś więcej... Mali westchnęła i zamknęła drzwi do tkalni. Będę się tym mar­twić, jak przyjdzie czas, pomyślała. To zresztą nie jest najgorsza rzecz, jaka mogłaby się wydarzyć. Istnieją gorsze kandydatki na gospodynie niż Helene Eide.

Lato było w pełni. Dni wyzłocone słońcem i ciepłe, noce długie i jasne. Zaczynały się powoli sianokosy. Na łąkach słońce piekło spocone twarze i brązowe plecy.

Wszyscy czuli się bezpieczniejsi teraz, kiedy wojna nareszcie się skończyła. Słyszeli w radiu i czytali w gazetach o tym niewia­rygodnym narodowym święcie, które odbywało się w całym kra­ju, od jednego krańca po drugi, kiedy po pięciu długich latach Norwegia nareszcie znowu odzyskała wolność. Trzeba jednak czasu, żeby wszystko wróciło do dawnego stanu, myślała Mali, jeśli to w ogóle kiedykolwiek nadejdzie. Nadal prawie na wszyst­ko były kartki. Najważniejsze jednak, że jesteśmy sami w swoim kraju, myślała Mali z wdzięcznością. Była też wdzięczna za to, że jej najbliższym nic się nie stało.

Oja wyprostował się przy pracy i ocierał pot z twarzy. Po­spiesznie zerknął w stronę stojaków, gdzie pracowała Helene. Miała na sobie szorty i niebieską letnią bluzeczkę, opalonymi na brązowo silnymi rękami układała podsuszoną trawę na stojaku.

Słodki dreszcz przeniknął Oję, kiedy na nią patrzył. Nigdy by nie pomyślał, że będzie tak patrzył na kogoś innego niż Her­borg. Liczył się z tym, że resztę życia spędzi sam. Niczego do kobiet nie czuł w czasie, jaki upłynął od śmierci Herborg. Dopó­ki we dworze nie pojawiła się Helene. Kiedy ją zobaczył po raz pierwszy, poczuł się tak, jakby się w nim rozwiązał jakiś węzeł. Ona ma w sobie coś... nie wiedział do końca co. Coś w szarych oczach i w tym promiennym uśmiechu. Jej śmiech brzmiał mu w uszach niczym muzyka, zauważył, że sam też potrafi się śmiać. A bardzo wiele czasu minęło, odkąd to robił.

I jak znakomicie poradziła sobie z Małą Mali. Zawsze miała dla niej czas. Fala ciepłego wzruszenia pojawiała się w sercu Oi, kiedy patrzył na Helene i swoją córeczkę. Helene sprawiła, że mała uśmiecha się szeroko, coraz częściej zanosi się radosnym śmiechem, który pamiętał z czasów Herborg. Widział, ile zaufa­nia mała okazuje Helene, jaka się zrobiła pogodna i zadowolona. I mniej kłopotliwa.

To dziecko od dawna przeżywało zbyt wiele powagi i smut­ku, myślał. On sam niewiele mógł z tym zrobić. Próbował, oczy­wiście, ale sam ze sobą miał tyle problemów. Utrata Herborg ciążyła mu nieustannie jak rozpalona kula w żołądku. Tęsknił za nią dzień i noc.

Aż w końcu do dworu przyjechała Helene. Bolesna kula w żołądku nadal była, ale już jakby mniej dokuczliwa. Zdarza­ło się nawet czasami, że w ogóle przestawał myśleć o Herborg. W takich momentach na przykład, kiedy przypadkiem dotknął ręki Helene, gdy jej w czymś pomagał, albo kiedy patrzył, jak ona odrzuca do tylu gruby warkocz i uśmiecha się do niego. Wtedy na krótki moment odczuwam coś, co może przypominać szczęście, myślał zdumiony. I powoli zaczął się bawić myślą, że może i w jego życiu nadejdzie nowa wiosna. Nowa kobieta.

Nie naprzykrzał się jej. Pomagał jej tylko nosić bańki z mle­kiem i wiadra z wodą, od czasu do czasu niby przypadkiem ją dotykał. Nic więcej. Ona zawsze dziękowała mu serdecznie, ale też sama nigdy nie wykazywała żadnej inicjatywy.

- Dziękuję, to miło z twojej strony - mówiła tylko z promien­nym spojrzeniem. - Przecież mogłabym sama dać sobie radę.

