Jarosław Marek Rymkiewicz•
Zwłoki Słowackiego
Czy państwo można zbudować na literaturze
REKLAMA
Nie tylko III Rzeczpospolita miała kłopoty z określeniem swojej ideowej tożsamości, a nawet momentu założycielskiego. Jarosław Marek Rymkiewicz opowiada, jak z podobnymi problemami radzili sobie nasi przodkowie. Za sprawą Józefa Piłsudskiego sprowadzenie do Polski zwłok Juliusza Słowackiego stało się państwowotwórczym widowiskiem, ideologicznym fundamentem Drugiej Rzeczypospolitej. Nawet skład warty honorowej przy katafalku podczas mszy żałobnej był pomysłem Marszałka i miał wyraźny walor symboliczny - mówił, na jakich wartościach powinna wspierać się potęga państwa polskiego. Przy trumnie Słowackiego stanęło czterech pułkowników i czterech pisarzy.
Tekst "Zwłoki Słowackiego" jest ostatnim fragmentem książki "Słowacki. Encyklopedia", która ukaże się w bieżącym roku nakładem wydawnictwa Sic!
Do ciągnącej się przynajmniej od lat osiemdziesiątych XIX wieku sprawy sprowadzenia zwłok Słowackiego do kraju powrócono niebawem po zakończeniu pierwszej wojny światowej. W maju 1924 roku z inicjatywy krakowskiego Związku Literatów (jego prezesem był wówczas Józef Kallenbach) zorganizowano w Krakowie kolejny Komitet Obywatelski, w skład którego weszły bardzo poważne osobistości - poza Kallenbachem, jego członkami byli między innymi Ignacy Chrzanowski, Tadeusz Estreicher, Jan Łoś oraz hrabia Edward Raczyński. Komitet krakowski zadecydował, że Słowacki powinien zostać pochowany na Wawelu, ale (zapewne nauczony doświadczeniem różnych poprzednich komitetów, które działały na przełomie XIX i XX wieku) uznał, że inicjatywy obywatelskie nie zdołają przezwyciężyć w tej sprawie oporu Kościoła i muszą się w nią wobec tego zaangażować jakieś potężniejsze siły - jak pisano w wydanym wtedy komunikacie, "decyzję o miejscu złożenia zwłok Juliusza Słowackiego może powziąć jedyny przedstawiciel woli Narodu, to jest Sejm i Senat". Sejm, jak się okazało, nie bardzo jednak miał wtedy ochotę na zajmowanie się Słowackim oraz jego zwłokami (można przypuszczać, że konflikt z krakowskimi biskupami nie był na rękę ówczesnym politykom) i sprawa stała się aktualna dopiero po wypadkach majowych roku 1926, kiedy krakowski Komitet mógł zwrócić się z prośbą o pomoc do Marszałka Józefa Piłsudskiego. Prośba ta została natychmiast wysłuchana.
Nie wiadomo niestety - gazety ówczesne nic na ten temat nie mówią, a ponieważ, jak można przypuszczać, niemal wszystko było załatwiane ustnie, w archiwach nie ma zapewne dokumentów, które coś by w tej kwestii wyjaśniały - więc nie wiadomo, kto wpadł na pomysł, że ze sprowadzenia zwłok poety można będzie uczynić wielkie państwowotwórcze widowisko, które stanie się ideologicznym fundamentem potęgi i chwały Drugiej Rzeczypospolitej - czy przyszło to do głowy Piłsudskiemu, czy podsunął mu tę myśl któryś z jego oficerów. Kiedy w sprawę wdał się Piłsudski, było już oczywiste, że wieloletni opór metropolitów krakowskich (w roku 1927 metropolitą był arcybiskup Adam Sapieha) zostanie wreszcie złamany - na uroczystym zebraniu, które zorganizowano w Krakowie 10 kwietnia 1927 roku Józef Kallenbach mógł wyrazić wdzięczność Marszałkowi "za zdecydowane postanowienie realizacji wiekopomnej sprawy".
To "zdecydowane postanowienie" miało taki skutek, że do arcybiskupa Sapiehy udał się ówczesny minister wyznań religijnych i oświecenia publicznego - i przedstawił mu stanowisko Piłsudskiego. Arcybiskup, zapoznawszy się z tym stanowiskiem
(jak można przypuszczać, był to rodzaj rozkazu), nie miał prawdopodobnie wielkiego wyboru. Jak pisał wiceprezes krakowskiego Komitetu, Józef Wiśniowski, Sapieha "podzielając uczucia Narodu [...] dał po myśli rządu odpowiedź" i oświadczył, że "nie sprzeciwi się wprowadzeniu prochów poety do katedry wawelskiej".
