Marcinkowski Antoni Albert
STARY BIURALISTA
Raz, pewnego lata, musiałem spędzić w mieście kilka najpiękniejszych tygodni w roku; spędzić na załatwianiu nieznośnych interesów, z ciężką tęsknotą w duszy do wsi, do mego ogrodu, do moich drzew starych, do moich kwiatów, do moich ptaszków, do mojej rzeczki płynącej wężykiem w dole wpośród wysp zielonych, porosłych łozą i wierzbami, do moich gwiazd wreszcie, tak ślicznie świecących w nocy przez ciemną gęstwinę białych akacyj i lip starych, wystrzyżonych w szpalery. Musiałem spędzać ranki na łapaniu urzędników w ich eleganckich mieszkaniach, na nudzeniu się w ich przedpokojach, na proszeniu, obiecywaniu, dotrzymywaniu obietnic, na uśmiechaniu się do nich, do ich żon, dzieci, sług, do ich psów nawet, podczas kiedy w duszy zupełnie inne przesuwały się myśli i uczucia.
W juryzdykcyach, które musiałem zwiedzać co ranka, nie mając robić co lepszego, robiłem spostrzeżenia nad kancelaryą, nad pisarczykami, nad naczelnikami stołów i wydziałów, nad całą biurokracyą, widząc tu świat w miniaturze: klassy, kasty, pochlebstwo, dumę, poniżenie, zawiść, zły humor, przyrodzoną pogodę duszy, ostatnią głupotę połączoną z zarozumieniem, nadzieje, ambicye i t. d. i t. d.
Wróciwszy do siebie, po obiedzie, siadałem u otwartego okna z sygarem w ręku, wypoczywając po trudach i patrząc na ulicę, dumając o wsi, marząc o powrocie do domu, i mimowoli przypatrując się ludziom, co przepływali przedemną i ginęli, może na zawsze, z przed moich oczu. Za uderzeniem na wieży godziny trzeciej po południu, wszystkie juryzdykcye wypróżniały się; zgłodniali biuraliści, kanceliści, pisarczyki ze wszystkich stron przeciągali grupami, ginąc gdzieś w wązkich uliczkach starego albo dolnego miasta, jak mrówie rozłażąc się po wzgórzach przepaścistego a malowniczego brzegu rzeki, chroniąc się pod dachy ubogich chatek, poprzylepianych do stromych wąwozów jak gniazda jaskółcze, uwinięte w zielone gałęzie lip, grusz, rozłożystych dębów, albo skryte w bukietach wysmukłych, białokorych brzózek, z ponawieszanemi do dołu warkoczami. Chatki te fantastycznie porozrzucane po górach, nieraz zwracały moją uwagę; często zadawałem sobie pytanie, kto w nich mieszka, jacy w nich ludzie,
jakie ich życie, jakie myśli, marzenia, jakie nadzieje, jaka przyszłość? Ludzie, ludzie, — wszędzie ludzie, wszędzie jedna a razem tak rozmaita historya ich życia! Dlaczegoż chciałoby się koniecznie zajrzeć do każdego serca, dlaczego chciałoby się na dnie duszy każdego odgrzebać jego tajemnicę, dotknąć palcem może najboleśniejszej rany bliźniego. — Dlaczego? Dlaczego łzy co płyną z twarzy obcej, pomimo woli obudzają w nas współczucie, albo zimną ciekawość przynajmniej ? Czyż powód tego interesowania się ludźmi jest tylko zajęciem się egoisty, który radby był rozerwać się nawet historyą niedoli i rozpaczy biedaka, czy też jestto może to uczucie bratnie, jakie mimowoli łączy jednego człowieka z drugim??
Tak myślałem patrząc na dziwne figury przesuwające się przedemną.
Tam biegli młodzi aplikanci, zajadając piróg, który mieli w kieszeni.
Owdzie szli starsi, chcący ukryć przed przechodzącemi swoje ubóstwo; ten miał lepiej zakonserwowany kapelusz, i szedł poważnie, myśląc, że wszyscy mają zwrócone nań oczy; a tymczasem stąpał ostrożnie, by zakryć w bucie dziury, dla których lepszego zamaskowania posmarował skarpetki atramentem.
Ten miał na pokaz kraciaste spodnie.
Tamten swoje bakenbardy.
Ów halsztuk i biały kołnierzyk.
Inny płaszcz nowy z aksamitnym kołnierzem.
Tu były czysto wyczyszczone buty.
Tam frak nabyty na tandecie.
U innego parasol.
A u tego śpilka w krawacie, błyszcząca czeskiemi kamieniami, i pięknie zaczesane włosy, woniejące pomadą różaną. Cóż za szczęście, jeżeli się zbierze tyle grosza, by nająć dorożkę i przejedzie się wieczorem po głównej ulicy miasta! Oczy wszystkich zdają się zwracać na szczęśliwca!
Biedni ludzie! wy wszędzie jesteście ci sami, wszędzie żyjecie próżnością" tem, co to powiedzą o was inni! Od pisarza dzieł filozoficznych, mających żyć wieki, do pisarza poleceń do prystawów i ekonomów, mających zginąć we włosach ekonomówien w kształcie papilotów: wszędzie kryje się w sercu chęć popisania się, chociaż, czasami, widocznie nie ma czem błysnąć. Jedni jak drudzy nadstawiają się tandeciarską, starzyzną.
Ale to są ludzie! — Młodzi, weseli, zadowoleni czemkolwiek; szczęśliwi, bo bogaci skarbem młodości, skarbem duszy świeżej!
Patrz jak szczebiocą, jak się śmieją, jak ich oczy błyskają radością, jak ich twarze ożywiają się, jak nawet czasami są piękne wdziękiem prawie dziecinnego jeszcze wieku.
A ciż starzy, wywiędli, biedzi, schorowani, łysi, siwi, pomarszczeni, postępujący leniwie: czyż i oni byli kiedyś temi lekkiemi motylkami, które dziś bu
jają tak wesoło, by się potem zwinąć w te brzydkie poczwarki!
Taka przyszłość każdego z nas, taka kolej natury całej: wiosna dysząca szczęściem, lato znojne, jesień słotna, zima pokryta szronem, to kolej natury!
Figury te, mniej więcej, stały się moimi dobremi znajomemi, przesuwając się w każdy dzień powszedni przed mojemi oknami. Szukałem oczami wesołego piętnastoletniego blondyna, z wielkiemi, sprytnemi błękitnemi oczami, ze świeżo uśmiechnietemi ustami, z białemi, równemi zębami; czekałem na wymokłą figurę urzędnika, przesuwającą się mimo moich okien, z twarzą bladą, zamyśloną, dobroduszną.: figurę będącą celem żartów i zaczepek innych jego kolegów, spieszących gdzieś na daleki zaułek miasta, aby się posilić i wypocząć po pracy. Z tych złośliwych zaczepek dowiedziałem się nawet imienia i nazwiska starego; koledzy wołając, zwali go Józefem N. Biedny nie umiał się nawet gniewać, brał wszystko za dobrą monetę, kłaniał się, uśmiechał się dobrodusznie i szedł dalej do swojej ubogiej stancyjki, zgiąwszy się we dwoje.
Kto go tam spotka w domu, myślałem sobie w duchu śledząc okiem starego biuralistę: czy żona, dzieci, albo może cztery puste kąty, piec piąty, łóżko, stół i kot stary leżący na starem, jak on, kulawem krześle?
Jakieto życie jego, jaka przeszłość, jakie nadzieje? Czem żyje ten człowiek, co mu słodzi to życie, co
przywiązuje go do jutra? Gdzie się on urodził? Czy tu w ciemnym i brudnym zaułku miejskim, czy może gdzie na wsi, wśród innych ludzi, innych stron, wpośród innych nadziei na przyszłość, wśród dostatku, pieszczot, miłości i szczęścia. Chciałbym koniecznie znać historyą jego życia: żywą, rzetelną., a monotonną i nudną jak życie; historyą człowieka — któż mi ją opowie?
Ma się rozumieć, że nikt, odpowiedziałem sam sobie i kładłem się spać, żeby nareszcie doczekać się wieczora i wyjść odetchnąć świeżem powietrzem. Ale dokąd?
Do publicznego ogrodu? Patrzeć na wystrojone i wygorsowane damy ? Słuchać muzyki pułkowej? Ależ to nudna potrawa, wolałem więc siedzieć w domu.
* * *
W kilka lat byłem w mieście, ale już bez interesów. Jednego wieczora poszedłem przejść się po urwistym brzegu rzeki, po tej ścieżynce udeptanej w ślimak, na tem wzgórzu, na którem w krzakach i ogródkach tyle wygląda dworków, domków i chatek. Jakże tęskno odzywa się z tych klombów głos wałęsającej się pozytywki: co tylko ma smutnego, łzawego, rozpaczliwego, wszystko wygrywa tu ona
jedno za drugiem. A jakie ztamtąd widoki na wodę, na dalekie lasy, brzegi piasczyste, wsie, futory, trakt sadzony wierzbami; na pola i koczujące w górze obłoki.. Daleko, daleko sięga oko, myśl i serce lecą. w dal lazurową, w różowe obłoki zachodu, pozłocone ostatniemi promieniami zachodzącego słońca. Dlaczego tak miło, tak rozkosznie lecieć myślą, gdzieś daleko, daleko od ziemi, by zapomnieć się, zadumać, westchnąć i zapłakać pocichu?
Drapałem się po górach, schodziłem na dół ścieżką wydeptaną umyślnie przez służące, idące do rzeki po wodę; mijałam ogrody zasadzone jabłoniami, gruszami, śliwami; migały przedemną chatki nawpół wlazłe w ziemię, domki w dziedzińczyku, na których dachach spierały się lipy i grusze. Tam w ogródku stał stół nakryty i kipiał samowar; tam w leszczynie hałasowały dzieci; malcy, w szkolnych obdartych mundurzykach łazili po drzewach i otrząsali owoce. Widocznie tu miasto zarywało na wieś: życie ciche, spokojne, proste, ubogie. Ale jak to wszystko musi wyglądać zimą, kiedy śnieg pozasypuje te ścieżynki, te jary i wąwozy; jak się wówczas z niego wydostają, te chatki ubogie, jak wtedy żyją ci ludzie?
— Upadam do nóg panu.
Obejrzałem się i postrzegłem witającą mię starą kobietę. Wpatrzyłem się w nią. — Pani Ewa Koźlicka, wymówiłem nareszcie po długim namyśle.
— Całuję nózi pańskie.
— Jakże się pani miewa?
— At, jak ten groch przy drodze... Ale jakże się ma pan? Ledwom pana poznała! Postarzał się pan, więc jak tu poznać? Te bakenbardy, te wąsy! Nie było tego nic dawniej... Mój Boże, wszakemta ja pana na ręku nosiła! No, a mamaż pańska, a siostry, bracia? Otóż proszę! Niechże pan zajdzie do mnie, choć posiedzi przynajmniej w mojej chatce... — I poczciwa kobiecina biegła otworzyć mi drzwi swego mieszkania.
Chętnie wszedłem pod dach pani Koźlickiej, która kiedyś sługiwała w naszym domu, kiedym był dzieckiem jeszcze; ileto wspomnień wesołych wiązało się ze wspomnieniem tych lat ubiegłych!
— Cóż pani tu porabia.
— At, żyje jakoś człowiek! Utrzymuję kwatirantów, stołuję, piorę, szyję, prasuję; syn uczy się w szkołach: at bieduje człowiek, byle jakoś przeżyć na świecie.
— Kogóż tu pani ma z kwaterujących. — At, różni ludzie młodzi, służący po kancelaryach; najwięcej z gubernskiego rzędu (rządu) pisarze.
— Czy nie mógłby który z nich podjąć się przepisywać mi niektórych manuskryptów?
— At, gdzie tam! To panie do niczego hałastra! O tak, żeby co wypić a zjeść, to to ich. Oj dobrzy bywają ci kwatiranci! Jeden, ten nie służył nigdzie,
przyszedł raz do mojej izdebki, kiedy przekładałam w kuferku... Liczyłam właśnie to, co uciułałam przez czas niemały: było jak raz trzydzieści rubli śrybrnych... Proszę pana i podpatrzył! O je, mówi, u baby hroszy! (o, są u baby pieniądze). Cóż pan powie, niestaje potem tych pieniędzy! Co ja nienapłakałam... Ale jestem pewną, że to on... Taki zawsze był niedelikatny: nigdy bywało inaczej nie powie, tylko babo i zawsze prawie mówił po małorusku.
— Więc nie ma nikogo u pani, coby mógł przepisywać.
— Ale gdzie im! Co oni umieją! Tylko to, że z miski, ta do gęby! Ot mój brat Józef, to tenby mógł; był u Bazylianów w szkołach, pisał tak, jakby sztychował, ale nie do tego teraz! Pokażę panu jego pismo... niech pan zobaczy.
Tu pani Koźlicka pobiegła i wyniosła kuferek, w którym była wiązka papierów zapisanych kaligraficznie.
— Ot jak pisał kiedyś mój biedny brat, Józef N. Imię to przypomniało mi mego chudego, siwego,
bladego, wymokłego biuralistę, którego widywałem codziennie lat temu kilka.
— No, cóż brat pani teraz nie żyje? — spytałem ciekawie.
Na to pytanie pani Koźlicka machnęła ręką, a w oczach jej pokazały się łzy.
— Bodajby lepiej tego nie mówić!
To mię zaintrygowało. Ciekawy byłem tych papierów; widziałem w nich notatki, listy: rzecz ciekawa, myślałem sobie. Poprosiłem o pozwolenie przejrzenia, i pani Ewa była tak dobrą, że nie odmówiła mi tych papierów na dni kilka. Oto są te listy i notatki ułożone podług daty. Nie poprawiałem ich ani w stylu, ani w grammatyce: niech będą takie jak są, bo to cały ich wdzięk, ta prostota, ta ich niewymuszona forma.
Marca r.
Dziś Śgo Józefa, dzień mego urodzenia; dziś mi się zaczyna rok czterdziesty ósmy. Nie chce się wierzyć temu, żeby tak było, ale tak jest! tak jest! Metryka tego dowodzi: wyraźnie stoi w niej, żem się urodził marca r. Kiedyż to życie przeszło, te lata? A tak jest: włosy pobielały, głowa wyłysiała, twarz się zmarszczyła, oczy nie służą; a Bóg widzi, że wszystko przed czasem: nie pora to jeszcze starości! Zapewne nie jest to kwiat wieku ludzkiego, ależ i nie starość!? Praca, praca, ot co! Zdrowa nie ma, sił nie ma, oczy bolą, reumatyzm w kościach, ból w krzyżach, a zawsze potrzeba pracować, potrzeba żyć! Wszystko nic, gdyby tylko oczy statkowały, bez tego nie można pracować; ot już od roku prawie nie mogę pisać przy świecy: zaraz oczy czerwienieją, łzy się cisną, jakbyś cebuli do nich przyłożył. Ale czyżto dawno jak człowiek był zdrów, krzepki, młody? Kiedy te lata przeszły? Jak woda upłynęły, ani się obejrzał człowiek. Młodość moja tak żywo stoi mi w myśli, a czasyż to dziecinne! Matka, ojciec, brat
Ignacy, Ewunia — i nasz dworek w Strokowie, nasz dworek w zielonym sadzie, z lewadą, ze strumieniem, co po niej płynął wprost od młyna, na nim kładka, a z jednej i drugiej strony stare, obwisłe wierzby; a w dali Pawłowa pasieka, tam sianożęcie, za niemi gdzieniegdzie widać rzekę, a za nią bór osnuty sinym tumanem. Zdaje się wczoraj było to wszystko, a wtedy byłem dzieckiem; tam niedaleko od kładki Ignaś zrobił był huśtawkę na wierzbach; tani dąb opodal, w którym wydarliśmy gniazdo siworakszy; grusza, którąśmy otrząsali w jesieni, rozpalali ogień i piekli gruszki w popiele. Mój Boże, jak szczęśliwi byliśmy wtedy, jak nam było dobrze, miło i jasno na świecie! A zimą, kiedy wieczorami przy łuczywie, przędząc kądziel, babunia opowiada nam bajki o zaklętej królewnie, o Iwasiu i starej wiedźmie, o wilku, o wodzie żywej; jak wczoraj — przysiągłbym że to wszystko było wczoraj, tak to wszystko żywo stoi w pamięci. Pamiętam chatkę naszę, kłębki farbowanej wełny wiszące u pułapu, około przypiecka, na którym siadywała babka; kufer zielony, kuty, na którym siadywała matka; stołeczek na którym Eweniu robiła pończochę, albo szyła przysunąwszy się do łuczywa; a w kącie za stołem, na ławie, zdaje się widzę ojca jak leży i pali fajkę na kruciuchnym cybuszku. Mój Boże! i babka, i ojciec, i matka, i brat Ignacy, wszyscy dawno spoczywają w ziemi Jedna Ewunia tylko żyje: dwadzieścia pięć lat nie
widziałem jej, lat piętnaście, o! będzie lat piętnaście, nie odbierałem od niej żadnej wiadomości. Kto wie, może i ona spoczywa z Bogiem, i ja sam, jak palec, jestem na świecie bożym. Nikogo ze znajomych dawnych, którzy znali jeszcze rodziców, którzy bywali w domu naszym, nie ma koło mnie; gdyby przynajmniej kiedy z kim pogadać o tem, co było kiedyś. A miło przypominać sobie dzieciństwo swoje, swoje lata młode, towarzyszy gier dziecinnych. Muszę koniecznie zapisywać sobie wszystko, co mi tylko przyjdzie na myśl, a potem kiedy sobie to odczytam, to będzie mi się wydawać, że widzę niby moich kochanych nieboszczyków. Często mi się śni, że jestem jeszcze dzieckiem i żyję pod strzechą domową; jak to smutno obudzić się i znaleźć się sierotą. Serce się ściska tak boleśnie, że jak dziecko płaczę do dnia białego.
