Pamiętnik Stefano tom 3 Pragnienie rozdział 3

30 czerwca 2012

Napisała Delena31


Rozdział III

Kiedy tylko wybiegłem z parku, zza rogu ulicy wypadła dorożka, a za nią konny policjant. Cofnąłem się w cień, na mgnienie oka przytłoczony zgiełkiem. A mnie się wydawało, że Nowy Orlean jest duży – zresztą, w porównaniu z Mystic Falls, był. Budynki, biura i łodzie tłoczyły się na niedużej przestrzeni wzdłuż rzeki Missisipi. To jednak nic, jeśli wziąć pod uwagę Manhattan. Tu alabastrowe budowle Pieły się wysoko w niebo, a ludzie z Włoch, Irlandii, Rosji, Niemiec – a nawet Chin i Japonii- chodzili po ulicach i sprzedawali swoje towary. Nowy Jork nawet nocą tętnił życiem. Piątą Aleję oświetlił rząd radośnie syczących latarni gazowych, które rzucały ciepły, głęboki blask na brukowaną ulicę. Jakaś roześmiana para szła, nachylając się ku sobie. Mocno owijała się płaszczami w porywistym wietrze. Gazeciarz wykrzykiwał nagłówki o pożarach w fabrykach i korupcji w ratuszu. Serca biły gorączkowo kakofonią, szybkie i ogłuszające. Zapach perfum, odór śmieci, a także ten prosty aromat czystej, umytej mydłem skóry osnuwał ulice niczym wrzecionowate pnącza kudzu w moich rodzinnych stronach. Kiedy się już nie co uspokoiłem, przeskoczyłem w najbliższy cień poza kręgiem światła latarni gazowej. Dziewczyna ciążyła mi w ramionach. W drzwiach hotelu przy następnej przecznicy stał odźwierny. Kiedy tylko rozłożył przed nosem gazetę, minąłem go tak szybko, jak tylko mogłem ze swoim ładunkiem. Oczywiście, gdybym dysponował pełnią Mocy, gdybym przez cały czas żywił się ludzką krwią, bez najmniejszego problemu zmusiłbym odźwiernego, żeby natychmiast zapomniał co widział. Co więcej, mógłbym pobiec wprost na Siedemdziesiątą Trzecią – ludzkim oczom wydałbym się zaledwie niewyraźną plamą. Przy Siedemdziesiątej Ósmej skryłem się za wilgotnym krzakiem, bo jakiś pijak potknął się i omal nie wpadł prosto na nas. Wśród gałęzi nic nie odwracało mojej uwagi od słodkiego zapach krwi dziewczyny. Próbowałem nie wciągać powierza w płuca. Przeklinałem pragnienie, które sprawiało, że marzyłem, aby rozedrzeć jej gardło. Kiedy minął nas pijak, rzuciłem się na północ, w stronę Sześćdziesiątej Dziewiątej. Modliłem się, żeby nikt mnie nie zauważył, nie zatrzymał się i nie zaczął wypytywać o nieprzytomną osobę w moich ramionach. W tym cały pośpiechu kopnąłem kamień – potoczył się po bruku ze stukotem głośniejszym niż wystrzały karabinowe. - Co tam? – wybełkotał. Przywarłem do ściany posiadłości z piaskowca i w milczeniu błagałem, żeby poszedł w swoją stronę. Mężczyzna zawahał się, rozejrzał nieprzytomnymi oczami, a potem osunął się na chodnik i zaczął głośno chrapać. Dziewczyna znów jęknęła i poruszyła się. Niebawem mogła się ocknąć i zdać sobie sprawę – bez wątpienia, z przeraźliwym wrzaskiem – że jakiś nieznajomy niesie ją na rękach. Zabierając siły, policzyłem do dziesięciu. A potem, jakby goniły mnie demony piekieł, rzuciłem się nierównym biegiem. Nie dbałem już nawet o to, żeby delikatnie nieść swoją podopieczną. Sześćdziesiąta Dziewiąta, Siedemdziesiąta… Jakaś kropelka krwi dziewczyny splamiła mi policzek. Za mną rozległy się czyjeś kroki. W oddali zarżał koń. Wkrótce znaleźliśmy się na Siedemdziesiątej Drugiej. Jeszcze jedna przecznica i dotrzemy do celu. Zostawię ją pod drzewami, potem wrócę pędem do… Na widok numeru pierwszego przy Siedemdziesiątej Trzeciej stanąłem jak wryty. Mój rodzinny dom był wielki: ojciec zbudował go dzięki pieniądzom, które zarobił po przyjeździe do tego kraju z Włoch. Posiadłość Veritas maiła trzy kondygnacje. Szeroka, słoneczna weranda ciągnęła się wokół całej budowli. Wąskie kolumienki sięgały do drugiego piętra. Ojciec wyposażył budynek we wszystkie luksusy dostępne w czasie północnej blokady. Ale ten dom – pałac raczej – był wprost olbrzymi. Wzniesiony z piaskowca w kolorze kości słoniowej zajmował prawie całą przecznicę. Liczne okna spoglądały z każdego piętra niczym uważne oczy. Balkony z balustradami z kutego żelaza – trochę podobne do galerii okalających dom Callie w Nowym Orleanie – zdobiły każde piętro, a do ich metalowych zawijasów przywarło bezlistne teraz dzikie wino. Spiczaste, europejskie szczyty pyszniły się rzeźbionymi gargulcami. Co za ironia, że dom, do którego miałem się zbliżyć, strzegły gargulce. Podszedłem do wielkich rzeźbionych drzwi z ciemnego drewna. Łagodnie opuściłem dziewczynę na stopień przed nimi, uniosłem mosiężną kołatkę i trzykrotnie zastukałem.

