Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 06 Zakazana magia

Beverley Jo



Małżeństwo z rozsądku 06



Zakazana magia

























Rozdział 1


Londyn 1812



Na gwałtowny odgłos kołatki Meg Gillingham zacięła się nożem do obierania. Przecież jest Wigilia! Chyba w Wigilię powinni zostawić ich w spokoju? Gwałtowne stukanie w drzwi zmiażdżyło tę nadzieję.

Młodsza siostra Meg podniosła się. Jej twarz zdradzała te same obawy. Meg machnięciem ręki nakazała jej powrót na miejsce przy stole kuchennym, przy którym bliźniaki zlepiały właśnie aniołki z resztek jedzenia. Wytarła nerwowo ręce w fartuch, narzuciła na ramiona dwa grube szale i ruszyła zimnym korytarzem ku drzwiom wejściowym.

Chciała wyjrzeć przez okno w salonie, żeby zobaczyć, kto stoi u progu, jednak gwałtowny łomot i wołanie: „Otwierać! W imieniu prawa!", zmusiło ją do pospiesznego odsunięcia rygla i przekręcenia klucza w zamku. Gdy otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się spowity mroźną mgłą sir Artur Jakes, ich gospodarz. Co gorsza, towarzyszył mu korpulentny urzędnik Wrycroft w mundurze i z urzędniczą laseczką. Tylko nie w Wigilię! - modliła się w duchu. - Błagam Sir Artur okazał im tyle dobroci. Był przyjacielem jej rodziców. Nie może wyrzucić ich na bruk w Wigilię.

Z pewnością nie cierpiał z powodu niezapłacenia przez nich czynszu. Jego gruby płaszcz z peleryną był najwyższej jakości, podobnie jak ciepły szal, grube, skórzane rękawiczki oraz wysoka bobrowa czapka.

- Wreszcie, Meg - rzekł. Na jego ogolonej, zadbanej twarzy malowało się napięcie. - Wpuść nas, proszę.

Meg przełknęła ślinę, ale nie pozostawało jej nic innego, jak tylko odsunąć się i wpuścić przybyszy do wąskiego holu.

- Coś się stało, sir Arturze?

- Moja droga - powiedział, gdy tylko zamknęła drzwi. - Nie mogę pozwolić, byś zapomniała, że nie płacicie czynszu już od trzech miesięcy.

- Ale przecież powiedział pan, że mamy się o nic nie martwić!

Para buchała jej z ust. Drżała na całym ciele. Wetknęła skostniałe z zimna dłonie pod szal, próbując je ogrzać. Gdyby sir Artur przyszedł sam, zaprosiłaby go do kuchni - jedynego ogrzewanego pomieszczenia. Jednak coś burzyło się w niej na myśl o zaproszeniu niechlujnego, cuchnącego cebulą urzędnika Wrycrofta do najintymniejszego miejsca w całym domu.

- Kochana Meg, na pewno sama wiesz, że chciałem wam dać tylko trochę czasu po tragicznej śmierci waszych rodziców. Czasu na pozbieranie się, na poszukanie pomocy. - Wzruszył ramionami, w żaden sposób nie naruszając przy tym nienagannego stroju. - Taka sytuacja nie może ciągnąć się w nieskończoność. Zwłaszcza że nadchodzi zima.

Meg rozejrzała się, jakby liczyła na pomoc jakiegoś niewidzialnego anioła. Jedynymi aniołami, jakie znajdowały się w pobliżu, były zrobione przez bliźniaki papierowe figurki, lecz ani one, ani zielone sosnowe gałązki przyniesione z pobliskich ogrodów nie oferowały Meg żadnej pomocy.

- Ależ oczywiście, sir Arturze. Rozumiem. Okazał nam pan wyjątkową dobroć. Gdyby tylko mógł pan nam dać jeszcze trochę czasu. Jest Boże Narodzenie...

- Zaiste, panno Gillingham - odezwał się urzędnik. - Sir Artur okazał wam dużo dobroci. Zbyt dużo dobroci. Dobroczyńca uciszył go, unosząc dłoń w grubej rękawiczce.

- I stać mnie na okazywanie dobroci jeszcze przez jakiś czas. Ostatecznie, jak powiedziała panna Gillingham, jest Boże Narodzenie.

Och! Dzięki Bogu!

- Jednakże musisz wiedzieć - dodał, zwracając się do Meg - że to nie może trwać wiecznie. Meg wiedziała. Żyła nadzieją już od wielu miesięcy. Pisała listy do rozsianych po kraju krewnych, potem do przyjaciół rodziny. Otrzymała kilka uprzejmych odpowiedzi, a nawet małe przekazy bankowe, jednak nikt nie chciał przyjąć do siebie pięcioosobowej rodziny.

Ostatnio zwróciła się nawet do organizacji charytatywnych, ale na razie rodzeństwu udawało się utrzymywać pozory normalnego życia, więc od nich również nie otrzymali żadnej pomocy. Może gdyby Gillinghamowie skończyli w zimie na ulicy, Stowarzyszenie Dżentelmenów na rzecz Ubogich Sierot, na ten przykład, zainteresowałoby się ich sprawą.

Każda organizacja charytatywna rozdzieliłaby ich jednak. Ona, jako dwudziestojednolatka, musiałaby radzić sobie sama. Siedemnastoletniego Jeremy'ego posłaliby na sekretarza. Laurę, Richarda i Rachel wysłaliby do różnych instytucji, najpierw na naukę, a potem do pracy w handlu. Meg powinna czuć wdzięczność, ale to wszystko wydawało jej się takie niesprawiedliwe! Byli dziećmi arystokraty.

Dalsze ukrywanie ich opłakanej sytuacji nie miało jednak sensu. Kończyły się im pieniądze. Na wigilijną kolację udało jej się zdobyć jedynie królika. Będą mogli zapchać żołądki puddingiem bożonarodzeniowym zrobionym jeszcze latem, przed śmiercią rodziców. Potem jednak pozostaną im tylko chude zupy, a w pewnym momencie ich fundusze całkiem się wyczerpią. Wlepiła oczy w podłogę i rzekła niechętnie:

- Naprawdę nie wiem, do kogo się zwrócić.