Jeszcze w dzień nic, ale w nocy jak pomyślę o tem osamotnieniu, o tem sieroctwie, to tak robi się przykro, tak przykro, że zdaje się ginąć z tęsknoty. O, jak długiemi wydają się takie nocy; zdaje się końca ich nie ma! Niedawno śniła mi się moja matka: niby byłem chory, wróciłem od księży Bazylianów, a nieboszka matka przy łóżku mojem podjęła mię z posłania, podaje mi ziółka jakieś, potem położy ta na poduszkę i pocałowała mnie w czoło. O! matko moja — rodzona moja! Bóg widzi jak gorąco modliłem się tej nocy za twoję duszę; dałem
półrubelka na mszą. świętą, wikaremu, a nigdy nie ominę żebraka, aby go nie opatrzyć jałmużną, świętą, na intencyą zmarłych moich. Matko moja, módl się za mną, pociesz mnie, wyproś mi u Boga pokój duszny, niech oddali odemnie tę tęsknotę, jaka czasami owłada sercem mojem.
Marca.
Dziś Wielkanoc — święto Zmartwychwstania Pańskiego! Byłem w kościele i szczerze, szczerze modliłem się za moich zmarłych. Przypomniałem sobie te czasy, kiedy to bywało ze szkół ściągamy się do Strokowa, do naszego dworku; jaka to radość była wtedy w domu, ile szczęścia, zabawy, pustoty! Swięconem obdzielają bywało ojciec i matka ze łzami, życząc nam szczęścia i pomyślności wszelkich. Szczęście ! Gdzież ono? Któż mi dziś tak serdecznie powinszuje? Marta rano przyniosła mi buty i powiedziała Chrystos woskres! Poczciwa stara, dałem jej dwa złote. Ona takoż sierota, sama na białym świecie. Mówiliśmy z sobą o zwyczajach wiejskich, pytałem się jej czy nie zna Strokowa, ale ona rodem nie z tych okolic. Szkoda, pogawędzilibyśmy z nią. czasami o tamtych stronach.
Marca.
Byłem dziś u naszego sekretarza: potrzeba było odwiedzić go w święta. Mnóstwo było osób: wszyscy
nasi naczelnicy stołów z żonami. Sekretarz ma córki, a synków w szkołach: tańczono, bawiono się, starsza córka grała na fortepianie, młodzież hasała. W drugim pokoju grano w karty. Szczęśliwi ludzie! żyją nie dla siebie tylko: kochają, są kochani. Czas im musi płynąć tak prędko, jak nam bywało upływają dnie wakacyi w naszym ogrodzie, pod dachem rodziców. Ja byłem tu obcy — sam, jakbym był w mojej izdebce. Smutno Pożegnałem sekretarstwo i poszedłem do siebie o ósmej. Jak się dziś bawią., jak się radują wszyscy! Na placu mnóstwo ludu: śmiechy, gwar, huśtają się na huśtawkach przy świetle latarni; popatrzyłem trochę na to i poszedłem do siebie. Przykro! — nic nie zajmuje. Kiedym szedł do domu, w zaułku już zatrzymał mię sąsiad mój, student Mikołaj N., i wciągnął mnie na herbatę do swego mieszkania. Już po świętach zdaje ostateczne examina z kursu prawa: obiecano mu miejsce, gdy odbierze stopień. Poczciwa, szlachetna dusza! Mówił mi jakim będzie urzędnikiem: — daj mu Boże szczęście! Takich potrzeba nam ludzi: żyć będzie z pensyi, grosza cudzego nie weźmie; za pracę, powiada, rząd mu płaci; celem jego będzie dobro bliźniego. ! takich ludzi daj nam Boże jak najwięcej!
Wróciłem do siebie po dziewiątej; nie mogłem, zasnąć, zapewne herbaty piłem zawiele, a herbata, mówią, sen odbiera. Poszedłem do naszego ogrodu i siadłem na ławce. Drzewa jeszcze ogołocone, ale
w powietrzu już jest coś wiosennego — coś pachnie wiosną,. Deszczyk padał z rana, drzewa w tych dniach muszą się rozwinąć. Wzgórza nasze prześlicznie wyglądają o zmroku: wszystkie dworki i chatki świecą się dokoła, a barki i tratwy na rzece błyskają, ogieńkami. Ze wszystkich stron słychać śmiechy wesołe i krzyki. Pozytywka wałęsa się to tu, to tam w jarach i wąwozach; ślicznie wydaje się jej muzyka. Gra polonez Ogińskiego. Mój Boże! jakże ta nuta chwyta za serce. Ja płaczę. Czego? Bóg to wie jeden; pierś zdaje się, że się rozerwie; coś ciśnie się do duszy i nie może się pomieścić w sercu. Ale lżej płakać teraz, jak w ciemne nocy zimowe. Ślicznieżbo, lubo teraz, kiedy tak wszystko świeci sięr raduje i pachnie wiosną. A też światełka migające w wodzie! Jak czarno odbijają się te krzyże cmentarza na górze czterdziestu męczenników. O! o! gwiazdka prześliznęła się i upadła w wodę — o! druga. Jaka jasna smuga pozostaje po nich na niebie! Jakie to niezgłębione tonie niebieskie! Jakie obłoczki jasne! Go tam się dzieje w górze? Mój Boże, niepojęte są dzieła Twoje! Jakże słodko modlić się pod niebem gwiaździstem, w pierwszą noc wiosenną; dawno już nie śpiewałem pieśni, którą kiedyś tak często śpiewała moja nieboszka matka:
"Sierota ja, ej, mój, Boże. "
Teraz lżej sercu. Pójdę — może zasnę.
Kwietnia.
Jaka wiosna wczesna! Ciepło, drzewa się rozwijają, łąki zielenieją, brzozy pokrywają, się delikatną zielenią. Byłem wczoraj w lasku: kwitną fijołki, miodunka, kluczyki żółte, sen z jedwabnym liściem; wszystko pachnie, wszystko się rozwija i ożywia. Owady brzęczą, czmiele huczą, motyle nawet pokazały się; nie chce się wracać do izby: siedziałbyś i siedział na murawie. A czeka nasza coraz piękniejsza: już nic nie widać piasków z tamtej strony — woda i woda. Czarne dachy cegielni wyglądają z wody, z innych ostrowów tylko łoza wygląda. Aż tu dochodzi z boru zapach sośniny młodej; mówią, zapach ten zdrowy na piersi, i wierzę temu, bo zdaje się, że się lżej oddycha tem balsamicznem powietrzem.
Jak dziecko — jak kiedyś w Strokowie — zbierałem wczoraj kwiatki starannie, wstawiłem je w wodę; co wieczór będę chodził do lasku.
Pan Mikołaj obiecał dać książek, ale mniejsza o nie! — Teraz żyje się tylko wiosną.
Maja.
W lasku było mnóstwo ludzi na majówce; grało dwie muzyki: wszystkim było bardzo wesoło... Wróciłem o dziesiątej. Mówią, że nasz naczelnik ma wyjechać na lato do futoru; przygotowano mu mieszkanie w ogrodzie E... — szczęśliwy!
Maja.
Dziś wracając ze służby spotkałem kondukt; pytałem kogo chowają: odpowiedziano mi, że umarł Sikorski. Jaki to Sikorski? Baltazar Sikorski był, nasz krewny: może to on, ale nie wiedziałem tego, aby tu mieszkał. Pogrzeb był uboziuchny: jeden koń wiózł wóz z trumną, dziewczyna jakaś, zapewne córka, gorzko, gorzko płakała, idąc za wozem. Biedna sierota! Muszę się koniecznie dowiedzieć, jakito Sikorski; wiem, że matka moja była cioteczną babką żony brata Baltazara Sikorskiego... Miałżeby to być on? Biedak umarł w maju, przynajmniej nie bez łez umarł. Nie daj Boże na mnie choroby: ktoby mnie dopilnował w słabości, ktoby zapłakał po mnie? Chyba Marta stara... Musze się dowiedzieć o Sikorskim.
Maja.
O Sikorskim nikt mi nie umiał powiedzieć; muszę się zapytać księdza wikarego na probostwie. Naczelnik nasz wyjechał na futor. Jak ślicznie złoci się jaskier na łące!
Maja.
Byłem na futorze E..., chodziłem z papierami do naszego naczelnika. Jakie mieszkanie, jaki ogród, jakie kwiaty! Woda płynie przez sam środek, łabę
dzie pluszczą się w czystym strumieniu, łazienka z białego płótna. Dom skryty w drzewach, kwitnące. akacye ponachylały się ponad balkonem i zaglądają do okien. — Jaki gabinet, jakie meble!
Naczelnik kazał mi natemperować piór i przynieść mu za następną razą. O! chętnie: miło tu zajrzeć — to jakby raj jaki!
Maja.
Szczęśliwy człowiek nasz naczelnik! Przyszedłem dziś do niego z papierami i przyniosłem mu pióra. Wszedłem do ogrodu o zachodzie słońca, wszędzie cień, owady brzęczą, kwiaty pachną, strumień, szemrze i chłód od wody rozchodzi się w powietrzu. Zastałem naczelnika na balkonie: siedział z książką, bez chustki na szyi. W czasie mojej bytności wbiegła na balkon prześliczna czternastoletnia dziewczyna, brunetka, czarnooka, biała, świeża, włosy jak skrzydła krucze spadały jej w lokach na plecy: wbiegła i prosto ojcu na kolana, objęła szyję jego rękoma I łasiła się do niego jak kotek... Szczęśliwy człowieki Czemuż ja nie mam nikogo, coby mię choć raz popieścił i pożałował?
Długo siedziałem w nocy w moim ogrodzie, na rzece coraz to nowe pokazują się tratwy, światełka błyskają i ślizgają się po wodzie, dwojąc się w jej głębi. Jakie to tęskne wrażenie robią pieśni flisaków, śpiewane na łodziach! Nie jednemu z nich nie przycho
dzi sen w nocy; jakaś myśl ciężka kamieniem cięży na sercu i dla odegnania tęsknoty, śpiewa sobie, ale jak śpiewa! — Ta pieśń, nie pieśń, a łzy serdeczne.
Jak przykro odbija się z północy głos stróża, wołającego przeciągle na wieży: Sluuuchaaaajl
Zasnąłem nade dniem. Mój Boże, dlaczego jestem taki opuszczony od wszystkich? Długo w nocy śpiewałem ze łzami pieśń mojej starej matuleńki o sieroctwie. Niech mię Bóg pocieszy i jego Matka Najświętsza!
Maja.
Pati Mikołaj dał mi książek; śliczne to książki! Niech mu Bóg da zdrowie, że nie pożałował dla biednego tej pociechy. Czytając, człowiek zapomina się jakoś; zdaje ci się, że żyjesz pomiędzy innemi ludźmi; ich radość i smutki przyjmujesz do serca; pełniej jakoś w duszy. Może za to potem smutniej i większa jeszcze próżnia odkrywa się w sercu. Nie wiem tego, bo cóż ja, nie to, co pan Mikołaj: on człowiek uczony, z Akademii, a ja biedny kancelista, co wyszedł z trzeciej klassy ze szkół Bazyliańskich. Szczęśliwi ci ludzie co wiele, wiele umieją; mają o czem myśleć, głowa pełna, dusza pełna, nie tęskna im pewno i nie nudno tak jak nam biedakom. Im więcej myślę, tem więcej się przekonywam, że człowiekowi nie można żyć nie kochając; serce tylko utrzymuje nas przy weselu, przy zadowoleniu. Czemuż.
ja nie mam kogo kochać? Mniejsza o mnie, niech mnie nikt nie kocha — ktoby mnie mógł kochać — za co; ale ja chciałbym mieć kogoś do kochania. Nawet psa nie mam, a to tak miło zobaczyć, kiedy pies macha ogonem i patrzy ci mile w oczy.
A moja matka, jak ona mnie kochała! Gdybym wiedział jak zgłosić się do Ewuni, dokąd pisać.
Nie, muszę sobie dostać jakiegoś szczeniaka; zawsze to weselej będzie w izbie. Potrzeba spytać się Marty, czy nie wie gdzieby dostać pieska: służyćbym go nauczył, i warować, i podawać. Byłaby rozrywka, niby dziecko byłoby w domu. Naczelnik nasz ma zmyślnego psa, pływa jak kaczka; wielkie, straszne psisko, a łagodne jak owieczka: ani na krok nie odstępuje Izabelki, ślicznej córeczki naczelnika.
Maja.
Często tęskno samemu siedzieć w domu, często chciałoby się, żeby mieszkanie nie wyglądało jak cela klasztorna; chciałoby się, żeby to była i żona i dziecko, żeby miało się żyć dla kogoś na świecie: ale pokazuje się, że nie zawsze ci szczęśliwi, co żonaci.
Wczoraj miałem interes do naszego sekretarza: przychodzę, drzwi od ulicy zamknięte na klucz. Dzwonię, dzwonek nie odpowiada, drut zerwany; stukam, nikt nie wychodzi. A tu w izbie gwar i hałas,
słychać głos kobiecy, jak dzwonek dzwoni... Nie mając co lepszego robić, stanąłem przede drzwiami i słuchałem.
— Ot tak z nim zawsze: to Bóg mię skarał z takim mężem, z takim brutalem; to męka nie życie — krzyż — wyraźnie krzyż! Cóż robić? potrzeba cierpieć... I za co, pytam się za co? Czy ja kiedy ciebie durniu łaje, czy ja się z tobą gałganie kiedy źle obchodzę? — Powiedz zaraz mi, powiedz? Aha, milczysz lamparcie... prawda, czujesz sam, że nie ma co na to powiedzieć? Oj ci milczki... to to same najzjadliwsze gadziny... Słuchajże mnie łajdaku, kiedy ja do ciebie jeszcze delikatnie mówię.
Zastukałem silniej do drzwi: wypadł na schody sam sekretarz, oczy miał zapłakane jak malec w szkole; poszliśmy do jego kancelaryi, pogadaliśmy, wyszedłem i on mnie odprowadzał. Nigdy ze mną tak grzecznym nie był. — Idziesz do siebie, spytał mię nareszcie. — Tak jest, do siebie. — Szczęśliwyś człowiecze! Ty i nie rozumiesz swego szczęścia; jesteś sam, masz spokój!
Sekretarz poszedł, a ja rozmyślałem nad tem, co zaszło.
Czyż to prawda, że to tylko umiemy cenić, czego nie posiadamy sami?
Maja.
Dziś siedziałem do późna w ogrodzie; nigdy, zdaje mi się, natura nie robiła na mnie takiego wrażenia jak tego roku: nigdy, zdaje się, nie była ona tak piękną. Po zachodzie słońca niebo było czyste, przezroczyste jak szyba lodu; na tle bardzo lazurowem, malowały się prześliczne obłoki jakichś osobliwszych kolorów: to czarne jak atrament, to bure, złotawe i czerwone. Nad niemi, jak włos cienki, wyglądał księżyc na nowiu; ale potem sierp rósł, nabierał koloru złotego, niebo zciemniało, obłoki pobielały i przesuwały się po niebie jak para lekka.
Jakaś dziewczyna wiejska szła ścieżynką z wiadrami do rzeki i śpiewała prześliczną piosnkę ukraińską; przypomniałem sobie odrazu tę piosenkę ludu, którą jeszcze w dzieciństwie mojem słyszałem. Treść piosnki taka:
Czyż wszystkie te sady kwitną, co się rozwijają,
Czyż wszyscy ci się biorą, co się kochają?
Oj jednę kwiaty kwitną, inne spadają,
Zwykło ci się z sobą biorą, co się nie znają!
Co to jest, że pieśń, kilka prostych słów rzuconych i związanych od niechcenia, wymówionych mniej lub więcej głośno, tak może zasępić duszę człowieka?
Musi to być jakaś niedawno przybyła do miasta wieśniaczka, żywo tęskniąca za wsią swoją i za parobkiem czarnookim, z którym wyrosła razem, a teraz los ich rozdzielił.
Mówią książki, romanse, głupstwo, bajki, wymysł autorów, co piszą je dlatego, by potem sprzedać księgarzom. Otóż wszystko to co oni piszą jest przed nami; czasami coś w życiu napotka się takiego, co tak rozczuli, jak jaka kartka w książce. Czytałem niedawno pana Kraszewskiego książkę pod tytułem: Całe życie biedna; ale czyż doprawdy niema takich biedaków, co caluteńkie swoje życie klepią biedę? O są, są tacy!
Maja.
Dziś chodziłem na górę czterdziestu męczenników; jest to cmentarz, ale lekko musi być leżeć tam kościom umarłych! Jaki tu widok nieobjęty! Oko sięga przynajmniej na milę. Miasto całe jak na dłoni; ludzie jak mrowie ruszają się na wszystkie strony, okna w mieście przy zachodzie słońca jakby w ogniu; a kopuły, jak złote makówki ogrodów bajecznych świecą kupami ze wszystkich stron. A mgłażto, mgła wieczorna! Jak zasłoną przezroczystą pokryła całą dolinę, na której leży miasto; tylko białe wieże klasztorów wypływają z tej zasłony jak panienki w białych sukienkach, i w dali czernieją smugi borów zarzecznych!
Jaki zapach wieje z tych borów sosnowych!
Muszę tu częściej przychodzić!
Maja.