Miałem już zawrócić na pięcie i biec do parku, ale masywne drzwi otworzyły się z impetem, jakby nie były cięższe od ogrodowej furtki. Za nimi prężył się służący – wysoki i chudy jak patyk, w prostej, czarnej liberii. Przez chwilę patrzyliśmy jeden na drugiego, a potem kamerdyner spojrzał na dziewczynę na progu. - Proszę pana! – zawołał zadziwiająco spokojnie do kogoś z tyłu – To panna Sutherland… Rozległy się jakieś okrzyki i szurania. Niemal natychmiast w drzwiach stanęło zdecydowanie za dużo ludzi, wszyscy z zatroskanymi minami. - Znalazłem się w parku… - zacząłem. Nie zdążyłem powiedzieć więcej. Halki i spódnice z ciężkiego jedwabiu zaszeleściły, a chyba z sześcioro krzyczących kobiet i mężczyzn wybiegło przed dom i otoczyli panienkę niczym stadko spanikowanych gęsi. Gęsty zapach ludzkiej krwi natychmiast uderzył mi do głowy. Jakaś bogato odziana starsza kobieta – matka, jak założyłem – natychmiast położyła dłoń na szyi dziewczyny, żeby wyczuć puls. - Henry! Wnieś Bridget do środka! – poleciła. Kamerdyner delikatnie wziął dziewczynę na ręce. Nawet się nie skrzywił, gdy krew zaczęła plamić jego kremową kamizelkę. Za nim ruszyła gospodyni, wykonując głośny rozkaz matki, która gestem dłoń zaczęła rozpędzać służące do ich zadań. - Winfield, wyślij chłopaka do doktora! Niech Greta przygotuje ciepłą kąpiel. Każ kucharce przygotować bulion i napar z ziół na alkoholu! Natychmiast zdejmijcie gorset sukni i poluzujcie sznurówki. Sarah, idź do kufra i potnij trochę starej bielizny na bandaże. Lydio, poślij po Margaret. Cały tłumek – jedna osoba po drugiej – znów zniknął w domu, z wyjątkiem chłopca w pumpach i czapce na głowie. Ten pobiegł gdzieś ulicą i przepadł w mroku z głośnym stukotem butów o bruk. Wyglądało to zupełnie tak, jakby dom na moment ożywił ulicę ruchem i obecnością rodziny, a potem znów wessał swoich mieszkańców w obręb ciepła i bezpieczeństwa. Nawet gdybym chciał, nie mógłbym podążyć za nimi. Ludzie sami muszą zaprosić do środka swoje przeznaczenie – czy są go świadomi, czy też nie. Bez zaproszenia nam, wampirom, nie wolno wejść do żadnego domu, wygnani z ciepłych domowych ognisk i przyjaznego otoczenia, jakie obiecują ludzkie siedliska, pozostawieni w mroku nocy, skąd możemy tylko patrzeć. Obróciłem się, żeby odejść, bo już i tak stałem tam dłużej, niż zamierzałem. - Zaczekaj, młodzieńcze. Głos był tak stanowczy, głęboki i donośny, że zawróciłem na pięcie jak przyzywany jakąś Mocą. W drzwiach stał człowiek – pewnie pan tego domu i ojciec dziewczyny. Pogodny grubas z tego typu tuszą, która sprawia, że mężczyzna przechyla się w tył na piętach. Miał na sobie drogie ubranie uszyte z wełny i tweedu, dobrze skrojone, w dyskretne wzory. Całą jego podstawę podsumowałbym: „swoboda’’: od rudych bokobrodów i błyszczących czarnych oczu po lekki uśmiech, unoszący lewy kącik jego ust. Wyglądało na to, że ciężką pracą zasłużył sobie na większość swojego bogactwa. Dłonie pełne odcisków i zaczerwieniony kark zdradzały, że swojego majątku nie odziedziczył. Przez głowę przemknęła mi szybka myśl: jakże łatwo byłoby wywabić go tu na zewnątrz. Jeszcze jeden krok… To korpulentne ciało dostarczyło by mi dość krwi, żeby zaspokoić głód na wiele dni. Czułem, że cała szczęka boli mnie od pragnienia, które powodowało, że wysuwały mi się kły, i mogło sprowadzić na tego człowieka śmierć. Ale mimo wielu pokus, jakie postawił przede mną ten wieczór, poprzednie