- Och, kochanie.

Słysząc łagodny ton sir Artura, Meg uniosła wzrok z nadzieją, lecz coś w jego oczach sprawiło, że miała ochotę się odsunąć, uciec. Przypomniała sobie nagle, jak parę lat temu dobroduszny sir Artur zmienił się w skrytego adoratora. Czuła się wtedy okropnie niezręcznie. Teraz znów patrzył na nią w ten sposób. Czyżby wciąż chciał się z nią ożenić? Wstrząsnął nią zimny dreszcz. Pamiętała, jak jej wtedy dotykał - klepał ją czule, tyle że w nieodpowiednich miejscach. Pamiętała też, jak często zawstydzał ją swoimi wypowiedziami. Wszelako jeśli teraz poprosi ją o rękę, będzie musiała się zgodzić.

Przyjrzała się jego przystojnej twarzy, eleganckiemu strojowi i próbowała wmówić sobie w duchu, że to wcale nie takie straszne rozwiązanie.

- Urzędniku Wrycroft - rzekł sir Artur - na dziś jest pan już wolny. Zostanę jeszcze przez chwilę z panną Gillingham i zastanowimy się razem, jak rozwiązać jej trudną sytuację.

- Jest pan zbyt dobry, sir Arturze, zbyt dobry. - Urzędnik spojrzał surowo na Meg i pokiwał brudnym palcem. -Proszę słuchać sir Artura, panienko. To smutna prawda, ale żebracy nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie. Nie macie żadnych środków do życia. Będziecie musieli obniżyć swoje standardy, żeby jakoś związać koniec z końcem. Meg przygryzła język. Obniżali standardy i z trudem wiązali koniec z końcem już od miesięcy. Najwyraźniej, na nieszczęście, ich porządne ubrania nie były jeszcze na tyle znoszone, by nadać im odpowiednio żebraczy wygląd. Meg wysiliła się jednak na uśmiech i podziękowała urzędnikowi za jego pomoc. Wprawdzie nie okazał jej żadnej, ale z wyraźnym ukontentowaniem przyjął jej wdzięczność.

Pozostawiona sam na sam ze swoim gospodarzem, Meg poprowadziła go do chłodnego, opuszczonego salonu. Jeśli miał zamiar się oświadczyć, to miejsce wydawało się najwłaściwsze, a jeśli chciał ustalić datę ich eksmisji, lepiej, żeby rodzeństwo nie dowiedziało się o tym właśnie dzisiaj.

Dostrzegła kątem oka, jak sir Artur zerka na puste palenisko, i wstrząsa nim dreszcz. Niemal się uśmiechnęła na ten widok. Niemal. Miał zamiar się oświadczyć, a ona nie mogła sobie pozwolić na odrzucenie jego propozycji. Będzie uwięziona przy nim na zawsze. Będzie musiała pozwalać mu robić to, co robią mężowie z żonami, oraz poddawać się jego woli.

Dreszcz, który przebiegł jej po plecach, nie był spowodowany zimnem.

Wskazała gościowi krzesło, a potem sama usiadła - tak daleko od niego, jak tylko wypadało.

- Jeśli przychodzi panu do głowy jakiś sposób, by nam pomóc, sir Arturze, byłabym bardzo wdzięczna. - Meg zdobyła się na jawną zachętę.

Usiadł.

- Istnieje wiele sposobów, moja droga. Nie otrzymałaś żadnej pokrzepiającej odpowiedzi od krewnych?

- Jedyny brat mojego ojca jest misjonarzem na Wschodzie, a jedyna siostra jest żoną wikarego z Derbyshire. Sama ma sześcioro dzieci i nie może nam pomóc.

- A rodzina twojej matki? Nigdy o niej nie mówiłaś.

- O ile wiem, matka nie była w kontakcie z rodziną. Znalazłam jednak adres jej siostry w Kerry i napisałam do niej. Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi.

- To takie przykre, kiedy rodzina się kłóci. Znasz przyczynę tego konfliktu?

- Nie, sir Arturze.

Meg pragnęła, żeby po prostu poprosił ją o rękę. Chciała tego, choć na samą myśl o małżeństwie z tym człowiekiem dostawała dreszczy.

Zlustrował ją uważnie jasnymi oczami. Pewnie ją oceniał. Od pogrzebu jej rodziców prawie nie rozmawiali, a przed ich śmiercią przez trzy lata przebywała poza domem jako guwernantka. Może był nią teraz rozczarowany. Dla dobra rodziny żałowała, że nie jest pięknością, jak Laura, ale już jakiś czas temu zaakceptowała rzeczywistość. Ze swoim krzepkim ciałem i prostymi, kasztanowymi włosami była po prostu przeciętna.

On jednak nie wyglądał na rozczarowanego. W jego oczach malowało się... podekscytowanie. Meg powinno cieszyć, że wzbudza pożądanie. Tymczasem czuła się niczym mysz w pułapce oglądana przez łasicę.

- A więc - powiedziała nieco zbyt głośno - czy zna pan jakiś sposób, by nam pomóc? Sposób, który nie dopuściłby do rozbicia rodziny?

Sir Artur uniósł brwi.

- Wzięcie pod swoje skrzydła czwórki nieletnich to wielkie obciążenie dla każdego, Meg, ale chyba mam pewien pomysł. - Urwał. Meg pragnęła potrząsnąć nim i wreszcie to z niego wydusić. Zrobi to. Wszystko wydawało się lepsze niż ich obecna sytuacja. - Towarzystwo jest takie ważne - mówił w zadumie sir Artur - a ja mieszkam sam. Tylko śpię i jem...

Meg wysiliła się na uśmiech.

- Tak, zgadzam się z panem.