Z pewnością by mogła, myślał, ale on lubił jej pomagać. Lu­bił być blisko niej, dotykać.

- Człowieku, czyś ty zasnął?

Aslak szturchnął go w bok i uśmiechnął się przyjaźnie. Oja podskoczył i wyprostował się.

- Nie, stoję tylko i zastanawiam się, czy potrzeba więcej sto­jaków - skłamał. - Jak myślisz?

- W tym roku jest strasznie dużo trawy, więc pewnie stojaki by się przydały. Sądzisz, że powinienem zacząć je ustawiać?

- Tak, chyba tak - skinął Oja. - Ale patrz, idzie Mała Mali - wskazał przed siebie. - Będzie zimne piwo dla wszystkich.

Mała Mali taszczyła wielki koszyk przykryty kuchenną ściereczką. Oja wyszedł jej na spotkanie.

- Picie nam niesiesz? - uśmiechnął się. - Bardzo jesteś dziel­na.

- To babcia przygotowała.

- Znakomicie. Przy tym upale potrzeba nam piwa.

Zebrali się wszyscy w cieniu dużego stojaka, usiedli, odpo­czywali i ocierali pot z twarzy. Helene zdjęła ściereczkę z koszy­ka i rozdała wszystkim kubki. Ciemne butelki z zimnym, domowej roboty piwem pokryły się w upale rosą. Oja wyjął jedną i nalewał wszystkim.

- O rany boskie, jakie to dobre! - jęknęła Helene i wypiła do dna. - Pycha w taki upał.

Oja spoglądał na nią ukradkiem. Włosy kleiły jej się do spo­conego czoła. Duże piersi napinały się pod niebieską bluzeczką. Na karku i ramionach miała mnóstwo paprochów i kawałków siana, które on chętnie by z niej zgarnął. Przesuwałby dłonią po nagim karku i okrągłych ramionach. Rozplótł jej warkocz i pa­trzył, jak długie włosy przesłaniają śliczną buzię. Od tego zakrę­ciło mu się w głowie. Otarł spoconą twarz. Głęboko wciągnął powietrze i znowu nalał ludziom piwa.

Muszę pobyć z nią sam na sam, pomyślał nagle. Muszę z nią porozmawiać. Zapytać ją... Nie powinienem działać zbyt gwał­townie, tłumaczył sobie z bijącym sercem. Po prostu z nią po­rozmawiać. Bo jeśli ona ma zostać tylko do września... Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma czasu, jeśli do czegoś między nimi miałoby dojść. I stwierdził ponad wszelką wątpliwość, że on tego właśnie pragnie. Musi między nimi do czegoś dojść.

Wieczorny wietrzyk marszczył wodę we fiordzie i sprawiał, że drobne fale z chlupotem rozbijały się o brzeg. Po upalnym dniu w powietrzu wciąż jeszcze było rozedrgane ciepło.

Oja obszedł dom dookoła i poszedł w dół przez ogród. Nie­co wcześniej zobaczył, że Helene poszła tamtędy, miała ze sobą ręcznik i kostium kąpielowy. Codziennie, po zakończeniu wie­czornych prac, chodziła się kąpać we fiordzie, zauważył to ja­kiś czas temu. Cicho okrążył szopę na lodzie i zobaczył Helene. Siedziała w kostiumie kąpielowym z ręcznikiem na ramionach i opierała głowę o ścianę szopy. Jakaś gałązka trzasnęła pod jego stopą i Helene wyprostowała się nagle.

- A, to ty?

- Przeszkadzam ci?

- Nie, skąd - uśmiechnęła się. - Tylko ja się po prostu ni­kogo nie spodziewałam. Tutaj wieczorami nikt nie przychodzi, chociaż jest tak pięknie. - Zamknęła oczy i westchnęła zadowo­lona. - To jest takie spokojne miejsce. A ja bardzo lubię fiord.

- Kąpałaś się? - stwierdził Oja i popatrzył na nią przelotnie.

- Tak, kąpię się co wieczór. Woda jest naprawdę bardzo przyjemna. Wcale nie wydaje się zimna.

- Nie, też to zauważyłem. Ja również kąpię się co wieczór, ale ja chodzę dalej, na cypel Stornes - powiedział. - Mam tam swoje miejsce... od dawna - dodał.

