Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 07 Książe i panna

Beverley Jo



Małżeństwo z rozsądku 07




Książe i panna






















Rozdział 1


Lato 1816 roku

na północ od Londynu



W świetle księżyca rysowała się nieruchoma niczym posąg postać rozbójnika. Bez wysiłku panował nad swoim wierzchowcem, a kiedy koń się poruszył, żaden dźwięk nie zakłócił ciszy nocnego lasu.

Jeźdźca okrywała ciemna peleryna, a jego twarz ukryta była za czarną maską, niewielką brodą i wąsami w stylu Karola I. Gdyby nie biała plama pióra, chwiejącego się przy kapeluszu z szerokim rondem, byłby zupełnie niewidoczny.

To pióro było znakiem rozpoznawczym Le Corbeau, zuchwałego francuskiego hultaja, który nazywał siebie Krukiem i uważał, że ma prawo oskubać podróżujących nocą po drogach wiodących z Londynu na północ.

Chociaż poza nim nie widać było nikogo, Kruk nigdy nie wyruszał sam. Na północ i na południe rozstawił swoich ludzi, mających go ostrzegać przed niebezpieczeństwem i uprzedzać o zbliżającej się zdobyczy. Czekał na ich sygnał bez ruchu i tylko pióro przy jego kapeluszu falowało na wietrze.

Nagle z południa rozległo się pohukiwanie sowy. Zbliżała się ofiara. Odpowiednia ofiara. Nie żaden uzbrojony dyliżans pocztowy czy biedak chwiejący się w siodle. Z południa zbliżała się bezbronna zdobycz, która niedługo tu dotrze.

Wytężał słuch, aż dobiegł go tętent koni. Z przenikliwym gwizdnięciem wynurzył się spomiędzy drzew i ruszył naprzeciwko zbliżającego się powozu.

Zaskoczony woźnica ściągnął lejce. Gdy powóz się zatrzymał, Tristan Tregallows, książę St. Raven, zagroził pistoletem dwójce pasażerów. Jego dwaj towarzysze stali na straży nieopodal.

Czując podniecone i przyjemne bicie serca, Tris pomyślał, że jest to równie ekscytujące, jak seks. Szkoda, że była to jego pierwsza i zarazem ostatnia nocna zabawa.

- Monsieur, madame - zwrócił się do pasażerów, z lekkim skinieniem głowy. I mówił dalej po angielsku z francuskim akcentem, jakim posługiwał się prawdziwy Le Corbeau: - Proszę wysiąść z powozu.

Starał się ocenić swoje ofiary siedzące w mrocznym wnętrzu powozu. Doskonale.

Trzymał na muszce parę eleganckich, młodych ludzi. Kobieta siedziała w powozie bliżej niego i sprawiała wrażenie bardziej wściekłej niż przestraszonej. Miała zaciśnięte usta, a w jej jasnych, patrzących prosto na niego oczach malowało się oburzenie.

- Niech cię diabli wezmą, ty obwiesiu! - zaklął mężczyzna. Jego głos zdradzał szlachetne urodzenie. Doskonale. Może stracić trochę pieniędzy.

- Mój los zależy od le Bon Dieu i sądów, monsieur. Ty natomiast wpadłeś w moje ręce. Sortez! Znasz moją reputację. Nie zabiję was, ani nie zabiorę wszystkiego, chyba że nie przestaniesz mi się sprzeciwiać - zagroził Tris.

- Wysiądźmy więc i miejmy to już za sobą - rzucił mężczyzna i mocno szarpnął kobietę.

Potrząsnęła głową, jakby za chwilę zamierzała na niego nakrzyczeć, ale zamiast tego potulnie się odwróciła, żeby otworzyć drzwi powozu.

Tris cofnął Cezara o parę kroków, żeby mieć pewność, iż nikt go nie zaatakuje. Zżerała go ciekawość. Mężczyzna był zwykłym łajdakiem. Miał wrażenie, że kobieta sądziła tak samo. A jednak go posłuchała. Może było to nieszczęśliwe małżeństwo, a żony w takich związkach rzadko się buntowały. Próbował pohamować ciekawość. Nie miał czasu na zagadki. Pomimo późnej pory, przy tak jasnym księżycu w każdej chwili mógł się pojawić następny powóz.

Kobieta zeszła ze stopnia, jedną ręką przytrzymując jasną spódnicę, drugą zaś opierając się o otwarte drzwiczki, żeby nie stracić równowagi. Kątem oka spoglądając na mężczyznę, St. Raven nie przestawał robić pospiesznych obserwacji na jej temat. Miała większą skłonność do zaokrąglonych kształtów niż do szczupłej elegancji.

W tej kłopotliwej sytuacji zachowywała się z wdziękiem.

Odziana była w śliczną balową suknię, na którą narzuciła cienki szal. Nietypowy strój podróżny. Do diabła. Może wezwano ich do łoża umierającego.

Miała kształtne nogi w kostkach.

Kiedy stanęła na drodze i spojrzała na niego, zobaczył pociągłą twarz otoczoną ciemnymi lokami wysuwającymi się spod eleganckiego, wieczorowego zawoju z pasiastej tkaniny. Na szyi i w uszach miała perły. Skromne perły. Wolałby, żeby była bardzo bogata. Obawiał się, że będzie musiał zabrać jej klejnoty, przynajmniej ich część. Do licha.

Czy nie zniszczy celu całego przedsięwzięcia, jeśli je zwróci?

Całą uwagę przeniósł na podążającego za nią krępego mężczyznę. Wysokie buty, bryczesy i kapelusz z bobrowego futra mogłyby się nie wydawać niczym szczególnym, ale Tris rozpoznał strój typowy dla członka londyńskiego stowarzyszenia sportowego. Potwierdzała to kamizelka w prążki, barwny krawat i krój surduta. Jednocześnie strój ten ostrzegał, że mocno zbudowany mężczyzna składa się z samych mięśni.

I wtedy światło księżyca padło na jego krzywo uśmiechniętą twarz -nalaną, z szeroką szczęką i nosem, który niejeden raz musiał być złamany. Crofton.

Trzydziestoparoletni wicehrabia Crofton, o skromnym majątku i kosztownych upodobaniach, zwłaszcza jeśli chodziło o kobiety. A właściwie o liczbę kobiet. Był twardym jeźdźcem i pięściarzem, którego można było spotkać na każdej imprezie sportowej, zwłaszcza tam, gdzie rozgrywki bywały brutalne. Kiedyś Crofton brał udział w przyjęciu w domu Trisa. I jasno dano mu do zrozumienia, że już więcej nie będzie mile widziany. Zdenerwowanie Croftona sprawiłoby mu osobistą przyjemność, ale był to niebezpieczny człowiek, przed którym należało się mieć na baczności.

Tris pamiętał, że nie powinien się teraz rozpraszać, ale dręczyła go myśl, że umknął mu z pamięci jakiś szczegół. Szczegół, który teraz mógłby okazać się istotny.

Odsunął te myśli na bok. Miał do wykonania proste zadanie - upozorować napad, żeby człowiek osadzony w więzieniu jako Le Corbeau mógł zostać uznany za niewinnego.

- Proszę o sakiewki - rzekł.

Nie mógł się powstrzymać, żeby ponownie nie zerknąć na kobietę. Crofton nie był żonaty, a strój, zachowanie i biżuteria świadczyły o tym, że kobieta jest damą, a nie ladacznicą. Czyżby miał siostrę?

Crofton wyciągnął z kieszeni plik banknotów i cisnął je na ziemię, gdzie porwał je wiatr.

- Nażryj się nimi, ty świnio.

- Nie jestem świnią, tylko krukiem - sprostował Tris, choć korciło go, żeby zmusić mężczyznę do pozbierania pieniędzy zębami. - Madame?

- Nie mam sakiewki.

Spokojny, kulturalny głos, niewątpliwie należący do damy. W świetle księżyca jej postać rysowała się wyraźnie niczym posąg z marmuru.

- W takim razie proszę o pani kolczyki, cherie. Instynktownie coś mu tu nie pasowało i nie mógł odjechać, nie rozwiązawszy tej zagadki. Myśl o szlachetnie urodzonej damie w szponach Croftona była odpychająca.

Spojrzał na kobietę, ta jednak nie patrzyła na niego. Wpatrywała się w oświetlony światłem księżyca krajobraz, kompletnie go ignorując, dopóki nie wyjął jej z uszu kolczyków z perłami i nie rzucił ich na ziemię obok pieniędzy.

Wtedy spojrzała na niego zmrużonymi oczami. Tajemnicza dama się nie bała. Była wściekła.

Musiała więc towarzyszyć Croftonowi z własnej woli, skoro była taka rozgniewana niespodziewaną przerwą. Jednak z drugiej strony nie mógł zapomnieć, jak zareagowała instynktownym oburzeniem, gdy Crofton ją popchnął.

I nagle przypomniał sobie ów nieuchwytny szczegół.

Tydzień, a może dwa tygodnie temu Crofton wygrał w karty posiadłość. Stockeley Manor w Cambridgeshire. Dla uczczenia wygranej wydawał przyjęcie, a raczej orgię. Tris otrzymał aroganckie zaproszenie na to wydarzenie, które, jeśli się nie mylił, miało się rozpocząć jutro wieczorem.

A więc Crofton podróżował na przyjęcie i nie zabierałby ze sobą siostry ani żadnej szanowanej damy. I chociaż wyglądało to bardzo nieprawdopodobnie, ta skąpana w blasku księżyca madonna musiała być jakąś luksusową kurtyzaną. Nie wszystkie kurtyzany były dziwkami, a niektóre pozowały na damy, żeby podnieść swoją cenę. Jednak doświadczenie i instynkt podpowiadały Trisowi, że ta kobieta nie była utrzymanką. Mógł to sprawdzić tylko w jeden sposób.

Le Corbeau był głupim, romantycznym rozbójnikiem, który czasem oddawał swój łup w zamian za pocałunek. Taki pocałunek mógł powiedzieć bardzo wiele o kobiecie.

Tris uśmiechnął się do niej.

- Ponieważ moje łupy tak nieszczęśliwie upadły na ziemię, muszę prosić, ma belle, żebyś mi je podniosła.

Myślał, że odmówi. W świetle księżyca trudno było rozpoznać kolory, ale wiedział, że na jej okrągłych policzkach wykwit! gniewny rumieniec i mocniej zacisnęła usta. Potwierdziły się jego podejrzenia: żadnej kobiety lekkich obyczajów nie stać byłoby na taki słuszny gniew.

- Zrób to i miejmy z głowy tego drania - warknął Crofton. Wzdrygnęła się, słysząc ten rozkaz, ale ponownie się podporządkowała, zbliżyła się i schyliła, żeby podnieść pieniądze i kolczyki.

To wszystko nie podobało się Trisowi. Bardzo mu się nie podobało.

Słyszał, że rozrywki Croftona bywały okrutne i że lubił sprowadzać na drogę rozpusty dziewice - im bardziej były oporne, tym lepiej. Czyżby znalazł sposób na zmuszenie jakiejś dobrze urodzonej panny do tego, żeby została głównym punktem programu jego orgii?

Kobieta wyprostowała się, podeszła do konia i wyciągnęła rękę z pieniędzmi i biżuterią.

Spojrzał w dół, prosto w spokojne, pełne pogardy oczy. Za kogo się miała? Za Joannę d'Arc? Jechała z Croftonem na jego orgię i lepiej by zrobiła, gdyby poszukała jakiejś pomocy, zamiast traktować ewentualnego wybawiciela jak śmiecia.

Przesunął się z Cezarem do przodu. Kobieta cofnęła się, tracąc na moment swój kamienny spokój. Czyżby bała się koni? I kiedy przestała zaciskać usta, okazały się kusząco wydatne. Całowanie ich nie byłoby żadnym poświęceniem.

Przypomniał sobie, że powinien uważać na Croftona. Głupio zrobił, pozwalając się rozproszyć. Crofton sprawiał wrażenie, że obserwuje całą tę scenę z rozbawieniem. Zły znak. Tris ponownie ruszył z koniem do przodu i kobieta znów się cofnęła.

- Jeśli nie przestaniesz się odsuwać, cherie, będziemy tu tkwić całą noc. Znów zacisnęła usta.

- I bardzo dobrze. W końcu ktoś nadjedzie i cię zaaresztuje.

- Nie zdąży. Poproszę pieniądze.

Dumnie zadarła głowę i, wyciągając rękę z pieniędzmi i kolczykami, zbliżyła się tylko na tyle, na ile musiała. Kontrast pomiędzy jej odwagą i wyraźną obawą przed Cezarem poruszył go.

Wziął łup i dziewczyna pospiesznie odskoczyła do tyłu. Podzielił banknoty mniej więcej na połowę i część ponownie rzucił na ziemię.

- Z nikogo nie robię żebraka. Crofton się roześmiał.

- Taka strata nie uczyniłaby ze mnie nędzarza, ty draniu. Skończyłeś już z nami?

Tris ponownie spojrzał na kobietę.

- Oddam resztę pieniędzy i kolczyki za pocałunek, cherie. Zrobiła kolejny krok do tyłu, ale Crofton popchnął ją do przodu.

- Śmiało, pocałuj go. Pozwolę ci zatrzymać forsę, jeśli go ładnie pocałujesz.

Tris widział, jak wściekła dziewczyna odetchnęła głęboko. Wyczuwał, że gotowało się w niej z gniewu, ale i tym razem nie zaprotestowała. Jaką moc miał nad nią Crofton?

- No to jak? - zapytał.

- Skoro muszę - odpowiedziała tak zimnym głosem, że chyba powinien się zatrząść. Pohamował uśmiech. Podobał mu się jej charakter.

Wyciągnął dłoń okrytą rękawiczką.

- Nie mogę ryzykować zejścia na ziemię, cherie, musisz więc wspiąć się na konia.

Ogarnęła ją panika.

- Na konia?

- Tak, na konia.

Cressida Mandeville patrzyła na tego szaleńca na ogromnym rumaku, mając świadomość, że w końcu napotkała przeszkodę nie do pokonania. Zawarła obrzydliwą umowę z lordem Croftonem, zgodziła się przez tydzień być jego kochanką i nie zwymiotowała, gdy obłapiał ją w powozie. Ale w żadnym wypadku nie mogła wsiąść na konia.

- Zatrzymaj pieniądze - rzuciła.

- Pocałuj go! - wrzasnął Crofton.

Jego głos zmroził ją do tego stopnia, że nie zareagowała w porę, gdy rozbójnik wsunął pistolet za pazuchę, spiął konia i pochylił się, żeby ją pochwycić i wciągnąć przed siebie na siodło.

Zdusiła krzyk, nie zamierzała bowiem okazywać strachu, kiedy jednak znalazła się na grzbiecie konia, który zakręcił się pod nią, kurczowo złapała bandytę za kubrak, zamknęła oczy i zaczęła się modlić.

- Zapewniam cię, petite, że nie jest tu tak strasznie.

Jego rozbawiony głos podrażnił jej dumę. Zresztą rzeczywiście, gdy już znalazła się na górze, a koń się nie ruszał, nie wyglądało to najgorzej. Przynajmniej dopóki mogła się wczepiać w potężne ciało rabusia.

Zmusiła się do otwarcia oczu. Miała przed sobą ciemny materiał. Co zaskakujące, otaczał ją zapach czystej odzieży.

I woń drewna sandałowego.

Doprawdy, bardzo dziwny bandyta.

Ponieważ pozostawała jej jedynie duma, zmusiła się, żeby puścić rozbójnika i się wyprostować. Gdy udało jej się to osiągnąć, odwróciła głowę, żeby zobaczyć, co robi Crofton.

Nie robił nic, ponieważ drugi rozbójnik trzymał go na muszce dwóch pistoletów. Zresztą nawet gdyby nie pistolety, Crofton i tak by nie interweniował. Musiał uważać jej położenie za zabawne.

Cressida przypomniała sobie widzianą parę miesięcy wcześniej w Londynie sztukę o bandycie, który okazał się bohaterem. Oczywiście rzeczywistość okazała się o wiele gorsza.

Mimo to, gdyby miała wybierać pomiędzy obydwoma mężczyznami...

Rozbójnik chyba przesunął się trochę do tyłu w siodle, ale i tak siedziała przywarta do jego ciała. Poczuła, że się zaśmiał.

Na Boga! Siedziała w najbardziej intymnej pozycji. Spoczywała... jakby to powiedzieć... pomiędzy udami rabusia, z nogami przerzuconymi przez jedną z jego nóg. Czuła ruchy mężczyzny, które skłoniły wierzchowca do cofnięcia się. Koń zakołysał się pod nią.

Przywarła mocniej do Trisa.

- Co robisz? - Był to niemal krzyk.

- Nabieram dystansu pomiędzy nami i twoją szarmancką eskortą, cherie. Zamierzam poświęcić ci właściwą uwagę i nie chcę, żeby ten człowiek znajdował się zbyt blisko.

Określenie „szarmancka eskorta" pełne było drwiny. Utkwiła spojrzenie w jego pelerynie, nie patrząc na poruszający się wokół nich świat.

- Nie masz podstaw, żeby z niego szydzić. Jesteś złodziejem.

- Bronisz go z takim zapałem.

Musiała się rozejrzeć. Wkraczali pomiędzy drzewa. Odwróciła głowę do tyłu. Oddalili się już na kilka metrów od powozu.

- Zatrzymaj się!

- Bardzo władczo. Uwielbiam kobiety, które rozkazują.

Wymawiał „r" w sposób, który przyprawiał ją o drżenie. Nie mogła tego zrobić. Nie mogła przecież pocałować tego człowieka! Musi coś zrobić, żeby uciec. Ale co?

Le Corbeau schował pistolet, żeby ją przytrzymywać. Czyż nie wykorzystałaby takiej okazji, gdyby była prawdziwą bohaterką? I co miała zrobić?

Uderzyć go? Niewiele by jej to dało. Przytrzymałby ją jak dziecko. I przed czym miałaby się ratować? Przed pocałunkiem. Tylko przed pocałunkiem.

Prawdziwy drobiazg w porównaniu z losem, na który się zgodziła. Cały Londyn mówił o Le Corbeau, a niektóre damy przemierzały tę drogę w tę i z powrotem w nadziei na spotkanie z łotrem i na pocałunek.

Pocałunek był niczym... Nagle koń się poruszył, z trudem zdławiła krzyk. Miała go pocałować na koniu? Nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie mogłaby wymyślić bardziej nieprawdopodobnej i trudniejszej do zaakceptowania rzeczy. Ale nie widziała wyjścia. A skoro tak, to nie okaże się tchórzem.

Przełknęła nerwowo ślinę, po czym odwróciła głowę w stronę zamaskowanej, pokrytej zarostem twarzy.

- Możemy już to mieć za sobą, żebym mogła kontynuować swoją podróż? Dostrzegła, że się uśmiechnął, i uświadomiła sobie, że może być przystojny. Niewątpliwie miał zdecydowaną linię ust, które w jakiś tajemniczy sposób były szalenie zmysłowe. Jak na portrecie boga rozkoszy. I właśnie te usta zbliżały się teraz do niej. Prawie zrobiła zeza, próbując nie spuścić z oczu nadciągającego niebezpieczeństwa. Gdy poczuła jego wargi na swoich, zamknęła oczy. Jego broda i wąsy łaskotały.

Usiłowała się odchylić, ale wsunął rękę za jej głowę i przytrzymał. Rozchylił usta i dotknął jej wilgotnym językiem.

Uwięziona w jego krzepkich ramionach czuła się bezradna; nienawidziła tego uczucia. A ponadto nigdy nie wyobrażała sobie takiego pocałunku. Ten nie miał nic wspólnego z delikatnością czy uczuciem.

Zastygła w zupełnym bezruchu. Żadnemu z nich nie da satysfakcji i nie okaże strachu. Szczerze mówiąc, siedziała jak trusia, żeby żadnym gwałtownym ruchem nie zaniepokoić tej straszliwej bestii, na której grzbiecie się znajdowała.

Mężczyzna się roześmiał, po czym polizał jej wargi. Gwałtownie szarpnęła się do tyłu, po czym znów znieruchomiała, ale zacisnęła pięści. Marzyła, żeby walczyć, bić, rzucić się z pazurami na tego potwora, który na nią napadł.

Nagle cofnął się i spojrzał na nią.

Z namysłem. Pytająco.

I Cressida zrozumiała, że popełniła błąd.

Zerknął na Croftona. Potem wsunął jej za dekolt zapomniane kolczyki i banknoty. Zanim wstrząśnięta tym postępkiem zdążyła krzyknąć, napastnik gwizdnął przenikliwie, zawrócił konia i ruszył w las, porywając ją ze sobą.

Na moment szok odebrał jej mowę, po czym wrzasnęła:

- Stój! Co robisz? Pomocy!

Tak mocno przycisnął jej twarz do swojego torsu, że z trudem mogła oddychać, a cóż dopiero mówić o krzyku, gdy czuła pod sobą pędzące zwierzę, uwożące ją w nieznane. Zaczęła walczyć, rękami, nogami, próbując znaleźć miejsce, gdzie mogłaby drapać, kaleczyć. Wolała spaść z konia, niż dać się w ten sposób porwać.

No i jej plan. Dobry Boże, jej plan!

Usłyszała, jak mężczyzna zaklął, a koń zatrzymał się, podskakując i szarpiąc. Wyswobodziła rękę i z całych sił pociągnęła mężczyznę za brodę. Chyba połowa została jej w dłoni.

- Do diabła! - Chwycił jej ręce. - Uspokój się, kobieto! Młóciła ramionami i wierzgała najmocniej, jak umiała.

- Puszczaj mnie!

Koń zaczął się cofać. Dłonie mężczyzny boleśnie zacisnęły się wokół jej nadgarstków. Usiłowała mocno kopnąć konia.

Ale jakieś dwie silne ręce pochwyciły jej nogi.

- Masz pełne ręce roboty, prawda? - rozległ się męski głos.

- Przestań się śmiać i pomyśl, czym ją związać - odezwał się Le Corbeau z tym samym arystokratycznym, angielskim akcentem.

Ten fakt oraz pojawienie się nowego nieprzyjaciela na chwilę oszołomiły Cressidę, ale gdy dotarł do niej sens usłyszanych słów, znów podjęła walkę. Otworzyła usta do krzyku, ale zakryła je dłoń w rękawiczce.

- Powinnaś wiedzieć, kiedy zostałaś pokonana, głupia dziewczyno. Nie zamierzam cię skrzywdzić. Ratuję cię przed losem gorszym od śmierci. Jeszcze mi podziękujesz, gdy odzyskasz zdrowy rozsądek.

Wbiła w niego wściekły wzrok. Chciała wykrzyczeć swoją opinię o jego nieznośnej arogancji, ale udało jej się jedynie wydać jakiś charkot. Chociaż się wyrywała i kopała, ściągnięto jej z nóg wieczorowe pantofelki, rozwiązano jej podwiązki, tak, podwiązki, i zdjęto pończochy. Potem związano jej nogi. Chwilę później miała również związane ręce.

- Musimy jej zasłonić oczy - oświadczył piekielny porywacz. Próbowała walczyć, ale więzy i rozpacz zrobiły swoje. Czuła łzy pod powiekami, oczy przesłonięto jej kawałkiem materiału.

O Boże, o Boże, gdyby mogła być teraz bezpieczna w swoim domu i nie miała innych zmartwień niż wybór dżemu na śniadanie.

- Myślisz, że to porwanie się liczy? - zadał pytanie drugi mężczyzna. Sprawiał wrażenie, że nadal jest rozbawiony.

- Lepiej, żeby się liczyło. Nie zamierzam tego powtarzać.

- Może powinieneś zwracać uwagę na to, co mówisz, dopóki dama nie ma jeszcze niczego w uszach.

- A niech to wszystko piekło pochłonie...

- Co to za język! - Drugi mężczyzna chyba się śmiał.

- Daruj sobie.

Koń zakołysał się i ruszyli. Nie była zakneblowana, więc mogła krzyczeć, ale nie miała odwagi. Była całkowicie na łasce porywacza, który trzymał ją w mocnym uchwycie.

- Gdzie jedziemy? - zapytał drugi mężczyzna.

- Do domu. Dlatego ma zasłonięte oczy. Dom. Dom, którego nikt nie powinien widzieć. Zdrętwiała ze strachu. Le Corbeau wcale nie był

Francuzem, tylko Anglikiem. I to szlachetnie urodzonym Anglikiem. Zrobi wszystko, żeby uniknąć stryczka. Zamordowanie jej byłoby doprawdy drobnostką.

Panie, ocal mnie. Panie, ocal mnie - powtarzała w myślach przy każdym ruchu konia, przy każdym naporze ciała porywacza. Teraz już nie koń, ale napastnik był źródłem jej przerażenia.

Była bezradna, bezsilna, całkowicie na łasce tej góry mięśni i mocy.

Zbierało jej się na wymioty.

Czy zakrztusi się nimi?

Czy kogokolwiek będzie to obchodzić?...

Koń się zatrzymał.

Cressida zadygotała i podziękowała Bogu, jednocześnie przełykając ślinę, żeby pozbyć się smaku żółci z ust. Mężczyzna przesunął się tak, że mogła teraz siedzieć bokiem na gładkim, śliskim siodle.

A potem zsiadł z konia.

Była sama - z przesłoniętymi oczami, skrępowana i chwiejąca się. Powietrze było chłodne. Koń się poruszył. Spadała!

Ledwo krzyknęła, gdy silne ręce pochwyciły ją w talii. Wrzasnęła ponownie, tym razem z wdzięczności za te krzepkie ramiona i twarde ciało, do którego przywierała. Było to ciało potwornej bestii, ale masywnej, dającej poczucie bezpieczeństwa i... dwunożnej.

Gdzieś na prawo od niej rozległ się głos drugiego mężczyzny: - Droga pani, proszę się nie bać. - Sprawiał wrażenie autentycznie zatroskanego.

Ale to rozbójnik trzymał ją na rękach i dokądś niósł. Ale dokąd? I po co? Powinno się w niej gotować ze strachu, ale jakby coś się w niej wypaliło. Mogła się jedynie modlić.

Nieprawda. Mogła również myśleć.

Wiedza jest siłą" powiedział sir Francis Bacon, ona zaś potrzebowała teraz siły.

Słyszała wszystko, więc zaczęła nasłuchiwać. Zostawili gdzieś konie, a mężczyźni musieli iść po miękkiej ziemi, bo nie dobiegał jej odgłos kroków.

Czuła zapachy. Żadnej końskiej woni, tylko lekki fetor, być może pochodzący z chlewu. Jakieś wiejskie gospodarstwo? No i oczywiście aromat drewna sandałowego, do którego zdążyła już przywyknąć do tego stopnia, że niemal go nie wyczuwała.

Nagle pod stopą mężczyzny coś zachrzęściło. Żwirowy podjazd? Żadna wiejska zagroda nie miała wysypanego żwirem podjazdu. Zbliżali się do jakiegoś zamożnego domu. A więc przesłonięto jej oczy z powodu domu, żeby nie mogła go później rozpoznać, gdyby kiedyś wróciła tu ze strażą. Sugerowało to, że zamierzali chyba ją w końcu wypuścić. Kiedy już się z nią zabawią?

Sądziła, że takie sytuacje zdarzają się w powieściach! Zatrzymali się. Usłyszała trzask. Zamek?

Tak. Drzwi nie zaskrzypiały, ale słychać było, jak się otwierają. Została wniesiona do środka. Żadnego powiewu. Zatęchłe powietrze. Woń politury. Wspomnienie po posiłku. Równomierne tykanie ogromnego zegara i drewniana podłoga pod nogami.

Powrócił strach. Nie chciała być w środku, wewnątrz tego domu.

- Proszę... - odezwała się.

- Cicho. Jeśli będziesz hałasować, to cię zaknebluję. Zaniosę ją do mojego pokoju.

Drugi mężczyzna musiał być w pobliżu. Czy jego obecność zapewniała większe bezpieczeństwo, czy też stanowiła dodatkowe zagrożenie?

Le Corbeau zaczął ją wnosić na górę. Do swojego pokoju. Do swojej sypialni.

Cressida się modliła. Z Croftonem byłoby paskudnie, ale byłby to jej wybór, służący jej celom. A teraz miała stracić cnotę, bo taki był kaprys jakiegoś złodziejaszka?

Otworzyły się kolejne drzwi. Dywan pod stopami. Intensywniejszy zapach drewna sandałowego.

Jego sypialnia.

Położono ją na czymś miękkim. Na jego łóżku.





























Rozdział 2



Serce Cressidy od dawna tłukło się w piersi, ale teraz, gdy czekała na najgorsze, zaczęło bić jak oszalałe ze strachu. Przez chwilę słyszała jedynie jego dudnienie, jakby była sama, ale jakimś pierwotnym instynktem wyczuwała obecność porywacza. Cisza była bardziej przerażająca niż krzyk. Nagle rozbójnik się odezwał:

- Nikt nie zamierza cię skrzywdzić. Uwierz w to. Dziwne, ale uwierzyła. Jej serce zwolniło.

- Mam parę spraw do załatwienia, więc muszę cię tu przez chwilę zostawić związaną. Przykro mi z tego powodu, ale nikt ci nie zrobi nic złego - mówił z niewielkiej odległości. - Muszę jednak cię mocniej skrępować.

- Nie!

Ignorując jej protest, podniósł ją, okręcił czymś na wysokości łokci i zawiązał. Potem usłyszała oddalające się kroki na dywanie i odgłos otwieranych i zamykanych drzwi.

Została więc sama.

Nie wiedziała, czy ma za to dziękować, czy się wściekać. Ten łajdak przerwał jej podróż i jej plany, a teraz porzucił ją tutaj związaną i z zasłoniętymi oczami. Podniosła ręce, żeby zsunąć przepaskę z oczu, i zrozumiała, dlaczego związał ją w łokciach. Nie była w stanie na tyle wysoko podnieść ramion.

Zaczęła rzucać głową na poduszce, ale nie udało jej się zsunąć materiału. Przestała więc. Tkanina była zawiązana z tyłu i przypięta do zwoju włosów spinkami, które przy każdym ruchu wbijały się w głowę i ciągnęły włosy.

- Powieś się - mruknęła pod adresem nieobecnego łajdaka, cytując zwrot zaczerpnięty z Szekspira. Jeśli dobrze pójdzie, złapią go i powieszą na szubienicy w Tyburn.

Jednak z jakiegoś powodu taka wizja niezbyt ją satysfakcjonowała. Zresztą jak na razie nie zasłużył sobie na stryczek.

I miał powód, żeby jej zawiązać oczy. Żeby nie mogła widzieć, gdzie jest. Żeby nie musiał jej zabić?

Chociaż noc była ciepła, przeszył ją zimny dreszcz, a spod opaski na oczach popłynęły łzy.

Tris zbiegł na dół po schodach i znalazł Caradoca Lyne czekającego na niego w salonie i popijającego koniak. Cary był jasnowłosym adonisem, który zwykle dzielił beztroski sposób bycia Trisa i jego psoty. Teraz jednak nie był zadowolony.

- Nie mogłem pozwolić, żeby odjechała z Croftonem - rzekł Tris.

- Rozumiem, ale czy trzeba było ją związywać? Tris złapał karafkę i nalał sobie brandy. Brandy z przemytu. Zdobycz z innego napadu, który przebiegł znacznie sprawniej niż ten ostatni.

- Miałem jej pozwolić włóczyć się swobodnie po domu albo uciec?

- Mogłeś wyjaśnić... - Cary się skrzywił. - Chyba jednak nie.

- No właśnie. Dziewczyna zaczeka, a my musimy jeszcze zatrzymać powóz.

- Mówiłeś, że tamten wystarczy.

- Ale po zastanowieniu doszedłem do wniosku, że nie wystarczy. Ten cholerny Crofton na pewno nie poskarży się władzom na napad. - Tris wysączył trunek z kieliszka. - Chodź.

- Czy tym razem to ja będę mógł zatrzymać powóz?

- Nie. Jestem twoim szefem.

- Psujesz zabawę.

Opuścili pokój i skierowali się do stajni po konie.

- Mógłbym się przebrać za Kruka - argumentował Cary.

- A ile czasu zabrałoby ufarbowanie twoich włosów na ciemno i doklejenie zarostu? - Tris dotknął swojej brody i zauważył, że zwieszała się odklejona z jednej strony. - Wszystko przez tę przeklętą harpię.

Nie miał cierpliwości, żeby przykleić zarost. Teraz ponownie to zrobił, używając do tego odrobiny lepkiego płynu do pielęgnacji cery. Potem odjechali we trzech, by znów wcielić się w rolę bandytów.

Cressida w końcu zrozumiała, czemu jej więzienie było takie niesamowite. Nie było tu zegara. Przywykła do zegara w sypialni. Gdzieś w oddali jakiś wybijał kwadranse, a potem godzinę pierwszą, ale w panującej w pomieszczeniu ciszy słychać było jedynie jej niespokojny oddech. Co się stanie, gdy mężczyzna powróci?

Wyruszyła na tę wyprawę przygotowana na najgorsze, ale nie na to. Była gotowa oddać się Croftonowi, miała jednak plan, jak tego uniknąć. A teraz przez tego cholernego Le Corbeau wszystko legło w gruzach!

Po przybyciu do Londynu często pisała listy do swoich przyjaciół w Matlock, bawiąc ich uwagami o stolicy i towarzystwie. Szkoda, że nie będzie mogła opisać im tej przygody. W jej głowie kłębiły się zręczne sformułowania dotyczące Le Corbeau i elity towarzyskiej - dandysów, książąt i wpływowych dam z klubu Almack, którzy nie zauważyli pojawienia się pomiędzy nimi zwyczajnej Cressidy Mandeville. Gdyby ten skandal wypłynął na światło dzienne, na pewno stałaby się znana!

Nie było jej szczególnie niewygodnie, ale oburzała się na myśl o tym, w jaki sposób obaj mężczyźni ją potraktowali. Miała ręce związane własnymi podwiązkami i podejrzewała, że nogi skrępowali jej bardzo drogimi jedwabnymi pończochami. Podwiązkami i pończochami, które zdjął jeden z tych łotrów.

Zdumiewające, że można być jednocześnie zirytowaną, znudzoną, przestraszoną i wściekłą.

Powróciła do swoich planów. Musi uciec porywaczowi, pojechać do Stockeley Manor i wypełnić swą misję...

Było jednak bardzo późno, a że ostatnio kiepsko sypiała, bojąc się panicznie tej podróży, rozważała w myślach coraz to dziksze plany i powoli odpłynęła w sen.

Obudziła się gwałtownie.

Ciemność?... Nie, opaska na oczach! A więc to nie był sen. To była jawa i mężczyzna wrócił.

Obudził ją odgłos jakichś przedmiotów, przesuwanych w pewnej odległości od niej. Gdyby tylko mogła widzieć! Lekka poświata przy brzegach opaski powiedziała jej, że w pokoju zapalono świecę.

Wrócił, i tym razem może mieć czas, żeby z nią zrobić różne rzeczy. Przeszył ją dreszcz i zaczęła szczękać zębami. Zacisnęła usta, ale niewiele to pomogło. Usłyszy ją i... i co uczyni?

Woda. Chlupot wody.

Przyziemny obrazek, który pojawił jej się przed oczami, był przerażająco klarowny. Nalał wodę z dzbanka do miski. Odgłosy chlapania powiedziały jej, że się mył. Strach zastąpiło uczucie osłabienia i oszołomienia. Było dość nieprawdopodobne, żeby nikczemny gwałciciel mył się przed atakiem na nią.

Plusk wody obudził w niej pragnienie. Suchość w gardle dusiła ją.

- Czy mogę się trochę napić? - udało jej się wykrztusić. Odgłosy gwałtownie ucichły.

- Myślałem, że śpisz. Poczekaj chwilę.

Przesunęła językiem po wargach, żeby je zwilżyć, przez cały czas nie przestając nasłuchiwać. Nalewanie wody. Odgłos zbliżających się kroków. Gdy dotknął jej twarzy, wzdrygnęła się lekko.

- Woda - powiedział, żeby rozproszyć jej lęki. Dziwny typ złoczyńcy.

Nie opierała się, gdy wsunął ramię pod jej plecy i pomógł się unieść. Kiedy chłodna szklanka dotknęła jej warg, rozchyliła je. Cudowna woda wypełniła jej usta. Przełknęła. Znów wlał w nie nieco wody. Dziwaczna współpraca -jego ręce, jej buzia działające razem tak, jakby robiły to od dawna...

Nagle jednak synchronizacja się załamała. Może przechylił szklankę za szybko, może zaś ona przełykała zbyt wolno. Zakrztusiła się i szarpnęła.

- Przepraszam.

Szklanka się odsunęła. Poczuła, że ściera jej krople z brody i znów owionął ją zapach drewna sandałowego, tym razem silniejszy. Przed chwilą umył ręce mydłem pachnącym drewnem sandałowym.

Mydło, koń, skóra, mężczyzna. Nigdy dotąd nie zauważała takich rzeczy i wcale nie chciała dostrzegać ich teraz. Wywoływały poczucie zażyłości, intymności. Musiała znów widzieć! Chciała zobaczyć tego łajdaka z czerwonym, pijackim nosem.

- Nie. Proszę...

- Ciii... - Położył ją ostrożnie z powrotem.

Dopadły ją inne myśli. Wyobraziła sobie, jak wygląda, leżąc w przekrzywionym zawoju na głowie i pogniecionym, zniszczonym ubraniu.

Znów oddalił się od niej i usłyszała dziwny dźwięk. Cichy odgłos rozdzierania. Zduszone przekleństwo.

Jego fałszywa broda i wąsy!

Ciekawe, jak bez nich wyglądał. A co ważniejsze, czy go znała? Przez ostatnie miesiące żyła wśród elity towarzyskiej. Na skraju wielkiego świata, ale jednak. Nawet jeśli go rozpozna, nie może tego okazać!

I kolejne zmartwienie. Czy mężczyzna ją rozpoznał?

To byłaby prawdziwa klęska. Była jedynie córką niezbyt liczącego się sir Arthura Mandeville'a. Wątpiła, by większość śmietanki towarzyskiej zdawała sobie sprawę z jej istnienia. Zresztą mężczyzna, który zdecydował się zostać rabusiem, raczej nie tańczył na londyńskich balach.

Dalsze mycie. Dwa stuknięcia, pewnie buty. Miała słuch tak wyczulony na najdrobniejszy dźwięk, że usłyszała odgłos stóp w samych pończochach, zbliżających się ponownie do łóżka.

Teraz. Teraz to się stanie. Obrona będzie bezskuteczna, ale zamierzała walczyć. Kiedy dłoń pochwyciła jej nogę, kopnęła.

Coś zimnego dotknęło jej kostki. Poczuła ostre szarpnięcie.

Nagle miała wolne nogi i wykorzystała to, żeby się od niego odsunąć.

- Nie bój się.

- Czemu mam się nie bać? Jesteś bandytą!

- Ale mam wytworne maniery.

Wyczuła, że nie zbliżył się bardziej, więc się uspokoiła.

- Sama wiesz, że wcale nie chciałaś jechać z lordem Croftonem.

- Ależ chciałam. - Z początku pragnęła, żeby zdjął jej opaskę z oczu, ale szybko zmieniła zdanie. Lepiej, żeby nie widział jej twarzy.

Zapadła cisza, po czym jakiś ciężar opadł na łóżko w niewielkiej odległości od jej stóp. Wzdrygnęła się. Nie była w stanie się opanować.

- Dlaczego?

- Co dlaczego?

- Dlaczego z własnej woli towarzyszyłaś Croftonowi?

- To nie twoja sprawa, mój panie. A teraz chciałabym, żebyś mnie odwiózł z powrotem.

- Sądzisz, że będzie na ciebie czekał na drodze? Leniwe rozbawienie w jego głosie sprawiło, że miała ochotę krzyczeć z irytacji. To śmieszne, ale dokładnie to myślała.

- Oczywiście, że nie. Możesz mnie zawieźć do Stokeley Manor.

- Gdzie każesz mnie aresztować.

- Podwieź więc mnie w pobliże dworu. Tam już dam sobie radę sama.

- Nie wątpię. - A po chwili dodał: - Kim jesteś?

I co teraz? Musi zapewne myśleć, że była kobietą lekkich obyczajów, skąd więc to pytanie? Jaka odpowiedź spowoduje, że ją wypuści? Wszystko, absolutnie wszystko zależało od tego, czy dotrze do Stokeley Manor.

Zachowywał się tak, jakby uważał, że ją uratował. Pozwoli więc jej odejść, jeśli będzie przekonany, że jest zatwardziałą ladacznicą.

- Kim jestem, panie? - odpowiedziała najbezczelniejszym, najbardziej chropawym głosem, na jaki było ją stać. - Twoim jeńcem. I tak, nałożnicą Croftona.

Łóżko znów się poruszyło. O Boże. Kładł się. Nie dotykał jej, ale kładł się obok niej...

Męska ręka przesunęła się po przodzie jej sukni. Cofnęła się, głośno zaprotestowała. Przecież dziwce by to nie przeszkadzało. Czy zauważy jej gwałtowne bicie serca?

Ręka znów przesunęła się lekko wzdłuż jej piersi, a potem po szyi, wywołując wstrząsające wrażenie na nagiej skórze i powodując, że wstrzymała oddech. Odchyliła się, rozpaczliwie starając się umknąć.

Nagle przetoczył się na nią, gorący, twardy i ogromny.

- Nie! - wrzasnęła, związanymi rękoma i spętanymi spódnicą nogami bezskutecznie próbując zepchnąć go z siebie.

Złapał jej ręce i poczuła jego wargi na swoich palcach. Całował jej palce?

- Czemu nie? - Taki swobodny głos, jakby wcale z nim nie walczyła. -Zapłacę ci twoją normalną stawkę. Podwoję opłatę.

Jak zareagowałaby dziwka?

- Jestem bardzo droga.

- A ja jestem bardzo bogaty.

- Jestem też wybredna. Nie idę do łóżka z każdym mężczyzną, który ma pieniądze.

Roześmiał się.

- Nie jestem każdym mężczyzną, moja słodka nimfo. Wiesz, nigdy dotąd nie odmówiła mi żadna dziwka.

Od razu zrozumiała swój błąd. Pewnie żadna ladacznica nigdy nie odmówiłaby mężczyźnie z pieniędzmi.

Ladacznica. Wdała się w tę przygodę przygotowana na to, ale z wiarą, że uda jej się uniknąć najgorszego. A teraz, porwana, bezradna, czuła na sobie napór ciała tego podłego człowieka.

Czy miała mu pozwolić na zrobienie tego, co robią mężczyźni, żeby później pomógł jej dokończyć podróż? Na samą myśl o tym czuła, że coś dławi ją w gardle, ale gotowa była mu na to zezwolić, gdyby tylko się to udało. Ale się nie uda. Odkryje, że jest dziewicą, a wtedy Bóg jedyny wie, co się wówczas stanie.

Coś musnęło jej wargi - chyba jego kciuk. Przekręciła głowę, żeby mu umknąć. Przygniatając ją swoim ogromnym ciałem, ujął w dłonie jej głowę i przycisnął wargi do jej ust.

Usłyszała swój własny, zduszony szloch i zaczęła się modlić, aby uznał go za wyraz protestu, a nie przerażenia.

- Nigdy nie zmusiłem do niczego kobiety - wyszeptał - i nie zrobię tego teraz. Ale może uda mi się cię przekonać? To będzie cudowne dla nas obojga. Wiesz przecież, musisz wiedzieć, jak niebezpieczeństwo rozpala mężczyznę.

- Nie! To znaczy... nie rób tego! Lord Crofton mi zapłacił. Uważam, że na razie należę do niego.

- Honor u grzesznika? - Zaśmiał się. - Daj spokój, moja śliczna. Uczyniłby dokładnie to samo, gdyby nasze role się odwróciły.

Poruszył się. Przestał ją przygniatać swoim ciałem. Na chwilę obudziła się w niej nadzieja, ale nagle kolano napastnika wcisnęło się pomiędzy jej nogi, rozchylając je. I zaczęło się przesuwać w górę!

- Przestań. Proszę!

Przerwał, ale jej nie puszczał. Leżała, nie oddychając, unieruchomiona, przygnieciona do łóżka...

- Kim jesteś? - ponowił pytanie i w końcu zrozumiała.

Nie uwierzył jej. Z jakiegoś powodu nie wierzył, że jest kurtyzaną i był gotowy wydusić z niej prawdę. I nie zrezygnuje, dopóki się tej prawdy nie dowie. Z goryczą pogodziła się z nieuniknionym. Dosłownie i w przenośni znajdowała się na jego terytorium. Był zwycięzcą. Ale jakie nazwisko podać. Na pewno nie własne.

Pierwszym, jakie przyszło jej do głowy, było nazwisko żony wikariusza z Matlock.

- Jane Wemworthy.

- Dziwka? - zażądał odpowiedzi. Rozwścieczona, odzyskała oddech. - Nie. Wtedy się odsunął. Puścił ją i zszedł z łóżka. Kiedy złapał ją za ręce, zaczęła się szarpać. Nagle znów poczuła dotyk zimnego metalu. Zachwalić miała wolne ręce. Uniosła je, żeby ściągnąć z twarzy obrzydliwą opaskę, o mato co nie zdejmując przy tym z głowy swojego zawoju. Siedząc na łóżku, uwolniła się od opaski i rozejrzała po pokoju, szukając czegokolwiek, co mogłoby jej jakoś pomóc.

Znajdowała się w skromnej sypialni oświetlonej świecami w trójramiennym kandelabrze. Tapety w kolorze kości słoniowej, mahoniowa szafa i stolik z przyborami do mycia, rudobrązowe zasłony.

A mężczyzną stojącym w nogach łoża z baldachimem był olśniewająco przystojny książę St. Raven. Czując, że z powodu zdumienia oczy wyłażą jej z orbit, rozpaczliwie usiłowała nie okazać, że go rozpoznała.

Ale jak mogła go nie poznać?

Wszyscy znali St. Ravena. Był nieuchwytną gwiazdą towarzystwa, wspaniałą i pożądaną nagrodą. W ubiegłym roku, tuż po Waterloo, odziedziczył tytuł książęcy po wuju i natychmiast opuścił kraj. Cressida nie wiedziała, czy po prostu uciekł, czy też skorzystał z nadarzającej się okazji do podróży, ale ludzie utrzymywali, że umknął. Przecież od razu stał się najatrakcyjniejszą zdobyczą w matrymonialnych łowach.

Młody, przystojny, nieżonaty książę.

Kiedy parę miesięcy temu wrócił do kraju i zaczął uczestniczyć w życiu towarzyskim, rozpętało się szaleństwo. Podczas niezliczonych balów czy wieczorków tańcujących Cressida słyszała panny na wydaniu, piszczące z emocji, gdyż „och, widziały go!", „och, rozmawiały z nim", a czasami nawet „och, tańczyły z nim".

Większość pań nie miała nadziei na zostanie księżną, ale niektóre walczyły. Diana Rolleston

- Stowe, sama będąc wnuczką księcia, miała wielkie ambicje. Śliczna Phoebe Swinamer zachowywała się tak, jakby już stanowił jej własność. Patrząc na stojącego przed nią mężczyznę, Cressida zastanawiała się, jak panna Swinamer śmiała tak uważać.

Książę był wysoki, ale nie wzrost stanowił o jego atrakcyjności. Nie była to też jego pozycja. St. Raven, w prostej koszuli rozchylonej pod szyją i czarnych, skórzanych spodniach zdawał się wypełniać sobą cały pokój. Zajmował więcej miejsca, niż uzasadniałaby to jego postura. I z bliska był równie przystojny, jak i z oddali.

Chociaż był duży i silny, miał jakąś elegancję w postawie, a poza tym burzę ciemnych włosów i wyraziste, ciemnoniebieskie oczy. Jak zauważyła już wcześniej, jego usta sugerowały rzeczy, o których dama nie powinna nawet myśleć.

- Rozpoznałaś mnie. Nie było to pytanie.

Za późno, o wiele za późno wyczuła grożące jej niebezpieczeństwo. - Tak.

Czy powieszą księcia za to, że bawił się w rozbójnika? Jeśli go zidentyfikuje, na pewno będą musieli coś z nim zrobić. Zerknęła na ostry nóż leżący na stoliku przy łóżku. Niemal czuła, jak długie ostrze ślizga się po jej szyi...

- Jeszcze trochę wody, panno Wemworthy? Przerażona i zdezorientowana jego propozycją i usłyszanym nazwiskiem, wbiła w niego wzrok. Dopiero po chwili wykrztusiła:

- Tak, proszę, wasza książęca mość.

Nawet najbardziej chory umysłowo zbrodniarz i morderca niewątpliwie nie zachowywałby się w ten sposób. I nie śmiałby się, tak jak teraz.

- Wydaje mi się, że przekroczyliśmy już granicę takiej formalności. Nazywaj mnie St. Raven. Ja zaś będę się do ciebie zwracał po imieniu, Jane.

- Nawet jeśli się nie zgodzę? Podał jej szklankę z wodą.

- Panna Wemworthy brzmi tak sztywno i zasadniczo. To nazwisko pasuje do kobiety, która nie pochwala rozrywek albo zajmuje się pisaniem poważnych rozpraw.

Cressida, próbując stłumić swoją reakcję, skupiła uwagę na wodzie. Idealnie opisał panią Wemworthy. Ale chyba nie każdy pasował do swojego nazwiska?

Nazwisko St. Raven miało w sobie coś drapieżnego, łupieżczego, ale Mandeville kompletnie do niej nie pasowało. Wieki temu sir John Mandeville opisał swoje podróże po ziemiach pełnych smoków i stworzeń, które były pół ludźmi i pół zwierzętami. Uwielbiała te historie, ale nigdy nie miała chęci uciekać od codzienności i bezpieczeństwa.

Codzienność i bezpieczeństwo? Znajdowała się na łóżku księcia St. Raven! Nie mogła przestać myśleć o setkach młodych kobiet, które padłyby zemdlone wobec takiej możliwości.

Na pewno nie groził jej gwałt. Kompromitacja młodej kobiety, którą później musiałby może poślubić? Dziwiła się, że już dawno nie porzucił jej z powrotem na Drodze Królewskiej.

- Jeszcze trochę wody? - zapytał, jakby najbardziej na świecie interesował się zaspokojeniem jej pragnienia.

- Nie, dziękuję. - Miała jednak inne potrzeby i nie zamierzała tego kryć. -Wkrótce będzie mi potrzebny nocnik i odrobina prywatności, abym mogła z niego skorzystać, wasza książęca mość.

- Oczywiście - odpowiedział, w równym stopniu niespeszony. Cressida uświadomiła sobie, że miała zamiar go zawstydzić. - Daj mi słowo, że nie będziesz próbowała uciec, dopóki znów nie porozmawiamy, a ja zapewnię ci prywatność i wszelkie wygody.

Zdziwiona, zamrugała.

- Uwierzysz w moje słowo?

- Czyż nie jest wiążące?

Miała ochotę wypalić „oczywiście!", ale nie była do końca pewna. Jeszcze nigdy nikt jej o to nie zapytał, a że była osobą praktyczną...

- Chyba nie - zauważył, unosząc brwi.

- Gdybyś był łotrem, jaśnie panie, ja zaś mogłabym uciec, dając ci słowo, obawiam się, że uciekłabym.

Uśmiechnął się.

- Mądrze i uczciwie powiedziane.

Jej serce wywinęło koziołka. Niewątpliwie był typem mężczyzny, który sprawiał, że kobiety robiły z siebie idiotki, i to nie tylko z powodu jego pozycji społecznej.

Ale ona nie była taka. Nie ona.

- Musisz więc zdecydować, czy jestem łotrem, czy też nie. Nagle zakłopotana swoim położeniem, wstała z łóżka.

- Jesteś rozbójnikiem - zauważyła.

- To nieprawda.

- Jak możesz mówić, że to nieprawda? Przecież zatrzymałeś powóz i porwałeś mnie!

- No dobrze, może jest to po części prawda.

Podczas gdy Cressida stała, St. Raven zachował się bardzo niestosownie, siadając na łóżku, opierając się o poduszki i otaczając ramieniem zgiętą w kolanie nogę. Chyba jeszcze nigdy nie znajdowała się w towarzystwie mężczyzny tak swobodnie ubranego, swobodnie zachowującego się i siedzącego w tak swobodnej pozycji.

I to był książę! Książę St. Raven! Gdyby nie fakt, że nigdy nie wymyśliłaby czegoś równie szokującego, mogłaby sądzić, że jej się to wszystko przyśniło.

- Ale grałem tę rolę tylko przez tę jedną noc. Przypomniała sobie teraz, że mówiono o nim, iż jest gwałtowny.

- Bawi cię uprawianie rozboju?

- Taka teraz moda.

- Chyba jesteś szalony. Usta mu zadrgały.

- Nie chciałbym tego na twoim miejscu. Znajdowanie się w rękach szaleńca musi budzić strach. - Dał jej chwilę, żeby te słowa do niej dotarły, po czym dodał: - Ale wracając do kwestii twojego słowa, nie mogę pozwolić, żebyś się udała do lorda Croftona. Jeśli więc nie będę miał pewności, że znajdę cię tutaj jutro rano, będę musiał przedsięwziąć niezbędne kroki. Na przykład związać cię. Albo przywiązać cię do mnie.

Przesunął wzrok na jej piersi. Spuściła oczy. Jej biust, zbyt duży w świetle obowiązującej mody, wznosił się i opadał w niespokojnym oddechu. Był doskonale widoczny w głębokim dekolcie wieczorowej sukni, na której założenie nalegał Crofton. Przypomniała sobie, że książę wsunął jej za dekolt kolczyki i pieniądze. Podniosła rękę, żeby się zasłonić i poczuła banknoty.

Przełknęła nerwowo i podniosła wzrok.

- Nie mam butów i na dodatek nie mam zielonego pojęcia, gdzie jestem, wasza książęca mość. Do jutra nigdzie nie zniknę.

- Już jest jutro. Nie uciekniesz, dopóki nie zjemy śniadania i nie omówimy całej sprawy.

Nie znosiła, gdy jej rozkazywano, ale powiedziała:

- Zgoda.

- Dajesz słowo honoru?

Znów się zawahała, zdziwiona, że ją o to prosi, ale odparła:

- Daję słowo.

- Chodź więc.

Wstał, wziął świecznik, wyprowadził ją z pokoju i powiódł w stronę sąsiednich drzwi. Dopiero wtedy, podążając za nim, Cressidzie przyszło do głowy, że może St. Raven usiadł na łóżku, żeby mogła patrzeć na niego z góry.

Czy to możliwe, że zachowałby się z takim wyczuciem i delikatnością?



Rozdział 3



Sąsiednia sypialnia była taka jak jego pokój, z tą tylko różnicą, że wisiały tu niebieskie zasłony. Odnosiła wrażenie, że znajduje się w skromnym wiejskim dworze. Dziwne miejsce, jak na księcia. Wynajęte na cele rozboju? Zapalił jedną świecę.

- Cała służba śpi. Przyniosę ci wody, której nie zużyłem do mycia. Pościel nie jest wietrzona, ale mamy lato.

Omal nie zachichotała, słysząc, że tak bardzo zajmują go domowe, gospodarskie sprawy, będące zwykle domeną pań domu. Ale nic jej nie obchodziło. Ogarnęła ją senność i oczy same jej się zamykały.

- Nic nie szkodzi.

- Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w sąsiednim pokoju.

To już nie była uwaga typowa dla pani domu. Skrzywienie ust i uniesione brwi dodały jej pikantnego smaczku.

Kiedy została sama, przypomniała sobie, że ma do czynienia z rozpustnikiem. Książę St. Raven miał nie tylko reputację człowieka gwałtownego, ale także rozwiązłego kochanka. Brat jej przyjaciółki Lavinii opowiadał siostrze wszystkie plotki, a Lavinia oczywiście dzieliła się pieprznymi szczegółami z Cressida.

Książę wydawał szalone przyjęcia. Przyjęcia dla dżentelmenów i kokot. Był bywalcem na nieprzyzwoitych balach.

Kiedy wrócił z dzbankiem wody i ręcznikiem, obserwowała każdy jego ruch. Ale książę zostawił tylko przyniesione rzeczy i wrócił do drzwi.

No cóż, nie należała do kobiet, które budzą w mężczyznach szalone żądze. A poza tym wydawało jej się, że gwałt na przyzwoitej kobiecie jest ostatnią rzeczą, jaką uczyniłby książę.

Przy drzwiach się zatrzymał.

- Moi służący są dyskretni, ale nie są święci. Co będzie, jeśli pojawią się plotki, że spędziłaś tu noc?

Czysta złośliwość kazała jej odpowiedzieć:

- Będziemy musieli się pobrać?

Dostrzegła w jego oczach czujność i wyczuła rosnący pomiędzy nimi mur.

- Przepraszam. Nie zamierzam zmusić cię do małżeństwa, wasza książęca mość. Prawdę mówiąc, podałam fałszywe nazwisko, więc nic ci nie grozi.

Mur się zmniejszył.

- Przebiegła kobieta. Ale tak czy inaczej, staraj się nie pokazywać. Przyniosę ci śniadanie i uprzedzę, kiedy przyjdę, żebyś miała czas się ubrać. To mi przypomina...

Znów wyszedł. Czekała, kuląc się przemarznięta z niewyspania. Wrócił i rzucił na łóżko purpurowo-złote ubranie.

- Miłych snów, panno Nimfo. Porozmawiamy rano.

Drzwi się zamknęły. Była sama w pokoju oświetlonym migającym płomieniem jednej tylko świecy. Panowała cisza. W zamku w drzwiach tkwił klucz, ale powściągnęła chęć przekręcenia go. Zamknięte na klucz drzwi i tak by go nie powstrzymały, a była pewna, że nie będzie się włamywał.

Wzięła do ręki ubranie z ciężkiego, miękkiego jedwabiu. Męski szlafrok. Podniosła go do twarzy i znowu poczuła zapach drewna sandałowego. Pomyślała, że ta woń do końca życia kojarzyć się jej będzie z tą nocą.

Teraz, gdy została sama, nie była w stanie po prostu położyć się do obcego łóżka. Pomimo znużonych oczu i bólu stawów nie mogłaby zasnąć w domu rozpustnego księcia. Szczyciła się jednak tym, że jest osobą praktyczną. Musi więc iść spać, żeby jutro mieć w pełni sprawny umysł i znaleźć sposób na wypełnienie swojej misji.

Odchyliła narzutę i zobaczyła czystą pościel, która przyciągała ją jak magnes. Może jednak uda jej się zasnąć.

Wyjęła szpilki, przytrzymujące zawój, i zdjęła go z głowy, razem ze sztucznymi lokami. Panowała moda na burzę loków wokół twarzy, ale Cressida nie zgodziła się na przycięcie jej długich włosów nad czołem. Zresztą jej włosy były proste i ciężkie, więc wymagałyby ciągłego stosowania żelazka do loków, żeby uzyskać pożądany wygląd.

Wyjęła więcej szpilek i włosy opadły jej na plecy. Nie miała siły zaplatać ich na noc. Myślała tylko o tym, żeby paść na łóżko.

Nagle zorientowała się, że bez względu na to, jak się wykręca i wyciąga, w żaden sposób nie jest w stanie rozpiąć sukni. A nawet gdyby w końcu jej się to udało, i tak nigdy nie zdejmie gorsetu. Z westchnieniem wdrapała się na łóżko, tak jak stała. Na pewno jest tak zmęczona, że zaśnie i tak.

Próbowała zasnąć. Przekręcała się z boku na bok, szukając najwygodniejszej pozycji, ale fiszbiny gorsetu wbijały jej się w ciało, ramiączka uciskały, a spódnica plątała się wokół nóg. Stoczyła się z łóżka i ponownie spróbowała dosięgnąć zapięcia. Niemożliwe. Nie pozostawało więc jej nic innego. Wstrzymując oddech wymknęła się z pokoju i skierowała się do jego sypialni...

Odwrócił się od szafy, w rozpiętych spodniach, obnażony od pasa w górę.

Nigdy dotąd nie widziała ciała mężczyzny, wpatrywała się więc w muskuły, od których biła siła. Potem jej spojrzenie powędrowało w dół i zatrzymało się na rozpiętych guzikach...

Zapinając je, ruszył w jej stronę.

- Zapłacisz za to, panno Wemworthy.

Czy to z poczucia winy, czy też ze zwykłego zmęczenia, Cressida nie walczyła, gdy przyciągnął ją do siebie. Być może przez głowę przemknęła jej myśl, żeby się opierać, bo wyciągnęła ręce, ale oznaczało to jedynie, że uwięzły przygniecione do jego gorącej skóry, do mięśni, które poruszyły się, gdy opuścił głowę, żeby spotkać jej niestawiające oporu usta.

Uczciwość nakazywała jej przyznać, że od ich wcześniejszego pocałunku tęskniła do chwili, kiedy te fascynujące, kuszące usta zaczną igrać z jej wargami, kiedy będzie mogła smakować ten ogień. I smakowała. I była smakowana. Otoczona silnymi ramionami, przywarta do jego ciała, do jego ust, do jego ciepła.

Topniała.

Wirowała w oparach cudownego, pachnącego drewnem sandałowym, zapomnienia.

Tylko smak. Tylko dotyk. Tylko zapach.

Jego wargi opuściły jej usta. Nacisk jego ciała na jej ręce zelżał.

Zamrugała, a gdy otworzyła oczy, zobaczyła, że książę patrzy na nią niemal beznamiętnie.

- Czy mogę mieć nadzieję, że mimo wszystko jesteś nocną nimfą, która przybyła, żeby mnie zabawić?

Jego wspaniała klatka piersiowa wznosiła się i opadała pod jej rękami. Wyczuwała bicie jego serca.

Ku swemu zaskoczeniu odpowiedziała:

- Chciałabym, aby tak było.

Roześmiał się. Po chwili jednak odsunął się, choć nadal trzymał ręce na ramionach dziewczyny.

- Jeśli nie sprowadziła cię tu chęć zabrania mnie do raju, to może zdradzisz mi, o co chodzi?

Odstęp pomiędzy nimi wionął chłodem. Udało jej się przywołać na usta lekki, przepraszający uśmiech.

- Przepraszam. Jestem zbyt zmęczona, żeby myśleć. Ale nie mogę się rozebrać z mojej sukni. Ponieważ powiedziałeś, że służący śpią...

- I wszyscy są mężczyznami. Obrócił ją i rozpiął jej suknię.

- Nawiasem mówiąc, jesteś w majątku zwanym Nun's Chase - rzucił i przystąpił do rozsznurowywania gorsetu.

- Nun's Chase? - powtórzyła.

Nie mogła uwierzyć, że przebywała w jego sypialni i robiła to wszystko! Nun's Chale - ang. Polowanie na zakonnice

- Został zbudowany na miejscu klasztoru stojącego tu w szesnastym wieku. Jestem przekonany, że Nun's Chase jest niewinnym odniesieniem do gruntów klasztornych, gdzie odbywały się polowania, ale dwuznaczność nazwy była zbyt kusząca.

Jej myśli krążyły wokół rąk księcia rozplątujących sznurówki jej gorsetu, wokół uczucia miłego luzu wokół talii. Jakby poluzowane zostały nie tylko sznurówki gorsetu, ale i coś więcej...

- Urządzam tu przyjęcia w męskim gronie - powiedział obojętnie, jakby rozmawiali o pogodzie. - Nie przyjmuję kobiet na służbę, żeby goście nie byli narażeni na pokusę złego zachowania. Proszę, gotowe.

Poczuła, że zrobił krok do tyłu, i odwróciła się, świadoma, że ubranie zsuwa się po jej skórze.

- Jesteś rozpustnikiem.

Za późno zrozumiała, że naprawdę nie powinna mu się tak przyglądać.

- A co to znaczy? Nie piję na umór, nie gram hazardowo o wysokie stawki. Nie gwałcę dziewek służebnych ani dam, jeśli mogę dodać. Ale lubię kobiety, ich towarzystwo. Mam zdrowy apetyt na igraszki z nimi. Lubię dawać kobiecie przyjemność, patrzeć, jak mięknie... Naprawdę powinnaś już iść.

Nie poruszył się. Podczas tej zdumiewającej przemowy nie drgnął mu ani jeden mięsień. Wiedziała jednak, że patrząc na nią, widział kobietę w ubraniu w nieładzie, z opadającymi na plecy ciemnymi włosami, przyciskającą do bujnych piersi zsuwającą się suknię. Miała wrażenie, że czuje jego głód, tak jak czuła bijące od ognia ciepło. Chciała się odsunąć, ale noga zaplątała jej się w fałdach sukni.

Złapał ją jedną ręką. Druga zawładnęła jej piersiami, nadal w części przesłoniętymi poluzowanym gorsetem. Wpatrywał się w jej biust, jakby w duchu toczył ze sobą szaloną walkę.

Potem cofnął rękę i okręcił ją. Jakimś sposobem udało mu się wcisnąć jej w dłoń suknię. Popchnął ją w stronę drzwi i niemal wypchnął na zewnątrz.

- Dobranoc, słodka nimfo - rzekł i zamknął za nią drzwi. Potykając się, dotarła do swojego pokoju, myśląc o Hamlecie.

Nimfo, w swoich modłach wspomnij koniecznie każdy z moich grzechów.

Grzechy. Naprawdę powinna się modlić, za nich oboje. Tymczasem, gdy pozwoliła sukni opaść na podłogę i uwalniała się z gorsetu, czuła nutę żalu, że nie okazał się bardziej grzesznym mężczyzną i nie próbował jej uwieść.

Dostrzegła kolczyki i banknoty, ale nie miała siły, żeby je podnieść. Nie próbował jej uwieść? Wystarczyłoby, żeby położył ją na swoim łóżku i nie przestawał robić tego, co robił.

W samej koszuli wspięła się na łóżko i, trzęsąc się, naciągnęła na siebie kołdrę. Powinna być wdzięczna, że wykazał taką siłę woli. A jednak... jednak coś w niej płakało z żalu za utraconą okazją, okazją, która może już nigdy się nie powtórzyć.

Obudziła się z dziwnym uczuciem. Pamiętała wydarzenia poprzedniego wieczoru i wiedziała, gdzie się znajduje. I to właśnie było takie dziwne.

William Shakespeare, Hamlet, akt III, scena 1, przekład Stanisława Barańczaka.

Książę St. Raven, udając rozbójnika Le Corbeau, zabrał ją lordowi Croftonowi i wywiózł do swojego domu, będącego siedliskiem grzechu. Nigdy nie wymyśliłaby takiego przebiegu wypadków.

Teraz zaś nie zamierzał jej uwieść, a ona dała słowo, że pozostanie tutaj przynajmniej do śniadania. Dotrzyma słowa, ale potem musi ruszyć w dalszą podróż do Stokeley Manor. Wszystko od tego zależało.

Czy jej plan przechytrzenia Croftona zadziała? Powinien, ale gdyby jej się nie powiodło, gotowa była na najgorsze - przez tydzień będzie kochanką lorda Croftona.

Nagle zesztywniała przestraszona. Jej plan zależał od maleńkiej buteleczki z płynem, którą miała w torebce, a ta została w powozie!

Naciągnęła kołdrę na głowę, jakby to mogło ją uratować. Czy może zdobyć więcej tego środka na wymioty? Jeśli uda jej się przekonać księcia, żeby pozwolił jej jechać do Stokeley, może poszuka dla niej więcej tego specyfiku.

Odrzuciła kołdrę i usiadła, odgarniając włosy z twarzy. Chociaż w jej życiu katastrofa goniła katastrofę, nie podda się. Musi zwyciężyć.

Światło przedostające się poprzez szpary w ciężkich zasłonach wskazywało na to, że był już dzień. Pora, żeby się z nim zmierzyć. Wstała z łóżka i ostrożnie wyjrzała zza zasłony. Zobaczyła ładny ogród otoczony lasem. Z położenia słońca zorientowała się, że była jakaś dziewiąta, dziesiąta rano. Usłyszała pogwizdywanie i ujrzała krępego mężczyznę w samej koszuli i spodniach, idącego ścieżką z motyką na ramieniu.

Odwróciła się od okna, w jakiś sposób poruszona tym zwyczajnym widokiem. Służący. Jej gospodarz radził, żeby nie pokazywała się służbie, i zgodziła się na to. Wyprawa do Stokeley Manor i pokazanie się tam nie wydawało jej się takie straszne, zwłaszcza że lord Crofton obiecał, iż będzie mogła zakryć twarz maską. Ale myśl o tym, że w tym zwyczajnym domu mogliby ją zauważyć zwyczajni służący, przeraziła ją.

Zostanie w pokoju. Nagle jednak przypomniała sobie, że St. Raven obiecał, iż osobiście przyniesie jej śniadanie. Spojrzała w lustro i jęknęła. Pognieciona, sięgająca do połowy łydek koszula zupełnie jej nie zasłaniała. A z tymi potarganymi włosami wyglądała jak rozczochrana dziwka. Ujęła włosy, wyciągnęła sterczące z nich szpilki i samymi palcami usiłowała je jakoś uczesać. Beznadziejnie. Przeszukała szuflady w toaletce, ale nie znalazła tam ani grzebienia, ani szczotki.

Gdzieś w głębi domu rozległo się bicie zegara. Zamarła i zaczęła liczyć. Dwa uderzenia. Na pewno nie chodziło o godzinę drugą, a więc zegar wybił pół godziny.

Zresztą jakie to miało znaczenie? Musiała się ubrać! Klucz. Podbiegła do drzwi i przekręciła klucz w zamku. Teraz przynajmniej nie będzie mógł wejść do pokoju. Nie wtargnie do pokoju...

Nagle dopadło ją wspomnienie wydarzeń ostatniej nocy i aż oparła się o drzwi. Widok jego ciała, wyraz jego oczu, sposób, w jaki ją pocałował... I w jaki sposób zareagowała!

Gwałtownie wciągnęła powietrze i wypuściła je z impetem. Miała wrażenie, że zawędrowała w nieznany świat. Jeszcze niedawno budziła się rano, nie mając większych zmartwień niż to, jaką suknię włożyć ńa poranne wizyty i czy wziąć udział w modnym balu, który zanosił się na wielkie nudziarstwo. W tamtym świecie mogło szokować, gdy mężczyzna w tańcu zanadto się przybliżył albo próbował zwabić ją w ustronne miejsce i pocałować.

Odsunęła się od drzwi i skupiła się na ubraniu. W nocy zostawiła swoją jedwabną suknię ciśniętą niedbale na podłogę i kiedy teraz ją podniosła, kreacja była wymięta i wygnieciona, dokładnie tak, jak się tego obawiała. Strzepnęła materiał i rozłożyła suknię na łóżku, ale wiedziała, że tylko prasowanie mogłoby przywrócić jej odpowiedni wygląd. A to jedyna suknia, jaką miała ze sobą. Suknia, koszula, zawój na głowę i gorset były całą jej własnością. Kiedy zgubiła szal? Był z jedwabiu, bardzo kosztowny, ale nie tym się martwiła - przydałby się teraz jako dodatkowe okrycie. Jej pończochy i podwiązki zostały zniszczone i Bóg jedyny wiedział, gdzie podziały się jej buty.

Usiadła obok żałosnej sukni. Sama czuła się żałośnie, przerażona jak jeszcze nigdy dotąd. Nigdy nie przypuszczała, że ubranie tak bardzo wpływa na odwagę. Marzyła, żeby być przyzwoicie ubraną, choćby w barchany.

Strój służącej?

Ale w tym domu służyli sami mężczyźni.

Jedno było pewne: została uwięziona. Nawet gdyby zdecydowała się złamać dane słowo, nie mogłaby wyruszyć boso i w samej koszuli, żeby dołączyć do Croftona.

Zrobi, co można, a pierwszą sprawą było doprowadzenie się do porządku przed pojawieniem się księcia.

Na początek rozsunęła zasłony, żeby wpuścić do środka promienie letniego słońca. Potem przystąpiła do ubierania się. Podniosła z podłogi gorset. Pod nim znalazła kolczyki i pieniądze Croftona. Pieniądze się przydadzą. Zamierzała ponownie wsunąć je za dekolt.

I wtedy uświadomiła sobie, że nie będzie w stanie sama zasznurować gorsetu, tak jak w nocy nie potrafiła sama go rozsznurować. Cisnęła go na łóżko, starając się nie rozpłakać. Niewątpliwie nie da też sobie rady z zapięciem sukni na plecach, ale jeśli ją wciągnie na siebie, to już będzie coś.

Szlafrok! Szlafrok, który jej przyniósł w nocy. Gdzie się podział?

Myśląc o przezorności księcia, zaczęła szukać i znalazła szlafrok, który w nocy zsunął się z łóżka. Włożyła go, czując na skórze chłód ciężkiego jedwabiu i prześladujący ją zapach drewna sandałowego. Usiłowała zawiązać szlafrok wokół siebie, ale przeszkadzały jej za długie rękawy.

Zaśmiała się i przystąpiła do pracy. Najpierw podwinęła rękawy tak, żeby odsłonić dłonie. Potem zapięła guziki. Ze dwadzieścia centymetrów tkaniny ciągnęło się po podłodze, a kiedy zerknęła w lustro, ujrzała dziecko bawiące się ubraniem dorosłych. Ale przynajmniej była zakryta. I wyglądała przyzwoicie.

Przyzwoicie!

Przeżyła dwadzieścia jeden lat w Matlock, gdzie należała do szacownego grona i była przyzwoita od stóp do głów. Czy jeszcze kiedykolwiek będzie przyzwoita?

Odsunęła od siebie te myśli. Nie było sensu roztrząsać spraw, na które nie miała wpływu. Zresztą, jeśli jej plan się powiedzie, razem z rodzicami wróci niedługo do Matlock i do spokojnej przyzwoitości. Musi skoncentrować się na swoim celu i nie pozwolić, by ogarnęło ją uczucie słabości. Usiadła na krześle koło kominka i zaczęła obmyślać strategię postępowania z księciem St. Raven.

On nigdy nie uwierzy, że jest ladacznicą, a to oznacza, że nie będzie chciał jej zabrać do Stokeley Manor. Pozostawała jej więc do wyboru ucieczka, do której potrzebowała prostego ubrania, wygodnych butów i mapy, albo wyznanie mu prawdy i poproszenie go o pomoc. Może części prawdy. Byłaby zadowolona, gdyby udało jej się wykręcić od podawania mu swojego prawdziwego nazwiska.

Czy pomoże w jej planach? W normalnej sytuacji nie myślałaby, że książę przyda się przy kradzieży, ale to nie był zwyczajny książę. Czy powinna opowiedzieć mu historię o...

Pukanie do drzwi.

Zerwała się na równe nogi, przyciskając do piersi szlafrok. Ktoś przekręcił gałkę w drzwiach. Ponownie zapukał.

- Proszę pani! Kobiecy głos!

Zaciskając w garściach fałdy jedwabiu, Cressida podbiegła do drzwi, otworzyła je i wyjrzała na zewnątrz. Jej oczom ukazał się miły sercu obraz szacownie wyglądającej kobiety w średnim wieku z dużym dzbankiem pełnym gorącej, parującej wody.

- Dzień dobry pani - odezwała się kobieta z szerokim uśmiechem. - Mam dla pani wodę. Jaśnie pan przysłał mnie, żebym się panią zajęła.

Cressida pomyślała, że tym razem wydarzenia podążały w cudownym kierunku. Otworzyła szerzej drzwi.

- Proszę wejść.

Kobieta zbliżyła się do stolika z miską i nalała do niej wodę. Przyniesione dodatkowe ręczniki powiesiła na poręczy, po czym wyciągnęła z kieszeni świeży kawałek mydła.

- Miły kwiatowy zapach, panienko. Na pewno nie chce pani mydła naszego pana.

Cressida była poruszona do łez jego troskliwością. Pomyślał o jej trudnym położeniu i posłał po służącą.

Podeszła do miski, rozpinając szlafrok.

- Książę mówił, że nie trzyma tu kobiet na służbie.

- To prawda, panienko. Ale kiedy potrzebuje kogoś doraźnie, korzysta tylko ze starszych służących. I bardzo dobrze - rzekła i dodała, porozumiewawczo mrugnąwszy: - Nawet jeśli oznacza to założenie, że po czterdziestce jesteśmy martwe od pasa w dół.

Cressida, która nie miała pojęcia, jak powinna zareagować, tylko się roześmiała.

Kobieta podeszła, żeby jej pomóc z zapięciem guzików.

- Jestem Annie Barkway, panienko. Mieszkam w wiosce. Jeden z moich synów jest tutaj lokajem, a drugi dba o ogród. Bardzo miło jest mieć tu z powrotem jego książęcą mość, panienko. Jest dobrym panem, nawet jeśli dziwacznie postępuje.

Kobieta zdjęła z dziewczyny szlafrok i namydliła myjkę. Cudowny aromat kwiatów i cytryny odświeżył powietrze.

Cressida ocknęła się z oszołomienia i wzięła od kobiety szmatkę i mydło.

- Dziękuję.

Myjąc się, zaczęła się zastanawiać, jaką historię wymyślił książę, żeby wytłumaczyć jej obecność w domu, i to w takim stanie.

Pani Barkway zabrała się do słania łóżka. Gdy Cressida skończyła się myć, zobaczyła, że kobieta z niepokojem patrzy na jej pogniecioną suknię.

- To piękny jedwab, panienko. Nie wiem, czy odważę się go uprasować.

- To nieważne, chociaż w końcu będę musiała ją włożyć. Książę zapowiedział, że przyniesie mi śniadanie...

Uświadomiła sobie, że nie było już takiej potrzeby. Mogła to zrobić pani Barkway.

- Nie ma pośpiechu, panienko. Pojechał konno.

- Pani Barkway skończyła wygładzać narzutę.

- Zażyczył sobie śniadanie o dziesiątej i powiedział, że zje je tutaj razem z tobą, panienko.

Cressida odwróciła się, żeby spłukać szmatkę i ukryć zdradziecki rumieniec podniecenia.

- Czy wyjaśnił, jak się tu znalazłam?

- Taka straszna historia! - zawołała pani Barkway, rozpościerając ręcznik i wyciągając go w stronę Cressidy. - Nie sądziłam, że w dzisiejszych czasach mężczyźni nadal jeszcze próbują porywać narzeczone. Miała pani szczęście, że po ucieczce natknęła się pani na jaśnie pana. - Biorąc milczenie Cressidy za strach, kobieta dodała: - Teraz już wszystko będzie dobrze, panienko. Proszę się nie martwić.

Cressida uśmiechnęła się w podziękowaniu, z podziwem myśląc o tej genialnej historii, która w zarysach niewiele różniła się od prawdy. Najwyraźniej był mężczyzną, który wszystko potrafił przewidzieć. Może więc okaże się dobrym wspólnikiem w przestępstwie?

- Proszę się nie martwić o plotki, panienko. Jaśnie pan dobrze płaci za to, żeby trzymać buzię na kłódkę, i wie, że nie powiem nic, co mogłoby cię zakłopotać.

Cressida wytarła się suchym ręcznikiem.

- Dziękuję, pani Barkway. Jest pani bardzo miła. Kobieta zaczerwieniła się.

- Bierzmy się do roboty. Proszę teraz usiąść, a ja, chociaż nie jestem pokojówką, zobaczę, co uda mi się zrobić z pani włosami.

Cudowna kobieta wyciągnęła z kieszeni grzebień, a Cressida usiadła przy toaletce. Naturalnie miała splątane włosy, ale kobieta okazała się wyjątkowo delikatna.

- Nie kręcą mi się - przyznała Cressida. Podniosła swój zawój ze sztucznymi lokami. Kobieta zachichotała.

- Bardzo sprytne, panienko. Ale teraz wyglądają dość dziwnie, prawda? Jak przerażony kot chowający się w torbie.

Przesunęła ręką po włosach Cressidy.

- Masz piękne włosy, panienko. Jak ciemny jedwab, gęste i mocne, sięgające do talii. Jak chciałabyś je nosić?

Cressida uświadomiła sobie, jak bardzo nie lubi swoich czepków, zawojów i tych wszystkich sztucznych loków. Wydawały się niezbędne, bo jej ojciec pragnął, by była modna. Teraz jednak nie w głowie były jej takie głupstwa. W Matlock nosiła włosy zaplecione w warkocz zwinięty na karku.

Rzuciła zawój na bok i poprosiła panią Barkway, żeby uczesała ją jakoś podobnie. Gdy kobieta przystąpiła do pracy, Cressida oddała się rozmyślaniom. Matlock. W ubiegłym roku zareagowała z radością na perspektywę dołączenia do modnego towarzystwa. Matlock wydawało jej się takie nudne. A teraz jawiło się jako oaza spokoju, którą usiłowała odzyskać. Musiała jednak przyznać, że z żalem myślała o Londynie. Czyż doktor Johnson nie powiedział czegoś o tym, że ci, których znużył Londyn, są zmęczeni życiem? To był pępek świata. Mieszkali tu ludzie władzy i podejmowali decyzje, wpływające na los milionów mieszkańców całego globu. Był centrum sztuki i nauki, kolebką wielkich odkryć. Wszędzie spotykała fascynujących ludzi: podróżników, poetów, mówców, uczonych, grzeszników. A te teatry! W Matlock był teatr, ale w niczym nie przypominał Drury Lane czy Royal Opera House.

Obudziły się wspomnienia - książę St. Raven w teatrze Drury Lane.

To było parę miesięcy temu. Była w teatrze z rodzicami i z Harbisonami na premierze sztuki A Daring Lady. Sala, która i tak szumiała z podniecenia, nagle zawrzała. Oczy wszystkich zwróciły się na jedną z najlepszych lóż, na siedzącą tam damę i towarzyszącego jej przystojnego, ciemnowłosego dżentelmena.

- Książę St. Raven! - lady Harbison zawołała szeptem, co było prawdziwą sztuką towarzyską. - Wreszcie się pokazał.

To stwierdzenie wydawało się Cressidzie kompletnie niedorzeczne, ucieszyła się więc, gdy matka poprosiła o więcej informacji. Ponieważ cały teatr gapił się na lożę i szeptał, sprawa musiała być ważna. Po chwili wiedziała wszystko. Rok temu książę odziedziczył po swoim wuju tytuł i majątek, po czym zniknął. Teraz, wśród fanfar, powrócił. Najbardziej pożądany kawaler, książę, król elity towarzyskiej. Jednak zdaniem pani Harbison obecność jego towarzyszki zabijała wiele nadziei. Lady Anne Peckworth była córką księcia Arran, bardzo atrakcyjną partią, i wyglądało na to, że związek został już postanowiony.

Ucałował dłoń lady Anne, jakby chciał potwierdzić spekulacje. Cressida przypomniała sobie własne zainteresowanie. Nie chodziło jej o to, czy książę St. Raven pocałuje ją w taki sposób w rękę, ale czy w ogóle kiedyś uczyni to jakiś mężczyzna. Czy ucałuje jej dłoń z taką elegancką swobodą, wpatrując się w jej oczy w sposób świadczący o ogromnym uczuciu. Jako córka nababa miała adoratorów, ale żaden nie okazywał jej takiego szacunku. Prawdopodobnie książę całował też lady Anne tak, jak całował wczorajszej nocy ją.

Szczęśliwa lady Anne...

- A teraz odziejemy cię w twój strój, panienko, nawet jeśli jest trochę zniszczony. Jestem przekonana, że poczujesz się w nim pewniej.

Cressida oderwała myśli od przeszłości. Jeśli w jej głowie pojawią się jakieś głupie myśli o księciu St. Raven, musi pamiętać, że należał do mężczyzn, którzy próbują uwodzić jedną kobietę w tym samym czasie, gdy zalecają się do innej. To tyle, jeśli chodziło o pełne szacunku całowanie rąk.

Skupiła się i zobaczyła, że ma gładko zaczesane włosy. Podziękowała i wstała, żeby się ubrać.

Pani Barkway miała krzepkie ręce i gdy przystąpiła do sznurowania gorsetu Cressidy, dziewczyna musiała wstrzymywać oddech. Lecz taki powrót do skrępowania i uporządkowania był w jakiś sposób kojący. Wieczorowa suknia wyglądała nie na miejscu w ciągu dnia, ale, chociaż pognieciona, przynajmniej nie urągała godności. Wzięła do ręki swój naszyjnik z pereł oraz kolczyki i dopełniła nimi stroju.

- Gdzie są pani buty i pończochy?

Cressida odwróciła się od lustra, świadoma, że się czerwieni.

- Chyba je zgubiłam podczas mojej przygody.

- To straszne! A moje nie będą pasować. Jeśli się pani zgodzi, pójdę zobaczyć, co da się znaleźć.

- Oczywiście. To bardzo uprzejme z pani strony.

- Co też pani mówi. W tej sytuacji każdy by tak zrobił. Zlała brudną wodę z miski do wiadra, uniosła je i wyszła.



























Rozdział 4



Cressida po raz kolejny sprawdziła w lustrze, jak wygląda. Marzyła jej się jakaś rozsądna dzienna suknia, a przede wszystkim zwykłe pończochy i solidne buty. Teraz, gdy była ubrana, jej bose stopy wyglądały jeszcze dziwaczniej. Jakby naprawdę była latawicą.

Powinna poprosić panią Barkway o przyniesienie jakiejś chustki, żeby przesłonić głęboki dekolt.

Podeszła do okna. Może powinna była uciec, gdy miała po temu okazję. Przecież biedni ludzie czasem chodzą boso. Może to nie takie straszne. Dała słowo honoru, ale ostrzegła St. Ravena, że może go nie dotrzymać, jeśli dostrzeże szansę ucieczki...

Drzwi otworzyły się i Cressida gwałtownie się odwróciła, ale była to tylko pani Barkway, która trzymała w rękach jej buty. Dzięki Bogu! Cressida podbiegła do służącej.

- Gdzie je pani znalazła?

- Miał je pan Lyne. Ale niestety ani śladu po pani pończochach. Mogę przynieść jakieś z wioski, ale będą ze zwyczajnego materiału.

Cressida wsunęła stopy w pantofelki z zielonego jedwabiu.

- Każde będą cudowne. Miałam też szal, ale obawiam się, że zgubiłam go gdzieś daleko stąd. Czy mogłabym dostać jakąś chustkę?

- Biedulka. Zobaczę, co da się zrobić, panienko. Książę jeszcze nie wrócił. Czy chciałaby pani coś zjeść i wypić, czekając na niego? Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani głodować dla jego rozrywki.

Cressida roześmiała się i poczuła ochotę, żeby kobietę uściskać.

- Z chęcią się czegoś napiję. Może być kawa, czekolada czy herbata. I może trochę chleba.

- Przyniosę przekąskę, a potem pójdę do wioski. Żadna kobieta nie lubi być bez pończoch i solidnej pary podwiązek.

Cressida zgodziła się z nią i pomyślała, że świat z panią Barkway nie może być straszny. Wkrótce popijała gęstą czekoladę, przegryzając świeżą, słodką bułeczką posmarowaną grubą warstwą masła.

Książę żył wygodnie w tym prostym otoczeniu i nie było w tym nic zaskakującego. Był przecież księciem.

Księciem, który zajmował się rozbojem.

Na myśl o tym pokręciła głową. No, ale nauczyła się już, że ludzie z towarzystwa często dziwnie się zachowywali. Byli lordowie, którzy udawali stangretów, czemu więc książę miałby nie udawać rozbójnika. Ale było to zabronione i niebezpieczne.

Czyżby więc mimo wszystko był szalony? Ostatniej nocy była pełnia księżyca!

Gdy książę wkroczył do pokoju, Cressida poderwała się z miejsca. W stroju do konnej jazdy, na który składała się ciemna kurtka, skórzane spodnie i wysokie buty, wyglądał zupełnie normalnie. Nie, nie do końca normalnie. Miał wymazane błotem spodnie i spuchniętą wargę.

- Dobry Boże! Wdał się pan w bójkę?

- Skąd ci to przyszło do głowy?

Ale uśmiechnął się i przyłożył do ust poplamioną krwią chusteczkę.

- Widzę, że wyglądasz o wiele lepiej, nimfo. Wariat. Książę.

Cressida nie wiedziała, co myśleć.

- Zjadłam już śniadanie. Nikt nie wiedział, kiedy wrócisz i czy w ogóle się pojawisz, panie.

Zerknął na jej talerz.

- To nie jest żadne śniadanie. Wracam za moment i wtedy będziemy mogli porozmawiać.

Gapiła się na drzwi. Był co najmniej ekscentryczny i musiała sobie z nim poradzić. Usiadła ponownie i zjadła resztę bułeczki z masłem. Gdyby jej się udało przekonać go, żeby jej pomógł, mógłby być prawdziwym darem niebios. Gdyby jej się udało zaangażować księcia w swoje plany, mogłaby wkrótce znowu znaleźć się w domu, nietknięta, ale zwycięska.

Wrócił z wielką tacą. Na środku stołu postawił półmisek z szynką i jajkami, a obok umieścił talerz z chlebem, masło, marmoladę oraz salaterkę śliwek. Na stole znalazł się też dzbanek z kawą, filiżanka i dzbanuszek ze śmietanką. Najwyraźniej mężczyźni, ogromni mężczyźni, którzy rano jeżdżą konno i wdają się w bójki, potrzebowali sutych posiłków.

Odstawił tacę na bok i usiadł naprzeciwko niej.

- Wyglądasz na wstrząśniętą. Czy to dlatego, że muszę się posilić?

- Nie. Dlatego że jesteś księciem, a sam przynosisz sobie jedzenie na tacy.

- Nie bądź śmieszna. - Nałożył sobie na talerz trzy jajka i mnóstwo szynki. - Proszę, poczęstuj się, jeśli masz ochotę.

Cressida powstrzymała się przed wzdrygnięciem i dolała sobie trochę czekolady.

- Kiedy będę jadł, opowiedz mi swoją historię. Zdaje mi się, że będzie to dla mnie dzień błędnego rycerza.

- Ratowałeś dziś jakąś damę w potrzebie? Skrzywił usta.

- Najwyraźniej taka panuje teraz moda. Wariat. Prawdziwy wariat.

- Więc w tym domu robi się coraz tłoczniej.

- Och, nie, umieściłem ją w innej rezydencji. A teraz pani historia, kimkolwiek jesteś.

I zabrał się za jedzenie.

Cressida zawahała się, ale potrzebowała pomocy, więc zdecydowała się na wersję zbliżoną do prawdy.

- Lord Crofton ukradł coś mojej rodzinie i wywiózł do Stokeley Manor. Muszę się tam dostać i odzyskać to.

Przełknął jedzenie i przyjrzał jej się uważnie.

- Jeśli ukradł, zwróćcie się do władz.

- Jest parem. Nie sądzę, żeby ktoś mnie wysłuchał.

- A nie sądzisz, że warto spróbować, zanim się z nim prześpisz? Zabolało ją to. Ale miał rację.

- No dobrze. Wygrał to w karty.

- Oszukiwał?

Nie przyszło jej to wcześniej na myśl. Z ociąganiem pokręciła głową.

- Nie wydaje mi się.

- A więc wygrana należy do niego, i już. - Nie! Nalał sobie kawy i dodał śmietanki.

- Czemu nie chcesz powiedzieć prawdy? Przecież w końcu i tak do niej dojdziemy.

Cressida gwałtownie wstała z miejsca.

- Nie ma pan prawa niczego ode mnie żądać! W każdej chwili mogę opuścić ten dom.

- Obawiam się, że nie. - Ukroił sobie kolejny plaster szynki.

- Nie możesz mnie tu więzić.

Tylko uniósł pytająco brwi i wziął kawałek szynki do ust.

Cressida przyjrzała się ciężkiemu, srebrnemu dzbankowi z czekoladą. Ale gdyby go nim zdzieliła, nie osiągnęłaby swojego celu. Zmusiła się do spokoju. Przypomniała sobie, że liczy się tylko jedna sprawa. Tylko jedna. Mocno zacisnęła pięści, po czym rozluźniła się i ponownie usiadła.

- Nazywam się Cressida Mandeville, mości książę. Moim ojcem jest sir Arthur Mandeville.

Patrzyła, czy nie dostrzeże oznak rozpoznania, ale niczego nie zauważyła. Trudno się dziwić. Nawet podczas sezonu w Londynie rodzina Mandeville'ow obracała się w innych kręgach niż książę St. Raven.

- Jest teraz w domu, po dwudziestu trzech latach spędzonych w Indiach.

- Nabab. - Użył pospolicie stosowanego określenia, które sugerowało też bogactwo.

- Tak.

- Mieszkałaś razem z nim w Indiach?

- Tam się urodziłam, ale mojej mamie nie służył tamtejszy klimat, więc obie wróciłyśmy do domu, zanim skończyłam rok.

- Czy twój tata od czasu do czasu odwiedzał was w Anglii?

- Nie.

Ponownie uniósł brwi.

- Ciekawe spotkanie po latach.

Cressida pomyślała, że było to łagodnie powiedziane. Chociaż wydawało się, że mama przyjęła to zupełnie dobrze.

Książę nie przerwał posiłku, ale miała teraz całą jego uwagę. Przyjemnie było wreszcie mówić komuś prawdę.

- Mając majątek i świeży tytuł szlachecki, mój ojciec postanowił zostać członkiem śmietanki towarzyskiej. Kupił małą posiadłość, Stokeley Manor, i wynajął dom w Londynie, żebyśmy mogli zanurzyć się w życiu pełnym przyjemności i swawoli.

- Droga panno Mandeville, jestem pewien, że nie masz pojęcia o swawolach.

Napotkała jego kpiące spojrzenie.

- Nawet po ostatniej nocy, wasza książęca mość?

- No, może nieco ich zakosztowałaś. Opuchlizna z jednej strony ust wcale nie czyniła go mniej atrakcyjnym. Prawdę powiedziawszy, dodawała jego uśmiechowi przekory...

- Proszę opowiadać dalej, panno Mandeville. A może mam zgadnąć? Pani ojciec zaczął grać w karty i przegrał Stokeley Manor na rzecz Croftona.

Wbiła w niego wzrok.

- Wiedział pan o tym?

- Takie historie szybko się rozchodzą, chociaż nie zwracałem uwagi na nazwiska. Ile przegrał pani tata?

Spuściła wzrok i zobaczyła, że znów zaciska pięści. Wyprostowała palce i ponownie podniosła oczy.

- Myślę, że brakuje mu podniecenia, jakie towarzyszyło jego życiu w Indiach. Ale chyba nie okazał się wprawnym graczem.

- Stracił wszystko?

Kula w gardle niemal odebrała jej głos.

- Wszystko, poza prywatnymi rzeczami należącymi do mojej mamy i do mnie.

Opróżnił już swój talerz i teraz rozparł się na krześle, popijając kawę.

- Pani ojciec na pewno zdaje sobie sprawę z sytuacji, w jakiej się znaleźliście.

- Mojego ojca powalił wylew krwi do mózgu. Nie mówi i wydaje się, że nie słyszy. Moja mama usiłuje go karmić, ale tata słabnie z każdym dniem.

Pochylił głowę.

- Proszę przyjąć wyrazy współczucia. Muszę jednak zauważyć, choć to smutne, że teraz Stokeley Manor i wszystko, co się w nim znajduje, należy do Croftona.

I to właśnie było sedno sprawy, którego nie chciała zdradzać. Nie widziała jednak innego wyjścia.

- Prawda jest taka, wasza książęca mość, że...

- Nazywaj mnie St. Raven, proszę. Zignorowała go.

- Otóż mój ojciec miał sejf z klejnotami. Nabrał tego zwyczaju w Indiach, gdzie rozsądnie było mieć zawsze pod ręką szkatułkę z majątkiem, na wypadek gdyby trzeba było uciekać. Opowiedział mi o sejfie i pokazał, gdzie go ukrył. Wiem, że zgodnie z prawem te klejnoty stanowią część majątku Stokeley Manor, ale nie czuję, żeby naprawdę należały do lorda Croftona. Nie ma pojęcia o ich istnieniu, a ja jestem pewna, że mój ojciec nie chciał, by zakład obejmował też zawartość sejfu. Gdyby tylko był w stanie, niewątpliwie zabrałby sejf, zanim Crofton przejął dom.

Książę postawił filiżankę na stole i ponownie ją napełnił.

- Fascynujące. Rozumiem pokusę, żeby spróbować je odzyskać, ale czy rzeczywiście są warte tego, żeby poświęcać siebie?

- Dzięki nim nasze życie stanie się znośne. Mój ojciec być może już nigdy nie odzyska zdrowia. A nawet, gdyby w pełni wyzdrowiał, czy będzie w stanie ponownie zdobyć majątek, jakieś pieniądze? Moja mama marzy tylko o tym, żeby wrócić do Matlock. Nadal mamy tam dom, bowiem zawsze należał do niej. Ale bez dopływu pieniędzy nie uda nam się utrzymać nawet na bardzo skromnym poziomie. - Dotknęła pereł na szyi, prostego sznurka drobnych kulek. - Zwalczyłyśmy skłonność mojego ojca do obdarowywania nas przesadnymi ozdobami.

- Widzisz więc, że trwonienie pieniędzy i rozrzutność są rozsądniejsze. Muszę jednak zapytać, czy twój ojciec nie sprzedał przypadkiem klejnotów, żeby mieć za co grać?

Był niczym imadło zgniatające, cisnące, żeby wydusić prawdę. Ale było to pokrzepiające.

- Chyba nie. Sprawdziłam rachunki taty. Wszystko jest tam zapisane, w tym jego przegrane...

Na chwilę musiała przerwać, żeby wziąć się w garść. Nie pojmowała, jak można było przegrać w karty majątek.

- Nie ma żadnej notatki o sprzedaży klejnotów, ani śladów gwałtownego przypływu gotówki.

- Co mówi twoja mama? Cressida westchnęła.

- Powrót ojca był dla niej ogromnym szokiem. Ponownie nauczyła się go kochać, ale nie wiązało się to z żadnym zainteresowaniem jego finansami. Teraz obchodzi ją tylko to, żeby wyzdrowiał.

- Zmagałaś się więc sama z tym wszystkim. Lecz od dziś masz błędnego rycerza.

Przyjrzała mu się uważnie.

- Muszę odzyskać te klejnoty, wasza książęca mość.

- Oczywiście.

- Bez względu na cenę.

- Zobaczymy.

- Nie ma pan prawa mi nic dyktować! Uniósł rękę w geście spokojnego protestu.

- Stoczymy tę bitwę w odpowiedniej chwili. Teraz jednak jesteśmy towarzyszami broni, którzy mają wspólnego wroga, podłego człowieka. Ciekaw jestem jednak, dlaczego twój ojciec nie zabrał kosztowności do Londynu, skoro uważał je za źródło pieniędzy w nagłej potrzebie?

Kolejne trafne pytanie. Pomimo całej ekscentryczności, książę miał przenikliwy umysł.

- Mam swoje podejrzenia. Mój ojciec miał wiele indyjskich dziel sztuki i większość z nich, niestety, pozostała w Stokeley. Między innymi była tam cała seria figurek z kości słoniowej ze sprytnie zamaskowanymi skrytkami. Klejnoty znajdowały się w jednej z nich. Sądzę, że po prostu zabrał do Londynu nie tę, co trzeba.

- Bardzo beztrosko. Pewnie figurki są bardzo podobne do siebie.

- Tak. - Modliła się, żeby nie pytał o dalsze szczegóły. Upił łyk kawy.

- Nie masz gwarancji, że nie przegrał w karty klejnotów, nie zastawił ich, ani nigdzie nie przeniósł?

Kolejny raz rozprostowała zaciśnięte w pięści dłonie.

- Nie mam. Ale nie kieruje mną ślepa nadzieja. Wydaje mi się, że figurka, którą mi pokazywał, nieco się różni od tej zabranej do Londynu. Jestem pewna, że gdyby przekładał klejnoty z jednej statuetki do drugiej, ktoś musiałby to zauważyć. W historii jego przegranych w karty też nie ma żadnych tajemnic. Co zaś do lombardu, to jestem przekonana, że wpisałby otrzymane pod zastaw klejnotów pieniądze do ksiąg rachunkowych. Tak zawsze postępował. Zapisywał wszystko.

- Jednak czy to możliwe, żeby taki człowiek pomylił figurki?

- Jest trochę krótkowzroczny. I czemu zabrał do Londynu jedną figurkę, tylko jedną? Musiał myśleć, że zawiera jego skarb.

Skinął głową.

- Słuszne rozumowanie.

- A ponadto, po przegranej do Croftona mój ojciec nie stracił zdrowego rozsądku. Wrócił do domu rano na śniadanie i wydawał się całkiem normalny, może tylko zmęczony. Mama skrzyczała go za taką porę powrotu do domu.