- Zawsze lubiłem waszą rodzinę. Macie w sobie tyle życia. Tyle ciepła. Może mógłbym zaopiekować się wami wszystkimi. Jeśli istniałby jakiś bliższy związek.

Meg czuła, że się czerwieni, i miała nadzieję, iż sir Artur odebrał to jako zmieszanie z powodu komplementu, a nie podekscytowanie.

- Związek? - powtórzyła, ponieważ coś trzeba było powiedzieć.

- Ciepły, intymny związek ze świeżą, nietkniętą, młodą kobietą.

Teraz nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. Czekała więc na rozstrzygające słowa, przygotowując się w duchu, by powiedzieć „tak", i to z wdziękiem. Sir Artur założył nogę na nogę, irytująco rozluźniony. 7

- Mógłbym... nie, jestem gotowy pomóc wam wszystkim, zapewnić wygodę, a nawet opłacić edukację młodszych dzieci, jeśli Laura zostanie moją kochanką.

Świat zatrzymał się na moment. W piersi Meg zamarło serce. Już po chwili jednak wydukała:

- Laura?! - a sekundę później wrzasnęła: - Kochanką?!

Uśmiechnął się. Na widok jego zadowolonej twarzy przeszedł ją dreszcz.

- Czyżbym utarł ci nosa, moja droga? Cóż, to prawda, kiedy byłaś młodsza, nawet mi się trochę podobałaś, ale teraz masz... ile? Dwadzieścia dwa lata?

- Dwadzieścia jeden.

- No właśnie... A Laura... Ach, Laura...

- Ale ona ma piętnaście lat!

- To wspaniały wiek.

Meg zerwała się na równe nogi. Chciała na niego nawrzeszczeć, wyrzucić go z domu, ale zacisnęła pięści i pohamowała się. Rozumiała jego słowa. Jeśli się nie zgodzi, wypędzi ją w mroźną noc na ulicę, gdzie czeka ją nędza, a może nawet śmierć.

Czy nie powinna tego rozważyć? Czy sytuacja Laury nie byłaby lepsza, gdyby... ?

Nie.

Nigdy.

Potrzebowała jednak czasu. Czasu.

Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł - niemal równie potworny, jak propozycja sir Artura.

Aby go zrealizować, musiała czymś zbyć swojego rozmówcę.

Spojrzała mu prosto w oczy. Och, miała rację, uważając go za łasicę. Zadowoloną z siebie, przebiegłą łasicę, pewną, że myszy są w pułapce.

- Nie mogę zgodzić się na to w tej chwili, sir Arturze.

- Nie mogę ci dać zbyt wiele czasu, moja droga.

- Przynajmniej do końca okresu świątecznego!

- Dwa tygodnie? To zdecydowanie za dużo.

- Podniósł się ospale, przeciągając chwilę w nieskończoność. - Tydzień. Przyjdę po odpowiedź w przeddzień nowego roku. Jak cudownie będzie zacząć nowy rok z Laurą w moim... domu. Wszelako za tę pobłażliwość zasługuję na nagrodę. Zawołaj siostrę, żebym mógł przez moment cieszyć się jej pięknem.

Pragnęła odmówić. Wiedziała jednak, że nie może sobie na to pozwolić.

- Nie wspomni pan przy niej o... o pańskiej propozycji?

- Jestem pewien, że ty lepiej ją przygotujesz. Przekonasz ją.

Meg zrobiło się niedobrze. Zwalczyła jednak mdłości, otworzyła drzwi i zawołała siostrę.

Po chwili w korytarzu pojawiła się Laura - jak zwykle anielsko piękna, nawet w szalu uszytym ze starego, szarego koca. Jej złocistobrązowe loki były związane, lecz kilka krótszych kosmyków okalało uroczo jej uśmiechniętą twarz. Miała gładką skórę oraz duże, jasne, niewinne oczy. Meg żałowała w duchu, że siostra nie jest brudna i zaniedbana, ale Laura nigdy taka nie była. Lśniła nawet w ubóstwie i prostocie.

- Och, sir Artur! - odezwała się Laura, dygając.

- Dzień dobry i wesołych świąt!

Sir Artur potrafił wyjątkowo dobrze ukrywać swoje emocje, pomyślała Meg. Wszystko zależało od punktu widzenia patrzącego. Uśmiechnął się dokładnie w sposób, w jaki uśmiechają się starzy przyjaciele rodziny.

- Ja tobie również życzę wesołych świąt. Pewnie ciężko pracujesz? Pilnujesz bliźniaków?

- Tak. To zaiste ciężka praca! Mogę się założyć, że cała kuchnia jest już w kleju. Mówiła jednak z rozbawieniem, ukazując dołeczki w policzkach.

Sir Artur nie może położyć na niej swoich łap!

Mężczyzna zbliżył się do Laury, chwycił jej dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek.

- Rozmawiałem z twoją siostrą o waszej trudnej sytuacji i możliwe, że znaleźliśmy sposób, by wam pomóc.

- Naprawdę? Biedna Meg robi, co może, ale wiem, że taka sytuacja nie będzie trwała w nieskończoność. Zaczęłam nawet myśleć o pracy jako pomywaczka.

- Ta urocza rączka - poklepał dłoń Laury - powinna zajmować się czymś znacznie przyjemniejszym niż szorowanie i mycie. Już ja tego dopilnuję.

- Znów pocałował rękę dziewczyny. - Och tak, tak.

- Nie przestając się uśmiechać, wyjął monetę z kieszeni i wcisnął ją w dłoń Laury. - Kup sobie coś ładnego. To rzekłszy, ruszył w stronę drzwi. Po chwili jednak przystanął i odwrócił się.

- Tydzień, Meg.

Potem wyszedł. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem.

- Tydzień? - zapytała Laura. 14

Meg drżała na całym ciele. Miała nadzieję, że siostra tego nie zauważy. Laura nigdy nie może się dowiedzieć o tej propozycji.