Helene skinęła głową. Potem siedzieli przez jakiś czas, nic nie mówiąc. Drozd śpiewak wyciągał jakieś smutne trele w sos­nowym lesie za cyplem. Woda cicho chlupała przy brzegu.

Oja spoglądał na Helene ukradkiem. Powoli wyciągnął rękę i dotknął jej warkocza.

- Masz kompletnie mokre włosy.

- Racja - przyznała z uśmiechem. - Muszę go rozpleść, żeby mi włosy wyschły przed nocą.

Zręcznymi palcami zdjęła wstążkę i rozplotła długie włosy. Rozsypały się na jej plecach, gęste i złociste. Oja wciągnął głę­boko powietrze. Odczuwał nieprzepartą potrzebę dotknięcia jej włosów, ale zdołał się powstrzymać. Usiadł wygodniej i oparł się o ścianę szopy.

- Dobrze się czujesz tutaj w Stornes?

- O tak - potwierdziła z ożywieniem. - Strasznie się cieszę, że dostałam pracę właśnie tutaj.

- A czy nigdy nie chciałaś zostać gospodynią w takim dwo­rze? Nigdy nie miałaś takich marzeń?

Helene roześmiała się. Ciepłym, perlistym śmiechem.

- Ona też o to pytała, twoja matka.

- I co jej odpowiedziałaś?

- Że nigdy o czymś takim nie myślałam.

- Trzeba myśleć o przyszłości.

- Owszem, i ja myślę. Ale wszystko jest jeszcze bardzo nie­pewne. Najpierw chciałabym skończyć szkołę, a potem uczyć się na pielęgniarkę, ale u nas niestety krucho z pieniędzmi.

Znowu zapadło milczenie.

- Może chciałabyś się przejść kawałek w stronę cypla Stor­nes? - spytał Oja cicho.

- Tak, jeszcze tam nie byłam - rzekła, zerkając na niego. - Masz na to czas?

- Dzisiejszego wieczora jestem już wolny.

- Poczekaj, muszę się tylko przebrać w suche rzeczy - po­prosiła Helenę, wstając. - To długo nie potrwa.

Oja siedział i patrzył gdzieś daleko ponad wodą, a ona przebie­rała się za szopą. Serce biło mu mocno w piersi. Czuł, że kolana ma miękkie i że cały lekko drży. Bo w tej chwili był już pewien, pewien, że jej pragnie. Pytanie tylko, czy ona chciałaby jego.

Poszli w stronę cypla. Słońce wisiało na zachodzie niczym czerwonozłocista kula. Góry w oddali były liliowe. Nad wodą pachniało wodorostami i solą.

Kiedy Helene potknęła się o jakiś wystający korzeń, Oja wy­ciągnął rękę i podtrzymał ją.

- Uff, nie patrzę, gdzie idę - roześmiała się dziewczyna.

Przytrzymał rękę Helene w swojej. Ona jej nie cofnęła.

Szli więc, trzymając się za ręce. W sercu Oi buzowała ra­dość, szczęście rozsadzało mu piersi. Kiedy podciągał ją za sobą w górę na ostatnim wzniesieniu przed cyplem, objął ją w pasie.

- Co ty robisz? - spytała cicho, spoglądając na niego nie­oczekiwanie poważnym wzrokiem.

Oja nie odpowiedział. Przez chwilę stał i patrzył jej w oczy. Po czym pocałował ją, pospiesznie i gorąco. Helene zesztywniała w jego ramionach. Pospiesznie cofnęła się o pół kroku.

- Co ty robisz?

- Ja chciałbym... - Oi plątał się język. - Czy mogłabyś sobie wyobrazić, że zostaniesz w Stornes?

- Że zostanę?

- Tak. Że wyjdziesz za mnie za mąż.

Nie zamierzał pytać jej o to tak szybko, ale słowa jakoś same pojawiły się na wargach i nie potrafił ich powstrzymać. Helene wyrwała mu się i odskoczyła.

- Wyjść za mąż...

- Mógłbym dać ci wszystko, co zechcesz - obiecywał Oja lekko zdyszany. - Mogłabyś...

- Mam wszystko, czego potrzebuję.

- Mówiłaś, że chciałabyś...

- Ale nie wyjdę dlatego za mąż.

Oja opuścił ręce i stał w milczeniu, bezradny. Czuł ból w pier­si. Cały dotychczasowy żal zwalił się na niego jakby z nową siłą. Poczuł, że ma łzy w oczach. Helene to widziała, wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia.

