29 czerwca 2012 |
Napisała Delena31 |
Rozdział II
Poczułem, że żyły w mojej twarzy aż trzeszczą od Mocy. Kły wysunęły mi się szybko i ostro, boleśnie rozdzierając dziąsła. Natychmiast znów stałem się myśliwym: balansowałem na czubkach palców, z rozluźnionymi dłońmi, aby na raz rozszarpać pazurami ofiarę. Kiedy zbliżyłem się do niej, wszystkie moje zmysły jeszcze się wyostrzały – oczy rozszerzyły się, żeby zebrać wszystkie zapachy. Nawet skóra zaczęła mnie mrowić, zdolna wyczuć każdą zmianę ruchów powietrza, temperatury, tych drobnych drgań, które wskazywały życie. Mimo przysięgi, mój organizm całkowicie gotowy rzucić się na to miękkie umierające ciało i wychłeptać jego esencję. Dziewczyna drobna, ale nie chorowita czy niedożywiona. Na oko jakieś szesnaście lat. Kiedy walczyła o oddech, jej pierś unosiła się gwałtownie. Loki, choć ciemne, w świetle księżyca połyskiwały złotem. Nosiła w nich jedwabne wstążki i kwiaty, ale – tak jak włosy – rozsypały się w nieładzie i okalały głowę niczym morska piana. Pod suknią miała ciemnoczerwoną halkę usztywnianą białym, pienistym bawełnianym tiulem. W miejscach, gdzie falbany porwały się, prześwitywał szkarłatny jedwabny spód w kolorze krwi, która spływała po szyi na gorset. Jedna z irchowych rękawiczek biała, druga niemal czarna od przesiąkającej ją krwi, jakby dziewczyna próbowała uciskać ranę, zanim zemdlała. Gęste, ciemne rzęsy zadrżały, kiedy oczy poruszyły się pod zamkniętymi powiekami. Ta panna czepiała się życia i walczyła z całych sił, żeby zachować przytomność i przetrwać okrucieństwo, które ją spotkało. Moje uszy z łatwością chwytały bicie jej serca. Mimo całej siły woli dziewczyny, spowolniało i mogłem doliczyć się sekund między jednym uderzeniem a drugim. Bum… Bum… Bum… Bum… Resztę świata ogarnęła cisza. Byłem tam tylko ja, księżyc i umierająca nastolatka. Jej oddech robił się coraz wolniejszy. Wyglądało na to, że za kilka krótkich chwil biedactwo umrze, i to nie z mojej ręki. Przesunąłem językiem po zębach. Zrobiłem, co mogłem. Upolowałem wiewiórkę – wiewiórkę! – żeby zaspokoić apatyt. Robiłem, co tylko się dało, aby oprzeć się pokusie swojej mrocznej strony, głodowi, który powoli niszczył mnie od środka. Powstrzymywałem się od używania Mocy. Ale ten zapach… Pikantny, metaliczny, słodki. Kręciło mi się od niego w głowie. To nie moja wina, że została zaatakowana. To nie przeze mnie wokół jej ciała zbierała się kałuża krwi. Jeden mały łyczek nie wyrządzi krzywdy… ja nie wyrządzę jej większej krzywdy niż ktoś, kto to już zrobił… Zadrżałem, słodki ból przeleciał mi po kręgosłupie w górę i w dół. Moje mięśnie napinały się i rozluźniały we własnym rytmie. Podszedłem o krok bliżej, tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć dłoń, żeby dotknąć tej czerwonej substancji. Ludzka krew nie tylko by mnie pożywiła, zadziałałaby o wiele więcej. Napełniłaby mnie ciepłem i Mocą. Nic nie miało takiego smaku jak ludzka krew, nic nie dawało takiego poczucia. Jeden łyka, a znów stałbym się wampirem ja w Nowym Orleanie: niezwyciężonym, szybkim niczym błyskawica, silnym. Mógłbym zmuszać ludzi, żeby robili to, co chcę, pić krew, aż zapomniałbym o winie i pogodził się ze swoja mroczną naturą. Znów byłbym prawdziwym wampirem. W tym momencie zapomniałem, dlaczego znalazłem się w Nowym Jorku, co zdarzyło się w Nowym Orleanie, dlaczego wyjechałem z Mystic Falls. Callie, Katherine, Damon… Wszystko przepadło, a ja bezmyślnie ciągnąłem do źródła swojej agonii i ekstazy. Ukląkłem w trawie. Moje spękane wargi odsłoniły dziąsła, już nie zakrywały kłów. Jedno liźnięcie. Jedna kropla. Jedno posmakowanie. Tak bardzo tego potrzebowałem. Poza tym, technicznie rzecz biorąc, nie ja bym ją zabił. Technicznie, umarłaby, przez kogoś innego. Wąskie strumyki krwi wiły się, spływając po piersi, pulsowały w rytmie