Przełknęła ślinę, przypomniawszy sobie tę scenę i późniejsze wyrzuty sumienia matki. Chociaż prawdę mówiąc, zasługiwał na większą burę.

- Kiedy moja mama poszła go przeprosić, znalazła go siedzącego w gabinecie w dziwnym stanie, w którym pogrążony jest do dzisiaj. Przybiegłam tam chwilę później, zaalarmowana jej wołaniem o pomoc. Figurka leżała na podłodze, otwarta i pusta.

- Pewnie uważał te precjoza za ratunek dla rodziny. Odkrycie, że ma niewłaściwą skrytkę, przepełniło miarę. - Spojrzał na nią. - Nie przyszło ci do głowy, żeby się po prostu włamać do swojego dawnego domu? Z pewnością zostali tam służący, którzy by ci pomogli. Pokręciła głową.

- Zanim mój ojciec kupił dom, był on pusty i opiekowała się nim jedynie para starych ludzi. Ucieszyli się, gdy dostali emeryturę. Na szczęście ojciec załatwił im coroczną wypłatę, są więc bezpieczni.

- Ma pani dobre serce, panno Mandeville.

- To nie żadna życzliwość, tylko zwyczajne poczucie sprawiedliwości, wasza książęca mość. Głupota jednego człowieka nie powinna niszczyć życia innych.

Dostrzegła, że usta wykrzywiły mu się w lekkim grymasie. Cóż, sam tego chciał.

- Mieszkaliśmy tam jedynie przez parę tygodni w grudniu, ale mój ojciec kazał zamontować w domu nowoczesne zamki i kraty w oknach na parterze. Wrócił do Anglii z ogromnym strachem przed włamywaczami. W Indiach włamania są chyba dość powszechne.

- W Anglii też nie są rzadkością. A więc w domu nie zostali życzliwi służący?

- Nikt godny zaufania, zresztą Crofton mógł wymienić służbę w ostatnich tygodniach.

Pokiwał głową.

- Słusznie. Gdzie więc w Stokeley Manor znajdziemy figurki? Serce jej zadrżało z nerwów i nadziei, gdy usłyszała liczbę mnogą.

- Jeśli nie zostały nigdzie przeniesione, stoją w gabinecie mojego ojca na parterze, z tyłu budynku.

- I niestety, dostępu bronią te wszystkie zamki i kraty.

- Właśnie.

Przygląda! się jej, marszcząc brwi.

- Jaką umowę zawarłaś z Croftonem? Propozycja oddania figurki w zamian za twoją cnotę musiałaby mu się wydać podejrzana.

- I świadczyłaby o tym, że się nisko cenię.

Cressida, nie mogąc znieść jego spojrzenia, odwróciła wzrok i z uwagą obserwowała światło odbijające się od srebrnego dzbanka z czekoladą.

- Miałam dostać wszystkie dzieła sztuki mojego ojca. Niektóre przedmioty są naprawdę całkiem wartościowe, nawet bez ukrytych w nich klejnotów.

- Czy masz pojęcie, czego zażądałby od ciebie za taką cenę?

Zmusiła się, żeby podnieść wzrok, chociaż wiedziała, że się zaczerwieniła.

- Znam podstawowe fakty, wasza książęca mość, i w razie konieczności uczyniłabym to.

- Gdybyś potrafiła.

- Wydaje mi się, że moja niewinność w części stanowiła o mojej atrakcyjności.

- Jesteś bardzo interesującą kobietą, panno Mandeville, ale potwornie naiwną.

- Nieprawda. Byłam przygotowana na najgorsze, bo jakie miałam wyjście? Czy w kokonie dziewictwa i delikatnych uczuć miałam skończyć w fabryce? Razem z moją mamą?

- Większość ludzi ciężko pracuje, natomiast poświęcenie dziewictwa wydaje mi się nieco drastycznym planem.

Po chwili milczenia przyznała się:

- Miałam nadzieję, że uda mi się tego uniknąć.

- No tak. Planowałaś, że obiecasz siebie Croftonowi, po czym chwycisz precjoza i uciekniesz, zanim lord zabierze się za ciebie. Sprytnie, ale obawiam się, że nadmiernie optymistycznie.

Traktował ją jak dziecko.

- Miałam plan.

- Nie wątpię.

Zazgrzytała zębami, widząc jego lekceważące rozbawienie.

- W torebce miałam fiolkę z płynem wywołującym wymioty. W powozie zamierzałam się poskarżyć na morską chorobę, a potem, tuż przed przybyciem na miejsce, wypić trochę mikstury, twierdząc, że to lek uśmierzający mdłości. Wątpię, żeby jakikolwiek mężczyzna miał ochotę przespać się z wymiotującą kobietą.

Roześmiał się.

- Brawo! A na znalezienie klejnotów i ucieczkę nie potrzebowałabyś wiele czasu.

Ujął dzbanek i wlał resztkę czekolady do jej filiżanki. Potem uniósł swoją filiżankę z kawą.

- Wypijmy toast na cześć przedsiębiorczych, odważnych kobiet. Wzięła swoją filiżankę i stuknęła się z nim, odpowiadając uśmiechem na

uśmiech. Do tej pory przeprowadzała swój przerażający plan sama, w tajemnicy. Teraz miło było usłyszeć czyjąś aprobatę. Zlizała czekoladę z warg, po czym odezwała się:

- Mam nadzieję, że wreszcie zrozumiałeś, wasza książęca mość, iż wyrywając mnie z rąk lorda Croftona, wcale nie wyświadczyłeś mi przysługi.

- Mylisz się. - Odstawił swoją filiżankę. - Doceniam twój plan i twoją odwagę, panno Mandeville, ale naprawdę nie ma pani pojęcia o świecie Croftona. Mógłby uznać, że zadawanie się z chorą kobietą ma urok nowości, a poza tym z pewnością zamknąłby cię gdzieś, czekając, aż wyzdrowiejesz.

Patrzyła na niego okrągłymi oczami, a w brzuchu zakotłowało jej się na myśl o tym, co mogłoby się wydarzyć.

- Na dodatek nie miałaś pojęcia, że w Stokeley Manor będziesz miała do czynienia nie tylko z lordem Croftonem. Wydaje tam przyjęcie.

- Przyjęcie? Obiecał, że w oczach świata moja reputacja nie zostanie zrujnowana!

- To może być prawda. Bal ma być maskowy. Ale też ma to być orgia. Wiesz, co to znaczy?

- Bachanalia? - zapytała z wahaniem. - Nieumiarkowane picie i swoboda seksualna?

- Mniej więcej. Ludzie biorący udział w takich imprezach bywają często zblazowani. Żądają nowych podniet. Obawiam się, że miałaś być tam główną nowością. Rzadko spotyka się szlachetnie urodzone dziewice i to jeszcze takie, które same, z własnej woli gotują sobie taki los. Wstrząśnięta wybiegła myślami do przodu.

- Publicznie?

Głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby nie zemdleć.

- A przynajmniej przed oczami uprzywilejowanych gości. O Boże! Przepraszam! - Obiegł stół i znalazł się przy niej. - Nie powinienem był tak otwarcie tego przedstawiać.

Wszystko się zamgliło. Nagle silna ręka wepchnęła jej głowę pomiędzy kolana.

- Oddychaj. Już wszystko dobrze. Nic z tego ci nie grozi. Daję słowo. Ręka masowała jej kark. Jej dotyk i słowa księcia pomogły. Dziewczyna zaczęła się prostować. Ciemne plamy zawirowały jej przed oczami, po czym zbladły. Spojrzała w jego pełne przejęcia oczy i przełknęła ślinę.

- Widzę, że naprawdę powinnam szczerze podziękować waszej książęcej mości za uratowanie mnie.

Jeśli się nie myliła, to lekko się zaczerwienił.

- Naturalnie nie mogłem cię z nim zostawić. A teraz musimy postępować ostrożnie.

Cressida sięgnęła po dzbanek z czekoladą, ale był pusty.

- Poczekaj chwilę.

Opuścił pokój. Wrócił po chwili z karafką i kieliszkami.

- Brandy. Napij się.

Nigdy jeszcze nie piła czystej brandy, ale łyk po łyku osuszyła szklaneczkę. Pod koniec poczuła się silniejsza, ale jednocześnie ogarnął ją strach. Uważała, że jest taka sprytna i panuje nad sytuacją! A teraz... Czy nie było już żadnej nadziei dla niej i dla jej rodziny? Nagle przypomniała sobie jego słowa.

- Musimy?

Patrzył na nią oczami błyszczącymi z entuzjazmu.

- Nie możesz mi zabronić wzięcia udziału w tej przygodzie, panno Mandeville. Przykro mi, ale nie mogę pozwolić, żebyś pojechała na orgię sama, bez doświadczonego przewodnika.











Rozdział 5



Cressida odstawiła kieliszek.

- Określenie „doświadczony przewodnik" jakoś nie całkiem mnie uspokaja, wasza książęcą mość.

Przypomniała sobie, że książę żył w innej sferze. W świecie elegancji i pewności siebie. I w świecie bez zasad moralnych. Tymczasem określenie „klasa średnia" doskonale pasowało do jej rodziny. Nie sięgali szczytów nieskalanych cnót, ale też nie byli przykładem moralnej degradacji.

- Lubię spotkania towarzyskie, na których mężczyźni i kobiety, oczywiście wszyscy pełni zapału, rozkoszują się zmysłowymi przyjemnościami w sposób swobodniejszy niż zwykle.

Nie okazywał ani śladu zawstydzenia.

- Chyba masz zaproszenie. - Żałowała cierpkiej nuty w swoim głosie, ale doprawdy nie mogła się powstrzymać!

- Jeśli nie będziesz potrafiła zapanować nad tą kwaśną miną, panno Mandeville, nie będę cię mógł zabrać w żadne nieprzyzwoite miejsce.

- Wcale nie chcę... - Przerwała, bo nie była to prawda. Przecież musiała jechać do Stokeley Manor.

Oczy mu błyszczały.

- Możesz to potraktować jako kształcące doświadczenie.

- Są rzeczy, których lepiej się nie uczyć.

- Wemworthy. Dokładnie. Ta uwaga ją zapiekła.

- Nie jestem... Och, jesteś beznadziejny!

- Staram się, jak mogę. No proszę, panno Mandeville, ma pani nazwisko idealne dla romantycznych badaczy. - Pochylił się ku niej, patrząc na nią wyzywająco. - Czy nie ma w tobie ani krztyny chęci, żeby być świadkiem tego wszystkiego, przyjrzeć się wyuzdanemu przyjęciu? Czy zuchwała przygoda z Croftonem nie sprawiała ci przyjemności, czy nie cieszyłaś się na myśl o tym, że go wystrychniesz na dudka?

Wbiła w niego wzrok. Miała wrażenie, że potrafi zajrzeć w najgłębszy zakamarek jej duszy. Chociaż była przerażona, chociaż ogarniało ją obrzydzenie, gdy pozwalała Croftonowi się dotykać, nigdy wcześniej nie była taka podniecona, nie cieszyła się tak życiem.

- Tak - przyznała. Uśmiechnął się.

- Czy nie byłoby teraz głupio wrócić do domu, do Matlock, nie będąc świadkiem wszystkich wydarzeń?

- Może...

Tris wiedział, że postępuje niezbyt szlachetnie, ale nikomu nie wyrządzał krzywdy. Naprawdę był wyśmienitym przewodnikiem i mógł zapewnić bezpieczeństwo pannie Mandeville, chciał zaś obejrzeć ten świat jej zdumionymi oczami.

Czas zadziałać inaczej.

- Oczywiście nie musisz ze mną jechać - rzucił obojętnie. - Zamierzam wybrać się do Stokeley i znaleźć dla ciebie tę figurkę. To nie powinno być trudne.

Zagryzła wargi - niepewność, pokusa, walka z myślami, wszystko czytelnie wymalowane na jej twarzy.

- Możesz zostać tutaj, będzie ci wygodnie i będziesz bezpieczna -prowokował dalej.

- Chyba okazałabym się tchórzem, gdybym zostawiła całą sprawę w pańskich rękach - rzekła.

- Czasem tchórzostwo jest synonimem roztropności. Niech sama prosi o zabranie jej do Stokeley.

- Są też względy praktyczne. Znam dom, a pan nie. Wiem, o który posążek chodzi i w jaki sposób odsłonić jego sekret.

- Możesz mi opowiedzieć.

- Niełatwo to opisać słowami. Poza tym może być niewiele czasu. -Oblizała wargi. - Może się nawet zdarzyć, że lord Crofton przestawi figurki.

- Dlaczego?

Rozkoszny rumieniec okrasił jej zaokrąglone policzki.

- Bo one... one świetnie pasują do bachanaliów. Zagotował się z żądzy. Dziewczyna kojarzyła mu się z bitą śmietaną na dorodnych, słodkich truskawkach.

- Zatem istotnie wystawi je na widok publiczny. Jeśli uważasz, że dasz radę wziąć udział w wyprawie do Stokeley, to twoja obecność będzie bardzo przydatna. Mogę ci zagwarantować bezpieczeństwo. - Uczciwość kazała mu jednak dodać: - Natomiast nie mogę obiecać, że nie ujrzysz krępujących scen. A właściwie jestem pewien, że je zobaczysz.

Zanim zmarszczyła czoło, dostrzegł na jej twarzy wyraz podniecenia. Ach, zbrodnią byłoby pozbawić ją tej nagrody.

- Chciałabyś więc jechać? Dziś wieczorem? Cressida spojrzała prosto w jego jasne, wyzywające oczy. O tak, chciała jechać.

- Zostając tutaj, zachowałabym się tak samo jak Wellington, gdyby zamiast wyruszyć pod Waterloo, pozostał w Brukseli, popijając herbatę.

Wstał.

- Jesteś zachwycającą kobietą! Świetnie, teraz musimy przygotować plany naszej batalii. Pierwszą sprawą jest przebranie cię. Mnie mogą rozpoznać, ale absolutnie nie ciebie. - Pociągnął za taśmę dzwonka. - Jak dobrze zna cię Crofton?

- Niezbyt dobrze.

- W jaki więc sposób ubiliście ten niezwykły interes?

- Poprosił o zgodę na staranie się o mnie, ale skłoniłam tatę, żeby mu odmówił. Nie spodobał mi się, a poza tym wyraźnie interesował go mój duży posag. - Spojrzała na niego. - Boję się, że teraz chciał się zemścić.

- Możliwe, ale nie mogłaś zrobić nic innego. Sądzę też, że nie zaciągnął twojego ojca siłą do stolika karcianego.

Westchnęła.

- Nie. A po tym całym nieszczęściu zaproponował mi możliwość powetowania sobie części strat. W zamian za moją cnotę moglibyśmy zatrzymać wszystkie indyjskie posążki. Próbował udawać troskę, twierdził, że czyni to z życzliwości, podlec. Chciałam go wyrzucić za drzwi, ale dostrzegłam w tym szansę na odzyskanie klejnotów.

- Ciekaw jestem, czy gra w karty była uczciwa. Ale teraz najważniejszą sprawą jest twoje przebranie.

Wstał, podszedł do drzwi i otworzył je.

- Harry!

Młody lokaj wszedł bezszelestnie. Cressida zauważyła ogromne podobieństwo młodego człowieka do pani Barkway.

- Słucham, wasza książęca mość?

- Poszukaj pana Lyne'a.

Po wyjściu lokaja książę obrzucił ją spojrzeniem.

- Już teraz wyglądasz inaczej... Co się stało z lokami? Zaczerwieniła się.

- Są sztuczne.

- Dobry Boże! Ale ich brak zmienia twój wygląd. W masce... Albo z woalką. Tak, właśnie tak! Gdzieś mam strój sułtana. Jeśli przebierzesz się za hurysę, z twarzą przesłoniętą od dołu zasłoną, a od góry maską, to powinno wystarczyć. Czy masz naprawdę długie włosy? Mogłabyś je rozpuścić...

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł następny mężczyzna. Wysoki, modnie ubrany człowiek. Miał włosy jaśniejsze niż książę i kwadratową twarz.

Cressida uniosła brwi.

- Co się stało z planem, żeby mnie nikt nie zobaczył, mości książę?

- Cary już cię widział wcześniej. Podwiązki - dodał, wyraźnie po to, żeby się zapłoniła. - Pończochy. - Zanim zdołała cokolwiek odpowiedzieć, rzekł: -Panno Mandeville, chciałbym pani przedstawić pana Caradoca Lyne'a. Cary, to jest panna Mandeville.

- Dziś lepiej pani wygląda, panno Mandeville. Mam nadzieję, że nie bałaś się za bardzo.

- Tylko tyle, ile nakazywał rozsądek, panie. Zrobił skruszoną minę.

- Nie mogliśmy cię zostawić w rękach tego łajdaka, panno Mandeville. Naprawdę. - Następnie zwrócił się do księcia:

- Co teraz robimy?

St. Raven sprawnie przedstawił sytuację. Jego przyjaciel oponował przeciwko zabieraniu damy na tak skandaliczne przyjęcie, ale został przekonany. Cressida pomyślała, że książę St. Raven jest przyzwyczajony do stawiania na swoim.

- Najpilniejszą kwestią jest teraz kostium - powiedział. - Coś arabskiego w charakterze, z kwefem na twarz.

- Jest chyba coś... coś, co zostało.

Wrócił po chwili i rozłożył na łóżku parę jedwabnych purpurowych spodni oraz błyszczący kaftanik z krótkimi rękawami. Cressida wbiła wzrok w strój.

- Nie mogę założyć spodni!

- Wybieramy się na orgię, panno Mandeville. - Książę spoglądał na nią śmiejącymi się oczami.

Podeszła do łóżka i wzięła do rąk kaftanik. W najlepszym wypadku kaftan sięgnie jej do talii.

- Będzie mi wystawał gorset! Pan Lyne chrząknął.

- Wydaje mi się, że ten strój nosi się bez gorsetu. Możemy spróbować jakiś inny kostium...

- Bzdura - przerwał mu książę. - Przebranie jest świetne i doskonale pasuje do mojego kostiumu sułtana.

Cressida usiłowała zaprzeczyć, ale książę mówił dalej:

- Potrzebny nam jeszcze welon na głowę i kwef na twarz, nieco przezroczyste. - Przyjrzał jej się badawczo. - Maska, farba na twarz...

Drzwi zamknęły się za panem Lyne'em, który najwyraźniej poszedł wypełnić polecenie. Cressida nie zamierzała iść w jego ślady.

- Nie założę tego stroju, wasza książęca mość.

- Dlaczego nie chcesz przymierzyć? W każdej chwili możesz się wycofać.

- Nie chcę się wycofywać. Po prostu chcę kostium, który bardziej przystoi damie! Czy nie mogę jechać w przebraniu... zakonnicy?

Roześmiał się.

- Zaufaj mi, skarbie, jeśli chcesz wtopić się w tłum na przyjęciu, im mniej będziesz przypominała damę, tym lepiej. Mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś cię rozpozna, rozumiesz chyba.

Owszem, rozumiała, ale mimo to buntowała się.

- Czemu ktokolwiek miałby w ogóle pomyśleć, że mogę uczestniczyć w takim przyjęciu?

- To prawda, że większość obecnych tam pań to kobiety lekkich obyczajów, ale również niektóre damy uwielbiają takie przygody. Niezamężne damy są rzadkością na przyjęciach tego rodzaju, ale się zdarzają. Oczywiście najważniejsze, żeby nikt ich nie rozpoznał.

Przerwał, czekając na jej reakcję, ale Cressida nie umiała znaleźć odpowiedzi. Gdy zobaczyła kostium, zaczęła wątpić, czy da radę to znieść, jednak z drugiej strony udział w przyjęciu stanowił wyzwanie. Nie sądziła, że tak silnie na nie zareaguje.

- Wybór należy do ciebie.

Czy zdawał sobie sprawę, że te słowa były równie kuszące, jak podszepty szatana?

- Mam parę spraw do załatwienia - powiedział - masz więc czas, żeby wszystko przemyśleć. Rozsądniej będzie, jeśli zostaniesz w tym pokoju. Czy mogę ci przysłać parę książek dla rozrywki?

Nadal krzywiąc się na widok okropnego stroju, zgodziła się. Kiedy wyszedł, Cressida wzięła do ręki spodnie, kwintesencję dziwacznej sytuacji, w jakiej się znalazła.

Spodnie! Wielu ludzi nadal jeszcze uważało damskie pantalony za nieprzyzwoite, bo przypominały męskie ubranie. Trudno sobie wyobrazić, żeby można było nosić spodnie i nic ponadto. Bo przecież te jedwabne szmatki były tak zwiewne, jakby ich wcale nie było. Ale przynajmniej nie były przezroczyste. Widziała rysunki przedstawiające kobiety ze Wschodu w podobnych spodniach jakby z woalu. Te, które miała przed sobą, były całkiem ładne, wyszywane złotą nicią na mankietach na dole i ściągnięte w pasie złotym sznurem. Przyłożyła je do siebie i pomyślała, że powinny na nią pasować. Były za długie, ale mankiety na dole rozwiążą ten problem.

Odłożyła spodnie i sięgnęła po kaftan uszyty z purpurowego i czerwonego brokatu, ozdobiony złotym haftem. Miał krótkie rękawy, głęboki dekolt i był zapinany z przodu na guziki. Powiedziała sobie, że kaftan okryje ją równie dobrze, jak górna część sukni balowej, ale bez bielizny było to marne pocieszenie.

Bez koszuli? Bez gorsetu? Jak może pokazać się publicznie w takim stroju?

Miała ochotę od razu przymierzyć kostium, żeby zobaczyć najgorsze, ale jej zapędy znów pohamował ten sam problem. Sama nie umiała zdjąć ani założyć swojej modnej sukni.

W Matlock było inaczej. Miała pokojówkę wspólnie z mamą, ale i tak większość sukien była praktyczna i wygodna, i obie były w stanie same się ubrać i rozebrać.

Matlock. Cisnęła z powrotem na łóżko skandaliczny kaftan.

Życie w Matlock było takie spokojne i wygodne. Przez całe życie mieszkała w pięknym domu, utrzymywanym za pieniądze przysyłane przez ojca. Razem z matką miały przyjaciół i solidną pozycję w kręgach towarzyskich Matlock. Może nie najwyższą, ale godną szacunku, pomimo dziwnej nieobecności jej ojca. Przecież w końcu jej rodzice tu brali ślub, nikt więc nie mógł sugerować, że nieobecny mąż nigdy nie istniał. Miały wiele zajęć, a że Matlock było niewielkim uzdrowiskiem, więc latem odbywało się tam mnóstwo koncertów, spektakli teatralnych, przyjęć i spotkań.

Jeśli ten plan się powiedzie, będą mogli tam wrócić. Nawet gdyby ojciec nie odzyskał zdrowia, ona z matką będą się znajdowały w znajomym otoczeniu, pośród przyjaciół. Jeśli jednak plan się nie uda, nigdy nie wrócą do Matlock.

Dlaczego jej ojciec nie pozostał w Indiach? Dlaczego oddał się hazardowi?

Dlaczego wcześniej nic nie zauważyła i nie zareagowała?

Ta myśl wwiercała się w nią niczym ostrze noża. Zaabsorbował ją Londyn. Wydarzenia towarzyskie szybko ją znudziły, ale samo miasto ją zafascynowało. Zaczęła nawet myśleć, że mogłaby poślubić człowieka należącego do tego świata. Nie bezczynnego, próżnego arystokratę, ale zaangażowanego człowieka czynu. Może członka parlamentu, a może nawet kogoś z rządu. To byłoby wspaniałe.

Albo kupca. Nie kusiły jej zyski, ale magia dostarczania masztów do jednego kraju, wełny do drugiego, a przypraw do trzeciego. Jej przyjaciółka Lavinia była zaręczona z kapitanem marynarki i nie mogła się doczekać podróży do odległych portów. Dla Cressidy byłoby to za dużo, ale chciała mieć swój udział w funkcjonowaniu świata.

I jeśli nie odzyska klejnotów, to wszystko przepadnie. W czasie sezonu balowego stało się jasne, że nie wyjdzie dobrze za mąż jedynie dla buzi, nawet ozdobionej sztucznymi lokami.

Wbiła wzrok w pukle, nadal idiotycznie przymocowane do zawoju.

Ludzie z modnych kręgów towarzyskich byli tacy głupi! A także okrutni, ograniczeni i złośliwi. Gdy jej ojciec był bogaty, wielu lordów i wiele dam składało im wizyty, ale od czasu jego przegranej i choroby wszyscy trzymali się z daleka. Oczywiście było lato, Londyn mocno się wyludniał, ale zupełna obojętność świadczyła o braku serca.

Ktoś zastukał do drzwi.

- To ja, Harry, panienko.

Cressida otworzyła drzwi i młody lokaj wniósł do pokoju stos książek i ubranie. Odłożył książki na bok i, czerwieniąc się, wyciągnął w jej stronę białe bawełniane pończochy, zwykłe podwiązki i kawałek cienkiego płótna.

- Moja mama przysyła te rzeczy i ma nadzieję, że się przydadzą, panienko. Cressida wzięła je jak najcenniejsze klejnoty.

- Na pewno. Podziękuj jej ode mnie. Zebrał na tacę pozostałości po śniadaniu.

- Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, wystarczy zadzwonić. Kiedy wyszedł, Cressida zdjęła buciki, naciągnęła solidne, wygodne pończochy i zamocowała je za pomocą podwiązek. Potem usiadła przed lustrem i zarzuciła na ramiona trójkątny kawałek cienkiej bawełny, wsuwając wolne końce z przodu dekoltu. Podciągnęła tkaninę pod szyję i wreszcie poczuła, że wygląda przyzwoicie.

Przyzwoitość to coś dziwnego. Nie miała oporów, żeby mieć tę suknię na balu, ale to, co było odpowiednie na wieczór, nie było właściwym strojem w ciągu dnia. Z namysłem spojrzała na łóżko. Spodnie nie były odpowiednie w żadnej sytuacji.

St. Raven zaproponował, że sam odzyska klejnoty. Ta oferta z każdą chwilą wydawała jej się coraz bardziej sensowna.

Jednak nie sprzeciwiała się temu dla zasady. Niektóre figurki z kości słoniowej były bardzo do siebie podobne. Wszystkie przedstawiały ludzi w dziwnych pozycjach seksualnych. Pięć przedstawiało stojące pary i w jednej z nich znajdowały się ukryte precjoza.

Naprawdę nie zapamiętała żadnych cennych szczegółów, które mogłaby przekazać St. Ravenowi, ale wierzyła, że rozpozna właściwy posążek, gdy go zobaczy. A poza tym znała dom.

Prawda była taka, że chciała jechać. Przywiązała się już do roli bohaterki tej przygody i nie miała ochoty się teraz wycofywać.

Myśl o tym jak o balu maskowym, Cressido". W Londynie uczestniczyła w bardzo nobliwym balu, na którym niektórzy goście byli naprawdę bezwstydnie ubrani. Jedna z obecnych tam kobiet miała na sobie bardzo podobne wschodnie przebranie.

Wzięła do rąk spodnie i, przykładając je do siebie, stanęła przed lustrem.

- Nazywasz się Cressida Mandeville czy Cressida Myszka? Doszła do wniosku, że jest Cressida Mandeville. Podjąwszy decyzję,

usiadła na krześle przy oknie i zaczęła przeglądać książki. Czy wybrał je St. Raven? Była to starannie skompletowana kolekcja - poezja, historia, powieść w trzech tomach i, jak zauważyła z uśmiechem, wspomnienia z podróży do Arabii.

Sugestia, żeby się poduczyła do swojej roli? Zabrała się do czytania. Zawsze lubiła opisy podróży do egzotycznych krajów. Czasami myślała, że jest podobna do ojca i że rozkwitłaby pod obcym niebem, jednak z drugiej strony miała w sobie wiele z konserwatyzmu matki. Drobne przygody, takie jak przyjazd do Londynu, zupełnie jej wystarczały.

Po jakimś czasie kolejne pukanie do drzwi sprowadziło Harry'ego, który rozpromieniony wniósł do pokoju jej kufer.

- Och! - Cressida ucieszyła się nie mniej, niż gdyby wręczył jej klejnoty. -Dziękuję ci, Harry!

- Nie mnie należą się podziękowania, panienko. Pan Lyne znalazł kufer przy drodze i przysłał go tutaj.

Gdy tylko wyszedł, Cressida otworzyła skrzynię i na samym wierzchu natknęła się na swój jedwabny szal i, cud prawdziwy, swoją torebkę. Nawet jeśli środek wymiotny nie będzie jej już potrzebny, to miała wrażenie, że odzyskała broń.

Przejrzała suknie i bieliznę, szczęśliwa, że nie pozostały w posiadaniu Croftona. Nagle zastygła. Na pewno jest wściekły. Czy może próbować się mścić? Czy może zrujnować jej reputację, opowiadając o tym, że została porwana przez Le Corbeau?

Nie, nie może tego zrobić. Musiałby wytłumaczyć, dlaczego mu towarzyszyła. Oczywiście to też by ją zrujnowało, ale przy okazji i samego Croftona. Nawet pustogłowi przedstawiciele elity byliby poruszeni takim szantażowaniem kobiety. Jeśli gdzieś skieruje swoją złość, to przeciwko rozbójnikowi.

Zamykając kufer, pomyślała jednak, że jeśli zdecyduje się na realizację planu, dziś wieczorem znów spotka Croftona. Musi więc być pewna, że nie zostanie rozpoznana. Bezwstydne przebranie, maska i zasłonięta twarz powinny spełnić tę rolę.

Zmusiła się, żeby ponownie zasiąść do książki i rozkoszowała się swoją wyimaginowaną podróżą do Arabii, przerwaną jedynie przez Harry'ego, który przyniósł tacę z chlebem, owocami, serem i herbatą.

Zegar w głębi domu zdążył wybić czwartą, zanim jej gospodarz wrócił z kawałkiem jasnej, cienkiej tkaniny w ręce.

- Mam nadzieję, że nie nudziła się pani zanadto, panno Mandeville. Ale jeśli tak, to nasza przygoda właśnie się rozpoczyna.





















Rozdział 6



Zerwała się na nogi, czując suchość w ustach i przyspieszone bicie serca, wywołane słowami St. Ravena. A może tylko jego obecnością.

- Nie nudziłam się, wasza książęca mość. Byłam w Arabii. Położył materiał na stole.

- Wydawało mi się, że to odpowiednia lektura. I taka wciągająca.

- Czytałeś tę książkę, panie?

- A z jakiego innego powodu miałbym ją w domu?

- Robisz interesy na Wschodzie? Uniósł brwi.

- Interesy, panno Mandeville?

- Nie ma nic złego w handlu, panie.

- Z pewnością, ale nie pasuje do księcia.

- Dlaczego?

- Stabilność i dobrobyt Anglii opiera się na ziemi, panno Mandeville. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Mam zaszczyt realizować ten cel.

W jego głosie nie było nic nieprzyjemnego, ale odniosła wrażenie, że przypomniał jej o przynależnym jej miejscu w szeregu klasy średniej.

- Zobaczmy, co przywiózł Cary - powiedział, biorąc do ręki przyniesiony kawałek materiału i dzieląc go na dwie części. Mniejszy uniósł do swojej twarzy. - Wystarczy, żeby zatrzeć twoje rysy.

Nie mogła powstrzymać śmiechu na widok rzęs St. Ravena, trzepoczących ponad kwefem. Jednak jej pewność siebie została zachwiana.

- Nie jestem pewna, czy potrafię się pokazać publicznie w takim stroju. Rzucił tkaninę na stół.

- Czas przymierzyć i się przekonać. - Rozwiązał torbę i wytrząsnął na podłogę połyskliwy stosik. - Tanie błyskotki odkupione od trupy teatralnej, ale spełnią swoją rolę. Czy chcesz, żeby pomogła ci Anne Barkway? Sądzę, że jej uczciwa dusza będzie wystawiona na ciężką próbę.

Cressida nerwowo przełknęła ślinę, ale zmobilizowała całą swoją odwagę i odwróciła się plecami do St. Ravena.

- Czy mógłbyś rozpiąć mi ubranie, wasza książęca mość?

- Skoro ja zwracam się do ciebie tak bezpośrednio, to ty musisz mnie nazywać St. Raven, dobrze?

Był nie do zniesienia.

- Dobrze, St. Raven - odpowiedziała i książę zajął się guzikami. Ostatniej nocy, nawet pomimo oszołomienia rozwojem wydarzeń i wyczerpania, czuła się niepewnie, gdy pomagał jej się wyswobodzić z sukni.

Teraz każdy dotyk jego palców przeszywał ją dreszczem i nie mogła przestać myśleć o nim i o sobie w innych okolicznościach. Po ślubie.

Ślub był nie mniej dzikim i absurdalnym pomysłem niż orgia, na którą się wybierała, ale dzisiaj, przy tym człowieku czuła się tak swobodnie i zwyczajnie, jak jeszcze nigdy w towarzystwie żadnego innego mężczyzny. Podczas ich rozmów, gdy omawiali plan, czuła się tak, jakby go dobrze znała. Jakby może nawet mogli zostać przyjaciółmi.

Ale to było złudzenie. Pokazało to nieporozumienie w trakcie rozmowy o handlu. Jak mógł, interesując się dalekimi krajami, nie chcieć wykorzystywać okazji do prowadzenia interesów? Jak mógł być obojętnym wobec fascynującego postępu w nauce i w technice oraz wobec korzyści, jakie przyniosą?

Byli obcymi, którzy nawet nie mówili tym samym językiem. Ale przez to złudzenie się nie rozwiewało. Jednocześnie irytował ją i pociągał, a ostatniej nocy pocałował ją w niesamowity sposób. Jeśli zaś miała wierzyć jego słowom, to na dodatek jej pożądał.

Pożądał jej. Jej, najzwyczajniejszej Cressidy Mandeville.

Poluzowane ubranie zaczęło się zsuwać. Mocno przycisnęła suknię do siebie.

- Dziękuję, St. Raven. Dalej już sobie poradzę sama. Znów zauważyła to jego spojrzenie.

Spokojniejsze, ale nadal gorące, które obudziło w głębi jej duszy coś nieśmiałego, ale rzeczywistego...

Cressido! To łajdak. Urządza tu orgie. Na pewno podnieca go widok każdej niekompletnie ubranej kobiety.

Uśmiechnął się, jakby mógł czytać w jej myślach, po czym wyszedł.

Wypuściła powietrze z płuc i pozwoliła, żeby suknia opadła na podłogę. Ściągnęła przez głowę gorset, a potem z oporem zdjęła koszulę. Została w samych pantalonach i pończochach. Wciągnęła jedwabne spodnie i przepasała się w talii sznurkiem. Pasowały na nią, choć opinały się trochę na biodrach. Jednak kiedy odwróciła się do lustra, niemal się zakrztusiła.

Opinały się! Równie dobrze mogła paradować z obnażonymi biodrami i pośladkami. A powyżej pasa była po prostu goła. Chwyciła kaftan i założyła go na siebie. Chłodna, jedwabna podszewka gładko spłynęła po jej ciele, podrażniając twardniejące sutki.

Potem znów spojrzała w lustro.

Tak jak przypuszczała, od góry była lepiej zakryta niż w swojej sukni, gdyż kaftan miał mniejszy dekolt. Nie mogła jednak nie zauważyć, że pod kaftanem jej piersi nie były niczym przesłonięte. Poruszyły się, kiedy wzruszyła ramionami! I tylko długi szereg złotych guzików z przodu chronił ją przed wystawieniem własnego ciała na widok publiczny. Kiedy odchyliła ramiona do tyłu, kaftan na piersiach się rozchylił.

Cóż, po prostu nie będzie się zanadto prostować.

Najgorsze było to, że kaftan sięgał ledwie do pasa. Przy każdym ruchu ukazywał się kawałek ciała, który nigdy nie powinien być wystawiony na widok publiczny.

Wolno, nie przestając spoglądać w lustro, podniosła ręce i wyciągnęła spinki z upiętego w kok warkocza. Ukazał się pasek bladego ciała w talii razem z pępkiem.

Niemożliwe.

Jednak z każdą chwilą rosło w niej przekonanie, że taki strój lepiej spełni swoje zadanie niż konwencjonalne ubranie. Warkocz opadł jej na plecy. Przerzuciła go przez ramię, rozplotła, po czym potrząsnęła głową i rozpuściła włosy. Sięgały jej do pasa.

Rozpuszczone włosy pasowały do kostiumu, pasowały do nieznajomej w lustrze. Miała wrażenie, że patrzy na kogoś innego, na egzotyczną cudzoziemkę z Arabii. Była zaokrąglona, ale szczupła w talii. Suknie o podwyższonym stanie nie podkreślały jej figury tak, jak te bezwstydne spodnie i kaftan, które w jakiś sposób sprawiały, że jej pełne piersi i biodra wyglądały dobrze. Nieprzyzwoicie, ale dobrze. W równowadze.

Podniosła zasłonę i zawiązała ją tuż pod oczami. Może to prawda, że w takim przebraniu nikt jej nie rozpozna.

Potem przejrzała biżuterię. Bransoletki. Po pół tuzina na każdą rękę. Dwie błyszczące bransolety na przedramiona. Naszyjnik z czerwonych szkiełek i sztucznych pereł.

Początkowo uważała, że „diamentowa" tiara nie będzie się nadawać. Zawsze jednak pragnęła nosić coś takiego. Patrząc na siebie w lustrze, roześmiała się zachwycona. Była kimś zupełnie innym. Wzięła długi kawałek niebieskiego woalu, udrapowała go na głowie i przytrzymała diademem, zachwycona uzyskanym efektem.

Ktoś zastukał do drzwi.

Zamarła. To musiał być St. Raven, który teraz zobaczy ją w takim stanie. -Proszę.

Jego widok sprawił, że przestała się denerwować. Wyglądał jak postać z krainy baśni, podobnie jak ona sama. Jego luźne spodnie miały kolor głębokiej czerwieni, a kaftan był czarny, bez rękawów, obszyty złotem. Włożył go na koszulę z bufiastymi rękawami i była nieco rozczarowana, że ten strój tak dobrze go zasłaniał.

- A dlaczego ja nie dostałam koszuli, wasza książęca mość? Uśmiechnął się i omiótł ją wzrokiem, który był zuchwały i pochlebny

zarazem. Ujrzała w jego oczach odbicie własnej reakcji na swój widok.

- Bo to by zdecydowanie zepsuło zabawę - odpowiedział. Zaczerwieniła się, ale nie dała rady stłumić uczucia zadowolenia.

- I nie jestem uzbrojona - poskarżyła się, zauważywszy zakrzywiony nóż w wysadzanej drogimi kamieniami pochwie zatkniętej za czarny, jedwabny pas.

- Naturalnie, że nie. Jesteś damą z mojego haremu. Spojrzała mu prosto w oczy.

- O nie, mój sułtanie. Jestem twoją pierwszą żoną. Jego uśmiech stał się bardziej przekorny.

- Wliczając w to obowiązki małżeńskie? Zarumieniła się jeszcze bardziej, ale nawet nie drgnęła.

- Tylko w obrączce, po słowach przysięgi.

Nie mogła uwierzyć, że to powiedziała. Ale St. Raven nie cofnął się przerażony. Czy oznaczało to, że byli przyjaciółmi? Czy mogli się zaprzyjaźnić w tak krótkim czasie?

Przyjrzała się pozostałym elementom jego stroju, który wyraźnie był starannie przemyślany i kosztowny. W jego skład wchodził czarny turban i błyszczący „rubin" w uchu. Przynajmniej w pierwszej chwili pomyślała, że to fałszywy klejnot.

- Dlaczego mam dziwne uczucie, że kamień w kolczyku jest prawdziwy?

- Bo masz dobre oko. Przywilej księcia. - Przyjrzał jej się uważnie. -Wyśmienicie, moja droga Roksolano, tylko diadem nie pasuje.

- Coś musi przytrzymywać welon, o wielki Sulejmanie. Wyciągnął do niej wąską, czarną maskę.

- Spróbuj tego. Twoje jasne oczy są zbyt charakterystyczne, a jeśli zawiążemy maskę na welonie, umocujemy go w ten sposób.

Odrzucił diadem na bok i zabrał się do roboty. Jego dłonie na jej głowie przyprawiały ją o dreszcze, a gdy spoglądała przez maskę, świat wydawał się jeszcze bardziej nierealny.

- O tak. Spójrz.

Odwrócił ją w stronę zwierciadła. Rzeczywiście, nigdy by siebie nie poznała. Kolorowa, błyszcząca istota w lustrze była zuchwała, dzika i bardzo zmysłowa.

Ujął coś w palce, stanął przed nią i uniósł jej twarz.

- Musisz mieć ciemniejsze brwi.

Poczuła, że coś przesuwa się po jej brwiach, a potem naciska na policzek.

- Muszka. Podał jej coś.

- To do warg. Nawet przez kwef efekt będzie widoczny.

Cressida zdjęła zasłonę i wtarła w usta ciemnoczerwony krem. Wszystko to było groteskowe, ale nie to się liczyło w tej grze. Gdy ponownie wdziała kwef, szkarłatne wargi prześwitywały nieprzyzwoicie spod materiału.

Zobaczyła, że książę czarną kredką rysuje sobie nad wargą podwinięte wąsy.

- Dlaczego nie skorzystać ze sztucznych wąsów?

- Nie chcemy, żeby Croftonowi cokolwiek kojarzyło się z Le Corbeau. Gotowe.

Stał obok niej i w lustrze odbijała się zgrana para zuchwałych i oczywistych oszustów. Postaci istniejących tylko przez chwilę, przez krótki czas, który może być czasem magicznej zabawy.

Nagle książę się odezwał:

- Majtki muszą zniknąć. Odsunęła się od niego.

- Niemożliwe!

- Mogę je dostrzec. Żadna z kobiet udających się na takie przyjęcie nie założyłaby majtek pod ten strój.

Zerknęła na jego spodnie. Były luźniejsze od jej spodni i nie umiała stwierdzić, czy miał coś pod nimi.

- Nie, ja też nie mam bielizny. Spłoniła się. Ale to było wyzwanie.

- Proszę wyjść.

Kiedy została sama, rozebrała się ze spodni, po czym, wstrzymując oddech, zdjęła majtki i pończochy. Najszybciej, jak się dało, wciągnęła na powrót na siebie spodnie i zawiązała tasiemki w talii. Przynajmniej były teraz troszkę luźniejsze.

Odwróciła się do lustra. Nie mogła dostrzec żadnej większej różnicy w swoim wyglądzie, ale wiedziała. Jedwab ślizgał się po skórze i ocierał o to nieprzyzwoite miejsce pomiędzy nogami. Nic dziwnego, że przez tyle lat kobiety opierały się noszeniu majtek!

Pokręciła się przez chwilę, zbierając się na odwagę. A potem, sztywno wyprostowana, z uniesioną brodą, otworzyła drzwi.

Wszedł do środka bez śladu uśmiechu na twarzy.

- Dużo lepiej. Przyzwyczaisz się do tego. Ale dziś w nocy trzymaj się blisko mnie, bo inaczej nie gwarantuję bezpieczeństwa osobie wyglądającej tak jak ty.

Jej serce tłukło się w szalonym tańcu. Czy naprawdę była tak niebezpiecznie atrakcyjna?

- A co z zagrożeniem z pana strony?

- Może powinienem dać ci mój sztylet.

Coś w jego oczach przekonało ją, że to nie muszą być żarty.

- Grozi mi niebezpieczeństwo z pana strony? Spoważniał na chwilę.

- Nie, ale jeśli masz choć odrobinę litości, panno Mandeville, nie igraj z ogniem.

Ach. Te słowa powinny ją ostrzec, ale w jej uszach zabrzmiały jak pokusa.

- No dobrze - rzucił krótko. - Czy dasz radę przeżyć dzisiejszą noc? Cressida cofnęła się znad przepaści i odwróciła się, żeby ponownie

popatrzeć w lustro. Czuła się tak, jakby za chwilę miała zdecydować, czy może ubić interes proponowany przez Croftona. Ani sytuacja, ani konieczność wyprawy nie uległy zmianie, natomiast niebezpieczeństwo znacznie zmalało. W lustrze napotkała odbicie jego wzroku.

- Dam radę.

- Brawo. Usiądziemy w naszych kostiumach do obiadu, a potem wyruszymy. Dotarcie do Stokeley zajmie nam koło dwóch godzin.

Obiad był przyjemnym, nieformalnym posiłkiem. Odbył się w jej pokoju i uczestniczył w nim Cary Lyne, który miał zapewniać zdrową atmosferę. Rozmawiali o zwyczajnych sprawach - o chłodnej wiośnie i marnych zbiorach, o ślubach w rodzinie królewskiej, o sytuacji w Europie. A to z kolei prowadziło do wspomnień z podróży. W ostatnim roku obaj mężczyźni wiele razem podróżowali.

Namówili ją, żeby opowiedziała im o Matlock i swoich doświadczeniach w Londynie, ale w porównaniu z nimi niewiele miała do zaoferowania. Ponadto nie była przyzwyczajona do męskiego towarzystwa i wolała grać rolę słuchacza.

Po jedzeniu St. Raven zaopatrzył ją w pelerynę i wymknęli się z domu do czekającego na nich powozu. Zdziwiła się, gdy dołączył do nich pan Lyne. Czyżby St. Raven odczuwał potrzebę obecności przyzwoitki? Och, miała taką nadzieję. Cudownie byłoby choć raz zostać kusicielką.

Zaczęli rozmawiać, najpierw o powozach, a potem znów powrócili do wspominania podróży.

St. Raven był typem podróżnika, który lubił poznawać ludzi zamieszkujących odwiedzane kraje. Skarżył się, że odkąd został! księciem, trudniej mu było zatrzymywać się w małych gospodach i rozmawiać z miejscowymi, nawet jeśli posługiwał się nazwiskiem Tris Tregallows.

- Angielscy podróżnicy są dzisiaj wszędzie - narzekał. - Spotykałem ich w maleńkich oberżach w Charente i na zaśnieżonych alpejskich przełęczach. Potem plotkowali na mój temat ze swoimi miejscowymi znajomymi i już po chwili otrzymywałem zaproszenie, w którym nalegano, abym zatrzyma! się w jakimś zamku czy pałacu, gdzie zostanie wydany bal na moją cześć.

- Szczera prawda - zauważył pan Lyne, śmiejąc się bez cienia szacunku.

- Zacząłem używać innego nazwiska, ale nadal spotykałem ludzi, którzy mnie rozpoznawali. A wtedy oczywiście czułem się bardzo głupio.

Cressida nie miała zamiaru mu współczuć.

- Nie miałabym nic przeciwko pomieszkaniu w zamku czy pałacu.

- Powinnaś więc kiedyś wyruszyć ze mną na wyprawę. Ścisnęła ją tęsknota, ale pokryła ją śmiechem.

- Ale tylko w obrączce, po słowach przysięgi - powtórzyła ponownie. Usłyszała wybuch śmiechu pana Lyne'a.

- Kusisz mnie - odparował St. Raven, ale wyczuła w jego głosie przekorę.

- Musi pani dobrze znać rejon Peak District, panno Mandeville - wtrącił się pan Lyne i rozmowa potoczyła się dalej.

Dowiedziała się, że St. Raven jest mecenasem artystów. On sam mówił o tym z lekceważeniem jak o przyjemnym nałogu, a kiedy zaprotestowała, stwierdził, że jest to jego obowiązek. Pomyślała, że musi się świetnie bawić w towarzystwie malarzy, poetów, muzyków i aktorów.

Wcześniej pozwoliła, żeby wymknęła jej się uwaga o wspólnej podróży. Teraz zatrzymała więc dla siebie stwierdzenie, że pociąga ją sztuka. Ze chciałaby wspomagać artystów i poetów, których dzieła podziwiała. Ze chciałaby widzieć, jak dzięki jej opiece rozkwitają młode talenty!

Nagle powóz zwolnił.

Wyjrzała przez okno i rozpoznała małą wioskę, leżącą w odległości pół mili od Stokeley Manor. Nawet nie zauważyła, jak minęły prawie dwie godziny podróży.

Korciło ją, żeby kazać ominąć bramę wiodącą do posiadłości i w tym miłym towarzystwie pojechać dalej w noc. Lecz ta podróż musiała mieć kres, ona zaś wybrała się tutaj po posążek i klejnoty.

A potem rozstaną się na zawsze.

Lyne wyciągnął z kieszonki srebrny zegarek i otworzył wieczko.

- Niemal dokładnie dwie godziny. Świetnie zgadłeś, Tris.

- Raczej precyzyjnie oszacowałem - poprawił go St. Raven, spoglądając przez okno na oświetlony blaskiem księżyca krajobraz. Czy on też żałował?

Dalej droga wiodła pośród pól i między drzewami rosnącymi wokół Stokeley. Zawsze miała wrażenie, że te drzewa dodają domowi tajemniczości. Nigdy nie zależało jej specjalnie na Stokeley i nie żałowałaby jego utraty, gdyby nie wartość finansowa posiadłości i nie schowane w figurce klejnoty.

Droga biegła wzdłuż niskiego muru otaczającego majątek. Wiedziała, że za chwilę w przerwie pomiędzy drzewami ukaże się dom.

- Pali się! - krzyknęła.

St. Raven pochylił się w jej stronę, żeby wyjrzeć przez okno i szybko się uspokoił.

- Teatralne efekty. Cienki materiał pomalowany jak płomienie zawieszony w części okien.

Usiadł z powrotem na swoim miejscu.

- Ale teraz znamy motto balu Croftona. Witaj w piekle, panno Mandeville.















































Rozdział 7



Powóz zatrzymał się, jakby w bezpośredniej reakcji na jego słowa. Cressida zorientowała się jednak, że przed nimi utworzyła się kolejka powozów.

- Taka kolejka u bram piekła... - rzuciła.

- Naturalnie. Czyż szatan nie ma monopolu na najweselsze zajęcia? Czy w wiosce, którą właśnie minęliśmy, jest jakiś zajazd?

Powstrzymała się przed komentarzem.

- Tak. „Pod Baranem".

- Wysiądźmy więc tutaj. - Wydał polecenie. - Wezwiemy powóz, gdy będziemy gotowi, Cary.

- Dobrze.

St. Raven był szybszy od woźnicy i sam otworzył drzwiczki. Wyskoczył na zewnątrz, po czym odwrócił się, chwycił Cressidę w talii i postawił na ziemi. Zadrżała.

- Powietrze jest dość chłodne, prawda?

Ale nie chodziło o nocny chłód, lecz o jego dotyk i nieodpowiednie odzienie. Nigdy, nawet w najgorętszy letni dzień, nie była na dworze w takim skąpym okryciu.

A może chodziło o śmiech i krzyki dobiegające z sąsiednich powozów. Miała nadzieję, że były to okrzyki wesołości.

St. Raven otoczył ją ramieniem i pociągnął w stronę bramy. Serce biło jej jak oszalałe z najrozmaitszych powodów, ale u boku pachnącego drewnem sandałowym mężczyzny miała wrażenie, że nic złego nie może jej się stać, że wszystko musi się powieść. Tej nocy on był Wielkim Sulejmanem, a ona Roksaną. W tym dzikim towarzystwie odegrają swoją rolę, odnajdą statuetkę, zabiorą drogie kamienie i umkną.

Jutro rano znów będzie w domu, a misja zostanie wypełniona. Zabierze ze sobą niezwykłe wspomnienia, może nawet opisze je w pamiętniku - wrażenia ze skandalicznego wieczoru spędzonego w towarzystwie tego cudownie skandalicznego mężczyzny.

Bo St. Raven był skandaliczny. Gdy wędrowali wzdłuż sznura powozów, rozpoznawano go. Kobiety wychylały się z okien, posyłając mu zuchwałe zaproszenia i były wciągane z powrotem przez swoich zdegustowanych towarzyszy.

- Masz czarujących przyjaciół, panie - zauważyła, gdy jakaś zachrypnięta kobieta omal nie wypadła przez okno.

- Nie zrzędź, bo cię odeślę do haremu. Ponieważ na balu maskowym należało pamiętać o odgrywanej roli, Cressida ugryzła się w język. Trzymanie się roli pozwoli uniknąć mimowolnych błędów. Wcześniej ustalili, że będzie mówiła z obcym akcentem, żeby zniekształcić brzmienie głosu.

Użyła go teraz, próbując gardłowych, niemieckich dźwięków.

- Przynajmniej w haremie nie będzie pijaństwa, o Wielki Sulejmanie.

- Ale wszelkie narkotyki, jak sądzę.

- St. Raven!

Gruby mężczyzna o czerwonym licu wystawił głowę z powozu.

- Zamieńmy się partnerkami, St. Raven, bądź przyjacielem! Dam ci małpę. Przebrany był za Henryka Ósmego i aż za dobrze pasował do roli.

- Nie na samym początku zabawy, Pugh.

St. Raven pociągnął Cressidę za sobą. Widzieli już teraz otwarte drzwi Stokeley Manor, który, wbrew efektom ognia piekielnego, zaczynał wyglądać jak raj.

Henryk Ósmy wykrzykiwał za nimi kolejne propozycje.

- Tysiąc, St. Raven! Bądź człowiekiem! Podziel się tymi niezbędnymi do życia wspaniałościami, popatrz na słodki tyłeczek tej dziewczyny!

Cressida zamarła, ale silne ramię pociągnęło ją dalej. Paliła ją cała powierzchnia nadmiernie wyeksponowanego ciała. Miała ochotę zawrócić i naciągnąć na durną mordę nalanego jegomościa jego idiotyczny, płaski kapelusz.

- Będzie więcej takich uwag. Ignoruj je.

- Mam je ignorować?

- Tak.

To był rozkaz. Zorientowała się, że znaleźli się w pobliżu tłumu ludzi wylewającego się z powozów do domu.

- W końcu było to bardzo pochlebne stwierdzenie, nimfo.

- Absolutnie nie życzę sobie komplementów pod adresem mojej pupy! W czerwonawym świetle bijącym od domu jego oczy migotały ogniście.

- Pilnuj się więc, żeby zawsze odwracać się do przeciwnika twarzą. Pociągnął ją do przodu. Nie opierała się. To była jej misja, ważna. Upierała się, żeby tu być. Miała ważne powody, ale kierowała nią także ciekawość. Spodziewała się szoku i skandalu, a teraz ich doświadczała.

Scena rozgrywająca się w pobliżu otwartych drzwi była dobrym początkiem. Wyłożony drewnem hol wejściowy musiał być pełen czerwonych latarni, żeby uzyskać ów piekielny nastrój. Z powozów wysypywały się modnie ubrane istoty i rzucały się w płomienie.

Dzięki Bogu, że nigdy nie uważała Stokeley Manor za swój prawdziwy dom. Czułaby śmiertelny ból, obserwując jego zbezczeszczenie.

W otwartych drzwiach zderzyli się z diabłem z zakręconym ogonem, mężczyzną w todze, zakonnicą i kobietą, której czerwonego kostiumu nie potrafiła zidentyfikować. Przywitali się z St. Ravenem jak dobrzy znajomi i z zainteresowaniem przyglądali się Cressidzie.

Mężczyźni niewątpliwie byli dżentelmenami z urodzenia, jeśli nie z natury, kobiet zaś pod żadnym względem nie można było nazwać damami. Spoglądając na zakonnicę w czarnym habicie rozchylonym z przodu od pasa w dół, która niewątpliwie nie miała na sobie majtek, Cressida przypomniała sobie swoje słowa, że wolałaby się przebrać za mniszkę.

Obcisła, czerwona suknia drugiej kobiety rozcięta była przynajmniej w czterech miejscach i przy każdym kroku ukazywała pulchne gołe nogi. Ogromne piersi niewiasta przesłoniła maleńkim skrawkiem woalu.

Cressida z trudem oderwała od nich wzrok i zastygła na widok lorda Croftona witającego swoich gości. On także przebrany był za diabła, ale nie nosił maski. Omiótł obleśnym spojrzeniem bezwstydną kobietę, po czym zerwał woal z jej biustu. Niewiasta krzyknęła.

Crofton odwrócił ją tak, że znalazła się w jego objęciach plecami zwrócona do niego. Lord wsunął dłonie pod jej piersi, unosząc je do góry. Ich czubki pomalowane były na czerwono, równie jaskrawo, jak usta Cressidy.

- A oto miłe powitanie - zawołał Crofton.

- Chodźcie, chodźcie i pocałujcie te diabelskie cycuszki!

Cressida przestała oddychać. Nie mogła ignorować tak okrutnej zniewagi. Obejmujące ją ramię St. Ravena napięło się.

- To Miranda Coop - mruknął jej do ucha.

- Prawdziwa profesjonalistka.

Cressida obserwowała z obrzydzeniem St. Ravena, który ujął w dłoń prawą pierś kobiety i pocałował ją.

- Mirando, wyglądasz cudownie, jak zawsze - rzucił. Ladacznica zamruczała z zadowolenia.

Stojący dalej zaczęli napierać na znajdujących się bliżej drzwi. Mężczyźni pełni byli zapału, żeby złożyć daninę przy wejściu. Nagle kobieta w obcisłej czarnej sukni i w diademie na głowie przesunęła się, żeby skorzystać z zaproszenia Croftona. Panna Coop spoliczkowała ją tak mocno, że dziewczynie spadła tiara. Po chwili obie panie rzuciły się sobie do gardeł.

Crofton i paru innych mężczyzn ruszyło, żeby je powstrzymać.

- Lepiej, że to one wywołały to zamieszanie, a nie ja. Na Violet Vane zawsze można liczyć.

St. Raven odciągnął ją poza wrzeszczące kłębowisko gości. Cressida odwróciła się, żeby popatrzeć, ale książę zmusił ją, żeby przesuwała się do przodu.

Hol wejściowy nie był duży, a wrzaski i krzyki sprawiały, że Cressida miała ochotę zasłonić sobie uszy rękami. Odgłosy walki wywabiły z sąsiednich pokojów innych gości, którzy wgnietli ją pomiędzy St. Ravena i kościstego mężczyznę w przebraniu Arlekina.

Ktoś uszczypnął ją w pośladek! Z całej siły walnęła łokciem do tyłu i z zadowoleniem poczuła, że w coś trafiła. St. Raven zaśmiał się i przesunął tak, żeby odgrodzić ją od tłumu. Nagle znaleźli się w wolnej przestrzeni na dole szerokich schodów.

St. Raven głęboko odetchnął.

- W porządku?

- Oczywiście.

Naprawdę. Napięcie sprawiło, że miała ochotę śmiać się z tego wszystkiego. Było ciekawiej niż w menażerii.

Wspięła się na kilka schodków, żeby lepiej widzieć rozgrywającą się scenę. Obie kobiety, choć przytrzymywane były przez paru mężczyzn, wrzeszczały na siebie i próbowały się wyrwać, żeby rzucić się do walki. Kobieta w czarnej sukni też miała już obnażone piersi, a jej szpiczaste sutki również połyskiwały czerwienią. Czy wszystkie kobiety lekkich obyczajów tak się malowały?

Tłum krzyczał radośnie i zagrzewał je do walki.

Cressida spojrzała na księcia.

- Czyżby na każdej orgii panował podobny chaos, skoro nie jest pan ciekaw, co się dzieje?

Ponownie pochwycił ją w talii i zestawił ze schodów na dół.

- Z przyjemnością pogapiłbym się na to przedstawienie, ale ja pamiętam o celu naszego przybycia. Którędy idzie się do gabinetu?

Cressida z trudem odmówiła sobie przyjemności posprzeczania się z nim i pociągnęła go w stronę korytarza na prawo od schodów. W oświetlonym dwoma wiszącymi na ścianie lampami korytarzu było pusto. Hałas też zelżał. To miejsce tak bardzo przypominało jej dom, w którym mieszkała w zeszłym roku, że poczuła, jak coś ściska ją za gardło.

- Musisz się dziwnie czuć.

Takie wyczucie jej nastroju wyprowadzało ją z równowagi.

- Owszem. Ale to nigdy nie był mój prawdziwy dom. Mieszkaliśmy tu tylko w grudniu ubiegłego roku. Większość mebli już tu zastaliśmy.

Udało jej się odzyskać panowanie nad sobą i poprowadziła go do gabinetu. Nasłuchiwała, czy nie dobiegną jej żadne odgłosy wskazujące, że ktoś jest w środku, ale było cicho. Nacisnęła więc klamkę i weszła do środka.

Zatrzymała się. Tak dalece nic się tu nie zmieniło, że mogła sobie wyobrazić ojca siedzącego za stojącym pośrodku pokoju, ogromnym biurkiem i prowadzącego drobiazgowe rachunki. Znali się z ojcem tylko rok i teraz była wściekła, że doprowadził ich do tej katastrofy, ale musiała przyznać, że był bardzo interesującym człowiekiem. Jego opowieści o podróżach, handlu i nieograniczonych możliwościach wypełniły puste miejsce w jej umyśle i sercu.

Ręka spoczywająca na jej plecach popchnęła ją głębiej do pokoju, po czym St. Raven zamknął drzwi.

- Gdzie one są?

Cressida rozejrzała się dookoła.

- Nie tutaj. Nie ma ich tutaj!

- Cicho. Pamiętasz, jak mówiłem, że człowiek pokroju Croftona nie zignoruje takich figurek.

- Ale co będzie, jeśli je sprzedał? Albo komuś oddał?

- Jeśli istotnie są takie interesujące, jak mówiłaś, na pewno je wystawił na widok publiczny. Czy chciałabyś zabrać stąd coś jeszcze, skoro już tu jesteśmy?

- Widzę, że masz złodziejską żyłkę we krwi.

- Jeden z moich sławnych przodków był piratem. A więc co? Nie mamy kieszeni, ale jestem pewien, że jeśli chciałabyś coś stąd zabrać, jakoś sobie poradzimy.

Zastanowiła się nad jego pytaniem. Ojciec wziął wszystkie ważne papiery ze sobą do Londynu. Cały dom, wraz z tym pokojem, usiany był pamiątkami z Indii. Żałowała, że znalazły się w rękach Croftona, ale nie na tyle, żeby teraz próbować je pozbierać i wynieść.

St. Raven podniósł coś z biurka. Sztylet, z wytłoczonym wzdłuż ostrza i na końcu wzorem w kształcie płomieni.

- Co to jest?

- Nóż mądrości. Nie pamiętam indyjskiej nazwy. Symbolizuje przecinanie więzów kłamstwa i oszustwa.

- Przydałby się nam.

Tris z grymasem na twarzy wpatrywał się w sztylet i zastanawiał, co go podkusiło, żeby zabrać tutaj kobietę, i to jeszcze tak ubraną. Pugh nie będzie jedynym, który zechce ją kupić, i nie tylko Helmsey spróbuje ją obłapiać. Na dodatek widziała już Mirandę Coop i Violet Vane w ich najgorszym wydaniu. Im szybciej znajdą klejnoty i stąd znikną, tym lepiej. Odłożył sztylet.

- Miałaś już próbkę tego przyjęcia. Może wolałabyś tu poczekać?

- Nie możesz mnie tutaj zostawić!

- W zamku jest klucz.

- Są też klucze otwierające każdy zamek. A poza tym nie wiesz, której figurki szukać.

Do licha, miała rację! Ale jej bujne kształty i czerwone usta pod welonem sprawiały, że miał chęć ją zamknąć w lochu.

- Opisz mi ją. Pokręciła głową.

- Nie mogę. Kilka posążków jest bardzo podobnych do siebie. Muszę je obejrzeć. - Przechyliła głowę na bok. - Tak czy inaczej, mam rzadką okazję zbadania obcego świata. Byłabym rozczarowana, gdyby awantura przy wejściu była wszystkim, co tu zobaczę.

- Ale tutaj roi się od smoków.

- Zrobionych ze wstążek i papierowej masy. Była jak dziecko.

- Nie. Tu szaleją smoki o prawdziwych zębach i ognistym oddechu. Niech cię nie zwiodą różne błyskotki.

Dał jej maskę z wąskimi szczelinami, żeby ukryć jej ogromne oczy, ale i tak dostrzegł, że otworzyła je jeszcze szerzej. Dobrze. Musiała pojąć, na czym polegało niebezpieczeństwo.

- Uważaj, i ani na chwilę nie oddalaj się ode mnie. Zrozumiałaś?

- Tak. I dlatego nie możesz mnie tu zostawić.

- Dlaczego kobiety zawsze muszą mieć ostatnie słowo?

- Bo zawsze mamy rację?

Otworzył drzwi. Walka musiała się skończyć, bo nie słychać było żadnych wrzasków.

- Chodź - powiedział. - Sprawdzimy najpierw w salonie i w jadalni.

- Tędy. - Wzięła go za rękę i pociągnęła w prawo.

Dotyk jej dłoni poraził go. Ją też, sądząc po tym, że się zatrzymała i na niego spojrzała. Uśmiechnął się i otoczył jej dłoń swoją.

- Prowadź.

Dotykał obnażonych rąk wielu kobiet, co nie każdy dżentelmen mógł powiedzieć, ale nie przypominał sobie, kiedy ostatni raz trzymał się za ręce z kobietą w taki przyjacielski, niemal dziecinny sposób.

Cressida poprowadziła księcia w stronę sali jadalnej, bardzo rozkojarzona. Czy kiedykolwiek szła, trzymając się za ręce z mężczyzną?

Przy końcu korytarza odwróciła się, żeby znów na niego spojrzeć. Uniósł do góry ich złączone dłonie i pocałował jej rękę. Ogarnęła ją dziwna niepewność.

To jest maskarada, Cressido. Wszystko tu jest grą. A jeśli jest coś więcej, jeśli podoba ci się ten mężczyzna, pamiętaj, że to łajdak. Całował piersi tamtej kobiety z taką samą swobodą, z jaką przed chwilą pocałował cię w rękę!

Wyrwała mu się i poprowadziła go do niewielkiego saloniku na tyłach domu.

I zatrzymała się gwałtownie.

To pomieszczenie nie pozostało niezmienione. Ponury i dość ciemny pokój teraz skąpany był w czerwonym świetle wydobywającym się z lamp z czerwonymi szybkami. W tej niesamowitej poświacie kilka kobiet pozowało na stołach w obscenicznych pozach.

Nie były kompletnie nagie. Przesłaniał je woal, pod którym wyraźnie było widać każdy szczegół ich ciała. Z wąskimi biodrami i drobnymi piersiami wyglądały jak dzieci.

Mężczyźni gapili się na nie pożądliwie i dotykali w najbardziej niewyobrażalnych miejscach. Dziewczęta tylko się śmiały. Miały swoich protektorów - karłów i garbusów, odzianych na czarno, z rogami na głowach. Prawdziwe diabły prosto z piekła. Nie chronili dziewcząt zbyt zaciekle.

Odwróciła się do St. Ravena i mruknęła:

- Naprawdę są takie młode?

- Nie, to dziwki, które potrafią młodo wyglądać.

- Ale dlaczego?

- Niektórzy mężczyźni mają dziwaczne upodobania. Ale nie zapominaj o naszym celu. Nie widzę tutaj żadnych figurek.

Posążki! Niesamowite oświetlenie sprawiało, że niczego nie można było być pewnym, ale niewątpliwie nie rzucały się w oczy. Pozwoliła mu się wyprowadzić, pomimo przygnębiającej myśli, że powinna jakoś zadziałać w sprawie pozujących dziewcząt.

Jadalnia stanowiła prawdziwą ulgę. Wyglądała prawie zupełnie jak dawniej. Była oświetlona zwyczajnymi świecami, a napoje podane były w tradycyjny sposób.

Rzeczywiście wszystko tu wyglądało niemal tak samo jak wówczas, gdy jadała tu razem z rodzicami, czasami w towarzystwie gości. Stłumiła chichot, który wywołała myśl o sąsiadach - Ponsobych - albo o wikarym i jego żonie.

Rozejrzała się. Walka musiała się już skończyć, bo była tu kobieta w czerni - Violet jakaś tam - w sukni przylegającej do wszystkich krągłości, a z rozdarcia u góry wyłaniały się drobne, szpiczaste piersi.

Kobieta... flirtowała?... nie, nie było to chyba najtrafniejsze określenie... z piratem w wysokich butach, spodniach i rozchylonej do pasa koszuli. Jego spodnie równie dobrze mogłyby być namalowane na ciele. Trudno było nie zauważyć ogromnej wypukłości z przodu. Cressida wiedziała, co ona oznacza. Widziała niejedną rzeźbę klasyczną.

Kobieta w czerwieni też tu była, w drugim kącie sali. Nadal odsłonięte piersi nosiły ślady zadrapań. Nie odnosiło się wrażenia, że się tym przejmuje. Śmiała się, a Henryk Ósmy - Pugh? - karmił ją jakimś podłużnym ciastkiem.

Cressida uświadomiła sobie nagle, kim był. Uczestniczył w niektórych przyjęciach w Londynie. Lord Pugh, tłusty, rumiany na twarzy i bardzo głośny. Nigdy by go jednak nie posądzała o to, że jest rozpustnikiem. Sądziła, że był żonaty. Naiwnie zakładała, że tego rodzaju rozrywki są dla kawalerów. Wyraźnie tak nie było. St. Raven był wolnego stanu, ale nie przypuszczała, żeby się zmienił po ślubie z lady Anne.

I znał z imienia ladacznice.

Ponownie zerknęła na Pougha i dziwkę o imieniu Miranda. Nie mogła nie zauważyć, że kobieta, wciąż wolno połykając podłużne ciastko, stale przesuwała dłoń wokół tego dziwacznego wykwitu mody męskiej, zwanego sączkiem. Zawsze uważała, że jest to wyjątkowo nieprzyzwoita część garderoby. Nosili go nawet tacy królowie, jak Henryk Ósmy. Zaciekawiło ją, jak w tamtych czasach reagowały na to kobiety. Trudno im było udawać, że nic nie zauważają.

Nagle umysł Cressidy dokonał połączenia pomiędzy czerwoną wypukłością na przodzie bufiastych spodni lorda Pugha i długim ciastkiem, którym karmił kobietę...

Po chwili oderwała od nich wzrok i spostrzegła, że obserwują ją ciemne, nieprzeniknione oczy St. Ravena. Wziął coś ze stołu i podał jej. Coś długiego i walcowatego.

- Nie, dziękuję. - Miała nadzieję, że jej głos zabrzmiał lodowato.

- To tylko pół ogórka wypełnionego... - zanurzy! palec w różowej masie i uniósł ją do ust - gotowanymi krewetkami.

- Może nie lubię krewetek.

- Ale powinnaś je polubić, Roksolano. Obrzuciła go spojrzeniem, które powinno było go zmrozić. Przypominał jej o odgrywanej roli kobiety z haremu, ale również o tym, jak powinna się zachowywać bywalczyni takich orgii. Szybki rzut oka dookoła przekonał ją, że niektórzy stojący w pobliżu goście zainteresowali się ich wymianą zdań.

- Obawiasz się trucizny, kochanie? - zapytał St. Raven.

Nie odrywając od niej wzroku, przekręcił ogórek i odgryzł jego koniec. Kolejne bezwstydne obrazy przewinęły się przez głowę Cressidy.

- Au! - zawołała.

Wybuchnął śmiechem i omal się nie zakrztusił. Uśmiechającej się zwycięsko Cressidzie udało się uratować resztę przysmaku, zanim upuścił ogórek.

Skupiło się na nich rozbawione zainteresowanie wszystkich w pokoju. Musiała więc grać swoją rolę. Choć, prawdę mówiąc, zaczynało jej się to podobać. Ponieważ miała słabość do gotowanych krewetek, uniosła zasłonę i wolno zaczęła zlizywać z wydrążonego ogórka różowe nadzienie. Słyszała brawa.

Patrzył na nią błyszczącymi oczami, a jego wzrok mówił: „twoja kolej". Ugryzienie ogórka wydało jej się okrucieństwem, więc wzięła go do ust i wyssała resztkę krewetek.

Wokół rozległy się kolejne brawa, a nawet wiwaty.

Nieświadoma tego, co zrobiła, Cressida wbiła wzrok w księcia, oczekując wskazówek. Nie odwrócił wzroku. Czy iskra przerodziła się w ogień? Coś ściskało ją w gardle i miała ogromne kłopoty z przełykaniem.

Wysunęła ogórek z ust, odwróciła się i podeszła do stołu, udając, że przygląda się potrawom. Docierała do niej panująca wokół wrzawa. Mężczyźni chcieli się dowiedzieć, kim jest i czy jest dostępna. Henryk VIII znów oferował pieniądze.

Nagle potężne ciało naparło na nią od tyłu. Na stole, po obu jej stronach, pojawiły się dwie dłonie, więżąc ją. Gorący oddech owionął jej kark. Napięła się, gotowa do walki, ale poznała go. Może był to zapach drewna sandałowego, a może jakiś bardziej sekretny przekaz zmysłów.

- Głodna? - niemal wymruczał.

Zadrżała i spojrzała w dół. Jej wzrok przyciągnęła jego prawa ręka z ogromnym, złotym sygnetem na palcu, demonstracyjny znak rozpoznawczy tutaj, na balu maskowym.

To była zwyczajna ręka. Ale na jej widok cała stężała i zaczęła pospiesznie oddychać. Dłoń o długich palcach, elegancka, a jednocześnie silna i bardzo męska. Po raz pierwszy zauważyła na niej zadrapania i wyobraziła ją sobie zwiniętą w pięść.

Głęboko odetchnęła, szukając spokoju i zdrowego rozsądku. Ostatniej nocy książę St. Raven zatrzymał powóz na drodze, a potem wdał się w awanturę. Teraz był obecny na orgii, gdzie wszyscy go znali. To był jego świat. Na pewno nie był to jej świat.

Oderwała oczy od tej uwodzicielskiej ręki, przesunęła się do tyłu, żeby zdobyć więcej miejsca, i odwróciła się, żeby mu spojrzeć w oczy.

- Po prostu wykorzystałam tę chwilę, żeby rozejrzeć się po pokoju. Figurek tutaj nie ma.



























Rozdział 8



Zaskoczony Tris uświadomił sobie, że kompletnie zapomniał o tych przeklętych posążkach. Igraszki z ogórkiem sprawiły, że był twardy i bolesny. Przywierał do jej rozkosznego tyłeczka, a myśli krążyły mu wokół zupełnie innego zagadnienia.

To jest Cressida Mandeville, przypominał sobie.

Nie Roksolana, obojętne czy żona, czy ladacznica, lecz Cressida Mandeville, cnotliwa córka kupca z Matlock, chodząca pułapka małżeńska, jeśli tylko zacznie się z nią zabawiać.

- Chodźmy więc. - Odwrócił się i ruszyli w stronę drzwi.

W połowie drogi się zatrzymała. Zaciekawił się, co przykuło jej uwagę.

Roger Tiverton, przebrany jak zwykłe za pirata, miał w ręce ciastko z dżemem. Trzymał je przy wargach, wwiercając się w nie długim językiem i wydobywając czerwone nadzienie, które potem wkładał do ust i przełykał.

Trzy kobiety przyglądały mu się z uznaniem.

A także Cressida Mandeville.

Gdyby Tris był teraz w towarzystwie Mirandy Coop, mógłby położyć ją wśród tych sugestywnych frykasów i pokazać jej, o co w tym naprawdę chodzi. Ale Mirandzie nic nie musiałby pokazywać, natomiast panna Mandeville wymagała ochrony przed tą całą sprośnością. Do diabła!

Złapał ją pod brodę i przekręcił jej twarz do siebie. Miała szeroko rozwarte oczy, zdumione, ale wcale nie była zmieszana. Pomyśleć, że zawsze lubił mądre kobiety.

- Nie przyjechaliśmy tutaj, żeby oddawać się takim rozrywkom, Roksołano.

Ale te oczy zadawały pytania, na które tak pragnął odpowiedzieć. Dałoby się to zrobić bez pozbawiania jej dziewictwa. Bez rujnowania jej reputacji. Bez pakowania się w pułapkę...

- Chyba mogę cię zainteresować innymi zabawami - powiedział. Ponieważ się nie ruszała, dodał: - Jeśli masz ochotę prowadzić dalsze badania, jestem do twojej dyspozycji.

- Nie jestem dziwką - odparła cicho.

- Nie proponuję ci pieniędzy. Dostrzegł, że wstrzymała oddech.

- Zgódźmy się więc, że nie jestem bezmyślną idiotką. Och, Cressido, dobrze wiesz, że tego chcesz.

- Nie tylko dziwki lubią grzeszne przyjemności. - Przyciągnął ją bliżej do siebie, żeby poczuła, jak jest podniecony. - Z radością dostarczyłbym ci przyjemności i gwarantuję, że to by ci się spodobało. Nie jesteś ciekawa?

Przez króciutką, cudowną chwilę myślał, że dziewczyna się zgodzi. Ale magiczny moment minął i Cressida odwróciła wzrok.

- Ta ciekawość zostanie zaspokojona w bardziej odpowiednich okolicznościach.

Na chwilę przestał się kierować rozsądkiem, ale w końcu ją puścił.

- Na dobre i na złe - powiedział, kierując ją do wyjścia z pokoju. Cressida pozwoliła się wyprowadzić z jadalni, z uczuciem, że być może straciła coś, czego będzie żałować do końca życia. Lecz nie była kobietą lekkich obyczajów i wykazałaby się niebywałą głupotą, gdyby uległa temu łajdakowi.

Straciłaby dziewictwo.

Mogłaby zajść w ciążę.

A o ślubie nie mogło być mowy. Nawet gdyby jej ojciec zachował majątek, byłby to nierówny związek. Bez majątku małżeństwo było nie do pomyślenia.

Zresztą wcale by tego nie chciała. Owszem, doceniała urok frywolnego księcia i wpływ, jaki wydarzenia tego wieczoru wywierały na najprzytomniejsze umysły. Ale nie mogłaby żyć z mężem uzależnionym od tego rodzaju gry, z człowiekiem szydzącym z wierności. Nigdy nie mogłaby dzielić się mężem z osobami pokroju Mirandy Coop.

W holu nadal panował hałas i stale napływali goście. Wiele osób było już pijanych, ale wszyscy porywali drinki z tac, noszonych przez lokajów w czarnych, diabelskich strojach.

Powiedziała sobie, że to wszystko bardziej przypomina teatr niż rzeczywistość. Zamartwianie się teraz byłoby więc równie głupie, jak płakanie, gdy Otello morduje nieszczęsną Desdemonę. Tylko czy ten dom nie pęknie w szwach od nadmiaru wciąż przybywających aktorów? Od panującego tu hałasu i zaduchu pulsowało jej w głowie.

Crofton, z rogami i w czerwonych szatach, stale witał ludzi na progu swojego zmysłowego piekła, ale teraz uznała, że bardziej pasuje do farsy niż dramatu. Diabeł musi być piękny i uwodzicielski, żeby złowić grzeszników.

Taki, jak piękny i uwodzicielski książę St. Raven.

Ilu spośród tych zachrypniętych ludzi spotykała wcześniej na przyjęciach w Londynie? Większość obecnych tu kobiet musiała być ladacznicami. Wyróżniał je skrzekliwy śmiech, szokujące kostiumy i coś w sposobie poruszania się. Nic dziwnego, że St. Raven nie uwierzył jej zapewnieniom, że jest jedną z nich.

Może to właśnie ladacznice miały swój udział w wiszącym w powietrzu duszącym zapachu, chociaż odór brudnego ciała mógł pochodzić od każdego. W najlepszym towarzystwie spotykała ludzi, od których cuchnęło. Sam Crofton był przykładem nieprzywiązywania wagi do zasad higieny.

Tłum przycisnął ją do St. Ravena i znów poczuła charakterystyczną woń drewna sandałowego. Ten zapach ocalił ją, gdy przepychali się w stronę salonu.

Ludzie nie przestawali rozpoznawać księcia. Po drodze ucałował trzy zuchwałe kobiety, które niemal rzuciły się na niego. Cressida powtarzała sobie w myślach, że to ją nic nie obchodzi. Rozmawiając z napotykanymi ludźmi, przyciągał ją coraz bliżej do siebie, a jego ręka coraz częściej wędrowała ku jej biodrom, ku jej pośladkom. Rozumiała, dlaczego tak się działo, ale pokazywało to jednocześnie, jakim był człowiekiem. W pewnej chwili, gdy ponownie odparowywał pytania o jej tożsamość, odwrócił ku sobie jej głowę i pocałował ją przez zasłonę, mocno przytulając do siebie.

Znudzona rolą kukły, oparła lewą rękę o jego biodro i oddała mu pocałunek. Jego usta na jej wargach zastygły.

- Nie martw się, skarbie - odezwała się jedna z kobiet. - St. Raven nie potrzebuje pocierania.

Cressida zamarła. Nie trafiła. Twardy kształt pod jej dłonią nie był biodrem księcia.

O Boże, to się poruszyło, a tylko cienka warstwa jedwabiu znajdowała się pomiędzy jej dłonią i tym czymś! Wiedziała, że nie może teraz gwałtownie cofnąć ręki, ale zamarzyła, żeby coś, cokolwiek, umożliwiło jej powrót do rzeczywistości. Poczuła i usłyszała jego cichy śmiech, gdy przestał ją całować.

Otworzyła oczy i spojrzała prosto na niego, milcząco błagając o pomoc. Widziała, że przeżywał równie trudne chwile jak ona, ale z innego powodu: usiłował powstrzymać śmiech.

Położył gorącą dłoń na jej ręce. Dzięki Bogu. Chyba zamierzał ją odsunąć. Zamiast tego przycisnął jej dłoń. Twardy kształt znów się poruszył. Może nawet urósł.

Serce waliło jej w piersiach, ale głównie ze złości. Ten łotr wykorzystywał sytuację. Nie mogła się zbuntować, ale mogła wbijać w niego wściekły wzrok. I robiła to.

- Taka niecierpliwa - mruknął, ale na tyle głośno, że inni usłyszeli i zaczęli się śmiać. Potem ujął jej dłoń i przesunął w górę, do swych warg, żeby pocałować jej palce.

- Później, moja huryso...

- Nie musisz czekać, St. Raven!

Cressida poczuła, że oczy wychodzą jej z orbit ze strachu. Crofton!

St. Raven skupił na sobie jej uwagę, całując kolejno wszystkie jej palce i dając czas na opanowanie się, po czym odwrócił się tak, że oboje stanęli twarzą do gospodarza przyjęcia.

- Jestem przekonany, że wszyscy będziemy ci wdzięczni za pokaz twoich wspaniałych możliwości, książę.

Obrzydliwy typ gapił się lubieżnie, ale nie dlatego poczuła, że robi jej się słabo. Uwaga Croftona skupiona była na niej. Czy może ją rozpoznać?

Szacowna Cressida Mandeville, w wyuzdanym stroju, w trakcie wyuzdanej orgii. W Matlock będą o tym opowiadać przez najbliższych pięćdziesiąt lat.

- Nigdy nie daję publicznych pokazów, Crofton. I jestem pewien, że wiesz, iż tortura oczekiwania potęguje rozkosz.

Coś w głosie St. Ravena zniszczyło radość Croftona.

- W takim razie później. Chociaż nie gwarantuję, czy znajdzie się prywatny pokój, gdy przyjęcie się rozkręci. Może i tak dasz publiczny pokaz, mości książę, jeśli nie będziesz się mógł doczekać. Ale nic nie pijecie...

Strzelił palcami i rogaty diablik pospiesznie przyniósł tacę z kieliszkami. Crofton wziął jeden i wcisnął w dłoń Cressidzie.

- Mój diabelski trunek.

Przyjęła kieliszek, ale nie zaczęła pić. Upicie się teraz byłoby szczytem głupoty. Przyglądała się, jak St. Raven wznosi toast za gospodarza swoim kieliszkiem i zauważyła, że upił tylko odrobinę.

Crofton spojrzał na nią. Uniosła welon i upiła łyczek. Rozczarowało ją, że poczuła jedynie smak jabłecznika. Gdyby napój zawierał dużo alkoholu, z pewnością by się zorientowała.

Crofton się uśmiechnął.

- Jestem pewien, że się ze mną zgodzisz, książę, iż właściwa stymulacja potęguje oczekiwanie, a tutaj mamy mnóstwo podniet. Sceny odgrywające się w korytarzu, rzeźba z drewna brzozowego w sypialni.

Uśmiechnął się do niej, ukazując długie zęby, które zawsze budziły jej wstręt. Z całych sił powstrzymywała się, żeby nic nie odpowiedzieć i nie zmiażdżyć go spojrzeniem. Wyraźnie jej się to nie udawało.

- Widzę, że jeszcze nie złamałeś jej oporu. Z przyjemnością zrobiłbym to za ciebie... Nie? Zastanówmy się, co jeszcze mogłoby was rozbawić? Może homoseksualiści w drugiej sypialni? - Wydał z siebie szczególny chichot. -Ale wiem, że to cię nie interesuje, St. Raven. Zwłaszcza gdy masz u boku tę niewolnicę. - Crofton znów przesunął wzrok na Cressidę. - Mam wrażenie, że już cię kiedyś widziałem, moja droga.

Cressida zrobiła wszystko, żeby wyglądać na głupią i w niczym nie przypominać Cressidy Mandeville.

- To niemożliwe - rzucił zdecydowanie St. Raven. - Ona jest moim osobistym odkryciem.

- Aha, prosto z prowincji. Rozumiem, że nie jest do kupienia? Planowałem coś podobnego...

Z jakiegoś powodu przerwał. Nawet nie patrząc, Cressida wiedziała, że powodem jego zamilknięcia był St. Raven. Miała wrażenie, że włosy stają jej dęba.

Obleśny uśmiech Croftona osłabł. ...planowałem coś podobnego.

Mówił o niej! Gdyby nie St. Raven, znajdowałaby się na tym rozpustnym przyjęciu jako dziwka Croftona. U jego boku, ubrana w coś obrzydliwego, obmacywana przez niego. Może nawet pokazywana z obnażonym biustem przy drzwiach.

Aby nie zemdleć, szybko wychyliła swój trunek. Diablik zabrał jej pusty kieliszek i zastąpił go następnym, zanim zdążyła zaprotestować. Napój był niedobry i pozostawiał kwaśny smak w ustach.

Crofton pełzał teraz u ich stóp.

- Nie obrażaj się, mości książę. Chciałem tylko zadowolić wszystkich moich gości. Za chwilę rozpocznie się konkurs, który może ci się spodobać. W salonie. Coś nieco innego.

- Nie staję do zawodów w tych kategoriach, Crofton. Nie muszę. Crofton zaczerwienił się. Tak, był wściekły, ale nie miał odwagi

wybuchnąć.

- Miałem na myśli to, że może obejrzenie konkursu sprawi ci przyjemność, książę. Muszę was teraz przeprosić.

I Crofton pospieszył witać nowego gościa, pozostawiając trzęsącą się po tej konfrontacji Cressidę, świadomą napięcia stojącego u jej boku mężczyzny.

- Dlaczego mam wrażenie, że właśnie salon jest naszym celem? - Głos St. Ravena był lekki i spokojny. Może odrobinę za spokojny.

Cressida przełknęła ślinę i dopasowała się do jego tonu.

- Konkurs?

- Gdybym miał zestaw erotycznych figurek, tak mógłbym je wykorzystać. Zdumiewa mnie, że Crofton wykazał się taką pomysłowością, ale chodźmy, by sprawdzić.

Wziął od niej kieliszek i wraz ze swoim oddał stojącej nieopodal pijanej parze. Podziękowali mu i wypili trunek z zaskakującym entuzjazmem. Być może napój zawierał więcej alkoholu, niż sądziła. Zastanowiła się przez chwilę, ale nie spostrzegła u siebie żadnych symptomów upicia się. Zdarzało jej się już wypić za dużo wina i pamiętała, jakie były tego efekty.

Dość tego. Przybyła tutaj z ważną misją i musi myśleć tylko o niej. Z boską pomocą niedługo będzie mogła wrócić do domu i zorganizować powrót swojej rodziny do bezpiecznego, spokojnego Matlock.

Tris przestał myśleć o Croftonie. Niestety, przybycie tutaj mogło go utrzymać w przekonaniu o własnej wartości. Cressida Mandeville też odpowiadała za dyskomfort, jaki odczuwał, zwłaszcza fizyczny, którego nie mógł usunąć w taki sposób, jak by sobie tego życzył.

Nadal go kusiło, żeby ją uwieść. Ale tutaj był jej przewodnikiem. Obiecał, że będzie bezpieczna.

Jednak pożądanie podpowiadało mu, że mógłby zaspokoić lwią część jej ciekawości bez narażania na żadne ryzyko. Ba, dzięki temu mogłaby być później bezpieczniejsza, mniej skłonna do przygód, ostrożniejsza przy wyborze ewentualnego męża. Niewątpliwie żadna kobieta nie mogłaby być tak otwarcie ciekawa, nie ocierając się o granicę przyzwoitości. Wspomnienie dotyku jej ręki, jej zdumionych, zaintrygowanych oczu...

Do licha! Musi się ograniczyć do przeprowadzenia podróżniczki przez niebezpieczne terytorium i odstawienie jej nietkniętej do jej własnego świata. Czy nie powtarzał zawsze, że lubi wyzwania? No to stanął wobec wyzwania. Tego rodzaju przyjęcie miało na celu pobudzenie erotyczne zmysłów i przełamanie barier, choć styl Croftona był nieco toporny. Chociażby ten napój. Dzięki Bogu, że Cressida nie wypiła zbyt wiele. Tylko na chwilę jego uwagę odciągnęły inne wydarzenia. Mogła wypić cały kielich.

Z pewnością nie były mu potrzebne jeszcze takie problemy. Cressida sama działała na niego jak afrodyzjak. Jej kostium był bardziej podniecający niż wulgarne obnażenie Mirandy, a jej elegancki sposób poruszania się bardziej na niego działał niż ruchy ladacznicy.

Miranda stała nieopodal, śmiejąc się razem z mężczyzną w stroju błazna. Uderzyło go, że była podobnego wzrostu i podobnej budowy co Cressida, a jednak efekt był zupełnie odmienny. Wulgarne kształty jednej, rozkoszne krągłości drugiej.

Omiótł wzrokiem Cressidę i oddał się analizie wdzięków swojej hurysy.

Wedle obowiązującego kanonu mody miała za duże piersi, ale on był nimi zachwycony. Na dodatek Pugh miał świętą rację co do jej tyłeczka, a niech to. Aż się ślini! na widok tego kuperka, jędrnego, okrągłego, a ręka sama się rwała, żeby gładzić, ściskać...

A niech to diabli wezmą! Im szybciej znajdą posążek i będą mogli się stąd oddalić, tym lepiej. Objął ją ramieniem w talii i zaczął się przepychać w stronę salonu.




































Rozdział 9



Tris zatrzymał się w drzwiach, żeby się rozejrzeć, co się dzieje w salonie i odzyskać zdrowy rozsądek. Musi zdobyć figurkę i wyjść stąd jak najszybciej.

Widział je teraz - rząd statuetek z kości słoniowej na gzymsie nad kominkiem na przeciwległej ścianie. Pomiędzy nimi ustawiono świece i kominek wyglądał jak ołtarz. Jednak zgromadzonego tłumu nie można było uznać za modlących się wiernych. Niektórzy pchali się do przodu, żeby z bliska obejrzeć figurki, inni kręcili się wokoło, pijąc i śmiejąc się. Parę osób próbowało przybrać pozy wyrzeźbione w kości słoniowej.

Stojąca przed nim Cressida wspięła się na palce.

- Są tutaj.

Sprawiała wrażenie, jakby spadł przygniatający ją ciężar. Na pewno nie ulżyło jej bardziej niż jemu.

Jeszcze jedno otarcie się cudownego tyłeczka dziewczyny, a rzuci się na nią. Marzył o tym, żeby się od niej odsunąć, ale tłum przyciskał ich do siebie, a poza tym musieli ze sobą rozmawiać cicho i dyskretnie.

- Wiesz, która to? - mruknął jej do ucha, dręczony zapachem, który poznawał coraz lepiej.

Jej zapachem.

Lekko obróciła głowę i jej usta znalazły się blisko niego.

- Jedna z tych w pionowych pozycjach, ale stąd nie umiem ich odróżnić. Głos St. Ravena brzmiał miękko w uszach Cressidy. Czuła jego ciepły oddech. Otaczał ją aromat drewna sandałowego i czegoś jeszcze, głębszego, pulsującego w powietrzu.

Pewnie dlatego czuła się tak dziwnie - było jej gorąco, kręciło jej się w głowie, miała wrażliwą skórę, zwłaszcza w intymnych rejonach ciała. Miała ochotę ocierać się o coś.

O niego.

- Mamy ograniczoną liczbę możliwości. Możliwości. Uważała, że te wszystkie pozycje przedstawione przez statuetki są bardzo niepraktyczne, teraz jednak jej ciało boleśnie pragnęło odwrócić się do niego i wypróbować je.

- Słucham?

Cressida przełknęła nerwowo ślinę i głęboko wciągnęła powietrze.

- Rozpoznam właściwą figurkę. Ale musimy się zbliżyć. To znaczy musimy się zbliżyć do posążków... - dodała rozpaczliwie.

- Dobrze.

Salon był chyba jeszcze bardziej zatłoczony niż hol i prawdopodobnie z tego powodu wybrali okrężną drogę. I chyba dlatego musiał przytulać ją do siebie, gdy przepychali się pomiędzy dyskutującymi, śmiejącymi się grupkami ludzi. Zastanawiała się, jak długo to wytrzyma, nie wariując.

Przy każdym oddechu wdychała zapach drewna sandałowego, który oplatał jej mózg. Pomimo panującego wokół hałasu słyszała bicie jego serca wtórujące jej sercu. Przy każdym ruchu szokujący kostium drażnił jej skórę.

Gdy spoglądał na nią zza maski, jego oczy wydawały się większe, ciemniejsze. Czy, podobnie jak ją, irytowało go, że maska przysłaniała tak wiele? Rozchylił usta, widziała też, że jego klatka piersiowa wznosi się i opada przy każdym oddechu.

Dobiegające dźwięki wydawały się spotęgowane, a jednocześnie jakby docierały z daleka. W tym napoju musiało być mnóstwo brandy albo jakiegoś innego alkoholu. Zmuszała się, żeby zachowywać się normalnie.

Tylko co było normalnym zachowaniem w takich okolicznościach?

Zawsze uważała, że będzie jej odpowiadać atmosfera małżeńskiego łoża. Nigdy nie wyobrażała sobie tlącego się w niej dzikiego, rozpustnego ognia, grożącego wybuchem przy pierwszej nadarzającej się, skandalicznej okazji.

Tris musiał prowadzić swoją dręczycielkę blisko siebie. Potrafił dać sobie radę z jej krągłościami u swego boku, tuż pod ręką. Był doświadczonym człowiekiem. Potrafił panować nad sobą i chronić dziewczynę. Czy da radę zapobiec temu, żeby zobaczyła, co się dzieje pośrodku pokoju? Przynajmniej do tej pory wszyscy byli jeszcze ubrani.

Większość przedstawicieli angielskiej elity towarzyskiej nie miała giętkości właściwej hinduskim bogom i boginiom, więc rezultaty ich wysiłków były bardziej zabawne niż erotyczne. Jednak i tego nie powinna widzieć dama.

Poczuł, że poruszyła się gwałtownie i rozejrzał się uważniej. A niech to! Para pod ścianą pochłonięta była sobą, kobieta bladymi nogami oplatała talię mężczyzny, który pompował rytmicznie. Zasłonił jej widok i przyciągnął do siebie, mimo że krew pulsowała mu w żyłach w rytm pchnięć mężczyzny.

- Niegrzecznie jest się gapić.

- Tutaj? - prychnęła. - Sądziłam, że to należy do zabawy. Powiedziała to ostrym głosem, na który zareagował, odwracając ją do siebie i mocniej przytulając.

- Ostrzegałem, że będziesz się czuła zażenowana. Przyznaj, że przestałaś patrzeć.

- Byłam zaskoczona. - Przesunęła ciało w sposób, który stanowił czystą torturę. - Uważam, że figurki są fantastyczne. Czy ludzie często robią takie rzeczy?

Teraz chciała rozmawiać o parzeniu się, ocierając się o niego? Gdyby nie była taka niewinna, mógłby pomyśleć, że postanowiła go zabić.

- Przy ścianie? - Starał się udawać, że rozmawiają o pogodzie. - Wątpię, że wielu udało się to robić na stojąco, bez podpierania się. Tak czy inaczej, nie można powiedzieć, żeby to było wygodne. A ja cenię wygodę.

Nagle jakiś mężczyzna zaczął się przepychać obok nich i ta przeklęta kobieta, kręcąc się, znów przywarła do niego. Czemu nie miał opancerzonego sączka!

- Zdarzają się sytuacje - usłyszał własne słowa - gdy mniejszy komfort ma swoje plusy...

Tylko pocałunek. Nikomu nic złego się nie stanie...

Na przeszkodzie stała przeklęta zasłona na twarzy dziewczyny.

- Komfort - powtórzyła niczym echo, a jej oddech poruszył welon. Czyżby usłyszał w jej głosie tęsknotę? Pragnienie? Potrzebę równie silną jak jego? Nieopodal przy ścianie było trochę miejsca.

Zatrzymał się. Do diabła, najgorszą pułapką, w jaką mógł wpaść, byłoby przekonanie, że ta przyzwoita kobieta pragnęła tego samego, co nieprzyzwoity mężczyzna. Oderwał się od niej i ruszył w stronę kominka.

Trzeba zdobyć posążek i uciec.

Przepchał się przez tłum do wystawionych figurek. Paru mężczyzn odwróciło się, żeby zaprotestować, ale albo go rozpoznali, albo ktoś zdradził jego nazwisko. Nie cierpiał w ten sposób korzystać ze swojej pozycji społecznej, musiał jednak zrobić to, co zaplanował.

- Powiedz mi, która ci się najbardziej podoba, Roksolano - powiedział, żeby ułatwić jej wkroczenie do akcji.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna marszczy czoło. Do diabła, co zrobią, jeśli nie będzie umiała wskazać właściwej figurki?

Zastanów się, Tris. Oderwij myśli od swojego fiuta i wymyśl jakąś strategię.

Może spróbować odkupić wszystkie statuetki od Croftona.

To byłoby niebezpieczne. Crofton może zażądać za nie niebotycznej sumy, ale może też odmówić ze zwykłej złośliwości. A co gorsza, może zacząć coś podejrzewać. Bez względu na to, jak chytrze ukryty jest schowek, czy nikt go nie znajdzie?

- I co? - ponaglił ją.

Czyżby jej oczy pod maską były zmartwione?

- Muszę podejść bliżej. - A po chwili dodała: - Ja też jestem krótkowidzem, wasza książęca mość.

- Sulejmanie - przypomniał jej.

Pod welonem jej szkarłatne usta zacisnęły się, strapione. Wyobraził sobie, że zaciskają się wokół...

Wymazał te myśli z pamięci.

- Nie sądzę, żebyś miała przy sobie okulary - zażartował.

Rozchyliła czerwone wargi i głęboko odetchnęła, niewątpliwie zirytowana.

- To dopiero byłoby przedstawienie - hurysa w okularach. Używam ich jedynie do czytania drobnego druku i precyzyjnego haftu i nie spodziewam się, żebym miała teraz oddawać się któremuś z tych zajęć...

Nagle musiała sobie przypomnieć, co mogłaby tutaj robić, bo dostrzegł zmianę wyrazu twarzy dziewczyny. Żeby rozproszyć jej myśli, przesunął rękę, którą ją obejmował, w górę, ku jej piersi.

Och, panna Cressida Mandeville miała najrozkoszniejsze, mięciutkie piersi i gotów był się założyć, że nie miała zielonego pojęcia, ile przyjemności mogą jej dostarczyć. I ile radości mogą sprawić jemu.

Szkoda, że nie jest dziwką.

Na Boga! Gładził jej piersi! Przestał. Sądząc po jej oszołomionym spojrzeniu, nie panowała nad niczym, więc to on powinien wszystko kontrolować.

Wtem uświadomił sobie, że są obserwowani przez stojących obok ludzi. Kiedy nie wiesz, co robić, bądź bezczelny. Odsunął się, żeby wziąć Cressidę za rękę, w dawnym stylu, i poprowadził ją w stronę stojących w rzędzie statuetek, rzucając głośne, dobrze słyszane komentarze.

- Która pozycja najbardziej ci odpowiada, Roksolano? Muszę przyznać, że niezbyt mnie pociąga ta, gdzie mężczyzna stoi na głowie i ma skrzyżowane nogi.

- Chciałabym zobaczyć, jak ktoś tego próbuje - mruknęła Cressida.

- Pani wątpi, żeby ta figura była możliwa. Ciekawe, co się dzieje podczas... podczas szczytowego momentu. Bardzo bym chciał zobaczyć taki eksperyment.