Dziś znowu byłem na cmentarzu; nie długo cieszyłem się jego widokiem. Na cmentarzu była jakaś kobieta, panna czy pani, i gorzko płakała nieboga nad świeżą, niezarosłą trawą mogiłą; biedna sierota! Młode to jeszcze, a same... Niech ją Bóg pocieszy!...
Maja.
Znowu biedna była na grobie. Ależ serce boli patrzeć na te łzy, słyszeć łkania, od których zdaje ci się, że się serce rozerwie. Nie mogłem wytrzymać, żeby nie powiedzieć jej kilku słów pociechy. — Doprawdy, to śmierć, to zabójstwo, to grzech tak rozpaczać, grzech, jak Bóg na niebie, grzech! — Powiedziałem jej to. Oj jakiż głos jej przesiękły łzami, drży w piersi łkaniem za lada słówkiem, rwie się westchnieniem. Nie można nie zapłakać patrząc na łzy sieroce. I ja sam płakałem, zamiast tego, by ją. pocieszyć. Ale cóż jej powiedzieć? Sama biedna na świecie, sierota, sierota, sierota, co się zowie. Ojca straciła; nędza i ludzie źli i ciężko na świecie! Mówi że chciałaby umrzeć... żeby to tylko jedno było dla niej szczęściem...
To córka Baltazara Sikorskiego... Wszak to jedna krew... Moja babka była cioteczną babką żony brata jego, a zatem rodzonej stryjenki tej biednej sieroty.
Powiedziałem jej to; ona nie jest samą, nie jest bez opieki: jam jej naturalny opiekun, krewny, nawet dosyć blizki krewny!
A mila dziewczyna, tylko blada, spłakana, chuda. Mówiłem żeby szanowała zdrowie swoje: nie trudno wpaść w suchoty. Co to młodość, a jeszcze konstytucya słaba dziewczyny; jak raz może dostać suchot!
Ale cóż z nią poradzisz! Milczy, dopytać się od niej niczego nie można.
Zgubione dziecko, widoczna śmierć! Zeschnie, zwiędnie jak ta trawka na pokosie. Boże! pociesz sierotę biedną!
Czerwca.
Długo wczoraj pisałem w nocy; wiele roboty w kancelaryi, sekretarz jak w ukropie. Oczy bolą, głowa bolała, ale powróciwszy z obowiązku, po obiedzie kazałem Marcie zgotować sobie kawy czarnej, położyłem się, zasnąłem trochę i lepiej mi.
Nad wieczorem poszedłem się przejść; zaszedłem do swojej dawnej gospodyni. Poczciwa stara, niedomaga, wnuczkę wydała za mąż; skarży się, że jej przykro, ciężko, sługa sama nie wydoła. Stancyjka moja nie zajęta, dochodu nie ma; szczerze chciałbym zająć ją, ale cóż kiedy dziś nasza kancelarya daleko: niepodobna chodzić ztąd na obowiązek! Jeszcze latem, to nic, ale zimą — nie daj Boże! Nogi już
nie służą tak jak dawniej. A chętnie chciałbym stać u starej znajomej; dobre kobiecisko z kościami; pokój święty, i zgotuje, i opierze i naprawi — i lat dziesięć przeżyliśmy z sobą. Mówi, że jak brata mnie uważa; zapewne i mnie było przykro za dawnem mieszkaniem, ale cóż robić! Naczelnik przeniósł naszę kancelaryą, trudno z nim się kłócić!
Czerwca.
Spotkałem dziś pana Mikołaja: zdał ostatnie egzamina i dostał stopień kandydata praw. Po wakacyach żeni się; ma obiecane miejsce. Daj mu Boże jak najlepiej — wart tego; potrzeba posłuchać tylko jak on mówi o tem, jak to należy wypełniać obowiązek szlachetnie, bezinteresownie, jak się należy poświęcić dla dobra bliźniego: wiekibyś słuchał!
Chodziliśmy z nim do późna po ogrodzie publicznym.
Dziwny z niego człowiek! Pytał się mnie, czym, się kochał kiedy, czy znam ja miłość? Mówił, że życie bez miłości nie jest życiem; mówił, że nie kochając żyłem jak kamień; że umierając nic mi nie zaświeci w przeszłości, że będzie tam ciemno, jakby moje życie całe było jedną tylko nocą długą. Aż łzy mi stanęły w oczach, tak mi żal zrobiło się młodości mojej. Czyż tak, czyż doprawdy nie znałem ja miłości? O! nie! miałem ja matkę — kochała mnie, gorąco kochała. No, i ojciec i Ignaś nieboszczyk
i Ewunia... Ale potem?... potem nikt... prawda. Ale mniejsza o mnie... nikt mnie nie pokocha — nikt nie kochał, widać już tak Bóg chciał! Ależ czemuż ja nie mam kogo kochać, nie mam o kimbym mógł myśleć?
Kiedyś zebrało mi się na serce i powiedziałem
o tem naszemu sekretarzowi; — śmiał się ze mnie! Ot, powiada, oszalał człowiek, chce się mu koniecznie zdrową głowę kłaść pod ewanielię! Na co ci kochać kogoś, kochaj siebie i dość z ciebie będzie! Gdybyś bracie miał żonę, tobyś i ją i siebie w końcu znienawidził! Jabym dziś pozwolił dać sobie przynajmniej sto odlewanych, żem zrobił takie głupstwo: służ, haruj, pracuj, oddaj wszystko żonie, i za to nie miej jeszcze spokoju w domu; gryź się całe życie jak pies z kotem, których nielitościwą ręka w jednym worku związała!... Tak mówił sekretarz
i prawdę mówił, świętą prawdę... Sam byłem świadkiem ich pożycia...
Może więc i lepiej tak, jak jest teraz; ależ ciężko,
ciężko żyć tak bez celu!...
Czerwca.
Całą noc przesiedziałem w ogrodzie, myśląc nad tem, co mi powiedział pan Mikołaj.
Czyż doprawdy ja nie żyłem, zestarzałem się i nie żyłem?
Poszedłem potem do niego, żeby się czegoś więcej dowiedzieć: wszak to człowiek uczony, kandydat
prawa!
Mówiłem mu, co mi powiedział sekretarz. Śmiałsię serdecznie i powiedział mi te dwa wiersze, abym je zakommunikował sekretarzowi:
Kto miłości nie zna, ten żyje szczęśliwy,
I noc ma spokojną i dzień nietęskliwy!
Czerwca.
Powiedział mi wczoraj sekretarz, że przedstawiono mię do nagrody, że mam odebrać czterdzieści rubli srebrnych. W porę przyjdą te pieniądze; potrzeba mi bardzo wielu rzeczy: mój vice mundur dobrze wytarty na rękawach, szarawarki także już nie nowe, ostatnia para butów na nogach. Potrzebaby było koszul, no i jeszcze niektórej bielizny; płaszcz już stary; brak herbaty i cukru, choć tylko rano, i to nie zawsze, pijam herbatę... Jakoś zdrowiej, kiedy się napiję herbaty: ogrzewa i wzmacnia! Ależ za to będą pieniądze; mam jeszcze rubli ze dwanaście, a czterdzieści w nadziei, ogółem będzie rubli; pięćdziesiąt dwa; pensya za kwartał będzie mi się jeszcze należeć... No, dzięki Bogu, teraz człowiek, jakoś przy pieniądzach... to jest nie teraz, ale za odebraniem nagrody, do której jestem przedsta
wiony...
Czerwca.
Chodzę dziś jak nie swój! O ! bo też ostatniemi dniami wiele miałem zajęcia. Szóstego czerwca spotkałem na ulicy biedną sierotę po Baltazarze Sikorskim; biedna dziewczyna, w tym wieku tyle już ucierpieć, tyle doświadczyć! I nikogo, nikogo, coby się nią zajął! Sierota, co się nazywa sierota! A! aż serce boli pomyśleć! I co ona winna biedaczka, żeby tak cierpieć i doświadczać nędzy? Wracając z przechadzki, znalazłem ją siedzącą na wschodach kościoła: oczy zakryła dłońmi, a łzy gorące strumieniem płynęły przez palce. Powiedziała mi, że nie ma gdzie głowy położyć!... że nie ma swego kąta... że przyjdzie jej niebodze nocować pod kościołem, jeżeli dziesiętnicy nie wezmą do policyi, jako włóczęgę, walającą się pod parkanem... Ależ to krew nasza!... Babka moja była cioteczną babką żony jej stryja... Mówiłem jej o tem... wziąłem ją pod swoją opiekę, odprowadziłem do mego dawnego mieszkania, nająłem dla niej mój dawny pokoik, poruczyłem ją starej mojej gospodyni... Biedne dziecko, ani ojca, ani matki, nikogo, nikogo, samiuteńka jak palec!... Obiecała moja stara wynaleźć dla niej robotę, ale co to jej robota, czyż ona utrzyma się z tego? Czy to siły są w tym wieku do pracy ustawicznej? — A miła dziewczyna — dobre jakieś, poczciwe stworzenie; aż żal bierze patrzeć! Widać lepiej się miała
dawniej, za życia rodziców, i tak potem zaraz przyjść do nędzy! Poczciwe dziecko, zaraz udało się po opiekę do Boga i pod progiem domu Bożego znalazła się opieka... O! dobry Pan Bóg! Muszę przepisać dla Tekluni pieśń mojej nieboszki matki:
"Sierota ja, ej! mój Boże!"
Czerwca.
Już nareszcie wszystko w porządku w mieszkaniu biednej sieroty; ma wszystko co potrzeba na pierwszy raz: i pościółkę i sprzęcik jaki taki; potem postaramy się o resztę. Biedne dziecko! I to tak ludzie wyrzucili na ulicę, w jednej sukience! Przykro niebodze samej na nowej kwaterze; muszę się przenieść na tamtą część miasta. Tam zdrowiej daleko; daleko chodzić, ale ruch potrzebny jest koniecznie dla człowieka, co ustawicznie siedzi nad stołem. Nie daj Boże nikomu tej sedenteryi: krzyże bolą — całkiem jak złamany człowiek po kilkogodzinnej pracy. To będzie dobre dla zdrowia przejść się co dnia na drugą stronę miasta; niemasz jak agitacya! Zimą, zapewne ślisko; w jesieni błoto, wiatr — ale nie zawszeż wiatr i błoto! Czyż bojąc się wilka, w las nie iść? A potrzeba koniecznie być mi blisko dziecka, mojej sieroty biednej; wszak teraz ja jej opiekun; któż się nią zajmie jeżeli nie ja? Poczciwe serce; tak to czuje, tak to nie chciałoby być ciężarem, jak gdyby ona mogła komu być ciężarem! Ze wszyst
kiego widać, że nie do tego sposobiła się, aby zarabiać igłą. Panna co się nazywa; daj jej tylko mantylkę, sukienkę, kapelusz taki jak tam noszą te panie, a nie ustąpi im, ręczę za to!
LIST PANA JÓZEFA N. DO PANNY TEKLI SIKORSKIEJ.
W. Tekli Sikorskiej.
Czerwca.
Panno Teklo Dobrodziko! Posyłam Pannie Tekli modlitewkę przepisaną do Opatrzności boskiej i pieśń: Sierota ja, ej, mój Boże; jedyna to pieśń w niedoli i sieroctwie! Lżej się robi na sercu odśpiewawszy ją przed obrazem N. Panny. Nieraz kiedy w nocy spać nie mogę, kiedy ni ztąd ni zowąd cisną się do głowy wszelkie myśli ciężkie, odśpiewam ze łzami pieśń, którą śpiewała kiedyś moja nieboszka matka i jak ręką zdjął ciężar tłoczący serce. Proszę ją odczytywać tymczasem; potem nauczę nuty: nuta bardzo żałobna i tkliwa. Nie martwże się mateczko i nie płacz, Bóg miłosierny nie opuści sieroty, a co ci będzie potrzeba, panno Teklo Dobrodziko, mów mi otwarcie, wszak my swoi, wiesz że moja babka była cioteczną babką żony stryja twego; jakie tu ceremonie — proszę do mnie jak w dym. Dla mnie, wierz mi mateczko, nic nie może być słodszego jak ci usłużyć w czemkolwiek; dla mnie to taka radość,
że i wypowiedzieć trudno! Teraz nas dwoje, wzajemnie możemy się pocieszać w niedoli, w smutku; a nie masz większej boleści, jak cierpieć i nie mieć się komu poskarżyć. Dziś już nie bywa mi tak przykro jak przedtem; już teraz i nie myślę o sobie. Co ja? Co mnie potrzeba? Ot tobie Tekluniu to co innego; młodemu życie się otwiera: — wszystko co innego, nie to co nam!
Niechże cię Matka Boska błogosławi i ma cię w swojej świętej opiece prawdziwy przyjaciel panny Tekli Dobrodziki i sługa
Józef N.
W. TEKLI SIKORSKIEJ.
Czerwca.
Panno Teklo Dobrodziko! Jak się tam panna Tekla ma? Ja wczoraj nie mogłem przyjść ani na momencik; zajęcie ogromne, nasłano nam moc papierów. Wszyscy jesteśmy teraz jak w pługu: w nocy nawet siedzieć potrzeba. Wczoraj, kiedym z północy szedł spać, widziałem światło w okienku panny Tekli; co tam pani robisz tak późno! Ej nie pracuj mateczko tak przy świecy: szkoda oczu, a nic tak ich nie psuje jak praca przy świetle; już lepiej wstać rano. Ot u mnie dziś tak łzy płyną z oczu, że niech Matka Boska zachowa! Posyłam pannie Tekli Dobrodzice kilka obrazków. Prześliczne! takich jak żyję
nie widziałem jeszcze: wszystko robota zagraniczna, kolory żywe, złoto, srebro — cacko i tylko! Kazałem je oprawić: proszę je zawiesić nad łóżkiem. Jeden obrazek wyobraża N. Pannę Łaskawą; drugi N. P. Berdyczowską; trzeci N. P. Ostrobramską, łaskami słynącą w Wilnie; czwarty N. P. Częstochowską,. Niech Matka Boża pocieszy twoje serce Tekluniu droga; bądź dobrej myśli mateczko, a pamiętaj, że w razie potrzeby masz na zawołanie szczerego przyjaciela i sługę
Józefa.
W. JÓZEF N.
Czerwca.
Panie Józefie Dobrodzieju! Jak ja się wypłacę tobie za te starania i za tę prawdziwie ojcowską opiekę, którą mię otaczasz? Bez ciebie coby się stało ze mną? Psujesz mnie, dalibóg psujesz? Na co mi te kwiatki? Powiedziałam kiedyś o kwiatkach, a pan natychmiast wystarałeś się ich dla mnie. Rano i w wieczór ze łzami modlę się za ciebie przed temi obrazkami, które mi przysłałeś panie Józefie. Ale zmiłuj się nie rób już więcej nic dla mnie; ja nie chcę tego, ty sam panie Józefie potrzebujesz wygód, więcej daleko niż ja. Ja młoda wszystko przeniosę, a twoje zdrowie pewnie słabsze i sił nie tyle co u mnie. Dla mnie zmieniłeś mieszkanie, zająłeś
ciemna wilgotną izdebkę i chodzisz ztąd taki świat, aż na drugi koniec miasta! No, czyż to się godzi? Marta mówiła, że aż zapłakała, kiedy przeniosła na nową, kwaterę pańską niektóre rzeczy — tak to było biedne, posępne, brudne. Panie Józefie, nie narażaj dla mnie twego zdrowia, bo mię to martwi; czyż za to, żeś był tak miłosierny, żeś przygarnął sierotę opuszczoną, masz sam cierpieć na zdrowiu? Albo te podarki! Z każdym dniem zawsze coś nowego: to obrazki, to kwiatki, to owoce, to chusteczka, to perkalik na sukienkę, a na to wszystko potrzeba pieniędzy nie mało, a samemu pewno niestaje na tysiące potrzeb i wygód. Zaklinam cię, panie Józefie, nie troszcz się tak bardzo o mnie; już ja teraz sama sobie dam radę. Czemu tak rzadko bywasz u nas, mój opiekunie kochany? Twoje odwiedziny, panie Józefie, więcej daleko robią mi przyjemności niż wszelkie podarunki, któremi mnie obsypujesz. Niech ci Bóg wynagrodzi stokrotnie twoje dobrodziejstwa, które świadczysz twojej, do grobu wdzięcznej ci, słudze
Tekli Sikorskiej.
W. TEKLI SIKORSKIEJ.
Czerwca.
No, i coś ty oto popisała mateczko, Teklusiu droga? Czyż można było coś podobnego napisać? Czyż ja dla panny Tekli przeniosłem się na tę uli
cę? Ja dawno chciałem tu mieszkać: tu raj i tylko! Odtęsknić się nie mogłem wyniósłszy się z mojej starej kwatery, za tą ulicą cichą a cienistą. Gdzież takie ogrody jak tu, gdzie takie stare orzechy włoskie, lipy, jesiony, jabłonie? A lipy, lipy — to rozkosz! Tu tylko i żyć. Uważasz mateczko, Tekluniu droga, jak już zaczyna pachnąć kwiat lipowy? Wieczorami, rankami, zwłaszcza otworzywszy okno, jak balsam jaki, tak aromatycznie pachnie powietrze. Ztąd kąpiel w rzece blizko, tylko zejść na dół i zaraz mielizna; piasek żółty, woda bystra a świeża. To tylko i utrzymuje mnie ta kąpiel. Zdaje się, wykąpawszy się, że się człowiek na nowo na świat narodził — tak rzeźwo i lekko. Niech panna Tekla chodzi kąpać się; to zdrowo, bardzo zdrowo. Proszę się o mnie nie troszczyć; ja teraz jestem szczęśliwy, lekko mi na sercu; teraz nie jestem sam — nie jestem już stary sierota. Każdy list panny Tekli jest dla mnie niewymowną rozkoszą; pani myśli o mnie, modli się nawet za mnie, no, czyż to nie szczęście? A dawniej na całym świecie nikogo nie było, coby o mnie myślał, coby się pomodlił za mną do Boga. Daruj mateczko, że nie chodzę często do ciebie, ale tak lepiej; jeżeli masz co do mnie napisz i przyślij list swój przez starą gospodynię. Nie wiesz jeszcze co to są ludzie i złe języki. O tak, z niczego gotowi coś wymyślić i rozgłosić, nie troszcząc się o to, że
najniewinniej odejmą, dobrą sławę sierocie. Ja patrzej na ciebie, panno Teklo, przez moje okno i widzę cię jak siedzisz nad robotą u swego okienka i dość mi na tem. Pierwej i tej nie miałem pociechy — wszyscy mi byli obojętni, jak i sam byłem obojętnym dla wszystkich. No, ale niechże cię Bóg błogosławi i ma cię w swojej świętej opiece.
panny Tekli Dobrodziki szczery przyjaciel
i sługa
Józef.