- To wtedy będzie miał dla nas rozwiązanie. Na Nowy Rok.

- Cóż, byłoby dobrze, gdyby je znalazł. Nigdy go nie lubiłam, ale może myliłam się co do niego.

- Zerknęła na swoją dłoń. - Och, to cała korona!

- Podała ją Meg, która żałowała, że nie może wyrzucić monety przez okno. - Dostaniemy za nią mięsa na gulasz na cały tydzień.

Meg dostrzegła, że siostra, być może podświadomie, ściera pocałunki sir Artura z dłoni. O Boże! Co robić? Na razie musiała zbyć jakoś Laurę, by nie dostrzegła, że coś jest nie tak. Wyręczyły ją w tym nagły huk i płacz.

- Och, małe potworki! - zawołała Laura i pobiegła z powrotem do bliźniaków.

Meg opadła z rezygnacją na krzesło. Nieszczęsna moneta ciążyła jej w dłoni. Dziewczyna miała już wiele potwornych wizji na temat przyszłości rodziny, jednak coś podobnego nigdy nie przyszło jej do głowy. Gdyby chodziło o nią, gdyby sir Artur to jej pragnął za kochankę, nie zaś za żonę, zgodziłaby się na to, dla dobra rodzeństwa.

Jednak Laura to zupełnie co innego. Nie może do tego dopuścić. Nigdy.

Pozostawało jej tylko jedno rozwiązanie - rozwiązanie, którego starała się za wszelką cenę uniknąć przez te potworne miesiące. Kamień życzeń.

Wcisnęła monetę do kieszeni i skierowała się sztywnym, powolnym krokiem do cichej sypialni rodziców. Jakże za nimi tęskniła! Jakże była na nich wściekła za ich nieodpowiedzialność! Czy naprawdę podczas tych wszystkich szczęśliwych lat pożycia małżeńskiego ani razu nie pomyśleli, co stanie się z ich dziećmi, kiedy ich zabraknie? Najwyraźniej nie. Meg przebiegła dłonią po zniszczonej zielonej kapie. Kiedyś była łąką, na której pasły się zabawkowe zwierzątka i stały domy z papieru. Była polem bitwy dla żołnierzyków jej brata.

Meg otrząsnęła się ze wspomnień, przystawiła do łóżka krzesło, weszła na nie, sięgnęła dłonią w zakurzony róg baldachimu i zdjęła wiszący na nim zielony woreczek. Od razu poczuła się nieswojo, nie tylko z powodu ciężaru woreczka, ale również dlatego, że magia zaczęła działać. Zeszła z krzesła i usiadła, żeby zebrać myśli. Szumiał. Meg tak właśnie to nazywała, choć nikt inny zdawał się nie słyszeć tego dźwięku. Może przypominało to bardziej wibracje, jak w powozie pędzącym po bruku.

Cokolwiek to było, nienawidziła tego. Pośpiesznie odłożyła woreczek na łóżko, chcąc jak najszybciej pozbyć się go z dłoni.

Będzie jednak musiała go dotknąć raz jeszcze.

Zdecydowanym ruchem rozwiązała sznurek i odsłoniła posążek z surowego kamienia.

Choć minęło wiele lat, od kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, jego widok wciąż nią wstrząsał. Siedem lat temu, gdy miała czternaście lat, matka pokazała jej sheelaghmagig. Wyjawiła, gdzie się znajduje, wyjaśniła, dlaczego trzeba go trzymać w ukryciu, i opowiedziała o mocy, którą posiada.

Siedem lat temu Meg dowiedziała się, że ma dar posługiwania się kamieniem życzeń.

Nie wszystkie kobiety w rodzinie posiadały tę umiejętność. Nie miała jej ciotka Maira i zawsze czuła ogromny żal do matki Meg, która nie chciała prosić posążka o majątek i bogatych adoratorów. Podobno, kiedy Walter Gillingham zakochał się w matce Meg i całkowicie ją zauroczył, ciotka Maira była przekonana, że siostra użyła magicznego kamienia dla spełnienia jedynie swoich własnych potrzeb. To właśnie stało się przyczyną rozłamu rodziny. Wszelako Meg nie mogła powiedzieć o tym sir Arturowi.

Jak mogłaby powiedzieć komukolwiek o sheelagh? Nie dość, że stanowił źródło pogańskiej magii, to na dodatek był nieprzyzwoity sam w sobie.

Starożytny posążek przedstawiał uśmiechniętą, nagą kobietę. Pomiędzy jej rozłożonymi nogami znajdowała się esencja kobiecości - jej najintymniejsza część, rozwarta tak szeroko, jakby pragnęła pochłonąć cały świat. Według matki, posążki sheelagh-ma-gig umieszczano w murach irlandzkich kościołów, co Meg wydawało się dość mało wiarygodne. Nie chciała w to uwierzyć. Ale jej zwykle żartobliwa matka była śmiertelnie poważna, gdy mówiła o kamieniu życzeń. Powiedziała, iż kilka takich kamieni wciąż tkwi w murach kościołów, przy wejściu, i ludzie wciąż dotykają ich na szczęście, gdy wchodzą do środka, by pomodlić się do chrześcijańskiego Boga. Niemniej jednak większość z tych posążków została już usunięta w ramach walki z wpływami pogańskimi albo po prostu przez wzgląd na przyzwoitość. Najczęściej rozbijano je w drobny mak, niektórym jednak udało się trafić w prywatne ręce. 13

Matka nie miała pojęcia, czy wszystkie kamienie posiadały taką samą moc jak ten.

Ten sheelagh-ma-gig był kamieniem życzeń i spełniał prośby kobiet mających dar posługiwania się nim.

Nie za darmo jednak. Zawsze za jakąś cenę.

Jedną z tych cen była nieprzyjemność samego procesu - potworny ból, najczęściej powodujący omdlenie. Dyskomfort ten był jednakże krótkotrwały i do wytrzymania. Istniała jednak gorsza cena, ponieważ był to złośliwy kamień i do spełnianych życzeń zawsze dodawał przykrą niespodziankę.