życie zostawiłem za sobą. - Chciałem już odejść, proszę pana. Cieszę się, że pańska córka jest bezpieczna – Cofnąłem się o krok w stronę cienia. Mężczyzna położył mięsistą rękę na moim ramieniu. Jego oczy zwęziły się i chociaż zdołałbym go zabić w ułamku sekundy, zdziwił mnie nagły, nerwowy uścisk w żołądku. - Jak się nazywasz, synu? - Stefano – odparłem – Stefano Salvatore. Od razu zrozumiałem, jaką głupotę palnąłem, że podałem mu prawdziwe nazwisko, biorąc pod uwagę zamieszanie, jakiego narobiłem w Nowym Orleanie i w Mystic Falls. - Stefano – powtórzył. Obejrzał mnie od stóp do głów. – Nie zamierzasz żądać nagrody? Obciągnąłem mankiety koszuli. Wstydziłem się swojego niechlujnego wyglądu. Moje czarne spodnie, z pamiętnikiem wetknięty w tylną kieszeń, były postrzępione. Koszula z nich wychodziła i fałdowała się przy szelkach. Nie miałem kapelusza, krawata, nawet kamizelki, a przede wszystkim byłem brudny i trochę śmierdziałem po takim czasie spędzonym po gołym niebem. - Nie, proszę pana. Cieszę się tylko, że mogłem pomóc – mruknąłem. Milczał, jakby miał kłopot ze zrozumieniem moich słów. Zastanawiałem się, czy szok na widok zakrwawionej, rannej córki nie wprawił go w jakieś otępienie. Ale potem mężczyzna pokręcił głową. - Nonsens! – Złapał mnie za prawa rękę. – Dałbym wszystko za bezpieczeństwo swojej najmłodszej. Proszę wejść. Nalegam! Wypalimy cygaro i wzniosę toast na pana cześć za uratowanie mojej malutkiej. Wciągnął mnie do domu jak upartego psa na smyczy. Zacząłem protestować, ale od razu zamilkłem, gdy znalazłem się w wielki holu, wyłożonym ciemną boazerią z wiśniowego drewna. Okna z witrażowymi szybami, które miały oświetlać wejść za dnia, nawet wieczorem mieniły się niczym wielobarwne klejnoty w świetle lamp gazowych. Wielkie, dostojne schody prowadziły na piętro, a balustrady wyglądały jak wyrzeźbione z pojedynczych drewnianych pni. W swoim ludzki życiu chciałem kiedyś studiować architekturę i chętnie przyglądałbym się temu wnętrzu całymi godzinami. Ale zanim zdążyłem w pełni docenić urok wejściowego holu, gospodarz zagonił mnie do przytulnego saloniku. Uwagę przyciągał buzujący w kominku pomarańczowy ogień. Fotele o wysokich oparciach, wyłożone jedwabnymi poduszkami, stały to tu, to tam, a ściany pokoju pokrywała ciemnozielona tapeta. Za kanapą dyskretnie zajmował miejsce stół bilardowy, a pomiędzy dużymi oknami stały szafki pełne opasłych tomów, globusów i rozmaitych ciekawych rzeczy. Mój ojciec, zbieracz książek i pięknych przedmiotów, zachwyciłby się tym wnętrzem. Serce ścisnęło mi się, kiedy znów sobie uświadomiłem, że życiowym doświadczeniem już zdążyłem prześcignąć ojca. - Cygaro? – Pan domu podsunął mi pudełko. - Nie, dziękuję – odparłem. Cygara były najlepszej jakości, zrobione z tytoniu uprawionego w moim rodzinnym stanie. Kiedyś z największą przyjemnością skorzystałbym z propozycji, ale teraz, kiedy choćby chrobot ptasiego dzioba o pień drzewa drażnił moje wyczulone zmysły, sama myśl o wdychaniu kłębów czarnego dymu zdawała mi się nie do zniesienia. - Hm. Nie raczymy się cygarami – Z powątpiewaniem zmarszczył czoło – Ale nie odmówisz szklaneczki, mam nadzieje? - Nie, proszę pana. Bardzo chętnie się napiję. – Przechadzałem się po pokoju, a odpowiednie słowa same padały z moich ust. - To mi się podoba – Nalał alkohol w kolorze moreli z kryształowej karafki. – A więc, znalazłeś moją córkę w parku… - Podał mi brandy. Nie