W. TEKLI SIKORSKIEJ.
Czerwca.
Wczoraj wieczorem chodziłem po ulicy i słyszałem jak śpiewałaś siedząc u okna, Tekluniu droga. Na co wybierasz takie pieśni tęskne; aż łzy mi bryznęły z oczu, słuchając tę dumkę płaczliwą. Lepiej pomódl się mateczko, jak co przykrego zbiegnie ci na myśl, albo zaśpiewaj pieśń sieroty do Boga pocieszyciela. Na święto dostanę ci książek, panno Teklo; obiecał mi dać pan Mikołaj. A co, mateczko, czy wierszyki lubisz, czy tak prosto prozą pisane książki? Prozą może lepiej — więcej zajmują i nauczają więcej. Szkoda, że nie mam teraz bardzo zajmującej książki, którą miałem zimą; był to romans pod tytułem: Rynaldo Rynaldini. Bardzo zajmu
jące dzieło. I spać się nie chce czytając — tak bierze ciekawość co to dalej będzie. Zdaje się i nie piłbyś i nie jadł i nie spał, a wszystko czytał. Czy nie masz panno Teklo jakiej przyjaciółki, coby cię odwiedzała? Stara moja gospodyni nie wiele cię zabawi, prędzej znudzi, bo wiecznie jedno i to samo powtarza. Taka już jej słabość; ja ją, znam dobrze. Bywało opowiada mi jedne i te same anegdoty ze swego dzieciństwa co dnia prawie. Ale stara poczciwa z kościami.
Józef.
W. JÓZEF N.
Czerwca.
Już nie jestem samar wnuczka gospodyni mojej przyjechała do babki i podobno ma tu zabawić długo; prawie zawsze pracujemy razem. Ale na niedzielę i święto książek chciałabym dostać — to rozrywa myśli smutne. Dawniej wiele czytałam. Tyleto i radości w świecie — i modlitwa, a bez niej możeby i na świecie trudnoby było wyżyć! Pieśń sieroty śpiewam co wieczora; przyjdźże panie Józefie, będziemy ją śpiewać razem: wszak im więcej osób modli się, tem lepiej Bóg przyjmuje modlitwę. Ludwisia, wnuczka gospodyni, śpiewa razem ze mną pieśń nieboszki matki twojej. Przyjdźże panie Józefie, bo będę się gniewać. Co nam ludzkie ję
zyki! Powiem to, co mówi Ludwisia: "psie glosy nie idą pod niebiosy. "
wdzięczna i obowiązana sługa
Tekla S.
W. TEKLI SIKORSKIEJ.
Czerwca.
Panno Teklo Dobrodziko! Dostałem ci książeczkę, rekomenduję; przeczytałem ją wczorajszej nocy, przy świecy, od deski do deski, niezważając nawet na moje chore oczy. Z początku myślałem tylko zacząć, ale niepodobna było przerwać czytania, taki interes obudziła we mnie powieść pana Kraszewskiego. Jestto Historya o bladej dziewczynie z pod Ostrej Bramy, z tego samego miejsca, Tekluniu droga, zkąd Matka Boska Wileńska, co wisi nad twojem łóżeczkiem. A ślicznażto, a czuła ta powiastka! Potrzeba płakać, — potrzeba nad nią płakać koniecznie! I nauka moralna jest. Przeczytaj mateczko tę książeczkę z uwagą.; może być ona u panny Tekli przez cały tydzień: niepotrzeba się spieszyć. Pan Mikołaj taki dobry, że dał ją na cały tydzień. Dziś wieczorem zajdę do starej mojej gospodyni i pogawędzimy z sobą, a Ludwisi proszę powiedzieć, że jest swawolnicą, że znam ją oddawna
i wiem co ona za zac. No, ale bywajże mi zdrowa panno Teklo Dobrodziko.
Twój szczery przyjaciel i najniższy sługa
Józef.
W. Ludwice proszę się kłaniać.
W. TEKLI SIKORSKIEJ.
Lipca.
Wczoraj późno wróciłem z przechadzki; szedłem przez główną ulicę, mimo magazynów E....; wnętrza były oświecone i przez ogromne szyby wyglądały ztamtąd prześliczne rzeczy, nagromadzone jakby naumyślnie na pokuszenie serca ludzkiego. Nigdy przedtem nie zwracałem uwagi na te wszystkie cacka; wczoraj długo stałem przed magazynem Framowej, przypatrując się różnym strojom kobiecym, rozwieszonym po szafach i wieszadłach. Jakieżto śliczne mantylki, kapelusiki, kołnierzyki i Bóg wie nie co! Gdyby to pieniądze, myślałem sobie, kupiłbym coś z tego wszystkiego dla panny Tekli. Ale gdzie nam biedakom myśleć o tych przepychach! Jednakże mateczko nie można być bez kapelusika i salopki na wacie; przyjdzie jesień, chłody, wilgoć, potrzeba będzie koniecznie czegoś ciepłego; nie daj Boże przeziębić się: zdrowie to rzecz główna. Obiecano mi wydać nagrody rub. sr. ,
ot i będzie za co oporządzić się. No, ale jeszcze będzie czas na to. Jakże tam podobała się pannie Tekli książeczka? Proszę do mnie napisać długo, długo. Piór dziesiątek zatemperowanych posyłam; jakie mateczko lubisz piórka, czy cienkie, czy miękkie, żebym wiedział jakie ci do ręki.
Szczery przyjaciel i sługa
Józef.
P.S. Ćwierć funta herbaty i funtów cukru posyłam; czasami zajdę wieczorem, ot razem i herbatki wypijemy z sobą. Rano nie można się obejść bez tego; dla zdrowia, mateczko, niemasz nic lepszego jak herbatka. Pij mateczko, na zdrowie ci; bądź tylko spokojna i dobrej
myśli!
W. TEKLI SlKORSKIEJ.
Lipca.
Pyta mię panna Tekla, co ja robię w domu, że tak rzadko, zaledwie dwa, trzy razy w tygodniu, zachodzę do niej? O tak, mateczko, jedno z drugim nic a nic nie robię; roboty wielkiej w kancelaryi niema, to i w domu nic się nie robi. Nie wiem sam co mi się zrobiło, tak rozleniwiałem, że to strach! Dawniej książki czytywałem, teraz ochota do nich nie bierze; ot takbym siedział sobie, albo leżał i du
mał, dumał, dumał, albo drzemał..... Widać taka kompleksia, spoczynku potrzebuje. O tak, teraz mię lada co zajmie, zapatrzę się, zadumam się i dobrze, spokojnie, jasno w duszy. Ot, wczoraj wstałem rano, wyszedłem do ogródka, usiadłem na ławce pod leszczyną i siedziałem godzin dwie przynajmniej; siedziałbym dłużej, ale Marta przyszła wołać na herbatę, samowar kipiał. A co mnie zajmowało? Oto gołębie fajfry z sąsiedniego dworu, latały w górze, kołowały, przewracały się w powietrzu i znowu latały wkoło. To tak mię zajęło, żem o bożym świecie zapomniał; śliczne, białe gołębie! W świetle wydają się raz różowe, to złote, to jak śnieg czasami w pogodny dzień zimowy. Wieczorem siedzę na tej ławce i patrzę na wasz dziedzińczyk i okno panny Tekli; jak zapalicie świecę, okno wasze jakby pokryło się złotą lamą i widać jak chodzicie po pokoju z Ludwisią, jak siadacie u okienka i rozmawiacie z sobą do późna. A z mojej ławki patrzę na was i tak mię to zajmuje, jak te gołębie kołujące w powietrzu. Każden śmiech głośny dochodzi do mnie i serce raduje się we mnie, że wam tak wesoło, że ty nie tęsknisz mateczko. O jak mi ciężko Tekluniu droga, widzieć każdą łezkę twoją, każdą zadumę w oku! Czego ty tak tęsknisz, czego tak harujesz dziecko moje drogie? Czego ci braknie, powiedz; wszystko zrobię dla ciebie, co tylko będę mógł zrobić. O! czemu ja nie bogaty,
nie pan jaki, żebym mógł ustroić ciebie, tak jak się stroją, panie miejskie, dać ci dom, karety, wygody wszelkie! Ale cóż ja, biedny biuralista tylko!
Przyjdę, mateczko, przyjdę posłuchać czytania twego; oj jak ty czytasz ptaszeczko moja! Słuchając ciebie pomimowoli zapłaczesz. Zdaje się że to dusza gada, że wypowiada wszelkie troski, żale, boleści, co długo leżały na dnie samem serca. Nieraz, kiedy czytałaś Historyą bladej dziewczyny pana Kraszewskiego i tak płakałaś rzewnie, nieraz chciałem wziąć cię za rękę i spytać, co ci jest Tekluniu, co tak boleśnie rozdarło twoję młodą, piękną i czystą duszę?
Jeżeli masz co na sercu, powiedz mnie; ja podzielę twoję boleść — będziemy cierpieć we dwoje; nie tak ciężko będzie nieść ten ciężar tobie samej mateczko. A o mnie nie troszcz się; co ja? Ja mężczyzna, mnie nic niepotrzeba; nie wzrosłem ja w rozkoszach, wreszcie mam wszystko; ty tylko moje życie bądź spokojna, wesoła, a to czasami Tekluniu droga jesteś zupełnie jak ten ptaszek, co go świeżo w klatce osadzono, a on trzepocze skrzydłami, bije się o jej szczeble. Bóg z tobą! — jesteś sierota, ale my wszyscy mamy w niebie Ojca, co pamięta o nas.
No, ale cóżto ja popisałem? Wybaczaj Tekluniu droga, nie umiem ja pisać tak składnie jak w książce; co w sercu to i piszę. Bądźże zdrowa mateczko,
niech cię Bóg ma w swojej opiece i Matka jego Przenajświętsza. Twój szczery przyjaciel i sługa wierny
Józef.
Lipca.
Febo Tekluniu droga, zawsze śpiewać tę smutną dumkę, a wiecznie wracać się do jednej zwrotki:
Pobubyła orlycia ditki
Po doriżeńci bjetsia;
Oj znaty kozaka, wrażoho syna
Szczo z syroty śmijetsia! *.
To nie pieśń, to prędzej płacz, lament jakiś, narzekanie na los, na ludzi, na świat, na wszystko! Zdaleka niepodobna słuchać tej pieśni bez łez; a tyle boleści w głosie panny Tekli, że to aż serce pęka. Co tobie ludzie zrobili, moje ty dziecię drogie? Dlaczego nawet w uśmiechu twoim coś zawsze jest gorzkiego; zdaje się, że dlatego się tylko uśmiechniesz czasami, żeby pocieszyć mnie, starego twego przyjaciela. Dajmy pokój smutkom; co przeszło, niech nie powraca więcej! Ot jutro mateczko w teatrze mają grać coś bardzo pięknego; i śpiewy mówią będą i tańce: pójdziemy panno Teklo na ara
* Pogubiła orlica dziatki,
Po drodze się bije;
Oj znać kozaka, wrażego syna,
Co się z sieroty naśmiewa.
fiteatr, i zobaczymy to dziwo. Dają, Hamleta, księcia duńskiego: ma to być bardzo piękne. Dziś odebrałem za kwartał pensyą; pieniążki są, potrzebaż się czasami rozerwać, a to siedząc ustawicznie nad pracą, można umrzeć. Mnie nic staremu, ale tobie Tekluniu sedenterya ustawiczna, praca, myśli
o twojem sieroctwie — to wyraźna śmierć. Potrzebna koniecznie rozrywka. Do widzenia się mateczko. Twój przyjaciel i sługa wierny
Józef N.
W. JÓZEF N.
Lipca.
Psujesz mnie panie Józefie, dalibóg psujesz. Czyż potrzebny nam teatr? Pieniądze niezbywają, u ciebie, mój dobry przyjacielu, aby je tracić na rzeczy zbyteczne. Przyjmuję bilet do teatru, byle tobie zrobić przyjemność. Dawno już nie byłam w teatrze; inne wtedy były czasy, inna pozycya moja: ale przypominam sobie, że ty dobry mój opiekunie nic jeszcze nie wiesz o mojej przeszłości; nie pytasz mię o wczoraj, i jak ojciec pieścisz mnie
i psujesz. Mam ja gdzieś moje notatki, które pisałam kiedyś dla rozrywki, dla pociechy w niedoli; muszę je wyszukać i przesłać tobie, panie Józefie. One cię zajmą jak powieść jaka, bo masz dobre, poczciwe serce. No, ale to inną razą: dziś wiele jeszcze mam roboty do skończenia. Przychodź do
nas na herbatę; Ludwisia ma się z tobą wykłócić,że zapominasz o nas.
Tekla
W. Tekla Sikorska.
Lipca.
Piszesz mateczko moja, Tekluniu droga, że nie pytam się o wczoraj, o przeszłość twoję; ptaszeczko ty moja, przeszłość ta nie należy do mnie: to tylko, co jest, należy do mnie, bo to cieszy moje sieroctwo opłakane. Ty jesteś z nami i weselej nam i lżej nam biedę klepać. Gdyby tylko tobie było dobrze; ale Bóg da dadzą mi nagrodę i wszystko pójdzie lepiej. Ot mówisz, że i robota twoja zbywa się dobrze; — byle tylko Bóg pobłogosławił nadal, a jakoś to wszystko pójdzie! Mam ja moje zapasy, mam, nie bez tego; przeciągnie się do nagrody. Kapelusik mateczko, kupiłem tobie i na salopkę nabrałem; bez tego nie można się obejść; książeczek dostanę i przyślę koniecznie. W niedzielę pójdziemy daleko za miasto, do W. klasztoru. Jakie tam widoki, jakie drzewa, a miasto w dali jak na dłoni, caluśkie — choć domy policz; wszystkie kościoły, klasztory, wieże, ogrody — wszystko to jak na landszafcie. No, ale to zobaczysz sama mój aniołku, jak da Pan Bóg doczekać niedzieli w zdrowiu.
Twój przyjaciel i sługa wierny
Józef.
PAMIĘTNIK PANNY TEKLI SIKORSKIEJ.
Dzieciństwo moje! Jak gdyby ono wczoraj jeszcze było, tak je pamiętam żywo!