W ten sposób - dzięki dyplomatycznym talentom Marszałka oraz jego żelaznej pięści - zakończył się trwający wiele lat konflikt, który zaczął się niegdyś od nieprzyjemnego sporu Stefana Żeromskiego z kardynałem Puzyną. Adam Sapieha w liście do Józefa Kallenbacha z 24 kwietnia 1927, powołując się na swoje obowiązki strażnika Wawelu ("obowiązek strzeżenia i opieki nad tym najczcigodniejszym przybytkiem naszym"), zastrzegł wtedy tylko (i uzgodnił to z Piłsudskim), że wyrażając "zgodę stanowczą", czyni to po raz ostatni i "wyjątkowo" - "odtąd groby zasłużonych tamże będą zamknięte". Jak wiadomo, metropolici krakowscy (z niejasnych powodów) od decyzji tej potem odstąpili. Warto tu jeszcze dodać, że problem miejsca, w którym powinien być pochowany Słowacki, budził wówczas takie namiętności, iż Komitet Kallenbacha zdecydował się opublikować specjalny apel do wszystkich Polaków - wzywał on "do zaprzestania szkodliwych dyskusji i roztrząsań na temat, gdzie złożyć prochy".
Kryptę, w której miano umieścić trumnę ze zwłokami Słowackiego, postanowiono usytuować w sąsiedztwie krypty Mickiewicza. Miejsce to wybrał dla Słowackiego (prawdopodobnie uzgadniając to z Sapiehą) Józef Kallenbach. "Szkodliwe dyskusje" na ten temat nie mają teraz większego sensu, ale nie był to chyba wybór najszczęśliwszy.
Wspaniałe uroczystości sprowadzenia zwłok (w całych swoich dziejach, ani przedtem ani potem, Polska czegoś podobnego nie widziała) odbyły się między 14 a 28 czerwca 1927 roku. 14 czerwca o godzinie ósmej rano otworzono grób na paryskim cmentarzu Montmartre i ekshumowano zeń zwłoki poety - o tym wydarzeniu opowiada hasło "Czaszka Słowackiego". Uroczystości paryskie, na których wspaniałości nikomu specjalnie nie zależało, nie były może tak wystawne jak te późniejsze, warszawskie i krakowskie, ale i wówczas rząd Rzeczypospolitej pokazał, że nie żałuje pieniędzy na poezję.
Szczególną uwagę zwracał wtedy przejeżdżający paryskimi ulicami karawan, na którym trumnę ze zwłokami Słowackiego, po mszy świętej i egzekwiach, przewieziono z polskiego kościoła Assomption przy rue Saint-Honoré do ambasady polskiej. Karawan, ustawiony na wielkich złotych kołach i zaprzężony w sześć białych koni okrytych białymi kapami, ubrany był w jedwabie, atłasy i koronki w kolorach białym oraz amarantowym i zwieńczony czymś w rodzaju srebrnej korony ze złotymi inicjałami J.S. na amarantowych polach.
Za tym pojazdem, który przypominał raczej królewską karetę niż wóz pogrzebowy, szli, trzymając srebrne wstęgi czy sznury zwisające z karawanu, polscy akademicy w czarnych togach i biretach, którym towarzyszyły dziewczęta w strojach krakowskich oraz skauci w wielkich kapeluszach (typu baden powell). Wokół skautów, akademików i karawanu biegali zaś francuscy przekupnie sprzedający biało-czerwone kokardki oraz broszurki o Słowackim (w językach francuskim i polskim) i wznoszący okrzyki: - "Vive la Pologne! Grande fete franco-polonaise!" Pochód ten (jak pisano w sprawozdaniach: "pogoda była śliczna [...] tłum parotysięczny") przeszedł przez rue Saint-Honoré, rue Royale, place de la Concorde, avenue des Champs-Elysées, avenue Montaigne i place de l'Alma pod budynek polskiej ambasady przy avenue de Tokyo (obecnie aleja ta już nie istnieje - mniej więcej w tym miejscu znajduje się Palais de Tokyo).