Ludzie się roześmiali.

- Zobaczyć, St. Raven? - odezwał się mężczyzna przebrany niezbyt oryginalnie w strój dworski z szeroką spódnicą własnego dziadka.

Lord Seabright, dobroduszny idiota.

- Założę się, że potrafisz to zrobić, nawet jeśli twoja rozkoszna hurysa jest na to ciut za ciężka.

Tris poczuł, że Cressida zesztywniała, i omal nie parsknął śmiechem.

- Ma wspaniałe, okrągłe kształty - rzucił pospiesznie, - To która figurka najbardziej ci się podoba? Może ci ją kupię, jeśli będę z ciebie zadowolony -zwrócił się do dziewczyny.

Przez chwilę miał wrażenie, że się zbuntuje, może złapie jeden z posążków i wyrżnie nią w tępy łeb Seabrighta. Ciekawy scenariusz...

Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, odwróciła się tyłem do lorda.

- Taki trudny wybór - rzekła z cudzoziemskim akcentem, przyglądając się stojącym w rzędzie rzeźbom.

Jeśli nie umiała rozpoznać właściwej figurki, będą musieli poczekać. W końcu rozpustna atmosfera sprawi, że ludzie zapomną o bożym świecie.

Był załamany. Czekać tutaj godzinami? Nawet teraz, gdy Cressida stała spokojnie, był boleśnie świadomy każdej smakowitej krągłości. Wyobrażał sobie smak jej skóry na języku, brodawkę jej piersi w ustach...

Oderwał spojrzenie od jej ciała, a myśli od tych wyobrażeń i skoncentowal się na figurkach przedstawiających stojących ludzi. Jakie różnice mogła widzieć? Czy pamiętała, którą nogą, prawą czy lewą, kobieta otaczała biodro mężczyzny? Na pewno rozpoznałaby rzeźbę przedstawiającą kobietę z uniesionymi obiema nogami. Czwarty posążek obrazował skomplikowaną pozę, gdzie oboje partnerzy stali na jednej nodze, a drugą opierali nawzajem na swoich biodrach.

W trzech konfiguracjach kobieta miała uniesioną jedną nogę. W dwóch przypadkach była to prawa noga, w trzecim - lewa. Czy o ten posążek chodziło?

Przyjrzał się obu statuetkom z kobietami unoszącymi prawą nogę, zastanawiając się, czym się różniły. Ach, jedna rzeźba przedstawiała mężczyznę, przytrzymującego kobietę w talii dwoma rękoma. Na drugiej mężczyzna jedną rękę trzyma! na piersi partnerki. Czy więc figurka z Londynu została pomylona z tą z uniesioną lewą nogą, czy też z tą, gdzie mężczyzna położył dłoń na piersi kobiety?

Wyciągnęła rękę i dotknęła figurki z kobietą otaczającą prawą nogą biodra partnera, który trzymał rękę na jej piersi.

- Ta, mój Sulejmanie. Ta mi się podoba. Od niechcenia wziął posążek do ręki.

- Poszukajmy więc naszego gospodarza i spytajmy go o cenę.

Warto było spróbować, ale natychmiast podniosły się krzyki protestu, których nie wyciszył jego książęcy autorytet. Nie zważając na to, chciał dalej realizować swój plan, gdy nagle przez tłum przepchnął się Crofton.

- Mój drogi książę, nawet tobie nie mogę pozwolić, żebyś już teraz rościł sobie prawo do statuetki. - Z przyjemnością robił Trisowi na złość. - Ty też musisz ją wygrać, tak jak każdy. Statuetki przypadną tym parom, które najlepiej potrafią odtworzyć pozy.

Przez głowę Trisa przewinęło się parę niewybrednych przekleństw. Może dałby radę nakłonić Cressidę, żeby przybrała pozę uwiecznioną w figurce, ale na pewno nie zgodziłaby się dokończyć aktu. A nawet gdyby się zgodziła, on by na to nigdy nie pozwolił.

- Widzę, że wybrałeś jedną z najłatwiejszych póz - dodał złośliwie Crofton. Znudzonym, spokojnym głosem odparł:

- Moja Roksolana ją wybrała, mój lordzie Szatanie. Niewątpliwie potrafi rozpoznać pozycję, która sprawi jej największą przyjemność.

- Będzie więc zadowolona, mogąc ją odtworzyć. Na razie jednak muszę nalegać, żebyś odstawił posążek na miejsce, książę.

Tris nie widział sposobu, żeby się sprzeciwić. Wszczęcie bójki o figurkę tylko zwróciłoby na nich uwagę, a gdyby posążek przypadkiem upadł, skrytka mogłaby się otworzyć. Piekielnie frustrujące. Potrzebowali tylko paru minut z figurką w jakimś spokojnym kącie.

- Kiedy odbędzie się konkurs? - zapytał.

- Oczywiście o północy. A do tego czasu bawcie się dobrze.

I Crofton poszedł dalej, żeby przyglądać się i zagrzewać do wysiłku pary, usiłujące naśladować pozycje z rzeźb.

Pierwszy raz Tris zadał sobie pytanie, ile też mogą być warte klejnoty i czy Mandeville'owie przyjęliby pieniądze. Pewnie nie, a gdyby kamienie miały dużą wartość, mogłoby to być dla niego trudne finansowo. Był bogaty, ale nie tak majętny, jak powinien być książę. Brakowało mu gotówki.

Jego wuj zawsze żałował, że nie ma syna. Kiedy w końcu porzucił wszelką nadzieję na męskiego potomka, podzielił swój ogromny majątek na sześć części dla swoich sześciu córek i przestał się interesować zarządzaniem posiadłościami. Gdyby nie wierni poddani, książęcy majątek znajdowałby się w żałosnym stanie. Ale sytuacja i tak nie była najlepsza. Po wojnie nastąpiły ciężkie czasy i większość dochodów z majątku była potrzebna do naprawienia zaniedbań i opłacenia pracowników. Jednak należało zachowywać pozory.

Poza tym chodziło również o elementarną sprawiedliwość. Pod każdym względem klejnoty należały do rodziny Mandeville'ów i powinny być im zwrócone. Musi się znaleźć jakiś sposób, żeby to osiągnąć.

Ludzie zaczynali protestować, że zasłaniają im widok, przesunął się więc na lewo od kominka. Mógł tam czekać na okazję, żeby niepostrzeżenie zabrać figurkę. Jeśli przesunie pozostałe bliżej siebie, może nikt nie zauważy zniknięcia jednej statuetki.

Wziął Cressidę w objęcia tak, żeby nadmiernie ciekawskie oczy dziewczyny wpatrywały się w jego klatkę piersiową. Uniosła głowę i spojrzała na niego niemal z rozpaczą w oczach.

Wtulił twarz w jej szyję. Dzięki temu mógł jej wyszeptać prosto do ucha:

- Nie martw się. Zdobędziemy ją. W jaki sposób ją rozpoznałaś?

- Po kapeluszu - mruknęła w odpowiedzi. - Kobieta ma większy, bardziej szpiczasty kapelusz.

Zerknął na figurkę. Tak bardzo by chciał, żeby Cressida przestała się tak kręcić obok niego. Wierciła się straszliwie.

- Po kapeluszu - powtórzył, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać.

- I inny rodzaj paska.

Wtedy parsknął cichym śmiechem, prosto w jej słodko pachnącą szyję. Rozpoznał woń mydła, które posłał do jej pokoju. Był to jego ulubiony damski zapach, ale teraz nagle doszedł do wniosku, że będzie musiał znaleźć mydło o innym aromacie dla swoich przyszłych gości. Ten zapach zawsze będzie mu przypominał Cressidę.

Odwróciła się w jego objęciach. Nie wiedział, jak ją unieruchomić. Śmiejący się Arlekin przy pomocy dwóch przyjaciół usiłował stanąć na głowie ze skrzyżowanymi nogami. Tris miał nadzieję, że nie będą próbowali posadzić na nim kobiety. Bał się, że Hopewell skręci sobie kark, a dość go lubił.

Hopewell zgiął nogi, krzyżując je w kostkach. Ktoś ze stojących obok podniósł do góry jedną z drobniejszych ladacznic i posadził ją na mężczyźnie. Dziewczyna splotła nogi z nogami Hopewella i wspólnie osiągnęli stan chwiejnej równowagi. Dziwka zaczęła krzyczeć, że to żadna zabawa, gdy nie czuje w sobie jego fiuta. Tris miał ochotę zasłonić Cressidzie oczy.

Ladacznica wyglądała na trzynastolatkę. Przestał o tym myśleć. Nie mógł ratować z opałów jeszcze jednej kobiety, a na dodatek ta dziewczyna sprawiała wrażenie zachwyconej swoją sytuacją, oczywiście, jeśli nie liczyć braku fiuta.

Cressida odwróciła się do niego.

- Nie chodzi o samą pozycję?

- Nie tylko. Ale nie przejmuj się. Nie zrobimy tego.

- Musimy!

Usłyszał szloch w jej głosie. Przesunął ręce w górę i w dół jej pleców.

- Nie musimy. Zaufaj mi.

Zaufanie. Kiedy pragnął wsunąć dłoń pod jej kaftan i poczuć jedwabistą gładkość jej pleców, przesunąć ją w dół, pod jej spodnie, żeby dotknąć jej cudownych pośladków. Unieść jej prawą nogę...

Cressida czuła, że za chwilę oszaleje. Powinni planować, w jaki sposób wykraść posążek, ale nie umiała teraz myśleć logicznie. Swędzenie było coraz intensywniejsze. Już dwa razy z najwyższym trudem powstrzymała się, żeby nie wsunąć ręki pomiędzy uda i nie zacząć się tam pocierać!

To musiał być efekt alkoholu wypitego w napoju, chociaż nigdy jeszcze tak się nie czuła. Gdyby udało im się stąd wymknąć, umyłaby się. To mogłoby pomóc. Albo wzięłaby laudanum i poszła spać.

Teraz jednak, przyciśnięta do St. Ravena, w zgiełku panującym w pokoju, płonęła, pragnąc ocierać się o niego, rozsunąć nogi i ocierać się o niego w tamtym miejscu. Jej rękom przeszkadzała jego koszula i kaftan. Chciała lizać jego skórę...

Zadygotała i nagle uświadomiła sobie, czemu może się tak dziwnie czuć. To przez niego. To wszystko sprawka tego podłego, zręcznego łajdaka!

Przez cały wieczór ściskał ją i głaskał, a teraz przesuwał ręce w górę i w dół, wzdłuż jej kręgosłupa, przyprawiając o dreszcze podniecenia.

Każdy kawałek jedwabiu, jaki miała na sobie, ślizgał się na skórze, gdy się poruszała. Drażnił jej piersi, które nabrzmiały, a ich brodawki czekały na coś więcej niż zwykły dotyk.

Mocno przywarła do niego.

Był taki gorący, tak samo gorący, jak ona...

Jego ręka nie przestawała pląsać po jej plecach. Nagle znalazła się przy dolnym kancie kaftana i wsunęła pod ubranie. Gorąca i delikatna, na jej nagiej skórze. Cressida pisnęła cicho prosto w jego tors; przytuli! ją mocno do siebie, jakby doskonale wiedział, co czuła.

Co za diabeł z tego człowieka.

Mogła go powstrzymać. Przerwać to wszystko. Wiedziała, że przestałby, gdyby tego zażądała. Ufała mu. Ufała mu...

Wstrzymała oddech. Skoro mu ufała, czy mogła pozwolić na kontynuowanie tego, co robił? Czego pragnęła tak rozpaczliwie?

- Odsłoń dla mnie twarz - wyszeptał.

Posłuchała go i zsunęła welon pod brodę. O, tak. Pocałunki. Jej usta były spragnione pocałunków. Jak przez mgłę docierało do niej, że są w miejscu publicznym. Nie miało to znaczenia.

Nie przestając pieścić jej pleców, opad! ustami na jej wargi. Tym razem rozchyliła je, tęskniąc do pocałunku jeszcze wspanialszego niż ten z ubiegłej nocy. Do pocałunku równie frywolnego jak rzeźby, równie splątanego, zaangażowanego. Przeszywającego pocałunku, ogarniającego ją całą.

Uniosła prawą nogę i przesunęła po jego udzie. Jedwab ślizgał się po jedwabiu. Książę był za wysoki. Wspięła się na palce, usiłując dosięgnąć kolanem do jego biodra.

Właśnie tego pragnęła. Tego. Chciała czuć napór jego ciała, chciała więcej.

Wsunął dłoń pod jej kolano, żeby pomóc utrzymać pozycję. Pragnienie przerodziło się w fizyczny ból. W poszukiwaniu wyzwolenia naparła mocniej. Tris przesunął drugą dłoń na jej kark.

To jej nie wystarczało. Jęknęła...

Gwałtownie odsunął głowę.

- Do diabła!

Po chwili puścił jej nogę. Usłyszała, że głęboko wciągnął powietrze.

- Przepraszam. Posunęliśmy się za daleko. Albo nie dość daleko.

- Albo nie dość daleko - zgodził się, czym uświadomił jej, że wypowiedziała te słowa na głos.

Znów gładził ją po plecach, ale teraz uspokajającymi ruchami.

- Zrobię coś z tym, moja nimfo, ale nie tutaj. Teraz jednak nie możemy stąd wyjść, bo znów pojawił się Crofton.

Pomógł jej zamocować na miejscu welon, po czym odwrócił ją tak, żeby mogła widzieć, co się dzieje w pokoju. Jednak nie wypuszczał jej z objęć i mocno przyciskał do siebie. Chociaż roztrzęsiona i dygocząca, Cressida czuła się cudownie bezpieczna.

Crofton. Zaczęła myśleć o tym czerwonym diable, autorze jej wszystkich nieszczęść. Przeszedł na środek salonu i poprosił o uwagę.

- Przyjaciele, znaleźliście moje nowe skarby! Czyż nie są intrygujące? Pochodzą prosto z Indii.

To efekt, wraz z tym niezbyt interesującym domem, jednego szczęśliwego wieczoru przy kartach z pewnym kupcem, który uważał, że może się mieszać z lepszymi od siebie.

Śmiech i kpiące okrzyki. Cressida zesztywniała i poczuła, że St. Raven mocniej otacza ją ramionami. Może po to, żeby nad nią panować, a może ze współczucia i z chęci dodania otuchy.

Ogarnęła ją nowa fala bólu. Słowa Croftona przypomniały jej, że pochodzi z innego świata. Po opuszczeniu tego przyjęcia nie będzie dla niej miejsca w prywatnym świecie księcia St. Raven.

Powiedziała sobie, że wcale jej na tym nie zależy. Ale obawiała się, że to może być kłamstwo.

- Niektórzy z was próbowali przybrać pozy ze statuetek - powiedział Crofton. - Przygotowałem pokaz.

Klasnął w dłonie i do salonu wbiegła ciemnoskóra para ubrana w stroje podobne do tych uwiecznionych w rzeźbach. Ukłonili się i zaczęli ustawiać się w rozmaitych pozach, poczynając od najprostszych. Robili to z ogromnym wdziękiem, który Cressida podziwiała, pomimo stanu wzburzenia, w jakim się znajdowała.

W końcu ustawili się w pozycji, w której każdy z partnerów opierał się tylko na jednej nodze.

- Ale czy uda im się utrzymać pozycję podczas parzenia się? - rzucił z uśmiechem Crofton. - A wam? Zaraz się przekonamy.

Cressida nie sądziła, by ktokolwiek zdołał to uczynić. Na pewno ona i St. Raven przewróciliby się na ziemię, gdyby nie opierali się o ścianę.

Zamrugała, by powstrzymać łzy napływające jej do oczu, jednocześnie obserwując parę, która wyplątywała się z przybranej pozy. Następnie mężczyzna stanął na głowie, jakby to była najprostsza, najwygodniejsza pozycja na świecie.

- Dwie osoby muszą podnieść i podtrzymywać moją sakhi, milordzie. Dwóch gości wyrwało się do przodu, żeby podnieść kobietę i posadzić ją na udach mężczyzny. Złapała równowagę, opierając się na ramionach obu asystentów, a kiedy splotła nogi z nogami partnera, sprawiała zdumiewające wrażenie, jakby jej było bardzo wygodnie. Po chwili przeznaczonej na oklaski pozwoliła, aby mężczyźni zdjęli ją z partnera.

Cressida przyglądała się, jak ciemnoskóra para odtwarza pozycje horyzontalne. Aż za dobrze była w stanie wyobrazić sobie, w jaki sposób oba ciała mogłyby połączyć się ze sobą. W ostatniej scenie, gdy kobieta leżała na plecach z nogami zarzuconymi za głowę, w pozycji, która sprawiała wrażenie boleśnie niewygodnej, mężczyzna poruszał biodrami w górę i w dół, wywołując brawa i entuzjastyczne okrzyki chciwego wrażeń tłumu.

Cressida pamiętała wcześniejszy widok pary pod ścianą i doskonale się orientowała, co symulowały ruchy mężczyzny. I nagle uświadomiła sobie, że sama napięła mięśnie i porusza biodrami...

O Boże, musi się stąd wydostać!

Crofton lubieżnie łypnął okiem.

- Mahinal i Sohni oferują sesje treningowe i są do dyspozycji szczodrych gości. A może wolicie poćwiczyć z wybranym partnerem? Sądzę, że ważna jest niewielka różnica wzrostu. Niestety, St. Raven - nagle skoncentrował się na nich - twoja mała hurysa jest za niska.

- Chcesz powiedzieć, że masz tutaj kobietę mojego wzrostu? Wszyscy się roześmiali, Crofton sprawiał wrażenie, jakby miał ochotę zionąć ogniem. Odwrócił się od nich.

- Jedzcie, pijcie i weselcie się! Próbujcie. O północy gong ogłosi rozpoczęcie konkursu. Sędziować będzie lord Lucyfer, czyli ja we własnej osobie, a każdy zwycięzca otrzyma w nagrodę figurkę, której pozę najlepiej odtworzył.

Wielu gości ruszyło, żeby próbować różnych póz. Cressida rozpaczliwie skupiła się na jednym. Czekała na okazję, gdy będzie mogła wykraść statuetkę. Niestety, w salonie pozostało jeszcze wiele osób, które uważnie oglądały figurki i uniemożliwiały jej zadanie.

Musiała coś zrobić.

Czy udałoby się pogrążyć pokój w ciemnościach? Nie widziała sposobu. Ogień? Mogłaby podpalić Stokeley Manor...

Nie, nie mogłaby tego zrobić. Gardziła Croftonem i jemu podobnymi, ale nawet oni nie zasługiwali na śmierć w płomieniach.





































Rozdział 10



Odwróciła się w ramionach St. Ravena tak, żeby widzieć jego twarz. Nie chciała, by jej lubieżne ciało rozpraszało jej myśli. Przy każdym ruchu jedwab ocierający się o jedwab i ślizgający się po jej ciele sprawiał, że czuła się jakby trawił ją ogień.

- Co teraz zrobimy?

Był zamyślony i nie wyglądało na to, żeby dotyk jedwabiu sprawiał na nim jakiekolwiek wrażenie.

- Szkoda, że nie mamy tej figurki, którą zabrał twój ojciec. Korzystając z chwili zamieszania, moglibyśmy dokonać błyskawicznej podmiany.

- Mogłam o tym pomyśleć.

- Spodziewałaś się, że będziesz miała czas na wydostanie klejnotów z posążka.

- To prawda.

Poruszył się. Gorący aromat drewna sandałowego drażnił jej nos.

- Co teraz?

Przez głowę przemknęły jej lubieżne odpowiedzi. Obserwowała jego twarz, irracjonalnie szukając na niej tych samych pragnień, które ją dręczyły.

- Wyjdźmy stąd.

Otoczył ją ramieniem i wyprowadził z salonu.

W holu nie było wielkiego tłoku. Drzwi wejściowe były zamknięte. Aż podskoczyła, gdy rozległy się głębokie, dźwięczne uderzenia. Stojący w holu zegar, który musiał trząść się ze zgrozy z powodu tego wszystkiego, co się tu działo, wybił jedenastą.

Jeszcze godzina dzieliła ich od rozpoczęcia konkursu. Jak ją spędzić? Wolałaby skoczyć w ogień, niż uczestniczyć w kolejnych sprośnych scenach. I jak zdobędą statuetkę? Wiedziała, że nie powinna brać udziału w zawodach, wystawiając się na widok publiczny, lecz nie mogła sobie pozwolić na opuszczenie Stokeley bez figurki i klejnotów. Tak daleko zabrnęła i teraz miała się wycofać? Nigdy!

Tymczasem podążała za St. Ravenem tam, gdzie ją prowadził, czyli na tyły domu. Jeśli szukał prywatności, to jej nie znalazł. Wszędzie byli ludzie, pary, większe grupy. Na korytarzach i w pokojach. Wszyscy oddawali się rozpuście.

Cressidę zdumiała ogromna liczba ludzi całujących się, pieszczących, a nawet kopulujących na korytarzach. Ale jeszcze bardziej dziwiła ją reakcja własnego ciała, które się napinało z niezrozumiałą tęsknotą na widok tych ruchów.

Aby nie narażać się na takie obrazy, skupiła wzrok na St. Ravenie, chociaż to z kolei budziło w niej całe mnóstwo innych, niepożądanych myśli.

Rozległ się krzyk kobiety. Jakiś mężczyzna stękał.

Gwałtowny ból sparaliżował nogi Cressidy i zaatakował intymny, palący ogniem fragment jej ciała.

Czy to stłumione przekleństwo padło z ust St. Ravena?

Otaczające ją ramię stężało, pociągnął ją pospiesznie przez korytarz. Wpadli na grupę ludzi. Grupę? Plątaninę ludzkich ciał. Jedna z młodziutkich ladacznic klęczała na podłodze, całując... Nie! Niemożliwe! St. Raven zmusił ją, żeby minęli tych ludzi jak najszybciej. Może nawet ją niósł. Nogi miała jak z waty, w każdej chwili mogła potknąć się i upaść na ziemię. A tam mógłby...

Był łotrem.

Zrobiłby to, prawda?

Czuła pulsowanie tego miejsca w głębi jej ciała, pospieszne, jak bicie serca. Przystanął w pustym korytarzu.

- Czy przychodzi ci do głowy jakieś miejsce w tym domu, gdzie moglibyśmy znaleźć trochę prywatności? W piwnicy? Na strychu?

W jego głosie słychać było desperację.

Podniecenie ogarnęło jej roztrzęsione nerwy i rozpalone ciało. Mówił przecież, że nie będzie robił publicznej demonstracji, a teraz rozpaczliwie pragnął prywatności.

- Nie w kuchni, bo jest tam służba - wyjaśniła.

- Na strychu jest składzik i pokoje służących.

- Słowa z trudem przechodziły jej przez gardło.

- Możemy tam spróbować.

- I mieć nadzieję, że inni nie wpadną na ten sam pomysł.

- Albo możemy wyjść na dwór.

- Dobra myśl. Którędy najszybciej wyjdziemy na zewnątrz?

Tym razem ona ruszyła przodem, tak samo jak on spragniona prywatności i tego, co może nastąpić później, nawet gdyby to miało być stoczenie się do piekła.

Gdy znaleźli się na dworze, westchnął głęboko.

- Dzięki Bogu.

Chłodne, świeże wiejskie powietrze ochłodziło rozpaloną, wilgotną skórę Cressidy, przywracając jej choć w części przytomność umysłu. Nadal coś w niej pulsowało i drżało, ale teraz potrafiła z tym walczyć. Oby!

Patrząc na jasno świecący księżyc, upomniała się, że nie chce oddać swojej cnoty temu łajdakowi podczas orgii!

- Prowadź - odezwał się. - Na pewno znasz teren, bo nawet przy pełni księżyca jest dość ciemno.

- Czego szukamy?

- Miejsca, gdzie będziemy mogli doczekać do północy, nie wpadając na innych.

Północ. Konkurs.

- Ale mówiłeś, że nie weźmiemy w nim udziału.

- Naturalnie, że nie. Jednak wtedy możemy mieć większe szanse. Jeśli nie zabierzemy klejnotów przed konkursem, to zdobędziemy je po zawodach. Zwycięzcy będą pewnie jedyną w miarę trzeźwą parą pośród obecnych, która mogłaby coś zauważyć.

Takie proste i mogło im się udać. A do tego czasu mieli jeszcze godzinę...

- To gdzie idziemy? - ponaglił ją.

- Do stajni? Nie. Będą tam stajenni. Do browaru?

- Może lepiej nie. Strasznie tam śmierdzi.

- A szopa?... Może być zamknięta. Pralnia...

- Przebiegła w myślach cały dom. - Piekarnia! - zawołała. - Nawet jeśli używano jej wcześniej, to wątpię, żeby teraz ktoś jeszcze piekł tam chleb. A w zapachu pieczonego chleba nie ma nic nieprzyjemnego.

- Zupełnie nic. Prowadź więc, Roksolano. Ujął ją za rękę, wyraźnie oczekując, żeby go powiodła do piekarni. Ruszyła zatem, delektując się dotykiem tej ciepłej dłoni. Czując suchość w ustach, poprowadziła go dookoła rozpalonego, tętniącego życiem, gwarnego domu.

Niektórzy goście również wyszli na zewnątrz. Pogrążone w cieniu zakątki i krzaki zdawały się żyć własnym, sprośnym życiem, pełnym chichotów i postękiwań. Nieprzyzwoita wyobraźnia podpowiadała jej, żeby zaciągnąć księcia St. Raven w zarośla. Zmuszała się, aby myśleć o błocie, gałęziach i mrówkach.

W pobliżu stajni rosły pokrzywy.

Myśl o pokrzywach, Cressida Szybko zastąpią jedno swędzenie innym.

Jeśli chodzi o hałas, w stajniach nie było o wiele lepiej niż w głównym budynku. Wszędzie stały powozy z dyszlami opuszczonymi na ziemię, na pobliskich łąkach pełno było koni, a wszyscy woźnice i chłopcy stajenni zgromadzili się w stajni, pijąc na umór w towarzystwie wrzeszczących kobiet.

- Teraz rozumiem, dlaczego odesłałeś powóz do wsi. Ale czy twoi ludzie nie będą mieli żalu o to, że ominęło ich takie wydarzenie?

- Mieliby więcej powodów, żeby użalać się nad sobą, gdybym ich wezwał i stwierdził, że są pijani. Czy piekarnia znajduje się przy kuchni?

Cressida przemknęła obok okien kuchennych i zatrzymała się przed drewnianymi drzwiami piekarni. Ostrożnie je otworzyła.

Powitała ją cudowna cisza i unoszący się wokół ciepły zapach upieczonego chleba, stanowiąc antidotum na to całe szaleństwo. To miejsce nie nadawało się na siedlisko grzechu.

Puściła jego rękę i przesunęła się dalej, w głąb bezpiecznego mroku.

- Myślałem, że twój ojciec zabezpieczył to miejsce jak zamek w Tower -odezwał się lord, zamykając drzwi i pogrążając ich w ciemnościach, rozjaśnianych jedynie blaskiem księżyca, wpadającym przez trzy małe górne okienka.

- Nie ma tu drzwi łączących piekarnię z resztą domu. - Odsunęła się od źródła pokusy.

- Ale są rzeczy, które można ukraść.

Przesunął się. Przeszedł w drugi koniec pomieszczenia. Uczucie ulgi zmieszało się z gorzkim rozczarowaniem. Modliła się, żeby nie okazać ani jednego, ani drugiego.

- Nie ma tutaj nic cennego. Miski, worki mąki, wałki...

- Zawsze znajdzie się ktoś gotów ukraść byle co.

- To prawda. - Zastanowiła się nad tymi słowami. - Może mój ojciec bardziej się boi, że ktoś go zamorduje w środku nocy niż że go okradnie. Nie sprawia wrażenia, żeby się nadmiernie przejmował swoją własnością.

- Rzeczywiście.

Usłyszała w jego głosie ostrą nutę potępienia, ale nie mogła się teraz z nim kłócić. Nie była pewna, czy ma jakieś argumenty. Potarła dłońmi ramiona.

- Z opowieści mojego ojca wynikało, że wiele razy w życiu zdobywał i tracił fortunę, chociaż nie w czasie gry w karty, ale na skutek transakcji handlowych. Twierdził, że w Indiach człowiek obdarzony inteligencją i odwagą wiele może osiągnąć.

- A w Anglii, chociaż przy grze w karty postawił cały majątek, zabezpieczył klejnoty.

W srebrzystej poświacie Cressida widziała tylko zarys jego postaci pod oknem. Krążył po pomieszczeniu, zapewne dotykiem usiłując poznać jego rozkład. Cressida obserwowała go, przywołując w pamięci, co wiedziała o piekarni. Wielki stół do wyrabiania, formowania i wałkowania ciasta. Kredens przy ścianie z wałkami, miskami i mniejszymi formami do pieczenia.

- Awanturnik, ale niemający chęci rozstawać się ze wszystkim, co posiada -zauważył. - Ciekaw jestem, dlaczego popełnił ten błąd.

- Jest krótkowidzem, tak jak ja.

- Albo chciał wszystko stracić. Cressida wbiła wzrok w jego cień.

- To absurd!

- Doprawdy? Z moich obserwacji wynika, że ludzie często dostają to, czego naprawdę pragną, choćby z początku wydawało się inaczej. Są tacy, którzy nie mogą znieść spokoju i niszczą go zawsze, gdy tylko im się przydarzy. Może twój ojciec czul się więźniem monotonnego życia w Anglii i próbował przed nim uciec w jedyny znany sobie sposób.

- Koniecznie wdając się w nową awanturę? - powiedziała z niedowierzaniem, uderzona trafnością spostrzeżenia. - Ale co z nami? Co z moją mamą?

- Może dlatego nie odzyskuje władzy nad swoim mózgiem. Może zapomniał... Nie. Przecież oszalał z wściekłości, gdy okazało się, że klejnoty przepadły, prawda? Miały być dla ciebie i twojej matki. Musiał się czuć tak, jakby dla zabawy drażni! tygrysa, a skończyło się na tym, że zwierzę pożarło mu najbliższych.

Cressida uniosła dłonie do twarzy. Namacała maskę i welon. Zdjęła je i upuściła na podłogę. Chciałaby bardzo móc zaprzeczyć analizie St. Ravena, ale jego słowa zawierały tyle prawdy. Nie znała dobrze swojego ojca, ale wyczuwała w nim rosnący niepokój. Na pewno chciał wrócić do Anglii, połączyć się z żoną i dzieckiem i jako sir Arthur, bogaty nabab, zakosztować życia w najwyższych kręgach towarzystwa. A po roku atrakcja nowości zbladła. Dlaczego więc grając w karty, postawił wszystko, i czy wiedział, co robi?

- Te opowieści o zdobytym i utraconym majątku. Ryzykowanie życiem. Sądzisz, że wiedział, co robi? Ze szukał ryzyka?

- Któż to może wiedzieć? Ale znałem takich ludzi. Nigdy się do tego nie przyznawali. Narzekali na brak szczęścia, ale nie przestawali robić tego, co ściągało na nich nieszczęście. - Przesunął coś z hałasem. - Co to za wielkie drewniane pudło?

Ucieszyła ją zmiana tematu.

- To koryto do zagniatania ciasta. Od czasu do czasu zaglądałam tutaj, żeby popatrzeć, jak się piecze chleb. Fascynowało mnie to. Nigdy wcześniej nie widziałam, jak się to robi. W Matlock kupowałyśmy chleb w sklepie przy głównej ulicy.

Zabrzmiało to szalenie prowincjonalnie. Była przekonana, że książę St. Raven nigdy nie kupował chleba w sklepie.

- Uwielbiałem piekarnię w Lea Park - odezwał się, jakby potwierdzając jej przypuszczenia. - Nie dochodziłem nigdy, jak się go piecze, ale zawsze ciepły, cudownie pachnący chleb stanowił wielką atrakcję dla wygłodniałych chłopców.

- Lea Park jest twoim domem?

- Co to jest dom?

Skoncentrowała się na tym dziwnym pytaniu.

- Dom jest tam, gdzie znajduje się twoja rodzina.

- Twój ojciec był w Indiach, a nie uważałaś, że tam jest twój dom.

- W takim razie dom to jest miejsce, gdzie człowiek dorasta.

- Dopóki się nie przeprowadzi.

Zmieszała się. Rozmowa się nie kleiła. Już sam jego głos powodował, że zaczynała ją piec skóra, a oddech stawał się głębszy. Ręce wyrywały się, żeby go dotknąć. Aż się zachwiała, czując potrzebę przytulenia twarzy do jego torsu, wdychania zapachu drewna sandałowego, którego nutę wyczuwała nawet teraz, pomimo dominującej woni pieczonego chleba...

Cofnęła się, podeszła do dużego, jeszcze ciepłego pieca chlebowego i skoncentrowała się na słowach lorda, których nie zrozumiała.

- Lea Park jest więc twoim domem? Gdzie się wychowywałeś? Zobaczyła, że przysiadł, chyba na blacie, ciągnącym się pod oknami.

- Nie. Dorastałem w Somerset, w domu zwanym Cornhallows, małym dworku, niewiele różniącym się od tego, gdzie teraz jesteśmy. Nie było w nim piekarni, bo dom stał niemal w samej wsi, gdzie mieszkał piekarz.

- Kupowałeś więc chleb w sklepie.

Nie odpowiedział od razu. Wyczuła, że jej uwaga go zaskoczyła.

- Miły dom, sądząc po twoim opisie - dorzuciła pospiesznie.

- Owszem, dopóki nie zginęli moi rodzice. Gwałtowna fala bólu zdawała się przepływać z jego ust prosto do jej serca.

- Jak zginęli?

- Utonęli przy przeprawie przez Severn.

- Razem? - Nie była w stanie sobie tego wyobrazić.

- Próbowałem pozostać w Cornhallows, ale oczywiście nikt nie zwracał uwagi na dwunastolatka.

Cressida głęboko zaczerpnęła tchu, myśląc o tamtym nieszczęśliwym dziecku. Dwanaście lat. Nic dziwnego, że zapytał, co to jest dom.

- Twój ojciec nie był księciem?

- Tytuł książęcy miał mój wuj i już wówczas byłem jego spadkobiercą.

- Przeniosłeś się więc, żeby z nim zamieszkać? W Lea Park?

Brzmiało to dziwnie. Niewiele wiedziała o księciu St. Raven, ale Lea Park jakoś zupełnie do niego nie pasował.

Nagle ogarnęły ją wspomnienia. Książę widziany z pewnej odległości w teatrze, na balu, na raucie, na podwieczorku. Wesoły, uśmiechnięty, kipiący życiem, zdawał się centralną postacią każdego wydarzenia towarzyskiego.

- Lea Park jest siedzibą księcia Arran. Był przyjacielem mojego ojca i zgodził się mną zaopiekować. Otrzymałem wykształcenie razem z jego synem i dziedzicem. Nauczyłem się, jak być księciem.

Życzliwa rozmowa okazała się antidotum na chuć, ale Cressidę ogarnęło następne szaleństwo. Teraz rozpaczliwie pragnęła poznać tego człowieka, zrozumieć go.

Pomóc mu.

Cóż, nowe wariactwo, któremu nie potrafiła się oprzeć w pachnącej świeżo upieczonym chlebem ciemności.

- Dlaczego nie zamieszkałeś ze starym księciem St. Raven? Usłyszała gorzki śmiech.

- Nie byłem najpopularniejszą osobą w rodzinnym gnieździe Mount St. Raven. Mój ojciec i książę skakali sobie do oczu niemal od dnia narodzin. Książę, bo w moim domu nigdy nie nazywano go inaczej, był o dziesięć lat starszy od mojego ojca i stale okazywał mu swoją wyższość. Ojciec zawsze odmawiał podporządkowania się bratu. Był lekkoduchem i obrazoburcą.

- Republikaninem? - zapytała zdziwiona.

- Nie zagorzałym, ale każdy wróg księcia był przyjacielem ojca. Dwunastolatek nie rozumie takich spraw, ale tata zostawił po sobie rodzaj dziennika, gdzie opisał swoją sympatię wobec rewolucji francuskiej. Nie ulega wątpliwości, że wiwatowałby przy gilotynie ścinającej głowę księcia.

- Och, na pewno nie!

- Nigdy się tego nie dowiemy. Ale chyba nie chcesz wysłuchiwać niechlubnej historii mojej rodziny.

Ależ chciała. Chciała wiedzieć o nim wszystko.

- Cała Anglia rzuciłaby się na intymną historię twojej rodziny, mości książę.

Została nagrodzona wybuchem śmiechu, który brzmiał szczerze.

- No dobrze. Mój ojciec i książę nienawidzili się nawzajem, co miało wpływ na sukcesję. Książę uważał za swój święty obowiązek trzymanie na odległość swojego zwariowanego brata. Muszę przyznać, że trochę mu współczuję, gdy pomyślę o rewolucyjnych przekonaniach, z którymi obnosił się mój tata. Dla księcia każda córka była koszmarnym rozczarowaniem, którego nie omieszkał okazywać swojej żonie. Nie należała do osób, które spokojnie znosiłyby jego niezadowolenie, więc stała się szorstka i zgorzkniała. Bogu dzięki, bo z tego powodu nie zostałem posłany do Mount St. Raven. Przysięgła, że nigdy nie zamieszka ze mną pod jednym dachem.

- Co za głupota. Gdyby była miła, mógłbyś się stać dla niej jak syn. Roześmiał się ponownie.

- Droga Cressido... Uważasz, że był z niej matczyny typ? Nawet księżna Arran widywała swoje dzieci przez godzinę dziennie, dopóki nie osiągnęły wieku, kiedy stały się interesujące. Myślę, że moja ciotka miała jeszcze mniejszy kontakt z dziećmi. Jej córki od urodzenia przebywały w oddzielnym domu, dopóki nie rozpoczęły pobierania nauk. Wtedy przeniosły się do Mount St. Raven i codziennie stawały przed matką, która egzaminowała je z postępów w przyswajaniu zasad zachowania prawdziwych dam. Chyba nie jest to życie, jakie toczyło się w Matlock.

- Nie ma powodów do szyderstwa. Przypuszczam, że również nie takie życie wiodło się w Cornhallows.

- Słusznie. Ale mój ojciec był szalonym republikaninem.

- Twój ojciec wydaje się zdrowszy na umyśle od swojego brata.

- Być może. Mówiono mi, że na wieść o moich narodzinach wuj dostał piany na ustach. Podejrzewam, że ojciec z ochotą przedefilowałby przed księciem z szóstką synów. Pewnie mógłby w ten sposób wpędzić go do grobu. Ale ożenił się późno i miał na tyle zdrowego rozsądku, żeby nie brać sobie młodej żony. Moja matka miała trzydzieści pięć lat, gdy ją poślubił, i była niezależną, inteligentną kobietą.

Cressida rozpoznała nutę prawdziwej, głębokiej czułości. Czyżby pod maską cynizmu i goryczy nadal krwawiły rany po wstrząsającej stracie w dzieciństwie?

- Nie mogła mieć więcej dzieci?

- Najwyraźniej nie. Po urodzeniu mnie dwa razy poroniła. Mój ojciec niewątpliwie dopilnował, żeby więcej nie zaszła w ciążę, bo była dla niego cenniejsza niż punkty zdobywane w rywalizacji z bratem. Zresztą i tak osiągnął swój cel. Jego potomni, a nie progenitura brata, będą dziedzicami książęcego tytułu. Przedwczesna śmierć mojego ojca musiała być dla księcia i księżnej pewną pociechą.

Żałowała, że nie znajduje się bliżej niego, pod każdym względem, i że nie może dotykiem okazać mu swojego współczucia.

- Czy naprawdę tak bardzo was nienawidzili?

- O tak. Spotkałem ich kiedyś w Londynie. Miałem wtedy osiemnaście lat i pamiętam bijącą od nich nienawiść. Książę po prostu patrzył przeze mnie, jakbym był przezroczysty, ale księżna... Myślę, że wbiłaby mi sztylet w serce, gdyby tylko miała nadzieję, że uda jej się uniknąć szubienicy.

Było to dla Cressidy nie do pojęcia.

- Ale Lea Park było dla ciebie domem?

- Dzięki Peckworthom. Są bardzo miłą rodziną. Peckworth. Cressida szybko skojarzyła nazwisko.

- Lady Anne Peckworth! Córka księcia Arran.

- Znasz ją?

Omal nie wybuchnęła śmiechem, chociaż właściwie mogłoby się zdarzyć, że zaangażowałaby się w jakąś działalność charytatywną razem z córką księcia. Był to jeden ze sposobów, żeby wedrzeć się w krąg możnych tego świata.

- Widziałam cię z nią w Drury Lane. Na premierze Śmiałej Damy.

I pocałowałeś ją w rękę w taki sposób, że mogłoby mi to złamać serce, gdyby mi na tobie zależało.

Cressida skupiła się na wspomnieniu St. Ravena i lady Anne, którzy czule patrzyli sobie w oczy. Jeśli kiedykolwiek ogarnie ją choćby najmniejsza pokusa, żeby się idiotycznie rozmarzyć, tamten obraz powinien jej przypomnieć, że książę jest już zajęty

Próbowała obudzić w sobie współczucie dla biednej lady Anne związanej z tym próżnym łajdakiem. Ale nie udało jej się.

- Zabawna sztuka, prawda?

Jego słowa wyrwały ją z rozmyślań.

- Zabawna? Raczej szokująca. Mojej mamie się nie podobała, ale ojciec ryczał ze śmiechu.

- A ty?

Przypominając sobie tamten wieczór, była zdumiona, że tyle uwagi poświęciła scenie, skoro mogła nie odrywać od niego oczu.

- Sądzę, że nie zrozumiałam paru celnych aluzji.

Dostrzegła, że się przesunął. Zobaczyła i usłyszała, że ruszył przez ciemne pomieszczenie w jej stronę, chociaż jego buty były niemal bezszelestne.

- Czy teraz są bardziej zrozumiałe? Powietrze nagle zgęstniało.

- Trochę.

Zapamiętała żart ze sztuki o dumnych ptaszkach, który teraz zaczął mieć dużo więcej sensu. Znów poczuła się frywolnie. A książę był tuż-tuż. Cel ich przybycia. Zadanie do wykonania. O tym myśl, Cressido!

- Co teraz zrobimy? - wyrzuciła z siebie niemal bezgłośnie.

W pomieszczeniu znajdował się tykający zegar, żeby piekarze wiedzieli, ile czasu bochny chleba siedzą w piecu. Jednak w skąpym świetle nie widziała, która jest godzina. Nadal musieli jakoś spędzić ponad pół godziny, a St. Raven był za blisko. Ledwie parę kroków od niej.

Odwróciła się, próbując niepostrzeżenie go uniknąć. Dotknęła ręką drzwiczek od pieca i drgnęła, spodziewając się oparzenia, ale poczuła, że są jedynie ciepłe. Otworzyła je. Oddzieliło ich gorące, aromatyczne powietrze, które wydobyło się z pieca.

- Musieli upiec te wszystkie bułeczki i ciastka wcześniej. - Soczyste ciastka. Długie bułeczki...

Nie myśl o takich rzeczach!

Okrążył otwarte drzwiczki i zbliżył się do niej.

Potrzebowała nowej bariery.

- A lady Anne?

- Co lady Anne?

- Krążą plotki, że się pobierzecie. Znajdował się centymetry od niej.

- Plotki są nieprawdziwe, jak zwykle. Jest moją przyszywaną siostrą i kocha kogoś innego.

Oszalałe serce Cressidy podskoczyło z radości. Nagle zapytał:

- Jesteś zazdrosna?

- Nie! - Cressida usiłowała się cofnąć, ale znalazła się w pułapce, za otwartymi drzwiczkami od pieca.

- Dziś w nocy działamy ramię w ramię, Cressido. Nic więcej, ale też nie mniej. I chciałbym cię trzymać w ramionach.

Zrobił kolejny krok, więżąc ją pomiędzy gorącą twardością swojego ciała a gorącą twardością pieca. Oparł ręce po obu stronach jej głowy i pochylił się, żeby ją pocałować.

To było złe. Co gorsza, to była głupota. Cała ta opowieść o rodzinie, o cierpieniach w dzieciństwie mogła być łajdackim podstępem, mającym na celu zmiękczenie jej. Sugerowała bliskość, której nie było.

Jednak ostrzegł ją, jak widzi ich relacje. Nie więcej i nie mniej. Mieli tę noc i tylko tę noc. Zorientowała się, że jej usta szepczą coś bezdźwięcznie. Bez względu na to, co robili, jej niepokój rozgorzał na nowo.

- Co robisz?

- Sprawiam ci przyjemność - mruknął. - Zaufaj mi. Poddaj się rozkoszy.

- Nie powinnam. Nie powinniśmy. Co my robimy?...

- Doświadczamy. Badaj ze mną, nimfo, a zaznamy wszelkich rozkoszy...

- Marlowe. Bardzo nieprzyzwoity wiersz. Cofnął się nieco, ale jego ręce nadal ją więziły.

- Nie uciekaj przed tym, Cressido. Masz nazwisko i serce badacza. Poznaj mnie, Cressido Mandeville. - Musnął ustami jej wargi, zadając jej większe męki niż przy pocałunku.

- Śmiało, skarbie. Poznawaj. Obiecuję ci bezpieczny powrót do portu. Przesunął ręce w dół, żeby pochwycić jej dłonie i położyć na swoim ciele.

- Wyciągnij mi koszulę.

Dobrze, że opierała się plecami o piec, bo inaczej mogłaby się osunąć na ziemię. Zaciskając dłonie na jej rękach, centymetr po centymetrze wyciągnął satynową koszulę ze spodni, po czym, o Boże, przycisnął jej ręce do swojej gorącej skóry.

Przez chwilę przytrzymał je tam, a potem przesunął w górę, na jej ramiona, żeby lekkimi muśnięciami gładzić szyję.

Mogła jedynie wygiąć się i oprzeć głowę o piec. Nie mogła się powstrzymać, żeby zgiętymi palcami nie przejechać po jego miękkiej, gładkiej skórze.

Doświadczonymi palcami głaskał jej szyję, wędrując aż do nasady rozpuszczonych włosów, gdzie jego delikatny dotyk wzniecał magiczne iskry. Przyciągnęła go bliżej do siebie.




































Rozdział 11



Tris uśmiechnął się i pogłębił pocałunek. Od wielu godzin Cressida Mandeville przyprawiała go o szaleństwo, a teraz nagle była gotowa z nim igrać. Cóż, wcześniej pozostawił ją niezaspokojoną. Bardzo nieelegancko. Nagle odsunęła się od niego.

- Boję się.

Jej ucieczka umożliwiła mu dostęp do guzików kaftana. Zakradając się tam palcami, zapytał:

- Czego, skarbie?

- Tego.

Odpiął pierwszy guzik.

- Chcesz przerwać?

- Nie...

Uśmiechnął się, słysząc w jej głosie wahanie, i rozpiął kolejny guzik. Złapała go za rękę.

- Nie możemy! Co będzie, jeśli... jeśli zajdę w ciążę?

- Nie zajdziesz. Obiecuję.

Pomimo usiłowań Cressidy, żeby nad nim zapanować, udało mu się rozpiąć następny guzik.

Zacisnęła ręce na brzegach kaftana, żeby się nie rozchylił.

- Każdy łajdak by to powiedział. Pozwól mi odejść. Zastygł, ale się nie cofnął.

- Ufasz mi, Cressido.

- Nieprawda!

- Czemu więc jesteś tu ze mną? Dlaczego jesteś pewna, że nie popchnę cię w objęcia Croftona? I że nie ukradnę waszych klejnotów?

- Jesteś bogaty. Klejnoty niewiele by dla ciebie znaczyły.

Czuł jej przyspieszony oddech. Aby dać jej czas, wsunął rękę pod brzeg okrycia od dołu. Zaczął drażnić paznokciami skórę na jej bokach. Kiedy głęboko wciągnęła powietrze i poruszyła biodrami, był już pewien, że sprawa wymaga jedynie cierpliwości. On zaś potrafił być bardzo cierpliwy, zdobywając to, czego pragnął.

- Nie mam pojęcia, ile warte są te klejnoty, ale przydałoby mi się więcej pieniędzy.

- Chociaż jesteś księciem?

- Uwierzysz mi, gdy ci to wytłumaczę? - Pochylił głowę i wtulił usta w jej szyję.

- Tak.

- Bo mi ufasz - stwierdził, po czym polizał ją za uchem. Usłyszał, że wstrzymała oddech.

Czekał.

- Chyba tak.

Zachwycała go opryskliwa niechęć w jej głosie, gdy jednocześnie każdy ruch jej ciała dowodził, że pragnie tego, co z nią robił. I o wiele więcej.

- Zaufaj mi więc teraz, skarbie. Wyrusz ze mną w tę podróż. Możemy wiele robić, nie ryzykując poczęcia dziecka. Zaufaj mi...

Odsunął na bok zaciśnięte na kaftanie dłonie dziewczyny, odszukał jedną słodką, pełną pierś i kciukiem potarł brodawkę.

Z ust Cressidy wyrwał się jęk. Wspięła się na palce. Nie udało mu się powstrzymać cichego, triumfalnego śmiechu.

- Widzisz?

- Tak...

Przesunął dłonie na ramiona dziewczyny i zaczął ściągać jej kaftan... Przyłożyła obie ręce do piersi i cofnęła się.

Zaskoczony, zrobił krok do tyłu i, przyzwyczaiwszy wzrok do panujących ciemności, przyglądał się, jak dziewczyna zakrywa się kaftanem, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami.

Przerażona.

Przerażona.

Dobry Boże!

Podniósł do góry ręce.

- Już dobrze. Dobrze. Do niczego cię nie zmuszę. - Serce waliło mu tak, jakby od jej odpowiedzi zależało całe jego życie.

Spuściła wzrok i zajęła się pozłacanymi guzikami. Chciał jej pomóc, ale zachował dzielącą ich odległość.

- Myślałem, że ci się to podoba. Zamarła.

- Podobało mi się - wyszeptała. Wzruszyła go jej szczerość. Cressida szybko zapięła pozostałe trzy guziki i spojrzała na niego.

- Ale to nie byłoby właściwe. Musisz wiedzieć, że to byłoby złe.

- Powiedziałem ci, że nie zrobiłbym ci dziecka.

- To nie ma nic do rzeczy! Przynajmniej... - Wbiła w niego wzrok. - Nie jestem pewna, czy mówimy tym samym językiem.

Jej słowa go zmroziły. Miała rację. Panna Mandeville z Matlock miała absolutną rację. Szaleństwem było wyobrażać sobie coś więcej, niż ta donkiszotowska awantura.

- Rzeczywiście musieliśmy mówić różnymi językami. Wydawało mi się, że słyszałem, jak mówiłaś, iż mi ufasz.

- Bo ufam. Ale to jest złe. Może nie w twoim świecie. Ale w moim. W moim świecie ludzie, przyzwoici ludzie, nie robią takich rzeczy.

- Zdziwiłabyś się.

Ta rozmowa powinna go rozbawić. Czemu więc serce waliło mu jak młotem? Czemu ta przepaść pomiędzy nimi sprawiała mu taki ból?

- Sądzę, że się rozumiemy - rzekł z maksymalnym spokojem, na jaki mógł się zdobyć. - Bronisz swojemu ciału zaspokojenia naturalnych pragnień, panno Mandeville, bo moralność z Matlock wzięła w tobie górę.

- Tak właśnie powinno być!

- Nonsens. Zasady przyzwoitości są krępującym gorsetem. Skoro jednak dobrze się czujesz w nim zamknięta, to niech tak zostanie.

Chciał, żeby te słowa zabrzmiały spokojnie, ale biła z nich gotująca się w nim złość. O Boże, jakże potrzebował teraz mądrych decyzji. Jak bardzo chciał jej pokazać, że to wszystko nie ma znaczenia.

Oderwał od niej wzrok i spojrzał na zegar.

- Za piętnaście minut wybije północ. Czas zdobyć twój drugi skarb. Rozejrzał się i dostrzegł jasny stos upuszczonych na podłogę welonów.

Dlaczego je zdjęła, jeśli nie po to, żeby go zachęcić? Podniósł je i podał dziewczynie.

Cressida wyrwała mu je z ręki. Chciała, powinna być na niego zła, za szyderstwa, za próbę ukazania cnoty jako głupoty. Musiała pozbierać myśli, ale jej rozczarowane ciało rozpraszało ją, sugerując, że niemożliwe nadal jeszcze może stać się możliwe...

Miała rację. Wiedziała o tym. Musi w to wierzyć.

Jednak St. Raven był wściekły, a nawet więcej niż wściekły.

To musiała być kolejna łajdacka sztuczka. To nie jej wina, że nie należała do jego świata i nie chciała uczestniczyć w jego sprośnych grach.

Powinna włożyć na powrót welony trzymane w drżących rękach. Nie była pewna, czy da radę. Ale za żadne skarby nie może poprosić go o pomoc.

Jakby wyczuwając jej nastrój, odsunął się jeszcze bardziej i pozwolił, żeby skierowała się na środek pomieszczenia. Podeszła do ogromnego stołu i upuściła na blat trzymane w dłoniach zasłony. W jakiej kolejności? Najpierw welon na głowę. Nie, pierwsza zasłona na twarz. A może maska? Nie, maska przytrzymywała welon. Trzęsącymi się rękami usiłowała zawiązać z tyłu głowy tasiemki mocujące kwef.

- Pozwól, że ci pomogę. - O dziwo, zabrzmiało to jak prośba.

Być może dlatego odpowiedziała:

- Dobrze.

Znów zaczął przemieszczać się bezgłośnie, ale poczuła, że się zbliża. Była zatem przygotowana i nie zadygotała, gdy dotknął jej rąk, przejmując od niej tasiemki, gdy jego palce, wiążąc supełek, poruszyły jej włosy.

Była boleśnie świadoma jego ostrożności i tego, że nie zbliżał się do niej bardziej, niż to było niezbędne, chociaż wcześniej napierał na nią całym ciałem, prowokował, całował jej szyję...

Cóż, jesteś idiotką, Cressido Mandeville. Tylko czy głupotą były wcześniejsze wydarzenia, czy też to, co działo się teraz?

Odwrócona do niego plecami, wzięła błękitny welon, strząsnęła go, owinęła wokół głowy i pozwoliła, żeby zawiązał jej maskę, mającą przytrzymywać welon na miejscu. Na powrót stała się Roksolaną, królową haremu, żoną Sulejmana...

Odsunął się od niej. Poczuła pustkę w miejscu, gdzie jeszcze chwilę wcześniej stał koło niej. Teraz, gdy jasno przedstawiła księciu swoje poglądy, nie będzie się jej więcej narzucał. Naprawdę mówili innym językiem.

Odwróciła się do niego.

- Przepraszam.

- To ja powinienem przeprosić, że cię zdenerwowałem.

- Nie zdenerwowałeś mnie... - Tu przerwała, bo było to kłamstwo. Choć może mówili o różnych odmianach zdenerwowania.

Wbrew rozsądkowi marzyła choćby o szczątkowej bliskości, jaka łączyła ich jeszcze niedawno. Szukała wytłumaczenia.

- Nie byłam sobą. Na pewno wydawało ci się, że... - zagryzła wargi. -Chyba to efekt alkoholu w tamtym napoju.

- W trunku Croftona? Ale przecież ledwie upiłaś parę łyków.

- Wypiłam cały pucharek. Lokaj zastąpił pusty kielich następnym.

- Dobry Boże. - Jednak się roześmiał. - Biedna Cressida! To był silny afrodyzjak, moja droga. To on przyczynił się do tego parzenia się na korytarzu. Nawet na najdzikszych przyjęciach ludzie zwykle szukają trochę więcej wygody.

- Afro...

- Aphrodisiakos - podpowiedział. To musiało być greckie słowo. - Od Afrodyty, bogini miłości, a dokładniej bogini seksualnej rozkoszy. Wybacz mi, Cressido. Nie wiedziałem...

- To moja wina. Skąd mogłeś wiedzieć. Afrodyzjak. Źródłem tej palącej żądzy miał być jedynie napój? Przypomniała sobie tamte chwile w salonie i jak zdesperowana była wówczas. Gdyby wtedy nie przestał, czy miałaby siłę, żeby się pohamować?

- Dziękuję - rzuciła.

- Nie masz mi za co dziękować - rzekł szorstko. - Nigdy nie powinienem cię tu zabierać, a skoro już cię tu przywiozłem, należało cię lepiej strzec. Nigdy też nie powinienem był się tak wobec ciebie zachowywać. Powinienem był wiedzieć, że nie tego pragnie taka kobieta jak ty.

Kobieta jak ty. Lady Matlock. Uwięziona w Matlock. Ale lady Matlock chciała tego i wcale nie była taka pewna, czy był to tylko wpływ afrodyzjaku. Poczuła dreszcz pokusy. Zdusiła ją.

- Jest już niemal północ - stwierdziła.

- Tak. Powinniśmy iść. Gdy tylko ktoś wygra figurkę, będziemy mogli zabrać klejnoty i ta cała afera się skończy.

Skończy się.

- Jakie to dziwne, że po tym wszystkim końcówka będzie taka prosta. Zaśmiał się.

- Uwierzę w to dopiero wtedy, gdy już będzie po wszystkim.

- Uda się, wasza książęca mość.

- St. Raven.

- St. Raven - poddała się.

- Tris - powiew powietrza przyniósł do niej szept, niby zaproszenie do grzechu.

Zacisnęła usta. Nie ustąpi. Czyżby bała się jego imienia?

- Mogłoby mi się wyrwać w publicznym miejscu - zaczęła wyjaśniać. Ale takie tłumaczenie również było niepoważne. - Ale nie sądzę, żebyśmy się mieli spotkać w publicznym miejscu.

- Od czasu do czasu uczestniczę w balach i przyjęciach.

Mogła zwrócić mu uwagę, że podczas wielu tygodni spędzonych w Londynie w czasie trwania sezonu balowego panna Cressida Mandeville nigdy nie została przedstawiona księciu St. Raven. Zamiast tego powiedziała

tylko:

- A ja wrócę do Matlock.

- Podejrzewam, że Matlock nie jest zabarykadowane przed obcymi.

- Czujesz potrzebę wzmocnienia się u wód?

- Po tym wszystkim? Bez wątpienia.

Ten żart złamał jej serce. Gdyby mogli pozostać przyjaciółmi.

- Czas na nas, jeśli mamy się dowiedzieć, kto wygra moją figurkę, St. Raven - przypomniała mu.

- Tak. - Jednak nadal się nie ruszał. W końcu powiedział: - Pozwól, że zostanę twoim przedstawicielem, Cressido. Pozwól mi się tym zająć, a ty zostań tutaj.

Poczuła naglą ulgę i dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, jak bardzo nie chciała wracać do tego obrzydliwego domu.

- Będziesz tu bezpieczna. Wszyscy będą obserwować konkurs.

- A co, jeśli będziesz miał szansę pochwycić rzeźbę tylko na krótką chwilę?

- Powiedz mi, jak ją otworzyć. - Zerknął na zegar. - Szybko. Zebrała myśli.

- To nie takie łatwe. Wszystkie figurki mają gładkie podstawy. Musisz wsunąć coś cienkiego, paznokieć albo wąskie ostrze, pod pas mężczyzny, na środku pleców. Jednocześnie pociągnij za jego pięty. Jeśli uda ci się to zrobić, poczujesz lekki luz, naprawdę bardzo lekki. Wtedy przekręć nogi mężczyzny w lewo, a skrytka się otworzy.

- Z tego, co mówisz, wynika, że nie otworzy się przypadkiem. Jak długi ma być ten paznokieć?

Przypomniała sobie jego paznokcie na swojej skórze. Z trudem opanowała drżenie.

- Chyba dłuższy niż twoje. A twój sztylet?

- Może być za gruby. Może sztylet z gabinetu?

- Tak, tamto ostrze na pewno się nadaje. Korzystałam z niego, gdy ojciec demonstrował mi, jak się otwiera skrytkę.

- Musimy mieć nadzieję, że nikt jej jeszcze nie opróżnił. Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?

- Nie. Najważniejsze, żebyś rozpoznał właściwą statuetkę.

- Pamiętam. Kapelusz i pas.

W jego głosie brzmiał śmiech. Miała jednak wrażenie, że zwlekał z odejściem. Zbliżyła się do niego i popchnęła go.

- Idź już!

Miała wrażenie, że St. Raven uważnie jej się przygląda...

Chwycił ją za ramiona i pocałował - krótko, mocno, gorąco. I zniknął.

Cressida objęła się rękami. Bez niego mroczne pomieszczenie przestało być ciepłe i miłe. Najwyraźniej napój Croftona nadal jeszcze zaćmiewał jej umysł i sprawiał, że pragnęła tego, czego normalnie nigdy by nie chciała. Skupiła się na analizie sytuacji, w jakiej się znalazła. Musiała mu zaufać w sprawie zdobycia figurki w domu, ale sama powinna zadbać o swoje bezpieczeństwo.

Co będzie, jeśli ktoś wejdzie, jakaś para szukająca prywatności? Korciło ją, żeby wyjść na zewnątrz i popędzić za swoim doświadczonym przewodnikiem, ale za nic w świecie nie chciałaby się ponownie znaleźć w Stokeley Manor. Zamiast tego więc otworzyła szufladę w kredensie i namacała ogromny, drewniany wałek. Uzbrojona w ten sposób usiadła w miejscu, skąd widziała zegar. I czekała.




































Rozdział 12



Tris był zdumiony swoją niechęcią do powrotu do domu. Nie lubił takich imprez i to było jak skok do rynsztoka.

Zatrzymał się, czując smród. Wymiociny. Okrążył je.

Takie niesmaczne hulanki były typowe dla Croftona. Nadmiar bylejakości zamiast doskonałości. Ale czy mógł uczciwie stwierdzić, że wszystkie przyjęcia, które wydawał, kończyły się dużo lepiej?

Owszem, czasami i to tylko trochę lepiej. Jednak nigdy nie serwował takich napojów jak Crofton. To był trunek mający jak najszybciej wywołać ekstremalne zachowanie gości. Znak, że gospodarz nie był pewien sukcesu.

Tris miał ochotę posiać Croftona do diabla, za którego lord był przebrany, i żałował, że przywiózł tu Cressidę. Mógł ją przekonać, żeby została w Nun's Chase, ale wtedy pomysł zabrania jej tutaj wydawał mu się świeży i zabawny. Nawet do głowy mu nie przyszło, żeby strzec jej niewinnego umysłu. Nie uważał, żeby to było coś ważnego. Prawdę mówiąc, sądził, że niewinność była synonimem niebezpiecznej ignorancji.

Chyba jednak przeoczył kwestię cnoty.

Przechodząc przez drzwi wiodące do wnętrza domu, pomyślał, że to niedobre określenie. Brzmiało tak kaznodziejsko.

Może urok. Urok rozwijającego się kwiatu, świeżego, letniego poranka albo kawałka delikatnego, białego płótna. Coś, co należało hołubić, a nie brukać. Zaśmiał się sam z siebie. Natura sprawiała, że kwiat więdnął, poranek mijał, a na płótnie powstawały plamy, które trzeba było sprać. Taki był naturalny porządek. Ale nie należało go przyspieszać takim wydarzeniem, jak to przyjęcie Croftona.

To w ogóle nie powinno było się zdarzyć.

Był to dziwny wniosek, wziąwszy pod uwagę, że najprawdopodobniej to sukces biesiad, które sam organizował w Nun's Chase, podsunął pomysł Croftonowi.

Przerwał te rozważania i wszedł do domu.

Uderzył go smród. Tris niemal się przewrócił, potknąwszy się o nogi chrapiącego gladiatora. Gladiator leżał na równie nieświadomej niczego, na wpół nagiej, grubej kobiecie. Tris odsunął nieco mężczyznę, żeby kobieta się nie udusiła. Nie dostrzegł niczego, czym mógłby ją przykryć. Nie ulegało wątpliwości, że jest ladacznicą, nie podejrzewał więc, żeby jej na tym zależało.

Mijając innych gości, skierował się do gabinetu. Z ulgą otworzył drzwi i... natknął się na pirata parzącego się z dziwką, tą, która wcześniej głośno „domagała się fiuta". Leżała na biurku z uniesionymi kolanami i znudzonym, a może zmęczonym wyrazem twarzy. Żadne nie zwróciło uwagi, gdy zabierał z blatu nóż mądrości. Był to akt miłosierdzia, gdyż ostrze sztyletu w każdej chwili mogło wbić się w pośladki kobiety.

- No już! - zawołała. - Zabieraj się do roboty albo daj spokój!

Tris spojrzał w ich stronę i uniósł oczy do nieba. Pirat nie był w stanie nic zrobić. Ale to nie była sprawa Trisa, który zaczął się wycofywać z pomieszczenia.

Nagle dziewczyna zrzuciła z siebie Tivertona.

- Zjeżdżaj, ty zwiędnięty zboczeńcu!

- Zamknij się!

Tris zareagował instynktownie. Złapał uniesioną rękę Tivertona, wykręcił mu ją za plecy i odciągnął do tyłu. Dziewczyna zerwała się na równe nogi. Wyglądała młodo, ale koło ust miała groźnie wyglądającą ranę. Gdyby Tiverton był przy zdrowych zmysłach, przytomny, nigdy by jej nie tknął.

Cholerny Crofton.

- Daj jej odejść - odezwał się Tris najłagodniej, jak umiał.

- Zamorduję ją! - ryknął Tiverton, wyrywając się z uchwytu Trisa. - Nie jestem żadnym zboczeńcem!

Odwrócił się gwałtownie do St. Ravena, ale zachwiał się, oszołomiony trunkiem. Nie było szansy, żeby cokolwiek do niego dotarło. Tris jednym uderzeniem powalił go na podłogę i pomasował sobie knykcie, otarte podczas wcześniejszej bójki.

Czy to wszystko wydarzyło się dzisiaj? Najpierw rozbój na drodze, narzucanie się kobiecie, pijackie burdy.

Z tych rozmyślań wyrwało go uderzenie gongu. Potem usłyszał bicie zegara. Północ.

Tiverton chrapał, a ladacznica wymknęła się z gabinetu. Tris zatknął za pas nóż mądrości i skierował się w stronę salonu. Miał ochotę zabrać ze sobą ten sztylet, gdy będzie opuszczał Stokeley. Bardzo przydałoby mu się nieco mądrości.

Gdyby nie wiedział, gdzie rozgrywa się konkurs, na miejsce sprowadziłaby go wrzawa. Piski, śmiech, wrzaski. Goście Croftona zachowywali się jak dzikie zwierzęta w piekielnej otchłani.

W końcu okazało się, że zawody przeniosły się z salonu do holu, aby ludzie mogli wykorzystać schody i podest jako galerię. Przyniesiono jeszcze więcej świec. Tris pomyślał, że Stokeley Manor przeistoczy się w prawdziwe piekło, zanim jeszcze skończy się ta noc. Może tylko ogień mógłby oczyścić dom.

Crofton w czerwonym stroju diabła zajął centralne miejsce na podeście i z błyszczącymi oczami zaczął ponaglać swoich gości. Na szczęście przestano pić. Chyba wiązało się to z wyczerpaniem zapasu trunków, a nie ze zdrowym rozsądkiem i umiejętnością oceny sytuacji przez Croftona.

Statuetki zostały wystawione na stole na dole schodów.

Tris przestał zwracać uwagę na hałas i, ignorując toczące się już zawody, skoncentrował się na stole. Jego misja mogła okazać się znacznie prostsza, niż oczekiwał. Figurki nie stały już w jednym, równym rzędzie. Mogło mu się więc udać zabranie jednej z nich na wystarczająco długo, żeby ją opróżnić i nikt by tego nie zauważył. Zaczął się przesuwać w stronę stołu, przedzierając się przez pijany tłum.

Nagle ktoś naparł na niego. Spojrzał w dół, prosto w mocno wymalowane oczy Violet Vane, od której jak zwykle śmierdziało mdlącym, fiołkowym zapachem pudru.

Oparła rękę na jego piersi.

- Gdzie jest twoja słodka Turczynka, St. Raven? Szukasz teraz silniejszych wrażeń?

Złapał jej dłoń.

- Zmęczyła mnie. Na jakiś czas.

- Ciebie? Słyszałam wiele opowieści o tobie, mości książę. Potrzebujesz prawdziwej kobiety. Takiej, która dorówna ci siłą...

Aż go mdliło od okropnego zapachu. Do licha, czemu zachowywał się jak dżentelmen wobec takiej kobiety?

- Nie dzisiaj - powiedział.

Okręcił ją i popchnął w objęcia rzymskiego senatora. Ignorując jej pełne oburzenia okrzyki, ruszył w stronę stołu. Ale teraz oczy wszystkich skierowane były na niego. Cholera!

- O, St. Raven, jednak przyszedłeś wziąć udział w konkursie? - odezwał się Crofton.

- Tylko popatrzeć - odparł Tris.

Splótł ręce na piersi i oparł się o balustradę schodów w pobliżu stołu, modląc się, żeby uwaga ludzi skupiła się na trzech parach usiłujących odtworzyć jedną z pozycji. Oklaski świadczyły o tym, że komuś się powiodło. Tris się rozejrzał. Chyba nikt na niego już nie patrzył. Crofton łakomym wzrokiem obserwował rywalizujące pary.

Czas przystąpić do działania.

Uważnie przyjrzał się rzeźbom. Prawa noga uniesiona. Kapelusz i pas... Nie było jej!

Z bijącym sercem się rozejrzał. Nigdzie jej nie było! Przeliczył. Osiem.

A niech to wszyscy diabli! Czyżby konkurs rozpoczął się wcześniej? Jeśli tak, to dlaczego właśnie ta figurka była pierwsza? Pech. I kto ją wygrał?

Ignorując nagły wybuch entuzjazmu, omiótł wzrokiem zgromadzonych w holu i na schodach, wypatrując osoby trzymającej statuetkę.

Nie dostrzegł nikogo takiego.

Zauważył jednak mężczyznę w kostiumie błazna opartego o ścianę w pobliżu drzwi wejściowych. Dan Gilchrist. Przyzwoity człowiek i przyjaciel. Zaintrygowało go, co tutaj robił, ale bez względu na powód obecności Gilchrista dziękował za to niebiosom. Tłumiąc uczucie bliskie panice, Tris przepchnął się w stronę przyjaciela.

- Dzika zabawa - odezwał się, gdy dotarł na miejsce. Dan się skrzywił.

- O wiele za dzika.

Dan był miłym, pulchnym mężczyzną, a przy tym mądrym, ciężko pracującym urzędnikiem Home Office. Na tę noc wybrał strój błazna, ale wydawał się trzeźwy i może trochę znudzony.

- Dlaczego więc jeszcze tu jesteś? - zapytał Tris, nie chcąc od razu podjąć tematu, który go najbardziej interesował.

- Przyjechałem z Tivertonem i paroma innymi. Nie sądzę, żeby chcieli stąd zniknąć przed końcem przyjęcia.

Tris pomyślał o Tivertonie, być może nadal jeszcze nieprzytomnym.

Cressida. Jak miał jej powiedzieć, że pozwolił, by figurka zniknęła? Wszystko przez to, że się spóźnił. A spóźnił się dlatego, że stracił panowanie nad sobą i próbował ją uwieść, bo opacznie zrozumiał jej zachowanie, bo nie pilnował jej dość uważnie i wypiła ten przeklęty napój.

Jeszcze nigdy nie czuł się taki przegrany.

Chociaż jeszcze nie wszystko było stracone. Nadal mógł realizować ich plan.

- Czy konkurs trwa już długo?

- Zaczął się w godzinie duchów. - Gilchrist uśmiechnął się i potrząsnął kaduceuszem z dzwoneczkami. - Przyznaję, że czekam, by zobaczyć kogoś wykonującego to stanie na głowie.

Tris ponownie zerknął na stół. Nawet z takiej odległości mógł policzyć figurki. Nadal było ich osiem.

- Wydaje mi się, że brakuje jednej rzeźby. Gotów byłbym przysiąc, że było ich dziewięć.

- Miranda Coop wyprosiła jedną od Croftona. A może coś zrobiła, żeby ją dostać. - Gilchrist ponownie potrząsnął dzwoneczkami.

Tris z całej siły starał się nie pokazać nic po sobie.

- Ciekawe, co zrobiła. Crofton mocno upierał się, że to są nagrody w konkursie.

- Tamta figurka była jedną z bardziej zwyczajnych. Jestem pewien, że panna Coop potrafi wymyślić coś na tyle interesującego, żeby każdego mężczyznę skłonić do zmiany zdania.

Tris w myślach rzucił parę przekleństw. Miranda nie należała do najłatwiejszych przeciwników. Może skusi ją czymś interesującym. Od miesięcy próbowała dostać go w swoje szpony. Na samą myśl o tym, żeby przespać się z jakąś kobietą, zrobiło mu się niedobrze. Ale cóż, musiał uprzątnąć ten bałagan.

- Gdzie ona teraz jest? Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób udało jej się zdobyć figurkę.

- To musisz jechać za nią do Londynu. Już wyszła.

Tris przyjrzał się beznamiętnie żałosnym uczestnikom konkursu.

- Rozsądna kobieta. Chyba zrobię to samo.

Odszedł, zanim Gilchristowi przyszło do głowy, by go poprosić o podwiezienie. Skierował się do piekarni. Przewidywał, że nic w tej sprawie nie będzie proste, i chyba miał cholerną rację. Co za piekielne zrządzenie losu sprawiło, że Mirandzie Coop spodobała się właśnie ta rzeźba? I co miał teraz powiedzieć Cressidzie?

Skręcił ku stajniom i pchnięciem otworzył drzwi. Znalazł się w pomieszczeniu na siodła, pełnym pijanych albo śpiących służących. Chłopak stajenny, który siedział na podłodze i grał w kości, sprawiał wrażenie trzeźwego. Poderwał się na nogi.

- Tak, panie?

Sprytny chłopak. Przewidział, że niektórzy goście będą chcieli zabrać wcześniej siodła czy uzdy i będą szczodrzy wobec tego, kto potrafi im pomóc.

- Jedź do wsi i przekaż ludziom księcia St. Raven, żeby podjechali z powozem pod bramę. I powiedz moim ludziom, żeby ci dali koronę.

Oczy chłopca rozbłysły.

- Dobrze, wasza miłość! - krzyknął i pobiegł znaleźć konia.

Tris skierował się do piekarni. Pod drzwiami się zawahał. Chciałby wrócić z weselszymi wiadomościami, ale oczywiście musiał powiedzieć prawdę.

- To ja - rzekł, otwierając drzwi.

Okazało się to bardzo rozsądnym posunięciem, bowiem jego hurysa dzierżyła w dłoniach ogromny drewniany wałek i wyraźnie gotowa była go użyć.

- Masz już figurkę? - zawołała zadowolona.

- Nie. Zniknęła.

Tris zamknął za sobą drzwi i wyjął jej z rąk wałek, chociaż i tak wyglądało, jakby za chwilę miała go wypuścić, a nie zadać uderzenie.

- Przykro mi. Zdaje się, że przed rozpoczęciem konkursu Miranda Coop zawarła prywatną umowę z Croftonem. Nawet gdybyśmy tam byli, nie moglibyśmy temu zapobiec.

Mówił prawdę, ale zabrzmiało to tak, jakby się tłumaczył.

- Musimy więc zabrać jej statuetkę. Gdzie ona jest?

- Jedzie do Londynu - wyjawił jej nowinę.

Nie widział w ciemnościach, ale wyczuwał jej niepokój.

- Le Corbeau? - zaproponowała niepewnie.

- Zrobiłbym to, gdybym mógł. Ale Miranda znacznie nas wyprzedza. Zanim dojadę do Nun's Chase i przebiorę się w kostium rabusia, dotrze już do domu. Ale nie wszystko jest jeszcze stracone. Wiemy, gdzie jest figurka. Dopóki panna Coop nie zna jej sekretu, klejnoty nie są zagrożone. Możemy je odzyskać.

- Jesteś pewien?

Takie żałosne pytanie. Dzielna panna Mandeville z Matlock zabrnęła tak daleko, tyle zrobiła, a teraz głos jej drżał.

- Jestem. - Do diabła, musi tak być! - Przynajmniej teraz możemy stąd wyjechać. Poleciłem, żeby powóz czekał na nas u bram. Chodźmy więc.

Była oszołomiona, toteż otoczy! ją ramieniem i poprowadził. Dopiero po chwili przyszło mu do głowy, że dziewczyna może go odepchnąć. Nie zrobiła tego jednak. Może w efekcie szoku i rozczarowania.

Do diabła, dlaczego nie miał czarodziejskiej różdżki, za pomocą której mógłby wszystko naprawić? Co za sens być księciem, jeśli nie można rozwiązać problemów w życiu jego... przyjaciół?

W rzeczywistości mógł i chciał pomóc Cressidzie. Jeśli nie odzyskają drogocenności, znajdzie sposób, żeby dać jej pieniądze, taki, który będzie mogła zaakceptować i ona, i jej rodzice. Zaczął się zastanawiać, czy zna kogoś, kto wygrał w loterii. Czy istniał sposób, żeby zapewnić im wygraną?

- Przepraszam, że cię tu sprowadziłem. Każdy krok oddalający ich od Stokeley Manor był błogosławieństwem.

- Nie, to ja ci dziękuję. Mogłoby się nam udać, a poza tym ta wycieczka była dla mnie niezwykle pouczająca.

- Pewnych rzeczy lepiej się nie uczyć. Nierozsądne słowa. To właśnie myśli o jeszcze nieprzerobionych lekcjach sprawiły, że odsunęła się od niego. Pozwoli! jej na to, ale poczuł absurdalną ulgę, gdy wzięła go pod rękę.

Jak przechadzający się dama i dżentelmen zaczęli iść po krótkim podjeździe prowadzącym ku bramie wjazdowej. Chmury przesłoniły okrągłą tarczę księżyca, nadal jednak było dość jasno. Gdy ucichł gwar i świat stał się spokojniejszy, mógłby to być zwyczajny spacer. Jeżeli nie brać pod uwagę ich stroju. Jedwabna koszula St. Ravena zdawała się nie oddzielać go wystarczająco od nagiego ramienia dziewczyny...

- Nie jestem pewna, czy to prawda.

Musiał sobie przypomnieć, o czym rozmawiali. A tak. O uczeniu się.

- Wiedza zawsze się przydaje - mówiła dalej - nawet jeśli tylko wskazuje nam, czego powinniśmy się wystrzegać.

Takich mężczyzn, jak on, jeśli miała choć odrobinę rozsądku.

- I co powinniśmy zmienić - dodała. - Zastanawiałam się... Stłumił jęk.

- ... i nie wierzę, żeby te ladacznice były starsze i tylko udawały młode dziewczyny.

Mógł odpowiedzieć jedynie:

- Być może.

- I nie tylko odtwarzały tamte pozycje. W korytarzu...

- Tak. Ale nikt ich do tego nie zmuszał.

- Z wyjątkiem biedy.

- Być może - powtórzył. Dzięki Bogu nie natrafili na pary homoseksualne. - Cressido, nic nie można na to poradzić. Świat jest brutalny i ludzie walczą o przeżycie tak, jak potrafią. I dlatego tak bardzo staram się odzyskać twoją fortunę.

- Ale mnie nic takiego nie grozi!

Nagle zamilkła. Najwyraźniej uświadomiła sobie, na co była narażona. I że ocali! przed rzeźnikiem przynajmniej jedną owieczkę.

- Nadal mam nóż mądrości - rzekł. - Chcesz go?

- Niekoniecznie.

Pragnął, by ta rozmowa oderwała ją od tematu dziwek, ale najwyraźniej potraktowała jego słowa jak reprymendę. Trudno. Byli jak ocet i mleko, a taka mieszanka mogła tylko doprowadzić do zwarzenia się mleka.

- Może więc mógłbym zapłacić twojemu ojcu za nóż. Chętnie go zatrzymam, a nie chcę wyjść na złodzieja.

A w ten sposób w ich szkatułce znajdzie się nieco grosza.

- Przyjmij go w prezencie, wasza książęca mość. Jako podziękowanie za szlachetną pomoc.

Wasza książęca mość.

Zabolało go to, ale powstrzymał się przed protestem. Byli już niemal na drodze, na drodze do rzeczywistości, gdzie mleko i ocet mogły płynąć oddzielnym strumieniem, nie mieszając się.

Cressida uznała, że St. Raven nie odróżnia dobra od zła.

Dobrze więc, że tracili ze sobą kontakt. Kiedy zamiast trzymać ją w ramionach, wziął ją za rękę, odczuła to jak bolesne rozdarcie, a każdy centymetr odległości dzielącej ich ciała niósł ze sobą chłód i ból. Ale tak powinno być.

Nadal tęskniła do tych wszystkich zakazanych rzeczy, ale każdy krok, oddalający ich od Stokeley Manor przybliżał ją do jej własnego, przyzwoitego świata, w którym pragnęła się znaleźć. Zobaczyła, spróbowała, a teraz chciała być na powrót panną Mandeville z Matlock, nawet gdyby miało to oznaczać, że już nigdy nie spotka księcia St. Raven.

Zaczęła myśleć o Mirandzie Coop, która miała jej figurkę. St. Raven powiedział, że ją odzyskają.

Odzyskają ją razem?

Czyżby jednak nie tracili jeszcze kontaktu ze sobą? Przeszył ją dreszcz podniecenia, wbrew wszelkiemu rozsądkowi.

- Jak zdobędziemy rzeźbę? - zapytała, gdy minęli bramę wjazdową i przystanęli na pustej, cichej drodze. - Nie sądzę, żebym mogła złożyć poranną wizytę pannie Coop.

- Chyba nie. Za to ja mogę. To może być prosta sprawa.

A więc jednak nie razem. Spojrzała na srebrzącą się drogę, marząc, żeby powóz zjawił się jak najszybciej. Nie zniesie tego dłużej.

Nagle uświadomiła sobie, że nic się nie skończy wraz z przybyciem powozu. Czekała ich dwugodzinna podróż. Dzięki Bogu, że pan Lyne będzie z nimi. Tylko czy powinna wrócić do domu St. Ravena?

Zmęczenie i zimno spowodowały, że ogarnęły ją dreszcze.

- Czy możesz mnie odwieźć do Londynu?

- W tym stroju? Potarła gołe ramiona.

- Chyba nie.

- Cressido, twój bagaż jest w Nun's Chase i nie ma sensu zabierać go stamtąd i nad ranem jechać do Londynu. Będziesz miała czas się przespać, porządnie ubrać i wrócić w przyzwoitej formie.

Oczywiście miał rację, ale dla jej przygnębionej, zrozpaczonej duszy Nun's Chase wydawał się niemal równie nie do zniesienia jak Stokeley Manor.

- Zaufaj mi.

Gdy spojrzała na niego, wpatrywał się w drogę, z nieruchomą twarzą oświetloną blaskiem księżyca. Ale wiedziała, że jej decyzja miała dla niego znaczenie. Pod wieloma względami niczym się nie przejmował, ale troszczył się o nią.

- Oczywiście, ufam ci - odrzekła cicho. Dostrzegła, że opuściło go napięcie, i ucieszyła się, że przynajmniej to mogła mu podarować. Była też zadowolona, że nie popłynęły jej łzy, bo odwrócił się w jej stronę i wyciągnął ramiona.

- Chyba ci zimno. Nie chcesz się ogrzać? Zarówno ze względu na siebie, jak i na niego, padła mu w objęcia i przytuliła się do jego boku. Tak było cieplej. Było też dużo przyjemniej w inny, znacznie niebezpieczniejszy sposób.

- Nigdy cię nie spytałem, jaką historię opowiedziałaś, żeby pojechać z Croftonem, i jak zamierzałaś wrócić. Mam nadzieję, że nadal możemy skorzystać z twojego planu. Oparła policzek na jedwabnym kaftanie St. Ravena.

- Miałam odwiedzić zamężną przyjaciółkę, która mieszka pod Londynem. Do domu Cecilii miał mnie zawieźć znajomy, który zbiegiem okoliczności jechał tam z Londynu.

- A w rzeczywistości pojechałaś z Croftonem. Nikt się nie dziwił?

- Moja mama jest zanadto przejęta stanem ojca, żeby cokolwiek zauważyć i zadawać pytania. A większość służących musieliśmy zwolnić. Zaś Cecilia istnieje naprawdę.

- Czy twoja przyjaciółka wie o tym pretekście?

- Naturalnie, że nie. Nie rozgrzeszyłaby mnie z czegoś takiego. Cressida natychmiast pożałowała wypowiedzianych słów. Mówiła prawdę.

Ale jednocześnie było to wyraźne oskarżenie jego upodobań i stylu życia. Jak zawsze, gdy odzyskiwała przytomność umysłu.

Metaliczny brzęk i tętent były wybawieniem. Zbliżał się powóz. Chciała, żeby to się wreszcie skończyło, cała ta awantura, intymność, wszystko. Wyswobodziła się z jego objęć. Od tej chwili będą mieli towarzystwo, a w Nun's Chase zamknie pokój na klucz i od razu pójdzie spać.

Gdy powóz się zatrzymał, wysiadł z niego pan Lyne i podał Cressidzie rękę. Dziewczyna wsiadła do środka i zajęła miejsce. St. Raven zamienił parę słów z przyjacielem, po czym usiadł obok niej. Rozległ się zdecydowany trzask zamykanych drzwiczek.

Ścisnęło ją w żołądku.

- Nie jedzie z nami?

- Zostanie, żeby potwierdzić, czy historia o Mirandzie Coop i figurce jest prawdziwa.



































Rozdział 13



Powóz ruszył i przez chwilę Cressida rozważała, czy z niego nie wyskoczyć. Podróż tylko z księciem? Sami w tej niewielkiej przestrzeni przez dwie godziny? Po tym wszystkim, co się wydarzyło? Przynajmniej we wnętrzu powozu paliły się dwie świeczki. Dawały więcej światła niż to, co otaczało ich przez cały wieczór, a w świetle niewątpliwie wszystko wyglądało normalniej.

Wyciągnął przed siebie długie nogi, okryte satyną oblepiającą mu uda. Uda, które miała na wyciągnięcie ręki, które mogła pogładzić...

Pędzący powóz zarzucił na zakręcie i dziewczyna kurczowo złapała się uchwytu.

- Najprawdopodobniej mój informator był wobec mnie uczciwy i się nie pomylił - odezwał się książę - ale doszedłem do wniosku, że powinienem to sprawdzić. Mógł się pomylić przy niejednym szczególe. Cary dowie się wszystkiego i ruszy za nami.

- Nie jest przebrany.

- Wątpię, żeby o tej porze ktoś zwrócił na to uwagę.

Bujając się wraz z kołyszącym się powozem, Cressida ponownie stała się świadoma swojego stroju. W czasie wieczoru przyzwyczaiła się już do kostiumu, ale teraz poczuła się tak, jakby siedziała w samej bieliźnie. Jakby oboje byli tylko w bieliźnie.

W bieliźnie, której oczywiście żadne z nich na sobie nie miało.

Satyna opinająca się na udach. Satyna na wybrzuszeniu, które musiało być...

Zupełnie jakby Adam i Ewa nagle uświadomili sobie własną nagość. Tris otworzył klapkę w ścianie powozu i wyjął stamtąd srebrną flaszkę i dwa małe srebrne kieliszki.

- Brandy. Masz ochotę? Udało jej się nie wzdrygnąć.

- Nie, dziękuję, wasza książęca mość. Używała tego oficjalnego zwrotu jak tarczy.

Tamten napój nadal jeszcze musiał krążyć w jej żyłach! Jeśli doda do niego trochę alkoholu, to do czego wówczas będzie zdolna? Odstawił brandy, nie tknąwszy jej.

- Rozgrzałaby cię. Powinniśmy zabrać koce. Koce. Łóżko...

- Nie jest mi zimno, wasza książęca mość. Znaleźli się na równiejszym odcinku drogi i Cressida mogła puścić uchwyt.

- Co zrobimy, jeśli panna Coop nie odda nam posążka, wasza książęca mość?

Odwrócił się do niej gwałtownie.

- Jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie waszą książęcą mością, to nie ręczę za siebie.

Ten atak gniewu pozbawił ją tchu i przyprawił o dreszcze. Bez słowa wbiła w niego wzrok.

- Przynajmniej nazywaj mnie St. Raven - rzekł przez zaciśnięte usta. - Ale byłoby miło, gdybyś zwracała się do mnie po imieniu. Mam na imię Tris.

- Tris - szepnęła, mając wrażenie, że poskramia dzikie zwierzę. Wiedziała jednak, że go raniła, zwracając się do niego tak formalnie.

Chyba może ustąpić w tak drobnej sprawie i nie spowoduje to żadnej katastrofy.

- Tris - powtórzyła wyraźniej i, żeby przełamać bariery, zdjęła zasłonę i maskę.

Nagle znów mogła swobodnie oddychać. St. Raven uśmiechnął się nawet tym swoim kpiącym uśmieszkiem, który stał się już dla niej tak drogi.

- Tristan Hugh Tregallows, do twoich usług. Masz się nie martwić o klejnoty. To teraz moja sprawa i nie zawiodę. Stawką jest moja duma i honor.

Zbyt późno uświadomiła sobie, że lekkim uniesieniem brwi wyraziła powątpiewanie w kwestii tego honoru.

- Czyżbym wyczuwał niedowierzanie? Cressido, nie jest ważne, czym jest honor. Chodzi o to, że jeśli raz zostanie on komuś przypisany, to już na zawsze.

- Bardzo arystokratyczny punkt widzenia. Zapewniam, że w Matlock definicja honoru jest o wiele klarowniejsza.

Skrzywiła się w myślach, ale jaki sens był w zaprzeczaniu swojej tożsamości? Była nikim, prowincjonalną gąską z Matlock, z jasno zdefiniowanymi pojęciami dobra i zła, którymi pogardzał.

- Mówisz o przyzwoitości, a to jest zupełnie inne zagadnienie - stwierdził.

- Nie ma nic złego w przestrzeganiu zasad.

- Nic, poza tym, że stoją na drodze ku przyjemności. Jak na przykład bielizna...

Spojrzała na niego.

- Przestań.

Nagły podskok powozu rzucił ją na St. Ravena. Pochwycił ją, przytrzymał, ale później pomógł jej zająć poprzednie miejsce. Znów złapała za uchwyt i obiecała sobie, że go nie puści przez całą drogę, aż do Nun's Chase.

- Powiedz mi więc, proszę, jakim rodzajem honoru się kierujesz, zatrzymując uczciwych podróżnych na Drodze Królewskiej?

- No tak. To ckliwa historia, ale pewnie lepsza, niż oczekujesz. Chyba ci wspominałem, że byłem Le Corbeau tylko przez jedną noc.

- Tak.

- Kiedy wiosną wróciłem do Anglii, dowiedziałem się o istnieniu osławionego rozbójnika, który zdawał się mieć jakieś powiązania ze mną. Imię Le Corbeau tłumaczy się jako „wrona", ale po francusku może także oznaczać „kruka", co brzmi jak „Raven". Na dodatek napadał tylko na drogach w okolicach mojego domu w Nun's Chase. Nawet jego wygląd wiele sugerował, choć na ogół ludzie nie mieli żadnych skojarzeń. Ale w Mount St. Raven wisi portret mojego przodka namalowanego dokładnie w takim samym stroju.

- O Boże! Skąd mógł to wiedzieć?

- To właśnie jedno z tych ciekawych pytań, które zamierzam mu zadać. Przez większą część lata badałem tę sprawę i w końcu odkryłem jego bazę -rozpadające się domostwo jakieś pół mili od Nun's Chase. Cholerny impertynent! - Spojrzał na nią. - Jesteśmy przyjaciółmi, czy też powinienem przeprosić za te słowa?

Wiedziała, co powinna powiedzieć, ale w końcu mogła okazać nieco słabości w tej kwestii. Jeszcze tylko parę godzin.

- Jesteśmy przyjaciółmi - oświadczyła. - Mogę sobie wyobrazić twój gniew. Czy udało ci się go tam złapać?

- Nie. Wymknął się i nie został pojmany. Ale odkryłem w chacie rzeczy, które rzuciły zupełnie inne światło na całą sytuację. - Uśmiechnął się. - Ta historia warta jest cierpliwości, a ja uważam się za dobrego gawędziarza. Przed nami zaś jeszcze parę godzin.

Głęboko wciągnęła powietrze. Czy kołysanie powozu było dla niego tak samo dokuczliwe, a możliwość ponownego wpadnięcia na siebie tak samo kusząca?

- W szufladzie w domu znalazłem kilka listów i parę przedmiotów. Oczywiście nie od razu przeczytałem listy, ale już same przedmioty wskazywały, że mają związek z moją rodziną. W szczególności zaginiony rodzinny pierścionek zaręczynowy.

- Czy nie należał do twojej ciotki?

- Tak, ale najwyraźniej odmówiła noszenia go. To ciężki, niemal dwustuletni klejnot z ogromnym szafirem. Wspaniały, ale staroświecki, a nawet barbarzyński.

- I rozbójnik miał ten pierścionek? Ukradł go? Nie - odpowiedziała sama sobie. - Kto miałby na ręce taki pierścień w podróży? Może twój wuj go zgubił?

- Najwyraźniej. Był dość żałosny, jeśli chodziło o troskę o rzeczy. Wszystkie przedmioty co roku były inwentaryzowane, a po śmierci mojej ciotki wykonano specjalny spis. Przed rokiem tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym pierścionek był wymieniany pośród rzeczy zamkniętych w skarbcu w Mount. Po tej dacie był bezpośrednio w posiadaniu księcia, co oczywiście oznacza, że nikt nie musiał go widzieć.

- A więc w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym roku dał go komuś? -zapytała, zafascynowana tajemniczą historią. - A teraz ma go ten rozbójnik. Kim on jest?

- To chyba Jean-Marie Bourreau. Po zobaczeniu pierścienia doszedłem do wniosku, że powinienem przeczytać listy. Pisane były po francusku, ale znam biegle ten język. Dowiedziałem się, że mój wuj utrzymywał w Paryżu kochankę, co wcale mnie nie zdziwiło, i miał z nią syna, Jeana-Marie, który urodził się w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym pierwszym roku. Mogę sobie wyobrazić, jakie to musiało być irytujące dla wuja. W końcu miał syna, ale bez żadnej szansy na odziedziczenie książęcego tytułu i majątku.

Powóz znów się zakolebał. Nie zarzuciło jej, ale zgasła jedna świeczka. St. Raven zdjął z kołka nożyczki, przyciął knot i ponownie zapalił od palącej się świecy. Jej romantyczna dusza sprawiła, że nie mogła nie zwrócić uwagi i nie docenić eleganckich, zręcznych ruchów jego dłoni o smukłych palcach.

Nigdy nie sądziła, że jest taką wrażliwą kobietą.

Usiadł znów na swoim miejscu.

- To musiało mu się wydawać kolejnym złośliwym zrządzeniem losu. Jego żona była płodna i wydawała na świat zdrowe dzieci, ale wszystkie były dziewczynkami. A na dodatek, że sparafrazuję jego słowa, przeklęta kobieta żyła tak długo, że po jej śmierci był już za słaby, aby mieć więcej dzieci.

- Chyba musiał być zgorzkniałym człowiekiem.

- Po prostu księciem - zauważył cierpko. Instynktownie wyciągnęła rękę i dotknęła jego dłoni. Kiedy zorientowała się, że nie jest to zbyt rozsądne, było już za późno.

Pochwycił jej rękę. Nie mogła i nie chciała wyrywać jej z powrotem. Oferowała mu pocieszenie, ale jednocześnie czerpała siłę z jego mocnej dłoni. Nagle Tris się skrzywił.

Rozluźniła uchwyt.

- Robię ci krzywdę?

- Nie, jeśli nie ściskasz mi ręki. Uniosła jego dłoń.

- Znów się biłeś?

- Nie leży to w moim zwyczaju. Chyba że chodzi o bijatykę w postaci treningu.

- Z kim walczyłeś w Stokeley? Z Croftonem?

- Niestety nie. Z piratem. I nie pytaj o szczegóły.

Kusiło ją, żeby go pociągnąć za język, ale podczas tej nocy nauczyła się, że lepiej tego nie robić. Jednak zbierało jej się na płacz na myśl o tym, że potrafił zachowywać się brutalnie i niewłaściwie.

- Jeśli tylko nie biłeś się o kobietę... - Aż się skrzywiła, że powiedziała coś tak bardzo kokieteryjnego.

Uśmiech pojawił się na jego ustach i zamigotał w oczach.

- Zazdrosna? - Nie! Uniósł brwi.

- No dobrze, może trochę. Tej nocy byłeś moim partnerem.

- I nadal jestem... - Podniósł jej dłoń i pocałował. - Roksolano. Oblizała wargi, zorientowała się bowiem, że puściła zapewniający jej równowagę uchwyt. Jak mogła kiedykolwiek myśleć, że pożądanie wygasło, a niebezpieczeństwo minęło. Przecież tęskniła do tego, by pochylić się ku niemu, dotykać go i całować. Tętent końskich kopyt odbijał się echem w jej żyłach.

Wyswobodziła rękę.

- Znalazłeś więc pierścionek i listy - przypomniała mu. Znów zmarszczył brwi, ale odpowiedział:

- Tylko jeden list datowany był po przyjściu na świat dziecka, a w nim wuj wypierał się syna. Wydaje mi się, że wraz z listem wysłane zostały jakieś pieniądze, ale był to wyraźnie pożegnalny prezent. Pozostałe listy w szufladzie były szkicami rozpaczliwych pism niejakiej Jeanine Bourreau, w których błagała go o wsparcie i powoływała się na jego obietnice. Chyba sądziła, że zabierze ją do Anglii i zapewni jej tam godziwe życie. Być może dostał te pisma i zignorował je, a może wcale do niego nie dotarły. Niedługo po narodzinach Jeana-Marie Francja pogrążyła się w rewolucyjnym chaosie.

- Wiesz, co się z nią stało?

- Nie, ale musimy założyć, że przeżyła, sprzedając swoje ciało. Nie znała innego sposobu, żeby utrzymać siebie i swoich synów.

- A więc Jean-Marie jest tutaj? Czego szuka? Pieniędzy? Zemsty?

- Nie wiem. Poza tym, że dał o sobie znać swoim uciążliwym zachowaniem, nie próbował kontaktować się ze mną. Zamierzam się tego dowiedzieć, ale najpierw muszę wyciągnąć go z więzienia. Nie chcę, żeby brudne sprawy mojej rodziny znalazły się na afiszach i na ludzkich językach. A to oznaczało, że Le Corbeau znów musiał wyjechać na drogę.

- I zatrzymałeś Croftona... O Boże. Nie sądzę, żeby zgłosił napad władzom.

- Ja też nie. Próbowałem ponowić napad. To dlatego musiałem tak długo trzymać cię związaną. Przepraszam.

Ten czas, kiedy leżała związana, z zasłoniętymi oczami, nie znając swojego losu, wydawał się tak odległy.

- Udało mi się schwytać popędliwego starego prawnika, który wyjaśnił dobitnie, że spieszy do łoża umierającego. Pozbawiłem go złotego zegarka i paru gwinei. Mam nadzieję, że to spełni swoją rolę, bo nie zamierzam ponawiać rozbojów.

- Ale dla mnie gotów byłeś ukraść.

Czyżby wyrafinowany książę był zakłopotany?

- Ta sprawa nie jest jeszcze zakończona.

Cressida uśmiechnęła się do niego z autentyczną czułością. Wielu rzeczy musiała się jeszcze dowiedzieć o księciu St. Raven, ale już teraz wiedziała, że w głębi serca jest wielkodusznym człowiekiem, poważnie traktującym swoje obowiązki. Nawet, jak się okazuje, swoje obowiązki wobec nieślubnego, francuskiego syna wuja.

- Co zamierzasz zrobić w jego sprawie? - zapytała, opierając głowę w rogu powozu. Kołysanie działało na nią uspokajająco.

- Niedługo Jean-Marie powinien wyjść z więzienia, a wiem, gdzie mieszka i co porabia na co dzień. Musi wrócić do siebie, żebym mógł go schwytać i zmusić do wyjawienia prawdziwego powodu jego zjawienia się.

- Mówisz jak tyran.

- Czyż nie jestem księciem?

- Ale w tych cywilizowanych czasach?

- Te czasy wcale nie są takie cywilizowane, jak sobie to wyobrażasz, panno Mandeville z Matlock. Sądziłem, że właśnie widziałaś tego dowody.

- Nie kpij sobie ze mnie.