- To nie tak, nie chciałam powiedzieć, że cię nie lubię - rzek­ła cicho. - Ale wychodzić za mąż... Ja mam dopiero osiemnaście lat. I wcale cię nie znam. No, nie znam cię dobrze - dodała. - Ale bardzo cię lubię. Nie tak...

- No a gdybyś mnie lepiej poznała, to co?

- Nie wiem - szepnęła z wahaniem. - Ale wychodzić za mąż... to wielka odpowiedzialność. Poza tym ty masz córkę. Co ona by na to powiedziała?

- Jestem pewien, że z nią nie byłoby żadnego problemu. Przez chwilę stali w milczeniu naprzeciwko siebie.

- Ja wyjdę za mąż tylko z miłości - wyznała Helene cicho.

Oja skinął głową.

- A ty... a ty niczego takiego do mnie nie czujesz?

- Po prostu nie wiem - rzekła cicho. - Jest za wcześnie. I nie myślałam o niczym takim, bo nie wiedziałam przecież, że ty...

- Ja ci dam czas, którego potrzebujesz, Helene. Zechcesz się nad tym zastanowić?

Dziewczyna przytaknęła skinieniem głowy. Kiedy znowu ujął jej rękę, pozwoliła mu ją potrzymać.

- A ty jesteś pewien? - dopytywała się.

- Tak - odparł stanowczo. - Ja jestem pewien.

- Twoja mama...

- Ona nie miałaby nic przeciwko temu - rzekł stanowczo.

W końcu tego nie wiem, pomyślał, ale nie potrafił przypusz­czać, że jest inaczej. Matka pragnęła, żeby znalazł sobie nową żonę. Domyślił się tego, chociaż ona nic mu nie mówiła.

Znowu ostrożnie przyciągnął do siebie Helene. Była wciąż sztywna i niechętna w jego ramionach, ale się nie wyrywała. Kie­dy pocałował ją znowu, nie cofnęła się. Serce Oi przepełniała miłość, kiedy tulił ją do siebie.

- Czy potrzebujesz dużo czasu na zastanawianie się?

- Tego nie wiem - rzekła cicho. - Tego ja nie wiem, Oja.

Szli z powrotem po kamienistym brzegu, trzymając się za ręce. Kiedy doszli do szopy, ona mu się wyrwała. Zniknęła, za­nim się zorientował, o co chodzi. Długo stał sam, niepewny, co właściwie czuje.

Ona się zgodzi, myślał, ocierając twarz. Dotykał warg, które ją całowały. Musi się zgodzić. Oja nie mógłby żyć z inną kobietą. Musi ją zdobyć za wszelką cenę.

ROZDZIAŁ 16

Oja sypiał źle. Długo przewracał się w pościeli w gorące letnie noce, nie był w stanie odzyskać spokoju. Wciąż myślał o Helene. Marzył o niej, gdy tylko udało mu się zdrzemnąć, i marzył o niej, nie śpiąc.

Oczywiście rozmawiali ze sobą. On starał się zostać z nią sam na sam tak często, jak to było możliwe. Nic istotnego jednak z tego nie wynikało.

- Potrzebuję czasu, Oja - odpowiedziała Helene, kiedy za­pytał ją wprost, czy się zdecydowała.

- A ile tego czasu byś chciała? - spytał niecierpliwie, obejmując ją. - Pomyśl, co mógłbym ci dać. Pozycja młodej gospodyni w takim dworze nie wszystkim dziewczynom się trafia.

Natychmiast pojął, że palnął straszne głupstwo. Widział to w jej czystym, szarym spojrzeniu.

- Ja nie wyjdę za mąż za dwór - ucięła Helene krótko. - Je­śli mam wyjść za mąż, to muszę kochać swojego narzeczonego. Żaden inny powód nie wchodzi w rachubę.

Oja zaczerwienił się, jakby go spoliczkowała.

- Ale ja przecież co innego miałem na myśli - wymamrotał, pieszcząc palcami jej włosy. - To tylko dlatego, że i ja... jestem taki pewny, że chciałbym z tobą...

- Wcale mnie jeszcze nie znasz.

- Ale i tak jestem pewien.

Kiedy chciał przyciągnąć ją do siebie, wymknęła mu się. Cofnęła też swoją rękę.

- A nie przeszłabyś się ze mną wieczorem skrajem lasu? - spytał. - Powinniśmy ze sobą porozmawiać, gdybyś ty... gdyby­śmy my...