Następnego dnia, 15 czerwca, trumnę przewieziono do portu w Cherbourgu i umieszczono na statku "Wilia", który specjalnie w tym celu przypłynął tam z Gdyni. W tym samym czasie do Gdyni przybył z Warszawy pociąg załadowany różnego rodzaju wieńcami oraz przypłynął torpedowiec "Mazur" pod dowództwem generała Mariusza Zaruskiego. Gdy "Wilia", po drodze miotana burzami, dopływała (podobno ze znacznym opóźnieniem) do portu w Gdyni, "Mazur" na czele flotylli okrętów wojennych, a także w otoczeniu setek parowców, jachtów oraz kutrów, wypłynął na jej spotkanie. Trumna stała na pokładzie "Wilii", wartę pełnili przy niej dwaj poeci, którzy w tym właśnie celu (pełnienia warty) udali się do Cherbourga - byli to Artur Oppman (Or-Ot) i Jan Lechoń. Gdy "Wilia", w eskorcie wojskowych kanonierek, wpływała do portu gdyńskiego, orkiestra marynarki wojennej grała "Marche funebre" z sonaty b-moll Chopina, sieroty syberyjskie deklamowały "Testament mój", a księża śpiewali "Kyrie elejson".
21 czerwca torpedowiec "Mazur" przewiózł trumnę do Gdańska, skąd Wisłą przetransportowano ją do Warszawy na pokładzie statku rzecznego, który nazywał się "Mickiewicz". Podróż statku "Mickiewicz" z Gdańska do Warszawy stała się wielką i poruszającą manifestacją uczuć patriotycznych ówczesnych Polaków. W portach położonych nad Wisłą miast - Tczewa, Grudziądza, Torunia, Ciechocinka, Włocławka i Płocka, także wielu innych - statek witały i żegnały orkiestry wojskowe, pułki piechoty pod bronią, bractwa kościelne, zakony męskie i żeńskie, oddziały straży pożarnej, seminaria duchowne, organizacje strzeleckie i towarzystwa śpiewacze, delegacje ludności miejskiej i wiejskiej, sierocińce i ochronki oraz niezliczone rzesze dziatwy szkolnej - po drodze z brzegów rzeki i z mostów na pokład statku (był to właściwie niewielki stateczek parowy) i w nurt Wisły rzucano wieńce i wiązanki kwiatów, a tłumy zebrane na brzegach śpiewały "Jeszcze Polska nie zginęła", "Boże coś Polskę" oraz "Z dymem pożarów". Bito też w dzwony, odprawiano egzekwie i strzelano z armat.
W uroczystościach organizowanych w miastach nadwiślańskich brały również udział - co z zadowoleniem stwierdzała ówczesna prasa - stowarzyszenia żydowskie i ewangelickie. 23 czerwca w południe statek minął Toruń, 25 czerwca zatrzymał się w Płocku i następnego dnia rano przybił do Wybrzeża Kościuszkowskiego w Warszawie w pobliżu mostu Poniatowskiego. Jak pisały wtedy gazety - "Król-Duch wjechał do stolicy swojego państwa".
Oczekujący przy Wybrzeżu Kościuszkowskim rydwan żałobny, na który przeniesiono trumnę ze statku, był czymś w rodzaju ogromnego czteropiętrowego piedestału obitego czerwoną materią - był on zaprzężony w osiem czarnych koni okrytych szkarłatnymi czaprakami, które były ozdobione srebrnymi orłami i srebrną literą S. U stóp otoczonego niezliczonymi tłumami rydwanu godne uwagi, choć może trochę anachroniczne przemówienie wygłosił Zenon Przesmycki (Miriam). Był to wściekły atak modernisty na materializm współczesnego świata - "ogólną dzisiaj praktyczną przyziemność i bezduszność". Miriam zdystansował się przy tym zręcznie od uroczystości, w której wziął udział - powiedział, że "naruszono spoczynek mogilny [...] prochów" i wspomniał też coś (odnosiło się to niewątpliwie do krakowskich i lwowskich profesorów historii literatury) o "świętokradzkiej interwencji mędrców" oraz rozkradzionych i przechowywanych na strychu rękopisach. Wszystko to nie było może bardzo stosowne, ale w potoku modernistycznych metafor Miriamowi udało się umieścić piękną formułę - nazwał Słowackiego wybrańcem wieczności. Piłsudski wysłał na przystań swoich generałów, Rydza-Śmigłego i Sławoja Składkowskiego, ale sam się tam jeszcze nie stawił. Rydwan, za którym postępowały doborowe oddziały wojska (baterie ciężkiej i lekkiej artylerii, szwadron szwoleżerów ze słynnego 1 pułku, dwie kompanie piechoty z pułków legionowych oraz szwadron policji konnej - całością wojsk dowodził Wieniawa-Długoszowski, ówcześnie pułkownik), przejechał - znów bito w dzwony, a księża śpiewali na stopniach kościołów - aleją 3 Maja, Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem do kolumny Zygmunta, gdzie "imieniem Narodu Polskiego" przemówił prezydent Ignacy Mościcki, składając hołd "najwyższemu [...] polotowi czystego piękna nad Polską". Mościcki zupełnie wyraźnie odsłonił (jak sam to zresztą określił) "intencje i zamiary rządu", a w istocie intencje i zamiary Marszałka - streszczały je zdania mówiące, że "bez czci dla wielkości nie ma potęgi państwa", a Słowacki jest "słupem ognistym polskiej wielkości".