mogłem się powstrzymać, żeby nie podnieść połyskującej szklanki do światła. Byłaby piękna, nawet gdybym nie odbierał jej zmysłami wampira. Rzucała pojedyncze błyski koloru niczym opalizująca ważka. Skinąłem głową mężczyźnie i pociągnąłem mały łyk, a potem usiadłem we wskazanym mi skórzanym fotelu. Ciepły, słodki alkohol rozlał mi się po języku. Sprawił, że jednocześnie poczułem się komfortowo i dziwnie nieswojo. W ciągu zaledwie jednego wieczoru przeniosłem się z parku do posiadłości bardzo zamożnego dżentelmena, gdzie popijałem znakomity trunek. A choć ogarniała mnie chęć, żeby z powrotem uciec w mrok, samotność, która owładnęła całym moim życiem, poruszała błagalne tony, żebym został. W paru przyległych pokojach wyczuwałem obecność przynajmniej dwunastu osób: służby i członków rodziny. Ich zapach uderzył mi do głowy. Nie wychwyciłby go nikt poza mną i dwoma psami, które – jak wiedziałem – kręciły się po kuchni. Mój dobroczyńca popatrzył na mnie dziwnie, więc spróbowałem się skupić. - Tak, proszę pana. Znalazłem ją na polance obok pozostałości starej Senece Village. - Co robiłeś w parku tak późno wieczorem? – Utkwił we mnie oczy. - Spacerowałem – odparłem spokojnie. Przygotowałem się na to, co za chwilę nastąpi, na serię niewygodnych pytań, które pomogłyby ocenić moją życiową sytuacje, chociaż podarte ubranie z pewnością dawało pewne wskazówki. Na jego miejscu wcisnąłby się takiemu gościowi jak ja parę dolarów do reki i wystawiłbym za drzwi. W Nowym Jorku przecież roiło się od niebezpieczeństw, a chociaż ten zacny człowiek nawet sobie tego nie wyobrażał, byłem najgorszym z nich. Ale jego następne słowo zaskoczyło mnie. - Nie dopisuje ci ostatnio szczęście, synu? – odezwał się, a jego mina złagodniała. – Co, ojciec wyrzucił cię z domu? Jakiś skandal? Pojedynek? Przyłapano cię nie po tej stronie na wojnie? Ze zdumienia otworzyłem usta. Skąd wie, że nie jestem zwykłym włóczęgą? - Twoje buty, synu, wyraźnie wskazują, że jesteś dżentelmenem, niezależnie obecnych, ehem, okoliczności. – Przyjrzał się moim stopom. Sam też zerknąłem na buty, zdarte i brudne, bo od pobytu w Luizjanie ich nie czyściłem. – Włoski krój za skóra niesamowita – ciągnął – Znam się na skórze. – Klepną dłonią własny but, wykonany chyba ze skóry krokodyla. – Od tego zacząłem. Nazywam się Winfield T. Sutherland i jestem właścicielem Sutherland’s Mercantile. Niektórzy z moich sąsiadów dorobili się majątków na nafcie albo kolei żelaznej, ale ja doszedłem do fortuny uczciwie. Sprzedaję ludziom to, czego potrzebują. Drzwi do gabinetu otwarły się i do pokoju weszła młoda kobieta. Widziałem ją wcześniej na dole. Opanowana i pełna wdzięku, poruszała się dostojnie, ale też energicznie. Prosty czepek – prawię jak u służącej – podkreślał delikatne rysy twarzy. Wyglądała nieco bardziej wyrafinowana wersja panny, którą znalazłem w parku. Jej włosy miały złoty, lecz nieco subtelniejszy połysk i opadały na ramiona naturalnymi, miękkimi lokami. Rzęsy tak samo gęste, ale dłuższe, ocieniały błękitne oczy z ledwie dostrzegalnym odcieniem szarości. Kości policzkowe odrobinę wydatniejsze, mina łagodniejsza. Ludzki zachwyt urodą dziewczyny walczył we mnie z wampirze, chłodną oceną jej ciała: zdrowe i młode. - Lekarz właśnie przyjechał, ale mam uważa, że Bridget nic nie będzie – powiedziała spokojnie. – Rana nie jest tak głęboka, jak się w pierwszej chwili wydawało, i wygląda, jakby już się