Rodzice moi trzymali maleńką possesyą na Polesiu; wieś Zapadnia była położona w lasach, w pośród błot, łąk zielonych, nad rzeką. Ogród nasz dotykał brzegu rzeki; jak dziś pamiętam zielone kępy porosłe łozą, ługi zielone za rzeczką, bór dymiący się mgłą sinawą i krzyki ptastwa, odzywającego się rozmaitemi głosami na błocie. Dziwne było moje dzieciństwo: dzikie, swobodne, rozkoszne! Latem bywało, ledwie na obiad zajrzę do domu, resztę czasu wiecznie jestem w polu, w lesie, na łące. A śliczneż bo to były dnie tego dzieciństwa: takie jasne, pogodne, szczęśliwe! Byłam sama, ale nic nie czułam mojej samotności. Wstanę bywało rano, pomodlę się, zjem śniadanie, matka idzie do gospodarstwa, a ja na ogród. Na rzece pływa w czółnie stary nasz siwobrody rybak Jędrzej; zawołam tylko na niego z brzegu, on poruszy kilka razy wiosłem i łódź jego już stoi u brzegu; ja siadam na czółno i dalej na rzekę. A jakie śliczne lilie białe rosły u nas na rzece, jakie makówki złote, jakie śliczne liście łopatniku słały się po wodzie, jakie ciemnozielone pręciki sitowia naginały się nad czółnem naszem! Tam biega po wodzie ku
reczka, tam w trzcinie stoi czapla, tam łyska unosi się z przeraźliwym krzykiem ponad rzeką. Stary Jędrzej zbierał mi orzechy wodne, lilie, sitowie; dawał mi srebrne płotki z czerwonemi skrzelami, złotawe karasiu, a jam je wpuszczała w słoje napełnione czystą wodą. Po obiedzie wysłuchawszy napomnień matki, pogróżek ojca, biegłam w lasy — i znów czas prędko biegł do wieczora! Co może być piękniejszego nad bory sosnowe! Drzewa zdaje się odlane z miedzi, idą szeregami jak kolumny,. a ciemne zielone liście jak namiot jaki pokrywają ich wierzchołki i mruczą i szeleszczą, jakby odmawiając jednę modlitwę bez końca. A też majdany zapalone w nocy! A w jesieni — co to za rozkosz! Drzewa jak pomalowane, a każde inszego koloru! A jagodyż to jakie! Tarń jakby z szafiru, jak krew czerwona kalina, szypszyna koralowa, głóg z takiemi jagodami jakby one były odlane z laku, jarzębina pomarańczowoponsowa. Rozkosz! Robiłam sobie z tych jagód wieńce, naszyjniki, różańce, bransolety, bukiety i dnie mi płynęły prędko, wesoło na tych niewinnych, dziecinnych zajęciach i wędrówkach. A tam w leszczynie, pasieka starego Kuźmy; u przełazu siedzi (zdaje się że widzę ją) maleńka jego wnuczka Olesia, towarzyszka wierna moich zabaw ówczesnych; co się z nią dzieje teraz, jak to ona teraz wygląda? Zapewne, że szczęśliwsza odemnie. A jej stara babka, co nam prawiła takie dziwne baj
Musiała umrzeć nieboga i na cmentarzu, za wsią., musiano jej postawić krzyż dębowy, pod tą gruszą, wielką, albo pod tą osiką, co tak trzepotała listkami. Pokój jej wieczny! Jedenaście lat zdaje się mignęły tylko przed oczami mojemi. Ale nie tak wesoło było moim biednym rodzicom; praca ustawiczna a niewdzięczna wyniszczyła ich siły; nieurodzaj, pomór, wysoka arenda, odstręczyły ich od gospodarstwa. Przenieśliśmy się do miasta, ojciec zajmował się interesami hrabiego R., który znał jego uczciwość i ufał mu zupełnie; ja zaczęłam chodzić na pensyą pani Dudkowskiej. I to przyjemne czasy, ale jakież czasy nie są miłe w dzieciństwie? Dusza młoda wszystko umie przyjąć i ubrać po swojemu. Poczciwa pani Dudkowska, czy żyjeszto jeszcze? czy zawsze ma u siebie panienki? Chodzi bywało poczciwa staruszka i uważa czy się uczymy, czy siedzimy prosto; nie gderała nigdy, tylko czasem spostrzegłszy jakąś swawolę, dostawała z kieszonki książeczkę i coś w niej zapisywała. Wszyscy bałyśmy się być zanotowanemi, bo kochałyśmy ją serdecznie. Kogo to zanotowała mamon, pytałyśmy się wzajemnie i łamałyśmy sobie głowę, aby dociec tej tajemnicy. W sobotę dopiero objawiała nam nasza nauczycielka zauważane wady nasze i uwagi o nich zrobione. Jakżeśmy się starały wtedy dostać tej książeczki tajemniczej, aby przejrzeć porobione w niej notaty; ale
.
ona nie opuszczała nigdy kieszonki codziennego szlafroczka pani Dudkowskiej. Jakeśmy to prosiły bywało, panny Franciszki, kiedy już rozbierze swoją, panią i niesie jej szlafroczek do naprawy, aby wyjęła z niego książeczkę i pokazała nam porobione noty. Dzieciństwo, ale dobre to były czasy! I Dudkowska zacna, kochana była kobieta; kiedy niestało rodzicom moim płacić jej za naukę moją i za utrzymanie, pozostawiła mię u siebie, bez żadnego wynagrodzenia za swoje trudy i stół. Ale tu już zaczyna się moja niedola i gorzkie sieroctwo. Matka chorowała długo: zmartwienia, ubóstwo, praca, wszystko ją wysuszyło, wymizerowało; kaszlała, aż w sercu bolało słysząc ten suchy, bolesny kaszel: nareszcie położyła się i nie wstała, aż ją wyprowadzono na cmentarz. Smutne i dzikie to miejsce, nie takie jak był cmentarz w naszej Zapadni. Oj płakałamże, płakałam rzewnie po mojej mateńce drogiej; przeczuwałam, że ciężkie będzie sieroctwo moje. Ukończyłam nauki na pensyi pani Dudkowskiej; wziął mnie ojciec do siebie i tu spędziłam pół roku w ubóstwie, w nędzy prawie, płacząc nad losem ojca i swoim. Grosz grosza się nie trzymał, a ciężko było o ten grosz zapracowany gorzko, w krwawym pocie czoła. Zlitowała się nad ojcem pani podkomorzyna N. i wzięła mnie do siebie z miłosierdzia, jak nie zapominała nigdy dać każdemu tego objaśnienia. Za to miłosierdzie
ojciec mój musiał siedzieć i pisać po caluteńkich nocach, promowując jej sprawę jakąś. Oj ten interes, można powiedzieć, wprowadził do grobu mego biednego ojca! A pani podkomorzyna była okropną kobietą; miała ona osobliwy dar dogryźć do żywego; kiedy już bywało zdaje ci się, żeś się obyła z ostatniem upokorzeniem, ona wynajdzie w końcu coś takiego, co trafi do samej głębi serca. Przy ojcu tylko udaje bywało, że niby kocha mnie jak matka; przy obcych zawsze miała na pokaz biedną sierotę, a w domu spędzała na niej wszelką złość, wszelki zły humor, jakiego jej nigdy nie brakowało. W okolicy pani podkomorzyna uchodziła za dobroczynną damę; zbierała zawsze jakieś składki, układała jakieś loterye na biednych, na cierpiących, opiekowała się ubogiemi, ale w domu dopiekała dobrze ta zacna pani wszystkim, bo u niej dobroczynność była na pokaz tylko. Poddanemi swojemi tak się gorliwie opiekowała, że nareszcie wzięto majątek w administracyą za złe obchodzenie się i ucisk. Całe szczęście było dla mnie wtedy, kiedy sobie gdzieś pojedzie, albo zapomni o mnie na jakiś czas; wtedy uchwycę książkę i biegnę na sam koniec ogrodu: tam usiądę sobie na murawie i czytam, a czasami, kiedy niczem nie można było rozerwać myśli, upadnę na trawę, zakryję twarz rękami i płaczę, płaczę, tak, że zdawało się duszę wypłaczę. Coto młodość, wszystko tak żywo bierze do serca!
Razu jednego, kiedym tak płakała w ogrodzie, posłyszałam niedaleko od siebie szelest jakiś; odkryłam oczy — patrzę, przedemną stoi młody chłopiec w uniwersyteckim mundurze. Byłto syn podkomorzyny. Widząc mnie tak płaczącą, patrzał na mnie z zajęciem, z boleścią, z litością; nie pytał mięo powód mego smutku, bo spędziwszy w domu matki dni kilka, wiedział ile tam musiałam przenieść upokorzeń, ile złości i Bóg wie jeszcze czego. A za co? com ja zrobiła tej kobiecie? — nic. U stołu same były przymówki do szlachcianeczek, co drą nosa do góry, co roją sobie w głowie, że są czemś, a w istocie są niczem, są tylko szurgotami na łasce dobrodziejów, dla których nie. czują najmniejszej wdzięczności. O, takie były przymowki, które potrzeba było znosić ustawicznie. Płakałam
i łez niestało w końcu. Syn, poczciwa dusza, cierpiał razem ze mną; bolało go widzieć taką złość matki, widzieć moje łzy i nie módz temu zaradzić. Jeżeli wstawił się kiedy za mną, to i jemu się dostawało za to dobrze. Prosiłam go by milczał, by dał pokój. Jak on mi chciał to wynagrodzić, jak starał się rozerwać mnie, pocieszyć, a wszystko ukradkiem przed matką, bo gdyby była spostrzegła to interesowanie się mną syna, byłaby przewróciła ta kobieta dom cały do góry nogami; dopiero byłyby hałasy i krzyki — dostałoby się i panu Adolfowi! Pani podkomorzyna lubiła sobie wypocząć po obie
dzie; brała książkę, kładła się na łóżku i spała do wieczora, Wtedy siadaliśmy z Adolfem na balkonie i czytaliśmy, albo rozmawialiśmy z sobą aż do czasu, kiedy się obudziła uśpiona pani domu. Chrząkanie, stękanie i głośne plucie oznajmowało nam, że nareszcie nastąpiło przebudzenie pani podkomorzyny. Wtedy pręciutko ja brałam do rąk robotę, a pan Adolf uciekał do swego pokoju. Pani podkomorzyna nie lubiła widzieć mnie nad książką; "na co to szlachciance biednej — mawiała ona; to wcale dla niej rzecz niepotrzebna; wolałaby się pomodlić i zająć się czem pożytecznem. I bez tego to wiele myśli o sobie"... Może i miała racyą podkomorzyna; na co mi doprawdy przydało się to co umiem, to com czytała? — na nic! Więcej tylko myśl buja, żywiej serce czuje niedolę, a tego i tak było nadto! Adolf mnie kochał; nie mówił mi tego, aleśmy się bez słów rozumieli. Nieraz kładł on książkę i patrzał na mnie: ja rumieniłam się, spuszczałam oczy i brałam robotę do ręki. Minęły wakacye, Adolf wyjechał, a jam została, po staremu, z panią podkomorzyną i z moją niedolą; ale teraz miałam coś przed sobą: czekałam świąt, kiedy znowu miał do nas przyjechać Adolf. Z myślą tą łatwiej było znosić zły humor podkomorzyny; czytałam, zajmowałam się robotą i czas schodził prędko, spędzony w moim pokoiku; ale nic nie było nieznośniejszego dla mnie jak te dnie, w których
podkomorzyna miała gości: o! wtedy czułam cały ciężar mego położenia. W te dnie musiałam być koniecznie, choćby dla jednego niego obowiązku rozlewania herbaty. Wieleżto poniżeń potrzeba było. wycierpieć w te dnie! Kobiety poglądają. z miną, protekcyonalną, zwą mnie Sikorsią, głaszczą jak pieska i to wszystko dlatego, żem była sierotą, wziętą z miłosierdzia do domu pani podkomorzyny. Mężczyźni — o! to jeszcze gorzej! Ci ustawicznie kręcili się koło mnie, mówili jakieś niby grzeczności i pozwalali sobie ze mną tyle wolności, że często musiałam biedz do mojej izdebki i rzuciwszy się na posłanie, gorzko, gorzko płakać. A podkomorzyna zazdrościła mi tych nawet względów mężczyzn, tych spojrzeń i słówek, które przejmowały mnie takiem oburzeniem, że nieraz zdawało się mi, że z twarzy mojej krew wytryśnie. A ile przymówek potem potrzeba było przenieść od samej pani, słuchać u stołu powieści o tem, jakto bywają czasami takie ichmościanki bez czoła, co same wyzywają, mężczyzn, wyszczerzają do nich ząbki, robią słodkie oczki, czego nigdy kobieta lepszej kondycyi, a co większa żadna kobieta stateczna zrobićby nie ośmieliła się. A wieleżto razy słyszałam jak podkomorzyna ubierając się mówiła o mnie ze swoją panną służącą, która mnie także gotowa była w łyżce wody utopić. Najbardziej nie podobały się Podkomorzynie przysiadywania się do mnie pana Dziewońskiego, dla
którego ona sama okazywała niepospolite względy; ale Dziewoński, niewierny słodkim wspomnieniom przeszłości, nie wiele teraz zważał na kadłubkowatą kibić pani podkomorzyny, a rad był umizgać się do młodych kobiet. Dziewoński był żonaty, ale żona jego chora była od lat kilku na suchoty i prawie była konającą. Znać było, że byłto piękny mężczyzna, chociaż nosił czarną perukę, różował twarz, czerwienił usta i czernił maleńki pomadowany wąsik. Na spacerach, w ogrodzie nieraz musiałam słuchać oświadczeń miłosnych pana rotmistrza — i to co mnie przejmowało ostatniem oburzeniem, to serce podkomorzyny napełniało zawiścią i ostatnią złością dla mnie.
Nareszcie przyszły święta Bożego Narodzenia: przyjechał Adolf, ale zmieniony; zapomniał o mnie, marzył i mówił tylko o jakiejś tam pannie, którą niedawno poznał w mieście. Ani wspomniał sobie
o tych dwóch miesiącach przeszłych wakacyi; zapewne, że to było dzieciństwo: on może nie jednę kochał tak, jak kochał mnie, jak miał jeszcze kochać wiele innych, ale dla mnie niedoświadczonej wcale nie było to dzieciństwem. Mnie nikt nie kochał, mnie nikt nie powiedział słowa dobrego, nikt na mnie nie patrzał tak serdecznie, tak dobrze, tak gorąco jak poglądał na mnie Adolf; miłostki
i oświadczenia rotmistrza były zniewagą dla biednej sieroty. Teraz syn podkomorzynej nie prze
siadywał już w domu, ale jeździł to tu, to tam, gdzie z powodu świąt były zabawy w sąsiedztwie. Często wyjeżdżała takoż podkomorzyna i ja zostawałam w domu sama. , jakżem rada była temu! O! wtedy przynajmniej mogłam wypłakać się dowoli w mojej izdebce, przypominać sobie Adolfa, jakim był dla mnie kiedyś, co mi mówił, jak na mnie patrzał. Widziałam go w moich myślach takim, jakim był kiedyś: nieraz widywałam go we śnie — i to było dla mnie pociechą!
Nareszcie nadszedł Nowy Rok, pani podkomorzyna w ten dzień wydała u siebie fetę, jak ją nazywała. Całe sąsiedztwo zebrało się do niej z kościoła na obiad, który ciągnął się do późna; wino lało się strumieniem, tak, że w końcu mężczyźni przyszli do salonu dobrze już podpili. Kiedy nalewałam herbatę, najwięcej podochoceni nie odstępowali od mego stolika, prawiąc mi czułości, jakie tylko któremu do głowy przyszły.
Jeden prawił
— Ja nigdy nie piję herbaty: to woda ciepła, szelma jestem, woda ciepła! — ziółka, czyste ziółka! Ale, choćbym się miał zachlisnąć, będę dziś pił: podaj bez cukru, a będę pił, bo z pięknych rączek panny Tekli herbata — to — to — wcale co innego!
Drugi:
— Kiedy panna Tekla nalewa, wcale niepotrzeba cukru i tak słodka.
— Byle tylko nadpiła pierwej z filiżanki.
— Albo umoczyła w niej swój maluni paluszek? Rotmistrz ukląkł przy mojem krześle i trzymając
w obu rękach filiżankę, prosił, abym umoczyła w niej palec; za nim poszli inni, i wkrótce w około stolika, utworzyło się koło klęczących, a wszyscy krzyczeli na różne tony:
— Panno Teklo, proszę umoczyć w mojej filiżance paluszek.
— Szelma jestem, panno Teklo, proszę, proszę — miejże litość....
— Wypijmy wszyscy herbatę z trzewiczka panny Tekli.
— Szelma jestem, dobrze, wypijmy, dalibóg, szelma jestem, wypijmy! — I całe koło, postawiwszy na ziemi filiżanki, na kolanach pełzło do mnie, aby zdjąć mi z nogi trzewik.
Wtem do pokoju weszły kobiety, żony napiłych panów i panny, mające na nich nadzieje — zakochane w nich! Podkomorzymi na ich czele, śledząc za Dziewońskim z piekielną złością na twarzy.
Ja płakałam tak, że mi się zdawało, że serce mi
pęknie.
— A ślicznie! otóż to dopiero pięknie! — wołały
chórem panie — wstydźcie się panowie: u nóg jakiejś dziewczyny.
— A co za bezwstydna dziewka, proszę! Otóż to wziąć do szlachetnego domu tę szuję, jakiegoś szurgota!
Ja uciekłam; we drzwiach spotkałam się z Adolfem: stał spokojnie, ani żalu, ani litości nie było w jego oczach dla biednej sieroty, której tak nie dawno jeszcze przysięgał miłość, którą tak wysoko stawił. I ta zniewaga spotkała mię w jego domu, i widział żem nie dała powodu do takiego obejścia się ze mną.
A! to jedno rozdarło mi duszę. Nie wiem cobym wtedy była z sobą zrobiła: w wodę, zdaje się, rzuciłabym się; chciałabym żeby się ziemia podemną rozstąpiła... Ale czegóżto człowiek nie przeniesie? — wszystko! — mocnato glina, z której go Bóg ulepił! Przestał mię kochać Adolf — to nic! Sercu nie można rozkazać, ależ litości, ależ łzy jednej nie mieć dla biednej, opuszczonej sieroty — to okrutnie — to potrzeba nie mieć serca! I to mię spotkało w jego domu, pod okiem jego matki! I jam go kochała! kochała pierwszą moją miłością!!
A tymczasem pomimo trudów i starań ojca, sprawa podkomorzyny została przegraną; powiedziano jej o tem tego właśnie wieczora. Chciała mię wypędzić z domu na śnieg, abym piechotą poszła sobie do ojca; ale jakoś do tego nie przyszło: raniutko zaszła tylko podwódka ze wsi, zaniesiono na nią moje rzeczy i odjechałam do miasta, gdzie zastałam ojca wynędznionego pracą i kłopotami. Co się stało dalej, nie długo opowiadać: ojciec umarł w nędzy, a ja zostałam bez opieki i bez spo
sobu do życia. Nie! teraz mam ja opiekuna, ciebie panie Józefie, ciebie mój dobry, zacny przyjacielu i dobroczyńco! Gorzko czasami w sercu, kiedy wspomnę sobie co ucierpiałam; zapłaczę czasami nad stratą tych marzeń ułudnych, jakie przesunęły się mi na czas krótki w ciągu tych wakacyi Adolfa, ale wreszcie — jestem spokojna. Czyż mało na świecie takich biedaków? Praca nic, byle tylko mieć sposobność zarobić sobie na kawałek chleba. Dziś już idzie lepiej jakoś; wkrótce będę mogła zwrócić ci to, coś na mnie wyłożył, drogi mój dobroczyńco, chociaż nigdy, nigdy nie będę w stanie wypłacić ci się za twoję ojcowskie starania i serce.....
W. Tekli Sikorskiej.
Lipca.