Intencje Piłsudskiego były zresztą dobrze widoczne w każdym szczególe warszawskich uroczystości. Wygląda na to, że nawet skład warty honorowej przy katafalku podczas mszy w katedrze św. Jana był pomysłem Marszałka, miał bowiem wyraźny walor symboliczny - mówił, na jakich wartościach powinna wspierać się potęga państwa polskiego. Na warcie przy katafalku stali tam czterej pułkownicy (byli to dwaj dowódcy pułków piechoty i dwaj dowódcy pułków artylerii) oraz czterej pisarze - Artur Oppman, Wacław Sieroszewski, Andrzej Strug i Jan Lechoń. Or-Ot był w mundurze pułkownika, a Lechoń we fraku. Pisarze, jak widać, zostali tak dobrani, że każdy z nich reprezentował w jakiś sposób (i każdy trochę inaczej) idee Marszałka.
Po mszy u św. Jana przed trumną, ustawioną tam pod wspaniałym, sięgającym kościelnego stropu baldachimem, przeszło (jak to później obliczono) ponad sto tysięcy osób - katedra, po wieczornej mszy, otwarta była aż do świtu. Następnego dnia (był to 27 czerwca) trumnę przetransportowano, znów w uroczystym pochodzie przez Krakowskie Przedmieście oraz ulice Traugutta i Marszałkowską, na Dworzec Główny i umieszczono w oczekującej tam pod bramą triumfalną (dwie srebrne kolumny z białymi orłami na szczycie) salonce, której wnętrze obite było purpurowym materiałem - jak pisano w sprawozdaniach, był to "salonowy wóz kolejowy numer 19". Tą żałobną salonką udali się też w podróż do Krakowa - trasa wiodła przez Koluszki, Częstochowę i Katowice - różni wysocy urzędnicy państwowi, warszawscy literaci, a także pewien kapitan, który nazywał się Wincenty Słowacki i prawdopodobnie podawał się za krewnego. Można podziwiać odwagę tego człowieka - gdyby się wtedy wydało, że w rodzie Słowackich nie było od dawna żadnych potomków płci męskiej (a wówczas w ogóle już żadnych potomków o tym nazwisku), oficerowie Marszałka z pewnością roznieśliby bezczelnego kapitana na swoich szablach. Trumna w salonce nakryta była amarantowym całunem i przez całą drogę do Krakowa (tego jednak nie jestem pewien - może tylko na dworcach, gdzie pociąg się zatrzymywał) stała przy niej warta w takim składzie: sokół, harcerz, halerczyk, dowborczyk, robotnik, wieśniak i dziewczynka w stroju ludowym. Tył wagonu był otwarty i jechał on jako ostatni w składzie, żeby ci, którzy oczekiwali przy torach na przejazd pociągu, mogli zobaczyć trumnę. Sprawozdania mówią, że gdy pociąg, przejeżdżając przez miasta, trochę zwalniał, tłumy ludzi biegły za otwartym wagonem. W Krakowie, wieczorem 27 czerwca, pociąg zatrzymał się na wiadukcie nad ulicą Lubicz, gdzie zbudowano specjalne schody i pomosty. Przyległe ulice i place zapełnione były ludźmi. Gdy trumnę wyniesiono z wagonu, nastąpiła chwila ogromnej ciszy - wedle opowieści Jarosława Iwaszkiewicza, który był tam obecny, słychać było "sapanie ludzi" znoszących trumnę po stromych schodach. Potem "w śmiertelnej ciszy" z daleka odezwał się Dzwon Zygmunta. Przy ulicy Lubicz ukazał się metropolita krakowski - odziany był w czarną kapę i czarną mitrę, w żałobnej czerni szli też tam za nim jego biskupi. Ich aksamitne czarne kapy ozdobione były złotymi gwiazdami.