zasklepiała. Wszyscy mówią, że to cud. Poruszyłem się w fotelu, wiedząc, że sam niechcący ten „cud’’ sprawiłem. - To Lydia – przedstawił córkę Winfield – Najbardziej królewska spośród moich trzech Gracji. W parku znalazłeś Bridget. Jest nieco… ech… porywcza. - Uciekła sama z balu – zwróciła się do ojca Lydia z wymuszonym uśmiechem. – Myślę, że powinieneś poszukać nieco mocniejszego słowa niż „porywcza’’, papo. Z miejsca polubiłem Lydię. Nie było w niej tej radości życia, jaką promieniowała Callie, ale zachwycała inteligencją i poczuciem humoru. Spodobał mi się nawet jej ojciec, choć napuszony i skłonny do przechwałek. W pewien sposób przypominali mi mój dom, własną rodzinę, z czasów, kiedy jeszcze je miałem. - Oddałeś nam wielką przysługę, Stefano – powiedział Winfield. – I wybacz mi, jeśli wyrywam się z tym nie w porę, ale podejrzewam, że nie masz porządnego domu, do którego mógłbyś wrócić. Zostań więc tu na noc, co? Jest za późno, żeby gdziekolwiek iść, a na pewno padasz ze zmęczenia. Uniosłem obie dłonie. - Ależ nie mógłbym. - Musi pan… - wtrąciła się Lydia. - Ja… - Powiedz nie, nakazałem sobie w myślach. Przed oczyma wykwitło mi wspomnienie zielonych oczu Callie i przypomniała mi się przysięga, że będę żył z dala od ludzi. Ale wygody tej pięknej posiadłości tak bardzo przypominały mi ludzkie życie, które zostawiłem za sobą w Mystic Falls, że nie potrafiłem zrobić tego, co doskonale wiedziałem, należało. - Nalegam, chłopcze. – Winfield położył mi na ramieniu mięsistą dłoń i niemal siłą wyprowadził z pokoju – Przynajmniej tyle możemy ci zaoferować w ramach podziękowania. Porządny sen nocą i pożywne śniadanie. - Ale pan uprzejmy, ale… - Proszę… - Lydia lekko się uśmiechnęła. – Jesteśmy panu tak bardzo wdzięczni. - Naprawdę powinienem… - Znakomicie! – Klasnął w dłonie Winfield. – Zatem ustalone. Damy też do wyczyszczenia i odprasowania twoje rzeczy. Niczym koń przeprowadzony przez serię zabiegów pielęgnacyjnych przed wyścigiem, zostałem przez służącą Sutherlandów pokierowany parę pięter wyżej, do tylnego skrzydła, które wyglądało na zwróconą na wschód boczną aleję. Przywykłem spać w skalnym zagłębieniu obok skradzionych nagrobków, a teraz oferowano mi wielkie podwójne łoże z baldachimem i pościelą z pierza w pokoju, gdzie huczał na kominku ogień, w domu ludzi, którzy szybko i radośnie zaakceptowali mnie jako jednego ze swoich. Wampir we mnie nadal gdzieś był głodny i podenerwowany. Ale nie przeszkadzało to ludzkiej części mojej natury napawać się tym, co w życiu utraciłem.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Pamiętnik Stefano tom 3 rozdział 1
Pamiętnik Stefano tom 3 rozdział 2
L J Smith Pamiętnik Stefano 03 Pragnienie
Pamiętnik Stefano tom 3 Prolog
Pamiętniki Stefano Niewola Rozdział 1
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 5 Księżniczka na różowo
Pamiętniki wampirów Pamiętnik Stefano Uciekinier Epilog
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 Księżniczka imprezuje
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 1I2 Urodziny Księżniczki
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 2 Księżniczka w świetle reflektoró‚w
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 8 Księżniczka w rozpaczy
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 7 i 3I4 Walentynki
2 Pamiętnik Stefana Czarnieckiego
Cabot Meg Pamiętnik Księżniczki tom 4 Księżniczka na dworze

więcej podobnych podstron