- Czy ja kpię? Błagam o wybaczenie. Ale świat nie jest taki łagodny, Cressido. Ma zakrzywione szpony i mocny dziób. Uważaj na swoje kroki. A co do tyrana, to mam wystarczającą władzę i wpływy, żeby uczynić życie tego Francuza nieznośnym, jeśli tylko zechcę.

- Le Corbeau musi zniknąć - stwierdził, jakby jego słowa były prawem. -Nie można pozwolić na skandal, który by wybuchł, gdyby Jean-Marie został złapany. Z drugiej strony jednak mój wuj okropnie potraktował i jego, i swoją kochankę. Jeśli chce jakiegoś zadośćuczynienia, uczynię wszystko, by je otrzymał.

- A jeśli nadal będzie chciał uprawiać rozbój?

- To tylko chwilowy kaprys.

- Cecha rodzinna?

Posłał jej gniewne spojrzenie.

- Nie kpij ze mnie, panno Mandeville. Od czasu do czasu umiem zachowywać się poważnie, a nawet z godnością.

Wzdrygnęła się, słysząc jego złość, ale szybko uświadomiła sobie, że chyba poczuł się urażony. Strzelała do niego, jakby nosił zbroję, a tymczasem może wcale jej nie miał...

- Bycie księciem nie zawsze jest czystą przyjemnością. Przez większą część lata załatwiałem różne interesy, a nie zajmowałem się sprawą Bourreau. Ani orgiami. Oficjalnie sześć ostatnich lat spędziłem pod kuratelą wuja, ale tak bardzo się nie znosiliśmy, że gdy osiągnąłem pełnoletność, unikaliśmy się nawzajem. Musiałem się wiele nauczyć. A potem, gdy tylko odziedziczyłem majątek, w przypływie strachu uciekłem z kraju.

- Czego się bałeś? - zapytała, czując, jak topnieje jej opór wobec niego, w miarę jak odsłaniała się jego bardziej wrażliwa natura.

- Książę umarł nagle na atak serca. Nie czuł się dobrze, ale nie było żadnych sygnałów, że umrze tak szybko. Nie byłem na to przygotowany. Wydaje mi się, że w jakiś sposób uważałem, że to się nigdy nie stanie.

- Nie chciałeś zostać księciem?

Migoczące płomienie świec mogły wywoływać różne efekty, ale Tris wydawał się szczerze zdumiony jej pytaniem.

- A cóż w tym jest atrakcyjnego, jeśli nie jest się osobą kochającą poniżanie innych? Odpowiedzialność jest olbrzymia, i to nie tylko za posiadłość.

- A bogactwo? Luksusy? Możliwość robienia tego, co się chce?

- Nie zauważyłem, żebym mógł robić to, co chcę.

Jego ton i spojrzenie powiedziały jej, że mówił o niej. O nich.

- Zaś bogactwem i luksusami można się cieszyć, nie mając tak wysokiej pozycji. Uwierz mi, że bogaty Tris Tregallows miałby łatwiejsze życie niż książę St. Raven. Jaki jest pożytek z tuzina domów w sześciu krajach, rozległych ziem, setek służących i tysięcy poddanych? Wszyscy zależą ode mnie.

- Dwanaście domów? W sześciu krajach? - powtórzyła.

- W Anglii, Szkocji, Walii, Irlandii, Francji i w Portugalii. Ale nie mam pojęcia o produkcji porto.

- Mogłeś zrobić wiele dobrego.

- Kiedy?

Wtedy, kiedy traciłeś czas na hulanki. Zamiast tego powiedziała jednak:

- Mogłeś wspierać wiele przedsięwzięć charytatywnych.

- To też jest praca i odpowiedzialność.

- Widzę, że boisz się ciężkiej pracy.

- Do diabła, dziewczyno, wcale nie! - Wściekał się i śmiał równocześnie. -Książę to książę, Cressido. Ludzie nie tyle chcą moich pieniędzy, co mojego patronatu. Chcą, żebym się pokazywał na różnych uroczystościach. Moja obecność generuje pieniądze, jakbym był świnią o dwóch głowach.

Nie mogła się powstrzymać i parsknęła śmiechem. Ale jednocześnie mogła sobie wyobrazić jego zobowiązania i współczuła mu.

- Ludzie zwracają uwagę na moje najbardziej błahe słowo. Chcą mi się przypodobać, zwłaszcza młode damy. Niektóre ściągnęłyby z siebie ubranie i położyły się na podłodze u moich stóp, gdyby wiedziały, że w ten sposób zdobędą książęcą mitrę. Mężczyźni zaś mnie naśladują. Popatrz na Croftona.

- Widzę - powiedziała.

I naprawdę widziała. Naśladując słynne bachanalia St. Ravena, Crofton urządził tę niesmaczną orgię, a Tris obwiniał się o to.

A poza tym zaklął i nawet tego nie zauważył. Uznała to za świadectwo życzliwej akceptacji. Na tę chwilę byli przyjaciółmi.

Westchnął.

- Gdybym zaczął nosić błazeńską czapkę, następnego dnia połowa mężczyzn w Londynie paradowałaby w takich samych.

- To chyba duża pokusa.

Spojrzał na nią zaskoczony, po czym wybuchnął śmiechem. Mitra - m.in. korona książęca, bez metalowej obręczy, obszyta futrem np. gronostaja.

- Cressido Mandeville, niezłe z ciebie ziółko. Czy naprawdę przed chwilą zakląłem w twojej obecności?

- Tak, ale jest mi to obojętne. Mój ojciec utrzymuje, że nadmierne cenzurowanie słownictwa w obecności dam jest demonstracją, iż jesteśmy słabszą płcią. Moja mama uważa, że to sprawa szacunku, ale opinia ojca bardziej do mnie przemawia. Jaką krzywdę wyrządził mi twój okrzyk „do diabła"? Diabeł jest nawet w Biblii.

- Chodzi o kontekst, Cressido. A poza tym zakląłem w twojej obecności, a to jest niewybaczalne.

- Prowokowałam cię. Miałeś prawo do odwetu. Wbił w nią wzrok.

- Jesteś niezwykłą kobietą. Czemu mnie prowokowałaś? Przechyliła głowę i wyznała mu prawdę:

- Myślałam, że chciałeś rozmawiać o tych sprawach.

- Miałaś rację. Chociaż nie wiem, dlaczego chciałem.

Wiedziała, jaka odpowiedź najbardziej by ją zadowoliła, ale nigdy nie przeszłaby jej przez gardło. Powóz podskoczył i na chwilę zarzuciło ją w jego stronę. Dostrzegła to, ale już się nie przejęła.

Zawarli pokój.

























Rozdział 14



Cressida uśmiechnęła się do niego.

- Opowiedz mi więcej o ogromnym ciężarze spoczywającym na książęcych barkach. Będzie to dla mnie bardzo pocieszające, gdy sama zacznę wieść nudne życie w biedzie.

- Nigdy nie będziesz wiodła nudnego życia w biedzie. Zorientowała się, do czego zmierzał.

- Nie pozwolę, żebyś wspierał finansowo moją rodzinę, wasza książęca mość.

- Tris.

- Mam wrażenie, że nad Trisem jest trudniej zapanować. Słowa wymknęły jej się bezmyślnie. Zaintrygowała go.

- O, to bardzo interesujące.

Chyba jednak nie zawarli pokoju na długo.

- Interesujące czy nie, a ja i tak nigdy nie przyjmę od ciebie pieniędzy. I bez tego okazałeś mi dużo życzliwości.

- Świetnie się bawiłem i dobrze o tym wiesz. Podarowane pieniądze pozwolą mi spać w nocy.

- Rodzina Mandeville nie należy do tysięcy twoich poddanych.

- Ale Cressida Mandeville należy do wąskiego grona moich przyjaciół. Czyż nie?

- To nieuczciwe!

- Książęta nie muszą grać uczciwie. Napotkała jego kpiące spojrzenie.

- To niemożliwe, Tris. Nic nas nie łączy i dobrze o tym wiesz. Mogłabym być twoją przyjaciółką tylko wówczas, gdybym została twoją kochanką.

Czyżby błysk w jego oczach odzwierciedlał tę samą reakcję, co skurcz w jej sercu? Zdumiewająco kuszące, zwłaszcza że jej rodzina miała skończyć w nędzy. Przepadną wszelkie szanse na dobre zamążpójście, ale dzięki jej „poświęceniu" zdobędzie pieniądze, żeby pomóc rodzicom...

Nadal przyglądał jej się spod wpółprzymkniętych powiek.

- Jestem ostatnim z rodu Tregallows i muszę się ożenić. I to niedługo. Powinienem był to uczynić już dawno, ale im bardziej wuj nalegał, tym silniej się opierałem. A ponadto wcale nie ma tak wielu młodych kobiet o odpowiednim pochodzeniu.

- Lady Anne? - rzuciła, ale przypomniała sobie: - Nie, mówiłeś, że jest zakochana w kimś innym. Kto więc?

Dumna była ze swojego spokojnego, beznamiętnego głosu.

- Jeszcze nie wbiłem szpilki w krótką listę.

- Nie powinieneś tego robić! Wzruszył ramionami.

- Matka lady Anne lubi powtarzać, że każdy potrafi się zakochać w odpowiedniej osobie, jeśli się uprze. Mam silną wolę.

Cressida czuła się jak świadek tragedii. Ale powiedziała już zbyt wiele. Zresztą cóż wiedziała o życiu wyższych sfer? Najwyraźniej St. Raven, podobnie jak król, nie mógł sam wybrać sobie żony.

Chyba że wybierał sobie kochankę.

- Na pewno wezmę sobie kochankę - powiedział. - Jedna kobieta z obowiązku, druga dla przyjemności.

Zabrzmiało to jak propozycja, ale tak sformułowana była nie do pomyślenia.

- Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Mam nadzieję, że ożenisz się z miłości. A teraz wymień inne obowiązki, ciążące na księciu - dorzuciła lekko.

Dostrzegła jego uśmiech.

- Niech się zastanowię... Muszę zasiadać w Izbie Lordów i, co gorsza, coś z tego rozumieć. Musiałem przyswoić sobie wiedzę, którą śmiertelnicy niższej rangi mogą ignorować, o eksporcie węgla i imporcie koszenili. Wiesz, co to jest?

- Czerwony barwnik używany do robienia różowego lukru.

- Czy wiesz, że jest produkowany ze zmiażdżonych owadów?

- Nie! Fuj! Ty wstrętny człowieku! Już nigdy nie będę mogła zjeść ciastka z różowym lukrem!

- Ja też. Teraz widzisz, jakie ciężary spoczywają na ludziach z mojej sfery. O jakich jeszcze ekscytujących sprawach musiałem czytać? O porto. Lubię ten trunek, ale produkowanie go to trudne zagadnienie. O transporcie pomiędzy Nową Funlandią i Labradorem - o ile się nie mylę, są tam jakieś problemy z lodem. O wydatkach na armię w czasie pokoju - ważna kwestia, ale koszmarnie nudna. Muszę jednak przyznać, że przyjemność sprawiło mi przyłożenie się do zniesienia kary pręgierza i powstania ustawy mającej złagodzić sytuację bankrutów.

- Podejrzewam, że większości parów nic to nie obchodzi. Wzruszył ramionami.

- Być może z czasem stanę się zbyt znudzony albo zbyt cyniczny, żeby się przejmować. Póki co czuję, że nie mogę wymykać się z posiedzeń, choć muszę przyznać, iż zrezygnowałem z debaty na temat koszenili na rzecz milszych rozrywek. Jest tyle ważnych spraw. Sytuacja w Irlandii, problemy w rolnictwie i niepokoje społeczne. Widzisz? Gdybym nie był księciem, mógłbym zignorować to wszystko i cieszyć się moimi orgiami. Roześmiała się, czując jednocześnie ochotę, żeby go uściskać.

- Nie sądzę. Biedaku, jesteś skażony poczuciem odpowiedzialności, a na dodatek nie czerpiesz satysfakcji z poniżania innych. - Przechyliła głowę. -Ale czy wolno mi wyrazić opinię, że z czasem będzie lepiej? W miarę upływu czasu przyzwyczajamy się niemal do wszystkiego. Czy masz sekretarza pomagającego ci w pracy?

- Odziedziczyłem sekretarza po wuju. Leatherhulme jest starym, wysuszonym sztywniakiem, który uważa, że posiadł wszystkie rozumy. Prawdę mówiąc, istotnie wie wszystko, ale równocześnie myśli, że wszystko powinno się toczyć dokładnie tak samo jak w czasach, gdy król był jeszcze małym chłopcem. - Westchnął. - Pewnie powinienem dokonać przeglądu całej administracji opartej na starej koncepcji, że księstwo istnieje tylko dla satysfakcji księcia. Ale wszyscy ludzie pracują tam najlepiej, jak potrafią. Mam ich wyrzucić?

Taki ciekawy człowiek. Odpowiednia żona mogłaby wykorzystać jego niespożytą energię na dobre działania...

Tris podniósł rękę, przesunął dłoń po karku i zdjął turban. Cisnął go razem z maską na sąsiednie siedzenie.

- Nie mogę uwierzyć, że zanudzam cię tym wszystkim.

Pomyślała, że nigdy nie mógłby jej zanudzić. Korciło ją, żeby przygładzić jego potargane włosy.

- Może nie znasz wielu ludzi, z którymi mógłbyś tak porozmawiać.

- Wielu? Nie znam nikogo takiego. Nie, to nieprawda. Mam przyjaciół, ale czy mógłbym ich zanudzać sprawami koszenili, jeśli żyją w błogiej nieświadomości?

Byłaby dobrym słuchaczem. Mogłaby mu być pomocna w wielu sprawach. Była zainteresowana zagadnieniami politycznymi i z radością zagłębiłaby się w te kwestie. Poważnie zaangażowała się już w działalność charytatywną. Zawsze była dobrym organizatorem. Była córką swojego ojca, więc spodobała jej się myśl o pomocy w nowoczesnym, efektywnym zarządzaniu księstwem.

Ale wiedziała, że wszystko, co powiedział o obowiązkach ciążących na księciu, to prawda. Powstały w jej marzeniach obraz wspólnego życia przedstawiał ich oboje siedzących wygodnie przy kominku w domu przypominającym Nun's Chase, omawiających wydarzenia minionego dnia. Tymczasem wspólne życie polegałoby raczej na przypadkowych spotkaniach w domu pełnym służby i petentów.

Może poruszył ten temat, żeby jej to uświadomić, jednak miała nadzieję, że nie. Oznaczałoby to bowiem, że wyczuł w niej głębsze uczucia niż te, do których sama skłonna byłaby się przyznać.

Książę nie żeni się z prowincjonalną, nic nieznaczącą gąską.

Przerwał milczenie.

- A ty, Cressido Mandeville? Gdy dostaniesz z powrotem swoje klejnoty, co poczniesz ze swoim życiem?

Zmusiła się do uśmiechu.

- Wraz z rodzicami wrócę do Matlock i będę pomagać w opiece nad ojcem.

- Wynajmijcie pielęgniarkę.

- Pewnie tak uczynimy. Matlock jest moim domem. Tam żyję pełnią życia.

- W Londynie szukałaś męża.

- Pojechałam do Londynu, bo mój ojciec miał nadzieję, że znajdę tam wspaniałego małżonka. Nie miałam nic przeciwko tej koncepcji, ale tak się nie stało. - Wzruszyła ramionami.

- Czy cały Londyn jest ślepy? Spojrzała na niego znacząco.

- Nie jestem pięknością. Nawet mnie nie zauważyłeś.

- Spotkaliśmy się wcześniej? - Chyba nawet się zaczerwienił.

- Nie, ale raz czy dwa znajdowaliśmy się w tym samym pokoju. Moja oszałamiająca uroda i wdzięk jakoś nie przyciągnęły cię wówczas do mnie.

Powiedziała to żartem i ulżyło jej, kiedy się roześmiał.

- Zapewne byłem tak pochłonięty unikaniem polujących na mnie modniś, że nie zauważyłbym cię nawet, gdybyś miała aureolę nad głową. Ale przepraszam.

Ujął jej dłoń i ucałował. Zastygli na chwilę. Wyrwała rękę.

- Przestań, Tris.

- O co chodzi?

- Przestań ze mną flirtować. Nie odwrócił wzroku.

- Nigdy cię nie skrzywdzę, Cressido. Daję słowo honoru.

Jak możesz mi obiecywać coś takiego, głupcze? - pomyślała. -Przeczuwam grożący mi ból, jakby groził mi nóż chirurga.

- Niczyje towarzystwo nie sprawiło mi nigdy takiej przyjemności, jak twoje. Nie każ mi być obojętnym.

Wymagało to nie lada odwagi, ale uderzyła w samo sedno problemu:

- Jeśli tylko obiecamy teraz, że nigdy nie połączy nas nic więcej niż przyjaźń.

Kiedy się zawahał, jej ogłupiałe serce zadygotało. W końcu jednak zapytał:

- Co wchodzi w skład przyjaźni?

- Powinieneś to wiedzieć.

- Zastanawiam się, czy to też. - I porwał ją w ramiona.

Cressida wiedziała, że powinna się opierać. Wiedziała, że dawał jej możliwość, aby go powstrzymała. Ale to wszystko wkrótce się skończy. Skalpel uderzy. Nie umiała odmówić sobie odrobiny tego, do czego tęskniło jej serce i ciało.

Rozbójnik obserwował drogę, nieruchomy jak posąg w świetle księżyca. Bez trudu panował nad swoim wierzchowcem. Miał ciemne ubranie i twarz przesłoniętą maską oraz niewielką brodą i wąsem w stylu Karola I. Gdyby nie jasna plama białego pióra przy kapeluszu, byłby zupełnie niewidoczny.

Jean-Marie Bourreau modlił się o powóz bogatych ludzi, im zamożniejszych, tym lepiej. Cieszył się, że wypuszczono go z więzienia, ale jego duma cierpiała. Kto wcielił się w jego rolę? Kto ośmieli! się wykorzystać stworzoną przez niego postać Le Corbeau dla własnej korzyści?

Jean-Marie i jego ludzie ostrożnie wrócili do zrujnowanego domostwa. Miejsce zdawało się nietknięte, z wyjątkiem pościeli w jednej z izb. Jego sobowtór spał w jego łóżku? Wyłupi mu oczy, wypruje flaki i odetnie genitalia! Na szczęście nic nie zginęło z szaf, nawet kostium.

Może oszust przygotował własny zestaw, tak jak kiedyś teatr Drury Lane uszył strój specjalnie dla niego, gdy dołączył do obsady tamtej sztuki. A Daring Lady. Stał się niemal bohaterem dla głupich Anglików. Podczas pobytu w więzieniu odwiedzały go kobiety. Niektóre przekupywały strażników, żeby pozwolili im spędzić parę chwil, intymnych chwil, z Le Corbeau.

Nie było to takie nieprzyjemne. Ale teraz, skoro odzyskał wolność, musi jeszcze odzyskać swoją tożsamość. To on był Le Corbeau. On!

Zbliżał się powóz. Dostrzegł swój cel. Lekki powóz podróżny zaprzęgnięty w parę koni, powożony przez jednego człowieka. Wyśmienicie. Kiepsko strzeżony, a wyglądający zamożnie. Wyskoczył na drogę.

- Stój i płać!

Stangret ściągnął lejce i powóz zatrzymał się gwałtownie.

- A niech to piekło pochłonie! Myślałem, że siedzisz w więzieniu.

- To błąd, jak widzisz, monsieur. Proszę nie robić kłopotów. Zajrzał do wnętrza powozu i uśmiechnął się. Pasażerem była piękna, samotna kobieta. Brak eskorty i mocno wymalowana twarz sugerowały, że nie była wzorem cnót. Tak jak on. Sądząc po powozie, w którym podróżowała, była raczej luksusową kurtyzaną niż zwykłą dziwką.

- Madame, proszę o opłatę za przejazd tą drogą.

- Czy to oznacza, że jesteś królem? Bo to jest Droga Królewska. Nie rozróżniał zbyt dobrze angielskich akcentów, ale pomyślał, że wysławiała się poprawnie.

- Może jestem. Przecież wasz król jest szalony.

- A wasz nie żyje - stwierdziła.

- Niestety nie, madame. Nasz król jest teraz bardzo, bardzo gruby. Uśmiechnęła się, a potem wybuchnęła śmiechem, ukazując wspaniałe zęby.

Nowy król Francji w czasie wygnania potwornie się utuczył i nadano mu przydomek Ludwik Tłusty.

- A więc na pewno nim nie jesteś. - Otwarcie obrzuciła go oceniającym spojrzeniem. - Jaką formę zapłaty miałeś na myśli, monsieur!

Jean-Marie niemal jęknął, czując się coraz bardziej niewygodnie w siodle.

- Niestety, madame, pospieszną. Ta wrona musi szybko odlecieć, żeby nie zawisnąć w powietrzu.

- Jestem więcej warta niż pośpiech.

Wiedział, co sugerowała. Czy ryzykował stryczek? Wierzył, że życie jest jednym wielkim ryzykiem, ale długie życie wymagało nieco zdrowego rozsądku.

- Być może w przyszłości, madame, będziemy mogli wypróbować inne możliwości, bez pośpiechu.

- Rzeczywiście, monsieur, chyba powinniśmy...

- Teraz jednak muszę cię prosić o opuszczenie powozu, bo chciałbym ocenić, jaką pobrać opłatę.

Spojrzała na niego lodowatym wzrokiem, po czym otworzyła drzwi, żeby wysiąść. Uniósł brwi do góry na widok jej całej postaci. Zaokrągloną figurę podkreślała mocno dopasowana suknia. Pulchne uda, okrągłe łydki, szczupłe kostki i smukła talia. Ślina napłynęła mu do ust. Gorset sukni wycięty był głęboko, poniżej piersi, które przesłaniał jedynie delikatny woal.

Westchnął głośno, dbając o to, żeby usłyszała.

- Widzę, że na twój majątek składają się twoje naturalne walory, madame. Nie masz żadnej biżuterii?

- Wracam z dzikiej zabawy, na którą nie warto było zabierać klejnotów. Ponownie omiótł ją wzrokiem od stóp do głów i przekonał się, że mówiła

prawdę. Trudno byłoby coś ukryć pod tą suknią. Często zamiast błyskotek kradł damom pocałunki, ale buziak kobiety lekkich obyczajów raczej nie mógł uchodzić za zapłatę. Zajrzał do wnętrza powozu. Na siedzeniu leżał posążek. Przeniósł wzrok na kobietę i dostrzegł, że gwałtownie zesztywniała. Aha...

- Wezmę to.

- Ta rzeźba jest niewiele warta.

- Ja to ocenię.

Wbiła w niego rozwścieczone spojrzenie, po czym sięgnęła do środka powozu, chwyciła figurkę i podniosła do góry, żeby ją wyraźnie widział.

- To zwykły bibelot. Indyjska figurka, którą dostałam jako nagrodę. Misternie rzeźbiona statuetka z kości słoniowej miała około dwudziestu centymetrów wysokości.

- Na pewno zasłużyłaś na taką nagrodę, madame, ale mam swoje zasady, zaś ta figurka będzie trochę warta, gdy ją sprzedam. Daj mi ją.

W jej oczach pojawił się gniew, co podsyciło jego ciekawość. Dlaczego ten drobiazg tyle dla niej znaczył i jak może to wykorzystać, żeby zdobyć jak najwięcej?

- Wydawało mi się, że zabierasz swoim ofiarom tylko połowę ich dobytku -zauważyła.

- Nie bardzo możemy przeciąć figurkę na pół.

- Przesunął się z koniem do przodu i wyrwał jej z rąk rzeźbę. - Być może kiedyś pozwolę ci ją odkupić, madame.

Nie była tak dobra w ukrywaniu swoich uczuć, jak powinna. Najpierw była wściekła, potem zaczęła kalkulować i w końcu na jej twarzy pojawił się wyraz nadziei.

- A do tego muszę wiedzieć, jak się nazywasz - stwierdził Jean-Marie.

- Miranda Coop - rzuciła z arogancją godną udzielnej księżnej. -Przekonasz się, że mój adres jest powszechnie znany. Zwróć figurkę w ciągu tygodnia, bo inaczej postaram się, żeby cię powieszono!

I wsiadła do powozu.

Jean-Marie złapał drzwiczki powozu, żeby nie mogła ich zamknąć.

- Ciekaw jestem, gdzie odbywa się to wesołe przyjęcie... Zobaczył w jej oczach błysk rozbawienia.

- W Stokeley Manor, jakąś godzinę jazdy stąd. Większość uczestników jest już teraz całkiem pijana.

Wyglądało na to, że dama nie żywiła zbyt serdecznych uczuć wobec uczestników zabawy.

Skinął jej głową, zamknął drzwi i dał stangretowi znak, że może jechać. Kiedy powóz oddalił się pospiesznie, Alain i Yves zbliżyli się do niego.

- Chyba nie zamierzasz skorzystać z tego zaproszenia, prawda? - zapytał Yves. - Złapie cię i odda w ręce kata.

- Tak sądzisz? - Jean-Marie uśmiechnął się, patrząc na rzeźbę, zaiste bardzo interesującą. - Myślisz, że taka pozycja jest możliwa?

- Myślę, że jeśli zostaniemy tu dłużej, możemy dać się złapać. A jeśli nie zamierzasz tego sprzedać, śmiertelnie ryzykujemy bez powodu.

Jean-Marie zaśmiał się.

- Masz serce najmity, ale mam pomysł, jak je usatysfakcjonować. Chodźcie! Wrona leci na północ.

Cressida, z ustami uwięzionymi przez wargi Trisa, była zdumiona, jak długo ludzie mogą się całować. Siedziała mu na kolanach, a przy każdym podskoku powozu na wybojach jedwab ocierał się o jedwab, ciało o ciało.

Jego ręka znów wśliznęła się pod jej kaftan na plecach i przesuwała się po skórze, wzbudzając najcudowniejsze uczucia. Żałowała, że nie ma pojęcia, w jaki sposób sprawić mu podobną przyjemność, ale brakowało jej śmiałości, żeby zapytać lub spróbować. Jednak obejmowała go i nie broniła swoich ust. Jakie to dziwne. Taka intymna część ciała jak usta, a jednak po chwili ich wargi się stopiły, niwecząc wszelkie bariery.

Przy kolejnym podskoku powozu znów oparła się o niego i poczuła, że stężał. Był twardy. Zalała ją fala gorącego, palącego pragnienia. Ale przerwała pocałunek.

- Musimy przestać.

- Musimy? - Lekko przymknięte powieki przesłaniały czarne, roześmiane oczy, a jego usta wyglądały bardziej zmysłowo niż kiedykolwiek. Bardziej kusząco. Bardziej rozkosznie...

Wbrew sobie musiała przerwać to misterium.

- Nie mogę pozwolić, żebyś mnie uwiódł, Tris. To byłaby katastrofa. Dla nas obojga...

Pochwycił pasmo jej włosów i okręcił sobie wokół palca.

- Ożeniłbym się z tobą, gdybyś zaszła w ciążę. Czyżby wystawiał ją na pokuszenie? Mieć go na zawsze, mieć jego dziecko!

Sama zadała cios nożem chirurgicznym, mówiąc:

- Przepraszam... lubię cię, Tris, ale nigdy nie mogłabym zostać księżną. Może uda nam się pozostać przyjaciółmi na odległość. Może moglibyśmy do siebie pisać...

- Pisać - powtórzył jak echo.

- Albo nie. - Wyszarpnęła pasmo włosów, którymi się bawił, zwijając je w palcach. - Jesteśmy jak ludzie, którzy spotkali się w obcym kraju i dalej podróżowali razem tylko dlatego, że znajdowali się tak daleko od domu. W swoim kraju nie mieli ze sobą nic wspólnego.

- Właśnie odkryliśmy, że łączy nas coś bardzo potężnego.

- Pocałunek to nie wszystko. Usta mu zadrgały.

- To prawda.

- Jeśli chodzi o związek między ludźmi.

- Bardzo słusznie.

- Przestań! Nic nas nie łączy!

- Naprawdę?

Wiedziała, że kłamie, i bała się, że Tris zacznie teraz wymieniać, co ich łączy.

- Zresztą to nie ma znaczenia. Jestem zbyt konwencjonalna dla ciebie, za grzeczna. Szybko straciłbyś wobec mnie cierpliwość. Ty jesteś przyzwyczajony do tego wszystkiego - dodała, wskazując na swój bezwstydny kostium - ale ja nie.

- Byłbym szczęśliwy z tobą bez tego stroju. Zerwała się z jego kolan i zajęła miejsce na siedzeniu naprzeciwko.

- Widzisz! Tylko ty mogłeś powiedzieć coś takiego. Uniósł brwi.

- Ty i tobie podobni. - Przyłożyła dłonie do płonących policzków. - Czemu w ogóle teraz z tobą rozmawiam? Nie mówiłeś serio o małżeństwie. Próbujesz mnie uwieść. A obiecałeś tego nie robić!

Rozparł się wygodnie w swoim kącie powozu.

- Nie, nie obiecywałem. Dałem słowo, że możesz mi zaufać. I to nadal obowiązuje. I nie udawaj, że się wzbraniałaś przed moimi pocałunkami, Cressido.

Był zrelaksowany, rozbawiony i diabelnie uwodzicielski.

- Co zaś do uwodzenia, to nadal uważam, że to nie najgorszy pomysł.

- To byłoby nieszczęście.

- Nie osądzaj pochopnie. Ty, mój nieustraszony badaczu, nie wiesz nawet, co jest za najbliższym zakrętem.

- Mam głęboką nadzieję, że Nun's Chase.

- Gdzie znajdują się dwa wygodne łóżka i gdzie czeka nas jeszcze wiele godzin tej nocy pełnej przygód. Twoja podróż, Cressido, skończy się dopiero wtedy, gdy wrócisz do domu rodziców. Nie sądzisz, że szkoda byłoby tracić taką podniecającą... scenerię?

Dreszcz przebiegł jej po skórze, a mięśnie stężały.

- Szatan przez ciebie przemawia. Roześmiał się.

- Sądzisz, że jestem opętany przez diabła?

- Myślę, że jesteś wcielonym diabłem.

Był samym diabłem. Doskonale wiedział, jak z nią postępować. Jego umysł był równie sprawny, jak jego doświadczone ręce i usta. I dlatego teraz nawet nie próbował jej dotknąć, dlatego rozparł się w głębi powozu, jak najdalej od niej. Wiedział, że w ten sposób stawał się dla niej jeszcze bardziej pożądany.

- Chcę się z tobą kochać, Cressido, i potrafię to zrobić, nie ryzykując poczęcia dziecka, a nawet nie naruszając twojego dziewictwa. Pragnę tego nie tylko dla własnej satysfakcji, ale także dla ciebie. Sama powiedziałaś, że ta podróż niedługo się skończy. Boli mnie, że pozwalam ci opuścić moje ziemie, nie pokazawszy ci najlepszego. Oferuję ci prawdziwą rozkosz przy minimalnym ryzyku, Cressido.

Jej ciało gwałtownie zareagowało na jego słowa. Modliła się, żeby tego nie zauważył.

Przy minimalnym ryzyku - powtórzyła w myślach. - A nie bez ryzyka.

Ta jego absolutna uczciwość dodawała mu jeszcze uwodzicielskiej mocy. Ceniła szczerość i jeśli miała nie skłamać, musiała przyznać, że przez te ostatnie dwadzieścia cztery godziny spędzone w jego towarzystwie była najbardziej uczciwa w całym swoim dotychczasowym życiu. W tych okropnych okolicznościach, w skąpym kostiumie, pierwszy raz czuła się naprawdę sobą.

Czy to właśnie czuł jej ojciec w Indiach? Czy dlatego nie był w stanie wrócić do domu, do żony i dziecka? Dla jego córki nie było miejsca w tamtym dzikim świecie, pośród ulicznic i ich klientów.

- Chciałbym, żebyś mi powiedziała, jakie myśli cię dręczą - odezwał się Tris.

- Żebyś próbował z nimi walczyć?

- Oczywiście. Nie widzę żadnego racjonalnego powodu odmowy, poza strachem przed zrujnowaną reputacją.

Roześmiała się.

- Uważasz, że to drobiazg? Wzruszył ramionami.

- Jeśli wyjdzie na jaw twoja obecność w Stokeley Manor, i tak będziesz skompromitowana. I nic, co teraz zrobisz, tego nie zmieni. Oczywiście, jeśli tak się stanie, ożenię się z tobą.

- A ja odmówię!

- Nie będę się teraz zajmował hipotezami. Nie masz żadnego rozsądnego wyboru, Cressido, musisz więc wrócić ze mną do Nun's Chase i spędzić tam resztę nocy. Nikt się nigdy nie dowie, co tam będziemy robili.

- Ja będę wiedziała.

- Takie banalne stwierdzenie jest niegodne ciebie. To zabolało.

- W twoich ustach cnota staje się czymś tanim!

- Bo może jest tania.

- Jesteś diabłem.

- Nie za życia. I nie próbuj ratować mojej nieśmiertelnej duszy. Nie sądzę, żeby była w niebezpieczeństwie. Jestem, jaki jestem. Dzisiejszej nocy ryzykujesz jedynie to, że kiedy nauczysz się w pełni cieszyć swoim ciałem, możesz być wiecznie spragniona tych przyjemności.

- Jesteś bardzo pewny swoich umiejętności - warknęła.

- Owszem. Nie zapominaj też, że już cię trochę poznałem. Nie jesteś oziębła i łatwo ci dogodzić. Nasze igraszki miłosne będą kontynuacją tego, czym cieszyliśmy się dotychczas i co było, musisz sama przyznać, bardzo obiecujące. Czego pragniesz, Cressido? Czego naprawdę chcesz?

- Nie możemy zawsze robić tego, co chcemy! Przynajmniej my, maluczcy. Potrząsnął głową.

- Kiedyś obowiązywały prawa regulujące, jakie stroje mogą nosić ludzie w zależności od ich pozycji społecznej. Zgodnie z tymi zasadami nie mogłabyś założyć tych czerwonych spodni. Prawa się zmieniają, a nawet grzechy się zmieniają, Cressido. Nie są niezmienne. Jedyna rzecz, która teraz jest ważna, to nie zostać przyłapanym.

Uniosła oczy do nieba.

- Jest jeszcze dziesięć przykazań.

- Które zakazują jedynie cudzołóstwa.

- Jesteś bezwstydny!

Uśmiechnął się w sposób jasno świadczący o jego złośliwości.

- Tego nie kwestionuję. Ale moja propozycja jest uczciwa, zaś wydaje mi się, iż ustaliliśmy już, że mi ufasz. Czy nie dowiodłem, że zasługuję na twoje zaufanie?

Cressida przyłożyła ręce do skroni, wplatając palce w rozpuszczone włosy.

- Diabeł powinien kusić i przekonywać.

- Jestem rozczarowany, panno Mandeville. To bardzo konwencjonalne poglądy.

Uchwyciła się tego.

- Jestem bardzo konwencjonalną kobietą. Jego brwi znów pojechały do góry, a kąciki ust zadrżały.

- Właśnie, że tak! Ta cała wyprawa była zboczeniem z właściwej drogi. Mój dom, moje miejsce na ziemi jest w Dormer Close, w Matlock. Nie rozumiesz? - zapytała, nagle sama przejrzawszy na oczy. - Jeśli ci ustąpię, mogę już nigdy nie wrócić do domu.

Tak jak jej ojcu nie udało się odnaleźć domu na powrót w Anglii. Czy sama nie zabrnęła już za daleko?

- Ale czy Matlock jest najlepszym wyborem? To pytanie odzwierciedlało jej własne wątpliwości i obawy.

- Tam jest mój dom. Potrzebuję go. Potrzebuję rodziny, przyjaciół, codziennych czynności, zwykłych wygód. Muszę być osobą, którą znam i w której skórze dobrze się czuję. Nie jestem niespokojnym duchem jak ty, Tris.

Błagała, żeby zrozumiał, żeby jej uwierzył. Przyjrzał jej się uważnie, po czym westchnął.

- Jak sobie życzysz. Ale chyba lepiej będzie, jeśli do końca podróży nie będziemy ze sobą rozmawiać, ani się dotykać. Nie mam takiej silnej woli jak ty, droga Cressido.










Rozdział 15



Gdy dotarli do Nun's Chase, Cressida padała ze zmęczenia. Wiedziała, że podjęła słuszną decyzję, rozsądną, wręcz logiczną, lecz coś jej mówiło, że popełniła błąd.

Nie chodziło jedynie o żądzę. To było coś innego. Instynkt? Nigdy nie uważała się za osobę kierującą się instynktem. Ale teraz instynkt podpowiadał jej, że obrała niewłaściwą drogę, pomimo wszelkich argumentów, którymi dysponowała racjonalna część jej natury.

Kiedy powóz zatrzymał się przed domem, pospiesznie przesłoniła ponownie twarz maską. St. Raven wysiadł po swojej stronie powozu, chociaż była to strona odległa od drzwi frontowych domu. Lokaj natomiast otworzył drzwiczki po jej stronie i pomógł jej wysiąść.

Mężczyzna pozostał niewzruszony, ale po raz pierwszy od dawna uświadomiła sobie całą dziwaczność swojego ubrania. Spodnie! I nagie ciało pod cienkim jedwabiem! Na wspomnienie Henryka VIII wrzeszczącego komentarze pod adresem tylnej części jej ciała zatęskniła za swoją peleryną.

Nie wiedziała, która jest godzina, ale musiało być już po drugiej, środek nocy, kiedy wszystko wydaje się ponure. A ona miała mnóstwo powodów, żeby mieć ponury nastrój. W zimnym świetle rzeczywistości zobaczyła, że przez całą noc zachowywała się nieprzystojnie. Nic dziwnego, że St. Raven uważał, iż może ją uwieść.

Ruszył wraz z nią w stronę drzwi, ale nie zaproponował swojego ramienia. Późna pora i przenikliwy chłód sprawiały, że trzęsła się z zimna i z nadzieją pomyślała o jego ciepłym ciele. Ale Tris nie przekraczał granic, które nakreśliła.

Jeszcze zanim podeszli do drzwi, te otworzyły się i stojący w nich Harry przesunął się na bok, żeby ich wpuścić do środka. Jak wyglądali w jego oczach? Co też sobie o nich myślał?

Czy była jednak skompromitowana? Jeśli tak...

St. Raven odwrócił się do niej.

- Czy będziesz potrzebowała czegoś przed pójściem spać, panno Wemworthy?

Czuła, że powinna wykonać dyg, chociaż w tym stroju musiało to wyglądać idiotycznie.

- Nie, dziękuję, wasza książęca mość.

Na koniec tej całej przygody powinna powiedzieć coś bardziej znaczącego, ale udało jej się jedynie wykrztusić:

- Dobranoc i dziękuję za pańskie starania, wasza książęca mość. Odwróciła się i ruszyła w górę po schodach, modląc się, żeby mężczyźni nie gapili się na nią z tyłu. Znalazłszy się w swoim pokoju, przekręciła klucz w zamku, po czym opadła na łóżko i ukryła twarz w dłoniach. Tris patrzył na odchodzącą dziewczynę, gdy odezwał się Harry:

- Posłaniec przywiózł jakieś papiery, sir. Są w pańskim gabinecie. Papierkowa robota była ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę.

Westchnął. Jeśli Leatherhulme przysyłał papiery w takim pośpiechu, to na pewno sprawa była pilna. Zresztą może wertowanie zatęchłych dokumentów ostudzi żądzę.

Pobieżne ich przejrzenie przekonało go, że sprawa wcale nie była taka pilna. Brakujący podpis. Dokumenty sprzedaży posiadłości w Lancashire. Był to raczej sposób Leatherhulme'a na zwrócenie mu uwagi, że jest wiecznie nieobecny w Londynie. Potrzebował sekretarza, który podróżowałby razem z nim i łatwo się nie gorszył. Cary, który świetnie nadawałby się do takiej roli, nie był zainteresowany tak nudnym zajęciem, a poza tym miał dość pieniędzy i nie musiał pracować.

Odsunął papiery na bok, ale po chwili zebrał je, obejrzał ponownie i podpisał. Wsunął dokumenty do skórzanej torby i zapieczętował, odciskając w wosku swój sygnet. Biedny Leatherhulme dostałby zawału, gdyby wiedział, że papiery mogłyby zostać przeczytane przez niepowołane oczy.

Tris zasiadł w fotelu i przejechał dłońmi po twarzy. Myśli, pytania, wątpliwości, żale napierały na niego z każdej strony, wszystkie związane z ostatnimi wydarzeniami. Ale nie umiał jeszcze rozsądnie ich rozważyć.

Odstawi Cressidę do jej cennej posiadłości i zdobędzie przeklętą figurkę. Odwiedzi Leatherhulme i przeanalizuje wszystkie papiery. A potem?

Chętnie uciekłby z kraju, ale mógł sobie pozwolić jedynie na remont domu w Kornwalii.

O nie. Obiecał sobie, że kiedy zostanie księciem, ożeni się i będzie miał dzieci. Od tego czasu minął już rok i zdążył poznać wszystkie interesujące kandydatki.

Powinien wreszcie z tym skończyć i wybrać tę cholerną żonę.

Cressida miała ochotę się rozpłakać, ale bał się, że narobi hałasu. Tris mógłby usłyszeć. A wtedy do niej przyjdzie. Nie mogła znieść myśli o tym, że miałaby go znowu zranić.

Wyprostowała się i zmarszczyła czoło.

Zranić? Zranić księcia St. Raven?

Przesada. Próżność z jej strony. Jej odmowa była dla niego chwilową niewygodą, ale nie raną. Pewnie już o wszystkim zapomniał.

A jednak czuła coś na kształt bólu. Pomyślała, że w zasadzie był tym, na kogo wyglądał - zdrowym, młodym człowiekiem z uprzywilejowanej warstwy społecznej, który cieszył się życiem. Jednak spod tej powłoki przezierał smutek.

Może wiązał się ze śmiercią jego rodziców.

Ile miał wówczas lat? Dwanaście. Jego rodzice na pewno się kochali, on też musiał ich kochać. Próbowała to sobie wyobrazić. W jednej chwili wszystko przepadło, wszystko się zmieniło.

Przypomniała sobie, jak zapytał: „Co to jest dom?". I poczuła głupie pragnienie, żeby mu ten dom dać, przytulny, prosty dom, taki jak jej dom rodzinny w Matlock.

Był właścicielem wielu włości, ale nie miał prawdziwego domu. Pamiętany z dzieciństwa Cornhallows przeszedł w obce ręce. Oficjalnie jego domem był majątek Mount St. Raven w Kornwalii, ale najwyraźniej spędzał tam niewiele czasu. Nun's Chase? Odnosiła wrażenie, że ta siedziba służyła mu jedynie do niecnych rozrywek.

Musi też mieć rezydencję w Londynie i w innych miejscach.

Biedny Tris Tregallows.

Biedne, osierocone dziecko...

Wstała, odpychając od siebie te myśli. Jeśli się w nie zagłębi, straci siłę woli. Ściągnęła kwef i maskę, pozostałości szalonej nocy. Jutro rano wróci do rzeczywistości i wkrótce wszystkie dzisiejsze wydarzenia będą wydawać się ułudą.

Wstała z łóżka i podeszła do umywalni. Rzut oka w lustro pokazał jej twarz Roksolany, z przyciemnionymi brwiami i śladem szminki na wargach. Ścierała się systematycznie, czy też straciła ją w czasie tych długich, długich pocałunków?...

Umyła twarz, szorując ją dopóty, dopóki znów nie zaczęła wyglądać jak twarz Cressidy Mandeville. Zadziwiło ją odkrycie, że konwencjonalna dama nadal żyje w jej ciele.

Otworzyła walizkę, żeby wypakować skromny zestaw ubrań, które zabrała ze sobą na ciężką wyprawę z Croftonem. Nalegał, żeby na drogę założyła suknię wieczorową i zabrała drugą na czas wizyty, ale zapakowała także dwie dzienne i bieliznę na zmianę.

Mogła się teraz z siebie śmiać. Nie miała wtedy zielonego pojęcia, co ją czekało.

Wyciągnęła koszulę nocną, bardzo ładną, ale kompletnie niepasującą do świata Croftona. To była jej letnia koszulka z cieniutkiego płótna, z krótkimi rękawami i dekoltem obszytym zieloną wstążką.

Teraz, gdy nadeszła ta chwila, niemal niechętnie zdjęła frywolny strój. Dziwne, że jednoczęściowy ubiór wydawał się bardziej przyzwoity niż składający się z dwóch elementów. Nie, różnica polegała na tym, że w koszuli nie pokazywała się publicznie.

Włosy. Miała przecież swoją szczotkę do włosów.

Usiadła przy toaletce i zaczęła szczotkować pukle. Zwykle zaplatała je na noc, bo tak „wypadało", a nie ze względu na wygodę. Ciężkie, proste włosy nie plątały się w czasie snu.

Tris miał rację. Za dużo przyzwoitości było głupotą. Zasada, że kobieta musi mieć rękawiczki i nakrycie głowy, gdy wychodzi z domu. Ze mówiąc o męskich spodniach, musi je określać mianem „niewymowne". Że nigdy nie spaceruje po St. James Street, gdzie znajdują się męskie kluby.

W porywie buntu postanowiła pozostawić włosy rozpuszczone i skierowała się w stronę łóżka.

Przystanęła.

Po chwili pogodziła się z myślą, że nie położy się spać. Była zdumiona, że zaczęła widzieć wszystko wyraźnie, jakby uniosła się mgła.

Tris miał rację. Nie mogła stąd wyjechać, zakończyć całej przygody, nie zakosztowawszy tego, co jej proponował. Popychała ją do tego ciekawość, ale głównym impulsem była siła, która zawładnęła całkowicie jej wolą -przemożne wrażenie, że to wiele znaczyło dla niego.

Nie rozumiała dokładnie, czego potrzebował, wiedziała jednak, że chodziło o coś więcej niż żądza. Być może najważniejsze było dla niego zdobycie jej zaufania. Doszła do wniosku, że miał do tego prawo.

Lekceważąc więc wszelką poprawność, wymknęła się z pokoju. Miała dość rozsądku, żeby wcześniej wyjrzeć i upewnić się, że nikt jej nie zobaczy. Podeszła do jego drzwi. Miała wejść od razu, czy zapukać? Zapukała.

Nie było odpowiedzi.

Usłyszała jego głos dobiegający z dołu. Pewnie wydawał polecenia na jutro w związku z ich podróżą do Londynu. No tak. Powinna więc wrócić do swojego pokoju i iść spać...

Głosy stały się wyraźniejsze. Usłyszała:

- Jeśli pan Lyne wróci niedługo, przekażcie mu...

Potem ciche kroki. Wchodził po schodach!

Cressida musiała podjąć natychmiastową decyzję. Mogła albo od razu pobiec do swojej sypialni, albo wejść do jego pokoju.

Otworzyła drzwi do pokoju Trisa, wśliznęła się do środka i z wielką ostrożnością cicho zamknęła je za sobą. Dopiero wtedy ogarnęły ją wątpliwości.

A jeśli przeszła mu ochota?

A jeśli przestraszy! się ryzyka?

A jeśli okaże się łajdakiem, tak jak sądziła na początku, i skończy jako panna z dzieckiem?

Miała ochotę schować się za zasłoną, ale zmusiła się, żeby zostać. Trzęsła się jednak, stojąc z rękami zaplecionymi na piersiach.

Drzwi się otworzyły. Tris zatrzymał się w progu. Potem powoli, nie odrywając od niej oczu, zamknął drzwi i oparł się o nie. Jego wzrok, jego oddech powiedziały jej, że przynajmniej jedna jej obawa była bezpodstawna. Ochota mu nie przeszła. Jednak nie podchodził do niej.

- Nie widzę guzików do rozpinania - odezwał się w końcu niskim, ochrypłym głosem.

Gniotła w palcach cienkie płótno.

- Nie.

- Przyszłaś, żeby mnie dręczyć?

- Nie wiem. - Przełknęła ślinę. - To ty jesteś ekspertem. Opuścił wzrok, uśmiechając się.

- W tej chwili wcale się nim nie czuję. - Ponownie podniósł na nią oczy. -Dlaczego, Cressido?

Jej pewność siebie gdzieś zniknęła.

- Chcesz, żebym sobie poszła?

Podszedł bliżej i ujął jej obie dłonie w swoje ręce.

- Na Boga, nie! Nigdy. Po prostu poddałem się. Gdybyś planowała postawienie mnie na głowie i wytrząśnięcie ze mnie wszystkich logicznych myśli, nie mogłabyś tego zrobić lepiej. Dziewczyno, czy jesteś świadoma, o ile większą siłę niszczycielską ma ta twoja skromna nocna koszula w porównaniu ze strojem z haremu?

Czuła ciarki na całym ciele i ogarnęła ją fala ulgi.

- Nie, naprawdę nie planowałam, że tu przyjdę. Zamierzałam iść do łóżka. Do własnego łóżka...

- Ale zmieniłaś zdanie.

Nadal jedynie trzymał jej dłonie, ale miała wrażenie, że uwięził też jej myśli.

- Możesz mi powiedzieć dlaczego, Cressido? Niechętnie cię o to pytam, ale nie potrafiłbym żyć z myślą, że tej nocy mógłbym uczynić coś, co cię skrzywdzi.

Spojrzała na niego z czułością i roześmiała się.

- Tylko ty, St. Raven, gotów byłbyś teraz przepuścić taką sposobność. Nie boisz się, że gdy przemyślę motywy, które mną kierowały, ucieknę?

- Jeśli uciekniesz, to trudno. Pierwsza zasada. Mów do mnie Tris. Jeśli nie możesz, nie ma żadnej potrzeby iść dalej.

Powinno to być łatwe, lecz się zawahała.

- Tris jest takim prostym człowiekiem.

- Nie, nie jest.

- Miałam na myśli to, że jest taki zwyczajny. Mężczyzna, nie książę.

- To prawda.

- Jednak Tris jest księciem.

- Też prawda. Ale nie dziś w nocy. Tej nocy będzie Tris i Cressida. Rozpaleni, spoceni i nadzy. Dziś w nocy będziesz najbliższa drugiej osobie od dnia, w którym wysunęłaś się na świat z łona matki. O tym teraz rozmawiamy, Cressido. Chcesz tego?

Patrzyła na niego.

- Ty szelmo. Tak dobrze mnie znasz! I jak po tym wszystkim mogę odmówić? Tak, chcę tego, Tris.

Wziął ją w ramiona.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że większość cnotliwych panien, usłyszawszy te słowa, zaczęłaby przeraźliwie krzyczeć?

- Boją się bałaganu?

- Raczej gorąca, potu i nagości.

Sama już czuła się rozpalona, spocona i naga.

- Może to dlatego, że byłam obecna na orgii.

- Może...

Jego dłonie zaczęły wędrować po jej plecach. Miała wrażenie, że pomimo dzielącej ich delikatnej tkaniny koszuli, dotyka jej nagiego ciała.

- Mam nadzieję, że też sprawię ci przyjemność - wyszeptała.

- Na pewno.

- Chodzi mi o to, żeby podobało ci się to, co będę robiła. Chcę... Nie wiem, czego chcę, ale czegoś dla ciebie.

Pochylił głowę i musnął ustami jej wargi.

- Bądź spokojna. Zrobiliśmy to, co należało. Myśleliśmy, rozmawialiśmy i próbowaliśmy zachowywać się rozsądnie. A teraz wolno nam po prostu czuć...

Sięgnął po jej dłonie i zaczął je przesuwać po brokatowym surducie, aż spoczęły na guzikach na przodzie.

- Jeśli chcesz coś zrobić dla mnie, kochanie, rozepnij je. Miała go rozebrać? O tak.

Cressida zaczęła odpinać guziki, kolejno, jeden po drugim, przez cały czas świadoma jego żaru, jego zapachu i coraz cięższego oddechu. Gdy rozpięła wszystkie guziki, rozchyliła surdut, a potem zsunęła mu go z ramion, odsłaniając białą jedwabną koszulę.

Zerknęła na niego, sprawdzając, czy nie ma dla niej dalszych poleceń. Ale Tris, rozluźniony, może nawet zamyślony, pozwalał jej postępować, jak chciała.

- Dobrze mnie znasz - szepnęła, wyciągając mu koszulę ze spodni.

Gdy koszula zwieszała się już luźno, wsunęła pod nią dłonie i położyła na jego gorącej skórze. Od tego dotyku zakręciło jej się w głowie.

- Możesz przejąć inicjatywę.

- Rób to dalej. Złapię cię, jeśli będziesz się przewracać. Naprawdę dobrze ją znał. Nie, po prostu znał dobrze kobiety. Zasady przyzwoitości powinny ją powstrzymać przed dalszymi krokami, ale za nic w świecie nie mogła pojąć, dlaczego miałaby się teraz hamować. Skorzystanie z doświadczonego przewodnika podczas zagłębiania się w tę gorącą dżunglę wydawało się doskonałym pomysłem.

Pewnie powinna rozpiąć mankiety i zdjąć mu koszulę, lecz chciała najpierw poznać go przez dotyk. Z zamkniętymi oczami pozwoliła palcom błądzić, a dłoniom gładzić i czuć.

Nie zamykała się przed innymi doznaniami. Cieszyła się jego zapachem, słyszała jego ciężki oddech i szelest jedwabiu.

Przeniósł dłonie z ramion na jej włosy, głaszcząc tył głowy. Wyprostowała się, odchyliła głowę i zaczęła przesuwać palce wzdłuż pleców mężczyzny.

Nigdy ich nie widziała.

Otworzyła oczy i podniosła na niego wzrok. Jego oczy mówiły o pożądaniu, rozumiała to nawet ona, chociaż nie miała pojęcia o tych sprawach.

Pocałował ją w czoło.

Spróbowała ściągnąć z niego koszulę, ale jego wzrost trochę to skomplikował. - Musisz to zrobić. Przyklęknął na jedno kolano.















Rozdział 16



Stało się więc. Stanęła za nim i ściągnęła mu koszulę przez głowę, ostrożnie, jakby był dzieckiem.

I miała dla siebie jego plecy. Prawdziwe dzieło sztuki. Powoli przesunęła dłonie na jego ramiona i z powrotem, w stronę karku, chłonąc go wszelkimi zmysłami, które posiadała i paroma dodatkowymi, które właśnie odkrywała.

W głowie szumiało jej jak po napoju Croftona, ale teraz tylko Tris był źródłem tego odurzenia. Nie mogła skupić wzroku, a jej serce biło w szaleńczym rytmie.

Zachwiała się i złapała go za ramiona.

- Zaraz się przewrócę...

Wstał powoli, odwrócił się do niej i pocałował ją.

- Jak się nazywam?

- Tris. Tristan Tregallows.

- Byłem Trisem przez całe życie, aż do ubiegłego roku. Czasem boję się, że biedny Tris Tregallows zginął. Odszukaj go dla mnie, Cressido.

Znów ją pocałował, z początku łagodnie, jakby nigdy wcześniej się nie całowali, a potem powiódł ją głębiej, w mroczne i niebezpieczne rejony. Osunęła się wraz z nim w dół. Uświadomiła sobie, że nie stoi na nogach dopiero w chwili, gdy wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.

Położył ją na nim, odsunął się, rozwiązał jedwabną szarfę, którą był przepasany, i pozwolił, żeby opadła na leżącą dziewczynę.

- Później będziesz mnie mogła nią związać, jeśli zechcesz.

- Co?

- Tylko jeśli będziesz chciała. - Nie odrywając od niej wzroku, poluzował węzeł mocujący spodnie i pozwolił, żeby opadły w dół. Przeszył ją dreszcz, po części z nerwów, po części zaś ze znajomego już głodu.

Na jego twarzy malowała się ostrożność, jakby myślał, że Cressida może jeszcze się wycofać. Wiedziała, skąd się biorą te jego wątpliwości. Ale dziewczyna czuła tylko bolesny głód. Ten namiętny mężczyzna był tak piękny, że aż dziw, iż żaden artysta jeszcze go nie sportretował.

- Zaczynam się niecierpliwić, mój przewodniku. Czujność w jego oczach ustąpiła radosnemu, filuternemu zachwytowi.

- Oczekiwanie, dziewczyno. To klucz do wszystkiego. Pociągnął ją, żeby uklękła i zsunął jej z ramion koszulę. Rozbierał ją powoli, nie odrywając wzroku od odsłanianej skóry. Przerwał, gdy białe płótno znalazło się poniżej jej biustu. Zerknęła w dół na jego ręce, przytrzymujące koszulę i zobaczyła to, co czuła: jego usta na wzgórkach jej piersi.

Pomyślała o Croftonie, o Mirandzie Coop, i o tym, o ile więcej warte były jej doznania w tej chwili.

- Większość mężczyzn zachwyca tajemnica kobiecych piersi, Cressido. Taka słodka miękkość. Taka jędrność. Mądrość natury sprawiła, że męski dotyk tych okolic sprawia kobiecie przyjemność. Ale mężczyźni i bez tego lubią się bawić kobiecymi piersiami dla własnej rozkoszy.

Koszula opadła jej na biodra. Jego wargi i język podążyły w dół, w stronę pępka.

Potem Tris wyprostował się i uniósł ją w górę. Żeby uwolnić ją od ubrania. Żeby uwolnić ją od myślenia. Żeby uwolnić ją od wszystkiego poza oczekiwaniem. Trzymając ją w ramionach, przekręcił się tak, że oszołomiona, otoczyła go nogami w talii.

Pocałował ją, i wszystkie zmysły, wirując, skupiły się w miejscu, gdzie otworzyła się na jego ciepło.

Mogłyby się zawalić mury, wybuchnąć pożar. Nic się nie liczyło.

Przerwał pocałunek, łagodnie wyswobodził się z jej uścisku i położył ją na łóżku. Oparł jedno kolano na posłaniu i zaczął gładzić dłonią wewnętrzne strony jej ud, coraz bliżej, tak blisko...

Nagle leżał koło niej, obejmując ją ramieniem i trzymając dłoń tam, gdzie tak bardzo pragnęła.

Przypomniała sobie orgię, dręczącą potrzebę zrobienia czegoś, przytulenia się. Ale nic nie mogło się równać z tym, co czuła teraz. Może doznanie było równie silne, ale jakże odmienne.

Znów jego usta na jej piersiach.

- Tris?...

- Tak? - mruknął.

- Co mam robić?

- To ja jestem przewodnikiem, pamiętasz? Idź tam, gdzie cię poprowadzę. -Jego ręka nadal błądziła pomiędzy jej udami. - W tej nowej krainie jest ściśle przestrzegany zwyczaj. Rzucamy się ze stromych klifów w mgłę. Ci, którzy mają odwagę, żeby spadać swobodnie, nie żałują tego. Chodźmy, Cressido. Chodźmy.

Czuła, że popycha ją coraz bliżej krawędzi, ale trzymała się go kurczowo, przerażona. Bała się upadku, bała się mgły.

Jego usta, jego ręce nie pozwalały jej się wycofać. Pchały ją do przodu, w stronę punktu krytycznego.

Mogła się załamać albo polecieć. Zaufanie.

Poddała się i poszybowała, krzycząc w myślach, gdy spadała, wirując, niżej i niżej, w dół, przez mgłę, w głęboki, ciemny spokój.

Razem z nim. Przywarta do niego, całowała go. Miała do niego prawo. Potrzebowała go...

- Nie możemy, prawda? Oddychał ciężko.

- Nie zrobimy tego.

Całował jej włosy, gładził ją, ale ręce mu się trzęsły.

- Tris...

- Ciii. - Wstał z łóżka i pociągnął ją za sobą. Odrzucił kołdrę i posadził ją na prześcieradle. Przykrył ją.

- Wrócę za moment.

I wyszedł z pokoju. Choć w głowie jej wirowało, zdołała zauważyć, że jest wspaniale zbudowany, jak marmurowy posąg. Wojownik. Nie, atleta.

Szczelniej otuliła się kołdrą, nagle czując chłód i osamotnienie.

To było zimne, nocne powietrze na spoconej skórze.

Będziesz najbliższa drugiej osobie od dnia, w którym wysunęłaś się na świat z tona matki.

O tak. Ale doznanie nie było pełne. A teraz się oddalił. Musiała zrobić coś niewłaściwego. Czy zostawił ją na całą noc? Czy nie dostanie jeszcze jednej szansy?

Upłynęły chyba całe wieki, zanim powrócił z filuternym uśmiechem na twarzy i czerwoną, szklaną buteleczką w ręce. Nie sprawiał wrażenia zagniewanego czy rozczarowanego. Nie wyglądał też na... rozbuchanego. A był, kiedy wychodził. Jak drąg.

Spojrzała na niego pytająco. Potrząsnął głową.

- Zawsze wszystkiego ciekawa. Nie mogłem sobie ufać, więc... pozbyłem się tego.

- Pozbyłeś się tego?

- Do licha, Cressido, czy zawsze musisz o wszystko pytać! Był czerwony na twarzy. Książę St. Raven spiekł raka!

Jakaś jej część chciała się śmiać z radości, ale skoncentrowała się na fiolce w jego ręce.

- Co to jest?

- Olejek. Do masażu.

Po skórze Cressidy przebiegł dreszcz oczekiwania. Ale Tris dodał:

- Mam nadzieję, że zechcesz wetrzeć go w moją skórę.

Och! O tak!

Dostarczył jej takiej rozkoszy. Teraz miała okazję zadowolić jego. Uśmiechnęła się, chociaż wiedziała, że musiał to być uśmiech pełen czułości, pokazujący uczucia, jakich nie powinna doznawać. Ale cóż, nic nie mogła na to poradzić. Zsunęła się z łóżka i wzięła od niego flakonik.

- Połóż się, mój sułtanie.

Ściągnął kołdrę z łóżka. Nagle się zatrzymał i na nią spojrzał.

- Kiedy mężczyzna pragnie kobiety, jego członek powiększa się i twardnieje. Dzięki temu może wtargnąć w głąb jej ciała. To przyjemne uczucie, ale bliskie bólu. W tym stanie trudno panować nad sobą. Idealne odprężenie zapewnia kobiece ciało, ale ręka też może spełnić tę rolę. -Skrzywił się. - Czasami nazywa się to spotkaniem z panią dłonią i jej cudownymi pięcioma córkami.

Cressida zagryzła wargi, ale po chwili nie wytrzymała i się roześmiała.

- Dziękuję, że mi powiedziałeś.

Jego uśmiech być może był nieco krzywy, ale na pewno było w nim wiele czułości.

- Nie musimy już się przejmować twoją niewinnością, więc równie dobrze możesz wiedzieć.

Przypomniała sobie pewien szczegół widziany podczas orgii.

- Albo usta? - zapytała. Zadrżał.

- Albo usta.

Wbiła w niego wzrok.

- Ten ogórek!

- Dokładnie. Czy teraz możemy już iść dalej? Położył się na posłaniu, opierając głowę na rękach. Tym razem powstrzymała śmiech. Ale przyszło jej do głowy parę pomysłów. Nie wiedziała tylko, czy starczy jej odwagi, żeby wprowadzić je w czyn. Ale intrygowały ją.

Tymczasem jednak miała olejek i najbardziej na świecie chciała podarować mu coś równie wspaniałego jak to, co otrzymała od niego.

Wyciągnęła korek z buteleczki i powąchała jej zawartość. Subtelny zapach, nie kwiatowy i nie znajoma woń drewna sandałowego.

- Co to jest? - zapytała, wylewając na dłoń nieco płynu.

- Różne wschodnie korzenie.

- Dające ciekawe efekty? Uśmiechnął się tylko.

Odstawiła fiolkę, potarła dłoń o dłoń i przysunęła je do nosa. Nie oszalała od razu z żądzy, ale od słodkiego zapachu zakręciło jej się w głowie.

Wdrapała się na łóżko i dłońmi z olejkiem zaczęła zataczać kręgi na jego plecach. Zamierzała dostarczyć mu przyjemności, szybko jednak ślizganie się po uwodzicielskich krzywiznach i zagłębieniach ją samą przyprawiło o zachwyt.

Zamknęła oczy, sycąc się samym dotykiem.

Spojrzała na niego. Z zamkniętymi oczami wyglądał na szczęśliwego, tak jak chciała. Nagle się odezwał:

- Napisz swoje imię na moich plecach.

- Jak?

- Paznokciem. Tylko delikatnie. Rozpoczęła na jego karku i napisała „Cressida".

Wzdłuż kręgosłupa wykonała napis „Elżbieta", a na znajdującym się bliżej boku Trisa - „Mandeville".

Poruszał się pod dotykiem jej rąk, jak przeciągający się kot.

- To takie miłe? - zapytała.

- Potem ci pokażę.

W ustach jej zaschło od oczekiwania. Ale na pewno mogła jeszcze coś dla niego zrobić. Sięgnęła po fiolkę i powtórnie zwilżyła dłonie.

- Czy masz jeszcze jakieś sugestie, Sulejmanie?

- Teraz jest po prostu Tris i Cressida, nadzy i uczciwi.

Potarła dłonie. Otoczył ją gorący, trudny do zdefiniowania zapach.

- Co jeszcze mogę zrobić, żeby ci sprawić przyjemność, Tris?

- Pewne fragmenty ciała mam jeszcze nieposmarowane oliwą. Jego długie, mocne nogi.

Przesunęła dłonie na jego kostki i wtarła tam olej, a potem, okrężnymi ruchami powędrowała w górę, na uda. Zagryzając dolną wargę przesunęła dłonie wyżej, po krzywiźnie ciała.

Napiął się pod jej dotykiem. Dziewczyna zamarła.

- Jeśli cię to boli... Zaśmiał się.

- Jakoś to zniosę.

Znów poczuła pokusę. Ten masaż podniecał ją nie mniej niż jego. Pragnęła dać mu prawdziwe wyzwolenie, sama chciała doznać spełnienia.

Jednak pogrążyłoby to ich oboje w nieszczęściu. Musieli uważać. Żadne z nich nie chciało, żeby ta noc związała ich ze sobą na zawsze.

Jednak istniały bezpieczne przyjemności i to była jedna z nich.

Wiedziała, że balansowali na krawędzi katastrofy i że największe zagrożenie stanowiła jej słaba wola. Jakaż niesprawiedliwość losu sprowadziła ją w to miejsce, do tego mężczyzny, z którym małżeństwo było niemożliwe.

Nagły skurcz w nodze przywrócił ją do rzeczywistości. Jej ciało protestowało przeciwko takiej pozycji. Stanęła więc okrakiem nad jego udami. Tak, o wiele lepiej. Mogła teraz masować, naciskać i ugniatać jak chciała. Skupiła się na jego ramionach. Naciskała coraz mocniej. Nie skarżył się na to i nie przerywał jej, więc wyładowała część swojej frustracji, zanim przysiadła na piętach, żeby kolistymi ruchami rozmasować jego pośladki i zagłębienie w dole kręgosłupa.

Już nigdy nie odwiedzi tego świata. Nawet gdy wyjdzie za mąż, to nie będzie tak jak teraz. Przyzwoici ludzie nie robili takich rzeczy.

A więc tej nocy doświadczy wszystkiego, co można. Pochyliła się i przycisnęła usta do jego pleców, smakując olejek, Trisa i magię.

Powoli, leniwie zaczął się pod nią odwracać na plecy. Gdy odsunęła się nieco, zauważyła, że znów jest twardy.

Odwróciła wzrok, ale po chwili zerknęła ponownie, żeby się przyjrzeć. Znalazła w sobie dość odwagi, żeby uczynić to, na co miała ochotę, i dotknęła go czubkami palców.

- Jest bardzo twardy. Jak to się dzieje? Roześmiał się.

- Jeśli chodzi ci o fizjologię, to nic ci nie mogę wytłumaczyć. - Położył rękę na jej dłoni i zacisnął wokół siebie jej palce. - Jeśli zaś mówimy o innych aspektach, to odpowiedź brzmi: ty, Cressido. Ty.

Słodkie, mgliste uczucie. Doszła do wniosku, że jej się to nie podoba.

- To oznaczałoby, że zanim się poznaliśmy, nigdy nie stwardniałeś.

- Mężczyźni są tylko mężczyznami. Jesteśmy zwierzętami. Tu i teraz jesteś ty.

- Albo masaż.

- Masowali mnie profesjonaliści i nie reagowałem w ten sposób, kochanie. Kochanie. Zwarli się spojrzeniami, ale szybko odwrócili wzrok. Pewnie zwracał się w ten sposób do wszystkich kobiet w swoim łóżku. Panowie mówili do kobiet „droga pani", chociaż wcale nie były im drogie, i deklarowali się jako „pokorni słudzy", choć wcale nimi nie byli.

Zaczęła analizować, co naprawdę działo się między nią a Trisem. Tu i teraz. Pożądał jej. Trzymała w dłoni widomy tego dowód. Był bardzo przystojnym mężczyzną, a teraz, podniecony, z przymkniętymi oczami i potarganymi włosami, mógłby złamać jej serce.

To tu było siedlisko smoków. Smoków, węży i krokodyli, tak jak pisał ten dawny podróżnik i badacz, sir John Mandeville.

To tu tkwiło niebezpieczeństwo, którego nie brała pod uwagę, wyruszając w tę podróż. Była gotowa poświęcić swoją cnotę, gdyby to okazało się konieczne, ale nigdy nie pomyślała o możliwości straty serca.

Nie ze względu na urodę mężczyzny, jego czar, majętność i pozycję społeczną. I nawet nie z powodu jego mistrzowskiej zręczności w sztuce miłosnej.

Ale dlatego, że go polubiła, że dzieliła jego cierpienie i podobała jej się jego spontaniczna reakcja na jej dotyk.

Otworzył oczy. Dojrzała w nich zaczątki czujności, troski. Uśmiechnęła się. Co robić? Wiedziała, że powie jej, gdy zacznie robić coś, czego nie powinna.

Rzeczą kompletnie naturalną wydało jej się skorzystanie z obu rąk, by go gładzić, łagodnym, powolnym rytmem, przesuwając jedną dłoń coraz wyżej, ostrożnie.

Usłyszała, że gwałtownie złapał powietrze.

- Sprytna Cressida - mruknął. - Ale czy chcesz mieć do czynienia z bałaganem?

Wiedziała, co miał na myśli.

- Tak.

- Chciałbym czuć twoje ręce.

Zaczęła go gładzić, starając się wyczuć nawet najmniejszą reakcję. Obserwowała jego twarz.

Po chwili zamknął oczy. Zawahała się, ale przypomniała sobie jego bezpośredniość. Gdyby zadawała mu ból, na pewno by jej o tym powiedział.

Zaczął poruszać biodrami w rytmie ruchów jej rąk. Na jego twarzy pojawił się wyraz niemal bólu, ale potrafiła już teraz rozpoznać taką samą desperację, jaką sama czuła.

Przed upadkiem.

Przyspieszyła ruchy. Serce zaczęło jej bić pospieszniej, a Tris oddychał coraz szybciej.

Nagle zesztywniał i z gardła wyrwał mu się jęk. Poczuła wypływające nasienie.

I było po wszystkim.

Była zachwycona tym, co dla niego zrobiła, ale sama spragniona była doznań. Boleśnie pragnęła tego, czego nie wolno im było uczynić. Uchylił powieki i uśmiechnął się.

- Dziękuję.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Ale... Usiadł.

- Ale?

Niemal wyznała, że po tej nocy jej życie będzie bardzo puste. Jednak udało jej się powiedzieć coś innego.

- Ale czy już skończyliśmy? Wybuchnął śmiechem.

- O nie. Nie skończymy tak długo, jak długo oboje będziemy w stanie nie zasnąć. Teraz moja kolej, żeby cię natrzeć olejkiem. Całą...

Rozdział 17



Obudziwszy się, Cressida zaczęła się zastanawiać, kiedy zasnęła i która może być teraz godzina. Ale tak naprawdę wcale jej to nie obchodziło. Zasłony były zaciągnięte na okna i w pokoju panował mrok. Było jednak wystarczająco widno, żeby mogła widzieć Trisa, swojego kochanka, śpiącego na brzuchu, z głową zwróconą w jej stronę.

Marzyła, żeby odgarnąć mu z czoła ciemne włosy, żeby go dotknąć, gdy spał. W nocy dotykanie go było najbardziej naturalną rzeczą na świecie. W dowolny sposób, wszędzie. I być dotykaną.

Uśmiechnęła się na wspomnienie jego rąk poruszających się po jej całym ciele, leniwie kreślących wzory. Potem uparła się, żeby zrobić mu ponowny masaż, tym razem na brzuchu. Znów pomogła mu osiągnąć ulgę. On zaś, pocałunkami i głaskaniem, doprowadził ją do zatracenia się jeszcze co najmniej dwa razy.

Westchnęła na to cudowne wspomnienie. Ale spod tego wszystkiego wyzierał smutek. Smutek, że ta dzika przygoda, chociaż kompletna, już się kończyła. Nigdy już tu nie wróci.

Jej przeznaczeniem było Matlock, jemu zaś pisany był znakomity związek małżeński.

Musiała pogodzić się z tym, że będzie równie dobrym kochankiem dla jakiejś szlachetnie urodzonej damy, jak był dla niej. Tego wymagał od niego honor i uprzejmość. Na pewno też jego księżna zrewanżuje mu się rozkosznymi doznaniami, nacierając go egzotycznymi olejkami. A nieszczęsna Cressida Mandeville nie będzie miała prawa wstępu do tej krainy zmysłowych uciech.

Odepchnęła od siebie te myśli. Nie mogła przecież odwdzięczyć mu się za tę noc, okazując smutek, a zresztą czekało jeszcze na nich zadanie. Musieli odzyskać posążek, a przynajmniej klejnoty, z rąk Mirandy Coop.

Tris otworzył oczy.

- Dzień dobry. A może jest już po południu? Nie zdziwiłbym się. Przekręcił się na plecy i przeciągnął. Kołdra zsunęła mu się do pasa,

budząc w dziewczynie całą masę nierozsądnych myśli.

- Nie masz tu zegara.

- Nie znoszę jak tyka. I mam mnóstwo służby, która pilnuje, żebym wstał o właściwej porze.

Nie mogła się powstrzymać przed przesuwaniem palców po jego brzuchu.

- Służba jakoś nie rzuca się w oczy.

- Bo powiedziałem im, żeby nam nie przeszkadzali, dopóki nie zadzwonimy. - Spojrzał jej w oczy. - Nie spodziewałem się tego, kochanie. Po prostu sądziłem, że oboje możemy potrzebować trochę więcej snu.

Jej ręka znieruchomiała.

- Czy będą wiedzieli? O mnie?

- Będą wiedzieli, że spędziłem noc w tym łóżku razem z tobą. Olejek. Zapachy. Gorąco, woń potu, bałagan...

Ogarnął ją niepokój i po raz pierwszy pomyślała, że popełniła błąd, może nawet poczuła się zbrukana. Ile kobiet masował w tym łóżku? Ile będzie po niej? Niekończąca się kolejka.

Ale przecież wiedziała, kim był. Nigdy tego nie krył. Nie czuł wstydu. I dlatego właśnie nigdy nie byłaby w stanie go poślubić, nawet gdyby to było możliwe.

- Ale czy ktoś będzie wiedział, że chodzi o mnie, o Cressidę Mandeville? Ujął jej dłoń i pocałował.

- Nie widzę takiej możliwości. Nikt, z wyjątkiem Cary'ego, nie wie, jak się nazywasz. Tylko Harry i jego matka mieli okazję ci się przyjrzeć bez przebrania. Liczę na ich dyskrecję, zresztą najprawdopodobniej już nigdy cię nie zobaczą.

Taki uczciwy. Taki bezpośredni. Taki bezceremonialny.

- Możesz się czuć bezpieczna, pod warunkiem, że uda ci się wrócić do domu, nie wywołując żadnych podejrzeń. Wrócisz wcześniej, niż planowałaś.

Wyrwała rękę.

- Powiem mamie, że kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że w domu panuje choroba. Ale jak mam wrócić? Przecież chyba nie w twoim powozie.

- Mój powóz nie jest oznakowany. Będzie się nadawał.

Usiadł, patrząc w przyszłość, niedręczony wspomnieniami nocy. Nieczuły drań.

Nie chciała o tym myśleć. Była zadowolona. Ostatnia rzecz, jakiej by pragnęła, to złamane serce Trisa, do kompletu z jej złamanym sercem.

- A co z figurką?

- Zostaw to mnie. Miranda ucieszy się, gdy złożę jej wizytę. Przy odrobinie szczęścia będę miał okazję opróżnić posążek, nie budząc żadnych podejrzeń.

A więc to koniec. Kiedy wsiądzie do powozu, wszystko się urwie. Chyba że...

- Jak zwrócisz mi klejnoty? Spojrzał na nią, marszcząc brwi.

- Boisz się, że uczynię coś, co zrujnuje twoją reputację? Liczyłem na więcej zaufania z twojej strony.

A myślała, że potrafił czytać w jej myślach.

- Oczywiście, że ci ufam. Tylko martwię się szczegółami. Zawsze się zamartwiam.

Pochwycił jej głowę i przyciągnął do siebie, żeby ją pocałować.

- Już niedługo ty i twoja rodzina będziecie bezpieczni. Będziecie mogli żyć tak, jak kiedyś. Obiecuję.

- Dziękuję.

Z uśmiechem wstała z łóżka. Chwyciła nocną koszulę.

- Będzie mi potrzebna pomoc przy ubieraniu.

- To mój przywilej.

Próbowała oponować, ale kiedy spojrzała na niego, zobaczyła, że musiałaby stoczyć z nim bój w tej sprawie. Nie chciała walczyć. Nigdy nie kłamał. To zawsze była przygoda jednej nocy.

- Przyjdę, gdy tylko sam się ubiorę.

Wstał z łóżka i wciągnął na siebie pogniecione jedwabne spodnie. Ogarnęło ją pożądanie, gdy patrzyła, jak podchodzi do drzwi, otwiera je i wygląda na zewnątrz.

- Droga wolna.

Noc jeszcze się nie skończyła... Szerzej otworzył drzwi.

Przecisnęła się obok niego. Może powinna powiedzieć w tym momencie coś znaczącego, zamiast tego jednak wypadła za drzwi i popędziła ku bezpiecznemu schronieniu swojej sypialni.

Jakże zimny wydawał się ten pokój, jakże pusty. Łóżko było gładko zasłane. Chociaż wiedziała, że w tym domu nie ma to żadnego sensu, odrzuciła kołdrę, zmierzwiła pościel i zrobiła wgłębienie w poduszce.

W umywalce była tylko zimna woda, wystygła od wczorajszego wieczoru. Przynajmniej nikt tu nie wchodził i nie zobaczył pustego pokoju, ale to w niczym nie zmieniało sytuacji. Nikt nie przyszedł, bo wiedzieli albo podejrzewali, co się dzieje.

Przyłożyła ręce do policzków i poczuła zapach olejku. Szybko zmyła z twarzy jego resztki, ale wówczas osaczyła ją nowa, kwiatowa woń mydła. Przypomniała sobie, że jest to aromat, który przed nią na pewno otaczał dziesiątki - setki! - kobiet w tym domu.

Spłukała ręce i uświadomiła sobie, że musi się cała umyć. Na pewno pachniała olejkiem i potem.

I Trisem.

Przekręciła klucz w zamku i się rozebrała. Dlaczego czuła się obnażona teraz, a nie w nocy? Bo wracała w pośpiechu do świata, w którym rządziła przyzwoitość, jakby płynęła łodzią po rwącej rzece. Niedługo dopłynie do jeziora w Dormer Close, w Matlock - małego, spokojnego... Trwającego w zastoju... Szybko jednak wyrzuciła z myśli takie skojarzenie.

Za pomocą ściereczki, mydła i zimnej wody wypucowała każdy centymetr ciała, starając się nie pamiętać, jak jej dotykał i tu, i tu, i tam... Wreszcie skończyła. Mogła już włożyć na siebie prostą koszulkę, pończochy i podwiązki. Jedwabny szlafrok Trisa nadal leżał na kufrze, ale nie potrafiła się zdobyć na to, by go na siebie narzucić.

Podniosła z krzesła gorset, gdzie położyła go wiele godzin temu, poluzowała sznurowanie i wcisnęła się weń. Przekręciła go tak, żeby usztywniał i zabezpieczał jej figurę. Jednak jeśli nie przytrzymywała go z przodu, opadał na dół, co wyglądało żałośnie.

Czy to wszystko nie było po prostu żałosne?

W opadającym gorsecie usiadła przy toaletce, żeby wyszczotkować włosy. Każdy ruch szczotki przypominał jej, jak Tris bawił się jej puklami, przeczesywał palcami jej włosy, unosił je do góry, a potem pozwalał, by opadły i znów je odgarniał.

Przypomniała sobie, jak wplątywał dłoń w jej włosy, żeby ją uwięzić, przytrzymać, całując ją mocno, głęboko...

Szczotka wypadła jej z palców. Zamknęła oczy.

To było niesprawiedliwe!

Ktoś zastukał do drzwi.

Wzięła kilka głębokich oddechów i zerknęła w lustro, żeby się upewnić, iż nie jest zapłakana. Przyciskając do siebie gorset, z uśmiechem podeszła do drzwi i je otworzyła.

Tris wszedł do jej sypialni w pełni ubrany. Omiótł ją spojrzeniem.

- Jestem pewien, że nie miałaś wyboru, ale muszę stwierdzić, że twój strój utrudnia zachowanie zdrowych zmysłów.

Myślami potrafiła wybiec do przodu. Można byłoby wykorzystać to łóżko... Przecież nie było specjalnego pośpiechu, matka spodziewała się jej dopiero za parę dni...

Ale nie przeżyłaby tego. To musi się skończyć, żeby nie oszalała, tak jak lady Caroline Lamb zwariowała z miłości do poety Byrona. Pierwszy raz w życiu współczuła nieszczęsnej kobiecie. Mogła sobie wyobrazić, że posyła St. Ravenowi krępujące listy i w przebraniu pazia koczuje pod drzwiami jego domu.

Odwróciła się do niego plecami.

- Najlepiej więc będzie, jeśli pomożesz mi się ubrać.

Pierwsze szarpnięcie sznurówek było niczym pierwszy krok z powrotem w stronę przyzwoitości. Cressida poprawiła przód gorsetu i przytrzymała go.

- Zasznuruj mocno.

- Wydaje mi się, że wiem, jak sznuruje się kobiece suknie.

Czy celowo przypominał jej o tym, kim był? Och, chciałaby, żeby to się skończyło, zanim wybuchnie płaczem.

- Która godzina? - zapytała najbardziej obojętnym tonem, na jaki było ją stać.

- Już prawie południe.

Miseczki wokół jej piersi układały się teraz wygodnie. Mogła puścić gorset.

- Ostatniej nocy powinniśmy ścigać panią Coop.

- Bzdura. Obudzenie w niej zainteresowania jest ostatnią rzeczą, której potrzebujemy. A odwiedziny w środku nocy na pewno do tego doprowadzą. Nawet poranna wizyta wyrządziłaby podobną szkodę. Ludzie z towarzystwa nie mają pojęcia o tym, co to jest poranek.

Cressida zauważyła ostrą nutę w jego głosie. Za późno zorientowała się, że jej słowa mogły sugerować, iż ostatnia noc była czystą stratą czasu. Tym lepiej.

Tris dalej sznurował jej gorset, przy każdej dziurce energicznie szarpiąc za tasiemki. Posuwał się w dół, przywracając jej przyzwoity wygląd. Wyprostowała plecy, uniosła ramiona, z każdym szarpnięciem stając się na powrót coraz bardziej damą.

W talii mocniej zaciągnął sznurówki i poczuła, że zawiązał je na supełek. Jeśli wieczorem rozetnie gorset, będzie mogła ten supełek zachować...

Co za głupota!

- Dziękuję.

Odsunęła się i wyciągnęła z walizki prostą, dzienną suknię. Strzepnęła ją, uniosła nad głowę i wciągnęła na siebie. Zerknęła do lustra i ujrzała go za sobą, przyglądającego się jej uważnie.

Z jakim wyrazem twarzy?

Pełnym żalu?

Serce ścisnęło jej się boleśnie. Znów była Cressidą Mandeville, kobietą, której nie dostrzegał podczas sezonu w Londynie. Oczywiście żałował, że wplątał się w tę historię. Pewnie się martwił, że może próbować wykorzystać ich spotkanie, żeby mu się narzucać, a nawet zmuszać go do małżeństwa.

Chciałaby go uspokoić w tej materii, ale tylko czas mógł to pokazać. Uśmiechnęła się do jego odbicia w lustrze.

- Tym razem tylko guziki.

Odgarnęła włosy i przerzuciła je do przodu, żeby odsłonić zapięcie. Teraz lustro nie pokazywało żadnych śladów zmartwienia. Nic. Może się pomyliła, interpretując tamten wyraz jego twarzy, a może teraz przez grzeczność ukrywał swe myśli. Grzeczność jej odpowiadała. Dobre maniery mogą pomóc człowiekowi znieść niemal wszystko, nawet jego ręce ocierające się o jej plecy, gdy zapinał guziki.

Zapiął ostatni guzik, mocujący niewielki, marszczony kołnierzyk, otaczający jej szyję. Nigdy jeszcze kołnierzyk nie wydawał jej się tak ciasny. Miała wrażenie, że jego palce kilkakrotnie niepotrzebnie musnęły jej kark, ale powstrzymała się z komentarzem.

- Co zrobisz z włosami? - zapytał.

- Zaplotę warkocz.

Odsunęła się od niego, żeby usiąść przed lustrem. Wzięła do ręki szczotkę. Wyjął ją z palców dziewczyny.

- Jestem przekonany, że drugiej osobie łatwiej będzie je rozczesać. Była tylko słabą kobietą, więc nie walczyła z nim.

Starczyło jej siły, żeby nie obserwować w lustrze, jak wielokrotnie przesuwa szczotką po jej włosach z góry na dół. Kto mógłby przypuszczać, że męskie ręce we włosach mogą przyprawiać o takie szaleństwo?

Zawsze uwielbiała, gdy ktoś szczotkował i układał jej włosy. Czuła się wówczas jak głaskany kot. Ale nie tak jak teraz. Nie wtedy, gdy to on ją czesał.

Za późno zorientowała się, że zaplótł jej włosy w warkocz zwieszający się na plecy, a nie podniesiony na czubku głowy. Nie zniosłaby ponownego czesania. Wzięła do ręki warkocz, zwinęła w koczek nad karkiem i umocowała spinkami.

- To nie wygląda najlepiej - stwierdził. Wstała i odwróciła się do niego.

- Będzie wygodnie pod czepkiem. Możesz już iść. Z resztą poradzę sobie sama.

Nie zareagował na tę sugestię, ona zaś nie miała serca i odwagi, by mu kazać odejść. Nie chciała, żeby widział, jak zakłada swoje sztuczne loki, ale trudno.

Jej pokojówka zwykle podpinała loki pod różne nakrycia głowy, ale Cressida miała kilka zestawów. Poza turbanem, na tę eskapadę zabrała ze sobą koronkowy czepeczek z zamocowanymi już kędziorami. Stojąc przed lustrem, włożyła go na głowę. Zwieszające się po obu stronach twarzy radykalnie zmieniały jej wygląd. Sprawiały, że policzki wydawały się jeszcze okrąglejsze.

- To jakiś absurd.

- Taka jest moda, co prawdopodobnie oznacza, że masz rację.

- Jeśli chcesz mieć loki wokół twarzy, obetnij sobie włosy.

- Nie chcę ich obcinać.

- To miej odwagę mieć własne przekonania! Wyciągnęła z pudła wysoki, pokryty jedwabiem kapelusz i zaatakowała go słowami:

- Bronię więc mojego przekonania, sir, że lepiej będzie, bym nosiła te sztuczne loki w czasie pobytu w Londynie, bo inaczej ktoś mógłby rozpoznać hurysę St. Ravena!

Skrzywił się i potarł dłonią twarz.

- Masz rację. Pamiętaj tylko, że i bez tych loków jesteś piękna. Serce jej zmiękło, ale szybko przywołała się do porządku.

- Nigdy tak nie myślałam. Zaczęłam je nosić, bo stały się modne, a mój ojciec chciał, żebym się modnie ubierała...

Kiedy już wydawało jej się, że panuje nad sobą, poczuła, że zbiera jej się na płacz. Odwróciła się więc do lustra i włożyła kapelusz z białego jedwabiu. Miał ponad dwadzieścia centymetrów wysokości, szerokie rondo i przytrzymywały go na głowie jasnoniebieskie wstążki, zharmonizowane z błękitnymi lamówkami przy sukni. Zawiązała wstążki na dużą kokardę pod jednym uchem, jak nakazywała aktualna moda.

Podeszła ponownie do walizy, żeby wyjąć z niej dopełniający stroju ozdobny błękitny żakiet oraz zapakować nocną koszulę. W ostatniej chwili przypomniała sobie o butach i wyciągnęła z dna walizy torbę.

Usiadła, żeby je włożyć, ale Tris przyklęknął przed nią na jedno kolano.

- Pozwól, że ci pomogę.

Zmęczona walką z nim, nie miała wyboru i pozwoliła mu wsunąć sobie na stopy buciki i zawiązać wokół kostek niebieskie wstążki.

Stopy. Kolejny obszar niezwykłej wrażliwości, który badali w nocy.

- Jaka szkoda, że nigdy nie będę mogła opowiedzieć moim wnukom, że kiedyś książę St. Raven klęczał przede mną.

Spojrzał na nią z uśmiechem.

- Powiedz im. Wątpię, żeby po tylu latach kogokolwiek to szokowało. Jednak na twoim miejscu nie opowiadałbym im reszty.

W tym momencie uświadomiła sobie, że nigdy nie będzie w stanie opowiedzieć nikomu reszty. Nadal klęcząc, ujął jej dłonie.

- Żałujesz?

Tak, ale to nie przeważy radości cennych doznań.

- Nie. A ty?

Wstał i pociągnął ją ze sobą.

- Kiedy dama daje mężczyźnie w podarunku taką noc jak ta, nie sposób jest żałować. - Uniósł jej dłonie do ust i ucałował je. - Te ostatnie dni są dla mnie cudownym darem, Cressido. I nie muszę chyba mówić, że w każdej chwili możesz liczyć na moje usługi.

Jakaś część jej duszy podskoczyła z radości po usłyszeniu tak erotycznie brzmiącej obietnicy, chociaż wiedziała, że oferował jej po prostu zwykłą pomoc.

- Rękawiczki - rzuciła, wymykając mu się.

Odwróciła się znów do walizy i zaczęła ją przetrząsać, dłużej niż było to konieczne, w poszukiwaniu letnich, koronkowych rękawiczek. W końcu znalazła.

- A w sytuacji, nieprawdopodobnej, jak sądzę, gdybym mogła być ci w czymś pomocna, mój książę, ty zawsze możesz liczyć na mnie.

- Chyba raz w roku będę ci składał wizytę, żeby usłyszeć, jak nazywasz mnie Trisem Tregallowsem.

Modliła się, żeby nie był taki głupi.

- Odeślij mnie więc do domu, Trisie Tregallowsie. Podał jej ramię i dziewczyna oparła się na nim, jak przystało na prawdziwą damę.

- Zapomniałaś o czymś. Odwróciła się.

- Ach, moja walizka.

Ponownie położył sobie jej dłoń na ramieniu.

- Śniadanie. To jeszcze nie koniec.

Jej żołądek zaprotestował gwałtownie. Nie była w stanie zasiąść z nim do śniadania. - Nie?

- Nie jestem głodna.

- Każę przygotować coś do jedzenia do zabrania na drogę. Ale w tej sytuacji muszę pójść i powiedzieć, żeby przygotowano powóz.

Przez chwilę patrzył na nią, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale w końcu odwrócił się i wyszedł z pokoju.

Cressida wpatrywała się w mahoniowe drzwi, jakby stanowiły coś niezwykłego, po czym odwróciła się gwałtownie i podeszła do okna z widokiem na uroczy ogród. Jakże byłoby wspaniale, gdyby Nun's Chase było domem zwykłego mężczyzny i gdyby mogli mieszkać tu do końca życia. Ale właściciel tego domu nie był zwykłym człowiekiem. Żył w zamkniętym kręgu równych sobie. Opowiadał o tym, że musi pracować jako książę, ale nie sądziła, żeby się przepracowywał. W końcu jego ojciec był synem księcia, a on sam spędził wiele lat jako członek książęcej rodziny. Prawdę powiedziawszy, książę St. Raven całym swoim zachowaniem pokazywał, że ma takie samo pojęcie o zwyczajnym życiu, jak książę regent. Mógłby wejść do sklepu incognito i natychmiast zostałby czołobitnie obsłużony.

Nun's Chase był równie nierzeczywistym miejscem, jak Le Petit Trianon, farma Marii Antoniny. Tak samo sztucznym, jak piekło Croftona. Musiała też pamiętać, że St. Raven właśnie tu spraszał gości na hulanki. Była pewna, że organizował imprezy przyzwoitsze i subtelniejsze niż orgia u Croftona, chociaż ich duch był ten sam.

Zakochała się w Trisie Tregallowsie, ale on sam przyznał się do takiej przeszłości. Jego teraźniejszość i przyszłość to była rola księcia St. Raven, wielkiego pana, wielkiego donżuana.

Skierowała myśli ku praktyczniejszym aspektom czekającej ją przyszłości. Zaczęła od postanowienia, że będzie o nim myślała jedynie jak o księciu.

Ile są warte klejnoty? Kamienie były ogromne, ale cena zależała od ich jakości. Z pewnością jednak starczy na godziwe, wygodne życie.

A wtedy... Wtedy co?

Wtedy do jej matki i ojca, jeśli zdrowie mu na to pozwoli, będzie należała decyzja, gdzie zamieszkają, w jakim kraju. Cressida zakładała, że będzie to dom w Dormer Close i że wróci tam razem z nimi. Potrzebowali jej, ale poza tym, gdzie jeszcze chciałaby mieszkać?

W Londynie, gdzie w każdej chwili mogłaby się natknąć na St. Ravena?

Zadrżała.

W jakiejś modnej miejscowości? To samo.

Nie, w Matlock było bezpiecznie. Przynajmniej dopóty, dopóki nie wyruszyłby tam za nią.

Czy może spróbować ją namówić, żeby została jego kochanką?...

Oblizała wargi, modląc się, żeby tego nie robił. Nie była bowiem przekonana, czy zdoła odmówić. Może powinna się gdzieś ukryć. Pod przybranym nazwiskiem...

Odwróciła się od okna i pokręciła głową. Ukrywanie się nie miało sensu, chyba żeby miała ochotę, idąc w ślady sir Johna Mandeville'a, wybrać się na koniec świata. Gdyby książę St. Raven chciał ją znaleźć, toby ją znalazł. Uśmiechnęła się ze znużeniem, czując bolesne ukłucie nadziei.

Jej kostium nadal leżał porządnie złożony na krześle. Nie umiała się powstrzymać: wzięła do ręki długi niebieski welon, który zasłaniał jej włosy, i wepchnęła go na dno walizki.

Miniona noc nie należała do rozsądnych, ale nie zamieniłaby jej na wszystkie klejnoty Indii.

Lokaj Harry przyszedł, żeby jej powiedzieć, iż powóz już czeka. Cressida ruszyła za nim, myśląc sobie, że pewnie St. Raven ma zamiar pożegnać ją w holu. Może tak będzie lepiej. Mniej pokus niż w sypialni.

Kiedy jednak zeszła na dół, hol był pusty, a przez otwarte drzwi wejściowe widać było czekający powóz zaprzęgnięty w cztery konie. Wyszła na zewnątrz z podniesioną głową, walcząc ze łzami. Czy takie miało być pożegnanie? Czy wspólnie spędzony czas tak niewiele dla niego znaczył?

Zadarła brodę i ruszyła po żwirowanym podjeździe w stronę powozu, chcąc jak najszybciej się stąd wynieść. Stajenny trzymał otwarte drzwiczki. Wsiadając, przytrzymała się jego ręki. Nagle zamarła i spojrzała na niego.

Książę St. Raven miał na sobie prosty surdut, spodnie i zniszczony cylinder.

Puścił do niej oko.

- Doszedłem do wniosku, że muszę dopilnować, abyś bezpiecznie zakończyła tę przygodę. Właśnie usłyszałem, że Le Corbeau grasował ubiegłej nocy.

- Jak to? Nie siedzi w więzieniu?

- Moja akcja odniosła skutek. Sąd go wypuścił. Niewdzięczny ptaszek natychmiast wyfrunął. Nigdy nie działał w ciągu dnia. Ponieważ czuję się zamieszany w tę sprawę, wolę nie ryzykować. Nie martw się. Nie sądzę, żeby mnie ktoś rozpoznał.

- Bardzo słusznie. Poznałam cię wyłącznie po dotyku.

Głupia uwaga, ale Tris uśmiechnął się, pocałował ją w rękę, po czym delikatnie wepchnął do powozu. Cressida usadowiła się w środku, zamknięto drzwiczki i ruszyli po doskonale utrzymanym podjeździe.

Jak po rzece, nieubłaganie płynącej w stronę domu.

To było spokojne pożegnanie. Jego obecność w powozie stanowiła dla niej pociechę, nawet gdyby już nigdy więcej nie zamienili ze sobą słowa. Zauważyła też stojący na podłodze koszyk, niewątpliwie zawierający obiecane jedzenie.

Nabrała apetytu. Otworzyła kosz i znalazła w środku bułeczki posypane różowymi kryształkami cukru, owoce, szczelnie zamknięty dzbanek, filiżankę i talerzyk. Gliniany dzbanek zawierał ciepłą kawę z mlekiem. Napełniła nią filiżankę do połowy, żeby się nie wylewała, wzięła do ręki bułeczkę i ugryzła duży kęs.

Kompletnie nie rozumiała mężczyzn. Jak mógł spędzać kolejne noce, takie jak ta miniona, z tyloma kobietami? Jak mógł wymazywać z pamięci jedną i przechodzić do następnej?

Nie rozumiała tego człowieka. Czy był świętym, czy grzesznikiem? Spotkali się, gdy odgrywał rolę rozbójnika - ale w pewnym sensie było to działanie w szlachetnej sprawie.

Zabrał ją siłą - ale również dla jej dobra. Nie miał pojęcia, kim jest. Zaprzyjaźnili się, ale zrobiłby to samo dla każdej kobiety, która znalazłaby się w podobnej sytuacji.

Jednak przyznał się do organizowania hulanek w domu i nie okazał za grosz wstydu, służąc jako doświadczony przewodnik w czasie obrzydliwych bachanaliów u Croftona. I miał wiele kobiet.

Zerknęła na do połowy zjedzoną bułeczkę. Czy była jeszcze jedną naiwną kobietą uwiedzioną przez tego czarującego łajdaka? Przecież zaangażował się w jej poszukiwania z czystej przekory.

Wychowana w domu bez mężczyzn, bo nawet służbę stanowiły same kobiety, nigdy nie miała z nimi zbyt wiele do czynienia, a zwłaszcza w sytuacjach nieformalnych.

Nieformalnych! Ugryzła kolejny kęs bułki. Klasyczne niedomówienie. Wiedziała, że przez swój brak doświadczenia łatwiej popełnia różne głupstwa, ale czuła, że naprawdę są przyjaciółmi. Za każdym razem, gdy głośne trąbienie sygnalizowało, że zbliżają się do kolejnej rogatki, wyobrażała sobie, jak świetnie się bawi, grając rolę stangreta. Jednak czy nie świadczyło to na jego niekorzyść? Człowiek w jego wieku i o tak wysokiej pozycji społecznej powinien zachowywać się poważniej i bardziej odpowiedzialnie. Przypomniała też sobie jego opowieść o tym, jak podjął obowiązki księcia. Większą część lata spędził na objeżdżaniu swoich włości i zdobywaniu wiedzy o Nowej Funlandii i koszenili.

Spojrzała na różowy cukier na resztce bułeczki, wzruszyła ramionami i włożyła ją do ust. Zdecydowanie nie należała do wrażliwych dam.

Gdy zbliżyli się do Londynu, zaczęło mżyć, a potem rozpadało się na dobre. Cressida zaczęła się zastanawiać, czy St. Raven nie żałuje tej donkiszotowskiej eskapady. Lecz taka pogoda była jej na rękę. Na ulicy nie będzie nikogo, kto mógłby zobaczyć jej przyjazd, a dodatkowo wykorzysta deszcz, by się usprawiedliwić, dlaczego tak szybko pobiegnie do domu.

Gdy w końcu powóz się zatrzymał, rozpętała się ulewa. Deszcz bębnił o szyby, a na ziemi tworzyły się kałuże. Biedny Tris. Poczekała, aż wyjmie walizę z kufra powozu i zaniesie ją pod drzwi. Na szczęście miał na sobie wysokie buty i pelerynę.

Woda ściekała mu z szerokiego ronda kapelusza. Cressida stłumiła chichot.