Najpopularniejszym tego przykładem była historia dziewczyny, która zapragnęła być piękna. Otrzymała to, o co prosiła, ale wszyscy zazdrośni przyjaciele nagle odwrócili się od niej, a natarczywi adoratorzy nie odstępowali jej na krok. Smutna piękność nigdy już nie zaznała spokoju.

Inna kobieta poprosiła posążek o konkretnego mężczyznę, chcąc odbić go przyjaciółce. Jej życzenie spełniło się, gdy rodzice zaaranżowali małżeństwo, jednak on nigdy nie przestał kochać tej drugiej kobiety i w końcu uciekł z nią, ku rozpaczy wszystkich trzech rodzin.

Matka opowiedziała to wszystko córce zaraz po tym, gdy Meg zaczęła miesiączkować. Podobno to właśnie wtedy magia wyzwala się w kobietach, które posiadają dar. Matka nalegała, aby jej córka choć raz spróbowała poprosić o coś kamień.

Choć Meg miała dopiero czternaście lat, obawiała się spełnić tę prośbę. Wyraźnie wyczuwała niepokojącą moc posążka. Starała się wymyślić jakieś niewinne życzenie i w końcu poprosiła o ciasto wiśniowe - specjał lokalnej cukierni.

Ciasto nadeszło w ciągu godziny, jednakże w dłoniach pryszczatego syna piekarza, który przyniósł smakołyk jako wyznanie miłości. Meg nie potrafiła go odprawić, zwłaszcza że w pewnym sensie sama go przyzwała. Musiała znosić jego uciążliwe towarzystwo przez wiele miesięcy, zanim w końcu przekonała go o tym, że jest nudna i jej jedyną pasją w życiu są książki - wtedy syn piekarza znalazł inny obiekt westchnień.

Teraz więc przyglądała się posążkowi nieufnie, zastanawiając się, o co poprosić i jak uniknąć przykrej niespodzianki.

O pieniądze?

Tego właśnie potrzebowali, ale pieniądze mogły nadejść na wiele nieprzyjemnych sposobów. O bezpieczeństwo? Instytucja charytatywna albo nawet przytułek mogłyby im to zapewnić. Nawet sir Artur mógł, przynajmniej na jakiś czas.

Aby kamień spełnił jej życzenie, musiała przemyśleć każde słowo swojej prośby.

Przyszłość rodzeństwa. Na tym jej właśnie zależało. Chciała, by jako dzieci arystokraty mieli zapewnioną przyszłość. Zwłaszcza siedemnastoletni Jeremy, który ze swoim bystrym umysłem już dawno powinien uczyć się w Oksfordzie albo Cambridge.

Ułożyła swoje życzenie i powtórzyła je kilka razy w myślach. Wydawało się zbyt długie, niemal niemożliwe do spełnienia, ale tego właśnie potrzebowali, a ona wierzyła w moc sheelagh.

Gdy była już gotowa, odnalazła czerwone świece, które matka przechowywała specjalnie do tego celu, i hubkę.

Zapaliła jedną ze świec i ustawiła ją na stoliczku, pozwalając ogniowi rozświetlić ponury pokój. Odetchnęła głęboko i położyła dłonie na uśmiechniętym posążku.

Natychmiast poczuła w sobie dziwną moc, a grymas na twarzy kamiennej kobiety zmienił się w uśmiech zwycięstwa.

- Życzę sobie - rzekła tak pewnym głosem, na jaki tylko było ją stać - aby w ciągu tygodnia zapewniono nam utrzymanie odpowiadające naszej pozycji społecznej i abyśmy żyli godnie i szczęśliwie.

Nie mogła oderwać rąk od kamienia. Wiedziała o tym doskonale, a mimo to przez moment próbowała to zrobić. Po chwili jednak poddała się niechętnie mocy posążka; dała się porwać jego dzikiej energii. Otoczyła ją niewidzialna siła, sprowadzając znane już dreszcze i ból, otępienie i duszności. Nagle zakołatała jej w głowie niewyraźna myśl, że powinna była zamknąć drzwi, żeby któreś z rodzeństwa nie zastało jej w takim stanie.

Zastanawiała się też, czy kamień może zabić, gdyż przez chwilę wydawało się jej, że umiera. Ostatnim razem czuła się tak samo i przeżyła, jednak teraz wszystkie negatywne odczucia wydawały się znacznie silniejsze. Być może moc posążka dostosowywała się do rozmiaru życzenia. A ona poprosiła o tak wiele! Czy można było zażyczyć sobie zbyt wiele?

Spanikowana Meg znów próbowała się uwolnić. Co będzie, jeśli kamień nigdy jej nie wypuści? Co będzie, jeśli wyssie z niej całe życie? Nie mogła do tego dopuścić! Nie mogła tego dłużej znieść... ! Jej ciało stopiło się w jedno z pierwotną energią sheelagh.


Słaba, skołowana, drżąca spróbowała zebrać myśli. Wciąż nie potrafiła oderwać rąk od kamienia. Moc sheelagh słabła, ale bardzo powoli, niechętnie, jakby nie chciała wypuścić swojej ofiary. Ofiary? Dlaczego myślała w ten sposób, skoro posążek stanowił jej jedyną szansę na ucieczkę? Gdy niewidzialna siła całkiem zanikła, Meg, zamiast oderwać dłonie, zmusiła się do pogłaskania figurki.

- Dziękuję - szepnęła.

Następnie oderwała dłonie od kamienia i schowała go z powrotem do woreczka.

Potrzebowała kilku chwil, żeby się uspokoić. Po chwili zgasiła świecę, odłożyła ją i odwiesiła ciężki woreczek na jego sekretne miejsce, w jeden z rogów baldachimu. Teraz wszystko było kwestią czasu.