- Zobaczymy - odparła Helene i odrzuciła warkocz na ple­cy. - Teraz muszę nakarmić świnie.

- Mogę ci pomóc.

- Nie, zbliża się podwieczorek - odmówiła stanowczo. - Sama dam sobie radę.

Oja stał i patrzył w ślad za nią. Piekło go w piersi. Nie układa mu się tak, jak miał nadzieję. Myślał, że Helene od razu powie „tak”. Pochodzi przecież z niezamożnej rodziny, Oja wiedział o tym od początku. A możliwość wyjścia za mąż za bogatego człowieka była w jego oczach czymś, czego się nie odrzuca. Mimo wszystko Helene się wahała.

Oja nie mógł tego zrozumieć. I to całe gadanie o miłości... on nie widział w tym żadnego problemu. Nie wiedział zresztą, czy żywi dla niej miłość, czy to tylko pożądanie, nie zastanawiał się nad tym zbyt długo. Najważniejsze, że w końcu spotkał dziewczynę, która poruszyła w nim takie struny.

Po śmierci Herborg on też był jak martwy. I oszałamiające uczucie, które teraz w sobie nosił, uznał za miłość, chociaż mu­siał przyznać rację Helene, że jej dobrze nie zna. To go jednak nie martwiło. Martwiła go jej niepewność, zbyt przesadna, jego zdaniem.

Przez cały dzień pracy chodził niespokojny. Wyglądał tylko wieczoru, bo miał nadzieję, że Helene pójdzie z nim na spacer. Wybiorą się na kamienisty brzeg fiordu. To jedyne miejsce, gdzie możemy chodzić, pomyślał. Wszędzie indziej ludzie stoją w do­mach za firankami i przyglądają się każdemu przechodniowi. Tam na dole nikt ich nie zobaczy.

Do spaceru jednak nie doszło. Zamiast tego przyszła matka i zapytała, czy mógłby odwieźć Helene do domu.

- Odwieźć ją do domu? - patrzył na matkę wzburzony. - A po co ona ma jechać do domu?

- Jej ojciec poważnie zachorował. Helene musi jechać i zo­baczyć, jak on się teraz czuje.

- Mam nadzieję, że nie jest śmiertelnie chory?

- Coś ty, Oja - prychnęła Mali, wpijając w niego spojrze­nie. - Co się z tobą dzieje? Czyżby dziewczyna nie miała prawa pojechać do domu, skoro jej ojciec jest chory?

Oja poczuł, że się czerwieni, spuścił wzrok.

- Pomyślałem tylko, że my też jej potrzebujemy - bąkał nie­pewnie. - Ale naturalnie ją odwiozę, oczywiście.

Zaprzągł konia i przygotował bryczkę, potem stał i czekał na Helene, która biegła do niego przez dziedziniec z małą wa­lizeczką w ręce. Więc mimo wszystko zamierza do nas wrócić, pomyślał z ulgą. Nie wzięła dużej walizki.

- Dziękuję, że robisz sobie kłopot i chcesz mnie odwieźć - powiedziała, ujmując jego rękę, kiedy pomagał jej wsiąść do bryczki.

- Czy z twoim ojcem dzieje się coś złego?

- Mam nadzieję, że nie - szepnęła cicho. - Ale on niedoma­ga od jakiegoś czasu i teraz... mama dzwoniła od sąsiadów - do­dała wyjaśniająco. - Powiedziała, żebym przyjechała do domu na niedzielę. Musimy się zastanowić, czy nie wezwać doktora.

- A nie masz brata, który mógłby zająć się wszystkim, kiedy twój ojciec jest chory?

- Owszem, mam jednego. Ale on się ożenił aż w Rindalen i sam ma mnóstwo zajęć we własnym gospodarstwie. Poza tym mam jeszcze dwie młodsze siostry, które mieszkają w domu, ale one same z mamą sobie nie poradzą, gdyby tata musiał leżeć. No i jest jeszcze Elise - dodała. - Moja siostra, która służy w Gjelstad.

- Miejmy nadzieję, że twój tata szybko wstanie na nogi - po­wiedział Oja.

- Tak, bo ktoś musi prowadzić gospodarstwo... - Otarła dłonią twarz i odrzuciła warkocz na plecy. - Nasze gospodar­stwo jest małe, ale przecież i takim ktoś musi się zajmować. Jeśli mamy z niego wyżyć - dodała.