Płakałem, mój aniołku biedny, gorzko płakałem nad twoją przeszłością; ale to już przeszło! Bóg miłosierny sprawi, że będzie lepiej: powinno być lepiej! Jakżeto znowu może być, abyś tak niewinnie wciąż cierpieć miała? Nie, mateczko, Bóg łaskawy: On jak ojciec, pierwej ukarze a potem pożałuje; święta jego wola: On wie co robi, i jak lepiej. Tak i myśl sobie moja Tekluniu, że tak musi być lepiej dla ciebie i dla duszy twojej. A ten Adolf, mateczko, to. jałop; nie myśl o nim — to nie dla nas i my nie dla niego. Podkomorzymi zła kobieta. Zkądto mate
czko złość taka bierze się w człowieku? Wszak ty nikomu, zdaje się, wody nie zamąciłaś? jak mogła ona gryźć ciebie? Wszakto patrzeć na ciebie miło człowiekowi; mnie w duszy lepiej się robi, kiedy patrzę na ciebie, na twoje oczy jasne, na twoje włosy miękkie, a złote... I ciebie gryźć, moja ptaszko — ciebie, co zdaje się wiatr obali — ot tak, powieje i obali, jak ten kwiateczek polny! Nie myśl o tem życiu, o tych ludziach bez serca; Bóg z nimi! Będziemy sobie żyć spokojnie, tu w naszym kąciku; teraz nikt cię Tekluniu ani słówkiem, ani jednem spojrzeniem nawet nie obrazi, nie poniży. Szyj sobie, mateczko, haftuj, czytaj, przechadzaj się, rób co chcesz, a nie troszcz się o nic: ja się będę starać aby ci na niczem nie brakło. Czyż tobie słowiczku mój pracować na życie? Wszakto u ciebie sił na to niema; jakie twoje siły — tyle co u komara! i zdrowie twoje nie do pracy. Nie, Tekluniu droga; daj pokój, nie myśl o niczem — ja myślę o tobie. Na salopkę już nabrałem; możesz, jeżeli chcesz poszyć sobie: jesień niedaleko. I berlaczyki kupię, bo zdrowie mateczko przedewszystkiem; w młodości potrzeba je szanować, potem już nic nie pomoże. Zdaje się nic zamoczyć nogi, a potem to się odezwie. I ja sam takiego czasem doświadczam łamania w nogach, a strzykania, że tylko Bogu jednemu wiadomo; krzyże czasami bolą" oczy nie służą: ale mój wiek już nie ten. Ty zaś,
rybko moja, chwała Bogu zdroweńka, ale nie powinnaś nadużywać zdrowia; na później się ono przyda. Gdyby mi to zdrowie dziś, co kiedyś było, ale darmo o tem myśleć — jak z wodą popłynęło. Ale teraz czuję się zdrowszym, rzeźwiejszym; czasem zrobi się smutno, ale pomyślę o tobie i wszystko przechodzi. Ty teraz radość moja, szczęście moje, pociecha cała moja. Czem ja byłem nim poznałem ciebie? nieszczęśliwą istotą. Nikt nie myślał o mnie, nikt mnie nie pożałował, nikt dobrego słowa nie powiedział; byłem sam jak jaki wyrzutek rodu ludzkiego. Jeszcze ranek przechodzi bywało siak tak; obowiązek, to do kancelaryi, to nazad, obiad, potem usnę trochę, aż już i wieczór, mniej jednym dniem w życiu, a i do końca nie daleko. Ale o zmroku jak zacznę rozmyślać nad sobą, nad swojem sieroctwem, nad biedą, to tak robi się smutno a ciężko, że zdaje się wytrzymać trudno. Teraz już nie jestem sam — ty mi, mateczko, teraz i dziecko moje, i świat mój i cała rodzina moja. Wieczorami myślę o tobie, piszę do ciebie, i prędko, dobrze schodzi mi czas mój. Idąc na obowiązek, zawsze przechodząc mimo rzucę okiem na twoje okienko, a ty już i wyglądasz i uśmiechasz się do mnie. Czyż do mnie przedtem uśmiechał się kto tak kiedy? czy ja miałem cel jaki w życiu, czy mnie interesował kto tak jak ty moja mróweczko pracowita; czy miałem ja przedtem myśleć o kim? nie. Ale bywaj mi
zdrowa, spokojna i szczęśliwa, panno Teklo Dobrodziko.
Twój przyjaciel i sługa
Józef
Sierpnia.
Co pan najlepszego robisz, panie Józefie! bój się pan Boga! wszakto gospodyni moja mówi, że ty, mój dobroczyńco jedyny, wszystko zastawiłeś: pościel, płaszcz i co tylko miałeś, aby dostać pieniędzy, a wszystko to dla mnie! Czyżto się godzi! jakżeto można tak o sobie samym zapominać, tak krzywdzić siebie! Gospodyni mówi, że lichwiarze zjedzą ciebie, że ty nie wyleziesz z tych długów, że procenta same przerastają w kilkoro to, coś wziął od tych zdzierców! Ach, panie Józefie, panie Józefie! Cóż się z tobą samym stanie! I to dla mnie — wszystko dla mnie! jakże ja się wypłacę tobie za to wszystko? Czyż ja warta jestem takich ofiar? I co ja tobie? nic! — sierota tylko, dla której nikt dotąd litości nie miał! Zmiłuj się panie Józefie, radź sobie. Ja z mojej strony będę pracować, byle tylko jakkolwiek wyrwać ciebie z tej biedy; ale czyż stanie u mnie sił na to? Posyłam ci teraz rubli — to wszystko co mam; ale da Bóg będzie lepiej, tylko nie udawaj się do tych lichwiarzy, co jak pijawki ssą krew ludzką. Gospodyni moja stręczy mi jakieś miejsce na wsi, miejsce guwer
nantki czy bony, nie wiem jeszcze, ale Ludwisia poszła dowiedzieć się o tem; jak tylko co wezmę tam, zaraz tobie oddam, abyś zaspokoił tych lichwiarzy. A o mnie nie myśl, ja sama na siebie pracować będę; dość już tego coś dotąd zrobił dla mnie: wszak ja tego ci nawet nie wywdzięczę nigdy, bo tu serce było szczere, poświęcenie się, łzy nad niedolą, biednej dziewczyny! Bóg ci to zapłaci, do którego ja rano i w wieczór, wstając i kładąc się, modlę się gorąco. Bądź zdrów i myśl o sobie.
Tekla.
W. Tekli Sikorskiej.
Sierpnia.
Kto ci nagadał tego wszystkiego, mateczko moja, Tekluniu droga? Nie wierz temu: to wszystko kłamstwo! Stara gospodyni twoja kłamie, ty nie znasz jeszcze co to za ptaszek; ona tobie takich rzeczy jeszcze nagada, że to strach! Potrzebaby było babie dobrze śpilką język nakłóć; co jej do tego się mieszać? jej pieniądze, czy co? Jej rzeczy nie pozastawiałem. Jeżelim zastawił, to swoje własne, bo tak się mi podobało, a jej nic do tego! A o mnie mateczko nie troszcz się, dam sobie radę. Co ty piszesz, rybko moja, o służbie? czyż tobie iść do cudzego domu, pomiędzy obcych ? Czyż nie wiesz, co to są obcy ludzie? czyż zapomniałaś już
pani podkomorzyny? Ty, jak dziecko, kiedy łzy oschną, zapominasz o bolu. Nie myśl o tem; służba i praca nie dla ciebie; nie takie siły twoje żeby pracować. Już ja sam myślę o tobie, ty nie turbuj swojej główki młodej! Czyż tobie myśleć o tem? Tyś dziecko jeszcze, ty pisklę młode, na które inni starać się powinni. Mówisz, abym nie udawał się do lichwiarzy: a do kogoż udać się jeżeli nie do nich? Chodziłem do sekretarza, nie daje z góry kwartałowej pensyi; mówi żem i tak wziął już za dwa kwartały. Udawałem się dop. Mikołaja, odmówił; samemu powiada, potrzeba pieniędzy. Ożenił się już, ma miejsce małe, ale spodziewa się lepszego; zajmuje porządne mieszkanie, meble piękne, fortepian, firanki — po pańsku wszystko. Skarżył się, że niema dochodów, że człowiek pracuje daremnie, a potrzeba mu koni i powozu dla żony. Gadał mi długo; nie poznałem w nim dawnego pana Mikołaja: powiada, że inni mają pieniądze, a on pisze, pracuje, to jemu powinni za to płacić. Pensya powiada, mała, a jemu potrzeba żyć, potrzeba żonę ubrać i mieszkanie nająć przyzwoite, i ludzi przyjąć i fortepian i mantylę aksamitną i zegarek i łańcuszki złote i powóz i ludzi i konie.... Otóż po tych planach świetnych! a wszystko to, mateczko, dlatego tylko, że teraz każdy chce być bogatym i równym w zbytkach innym. A naszże chleb suchy, a naszeż łzy i przyjemności ciche, czyż nie
mają, one żadnego powabu? Bóg widzi, że całe życie przeżyłem bez żadnej chęci zbierania pieniędzy; dziś chciałbym mieć tyle tylko, aby opędzić się z długami (których jednakże nie tak wiele, jak mówi twoja gospodyni) i aby tobie Tekluniu droga sprawić, co ci jest nieodbicie potrzebnem. Byłem u naszego szefa na jego futorze; już się zabierają wkrótce wrócić do miasta: jak oni tam szczęśliwi! Dzieci jak ptaszki szczebioczą, jak motylki biegają po ogrodzie, a nasz naczelnik, siedząc na balkonie, nieraz rzuca gazetę i patrzy na te ich zabawy niewinne. Co to ojciec! Te dzieci to jego szczęście: ich wesele, to jego radość; kiedy się śmieją serdecznie, biegając po murawie, to i jego twarz wypogadza się i usta się śmieją! On już przeżył swoje, a teraz już żyje ich życiem; z nimi razem jest on dzieckiem: tu się plącze i jego własne dzieciństwo i jego własne wspomnienia.... Ja wiem to, wiem, kiedy się uśmiechał, wiedziałem dobrze co się dzieje w jego duszy! Jakże ja szczęśliwy wtedy, kiedy ty się uśmiechasz, Tekluniu moja, kiedy zapominasz o tem co było i żyjesz tem tylko, co jest teraz; nie martw się i nie troszcz się o mnie: dam ja sobie rady. A w służbę iść ja ci nie pozwolę; a któż będzie rozweselać dni nasze, kto nas pocieszy uśmiechem i piosenką? Ty, jak ten słowiczek na wiosnę, ożywiasz i rozweselasz nasze życie sieroce. Bez ciebie, jakież będzie nasze biedne ży
cie? Pomyśl tylko Tekluniu droga, co my będziemy znaczyć bez ciebie? No, niechże cię Matka Najświętsza ma w swojej świętej opiece. Twój szczery przyjaciel.
Józef.
W. Tekli Sikorskiej.
Sierpnia.
Jakto łatwo zasępić człowieka, Tekluniu droga! Od tego czasu jakeś objawiła chęć przyjęcia obowiązku, w duszy mojej tak się ciężko zrobiło, nudno, niespokojnie, że to wypowiedzieć nawet trudno; czasami tak, ni z tego ni z owego, łzy stają mi w oczach. Nie, panno Teklo, proszę nie myślećo tem; któżto widział iść w służbę! Nie, to być nie może, to kaprys, dalipan kaprys! Jakżeto można porzucić nas! Nam tak było dobrze razem, a Bóg tam wie jak będzie tam gdzieś pomiędzy obcemi. I Ludwisia kocha cię, i stara gospodyni, jak matka, stara się o twoje wygody; ręczę za to, to kobieta poczciwa.... I jakże można opuścić ten ciepły, cichy kącik? Możnaż tak spotkać się w życiu, przeżyć razem kilka chwil miłych, serdecznych, a potem rozstać się i zapomnieć o sobie..... nawet nie potęskniwszy trochę, nie oglądnąwszy się poza siebie.... za temi co pozostali... Tekluniu, ta jedna myśl rozdziera serce! Jakże tak można! Nie, mateczko! to kaprys; nie myśl o nim! Jeżeli ci kiedy przyjdzie co
takiego na myśl, to pójdź, przejdź się, albo pomódl się, albo przeczytaj co, szyj, zaśpiewaj co sobie.... a najlepiej idź do ogrodu, czy miejskiego, czy uniwersyteckiego, przechodź się i wszystko to przejdzie, ręczę ci, że przejdzie. Jakie tam kwiatki kwitną w uniwersyteckim ogrodzie, jakie rośliny w cieplarniach, to strach patrzeć! Palmy, aloesy, kaktusy, trzciny cukrowe, fikusy i Bóg wie jak tam jeszcze je zowią! Liście ogromne: śmiało wykrajałabyś sobie z każdego listka kamizelkę..... Ja sam, mateczko, wczoraj chodziłem tam; szkoda tylko, że jakoś nie byłem usposobiony do tego, aby wszystko opatrzyć tak jak należy i opisać ci wszystko dokładnie. Nad rzekę także chodziłem; usiadłszy nad brzegiem, nie spostrzegłem się jak zmrok padł..... Co to jest, mateczko, że tak lubo patrzeć w tę dal siną, w te czarne, dalekie bory, zasute mgłą siwą? Pójdź kiedy Tekluniu droga nad rzekę; miło tam podumać, popłakać, pomodlić się; lżej się robi na sercu — A o swojej służbie nie myśl, to kaprys, wierz mi rybko moja, że to kaprys i nic więcej. Dziś sam przyjdę i pogadamy trochę: chciałem był zajść po pannę Teklę, aby pójść z nią razem przejść się trochę, ale dałem temu pokój; źli ludzie gotowi gadać: im wszystko szkodzi!
Józef.
W. Józef N.
Sierpnia.
Wczoraj byłam w ogrodzie miejskim, w altance, ponad brzegiem, gdzieś my to razem siedzieli kiedyś; w dole, na rzece, parowy statek holował naładowane drzewem statki, a ja nie mogłam się napatrzyć na ten widok; ludzie na łodziach jak mrówki wydają się z góry patrząc, a parostatek, jakby jaki ogromny owad, ciągnie za sobą skrzydłami wszystkie łodzie, jakby piórko, i nie postrzegłam się nawet jak przepłynął u stóp moich i zniknął po za urwiskami brzegu. Widok ten wprawił mię w zadumę:... tak wszystko znika.... wszystkich nas unosi jakaśsiła nieznana..... Nie wiem jakbym długo siedziała
tak zatopiona w sobie, gdyby nie obudził mię z tego stanu głos jakiś..... Obróciłam się, postrzegłam
koło siebie.... zgadnij kogo? oto Adolfa. Pierwszy raz widziałam go po tym wieczorze, kiedy stał spokojnie u drzwi, patrząc obojętnie na to, jak mię. krzywdzono, poniżono w jego domu. Krew ścięła mi się w sercu, tchu mi zabrakło w piersi: czułam że musiałam zblednąć; chciałam wstać, ale nie mogłam, siły mię opuściły, nogi były jak bezwładne.... A dlaczego? nie wiem. Pomiędzy mną a nim wszystko się skończyło tego wieczora. Nie, on mnie nigdy nie kochał, on nie mógł kochać! Czyż można
było patrzeć obojętnie na to, jak poniewierano niewinnie kogoś, kogo się kochało. Nie, ten człowiek był bez serca! Gdyby był mi jedno słowo powiedział dobre, gdybym we wzroku jego wyczytała litość, oburzenie: litość, jak dla psa, którego ktoś nogą uderzył — ale nie! i tego nawet nie było w jego oku dla biednej sieroty, skrzywdzonej pod jego dachem, do której przedtem wymówił był słowo miłości. I wyobraź sobie, mój dobry przyjacielu, jakie musiało być moje oburzenie, kiedy ten człowiek bez serca, bez litości, usiadł przy mnie, wziął mię za rękę i po staremu nazwał mię swoją Teklą.. W jednej chwili powróciły mi siły; krew zawrzała w żyłach, jak gdyby mię kto ukropem polał, uczułam gorąco na twarzy, porwałam się z miejsca i co tchu biegłam w wielką aleje, chcąc się uwolnić od tego człowieka; ale on szedł za mną i mówił mi swoim słodkim głosem stare oświadczenia, śmiał profanować te słowa święto, które ja kiedyś tak troskliwie przechowywałam w mojej pamięci! W cóż tu wierzyć.... mój Boże! w cóż wierzyć, kiedy w niczem niema szczerości, nawet w sercu młodem! U furtki ogrodowej stała dorożka; wskoczyłam w nią i kazałam się wieźć do mego mieszkania. Za chwilę posłyszałam za sobą turkot; — nie oglądając się, przeczułam, że to musiał być on. Chciał wejść do mieszkania mego, ale ja wpadłszy do sieni
w momencie zaryglowałam drzwi za sobą. Dziś rano gospodyni oddała mi list. Takiej podłości nie spodziewałam się po nim! Wstyd wyznać, co mi proponuje.... I co mu mogło podać powód do tego? Chce mię zrobić swoją metresą; obiecuje dać mi piękne mieszkanie, stroje. Mój Boże, na cóż mi pozwoliłeś dożyć dnia tego! łez mi niestaje! Wstyd pali mi czoło, sama propozycya podobna plami, hańbi. I to ten, którego ja tak szczerze kochałam pierwszą, dziewiczą, miłością moją! Czemże jest miłość, jeżeli daje się tak niegodziwie oszukać! Mój dobry, drogi opiekunie, przyjacielu — nie brzydziszże się ty mną teraz, mną, do której śmiano napisać coś podobnego, mną splamioną brzydką żądzą, sponiewieraną? , bo to brudzi, to brudzi! Tego przenieść nie można. Co ludzie powiedzą, co świat sobie pomyśli? Pocóż ja dożyłam dnia tego: lepiejby mi było umrzeć z lepszem wyobrażeniem o świecie i o ludziach, z jasnem wspomnieniem moich dni przeszłych. O, moje dni młode, o, moje sny złote, o moje nadzieje dziecinnego, świeżego serca! W cóż się wy dziś obróciły, w co? O dobry, kochany panie Józefie, przed tobą przynajmniej wypłakać się mogę, zrzucić ciężar z serca. Pożałuj twoję biedną sierotę
Teklę.