Sally uchyliła nieco drzwi od domu, a potem otworzyła je szerzej, żeby wziąć walizkę. Wróciła z wielkim, czarnym parasolem ojca. Tris otworzył go i podszedł do powozu. Wyciągnął rękę, jednocześnie osłaniając parasolem miejsce, gdzie Cressida powinna wysiąść.

- Dziękuję - powiedziała.

- Podziękujesz mi później, kiedy dostaniesz klejnoty. Wysuszę się i przebiorę, a potem odwiedzę Mirandę. Jeśli będę chciał przekazać jakąś wiadomość, przyślę Cary'ego.

Tylko tyle mieli czasu. Skierowali się pospiesznie do domu, gdzie czekała Sally, której obecność ograniczała dalszą wymianę zdań.

Cressida weszła do domu, po czym odwróciła się i obserwowała, jak książę St. Raven wsiada z powrotem do powozu. Woźnica zaciął konie i powóz ruszył, uwożąc Trisa z jej świata.

- Szczęśliwej podróży - wyszeptała, mając na myśli resztę życia. Bon voyage, mój ukochany.






Rozdział 18



Sally umieściła parasol w stojaku w kształcie słoniowej nogi.

- Paskudna pogoda, panienko. Szkoda, że musiałaś podróżować przy takiej aurze.

- Jest paskudnie. Czy są mama i ojciec?

- Tak, panienko.

Ponieważ mieli teraz tylko jedną służącą, Cressida sama zaniosła walizkę i pudło na kapelusze do swojego pokoju, starając się nie myśleć o uchwycie jeszcze ciepłym od dłoni St. Ravena. W pokoju ściągnęła rękawiczki, kapelusz, czepeczek ze sztucznymi lokami i poszła porozmawiać z rodzicami.

Ojciec spał, a mama robiła na drutach. Louisa Mandeville zawsze twierdziła, że robótki na drutach ją uspokajają. Od wylewu męża udziergała szale i chusty dla połowy londyńskiej biedoty.

Uniosła wzrok i jej znużone oczy rozbłysły.

- Cressido, kochanie! Spodziewałam się ciebie dopiero za parę dni. Nic mi się nie pomyliło? - niepewnie zawiesiła głos.

Jej biedna matka zawsze była taka szybka, taka pewna siebie, ale choroba ojca bardzo nią wstrząsnęła.

- Miało mnie nie być przez tydzień. Ospa - wyjaśniła, całując matkę w policzek. - Szczęśliwym zbiegiem okoliczności sąsiad wracał do Londynu i zaoferował, że odwiezie mnie do domu. Jak się czuje tata?

- W zasadzie bez zmian. Lekarze mówią, że na razie nic złego się nie dzieje, ale od takiego długiego leżenia jego stan może się pogorszyć.

Spojrzała na nieruchomą postać na łóżku. Cressida także popatrzyła, szukając choćby najdrobniejszych śladów poprawy.

Jej ojciec lekko pochrapywał. We śnie wyglądał całkiem normalnie. Stawał się dziwny dopiero po przebudzeniu, gdy wpatrywał się przed siebie i zachowywał tak, jakby był głuchoniemy. Mama miała rację, mówiąc o skutkach tego leżenia. Nadal miał gęstą, posiwiałą czuprynę, ale jego cera zbladła. Cressida wiedziała też, że trzeba było stoczyć prawdziwą batalię, aby coś zjadł.

Jej mama westchnęła.

- Powtarzam w kółko, że mu przebaczyłam, iż stracił wszystkie pieniądze. Nie wiem, co jeszcze mogę zrobić.

Cressida była pewna, że to utrata klejnotów wpędziła go w taki stan. Czy ich odzyskanie sprawi, że ojciec wróci do zdrowia?

Tris na pewno nie dotarł jeszcze do swojego domu w Londynie, nie zdążył się przebrać i udać do Mirandy Coop.

Matka wyprostowała ramiona, wstała i wyprowadziła dziewczynę z pokoju, zamykając za nimi drzwi.

- Czasami mam ochotę stłuc twojego ojca na kwaśne jabłko - powiedziała. Zabrzmiało to jak słowa dawnej mamy. - Żeby stracić fortunę przez głupi hazard!... - Przerwała, przyłożyła dłoń do ust i odetchnęła głęboko. Potem opuściła rękę. - Kiedy pojechałaś, Cressido, wiele rozmyślałam. Nadszedł czas, żeby poczynić jakieś plany. Niedługo skończy nam się umowa na wynajem tego domu i nie mamy pieniędzy, żeby ją przedłużyć. Sprzedałam większość swojej biżuterii, żeby opłacić lekarza, kupić jedzenie i zapłacić Sally. W Matlock możemy żyć taniej, ale potrzebujemy pieniędzy, żeby się tam dostać. Nie jestem nawet pewna, czy twój ojciec może podróżować w takim stanie... Och, Cressy, i co my teraz zrobimy?

Przeklinając w myślach ojca, Cressida uścisnęła dłoń matki. Nie chciała budzić niepotrzebnej nadziei.

- Musimy spisać, co posiadamy - zaproponowała. - Nie potrzebujemy tych wszystkich modnych rzeczy i część możemy sprzedać.

Pomyślała przy tym, że to mogłoby wytłumaczyć odnalezienie szkatułki z drogocennymi kamieniami.

- Wątpię, żeby udało nam się wiele zebrać. Większość rzeczy należy do wyposażenia domu. Kiedy pomyślę o tych wszystkich przedmiotach z Indii, które twój tata rozstawiał po całym Stokeley Manor. I sam dom! - Złapała się za głowę. - Nie mogę nawet o tym myśleć.

Cressida objęła matkę.

- To nie myśl, mamo. Zostaw to mnie.

Z zakłopotaniem dostrzegła w jej oczach łzy.

- Co ja bym poczęła bez ciebie, kochanie? Ale to takie niesprawiedliwe. Powinnaś bawić się na przyjęciach, szukać męża.

- Ale nie w Londynie w sierpniu. I naprawdę chętnie znajdę się z powrotem w Matlock.

- Jeśli tylko będzie nas stać na utrzymanie tamtego domu.

O Boże. Jej matka od wielu dni musiała w kółko rozważać sytuację.

- Damy radę - rzekła Cressida z całym przekonaniem, na jakie było ją stać. Matka wyswobodziła się z jej objęć i uśmiechnęła się smutno.

- Masz taką praktyczną, przedsiębiorczą naturę, kochanie. Oczywiście po ojcu. Kiedyś był taki zapobiegliwy... - Potrząsnęła głową. - Muszę do niego wrócić. I koniecznie przeprowadź inwentaryzację w domu, kiedy już dojdziesz do siebie po podróży.

Cressida obserwowała, jak matka wraca do swojego podopiecznego, po czym sama powędrowała do swojego pokoju, odgradzając się od wszelkich myśli na temat natury miłości i odpowiedzialności.

Zawsze uważała, że szczęśliwe małżeństwo wymaga całkowitej akceptacji. Czy mama kochała ojca, nawet w obliczu jego okropnego zachowania, czy też było to tylko poczucie obowiązku? W ciągu dwudziestu dwóch lat Louisa Mandeville nigdy nie okazała, że tęskni za mężem, ale z przyjemnością zaakceptowała go po powrocie. W minionym roku wydawali się szczęśliwą parą.

Teraz była wściekła na męża, widziała, jak głupio postępował, nadal jednak sprawiała wrażenie mu oddanej. Cressida westchnęła. Sytuacja była zbyt skomplikowana dla jej wzburzonego umysłu.

Rozpakowała walizkę. Na jej dnie znalazła niebieski welon Roksolany. Nie żałowała, że go przywiozła, ale gdy bezmyślnie owijała go sobie wokół ręki, uświadomiła sobie, że stanowił dręczące wspomnienie. Był niczym wstążka rozciągnięta stąd aż do miejsca, od którego powinna się odgrodzić. Tamto się skończyło. Albo skończy się, gdy tylko Tris... gdy książę St. Raven wydobędzie klejnoty od Mirandy Coop. Czy będzie umiał szybko otworzyć skrytkę w figurce, gdy trafi się okazja? Och! Gdyby pomyślała, mogła zaprosić go do domu, żeby poćwiczył na innych posążkach... Nie. Książę St. Raven nigdy nie mógłby znaleźć się w tym miejscu. Służący zaczęliby spekulować. Nie mogłaby też zaprowadzić do gabinetu ojca ociekającego wodą stangreta. Mogłaby jednak dać mu jakąś statuetkę. Czemu wcześniej o tym nie pomyślała?

W ostatnim czasie jej życie zdawało się składać wyłącznie z gdybania, które donikąd nie prowadziło. Przeszłości nie można było zmienić.

Ale przyszłość - tak.

Może posłać księciu figurkę. Aż syknęła z irytacji. Znów ten sam problem. Jak mogłaby wytłumaczyć posyłanie czegoś księciu St. Raven, i to w strugach ulewnego deszczu? Nic, absolutnie nic nie powinno ich łączyć.

Nagle uświadomiła sobie, jakie to ważne.

Nikomu z obecnych w Stokeley Manor nie przyjdzie do głowy, że hurysą St. Ravena była ta niepozorna, nudna panna Mandeville. Nawet fakt, że Stokeley i wszystkie posążki należały wcześniej do jej ojca, nie wzbudzi żadnych podejrzeń.

Sytuacja zaczęłaby jednak wyglądać inaczej, gdyby komuś podsunięto taki pomysł. Aby nie ryzykować utraty jej reputacji, pod żadnym pozorem nie mogą się kontaktować.

Poczuła przenikliwy ból wobec takiej perspektywy, ale to w niczym nie zmieniało sytuacji. Ich światy się nie przenikały.

Powróciła myślami do praktycznych zagadnień. W tej chwili mógł już zdążyć się przebrać i wyruszyć do Mirandy. Wyjrzała na dwór i zobaczyła, że deszcz zelżał. Mniej zmoknie. Ponieważ oczekiwanie przyprawiało ją o szaleństwo, zabrała się do pracy, jaką sama sobie wyznaczyła: do spisania rzeczy, które mogliby sprzedać. Zaczęła w jadalni. Srebrny półmisek ozdobiony tygrysami obudził w niej nadzieję. Półmisek stanowił ich własność, podobnie jak porcelanowa zastawa. Może wystarczy, żeby przetrwać, nawet bez klejnotów...

Tris jechał do domu Mirandy Coop z oporami, niemal z niechęcią. Wszystko przez Cressidę Mandeville. Wszystko przez tę kobietę, która zmusiła go do przebywania w towarzystwie Croftona, która sama wystawiła się na niebezpieczeństwo, która miała śmiejące się szare oczy i rozkoszne kształty, a także niezdrową ciekawość, odwagę, wewnętrzną radość, silną wolę...

Do diabła.

Deszcz zmusił go do podróży powozem. Z domu wyszedł stajenny. Tris wysiadł z powozu i wbił wzrok w polakierowane na zielono drzwi. Potem wypogodził twarz i zastukał. Wcześniej wysłał liścik z pytaniem, czy Miranda będzie mogła go przyjąć, choć ani przez chwilę nie wątpił, jaka będzie odpowiedź. Zgodnie z przewidywaniami udzieliła jej szybko, na eleganckim, nieperfumowanym kremowym papierze.

Jej dom również prezentował się lepiej, niż oczekiwał. Na obrzeżach modnej dzielnicy, spokojnej i dobrze utrzymanej. Miranda była jedną z najpopularniejszych kurtyzan i wyglądało na to, że wiedziała, jak zachowywać dyskrecję.

Była kochanką o ogromnych wymaganiach, która odmawiała pozostania utrzymanką tylko jednego mężczyzny i żądała wielkich sum za swoje usługi. Ciekawiło go, ile zapłacił jej Crofton za udział w piekielnym przyjęciu. Ciekaw był też, dlaczego poprosiła Croftona o figurkę, za którą na aukcji pewnie nie dano by nawet pięćdziesięciu gwinei.

Za wiele pytań i niejasności, żeby być spokojnym.

Drzwi otworzyła służąca w średnim wieku o kamiennej twarzy.

Już po chwili znalazł się w towarzystwie panny Coop. Ukłonił się przed nią grzecznie.

- Miło było spotkać cię ubiegłej nocy, Mirando. Przechyliła głowę.

- Proszę usiąść, wasza książęca mość.

Sama zajęła miejsce na sofie, pozostawiając mu decyzję, gdzie chce usiąść.

Wybrał krzesło stojące naprzeciwko Mirandy. W myślach pospiesznie oceniał sytuację. Miranda Coop miała wiele twarzy. W czasie hulanek potrafiła być szalona, ale w operze czy podczas innych publicznych wydarzeń zachowywała się jak dama, chociaż była wyraźnie umalowana. W domu zaś stanowiła kwintesencję przyzwoitości.

Jej oliwkowozieloną suknię, uszytą zgodnie z najnowszymi trendami mody i eksponującą bujne kształty, śmiało mogłaby włożyć księżniczka Charlotte. Jej jedyną wadą były ślady plebejskiego akcentu.

- Zaskoczyła mnie twoja obecność u Croftona, St. Raven. Myślałam, że się nie lubicie. Ja dostałam sowitą zapłatę...

Uśmiechnął się, słysząc zawoalowane pytanie.

- Moja słodka hurysa nalegała.

- Aha. Rozumiem więc, że dobrze ci się za to odpłaciła. Wybacz, że to mówię, ale wydała mi się nieco... niedoświadczona.

- Sądzę, że właściwe będzie określenie „niewinna". Jej oczy rozbłysły.

- To coś nowego dla pana. Rozumiem jednak, że już nie jest niewinna. Uderzyła go trafność tego spostrzeżenia i z trudem pohamował uśmiech.

- Już nie - przytaknął, choć dyskutowanie z tą kobietą o Cressidzie budziło w nim odrazę. Musiał jednak to robić. Dla Cressidy. - Stąd właśnie moja wizyta, Mirando. Mojej rozkosznej hurysie bardzo spodobała się jedna z figurek u Croftona. Kiedy chciałem ją od niego kupić, okazało się, że już ją... zdobyłaś.

- Zapłaciłam za nią, i to sowicie - sprostowała. Taka informacja z ust ladacznicy wiele mówiła o Croftonie. I sprawiła, że Tris jeszcze bardziej zaniepokoił się, dlaczego Miranda chciała dostać posążek. Przecież nie mogła nic wiedzieć o klejnotach.

- Rozumiem. Gotów jestem zapłacić ci, ile zażądasz, oczywiście w granicach rozsądku. Któż lepiej od ciebie wie, jak zachowuje się zauroczony mężczyzna. Moja hurysa chciałaby dostać ten drobiazg. Muszę zrobić wszystko, żeby go dla niej zdobyć.

Przechyliła głowę.

- Nie potrzebuję pieniędzy, wasza książęca mość.

- Jesteś więc najbardziej niezwykłą ladacznicą.

Celowo odezwał się tak grubiańsko, ale nie zauważył, żeby się wzdrygnęła.

- To prawda. Nie jestem własnością żadnego mężczyzny, bo mój apetyt jest zbyt wielki. I lubię rozmaitość - dodała, omiatając go wzrokiem.

Chociaż ciało Trisa zareagowało na przesianie zawarte w doświadczonym spojrzeniu kobiety, to wiedział, że nie chce iść z nią do łóżka. Nie, to za łagodnie powiedziane. Taka myśl wręcz napełniała go odrazą. I to go zaskoczyło.

Zmobilizował się, żeby nic nie dać po sobie poznać.

- I to czyni z ciebie ladacznicę - zauważył.

- A kogo czyni z ciebie, wasza książęca mość? W mgnieniu oka poderwał się z miejsca.

- Jesteś impertynencka.

Spojrzała na niego roześmianymi, rozpalonymi oczami. Pragnęła go. Wiedział o tym i poczuł ciarki na skórze.

- Nie pobierasz zapłaty. To prawda - stwierdziła. - Ale jesteś rozwiązły. Cholera. Bezczelność tej kobiety nie miała granic. Jeśli nie zareaguje właściwie, będzie wiedziała, że ta figurka jest dla niego bardzo ważna.

- Chyba nie sugerujesz, że staję się ladacznicą. I że za kawałek kości słoniowej gotów będę sprzedać swoje ciało.

Jej spojrzenie stało się czujne.

- To ty prosiłeś o spotkanie, wasza książęca mość.

- Żeby zaspokoić kaprys mojej kochanki. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia. - Nic więcej. Do widzenia.

- Mości książę!

Zatrzymał się przy drzwiach i odwrócił, wymazując z twarzy wyraz nadziei. Miranda obserwowała go, wcale nie wyglądając na zdenerwowaną.

- Chyba popełniłam błąd, wasza książęca mość. Założyłam, że wiem, czego chcesz. Mężczyźni zwykle tego chcą - dodała ze znużeniem. - Żądają. Stale tego samego. Wszelkie moje sugestie o transakcji wiązanej były tylko żartem.

Serce biło mu gwałtownie, jak przed decydującym rzutem kością.

- Możemy więc porozmawiać o zapłacie gotówką? Zmierzyła go wzrokiem.

- Naprawdę nie potrzebuję pieniędzy, mości książę. Znalazłeś mnie w Londynie w sierpniu, kiedy wszyscy rozjechali się na odpoczynek. Przyjęcie u Croftona było zwykłą rozrywką. - Wzruszyła ramionami. - Od czasu do czasu lubię taki prymitywizm i ciekawa byłam, jak daleko się posunie.

- Madame, jeśli nie chcesz przyjąć w zamian rozsądnej kwoty pieniędzy, to tylko marnujesz mój czas.

- Nawet gdyby zapłatą miało być jedynie twoje towarzystwo w przyszłym tygodniu, na przyjęciu u sir Jamesa Finsbury'ego w Richmond?

- Brakuje ci eskorty? - zapytał, analizując następny ruch. Choć nie miał najmniejszej ochoty na łóżkowe kontakty z Mirandą Coop, musiał przyznać, że była interesującym przeciwnikiem.

Finsbury należał do grona jego przyjaciół i otrzymał zaproszenie na ten bal. Pozornie miało to być przyzwoite przyjęcie, ale bawić się tam będzie towarzystwo składające się z nieobyczajnych par i mężczyzn z kobietami lekkich obyczajów.

- Skądże, wasza książęca mość. - Przechyliła na bok głowę. - Odnoszę wrażenie, że nie rozumiesz podstawowych zasad mojego zawodu. Wszystko, wszystko składa się na reputację. W kwestiach fizycznych moja sława jest ustalona. - Lekceważąco machnęła ręką. - Jednak inne jej aspekty wymagają bezustannej uwagi. Ty, jaśnie książę, jesteś niezwykle cennym kąskiem. Każda cnotliwa panna pragnęłaby wydać się za ciebie za mąż. Każda rozwiązła kobieta marzy, żeby być przedmiotem twego podziwu. Jeśli zjawię się w domu sir Jamesa u twojego boku, mój status wzrośnie o kilka szczebli.

- Myślałem, że już osiągnęłaś szczyty.

- To bardzo miłe. Ale w tej materii nie ma szczytu, prawda? A z tyłu zawsze jest tylu zawzięcie się wspinających.

- Jestem pewien, że umiesz deptać po palcach. Roześmiała się, szczerze rozbawiona.

- Bardzo nierozsądne, prawda? Nawet Miranda Coop pewnego dnia straci swój urok. Zamierzam zgromadzić mnóstwo pieniędzy, gdy wycofam się z zawodu, ale przyjaciele też się przydadzą. Czy więc moja propozycja cię obraża, mości książę? Zakładam, że i tak planował pan uczestniczyć w tym przyjęciu. Ponadto chyba nie muszę mówić, że moje ciało nie jest objęte tą transakcją. Za to, wasza książęca mość, musisz zapłacić dużo, dużo więcej. Nigdy nie dopuszczę do tego, żebym miała płacić za towarzystwo mężczyzny.

Roześmiał się, widząc tak otwartą bezczelność kobiety.

- Dlaczego zabrałaś tę statuetkę od Croftona? Przyjrzała mu się, po czym się uśmiechnęła.

- Bo usiłowałeś ją kupić, a to oznaczało, że figurka spodobała się twojej małej hurysie. Owszem, dobrze wiem, jak zachowuje się zauroczony mężczyzna i miałam nadzieję, że mnie odwiedzisz. Tak wygląda prawda.

I pewnie tak było. W myślach przeklął wydarzenia, które doprowadziły do tej sytuacji. Jednak sprawa nie przedstawiała się tragicznie. Nie lubił być do czegoś zmuszanym, ale towarzyszenie Mirandzie na przyjęciu Finsbury'ego było do zniesienia. Niebezpieczeństwo tkwiło w tym, że kobieta zaczęła podejrzewać, iż figurka jest dla niego ważna. Jak by zareagował, gdyby jego historia była prawdziwa?

- Zamierzałem zabrać do Finsbury'ego Roksolanę.

Po prostu czekała. Jeśli grała, to była w tym doskonała.

- No dobrze. Dziewczyna dostanie nauczkę, że nie powinna za wiele żądać, a ja z chęcią od niej odpocznę. Nie obiecuję jednak nic ponad wspólne zjawienie się na przyjęciu. Jeśli będę chciał, szybko stamtąd wyjdę.

- Nie wydaje mi się, żeby to było korzystne dla mojej reputacji, wasza książęca mość.

Zmusił się do uśmiechu.

- Twoja zuchwałość jest zabawna, Mirando, ale nie wystawiaj na próbę mojej cierpliwości. Zgoda. Zostanę na całą noc.

Jak powinien się teraz zachować? Jak? Zażądać więcej. Taksującym spojrzeniem omiótł jej postać.

- Może ci się będzie opłacało okazać mi swoje talenty gratis. Mogę stracić głowę. A to uczyniłoby z ciebie królową.

Spuściła oczy, nie przestając jednak go obserwować. Wbrew sobie, zareagował na ten gest.

- Zastanowię się. - Oblizała językiem górną wargę, uśmiechając się przy tym. - Zobaczymy, wasza wysokość.

A niech to! Bawiła się z nim jak kot z myszą. Odpowiedział jej uśmiechem.

- Zobaczymy. A teraz poproszę o figurkę. Wydała mu się nagle zmieszana.

- Dam ci ją pod koniec tygodnia, wasza książęca mość.

- Śmiesz wątpić w moje słowa?

Jeśli coś ją zaniepokoiło, to ukryła to tak szybko, że niczego nie mógł być pewien. Teraz wyglądała na twardą, dojrzałą kobietę.

- Jestem kokotą, mości książę. Mężczyźni nie przejmują się dotrzymywaniem danego mi słowa.

Tris przypomniał sobie, jak zdumiona i zadowolona była Cressida, gdy poprosił ją o danie słowa i uwierzył, że go dotrzyma. Poruszyło go to w chwili, kiedy powinien pozostawać niewzruszony. I co teraz? Może dalej nalegać na otrzymanie rzeźby, ale nie powinien sprawiać wrażenia, że mu na niej tak bardzo zależy.

Wzruszył ramionami.

- Jak sobie życzysz. Dziewczynie nie zaszkodzi, jeśli będzie musiała poczekać. W piątek o piątej?

Dygnęła wdzięcznie.

- Jesteś bardzo uprzejmy, mości książę.

Tris ukłonił się i wyszedł. Pozwolił sobie odetchnąć głęboko dopiero, gdy znalazł się na powrót w swoim powozie. Diabli nadali bezczelność tej kobiety!

Czy powinien ją posłać do diabła? Czy przekonał ją, że figurka była kaprysem, a nie czymś niezbędnym? Błąd i jeszcze raz błąd. Popełnił cały szereg błędów. Czy teraz uczynił następny?

Na dodatek jego duma cierpiała, że został w ten sposób wykorzystany. Dał się kupić!

Prawie tak samo okropne, jak bycie ulicznicą. Pomyślał, że chyba przyszła już pora na małą kradzież.

Miranda Coop gwałtownie wypuściła powietrze z płuc. Dlaczego tak postąpiła?

Bo chciała szczycić się księciem St. Raven u swojego boku przed swoimi rywalkami. Indianie w Ameryce nabijali na włócznie skalpy swoich wrogów, żeby zademonstrować swą dzielność. Ona też chciała się pochwalić towarzystwem St. Ravena. Już to samo było satysfakcjonujące, a przecież, jeśli nadarzy się okazja, będzie go miała u swoich stóp. A raczej w swoim łóżku.

- Któregoś dnia - odezwała się do czterech ścian - twoja porywcza natura przysporzy ci kłopotów, Mirando.

I ten dzień mógł nadejść bardzo niedługo, jeśli nie odzyska tego przeklętego posążka.

Mogła udać się do Croftona i zdobyć którąś z pozostałych figurek. Ale pewnie rozdał je, tak jak planował, jako nagrody. Musiałaby więc dowiedzieć się, kto je wygrał, zwłaszcza te, które wyglądały niemal identycznie jak tamta figurka.

To może zająć mnóstwo czasu, a poza tym nie miała gwarancji, że St. Raven i jego Turczynka nie zauważą różnicy. Odetchnęła głęboko i zaczęła chodzić po pokoju.

Była tylko jedna pewna droga. Musiała znaleźć Le Corbeau i dostać od niego statuetkę. Ta druga część zadania nie będzie trudna, jeśli tylko wytropi rozbójnika. Pół Londynu usiłowało go schwytać.

Zatrzymała się. Znała kogoś, kto mógłby jej pomóc. Peter Spike z St. Albans. Oficjalnie był odnoszącym sukcesy kupcem, ale na boku zajmował się też paserstwem.

Usiadła, żeby napisać do niego liścik, po czym wysłała Mary na pocztę. Peter odszuka dla niej Le Corbeau za to, co mu obiecała. Roześmiała się gorzko. Za to, co mu obiecała, znalazłby samego diabła.





































Rozdział 19



Hej, Tris!

Tris podskoczył. Deszcz przestał padać, więc zrezygnował z powozu na rzecz powrotu do domu pieszo. A teraz płacił za swoje ekscentryczne zachowanie spotkaniem z lordem Uffhamem, dziedzicem księcia Arrana.

Uffham był przystojnym, krzepkim, ale potwornie męczącym człowiekiem. Tris pohamował się, żeby się nie skrzywić na widok jadowicie zielonej kamizelki i licznych łańcuszków, które sprawiały, że jego przyszywany brat podzwaniał przy każdym kroku. W irytujący sposób kojarzyło mu się to z dzwoneczkami Gilchrista.

Tris miło wspominał młodość spędzoną z Uffhamem. Jednak ich odmienne natury i upodobania z każdym dniem stawały się bardziej widoczne. Na dodatek Uffham sprawiał wrażenie dotkniętego, że Tris został księciem, gdy tymczasem on musi czekać, aż umrze jego cieszący się wyśmienitym zdrowiem ojciec.

Tris sądził, że Uffham powinien uważać się za szczęśliwca i cieszyć się swoją wolnością. Ponadto podziwiał księcia Arrana i nie wydawało mu się, aby

Uffham był gotowy przejąć tak wielką odpowiedzialność. Tris wiedział już, że wypełnianie obowiązków wymagało od niego samego sporo wysiłku, wiedział też, że Uffham nigdy tak się nie zaangażuje.

- Nie miałem pojęcia, że jesteś w mieście - zagaił Uffham. - Biłeś się gdzieś?

Tris zupełnie zapomniał o swoich siniakach.

- Drobna różnica zdań.

- Idziesz do White'a?

- Nie, do domu. - Nie było sposobu, żeby tego uniknąć. - Pójdziesz ze mną? Wpadłem do miasta dzisiaj i ledwo zdążyłem coś przełknąć na śniadanie. Zamierzam teraz coś zjeść.

- Jasne. Coś pilnego?

- Papierkowa robota. Co cię tu sprowadziło latem?

- Zaproszenie na zabawę u Croftona. Pomyliłem się. Myślałem, że ma się odbyć w jego londyńskim domu. Crofton powinien jaśniej określać miejsce

przyjęcia.

Tris nie przypominał sobie, żeby zaproszenie było jakoś szczególnie zawikłane.

- Nie było to zbyt dobrze zorganizowane wydarzenie.

- Nie? A kiedy zamierzasz wydać kolejne przyjęcie w Nun's Chase? Tris był zdumiony, że cisnęła mu się na usta odpowiedź: nigdy.

- Na razie o tym nie myślę. - Skręcili w Upper Jasper Street. - W końcu jest lato.

- Lato jest najlepszym okresem na wydawanie przyjęć w domu poza miastem. Wszyscy się snują, nie mając nic do roboty.

- Mów za siebie. I bądź szczęśliwy, że nie masz na głowie zarządzania książęcymi włościami - celowo zwrócił mu uwagę Tris.

Uffham wzruszył ramionami i podążył za Trisem przez wyłożoną ciemnym drewnem sień londyńskiego domu St. Ravena.

- Ponuro tutaj. Powinieneś odnowić dom.

Tris podał kapelusz i rękawiczki demonstracyjnie obojętnemu lokajowi.

- Obchodzi cię wystrój wnętrz? Jeszcze trochę, a ktoś zawlecze cię do ołtarza.

Ta uwaga wystarczyła, żeby oczy Uffhama rozszerzyły się w panice.

- Nawet tego nie mów! Te balowe harpie są w tym roku jeszcze gorsze niż zwykle. Myślę, że ty to spowodowałeś. A także ślub Ardena z tą przeklętą guwernantką. Teraz każda z nich uważa, że też ma szansę!

- Arden ożenił się z guwernantką? - Tris analizował tę informację, jednocześnie wydając polecenia podania prostego, lecz sytego posiłku. Markiz Arden był dziedzicem tytułu po księciu Belcraven i jeśli jego ślub z kobietą niższego stanu nie wywołał katastrofy...

Tris zaprowadził gościa do niewielkiego saloniku.

- To był główny temat plotek jakiś rok temu - rzekł Uffham. - Chyba w tym czasie, gdy odziedziczyłeś majątek i wyjechałeś za granicę. Właśnie doczekał się syna z tą wieśniaczką.

- Wieśniaczką? - zapytał Tris, gdy weszli do pokoju, w którym znajdowało się kilka wygodnych foteli i mnóstwo książek.

Arden był aroganckim draniem, mającym wielkie mniemanie o sobie. Zakłopotany Uffham się zaczerwienił.

- No, niezupełnie. Córka jakiegoś kapitana morskiego, czy kogoś takiego, ale bez pieniędzy. Zatrudniona w szkole dla panien w Cheltenham! I niezbyt urodziwa. Dla takiej kobiety Arden wypiął się na córkę Swinamerów.

- To przynajmniej wskazuje na odrobinę rozsądku.

Widząc głupawą minę Uffhama, Tris postanowił zasiać kolejne ziarno. Phoebe Swinamer była bardzo śliczna, jeśli ktoś lubił porcelanowe lalki. I równie nieczuła, jak lalka. Gdyby Uffham się z nią ożenił, całkowicie zniszczyłoby to spokój w całej rodzinie Peckworthów.

- Panna Swinamer jest królową lodu polującą na jakiś tytuł, najchętniej książęcy. Mężczyzna, który ją poślubi, przez całe życie będzie czuł jej szpony. Kokietuje mnie, ale wiem, że gdybym był zwyczajnym panem Tregallows, nie posłałaby mi nawet jednego uśmiechu. Ciebie też by nie zauważała, gdybyś był jedynie George'em Peckworthem.

Uffham nadąsał się jak dziecko, któremu zabrano cukierek, ale może oznaczało to, że słowa Trisa trafiły w cel. Tris postanowił dodać coś jeszcze.

- Mężczyźni tacy jak my - zaczął, siadając w swoim ulubionym fotelu -muszą szczególnie starannie wybierać sobie żony. Rola księżnej jest bardzo odpowiedzialna, więc kobieta musi być do niej przygotowana, silna i inteligentna.

- Jak dobry myśliwy.

Tris się powstrzymał, by nie unieść oczu do nieba.

- Mniej więcej. Z drugiej strony taka wysoka pozycja społeczna skłania niektórych ludzi do arogancji i okrucieństwa. Naszą powinnością wobec rodziny i naszych poddanych jest wybór księżnej o dobrym sercu. I oczywiście takiej, która nie roztrwoniłaby naszego majątku.

Uffham opadł na fotel naprzeciwko Trisa i wyciągnął przed siebie nogi.

- Robisz się okropnym nudziarzem, Tris. Myślę, że zawsze można mieć jakąś uroczą kochankę.

- Dokładnie. - Nie będzie zaprzeczał, jeśli miałoby to przekonać Uffhama do ożenienia się z jakąś miłą kobietą.

- Tak właśnie postępował za młodu mój ojciec. Mama nie robiła z tego afery. Chyba to miałeś na myśli, mówiąc o odpowiednim wychowaniu przyszłej księżnej.

- Mój wuj miał trzy kochanki, o których wiem. Jedną w Kornwalii, jedną w Londynie i jedną we Francji, jeszcze przed rewolucją.

- To jak żeglarz - kobieta w każdym porcie! Wcale niegłupi pomysł. Tris nagle poczuł żal, że wdał się w tę rozmowę. Czy takie rozwiązanie byłoby korzystniejsze dla Penworthów niż Phoebe Swinamer w roli księżnej?

Niestety tak. Niewierność byłaby lepsza od rządzącej nimi zimnej kobiety bez serca.

Sam nie miał zamiaru żenić się z zimną kobietą bez serca, ale zawsze zakładał, że raczej pojmie za żonę dziewczynę odpowiednią niż rozkoszną, a dla przyjemności będzie miał kochanki. To była część jego wychowania przygotowującego go do książęcych obowiązków.

Proces ten, rozpoczęty przez księcia Arrana, twardo kontynuował wuj Trisa. Nauczyli go pić i nie upijać się, grać i nie przegrywać, i uprawiać seks tak, żeby nie złapać intymnej choroby i nie spłodzić zbyt wielu przysparzających kłopot bękartów, a przy tym nie wprawiać w zakłopotanie przyzwoitych kobiet.

No i oczywiście wbili mu do głowy, żeby nigdy nie zapominał, iż książę jest tylko odrobinę niższy rangą od Pana Boga i że wszyscy powinni o tym pamiętać.

Miał nadzieję, że wuj przewraca się w grobie.

Zjawił się lokaj z piwem, chlebem, serem, piklami i pasztecikami.

Uffham złapał pasztecik z wieprzowiną i kufel piwa, które od razu wypił.

- Chciałbym mieć własny kąt. Mógłbym wtedy jadać takie posiłki, zamiast tych wyszukanych potraw serwowanych przez kucharza mojej matki.

- Każ ugotować to, co lubisz.

- Łatwo ci mówić...

Tris wziął kawałek chrupiącego chleba i żółtego sera i pozwolił Uffhamowi dalej się żalić.

- To dlaczego przyjechałeś? - zapytał w końcu Uffham, wycierając usta serwetką i bekając.

- Zwykłe interesy. Mój sekretarz jest tutaj.

- Latem niewiele można załatwić.

- Zapewniam cię, że nigdy nie można przerwać pracy. A gdzie się potem udajesz?

- Pomyślałem, że wpadnę do Lea Park. Dawno już nie widziałem rodziców. Potem wyskoczę do Brighton. Jak wiesz, Caroline i Anne już tam są.

Tris pospiesznie zajął się swoim piwem, żeby ukryć wyraz twarzy. Lady Anne, siostra Uffhama, wcale nie była w Brighton. Z pomocą Trisa znajdowała się właśnie w drodze do Gretna Green z parweniuszem, którego rodzina Penworthów na pewno nie uznałaby za odpowiedniego kandydata na męża.

Mogło się to skończyć wykluczeniem jej z rodziny do końca życia. W chwili podejmowania decyzji, w blasku miłości opromieniającej młodych, sprawa wydawała się warta ryzyka. Ale skoro tak, to czemu nie walczył, żeby zdobyć Cressidę?

- Może też pojedziesz? - zapytał Uffham. Tris musiał podjąć konwersację.

- Nie zależy mi na Brighton.

- Możesz przyjechać do Lea Park.

- Interesy zatrzymają mnie w Londynie przez parę dni. Może później. Anne była przygotowana na stratę i skandal, i uważała, że miłość jest tego warta. Czy z nim i Cressidą mogłoby być tak samo?

Nie. W przeciwieństwie do Anne i Race'a, on i jego księżna nigdy nie będą żyli z dala od zainteresowania świata.

- Wrócę do miasta na weekend - rzekł Uffham. - Przyjęcie u Finsbury'ego w Richmond. Pewnie dostałeś zaproszenie.

- Nie potwierdziłem przybycia. Może mnie już wówczas nie być w Londynie.

Uffham napełnił swój kufel.

- Dziś wieczorem jem kolację z Berresfordem, a potem jedziemy do Violet Vane. Podobno ma parę nowych, atrakcyjnych kąsków. Wybierzesz się z nami?

Tris niemal się wzdrygnął. Poudre de Violettes i chichoczące panienki. Zawsze unikał tego miejsca. Teraz jednak się zastanowił. Violet specjalizowała się w młodo wyglądających ladacznicach. Ale jak młode były naprawdę?

Londyn pełen był porzuconych, dzikich dzieciaków, dla paru groszy gotowych zrobić wszystko. Gdyby nie kradły i nie sprzedawały swojego ciała, nie miałyby co jeść. Próba zmiany tej sytuacji byłaby jak próba odwrócenia biegu Tamizy.

Tris wstał z nadzieją, że Uffham zrozumie aluzję.

- Byłem u Croftona do rana. Dziś muszę się wyspać.

- Byłeś tam? Jak było?

Wcześniejsza sugestia Trisa najwyraźniej umknęła Uffhamowi. Tris naprawdę martwił się o przyszłość majątku Arran.

Przedstawił tak wyuzdany opis przyjęcia, że Uffhamowi zaczęła ciec ślinka. Oczywiście nie wspomniał o Cressidzie. Co u niej słychać? Czy jej powrót do domu nie wywołał pytań? Do diabła. Pewnie czekała na wiadomości, a on tu siedział i urządzał sobie pogaduszki z Uffhamem!

- Frywolne figurki, tak? - parsknął śmiechem Uffham. - Ciekawe, kto je wygrał. Nie miałbym nic przeciwko ich obejrzeniu.

- Jestem pewien, że jeśli popytasz, to się dowiesz. Był tam i Pugh, i Tiverton. Hopewell, Gilchrist, Bayne... - Tris przesunął się ku drzwiom. - Ale teraz muszę już iść do mojego sekretarza. Leatherhulme upiera się, żebym zawsze czytał dokumenty, zanim je podpiszę.

- O Boże! Wyrzuć go.

- Przyszło mi to na myśl.

Tris poprowadził przyszywanego brata w dół po schodach i wyprowadził go na zewnątrz. Umysł miał już zajęty wyłącznie sprawą Cressidy.

Powiedział Uffhamowi, że jest wyczerpany, ale na samą myśl o dziewczynie czuł pożądanie. Pożądanie skoncentrowane tylko na niej, na jej miękkich, rozkosznych kształtach, na długich, jedwabistych włosach, ogromnych, szarych oczach, pełnych, zmysłowych wargach, zręcznych dłoniach i na jej szczerym entuzjazmie.

Ledwo zaczęli się poznawać... Uświadomił sobie, że stoi przed drzwiami obserwowany ukradkiem przez lokaja.

Cressida. Czekająca na wiadomości!

- Poszukaj pana Lyne'a i przyślij go do mojego gabinetu.

To okropne, że nie mógł pójść do niej sam. Ruszył na górę, z każdym krokiem uświadamiając sobie, że wszelkie dalsze kontakty z dziewczyną stały się zupełnie niemożliwe.

Crofton pod wieloma względami był głupi, ale nie do końca. Panna Mandeville została złapana przez Le Corbeau. Crofton nie będzie o tym rozpowiadał, ponieważ wydałby się wówczas jego obrzydliwy szantaż. Niemniej na pewno uważał, że dziewczyna została porwana.

Gdyby zaczęto mówić o księciu St. Raven i o tej samej pannie Mandeville, Crofton zacząłby spekulować. Pewnie doszedłby do niesłusznego wniosku, że Tris był Le Corbeau. Domyśliłby się też, że dziewczyna była tamtą hurysą. Przebranie było dobre, ale nie idealne.

Wszystko to doprowadziłoby do koszmarnej sytuacji, której nawet małżeństwo nie mogłoby rozwiązać.

Wpatrywał się tępo przed siebie, gdy do gabinetu wszedł Cary.

- Jakiś kłopot? Tris się roześmiał.

- Maleńki. Właśnie zrozumiałem, w jakiej pułapce się znaleźliśmy. A panna Mandeville jest najbardziej narażona na niebezpieczeństwo.

- Pojawiły się plotki?

- Nie, ale...

Tris pokrótce przedstawił swoje przemyślenia. Może miał nadzieję, że Cary je zakwestionuje, zobaczył jednak, że przyjaciel traktuje wszystko równie poważnie jak on.

- Nigdy nie będzie miała szansy na przyzwoite życie - powiedział Cary. -To nie było...- ...rozsądne. Cholera, wiem. Mogłem sam pojechać po tę przeklętą figurkę. - Tris przesunął ręką po włosach. - Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy się nią zaopiekować. Nikt nie może mnie zobaczyć w jej pobliżu, ale ciebie chyba mogą. Nie będę ryzykować pisania listu.

Opowiedział o swojej wizycie w domu Mirandy. Cary uśmiechnął się szeroko.

- Wspaniała, zuchwała kobieta, w sam raz dla ciebie.

- Jeśli cię interesuje, weź ją sobie.

- Nie, dziękuję. Chyba nie pozwolimy, żeby jej to uszło płazem? Tris uśmiechnął się w odpowiedzi.

- Oczywiście, że nie. Mam nadzieję, że masz wprawę we włamaniach.

- Nie, ale z chęcią się nauczę. Tyle że to może ściągnąć kolejne kłopoty.

- Wiem o tym, do diabła. Myślę, że nadszedł czas, by się ustatkować. Może się starzeję.

- Nie opowiadaj! Jesteś o rok młodszy ode mnie! Może już się wyszaleliśmy. Było dużo zabawy, ale wszystko się kiedyś kończy.

- To co teraz zrobimy? Będziemy pościć w jakiejś pustelni? Ale Tris pokręcił głową, rozważając własne pytanie.

- Suchy chleb i szarańcza. To jest niemal równie okropne jak koszenile.

- Co?

Tris się roześmiał.

- Idź do panny Mandeville. Zapewnij ją, że dostanie swoje kamienie w ciągu tego tygodnia. Daję na to moje słowo.

Cary zasalutował kpiąco na pożegnanie i wyszedł.

Tris wiedział, że powinien wybrać się do Leatherhulme'a, ale po odejściu przyjaciela przestał się spieszyć. Nigdy już jej nie zobaczy. Do tego musiało dojść. Przecież sam tego oczekiwał, prawda? Czemu więc teraz brzmiało to jak wyrok?

Jaka szkoda, że nigdy nie będę mogła opowiedzieć moim wnukom, że kiedyś książę St. Raven klęczał przede mną.

Wnuki. To oznaczało małżeństwo Cressidy z innym mężczyzną. Z innym mężczyzną, który będzie ją pieścił, którego będzie doprowadzać do ekstazy. Wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął skrawek niebieskiego welonu poplamionego czerwoną szminką z jej warg. Kiedy uniósł materiał do twarzy, poczuł słodki, różany zapach.

Zacisnął dłoń w pięść i oderwał się od myśli, które przyprawiały go o szaleństwo. Na Boga, czy skazani są na spędzenie reszty życia z dala od siebie?

Nie skazani. A przynajmniej nie ona. Wkrótce powróci do świata, w którym dobrze się czuła, i na pewno będzie miała dość rozumu, żeby wyjść za mąż za odpowiedniego człowieka. Zostanie małżonką jakiegoś dżentelmena, wiodącą wygodne życie w niewielkim, przytulnym dworku. Będzie energiczną żoną i matką, okrasą każdego towarzystwa...

On zaś... Wepchnął jedwabny skrawek z powrotem do kieszeni. Jak powiadała księżna Arran, wystarczy tylko podjąć decyzję, żeby się związać z właściwą osobą.

Cressida mozolnie spisywała kolejne książki w bibliotece ojca. Dotyczyły głównie prowadzenia interesów. Księgi adresowe różnych miast, spisy kupców, banków, giełd, portów, statków... Zdawała sobie sprawę z niewielkiej wartości takich rzeczy, ale te mechaniczne czynności zbawiennie ją otumaniały.

Książki podróżnicze. O Indiach, ale większość opisywała inne miejsca. Chiny, Japonię, Mongolię, Rosję... Czy jej ojciec nadal marzył o podróżach do jeszcze bardziej egzotycznych krajów?

Nie znalazła opisu podróży sir Johna Mandeville'a, tę książkę podarował jej na dziesiąte urodziny. Zawsze przysyłał listy i prezenty na różne okazje, no i oczywiście pieniądze, z których się utrzymywały.

Dlaczego wrócił do domu i wszystko zepsuł?

Wzięła do ręki tę samą książkę o Arabii, którą dał jej do czytania St. Raven. Nie mogła się powstrzymać, żeby nie zacząć wertować kartek.

Gdzie teraz był? Czy wrócił już od Mirandy Coop? Kiedy coś od niego usłyszy? Rozsądek kazał jej czekać na informacje, ale w głębi duszy niewiele ją to obchodziło, wiedziała bowiem, że sam nie przyniesie, nie będzie mógł jej przynieść wiadomości.

Po co jej garść klejnotów, jeśli nie...?

Co za głupota! Zatrzasnęła książkę i odstawiła ją na półkę. Następny tom był księgą adresową Londynu. Na pewno zawierała adres St. Ravena. Wydało jej się czymś szalenie nienaturalnym, że nie zna jego adresu... Niemal wbrew woli sięgnęła po zwyczajnie wyglądający wolumin. Czy domy wymienione były według nazwiska właściciela? Nie, według adresów i profesji. Roześmiała się. Raczej nie znajdzie się tam kategoria „Członkowie Izby Lordów". Sprawdziła, ale oczywiście nie było takiej sekcji. Pomiędzy „Cukiernikami" i „Handlarzami przyprawami"?

Przerzuciła parę stron i zorientowała się, że księga zaczyna się sekcją poświęconą domom wielmożów. Oczywiście pierwsze miejsce zajmował król. Jego królewska mość król Jerzy. Dalej spis obejmował posiadłości rodziny królewskiej i członków gabinetu. Nie musiała długo szukać, żeby natknąć się na wzmiankę o St. Ravenie.

Jego wysokość książę St. Raven, Upper Jasper Street 5.

Już to samo wystarczyło, żeby serce zaczęło jej pospieszniej uderzać.

Następna książka. Zbiór map, które szczegółowo ukazywały różne rejony Londynu. Położyła je na stole i zajrzała do spisu treści.

Upper Jasper Street. Była tu, w pobliżu kościoła Świętego Jakuba. Każdy dom był obramowany linią, a w środku umieszczono numery posesji. Drobiazgowy kartograf narysował nawet ogród za domem i zaznaczył centralny klomb kwiatowy, chociaż Cressida nie miała pojęcia, czy mógł wiedzieć o jego istnieniu. Dobudowane z tyłu domu skrzydło miało połowę szerokości głównego budynku. W dole musiała mieścić się kuchnia, ale co było wyżej? Niewielka sypialnia? Składzik?

Przyglądając się w skupieniu tym szczegółom, pomyślała, że gdyby miała szkło powiększające, mogłaby niemal zobaczyć prawdziwy dom. Może mogłaby zajrzeć do okien, może nawet dostrzegłaby księcia...

Odchyliła się do tyłu i pospiesznie, niezdarnie złożyła mapę, po czym umieściła książkę z powrotem na półce.













Rozdział 20



Tris zszedł na dół i skierował się na tyły domu, gdzie znajdowało się biuro. Trzech skrybów oderwało się od biurek, żeby mu się ukłonić.

- Wasza książęca mość.

Tris się uśmiechnął i zwrócił się do starszego rangą urzędnika.

- Dzień dobry, Bigelow. Spodziewam się, że w moich włościach jest wszystko w porządku.

Bigelow, który był wesołym człowiekiem, kiedy przestawał się pilnować, mrugnął do Trisa.

- Żywię taką nadzieję, wasza książęca mość. Tris skinął głową i udał się do pokoju w głębi, gdzie znajdowało się królestwo pana Nigela Leatherhulme'a. Drobny, blady Leatherhulme musiał mieć co najmniej siedemdziesiąt lat, ale jego umysł pracował równie sprawnie jak Trisa, przy czym dysponował o wiele większą wiedzą i doświadczeniem. Podczas pierwszego spotkania zarządca przeraził Trisa. Teraz Tris potrafił już mieć własne zdanie, ale nic ponadto.

- Wasza książęca mość.

Leatherhulme zaczął się podnosić, ale Tris gestem ręki kazał mu usiąść. Umysł był w świetnej formie, czego nie można było powiedzieć o ciele. Dlatego też starszy pan od jakiegoś czasu tutaj mieszkał. Jego żona umarła ze dwadzieścia lat temu, a dzieci same już były na emeryturze. Tris uznał, że codzienne podróże Leatherhulme'a z domu do biura były bez sensu, skoro obok znajdowały się puste pokoje.

Leatherhulme nie był zachwycony tym rozwiązaniem, ale w końcu zaakceptował ofertę. Zrobił to jednak dopiero wówczas, gdy Tris zgodził się potrącać z jego wypłaty koszty mieszkania i utrzymania.

Tris przysunął krzesło do biurka i podał staruszkowi plik dokumentów.

- Jestem. Powiedz mi, gdzie jeszcze mam podpisać. Wąskie usta Leatherhulme'a się zacisnęły.

- Albo sam przeczytasz dokumenty, mości książę, albo wezwę Bigelowa, żeby ci je przeczytał.

Tris świadomy był tego, że bierze udział w grze - jak pies walczący o kość.

- Jeśli usiądę i będę na nie patrzył, to skąd będziesz wiedział, czy je czytam?

- Jesteś rozsądnym człowiekiem, mości książę, i nie będziesz chciał w taki sposób tracić czasu. Prawdę mówiąc, zaczynam podejrzewać, że gdybym starał się uniemożliwić panu przeczytanie dokumentów do podpisania, mógłbym napotkać pański opór. Tris rozparł się na krześle.

- Widzisz, czynisz jakieś założenia.

- Pański wuj nie miał o panu najlepszej opinii.

- A teraz lepiej już o mnie myślisz?

- Myślałbym jeszcze lepiej, wasza książęca mość, gdybyś nie przyjechał do Londynu, udając stajennego.

- Plotki, Leatherhulme?

Staruszek wyprostował się, na ile pozwalał mu skrzywiony kręgosłup.

- Czasami nie sposób nic nie słyszeć, mości książę, zwłaszcza kiedy cała służba plotkuje.

- Słowo honoru Tregallowsa, że zaangażowałem się w słuszną sprawę. Zarządca westchnął.

- Jesteś tak bardzo podobny do swojego ojca, wasza książęca mość.

Tris pierwszy raz słyszał, żeby Leatherhulme wspominał o jego ojcu, i miał ochotę zapytać go o więcej. Jednak temat był zbyt drażliwy, żeby popędzać staruszka.

- Kolejny minus na moim koncie? - zapytał lekko. - No dobrze, podaj mi pierwszy dokument.

Tris zaczął od rachunków z różnych posiadłości. Podpisywał lub parafował dokumenty, które rozumiał, zadawał pytania, kiedy coś wydawało mu się niejasne. Po raz pierwszy poczuł atmosferę partnerstwa i pomyślał, że poczuje żal, gdy Leatherhulme będzie musiał odejść.

Bo będzie musiał.

Urzędnik siedział z woskiem i pieczęcią książęcą, gotowy do przystawienia jej na właściwych dokumentach, zawsze precyzyjnie na środku woskowej plamy. Ostra woń gorącego wosku mieszała się z kurzem ze starych dokumentów i delikatnym zapachem lawendy otaczającym starego, pomarszczonego człowieka. Pokój przywodził na myśl grobowiec.

Tris przeszedł do zagadnień remontów w domu w Northumberland, zestawiając ich koszty z uzyskiwanymi i oczekiwanymi zyskami, stale mając w pamięci całkowity dochód z książęcych posiadłości w tych ciężkich czasach.

- Nie można tego sprzedać?

- To część oryginalnych włości pana rodziny, wasza książęca mość. Znalazł się w trudnej sytuacji.

- Ale z dala od pozostałych posiadłości. Nie widzę sensu kurczowego trzymania się przeszłości, kiedy pieniądze mogą być wykorzystane gdzie indziej.

- Zawsze można oszczędzać, wasza książęca mość.

- Do diabła, Leatherhulme, jak bardzo można zaciskać pasa? Nie pozbywam się służby, bo wiem, jak ciężko jest w dzisiejszych czasach znaleźć zajęcie. I nie sprzedam żadnego z moich koni. Zasługuję na jakąś przyjemność - dodał.

- Niewątpliwie, mości książę. - Leatherhulme wziął od niego dokument. -Rozpuszczę informację, że posiadłość może być do kupienia. Ale nierozsądnie byłoby sprzedawać ją poniżej jej wartości.

- Oczywiście.

Staruszek nie wspomniał o wydatkach na Nun's Chase i kobiety, co nie mogło jednak zrujnować księcia. W przeciwieństwie do kolekcji włoskiego malarstwa jego wuja, która teraz, niestety, warta była zaledwie ułamek tego, co za nią zapłacił.

Tris wziął do ręki kolejny dokument i pomyślał, że bogata żona byłaby prawdziwym błogosławieństwem.

Przyszła mu na myśl Phoebe Swinamer, która mogłaby wnieść do małżeństwa spory posag i swoją lodowatą urodę, i się wzdrygnął. Podczas ostatniego sezonu balowego lady Trent przedstawiała wszystkim niejaką pannę Mary Begbie - nieładną, nudną spadkobierczynię bogatego kupca z Indii Zachodnich. Przez chwilę zastanawiał się nad nią, uwzględniając w planach kochankę, która uczyniłaby znośniejszym życie w takim małżeńskim stadle.

Ciekaw był, dlaczego nie zauważył Cressidy Mandeville, córki nababa z Indii. Jej ojciec pewnie nie był równie bogaty jak Begbie. Pewnie też byli zbyt subtelni, a może nie dość zorientowani, żeby wynająć jakąś chciwą arystokratkę, która prezentowałaby dziewczynę przed nosami wysoko urodzonych. Zdumiewające, że parę razy znajdował się w tym samym pokoju co Cressida, i nie był tego świadomy.

Leatherhulme odchrząknął i Tris zauważył, że za długo wpatruje się w tę samą kartkę. Odłożył ją na biurko.

- Dlaczego wszcząłem proces z klasztorem? To wygląda na świętokradztwo.

- Klasztor też może być właścicielem ziemskim. Sądzi się pan z nimi, bo wdarli się na pana tereny w Berresby Studely. Powołują się na granice jeszcze sprzed reformacji, ale to katolicki klasztor, przeniesiony tutaj z powodu zawieruchy we Francji, więc w gruncie rzeczy nawet historycznie ma pan rację.

- Kłamiące zakonnice?

- Błędem byłoby zakładać czyjąś cnotę tylko ze względu na jego religijne śluby.

- Naprawdę? - zapytał z uśmiechem Tris. - Przyprowadź więc zakonnice.

- Wasza książęca mość...

Czyżby w wyblakłych oczach staruszka pojawił się błysk?

- Jesteś pewien, że nie skuszę cię, byś przyjechał do Nun's Chase, Leatherhulme? Mógłbym przygotować różne atrakcje specjalnie dla ciebie. Dojrzała matka przełożona...

- Wasza książęca mość!

Ta wymiana zdań data Trisowi odwagę. Odłożył dokumenty.

- Leatherhulme, musimy porozmawiać o twojej pozycji. - Odniósł wrażenie, że dostrzegł popłoch, więc uniósł rękę. - Daję słowo honoru, że masz zapewnione tu miejsce tak długo, jak tylko zechcesz. I możesz tu mieszkać. Jestem ci bardzo wdzięczny za wszystko. Ale sądzę, że czas już pomyśleć o sekretarzu dla ciebie.

- Nie potrzebuję sekretarza, wasza książęca mość. Wystarczą mi sprawni urzędnicy.

- Muszę więc zachować się samolubnie. Potrzebujesz sekretarza, i to z dwóch powodów. Po pierwsze potrzebny mi jest ktoś, kto będzie mógł objeżdżać moje ziemie, podróżować pospiesznie, jeśli zajdzie pilna potrzeba. Nie chcę pozostawiać wszystkiego w rękach niedostatecznie pilnowanych lokalnych urzędników. Po drugie, kiedy zdecydujesz się przejść w stan spoczynku, potrzebny mi będzie ktoś gotowy przejąć twoje obowiązki, ktoś wprowadzony już w moje sprawy.

Przez chwilę na twarzy Leatherhulme'a pojawił się grymas łudząco podobny do nadętej miny Uffhama, po czym staruszek wbił spojrzenie w Trisa.

- Zaskakujesz mnie, wasza książęca mość.

- Spodziewałeś się głupka i próżniaka?

- Nie próżniaka, nie... - Leatherhulme zdjął okulary i zaczął rozcierać ślady po obu stronach nosa. - Pański wuj dał mi całkowitą kontrolę i muszę przyznać, że się do tego przyzwyczaiłem. Jednak to, co mówisz, jest słuszne i rozsądne. Jeśli mogę tak powiedzieć, to nie wypuszczałem lejców z ręki, bo nie miałem zbyt wysokiego mniemania o zasadach moralnych i decyzjach pańskich poprzedników.

- Dobry Boże. Służyłeś też u mojego dziadka?

- I pańskiego pradziadka, który umarł wkrótce po tym, jak zacząłem u niego pracę jako asystent jego starzejącego się sekretarza.

Tris się roześmiał.

- Przynajmniej mieli dość rozsądku, żeby nająć i zatrzymać dobrych pracowników.

Leatherhulme skinął głową w podzięce za komplement.

- Rozumiem, że osobiście chce pan wybrać mojego sekretarza?

- Tak, ale masz prawo weta. Nic dobrego nie wyniknie, gdy będziecie czuli do siebie niechęć.

- Dobrze, mości książę.

Sześćdziesiąt lat w służbie rodziny. Dobry Boże!

Tris przejrzał jeszcze raz dokumenty dotyczące sprawy księcia St. Raven przeciwko zakonowi Sióstr Zmartwychwstanek. W końcu podpisał je, czując, że w każdej chwili może w niego uderzyć grom z jasnego nieba.

Przesunął na biurku ostatnie papiery i otrzymał od Leatherhulme'a ciężką księgę rachunkową do przeczytania w wolnej chwili. Nigdy nie miał nauczyciela, który byłby bardziej dokładny niż Leatherhulme. To podsunęło mu niecny pomysł.

- Ciekaw jestem, czy mógłbyś udzielić mi porady w sprawie żon, Leatherhulme.

- Mam szczerą nadzieję, że chciał pan użyć liczby pojedynczej, wasza książęca mość.

Tris się uśmiechnął.

- Przynajmniej jednej w tym samym czasie. A jeśli się ożenię, mam nadzieję, że nigdy nie będę życzył mojej żonie śmierci.

- Moim zdaniem nie ma żadnego „jeśli". Jest pan ostatnim potomkiem starego, szlachetnego rodu.

- O którym nie miałeś zbyt dobrej opinii. Wąskie usta starca zacisnęły się w coś, co mogło przypominać powstrzymywany uśmiech.

- Wiążę pewne nadzieje z przyszłością, wasza książęca mość. Co do rady zaś, to polecałbym, aby wybrał pan rozsądną kobietę, która będzie dobrym towarzyszem i wsparciem. W uszach młodego człowieka na pewno brzmi to jak nudziarstwo, ale proszę pamiętać, że ogień miłości często się wypala, zaś ogień - za przeproszeniem - pożądania wypala się zawsze.

- Obiecuję, że nie ożenię się kierowany żądzą. Jedną z korzyści mojego hulaszczego stylu życia jest to, że nie mam takich potrzeb.

- Wyśmienicie. Widziałem niejednego młodego purytanina, który wpadł w tę pułapkę.

Tris nie mógł uwierzyć, że prowadzi taką rozmowę. Rozparł się na krześle.

- Masz jakieś sugestie?

- Nie studiuję ksiąg stanu cywilnego, mości książę.

- Ale czy mam się kierować urodzeniem, majątkiem czy charakterem?

- Wszystkim.

- Łatwo powiedzieć. Takie owoce nie rodzą się na każdym drzewie.

- Ale zwieszają się z drzew na salonach w sezonie balowym. Czy rozglądał się pan we właściwych sadach?

Tris roześmiał się i podniósł się z krzesła.

- A niech to, chyba masz rację. Może powinienem wybrać się do Brighton i przyjrzeć się z bliska owocom. Ale wcześniej muszę zająć się tutaj pewnym interesem.

- Interesem? - z wyraźnym niepokojem zapytał Leatherhulme.

- Nic z twojej branży. To problem podobny do Nun's Chase.

- Rozumiem.

Leatherhulme na powrót założył okulary, przeistaczając się w pokręcony, wysuszony patyk.

- Czy to już wszystko, wasza książęca mość? To pytanie zabrzmiało jak odprawa.

- Wszystko. - I Tris dodał: - Dziękuję. Wyszedł z uczuciem dziwnej lekkości, chociaż był pewien, że rady Leatherhulme'a nie były korzystne dla niemajętnej, niewykształconej i nieszlachetnie urodzonej kandydatki na żonę.

Staruszek nie musiał się martwić. Taka żona nigdy nie wchodziła w rachubę.

Czy Cary już wrócił?

Nic na to nie wskazywało. Tris cisnął księgę rachunkową na krzesło i zaczął krążyć po pokoju.

Nawet w sierpniu Londyn pełen był rozrywek mogących z powodzeniem zatrzeć w głowie młodego człowieka głupie sentymenty. Lecz Tris przebiegł je w myślach i nie znalazł niczego atrakcyjnego dla siebie.

Wziął do ręki księgę i zasiadł do jej przeglądania. Jeśli zaś chodzi o plany na wieczór, to marzyła mu się prosta kolacja i wczesne pójście spać.

Przekonywał się, że wcale nie skapcaniał. Po prostu musiał klarownie myśleć, jeśli miał odzyskać tę figurkę od Mirandy Coop, nie dając się kobiecie prowadzić jak pies na smyczy.

Burczenie w brzuchu przypomniało Cressidzie, że od porannego posiłku minęło już dużo czasu i ciało potrzebuje strawy. Udała się do kuchni i poprosiła kucharkę, która z uśmiechem ukroiła kawałek placka i wyłożyła na talerz owoce.

- Proszę wybaczyć moją sugestię, panienko, ale może napiłaby się pani tutaj herbaty z Sally, Samem i ze mną? Właśnie do niej siadaliśmy. A tam na górze musi się pani czuć bardzo samotnie.

Cressida przyjęła zaproszenie, chociaż obawiała się, że służący mogą ją wypytywać o przyszłość. Jednak rozmawiali o swoich rodzinach i innych służących. Cressida siedziała z nimi i, popijając herbatę ze zwykłego kubka, odpoczywała w tym zwyczajnym świecie. Nawet w Matlock nigdy nie piła herbaty w kuchni.

Potem zaczęli omawiać ostatni skandal. Według służącej Onslowów, spotkanej rano u mleczarki przy napełnianiu dzbanów mlekiem, panna Onslow zaokrąglała się. Nic dziwnego, że planowano pospieszny ślub z porucznikiem Brassinghamem, który zupełnie nie odpowiadał oczekiwaniom rodziny co do małżonka młodej damy. A na dodatek, według służącej Onslowów, porucznik najprawdopodobniej wcale nie był odpowiedzialny za stan panny Onslow...

Biedna panna Onslow. Cressida powoli sączyła herbatę, wyobrażając sobie, jak łatwo opowieść o jej skandalicznej przygodzie mogłaby rozejść się po całym Lxmdynie, przekazywana ponad dzbankami z mlekiem i koszami z chlebem.

Ta panna Mandeville. Podobno uczestniczyła w pewnym przyjęciu w bardzo śmiałym kostiumie. Według relacji jej służącej, panna Mandeville nie spędziła tamtej nocy w domu. Ponoć odwiedzała swoją przyjaciółkę... Tak właśnie twierdziła...

Jak mogła być taka głupia? Ale oczywiście na początku nie widziała innej możliwości. I, jak powiedział Tris, to, co robili ostatniej nocy, nie miało żadnego znaczenia. Żadnego, poza jej poczuciem winy.

Ktoś zakołatał do drzwi. Cressida aż podskoczyła i od razu wyobraziła sobie skandal na progu domu.

Sally też zerwała się na równe nogi.

- Kto to może być?

Wybiegła z kuchni, ale szybko wróciła.

- To do pani. Niejaki pan Lyne.

Posłaniec od St. Ravena! W końcu coś układało się pomyślnie. Pospieszyła do saloniku i od razu zauważyła wyraz twarzy gościa.

- Nie ma pan klejnotów.

- Obawiam się, że nie. Ale proszę nie wpadać w panikę! Cressida zamknęła drzwi i opadła na krzesło.

- Nie panikuję. Jeszcze nie. Co się stało? Usiadł koło niej.

- St. Raven udał się do jej domu, tak jak zaplanował, ale kobieta nie oddała mu od razu posążka.

- Dlaczego? Co chce za niego? Cary się skrzywił.

- Żąda, aby St. Raven towarzyszył jej w miejscu publicznym. Zgodził się na to. Panno Mandeville, proszę się nie obawiać, ale zdarzenie będzie miało miejsce dopiero w weekend.

Na co się zgodził? Odsunęła na bok tę myśl.

- Czy nie wydało jej się dziwne, że przystał na jej warunki dla jednej, niewiele wartej figurki?

- Dokładnie tym się martwił, ale ma nadzieję, że dobrze to rozegrał. Wymyślił historię, że figurkę zapragnęła mieć jego mała hurysa, czyli, proszę mi wybaczyć, pani. Wzdryga się na myśl, że musi się zniżyć do tego, by spełniać życzenia ladacznicy, proszę mi darować to określenie. - Zaczerwienił się. - Zgodził się jedynie towarzyszyć Mirandzie przez jeden dzień.

Czy mogła w to wierzyć? Pod powierzchnią balów i spacerów kryło się zupełnie inne życie londyńskiego towarzystwa. Nic dziwnego, że na bardziej przyzwoitych wydarzeniach towarzyskich często brakowało dżentelmenów!

- Sobota. Wolałabym tak długo nie czekać.

- Proszę się nie martwić, panno Mandeville. St. Raven polecił mi zapewnić, że bez względu na wszystko będziesz miała klejnoty w ciągu najbliższego tygodnia.

Bez względu na to, co będzie musiał zrobić, by je zdobyć? Ale jakie miała prawo, żeby go krytykować, skoro działał w jej sprawie? Wstała i podała rękę panu Lyne'owi.

- Bardzo dziękuję. I proszę, żeby przekazał pan moje podziękowania księciu. To nie jest zmartwienie ani jego, ani pana, więc tym bardziej doceniam waszą pomoc.

Krótko uścisnął jej dłoń.

- Zrobi wszystko, co w jego mocy, żebyś była szczęśliwa, panno Mandeville.

Cressida obserwowała wychodzącego pana Lyne'a, rozważając zasłyszane słowa. W tej chwili szczęście wydawało się poza jej zasięgiem. Lecz jako osoba praktyczna wiedziała, że kiedyś to minie. Tymczasem zaś na pocieszenie pozostawała jej nudna inwentaryzacja.

Tyle że to już wcale jej nie pocieszało.

Gdy ślęczała nad spisem, zaczęło ją ogarniać coraz większe zniecierpliwienie. Jej figurka znajdowała się tak blisko. Czy nie można było dostać się do domu tamtej kobiety i odzyskać własność?

Przecież nie byłaby to kradzież, zwłaszcza gdyby zabrała tylko klejnoty.

Lecz jednocześnie, gdy w myślach analizowała taką akcję, wiedziała, iż to tylko marzenie. Nie wiedziała nawet, gdzie mieszka Miranda Coop.

Ale miała przecież księgę adresową Londynu.

Tak jak w przypadku sekcji poświęconej członkom Izby Lordów, nie było tam również wydzielonej części zatytuowanej „Prostytutki", ale Cressida nie zamierzała się poddawać. W księdze wymienione były po kolei wszystkie ulice i nazwiska właścicieli domów.

Gdzie może mieszkać taka kobieta, jak Miranda Coop? Na pewno nie w najbardziej prestiżowych dzielnicach, ale też nie gdzieś na peryferiach. Popularna kobieta lekkich obyczajów z pewnością chciałaby mieszkać w pobliżu swoich klientów.

To niezbyt racjonalne działanie całkowicie ją pochłonęło. A może po prostu odciągało jej myśli. Miała wrażenie, że w końcu coś robi.

Rozłożyła plan miasta i zaczęła sprawdzać każdą ulicę na obrzeżach Mayfair. Czuła znużenie, ale przecież nie mogła przerwać, dopóki nie przejrzy całej mapy Londynu.

W końcu znalazła.

Tavistock Terrace numer szesnaście, Miranda Coop. W gruncie rzeczy wcale nie tak daleko od jej domu. Czuła się tak, jakby udało jej się dokonać cudu, lecz nie miała pojęcia, jak wykorzystać zdobytą informację. Nie mogła przecież złożyć wizyty takiej kobiecie. Byłoby to wielce niewłaściwe i mogłoby wywołać niebezpieczne spekulacje.

Jednak nic złego się nie stanie, jeśli jutro rano przespaceruje się w pobliżu domu Mirandy. W końcu była to przyzwoita ulica. I będzie miała jakieś inne zajęcie niż tylko czekanie, czekanie i czekanie.









Rozdział 21



Następnego ranka Cressida ubrała się w jedną z sukien przywiezionych z Matlock. Była to solidna sukienka, szara w niebieskie wzorki, zabudowana pod samą szyję, z długimi rękawami, która nigdy nie zwróciłaby niczyjej uwagi. Dziewczyna dodała do tego najbardziej ocieniający twarz kapelusik z puklami sztucznych włosów. Kiedy spojrzała w lustro, była przekonana, że gdyby nawet spotkała się twarzą w twarz z Mirandą Coop, kobiecie nigdy nie przyszłoby do głowy, że widzi hurysę St. Ravena.

W nocy dręczyło ją wspomnienie księcia całującego pełną pierś Mirandy.

- Taki właśnie jest - wytłumaczyła swojemu odbiciu w lustrze, po czym odwróciła się, żeby wyjść. - Ciesz się, że ominęło cię nieszczęście, które mógł na ciebie ściągnąć taki człowiek.

Zajrzała do rodziców i powiedziała mamie, że wybiera się do biblioteki.

- Weź ze sobą Sally, kochanie.

- Będzie tu potrzebna, a ja nie idę daleko. Matka westchnęła.

- Jak chcesz, kochanie.

Tavistock Terrace okazało się dokładnie taką ulicą, jakiej się spodziewała -szereg nowych domów o jasnych frontach i ogromnych, błyszczących oknach. Balustrady zabezpieczające przed schodami prowadzącymi w dół, do drzwi w suterenie używanych przez służbę. Te domy należały głównie do ludzi z kręgów zbliżonych do elity towarzyskiej albo do kupców i przedstawicieli innych zawodów, którzy mieli wysokie aspiracje.

Jak jej ojciec.

Odłożyła na bok te rozważania i zaczęła się zastanawiać, czy zamożni mieszkańcy Tavistock Terrace orientowali się w profesji kobiety mieszkającej w domu pod numerem szesnastym. Wątpiła, żeby wiedziały o tym matka z córką, które pochłonięte rozmową wychodziły z domu pod numerem piątym, czy surowy dżentelmen spod ósemki, zmierzający w stronę czekającego nań powozu. Szła ulicą zdecydowanym krokiem, ale nie za szybko. Jednak niewiele osiągnęła. Zresztą czego się spodziewała?

Dom Mirandy Coop był podobny do sąsiednich domów. Rzut oka na frontowe okno pozwolił jej dostrzec zwyczajny salonik. Nie widać było żadnej rzeźby. Na końcu ulicy Cressida skręciła w lewo i ruszyła przed siebie, pogrążona w myślach.

Mogła wrócić, zejść w dół po schodkach do części domu zajmowanej przez służbę i... i co? Udać, że szuka pracy? W tym celu musiałaby się ubrać jeszcze skromniej niż teraz. Skłamać, że zabłądziła? Powiedzieć, że szuka dawnej służącej?

Wszystkie rozwiązania, choć teoretycznie możliwe, obarczone były zbyt wielkim ryzykiem. Niepotrzebnym ryzykiem, bo do niczego nie prowadziły. Niewątpliwie figurka nie stała w suterenie, a służący na pewno nie pozwolą jej spacerować po całym domu.

Nie mogła jednak po prostu wrócić z niczym. Kiedy ujrzała tablicę z napisem „Stajnie Tavistock", uświadomiła sobie, że wąska droga musiała zawracać i prowadzić na tyły domów. Ruszyła nią. Jej obecność tutaj mogła wydawać się dziwna, ale nie była zabroniona.

Po obu stronach drogi ciągnęły się kamienne mury, za którymi znajdowały się ogrody. Ponad murem po lewej stronie mogła dostrzec dachy domów przy Tavistock Terace, z łatkami okien w pokojach służących na poddaszu. Po jej prawej stronie stały domy wyglądające bardzo podobnie. Co parę metrów w murze znajdowały się drewniane furtki. Korciło ją, żeby spróbować którąś otworzyć, ale wiedziała, że na pewno są zaryglowane z drugiej strony.

Kiedy dotarła do stajni, przystanęła. Podwórze otoczone było budynkami z potężnymi, drewnianymi drzwiami. Wszystkie były zamknięte. W niektórych trzymano powozy, w innych konie. Biedne miejskie konie, cały czas spędzały tutaj, w zamknięciu, nie mając wokół siebie żadnej zieleni. Ta stajnia wyglądała na miejsce, gdzie można było wynająć konia lub powóz. W Londynie tylko najbogatsi trzymali własne konie i powozy.

To było jeszcze jedno fascynujące oblicze Londynu, którego dotąd nie zgłębiała - zagadnienie, w jaki sposób ludzie poruszali się po mieście i jak zapewniano i jak o nie dbano tysiące zwierząt zaprzęganych co dnia do pracy.

Drzwi otworzyły się i wyszedł z nich starszy, krzywonogi stajenny, prowadząc osiodłanego siwka. Uniósł rękę do kapelusza.

- Czy mogę w czymś pomóc, proszę pani?

- Interesuje mnie, w jaki sposób opiekujecie się końmi w mieście. Stajenny zmrużył oczy.

- Chyba nie należy pani do tych reformatorów? Jego reakcja powiedziała jej, że istnieje coś, co należało zreformować.

- Po prostu chciałabym zrozumieć, jak wszystko jest zorganizowane. Popatrzył na nią tak, jakby brakowało jej piątej klepki, ale ponownie

przyłożył dłoń do kapelusza i rzekł:

- Muszę zaprowadzić Hanibala do pana Greeves'a, madame. Wdrapał się na siodło i odjechał, przy wtórze końskich kopyt.

Tymczasem ze stajni wyłonił się kolejny mężczyzna, młodszy, roślejszy, z umięśnionymi ramionami wystającymi z podwiniętych rękawów koszuli. Nie był szczególnie przystojnym mężczyzną, wcale jej się nie podobał, ale była w pełni świadoma jego męskiej siły. O Boże!

- Czym mogę służyć, panienko? - zapytał z nutą bezczelności w głosie. Chociaż nie wykonał żadnego podejrzanego ruchu, Cressida poczuła

przemożną chęć, żeby się cofnąć. Wyprostowała się jednak.

- Jestem ciekawa, jak funkcjonuje taka stajnia jak tutejsza.

- Ci, którzy powinni o tym wiedzieć, panienko, wiedzą.

- Jak teraz wyglądałby świat, gdyby wszyscy mieli takie podejście, proszę pana? Ciekawość jest motorem wynalazków. Tworzy bogactwo i postęp.

Jego oczy rozwarły się szerzej na dźwięk słowa „bogactwo". Cressida wykorzystała swoją przewagę.

- Przecież na pewno czyjaś ciekawość doprowadziła do wymyślenia... -szukała czegoś związanego z końmi - ...podkowy!

Uniósł grube brwi.

- To było dawno temu, panienko.

Jednak sprawiał wrażenie rozbawionego i poczucie zagrożenia zelżało.

- To w takim razie proszę mi opowiedzieć o jakimś niedawnym ulepszeniu.

- Wędzidło. I sprężyny w powozie. Słyszałem, że kiedyś ogromną zmianę przyniosła końska uprząż. Konie nie mogą chodzić w jarzmie, jak woły.

- To fascynujące - zgodnie z prawdą rzekła Cressida. - Mój ojciec mówił, że teraz powozy są znacznie wygodniejsze niż pod koniec ubiegłego wieku, kiedy wyjeżdżał do Indii.

- Do Indii? - Oczy młodego człowieka rozbłysły. - Zawsze lubiłem podróże.

- Powinien więc pan wybrać się w podróż. Może znajdzie pan zatrudnienie u jakiegoś dżentelmena wybierającego się do Indii. Mój ojciec mógłby może pomóc w tej sprawie.

Cressida zorientowała się, że za daleko się zapędziła. Logicznym posunięciem w tym momencie byłoby podanie nazwiska i adresu ojca. No cóż, nie widziała drogi odwrotu, a młodzieniec był tak rozpromieniony i podniecony, że zapragnęła, by naprawdę miał szansę zobaczyć świat.

- Sir Arthur Mandeville, Otley Street numer dwadzieścia dwa. Teraz mój ojciec nieco źle się czuje, ale jeśli zostawi pan informację ze swoim nazwiskiem, dopilnuję, żeby skontaktował pana z odpowiednim dżentelmenem.

Wyraźnie oszołomiony mężczyzna potarł dłonią brodę.

- No, nie wiem, panienko. To śmiały krok...

- Oczywiście i nie trzeba go robić, jeśli pan tego nie chce. Klimat w Indiach może być bardzo niezdrowy dla Anglika, chociaż mój ojciec kwitł przy tamtejszej pogodzie.

- Sir Arthur Mandeville - powtórzył młodzieniec, żeby wbić sobie w pamięć informację - Otley Street numer dwadzieścia dwa.

- A pan jak się nazywa? Żebym mogła pana polecić.

- Isaac Benson, panienko. Czy chciałaby pani, żebym ją oprowadził po stajniach?

Cressida wcale o tym nie myślała, ale odpowiedziała:

- Z przyjemnością, panie Benson.

Jej wrodzona ciekawość została zaspokojona w samych stajniach i w powozowni, gdzie natknęli się na młodego chłopca zajętego sprzątaniem końskich boksów. Cressida miała jednak świadomość, że jej prawdziwym celem było zdobycie jakichś informacji o Mirandzie Coop.

Tak jak podejrzewała, stajnia oferowała boksy dla koni mieszkających w pobliżu londyńczyków, ale miała też konie i trzy powozy do wynajęcia. Isaac Benson wspominał wyłącznie o dżentelmenach.

- A panie? Nigdzie nie widzę damskiego siodła.

- Nie ma na nie zbytniego zapotrzebowania, panno Mandeville. Jeśli jednak ktoś o nie pyta, to przywozimy je z dużej stajni mieszczącej się przy King Street. Od czasu do czasu musimy sprowadzać różne rzeczy z innych stajni dla naszych klientów.

- Panie zwykle nie podróżują samotnie. - Zdaniem Cressidy Miranda Coop musiała zachowywać pozory przyzwoitości.

- To zależy. Przy Tavistock mieszka pewna bardzo sympatyczna dama, która ma niezależną naturę. Wynajmuje powóz i wyjeżdża sama. To wdowa, pani Coop.

- Aha. - Gdyby jednak Miranda korzystała z wynajętego powozu, czy woźnica nie rozpowiadałby, gdzie ją wozi? I w jakim stroju?

- Musi mieć ogromne zaufanie do tutejszego stangreta.

- Ma własnego, panienko. To służący, który z powodzeniem spełnia obowiązki woźnicy. Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to początkowo podobało, ale pan Jarvis zna się na powożeniu. - Odgarnął lok znad czoła. -Chyba powinienem wrócić do swoich zajęć, ale jeśli panienka chce, może się jeszcze rozejrzeć.

Cressida dała do zrozumienia, że chętnie jeszcze sobie popatrzy, ale gdy tylko Isaac Benson opuścił pomieszczenie, w którym przechowywano siodła, skrzywiła się. Chociaż poranek okazał się o wiele ciekawszy, niż się spodziewała i zawsze warto było poszerzać wiedzę, to jednak nie przybliżył jej do odzyskania figurki.

Przeszła przez pomieszczenie, w którym magazynowano paszę, i weszła do stajni, ciesząc się, że wszystkie konie stały zamknięte w swoich boksach. Zatrzymała się w otwartych drzwiach prowadzących na podwórko. Z tego miejsca miała widok na tyły Tavistock Terrace. Numery domów były wymalowane na furtkach z tyłu posesji, ale nadal niewiele jej to dawało. Niestety, figurka nie stała na żadnym oknie domu pod numerem szesnastym. A gdyby nawet stała, to co mogłaby zrobić? Włamać się? Nie miała na to dość odwagi.

Nagle masywny, starszy mężczyzna w stroju do konnej jazdy otworzył furtkę i wszedł na teren stajni. Cressida cofnęła się do środka, żeby jej nie dostrzegł.

- Dzień dobry, panie Jarvis - usłyszała głos Isaaca Bensona.

- Dzień dobry, Isaacu. Pani Coop chciałaby dostać bryczkę, jeśli jest wolna. Jeżeli nie, będzie musiała cię prosić, żebyś sprowadził dla niej powóz z innej stajni.

- Jest wolna, proszę pana. Kiedy będzie potrzebna?

- Jak najszybciej.

- Z jedną parą koni czy z dwoma?

- Jedna wystarczy. Po prostu krótka wycieczka do przyjaciół w St. Albans.

- Dobrze. Jimmy! - Benson zawołał do pomocy stajennego i skierował się do powozowni.

Jarvis ruszył do stajni.

Cressida miała ochotę uciec, ale nie miała szansy na wydostanie się ze stajni przed jego wejściem do środka.

Jarvis zatrzymał się i dotknął dłonią cylindra. Sprawiał wrażenie rozbawionego. Zrozumiała, że uznał ją za wybrankę serca Bensona. Pohamowała chęć wyjaśnienia sytuacji i dygnęła. Mrugnął do niej i podszedł, żeby obejrzeć konie.

Cressida przebiegła w myślach wszelkie możliwe pytania, które mogłaby zadać, żeby uzyskać interesujące ją informacje.

- Mam ciotkę w St. Albans - skłamała.

- Naprawdę, dziecinko? Jeśli masz nadzieję na podwiezienie cię, lepiej o tym zapomnij. Moja pani nie przystanie na to.

- Wcale o tym nie myślałam! Po prostu rozmawiałam - Cressida słyszała własne słowa, wypowiadane językiem Sally. Miała ochotę się roześmiać.

- Nie pracujesz dzisiaj?

- Nie. Moja pani wyjechała.

- Masz szczęście. - Odwrócił się, żeby przyjrzeć się koniom.

- Pan Benson powiedział, że wozi pan swoją panią. Wszedł do boksu, żeby obejrzeć z bliska dużego kasztana.

- Pan Benson nie powinien plotkować. Cressida miała nadzieję, że nie stawia młodego człowieka w kłopotliwej sytuacji.

- Powiedział to tylko dlatego, że pana podziwia. Tyle pan potrafi.

- To prawda. Ubiegłej nocy zostałem zatrzymany na drodze przez rozbójnika. Miałem przy sobie pistolet i na dany znak mogłem do niego strzelić.

Cressida nie musiała udawać podekscytowania.

- Chyba to nie był Le Corbeau!

- Dokładnie on. - Spojrzał na nią. - Jesteś jeszcze jedną wielbicielką tego łajdaka?

- Nie, ale jest intrygujący.

Cóż to za szalony zwrot akcji! Miranda Coop została zatrzymana przez prawdziwego Le Corbeau, gdy wracała do domu z orgii?

- Myślałam, że jest w więzieniu - odpowiedziała.

- Najwyraźniej złapali nie tego człowieka. - Wyszedł z boksu i wszedł do następnego. - Ale jego wysiłki niewiele dały. Moja pani miała tylko niewielką statuetkę, którą dostała w prezencie.

Cressida dziękowała niebiosom, że zajęty był oglądaniem końskich podków i nie patrzył na nią.

- Pewnie jej nie zabrał.

- Powiedział, że zepsułby sobie reputację, gdyby niczego nie zrabował. W tym momencie do stajni wszedł Benson. Zdziwił się na jej widok.

- Przepraszam, panie Jarvis...

- Nic nie szkodzi. Dama twojego serca jest bardzo miłą osobą. Wezmę tego i tamtego. - Wskazał na wybrane konie. - Właśnie opowiadałem jej, jak zostaliśmy zatrzymani przez Le Corbeau.

Benson posłał Cressidzie zdumione spojrzenie, ale niczemu nie zaprzeczył.

- Przynajmniej w ciągu dnia nie grozi wam jego napad, panie Jarvis.

- To prawda. - Jarvis wyszedł z budynku, żeby zająć się powozem. Młody Jimmy pobiegł, żeby mu pomóc.

Benson spojrzał na nią pytająco.

- Przepraszam. Założył, że jestem pokojówką, która przyszła pana odwiedzić, a ja nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie pobawić tą sytuacją.

Potrząsnął głową.

- Niezłe ziółko z pani.

- Wcale nie. Zwykle jestem wzorem dobrego zachowania. A teraz nie będę już przeszkadzać i pozwolę panu zająć się jego obowiązkami. Ale jeśli naprawdę chce pan podróżować, proszę skorzystać z mojej propozycji.

- Doceniam pani uprzejmość, panno Mandeville. Cressida podeszła do drzwi i zatrzymała się w progu.

- Czy Le Corbeau naprawdę zatrzymał panią Coop?

- Tak, chyba że Jarvis zmyśla.

- I straciła tylko mały posążek.

- Tak, ale z jego słów wynikało, że poważnie ją to zirytowało. Cressida pomyślała, że wcale jej to nie dziwi. Opuściła tereny stajni i skierowała się w stronę większych ulic. W jej głowie kłębiły się myśli.

Miranda Coop używała figurki, której już nie posiadała, żeby zmusić St. Ravena do towarzyszenia jej na kolejnej hulance. Kobieta musiała więc rozpaczliwie chcieć odzyskać posążek.

I wybierała się teraz do St. Albans. Ladacznica, która nie ma pojęcia, jak wygląda poranek. Czy Miranda Coop wiedziała, gdzie Le Corbeau ma swoją kryjówkę?

Cressida przystanęła na środku ulicy, oddychając głęboko i próbując podjąć decyzję, co powinna uczynić. Kusiło ją, żeby zawrócić na Tavistock Terrace, ale nic dobrego by z tego nie wynikło.

Musiała śledzić Mirandę Coop.

Ale nie mogła teraz tak zniknąć. Musiała przekazać informację St. Ravenowi. Tylko jak to zrobić?...

Nagle jakiś ruch przyciągnął jej wzrok. Czy miała halucynacje, czy też patrzyła na księcia we własnej osobie, idącego drugą stroną ulicy w stroju stajennego?

To był St. Raven! Razem z podobnie ubranym panem Lyne'em zamierzali właśnie przejść przez jezdnię, kierując się ku Tavistock Terrace. Powstrzymała chęć zawołania do nich i ruszyła pospiesznie, żeby zajść im drogę. W chwili, gdy Tris dotarł do skrzyżowania, odwrócił się i ujrzał Cressidę.

Czyżby dostrzegła, że, podobnie jak ona, na moment wstrzymał oddech?

- Cressida!

- Miranda nie ma statuetki.

- Co? - Sprawiał wrażenie, jakby dostał obuchem w łeb.

- Miranda Coop nie ma statuetki - powtórzyła, rozglądając się dookoła, czy ktoś nie obserwuje ich spotkania.

- Nie martw się - Pan Lyne sprawiał wrażenie rozbawionego. - Stoję na straży. Możesz wszystko spokojnie opowiedzieć.

- Tak - potwierdził Tris. - Do licha, powiedz nam, co ty knujesz.

- Pański język, książę!

- Jestem nieokrzesanym stajennym. Człowiekiem, który nie umie lepiej się zachowywać. Opowiadaj.

Cressida wbiła w niego wściekły wzrok. Ale nie był to czas na kłótnie.

- Le Corbeau zatrzymał Mirandę Coop, gdy wracała od Croftona, i ukradł jej rzeźbę. Wynajęła powóz, którym wybiera się do St. Albans, na pewno po to, żeby spróbować ją odzyskać.

- Nie musi tak być, ale jest to całkiem prawdopodobne. Jak się o tym dowiedziałaś?

- Byłam na terenie stajni, gdy przyszedł jej służący, żeby zamówić powóz.

- Na terenie stajni? Czy ktoś cię widział?

- Oczywiście. Rozmawiałam z nimi. W ten sposób...

- Zmykaj więc. Gdy tylko powóz wyjedzie na ulicę, od razu cię zauważą.

- Jakie to ma znaczenie?

- Bardziej chodzi o to, że zobaczą cię rozmawiającą z podejrzanymi typami.

- Och. - Rozejrzała się. - To co zrobimy?

- Ty nic nie będziesz robić. - Tris okręcił ją w miejscu tak, że patrzyła na ulicę. - Pójdziesz do domu i będziesz się zachowywać jak dama.

- Tylko wtedy, gdy ty pójdziesz do domu i będziesz się zachowywać jak książę!

Usłyszała zduszony śmiech jego przyjaciela.

- Może wszyscy zejdziemy z linii ognia? Nie mamy tu nic do roboty.

- Słusznie. - Tris ujął Cressidę pod ramię i poprowadził ją ulicą, jak najdalej od Tavistock Terrace. Nagle usłyszeli odgłos końskich kopyt.

Tris przesunął się, żeby stanąć przed Cressida. Jego przyjaciel ustawił się za nim, aby stworzyć solidną zasłonę. Z bijącym sercem Cressida rozwiązała swój kapelusik i zdjęła go z głowy.

Źle się czuła, nie mogąc nic dostrzec. Denerwowało ją, że nie widzi nic, poza szerokimi ramionami St. Ravena. Jego szerokimi ramionami...

Pamiętała, jak wyglądają bez ubrania. Jej ciało zaczęło mięknąć i rozpływać się na to wspomnienie. Wsunęła dłoń pod żakiet Trisa i przesunęła ją w górę po koszuli z grubego płótna okrywającej jego piękne plecy...

- Przestań.

Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać. Potraktowała polecenie dosłownie i zatrzymała rękę, lecz jej nie odsunęła, czerpiąc coś magicznego z kontaktu z jego ciepłym ciałem. Tymczasem stukot końskich kopyt i turkot kół oddalił się w głąb Tavistock Terrace.

Tris odwrócił się do Cressidy, a dziewczyna pospiesznie zabrała rękę.

- Co teraz zrobimy?

Wyglądał na zagniewanego. A może to było coś innego?...

- Ty wracasz do domu, a ja jadę poszukać Le Corbeau.

- Jest w St. Albans.

- Skąd Miranda mogłaby wiedzieć, gdzie on jest? Na pewno jedzie spotkać się z kimś, kto może mieć takie informacje. Ale ja mam już parę pomysłów.

- Chyba dobrze by też było ją śledzić, bo może gdzieś nas zaprowadzi. Mogę szybko sprowadzić konia - rzucił pan Lyne.

- Dobry pomysł.

Lyne odszedł, a Cressida postanowiła poprosić o wyjaśnienia.

- Co tutaj robicie? - I nagle domyśliła się sama. - Chcieliście się włamać i ukraść figurkę!

- To prawda - przyznał.

- Jesteś szalony! Wydawało mi się, że obiecała ci rzeźbę w zamian za twoje towarzystwo.

- Nie znoszę, gdy ktoś mnie do czegoś zmusza. Powiedz mi natomiast, po co myszkowałaś po stajniach?

- Nie myszkowałam. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie obejrzeć domu. Na wypadek, gdyby coś w nim było...

Przewrócił oczami.

- I to jest panna Mandeville z Matlock? Osoba o nieposzlakowanej opinii?

- Owszem, mój gruboskórny i niewdzięczny książę. Potrząsnął głową i roześmiał się.

- No dobrze. Twoja nierozsądna przygoda okazała się owocna, ale proszę, żebyś nie postępowała tak nigdy więcej. Nie zniósłbym, gdyby coś ci się stało.

Czuła, że usta zaczynają jej drżeć.

- Nic mi nie groziło.

- Jakie masz podstawy, żeby tak twierdzić? Wracaj do domu, kochanie. Zostaw mi resztę.

Kochanie.

To słowo odebrało jej całą wolę walki, pozostawiając jedynie smutek. Już zaczęła się żegnać, kiedy nagle się zbuntowała.

- Nie chcę. Nie chcę wracać do domu. Chcę wziąć w tym udział.

- Jak? I, wybacz, że pytam, na co możesz się przydać? Zaalarmował ich stukot końskich kopyt i turkot kół powozu.

- Diabli nadali! - Wyjął jej z ręki kapelusik, położył na pobliskich schodkach i porwał ją w objęcia. Przyciskał ją do poręczy schodów i nachyla! się tak, jakby ją całował. Niestety, nie robił tego.

- Równie dobrze możemy się pocałować - mruknęła.

- Muszę pozostać choć częściowo przy zdrowych zmysłach. Ale takie szaleństwo jest kuszące.

- Tylko wówczas, gdy marzy się o szpitalu dla wariatów.

- Razem z tobą czułabym się tam jak w niebie... Oderwał się od niej.

- Cressido! Po kobiecie oczekuje się, że będzie silna za dwoje. Powóz przejechał.

- To bardzo niesprawiedliwe. Zresztą, gdyby to była prawda, już dawno rządziłybyśmy światem.

- Spojrzała mu prosto w oczy. - Wcale nie chcesz się ze mną rozstawać, podobnie jak ja z tobą.

- Oczywiście, że nie chcę, ale chociaż jestem jedynie słabym mężczyzną, usiłuję mieć siłę za nas oboje.

Położyła mu dłoń na ramieniu.

- Wiem. Musimy być rozsądni i obiecuję, że będę zachowywać się rozsądnie, kiedy odzyskamy klejnoty. Ale do tego czasu chcę być dziką istotą.

Dotknęła jego policzka. Był szorstki. Nie ogolił się, żeby się lepiej zamaskować.

- Zabierz mnie ze sobą na poszukiwanie Le Corbeau, Tris. Nie zniosę siedzenia w domu i czekania!

Pochwyci! jej dłoń.

- Jak? Jak wytłumaczysz swój ponowny wyjazd? Nie mówi! nie. Nagle wszystko wydało się jasne.

- Powiem mamie część prawdy. Powiem, że mam sposób podreperowania naszego majątku, ale oznacza to, że powinnam na parę dni wyjechać, bez opieki. I że musi uwierzyć, że nie robię nic złego.

- Pozwoli ci na to?

- Jest realistką. Wie, że stoimy w obliczu katastrofy.

- Ta wyprawa może prowadzić do katastrofy.

- Tylko wówczas, jeżeli... nie sądzę, żebyśmy mogli... - głos jej się załamał. Pocałował jej dłoń.

- Przypisujesz mi siły Herkulesa.

- Owszem. Czy będzie to tortura nie do zniesienia? Odsunął się od niej.

- Do diabła, kobieto! Wiesz przecież, że nie mogę ci się sprzeciwić, gdy tak na mnie patrzysz.

Zamrugała.

- Nie możesz?

Puścił ją, zszedł parę schodków w dół, żeby podnieść jej kapelusik, po czym wrócił i założył go jej na głowę.

- Idź do domu - polecił, zawiązując jej wstążki. - Jeśli możesz jechać ze mną, nie ściągając na siebie nieszczęścia, spotkajmy się na rogu Rathbury i Hay. To niedaleko od twojego domu i jednocześnie nie jest to zbyt popularne miejsce wśród towarzystwa. Będę powoził bryczką.

Cressida wiedziała, że ma na twarzy zbyt promienny, zbyt szeroki uśmiech.

- Dziękuję!

- Podziękujesz mi, kiedy znajdziesz się bezpieczna w swoim domu w Matlock. Ruszaj. Musimy wyprzedzić Mirandę.

Odwrócił się i odszedł.

































Rozdział 22



Cressida przez chwilę z przyjemnością obserwowała oddalającą się sylwetkę Trisa, po czym pospiesznie ruszyła w przeciwną stronę, kipiąc z podniecenia. Ta nowa awantura była zupełnym szaleństwem, które uczyni jeszcze posępniejszą resztę jej życia. Ale nie mogła przejść obojętnie wobec takiej szansy.

Skręcając w Otley Street, pomyślała, że w gruncie rzeczy jest zuchwała i zepsuta. Gdyby nie rodzice, mogłaby zostać oficjalną kochanką St. Ravena, i do diabła z całą poprawnością i bólem! Jednak kiedy weszła do domu, wróciła do rzeczywistości. Jak ma to zrobić? Nie chciała kłamać. Już wcześniej nie lubiła oszukiwać, ale wyprawa z Croftonem była konieczna. Tę wycieczkę odbędzie dla własnej przyjemności.

Potrzebowała czasu, żeby sobie wszystko przemyśleć. Ale go nie miała.

Na pewno musiała wziąć figurkę z domu. Tris będzie mógł poćwiczyć jej otwieranie i może będą mieli okazję ją podmienić. Gdy zabierała figurkę z gabinetu, do pokoju weszła matka.

- Och, sądziłam, że jesteś jeszcze poza domem, córeczko. Pomyślałam, że gdybym poczytała coś ojcu, może by mu się poprawiło. Jaka książka mogłaby go zainteresować?

- Świetny pomysł, mamo. - Z poczuciem winy Cressida sięgnęła po książkę o Arabii. - Spróbuj tę - Matka z westchnieniem wzięła od niej tom.

- Jeśli wróci do zdrowia, to czeka go tylko brzemię nieszczęścia. Cressida oblizała nerwowo wargi.

- Skoro już o tym wspomniałaś, mamo... Może być pewien sposób.

- Jaki?

Manewrując paznokciem kciuka, Cressida odblokowała spód figurki i otworzyła ją.

- Istnieje inna figurka, bardzo podobna do tej, ale zawierająca klejnoty, mamo.

Matka wpatrywała się w rzeźbę.

- Ale... ale pozostałe są w Stokeley. Można się wściec ze złości, że ten podły człowiek dostał jeszcze więcej!

- Tylko że udało mi się dowiedzieć, że on ich nie posiada.

Ile mogła wyznać? Nagle Cressida uświadomiła sobie, że traktuje matkę jak dziecko.

- Lord Crofton podarował komuś statuetkę z klejnotami, a potem rozbójnik, Le Corbeau, ukradł ją. Ktoś, kogo znam, gotów jest mnie zabrać ze sobą, żebym spróbowała odzyskać precjoza. Muszę to zrobić, mamo.

Matka wbiła wzrok w dziewczynę.

- Ale skąd ty to wszystko wiesz? Cressida czuła, że płoną jej policzki.

- Nie mogę tego powiedzieć.

- Czy kilka ostatnich dni spędziłaś u Cecilii? Cressida nerwowo przełknęła ślinę.

- Nie.

- Cressido!

- Proszę, nie myśl o mnie źle, mamo. Tata pokazał mi te klejnoty w Stokeley Manor i próbowałam je odzyskać. Są nam niezbędne, żebyśmy mogli jakoś żyć. Żebyśmy mogli wrócić do Matlock, do wygodnego życia...

- Mój Boże. Byłam ślepa i nie miałam pojęcia o tylu rzeczach. Sądzisz, że możesz odnaleźć te klejnoty?

- Tak - odpowiedziała Cressida z większym przekonaniem, niż czuła.

- Kim jest ten przyjaciel? Czy to... czy to jest mężczyzna? Powstrzymała kłamstwo, cisnące jej się na usta.

- Tak, ale nie będzie żadnego nieodpowiedniego zachowania. Używając czasu przyszłego mogła trzymać się prawdy. Trudno bowiem

było nazwać właściwym zachowaniem gładzenie mężczyzny po plecach na ulicy czy całowanie się z nim.

- Młody mężczyzna?

- Tak, mamo.

- Jesteś pewna, że możesz mu ufać, kochanie? Mężczyzna bardzo łatwo może przekroczyć granice dobrego wychowania, kiedy dama nie zachowuje się nienagannie.