Życzenie spełni się, Meg nie miała co do tego wątpliwości. W ciągu tygodnia dostanie to, o co prosiła. Jedynie czas pokaże, jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić.








































Rozdział 2


Londyn, 30 grudnia



Owain Chancellor otworzył drzwi do sypialni, mając nadzieję, że zastanie Saksa samego. Choć Sax zwykle pozbywał się swoich kobiet jeszcze przed zaśnięciem, od czasu do czasu którejś udawało się pozostać dłużej u jego boku. Tego ranka jednak hrabia Saxonhurst leżał sam na ogromnym łożu w skotłowanej pościeli. Jego jasna czupryna i lśniące, umięśnione ciało upodabniały go do sytego, zaspokojonego lwa. Prawdopodobnie nie miał problemów z zachęceniem swoich kochanek do wyjścia. Wystarczyło, że raz doświadczyły jego zachłannej dominacji, niepozostawiającej im nawet skrawka wolnego miejsca na ogromnej powierzchni łoża.

Owain zdecydowanym ruchem odsłonił złote brokatowe zasłony. Przez wysokie okna wdarło się do środka jasne światło zimowego poranka.

Sax obrócił się w pościeli, mruknął coś pod nosem i uchylił powoli ociężałe powieki.

- Co? - zapytał beznamiętnie, ale w jego głosie wyczuwało się nutę irytacji. Lepiej, żeby istniało wyraźne uzasadnienie przerywania jego snu.

- List od twojej babki.

Sax otworzył szerzej oczy i zerknął na stojący na kominku zegar wbudowany w brzuch grubego, białego, orientalnego posążka, który kojarzył się Owainowi z ogromną, uśmiechniętą larwą.

- Obudziłeś mnie przed dziesiątą, żeby mi to powiedzieć? Czyżby babka była umierająca i wysyłała mi błaganie o wybaczenie?

- Z przykrością muszę poinformować, że księżna wdowa Daingerfield ma się świetnie, jak zawsze. Myślę jednak, że chciałbyś bezzwłocznie przeczytać ten list.

Sax ponownie zamknął oczy.

- Cóż za zdumiewające założenie.

Zadzwonił na służbę i czekał. Wkrótce w pokoju pojawił się upudrowany lokaj w liberii. W dłoniach dzierżył tacę, na której stał srebrny dzbanek z kawą oraz śniadaniem. Z trudem utrzymał równowagę, gdy do sypialni wparował podekscytowany, wielki, ohydny pies gończy, oparł łeb o łóżko tuż przy głowie Saksa i odsłonił kły, jakby właśnie znalazł smakowity kąsek.

- A więc mamy problem? - zapytał lokaj radośnie, odstawiając tacę. Niska postura, żywa twarz i duże oczy dały mu przydomek Małpy. Prawdę mówiąc, na oko, nawet pies ważył więcej od niego.

Sax nie otworzył oczu.

- Będziesz go miał, jeśli spróbujesz jeszcze raz zapiszczeć tak radośnie o tak wczesnej porze.

- Niektórzy z nas, wasza lordowska mość, są na nogach od świtu. Nie mogę chodzić posępny przez wiele godzin tylko dlatego, by pana zadowolić. Podobno wiadomość od księżnej nie wróży nic dobrego.

- Podobno? Czyżby wszyscy oprócz mnie zdążyli już przeczytać ten list?

- Pan Chancellor nie wypuszczał go z rąk, wasza lordowska mość.

- Niech was wszystkich diabli wezmą. Nie wiem, po co kazałem nauczyć cię czytać. Odejdź. Lokaj oddalił się posłusznie, z radosnym uśmiechem na twarzy. Owain napełnił filiżankę potwornie mocną kawą i posłodził ją trzema kostkami cukru.

Sax westchnął zrezygnowany, uchylił powieki i warknął przyjaźnie na widok kłów psiska, wprawiając tym samym w ruch kudłaty ogon, który natychmiast zaczął uderzać o podłogę niczym w bęben. Potem usiadł powoli, wyciągnął się jak ogromny kot i sięgnął po kawę.

Tak naprawdę Sax nie był wcale gigantycznym mężczyzną. W eleganckim stroju wyglądał jedynie na dobrze zbudowanego, ale miał mięśnie niczym zdrowy drapieżnik i nagość wydobywała całą tę drapieżność na światło dzienne.

Opróżnił całą filiżankę w milczeniu, a następnie wyciągnął ją przed siebie, prosząc bez słów o dolewkę. Wolną dłonią poklepał przyjaźnie psa. Dopiero wtedy spojrzał na list.

- Jako że nie jesteś głupcem, Owain, mam bardzo złe przeczucie.

Owain podał mu rozłożoną kartkę papieru. Sax wziął ją i przebiegł po niej palcami, jakby próbował wyczuć jej treść.

- Stara jędza nie ma wpływu na moje dochody. Jestem też w pełni samodzielny. A więc? Chyba nie chce przyjechać z wizytą?

- O ile wiem, księżna spędza cały okres świąteczny w Daingerfield Court.

- Dzięki Bogu.

W Saksie budziła się coraz większa czujność. Na oczach Owaina lew zmieniał się w tygrysa w swojej najgroźniejszej postaci - inteligentnego mężczyzny.

Sax opróżnił drugą filiżankę kawy i wreszcie zaczął czytać list. Owain przyglądał się mu z zainteresowaniem, gdyż nie miał zielonego pojęcia, jak przyjaciel zareaguje na tę kłopotliwą wiadomość.

- Cholera jasna - mruknął Sax w końcu, oszołomiony. Przygotowany na jeden ze słynnych ataków wściekłości Saxonhursta Owain odetchnął z wyraźną ulgą. - Kiedy są moje urodziny?

- Jutro. Przecież sam wiesz. W wigilię Nowego Roku.

Sax zerwał się ze skotłowanej pościeli niczym burza i zaczął nerwowo przemierzać pokój, nago.

- Stara krowa!