Oja nie odpowiadał. Siedział i myślał, że może to właśnie jest ta okoliczność, na którą czekał. Gdyby pomógł Helene finan­sowo, dał jej rodzinie jakąś znaczną sumę jako tak zwany dar ślubny... bo przecież jest oczywiste, że oni potrzebują pieniędzy. To by bardzo poprawiło sytuację jej rodziny, a wtedy...

Poklepał ją po kolanie i uśmiechnął się, dodając jej otuchy.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. Helene w milczeniu skinęła głową.

Potem już się właściwie do siebie nie odzywali. Helene sie­działa skulona i smutna, myślała o swoich sprawach, Oja na­tomiast był podniecony i zastanawiał się nad tym, co powinien zrobić. Najpierw muszę porozmawiać z matką, myślał. To ona mogłaby wystąpić z propozycją pomocy finansowej. Z pewnoś­cią zechce to zrobić, Oja nie wyobrażał sobie niczego innego. Można by to przecież nazwać zaliczką na spadek, jeśli już tak będzie trzeba.

Kiedy pomagał wysiąść Helene z bryczki, przytulił ją do sie­bie na moment. Uścisnął i pocałował w policzek. A ona mu na to pozwoliła.

- Powodzenia - rzekł i pogłaskał ją po plecach.

- Dziękuję - szepnęła, spoglądając na niego swoimi szarymi oczyma. - Jeszcze raz dziękuję, że byłeś taki miły i mnie przy­wiozłeś.

- No coś ty - rzekł swobodnie. - Jeszcze by tego brakowało.

- Wrócę w niedzielę wieczorem - obiecała. - Przyjadę podwodą z Gjelstad, bo oni mają zabrać Elise. Siostra też przyjecha­ła do domu - dodała.

- W takim razie ja cię odbiorę w Gjelstad - obiecał Oja. - Już teraz się cieszę, że cię znowu zobaczę. W Stornes będzie bez ciebie pusto - dodał.

Helene milczała. Wzięła swoją walizeczkę i ruszyła w stronę małego gospodarstwa, lezącego na zboczu wzgórza. Oja stał przez chwilę i patrzył w ślad za nią. Potem wskoczył do bryczki i rozpo­czął podróż do domu w bardziej optymistycznym nastroju.

Tego popołudnia odwiedził matkę w tkalni.

- A, to ty do mnie przychodzisz? - spytała zaskoczona, spo­glądając na niego znad krosien. - Czy coś się stało?

- Muszę z tobą porozmawiać.

- Proszę bardzo. Czy dzieje się coś ważnego?

Mali położyła ręce na kolanach, Oi wskazała taboret stojący przy drzwiach, żeby sobie usiadł.

- Chodzi o Helene - zaczął Oja.

Matka skinęła głową. Nie odezwała się. Siedziała tylko i po­zwalała mu mówić.

- Chciałbym się z nią ożenić - wypalił Oja bez wstępów.

Chociaż Mali podejrzewała, że na coś się tam zanosi, to jed­nak podskoczyła, słysząc te słowa.

- Ożenić się?

- Tak - nie czułem niczego takiego jak do niej od... odkąd Herborg... zresztą nie myślałem, że jeszcze kiedyś mi się to zda­rzy, ale teraz...

- Ale ona jest u nas dopiero od dwóch miesięcy - przypo­mniała Mali. - Prawie jej nie znasz, Oja.

- Myślę, że znam ją bardzo dobrze - odparł krótko.

- A co na to Helene?

Oja zaczerwienił się i niepewnie kręcił się na stołku.

- Ona... ona mówi, że potrzebuje czasu. Gada coś o miłości i takich tam sprawach. O tym, że musi być pewna.

- To brzmi bardzo rozsądnie. Małżeństwo powinno prze­trwać całe życie, wiesz.

Oja szurał niespokojnie nogami. Matka jest bardziej po stro­nie Helene niż mojej, pomyślał.

- Chciałbym jej ofiarować ślubny dar - rzekł pospiesznie. - Pewną sumę pieniędzy. Bo oni w domu rodziców Helene bardzo potrzebują pieniędzy, zwłaszcza teraz, kiedy jej ojciec jest chory. Gdybym mógł jej dać...

- Nie!

Odpowiedź padła tak nagle i była tak stanowcza, że Oja pod­skoczył.