Cressida miała wrażenie, że za chwilę wybuchnie głośnym śmiechem.

- Będę silna za dwoje, mamo. Proszę, uwierz, że sobie poradzę.

Jej matka zagryzła wargę, ale w następnej chwili zrobiła krok do przodu i ujęła dłonie Cressidy.

- Tak bardzo przypominasz mi twojego ojca, kochanie. Przyznaj, pociąga cię też czysta przygoda, prawda?

- Tak.

- Ale czy będziesz chciała wrócić do Matlock, kiedy to wszystko się skończy?

Cressida westchnęła, patrząc na ścianę książek.

- Wątpię, żebym miała inne, podniecające możliwości.

Matka dotknęła ręką policzka dziewczyny.

- Jestem konwencjonalną kobietą, ale już od jakiegoś czasu zaczęłam podejrzewać, że ty nie. Dałam wolność twojemu ojcu. Wróciłby z nami do Anglii, ale ja wiedziałam, że to nie było miejsce dla niego. Kochał mnie, lecz jeszcze bardziej kochał przygodę. Dałam mu więc wolność. A teraz daję wolność również tobie. Ruszaj na spotkanie przygody, Cressido, ale pamiętaj, że zawsze masz dom, do którego możesz wrócić, czy jutro, czy za dwadzieścia lat.

Cressida patrzyła przez łzy na matkę, która tyle rozumiała, ale tak naprawdę nie rozumiała nic. Poczuła, że musi powiedzieć jej więcej.

- To książę St. Raven, mamo. Mój przyjaciel. Poznaliśmy się... przypadkiem. To dla niego rozrywka. Wyzwanie. Ale...

- Ale ty się w nim zakochałaś. Nic dziwnego. - Matka Cressidy westchnęła. - Biedna Cressy. Wygląda na to, że masz po rodzicach najniebezpieczniejsze cechy: moje czułe serce i zuchwały charakter twojego ojca. Książę jest bardzo przystojny.

- Nie dlatego go pokochałam.

- Na pewno nie dlatego. Czy zostaniesz jego kochanką, jeśli cię o to poprosi?

Bezpośrednie pytanie nagle rozjaśniło wszystko.

- Nie. To nie jest rozwiązanie na dłużej, a rany pozostałyby na całe życie. A książę musi się ożenić, więc byłoby to dla niego jeszcze trudniejsze... -Odetchnęła głęboko. - Jeśli mam ruszać, to muszę teraz. Dziękuję!

- Pamiętaj, zawsze będę tutaj, czekając na powrót wędrowca. Wydaje mi się, że umiem coś poradzić, przynajmniej na drobne rany. Odrobina maści z bazylii, trochę kojącego ciepłego mleka...

Cressida mocno uściskała matkę i pobiegła na górę, żeby wziąć zmianę bielizny i przybory toaletowe. Jak je spakować? Wędrowanie ulicami z walizą mogłoby wyglądać podejrzanie. Wyciągnęła pudło od modnego, wysokiego kapelusza i zapakowała do środka swoje rzeczy oraz figurkę.

Jednak nie założyła tego kapelusza. Pozostała w małym kapelusiku z czasów Matlock. Czy ktoś będzie w stanie ją rozpoznać? Zaczęłyby krążyć plotki, gdyby ktoś zobaczył pannę Mandeville opuszczającą miasto z księciem St. Raven.

Naprawdę nie powinna jechać.

Ale nie mogła zrezygnować z takiej okazji.

Rzuciła okiem na zegar, po czym chwyciła cienki, błękitny welon Roksolany. Zawiązała go wokół kapelusika i opuściła na twarz. Czasem damy zasłaniały się welonem, gdy podróżowały otwartym powozem. Jednak welon spowodował, że wszystko stało się niebieskie i gorzej widziała. Nasunęło jej to pewien pomysł. Uniosła welon do góry i założyła na nos okulary. W żadnym publicznym miejscu w Londynie nigdy nie pokazywała się w okularach, stanowiły więc świetny kamuflaż.

Rozejrzawszy się pospiesznie, chwyciła pudło na kapelusze, zbiegła po schodach i wyszła z domu.

Wiedziała, że bez względu na to, co się dalej stanie, jej życie już nigdy nie będzie takie jak dawniej.

Cressida zmusiła się, żeby iść na spotkanie spokojnym krokiem. Modliła się, żeby nie spotkać nikogo znajomego i żeby nikt jej nie zatrzymał, chcąc porozmawiać.

Skręciła w Hay Street i zobaczyła go. A przynajmniej jego plecy i wspaniałą dwukółkę. Przez moment wahała się, po czym przyspieszyła kroku. W swoich miękkich bucikach szła niemal bezszelestnie, kiedy więc się odezwała: - Jestem - Tris aż podskoczył.

Musiał przy tym szarpnąć za lejce, bo konie spłoszyły się i trzeba było je uspokoić. Potem wysunął dłoń w rękawiczce i wciągnął Cressidę do powozu.

Nie umiała powiedzieć, czy był zaskoczony, zadowolony, czy może niechętny.

- Pudło na kapelusze? - rzucił pytająco.

- Pomyślałam, że zabiorę parę osobistych drobiazgów. A także statuetkę. Może będziemy mogli ją wymienić.

- Dobry pomysł. Gotowa? Nie wiem!

Cressida opuściła welon na twarz i poczuła ulgę, że może ukryć swoje emocje.

- Gotowa - odpowiedziała. Strzelił z bata i konie ruszyły.

Gdy skręcili w szerszą ulicę, poczuła rozpaczliwą potrzebę, żeby coś powiedzieć.

- Pewnie powinnam uczynić jakąś pełną zachwytu uwagę na temat twoich koni, ale jedyne, co mi przychodzi do głowy, to stwierdzenie, że dobrze wyglądają.

- To prawda.

Odniosła wrażenie, że dostrzegła cień uśmiechu na jego twarzy, ale spod welonu trudno było cokolwiek rozróżnić.

Zobaczyła natomiast, że znaleźli się za wielkim wozem, załadowanym ogromnymi belami. Wóz posuwał się powoli do przodu, zajmując niemal całą szerokość drogi. Jadące od czasu do czasu z przeciwka pojazdy zmuszały ich do wleczenia się za nim. Miała ochotę krzyczeć ze złości. Nie sądziła, żeby był powód do wielkiego pośpiechu, ale nie mogła znieść takiego ślimaczego tempa.

Nagle Tris powiedział:

- Trzymaj się.

Cressida się zorientowała, co dokładnie miał na myśli, odrobinę za późno i w panice chwyciła za uchwyt przy siedzeniu, gdy dwukółka śmignęła do przodu i wyprzedziła wóz, korzystając z krótkiej przerwy pomiędzy pojazdami nadjeżdżającymi z przeciwka. Po wyprzedzeniu wozu mieli przed sobą pustą drogę. Z ogromną prędkością mknęli obok ludzi i zabudowań.

- Wszystko w porządku?

Cressida oderwała wzrok od mijanych budynków.

- Czy możemy odrobinę zwolnić? - zapytała zdławionym głosem.

- Daj spokój. - Tris z zatrważającą nonszalancją ominął dziurę na drodze. -I to ma być moja nieustraszona Roksolana?

- Nie, to jest twoja przerażona panna Mandeville z Matlock, która nie chce jeszcze umierać!

- Nie umrzesz. Zaufaj mi.

Zaufanie. Zaufanie. Zmusiła się, żeby puścić uchwyt. Wtedy Tris dorzucił:

- Minęło przynajmniej sześć lat, od kiedy wywróciłem się po raz ostatni.

- Wywróciłeś się? - wrzasnęła i ponownie złapała za rączkę.

- Kiedy byłem młody i głupi, i ścigałem się z Uffhamem.

- Z Uffhamem? - Rozmowa pozwalała choć nieco oderwać myśli od drogi. Miała nadzieję, że nie rozpraszała Trisa.

- Dziedzicem księcia Arrana. To jakby mój przyrodni brat.

- Aha. - Przypomniała sobie, że lord Uffham, podobnie jak St. Raven, wywoływał pełne nadziei podniecenie wśród panien z towarzystwa.

- Czy znasz kogoś, kto nie pochodzi z książęcej rodziny?

- Nie bądź śmieszna. Lepiej się już czujesz? Cressida uświadomiła sobie, że istotnie czuje się odrobinę lepiej. Przestała ściskać aż do bólu żelazny uchwyt, chociaż go nie puściła.

- To wariacki sposób podróżowania.

- To najlepszy sposób, jeśli tylko dopisuje pogoda. I najszybszy.

- Właśnie to mam na myśli.

- Musimy jechać szybko. Chcemy być przed Mirandą Coop. Czy możesz mi wyjaśnić, dlaczego jesteś zawinięta w welon jak żałobnica?

- Żeby mnie nie poznał nikt znajomy, jeśli mnie zobaczy. Zobaczy mnie razem z tobą.

Pęd powietrza musiał jej chyba wywiać resztki rozsądku.

- Ach, błyskotliwa jak zawsze. Ale póki co, możesz podnieść to z twarzy. Przejeżdżamy obok sadów i nie widać tu żadnych pojazdów. Nie dostrzegam też nikogo z towarzystwa spacerującego po okolicy.

Cressida jedną ręką uniosła welon. Nadal jeszcze nie była gotowa, by puścić uchwyt. Dobra widoczność ukoiła jej nerwy. Ale jeszcze bardziej pomogła jej swobodna pewność siebie Trisa.

Tris nie trzymał się przecież niczego, poza lejcami, które nie uratowałyby go przed upadkiem. Powoził na stojąco, z nogą opartą o deskę z przodu dwukółki. Niestety, jej nogi tam nie dosięgały.

Zmusiła się do rozluźnienia uchwytu i próbowała kołysać się wraz z powozem. Droga była całkiem równa, utrzymywana z opłat na rogatkach. I chociaż co chwila omijali pieszych, ludzi na osiołkach i podróżujących wierzchem, podskoki kruchego powozu nie wyrzucały jej w powietrze.

Niemal zaczęło jej się to podobać.

- Przed nami powóz, pocztowy albo podróżny. Zbliża się do nas - ostrzegł nagle Tris.

Cressida pociągnęła w dół welon i chwilę później zmierzający w stronę Londynu powóz przemknął obok nich w tumanach kurzu. A może to oni przemknęli obok powozu... Powóz na pewno toczył się ze swoją zwykłą prędkością podróżną.

Cressida zawsze myślała, że podróżowanie otwartym powozem jest niewygodne i niebezpieczne. Lecz panna Mandeville z Matlock nigdy nie musiała brać pod uwagę takiego losu. Jeśli jednak nie znajdzie klejnotów, może będzie skazana na takie podróżowanie.

Strach i tłumione napięcie sprawiały, że miała ochotę krzyczeć. Zamiast tego skupiła się na celu wyprawy. Jechali odzyskać klejnoty, które rozwiążą większość jej problemów. Razem z rodzicami będzie mogła żyć w przyzwoitych warunkach - i już nigdy w życiu nie będzie podróżować dwukółką.

Oznaczało to, że już nigdy nie pojedzie nigdzie z Trisem Tregallowsem. Ale teraz była to już stara rana.

- Jaki masz plan? Dokąd jedziemy?

- Do Hatfield, gdzie mieszkał niejaki Jean-Marie Bourreau, zanim go aresztowano pod zarzutem, że jest Le Corbeau.

- No jasne. Bardzo sprytne. Ale czy nadal tam będzie?

- Mam nadzieję, że gdy go uznali za niewinnego i wypuścili, nigdzie się nie przeniósł. Wyglądałoby to podejrzanie. Ma tam dach nad głową i pracę.

- Pracę?

- Maluje pastelami portrety i jest w tym całkiem dobry. Ta informacja zdumiała Cressidę.

- Artysta? Jesteś pewien, że to on jest Le Corbeau?

- Zdolności artystyczne są gwarancją cnót?

Na drodze przed nimi wyrosła rogatka, więc Tris zwolnił, by rzucić monetę czekającemu strażnikowi, którego syn już otwierał szeroką bramę. Po krótkiej chwili pęd powietrza znów naparł na Cressidę, a cała uwaga Trisa ponownie skupiła się na drodze.

- A więc jest w Hatfield. - Skoncentrowała się na tej informacji, nie na prędkości. - I ma figurkę. I najprawdopodobniej znajduje się wraz z nią w Hatfield.

- Taką mam nadzieję. Jeśli znalazł jakąś nową kryjówkę, wycisnę z niego, gdzie schował posążek.

- Jak zamierzasz to zrobić, nie zdradzając jednocześnie, że figurka jest taka ważna?

Zerknął na nią.

- Znajdę jakiś sposób. Naprawdę uważasz, że jestem w gorącej wodzie kąpany i zapomnę o koniecznej dyskrecji?

Czyżby poczuł się zraniony jej słowami?

- Nie, oczywiście, że nie. Zachowujesz zimną krew. Po prostu się martwię.

- Zaufaj mi, Cressido. To ostatni etap. Niedługo będziemy mieli twoje skarby.

Ostatni etap. Na pewno nie mogła się uskarżać na to, że łagodzi fakty.

- Jak wydostaniemy od niego statuetkę, nie zdradzając jej prawdziwej wartości? - I po chwili sama odpowiedziała sobie na to pytanie: - Może ja się tym powinnam zająć. Nie wydaje mi się, żeby był przychylnie do ciebie nastawiony.

- Gotów jestem zabrać mu figurkę siłą, jeśli okaże się to konieczne. Ale, oczywiście, im mniej hałasu, tym lepiej.

Zwolnili, przejeżdżając przez maleńką miejscowość o nazwie Finchley. Tris się nie odzywał. Cressida uśmiechnęła się leciutko.

- Czy masz też jakieś mniej gwałtowne plany? Zobaczyła, że jej humor udzielił się i jemu.

- Kradzież nadal wydaje się kusząca.

- Chyba że zostaniemy przyłapani.

- Jestem księciem.

- Co nie czyni cię nietykalnym i nie chroni przed aresztowaniem.

- Ale sprawia, że aresztowanie staje się bardzo nieprawdopodobne. Wiem, że to niesprawiedliwe, lecz muszą być jakieś przywileje. Jean-Marie Bourreau mieszka w gospodzie o nazwie „Cockleshell". My też możemy wynająć tam pokoje i rozpocząć poszukiwania. Jedno do niej dotarło.

- Pokoje?

- Pokoje. - Zwolnił i spojrzał na nią. - Nie możemy udawać, że jesteśmy małżeństwem, Cressido, nawet pod fałszywym nazwiskiem. Za duże ryzyko, że zobaczy nas ktoś, kto mnie zna. Zresztą twój strój i kapelusz już z daleka sygnalizują niedostatek pieniędzy. Wyglądałbym na podłego męża, który sam nosi się bogato, a żonę ubiera jak służącą.

- Wydawało mi się, że ten strój nie będzie się rzucał w oczy - mruknęła. Nie przyznała się, że tak właśnie ubierała się na co dzień w Matlock. Co prawda mogłaby argumentować, że sukienka uszyta była z trwałego materiału, ale jaki byłby tego sens?

- Królestwo za twoje myśli. Cressida miała się na baczności.

- Stale się martwię, że wypadnę z tego idiotycznego powozu.

- Zwolniłem.

- Ale nadal jedziemy za szybko.

- Bądź odważna. Myślami byłaś daleko, prawda? Martwisz się nocą? Możesz mi zaufać.

- Tego właśnie się obawiam - wymknęło jej się, zanim zdążyła pomyśleć.

- Do diabła, Cressido. Oszaleję przez ciebie. Nie możemy. To zbyt niebezpieczne. I niczego nie ułatwi.

Niczego - czyli nieuchronnego rozstania.

- Zresztą w nocy i tak będziemy zbyt zajęci podmienianiem figurek -dodała gwoli wyjaśnienia.

- Owszem.

Konie zmieniły rytm, jakby wysyłał im sprzeczne sygnały.

Sprawiło jej to pewną satysfakcję. Szlachetnie urodzony książę St. Raven pragnął kolejnej wspólnej nocy nie mniej niż ona. A ponadto podejrzewała, że pragnął nie tylko jej ciała. Znalazła jakieś ponure pocieszenie w tej myśli.

Przez jakiś czas podróżowali w milczeniu. Nieco mniej szalone tempo jazdy pozwoliło jej jaśniej myśleć. Zauważyła, że nawet przy tej zredukowanej prędkości wyprzedzili trzy wolniejsze powozy, które toczyły się tą ruchliwą drogą na północ. Była zadowolona z tego, że ma woal.

- Może powinniśmy przyjechać oddzielnie

- odezwała się.

- Dlaczego?

- W ten sposób unikniemy wszelkich posądzeń o skandaliczny związek i będziemy mieli więcej możliwości... - Zanim zdołał jej przerwać, dodała:

- Na następnym przystanku mogę wsiąść do powozu jadącego do Hatfield. Wydaje się, że dość często kursują.

- Niemożliwe! Może musiałabyś podróżować na zewnątrz.

- Jeśli akcja odzyskania figurki się nie powiedzie, może będę musiała do końca życia jeździć na takich miejscach!

Ściągnął lejce i zatrzymał konie.

- Uda się nam.

- Nawet ty nie jesteś w stanie kształtować losu według swoich życzeń.

- Ale mam nadzieję, że chociaż to zadanie wykonam zgodnie z planem. Mamy do czynienia z drobnym złodziejaszkiem, obcokrajowcem, który nie ma pojęcia, co mu wpadło w ręce. Nie ma potrzeby, żebyś wystawiała się na ryzyko.

- Lecz do tej pory nic nie przebiegało gładko, prawda? - Nie przytaknął, więc dorzuciła: - Nie możesz mi dyktować, co mam robić. Mój plan jest bardzo rozsądny.

- Doprawdy? Na czym ma więc polegać poza tym, że nie będziesz podróżować wygodnie?

- Nazywasz wygodą telepanie się w tym pojeździe? Nie sądziła, żeby mógł bardziej zacisnąć szczęki.

Ale udało mu się to.

- Twój plan, Cressido. Powstrzymała się przed następną repliką.

- Zjawisz się w Hatfield i zażyczysz sobie rozmowy z Bourreau. Ja przybędę oddzielnie i w czasie, gdy będzie z tobą, przeszukam jego pokoje.

- Wykluczone. Gdy tylko wtargniesz do jego pokoju, popełnisz przestępstwo.

- Z pewnością jego książęca mość będzie w stanie wyciągnąć mnie z więzienia.

- Mogę zdecydować, żeby cię zostawić w więzieniu, jeśli jeszcze raz nazwiesz mnie „jego książęcą mością"!

Gwałtowność w jego głosie spowodowała, że wstrzymała oddech. Uniosła welon, żeby go lepiej widzieć.

- Przykro mi, że próbujesz mnie zastraszyć. Nie przywykłam do tego, żeby się podporządkowywać mężczyźnie. Twoje rozkazy nie są dla mnie prawem.

- Gdybym się z tobą ożenił, usłyszałbym, jak ślubujesz mi posłuszeństwo. Kuszące.

- Główny argument przeciwko małżeństwu! Oboje balansowali na krawędzi. W jego oczach dostrzegła, że miał świadomość zarówno tego, jak i wielu innych, bolesnych faktów.

- Możesz zająć czymś Bourreau, a ja przeszukam pokoje - powiedział.

- Jak mam to zrobić w stroju służącej? Uniósł brwi.

- Obraziłaś się? Na miłość boską, Cressido, nie możesz zaprzeczyć...

- To ubranie noszę na co dzień w Matlock i lubię je, mości książę.

- Ciesz się nim więc. Ale nie myśl, że w takim stroju wydajesz mi się mniej atrakcyjna - dodał z łagodniejszą miną.

- Nie myślałam. Nie chciałam... Ty łajdaku, w ten sposób nie odwrócisz mojej uwagi od sprawy przeszukania pokoju! Nie mogę zagwarantować, że uda mi się dostatecznie długo zatrzymać Bourreau. A ty możesz. Ja przeszukam pokoje. Wymyśliłam nawet wytłumaczenie swojej obecności.

- Jakie?

- Będę porzuconą kochanką, która przyjechała błagać go, żeby przyjął mnie z powrotem. Da mi to doskonałą okazję, aby wśliznąć się do jego pokoi i nie wylądować w więzieniu.

Sprawiał wrażenie rozzłoszczonego jej rozumowaniem.

- Chyba że zostaniesz przyłapana na gorącym uczynku.

- To raczej niemożliwe. W pudle na kapelusze mam podobną figurkę. Wystarczy mi moment, żeby zamienić posążki i tylko odrobina więcej czasu, aby wyjąć klejnoty.

- Do diabła, Cressido, wcale mi się to nie podoba!

- Najwyraźniej, skoro znów przy mnie klniesz.

- Usłyszysz jeszcze gorsze przekleństwa, zanim to wszystko się wreszcie skończy.

Zagryzła wargi, żeby się nie roześmiać, i dotknęła jego zaciśniętej dłoni.

- Tris, to wcale nie jest aż tak odrażający plan, żeby przejechać kilka mil w powozie podróżnym, a potem wśliznąć się do pokoju tego człowieka.

Uniesieniem brwi skomentował jej słowa.

- Nie jest odrażający dla zwykłego śmiertelnika, wasza książęca mość.

- Harpia.

- Uskrzydlona i z pazurami. Obrócił dłoń, żeby pochwycić jej rękę.

- Cressido, chcę, żebyś była bezpieczna. Ach, te słowa mogły złamać jej serce.

- Naprawdę, ryzyko nie jest takie duże, a korzyści mogą być ogromne. Zwłaszcza jedna. Pomyśl sam. Nikt nie będzie nas ze sobą łączył. Nawet jeśli spotkamy kogoś, kto zna ciebie albo mnie, nie będzie pomiędzy nami żadnego związku, nie będzie więc powodu do skandalu.

I ubrała w słowa myśl, która dotąd nie została wypowiedziana.

- Po Stokeley nie stać nas na żaden skandaliczny związek. Pogładził kciukiem jej rękę.

- Ożeniłbym się z tobą, Cressido, ale to by jeszcze pogorszyło sytuację. Wiedziała, co miał na myśli.

- Znalazłabym się w centrum uwagi i ktoś mógłby połączyć fakty i dojść do wniosku, że to ja byłam twoją hurysą w Stokeley. Crofton skojarzyłby ciebie i Le Corbeau...

- To nie ma znaczenia. Moglibyśmy się nie przejmować skandalem...

- Nie! Nie chcę tego, Tris. Naprawdę. Już samo znalezienie się w centrum zainteresowania towarzystwa jest wystarczająco okropne, a jeszcze słyszeć przez całe życie pełne niesmaku szepty? Nie, nie i nie! - Opanowała się. -Zresztą uciekamy od kwestii zasadniczych. Oboje wiemy, że nie jestem dobrym materiałem na księżną i nie ma dla nas przyszłości. To przelotne szaleństwo. Kiedy się skończy, w ciągu paru dni zapomnimy o sobie.

- Niewątpliwie masz rację - wycedził beznamiętnym głosem, równie sztucznym, jak jej sztuczne loki. - A poza tym twój plan ma swoje dobre strony. Jednak może się okazać, że Bourreau trzyma figurkę w ukryciu, razem z innymi łupami. - Wysunęła dłoń z jego uchwytu. - Musisz więc się postarać, żeby dać mi czas na przeszukanie pokoi. Czy ma jakąś służbę?

- Nie sądzę, żeby miał własnych służących w gospodzie, chociaż jako Le Corbeau ma wspólników. To zbyt niebezpieczne...

- Nie, nie jest niebezpieczne, dopóki żaden jego wspólnik nie będzie przebywał w pokojach. Jeśli zaś ktoś tam wejdzie, mam swoją historyjkę.

- A co będzie, gdy powie, że nigdy wcześniej cię nie widział? Uniosła brwi.

- Cóż, pewnie tak powie, prawda?

- Cressido...

- Musisz mi pozwolić to zrobić, Tris. To jedyny rozsądny plan. Na miłość boską, przecież gotowa byłam stracić cnotę, żeby odzyskać klejnoty. Ryzyko więzienia wydaje mi się mniejszym złem.

Zacisnął szczęki.

- Zatrzymamy się w Barnet i sprawdzimy, czy w najbliższym czasie będzie jechał na północ jakiś odpowiedni powóz podróżny. Nie możemy za długo zwlekać. Nie chcemy, żeby Miranda dotarła do celu przed nami.

- Możesz jechać wcześniej i dopilnować tego. - I zostawić cię bez opieki? Zachichotała.

- Zamierzałeś jechać tą kosztowną bryczką równolegle z dyliżansem, żeby dotrzymywać mi towarzystwa?

Złapał ją pod brodę.

- Taki jestem śmieszny? Wywabiłem cię z twojego domu, Cressido Mandeville. Zapewnienie ci bezpieczeństwa jest moim obowiązkiem. Jak mam pozwolić ci jechać powozem podróżnym i nie myśleć o tym?

Przytrzymała jego dłoń.

- Czy podróżowałeś kiedykolwiek dyliżansem, Tris?

- Nie szydź z mojego luksusowego życia.

- Nie szydzę... chcę tylko powiedzieć, że w obecności tylu osób dość trudno jest gwałcić i kraść...

- Ale łatwo można się poprzytulać.

- Udam omdlenie i inni pasażerowie wyrzucą łajdaka.

- Powiedz mi prawdę. Czy kiedykolwiek podróżowałaś sama dyliżansem? Cressida miała ochotę skłamać, ale wiedziała, że się zaczerwieni.

- Nie, ale jeździłam powozem podróżnym z mamą. To naprawdę niczym nie grozi i będę jechać tylko parę mil. To rozsądne rozwiązanie, Tris.

- Rozsądne. Och, musimy być rozsądni, za wszelką cenę.

Pochylił się i opadł ustami na jej usta. Ronda ich kapeluszy zderzyły się. Ze śmiechem odsunęli się od siebie.

- Nasze nakrycia głowy mają więcej rozsądku niż my - powiedział. Uczucie czułej tęsknoty, które ogarnęło Cressidę, odebrało jej mowę.

Musiała walczyć ze łzami. Tris schylił się, sięgnął pod siedzenie i wyciągnął długi, płaski, metalowy przedmiot.

- Co to jest?

- Człowiek, który mi go dał, nazywał to łomem. Wsuwasz cienki, płaski koniec pod zasuwkę albo pod zawiasy i unosisz je.

- Nie mogę tego użyć.

- Sama chciałaś dokonać kradzieży. Cressida wzięła narzędzie, które miało koło dwunastu cali długości i było zdumiewająco ciężkie.

- Może nie będę miała dość siły.

- Siła dźwigni. Sam sprawdziłem. Jest całkiem skuteczne, jeśli tylko uda ci się wepchnąć ostrze pod to, co chcesz ruszyć. Jak inaczej mogłabyś zajrzeć do zamkniętej na klucz szuflady?

Spodziewał się, że w tym momencie dziewczyna się wycofa. Jednak Cressida otworzyła pudło na kapelusze i włożyła narzędzie do środka.

- Dobrze - rzuciła i opuściła welon na twarz.

- Dobrze. - Strzelił z bata ponad głowami koni. Znów ruszyli w drogę, w kłębach kurzu i gniewu.

Cressida kurczowo złapała się uchwytu, zdecydowana nie stracić teraz odwagi. Jeśli był na nią zły, to tym lepiej.































Rozdział 23



Zwolnili, żeby wjechać na wzgórze górujące nad Barnet, i zatrzymali się przed gospodą „Green Man". Ustalili szczegóły i Tris przystał na jej plan. Zeskoczył z dwukółki i od niechcenia zaczął rozmowę ze stajennym z gospody o swojej pasażerce, która potrzebowała biletu do Hatfield. Dobitnie okazywał przy tym, że owa pasażerka nie zasługiwała na jego uwagę.

Posługacz z gospody pomógł Cressidzie wysiąść z bryczki i dziewczyna udała się po bilet. Odpowiedni powóz podróżny miał przyjechać za kwadrans i powinno się w nim znaleźć wolne miejsce.

To zaś spełniało najpoważniejszy warunek Trisa - konieczność pośpiechu. Kiedy wróciła z biletem w ręce, zobaczyła, że zacisnął usta. Jednak wszedł do gospody, żeby się czegoś napić. Stajenny odprowadzał jego konie, zachwycony i zwierzętami, i ich właścicielem. Najwyraźniej był przekonany, że Cressida jest służącą.

Dziewczyna doszła do wniosku, że jest to nadzwyczaj cenne doświadczenie. Gdyby kiedykolwiek zaczęła sobie wyobrażać, że jej życie mogłoby się spleść z życiem księcia St. Raven, to zdarzenie będzie najlepszym argumentem, że to niemożliwe.

Przysiadła na ławce obok pary ludzi również oczekujących na transport. Sprawiali wrażenie wyczerpanych. Wiedziała, że Tris czuwa nad jej odjazdem i że będzie przed nią w Hatfield, żeby równie bacznie obserwować jej przyjazd.

Po tak niebezpiecznej podróży.

Wkrótce jego czujna opieka się skończy. Wszystko wróci do normy. Będzie wiodła życie w Matlock i nikt nie będzie się przejmował jej bezpieczeństwem. I dobrze.

- Smutna podróż, kochanie? - zapytała siedząca po jej prawej stronie wieśniaczka.

- Nie - odpowiedziała pogodnie Cressida, zanim zdążyła pomyśleć. - Po prostu jestem zmęczona.

- No tak. - Po tej uniwersalnej uwadze kobieta znów pogrążyła się w milczeniu.

- A wy? - zadała pytanie Cressida.

- A my jesteśmy smutni.

Cressida nie mogła zignorować ogromu bólu, który usłyszała w tych słowach.

- Co się stało?

Dopiero wtedy zauważyła, że mężczyzna i kobieta trzymali się za ręce. Dwie szorstkie, zniszczone ciężką pracą dłonie splecione ze sobą, pewnie nieświadomie.

Tak jak od czasu do czasu jej dłonie splatały się z dłońmi Trisa. Ale oni musieli się rozstać, a tych dwoje było związanych ze sobą na całe życie. Wspierali się nawzajem, nawet teraz, gdy życie musiało dać im się we znaki.

- Jeszcze niedawno mieliśmy małe gospodarstwo we włościach lorda Sunderlanda i czterech udanych synów, którzy mieli przejąć po nas schedę. To byty szczęśliwe, bardzo szczęśliwe dni. Ale trzej nasi chłopcy zostali zwerbowani do wojska i zginęli, a potem czwarty, nasz najstarszy, skaleczył się kosą w nogę podczas ostatnich żniw i rana zaczęła się jątrzyć -powiedziała kobieta.

- I wszyscy czterej nie żyją? Tak mi przykro. Kobieta wzruszyła ramionami.

- A teraz zarządca lorda Sunderlanda stwierdził, że nie jesteśmy już w stanie wykonywać swojej pracy. I pewnie ma rację. Serce mojego męża nie jest już takie silne jak dawniej. Musieliśmy więc opuścić nasz dom.

Cressida wiedziała, że domy pracujących na roli należały do właścicieli ziemi.

- Dokąd pojedziecie?

Budziła się w niej chęć pomocy. Ale co mogła zrobić, tu i teraz?

- Proszę się nie martwić, panienko. Przenosimy się do mojej siostry, pod Birmingham. Chociaż naprawdę nie wiem, co tam z nami będzie - dodała.

- Tak bardzo mi przykro.

Cressida nie znosiła poczucia bezradności. Umiała odróżnić rzewne historyjki od autentycznych dramatów, a opowieść tej kobiety była bardzo prawdziwa. Jej trzech synów służyło w armii walczącej z Napoleonem, a w zamian ci starzy ludzie zostali wyrzuceni ze swojego domu. To było takie niesprawiedliwe. Coś należało zrobić.

Nie winiła właściciela ziemi, który niewątpliwie potrzebował domu dla innej rodziny wieśniaków. Ale oskarżała rząd o to, że nie zadbał o żołnierzy i ich rodziny. Gdyby znajdowała się w Matlock, wiedziałaby, gdzie się zwrócić, ale teraz sama walczyła o przetrwanie.

Gdyby miała magiczną różdżkę...

Poprosiła kobietę, żeby popilnowała jej pudła na kapelusze, i pospieszyła do gospody. Zajrzała do kilku izb, szukając Trisa. Czy wynajął prywatny salonik na tak krótki pobyt?

W końcu dostrzegła go w izbie jadalnej pijącego piwo z glinianej butelki i gwarzącego z grupką miejscowych. Oczywiście wszyscy oni sprawiali wrażenie oszołomionych, jakby mieli przed sobą księcia z bajki.

Straciła chwilę na pełen miłości zachwyt, ale szybko przywołała się do porządku. Jak zwrócić na siebie uwagę Trisa bez wchodzenia do środka? Zaczęła się kręcić, pragnąc, żeby spojrzał w jej stronę.

Spojrzał. Zmarszczył brwi, po czym wychylił do dna piwo z butelki, pożegnał się ze swoimi towarzyszami i wyszedł na korytarz.

- Sądziłem, że mam nawet nie wiedzieć o twoim istnieniu.

- Jest problem z biletem - rzekła Cressida, na wypadek gdyby ktoś przysłuchiwał się ich rozmowie.

Przez cały czas nasłuchiwała, czy nie nadjeżdża dyliżans. Wiedziała, że nie będą na nią czekać.

- O co chodzi?

Rozejrzała się, ale w pobliżu nie było nikogo.

- Na zewnątrz siedzi para ludzi bardzo nieszczęśliwych. Trzej synowie zginęli na wojnie, a czwarty zranił się i umarł w domu. Mężczyzna jest chory, a jego żona wyczerpana. Wypędzono ich z ziemi...

Wzniósł wzrok do nieba.

- Są tysiące takich ludzi. I co niby mam na to poradzić? - I dodał zaraz: -Przestań na mnie patrzeć, jakbym potrafił zamieniać wodę w wino!

- Niewiele by z tego przyszło - rzekła cierpko, myśląc jednocześnie, czy nie było to bluźnierstwo. - Dopóki czegoś nie wymyślę, możesz pozwolić im pojechać do Nun's Chase. Kiedy wrócę do Matlock, będę mogła zorganizować dla nich pomoc. Znajdę im lekką pracę albo miejsce w domu dla ubogich. Jeśli nic nie zrobimy, wylądują w jakimś przytułku. Jestem tego pewna. A oni trzymają się za ręce. Tris! Rozłąka zabiłaby ich, a wiesz, że w przytułku rozdzielają pary...

Przyłożył palec do jej drżących ust.

- Dobry Boże, Cressido. Jak zamierzasz przeżyć, mając tak czułe serce? Spojrzała na niego.

- Naprawiając świat, to chyba oczywiste.

- Oczywiście - odparł dość słabym głosem.

- Jestem pewna, że przy twoim dostojeństwie łatwo jest ignorować ludzi o mniejszym znaczeniu, ale ja tak nie potrafię, wasza książęca mość.

- Przestań mnie tak tytułować! - niemal wrzasnął. - Dobrze, zajmę się nimi. Ale twój powóz przyjechał.

Usłyszała turkot, a potem nawoływania.

- Dziękuję!

Uśmiechnęła się, przyłożyła palce do jego warg, po czym pospieszyła, żeby chwycić pudło na kapelusze i wsiąść do powozu. Ledwo zdążyła wcisnąć się na swoje miejsce, gdy dyliżans ruszył w dalszą drogę, ciągnięty przez wypoczęte konie.

Tris obserwował odjazd powozu. Kolejny powód, żeby odciąć się od Cressidy Mandeville i szaleństwa, jakie wniosła w jego życie. Należała do ludzi pragnących naprawiać świat. Reformować. Gotowa była przemierzać angielskie drogi w poszukiwaniu różnych nieszczęśników i rozbitków życiowych, których mógłby wesprzeć jej mąż... Mąż.

Po raz pierwszy pogodził się z myślą, że naprawdę bardzo pragnąłby mieć zapewnione stałe towarzystwo Cressidy. Kompletnie nie nadawała się na księżną i pokolenia Tregallowsów przekręciłyby się w grobach, ale przestał się już tym przejmować. Lecz to jego pochopna decyzja zabrania jej do Stokeley Manor uniemożliwiała uczynienie z niej księżnej. Mogłoby to doprowadzić do antycznej tragedii.

Potrząsnął głową i rozejrzał się, żeby zobaczyć, co też zostawiła mu do załatwienia.

Para starszych ludzi ubrana była schludnie, choć biednie. Mężczyzna przez większą część życia musiał być krzepki, teraz jednak był po prostu chudy i słaby. Kobieta zdawała się solidniej zbudowana, ale jej poszarzała cera świadczyła o ogromnym wyczerpaniu grożącym katastrofą. I o rozpaczy. Dobrze pamiętał, jak po śmierci rodziców runął jego cały świat.

Cressida najprawdopodobniej właściwie przewidywała ich los. Bez względu na to, gdzie teraz zmierzali z dwoma tłumoczkami z rzeczami, wkrótce i tak trafią do przytułku, gdzie znajdą dach nad głową, jedzenie i ubranie, wszystko najmarniejsze, i gdzie zostaną rozdzieleni, jedno do damskiej, drugie do męskiej części domu. I tam szybko zgasną.

Czy naprawdę chcieli jeszcze żyć? Ale obiecał.

Podszedł do nich.

Kobieta spojrzała na niego z niepokojem. Wyrwała dłoń z uścisku i zerwała się na równe nogi. Mężczyzna poruszył się, żeby uczynić to samo. Tris wyciągnął rękę.

- Nie wstawajcie, proszę. Chciałem tylko zamienić z wami parę słów. Kobieta i tak wstała, lecz położyła dłoń na ramieniu męża, żeby go

powstrzymać.

- Nie czuje się dobrze, panie.

- Widzę. Słyszałem, że straciliście swój dom.

Kobieta rozejrzała się, może w poszukiwaniu jego informatora, może szukając pomocy albo po prostu żeby zobaczyć, czy ktoś jeszcze widzi ich hańbę. Cholera, nie miał pojęcia, jak to rozwiązać. Jak Cressida mogła wmanewrować go w taką sytuację, a potem go zostawić? To tak, jakby wsadził ją na konia i odszedł.

- Nie chcę wam wyrządzić krzywdy. Moja... - Nie, nie mógł powiedzieć, że Cressida jest jego przyjaciółką. - Dama, z którą wcześniej rozmawialiście, wspomniała mi o waszej sytuacji. - Widząc niezrozumienie malujące się w ich oczach, pospieszył z wyjaśnieniem: - Ta dama chyba wie o miejscu odpowiednim dla was, ale spieszyła się, żeby zdążyć na dyliżans. Poprosiła, żebym wysłał was do mojego domu, gdzie możecie zaczekać, aż się z wami skontaktuje.

Kobieta i mężczyzna wymienili długie spojrzenia, po czym zwrócili oczy na Trisa. Do diabła, czy myśleli, że grozi im coś gorszego niż to, co już im się przytrafiło? Trudno ich było uważać za kandydatów na targ niewolników.

I wtedy uświadomił sobie, że chcieli poznać jego nazwisko. Bez tego nie mogli mu ufać.

- Nazywam się St. Raven - powiedział, nie dodając nic więcej. - Mój dom, Nun's Chase, leży w odległości paru mil od Buntingford. Dam wam list polecający, żeby się wami zaopiekowano.

Zmęczone oczy przyglądały mu się badawczo.

- Będziecie mieli gdzie mieszkać i co jeść - ciągnął dalej, modląc się, żeby w Nun's Chase znalazł się jakiś wolny pokój dla służby. Skąd miałby to wiedzieć, u diabła? Pomyślał, że mógłby im zaoferować domek używany przez Bourreau. Ale przecież domek stał opuszczony właśnie dlatego, że obracał się w ruinę. Myśl o tym, że ci ludzi mogliby mu być za to wdzięczni, nie była przyjemna.

- Panna Mandeville wkrótce się z wami skontaktuje - rzekł pewnym głosem.

Przez długą chwilę para porozumiewała się wzrokiem, bez słów. W końcu kobieta znów spojrzała na Trisa i dygnęła.

- Jest pan bardzo uprzejmy. Dziękujemy. Pani też. Tris niemal odetchnął z ulgą.

- Dobrze, dobrze.

Wyciągnął z kieszeni trochę pieniędzy, zastanawiając się jednocześnie, ile może kosztować przejazd do Buntingford. Mógłby dać im gwineę, ale podejrzewał, że zbytnia szczodrobliwość mogłaby ich spłoszyć.

Dał więc im koronę i obserwował reakcję. Kobieta zaczerwieniła się, ale nie wystraszyła.

- Mamy pieniądze, panie.

- Wolałbym pokryć koszty waszej podróży do Nun's Chase. Możecie potrzebować waszych pieniędzy później, w dalszej drodze.

Wzięła monetę, wyciągnęła zrobioną na drutach sakiewkę i wrzuciła do niej pieniądz. Nie ulegało wątpliwości, że poza tym niewiele się w niej znajdowało.

- Jest pan bardzo dobry. - I po chwili wahania dodała: - Nazywam się Rachel Minnow, a to jest mój mąż, Matthew.

Sklął się w myślach, że nie zainteresował się wcześniej, jak się nazywają. Może nawet się zaczerwienił.

- No, to dobrze - powiedział z przesadną serdecznością, jak jakiś poczciwy dziedzic ze sztuki teatralnej. - Mam nadzieję, że się zobaczymy w Nun's Chase po moim powrocie, państwo Minnow. A jeśli nie, będzie to oznaczało, że panna Mandeville zorganizowała już coś innego. - Jak skończyć tę rozmowę? - No to... zostawiam was teraz.

Cofnął się tyłem parę kroków, zanim poczuł, że może odwrócić się plecami od utkwionych w nim oczu, teraz mniej ponurych. Na policzkach mężczyzny chyba nawet błyszczały łzy. O Boże! Może istotnie był powód, żeby załatwiać sprawy z poddanymi przez pośredników.

Ruszył do swojej bryczki, ale przypomniał sobie, że musi coś dla nich przygotować. Z drugiej jednak strony Cressida znajdowała się w drodze do Hatfield, gdzie mogła popaść w najprzeróżniejsze tarapaty. Miał ochotę skręcić jej kark.

Pospieszył do gospody, zażądał przyborów do pisania i napisał krótki list do szynkarza Black Buli w Buntingford, prosząc, żeby zajął się przewozem Minnowów jednokonnym powozikiem do Nun's Chase. Potem napisał drugi list do Pike'a, swojego majordomusa w Nun's Chale, i polecił mu zaopiekować się przybyłą parą. Nawet nie próbował wyjaśnić, dlaczego przyjechali. Nie miał na to czasu, a poza tym wcale nie był pewien, czy sam znał jakieś wytłumaczenie.

O mało nie dał listów pani Minnow, ale w porę uświadomił sobie, jak bardzo zgnębiony musiałby się poczuć mężczyzna, i jemu wręczył papiery. Powykręcane reumatyzmem ręce ujęły listy delikatnie, jakby były ze szkła. Mężczyzna usiadł prościej i rzekł:

- Bardzo panu dziękujemy.

- To nic wielkiego - odparł zupełnie szczerze Tris.

Wsiadł do dwukółki i ruszył w swoją stronę, świadomy zainteresowania swoich nowych poddanych.

Po wyjeździe z Barnet popędził konie, wypoczęte na postoju. I już po chwili wiatr wywiał mu z głowy przykre myśli o poddanych, o tłumach cierpiących i potrzebujących. W końcu miał własne problemy. Martwił się przede wszystkim o to, że Cressida może dotrzeć przed nim do Hatfield. Jednak w połowie drogi wyprzedził telepiący się dyliżans. Obejrzał się, ale mógł dostrzec tylko dwie osoby siedzące przy oknie po tej stronie powozu. Musiała mieć miejsce w głębi. Przecież w ciągu minionej pół godziny nie mogła się wplątać w nową awanturę.

Tak czy inaczej, panna Mandeville z Matlock nie chciała, żeby się trząsł o jej bezpieczeństwo czy o jej reputację. Do diabła!

Przybycie do zwykłego, małego miasteczka Hatfield przed Cressida odczuł jako prawdziwy triumf. Odnalazł gospodę „Cockleshell". Zajazd, przy którym zatrzymywały się dyliżansy podróżne, stał dwa domy dalej, więc chyba na tak krótkim odcinku nie zdążyłaby popaść w jakieś kłopoty. Cholera. Nie wzięli tego pod uwagę. Powinien wiedzieć, że jej plan może mieć słabe punkty. Lecz zanim będzie mógł się tym zająć, musi się gdzieś zatrzymać. Gdy w „Cockleshell" podał swoje nazwisko i poprosił o pokój, mógł otrzymać wszystko, czego sobie zażyczył, włącznie z wszelkimi informacjami.

Obejrzał pokoje, które pokazał mu kłaniający się w pas gospodarz.

- Przyjechałem tutaj, ponieważ mój kuzyn wyraził chęć posiadania portretu wykonanego pastelami przez Francuza, który podobno mieszka w gospodzie. Czy jest u siebie?

- Pan Bourreau. - Gruby szynkarz skinął głową. - Istotnie, wasza książęca mość. Wydaje mi się, że jest w gospodzie, ale ma klienta.

- Wykonuje swoje dzieła tutaj, a nie w domu klienta? - zapytał zdumiony Tris, dla efektu okraszając swoje słowa lekko pogardliwym, książęcym tonem.

- Czasem, jeśli klient sobie tego życzy, wasza książęca mość.

Tris wzruszył ramionami. Zamówił jedzenie, ale kiedy gospodarz w ukłonach cofał się w stronę drzwi, zatrzymał go.

- Gdzie znajdują się pokoje artysty? Gdzieś niedaleko?

- Bardzo blisko, wasza książęca mość.

Tris wyczul nutę niepewności. Czy tak znamienity gość chciał mieć artystę w pobliżu dla swojej wygody? A może nie życzył sobie sąsiadować z nieznanym malarzem?

- To jest mały dom, wasza książęca mość... Tris pozostawił tę uwagę bez komentarza.

- Numer szesnaście i siedemnaście, wasza książęca mość, na drugim końcu korytarza, ale to całkiem blisko.

Tris nie mógł się powstrzymać i uśmiechnął się lekko do biednego mężczyzny. Ta odpowiedź była prawdziwym majstersztykiem dyplomacji.

- Doskonale. - Gestem ręki odprawił gospodarza.

Nie znosił, gdy ludzie płaszczyli się przed nim, ale gdyby coś przebiegło nie po ich myśli, książęca aura mogła się przydać. Co gorsza, ludzie to lubili. Pławili się w odbitym splendorze. Gospodarz aż kipiał z poczucia ważności i tylko czekał, żeby opowiedzieć wszystkim, że w jego oberży zatrzymał się sam książę.

Noblesse oblige. Słowa innego księcia, księcia de Levis, były powtórzeniem powiedzenia Eurypidesa: „Szlachetnie urodzeni muszą szlachetnie mierzyć się ze swoim losem".

Nie miał żadnego wpływu na swój los, ale zawsze zamierza! znosić ciężary życia najlepiej, jak potrafił. Nie spodziewał się tylko, że publiczne wykonywanie książęcych funkcji będzie takie trudne.

Podszedł do okna w saloniku i zobaczył, że wychodziło na ulicę, przy której stał drugi zajazd. Wyśmienicie. Będzie mógł zobaczyć nadjeżdżający dyliżans Cressidy. Wyciągnął złoty zegarek i otworzył go.

Gdzie się podział powóz podróżny? Czy coś go zatrzymało? Czasem dyliżansy zawracały z drogi, powodując mnóstwo zamieszania i niewygody. Czasem szaleni młodzi ludzie przekupywali woźniców, żeby pozwolili im powozić...

Opanował tę bezsensowną panikę. Jeśli nie mógł spuścić z oczu Cressidy na pół godziny, to co będzie później? Może udałoby mu się umieścić w jej domu w Matlock służącego, który składałby mu raporty o jej losie...

Potrząsnął głową.

Zaczynał popadać w szaleństwo.

Rozsądniej będzie zajrzeć do pokojów przeklętego kuzyna. Może znalazłby się jakiś sposób, żeby zdobyć figurkę, nie narażając Cressidy na niebezpieczeństwo. Bourreau zajmował dwa pomieszczenia, najpewniej były to sypialnia i salonik. Na pewno malował w saloniku, więc powinien trzymać swoje łupy w sypialni. Szkoda, że nie wiedział, który pokój służy za sypialnię, a który za salon, ale miał pięćdziesięcioprocentowe szanse.

Uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Długi korytarz był pusty i wszystkie drzwi po obu jego stronach były zamknięte. Jego pokoje zajmowały najwięcej miejsca w tej części korytarza i miały najwięcej okien.

Jakieś drzwi otworzyły się nagle.

Tris się cofnął. Pojawiła się pokojówka niosąca tacę z jedzeniem. Dla niego. Przeklęta obsługa. Zamknął drzwi i pospiesznie przeniósł się pod okno. A więc tamte drzwi prowadziły na schody kuchenne.

Rozległo się pukanie i po chwili do pokoju weszła hoża służąca z dołeczkami na zarumienionej buzi i postawiła jedzenie na stole. Zimna zapiekanka, ser, chleb, masło i karafka klaretu.

Podziękował pokojówce i dał jej monetę. Dygnęła i zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- To wszystko, wasza książęca mość?

Miał nadzieję, że błędnie odebrał jej słowa jako zaproszenie.

- Tak. Dziękuję.

Wydęła usta, ale wyszła, kręcąc wydatnymi pośladkami.

Naszły go krępujące, lubieżne myśli o Cressidzie. Nalał sobie wina i wychylił szklaneczkę, sprawdził, czy na ulicy nie pojawił się dyliżans, po czym ponownie uchylił drzwi. Wszędzie było spokojnie.

Musiał pamiętać, że nie robi teraz nic nielegalnego. Jeśli miał ochotę przespacerować się po korytarzu, spoglądając na numery na drzwiach pokojów, to nie było powodu, żeby tego nie robił.

Mając to w pamięci, wprowadził zamiar w czyn. Kiedy znalazł się przy szczycie schodów, które prowadziły do głównej sali gospody, miał wrażenie, że ma wymalowane na twarzy poczucie winy. Ale chociaż na dole byli ludzie, nikt nie spoglądał w górę. Bogu dzięki.

Uświadomił sobie coś jeszcze, o czym zapomnieli. Skąd Cressida miała wiedzieć, które pokoje zajmuje Bourreau?

Psiakrew! Mógł ją jeszcze powstrzymać. Czy miał to zrobić, czy kontynuować swoją misję?

Do diabła. Chyba powinien ją powstrzymać.


Rozdział 24



Zawrócił do swojego pokoju i niemal zderzył się z gospodarzem, który prowadził na górę nowych gości, zamożnie wyglądającą parę w średnim wieku.

- Wasza książęca mość! Czy czegoś panu brakuje?

Tris widział jego troskę, ale także zadowolenie z możliwości pochwalenia się tak znamienitym gościem. Przybyła para patrzyła na niego wyraźnie poruszona.

- Po prostu chciałem się przespacerować. Przed jedzeniem zawsze tak robię - wesoło odparł Tris.

Skinął głową wpatrującej się w niego parze i wolnym krokiem skierował się z powrotem do swoich pokoi. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce zyska sobie przydomek ekscentryka. W pokoju od razu podbiegł do okna. Na ulicy właśnie pojawił się z turkotem trzęsący się powóz.

To tyle, jeśli chodzi o wykradzenie figurki przed przybyciem Cressidy. Mógł jej teraz przynajmniej podać numery pokojów Bourreau. Wyciągnął z kieszeni kartkę papieru i zanotował na niej numery 16 i 17. Złożył kartkę kilka razy i opuścił pokój, żeby zejść na dół.

Nie napotkał szynkarza, ale minął trzech służących, którzy z lękiem usunęli mu się z drogi. Podszedł do drzwi frontowych i wyszedł na zewnątrz, patrząc w głąb ulicy. Cressida szła w jego stronę energicznym krokiem, tuż przed spokojnie ubranym mężczyzną, któremu towarzyszył służący dźwigający bagaże.

Zauważył z pełnym uznania rozbawieniem, że miała na sobie okulary. Jeszcze jeden element przebrania dodający wyrazu nudnej godności. Niosła pudło na kapelusze. Będzie więc wyglądała troszeczkę dziwacznie w gospodzie.

Dostrzegła go, ale ani na chwilę się nie zawahała, zbliżając się do drzwi. Celowo nie odsunął się nawet o krok, by przechodząc, musiała się o niego otrzeć. Obrzuciła go spojrzeniem spod okularów, jakim każda przyzwoita kobieta skwitowałaby taki manewr. Nie mógł powstrzymać uśmiechu, który pospiesznie zamienił w lubieżną minę, jednocześnie wciskając jej w dłoń złożoną karteczkę.

Szeroko otworzyła oczy i przez chwilę miał wrażenie, że wszystko zepsuje, ale szybko opanowała się i przemknęła obok niego z wysoko podniesioną głową.

Jego wcześniejsze zachowanie pozwoliło mu obejrzeć się za nią i spróbować dojrzeć choć zarys jej rozkosznych pośladków. Niestety, nie miał na to najmniejszej szansy pod tą rozpaczliwie nudną, obszerną suknią. Odwrócił się i zobaczył, że idący za Cressida pasażer przygląda mu się z głęboką dezaprobatą.

Czując, że się czerwieni, Tris zawróci! i skierował się w stronę zajazdu. Mój Boże, jeszcze trochę, a jego reputacja legnie w gruzach.

Jego reputacja? Czy kiedykolwiek przejmował się swoją reputacją w takich kwestiach jak ta? Z urodzenia miał prawo do swobodnego zachowania.

W holu minął Cressidę, czekającą cierpliwie, żeby ktoś zainteresował się jej życzeniami. W takim stroju miała przed sobą dłuższe wyczekiwanie. To właśnie im odpowiadało.

W teorii.

W rzeczywistości miał ochotę dopaść któregoś ze służących, którzy zginali się przed nim do pasa, i kazać mu obsłużyć dziewczynę.

Kipiąc ze złości, wrócił do swojego pokoju, żeby wprowadzić plan w czyn. Im szybciej się to wszystko skończy, tym szybciej Cressida będzie bezpieczna, w swoim przyzwoitym świecie. On zaś będzie musiał znaleźć sposób, żeby sięgnęła po coś więcej. Była mądra, odważna i żądna przygód, ale ze względu na otrzymane wychowanie do końca życia mogła ugrzęznąć w przeciętności Matlock, jeśli nic się z tym nie zrobi.

Szarpnął za taśmę dzwonka silniej, niż zamierza, i aż się skrzywił na myśl o księciu St. Raven, domagającym się uwagi. Niemal natychmiast do pokoju wpadła zdyszana służąca.

- Czy coś się stało, wasza książęca mość? Książęcy napad złego humoru wydał mu się odpowiedni.

- Znudziło mi się już czekanie bez końca. Powiedz Bourreau, że natychmiast muszę się z nim widzieć.

Służąca gapiła się na niego.

- Chyba ma teraz u siebie klienta, wasza książęca mość.

Tris wyciągnął swój monokl, przyłożył do oka i spojrzał na pokojówkę.

- I to ma być ważniejsze od moich życzeń? Biedna dziewczyna pobladła.

- Nie, wasza książęca mość! Naturalnie, że nie, wasza miłość! Odwróciła się i wybiegła. Tris zostawi jej sowity napiwek. Teraz jednak powinien chyba się zastanowić, co powie temu swojemu łajdackiemu kuzynowi podczas spotkania.

Chwilę później drzwi otworzyły się bez pukania i do środka wkroczył mężczyzna.

- Po co straszyć służbę, wasza książęca mość? Miał na sobie koszulę i kamizelkę. Podobieństwo

było wyraźne. Dzięki Bogu nie tak bardzo rzucało się w oczy, bowiem Jean-Marie Bourreau miał brązowe włosy i był mocniejszej budowy, ale jego twarz przypominała Trisowi oblicze, które codziennie oglądał w lustrze. A może jeszcze bardziej twarz wuja. Naprawdę był bardzo podobny do przodków, których portrety wisiały w Mount St. Raven, włączając w to kapelusz z szerokim rondem.

- Kiedy odwiedziłeś Mount St. Raven? - zapytał Tris.

- Wiosną, gdy jeszcze cię tu nie było. - Angielski Bourreau byl zupełnie dobry, choć z obcym akcentem.

Tris przeszedł na francuski.

- Korci mnie, żeby powiedzieć coś dramatycznego, w stylu: „A więc w końcu się spotkaliśmy".

- Na co odpowiedziałbym: „Ty draniu, zniszczyłeś moją rodzinę".

Tris na moment zesztywniał, ale dostrzegł rozbawienie w oczach swojego rozmówcy i roześmiał się. Zdumiewające. Właściwie czuł sympatię do swojego kuzyna z nieprawego łoża. Czyż nie istniało powiedzenie, że krew jest gęściej sza od wody?

Nigdy nie czuł bliskości ze swoimi sześcioma kuzynkami, a jego matka była jedynaczką. Był związany z niektórymi członkami rodziny Peckworthów, ale to nie byli krewni.

Wskazał na wino.

- Niestety, nie przewidziałem i nie poprosiłem o dwa kieliszki.

Jego kuzyn podszedł do umywalni i zabrał stamtąd kubek. Nalał trunek do kubka i do kieliszka, który podał Trisowi. Bezczelny drań, podobnie jak on. Wzniósł kieliszek w stronę Bourreau.

- Twoje zdrowie! Cóż, mam nadzieję, że uzyskam jakieś wyjaśnienie dotyczące twoich ostatnich poczynań.

Francuz sączył wino.

- Czy ta rozmowa nie może poczekać? Mam w pokoju klienta. Tris zamarł. Jak mógł przeoczyć tak oczywisty problem? Szynkarz wspominał o interesantach, także pokojówka mówiła o nich wyraźnie, on zaś dwukrotnie zignorował te informacje! Co sprawiło, że mu mózg zdrewniał?

Znał odpowiedź na to pytanie. Kobieta o ogromnych, szarych oczach. Nastawił uszu, nasłuchując, czy nie dobiegną go budzące niepokój odgłosy z drugiego końca korytarza.

- Nie może chwilę zaczekać? - zapytał.

Jeśli Cressida zakradnie się do sypialni, nic jej się nie stanie. Jeśli nie, na pewno od razu znajdzie błyskotliwe wyjście z sytuacji. Potrafiła szybko myśleć.

- Chwilę. - Bourreau sprawiał wrażenie rozbawionego. - Wyjaśnienie... -Spod lekko opuszczonych powiek rzucił Trisowi spojrzenie, które przyprawiłoby o szaleństwo każdą kobietę. - Zamierzasz przekazać mnie w ręce kata?

- Na Boga, nie! Nie sądzę, żebyś zrobił coś, za co należałby ci się stryczek. Jeśli jednak staniesz przed sądem, nic nie powstrzyma cię przed mieszaniem z błotem mojego rodowego nazwiska.

Ile czasu powinno to jeszcze trwać? Szkoda, że nie ustalili jakiegoś sygnału. Prawda wyglądała jednak tak, że oboje nie myśleli przytomnie.

- Ile więc gotów jesteś mi zapłacić, żebym nie zbrukał twojego nazwiska? To tyle, jeśli chodzi o przyjaźń między kuzynami.

- Czemu miałbym coś płacić? Nie zrobisz żadnej szkody, dopóki nie zdradzisz, że to ty jesteś Le Corbeau.

- Może tak. - Ale Francuz miał w oczach niepokojący błysk. - Powiedz mi, mości książę, dlaczego kazałeś komuś mnie udawać?

Na szczęście Bourreau nie miał pojęcia, kto go udawał.

- Skąd wiesz, że to moja robota?

- A kogóżby innego? Wiedziałem, że nie chcesz, żebym zawisł, właśnie z tych powodów, które podałeś. Właśnie zamierzałem wysłać ci zachętę, żebyś zaangażował się w moją sprawę, kiedy nagle wydano wyrok, że jestem niewinny, i zwolniono mnie.

- Wiesz więc dlaczego.

- Na pewno książę dysponuje prostszymi sposobami uzyskania zwolnienia więźnia?

- Czyżby we Francji nadal sprawy były tak arbitralne, nawet po rewolucji? W Anglii książę ma dużą władzę, ale nie wolno mu deptać prawa. Wyciąganie cię z więzienia byłoby wyczerpującym zajęciem, a na dodatek wzbudziłoby niepotrzebne zainteresowanie twoją osobą. Czemu jednak nie powiesz mi dokładnie, czego chcesz, oczywiście nie zapominając, że nie masz podstaw, by żądać czegokolwiek.

- Doprawdy, wasza książęca mość?

Tris poczuł ciarki na grzbiecie. Nie miał wątpliwości, że Bourreau miał doświadczenie w ryzykownych grach. Nie wątpił też, że Francuz uważał, iż ma asa w rękawie.

Cressida zatrzymała się pod drzwiami oznaczonymi numerem 16.

Do tej pory jej skromny strój pracował na jej korzyść. Ani pan Althorpe, zarozumiały uczony, ani ciekawska para przybyłych podróżnych, ani nikt inny nie zainteresował się, co ją sprowadza.

Jednak za późno się zorientowała, że nie ustalili z Trisem zasad współdziałania. Jak mogli być tacy nieprzytomni? Żeby uspokoić serce, zaczęła liczyć do stu, nie spuszczając z oczu szczytu schodów. Gdy doliczyła do osiemdziesięciu czterech, ujrzała mężczyznę w samej koszuli idącego energicznie w stronę schodów. Nie miała żadnej gwarancji, że jest to Le Corbeau spieszący na wezwanie Trisa. Ale nie wyglądał na służącego, a któż inny chodziłby tak nieformalnie ubrany?

W holu chwilowo było pusto, więc Cressida wzięła głęboki oddech i ruszyła z miejsca, jakby miała do tego pełne prawo. Serce biło jej tak mocno, że bała się, iż każdy może je usłyszeć, a jej nogi rwały się do ucieczki.

Wspinała się po schodach, przygotowana na to, że w każdej chwili może usłyszeć głos każący jej się zatrzymać. Kiedy dotarła na górę, skierowała się w stronę, z której nadszedł mężczyzna. Na chwilę przystanęła, żeby pozbierać myśli. Nie mogła sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz myślała rozsądnie. Na co liczyła, podejmując to szalone, kryminalne przedsięwzięcie? Przecież mogła skończyć w więzieniu!

Zaczęła iść korytarzem, patrząc na numery na drzwiach. Powtarzała sobie bez przerwy, że jest porzuconą kochanką monsieur Bourreau, która przybyła, żeby go błagać, aby ją przyjął z powrotem.

Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście. Numery 16 i 17 umieszczone były na ostatnich drzwiach po lewej stronie. Naprzeciwko znajdowały się drzwi oznaczone liczbami 14 i 15. Oznaczało to, że te pośrodku, na samym końcu korytarza, muszą prowadzić na schody kuchenne.

Z nieznanego powodu teraz, gdy nadszedł na to czas, bała się nacisnąć klamkę i wejść do środka. Cóż, powód wcale nie był nieznany. W chwili, gdy to uczyni, wszyscy będą widzieli w niej złodziejkę. A złodziei wieszano! Może niezbyt często w dzisiejszych czasach, a przynajmniej nie drobnych złodziejaszków, którzy wcześniej dobrze się sprawowali. Jednak tacy przestępcy otrzymywali chłostę albo wysyłano ich do Australii.

Dodając sobie odwagi przygotowaną bajeczką i myślą o tym, że Tris na pewno zajmuje teraz Le Corbeau, nacisnęła klamkę pokoju numer 16. W najgorszym wypadku książę St. Raven będzie chyba potrafił zapobiec skazaniu jej na więzienie.

Otworzyła drzwi, weszła do środka i zamknęła je za sobą.

Obiegła wzrokiem pomieszczenie - była to sypialnia - i zamarła, ogarnięta ślepą paniką.

Na łóżku leżała naga kobieta i patrzyła prosto na nią.

Cressida omal nie wrzasnęła z przerażenia. Kiedy jednak kobieta nie uczyniła żadnego ruchu, a jedynie uniosła pytająco brwi, jej spanikowany umysł dostrzegł sztalugi i stojący na nich zarys wspaniałego obrazu, bijącego w oczy różowymi krzywiznami i grzesznym zaproszeniem.

Malarz. Bourreau był artystą.

Modelka. Niezupełnie takich portretów się spodziewała. Kobieta się uśmiechnęła.

- Przyszłaś wcześniej na następną sesję, skarbie? Cressida zaczerpnęła tchu i zaczęła pospiesznie wyjaśniać:

- Tak! Nie wiedziałam, że będzie tu... - Zerknęła na kobietę, po czym szybko odwróciła wzrok. - To znaczy chciałam zapytać, czy chce pani, żebym zaczekała w sąsiednim pokoju?

Spojrzała w lewo i zobaczyła drzwi, które musiały prowadzić do pokoju numer 17, do saloniku. Przesunęła się w ich stronę, ale w pewnej chwili opanowała się na tyle, że mogła rozejrzeć się wokół, szukając figurki.

Nie było jej nigdzie widać, a teraz nie miała możliwości przeprowadzenia gruntownych poszukiwań. Jeśli Tris mógł kląć, to mogła i ona. Pożyczyła więc sobie jedno z jego przekleństw i w myślach wypowiedziała: „cholera".

- Jeśli chcesz - odpowiedziała kobieta - ale mnie twoja obecność nie przeszkadza. Boję się poruszyć, bo byłby bardzo zmartwiony. Ale gdybyś miała ochotę usiąść i porozmawiać, szybciej by nam zleciał czas.

Pomysł pogawędki z kompletnie gołą kobietą zdumiał Cressidę. Teraz jednak zajmowała ją kwestia, w jaki sposób pokonać tę przeszkodę w poszukiwaniach posążka. Zdecydowała, że zacznie się kręcić po pokoju. Kobieta chyba nie powinna być zaskoczona tym, że intruz chciał wszędzie zajrzeć.

- Od dawna jesteś jego modelką? - zapytała, żeby coś powiedzieć, wędrując w stronę kominka. Koło łóżka stała duża, skórzana waliza. Jak mogłaby uzasadnić konieczność zajrzenia do środka?

- Parę miesięcy. A ty?

Cressida przypomniała sobie, że też miała być modelką. Tyle różnych rzeczy miała do zapamiętania.

- To będzie mój pierwszy raz.

- Nic dziwnego, że jesteś taka niespokojna. Nie przejmuj się. Nie ma w tym nic złego, kiedy już się przyzwyczaisz do pozowania. On jest prawdziwym dżentelmenem. Nic ci nie grozi.

Wędrówka Cressidy zawiodła ją z powrotem do sztalug. Zatrzymała się, porażona jakością obrazu. Nieważne, czy był rozbójnikiem, czy nie, Jean-Marie Bourreau miał prawdziwy talent. Obraz był bardzo dokładny, w cudowny sposób oddający wielkie piersi kobiety, toczone uda, szczupłą talię i delikatne stopy.

Cressida czuła instynktownie, że dla wielu mężczyzn obraz będzie podniecający. A dla Trisa?

- Nie jest ci zimno? - spytała.

- Troszeczkę. Możesz narzucić na mnie ten koc, skarbie? On tak robi, kiedy chce popracować nad jakimś szczegółem. Mówiłam ci już, że to prawdziwy dżentelmen. Ktoś go wezwał, ale nie spodziewał się, że zajmie mu to tak długo.

O Boże, czas płynął! Co robić? Cressida odstawiła swoje pudło na kapelusze, rozłożyła wełniany koc leżący w nogach łóżka i przykryła nim kobietę. Może powinna spróbować ją skrępować i przetrząsnąć pokój?

- Jestem Lizzie Dunstan. A ty?

- Jane Wemworthy.

- Nie patrz tak na mnie.

Cressida zorientowała się, że automatycznie przybrała wyraz twarzy Wemworthy. No dobrze, spróbuje coś na tym wygrać. Zadarła nos do góry i chwyciła swoje pudło na kapelusze.

- Wolę zaczekać w sąsiednim pokoju. Życzę miłego dnia, panno Dunstan.

- Jestem mężatką! - niepokojąco głośno krzyknęła za nią kobieta. Cressida zamknęła drzwi i stanęła bez ruchu, nastawiając uszu, czy nie usłyszy czegoś alarmującego, odgłosu zbliżających się kroków...

Gospoda nie była cichym miejscem. Z ulicy dobiegały ją odgłosy toczących się kół i tupot końskich podków, słyszała kogoś wydającego polecenia, ale nie było w tym nic niepokojącego. Lizzie Dunstan była unieruchomiona w swojej pozie. Cressidzie pozostawało tylko modlić się, żeby Tris jak najdłużej rozmawiał z Le Corbeau i przytrzymał go jeszcze trochę.

Lecz gdy tylko Bourreau wróci, kobieta na pewno powie mu, że miał innego gościa. Gdy zauważy brak figurki, będzie wiedział, kto ją zabrał.

Jane Wemworthy. Och, biedna pani Wemworthy. Należało mieć nadzieję, że nigdy nie odwiedzi Hatfield!

Jednak przy odrobinie szczęścia Francuz nie zorientuje się, że coś zniknęło. Miała zamiar zabrać tylko klejnoty, nie figurkę. W najgorszym przypadku chciała podmienić rzeźby.

Postawiła pudło na kapelusze na stole i rozejrzała się. Figurka nie stała nigdzie na wierzchu i nie widziała, gdzie można by było ją schować. Musiała znajdować się w sypialni. Może w tamtej walizie.

Niewiele rzeczy w tym pomieszczeniu należało do gościa - tylko surdut ciśnięty na oparcie wyblakłej sofy i trzy książki na stoliczku stojącym koło samotnego fotela. Na gzymsie nad wygasłym kominkiem tykał zegar. Po jego obu stronach stały dwie tanie, ceramiczne figurki.

Meble w pokoju nie nadawały się do ukrycia czegokolwiek. Sofa i fotel stały w pobliżu stołu, otoczonego czterema krzesełkami, a pod ścianą znajdowała się ława z klapą.

Rodzaj skrzyni.

Pospiesznie podeszła do mebla i szarpnęła za siedzenie. Poruszyło się. Było ciężkie, ale uniosła je do góry i - uwaga! uwaga! - szkatułka!

Do tej chwili była tak pewna niepowodzenia, że wbiła wzrok w pudełeczko, jakby to w każdej chwili mogło się rozpaść na różowy pył. Ale prosta, zamknięta na kłódkę skórzana skrzyneczka z metalowymi okuciami na rogach nie rozpłynęła się.

Z pudła na kapelusze wyjęła łom. Pomiędzy zamkiem i bokiem szkatułki było niedużo miejsca, ale gdyby udało jej się unieść mosiężną płytkę z góry, nie musiałaby pokonywać kłódki. Wsunęła brzeg narzędzia pod metal i zaczęła pchać. Mosiężne wieko odrobinę się poruszyło. Cressida z całej siły nacisnęła na łom, wyostrzonymi zmysłami nasłuchując, czy ktoś się nie zbliża. Serce waliło jej jak szalone, z nerwów, ale jednocześnie w poczuciu triumfu. Musiała tylko sforsować zamek, wyjąć klejnoty z figurki i wszystko będzie dobrze.

Nie wszystko. Ale teraz nie będzie sobie zaprzątać tym głowy.

W końcu wepchnęła narzędzie ponad centymetr pod metalowe wieko. Przerwała, żeby odetchnąć i móc usłyszeć coś więcej, niż tylko własne bicie serca.

Nic niezwykłego.

Przyszła pora na przetestowanie dźwigni. Ktoś kiedyś powiedział: „Dajcie mi dostatecznie długą dźwignię, a poruszę Ziemię".

Narzędzie było lekko wygięte. Oparła się całym ciężarem i wieko uniosło się nieco. Działało!

Przerwała na chwilę, nasłuchując. Nagle przyszło jej coś do głowy. Z pudła na kapelusze pospiesznie wyciągnęła figurkę. Jeśli zostanie przyłapana, zanim zdoła wyjąć klejnoty, nadal jeszcze będzie mogła dokonać zamiany statuetek.

Oczywiście, jeśli zostanie przyłapana, trudno jej będzie wytłumaczyć wyłamany zamek, ale teraz nie powinna o tym myśleć.

Wsadziła figurkę do kieszeni, myśląc przy tym, że dobrze zrobiła, ubierając się w skromny strój, a nie w modną kreację, bo te były zbyt wąskie i nie miały kieszeni. To prawda, że po wsunięciu figurki do kieszeni powstanie wybrzuszenie, ale pod obszerną spódnicą mogło pozostać niezauważone.

Nagle dostrzegła klucz w drzwiach. Pognała do drzwi i przekręciła go w zamku. Teraz nikt nie mógł jej zaskoczyć z korytarza. W drzwiach do sypialni nie było klucza. Wzruszyła ramionami. Zrobiła wszystko, co było można.

Powróciła do swojego zadania, marząc o tym, żeby jej serce przestało bić tak pospiesznie i nie kręciło jej się w głowie. Chociaż marzenia niczego nie załatwiały, to przynajmniej ręce się jej nie trzęsły, gdy ponownie nacisnęła na łom. Metalowe wieko uniosło się jeszcze trochę i zobaczyła przytrzymujące je gwoździe.

Wyglądało na to, że jej się uda, i przy odrobinie szczęścia, kiedy skończy, będzie w stanie wepchnąć wyłamany zamek z powrotem, żeby nie od razu zauważono, co się stało...

I wtedy usłyszała głosy...

Krzyki.

Odgłos upadku czegoś ciężkiego.

Zamarła, jakby pozostawanie w bezruchu mogło ją uratować. Ale szybko zaczęła z powrotem oddychać. Odgłosy były głośne, ale chyba nie dochodziły z bliska. Ktoś gdzieś krzyczał. Słyszała myśliwskie nawoływania. Jacyś awanturnicy albo w gospodzie, albo w jej pobliżu. Wyśmienicie. Zajmą uwagę służących z zajazdu.

Wróciła do swojego zajęcia i nacisnęła z całej siły na lewarek. I zamek puścił!

Powstrzymała się, żeby nie wydać okrzyku triumfu. Odłożyła narzędzie i uniosła pokrywę. Jeśli po tym wszystkim figurki nie będzie w środku, chyba się załamie...

Zajrzała do środka.

Skrzynka zawierała stos biżuterii i innych cennych przedmiotów, z których wiele musiało pochodzić z Indii. Sporo rzeczy było bardzo podobnych do przedmiotów należących do jej ojca - w tym mnóstwo erotycznych figurek z kości słoniowej.

Czy w Anglii znajdowały się tysiące takich rzeźb? Czy Le Corbeau kolekcjonował je w ramach zainteresowań prowokacyjną sztuką? Miała okropną wizję, że przeszukuje stosy figurek, próbując znaleźć tę właściwą...

Otrząsnęła się z szoku. Wiedziała, że Le Corbeau ukradł Mirandzie Coop jedną statuetkę, która musiała tu być. Zsunęła okulary z nosa i zaczęła wyplątywać figurki z łańcuchów, naszyjników i broni, gorączkowo wypatrując właściwego modelu kapelusza.

- Widzę, że blefujesz - rzekł do swojego kuzyna Tris. - Wątpię, żebyś miał dość pieniędzy, by przeprowadzić sprawę przed angielskim sądem. W końcu wygram.

Francuz nadal miał na twarzy uśmiech pokerzysty.

- Być może. Ale możesz tego wszystkiego uniknąć, okazując odrobinę szczodrobliwości. A twoja rodzina jest mi coś winna.

- Jesteś nieślubnym dzieckiem mojego wuja. Nie masz podstaw do żadnych żądań.

- Książę potraktował moją matkę bez serca.

- Wszystkich tak traktował...

Gwałtowny hałas przerwał Trisowi. Głośne odgłosy dobiegały z dołu. Łomot, który wstrząsnął całym budynkiem. Jakby przewrócono jakiś mebel. Krzyk przypominający myśliwskie zawołanie.

Tris porozumiał się wzrokiem z Bourreau i obaj równocześnie ruszyli, żeby otworzyć drzwi. Hałasy mogły nie mieć z nim nic wspólnego, ale Cressida... Musiał zatroszczyć się o jej bezpieczeństwo.

Czyżby Miranda? Nie mógł sobie wyobrazić, żeby wywołała awanturę, a przynajmniej nie taką. Odgłosy zdawały się raczej wskazywać na pijaków. Czyżby odbywały się jakieś wybory uzupełniające?

I wtedy usłyszał tupot nóg na schodach.

Znajdowali się z Bourreau w połowie korytarza, gdy grupa opojów pojawiła się na szczycie schodów, wrzeszcząc „Halo" i „Hejho" i waląc we wszystkie drzwi.

- Corbeau! - ktoś krzyknął. - Mamy cię teraz! Crofton!

Tris odwrócił się do Bourreau, ale jego kuzyn już szarżował korytarzem prosto na tłum. Tris zaklął i ruszył za nim. Cressida była w pokojach Le Corbeau!

Paru warchołów wpadło do najodleglejszego pokoju. Rozległ się krzyk kobiety. Tris z rykiem przedarł się do pokoju. Bourreau ściągał mężczyznę z łóżka.

Z kobiety.

Trzech bydlaków rzuciło się na nią. Tris cisnął jednego przez pokój, tak, że pijak zatrzymał się na ścianie. I dopiero wtedy zauważył, że kobieta była naga, duża i zupełnie niepodobna do Cressidy.

Mężczyzną, którym rzucił o ścianę, okazał się Pugh, nadal jeszcze przebrany za króla Henryka Ósmego. Bourreau ogłuszył tygrysa i szamotał się na podłodze z Arlekinem i mężczyzną w normalnym, pomiętym ubraniu.

Kobieta z obłędnym wzrokiem owinęła wokół siebie koc. Wyglądało na to, że jest bezpieczna. Tris przeszukał wzrokiem pokój.

Cressida?

Usłyszał huk i trzask, dobiegające z przylegającego pomieszczenia i ruszył w stronę prowadzących tam drzwi... W progu stanął jak wryty.

Pobladła Cressida, z szeroko otwartymi oczami, patrzącymi zza okularów i trzymająca figurkę, stała na wprost Croftona i bandy dzikich, pijanych mężczyzn, którzy właśnie wyłamali drzwi na korytarz. Raz tylko spojrzała na Trisa, przez krótką chwilę popatrzyli sobie w oczy, po czym odwróciła głowę i omiotła wzrokiem Croftona i jego pijanych kompanów.

Tris miał napięty każdy mięsień i gotów był rzucić się do boku dziewczyny, ale wiedział, że najlepszą ochronę zapewni jej książę, a nie wdający się w bójkę mężczyzna.

Została przyłapana, i to za szybko. Nigdzie nie widział drugiej figurki. Cóż, przegrali, ale teraz najważniejsze było wyprowadzenie jej stąd bez szwanku.

Aby to zrobić, musiał zachować się tak, jakby była mu kompletnie obca. Użył więc swojego monokla.

- Co jest przyczyną tego zamieszania? - wycedził.

Crofton odwrócił się gwałtownie i spojrzał na niego zmrużonymi oczami.

- St. Raven?

Potem przeniósł wzrok na Cressidę.

- No, no, no...

































Rozdział 25



Tris, zachowując znudzoną pozę, spojrzał pytająco na Cressidę.

- A ty kim jesteś, pani, jeśli wolno spytać? Nadal spoglądała szeroko otwartymi oczami, ale przynajmniej kolory powróciły na jej policzki. Może sprawiła to wiara w niego. Miał nadzieję, że była usprawiedliwiona. Dziewczyna dygnęła.

- Jestem Cressida Mandeville, wasza książęca mość.

- Widzę, że go znasz - prychnął Crofton. Pięknie odegrała zdziwienie.

- Cały Londyn zna księcia St. Raven, lordzie Crofton.

- Co więc robisz w zamkniętym na klucz pokoju, zajmowanym przez mężczyznę?

- Nie wiedziałam, że drzwi były zamknięte, panie. Weszłam drugimi drzwiami.

W tym momencie purpurowy na twarzy, spocony gospodarz wtargnął do pokoju z grupą służących.

- Posłałem po stróżów prawa! Podam was wszystkich do sądu! - Nagle zauważył Trisa. - Wasza książęca mość! Och, wasza książęca mość, bardzo przepraszam, że zakłócono panu spokój...

Tris uniósł rękę i przejął kontrolę. Ruszył przez pokój i zbliżył się do Cressidy, przez swój monokl obserwując dziewczynę i jej posążek.

- To pani figurka? Jest bardzo... szczególna. Dostrzegł, że zadrgały jej kąciki ust i zaczął się modlić, żeby trzymała się swojej roli.

- Należy do mojego ojca, wasza książęca mość.

- Wygrałem od twojego ojca wszystko, w tym jego świńskie rzeźby -warknął Crofton. - Twierdzę, że jesteś złodziejką i kochanką Le Corbeau, i powtórzę to, gdy zjawią się strażnicy. Dopilnuję, żebyś otrzymała chłostę.

Tris odwrócił się, gotów wkroczyć pomiędzy Cressidę i Croftona, gdyby tylko zaszła taka potrzeba. Marzył o tym, żeby mężczyzna wykonał jakiś ruch. Nigdy w życiu nie pragnął niczego bardziej, niż stłuc twarz Croftonowi na krwawą miazgę. Na króciutką chwilę zacisnął dłonie w pięści.

- Wygrał pan dziewięć figurek - z lodowatą pogardą stwierdziła Cressida. -W sumie było ich dziesięć, co można udowodnić. Nie wygrał pan rzeczy z naszego londyńskiego domu.

Crofton prychnął, zawiedziony. Jakże musiał nienawidzić Cressidy za to, że wymknęła mu się z rąk.

- A co z Le Corbeau? Wyjaśnij, co robisz w jego pokojach, jeśli potrafisz. Zanim Cressida otworzyła usta, wtrącił się Tris.

- A może lepiej powiesz nam, co ty tutaj robisz, Crofton?

- Poluję na rozbójnika. Chyba opuściłeś przyjęcie, mości książę, zanim Le Corbeau wtargnął do mojego domu, żeby mnie okraść.

- Oczywiście. Było bardzo nudno. Ale czemu przybyłeś tutaj? Monsieur Bourreau został oczyszczony z podejrzeń.

- W tym charakterystycznym stroju jego kolega z łatwością mógł go udawać w czasie napadów na drodze. Sąd mógł się na to nabrać, ale ja nie.

W tym momencie do pokoju wpadł poturbowany, podrapany Jean-Marie, kipiąc wściekłością. Ochronnym gestem otaczał ramieniem swoją modelkę otuloną w koc. Posadził kobietę na drewnianym krześle i zwrócił się do Croftona.

- Oskarżasz mnie!

Ach, ten francuski temperament. Bardzo użyteczny.

- Moi! Un artiste! Un homme innocent! - Rękami elokwentnie podkreślał każde słowo. - Ty mnie oskarżasz, mnie, mnie! Uwolniono mnie z oskarżeń. Co uczciwy człowiek ma zrobić w tym przeklętym kraju, żeby mu dano spokój? Wtargnąłeś do mojego pokoju! Zniszczyłeś moją własność! Napadłeś na moją powszechnie szanowaną modelkę...

- Szanowaną? - zarechotał i, zataczając się, ruszył w stronę zawiniętej w koc kobiety.

Jean-Marie okręcił się i kopnął mężczyznę w krocze. Mężczyzna wrzasnął i upadł, zwijając się z bólu.

Tris nie mógł się pohamować, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

- Brawo!

Nie mając pewności, dokąd mógłby ich zaprowadzić następny cios, zwrócił się do Croftona.

- Mój kuzyn, Jean-Marie Bourreau, którego odwiedziłem w sprawach rodzinnych - dokonał prezentacji.

- Kuzyn? - wybuchnął Crofton.

- Kuzyn. Nieślubny syn mojego wuja. Proponuję, żebyś teraz się oddalił, Crofton, i zabrał ze sobą swoich pomagierów. A wychodząc, bądź łaskaw zapłacić szynkarzowi za wyrządzone szkody.

Crofton omiótł wzrokiem pokój.

- Nigdzie nie pójdę, dopóki się nie dowiem, co panna Mandeville tutaj robi z tą figurką. Mamy tylko jej słowo, że posążek pochodzi z londyńskiego domu jej ojca. Myślę, że cały zestaw rzeźb znajdował się w Stokeley Manor, a to oznacza, że ta figurka jest jedną z ukradzionych przez Le Corbeau. To zaś - rzekł z dużą pewnością siebie, patrząc Trisowi w oczy - oznacza, że pański kuzyn jest Le Corbeau, a panna Mandeville jest z nim w zmowie. Tris niemal słyszał tryby obracające się w głowie Croftona.

- Czyżbym się mylił, czy też wydaje mi się, że ta właśnie figurka szczególnie zainteresowała twoją słodką turecką hurysę, St. Raven?

Tris starał się nie okazać nic po sobie. Przykładając monokl do oka, badawczo obejrzał rzeźbę.

- Może się nadawać. Czy jest na sprzedaż, panno Mandeville? Cressida dygnęła. Tris miał nadzieję, że jej purpurowe policzki zostaną

uznane za coś zupełnie naturalnego w tej okropnej sytuacji.

- Oczywiście, wasza książęca mość. Przyjechałam, żeby ją zaoferować panu Bourreau, którego mi polecono jako kolekcjonera takich przedmiotów. Jak pan wie, lordzie Crofton, moja rodzina musi sprzedać wszystko, co nie jest niezbędne do życia - dodała z fałszywą słodyczą.

Była prawdziwą mistrzynią.

Jednak ta przeklęta sytuacja była gwoździem do ich trumny. Wszyscy ci ludzie, chociaż pijani, na pewno zapamiętają to spotkanie i będą o nim mówić. Jej obecność w gospodzie była niezręczna, ale nie rujnowała jej reputacji. Gdyby jednak ktokolwiek doszedł do wniosku, że Cressida jest podobna do hurysy St. Ravena, byłaby to klęska.

Tris zerknął na Croftona. Lord sprawiał wrażenie zakłopotanego. Nic dziwnego. Połączył w logiczny ciąg wydarzenia, które zdawały się wskazywać na niecne powiązania. Z drugiej strony jednak, kto uwierzy w nielegalne konszachty francuskiego rabusia, cnotliwej panny z prowincji i księcia? Zwłaszcza że młoda dama z prowincji była ucieleśnieniem przyzwoitości, w swoim nieatrakcyjnym stroju, schludnym kapelusiku i okularach na nosie.

Jean-Marie podszedł do Cressidy, wziął od niej statuetkę i zaczął ją obracać w rękach.

- Doskonały przykład świątynnej sztuki erotycznej z Kaszmiru, panno Mandeville, chociaż z żalem muszę stwierdzić, że nie jest rzadkością.

Tris był ciekaw, czy kuzyn w ogóle ma pojęcie, o czym mówi.

- Mogę ci za nią zaoferować nie więcej niż trzydzieści funtów. Szkoda, że nie ma dwóch.

- Było ich dziesięć, monsieur. Mamy trochę innych dzieł sztuki indyjskiej, ale, niestety, większość dostała się w ręce lorda Croftona.

- Interesuje mnie wyłącznie, proszę mi wybaczyć mademoiselle, sztuka erotyczna. - Oddał jej figurkę. - Proszę mi dać znać, jeśli będzie pani chciała ją sprzedać.

- Chciałbym pierwszy złożyć ofertę, panno Mandeville - odezwał się Tris. -Jak wspominał lord Crofton, mam na myśli kogoś, komu spodoba się ta rzeźba.

Jednak uwaga Trisa skierowana była głównie na Croftona. Człowiek, któremu pokrzyżowano plany, był niebezpieczny. A błysk wesołości w oczach Jeana-Marie bynajmniej nie poprawiał sytuacji.

Crofton wbił wzrok w Jeana-Marie.

- Nadal twierdzę, że jesteś Le Corbeau, żabojadzie, i że ostatniej nocy napadłeś na mój dom. Zanim się oddalę, przeszukam tę norę i nikt mnie nie powstrzyma.

Tris był zachwycony. Nadal będzie miał szansę stłuczenia Croftona na kwaśne jabłko.

- Zapomniałeś, Crofton, że monsieur Bourreau jest synem mojego wuja, pozostaje więc pod moją opieką.

- Pod opieką - prychnął Crofton. Twarz mu poczerwieniała. -Porozmawiajmy więc o opiece! Ta kobieta - palcem pokazał na Cressidę -wyglądająca tak przyzwoicie i cnotliwie, towarzyszyła ci w Stokeley Manor, odziana w sposób, który odpowiada jej charakterowi. Jest też wspólniczką Le Corbeau...

- Na pewno nie jestem! - krzyknęła Cressida. Tris ponownie uniósł rękę, skierował na nią swój monokl i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Cale szydercze niedowierzanie zawarł w słowach:

- Chyba oszalałeś, Crofton.

Crofton odwrócił się do swoich kompanów.

- Widzieliście hurysę St. Ravena! - ryknął. - To ona. To ona! Ta dziewczyna miała czelność odgrywać wobec mnie cnotkę. Nic dziwnego, że pozwoliła się porwać Le Corbeau. To wszystko było umówione!

- Bredzisz - stwierdził Tris.

- Hurysa St. Ravena? - odezwał się Pugh. - Gdzie? Mam na nią chrapkę. Tris powstrzymał się przed potraktowaniem Pugha tak, jak wcześniej Jean-

Marie potraktował innego z jego ludzi. Zamiast tego wskazał na Cressidę.

- Lord Crofton uważa, że ta oto panna Mandeville była ze mną na jego przyjęciu.

Pugh wbił wzrok w dziewczynę, po czym potrząsnął głową.

- Oszalał. Podejrzewałem to od pewnego czasu. Tamta hurysa była smakowitym kąskiem.

Tris dostrzegł jeszcze ciemniejsze rumieńce wykwitające na czerwonych policzkach Cressidy. Tak by chciał móc ją zapewnić, że to ona jest najsmakowitszym kąskiem, jaki mógł sobie wyobrazić.

Odwrócił się do Croftona.

- Ponieważ panna Mandeville zdaje się nie mieć żadnej męskiej opieki, a ty połączyłeś jej nazwisko z moim, do mnie należy stanięcie w obronie jej honoru. Czy mamy to dalej ciągnąć?

Sir Manley Bayne był na tyle trzeźwy, żeby złapać Croftona za ramię.

- Musiałeś się pomylić, Croffy. Pamiętam tamtą rozkoszną hurysę. Żadnego podobieństwa, Croffy, naprawdę. Popatrz na te loki, na okulary, na te zaciśnięte, wąskie wargi. Pamiętasz tę scenę z ogórkiem? Doprawdy, zastanów się.

Crofton się odwrócił, żeby spojrzeć na Trisa, który zobaczył w jego spojrzeniu czystą nienawiść. Nie mogła dosięgnąć księcia, ale Cressida...

Cressida, z tą swoją tęsknotą do spokojnego, konwencjonalnego, przyzwoitego Matlock. Tris wiedział, jak funkcjonowały małe miasteczka. Były gorsze niż Londyn. Samo podejrzenie skandalu mogło równać się z trądem. Osoba nim dotknięta już nigdy nie mogła zostać oczyszczona. Takich plotek nie można było zatrzymać nawet wystrzałem z pistoletu. Zwłaszcza plotek tak krwistych jak ta, z udziałem księcia i romantycznego rozbójnika. Zabicie Croftona nic by nie pomogło. Jej bezpieczeństwo zależało wyłącznie od tego, by nigdy nie powiązano w wiarygodny sposób panny Mandeville i zepsutego księcia St. Raven. Ukłonił się jej.

- Panno Mandeville, bardzo mi przykro, że pani nazwisko przypadkiem zostało związane z moim, w niesmacznym kontekście. Wątpię, żeby powtórzono to oszczerstwo, jednak gdyby doświadczyła pani jego skutków, proszę mnie poinformować, a ja się tym zajmę. Jeśli zaś chodzi o figurkę, to nadal mam chęć ją nabyć.

Napotkała jego spojrzenie. Z jej oczu odczytał, że dokonała takiej samej, gorzkiej analizy. Ale może była zbyt rozsądna, żeby kiedykolwiek pozwolić sobie na nadzieję.

- Monsieur Bourreau wycenił ją na trzydzieści funtów, wasza książęca mość.

- Proszę mi więc pozwolić oferować sobie pięćdziesiąt funtów, w charakterze rekompensaty za to spotkanie. Przyniesie pani rachunek do mojego domu w Londynie?

- Oczywiście, wasza książęca mość.

Wyciągnął notes i wypisał obietnicę zapłaty, którą podał Cressidzie, biorąc w zamian od niej figurkę. Nie miał pojęcia, czy była to rzeźba z klejnotami, czy też nie, ale na pewno w jego rękach będzie bezpieczniejsza.

Jeśli nie było w niej klejnotów, nadal stało przed nimi zadanie ich odszukania.

Nie potrafił pozbyć się cienia nadziei. Nadziei, że ta przygoda jeszcze się nie skończyła.

Zwrócił lodowate spojrzenie na Croftona i pozostałych napastników.

- Nie pojmuję, czemu ciągle jeszcze jesteście w tym pokoju.

Zaczęli wycofywać się z pomieszczenia. Nawet Crofton. Wyszedł za nimi, żeby się upewnić, czy oberżysta otrzymał zapłatę za zniszczenia. I w tym momencie zjawił się urzędnik miejski w towarzystwie zbrojnych.

Tris pozostawił Croftonowi wyjaśnienia, chociaż był świadomy tego, że za drobną łapówkę cała sprawa zostanie zatuszowana. Wicehrabia był niemal równie nietykalny jak książę.

Ale Crofton zawołał za nim:

- Jest tu jakiś podstęp, St. Raven, i klnę się na wszystko, że dojdę prawdy. Cierpliwość Trisa całkowicie się wyczerpała.

- Jeśli tylko jeszcze raz zwrócisz moją uwagę na siebie, Crofton, rozgniotę cię jak robaka.

Zabrzmiało to bardzo w stylu jego wuja, ale po raz pierwszy w życiu Tris nie miał nic przeciwko temu. Cieszył go widok pobladłego Croftona, którego przyjaciele pospiesznie odciągnęli. Choć z pewnością bardziej ucieszyłaby go możliwość połamania mu kości.

Gdy korytarz się opróżnił, Tris miał chwilę, żeby się uspokoić. Co prawda wygrali tę rundę, ale wojna nadal pozostawała nierozstrzygnięta. Crofton nie powtórzy więcej otwarcie swoich oskarżeń, ale inni na pewno będą rozpowiadać o dzisiejszym spotkaniu. Cressida nie uchroni się przed plotkami. Był pewien, że Crofton znajdzie inny sposób sączenia swojego jadu, który trudno będzie połączyć z nim bezpośrednio.

Powinien więc sam ubiec Croftona, pognać z powrotem do Londynu i puścić w obieg inną historyjkę. O kretyńskim zachowaniu Croftona w gospodzie i biednej pannie Mandeville, która została znieważona, gdy usiłowała zdobyć nieco grosza, żeby uratować rodzinę przed przytułkiem.

Wrócił do pokojów Jeana-Marie. W saloniku znalazł kuzyna i Cressidę pogrążonych w rozmowie. Tris miał nadzieję, że nie zdradziła za wiele Jeanowi-Marie, który mógł jej się wydać sprzymierzeńcem, choć w rzeczywistości był łajdakiem i szantażystą i nie należało mu dostarczać nowej broni.

- A twoja modelka? - zapytał.

- Ubiera się i niedługo odjeżdża. Pomyślałem, że potrzeba nam będzie trochę czasu i odrobiny prywatności.

- Niewątpliwie, ale nie ma powodu, żeby zatrzymywać pannę Mandeville. Muszę ją odwieźć do domu.

Cressida wbiła w niego wzrok.

- Nie może pan. Jak by to wyglądało?

- Ze jestem dżentelmenem - rzucił w odpowiedzi. - Co innego miałby zrobić książę St. Raven z zabłąkaną damą, którą poznał w gospodzie?

- Wsadzić ją do dyliżansu?

- Nie.

W ciszy, która zapadła, rozległo się pytanie Jeana-Marie:

- Hurysa z orgii?

Tris odwrócił się do niego.

- Nie.

Jego kuzyn pospiesznie uniósł rękę w przepraszającym geście.

- Oczywiście, że nie! To przecież niemożliwe.

- Poznałem pannę Mandeville dopiero teraz. Jean-Marie wzniósł oczy do nieba i wzruszył ramionami.

Tris miał świadomość, że wylewa się z niego zimna furia, ale nie był w stanie się powstrzymać. W końcu jednak przypomniał sobie o innych sprawach.

- To ty najechałeś na Croftona i okradłeś go?

- A czemuż by nie? - Jean-Marie przeszedł na francuski. - Usłyszałem o tym szalonym przyjęciu i pomyślałem sobie, że takie imprezy ciągną się przez kilka dni i że ostatni goście nie będą w stanie przeciwstawić się ani mnie, ani moim przyjaciołom. I rzeczywiście tak było. Niestety, goście mieli na sobie niewiele biżuterii, za to ile ciekawych przedmiotów znaleźliśmy w domu! Kilka figurek bardzo podobnych do tej, którą właśnie kupiłeś od panny Mandeville. Może mógłbyś mi to wyjaśnić?

Tris dostrzegł pułapkę i zaczął pospiesznie szukać wytłumaczenia, ale Cressida odezwała się pierwsza płynną francuszczyzną.

- To bardzo proste. Jak już się pewnie pan zorientował, mój ojciec przegrał niemal wszystko w karty na rzecz Croftona. Potem się dowiedziałam, że obrabował pan kogoś opuszczającego przyjęcie i zabrał jedną z rzeźb. Przyszło mi do głowy, żeby ją panu ukraść. Drobna część wszystkich, ale zawsze coś. Te przedmioty są pamiątkami mojego ojca z Indii.

- Ale skąd wiedziałaś, że jestem Le Corbeau? Przecież zostałem uniewinniony - łagodnie zapytał Jean-Marie.

Tu wtrącił się Tris.

- To ja wiedziałem i w przypływie głupoty przywiozłem ją ze sobą. Nie ma sensu kluczyć w tej sprawie. Teraz zależy nam jedynie na tym, żeby uniknąć skandalu. - Napotkał zuchwałe spojrzenie kuzyna. - Jeśli zgodzę się na twoje warunki, Le Corbeau przestanie grasować, a ty wrócisz do Francji i tam zostaniesz. Zgoda?

- Warunki? - zapytała Cressida, przenosząc wzrok z jednego na drugiego.

- Mój kuzyn stworzył sytuację, w której będzie mi... wygodniej podzielić się z nim częścią mojej fortuny.

- Nie mogę na to pozwolić!

- To nie ma nic wspólnego z tobą. Naprawdę, Cressido. To są sprawy poprzedzające twoją przygodę.

- To prawda - rzekł Jean-Marie. - Uznałem, że jako jedynemu synowi starego księcia coś mi przysługuje, zgodnie z fundamentalnym prawem i sprawiedliwością. Może nawet tytuł książęcy.

- Co? - Cressida wytrzeszczyła oczy. Tris wziął ją pod ramię.

- Sama mówiłaś, że nie możemy zwlekać. Później ci to wszystko wyjaśnię.

- Później? - powtórzyła słabym głosem.

- To okropne zdarzenie da mi przynajmniej pretekst, żeby cię odwiedzić. Muszę się osobiście upewnić, że doszłaś do siebie po tym ogromnym wstrząsie.

- Uważasz, że jestem zbyt spokojna? - warknęła. - Jeśli ci to sprawi przyjemność, to mogę zaraz zemdleć.

Jean-Marie się roześmiał.

- Kobieta z temperamentem! Powinieneś ją upolować dla siebie, kuzynie. Tris spojrzał na niego.

- Ach. Jaka szkoda...

Wargi Cressidy zaczynały zdradziecko drżeć, więc je przygryzła. Przypomniała sobie jednak obraźliwe uwagi kompanów Croftona o jej zaciśniętych, wąskich ustach. Zerwała z nosa okulary i wsadziła je do kieszeni, ale nie wpłynęło to na zmianę jej wyglądu, na jej nieatrakcyjne ubranie, przeciętną twarz czy kształt warg.

Bourreau uniósł wieko skrzyni i wyciągnął lewarek.

- Bardzo pomysłowa kradzież - zauważył, otwierając skrzynię. Zerknął na Cressidę. - Mam szczęście, że ci przeszkodzili i nie starczyło ci czasu, żeby wziąć więcej figurek.

A więc coś podejrzewał. A jej siły były na wyczerpaniu. Nie wiedziała, jak ma zareagować. Tris przysunął się bliżej i zajrzał do skrzyni.