serca. Nachyliłem się, wysunąłem język… Jej powieka lekko zadrżała, gęste rzęsy rozsunęły się i ukazały czyste zielone oczy koloru koniczyny i trawy. Takie same oczy miała Callie. W moim ostatnim wspomnieniu leżała na ziemi i konała w podobnej bezradnej pozie. Umarła od rany zadanej jej w plecy nożem. Damon nie miał nawet tyle przyzwoitości, żeby pozwolić jej się bronić. Dźgnął ją nożem, kiedy nie zwracała na nic wokół uwagi, kiedy mówiła mi, jak bardzo mnie kocha. A potem, zanim zdążyłem napoić ją własną krwią i uratować, brat odepchnął mnie na bok, wypił ją do końca i zostawił jej suche ja łupina martwe ciało. Mnie też usiłował zabić. Gdyby nie Lexi, udałoby mu się. Z pełnym bólu okrzykiem odsunąłem dłonie od dziewczyny i uderzyłem pięścią o ziemię. Zmusiłem żądzę krwi, widoczną w moich oczach i na policzkach, żeby się wycofała i skuliła w tym mrocznym zakątku, z którego przed chwilą wychynęła. Potrwało to jeszcze trochę, zanim się opanowałem. Potem rozchyliłem stanik sukni, żeby obejrzeć ranę. Ktoś pchnął dziewczynę nożem albo jakimś innym cienkim ostrzem. Uderzył niemal z idealną precyzją w środek piersi, między żebrami, ale nie przekuł serca. Zupełnie jakby chciał, żeby cierpiała, wykrwawiła się powoli, zamiast umrzeć natychmiast. Napastnik nie zostawił narzędzia obok ciała, więc przystawiłem żeby do swojego nadgarstka i rozszarpałem skórę. Ból pomógł mi się skoncentrować: dobry, czysty ból w porównaniu z tym, jaki czułem, kiedy wysuwały mi się kły. Z niesamowitym wysiłkiem podsunąłem nadgarstek do jej ust i zacisnąłem dłoń w pięść. Miałem tak mało krwi do oddania – to mogłoby mnie zabić. Zresztą nawet nie wiedziałem, czy uda się teraz, kiedy żywiłem się wyłącznie zwierzętami. Ta-dam. Cisza. Ta-dam. Cisza. Jej serce wciąż zwalniało. - No dalej – prosiłem, zaciskając zęby z bólu. – Dalej. Pierwszych kilka kropli spadło na jej wargi. Skrzywiła się, lekko drgnęła. Wargi rozchyliły się spragnione. Zbierając wszystkie siły, ścisnąłem nadgarstek i wytoczyłem krew z żyły prosto w jej usta. Kiedy wreszcie spłynęła na język, dziewczyna omal się nie zakrztusiła. - Pij – rozkazałem – To pomoże. Pij. Obróciła głowę. - Nie… - wymamrotała. Nie zwracałem uwagi na jej słabe protesty. Znów podsunąłem dłoń do jej ust i zmusiłem ją, żeby napiła się krwi. Jęknęła, wciąż usiłując nie przełykać. Owinął nas wiatr, zaszeleścił spódnicami sukni. Jakaś dżdżownica zakopała się głębiej w miękką, wilgotną ziemię, żeby uciec przed chłodnym powietrzem nocy. A dziewczyna przestała się opierać. Przywarła do rany na moim nadgarstku, delikatnie język zaczął szukać źródła krwi. Zaczęła ssać. Ta-dam. Ta-dam. Ta-dam, ta-dam, ta-dam. Dłoń, ta w rękawiczce przesiąkniętej krwią, uniosła się słabo i złapała mnie za ramię. Panna usiłowała mocnej przyciągnąć mój nadgarstek do twarzy. Chciała jeszcze. Aż za dobrze rozumiałem jej pragnienie, ale nie miałem już więcej do zaoferowania. - Wystarczy – powiedziałem, sam bliski omdlenia. Łagodnie odsunąłem rękę, mimo płaczliwych jęków protestu. Jej serce biło teraz regularniej. – Jak się nazywasz? Gdzie mieszkasz? – spytałem. Pisnęła i przylgnęła do mnie. - Otwórz oczy – nakazałem. Posłuchała, znów ukazując mi te zielone jak u Callie tęczówki. - Mów, gdzie mieszkasz – rzuciłem rozkazująco, a cały świat zawirował wokół mnie, bo zużyłem na to ostatnie resztki Mocy. - Przy Piątej Alei – wymamrotała sennie. Próbowałem opanować niecierpliwość. - Gdzie przy Piątej Alei? - Siedemdziesiąta Trzecia ulica… Siedemdziesiąta Trzecia ulica numer jeden… - szepnęła. Wziąłem ją na ręce, ten perfumowany kłębek jedwabiu, tiulu i koronek, który krył ciepłe ludzkie ciało. Jej loki musnęły i twarz, załaskotały w policzek i szyję. Oczy nadal zamykała i leżała w moich ramionach bezwładnie. Krew, jej albo moja, skapywała na ziemię. Zacisnąłem zęby i ruszyłem pędem.