Mali patrzyła mu w oczy pociemniałym wzrokiem.

- Nie będziesz sobie kupował żony, Oja!

- Kupował? Ja myślałem tylko, żeby...

- Ale wtedy ona musiałaby przyjąć twoje oświadczyny, żeby ratować swoją rodzinę. Czyż nie tak myślałeś?

Oja kręcił się niespokojnie. Owszem, tak właśnie myślał i nie widział w tym nic złego. Matka jednak najwyraźniej się z nim nie zgadzała. Ciekawe, dlaczego tak uważa? Po prostu nie spo­dziewał się, że ona tak zareaguje.

- Ja nie mam nic przeciwko temu, żebyś się ożenił z Hele­ne - pospieszyła Mali z wyjaśnieniami, skubiąc motek włócz­ki. - Ja naprawdę nie jestem przeciwko temu, Oja. Jeśli oboje tak zadecydujecie, to macie moje błogosławieństwo. Ale nie mo­żesz kupować żony... nigdy! - rzekła ponuro. - W tym dworze nikt nic takiego nie zrobi. To się już raz stało i było to o jeden raz za dużo.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

- Johan Stornes tak zrobił - powiedziała Mali cicho. - Ja byłam równie młoda jak Helene, ja też pochodziłam z biednej rodziny. Mój ojciec popadł w kłopoty i wtedy... ja...

Z drżeniem wciągała powietrze do płuc. Raz po raz przecie­rała oczy.

- Twój ojciec szalał, żeby mnie dostać, ale ja mówiłam „nie”. Nie kochałam Johana, Oja, i powiedziałam mu to. Zasobny dwór to niewystarczający powód, żeby wychodzić za mąż, przy­najmniej dla mnie. Tutaj również chodzi o uczucia.

- No ale mimo wszystko wyszłaś za mąż - powiedział Oja cicho.

- Tak, wyszłam. Twój ojciec położył na stole pieniądze, któ­re mogły uratować moją rodzinę od upadku. I wtedy ja powie­działam „tak” - przyznała Mali. - Nie byłam w stanie postąpić inaczej. Zostałam regularnie kupiona, Oja, i to nie był dobry fundament dla naszego małżeństwa. Czuliśmy to przez cały czas, zarówno twój ojciec, jak i ja.

- Nigdy nie kochałaś ojca? Wiem, że tak powiedziałaś, kie­dy rozmawialiśmy ostatnio, ale...

- Nie, Oja, nigdy go nie kochałam.

- No i kiedy przyszedł Cygan...

- Jo uosabiał wszystko, o czym marzyłam. To nie było właś­ciwe, co zrobiłam, przyznaję, ale to była miłość. Nie miałam siły się jej przeciwstawić. Tutaj we dworze nie dostawałam niczego, jeśli chodzi o uczucia. To było... to było prawdziwe piekło.

- A kiedy ojciec się dowiedział, że Sivert nie jest jego synem?

- Tak, w końcu się tego dowiedział.

- I mimo to mogłaś tutaj zostać?

- Tak, Johan tak chciał. On uważał, że to lepsze, niż gdyby ktokolwiek miał się dowiedzieć o tym, co zrobiłam. Uważał, że to sprawa jego honoru, na który padłby cień.

- A ja?

Mali westchnęła.

- Ciebie przecież on nigdy nie zobaczył. Byłby jednak bar­dzo szczęśliwy, gdyby mógł wziąć cię w ramiona, Oja. On tak bardzo pragnął mieć syna.

- Ale umarł, zanim się urodziłem.

- Tak, na atak serca.

- Tobie musiało to bardzo odpowiadać - rzekł Oja z gory­czą. - Mój ojciec zniknął, ale zostałaś z wielkim dworem. Otrzy­małaś sowitą zapłatę za piekło, w którym przyszło ci żyć, praw­da?

Mali nie odpowiedziała. Wstała i podeszła do syna, usiadła obok niego na stołku. Wzięła jego rękę.

- Rozumiem, że ty tak to widzisz, mój Oja - powiedziała cicho. - Ale tak wiele rzeczy było złych między twoim ojcem a mną... ja niczego takiego ci nie życzę, synu. Ale nie pozwolę ci zrobić tego, co zamierzasz. Bo nikt nie może kupić sobie żony i potem żyć z nią szczęśliwie. W naszym małżeństwie nie tylko ja byłam nieszczęśliwa, Oja - dodała z naciskiem. - Twój ojciec też nie był szczęśliwym człowiekiem. Naprawdę zasłużył na lepszy los, to pewne.