- Cały komplet! Chciałbym kupić je wszystkie. Oczywiście całą zapłatę dostanie panna Mandeville.

- Chyba coś mi się należy za moją pracę, kuzynie. Cressida zanotowała moc spojrzenia, jakie Tris posłał Francuzowi.

- Fundamentalne prawo i sprawiedliwość? Bourreau wzruszył ramionami i uśmiechnął się do niej.

- Podaruję ci w prezencie cały komplet i resztę indyjskich skarbów, które zabrałem ze Stokeley Manor, panno Mandeville. Własność twojego ojca, jego sentymentalne pamiątki. To ze wszech miar słuszne, żeby do niego wróciły.

Cressida zaczęła się zastanawiać, jaka pułapka mogła się kryć w tym geście, ale nie pozostawało jej nic, jak tylko powiedzieć:

- Jest pan bardzo uprzejmy. Dziękuję.

Tris i jego kuzyn patrzyli na siebie. Rodzinne podobieństwo bardziej manifestowało się w ich zachowaniu niż w wyglądzie.

- Dostarczysz to wszystko do domu panny Mandeville?

- Klnę się na honor Francuza. Tris skinął głową.

- Potem możesz zajrzeć do mnie, żeby ustalić ostatnie szczegóły. Francuz skinął głową, z dziwnym wyrazem twarzy, jakby z żalem. Cressida nadal się martwiła, że w ten sposób Tris płacił za jej bezpieczeństwo, ale nie miała dość energii, żeby to rozważać. Pozwoliła mu się wyprowadzić z pokoju.

Jednak gdy znaleźli się na korytarzu, zatrzymała się.

- Tris... St. Raven. Naprawdę wolałabym wrócić do Londynu powozem podróżnym. Tak byłoby bezpieczniej, a ja nie mogę...

Nie mogę znieść długiego pożegnania - pomyślała, ale nie umiała powiedzieć tego na głos. Na moment zamknął oczy.

- Dobrze. Już wcześniej mnie przekonałaś, że będziesz bezpieczna. Odprowadził ją do zajazdu i kupił dla niej bilet. Można było odnieść wrażenie, że książę po prostu wypełnia swój obowiązek. Jednak wręczając jej bilet, zapytał cicho:

- A klejnoty?

Ogarnęło ją uczucie niekłamanej dumy.

- Są w mojej kieszeni. Wyciągnęłam je tuż przed tym, jak Crofton wtargnął do pokoju.

- Brawo, moja nieposkromiona panno Mandeville. Czy rozsądnie będzie, jeśli odwiedzę cię jutro? Bardzo bym chciał.

- Dlaczego nie?

- Mówiłaś, że twoja mama wie o tej wyprawie?

- O, tak. - Chociaż było to zaledwie tego ranka, miała wrażenie, jakby miało to miejsce wieki temu. - Nie sądzę, żeby chciała roztrzaskać na tobie stołek. Przecież będziemy z powrotem w domu przed zapadnięciem zmroku. -Nie widziała potrzeby poinformowania go, że wyznała matce dużo więcej. - A ja chciałabym poznać historię twojego kuzyna. Jesteś pewien... ?

- Całkowicie. Po dzisiejszych wydarzeniach nie wybuchnie żaden skandal. Dopilnuję tego.

- To ja się uparłam, żeby jechać - powiedziała.

- Nie mogliśmy przewidzieć interwencji Croftona. Gdyby nie to, wszystko przebiegłoby gładko.

W czasie rozmowy dostrzegła pożegnanie w jego spojrzeniu i poczuła je w swym sercu. Mogła jeszcze czekać na jego jutrzejszą wizytę, ale ta podróż dobiegła końca. O wiele za szybko rozległ się turkot zwiastujący nadjeżdżający dyliżans.

Tris musiał pragnąć ostatniego pocałunku równie rozpaczliwie jak ona, lecz któż mógł wiedzieć, kto ich obserwował?

Powóz wtoczył się na dziedziniec. Stajenni rzucili się, by zmienić konie. Cressida miała tylko chwilę, żeby spojrzeć na Trisa, a potem popędziła, by okazać bilet i móc zająć miejsce. Musiała odjechać nawet bez pomachania na pożegnanie.

Oto koniec podróży Cressidy Mandeville.

Nie znalazła smoków, węży i krokodyli, ale napotkała równie egzotyczne bestie - książąt, ladacznice i rozbójników. I gdzieś pomiędzy nimi znalazła i straciła największy skarb.

Jean-Marie stał pogrążony w myślach, obserwując z okna najpierw odjazd zatłoczonego dyliżansu, a potem swojego kuzyna, powożącego wspaniałym powozem ciągniętym przez parę pięknych koni.

W ten sposób cała przygoda się skończyła i wydawało się, że osiągnął wszystko, co chciał - wypełnił obietnicę, którą dał matce, i zdobył środki do życia jak dżentelmen, artysta, we Francji. Miał do tego prawo. Ojciec obiecywał o wiele więcej.

A jednak czuł niepokój. Spodziewał się, że będzie nienawidził swojego kuzyna, tymczasem spotkał człowieka, którego mógłby bardzo polubić. Wzruszył ramionami. Jakoś rozwiąże tę sprawę, ale na pewno nie za cenę swoich potrzeb.

Odwrócił się od okna i przystąpił do wykończania pracy na sztalugach. Miał kilka zamówień do skończenia, same eleganckie portrety. Potem czekał go Londyn i uporządkowanie spraw z kuzynem. A w końcu, dzięki Bogu, statek do Francji, gdzie przy grobie matki będzie mógł powiedzieć, że kazał zapłacić za wszystko księciu St. Raven.

Francja, gdzie mógł powrócić do cywilizowanego życia.

Nigdy nie potrafił zrozumieć, czemu Napoleon chciał zająć Anglię.

Właśnie skończył pracę, gdy drzwi uchyliły się i do pokoju weszła kobieta. Miała na sobie elegancką niebieską suknię. Ale rozpoznał ją od razu.

Ukłonił się.

- Madame Coop. Zamknęła za sobą drzwi.

- Pan mi coś ukradł.

Był podwójnie mile zaskoczony, samą osobą gościa i faktem, że dama mówiła przyzwoicie po francusku.

- Doprawdy?

Głęboki błękit stroju podkreślał kolor jej pięknych, mądrych oczu.

- Jeśli tak było, może pan liczyć na szczodrą zapłatę za zwrot skradzionej rzeczy...

Powoli, wystudiowanym ruchem, oblizała językiem wargi, które niewątpliwie były pomalowane, ale tak subtelnie, że nadal wyglądała jak dama.

Jean-Marie westchnął i podszedł do niej.

- Madame, ceniłbym sobie twoją zapłatę bardziej niż złoto i rubiny. Ale niestety, obawiam się, że nie mam nic do sprzedania.

Uniosła pytająco brwi.

- Nie.

- Ma pani przed sobą głupca. W przypływie szaleństwa właśnie przed chwilą oddałem figurkę jej prawowitym właścicielom.

- To ja jestem prawowitym właścicielem tej rzeźby.

- Niestety nie. Jest nim pewien dżentelmen o nazwisku Mandeville. Zdumiona, zmarszczyła czoło.

- Ten nabab, który stracił wszystko grając z Croftonem? Co cię do tego skłoniło? Jeśli figurki należały do kogoś, to do Croftona. - Odwróciła się i nerwowo zaczęła krążyć po małym pokoju.

- Niech cię diabli wezmą, panie, nie miałeś prawa tego robić. Ta figurka była moja!

- Jakie znaczenie ma ona dla ciebie, piękna pani? Statuetka warta jest może ze trzydzieści funtów. Chociaż chyba bardzo wiele osób jej pragnie... - dodał, nagle zamyślony. Spojrzała na niego.

- Co? Kto?

Jean-Marie zastanowił się, czy nie ściągnie jakiegoś zagrożenia na kuzyna i interesującą pannę Mandeville, ale był beztroski z natury.

- Książę St. Raven był tutaj. Też chciał dostać figurkę. Mówił, że dla swojej hurysy. Umówił się, że ją odkupi od Mandeville'ow.

- Przeklęty drań, wykiwał mnie! - Ale po chwili wzruszyła ramionami, z krzywym uśmiechem. - Cóż, wygląda na to, że zupełnie niepotrzebnie zrywałam się o świcie z łóżka i jechałam taki szmat drogi.

- Niepotrzebnie? - Jean-Marie podszedł bliżej i wziął ją za rękę. - Ja też mam łóżko, piękna pani, na wypadek gdybyś chciała z niego skorzystać.

Spojrzała na niego jak księżna patrząca na wieśniaka.

- Nie sądzę, żeby było cię na mnie stać, monsieur. Pociągnął ją za rękę.

- Może moglibyśmy omówić tę kwestię, madame. W łóżku. Opierała się.

- Nie ubijam w ten sposób interesów. Jednak nie wyrwała ręki i patrzyła na niego z rozbawieniem, zainteresowaniem, a może nawet z podnieceniem. Wzrastał w towarzystwie prostytutek i wiedział, że we właściwym czasie wiele z nich pozwalało sobie na prawdziwą przyjemność.

- Może więc nie chodzi o interes. Nie jestem tak do końca rozbójnikiem, moja śliczna Mirando. A ty z pewnością nie jesteś dziwką. Czy nie możemy czasami postępować tak jak chcemy, nie myśląc o handlu?

Podniósł ręce i ściągnął jej z głowy uroczy, elegancki kapelusik.
















































Rozdział 26



Gdy Cressida zjawiła się przed domem w wynajętym powozie, jej matka otworzyła jej drzwi z ogromnym niepokojem w oczach. Cressida padła matce w ramiona.

- Udało się! - zawołała, głęboko ukrywając nieprzyjemne aspekty eskapady. - Mam je.

Oswobodziła się z objęć i poprowadziła ją do swojej sypialni. Zamknęła drzwi, pogrzebała w kieszeni, wyciągnęła garść pełną połyskujących klejnotów i przesypała je do rąk matki.

Kobieta spojrzała na precjoza.

- Tak niewiele ich, ale są takie piękne... na pewno jest ich tu dość, żeby utrzymać dom w Matlock. - Uniosła wzrok. - A ty, kochanie?

Cressida uśmiechnęła się najradośniej, jak umiała.

- Sama widzisz, że wróciłam do domu i nic mi się nie stało. - Ale mówiła te słowa odwrócona plecami, zajęta zdejmowaniem brzydkiego kapelusika i czepeczka ze sztucznymi lokami. - I tak jest najlepiej, mamo. Nie jest mną zainteresowany. Nie we właściwy sposób.

Oszukiwała, ale było to kłamstwo, w które musiała wierzyć.

- Książę chciałby wpaść tutaj jutro rano, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Chce się upewnić, że u mnie wszystko w porządku, i wyjaśnić jedną sprawę.

Przez chwilę matka patrzyła na nią bez słowa, po czym przeniosła wzrok na klejnoty.

- Chyba nie mogę mieć nic przeciwko jego wizycie, prawda?

- Książę dopilnował też, żeby wiele indyjskich ozdób ze Stokeley wróciło do taty.

- W jaki sposób?

- To długa historia...

Jednak zrelacjonowanie wydarzeń w Hatfield zabrało jej bardzo niewiele czasu.

- Oj, ludzie będą gadać - zmartwiła się matka.

- Gadać? O czym? - W jaki sposób mama odgadła jej udział w orgii w roli hurysy?

- O tym, że byłaś tam bez przyzwoitki i miałaś kontakt z pijanymi mężczyznami. To dość niefortunne, kochanie.

Kiedyś ona sama biadałaby nad tym, ale teraz te wydarzenia wydawały jej się nic nieznaczące.

- Nie sądzę, żeby to zrujnowało moją opinię, mamo.

- To prawda. Zresztą nikt nie musi wiedzieć, że część drogi odbyłaś z księciem. To było niemądre, kochanie, i nigdy nie powinnam była na to pozwolić. Któż może przewidzieć, co by się stało, gdyby mieszkańcy Matlock dowiedzieli się o tym.

To prawda, prawda.

- Wiem, mamo. Ale nie martw się. Skończyłam już z szalonym zachowaniem.

Matka ją uściskała.

- Wiedziałam, że mogę zaufać twojemu zdrowemu rozsądkowi. Chodź teraz ze mną, zobaczymy, jakie wrażenie zrobi na twoim biednym ojcu widok jego skarbów.

Cressida podążyła za matką korytarzem w stronę pokoju rodziców. Nie potrafiła przestać myśleć o tym, że to właśnie jej „biedny ojciec" był autorem ich wszystkich problemów. Jednak z drugiej strony, to przez ojca rozpoczęły się jej przygody. Trudno jej było sobie teraz wyobrazić, że mogła powrócić do Matlock, znając Trisa jedynie jako księcia St. Raven widywanego z daleka na salonach.

Leżący bezwładnie na łóżku sir Arthur był w takim samym stanie jak wcześniej. Patrzył pustym, dziwnie nieobecnym wzrokiem.

- Spójrz, kochanie, przyszła Cressida z czymś, co należało do ciebie. Twoje klejnoty - zawołała matka.

Żadnej reakcji.

Kobieta ujęła wiotką rękę męża i zacisnęła mu dłoń na kamieniach. Czyżby brwi mu zadrgały?

Cressida przysiadła na brzegu łóżka i próbowała znaleźć właściwe słowa.

- Zabrałam je Croftonowi, tato. Pomogło mi paru dżentelmenów. Odzyskaliśmy wszystkie figurki i większość drobnych przedmiotów ze Stokeley. Obawiam się, że bez posągu Buddy z brązu, który trudno byłoby wieźć, jadąc konno.

Czyżby ten delikatny ruch warg był cieniem uśmiechu?

Co jeszcze powiedzieć? Na pewno chciałby usłyszeć o klęsce Croftona.

- Crofton byt wściekły. Kipiał ze złości. Myślałam, że padnie na ziemię i zacznie toczyć pianę z ust! I - było to niebezpieczne, ale konieczne - jednym z dżentelmenów, którzy mi pomagali, był książę St. Raven. Samym spojrzeniem zmiażdżył Croftona.

- Crofton...

Słowo zabrzmiało chropawo, jakby wydobywało się z zaschniętego gardła. Ale było to słowo. Ojciec Cressidy zamrugał. Powoli obrócił głowę i spojrzał na Cressidę, a potem na jej matkę.

- Louisa?

- Tak, kochany - odparła zapłakana kobieta. - Zobacz, tutaj są klejnoty. Chyba ich wystarczy, żeby nam zapewnić godziwe życie?

Ojciec zaczął się trząść. Może po prostu życie wracało mu w kończyny.

- Dzięki Bogu, dzięki Bogu. Och, Louiso, kochanie, byłem takim głupcem. Matka Cressidy wzięła go w objęcia.

- Wiem, kochany. I jeśli jeszcze kiedyś będziesz taki głupi, roztrzaskam ci krzesło na głowie! Wiem, że uciekłeś w ten stan, żebym nie mogła zasypywać cię pełnymi gniewu słowami, które kłębiły mi się w głowie...

Cressida zagryzła usta i cicho wyszła z pokoju. Rodzice chyba nic nie zauważyli. Była poruszona, ale jednocześnie zdumiona tak ogromną wyrozumiałością matki. Cóż, być może jej ojciec nigdy się nie zmieni, a przysięga małżeńska zawierała słowa „na dobre i na złe". To z kolei przywołało jej na myśl Trisa, który sugerował, że jej ojciec był uzależniony od przygody, od ryzyka i całe życie organizował sobie tak, żeby mieć nadmiar silnych wrażeń. Powiadają, że najlepszym łapaczem złodziei jest złodziej. Czyżby Tris rozpoznał charakter podobny do własnego? Był to kolejny powód, żeby usunąć go ze swoich myśli. Nie przypominała matki i nigdy nie mogłaby tolerować takiego okropnego zachowania, zwłaszcza gdyby miało to związek z innymi kobietami!

Jednak charakter matki sprawiał, że Cressida nie mogła na nią liczyć. Zawsze ulegnie namowom męża.

Zmierzając energicznym krokiem do swojego pokoju, dziewczyna pomyślała o funduszu powierniczym. Nie wiedziała dokładnie, jak to działa, ale słyszała, że gdy fundusz zostanie ustanowiony dla kobiety, tylko ona ma prawo nim zarządzać. Ani mąż, ani ojciec nie mogą z niego korzystać.

I klejnoty. Tym razem przyjmie od ojca tyle biżuterii, ile tylko będzie mógł jej dać. Już nigdy więcej nie będzie zmuszona do desperackich kroków, rozpaczliwych podróży do egzotycznych krajów. Wracała do Matlock i zdrowego rozsądku na całą resztę życia.

Tris zjawił się w domu, marząc o prywatności. Ponieważ nie zabrał żadnego służącego, sam musiał pojechać do stajni, i wszedł do domu kuchennym wejściem. Służba była do tego przyzwyczajona, ale wiele kosztowało go prezentowanie beztroskiego uśmiechu.

Dotarł do holu, gdy usłyszał kołatanie do drzwi. Kamerdyner pospieszył je otworzyć, zanim Tris zdołał go powstrzymać. W drzwiach ukazała się postać jego najstarszej kuzynki Cornelii, hrabiny Tremaine. Zawsze była przyciężka i jakby skwaszona, a teraz, po czterdziestce, na jej twarzy pojawiły się jeszcze wąsiki i podwójny podbródek.

Kamerdyner usiłował coś powiedzieć, ale Cornelia przemaszerowała przed nim, z własnym lokajem i pokojówką.

- St. Raven, muszę z tobą porozmawiać.

Miał ochotę wyrzucić ją za drzwi, lecz jego pozycja wymagała chociaż minimum uprzejmości wobec krewnych.

- Naturalnie, kuzynko. Chodźmy do saloniku. - Udało mu się nawet obdarzyć uśmiechem nieszczęsnego lokaja. - Ryszardzie, herbatę proszę.

Nie zmieni! wystroju saloniku od czasów zamieszkiwania tu wuja, co zdawało się zyskać aprobatę kuzynki. Kiedy jednak opadła na sofę, wyrzuciła z siebie:

- Potrzebna ci żona. Rozejrzał się.

- Do ścierania kurzu?

- Do spłodzenia potomków.

Nie umiał się powstrzymać, by nie powiedzieć:

- To nie jest niezbędne, kuzynko.

Był idiotą, sądząc, że uda mu się ją zdenerwować.

- Potrzebny ci dziedzic. Nie masz rodziców ani opiekuna, więc do mnie należy przypomnienie ci o obowiązkach wobec rodowego nazwiska.

Zacisnął szczęki.

- Kuzynko Cornelio, to nie jest dobry moment...

- Masz kaca, tak? Pewnie nigdy się nie zdarza, żebyś go nie miał.

- Ależ skąd - rzucił, po czym zaczął się tłumaczyć. Na szczęście zjawiła się herbata.

Wszystkie jego kuzynki, poza najmłodszą Clarettą, były starsze od niego i powychodziły za mąż, zanim przeniósł się do Mount St. Raven. Ledwo je znał, jednak wszystkie, a w szczególności Cornelia, uważały, że mają prawo mu dyktować, co powinien robić.

Zignorował herbatę, którą nalała dla niego do filiżanki.

- Doskonale zdaję sobie sprawę z moich powinności, kuzynko, wliczając w to obowiązek zapełnienia dziecięcego pokoju. Jednak dopiero od paru miesięcy jestem w Anglii.

- Spędziłeś tu sezon balowy, poznałeś wszystkie panny na wydaniu. Po co zwlekać?

Nie był na tyle głupi, żeby mówić o miłości. Przecież Cornelia wyszła za mąż za wyjątkowo niesympatycznego człowieka, niewątpliwie dla jego pozycji i jednego z najstarszych tytułów arystokratycznych w Anglii.

- Małżeństwa nie należy zawierać w pośpiechu.

- Nonsens. Myślisz, że małżeństwo postawi tamę twoim rozrywkom. Wybierz odpowiednią dziewczynę, która będzie przymykać oczy na twoje dzikie przyjęcia w Nun's Chase i twoje kochanki.

- Nie mam nawet jednej kochanki.

- To nie problem. Znajdź sobie jakąś, ożeń się i ustatkuj. Wizja ustatkowania się wydała mu się śmieszna, ale szybko go przygnębiła. Takie zwyczaje obowiązywały w ich świecie i bez wątpienia tak będzie wyglądała jego przyszłość. Lecz w tej chwili nie miał czasu na rozważania.

Chyba żeby Cressida...

Nie. Kiedyś rozważał ten pomysł, ale teraz już nie. Nie mógłby wciągnąć dziewczyny w niezbyt honorowy układ.

- No i co masz mi do powiedzenia? - zażądała odpowiedzi kuzynka. Podjął nagłą decyzję.

- Ze ożenię się przed końcem tego roku. Znam swoje obowiązki, ale może jestem nieco zepsuty.

Skinęła głową, aż piórko przy jej kasztanowym zawoju na głowie poruszyło się, przywodząc Trisowi na myśl sułtanów i rozbójników.

- Polecam ci córkę Swinamerów. Jest wystarczająco urodziwa i będzie się zachowywać dokładnie tak, jak powinna. Jej matka jest moją przyjaciółką i wychowała ją właściwie. Dzisiaj tyle dziewcząt ma zwariowane pomysły i urządza sceny, gdy ich mężowie nie siedzą przy kominku każdej nocy.

Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wstać.

- Pomyślę o tym - rzekł.

- Zorganizuję w domu przyjęcie i zaproszę Swinamerów. Kiedy będziesz wolny? W następny weekend?

- Za tydzień jestem zajęły.

- Odwołaj to. Zaproszę...

- Nie. Nie dam się do niczego zmusić, kuzynko. Spojrzała na niego krzywo. Wyglądała przy tym niepokojąco podobnie do buldoga.

- Uparty jesteś. Szkoda, że nie wychowałeś się w Mount St. Raven. Wybito by ci upór z głowy.

- Wątpię. - Ujął ją pod rękę i poprowadził w stronę drzwi. - Dam ci znać, jaki termin będzie dla mnie dogodny, kuzynko.

Przy drzwiach przystanęła.

- Nie zapomnę o tym.

- Ani ja.

Tris otworzył drzwi i zręcznie popchnął ją w ręce jej służących.

- Dziękuję za twoją troskę, kuzynko. Upewnił się, że sobie poszła, po czym schronił się w zaciszu swego pokoju. Opadł na fotel i złapał się za głowę.

Co takiego uczynił, że jego życie zamieniło się w piekło?

Był fatalistą. Otrzymał tę lekcję za młodu, kiedy pewnego słonecznego dnia jego rodzice zginęli. Zycie było niepewne. Trzeba było żyć chwilą. Łapać kruchą radość.

Odepchnął od siebie myśli o tym, że jego jedyni krewni odrzucili go, i był wdzięczny losowi za Peckworthów, którzy wypełnili tę pustkę. Nigdy nie spodziewał się po żonie niczego więcej, poza dobrymi manierami i gromadką zdrowych dzieci, w tym paru chłopców.

Jednak w ciągu ostatnich dni od czasu do czasu widział inną możliwość. Małżeństwo z kobietą przyjacielem, bratnią duszą, wspólnikiem w radościach i przygodach. Tyle że tak nie mógł postąpić. Byłoby ogromną nieuczciwością wobec Cressidy obsadzenie jej w roli, do której była kompletnie nieprzygotowana. Cornelia zjadłaby ją na śniadanie.

Wstał i nalał sobie brandy. To książę St. Raven musi się ożenić, a nie biedny romantyk, Tris Tregallows.

Utkwił wzrok w bursztynowym trunku. Był fatalistą. Tylko śmierć mogłaby go uchronić przed książęcymi obowiązkami, ale samobójstwo wydawało mu się zbyt drastycznym rozwiązaniem.

Dostosowywał się więc do swoich obowiązków, a to oznaczało również małżeństwo. Czy hołubił nadzieję, że jego związek będzie podobny do tego, który łączył jego rodziców? Upił łyk, pozwalając, żeby ciepło i aromat alkoholu przedostały się z języka do mózgu.

Głupota. Zresztą, co mógł wiedzieć dwunastolatek? Przez większość czasu mogli walczyć ze sobą, a wobec niego udawać harmonię.

Słysząc otwierające się drzwi, odwrócił się, by przegonić intruza. Ale był to Cary, który mógł wchodzić, kiedy chciał.

I który znał go dobrze.

- Przepraszam.

Odwrócił się, żeby odejść, ale Tris poprosił:

- Nie, zostań. Brandy?

- Dziękuję. - Cary podszedł bliżej. - Nie poszło najlepiej?

- Udało się wyśmienicie. Panna Mandeville ma swoje drogie kamienie. A na dodatek odzyskała wszystkie pozostałe figurki oraz inne indyjskie bibeloty ze Stokeley.

- Ale...? - zapytał Cary.

Tris roześmiał się i pokrótce zrelacjonował przyjacielowi przebieg wydarzeń.

- O Boże! Czy Crofton będzie o tym rozpowiadał?

- Nie bezpośrednio. Ale na pewno rozpuści plotki. Nie bardzo wiem, jak go powstrzymać, nie zabijając go.

- Może wyzwać go na pojedynek?

- Zabicie go w pojedynku wpakowałoby mnie w tarapaty, ani nie przysłużyłoby się sprawie. Jeśli nie spotwarzy bezpośrednio Cressidy, wszyscy będą uważać, że chodzi o jakieś niejasne sprawy. Fatalnie. Przynajmniej udało mi się uzyskać prawo do obrony jej reputacji, co powinno go nieco pohamować. Teraz musimy się zająć rozpowszechnieniem prawdziwego przebiegu wydarzeń, zanim jego kolesie zaczną plotkować.

- Prawdziwego?

- Ta ponura panna Mandeville, córka nababa, który stracił fortunę, grając w karty, próbowała sprzedać drobiazgi będące własnością ojca, kiedy Crofton i jego pijani kompani wtargnęli do środka i wprawili ją w zakłopotanie.

- Ach. Bardzo dobrze.

- Nie szkodzi też wspomnieć, ale delikatnie, o dużej zręczności Croftona przy grze w karty.

Oczy Cary'ego zabłysły. Uniósł w toaście szklaneczkę z brandy.

- Naprawdę bardzo dobrze. Idziemy teraz?

- Tak. - Tris odstawił swoją szklaneczkę i dodał:

- Czego możemy się spodziewać po małżeństwie? Związek mojego wuja był zimny, a małżeństwo Arranów jest po prostu praktycznym rozwiązaniem.

Cary dopił swoją brandy.

- Moi rodzice wydają się zadowoleni. Moja siostra patrzy na swojego męża, jakby promienie słoneczne świeciły mu z tyłka.

- A jak on patrzy na nią? Cary się skrzywił.

- Jakby słoneczny blask bił z innych rejonów jej ciała. Ale są małżeństwem dopiero od roku.

- Młodzi małżonkowie często popadają w ogromny zachwyt, ale czy ten zachwyt utrzymuje się na dłużej? Czy wyświadczyłem przysługę Anne Peckworth, pomagając jej w pospiesznym zawarciu związku?

- Prawdopodobnie nie, ale przynajmniej będzie miała krótki okres zachwytu.

Tris na chwilę przyłożył dłonie do głowy.

- Obiecałem kuzynce Cornelii, że się ożenię przed końcem roku.

- Dlaczego, na miłość boską?

- Może właśnie bez miłości boskiej. - Wzruszył ramionami. - Przerwie to tę bezsensowną szarpaninę.

- Bo panna Mandeville jest poza zasięgiem. Tris starał się nie okazać niczego po sobie.

- To byłby błąd. - Wyjął szklaneczkę z dłoni Cary'ego. - Jednak teraz ruszajmy do klubów, żeby zapewnić jej bezpieczeństwo.

Ale czy Cressida znajdzie męża, który potrafi docenić jej nieposkromioną naturę, który potrafi igrać z nią w łóżku, wymyślając nowe zabawy?

Nie, skończy jako poczciwa żona jakiegoś nudnego mężczyzny, niepozornie ubrana, tak jak dzisiaj, robiąca i mówiąca to, co wypada, i poświęcająca się pomaganiu biedocie.

Szczęśliwi biedacy.

Przy drzwiach się zatrzymał.

- O Boże, to ci Minnow.

- Kto?

- Drobne rybki, które wpadły w moją sieć. Pike zajmie się nimi.

- Co?

Widząc zmartwioną minę Cary'ego, Tris się roześmiał.

- Jeszcze się nie kwalifikuję do szpitala dla wariatów. A przynajmniej nie do końca. Chodźmy.

Lecz idąc po schodach, pomyślał, że powinien coś zrobić z Minnowami. Na odległość. Nie mógł przecież bez przerwy na nich wpadać i przypominać sobie o nich.

- Naprawdę obiecałeś się ożenić przed końcem roku? - zapytał Cary, kiedy czekali na swoje kapelusze, rękawiczki i laski.

- Dlaczego nie? Myślę, że uczynię Phoebe Swinamer szalenie szczęśliwą. Jeśli coś musi zostać zrobione, to najlepiej wykonać to jak najszybciej.

- Ale czy możesz tak powiedzieć o małżeństwie? Problem polega na tym, że małżeństwo trwa i trwa, i trwa...

- I w rezultacie na świecie pojawi się wielu małych Tregallowsów, co jest celem całego przedsięwzięcia.

Cary się rozejrzał, po czym rzekł cichym głosem:

- Chyba sam mówiłeś, że jest porcelanową laleczką o niewielkim rozumie, pozbawioną serca?

Tris się uśmiechnął.

- I dlatego jest idealna. Nie będzie się przejmować, gdy większość czasu będę spędzać gdzie indziej, z innymi. Podczas jednego z balów poinformowała mnie, że prawdziwa dama powinna być ślepa na zachowanie męża poza domem i żyć po to, żeby spełniać jego życzenia. Czego jeszcze może pragnąć mężczyzna?

- Może żony, a nie niewolnicy?

W tym momencie podszedł lokaj. Tris wziął od niego swoje rzeczy.

- Bardzo śmieszne - rzucił i wyszedł na dwór.













Rozdział 27



Następnego dnia rano Cressida obudziła się z postanowieniem zajęcia się praktyczną stroną swojej przyszłości. Jak szybko mogą się przenieść do

Matlock?

Jej ojciec wyszedł z apatii. Był słaby fizycznie i skłonny do płaczu nad swoją głupotą. Cressida nie podejrzewała, żeby te łzy były fałszywe, ale nie sądziła też, żeby naprawdę wyrażały żal. Z błyskiem w oczach zaczynał już mówić o sposobach zdobycia nowej fortuny.

Tak, wracał do siebie, a to oznaczało, że niedługo zażyczy sobie pełnego wyjaśnienia, w jaki sposób klejnoty powróciły do domu. Powinna szybko coś wymyślić. Matka zgodziła się zachować prawdę o jej nieobecności w tajemnicy, więc nie powinno być trudno.

Gdyby tylko się dało, chciała pominąć rolę Trisa w całej sprawie. Jej ojciec zawsze marzył o wspaniałym mężu dla niej. Bóg jedyny wie, co mógłby zrobić, gdyby doszedł do wniosku, że może zmusić księcia do poślubienia jej.

Usiadła, prostując się gwałtownie. Tris obiecał, że dziś ją odwiedzi! Niemal marzyła, żeby tego nie zrobił.

Zegar wskazywał dziewiątą. Minie jeszcze wiele godzin, zanim nadejdzie pora odpowiednia do odwiedzin. Czas zacząć się szykować, by nie wprawić w zakłopotanie ani jego, ani siebie.

Wiedziała, że jego wczorajsze zachowanie było grą mającą wywrzeć określone wrażenie na tamtych okropnych typach. Lecz wspomnienie tamtej sceny było bolesne. Tamci ludzie wierzyli, że nie jest kobietą, jaką mógłby się zainteresować książę St. Raven. Była konwencjonalna, przyzwoita, zawsze zachowywała się stosownie. Miała za sobą nieprzyzwoite doświadczenia, ale nie rozsmakowała się w nich.

Przerwała rozważania. Tris był podobny do jej ojca - przerażająco czarującego, ale uzależnionego od przygody. Gdyby miał wybierać, wybrałby nie ją, ale awanturnicze życie. Ona zaś różniła się od matki i nie zniosłaby tego ze spokojem.

Ból był krótki, przenikliwy. Małżeństwo z kimś takim jak Tris oznaczałoby ból na całe życie.

Otoczyła ramionami kolana i oparła o nie brodę. Podczas sezonu widziała niejedną chłodną parę małżonków, których niemal nie widywano razem. Mąż miał kochanki, a kiedy żona urodziła dwóch zdrowych chłopców, mających szansę przeżycia, sama brała sobie kochanków.

Dyskretnie, zawsze bardzo dyskretnie, ale powszechnie o tym wiedziano. W domach, w których odbywały się bale, mąż i żona dostawali oddzielne pokoje, a ich kochanków, jeśli byli obecni na przyjęciu, umieszczano w pobliżu.

Noc namiętności uczyniła Cressidę bardziej wyrozumiałą wobec niewiernych żon, ale i tak zdrada budziła jej niesmak. Kiedy wyjdzie za mąż, będzie wierna i będzie oczekiwała wierności od męża. A Tris na pewno uznałby to za śmieszny pomysł.

Wygramoliła się z łóżka, żeby przemyć twarz zimną wodą.

Wciągając pończochy, uświadomiła sobie, że kiedy rozejdzie się wieść o odzyskaniu zdrowia przez ojca, zaczną ich odwiedzać jego koledzy z Londynu. Muszą wynająć więcej służby. I trzeba powiedzieć kucharzowi, żeby przygotował ciasta i inne delikatesy.

Nakładając lekki gorsecik, pomyślała, że w gruncie rzeczy należałoby spieniężyć chociaż jeden drogocenny kamień, żeby pokryć najpilniejsze potrzeby. Ciekawa była, ile są naprawdę warte. Koniecznie musiała się tego dowiedzieć, bo może te klejnoty do końca życia będą jedynym źródłem ich utrzymania.

Sznurowała właśnie przód gorsetu, kiedy się zorientowała, że ubiera się zgodnie z modą obowiązującą w Matlock. Może powinna zadzwonić na Sally i włożyć sukienkę z Londynu? Nie. Lepiej pożegnać się z Trisem w ten sposób. Tak będzie mu łatwiej.

Wyglądałbym na podłego męża, który sam nosi się bogato, a żonę ubiera jak służącą.

Wybrała jasnozieloną suknię w beżowe prążki obszytą wąską, białą koronką. Przypomniała sobie, że bardzo jej się podobała, gdy zamawiała ją wiosną ubiegłego roku, teraz jednak widziała, że kreacja jest skromna i nudna.

Zresztą twój strój i kapelusz już z daleka sygnalizują niedostatek pieniędzy.

Wzruszyła ramionami, włożyła suknię i zaczęła ją zapinać z przodu.

Tris, rozpinający tył jej sukni...

Rozpuściła włosy i przepisane sto razy przeciągnęła po nich szczotką, wypierając, wypierając, wypierając wspomnienie Trisa szczotkującego jej włosy. Potem zaplotła warkocz i upięła go na czubku głowy. Nie na karku.

Mocno zacisnęła oczy, jakby mogło to zniszczyć te żywe wspomnienia. Jeśli tak będzie dalej, będzie zmuszona obciąć włosy!

Na głowę nałożyła czepeczek ze sztucznymi lokami i zawiązała go pod brodą, myśląc przy tym, że jedyną korzyścią wynikającą z powrotu do Matlock będzie to, że już niedługo skończy z tym idiotyzmem.

Zamarła z uniesionymi rękami. Może nie.

Czy sztuczne loki nie będą istotnym elementem jej przebrania? Jeśli spotkałaby któregoś z dżentelmenów, biorących udział w orgii, gdyby pojawiły się jakieś plotki, jakieś spekulacje, czy jej pozbawiona loków twarz nie przypominałaby zanadto oblicza Roksolany? Przyjrzała się sobie badawczo. W lokach, bez przyciemnionych brwi i uróżowanych ust na pewno wyglądała inaczej. Kolor sukni nie pasował do jej urody, czego wcześniej nie zauważyła. Wzięła okulary i wsadziła je na nos, ściągając usta jak pani Wemworthy...

Och, nie myśleć o tym!

Jednak każdy się roześmieje na samą myśl o tym, że ta kobieta w lustrze mogłaby być bezwstydną hurysą z orgii u Croftona. Prawdę mówiąc, jej samej trudno było w to uwierzyć.

Siedziała z ojcem i właśnie kończyła starannie przygotowaną wersję wydarzeń w Hatfield, gdy nadeszła przejęta Sally, by powiedzieć, iż na dole czeka książę St. Raven i pyta, czy może się z nią widzieć.

Wstała, modląc się w duchu, żeby nikt nie dostrzegł, jak szaleńczo bije jej serce.

- Powiedz mu, że już idę, Sally. I poinformuj moją mamę.

Matka była w kuchni, gdzie pomagała przygotować poczęstunek na tę wizytę oraz na spodziewane odwiedziny przyjaciół ojca. Ojciec nie leżał już w łóżku, lecz siedział na krześle. Nadal jednak był bardzo osłabiony.

- Chcesz z nim porozmawiać, tato?

- Nie, nie. O ile pamiętam, był z niego dziki młokos. Ale wydaje się, że w Hatfield zachowywał się właściwie.

- Tak, i musimy mu podziękować.

Coś w wyrazie twarzy ojca sprawiło, że się spięła. Ale ojciec wziął jeden kamień ze stosu klejnotów, który miał na kolanach, rubin wielki jak jajko drozda.

- Wiesz, ile to jest warte, Cressy?

- Mam nadzieję, że wystarczająco.

Obracał w palcach skrzący się w słońcu klejnot.

- Wystarczająco na co? Dobrze sprzedany może przynieść ponad dziesięć tysięcy funtów.

Cressida gwałtownie wciągnęła powietrze.

- Ale jest dziesięć takich klejnotów!

- Jeśli zechcesz, parę takich kamyków może ci kupić księcia. Wiem, że St. Raven potrzebuje pieniędzy. Jego wuj wycisnął z majątku wszystko, co się dało, i źle zarządzał włościami. - Spojrzał na nią. - Chcesz go?

Miała ochotę roześmiać się jak szalona, ale jej ojciec nie wiedział, jak piekielnie kusząca jest jego propozycja.

- Nie, tato - odparła najspokojniej i najbardziej zdecydowanie jak mogła. -Dziękuję, ale czy naprawdę możesz sobie mnie wyobrazić jako księżnę? Zresztą sam mówisz, że jest dziki. Słyszałam... słyszałam, jak opowiadał, że organizuje u siebie w domu wyuzdane przyjęcia.

- To prawda, w mieście mówiło się o tym. Wiem, że nie należysz do kobiet, które mogłyby nie zwracać uwagi na takie sprawy. No cóż, będzie dokładnie tak, jak zechcesz. Te klejnoty są tyle warte, że zapewnią ci taką przyszłość, jaka ci się zamarzy.

Cressida podziękowała mu i uciekła. Na korytarzu oparła się na chwilę o ścianę, walcząc ze Izami. Większość problemów można by było załatwić za pomocą pieniędzy. Ale nie jej problemy.

Zatrzymała się u siebie w pokoju i przyłożyła do oczu zimną, mokrą ściereczkę, żeby się doprowadzić do porządku, po czym przeszła szybko do saloniku.

Tris był sam.

Czy mama postępowała taktownie, trzymając się z daleka? Cressida to żałowała, że jej nie ma, to znów się cieszyła. Zamknęła za sobą drzwi. Nikt w tym domu nie będzie pilnował, żeby spotkanie odbywało się z zachowaniem przyzwoitości.

- Płakałaś - odezwał się.

- Niezupełnie. I miało to związek z moim ojcem. To nie było do końca kłamstwo.

- Nadal źle się czuje?

Pokręciła głową i oderwała się od drzwi. Podeszła do krzesła, usiadła i ręką wskazała, żeby zajął miejsce na sofie.

- Nie, na szczęście powoli dochodzi do siebie. Klejnoty to sprawiły. Teraz musi odzyskać siły i uporać się z poczuciem winy, ale jest z natury optymistą. Zaczyna już rozważać, w jaki sposób mógłby zdobyć więcej pieniędzy.

- Mam nadzieję, że nie przy stoliku karcianym.

- Zdecydowanie nie.

Och, to spotkanie sprawiło jej niespodziewanie wielką przyjemność. Wiedziała, że natychmiast po wyjściu Trisa czający się gdzieś ból uderzy z ogromną siłą. Ale teraz czuła taką radość, taką słodycz, widząc go, będąc z nim, rozmawiając z nim w takich zwyczajnych okolicznościach.

- Tak jak sugerowałeś - zaczęła mówić najlżejszym tonem, na jaki było ją stać - jego choroba wiąże się chyba z poczuciem nudy. Teraz, gdy ma przed sobą wyzwanie w postaci zdobycia nowej fortuny, znów jest pełen energii.

- A jego szukająca przygód córka? Wiedziała, jak musiała wyglądać w jego oczach.

- Pragnie tylko bezpieczeństwa. Bezpieczeństwa i spokojnego życia.

- Rozumiem. Będziesz je miała. Musiała na chwilę spuścić oczy.

- Dziękuję.

Kiedy już mogła, znów spojrzała mu prosto w oczy.

- Opowiedz mi teraz o swoim kuzynie. Naprawdę zamierzasz oddać mu część swojego majątku?

Tris swobodnie założył nogę na nogę, wyraźnie nieprzejęty:

- Przygotuj się na wstrząsającą historię. Opowiadałem ci już o moim wuju, który rozpaczliwie pragnął syna, i o gorzkiej rywalizacji pomiędzy nim i moim ojcem. Wydaje się, że pchnęło to księcia do ekstremalnych czynów. Często, oczywiście jeszcze przed rewolucją, podróżował do Francji i miał tam wiele kochanek. Podczas jednej z takich wizyt spotkał pochodzącą z prowincji Jeanine Bourreau, piękną wdowę z dwoma synami. Jean-Marie twierdzi, że jego matka była bardzo cnotliwa, ale podejrzewam, że szukała bogatego protektora. A ponieważ stało się tak, że zaszła z wujem w ciążę, książę obmyślił plan. Moja mama właśnie oznajmiła, że spodziewa się dziecka. To była chyba ostatnia kropla, która przepełniła czarę. Może wuj miał w pamięci opowieści krążące wokół pochodzenia syna Jakuba II, który ponoć został przeszmuglowany do sali porodowej w podgrzewanej brytfannie, żeby podmienić nim zmarłe przy porodzie dziecko. Najwyraźniej obiecał Jeanine Bourreau, że jeśli dziecko, które mu urodzi, będzie chłopcem, zostanie księciem. Później, w bardziej zaawansowanej ciąży, Jeanine miała przyjechać do Anglii, a gdy dziecko się urodzi, miało zostać przedstawione jako syn księżnej.

- Wielkie nieba! Czy księżna się na to zgodziła?

- Najwyraźniej. Pamiętaj, że rozpaczliwie chciała zostać matką następnego księcia i zadowolić męża.

- Co więc poszło nie tak? Dziecko okazało się dziewczynką?

- Jean-Marie był tym dzieckiem. Niestety, przydarzyła się drobna przeszkoda w postaci rewolucji francuskiej. Opóźniła ona podróż Jeanine i Jean-Marie zjawił się na świecie, zanim mogła wyjechać do Anglii. Udało jej się posłać list do księcia, ale w sytuacji, gdy jego plan spali! na panewce, książę ją odtrącił.

- Biedna kobieta.

- To prawda. Przeżyła jako kochanka jednego mężczyzny po drugim i sądząc z tego, co opowiadał Jean-Marie, matka dbała o jego dwóch braci i o niego, nawet zapewniła mu lekcje malarstwa. Chyba nie planowała żadnych posunięć do czasu pierwszej klęski Napoleona w tysiąc osiemset czternastym roku. Wtedy właśnie razem ze swoim kochankiem uknuli szalony plan.

- Jaki? Przecież nie można już było podmienić dziecka na Jeana-Marie.

- Nie, ale podczas rewolucji zniszczeniu uległo wiele rejestrów. Sfałszowali więc jej świadectwo ślubu, zamiast Alberta Bourreau wpisując Hugha Tregallowsa, który wówczas nosił tytuł hrabiego Marston.

Cressida patrzyła na niego oszołomiona.

- I w ten sposób uczynili Jeana-Marie prawowitym dziedzicem tytułu? Wielkie nieba... A co ze starszymi braćmi?

- Niestety, umarli wcześniej. Jeden zapadł na śmiertelną chorobę, drugi zginął na wojnie. Być może właśnie przez to kobieta popadła w szaleństwo... Widzisz, nie zamierzała czekać na śmierć księcia, żeby przedstawić swoje dowody. Chciała go zmusić do uznania syna za życia.

Cressida myślała pospiesznie.

- Niemożliwe. Nie mógłby tego zrobić.

- Nie? Nigdy się nie dowiemy, ale sądzę, że przymierzał się do tego.

- Ale przecież unieważniłby w ten sposób swój prawdziwy związek małżeński, a córki uczyniłby bękartami.

- Za to odniósłby inne zwycięstwo - miałby syna, który dziedziczyłby po nim. I odsunąłby mnie, syna swojego brata, od dziedzictwa. Myślę, że gotów był to zrobić. Ironia polega na tym, że byłbym tym zachwycony.

Cressida przesłoniła dłonią usta.

- I co się stało?

- Co się stało? Och, kolejny zwrot historii. Kiedy Jean-Marie i jego matka szykowali się do podróży do Anglii, Napoleon uciekł z Elby i znów byliśmy w stanie wojny. Jean-Marie z powodzeniem bronił się przed wcieleniem do armii. A potem nagle jego matka dostała gorączki i umarła. Ale wcześniej wymogła na synu przyrzeczenie, że będzie kontynuował jej plan. Mówiłem ci już poprzednio, że plan był bardzo dobry.

- A potem?

- A potem, po Waterloo, znów zapanował pokój i Jean-Marie w końcu przyjechał do Mount St. Raven. Zdążył dosłownie kilka dni po pogrzebie wuja. Dodatkowo zirytował go fakt, że wyjechałem za granicę, i to akurat do Francji.

Cressida zagryzła wargi.

- Czy współczucie dla niego jest czymś nieodpowiednim?

- Nie ma w tym nic złego, ale jest to zupełnie niepotrzebne. Jego pobyt w Anglii spowodował, że nabawił się głębokiej niechęci do tego kraju, a zwłaszcza do naszego klimatu i jedzenia. Teraz ma jeszcze mniejszą ochotę zostać angielskim księciem niż ja.

- Trudno mi to sobie wyobrazić.

Dotarło do niej, że sobie żartują. Wiedziała, że to niebezpieczna poufałość, ale gotowa była wypić tę truciznę, jeśli była tak słodka jak ta.

- Zamieszkał więc w Anglii, czekając na twój powrót, utrzymując się z malowania portretów. Ale dlaczego Le Corbeau?

- Czysta złośliwość. Ma w sobie pociąg do przekory, który odziedziczył po matce. Miał do wyboru zapukanie do moich drzwi i pokazanie mi dowodów swoich praw albo zmuszenie mnie do przyjechania do niego. Wybrał to drugie.

- Ale mówiłeś, że wcale nie chciał tytułu książęcego.

- To prawda. Obiecał tylko matce, że zmusi księcia, aby zapłacił za swoje postępowanie. Teraz chce tylko dość pieniędzy, żeby żyć wygodnie we Francji, żeby być artystą i dżentelmenem, poruszającym się w elitarnych kręgach towarzyskich. Zgodziłem się mu to zapewnić.

- Dlaczego? Mogłeś powiedzieć, że to oszustwo. Próby udowodnienia słuszności jego żądań ciągnęłyby się latami, a bez wsparcia ojca nie ma mocnych dowodów.

Uśmiechnął się.

- Lubię, kiedy się zapalasz do czegoś... - Nagle uśmiech zniknął i spuścił wzrok. Miłość, zakazane słowo.

Podniósł głowę i znów się uśmiechnął.

- Podejrzewam, że jest zimnym, wyrachowanym graczem. Gdybym odmówił, mógłby zacząć mnie ciągać po sądach, a ja nie mam ochoty ani na skandal, ani na koszty. Na dodatek zaś trzeba też wziąć pod uwagę zwykłą sprawiedliwość. Należy mu się coś. Jest moim kuzynem. Wierzę w to. Został poczęty jako element podłego planu, a jego matka została bezwstydnie wykorzystana. Zgodziłem się dać mu dwadzieścia tysięcy funtów.

Nie była to jakaś wielka suma, ale w jego przypadku ogromna. Podeszła do sofy, na której siedział. Nie mogła się powstrzymać.

- Stać cię na to?

- Moja droga, jestem przecież księciem.

- Którego włości skurczyły się na skutek ekstrawaganckiej rozrzutności twojego wuja i przekażą wszystkiego, co tylko się dało, jego córkom, byle tylko nie wpadło w twoje znienawidzone ręce. Zacisnął usta.

- Skąd o tym wiesz?

- Mój ojciec jest człowiekiem interesu. Ludzie pracujący w City wiedzą o takich sprawach.

- Niestety. Mam nadzieję, że mimo to nadal będą mi pożyczać pieniądze. -Ujął jej rękę. - Nie przejmuj się, Cressido. Wszystko to wydarzyłoby się i tak, nawet gdybym nie zatrzymał powozu Croftona, gdybyś nie próbowała ubić z nim interesu, a twój ojciec w ogóle nie grałby w karty.

- Martwię się, bo jestem twoją przyjaciółką, Tris. Jesteśmy przyjaciółmi, prawda?

Uniósł jej dłoń i pocałował.

- Jesteśmy kochankami, Cressido, chociaż nie ma przed nami nadziei. Nie zaprzeczaj. Ale jesteśmy też przyjaciółmi. Stale przeklinam się za to, że ściągnąłem na ciebie to nieszczęście.

- To nie twoja wina.

- Nigdy nie powinienem był zabierać cię na orgię. To było chyba nasze przeznaczenie. Widzisz, skorzystałem z twojej książki o Arabii. - Wstał, ona także. - Rozsądek podpowiada mi, że taka krótka znajomość nie mogła wryć się zbyt głęboko w nasze serca... Nie uśmiechaj się tak, kochanie.

- Dlaczego? Nie zamierzam przez całe życie obnosić się z kwaśną miną. Pragnę twojego szczęścia, Trisie Tregallows.

- A ja twojego. Pozwól mi jednak powiedzieć jedno, zanim się rozstaniemy. Kocham cię, Cressido, pożądam i bardzo bym chciał, żeby nadszedł dzień, w którym mógłbym poprosić, żebyś została moją żoną.

Jego szczerość wymagała szczerości także od niej. Przerażało ją to nie mniej niż nóż wymierzony w jej serce. Ale powiedziała:

- Natomiast ja w tej chwili mogłabym być na tyle szalona, Trisie Tregallows, żeby powiedzieć „tak". Ale to by się nie udało, kochany. Sam o tym wiesz.

- Naprawdę?

Nie chciała uczynić następnego kroku, ale wiedziała, że kobieta musi mieć siłę za oboje. Wyrwała jedną rękę z jego uchwytu, poprowadziła go w stronę drzwi. Otworzyła je, po czym oswobodziła drugą dłoń...

- Bon voyage, mon ami - rzekła.

Złapał ją za rękę i uniósł do ust, żeby ucałować. Patrzył przy tym na nią uważnie. Tak, jak marzyła...

Lecz zawsze wiedziała, że marzenia były nie dla niej.

- Bon voyage, ma cherie aventuri?.

Kiedy wyszedł, mogła wreszcie w spokoju się wypłakać.



















Rozdział 28



Po tej wizycie Cressida rzuciła się w wir przygotowań do przeprowadzki do Matlock. Chciałaby wyjechać z Londynu choćby natychmiast, żeby, pokonując tę niewielką odległość, znaleźć się w innym świecie.

Ku jej irytacji rodzicom wcale się nie spieszyło. Zapraszali do siebie przyjaciół i sami odwiedzali znajomych. Wielu dżentelmenów pracujących w City posiadało majątki ziemskie niedaleko Londynu, często nad rzeką, i niejedno popołudnie niecierpliwa Cressida spędziła, płynąc łódką do jakiejś podmiejskiej willi.

Nudząc się, postanowiła się zorientować, czy mogłaby coś zrobić w sprawie młodziutkich prostytutek, ale poza frustracją, niewiele udało jej się osiągnąć. Najważniejsi ludzie przebywali poza Londynem, a tych paru, z którymi rozmawiała, było przerażonych. Nie ladacznicami, tylko faktem, że młoda dama może mieć z nimi do czynienia.

- Sadza zawsze brudzi - ujęła to jedna z kobiet, zachęcając ją do zwiększenia datków na przytułki.

Mężczyzna mógłby zdziałać więcej. Taki mężczyzna, jak książę St. Raven.

Jednak szansa spotkania go była niewielka i powinna się z tego cieszyć.

Wkrótce po ich rozstaniu przeczytała, że przebywa w Lea Park z okazji balu, na którym miały zostać ogłoszone zaręczyny dwóch córek księcia, lady Anne i lady Mariannę. Gazeta informowała też, że mężem lady Anne ma zostać pan Racecombe de Vere z Derbyshire.

Matlock leżało w Derbyshire!

Przez cały dzień dręczyły ją wizje Trisa odwiedzającego swoją przybraną siostrę, jeżdżącego konno po okolicy, zaglądającego do okolicznych uzdrowisk. Nagle Matlock przestało być bezpiecznym schronieniem. Szukała właśnie argumentów, które skłoniłyby jej rodzinę do przeniesienia się w jakieś inne miejsce, może gdzieś pośród walijskich wzgórz albo szkockich gór, kiedy odwiedziła ją przyjaciółka, Lavinia Harbison.

- Wreszcie mamy ciepły dzień! - oświadczyła Lavinia. - Chodźmy na spacer do parku.

Lavinia była odważna, miła, wesoła, praktyczna i szczęśliwie zaręczona z kapitanem Killigrewem. Dla Cressidy stanowiła doskonałą przeciwwagę dla przewrotnych książąt.

Kapitan Killigrew był kupcem, który pływał po całym świecie, żeby zdobyć majątek, a Lavinia zdawała się zupełnie zadowolona z faktu, że musi na niego czekać. Cressida często myślała, że ten związek będzie bardzo przypominał małżeństwo jej rodziców.

Spacer w Green Park był doskonałym pomysłem. Sprowadził ją z powrotem na ziemię. Tris musi mieć dość rozsądku, żeby omijać Matlock. Rodzina Mandeville'ów nie obracała się w tych samych towarzyskich kręgach w Derbyshire, co książę St. Raven i córka księcia Arrana. Pewnie Tris zatrzyma się w Chatsworth, reprezentacyjnej siedzibie księcia Devonshire. Kiedyś Cressida obejrzała ten dom, gdy był otwarty dla zwiedzających.

- Ciągle jeszcze nie wiesz, kiedy się przenosicie? - zapytała Lavinia. -Oczywiście nie chciałabym, żebyś kiedykolwiek opuściła Londyn, ale wiem, że tęsknisz za domem.

- A gdzie jest mój dom? - niewiele myśląc, rzuciła Cressida. Lavinia spojrzała na nią ze zdumieniem.

- Nie w Matlock?

- Nie zwracaj uwagi na moje bredzenie. Ale, Lavinio, gdzie będzie twój dom, gdy wyjdziesz za mąż?

- Przez jakiś czas na pokładzie statku mego męża.

- Na statku? To czemu nie jesteś tam teraz?

- Ta wyprawa jest bardzo ryzykowna i wymaga długiej żeglugi w trudnych warunkach, wszystko po to, żeby mieć duży zysk i móc się pobrać. Później Giles planuje prostsze rejsy handlowe. Chce mi pokazać trochę świata. Nie mogę się już doczekać.

- Nie boisz się o niego? Radosny uśmiech nieco stopniał.

- Trochę się boję, ale co dobrego może wyniknąć z moich obaw? Zresztą Giles jest doświadczonym kapitanem. I obiecał mi solennie, że wróci.

Cressida ujęła dłoń przyjaciółki i mocno ją uścisnęła. Ileż emocji kryło się pod powierzchnią towarzyskich związków. Nagle coś zmusiło ją, żeby powiedzieć:

- Zakochałam się w księciu St. Raven. Troszeczkę... Opowiedziała Lavinii o Hatfield. Podała jej oficjalną wersję wydarzeń.

Musiała tak zrobić.

Te rewelacje nie wywarły wielkiego wrażenia na Lavinii.

- Nie dziwię się. Pamiętam, że kiedyś zobaczyłam go w teatrze i wyobraziłam sobie, jak cudownie jest być lady Anne Peckworth. Ale przeczytałam w gazecie, że wychodzi za mąż za innego. Czy ma złamane serce?

- Nie. - Cressida za późno zorientowała się, że powinna była powiedzieć, iż nie wie. - To znaczy, nic po sobie nie okazuje. Ale czemu miałby się odsłaniać przed kimś obcym?.. - paplała. - Bardzo dobrze, że się więcej nie spotkamy, bo inaczej zrobiłabym z siebie kompletną idiotkę. A przecież jestem przekonana, że spotkam kiedyś kogoś równie wspaniałego jak twój

Giles.

Lavinia uścisnęła jej rękę.

- Mam nadzieję. Ale chodźmy. Nie ma lepszego sposobu na wywianie z głowy głupich pomysłów niż szybki spacer.

Szybki spacer i miła rozmowa zrobiły swoje i wybiły jej z głowy głupie myśli. Takie jak chęć zwierzenia się przyjaciółce, że naprawdę zakochała się w księciu St. Raven i co robili razem.

Zatrzymały się w Montel na ciastka. Usiadły właśnie przy stoliku, kiedy Lavinia poderwała się na równe nogi.

- Winnie! Co robisz w Londynie?

I już po chwili Cressida siedziała przy innym stoliku w towarzystwie dwóch nieznanych kobiet, modnie ubranej i raczej zakłopotanej młodej damy oraz biuściastej matrony, która musiała być jej matką.

Okazało się, że jest to pani Scardon i jej córka Winifreda. Lady Pugh.

Cressida musiała się pilnować, żeby nie gapić się na młodą, niewiele starszą od siebie kobietę, która związała się z tym wstrętnym Pughiem. Czy wiedziała, w co się wplątał jej mąż?

Najwyraźniej przed ślubem Winifreda przyjaźniła się z Lavinia. Lady Scardon poczyniła tylko lekką uwagę o opóźnianiu się ślubu Lavinii. Cressida miała ochotę ją kopnąć. Lavinia i Winnie sprawiały wrażenie, że naprawdę się lubią. Okazało się, że matka i córka przyjechały do Londynu, żeby nabyć ubranie odpowiednie dla stanu lady Pugh, której brzuch coraz bardziej się uwidaczniał. Oczywiście musiała mieć intymne relacje z tym okropnym Pughiem, ale widok namacalnego dowodu tych kontaktów przyprawiał Cressidę o mdłości. Była też zdegustowana obecnością Pugha w Stokeley w czasie, gdy jego żona spodziewała się ich pierwszego dziecka.

- Pugh jest w Szkocji - rzekła pani Scardon, a Cressida zaczęła się zastanawiać, czy jej myśli mogły być aż tak oczywiste. - Sezon na głuszce, rozumiecie. Jestem pewna, że jest tam paru dżentelmenów, którym wesele u Arranów jest bardzo nie na rękę.

- Ach, lady Anne i lady Mariannę - powiedziała Lavinia. - Widziałam zapowiedzi. Czy ślub już się odbył?

- Bardzo pospieszne przygotowania - z cierpkim uśmiechem prychnęła pani Scardon. - Ciekawe, czy...

- Co jest takie ciekawe? - ze złośliwą niewinnością zapytała Cressida.

Lady Scardon rzuciła jej lekceważące spojrzenie.

- Pospiesznie zawierane małżeństwa zawsze są podejrzane, panno Mandeville. Och - dodała fałszywym tonem, udając, że właśnie to sobie uświadomiła - to ty jesteś ową młodą damą, która miała nieszczęśliwe spotkanie w Hatfield. Mąż mojej córki pospieszył ci z pomocą. Zastanawiał się, czy twoja samotna obecność w gospodzie była rozsądna.

Czy taką wersję wypadków przedstawiał? Kusiło ją, żeby powiedzieć prawdę, ale tylko zraniłaby siebie i lady Pugh, nie wyrządzając żadnej szkody samemu Pughowi.

- Było tam wielu dżentelmenów - uściśliła Cressida. - Wydaje mi się, że lord Pugh znajdował się pośród nich. Ale moim głównym obrońcą był książę St. Raven. Był bardzo miły.

- I powinien, zważywszy że przybył pijany z lordem Croftonem i innymi. Sądzę, że po jakimś szalonym przyjęciu.

Cressida gotowa była się kłócić, co wydarzyło się naprawdę. Ale skąd miała wiedzieć, kto tam był?

- Zapewniam, że książę był trzeźwy, pani Scardon.

- Tacy mężczyźni doskonale znoszą alkohol, moja droga. Co też taka młoda osoba jak ty może o tym wiedzieć?

- O ile wiem, był w odwiedzinach u swojego kuzyna. Wcale nie przyjechał z lordem Croftonem.

- Nie? Ale wszyscy plotkują, że był na przyjęciu u Croftona.

Korciło ją, żeby odpowiedzieć, że lord Pugh również tam był. Zamiast tego jednak upiła łyk herbaty.

- Nic o tym nie wiem.

Potakujący uśmiech pani Scardon bardziej przypominał obelgę niż pochwałę. Bóg uchronił ją przed towarzystwem takich kobiet. Zerknęła na Lavinie i już po chwili obie dziewczyny pożegnały się i odeszły.

- Przepraszam - odezwała się Lavinia, gdy szły ulicą. - To wredna kobieta. Ale Winnie była kiedyś taka wesoła. Boję się, że małżeństwo jej nie służy.

Cressida musiała komuś wyjawić prawdę.

- Lord Pugh był pośród pijanego towarzystwa Croftona.

- O Boże. Dobrze, że nic nie powiedziałaś.

- Wątpię, żeby mi uwierzyły.

- Ależ one na pewno wiedzą - stwierdziła Lavinia. Cressida uświadomiła sobie, że jej przyjaciółka ma rację.

- Biedna lady Pugh.

- Tak. Namówiono ją, żeby wyszła za mąż za Puglia dla tytułu. Nie mam pojęcia, czy uważa, że otrzymała to, co powinna, w zamian za pieniądze swojego ojca. Osobiście wcale tak nie myślę.

Cressida była ciekawa, czy Lavinia oczekuje, że Giles będzie jej wierny, ale nie wiedziała, jak ma o to spytać przyjaciółkę. Musi tego chcieć. A czy jej własne oczekiwania są absurdalne?

- Zwróciłam uwagę, że St. Raven był na imprezie Croftona - stwierdziła Lavinia bez emocji. - Nic dziwnego. Jest znany z takich rozrywek. Według Matta, ostatnio szukał uciech w domu kobiety zwanej Violet Vane.

Królowa Nocy, która walczyła z Mirandą Coop. Cressida ukryła ból i posłała przyjaciółce spojrzenie pozbawione wyrazu.

- Tak?

- To chyba burdel. Matt udziela wykrętnych odpowiedzi, co niewątpliwie świadczy o tym, że to jest burdel.

- Twój brat nie powinien ci mówić takich rzeczy.

- To jak mam się dowiadywać o takich sprawach? A ty wolałabyś nie wiedzieć, Cressido?

Cressida westchnęła. A więc Lavinia mówiła jej o tym celowo.

- Nie. To znaczy uważam, że lepiej wiedzieć. Czy jest jeszcze coś?

- Tylko informacja, że Violet Vane zdaje się specjalizować w bardzo młodych ladacznicach i Matt widział tam St. Ravena z trzema najmłodszymi. Nawet mój brat uważał, że to przesada. Ostatnio powstał ruch przeciwko takim praktykom. I słusznie.

- Oczywiście.

Gdyby St. Raven nie przebywał w jej towarzystwie, to czy obmacywałby te dziewczęta u Croftona? Czy takie miał upodobania? A ona chciała go zwerbować do akcji wymierzonej przeciwko wykorzystywaniu kobiet! Ależ była głupia.

Cressida tak bardzo starała się nie okazywać, co czuła, że wyglądała jak woskowa lalka. Ale Lavinia i tak wiedziała, tak jak wcześniej zdawała sobie sprawę, że lady Pugh znała prawdę o swoim mężu. Cały jej wysiłek nie zdał się więc na nic. Może tylko pozwolił zachować resztki głupiej dumy.

- Zdaniem Matta, przyjęcie u Croftona w Stokeley było dość niesmaczne. Niechętnie to mówię, ale mój brat też tam był. Wrócił do domu chory, wszystko przez te niezdrowe napoje i orientalne osobliwości. Był też zdegustowany faktem, że wszystko odbywało się w twoim domu.

- To już nie jest mój dom.

- Dzięki Bogu. - Po chwili Lavinia dodała: - Po prostu uważałam, że powinnaś wiedzieć.

Cressida zatrzymała się i odwróciła do przyjaciółki.

- A ja ci dziękuję. Książę jest przystojny i potrafi być czarujący. Łatwo może skraść niewieście serce. Ale ja nie jestem taka głupia, zapewniam cię.

- To dobrze. Nie chciałabym zobaczyć, że skończyłaś jak Winnie. Cressidzie udało się roześmiać.

- Nigdy nie było mowy o małżeństwie.

- Oczywiście, że nie. Księżna Cressida. Wyobraź sobie tylko! Ale chciałabym, żeby mnie uratował. Jeszcze nigdy nie rozmawiałam z księciem. - Westchnęła.

- Mówią „dzień dobry" i „okropna pogoda, prawda?" tak samo, jak inni ludzie.

Lavinia się zaśmiała.

- Och, z pewnością nie. Co za rozczarowanie. - Zerknęła na Cressidę. - Czy mogę ci coś wyznać?

- Bardzo proszę. Będę miała czym cię szantażować.

- To chyba nie jest nic takiego strasznego. Ale kiedy Matt opowiadał o tej okropnej orgii, z półnagimi ludźmi i nieprzystojnym zachowaniem, żałowałam, że nie jestem małą muchą i nie siedzę tam na ścianie. Raz w życiu chciałabym zobaczyć takie wyuzdanie.

Cressida wybuchnęła śmiechem i musiała się oprzeć o mijany płot, żeby się opanować.

Śmiech podziałał na nią uzdrawiająco i wróciła do domu w pogodniejszym nastroju, absolutnie zdecydowana jak najwcześniej powrócić do Matlock. Matlock stał się jej drugim gorsetem. Tylko szczelnie w nim zamknięta mogła się czuć bezpieczna, strzeżona przed własnymi słabościami i głupimi pomysłami. A teraz wiedziała już, jak bardzo była głupia.

Kiedy ich nowy lokaj powiedział, że ojciec chciałby z nią porozmawiać, pomyślała, że nadarza się doskonała sposobność. Ojciec zdawał się odwlekać decyzję w sprawie przenosin do Matlock i nadszedł czas, żeby sprawę pchnąć do przodu. Nie było sensu rozmawiać o tym z matką, która robiła tylko to, czego życzył sobie jej mąż.

Popędziła do swojego pokoju, żeby zdjąć czepek i się umyć, po czym udała się do gabinetu ojca, po drodze obmyślając jak najlepszą strategię.

Siedział za biurkiem, otoczony księgami rachunkowymi i dokumentami, ale na jej widok wziął do ręki złożoną kartkę papieru.

- To list od St. Ravena, Cressy. Pyta w nim, czy może kupić pozostałe figurki. Co o tym sądzisz?

Cressida wpatrywała się w list, jakby to był szykujący się do ataku wąż.

- Figurki?

Było to jedyne słowo, które przyszło jej do głowy.

- Te nieprzyzwoite. Oczywiście St. Raven jest tego rodzaju mężczyzną. I co uważasz? Mamy mu je sprzedać? Twojej matce na nich nie zależy.

Rozłożył papier w kratkę i podał jej list. Musiała go wziąć do ręki, patrzeć na zdecydowane, płynne pismo i energiczny podpis. St. Raven. W wyobraźni poczuła zapach drewna sandałowego.

Szanowny Panie!

Z pewnością orientuje się Pan, że miałem zaszczyt poznać Pańską córkę i służyć Jej pewną pomocą. Dzięki temu miałem okazję dowiedzieć się o komplecie figurek z kości słoniowej. Jedną z nich odkupiłem od Pana córki i byłbym szczęśliwy, mogąc nabyć pozostałe. Byłbym szalenie zobowiązany, gdyby poinformował mnie Fan, czy taka sama cena jest odpowiednia. Bo być może cały komplet jest wart więcej.

Posiadam także u siebie sztylet, który, jak słyszałem, nosi nazwę noża mądrości. Wziąłem go ze Stokeley Manor i dlatego sądzę, że stanowi Pańską własność. Zwrócę go, jeśli Pan sobie tego życzy, chociaż również miałbym ochotę go odkupić.

Jak słyszałem, wrócił Pan już do zdrowia i bardzo się z tego cieszę. Mam nadzieję, że panna Mandeville także doszła do siebie po tym nieprzyjemnym spotkaniu z paroma osobami, które, choć uważane są za należące do elity towarzyskiej, zachowują się gorzej niż zwykli brutale. Zapewniam, że nie musi się lękać żadnych reperkusji tamtego wydarzenia.

Bardzo proszę o przesłanie odpowiedzi do Mount St. Raven w Kornwalii.

Był więc w Kornwalii. Setki mil stąd. Była to dla niej zarazem ulga i agonia. Czy zdawał sobie sprawę z tego, że zobaczy ten list, że będzie go dotykać? Czy chciał, żeby to była dla niej przyjemność, czy tortura? Czego w ogóle chciał?

- Cressido? Wzięła się w garść.

- Uważam, że powinniśmy mu je dać, tato. Pomógł mi przecież, a figurki nie są teraz wiele warte, prawda?

- Teraz już nie, bo są puste. - Przyglądał się jej stanowczo zbyt badawczo. -Bardzo dobrze. A co z nożem mądrości? Sztylet ma sporą wartość, i kiedyś w końcu będzie twoim dziedzictwem.

- Jeśli ma sztylet od Croftona, to legalnie stanowi jego własność. Sądzę, że nie powinniśmy wykorzystywać jego uczciwości.

Krzaczaste brwi ojca uniosły się.

- Uczciwości? Księcia?

- Tak, uczciwości. Czy jego oferta nie jest tego najlepszym dowodem?

- Może być dowodem jego sprytu. Niewątpliwie myśli, że dam mu figurki, żeby zdobyć jego przychylność. Tak jakby mi zależało na książęcych łaskach. - Ale przez cały czas patrzył na nią spod krzaczastych brwi i niecierpliwie stuka! palcami o blat biurka. - Bardzo dobrze. Skoro chcesz, żeby dostał figurki, to niech się tak stanie. Napisz mu odpowiedź, dobrze? Napisz od siebie.

Cressida zamarła.

- To nie przystoi, ojcze.

- Też coś. Nie mam cierpliwości do takich spraw. Przecież nie skompromitujesz się, pisząc list w sprawie interesów, prawda?

- Ale... - Cressida przestraszyła się, że dalsze protesty mogą wywołać większe kłopoty. Gdyby ojciec zaczął podejrzewać, co czuła do St. Ravena i jak się zachowywała... Życie spędzone w Indiach sprawiło, że nauczył się zmierzać bezpośrednio do celu.

- Dobrze, tato. - Dygnęła i wróciła do swojej sypialni, ściskając w dłoni cenny list.

Tłumiąc westchnienie, wyciągnęła czystą kartkę papieru i zaostrzyła pióro. Jak to zrobić? Bardzo formalnie.

Do Jego Wysokości księcia St. Raven,

Mount St. Raven,

Kornwalia

Wasza Książęca Mość!

W odpowiedzi na Pański list dotyczący figurek z kości słoniowej, znajdujących się w posiadaniu mojego ojca, mając na względzie pomoc, jakiej mi Wasza Książęca Mość był łaskaw udzielić, mój ojciec wyraził życzenie, żeby przyjął Pan te rzeźby jako wyraz naszej wdzięczności.

Natomiast nóż mądrości dostał się w ręce Waszej Książęcej Mości, gdy był formalnie własnością lorda Croftona. Toteż mój ojciec nie widzi żadnego powodu, żeby przyjąć zapłatę za sztylet. Prosi, żeby Wasza Książęca Mość uważał nóż za swoją własność, i jest pewien, że będzie Pan się dobrze opiekował takim skarbem.

Bo potrzebujesz mądrości, Trisie Tregallows - pomyślała ze smutkiem, czyszcząc pióro. Ponownie zanurzyła je w atramencie.

Proszę mi pozwolić jeszcze raz wyrazić podziękowanie za łaskawą życzliwość i pomoc Waszej Książęcej Mości w trudnej sytuacji, w jakiej się ostatnio znalazłam. Dzięki Panu, zamiast kłopotów czy nawet krzywdy, mam teraz do wspominania dającą do myślenia przygodę.

Mam zaszczyt pozostawać wierną sługą Waszej Książęcej Mości.

Podpisała list, wysuszyła go bibułą i wróciła do gabinetu ojca.

- Chcesz przeczytać, tato? Oderwał wzrok od innego listu.

- Słucham? Nie, nie. Jestem pewien, że właściwie przedstawiłaś sprawę. Złóż go, zapieczętuj i poślij.

Przyciskała pieczęć ojca do roztopionego wosku, kiedy odchrząknął. Uniosła głowę i zobaczyła, że siedzi na krześle i uważnie jej się przygląda.

- Cressy, muszę o czymś z tobą porozmawiać. O Boże? Czyżby wiedział? Odgadł? Starannie oderwała pieczęć i umieściła w stojaku.

- Tak, tato?

Przez chwilę przygryzał wargi, co było widoczną oznaką, że nie czuje się zręcznie.

- Chodzi o to, że twoja matka i ja... no, cóż, rozważamy wyjazd za granicę. Miała wrażenie, że podłoga zapadła jej się pod nogami.

- Za granicę? A co z Matlock?

- Wiemy, że to twój dom, kochanie, i może uda nam się znaleźć sposób, żebyś mogła tam zostać, ale wolelibyśmy, żebyś pojechała z nami do Indii. Oczywiście, jeśli będziesz chciała.

- Do Indii? Tato, nie możesz! Mama chce wrócić do Matlock!

- Nie zabieram jej na siłę, Cressy. Chce jechać, a ja mam dość Anglii. Brakuje mi słońca i przypraw.

To było stanowczo zbyt wiele! Pochyliła się i oparła o biurko.

- Wiesz dobrze, że mama nienawidzi Indii. Jeśli pojedzie z tobą, zrobi to tylko z poczucia obowiązku i z miłości. To nieładnie z twojej strony, że chcesz ją zabrać z dala od domu, z dala od jej przyjaciół, tylko dlatego, że masz taki kaprys!

Oczekiwała ostrej riposty, ale ojciec tylko potrząsną! głową.

- Mówiłem jej, że powinna była powiedzieć ci prawdę wiele lat temu. Cressida wyprostowała się.

- Prawdę? Jaką prawdę? To ty mi teraz powiedz. Westchnął.

- Byłaś delikatnym dzieckiem, Cressy. Mdlałaś od upału. Łapałaś infekcje. Dwa razy omal nie umarłaś. Musiałaś wrócić do domu i twoja matka wolała wrócić razem z tobą. Ja zaś... ja zdecydowałem się zostać trochę dłużej, żeby zdobyć fortunę. Co roku mówiłem sobie, że niedługo wrócę, ale potem zmieniałem zdanie...

Myśli przelatywały przez głowę Cressidy. Tris miał rację co do jej ojca. Kto jednak mógł przypuszczać, że jej mama?...

- Mama czekała, aż wyjdę za mąż, żeby dołączyć do ciebie.

- Może tak, a może to ja miałem przyjechać tutaj. Nigdy nie napisała nic wprost...

Zakręciło jej się w głowie. Przyłożyła rękę do czoła.

- Wielkie nieba, czy przez całe życie byłam tylko ciężarem? Wstał.

- Nie, nie. Nie myśl w ten sposób. Nasze małżeństwo nigdy nie opierało się na wielkiej miłości i te lata rozłąki dla żadnego z nas nie były przykre. Ale teraz, cóż, teraz może odnaleźliśmy uczucie, które nas przerastało za młodu, i gotowi jesteśmy wyruszyć razem na poszukiwanie przygód. Lecz chcielibyśmy, żebyś pojechała z nami. - Pochylił się ku córce. - Już nie jesteś taka delikatna. I jest w tobie tak wiele ze mnie, że na pewno rozsmakujesz się w tej cudownej przygodzie. Możesz nosić sari i jeździć na słoniach, jeść owoce i przyprawy, których nigdy nie widziałaś, oglądać świątynie wysadzane diamentami, nacierać się drogocennymi olejkami...

Właściwie czemu nie? Będąc w Indiach, znajdowałaby się tysiące mil od pokusy. Nie musiałaby się martwić, że któregoś dnia wpadnie na Trisa na rogu jakiejś ulicy, albo że zmięknie i rzuci się prosto w jego beztroskie ramiona.

- I jest tam zawsze mnóstwo mężczyzn szukających żony Angielki. W mgnieniu oka wydamy cię za mąż.

Cressida spojrzała na list, który zmięła w gniewie, i podjęła decyzję.

- To brzmi bardzo podniecająco, tato. Z wielką chęcią pojadę z wami.













Rozdział 29



Tris siedział w swoim gabinecie w Mount St. Raven, czytając rzeczowy list o figurkach, który wcale nie dotyczy! interesów, pijąc brandy, co wcale nie było rozsądne, i ignorując stos papierów dostarczonych przez nowego asystenta Leatherhulme'a, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Stał w nich lokaj.

- Wasza książęca mość, przybył pan Bourreau i prosi, żeby poświęcił mu pan chwilę.

Do diabła, jeśli Jean-Marie chciał więcej pieniędzy, to mógł sobie o nich tylko pomarzyć. Tris powiedział jednak:

- Przyprowadź go.

Odłożył list i nalał sobie do pełna szklaneczkę brandy. Za dużo pił, ale co innego miał robić, u diabła, skoro mijały kolejne dni, przybliżające go do przyjęcia, na którym miał się oświadczyć Phoebe Swinamer.

Cornelia piała z zachwytu, że może zorganizować przyjęcie tutaj, w swoim dawnym domu. Przybędzie tu za tydzień. A tydzień później zaczną się zjeżdżać różni goście, między nimi zaś Swinamerowie. Zaplanowali wielki bal maskowy. Upierał się przy maskaradzie, pomimo zastrzeżeń Cornelii, która uważała takie rozrywki za wulgarne. Zgoda, były wulgarne, ale zamierzał się oświadczyć z ostentacją.

W ten sposób Cressida będzie bezpieczna.

Sprawdził informację, że markiz Ar den istotnie ożenił się z guwernantką. Wymyślił pretekst, żeby ich odwiedzić w rozkosznym, małym domku i stwierdził, że Beth Arden jest zwyczajną kobietą, może nawet z pewną skłonnością do emancypacji. W żadnym przypadku nie wzorem idealnej księżnej.

Oczywiście Arden nie był jeszcze księciem i prawdopodobnie nie zostanie nim jeszcze przez parę dziesiątek lat. Szczęśliwiec. Tak czy inaczej, świat się nie zawalił po ich małżeństwie. Przyniesiono ich maleńkie dziecko, które pozostało ze swoimi rodzicami, bez żadnej piastunki, a Arden - Arden! -zaczął kołysać niemowlę z wyraźną wprawą i przyjemnością.

Nie potrafi! sobie wyobrazić panny Swinamer popierającej takie okropne zachowanie.

Tris opuścił ich po godzinie, świadomy, że pragnie czegoś nielicującego z tytułem książęcym i że nie jest w stanie tego zdobyć.

Lady Arden była uboga i pochodziła z klasy średniej, ale nie skalał jej nawet ślad jakiegoś skandalu. Mimo to ich małżeństwo nadal znajdowało się na ustach wszystkich, nadal kwestionowano stosowność tego związku. Lady Arden była pewna siebie i umiała sobie z tym radzić. Czy Cressida też by potrafiła?...

Cressida wiedziała, czego pragnie - spokojnego, uporządkowanego życia w zapadłym rejonie kraju. On zaś w żaden sposób nie mógł jej tego dać. Do pokoju wszedł Jean-Marie, uśmiechając się szeroko.

- Cousin - odezwał się po francusku, kłaniając się. Tris skinął głową.

- Czemu zawdzięczam tę wątpliwą przyjemność? Jean-Marie uniósł brwi.

- Sprowadza mnie tu życzliwość. Błagam, żebyś mi uwierzył.

- Myślałem, że jesteś już we Francji.

- Mam do załatwienia parę spraw. Jestem człowiekiem honoru, więc muszę się wywiązać z zobowiązań. Muszę także pożegnać się z przyjaciółmi.

- Z Mirandą - rzucił Tris.

Był zdumiony tym związkiem, zwłaszcza że wyglądało na to, iż Coop chwilowo wycofała się z interesu.

- Och, nie. Miranda jedzie ze mną. Tris nie zapanował nad zdumieniem.

- Czy przyjechałeś z tak daleka tylko po to, żeby obwieścić mi tę radosną nowinę?

Krążący po pokoju Jean-Marie przystanął, żeby przyjrzeć się wiszącemu na ścianie obrazowi.

- Nie, zrobiłem kawał drogi, żeby ci oferować pewną pomoc. - Odwrócił się. - Niedawno spotkałem twoją pannę Mandeville.

Tris kontemplował brandy w swojej szklaneczce.

- I?

- Cóż, jestem spostrzegawczy. Byłem w towarzystwie Mirandy u bławatnika, gdzie oglądaliśmy różne tkaniny. Panna Mandeville ją rozpoznała. Szybko to ukryła, jednak poznała Mirandę na pewno. Kiedy zapytałem, opowiedziała mi o przyjęciu u Croftona, o twojej obecności, o twojej towarzyszce i twoim zainteresowaniu figurkami. Wszystko układało się w jedną całość. Powiedz mi, kuzynie, co było w tamtych posążkach?

Tris przyjrzał mu się badawczo i zdecydował się powiedzieć prawdę.

- Kamienie warte fortunę.

Jean-Marie zaklął, ale po chwili wzruszył ramionami.

- Nie będę się zżymał. Mam dosyć. Na tym polega mądrość, żeby wiedzieć, kiedy ma się dosyć, prawda?

- Owszem. Ale mądrość często przychodzi z ogniem i mieczem. - Tris pomyślał o wiszącym na ścianie nożu mądrości, który widział zza biurka.

- Czego chcesz, Jeanie-Marie?

- Chcę, żebyś urządził orgię w Nun's Chase. Tris pokazał, że poznał wiele francuskich słów, obracając się w podejrzanych miejscach. Podsumował, mówiąc:

- Zresztą Nun's Chase jest wystawione na sprzedaż.

- Tak myślałem. Pożegnalne przyjęcie. - Uniósł do góry dłoń, żeby powstrzymać protesty Trisa.

- Posłuchaj. A gdybyś dzięki temu zdobył pannę Mandeville, a dodatkową korzyścią byłoby uzyskanie prawa do części majątku jej ojca i nadziei na resztę pewnego dnia?

Tris nie umiał powstrzymać przypływu nadziei, która działała na niego osłabiająco.

- Co znowu knujesz?

Jean-Marie podszedł bliżej i wyjął kuzynowi z dłoni szklaneczkę.

- Wiesz, że Mandeville'owie wyjeżdżają do Indii? - Co? Uczucie straty było śmiertelnie bolesne. W Matlock Cressida nadal znajdowałaby się w jego świecie. Nikt nie mógł zabronić księciu St. Raven przyjechać do Matlock i odwiedzić dziewczyny po starej znajomości...

- Czemu mieliby to zrobić?

- Pan Mandeville jest włóczęgą. Wygląda na to, że jego żona wyraziła chęć towarzyszenia mu, a córka pojedzie razem z nimi. Nie sądzę, żeby sercem była za tym wyjazdem.

Tris chwycił go za krawat.

- Co ty możesz wiedzieć o jej sercu, do diabła? Jean-Marie wyrwał się i odsunął na bezpieczną odległość. Tris wypuścił powietrze.

- Jest ciekawska jak kot i uwielbia ściągać kłopoty. Pasuje do Indii, a Indie pasują do niej.

- Kuzynie, kuzynie! Jeśli się kompletnie nie mylę, panna Mandeville kocha cię równie mocno, jak tyją. Nie zaprzeczaj! Wyjedzie, żeby chronić swoje serce, ale również po to, żeby osłaniać twoje, żeby dać ci wolność i umożliwić zawarcie małżeństwa z odpowiednią kobietą. Och, to jest wielki romans w najlepszym stylu!

Tris rzucił przekleństwo w jego stronę, opadł na krzesło i złapał się za głowę. Dudniła w niej jedna myśl. Nie może pozwolić Cressidzie wyjechać na koniec świata.

Co więc będzie z przyjęciem i Phoebe? Do diabła i z przyjęciem, i z panną Swinamer. Podniósł głowę.

- Co dobrego może wyniknąć z urządzenia orgii w Nun's Chase? Straciłem już wszelkie zainteresowanie.

- Poza zainteresowaniem jedną damą, co? Miłość jest piękna. I w tej materii Miranda oferuje swoje profesjonalne zdolności.

Tris wbił w niego wzrok.

- Nie, dziękuję bardzo.

- Jej zdolności do wcielenia się w rolę pewnej hurysy... - rzucił Jean-Marie. Bolesna nadzieja sprawiła, że Trisowi zakręciło się w głowie.

- Mów dalej.

- Nadążasz za mną, tak? Powodem, dla którego nie możesz zaproponować pannie Mandeville małżeństwa, jest strach przed tym, że powiązanie jej z twoją osobą spowoduje, iż ludzie przypomną sobie o hurysie. I tak już plotkują o wydarzeniach w Hatfield. Ale to już schodzi w cień. Panna Mandeville jest taka zwyczajna, taka nudna. Och wy, Anglicy. Nie macie duszy!

- Niektórzy Anglicy.

Ale Tris przypomniał sobie, że sam jej nie zauważył przed tamtą nocą. Nie do wiary.

- A nawiasem mówiąc, kuzynie, co zrobiłeś z tym nieprzyjemnym Croftonem?

Tris się uśmiechnął.

- Nic bezpośredniego, ale chyba spostrzegł, że niezbędny jest wyjazd z Anglii. Sprawa dziewczynki z porządnej rodziny, która została porwana z domu. Dzięki Bogu trzymałem już wówczas w szachu Violet Vane i mogłem ocalić dziecko.

- Całe szczęście, naprawdę. Crofton był wplątany w takie sprawy?

- Vane zajmowała się dziewczętami z jego poruczenia, ale przysięga, że wszystkie pracowały z własnej woli. Sądząc po tych, które spotkałem w jej domu, to prawda. Utrata dziewictwa z Croftonem nie była specjalnie atrakcyjna, ale dobrze płacił. Słyszałem jednak plotki o dziewczętach, które były zmuszane do świadczenia usług. I wtedy wyszła na jaw sprawa Mary Atherton. Już wówczas Violet była tak bardzo przeze mnie nastraszona, że przybiegła do mnie przerażona. Ludzie, którzy porwali Mary, przyznali, że zostali opłaceni przez Croftona. Zebrałem wszystko do kupy i poradziłem Croftonowi, żeby opuścił Anglię.

- Nie myślałeś o tym, żeby postawić go przed angielskim sądem?

- Owszem, ale wicehrabia jest wicehrabią. Sprawa stanęłaby na posiedzeniu Izby Lordów, a tam nie lubią, żeby jeden z nich został poddany zwykłemu śledztwu. Przed sądem porywacze i Violet Vane mogliby próbować przedstawić swoją wersję wypadków. Oczywiście, bez względu na to, co się wydarzy, trzynastoletnia Mary Atherton byłaby zrujnowana. Jean-Marie oparł się o stół.

- Rozumiem twoje argumenty, drogi przyjacielu, ale wywołałeś inne problemy. Rozwścieczony Crofton pozostawił wiele otwartych oskarżeń. Co miał do stracenia? Niektórzy ludzie, obecni na przyjęciu w Stokeley Manor, są przekonani, że towarzyszyła ci tam panna Mandeville, która była także moją kochanką. Nie sposób ich wszystkich zabić.

- Do diabła! Mówi się o tym otwarcie?

- Nie, ale wcześniej czy później te plotki przeciekną z męskich klubów do żon...

- Może będzie jej lepiej w Indiach.

- Indie nie są dość daleko.

Gdy wybuchnie skandal, nigdzie nie będzie wystarczająco daleko. Był przerażony, ale jednocześnie uważał, że koniecznie musi się ożenić. Od tygodni walczył z pokusą, żeby uczynić Cressidę swoją żoną, ale teraz ta myśl uderzyła w niego wezbraną falą.

- Wspomniałeś o orgii. W Nun's Chase. I o Mirandzie odgrywającej rolę hurysy. Ale to na nic. To nadal może być Cressida.

- Za tydzień - zaczął Jean-Marie - Mandeville'owie wydają przyjęcie z okazji zakończenia swojego pobytu w Londynie i przeniesienie się do Plymouth, gdzie wsiądą na statek. Większość gości będzie z kręgów kupieckich, ale są też zaproszeni przedstawiciele arystokracji. Niewątpliwie będzie to ważne wydarzenie, które zostanie odnotowane w gazetach. I tego samego wieczoru wydasz bal w Nun's Chase, na którym pokażesz się ze swoją hurysą. To na pewno nie zostanie opisane w prasie, ale wszyscy będą wiedzieli...

- Iw ten sposób nie będzie nawet śladu wątpliwości, że to nie Cressida towarzyszyła mi w Stokeley. O Boże, czemu sam na to nie wpadłem?

- Bo jesteś nudnym Anglikiem, a nie błyskotliwym Francuzem. Tris udał, że ciska czymś w kuzyna. Jean-Marie się roześmiał.

- Francuzem, mającym nadzieję, że wyświadczając tę przysługę, otworzy drogę do przyjaźni pomiędzy kuzynami, którzy mogliby być sobie bliscy niczym bracia.

- Kiedy już wyciągnąłeś ode mnie dwadzieścia tysięcy funtów, ty łajdaku? Kolejne wzruszenie ramion.

- A ty byś tego nie zrobił na moim miejscu? Obiecałem to mojej matce leżącej na łożu śmierci. Zresztą mam prawo do tych pieniędzy. I przyznaję, że ich pragnę.

Tris potarł twarz dłońmi, próbując zdecydować, czy było to czyste szaleństwo, czy też prawdziwa szansa. Usiłował przeanalizować, co też mogłoby to oznaczać dla Cressidy. Niewątpliwie uchroniłoby to ją przed skandalem. Wszelkie inne aspekty wydawały się mało istotne.

- Pomyśl też - dorzucił wesoło Jean-Marie - że, chociaż nieświadomie, oddałem pannie Mandeville drogocenne kamienie. Doprowadzając do waszego małżeństwa, sprawię jednocześnie, że część tego bogactwa dostanie się w twoje ręce. W ten sposób będziemy kwita.

- Jesteś niebywale bezczelny!

- Ale szczery. Jestem geniuszem. - Tris zaczął krążyć po pokoju. - Będę musiał zaprosić parę osób, z którymi miałem nadzieję już nigdy nie mieć do czynienia...

- I skupić uwagę towarzystwa na obecności panny Mandeville w Londynie. Mogę się tym zająć.

- Można też rozpuścić plotkę, że Crofton żywił urazę do panny Mandeville, bo zanim jej ojciec przegrał wszystko w kości, lord poprosił o jej rękę i dostał kosza. Nigdy nie był popularny, więc ludzie uwierzą w tę historię. Ale jak to będzie wyglądało, gdy zacznę się do niej zalecać?

Jean-Marie zastanowił się przez chwilę.

- Oczarowała cię w Hatfield. Oszołomiła cię jej szalona odwaga, uwiodła jej godność i cnota. Kobiety zawsze pragną wierzyć, że mężczyznom podoba się godne i cnotliwe zachowanie.

Tris się zaśmiał.

- W tym przypadku to prawda. - Jednak po chwili zastanowienia dodał: -Ale przede wszystkim zwracają uwagę na strój.

Uświadomił sobie, że nigdy nie wierzył, by posiadłość w Matlock była najodpowiedniejszym środowiskiem dla Cressidy. Okazywała zbyt wiele niezdrowej ciekawości podczas orgii u Croftona. Nie, powinna znaleźć się gdzieś pomiędzy tymi skrajnościami i Tris mógł znaleźć dla niej takie miejsce. Jean-Marie obserwował kuzyna.

- Może twój przyjaciel, pan Lyne, mógłby rozpowszechnić historię o twoim oczarowaniu panną Mandeville. I wtedy ty, wobec groźby jej wyjazdu, padniesz przed nią na kolana i zdobędziesz jej serce i rękę. Ach, powinienem był zostać dramatopisarzem.

Ale Tris powoli uświadamiał sobie problem.

- Boże, Cornelia...

Jean-Marie spojrzał na niego pytająco.

- Moja najstarsza kuzynka, lady Tremaine. Poprosiłem ją, żeby wydała przyjęcie i zaprosiła na nie pannę Phoebe Swinamer, o której rękę i serce miałem się starać.

- To szaleństwo, z którego jesteś już wyleczony. Przygotowałeś się na tragedię, tymczasem ja proponuję ci szczęśliwe zakończenie. Odwołaj przyjęcie.

- Nie znasz Cornelii. Przyjedzie tu bez względu na wszystko, pewna, że potrafi nagiąć wydarzenia do swoich życzeń.

- Zabroń jej.

- Mam jej nie wpuścić do jej dawnego domu? Nie, muszę jej pozwolić dalej się zajmować organizacją przyjęcia. Na szczęście nic nie powiedziałem Swinamerom, choć jestem pewien, że Cornelia coś musiała napomknąć. -Zastanowił się przez chwilę i uśmiechnął się. - Zaproszę Cressidę i jej rodzinę. Mieszkamy dość blisko Plymouth. Ogłoszę nasze zaręczyny podczas balu maskowego, ale Cressida oczywiście nie będzie miała na sobie kostiumu hurysy.

- Szkoda. Tak bym chciał go zobaczyć. Jesteś bardzo pewny siebie, mój przyjacielu.

Tris spojrzał na niego ze zdumieniem.

- Teraz już nic nie stanie nam na przeszkodzie.

- Dziewczyna może odzyskać rozum. Wyraźnie drażnił się z nim.

- Do licha, sam wiem najlepiej, jak niewiele jestem wart, ale mogę jej to wynagrodzić. Nie mogę jej podarować Matlock, ale uczynię Nun's Chase prawdziwym domem, ostoją. A jeśli jej się to nie spodoba, kupię dom gdzie indziej. Nie musimy jeździć do Londynu, jeśli nie będzie sobie tego życzyła. Jesteśmy stworzeni dla siebie, Jeanie-Marie. Dwie połówki. Wiedziałem o tym niemal od chwili naszego spotkania. Bez niej nie jestem w pełni człowiekiem. Tak samo jest w jej przypadku.

- Mam taką nadzieję, kuzynie. - Jean-Marie uniósł szklaneczkę, którą wcześniej zabrał Trisowi. - Za doskonałe kobiety i doskonałą miłość.

Cressida przygotowywała się do balu pożegnalnego, nie oczekując niczego miłego. Ojciec był nieugięty. I on, i matka kipieli z radości i podniecenia, ona natomiast była w milczącym nastroju.

Ten wieczór miał zakończyć jej życie w Anglii. W ostatnim czasie codziennie odkrywała, jak bardzo jej go będzie brakowało. Korzenie i przyprawy nie miały dla niej powabu, nawet nie lubiła indyjskich zup doprawionych curry. Sari, które ojciec przywiózł ze sobą do Anglii, były śliczne, ona jednak wolała zwyczajną, płócienną sukienkę. Świątynie kapiące od złota i diamentów kojarzyły jej się wyłącznie z nieprzyzwoitymi figurkami, które przypominały jej o orgii, a ta z kolei o Trisie i o odczuwanym bólu.

Nie było to cierpienie, które słabłoby wraz z odległością. Wreszcie zaczynała sobie uświadamiać, że Indie będą pełne takich bolesnych wspomnień.

Jednak klamka zapadła. Sprzedali dom w Matlock i pożegnali się z tamtejszymi przyjaciółmi. Obiecała pisać długie listy, ale tak naprawdę zamierzała zerwać kontakty. Listy z Indii oznaczały bowiem listy do Indii. A ponieważ ludzie sądzili, że otarta się o wielki świat, każdy będzie uważał, iż pragnie usłyszeć wszelkie informacje o księciu St. Raven.

Tris wrócił z Kornwalii, żeby zatańczyć na weselach swoich przyszywanych sióstr. Był obecny na przyjęciu w Bedfordshire. W Epsom zwyciężył w końskiej gonitwie i wygrał tysiąc gwinei. Rozesłano zaproszenia na bal maskowy w Mount St. Raven, który najwyraźniej nadawał się dla przyzwoitego towarzystwa. Pojawiły się plotki, że podczas balu może ogłosić swoje zaręczyny i że jego wybranką może być Phoebe Swinamer.

Cressida nie dawała wiary tym pogłoskom. Wiedziała, że Phoebe i Tris nie pasowali do siebie, lecz panna Swinamer i jej matka były zdolne do szerzenia takich plotek, żeby zmusić go do deklaracji. Była pewna, że Tris nikomu nie dałby się w ten sposób wmanewrować.

Na szczęście nie będzie go u nich na przyjęciu. Ojciec uparł się, żeby posłać mu zaproszenie, ale otrzymali grzeczną odmowę. Wmawiała sobie, że ją to bardzo, bardzo ucieszyło.

Przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze i poprawiła zawój na starannie ułożonych włosach. Celowo ubrała się w ten sam strój, który miała na sobie, gdy wyruszała z Croftonem: zieloną suknię i zawój w paski. Odpowiednie zakończenie.

Tym razem jednak loki były prawdziwe. No, może z pewną pomocą żelazka do zakręcania włosów. Ponieważ były częścią przebrania mającego uniemożliwić rozpoznanie jej jako hurysy St. Ravena, zacisnęła zęby, kazała sobie obciąć pukle nad czołem i znosiła codzienne zakręcanie włosów.

Plusem wyjazdu do Indii była niewątpliwie perspektywa zapuszczenia na powrót włosów. A na dodatek, kiedy już znajdzie się tak daleko, jej romantyczna fascynacja pewnym rozpustnym księciem będzie musiała zblednąć.

Otworzyła szkatułkę pełną cennej biżuterii. Choć od jej przygody minęło już parę tygodni i nie wybuchnął żaden skandal, wieczorne przyjęcie miało być pierwszym większym wydarzeniem towarzyskim od czasu orgii Croftona, w którym uczestniczyć będą przedstawiciele wyższych sfer.

Oczywiście także niektórzy uczestnicy orgii w Stokeley Manor.

Musiała wywrzeć odpowiednie wrażenie.

Wiedziała, że w męskich klubach aż huczało od plotek. Lavinia przekazała jej relację Matthew. Crofton zbiegł z kraju. Podobno miało to coś wspólnego z próbą zgwałcenia dziecka, co zraziło nawet najbardziej rozpustnych reprezentantów londyńskiego towarzystwa. W jakiś dziwny sposób w całą tę historię wpleciony został jego gwałtowny napad na nią w Hatfield. Lavinia zapewniła, że w tych plotkach nie było niczego, co mogłoby ją zdyskredytować, ale, jak mówiono, sadza zawsze zostawia ślady.

W ostatnim czasie nasiliły się niejasne, krzywdzące spekulacje, które wydostały się z męskich kręgów i zaczęły krążyć wśród dam. Kobiety obrzucały dziwnym spojrzeniem Cressidę, która dobrze umiała sobie wyobrazić, co się za nim kryło.

Co dokładnie panna Mandeville robiła w Hatfield? Na dodatek bez opieki. Nieważne, że zaistniała taka konieczność, i tak pozostawało pytanie, czy dama powinna próbować sprzedać nieprzyzwoity posążek cudzoziemcowi, a już zwłaszcza takiemu, który spędził jakiś czas w więzieniu podejrzany o rozboje na drogach. Oczywiście Francuz był powiązany z księciem St. Raven, ale i tak Cressida mogła sobie wyobrazić różne matki mówiące swoim córkom, co się może przydarzyć młodej damie, która zapomni o poprawnym zachowaniu.