Słowa te zostały wypowiedziane ze złością, nie da się zaprzeczyć, jednak niepozbawione były nuty podziwu. Od piętnastu lat, czyli od momentu, w którym babka przejęła opiekę nad wnukiem, Sax prowadził z nią nieustanną wojnę. Była to walka o władzę pomiędzy dwoma najbardziej upartymi i aroganckimi ludźmi, jakich Owain znał.

O dwóch najgwałtowniejszych charakterach.

Powinien był się domyślić, że atak furii i tak nadejdzie, zwłaszcza że pies Saksa, Brak, już dawno schował się pod łóżkiem.

Sax owinął złotą zasłonę wokół dłoni i pociągnął za nią z całej siły, zrywając do połowy metalową szynę. Potem szarpnął raz jeszcze. Zasłona wylądowała na ziemi, a ze ściany posypał się tynk.

Owain westchnął i znów zadzwonił po lokaja. Następnie podniósł złoto-czarny szlafrok przyjaciela i rzucił mu go. Sax ubrał się bez słowa, wciąż chodząc po pokoju i warcząc pod nosem:

- Wydaje mi się, że tym razem wygrała.

Sax zamachnął się gwałtownie i purpurowa waza roztrzaskała się w drobny mak.

- Prędzej mnie piekło pochłonie, niż dam jej wygrać. Obiecałem, że ożenię się do dwudziestych piątych urodzin, i dotrzymam słowa. Torrance'owie łamią wiele zasad, ale nigdy dane słowo.

- Do jutra? - zapytał Owain, desperacko próbując zachować zdrowy rozsądek. - To niemożliwe. Po co, do diabła, w ogóle złożyłeś taką idiotyczną obietnicę?

- Bo kiedy miałem dwadzieścia lat, byłem idiotą, jak większość mężczyzn. Dwadzieścia pięć lat wydawało mi się mglistą, odległą przyszłością! - Druga waza wylądowała na podłodze. - Myślałem, że szybko zakocham się w idealnej, pięknej pannie - dodał i kopnął gwałtownie jeden z porcelanowych odłamków. - Robiłem wszystko, żeby ją znaleźć.

- Wydawało mi się, że unikałeś panien na wydaniu niczym zarazy.

- Dopiero po tym, jak odkryłem, że chodzi im tylko o jedno - diadem hrabiny.

Po chwili zastanowienia Sax chwycił żółtą porcelanową krowę z kominka i cisnął ją na podłogę, wprost pod stopy służących, którzy właśnie wpadli do sypialni z naręczem ubrań, szczotek, miotełek, myjek i z wyraźną ciekawością wypisaną na twarzach.

Jedna ze służek natychmiast zabrała się do zmiatania odłamków szkła. Mężczyźni popędzili naprawiać zasłonę.

Owain zauważył z niesmakiem, że do sypialni wparowała cała służba, może oprócz

kucharzy. Nikt nie chciał przegapić słynnego gniewu Saxonhursta. Owain nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego Sax pozwala tej zgrai obcych ludzi wtrącać Kię do swoich prywatnych spraw, niczym wścibskim krewnym.

- Zaplanowała to sobie - stwierdził Sax, ignorując służbę i ani na chwilę nie zwalniając kroku. Najwyraźniej ignorował też luźno przewiązany szlafrok, momentami odsłaniający zbyt wiele. Z drugiej jednak strony, nie istniało nic, czego służba nie widziałaby już wcześniej. Nie przeszkadzało to jednak służkom w rzucaniu pełnych podziwu ukradkowych spojrzeń.

Jedna z nich, Babs, która nawet nie próbowała udawać wstydu z powodu swojej uprzedniej profesji, wyciągnęła z kieszeni gałązkę jemioły i wetknęła ją z nadzieją pomiędzy grube frędzle baldachimu.

- Specjalnie wysłała ten list dzisiaj. Podarowała mi dzień męczarni przed czarną godziną. - Sax sięgnął po pomarańczowego porcelanowego byka, stojącego na drugiej stronie gzymsu kominka. - Susie, łap! - krzyknął i rzucił figurkę w stronę jednookiej służki z opaską. Dziewczyna pisnęła i wyciągnęła przed siebie ręce. Potem jednak, jakby naumyślnie, pozwoliła bykowi upaść.

- Postawiłam koronę na tę figurkę - rzuciła, uśmiechając się bezczelnie.

- To się nazywa oszukiwanie, moja droga.

- Wasza lordowska mość musiał rzucić na tę stronę, na którą nie widzę. Proszę patrzeć pod nogi. - To rzekłszy, pochyliła się i zaczęła usuwać ostre odłamki spod jego nagich stóp.

Sax wciąż stąpał pewnie po zamiecionej podłodze. Zdjął ze ściany prawdziwą szablę, wyjął ją z pochwy i nadział na nią różową satynową poduszkę. Następnie podrzucił poduszkę w powietrze i jednym machnięciem przeciął ją na pół. Wypełniające ją pierze rozsypało się po całej sypialni. Owain ze śmiechem odchylił się na krześle, wsparł stopy na łóżku i poddał się. Przed jego oczami toczyło się przedstawienie i wszyscy zebrani doskonale znali jego przebieg. Sax pozwalał sobie na ataki złości jedynie w swojej sypialni, dlatego nie trzymano w niej żadnych cennych przedmiotów. Służba przetrząsała wszystkie sklepy w Londynie w poszukiwaniu bezwartościowych bibelotów i natychmiast podmieniała zniszczone rzeczy. Jak zasugerowała Susie, służba prowadziła nawet zakłady, który przedmiot zostanie unicestwiony jako następny. Wszyscy mieszkańcy posiadłości uznawali okazjonalne ataki furii Saksa za sposób manifestacji lordowskiej dumy. Nawet sam Owain lubił się im przyglądać. Postawił gwineę na to, że uśmiechnięta pastereczka stojąca na bambusowym stoliczku przetrwa do Wielkanocy. Zawierzył instynktowi. Wiedział, że Sax jest zwykle bardzo łaskawy dla kobiet. Nie licząc jego własnej babki.