Przez chwilę siedzieli bez ruchu, tuż obok siebie. Mali objęła Oję i przytuliła. Syn oparł głowę na jej ramieniu i zaczął szlo­chać.

- Przecież jeszcze nic straconego, Oja - pocieszała go ci­cho. - Jeszcze poczujesz coś do innej kobiety. Pomyśl o tym. A Helene... daj jej czas, Oja.

- Czas na co?

- Na poznanie ciebie. Na to, by odpowiedziała sobie na pyta­nie, czy cię kocha.

- A jeśli mnie nie kocha?...

- To pozwól jej wtedy odejść - rzekła Mali z naciskiem. - Bo przecież i tak nie byłbyś z nią w takich warunkach szczęśliwy.

Oja podniósł się nieco sztywny, stał przez chwilę i patrzył na matkę.

- Możliwe, że masz rację - szepnął. - Dam jej ten czas i zo­baczę, co z tego wyniknie.

- Tak zrób - poprosiła Mali. - Zrób to, mój Oja.

Po wyjściu Oi siedziała jeszcze przez chwilę sama. To strasz­ne, myślała, jak historia niemal zawsze zatacza kręgi i się powta­rza. Jaki ojciec, taki syn!

Ujęła delikatnie krzyżyk babci Johana.

- Bądź z nim, babciu - modliła się w duchu. - Oja cię teraz potrzebuje. Bądź przy nim.

Po czym wstała i wróciła do krosien. Minęło jednak sporo czasu, zanim mogła znowu pracować.

- No, to chyba Oja wraca z Helene - powiedziała Mali od okna. - Widzę obłok pyłu wzbijany przez bryczkę.

- To może z jej ojcem nie jest aż tak źle - ucieszył się Havard, leżąc na tapczanie. - Skoro Helene nie telefonowała, chciałem powiedzieć. Nie zawiadomiła, że musi dłużej zostać w domu.

- Wyjdę im na spotkanie - postanowiła Mali.

Była bardzo niespokojna, do czego doszło między dwojgiem młodych po drodze z Gjelstad, skąd Oja miał odebrać Helene.

Przez całą niedzielę był mało rozmowny. Chodził w milcze­niu, pogrążony w myślach. Mali to widziała. Niewiele jednak mogła zrobić, żeby mu pomóc, choć tak bardzo by chciała. Tę sprawę syn i Helene muszą załatwić między sobą. Miała tylko nadzieję w imieniu syna, że wszystko ułoży się dobrze. Że Hele­ne z czasem zda sobie sprawę, iż pragnie zostać młodą gospody­nią w Stornes. Mali rozumiała, że dziewczyna się waha. Oja jest od niej sporo starszy, ponadto ma małą córeczkę. A w końcu ona sama musiałaby porzucić marzenia o nauce.

Mali zdjęła fartuch, powiesiła go na krześle przy drzwiach, po czym wyszła na ganek. Bryczka zajechała na dziedziniec w wiel­kim pędzie. Cóż to za dzika jazda, pomyślała gniewnie. Co ten Oja sobie myśli? Na mostku przy pralni łatwo złamać koło, kiedy ktoś jeździ w ten sposób, przecież on dobrze o tym wie!

Wtedy odkryła, że to jakaś obca bryczka. Zatoczyła koło na dziedzińcu i zatrzymała się przed gankiem. Wyskoczył z niej obcy mężczyzna, podając rękę młodej kobiecie. Tamta schodziła ostrożnie i rozglądała się wokół. Obcy zwrócił się twarzą do gan­ku i ruszył w stronę Mali.

Ona z trudem wciągała powietrze. Cała krew odpłynęła jej z twarzy, serce tłukło się w piersi jak szalone. Czuła, że za chwilę zemdleje, i mocno trzymała się jednej z kolumn podpierających ganek.

- Mali Stornes? - spytał obcy, wyciągając ręce.

- Samuel? - wyszeptała Mali zdławionym głosem. Kolana się pod nią uginały, musiała się jeszcze mocniej chwycić kolum­ny, by nie upaść. - Samuel Langmo?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
(Grzech pierworodny 24) Róże z lodu Anne Lise Bogne
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna

więcej podobnych podstron