W. TEKLI SlKORSKIEJ.
Sierpnia.
Mateczko moja, Tekluniu droga, dziecko moje rodzone, aniołeczku mój, nie płacz, nie martw się; to nie warto jednej łezki twojej! Adolfa potrzeba nauczyć, potrzeba pokazać, że i sieroty nie można krzywdzić bezkarnie. Ja stary, ale zbiorę siły, aby się pomścić krzywdy twojej. Co to on sobie myśli? niech się tylko pokaże drugi raz tu, a ja mu kości potłukę, ja mu.... nie wiem co zrobię; niegodziwiec jeden, bezwstydny! Mateczko moja, nie zważaj na to! Wolno psu i na Bożą Mękę szczekać! Szanuj zdrowie twoje, to główna, a splamić honoru twego nikt nie może. Tyś czysta jak gołębica, Bóg to widzi, dość na tem, co nam do świata? A miałem przeczucie, że coś nas niespodzianego, przykrego spotka! Zawczoraj okropny sen miałem. Wyobraź sobie życie moje: śni się mi, że niby przychodzę do kościoła na nieszpór, aż pośrodku stoi katafalk, a na nim ubrana jak do ślubu, leżysz ty rybko moja, blada jak śmierć, a we włosach twoich wieniec z róż białych, przepleciony zielonemi gałązkami pomarańczowego drzewa. Potem wydało się mi, że niby to nie w kościele, a w twojej własnej izdebce leżysz na tapczanie zasłanym dywanikiem, w około niego paliły się trzy żółte woskowe świece. Jakżem ja płakał rzewnie, a łzy, zdawało się,
że lodowaciały na mojej twarzy; ruszyć się nie mogłem z miejsca; nareszcie postąpiłem kroków kilka i padłem przy katafalku, uchwyciłem twoję zimna rękę i gorącemi oblewałem ją łzami.... Obudziłem się nareszcie; poduszka moja mokra była od łez; serce bolało, w piersi było ciężko jakby kto kamieniem przytłoczył. Wstałem i pomodliłem się, dziękując Bogu, że to był tylko sen. Ciebie utracić! Czyżbym ja to przeżył? Jakżebym ja żył bez ciebie, o kimżebym myślał, coby mię ożywiało, rozweselało na tym świecie bożym? Chwała panu Bogu, wszystko dobrze. Strapienia, obelgi, ofiaruj Bogu w rany jego święte: On więcej cierpiał za nas. Ja dotąd nie mogę przyjść do siebie po tym śnie; oh! straszny, straszny sen! Niech cię Bóg i Matka jego zachowa w swojej opiece! Dziś przyjdę do was na herbatkę; pogadamy i pośmiejemy się z Ludwisią. Nie myśl mateczko, nie smuć się i nie płacz: Bóg niech pocieszy twoje serce sieroce.
Twój wierny przyjaciel Józef.
Września.
Tekluniu, zmiłuj się nie narażaj się, nie wychodź: słabeńka jesteś, sił mało, a to wszystko dlatego, że martwisz się, płaczesz, myślisz ciągle o swojem położeniu sierocem; ufaj w Bogu, dziecko moje, On jest naszym Ojcem. Rozwesel się, książek ci do
stanę, zajdę do was wieczorem, sam będę ci czytał (choć Bogiem a prawdą, powiedziawszy, nie bardzo to dobrze ja czytam do słuchania), byle cię tylko rozerwać trochę. Ludwisia niech cię nie odstępuje, we dwojgu zawsze weselej. Doktor mówi, że to nerwy, że potrzeba ci rozrywki, myśli wolnych... Ach Tekluniu, Tekluniu, zmiłuj się nie oddawaj się myślom smutnym! Ludwisia mówiła mi, że po nocach nawet płaczesz, że nie sypiasz.... Czego ci braknie ptaszyno moja, powiedz mi, mnie staremu twemu przyjacielowi; powiedz jakbyś to powiedziała przed ojcem twoim.... Bóg widzi, że niebabym przychylił dla twego spokoju i szczęścia.... Może ci czego braknie z potrzeb, to ja się o to postaram, powiedz tylko mateczko szczerze; pieniądze się znajdą, nie bój się, duszę zastawię, a dostanę..... Salopkę ci sprawię; jesień nadchodzi, to rzecz konieczna, i berlaczyki i chustkę ciepłą.... Już na to pieniądze są wszystkie prawie.... Da Pan Bóg przyjdą lepsze czasy.... A gdybyś ty wiedziała, życie moje, jak mię martwi ta słabość twoja; ani jeść, ani pić, ani spać nie mogę: świat mi nie miły! Kiedy jestem w obowiązku, koledzy drwią sobie ze mnie, żem zamyślony, zmieniony; pisać nie mogę, kilka arkuszy papieru zepsułem, najokropniejsze porobiwszy w nich myłki. Sekretarz robił mi wymówki, aż mi wstyd było, jak żakowi w szkole: oczu nie mogłem podnieść na niego....."O czem aspan myślisz, powiada
do mnie, w Waćpana wieku pora, pora zdaje się być uważnym.... Nie jesteś trzpiot.... " Byłem jak w ukropie.... Tego mi jeszcze brakowało do mojej biedy! Wracam do siebie, siadam do obiadu; Marta znowu napada na mnie, że nic nie jem, żem wychudł, zbladł.... Nic robić nie mogę; siądę pisać, a myślę o czem innem; oczy błądzą po papierze; napiszę pierwszy wiersz, a potem obok niego ostatni z papieru na czarno, piszę jedno po kilka razy, nareszcie zapominam całkiem o robocie. Biorę książkę, oczy patrzą, a myśl gdzieindziej. Wyjdę przejść się, nic mię nie zajmuje, ciągle myśli w głowie, a tu taki śliczny świat boży przedemną! Czyż dawno jak życie moje tak było spokojne? Czyż dawno jak rozkosznie dla mnie było wałęsać się, po wzgórzach naszego miasta, ponad rzeką? Gdzież te czasy przeszły, czegóż teraz tak mi tęskno na sercu? We śnie ustawicznie straszne marzą się mi przedmioty: to pogrzeby, to katafalki, cmentarze.... Wszystko to niespokojność o ciebie, Tekluniu droga, jest temu przyczyną.... Zrób to dla mnie, nie myśl, nie smuć się, bądź znowu zdroweńka, wesolutka, ptaszyno moja.... Wiele to ja razy otwieram okno i słucham, czy nie posłyszę z twego mieszkania prześlicznych pieśni ukraińskich, które kiedyś tak lubiłaś śpiewać wieczorami.... Jak to wtedy było dobrze! Pamiętaj, że masz we mnie opiekuna, przyjaciela,
ojca.... Do widzenia się mateczko, twój do grobu wierny przyjaciel
Józef.
Panie Józefie.
Listopada.
Tak jestem słaba, że ledwie przejść się mogę przez pokój, a w duszy tak ciężko, że ci tego nawet wypowiedzieć nie mogę. Doktor mówi, że cierpią nerwy; daje mi jakieś krople laurowe, ale lekarstwo jego mało mi robi ulgi. Gdybyż przynajmniej nie tak było przykro, a to ustawicznie jakbym się czego lękała: serce bije gwałtownie, łzy tryskają z oczu.... O mój przyjacielu jakże mi źle!.... Do niczego się wziąć nie mogę, na nic zwrócić uwagi nie zdołam: oczy błądzą po książce, a myśli gdzieś daleko, daleko. Co tylko kiedy było gorzkiego w życiu, wszystko ciśnie się razem do głowy; wszystkie straty drogich mi osób, wszystkie utrapienia, upokorzenia, wszystkie zawody serca..... Jeszcze to nic w dzień, ale w nocy.... A jakież te nocy długie, bez końca; dnia się nie można doczekać. Z jakiem upragnieniem czekam piania koguta na górze, ale do dnia jeszcze daleko, a tu takie myśli smutne, taka przyszłość straszna maluje się ustawicznie: to choroba, to opuszczenie od wszystkich.... Może umrę.... I nikt nic spostrzeże nawet mojej śmierci; nikt nie
zapłacze.... Kiedy umrę, wspomnij kiedy o mnie panie Józefie, zmów pacierz na mojej mogile.... Dziś Dzień Zaduszny; obudziłam się, jeszcze było ciemno; wstałam, uklękłam przy łóżku i po nocy modliłam się z rzewnym płaczem za moich rodziców... Aż przez szpary drzwi bocznych mojej izby zaczęło przeświecać, słychać było krzątanie: u gospodyni powstawali jak zwykle do dnia; służąca przędła śpiewając półgłosem, gospodyni odmawiała głośno pacierz z małym wnuczkiem, Ludwisia brzękała żelazkiem, zabierając się do prasowania. Przeszłam do nich; trzpiot dziewczyna wszystkich śmieszyła, rozweselała; prasowała, śmiała się, swywoliła pryskając wodą na bieliznę, którą miała prasować i na nas, cośmy siedzieli przy gorejącym kominku, pilnując prażącego się mleka. Szczęśliwa dziewczyna! Nie poznała jeszcze życia, nie wie jakie ono gorzkie; jak ptaszkowi pod skrzydłem matki, ciepło jej pod opieką babki; ale dziś jeszcze może ona zostać sierotą jak ja, i skosztować chleba obcych, zaprawnego łzami i piołunem. Ale dobrze im razem, spokojnie, wesoło; nie straszy ich myśl o jutrze (o! jaka to straszna myśl); i ja patrząc na nich uspokajam się.....
Stara wciąż mi powtarza: "dziewczyno nie martw się, Bóg w niebie, to twój Ojciec. On o nikim nie zapomina; nie myśl o tem co będzie: to będzie, co Pan Bóg da, na to Jego wola święta. Przyszłość należy do niego nie do nas; o tem niema co myśleć....
Myśl lepiej o sobie, o tem, byś się stała godną łaski Jego, a zresztą niech tak będzie jak być ma!" Widzę, że ma słuszność, dobra moja stara gospodyni; cóż kiedy te nerwy moje niczem mi zająć się nie dają. O, bo w pracy czas biegnie i myśl ciężka nie czepia się wtedy duszy; ale ja nie mam nawet tyle siły, woli, żeby chcieć wziąć się do czegoś.... Aż zazdrość mię bierze, patrząc jak Ludwisia wesoło, ochoczo pracuje igłą, śpiewając i szczebiocząc nieustannie.... I ja, myślę sobie, byłam kiedyś tak wesołą, tak szczęśliwą; gdzieżto się wszystko podziało? Gdybym nie miała tu przy sobie Ludwisi, nie wiem coby zemną było; moja melancholia zabiłaby mnie; ona jak matka chórem dzieckiem zajmuje się mną, dogadza; jak może stara się mnie rozerwać. Gdybyś posłyszał jak ślicznie śpiewa piosenkę:
Wieją wiatry, wieją bujne,
Aż się gną drzewa;
Smutne, chore serce moje,
A łez nie wylewa! *
Przyjdź do nas panie Józefie wieczorem, pogawędzimy; może mi nie będzie tak przykro.
*) Prześliczna piosenka małoruska Kotlarewskiego:
Wijut' witry, wijut' bujny
Aż derewja hnut'sia:
Och jak bolyt' serce moje,
A slozy ne ljut'sia!
Listopada.
Nie posłałam ci wczorajszego mego bileciku, bo służąca gospodyni była cały czas zajęta; dziś ci dopiszę jeszcze wierszy kilka. Rano siedziałam sobie u okna, patrząc na ulicę, pokrytą świeżym śniegiem; dzieci gwarnie spuszczały się saneczkami z góry, to wojowały z sobą, rzucając kulami z śniegu; nie jeden malec pośliznął się, padł w śnieg, co wzbudzało serdeczne śmiechy jego kolegów. I ja kiedyś na wsi dzieckiem będąc, tak się bawiłam; ten widok bardzo mię rozrywał, a osobliwie miło było patrzeć na radość dzieci i na ich mrozem uróżowane twarze. Tak przesiedziałam nie wiem jak długo u okna, kiedy spostrzegłam na ulicy naszej jakiegoś mężczyznę, idącego w niedźwiedni. Takie futro nie daje się widzieć na naszej uliczce, oddalonej od miasta, gdzie tylko mieszczanie, dymissyonowani oficerowie niższych stopni i kancelarzyści biedniejsi zajmują mieszkania, dla taniości mieszkań, chociaż za to co rano przynajmniej dwie wiorsty chodzić muszą, udając się do swego biura. Wyobraź sobie, panie Józefie, jakie było moje zdziwienie, kiedy ów jegomość w niedźwiedni wszedł do naszego domku i w kilka chwil zapukano do drzwi moich. Myślałam, że ktoś chce się spytać o czyjeś mieszkanie; otworzyłam i jakież było moje zdziwienie, poznawszy w nieznajomym pana Dziewońskie
go..... Wiesz panie Józefie, że uwierzyć trudno, co mi mówił; w głowie mi się zawróciło: ktoby mógł myśleć, ktoby się mógł tego spodziewać! Dziewoński powiedział mi, że od pól roku stracił żonę, że dla sprawy jakiejś bawi od miesiąca w mieście, że od Adolfa dowiedział się o mnie że jestem tu, że wypytywał się u sąsiadów i u naszej służącej jak ja żyję, że odebrał zaspokajające odpowiedzi, że postanowił wejść w powtórne związki, że ofiaruje mi swoją rękę, że nie chciałby aby jego zapracowany majątek przeszedł w ręce krewnych, którzyby na podziękowanie po jego śmierci, drwili sobie z nieboszczyka, iż dla nich pracował i zbierał; — wszystko to powiedział mi prosto, odrazu, pytając mię czy chcę być jego żoną? Cóż ja miałam mu na to powiedzieć? Ma się rozumieć przyjęłam jego ofiarę. Dni dziesięć zabawimy tu dla sprawienia sobie potrzebnej wyprawy, a po ślubie pojedziemy na wieś, do majątku pana Dziewońskiego, do Cz. powiatu, mil ztąd trzydzieści. Nie wiem, jak mi będzie w tym związku; tak to stało się prędko, niespodziewanie..... ale przynajmniej przyszłość moja nie będzie mię więcej niepokoić.... Czym ja myślała kiedy być żoną Dziewońskiego? Otóż to los człowieka! Teraz tysiąc interesów mam na mojej głowie; nie wiem do czego się wziąć pierwej, a pan Dziewoński nagli, bo tylko dziesięć dni do wyjazdu. I szwaczki i modniarki, i magazyny, wszystko to potrzeba obje
chać w te dziesięć dni!.... Pan Dziewoński kazał rai nie żałować pieniędzy, byle prędzej. I będę sąsiadką, podkomorzyny! Ktoby mi był to wczoraj powiedział, nigdybym temu wiary dać nie mogła! Otóż moja przyszłość! Dziwna! Przyjdź do nas kochany panie Józefie, dalibóg tracę głowę; pomożesz mi: potrzeba być w tysiącu miejscach, a tu czasu braknie! Do widzenia, do wieczora.
Tekla Sikorska.
W. Tekli Sikorskiej.
Listopada.
Mateczko, spieszę, dać ci odpowiedź na list twój, który tylko co odebrałem.... Kilka razy go przeczytałem od początku do końca i dotąd pojąć go nie mogę, tojest, trudno mi przyjść do siebie..... Marta patrzy na mnie z przestrachem, mówi żem się strasznie zmienił..... Ale doprawdy, mateczko, jakżeto tak nagle.....i słaba i nerwy i za mąż..... Pan Dziewoński zacny obywatel, widać to ze wszystkiego, ależ Tekluniu droga, jakżeto tak nagle.... Ja przyjść do siebie nie mogę.... Więc ty oto wychodzisz za mąż, ptaszyno moja, mateczko moja rodzona? Będziesz żoną pana Dziewońskiego, obywatela, co ma wieś swoją.... Tak zapewne, losy nasze są w mocy Boga.... oko Opatrzności.... łaska Stwórcy naszego.... zapewne nikt nie wie tego, co mu nagotowano....