O ile wiedziała, nikt nie wspominał otwarcie o niej, przebranej za kobietę z haremu, na przyjęciu Croftona w towarzystwie St. Ravena, ale takie podejrzenia musiały przychodzić niektórym mężczyznom do głowy. Może była to tylko jej wyobraźnia, ale miała wrażenie, że od kilku dni odwiedzający ich dżentelmeni przyglądali się jej badawczo.

Zaciskała usta i nosiła okulary. Tej nocy musi przekonać wszystkich.

Włożyła suknię z wysoko uniesionym stanem, która zwieszała się na niej niemodnie. Jakoś ostatnio nie miała apetytu. Odłożyła na bok naszyjnik ze szmaragdów i wyjęła swój stary sznur drobnych perełek. Ojciec się zdziwi, ale co tam.

Przyjrzała się sobie w lustrze. Niedobrze, że nie mogła mieć na nosie swoich okularów, nikt tego nie robił na balu. Takie dziwactwo mogłoby wzbudzić podejrzenia.

Szkoda, że miała takie różowe usta. Łatwo jest uszminkować blade wargi, ale jak je rozjaśnić? Zacisnęła je. Tak, tak było lepiej. Spróbowała się uśmiechnąć i udało jej się uzyskać przeraźliwy grymas. Jeszcze lepiej. Z reguły myśli odzwierciedlały się na twarzy, więc przez cały wieczór musi zachowywać się tak, jakby mdlała na sam dźwięk słowa „spodnie", o „sączku" i „afrodyzjaku" nawet nie wspominając.

A niech to licho porwie, zaczerwieniła się. Rumieńce dodawały jej urody. Skoncentrowała się więc na kazaniach, zimnej owsiance i pani Wemworthy, jednocześnie pozwalając służącej udrapować przezroczysty szal na ramionach. A potem udała się na poszukiwanie rodziców.

Bal odbywał się w wynajętych na tę okazję pomieszczeniach Almack's Assembly Rooms. Wkrótce Cressida wraz z rodzicami zaczęła witać gości. Najwcześniej zjawiły się rodziny kupców i rzemieślników oraz przyjaciele sir Arthura z czasów jego pobytu w Indiach, którzy sprawiali wrażenie, iż zazdroszczą mu planowanego powrotu. Cressida powiedziała sobie, że na pewno spodoba jej się ta przygoda.

Później zaczęli przybywać kolejni, bardziej eleganccy goście. Ci byli niebezpieczni, znudzeni, zwabieni nadzieją na skandal. Cressida nie rozpoznała żadnego z mężczyzn, dopóki nie zapowiedziano lorda i lady Pugh.

Pulchny lord Pugh wyglądał komicznie w modnym stroju, który niekorzystnie opinał się na wydatnym brzuchu i tłustych udach. Ale sposób, w jaki na nią patrzył, wcale nie był śmieszny. Czy zjawił się specjalnie po to, żeby potwierdzić swoje podejrzenia?

Wemworthy, pomyślała Cressida, uśmiechając się do niego krzywo.

Biedna lady Pugh sprawiała wrażenie, że jest wdzięczna za jego obecność u swojego boku. Coś musiało być bardzo nie w porządku z małżeństwem, jeśli żonę tak bardzo cieszyły podobne ochłapy.

Po chwili wpatrywania się w Cressidę lord Pugh potrząsnął głową, mruknął coś o stracie czasu i ruszył prosto do pokoju do gry w karty. Lavinia wzięła lady Pugh pod swoje skrzydła i odprowadziła ją na bok. Jakie smutne życie. A małżeństwo było na zawsze.

Gdy rozpoczęły się tańce, Cressida podała rękę panu Halfstockowi, najstarszemu synowi bogatego handlarza jedwabiem, który udawał wielką rozpacz z powodu jej wyjazdu. Uśmiechała się do niego, chociaż miała ochotę wrzeszczeć. Co też mógł wiedzieć o złamanym sercu?

Pod koniec pierwszego tańca zorientowała się, że porzuciła wcielenie Wemworthy. Uwielbiała tańczyć i śmiała się z miny Tima Halfstocka. Trudno. Wyglądało na to, że zaspokoiła ciekawość Pugna i że jej reputacja świadczyła na jej korzyść. Zawsze wychowywano ją na młodą damę, która mówiła to, co należało. Zainteresowanie zaopatrzeniem w wodę, wydobyciem metali czy modelowaniem kapeluszy z pewnością nie skazywało jej na piekło. Toteż stanęła do kotyliona z sir Williamem Danby i zatraciła się, odsuwając od siebie inne sprawy, a zwłaszcza fakt, że wcale nie chciała opuszczać Anglii. I że miała rację, gdy dawno temu doszła do wniosku, iż cieszą ją drobne przygody, lecz nie interesują egzotyczne, dzikie eskapady.

Może tylko z wyjątkiem przygody z mężczyzną...

Nagim.

Lśniącym od egzotycznych olejków. Z oczami pełnymi zaspokojonej żądzy...

Mając nadzieję, że rumieńce na jej obliczu przypisane zostaną zmęczeniu, położyła tamę tym myślom i skoncentrowała się na tanecznych krokach.

















































Rozdział 30



Cris przechadzał się wokół Nun's Chase, prowadząc pod ramię hurysę. Uśmiechał się pod wąsem, choć w głębi duszy był zdegustowany całym tym zamieszaniem i otaczającym go bałaganem. Ze względu na cel, jaki zamierzał osiągnąć, musiał zaprosić niektórych mężczyzn, obecnych na przyjęciu w Stokeley. Paru z nich zjawiło się już pijanych.

- Crofty lubił młodziutkie pączki, ale nie musiał porywać dziewczynki z dobrego domu - powiedział Billy Ffytch.

- Niektóre drapieżniki nie lubią łatwej zdobyczy - odparł Tris. Ffytch pokiwał głową.

- To możliwe. Ale szkoda. Crofty umiał przypominać szalone czasy. -Spojrzenie wyblakłych oczu mężczyzny przesunęło się po Trisie. - Niektórzy twierdzą, że miałeś w tym swój udział, St. Raven. Miałeś z nim na pieńku od czasu tamtej historii w Hatfield.

- Hatfield? - Tris zawahał się przez krótką chwilę, jakby wypadło mu to z głowy. - Ach, tak, kiedy wrzeszczał na tę biedną pannę Mandeville. Obawiam się, że ten człowiek jest niezrównoważony. Ubzdurał sobie, że mam z nią schadzkę, i to w takim miejscu, w marnej gospodzie, choć Nun's Chase leżało tak niedaleko! Podejrzewam, że poprosił o jej rękę i dostał kosza, co tłumaczyłoby jego złość. Oczywiście to wszystko miało miejsce, zanim jej ojciec stracił cały majątek.

Ffytch wyraźnie miał trudności z nadążaniem za narracją Trisa.

- Dostał wszystko z powrotem - stwierdził w końcu.

- Mandeville musiał mieć zapas drogich kamieni. Powinniśmy się z tego cieszyć.

- Tak. Może nawet mógłbym się zainteresować jego córką. Oczywiście, gdybym nie był już żonaty. - Upił solidny łyk rumowego ponczu. - Ale Crofty miał na myśli coś innego. Uparcie powtarzał, że to panna Mandeville jest twoją turecką hurysą. - Zachwiał się i przysunął bliżej, żeby przyjrzeć się zawoalowanej dziewczynie u boku Trisa. - Masz rację, St. Raven. Crofton musiał zwariować.

Ffytch podryfował w stronę grupki gości. Dla zwiększenia efektu Tris przyciągnął Mirandę do siebie i pocałował ją przez welon.

- Cudownie odgrywasz swoją rolę. Dziękuję. Była podobnej budowy ciała i miała perukę z długimi włosami, ale i tak był zdumiony, jak zręcznie udaje zachowanie Cressidy, po części zuchwałe, po części niepewne. Nikt by nie zgadł, że to Miranda Coop.

- Odgrywanie niewinnej panienki jest bardzo zabawne - stwierdziła. -Powiedz mi jednak, czy naprawdę chcesz poślubić tę pannę? Taka kobieta podetnie ci skrzydła.

- Jeśli masz na myśli koniec takich imprez towarzyskich, jak dzisiejsza, tylko sprawi mi to radość.

Zachichotała.

- Może więc dobrze, że wyjeżdżam do Francji. Widok dzikiego ognia stłumionego na palenisku jest naprawdę bardzo, bardzo smutny.

- A ty nie potrzebujesz żadnych ograniczeń? Albo Jean-Marie? Czy ma pójść z każdą kobietą, która wpadnie mu w oko?

Roześmiała się.

- Jesteś okropny. Jednak przynajmniej żadne z nas nie zachowuje się konwencjonalnie.

Tris uśmiechnął się tylko, lecz nagle Miranda rzuciła:

- Pamiętam tamtą hurysę... Może wcale nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz.

Nie odpowiedział na tę uwagę.

- Wydaje mi się, że wszyscy są wystarczająco odprężeni i podchmieleni, żeby można było przejść do kolejnego punktu planu.

Klasnął w dłonie, żeby skupić na sobie uwagę otaczających go gości.

- Przyjaciele, oferuję wam dzisiaj nową rozrywkę - ludowe tańce! Mężczyźni popatrzyli po sobie zdziwieni. Na znak dany przez Trisa

kurtyna rozsunęła się, ukazując trzech ślepych muzyków. Było to dobrze znane w Londynie trio, grające i na normalnych, i na wyuzdanych przyjęciach. Gdy zaczęli grać, Tris ponownie klasnął w dłonie. Do sali wbiegło dziesięć kobiet lekkich obyczajów, specjalnie wybranych przez Mirandę w taki sposób, żeby sprawiały wrażenie pięknych, niewinnych młodych dam. Odziane były niemal tak, jak mogłyby być ubrane podczas eleganckiego przyjęcia na londyńskich salonach. Jedyna różnica polegała na tym, że ich modne suknie uszyte zostały z najcieńszego woalu i że nie miały nic pod spodem, poza czerwonym barwnikiem na piersiach i pończochami w paski, przytrzymywanymi czerwonymi podwiązkami. Jedyną biżuterię dziewcząt stanowiły perły, sztuczne, lecz wyglądające jak prawdziwe. We włosy wpięły sobie białe, dziewicze róże.

Udając nieśmiałość, wszystkie dziewczęta wybrały sobie mężczyzn i poprowadziły ich do tańca.

Tris obserwował to z rozbawieniem, zadowolony z pomyślnego przebiegu planu. Zorganizował to wszystko, żeby ściśle połączyć tę imprezę z balem w Londynie, ale najwyraźniej trafił z erotyczną nowinką. Mężczyźni szklanymi oczami wpatrywali się we frywolne ucieleśnienia cnotliwych młodych dam, których nie wolno było dotknąć, jeśli się nie miało na myśli małżeństwa. Sprawiali wrażenie zadowolonych z możliwości zatańczenia jak na londyńskich salonach. Tris przemieszczał się po pokoju, dbając o to, by wszyscy widzieli go z hurysą. Później, gdy skończył się taniec i kolejni mężczyźni pospieszyli, żeby partnerować ladacznicom, poprowadził ją do długiego tańca. Jej lśniące niczym klejnoty ubranie błyszczało na tle delikatnych, jasnych sukni.

Ci mężczyźni nigdy nie zapomną, że widzieli St. Ravena z jego hurysą w tym samym czasie, gdy panna Mandeville była obecna na własnym balu w Londynie.

Rozejrzał się w poszukiwaniu kuzyna, który miał do odegrania kolejną rolę. Im szybciej to zagrają, tym szybciej będzie mógł zniknąć ze środka sceny. Przyjęcie mogło się toczyć bez niego. Jutro będzie mógł pojechać do Londynu. Gdy tylko zasady przyzwoitości zezwolą, odwiedzi Cressidę. Do diabła, zasady przyzwoitości mówiły, że będzie to możliwe dopiero po południu. Ale zobaczy ją, bez groźby skandalu.

Później miał w planie konwencjonalne, choć szybkie zaloty. Z ogromną chęcią wcieliłby się w Lochinvara, romantycznego bohatera, i jeszcze raz ją porwał. Ale nic nie powinno wywoływać dodatkowych plotek. Wszyscy i tak będą gadać, że zwyczajna panna Mandeville upolowała księcia St. Raven, ale nie może temu towarzyszyć nawet cień skandalu. Ogień nadal jeszcze tlił się w popiele i wystarczyłby najlżejszy podmuch, żeby wybuchł pożar.

Pewną niewygodę stanowił fakt, że Mandeville'owie mieli opuścić Londyn. Ale kiedy będzie już miał status starającego się o rękę Cressidy, będzie mógł podróżować razem z nimi. W końcu Plymouth leżało niedaleko Mount. Ze względu na podróż jej rodziców ślub będzie musiał być pospieszny.

Za dziewięć dni będzie jego. I od tego momentu wszystko zacznie się dobrze układać.

Muzyka się skończyła i na parkiecie pojawił się Jean-Marie.

- Właśnie do mnie dotarło! Co za głupota! Crofton wziął biedną pannę Mandeville za ten turecki smaczny kąsek. Patrzcie, moi przyjaciele, i podziwiajcie!

Wziął Mirandę za rękę i okręcił dookoła. Lord Byrne, który siedział na sofie z dziwką, chwiejnie zerwał się na nogi.

- Crofty musi zacząć nosić okulary! - Przysunął się bliżej, żeby lepiej przyjrzeć się Mirandzie. - Żeby sobie wyobrazić, iż tamta blada owsianka była tym pikantnym kąskiem.

Miranda odwróciła się i posłała mu całusa. Cressida nigdy by tego nie zrobiła. Miranda musi uważać.

- Słyszałem, że dziś wieczorem Mandeville'owie wydają bal w Londynie, przed wyjazdem do Indii. Panna Owsianka pląsa tam teraz z innymi, dobrze wychowanymi pannami, a tymczasem tutaj St. Raven bawi się w towarzystwie swojej hurysy. Pomyśleć, że niektórzy wiązali go z tą Mandeville! Szaleństwo!

- O tak! - krzyknął Tiverton. - To się kwalifikuje do domu wariatów.

- St. Raven nie traciłby czasu na kogoś tak nudnego - zawtórował mu inny. Tris zacisnął zęby, ale uśmiechnął się i rozpoczął kolejny wątek.

- Z wyjątkiem posagu. Jej ojciec znów jest bogaty, a dziewczyna jest jedyną spadkobierczynią. Skłania człowieka do myślenia.

Cały świat może uwierzyć, że ożenił się z nią dla pieniędzy, lecz Cressida będzie znała prawdę. A gdy minie trochę czasu, ludzie dojdą do wniosku, że zrodziła się między nimi miłość.

- Do diabła, to prawda - odezwał się Tiverton, który był kawalerem. -Grzechem byłoby pozwolić, żeby taka wysoka nagroda popłynęła do Indii!

- Błyskawicznie ktoś ją tam poślubi - powiedział lord Peterbrook. - Ci wszyscy mężczyźni stęsknieni za widokiem białego biustu.

Ogromny niesmak skłonił Trisa do działania. Posłał Jeanowi-Marie znaczące spojrzenie i zawołał:

- Mój kuzyn założył się ze mną!

Od razu skupił na sobie ich uwagę. Tych mężczyzn niewiele obchodziło, ale wszyscy interesowali się zakładami.

- Stawia tysiąc funtów, że do północy nie uda mi się przenieść z objęć mojego tureckiego kąska w ramiona panny Owsianki.

W oczach Jeana-Marie pojawiło się rozbawienie, ale goście zaczęli krzyczeć i zakładać się pomiędzy sobą.

- Na jednym koniu, St. Raven? - ktoś zapytał.

- Powozem.

Jego notowania natychmiast poszły w górę.

- Będziesz się o nią starał? - zapytał Tiverton.

- Piekielna niesprawiedliwość. Sam myślałem, żeby spróbować. To można wykorzystać.

- Ścigaj się więc ze mną, Tiverton. Masz tu swój powóz? Też będziesz miał swoją szansę.

- Przeciwko księciu!

- Mam wrażenie, że panna Mandeville nie chce mieć nic wspólnego z możnymi tego świata. Ścigasz się? - Spojrzał na pozostałych mężczyzn.

- Zakładajcie się, który z nas, ja czy Tiverton, zdobędzie rękę dziewczyny, zanim wyjedzie z Anglii. A może żadnemu z nas się nie uda?

Ktoś zażądał notesu, żeby zapisywać zakłady. Tris pozostawił to Jeanowi-Marie i Cary'emu i pobiegł, żeby się przebrać w strój wieczorowy. Co prawda niezbyt wygodnie będzie w nim powozić, ale dwukrotne przebieranie się zajęłoby zbyt wiele czasu. Tivertona, który nie miał wieczorowego ubrania, czekało to w Londynie. Biegnąc do swojego powozu, jęczał, że jest to jawna niesprawiedliwość. Niech jedzie pierwszy.

Tris zbiegł na dół i wskoczył do powozu.

Jean-Marie wyszedł za nim, żeby go pożegnać.

- Życz mi szczęścia - poprosił Tris.

- Dużo szczęścia, kuzynie. Przynajmniej w miłości.

Tris dogonił Tivertona koło Ware, ale nie próbował go prześcignąć. Tiverton będzie musiał jeszcze się przebrać. Prawdziwym niebezpieczeństwem byłby wypadek na drodze, którą na szczęście jasno oświetla! księżyc i była w dobrym stanie.

Powinni zwolnić po wjechaniu w londyńskie ulice, ale Tiverton podjął ogromne ryzyko, żeby wysforować się do przodu i Tris musiał gnać jak szalony, by trzymać się blisko rywala. Zostało niewiele czasu, ale ten zakład nie miał znaczenia.

Tiverton wrzasnął jakieś przekleństwo, gdy skręcił w stronę swojego domu. Wiedział, że przegrał wyścig. Ale i tak wyruszy za Trisem, żeby spróbować szczęścia z Cressidą. Biedny człowiek.

Kwadrans przed północą Tris zatrzymał się przed domem, w którym odbywało się przyjęcie. Był zdyszany, ale rozpierały go emocje związane z wyścigiem i świadomością bliskiej obecności Cressidy. Cisnął lejce zdumionemu lokajowi, otrzepał się z kurzu i ruszył w stronę budynku.

Lokaj próbował prosić o okazanie zaproszenia, ale gdy Tris podał mu swoje nazwisko i obrzucił wyniosłym, książęcym spojrzeniem, służący ukłonił się i usunął z drogi. St. Raven zatrzymał się przy łuku wiodącym do sali balowej. Przypomniał sobie, jak przychodził tutaj, nie oczekując niczego, poza zabiciem nudy, gdy patrzył na kobiety zachowujące się jak psy myśliwskie na polowaniu.

Ale teraz było inaczej, bo na sali znajdowała się Cressida.

Tańczyła z pulchnym dżentelmenem, promieniejąc radością. Bez wątpienia uwielbiała tańczyć.

A on nie miał o tym pojęcia. Była piękna, ale to wiedział od wieków.

Przypomniał sobie, że powinien wyglądać na znudzonego, i ukłonił się przechodzącemu obok sir Arthurowi Mandeville'owi.

- Wasza wysokość, jesteśmy zaszczyceni, że jednak zjawił się pan tutaj. Czyżby dostrzegł w oczach ojca Cressidy błysk? Nieważne.

- Okazało się, że moje wcześniejsze zobowiązania towarzyskie skończyły się wcześniej, a chciałem pożegnać się z panem i z pańską rodziną. Był pan bardzo łaskawy, sprzedając mi figurki.

- Och, to było życzenie Cressidy - odpowiedział mężczyzna ze szczerą niewinnością i odwrócił się w stronę sali, gdzie właśnie taniec dobiegał końca. - Powinien jej pan osobiście podziękować.

Tris prowadził tę rozmowę ze względu na otaczających ich ludzi, którzy przysłuchiwali się uważnie. Teraz wszyscy poznali powód jego zjawienia się na balu, a ojciec Cressidy dostarczył mu pretekstu, żeby podejść i porozmawiać z dziewczyną.

Niebiosa były po jego stronie.

- St. Raven!

Odwrócił się i ujrzał lorda Harry'ego Monke'a, który zbliżał się do niego w towarzystwie swojej ślicznej małżonki.

- Co tu porabiasz, u licha? Ach, tak, spotkałeś pannę Mandeville w Hatfield.

Tris ucałował dłoń ślicznej lady Monke.

- Mogłem wyświadczyć jej drobną przysługę.

- Słyszałem, że Crofton prysnął z Anglii. Doskonale.

- Okropny człowiek - zgodziła się lady Monke i uśmiechnęła się do ojca Cressidy. - Tak bardzo się cieszę, że doszedł pan już do siebie po spotkaniu z nim, sir Athurze. St. Raven - zwróciła się do księcia, wsuwając mu rękę pod ramię - ocal mnie przed losem prowincjuszki, która trzyma się kurczowo męża, i zatańcz ze mną.

Schwytany w pułapkę, nie mógł odmówić. Zresztą może to lepiej, że nie ruszył prosto do Cressidy. Obejrzał się i dostrzegł jej zdumione spojrzenie. Więcej niż zdumione, oszołomione! Modląc się w duchu, żeby nie zrobiła czegoś, co teraz mogłoby wszystko zepsuć, ukłoni! się jej lekko i odwrócił z powrotem do szczebioczącej lady Monke.

Poprowadził ją do następnego tańca. Pary ustawiły się w dwóch szeregach, ale postara! się zająć miejsce w tym samym rzędzie, co Cressida. Podczas tańca będą się spotykać, dotykać, wspólnie wirować. Takie okruchy dla wygłodzonego mężczyzny, ale zawsze to coś. Miał trudności w nadążaniu za lekką paplaniną lady Monke.

- W jaki sposób poznaliście Mandeville'ow? - zapytał.

- W komitecie wspierania przytułku dla ubogich. W przeciwieństwie do większości dam, obie panie Mandeville nie bawią się, nie szukają okazji do otarcia się o lepszych od siebie, tylko szczerze angażują się w pracę charytatywną.

Lepszych od siebie. Z trudem powstrzymał się przed pytaniem, w jaki sposób ktoś mógłby być lepszy od Cressidy.

- To takie prowincjonalne - wycedził. Zaskoczyła go, obrzucając go spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

- Bieda i cierpienie są obecne wszędzie, St. Raven. Zamierzałam przycisnąć cię, żebyś dał trochę pieniędzy i objął patronatem naszą działalność.

Rozległa się muzyka, więc zajęli swoje miejsca, zwróceni do siebie twarzą. Tris był autentycznie zaskoczony jej odpowiedzią. Być może pośród elit towarzyskich znajdowało się więcej ludzi o dobrym sercu.

Cressida nie byłaby więc aż tak bardzo osamotniona.

Spojrzał w stronę, gdzie Cressida, stojąc naprzeciwko młodego człowieka w wojskowym mundurze, rozpoczynała taneczne kroki. I uśmiechała się promiennie do swojego partnera. Do diabła. Przyłapał się na rozważaniu, ile czasu upłynie, zanim przesuną się w szeregu tak, żeby się spotkać.

Cressida skupiła uwagę na poruczniku Grossthorpie, ale jej myśli krążyły wokół St. Ravena. Co on tutaj robił? Czy w ostatniej chwili zamierzał wszystko zrujnować, wyjawiając ich relacje? Widziała go rozmawiającego z ojcem i bała się, że za chwilę do niej podejdą, jednak zamiast tego Tris poprosił do tańca lady Monke.

Niemal pomyliła kroki, więc skoncentrowała się na tańcu. Ale, o Boże, wraz z Grossthorpem zaczęła się przesuwać w górę szeregu, gdy tymczasem Tris i lady Monke przesuwali się w dół. Za chwilę się spotkają. Będzie musiała podać mu ręce i zatańczyć z nim. Będzie musiała patrzeć mu w oczy i uśmiechać się...

Spojrzała na swojego partnera, uśmiechnęła się do niego i zobaczyła w jego oczach zdumienie. Jakie sygnały wysyłała? Przeklęty Tris Tregallows.

Tris starał się nie zwracać uwagi na Cressidę, ale czuł jej obecność, jakby była dodatkowym instrumentem muzycznym lub jasnym promieniem światła, który dostrzegał kątem oka. Zbliżała się, zbliżała coraz bardziej.

Nagle spostrzegł, że dama, z którą właśnie tańczył, wybałusza na niego oczy i zmusił się do powrotu do rzeczywistości. Na spotkanie z Cressida przyjdzie czas, a tymczasem zatańczenie z księciem było niezapomnianym przeżyciem dla wielu obecnych tu pań, nawet dla rozsądnej kobiety w średnim wieku i matki takiej jak ta.

Uśmiechnął się do niej i rzucił jakąś uwagę. Gdy przesunął się i stanął naprzeciwko młodej panny o rozmarzonym spojrzeniu, obdarzył ją komplementem i spojrzeniem dal do zrozumienia, że gdyby była starsza... Tańcząc zaś ze żwawą babcią, powiedział jej otwarcie, że gdyby była młodsza...

A potem znalazł się naprzeciwko Cressidy i zapomniał języka w gębie. Podali sobie ręce i zrobili obrót najpierw w jedną, a potem w drugą stronę. Za chwilę jednak miało się to skończyć, a on wciąż nie wydusił z siebie ani słowa.

Gdy rozległo się bicie zegara, udało mu się powiedzieć:

- Północ.

Czy to wszystko, na co było go stać? Cressida wbiła w niego wzrok.

- Co tutaj robisz?

- Tańczę z tobą.

I na tej błahej uwadze zakończyła się ich wspólna figura. Miał ochotę zaryczeć ze śmiechu albo żalu. Nawet jako szesnastolatek nie czul się taki skrępowany!

- Północ - odezwała się lady Monke, gdy powrócili do siebie w tańcu. -Masz szczęście, że to nie jest zamknięte przyjęcie, bo nawet ciebie nie wpuszczono by o tak późnej porze.

- Gdyby to było zamknięte przyjęcie, stawiłbym się wcześniej i odpowiednio ubrany.

- Słusznie. Najwyraźniej sir Arthur uparł się, żeby wynająć te sale, gdzie ani jego żona, ani córka nigdy nie były zapraszane. Oświadczył, że muszą tu zatańczyć, zanim opuszczą Londyn.

Miała życzliwą minę, ale podobnie jak on wiedziała, że sir Arthur nie zrozumiał sedna problemu. Nie chodziło przecież o wynajęcie tych pomieszczeń na tańce, lecz o uczestnictwo w ekskluzywnych przyjęciach, które odbywały się tutaj w sezonie.

Tris nie przejmował się zanadto zwyczajami elit towarzyskich, ale nagle uświadomił sobie, jak naturalne są dla niego i ludzi z jego środowiska. Czy Cressida potrafi zaakceptować te dziwne, niekiedy niezrozumiałe zwyczaje i wartości?

Musi. Zaakceptuje je. On zaś będzie jej służył za doświadczonego przewodnika.

Pod koniec tańca zauważył Tivertona, który wszedł do sali i rozglądał się w poszukiwaniu swojej zwierzyny. Tris przesunął się w jego stronę i przekazał mu lady Monke. Nie przeszkadzało jej to, zyskała bowiem kolejnego młodego, przystojnego partnera do tańca.

Tris odwrócił się i ujrzał Cressidę otoczoną przez czterech chętnych do tańca mężczyzn. Przekleństwo. Nie mogła wiedzieć, że realizuje plan zapobieżenia skandalowi, gdyby więc poprosił ją do tańca, mogłaby mu odmówić.

Odszukał sir Arthura.

- Niestety, pańska córka jest otoczona przez wielu dżentelmenów. Może mógłby pan przetrzeć mi drogę.

- Pańska droga jest wyłożona liśćmi poziomek, mości książę - odparł pan Mandeville, wywołując śmiech stojących nieopodal, bowiem poziomkowe liście zdobiły książęcą mitrę. - Jeśli jednak potrzebujesz ojcowskiego błogosławieństwa...

To stwierdzenie przyciągnęło ku nim niejedno spojrzenie. Tris zaś pomyślał, że ojciec Cressidy domyślał się czegoś i nie jest przeciwny ich związkowi.

Sir Arthur wkroczył pomiędzy mężczyzn zabiegających o następny taniec z Cressida.

- Możecie sobie iść. St. Raven prosi o taniec, a książę to książę i ma swoje prawa.

Mężczyźni oddalili się, mrucząc coś pod nosem. Tris skłonił się przed Cressida. Nie mógł pohamować uśmiechu.

- Jeśli jest pani absolutnie przeciwna pomysłowi zatańczenia ze mną, panno Mandeville...

- Nie zrobiłaby nic tak nierozsądnego. Jeden taniec z księciem przysporzy jej splendoru i w Anglii, i w Indiach.

Cressida, z wypiekami na okrągłych policzkach, spojrzała mu prosto w oczy. Wszyscy uznaliby, że te rumieńce spowodowane są podnieceniem, ale czy aby nie była wściekła?

Spuściła wzrok i dygnęła.

- Jak mogłabym odmówić, wasza książęca mość?

Jej ojciec pozostawił ich samych pośród tłumu gości, którzy obserwowali każdy ruch, każde skrzywienie ust Trisa tylko dlatego, że był tym, kim był. Oparł jej dłoń na swoim ramieniu i odwrócił się, czekając na rozpoczęcie kolejnego tańca.

- To pierwszy raz, kiedy jesteśmy razem w towarzystwie - powiedział, patrząc przed siebie, jakby prowadzili czczą rozmowę.

- Tak. - Najwyraźniej robiła to samo. Jego nieustraszona panna Mandeville na pewno świetnie sobie poradzi z sytuacją. - Dlaczego tu jesteś? To bardzo niebezpieczne.

- Nie. Zaufaj mi. Ja... - Niewiele brakowało, żeby oświadczył jej się tu i teraz. Na szczęście pozostała mu resztka rozsądku.

- Crofton uciekł z kraju - oświadczył.

- Och. To dobrze. - Ale w spojrzeniu, jakie mu posłała, dostrzegł zaniepokojenie. - Boję się, że trucizna już się rozlała.

- Po tym wieczorze już nie.

Rozległa się muzyka sygnalizująca początek tańca.

- Zaufaj mi, Cressido - rzekł cicho, gdy zajmowali miejsce w szeregu.

To był walc, co oznaczało, że przez cały taniec będą koło siebie, wirując w swoich ramionach. Wiele osób nadal uważało walca za skandaliczny taniec i teraz zrozumiał dlaczego. Od tego walca zakręciło mu się w głowie.

Już niedługo, bardzo niedługo, znajdzie się w jego ramionach jako jego żona.

W czasie pierwszego okrążenia sali Cressida czuła się tak, jakby tańczyła na ostrzu noża, ale w ekstazie.

Skoro mogli ze sobą tańczyć, może mogliby się także spotykać. Może wspólna przejażdżka po parku, spacer po ogrodzie? Wszystkie zwyczajne rzeczy, które robili mężczyźni i kobiety...

Nagle jednak przypomniała sobie, że takie przyjemności byłyby niepotrzebną torturą. Ten czarujący mężczyzna był łajdakiem. Podobnie jak jej ojciec uzależnił się od szalonych działań. Nawet w czasie, gdy udawał miłość do niej, ciągnęło go do domu prowadzonego przez Violet Vane.

Nadzieja jej podpowiadała, że mógłby się zmienić.

Rozsądek szeptał, że mężczyźni nigdy się nie zmieniają.

Ale Tris był tutaj. To musiało coś oznaczać. I wyraźnie coś do niej czuł. Widziała to w jego oczach. Czuła w jego dotyku.

Miłość zmieniała ludzi. Może po wyjeździe Croftona ryzyko wybuchnięcia skandalu było niewielkie i małżeństwo było możliwe.

Tris był tutaj. To musiało coś znaczyć.

Jej rozmarzone spojrzenie napotkało Lavinie, która dotykała ust złożonym wachlarzem. Rozpoznała ten znak. Lavinia chciała o czymś pilnie porozmawiać w saloniku dla pań.

O Boże. To musiało dotyczyć St. Ravena. Przecież Matt Harbison także tutaj był. Po wyrazie twarzy Lavinii poznała, że musi chodzić o coś nieprzyjemnego. Miała ochotę odwrócić się plecami i zignorować znaki, ale chyba powinna wiedzieć, co się stało.

Przeprosiła i podążyła za przyjaciółką. Gdy tylko weszły do saloniku, Lavinia pociągnęła ją na sofę. Cressida rozejrzała się, ale poza kilkoma pokojówkami nie dostrzegła nikogo. Wiedziała dobrze, że źródłem wielu krążących plotek jest służba, więc musiała uważać na swoje słowa.

- Jakże miło, że zjawił się książę - rzuciła pogodnie Lavinia, pewnie także mając na uwadze służące. - I jest równie przystojny z bliska, jak z daleka.

- Tak. Co chciałaś mi powiedzieć, Lavinio? Pogodny nastrój przyjaciółki prysnął.

- Przepraszam... Lecz ponieważ pamiętam, jak mówiłaś, że darzysz go ciepłymi uczuciami...

Cressida czuła, że się czerwieni.

- Boisz się, że mi serce pęknie od jednego tańca?

- Nie, ale... Rzecz w tym, Cressido, że Matt mówi, iż książę jest tutaj z powodu zakładu.

- Zakładu? Dżentelmeni zakładają się o wszystko.

- Tak, ale...

- Powiedz wreszcie, proszę!

Lavinia zagryzła usta, po czym ściszyła głos do szeptu.

- Sir Roger Tiverton przyjechał tutaj z księciem, a że Matt dobrze go zna, więc usłyszał całą historię. St. Raven wydał dzikie przyjęcie w swoim domu w Hertfordshire. Tam właśnie ktoś wpadł na pomysł zakładu, czy tańczący na swoim przyjęciu z ladacznicą książę zdąży przed północą zatańczyć z tobą na waszym balu pożegnalnym. I tylko z tego powodu St. Raven jest tu teraz. Pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.

Cressida nie wiedziała, dlaczego przy oddychaniu czuje ból. Nigdy nie miała złudzeń, jaki był. Nigdy nie obiecywał, że się poprawi. I tak naprawdę nigdy tego nie oczekiwała.

Ale kolejna orgia. I zakład. Zakład o nią. A ona myślała, że przynajmniej zależało mu na jej reputacji.

Przywołała na twarz pogodny uśmiech i wstała.

- Większość obecnych tu ludzi nic o tym nie wie, więc jego zjawienie się na balu i taniec ze mną przysporzą mi tylko splendoru. W Indiach zaś wiele skorzystam, napomykając w rozmowach o moim tańcu z księciem St. Raven.

Lavinia także się podniosła.

- Kamień spadł mi z serca. Nie chciałam cię zranić. Cressidzie udało się roześmiać.

- Oczywiście, że nie czuję się zraniona. Kiedy mówiłam, że kocham St. Ravena, było to płoche uczucie. Rodzaj gry. Tak jak nasze uwielbienie dla aktora Keana. Lavinia odprężyła się i uśmiechnęła do przyjaciółki.

- I popatrz tylko, ile głupiego szumu robią wszyscy dziś wieczorem wokół niego. Nawet moja mama jest podniecona jak pensjonarka! Ludzie zapamiętują, w jaki sposób powiedział „dobry wieczór", żeby opowiedzieć o tym mającym mniej szczęścia znajomym. Deb Westforth była tak oszołomiona jego jedną pochlebną uwagą, że leży teraz w salonie z okładem z octu na głowie.

- Biedak - powiedziała Cressida. I naprawdę miała to na myśli. Lavinia podała jej ręce.

- Pewnie to uwielbia. Chodź. Jeśli będę się ciebie trzymała, może poprosi mnie do tańca i obdarzy choć jednym komplementem. Miałabym o czym opowiadać moim wnukom.

Cressida wolałaby umknąć do domu, ale tylko dolałoby to oliwy do ognia. Gdy tylko wróciła do sali balowej, zobaczyła go, jakby był jedynym żywym człowiekiem w gabinecie figur woskowych. Kiedy zaczął się do niej zbliżać, nie mogła uciec. Wmawiała sobie, że robi to ze względu na Lavinie i jej chęć poznania go, ale w gruncie rzeczy wcale nie była pewna, czy zdołałaby się ruszyć choćby pół kroku. Na dodatek w jego oczach widziała, że rzuciłby się za nią w pościg.

Czego chciał?

Pewnie wygrał swój zakład i chociaż ryzykował jej dobrym imieniem, ostatecznie chyba uniknęli katastrofy. A może zakład dotyczył czegoś więcej? Pocałunku? Lub... ?

W ciemnym, wieczorowym ubraniu wyglądał szalenie przystojnie. Nigdy wcześniej nie widziała go w takim stroju. Był jej tak bardzo drogi, bo jej umysł nie mógł się wyrwać z pułapki wspomnień tych paru dni, gdy cała jego uwaga koncentrowała się na niej, gdy stworzył złudzenie bliskości, czegoś niezwykłego, co doprowadziło ją do największego głupstwa w życiu.

Uśmiechnęła się do niego, porozmawiała przez chwilę, po czym właściwie kazała mu poprosić Lavinie do tańca. Widziała, że zmarszczył lekko brwi, ale dobre wychowanie nie pozwoliło mu na ucieczkę.

Potem zbliżyła się do niej matka, proponując jej towarzystwo sir Rogera Tivertona. Dobre maniery jej także uniemożliwiły ucieczkę. Na szczęście Tiverton zachowywał się poprawnie i nawet przeprosił za swoje postępowanie w Hatfield.

- Panno Mandeville, chciałbym, żebyś wiedziała, że nikt nie zwraca najmniejszej uwagi na brednie lorda Croftona. A już zwłaszcza teraz. Ten człowiek musiał oszaleć.

- Powinno mi więc być go żal. Może nawet powinno mi być wstyd, że nikt się o niego nie troszczy.

- No właśnie. - Poprowadził ją w stronę formującego się szeregu tanecznego. - Panno Mandeville, proszę się zgodzić na przejażdżkę jutro w moim towarzystwie.

Co to było? Czy zakład obejmował jeszcze więcej? Niech idą do diabła. Posłała mu zimny uśmiech.

- Przykro mi, sir Rogerze, ale będę zanadto zajęta. Pojutrze wyruszamy do Plymouth.

- Do Plymouth? Interesują mnie sprawy morskie, panno Mandeville. Chętnie zrobię sobie tam wycieczkę.

Cressida zacisnęła zęby i w myślach poprosiła niebiosa, żeby coś uniemożliwiło wyprawę Tivertona. Ale był to najmniejszy z jej kłopotów. Obserwowała, gdzie Tris poprowadził Lawinie, i dopilnowała, żeby znaleźć się jak najdalej od nich. Serce biło jej mocno w oczekiwaniu na to, co się jeszcze wydarzy.

Lęk albo straszliwe pożądanie. Na przekór wszelkiej logice jakaś jej część marzyła, żeby stać się słabą kobietą, żeby znów z nim igrać, żeby zachowywać się nieprzyzwoicie.

Tris przyglądał się Cressidzie podczas tańca, ale baczył, żeby zanadto nie zwracać na siebie uwagi. Okazanie niewielkiego zainteresowania ułatwi sprawę. Zdradzenie choćby śladu dręczącej go namiętności mogłoby poważnie zaszkodzić.

Marzył o tym, żeby zostać, żeby dotrzymywać jej towarzystwa przy kolacji, żeby z nią tańczyć do ostatniego dźwięku muzyki, żeby poświęcić jej całą uwagę. Jednak do niczego by go to nie doprowadziło, a groziłoby katastrofą.

Teraz skandal jej już nie zagrażał. Tiverton przekonał się, że nie było ani krztyny prawdopodobieństwa, żeby ta panna Mandeville prowadziła sekretne życie, w wyuzdanych strojach uczestnicząc w orgiach. Zgodził się, że Crofton musiał wymyślić całą historię w zemście za odtrącenie. Tris porozmawiał też z Pughem i uzyskał od niego podobną deklarację.

Oczywiście Tiverton ubzdurał sobie, że będzie się o nią starał, ale była to drobna, nieistotna zawada. Scena została przygotowana i rozegranie partii było już teraz zwykłą formalnością. Jutro napisze do sir Arthura, prosząc o pozwolenie na zabieganie o względy jego córki i o zgodę na towarzyszenie im w podróży.

Z punktu widzenia zasad towarzyskich będą to zaloty pospieszne, ale godziwe, więc kiedy w końcu ich zaręczyny zostaną oficjalnie ogłoszone w Mount St. Raven, nikt nie będzie wstrząśnięty. A skoro osiągnął tu wszystko, co zamierzał, mógł już opuścić przyjęcie. Tańczenie z innymi kobietami nie sprawiało mu przyjemności.

Cressida z gorzkim rozbawieniem obserwowała wychodzącego Trisa. Wypełnił warunki zakładu i poszedł sobie. Naprawdę bardzo dobrze wiedzieć, jak niewiele dla niego znaczyła. A widok jego wyprostowanych pleców i szerokich ramion znikających za drzwiami będzie ostatnim wspomnieniem o księciu.

Nie przeczyła, że miała złamane serce, ale wiedziała, że dojdzie do siebie. A nawet gdyby tak się nie stało, lepiej było odczuwać taki ból niż przeżywać dzień po dniu jak lady Pugh, okazując wdzięczność za okruchy chwilowego zainteresowania męża i udając przed całym światem, że nic nie wie o jego rozrywkach w domach publicznych.

Gdy nad ranem wróciła do siebie, pozwoliła służącej przygotować się do spania. Ale znużenie nie dało jej zasnąć i wróciła pamięcią do chwili, kiedy ostatni raz zdejmowała swoją zieloną suknię.

Szamocząc się ze sznurowaniem.

Czując na plecach ręce Trisa.

Tamten pierwszy pocałunek.

Zawsze tak bardzo uczciwie mówił o sobie, że nie mogła teraz go o nic winić. Nigdy do niczego jej nie zmuszał. Tamta noc namiętności odbyła się z jej inicjatywy, nie jego. Przypomniała sobie, jak bardzo zależało mu na tym, żeby zrozumiała, iż nie ma to żadnego znaczenia na przyszłość.

Niesprawiedliwie byłoby obwiniać go o to, że nie jest konwencjonalnym dżentelmenem z Matlock, którego mogłaby poślubić. Jaką bzdurą było zakładanie, że byłby szczęśliwszy, żyjąc inaczej. Nie pragnęła jego świata, czemu więc on miałby pragnąć jej świata?

Odprawiła pokojówkę i położyła się do łóżka z silnym postanowieniem, że będzie myślała wyłącznie o tym, co należy zrobić rano, żeby podróż do Plymouth przebiegła bez problemów. Jednak jej mózg wcale nie chciał się podporządkować. Pomimo zmęczenia nie mogła uciec w sen. W końcu dolała nieco Eliksiru Morfeusza doktora Willy'ego do szklanki wody i wypiła do dna. Znów położyła się na łóżku, przez chwilę walczyła o utrzymanie umysłowej kontroli nad wszystkim, po czym straciła świadomość, którą odzyskała dopiero rano, gdy służąca zaczęła ją budzić.





















Rozdział 31



Po środkach usypiających Cressida zawsze czuła się pozbawiona energii. Miała ochotę spędzić resztę dnia w łóżku, ale wiedziała, że zaczną odwiedzać ich różni ludzie, a poza tym pozostało jeszcze sporo do zrobienia.

Śniadanie zjadła w swoim pokoju, przeglądając spis rzeczy do załatwienia, gdy została wezwana do gabinetu ojca. O Boże, co znowu? Ojcu zależało na jak najszybszym powrocie do Indii i chciał być w Plymouth odpowiednio wcześnie, żeby dopilnować pakowania i przewozu dobytku. Na pewno nie chciał odkładać wyjazdu. Spojrzał na nią znad biurka.

- Usiądź, Cressy. Wyglądasz jak własny cień. Nigdy nie byłaś taka zmarnowana po przetańczonej nocy!

- Tyle było do zrobienia, tato. Skinął głową.

- I byłaś wspaniała. Gdybyś była mężczyzną, świetnie prowadziłabyś interesy. - Wziął do ręki list. - Zobacz to. Po ostatniej nocy wcale mnie to zbytnio nie dziwiło. To prośba księcia St. Raven o zgodę na staranie się o ciebie.

Cressida popatrzyła na ojca zaskoczona.

- Prośba na piśmie? - zapytała. Wydało jej się to śmieszne.

- Nie ma w tym nic złego. Przyzwoity, staromodny sposób załatwiania spraw. I co? Co mi powiesz? Ponieważ jutro wyjeżdżamy, książę proponuje, że będzie nam towarzyszył. Nie owija w bawełnę, że oczekuje dużego wiana, ale jednocześnie twierdzi, że wielce sobie ceni twój charakter i zdrowy rozsądek. A to pokazuje, że sam ma więcej rozsądku, niż podejrzewałem. No i co?

Cressida miała ochotę przejechać rękami po starannie ułożonych włosach.

- Przyznaję, że będzie mi ciebie brakowało - ciągnął dalej ojciec - ale nie będę cię zatrzymywał. Trudno, żebyś była obojętna wobec takiego mężczyzny. A na dodatek zostaniesz księżną.

- Och, tato, to jest ostatnia rzecz, jakiej pragnę! Tris chciał ją poślubić? Podkopało to fundamenty jej siły, ale starała się zachować rozsądek.

Ojciec odetchnął głęboko.

- Posłuchaj, Cressy, nie baw się ze mną w chowanego. Pognałaś do Hatfield, gdzie zjawił się książę. Jest w tym więcej niż to, co się oficjalnie mówi. Rozpytywałem o niego. To bezwstydny łajdak, ale przyzwoicie traktuje ludzi, spłaca swoje długi, nawet wobec swoich pracowników, co jest rzadkością pośród jemu podobnych. Kilka razy przemawiał też z sensem w parlamencie.

Cressida spuściła wzrok na swoje splecione dłonie.

- To rozpustnik, tato. Przybył na nasz bal prosto z rozpasanego przyjęcia. To był zakład, w który wplątał nasze nazwisko.

- Słyszałem. Ostatniej nocy usłyszałem też inne historie, których wcześniej nie znałem.

Cressida wiedziała, że spiekła raka.

- Niektórzy nie mają nic lepszego do roboty, niż plotkować. A lord Crofton musiał czuć jakąś urazę.

- Wolałbym go nigdy nie spotkać na swojej drodze. Ale co z St. Ravenem? Co mam odpowiedzieć? A może sama chcesz odpisać?

- Nie! - Starała się uspokoić. Czy to mógł być dalszy ciąg zakładu?

- Odmów, tato. Najgrzeczniej, jak to możliwe, ale powiedz „nie". -Spojrzała na niego. - Czy możemy wyjechać jeszcze dzisiaj? Jak najszybciej. Większość przygotowań już za nami.

- Tak po prostu? Nie mówię, że nie masz racji, kochanie. Świat może cię uznać za głupią, gdy zmarnujesz szansę zostania księżną, ale nie należysz do osób, które zanadto przejmują się tytułami i pozycją społeczną. I, jak to powiedziałaś, St. Raven jest rozpustnikiem. Znałem wielu takich. Rzadko się zmieniają. To leży w ich naturze, tak jak w mojej poszukiwanie przygód. Niektóre kobiety są zadowolone z błądzących mężów, ale nie sądzę, żebyś do nich należała. Zwłaszcza gdyby ci zależało na mężczyźnie.

Nie odpowiedziała. Nie było potrzeby.

- Możemy więc wyjechać dzisiaj, tato? I czy mógłbyś opóźnić swoją odpowiedź?

- Nikt nie może mu zabronić jechać za nami.

- Wiem, ale może zrozumie, że to nie ma sensu.

Tris czytał formalną odmowę sir Arthura z zimnym niedowierzaniem. -Rozumiem, że odpowiedź nie jest pozytywna. Podniósł wzrok na Cary'ego.

- Może jej nie pytał?

Cary uniósł brwi i spuścił wzrok.

Tris był zdumiony, jak bardzo go to zabolało fizycznie. Szczęka, klatka piersiowa, wszystko go bolało.

- Musiała nie zrozumieć...

- Możliwe - uprzejmie zgodził się Cary.

Tris wstał, starannie złożył list i odłożył go na bok.

- Nie uwierzę, dopóki nie usłyszę odpowiedzi z jej własnych ust. Widzę czekające nas problemy, ale przecież tyle nas łączy... Potrafię wszystko załatwić. Potrafię ją chronić...

Cary również wstał.

- Zdecydowanie chodźmy sprawdzić, czy cię przyjmie.

- Przyjmie na pewno.

Tris nie zdawał sobie sprawy z ponurej barwy swojego głosu, dopóki Cary nie powiedział:

- O Boże. Gdzieś zgubiłem taran i machiny oblężnicze... Wreszcie Tris się roześmiał.

- Do diabła, znam Cressidę. Nigdy nie odmówi, żeby przynajmniej się ze mną zobaczyć. To musi być jakieś nieporozumienie. Przeklęty Tiverton przez cały wieczór gadał o zakładzie. Może poczuła się urażona. Chodźmy.

Gdy jednak znalazł się przed jej domem przy Otley Street, okazało się, że na drzwiach nie ma kołatki. Kiedy zaczął walić w drzwi, zjawił się służący, który go poinformował, iż Mandeville'owie opuścili miasto ponad godzinę temu i że umowa wynajęcia przez nich domu została rozwiązana.

Tris stał oszołomiony i wściekły.

- Posłał ten list, kiedy już wyjeżdżali. Nie mogła nic o tym wiedzieć! Ruszył w stronę powozu, ale Cary złapał go za ramię.

- Czemu miałby jej nie mówić?

- Chce, żeby pojechała do Indii. To egoistyczny drań. Nie ujdzie mu to na sucho.

Tris wyrwał się przyjacielowi, wskoczył do dwukółki, zaciął konie i popędził w stronę Newington Gate.

Cary, który został na środku drogi, zaklął, po czym odwrócił się i pobiegł do najbliższej stajni, gdzie mógłby wynająć konie.

Widok wyprzedzającej ich dwukółki nie był zaskoczeniem dla Cressidy. Przygotowywała się do podróży jak w amoku, ale gdy znalazła się w powozie, miała dużo czasu na myślenie.

Tris ruszy za nimi. Siedziała tyłem do koni, więc zobaczyła go jadącego lekkim powozem. Powinna była napisać ten list osobiście. Może wówczas zaakceptowałby odmowę. Napisała surową notkę do sir Rogera Tivertona i już go więcej nie widziała.

Ich powóz się zatrzymał.

- Co się dzieje? - zapytał ojciec, odrywając wzrok od książki.

- To musi być jakiś wypadek - rzekła matka, wyglądając na zewnątrz.

- To St. Raven - powiedziała Cressida. Rodzice spojrzeli na nią. Zobaczyła, że żadne z nich nie było zdziwione. Może nawet uważali, że jej odmowa była głupotą i że teraz wrócił jej rozum.

- Byłby okropnym mężem! - krzyknęła.

Tris, mieszanina ognistej furii i lodowatego dostojeństwa, z szarpnięciem otworzył drzwiczki powozu.

- Panno Mandeville, mogę prosić o poświęcenie mi chwili?

Czując boleśnie ściśnięte gardło, nerwowo przełknęła ślinę. Lecz wysiadła z powozu, nie przyjmując jego wyciągniętej ręki.

Jego dwukółka stała w poprzek drogi, blokując ich powóz. Stangretowi udało się zapanować nad rozpędzonymi końmi. Z zatrzymującego się właśnie za nimi wozu z bagażami wychylali się zaciekawieni służący, wytrzeszczając oczy. Na szczęście na drodze nie było wielkiego ruchu, ale w każdej chwili mógł się pojawić inny powóz. Ludzie mogą się zatrzymywać i pytać, czy mogliby w czymś pomóc.

Kolejne plotki.

Nie mogłaby tego znieść.

Odeszła parę kroków od powozu i zaczęła pospiesznie mówić:

- Pewnie myślisz, wasza książęca mość, że tata nie pokazał mi twojego listu. Otóż pokazał. I chociaż jestem w pełni świadoma zaszczytu, jaki mi wyświadczasz, z przykrością muszę stwierdzić, że nigdy nie zostanę twoją żoną.

Jego zastygła twarz nagle pobladła.

- Dlaczego?

- Sądziłam, że dżentelmen nigdy nie zadaje takich pytań.

- Być może, ale ja jestem księciem. Wytłumacz mi. Odniosłem... odnosiłem wrażenie, że czujesz się ze mną związana, panno Mandeville.

Emocje, które od niego biły, przypomniały jej o ich pierwszym spotkaniu, o jej przerażeniu. Teraz na pewno była bezpieczna.

Spojrzała w dal, na spokojne, złociste pola. Zanosiło się na obfite żniwa, gdy tymczasem w wielu rejonach kiepskie lato oznaczało marne zbiory.

- Nie odmawiam ci wielu zalet, wasza książęca mość...

- Owszem, odmawiasz, ale chętnie się poprawię.

- Chciałam powiedzieć, że różnimy się charakterami. - Znów patrzyła na niego, błagając go, żeby zrozumiał. - Mam wrażenie, że cię ranie, chociaż wydaje się to nieprawdopodobne. Lecz ten ból potrwa chwilę, natomiast jeśli wzięlibyśmy ślub, cierpielibyśmy przez całe życie! Ty kierujesz się kaprysem. Przyzwyczajony jesteś do tego, że dostajesz wszystko, czego zapragniesz, i teraz właśnie chcesz mnie. Mój Boże, cóż to za wyzwanie, prawda? Moja ucieczka tylko dolała oliwy do ognia. Jednak gdybyś się ze mną ożenił, to wszystko by się skończyło. Czy tego nie widzisz? Znudzę ci się - ciągnęła dalej, nie bacząc na jego protest - i powrócisz do dawnego, o wiele bardziej podniecającego życia, a ja wtedy nie będę się dobrodusznie uśmiechać. -Rozłożyła ręce. - Zamienisz mnie w sekutnicę, ja zaś zrobię z ciebie potwora. Nigdy nie chciałam być księżną. Możesz sobie znaleźć lepszą żonę. Wyglądał na zdziwionego.

- Naprawdę nie masz o mnie najlepszego zdania, prawda? Z całych sił powstrzymywała łzy.

- Powiedziałam, że masz wiele zalet.

- Ale nie cnót.

- To ty powiedziałeś, nie ja. Zobaczyła, że wciągnął głęboko powietrze.

- Cressido, mogę być mężczyzną, jakiego pragniesz. Do diabła, to coś więcej niż zwykły kaprys!

- Nie przeklinaj przy mnie!

- Kiedyś ci to nie przeszkadzało. Rozejrzała się dookoła, przerażona, że ktoś mógł usłyszeć.

- To była krótka chwila szaleństwa. Nie byłam sobą. I ty nie byłeś sobą.

- Kocham cię. Mówiłem ci to wcześniej i nic się nie zmieniło. Spojrzała mu prosto w oczy.

- No właśnie.

Zamarli w ciszy. Tris spoglądał na nią ciemnymi oczami. Czuła napór jego potężnej woli, ale tym razem na pewno nie uda mu się jej schwytać, porwać...

Słyszała szaleńcze bicie swojego serca... ale nie tylko. Tętent konia.

Koń zatrzymał się koło nich i jeździec zeskoczył na ziemię.

Pan Lyne, bez kapelusza, w ubraniu w nieładzie. Spojrzał na nich i się ukłonił.

- Panno Mandeville.

- Spóźniony jak zwykle, Cary - odezwał się Tris lekkim, a jednocześnie lodowatym tonem. - Panna Mandeville przekonała mnie ostatecznie, że nie było żadnego nieporozumienia.

Zrobił krok do tylu i ukłonił się nisko.

- Szczęśliwej podróży.

Po czym odwrócił się, podszedł do swojego powozu, wsiadł i odjechał z szaloną prędkością.

Cressida, walcząc ze łzami, patrzyła, jak się oddalał.

- Jeśli powiedział coś, co cię uraziło, musisz mu wybaczyć, panno Mandeville. Naprawdę mu na tobie zależy.

Nie mogła rozpoczynać roztrząsania całej sprawy jeszcze z tym człowiekiem.

- Mam nadzieję, że ruszysz za nim, panie Lyne. Dobrze powozi, ale... Patrzył na nią ze smutkiem i z sympatią.

- Proszę się nie martwić. Pozbieram jego szczątki. Szczęśliwej podróży, panno Mandeville. Mam tylko nadzieję, że jest pani pewna, dokąd zmierza.

Wskoczył na siodło i odjechał. Po chwili Cressida odwróciła się i wróciła do powozu.

Matka zagryzała wargi i wyglądała na zmartwioną. Ojciec też sprawiał wrażenie strapionego. Gdy powóz ruszył, Cressida zaczęła mówić:

- Jeśli chcieliście, żebym poślubiła księcia, mogliście mi to powiedzieć. Oszczędziłabym wam obojgu zgryzoty. Ale teraz to chyba ostateczne zakończenie całej sprawy.

- Z pewnością - mruknął ojciec. - Mam jedynie nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Czy Etiopczyk może zmienić swoją skórę, a lampart swoje pręgi? -zacytowała.

Ojciec prychnął i wrócił do swojej książki, matka westchnęła i zabrała się na powrót za robótkę na drutach.

Żeby natchnąć się siłą, Cressida zaczęła recytować sobie w myślach resztę cytatu z Jeremiasza.

Ach, twoje cudzołóstwa i twoje rżenie, twoja haniebna rozwiązłość! Na wyżynach i na polach widziałem twoje obrzydliwości...

Pewnego dnia spojrzy wstecz i będzie wiedziała, że miała rację. Cary dogonił jadącego powoli Trisa przed Camberley.

- Jedziemy więc do Mount?

- Oczywiście. Musimy się przygotować do balu maskowego.

Cary ugryzł się w język. Nie był to dobry moment, żeby dyskutować o pannie Swinamer. Należało dać Trisowi dzień czy dwa, by ochłonął.

W Camberley Cary zorganizował odesłanie swoich koni do stajni w Londynie i wysłał wiadomość, żeby dostarczono do Mount St. Raven rzeczy jego i Trisa.

Nie miał zbyt wiele czasu. Gdy tylko zmieniono im konie, Tris był gotów do dalszej drogi. Nie musiał wyjaśniać, że chciał być jak najdalej od Mandeville'ow.

Nie odezwał się ani słowem podczas kilku godzin, jakie zajęło im dotarcie do Amesbury, gdzie z pewnością nie mogła dojechać Cressida Mandeville i jej rodzina.

Łamiąc swoje zwyczaje, zażądał dwóch oddzielnych pokoi, wszedł do swojego i zatrzasnął drzwi. Pełna życzliwości gospodyni zapytała:

- Co jego książęca wysokość chciałby zjeść na kolację?

- Jeśli będzie chciał jeść, to powie. Dla mnie natomiast - mówił z uśmiechem Cary - podaj najlepsze jedzenie, jakie masz, bo jestem głodny jak wilk, pani Wheeling. A do tego napiłbym się piwa.

Wszedł do swojego pokoju i opadł na krzesło, żeby pozbierać myśli. Niewiele to dało. Panna Mandeville nie prowadziła żadnych gierek. Nie chciała poślubić St. Ravena, co wcale nie było tak bardzo zaskakujące. Tris miał trudny charakter, niewiele ich łączyło, a rola księcia czy księżnej nie była niczym przyjemnym, jeśli się nie lubiło odgrywać Boga.

Lecz w głębi serca Tris Tregallows był jednym z najlepszych ludzi, jakich Cary znał, i zasługiwał na dobrą żonę i szansę szczęśliwego życia.

























Rozdział 32



Złamane serca nie dają się naprawić, ale z czasem rany się zabliźniają. W czasie sześciu leniwych dni, które zajęło im dotarcie do Plymouth, Cressida w pewien sposób pogodziła się ze swoim przeznaczeniem. Być może pomogło jej w tym obserwowanie rodziców.

Jej ojciec pod tyloma względami był podobny do Trisa, nawet w umiłowaniu przygody, chociaż wolał podróże, a nie dzikie swawole. Błysk w oczach, jego pełne niecierpliwości oczekiwanie, co przyniesie przyszłość, były dla Cressidy czymś zupełnie nowym.

W przypadku Trisa było inaczej. Najpierw poznała jego prawdziwe oblicze. Bywający na salonach dżentelmen był niekompletną wersją człowieka, rolą, którą musiał odgrywać.

Po paru dniach rozmyślań doszła do wniosku, że St. Raven musiał uważać, iż była taka jak on, że prawdziwa była ta kobieta, którą znał na początku, że później tylko grała przyzwoitą pannę. To prawda, przez pewien czas podniecało ją eksplorowanie „dzikich miejsc", ale pod koniec rozpaczliwie pragnęła wrócić do domu, do zwykłej codzienności, do przyzwoitości. Absolutnie nie chciała wracać do rozpustników i orgii.

Nie była też podobna do matki. Od kiedy Cressida dowiedziała się, dlaczego wyjechała z Indii, bezskutecznie usiłowała ją zrozumieć. Matka zdawała się mieć cudowną cechę godzenia się ze swoim losem, jakikolwiek by on był. Godne podziwu, ale chyba nieco przesadzone.

Dowiedziała się, że małżeństwo rodziców opierało się raczej na czułości niż namiętności, może więc zostawienie męża nie było takie trudne dla Louisy. Matka Cressidy przyznawała, że podobała jej się wyprawa do Indii, ale nie cierpiała i bez bólu podjęła decyzję o powrocie do domu.

- Najważniejsze było twoje zdrowie - powiedziała, jakby to wszystko wyjaśniało. - Wiedziałam też, że twój ojciec da sobie beze mnie radę.

- I nie myślałaś, żeby później do niego dołączyć?

- Może po twoim ślubie.

Zostało to powiedziane bez wyrzutu, ale Cressidę znów ogarnęło poczucie winy za swoją beztroskę. Gdyby o tym wiedziała, mogłaby wyjść za mąż już wiele lat temu.

Cressida nie mogła pogodzić się z myślą, że jej matka nie jechała do Indii wbrew własnej woli. Kiedy nie robiła na drutach, czytała książki o Indiach i uczyła się od swojego męża użytecznych zwrotów. Cressida również posłusznie uczyła się różnych zdań, ale gdy zobaczyła statki stojące w porcie w Plymouth, jedynie groźba ponownego znalezienia się twarzą w twarz z St. Ravenem powstrzymała ją przed ucieczką.

W zajeździe „King's Arms" w Plymouth znaleźli wygodne schronienie w przestronnym apartamencie. Statek „Sally Rose" z ich dobytkiem z Londynu oraz dobrami, które ojciec zakupił do sprzedaży, zawinął już do portu. Ojciec zajął się sprawdzaniem wszystkiego i dodatkowym załadunkiem. Matka krzątała się, kupując niezbędne w podróży rzeczy zapewniające wygodę.

Zamiast pomagać rodzicom, Cressida spędzała czas na długich spacerach. Nie było to zbyt rozsądne, bo w ten sposób miała za wiele czasu na myślenie, lecz przekonywała samą siebie, że im szybciej upora się z tęsknotą, którą czuła, tym szybciej dojdzie do równowagi.

Z tęsknotą za Anglią, z tęsknotą za mężczyzną. A właściwie za jedną twarzą człowieka o wielu obliczach...

Pewnego dnia, gdy wracała do gospody, ujrzała zdążającą w jej kierunku znajomą postać. Na chwilę serce jej zamarło, ale szybko zorientowała się, że to nie Tris, tylko jego francuski kuzyn.

- Pan Bourreau.

- Panna Mandeville - ukłonił się.

- Co też sprowadza pana do Plymouth?

- Niemal na koniec świata, prawda? Wracam z Mount St. Raven, gdzie pojechałem, żeby pożegnać się z kuzynem.

Czy spodziewał się, że zapyta, jak się miewa Tris? Czekała w milczeniu.

Jean-Marie otworzył oprawiony w skórę notatnik, który miał ze sobą. Jeśli znajdował się tam kolejny list od Trisa, to będzie zbyt wiele.

Nie był to notatnik, tylko rodzaj szkicownika. Wyjął z niego arkusz papieru i podał Cressidzie. Jeden rzut oka pozwolił jej rozpoznać narysowanego ołówkiem Trisa, doskonale uchwyconego, rozpartego w fotelu ze szklaneczką jakiegoś trunku w dłoni, w rozchełstanej na piersiach koszuli.

- Czemu uważa pan, że będę chciała ten szkic?

- Och! Powiedział niemal dokładnie to samo, kiedy oferowałem mu odpowiednik tego rysunku. Ciekawe, prawda?

Obrzuciła go lodowatym spojrzeniem.

- A co ma powiedzieć ktoś, kto dostaje niechciany upominek? Chyba wtrąca się pan w nie swoje sprawy, panie Bourreau.

Ruszyła przed siebie, ale zaczął iść obok niej.

- Naprawdę? Panno Mandeville, przybyłem do Anglii, kierując się pragnieniem zemsty i chęcią wyciśnięcia z księcia St. Raven, ile tylko się da. Ale niestety, zyskałem w nim przyjaciela. Ba, więcej niż przyjaciela, człowieka, który w innych okolicznościach mógłby mi być bratem. Jednak musimy się rozstać. Najprawdopodobniej nie będziemy się często widywać. Lecz nie mogę pozostać obojętnym. Odnalazłem moją kochaną Mirandę i pragnę również szczęścia dla mojego kuzyna.

Słysząc te zdumiewające słowa, Cressida zatrzymała się i wbiła w niego wzrok.

- Ma pan na myśli Mirandę Coop?

- Tak jest! - odparł z promiennym uśmiechem. - To prawdziwa królowa pośród niewiast. We Francji zostanie moją żoną i będzie powszechnie szanowana. Może kiedyś bez żadnej ujmy będziesz mogła odwiedzić nasz dom, panno Mandeville.

- Zapomniał pan, że płynę do Indii. Spojrzał na las masztów.

- A tak, Indie. Naprawdę sądzisz, że będziesz tam szczęśliwa?

- Chętnie spróbuję.

- Dlaczego nie chcesz spróbować innych wyzwań? A gdybym powiedział, że St. Raven jest bardzo nieszczęśliwy?

- Byłoby mi go żal, ale niestety w niczym nie mogłabym mu pomóc.

- A gdybym powiedział, że dziś wieczorem na balu maskowym poprosi zimną pannę Swinamer, by została jego księżną? Nie żoną. W moim przekonaniu jest niezdolna do tego, żeby być jego żoną. Dużo rozmawiałem z jego przyjacielem Carym. Doszliśmy do wniosku, że to się nie może stać. Przyjechałem więc tutaj.

Wyciągnął następny rysunek i rozpostarł przed Cressida.

Phoebe Swinamer, co do joty. Można by było uznać ten szkic za doskonały portret, na którym uchwycona została jej uroda, a nawet lekki uśmiech. Ale portret, w jakiś subtelny sposób, pokazywał też kompletny brak serca. Porcelanowa lalka miałaby więcej uczuć dla świata.

Cressida się odwróciła.

- Czego ode mnie oczekujecie?

- Wyjdź za niego. Zachwiała się.

- Mam się poświęcić, żeby był szczęśliwy? Nigdy! Czemu miałabym to zrobić?

- Poświęcić? - wybuchnął. - Boisz się odmienności, więc kopiesz norę i chowasz się w niej. Bardzo dobrze. Jesteś tam bezpieczna. Ale jednocześnie jesteś w norze! Co to za życie? Życie dostarcza wrażeń, emocji, przyjemności, ale tylko tym, którzy zdecydują się wynurzyć na światło.

Cressida poczuła, że nie umie wyrazić tego po francusku, więc przeszła na angielski.

- Jego niewierność by mnie zabiła.

- Wolisz więc wcale go nie mieć?

- Tak.

- Czy to ma sens?

- Tak!

Wzruszył ramionami.

- Równie dobrze można powiedzieć, że lepiej nic nie jeść w obawie przed trucizną. Ale jeśli to twoja cena, zażądaj jej. Zażądaj, żeby przyrzekł ci wierność.

- To jest w treści przysięgi małżeńskiej. Ale wielu takich jak on lekceważy składane śluby.

- Takich jak on? Co wiesz o takich jak on? Stawiasz go w jednym szeregu z Croftonem, Pughiem i innymi?

- O człowieku świadczą jego przyjaciele. Dobry Boże, mówiła jak pani Wemworthy!

- Od jakiegoś czasu najbardziej ceni sobie własne towarzystwo. I o czym to świadczy? W Nun's Chase spokojnie mogłyby teraz mieszkać zakonnice. Jednak St. Raven planuje sprzedać dom. Sam żyje jak zakonnica, a może raczej jak mnich.

- Tydzień skromnego życia na pewno go nie zabije. Przyjechał na mój bal prosto z orgii, żeby wygrać zakład.

Mężczyzna, patrząc jej prosto w oczy, zaczął mówić coś po francusku tak szybko, że ledwo zrozumiała:

- Mój Boże, nic ci nie powiedział? Idiota! - I padły jeszcze jakieś słowa, których nie znała.

Uspokoił się.

- Panno Mandeville, tamta orgia została zorganizowana specjalnie, żeby oczyścić twoje imię. Miranda udawała hurysę przed tymi wszystkimi mężczyznami, którzy wcześniej widzieli cię w tej roli. Ponieważ w tym samym czasie wszyscy mogli cię oglądać w Londynie, wszelkie podejrzenia zostały rozwiane.

Cressida miała wrażenie, że ziemia zatrzęsła jej się pod stopami.

- A zakład?

- Pomysł spontaniczny i być może głupi. Ale zakład miał dotyczyć tańca. Tiverton potraktował go jak wyścig, co jeszcze wzmocniło efekt. Oczywiście miałaś o tym nic nie wiedzieć.

- Wszędzie krążą plotki...

Jakże trudno było odzyskać nadzieję, ale Cressida nie mogła zrobić nic innego.

- A Violet Vane? Słyszałam, że stał się częstym gościem w jej domu.

- Proszę mi wybaczyć, ale jestem wstrząśnięty naszą głupotą. Oczywiście, że ludzie widzą takie rzeczy.

- Rozumie więc pan...

- Nie, nie! To pani musi zrozumieć. Błagam, żebyś mi uwierzyła. Mój kuzyn bywał u Violet Vane tylko po to, żeby zakończyć ten cały proceder. W Stokeley Manor zaczął mieć wątpliwości co do wieku niektórych dziewcząt. Ślad prowadził do Violet, więc ruszył tym tropem. I udało się powstrzymać ten interes.

To mogły być kłamstwa, ale coś w samych słowach, w zachowaniu Bourreau mówiło, że może mówić prawdę. Poza tym nagle trudno jej było myśleć, że Trisem mogły kierować inne motywy.

- Mogę też powiedzieć, chociaż to tylko moje przekonanie, że od czasu naszego spotkania w Hatfield nie poszedł do łóżka z żadną kobietą - dorzucił.

Odwróciła się, żeby spojrzeć na morze, świadoma, że znalazła się w najbardziej kluczowym momencie swojego życia. Monsieur Bourreau miał rację, mówiąc o norze. Ale było to wygodne, bezpieczne miejsce. Co prawda oferowało tylko drobne przyjemności, ale chroniło przed dręczącym bólem.

Żądać wierności? Tak jak powiedziała, wierność ślubowało się przy zawieraniu małżeństwa, ale może ten rytuał powodował, że do ludzi nie docierał prawdziwy sens przysięgi. Nagle nabrała przekonania, że gdyby poprosiła Trisa o przyrzeczenie wierności, na pewno dotrzymałby słowa.

- Jak daleko jest stąd do Mount St. Raven? - wyszeptała, przestraszona ubraniem w słowa swoich myśli.

- Jakieś trzy godziny. Pojedziesz? Odwróciła się do niego.

- Zabierzesz mnie?

- Ależ oczywiście. Nie ma po co zwlekać. Lyne będzie próbował go powstrzymać, ale sama wiesz, że trudno walczyć z moim kuzynem. Kiedy poprosi o rękę panny Swinamer, będzie już za późno. To zobowiązanie, z którego się nie wycofa.

Ogarnęła ją nagła panika, jakby to już się działo.

- Kiedy zaczyna się przyjęcie?

- O dziewiątej.

- Jest czwarta. Musimy jechać!

- Mój powóz czeka.

Ruszyła pospiesznie w stronę zajazdu.

- Muszę powiedzieć mamie.

- Pozwoli ci jechać?

- I tak pojadę, ale muszę ją uprzedzić.

Podążała coraz szybciej, z trudem się hamując, żeby nie puścić się biegiem i w połowie drogi nie stracić tchu. Kiedy dotarła do drzwi gospody, ciężko dyszała.

- A jeśli już mnie nie chce? Bourreau nie okazał cienia współczucia.

- Tę wątpliwość zawdzięczasz samej sobie.

Ale znów wyciągnął do niej rysunek. Tym razem wzięła portret, czując łzy napływające do oczu. To nie był żaden książę, tylko Tris, swobodny, zwyczajny, przystojny. I był samotny, nieszczęśliwy, pozbawiony nadziei.

- Masz wielki talent.

- To prawda.

- Czy ten portret jest prawdziwy?

- Bardzo dokładny. Dałem mu obrazek przedstawiający ciebie. Przyjął.

- Bardzo ci dziękuję za nadzieję. Za chwilę będę z powrotem. Popędziła do apartamentu i odszukała matkę, która siedziała z robótką na drutach. Na widok córki podniosła się.

- O co chodzi, Cressido?

- Popełniłam okropny błąd, mamo. Muszę jechać do Mount St. Raven. Ku jej zaskoczeniu matka się rozpromieniła.

- Tak bardzo się cieszę, że to zrozumiałaś, kochanie! Twój ojciec powiedział, że musimy ci pozwolić dokonać własnego wyboru. Jesteś taka rozsądna i myślisz logicznie. Twój tata martwi się trochę dzikimi obyczajami księcia. Ale powinnaś iść za głosem serca, nawet jeśli to niebezpieczne.

Cressida potrząsnęła głową, podbiegła do matki i uścisnęła ją gorąco, po czym wypadła z pokoju i zbiegła po schodach. Przed domem czekał na nią Bourreau przy dwukółce.

- Podobna do powozu Trisa - zauważyła, wdrapując się na bryczkę.

- Bo to jest jego powóz.

Ruszyli. Cressida złapała się poręczy.

- Jesteś dobrym woźnicą?

- Niespecjalnie - zawołał pogodnie i popędził konie. Nie poprosiła, żeby zwolnił.

Była prawie dziewiąta i słońce zdążyło już zajść, zanim dotarli do ogromnego, stojącego na wzgórzu domu. Jasne światło bijące z okien nie udawało jednak piekielnych płomieni.

Cressidzie dom wydał się niebem. Miała nadzieję, że nie przyjechała za późno.

Z każdej strony podjeżdżały powozy. Przyjęcie już się zaczęło.

Jean-Marie - w czasie podróży zaczęli sobie mówić po imieniu - zawrócił.

- Dokąd jedziemy? - zawołała.

- Nie możemy podjechać od frontu. Znam drogę prowadzącą do stajni, a stamtąd możesz wejść do domu. Jeśli Tris dołączył do swoich gości, będzie ci potrzebny kostium.

Skręcili w wąską alejkę. Cressida zaczęła się modlić w myślach. Modliła się, żeby Tris był jeszcze w swoim pokoju, żeby nie oświadczył się pannie Swinamer przed przyjęciem.

Gdy tylko zjawili się w stajni, wyskoczyła z powozu. Jean-Marie dołączył do niej i razem pospiesznie ruszyli w stronę domu. Wąskimi schodami kuchennymi wyprowadził ją na szeroki, wyłożony dywanem korytarz. Weszli do ogromnej sypialni o ścianach wybitych czerwonym aksamitem, haftowanym w złote znaki herbowe.

Pokój Trisa. Cressida poznała to po wspaniałości pomieszczenia, a także po zapachu drewna sandałowego.

Ale Trisa tu nie było.

Jean-Marie zaklął pod nosem.

- Zostań - rzucił i wybiegł z pokoju.

Cressida krążyła po sypialni, załamując ręce, dziesiątki razy powstrzymując się, żeby nie wybiec za nim. Ale wyglądałaby jak wariatka. Pewnie służba wyrzuciłaby ją za próg.

W końcu wrócił Jean-Marie w towarzystwie zakonnicy. Zakonnicy ubranej w kompletny strój, łącznie z nakryciem głowy. Zakonnicy, która ściągnęła z głowy welon, po czym zaczęła się rozbierać.

- Idź sobie - poleciła swojemu kochankowi Miranda Coop. - Idź i dopilnuj, żeby Tris nie zrobił żadnego głupstwa.

Cressidzie nie trzeba było nic tłumaczyć. Zaczęła ściągać suknię, zadowolona, że nie potrzebuje niczyjej pomocy. I że tym razem nie musi zdejmować majtek, koszuli i gorsetu.

- To całkiem ozdobny habit - zauważyła.

- Mój zakon jest reformowany - odpowiedziała z uśmiechem Miranda. -Trzymaj.

Cressida ze zdumieniem spostrzegła, że przebieranie się w towarzystwie byłej ladacznicy nie było dla niej niczym szokującym.

Gdy przepasywała się w talii, spostrzegła, że Miranda ma na sobie majtki z różowego jedwabiu i gorset wyszywany w różowe różyczki i obszyty czerwonymi wstążkami. Jej cieliste pończochy, podtrzymywane czarnymi podwiązkami, miały wyhaftowane liście winorośli. Przyszło jej na myśl, że taka bielizna mogłaby się podobać Trisowi.

Nałożyła na szyję sztywny, biały karczek. Miranda pomogła go jej zawiązać. Potem Cressida ukryła twarz pod kwefem, a Miranda popchnęła ją na krzesło i nałożyła jej nakrycie głowy, mocując spinkami i chowając pod nim loki.

- No już - powiedziała. - Idź!

- Jak jest ubrany?

- Ma na sobie strój rozbójnika, należący do Jeana-Marie. Ale z pół tuzina innych mężczyzn jest przebranych podobnie.

- O Boże! A jak wygląda panna Swinamer? Miranda się uśmiechnęła.

- Jest pasterką. Cała w różowych falbankach. Biegnij już! Skręć w korytarz w lewo, który doprowadzi cię na drugi koniec domu, do sali balowej. Ale Tris może być wszędzie.

Cressida wybiegła i skręciła w lewo. Nagle usłyszała trzask drzwi i zatrzymała się gwałtownie. Z mijanego przez nią pokoju wyłoniła się pochłonięta rozmową para ubrana w średniowieczne stroje. Przechodząc koło niej, kiwnęli jej głowami i poszli dalej.

Wyprzedziła ich i pobiegła przed siebie, nie dbając o pełne urazy okrzyki.

Pokonała dwa zakręty korytarza i znalazła się na galeryjce nad głównymi schodami. Przystanęła, żeby się wychylić i spojrzeć na tłum. Był to bal maskowy, więc gospodarz nie witał w drzwiach swoich gości. Jednak jakaś gruba kobieta w długiej sukni z czerwonego aksamitu i diademie na głowie witała wchodzących u wejścia.

Cressida dostrzegła trzy kapelusze z piórami, ale żaden nie należał do Trisa. Zobaczyła też dwie pasterki, lecz niepodobne do panny Swinamer.

Proszę, niech Jean-Marie odnajdzie Trisa, zanim ten się oświadczy. Albo niech pan Lyne do tego nie dopuści.

Ruszyła dalej, już wolniej, bo wszędzie otaczali ją ludzie. Żałowała, że nie jest wyższa i nie może się rozglądać ponad głowami tłumu. Żałowała, że ma głupie nakrycie głowy, zaczepiające się o różne mijane przedmioty.

Weszła na salę balową. Grala muzyka, ale jeszcze nie do tańca. Cztery ogromne żyrandole i lampy na ścianach oświetlały pomieszczenie. Cressida przystanęła, żeby zaczerpnąć powietrza, uspokoić się i pozbierać myśli.

Mężczyzna w kompletnym stroju purytanina przystanął koło niej.

- Jean-Marie jest z nim, ale Tris szuka panny Swinamer.

- Pan Lyne. - Skrajne napięcie wywołane pośpiechem osłabło, ustępując miejsca wątpliwościom. - Może to właśnie jej pragnie.

- Od chwili, gdy odjechał od twojego powozu, nie dał po sobie poznać żadnych uczuć. Ale jeśli chcesz gwarancji, to jej nie dostaniesz. Może za bardzo go skrzywdziłaś - dodał z prawdziwie purytańską surowością.

Zagryzła usta.

- Mógł mi wytłumaczyć.

- Mogłaś mu zaufać.

Prosił, żeby mu zaufała, ale ona nie była osobą wierzącą ślepo.

- Tylko pomóż mi go znaleźć. Gdzie mam zacząć?

- Rozstałem się z nim przy wejściu. Nie wiem, gdzie są Swinamerowie. Cressida widziała jedynie najbliżej stojących. Spojrzała do góry i zobaczyła w każdym rogu sali niewielki balkon z kurtynami.

- Mogłabym tam pójść i wypatrywać go z góry. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

- Ja pójdę i cię pokieruję. - Uśmiechnął się.

Czekając, przemykała pomiędzy gośćmi, unikając przypadkowych flirtów. Zgodnie ze zwyczajem, na balu maskowym goście odgrywali role postaci, za które byli przebrani, więc łatwo jej było odpierać zaczepki.

W pewnej chwili dostrzegła głowę pana Lyne'a wychylającą się zza kurtyny na jednym z balkoników. Przebiegł wzrokiem tłum, po czym gwałtownie zaczął pokazywać kierunek na lewo od niej.

Spłynęło na nią uczucie ulgi. Ruszyła najszybciej, jak mogła. Jednak jej nakrycie głowy utrudniało poruszanie się, zwłaszcza podczas zderzenia ze średniowieczną damą w szpiczastym kapeluszu.

Uwolniwszy się od damy, zerknęła na balkonik. Purytanin ponaglająco wskazywał na coś poniżej. Cressida skręciła w tamtą stronę, nie spuszczając z oczu swojego przewodnika.

Wpadła na kogoś.

Na pasterkę.

Tym razem była to Phoebe Swinamer, z twarzą przesłoniętą niewielką maską, która nie kryła jej urody.

- Ostrożnie! - warknęła panna Swinamer, poprawiając zgniecione bufki przy rękawach.

Odwróciła się do kobiety w płaszczu maskaradowym zarzuconym na suknię, z równie małą maską na twarzy. Matka Phoebe.

- Spodziewałam się, że St. Raven powie coś przed balem, mamo. Panuje tu taki ścisk.

- To pierwsze większe przyjęcie, jakie tu wydał, kochanie. To normalne, że wszyscy chcieli być obecni.

- W większości wsiowe kołki. - Piękna dziewczyna nawet nie starała się ściszyć głosu.

- No, no, kochanie, pamiętaj o swoich dobrych manierach. Ci ludzie niedługo będą twoimi poddanymi.

- Mam nadzieję, że St. Raven nie będzie chciał spędzać zbyt wiele czasu w Kornwalii. Stąd jest tak daleko do wszystkiego. Podróż tutaj zajmuje parę dni.

Cressida tak bardzo skoncentrowała się na tej rozmowie, że zapomniała o obserwowaniu swojego przewodnika. Kiedy spojrzała w górę, ujrzała go wykonującego chaotyczne gesty, których nie potrafiła zinterpretować.

Nagle jednak zrozumiała, że Tris zbliżał się ku niej i że najpierw natknie się na panie Swinamer!

Mrucząc jakieś przeprosiny, przepchnęła się obok nich. Phoebe znowu zaczęła utyskiwać, ale Cressida patrzyła tylko na swojego przewodnika. Jakiś rozbójnik zaszedł jej drogę. Złapała go za ramię.

Spojrzał na nią ze zdumieniem. Był to kompletnie obcy człowiek.

- Przepraszam, potknęłam się - rzuciła i uciekła.

I nagle stanęła twarzą w twarz z Trisem, ubranym na czarno, z maską, ale bez brody i wąsów. Na ten widok musiała się uśmiechnąć. Najwyraźniej nie podchodził z sercem do tego balu.

- Miranda? Jean-Marie był tutaj jeszcze przed chwilą. - Rozejrzał się.

Czy powinna czuć się urażona, że nie odróżnił jej od Mirandy? Jednak dała się ponieść fali przekory i ulgi. Przysunęła się do niego bliżej i oparta dłoń na jego torsie.

Złapał jej rękę.

- Rozczarowujesz mnie.

Naprawdę był rozczarowany, a nawet zagniewany, sądził bowiem, że ukochana jego kuzyna nie była wierna.

Cressida spojrzała prosto w oczy widoczne spod maski.

- Nie jestem Mirandą. Zamarł.

- Chyba mam pijackie zwidy. Uświadomiła sobie wówczas, że sporo wypił. Nie zataczał się, ale mówił nieco bełkotliwie i miał spowolnione ruchy.

Co powiedzieć? Panie Swinamer mogły się znajdować tuż za nią. Co też sobie wyobrażała? Że znów poprosi ją o rękę, dając jej ponowną szansę?

- St. Raven!

Przeszywający głos pani Swinamer. Nadchodziły. Uniosła drugą dłoń i trzymała go teraz dwoma rękami.

- Nic ci się nie wydaje. Nazywam się Cressida Mandeville i poprosiłeś mnie, żebym została twoją żoną. Mnie pierwszą poprosiłeś! - dodała rozpaczliwie.

Zmarszczył czoło i przez chwilę miała straszliwą pewność, że zmienił zdanie. Że tamten dawny kaprys już minął.

- St. Raven! - Lady Swinamer była coraz bliżej, tuż-tuż.

Złapał Cressidę za obie ręce, odwrócił się i pociągnął ją jak najdalej od tamtego żądającego głosu, przez salę balową, do drzwi, korytarzem i w dół po kręconych schodach. Na podeście schodów zatrzymał się nagle.

- Cressida?

Pobliska migająca lampa dawała co prawda nieco światła, ale i tak było ciemno. Widziała go niewyraźnie, ale jego głos powiedział jej, co chciała wiedzieć.

Celowo albo przypadkiem zatrzymał się tak, że znalazła się o jeden schodek wyżej, mogła więc z łatwością ująć w dłonie jego twarz.

- Pragnę zmienić moją odpowiedź, jeśli mi na to pozwolisz. Ale mam też do ciebie prośbę.

Położył dłonie na jej rękach. Oczy mu pociemniały.

- Jaką?

- Nie mam prawa cię prosić. Byłam głupia. Usłyszałam, że byłeś u Violet Vane i pomyślałam sobie wszystko, co najgorsze. Usłyszałam, że przyjechałeś na mój bal prosto z orgii, żeby wygrać zakład i uwierzyłam w to.

- Cressido...

Przyłożyła palec do jego warg.

- Teraz pytam cię, ze względu na nas oboje. Proszę, Tris, czy możesz przysiąc, że będziesz mi wierny przez całe życie? Jeśli to obiecasz, zawsze już będę ci ufać.

Przytrzymał jej dłoń, więc nie tylko słyszała, ale i czuła jego słowa.

- Przysięgam. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł pragnąć kogoś innego niż ciebie.

Wybuch radości pozbawił ją mowy. Kiedy ją odzyskała, powiedziała:

- Zjadłam ciastko z różowym lukrem.

Dlaczego to powiedziała? I to w takim momencie? Pomyśli, że jest idiotką. Ale Tris uśmiechnął się.

- Czemu nie? Skoro jemy ostrygi, konsumowanie owadów nie jest niczym dziwnym. A miód jest przecież pożywieniem owadów... Jestem niezbyt trzeźwy, kochanie. Wybacz mi.

- Pod warunkiem, że mnie pocałujesz. Pochyliła się ku niemu, ale jeden z rogów przy nakryciu głowy zahaczył o ścianę i przesunął jej kwef na twarz, zaś drugi wykrochmalony róg zrzucił mu z głowy kapelusz.

Ze śmiechem uwolnili ją od wielkiego czepka zakonnicy i usiedli na schodach. Cisnął swój kapelusz i jej nakrycie głowy tak, że zaczęły się toczyć po schodach. Cressida zsunęła maskę z jego ukochanej twarzy. Tris rozwiązał jej maskę, przy okazji sprytnie rozpuszczając jej włosy, które kaskadą opadły na plecy, po czym pocałował jej, od tygodni zgłodniałe, czekające na niego usta.

To jej nie wystarczyło. Rosło w niej pragnienie - coś więcej, niż tylko fizyczne pożądanie. Paląca potrzeba, żeby należeć do niego, żeby mieć do niego prawo. Gdy się całowali, naparła na niego ciałem, wsunęła dłonie pod jego surdut. Potrzebowała więcej. Chciała dotknąć nagiej skóry. Zaczęła szarpać koszulę Trisa...

Odsunął się i chwycił ją za ręce.

- Cressido, kochanie...

Ale gdy spojrzał jej w oczy, zobaczyła, jak względy praktyczne biorą w łeb. Wstał z dziewczyną, porwał ją w ramiona i poniósł jak najdalej od muzyki i gwaru sali balowej, po schodach, korytarzem...

Zatrzymał się. Znów się całowali, a namiętność rosła w niej tak gwałtownie, jakby wypiła napój Croftona. Mogła sobie wyobrazić, że oddaje się Trisowi tu i teraz, w korytarzu.

Usłyszała coś, otworzyła oczy i oderwała się od Trisa i jego ust. Mijająca ich pokojówka, z naręczem obrusów, spoglądała na nich z uniesionymi brwiami i szerokim uśmiechem odsłaniającym nierówne zęby. Kiedyś Cressida byłaby przerażona, ale teraz po prostu uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Tris spojrzał na służącą.

- To jest moja księżna - powiedział. - Będziecie widzieli dużo takich scen. Kobieta zachichotała i dygnęła.

- Niech wam Bóg błogosławi, panie - odpowiedziała z ciężkim kornwalijskim akcentem i pospieszyła w swoją stronę.

- Wszystkim rozpowie - rzekła Cressida.

- To my wszystkim powiemy. Już niedługo.

Nie całowali się. Rozmawiali z sensem, co wydawało się niemal cudem. Cressida pragnęła tylko jednego. Wstydliwie wyszeptała:

- Chcę... chcę być blisko ciebie. Teraz. Ujrzała, że jej słowa nim wstrząsnęły. Pospiesznie ruszył korytarzem, otworzył drzwi, po czym zamknął je kopnięciem. Była w jego sypialni.

Podszedł do ogromnego łóżka i ostrożnie postawił ją na podłodze.

Rozwiązał tasiemki. Odwróciła się do niego twarzą, pozwalając, żeby karczek opadł na podłogę. Nie odrywając od niego wzroku, zaczęła rozwiązywać sznur, którym była przepasana, on tymczasem zerwał z siebie surdut.

Cressida ściągnęła przez głowę czarny habit i odrzuciła go daleko.

Pochwyci! w dłonie jej koszulę i ściągnął ją przez głowę dziewczyny, po czym odwrócił ją twarzą do siebie.

Oparła dłonie na jego torsie. Nagle wszystko wydawało się zupełnie naturalne, zupełnie... doskonałe.

- Uczyń mnie twoją. Teraz.

Podszedł do łóżka i odchylił narzutę, odsłaniając białe prześcieradło, tak jak to zrobił już kiedyś, tamtej wyjątkowej nocy. Wszystkie uczucia, jakie wówczas w niej rozbudził, znów ją ogarnęły, więc podeszła do niego na niepewnych nogach i oparła się o niego. Porwał ją na ręce i łagodnie położył na łóżku, po czym sam ułożył się obok niej, ogromny, silny, gorący... Jej.

- Nie mogę przestać myśleć, że mi się to wszystko śni.

- A ja śniłem o tym - rzekł i znów ją pocałował, jednocześnie wsuwając nogę pomiędzy jej uda.

Tym razem z ochotą rozchyliła nogi, wyginając się pod najlżejszym dotknięciem, jakby od dawna uprawiała takie gry.

- Tak, tak! - Słyszała swój głos jakby z bardzo daleka.

- O tak...

Ból był nagły i ostry, ale nie miało to znaczenia, gdyż w końcu połączyli się w pełni, całkowicie. Nigdy w życiu nie czuła nic równie wspaniałego.

Kiedy po pewnym czasie oboje doświadczyli rozkoszy, Tris roześmiał się i zsunął się z niej.

- Już dawno zauważyłem, że w głębi serca jesteś zepsuta, Cressido Mandeville. - Jego jedna ręka spoczywała na jej udzie w słodkim, posiadającym geście. - A już niedługo, Cressido St. Raven. Jak szybko? Nie wiem, czy wytrzymam choćby jeszcze jedną noc bez ciebie w moim łóżku.

Poczuła, że palą ją policzki, ale był to ogień zadowolenia z tak otwartego pożądania. Tris Tregallows, wspaniały książę St. Raven, płonął z żądzy do niej.

- Wkrótce - powiedziała, spuszczając wstydliwie oczy. Po prostu nadmiar emocji ją przytłaczał. - Moi rodzice niedługo odpływają.

- Błogosławieni rodzice.

- A teraz jadą tutaj. Mogą już tu być...

- Doskonale. - Uniósł jej brodę do góry tak, że musiała mu patrzeć w oczy.

- Moja droga panno

Mandeville, czy uczyni mi pani ten honor i zostanie moją żoną, moją księżną? Jutro.

- Jutro? Można to zrobić tak szybko?

- Twoi rodzice będą tutaj, a jeśli książę nie może zdobyć w tak krótkim czasie zezwolenia na ślub, to co to za książę? Ale nie powiedziałaś jeszcze „tak".

- Tak, tak, po tysiąckroć tak! Och, Tris, bez ciebie byłam taka nieszczęśliwa. Czułam się w połowie nieżywa.

Zamknął ją w silnym uścisku.

- A ja czuję się jak człowiek skazany na szubienicę, którego nagle ułaskawiono. I nie tylko ułaskawiono, ale obdarzono wspaniałą rekompensatą.

- Pocałował ją w usta. - Teraz dopiero przyszło mi na myśl, żeby zapytać, jak się tutaj dostałaś? Na skrzydłach anioła? - wymruczał.

Zebrała w sobie tyle siły, żeby opowiedzieć mu całą historię. Zatroskał się o swoje konie, jednak wydawał się bardziej zainteresowany jej pępkiem.

Przyznała, że jego kuzyn powoził gorzej od niego, jednocześnie starając się mu wymknąć. Wiedziała, że oboje chcieli zostać tutaj, znów się kochać, spleść się ze sobą i rozmawiać przez całą noc. Ale...

- Na dole przez cały czas trwa bal, Tris! Musisz tam wrócić.

- Nie. - Był silniejszy od niej. - Swinamerowie tam są. Ukryjmy się.

- Nie możesz.

- Jestem księciem. Mogę robić, co mi się żywnie podoba.

Po tych słowach spojrzeli na siebie i oboje wybuchnęli śmiechem. Położyła mu dłoń na ustach.

- Poważnie mówię, Tris. Musisz wrócić do swoich gości. A co z Phoebe Swinamer? Trochę mi jej żal.

Pochwycił jej dłoń i zaczął całować po kolei czubki palców.

- Niech ci nie będzie. Nie współczułaby ci, gdybyście zamieniły się miejscami.

- Trudno mi to sobie wyobrazić.

- To prawda. Musiałem postradać rozum. Ale sama przyznałaś, że to wszystko twoja wina, więc to ty jej powiedz.

- O nie!

Przestał się z nią przekomarzać i pogłaskał ją po policzku.

- W tej chwili pragnę, żeby cały świat był szczęśliwy. Boję się jednak, że jedyne, co możemy zrobić dla biednej Phoebe, to ogłosić nasze zaręczyny i ocalić jej godność. Jeszcze nic nie deklarowałem.

- Wiem. A że widziałam bardzo dużo drobnych przejawów jej okrucieństwa, moje serce nie będzie cierpiało z jej powodu.

Lecz Tris nadal się nie ruszał. Być może była to jedna z tych sytuacji, kiedy kobieta musi być silniejsza. Cressida oderwała się od niego i wstała z łóżka.

- Musimy się ubrać.

Usiadł i przyglądał się jej w sposób, o jakim nigdy nie marzyła.

- Zgubiłaś swoje rogi. To musi być jakiś dwuznaczny żart.

- Na pewno nienadający się dla uszu damy.

- Och, nigdy nie wiadomo. - Ale stoczył się z łóżka. Wyszedł do przylegającego pokoju i zamknął za sobą drzwi.

Cressida stała bez ruchu, spoglądając na skotłowane łóżko z plamami krwi na prześcieradle. Wdychała słodki, duszący zapach ich miłosnych igraszek. Przyzwoita młoda dama z Matlock na pewno powinna odczuwać wstyd, a przynajmniej mieć wątpliwości. Wiedziałaby, że powinna poczekać do nocy poślubnej.

Cressida czuła, że jej świat wreszcie przybrał dokładnie taki kształt, jaki powinien.

Uśmiechając się - kiedy przestanie się uśmiechać? - umyła się i ubrała. Dobrze, że jej kostium nie wymagał gorsetu. W bezsensownej próbie zachowania dyskrecji wcisnęła niepotrzebną część bielizny do jednej z jego szuflad.

Potem usiadła przy toaletce i usiłowała upiąć włosy, ale ręce nie chciały się jej słuchać. Może było to wyczerpanie miłosnymi igraszkami. Może spóźniona reakcja po podróży w szaleńczym pośpiechu. Może odkrycie, jak bardzo, jak głęboko potrzebowała Trisa. Do tej pory nie pozwalała sobie o tym myśleć.

Wróci! ze swoim kapeluszem i jej czepkiem.

- Co się stało?

Usłyszała w jego głosie nutę lodowatego przerażenia i odwróciła się szybko.

- Nic. Tylko uświadomiłam sobie, jak niewiele brakowało, żebym cię na zawsze utraciła.

Wyciągnęła do niego ręce. Szybko podszedł, żeby ująć jej dłonie.

- Chciałbym, żebyś nie musiała zostawać księżną, Cressido. Napotkała jego poważne spojrzenie i zażartowała:

- O nie, wasza książęca mość. Nie wykręcisz się teraz, kiedy mnie niecnie wykorzystałeś!

Roześmiał się i pocałował ją, po czym pomógł jej upiąć włosy, mocując je paroma szpilkami, jakie udało im się znaleźć.

Cressida włożyła nakrycie głowy i z zadowoleniem obserwowała ubierającego się Trisa.

To wszystko działo się naprawdę. Należał do niej. Zycie rozciągało się przed nią niczym wszechświat rozkoszy, który pozostał jeszcze do odkrycia. Jak w każdej podróży, tu też przydarzą się różne ryzykowne, trudne sytuacje. Lecz dla tych przyjemności warto nawet trochę pocierpieć.

Podszedł do niej i wziął ją za rękę. W drugiej dłoni trzymał pierścionek.

- To nie jest tradycyjny pierścionek zaręczynowy, bo pozwoliłem, żeby tamten stary zatrzymał Jean-Marie. Ten jest nowoczesny.

Wsunął jej na palec pierścień z dużym szafirem w pięknej, delikatnej oprawie. Czując Izy napływające do oczu, zagryzła wargi, żeby się opanować.

Zauważyła, że pierścionek idealnie pasował na jej palec. Dało jej to do myślenia.

- Byłby za luźny na szczupły palec panny Swinamer. Zmarszczył czoło.

- Masz rację. Biedna Phoebe. Nigdy tak naprawdę nie straciłem nadziei. Phoebe może jeszcze w to nie wierzy, ale nie ma już żadnych szans. Poprosiłem Cary'ego, żeby ją o tym uprzedził. Pewnie ma ochotę mnie zamordować.

Cressida nigdy nie podejrzewała, że może być równie poruszona.

- Trisie Tregallows, jesteś bardzo dobrym człowiekiem.

- Będę jeszcze lepszym, gdy staniesz u mego boku, Cressido Mandeville. Wziął ją za rękę i poprowadził ku drzwiom.

- Niestety, teraz muszę wprowadzić cię w świat smoków i węży. Cressida się roześmiała.

- Smoki, węże i krokodyle są Mandeville'om niestraszne! Zwłaszcza gdy mają przy sobie takiego doświadczonego przewodnika, wasza książęca mość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 01 Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 04 Zakazany owoc(1)
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 06 Zakazana magia
01 Małżeństwo z rozsądku Beverley Jo
Beverley Jo Róże miłości
Beverley Jo Narzeczona markiza
Małżeństwo z rozsądku
Małżeństwo z rozsądku
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Diabelska intryga
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
110 Cartland Barbara Małżeństwo z rozsądku
Michał Brusiło Turcja Unia Europejska Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Kuszenie losu
Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
Jo Clayton Diadem 07 Ghosthunt (v1 1)
Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku

więcej podobnych podstron