Trumnę, po uroczystościach przy wiadukcie kolejowym, przeniesiono w uroczystym pochodzie, który poprowadził Adam Sapieha, do zamienionego w kaplicę Barbakanu, gdzie na sarkofagu, zaprojektowanym przez Leona Wyczółkowskiego, wystawiono ją w nocy z 27 na 28 czerwca. Przy trumnie ustawiono urny z ziemią pochodzącą z grobów Salomei Bécu oraz Euzebiusza Słowackiego - i znów kręcił się tam tajemniczy kapitan Słowacki. Kto szedł za krakowskim rydwanem-karawanem, na którym następnego dnia rano przewieziono trumnę z Barbakanu na Wawel, nie da się krótko powiedzieć, bowiem mniej lub bardziej szczegółowe wyliczenia grup, oddziałów oraz osób zajmują w sprawozdaniach z krakowskich uroczystości od kilku do kilkunastu stron.
Pochód otwierało ośmiu trębaczy z ósmego pułku ułanów, kończył go zaś oddział policji konnej - w środku szło zaś wielu ministrów, senatorów, generałów, pisarzy, profesorów oraz biskupów. Był to, jak pisano w gazetach, "nieskończony korowód ludzki". Rydwan krakowski wyróżniał się swoją wielkością - był trzykondygnacyjny, wysoki niemal na pięć metrów, szeroki na siedem, a długi na sześć. Ciągnęło go - przez ulice Basztową, Sławkowską, św. Anny, Straszewskiego i Podzamcze do Bernardyńskiej - sześć koni, których łby ozdobiono pióropuszami z ogromnych piór strusich. Konie te były prezentem, który zrobił Słowackiemu ród Radziwiłłów. Pod kościołem św. Anny przemawiał (trochę nudząc) Józef Kallenbach i bito w dzwony ze wszystkich kościołów.
Kiedy trumnę umieszczono na dziedzińcu wawelskim (złożyło się tak fatalnie, że cały dzień padał wtedy deszcz), na krużganku pierwszego piętra (ozdobionym królewskimi arrasami) ukazał się Marszałek i wygłosił stamtąd swoje wielkie i pamiętne przemówienie, które zaczynało się od słów: "Żyło ludzi mnóstwo i wszyscy pomarli". W przemówieniu Słowacki ("prawda śmierci [...] nie istnieje dla niego") porównany został z milionami Polaków ("cóż z nich pozostało?").
Przemówienie zakończone było zdaniem, które wywołało potem wielkie spory - Piłsudskiego czy to, z powodu deszczu, nie najlepiej usłyszano, czy to nie najlepiej zrozumiano, i nie było jasne, co właściwie powiedział. Zdanie to zwrócone było do czternastu wyższych oficerów Marszałka, którzy stali przy trumnie, i brzmiało (wedle większości sprawozdań) tak: "W imieniu Rządu Rzeczypospolitej polecam panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, by królom był równy". Spór zaś dotyczył partykuły - byli bowiem tacy, którzy twierdzili, że Piłsudski powiedział: "do krypty królewskiej, by królom był równy", ale byli też tacy, wedle których powiedział: "do krypty królewskiej, bo królom był równy". Ta druga wersja wydaje się trochę prawdopodobniejsza - przemawia za nią ostatnie zdanie Marszałka, poprzedzające rozkaz wydany czternastu oficerom, które brzmiało: "Idzie jako Król-Duch".
Bibliografia:
Jarosław Iwaszkiewicz, Książka moich wspomnień. Warszawa 1994, s. 325-327. - Jarosław Iwaszkiewicz, Ludzie i książki. Warszawa 1983, s. 99-105. - Ostatnia wędrówka Słowackiego do kraju. "Tygodnik Ilustrowany" 1927, nr 26. - Pochód na Wawel. Pamiątka z pogrzebu Juliusza Słowackiego (14-28 czerwca 1927 r.). Ze sprawozdań zestawił Józef Wiśniowski. Kraków [1927], s. 5-147 passim. - Trumna z prochami Słowackiego w drodze z Gdyni do Warszawy. "Tygodnik Ilustrowany" 1927, nr 27. - Julian Wołoszynowski, Król-Duch. "Tygodnik Ilustrowany" 1927, nr 28.
środa 12 maja 2004 00:00
http://www.dziennik.pl/dziennik/europa/article46894/Zwloki_Slowackiego.html
• Jarosław Marek Rymkiewicz, ur. 1935, poeta, eseista, dramaturg, profesor Instytutu Badań Literackich. Ostatnio opublikował tom poezji "Zachód słońca w Milanówku" oraz książkę o życiu i poezji Bolesława Leśmiana "Leśmian. Encyklopedia".
6