Naczelnik nasz stracił córkę swoją, tę wesołą Izabelkę, o której kiedyś pisałem; przyjechali do miasta, szkarlatyna.... Ale nie o to tu idzie.... Pamiętasz Tekluniu moja, ptaszyno ty moja rodzona, pamiętasz ty, mówię, mój sen? Otóżto mówią sen mara! Nie! serce nasze przeczuwa zdaleka, co nas ma spotkać! I tak panno Teklo, będziesz teraz panią, będziesz w dostatkach! Ale jedna rzecz tylko: jakże to wszystko tak prędko się stało? To tak jak sen, zupełnie jak sen! Pytam Marty czy to nie sen; o! bo bywają straszne sny! Naprzykład ten, kiedym widział ciebie, ciebie mój aniołku, na katafalku, w wieńcu z róż! Więc ty wychodzisz za mąż, będziesz żoną Dziewońskiego, wyjedziesz na wieś, do Cz. powiatu, o trzydzieści mil ztąd.... Więc może już nigdy.... nigdy.... nigdy w caluteńkiem życiu naszem, nigdy się z sobą nie zobaczymy!... I listy nasze.... Jakże, więc i listów nie będziemy do siebie pisywać? Ja tego nie mogę, mateczko moja rodzona pojąć, jakżeto tak wypadło? Żyliśmy jednem życiem prawie, klepaliśmy razem biedę, radość, smutek, wszystko dzieliliśmy z sobą, a potem, tak raptem rozłączyć się i zginąć dla siebie na zawsze, nie wiedząc wzajemnie co się dzieje w tem sercu, w którem dotąd żadnej dla nas nie było tajemnicy? Marta cieszy się, że takie szczęście spotkało ciebie Tekluniu; zapewne to musiał być palec Boży.... to tak.... palec musiał być i oko Opatrzności takoż, ale
ja tego wyperswadować sobie nie mogę, że już odtąd ciebie nie zobaczę; nie dowiem się więcej co ty robisz, co myślisz; nie usłyszę twego głosu, aniołku ty mój, nie usłyszę tych pieśni rzewnych, nie powiem sobie idąc spać: jutro będę miał liścik od Tekluni, nie siądę więcej do pisania do ciebie, kiedy przykro i tęskno zrobi się w sercu. W życiu różnie bywa; — tyś sierota, pan Dziewoński może być zacny obywatel, ale nuż ty nie będziesz szczęśliwa w pożyciu z nim, któż się wtedy za tobą ujmie, kto ciebie pożałuje, kto pocieszy, kto radą życzliwą wesprze? Ty tylko pomyśl nad tem dziecko moje, to nie na jeden dzień, to nie to, co pójść na spacer, pobawić się trochę i nazad wrócić: tu potrzeba przysiądz miłość, wiarę, posłuszeństwo, potrzeba przysiądz, że się nie opuści do grobu, — do grobu, a życie takie długie, długie..... Jak to życie dla mnie teraz płynąć będzie? Nikt teraz o mnie nie pomyśli, nikt nie spyta nawet czym zdrów.... Mateczko moja, pomyśl: — obcy ludzie, świat taki wielki, a taki pusty dla biednej sieroty! Pomyśl co cię już raz spotkało w domu podkomorzyny. Namyśl się dobrze,... ptaszyno moja biedna, nim dobrowolnie pójdziesz do tej klatki, bo choć ona złocona, ale zawsze to klatka. Czy ci czego brakło dotąd? I zdrowie twoje teraz słabe, jakże się tedy decydować tak prędko? Ja to tak mówię, dziecko moje rodzone, dla twegoż własnego dobra; nie o mnie tu idzie! Go ja!
Ale idzie o ciebie, o szczęście twoje, o twoję przyszłość całą! Czy znasz ty Tekluniu dobrze pana Dziewońskiego? Kto wie jaki on! Mówią, żeby poznać człowieka, potrzeba z nim beczkę soli zjeść, ó! wiele na to potrzeba czasu. A nuż pan Dziewoński jaki kapryśnik, hipokondryk, pasyonat, i ty na caluteńkie życie twoję pójdziesz do niego w niewolą i jeszcze każą ci niewolą tę mieć za szczęście, za honor! Zapewne dziś nędzne życie nasze, ale za to niezależne, ciche.... Nie daj tego Boże, ale może kiedyś przyjść do tego, że będziesz sobie przypominać ze łzą, w oku twoję ubogą stancyjkę, wesołą Ludwisię, starą, dobrą gospodynię, z jej małym wnuczkiem, wstawanie do dnia i pracę przy pałającym kominie.... Może wtedy i mnie kiedy przypomnisz sobie.....mnie, starego twego przyjaciela...
Tekluniu, życie moje.... łzy mi w oczach.... serce boli.... pisać dalej nie mogę.... Niechże cię Bóg oświeci i natchnie.... Pomódl się.... pomódl się dziecko moję.... bo ważna to chwila w życiu twojem.
Twój wierny przyjaciel i sługa
Józef.
Listopada.
Panie Józefie, na miłość Pana Boga, zajdź pan
do pani Szu......, powiedz, że burnus powinien byó
gotowy na jutro rano; podszewka biała, koniecznie; passmanterye szare. Proszę cię takoż pofatygowali
do pani Fra.....; kapelusz powinna skończyć na dziś wieczór, a suknią, na jutro, bo mię zgubi; rozumiesz pan — na jutro. Trzy razy obszyć falbaną, berta powinna być z tej blondy, com sama wybrała, w ząbki: pamiętaj pan, że w ząbki. Najlepiej niech ci pokażą, bo mogą obiecywać, a robota może sobie leżeć szczęśliwie. Pan Dziewoński nagli.... głowa mi pęka, potrzeba być wszędzie, a tak mało czasu, a tu jeszcze deszcz; już chrypki dostałam, a pan Dziewoński krzywi się. A! proszę mi powie' dzieć, panie Józefie, dlaczego pan był wczoraj taki dziwny przy panu Dziewońskim; zupełnie jakby okradziony? Pan Dziewoński pytał mię o to, a ja nie wiedziałam co mu mam na to powiedzieć..... Czyś nie chory pan? Zmizerniałeś tak, że strach.... szanuj się..... Mnie wstyd, że pana utrudzam, ale nie śmiem o to prosić pana Dziewońskiego, Ludwisia zajęta bielizną, więc muszę się udać do pana. Proszęż zajść do nas dziś wieczór.
Tekla S***
Listopada.
Panno Teklo Dobrodziko! Polecenia pani spełniłem święcie; byłem u pani Szu.....i u pani Fra...., mówiłem im wszystko to, co mi panna Tekla pisała. Kapelusz będzie obszyty bertą" przyrzekli mi to, i passmanterye będą, wraz z falbanami, a blondy swoją drogą: proszę być spokojną.... Dziś z rana
dwa razy byłem u wrót pani; widziałem zdaleka starą gospodynię, ale bałem się wejść żeby czasem: nie zastać pana Dziewońskiego..... Osoba poważna, znacząca, nie ma co mówić; łańcuch od zegarka ciężki i bakenbardy i to wszystko, ale — mateczko, moja — twarz jego taka surowa, głos taki gruby, nawet wtedy, kiedy do ciebie mówi, dziecko moje drogie! Tyś Tekluniu nie przywykła u nas do takiego głosu; tyś jak ptaszek lękliwa, do ciebie jak' do dziecka inaczej potrzeba przemawiać. Łzy mi trysnęły z oczu.... Ty z nim pojedziesz daleko — daleko.... Któż tam przemówi do ciebie od serca, kto popatrzy na ciebie z miłością..... Ten pan Dziewoński.... on nie tak patrzy na ciebie, jak potrzeba na ciebie patrzeć; nie raduje się w oku jego dusza, nie uśmiecha się do ciebie serce.... On patrzy na ciebie tak, jak na swój zegarek z łańcuszkiem, jak na swój powóz i konie:... Piszesz mateczko o falbanie,. o bercie jakiejś.... to wszystko gałganki, głupstwo, dziecko moje; to ci nie da szczęścia, wierz mi, to nie otrze ci łez, kiedy mąż potem ofuknie się na ciebie, kiedy ci wymówi wszystkie te swoje dobrodziejstwa.... Cóż z tego, że ci dał te szmatki, jeżeli ci siebie samego nie oddał, jeżeli ci nie dał serca?... On pogląda na ciebie z góry.... Mateczko tu niemasz miłości, bo serce równa ludzi.... On patrzy na ciebie jak pan, nie jak twój narzeczony. Jemu się zdaje, że cię kupił..... za bertę i za falbany; ja
nie mogłem patrzeć na to spokojnie; ty, nasze szczęście, pójdziesz w dom jego, a on obojętnie będzie na cię patrzeć, jak gdyby nic. Tu po tobie w życiu naszem zostanie nazawsze próżnia, tęsknota, boleść.... a tam nie przyniesiesz szczęścia. Rzucasz przyjaciół szczerych i wiernych, dla obcego, dla obojętnego ci człowieka.... Pomyśl mateczko nad tem, jeszcze jest czas.... Rzuć mu w oczy jego blady: one nie ogrzeją ci serca; niech on sobie szuka inszej, wszak nie tyle tylko świata, co w oknie. Prawda, niech sobie szuka inszej. On już człowiek poważny, dla niego potrzeba kobiety nie pierwszej młodości, i tuszy inszej, a ty z nim Tekluniu wcale nie para.... Gdzież to jedno do drugiego przyszło!.... On taki gruby, ty jak kieliszeczek cieniutka! I tak mateczko, jak tylko będzie się krzywił, powiedz mu otwarcie, żeby zabrał sobie swoje gałganki i szukał innej; niech wie, że i my, ludzie biedni, mamy swoję ambicya. Co ty o tem myślisz, Tekluniu droga? Prawda? niech on sobie szuka innej; nam niepotrzeba jałmużny, nas nie można kupić za pieniądze, jak barana jakiego. Ja to tak piszę, dla twego własnego dobra; Bóg nam nie da zaginąć, a pogardy niczyjej nie zniesiemy. Prawda mateczko, pogardy nie zniesiemy, my mamy swoję ambicya! Pan Dziewoński pan, ma wieś, ale my nie jesteśmy na przedaż. Marta mówi ciągle swoje, że to szczęście dla ciebie, los;
ale ona kobieta głupia, nic tego nie rozumie. Odpisz mi mateczko, mnie twemu staremu przyjacielowi.
Józef N.
Listopada
Panie Józefie! To już rzecz skończona — stało się! Pan Dziewoński zrobił mi propozycyą, ja przyjęłam ją i koniec; niema co o tem mówić więcej. Ja wiem że to co pan piszesz, to dla własnego mego dobra, ale już zapadła klamka: jeszcze raz powtarzam — stało się! Wiem o tem, że pan Dziewoński nie jest we mnie rozkochany, jak jaki młodzik (sam mi to powtarza), ale będę mieć w nim opiekuna, będę jego żona. — czegóż chcieć więcej? Przyszłość moja nie będzie mnie więcej niepokoić, będę miała dach, gdzie głowę złożę.... nie będę już obcą dla wszystkich.... O, panie Józefie, cieszyćbyś się powinien z tego, nie straszyć mię.... Jeszcze raz powtarzam, wszystko skończone, stało się!
Tekla.
Listopada.
Panie Józefie, co panu się stało, co panu jest — powiedz mi? Marta przychodziła kilka razy do nas, niespokojna o twoje zdrowie. Mówiła, że nie sypiasz po nocach, że obudziwszy się, słyszy ze
swojej izdebki łkania w twoim pokoju, które, powiada, serce jej rozdzierają. — Potem mówi, wraz ze dniem wychodzisz i włóczysz się po mieście do wieczora, że nie chodzisz na służbę.... Co ci jest panie Józefie, powiedz mi? Zajdź do nas, ja cię pocieszę, jak ty mój kochany opiekunie cieszyłeś pierwej biedną, sierotę.... Zkąd ta rozpacz? Marta.... Ale muszę ci powiedzieć, nietylko Marta nam to mówiła, ale my same z Ludwisią widziałyśmy, jak dwa razy z rzędu, wieczorem, dziesiętnicy prowadzili cię do mieszkania, napitego w najwyższym stopniu. Bóg z tobą, panie Józefie, co ci się stało? Wszak tego nigdy dotąd nie było z tobą dobrym, cichym, najzacniejszym z ludzi!? Co to za rozpacz taka owładła tobą? Udaj się do Boga, On cię pocieszy, jeżeli cierpisz, jeżeli masz jakie zmartwienia... I pan Dziewoński upominał mię nawet o to, żem miała stosunki z człowiekiem, którego dziesiętnicy odprowadzają do mieszkania. I wstyd i żal mi było ciebie.... Kiedy wyjadę, kiedy już zdaleka tylko będę ciebie wspominać, chciałabym cię widzieć takim, jakim byłeś dotąd, a nie człowiekiem nałogowym, którym się każdy brzydzi.... Pomyśl panie Józefie, co się z tobą stanie jak się oddasz trunkowi? Z czego żyć będziesz? Trzeźwość, praca, uczciwy charakter, to twój kapitał cały.... trunek cię zgubi.... Tyżeś to mój opiekunie, mój przyjacielu wierny; mój ojcze, mój dobroczyńco? Tyżeś to?
Do ciebie zwracani dziś te słowa! Przyjdź do nas,
spędź z nami te dwa dni, które nam zostają......
Bóg wie kiedy, i czy się jeszcze z sobą, zobaczymy?
Twoja szczera przyjaciółka
Tekla.
Listopada.
Panno Teklo Dobrodziko! Winienem mateczko, winienem, ale sam nie wiem co mi jest!... W dzień jeszcze nic, ale w nocy, kiedy się obudzę, tak mi się robi straszno i ciężko w duszy, że płaczę jak dziecko, tuląc twarz do poduszki, aby zagłuszyć łkania, które mi rozdzierają, serce. Żal mi ciebie, moje dziecko drogie.... żal, serdecznie żal.... Co się z tobą stanie? Jakie moje będzie odtąd życie? Teraz w duszy mojej tak smutno, że gotówbym umrzeć.... Ale mniejsza z tem! Nie o mnie tu idzie. Do pani Szu..... zachodzę codziennie nagląc, aby spieszyła z robota i do pani Fra...... także..... Oto właśnie około tego magazynu , nie dochodząc banku, spotkałem pana Nalewajkę, kiedyś służył u nas, ale mu dano abszyt.... Otóż on jak zaczął mię prosić, jak zaczął prosić na ponczyk, tak i zaciągnął mię do szyneczku..... Po drugiej szklaneczce weselej zrobiło się mi w duszy, przyszłość zaczęła mi się przedstawiać nie tak smutna. Na drugi dzień przechodząc mimo, zajrzałem do szyneczku, chcąc się tylko dowiedzieć o zdrowiu pana Nalewajki; do
bry człowiek, złote serce, a klepie biedę. Widzisz Tekluniu, chciało się mi z kimś pomówić, żeby nie
tak ciężko było..... Oto cała moja wina. Pani Fra.... mówiła, że berta nieskończona, więc ja, myślę sobie zaczekam w pobliżu.... Ich mateczko potrzeba pilnować koniecznie, a to oneby i do sądnego dnia nie skończyły roboty; już ja ich znam. A co się tyczy tego, żebym przyszedł do was, to wybacz szczęście ty moje, że nie mogę.... przez żaden sposób nie mogę. Czuję żebym nie mógł się zachować poważnie, żebym słowa jednego wymówić do ciebie nie mógł: łzyby mię zadusiły.... Bywajże mi zdrowa, i szczęśliwa rybko moja, dziecino moja rodzona, niech cię Bóg i Matka jego Przenajświętsza mają w swojej świętej opiece. Pomyśl czasem i pomódl się za tego, który cię wiecznie, wiecznie będzie kochać i nigdy, nigdy, nigdy nie zapomni o tobie, Twój do grobu
Józef.
LIST TEKLI S. DO LUDWIKI B.
Listopada, z Dzięciołówki.
Kochana Ludwisiu moja! Piszę do ciebie z domu, bo mogę ci powiedzieć, że mam dom; jestem gospodynią, panią, ale dotąd jeszcze nie mogę się oswoić z tą myślą" nie mogę się oswoić z moimi
nowemi obowiązkami. Jakoś mi dziwno, straszno, tęskno w tym domu. Często przychodzi mi na myśl, że to tylko sen, że się prędko obudzę i znajdę się w mojej maleńkiej izdebce; często oglądam się za wami, coście mię kochali i za moim szczygłem nawet, którego p. Dziewoński nie pozwolił mi wziąć z sobą.... A pan Józef, napisz mi o nim, o tym dobrym, szlachetnym człowieku; mnie strach bierze, kiedy sobie pomyślę o nim; oby Bóg dał, żeby tęsknota za mną nie zgubiła go. Kiedyśmy przyjechały z tobą do kościoła, do ślubu, jam szukała go oczami na ganku kościelnym; chciałam mu upaść do nóg jako ojcu, niechby pobłogosławił jeszcze raz sierotę; ale na ganku nie było go. Miałam zamiar wyjeżdżając do kościoła, zajechać do jego mieszkania, ale bałam się powiedzieć o tem panu Dziewońskiemu, który i tak nas naglił. Kiedym w kościele wymówiła pierwsze słowo przysięgi, zdawało się mi, że z ciemnego kąta kaplicy dało się słyszeć jakieś łkanie, jakby rzewny płacz dziecięcia.... Może mi się tak wydało.... Ale któżby za mną płakał jeżeli nie on; — on jeden tylko na świecie kochał mnie tak bezinteresownie, tak gorąco, nieumiejąc nawet wyznać swej miłości! Kiedyśmy po śniadaniu wyjechali z mężem w drogę na wieś, niedaleko banku posłyszałam krzyki, i dobrze mi znajomy głos, którego echo odbiło mi się w sercu: to on wołał "mateczko, dziecko moje rodzone, puśćcie mnie,
puśćcie!" Rzuciłam okiem na trotuar, z szyneczku dwóch dziesiętników prowadziło go pod ręce. — On wyciągał do mnie ramiona, jak dziecko, płacząc i łkając. Łzy gorące oblały mi twarz całą, serce ścisnęło się boleśnie — zakryłam się chustką, bojąc się mego męża, który siedział obok mnie zamyślony, czy w złym humorze. Józef, dobry Józef! On jeden mnie kochał. Miałażbym ja być przyczyną jego zguby? Pisz do mnie Ludwisiu moja, pisz o nim i o sobie; ja o was zawsze myślę, moi drodzy. Wasza na zawsze
Tekla.
List ten Ludwisia posłała widać panu Józefowi, bo znalazł się pomiędzy jego papierami. Podług daty był to ostatni dokument, z których powstała ta historya.
Koniec.