Kucharz założył się o taką samą sumę, że sam stół nie wytrwa. Był to pechowy mebel w kolorach intensywnej zieleni i różu. Owain zerknął na przyjaciela, a potem na szablę. Czy uda się mu zniszczyć stół bez uszkadzania pastereczki? Po chwili jednak lord odrzucił szablę na łóżko i zwrócił się w stronę dużego portretu przedstawiającego ohydnego, skwaszonego mnicha. Czy naprawdę to zrobi...?

Sax zerwał obraz ze ściany tak gwałtownie, że metalowy haczyk wystrzelił w powietrze, a następnie trzasnął malowidłem o oparcie potężnego krzesła.

Owain zmówił w duchu modlitwę dziękczynną. Od dawna sam miał ochotę zniszczyć to paskudztwo. Nie pojmował, jak ktokolwiek mógł spać, nie wspominając o kochaniu się, pod okiem tego pokrytego brodawkami, wykrzywionego typa.

- Torrance'owie - powtórzył Sax już nieco zdyszany i odgarnął z czoła płowe kosmyki - łamią wiele rzeczy, ale nigdy dane słowo.

- Tak się mówi.

Sax odwrócił się do przyjaciela. Rozejrzał się po twarzach zebranej służby.

- Gdzie jest Nims? Nims! - wrzasnął. - Chodź tu i mnie ogól, ty cholerny leniu!

Jako że pokaz najwyraźniej dobiegał końca, służący zabrali się do sprzątania bałaganu - bez pośpiechu, przygotowani na ewentualny bis.

Przysadzisty służący Saksa wyłonił się z sąsiadującego pokoju, zwinny pomimo drewnianej nogi, ze ścierką przewieszoną przez ramię i dzbanem gorącej wody.

- Idę już, idę! Wasza lordowska mość nie spodziewał się chyba, że będę gotowy do obsłużenia go o tak wczesnej godzinie? - Rozejrzał się po sypialni i wywrócił oczami. - Aż takie kłopoty? Proszę siadać, proszę siadać. Chce pan, żebym pana ogolił, czy żebym podciął panu gardło?

Za służącym wleciała do pokoju szaroniebieska papuga, usadowiła się na ramieniu Saksa i zaskrzeczała jego głosem:

- Witaj, kochanie.

Sax rozluźnił się i uśmiechnął, pozwalając pełnemu uwielbienia ptakowi ocierać się o jego ucho.

- Witaj, kochanie - odpowiedział, a potem oprzytomniał nagle. - Do diabła! Knox zaraz wpadnie w szał.

W rzeczy samej, papuga już przyglądała się zebranym z szaleńczym błyskiem w oku.

- Kobiety! Kobiety! Diabelskie nasienie. Podczas gdy Sax siedział spokojnie na krześle, czekając na golenie, Babs wyciągnęła z kieszeni orzech i podeszła ostrożnie do zwierzęcia.

- Daj spokój, Knox. Przecież tak naprawdę mnie kochasz. Papuga zlustrowała ją wzrokiem i pokiwała łebkiem.

- Ewa, Dalia.

Babs wyciągnęła przed siebie orzech. Smakołyk pozostawał jednak poza zasięgiem ptaka.

- Bądź miły, Knox.

- Dalia!

Kobieta czekała w milczeniu. Papuga w końcu zaskrzeczała:

- Piękna pani!

Babs dała jej orzech i posłała pocałunek. Knox wziął smakołyk i uszczęśliwiony zaczął go skubać.

- Widzicie? - powiedziała Babs do wszystkich. - Każdego mężczyznę można sobie owinąć wokół palca, jeśli tylko się wie, czego naprawdę pragnie.

- Babs - odezwał się Sax. - Jesteś żywym ostrzeżeniem dla mężczyzn wszystkich gatunków. Ale jak i kiedy, na Boga, udało ci się wytresować Knoksa?

Babs nie odpowiedziała. Puściła tylko oczko do osobistego służącego Saksa. Ku zdumieniu Owaina, Nims zaczerwienił się. Do diaska, pewnie zwariowałby w tym domu, gdyby już dawno nie był niespełna rozumu.

- Odsuń się, Knox - powiedział służący i trzep-nął w powietrzu białą szmatką. 30

Gdy papuga spoczywała już bezpiecznie na oparciu krzesła, Nims owinął szmatkę wokół szyi swojego pracodawcy i zaczął go golić.

- Zacznij wyliczać nazwiska, Owain - mruknął Sax.

- Nazwiska?

- Potencjalnych żon. Knox podskoczył.

- Nie żenić! Nie żenić! Sax wywrócił oczami.

- Nazwiska. I, na litość boską, nie próbuj wypowiadać słów, które mogłyby go poirytować.

Owain wyciągnął swój notes. Znów ogarnęło go doskonale znane uczucie, że utknął w domu wariatów. Poprzedni właściciel Knoksa nauczył go fraz ostrzegających przed wiązaniem się z kobietami, a szczególnie przed ożenkiem. Sax miał rację. Panna młoda w tym domu prawdopodobnie doprowadziłaby papugę do szału.

- Jakie nazwiska? - zapytał.

- Potencjalnych... partnerek do stworzenia ogniska domowego.

- O jaki typ partnerek ci chodzi?

Nims gładził właśnie policzek Saksa ostrą brzytwą, więc lord mówił spokojnie.

- O takie, które zechciałyby jutro wziąć ze mną udział w ceremonii. Czyli w grę wchodzi praktycznie każda. Knox musiał wyczuć napięcie Saksa, gdyż wskoczył na jego ramię i, jakby na pocieszenie, zaczął się ocierać o jego ucho. Sax uspokoił się i pogłaskał ptaka.

- Jak nazywała się ta, która skręciła sobie nogę w kostce przed drzwiami kilka tygodni temu?

- Panna Cathcart. Mówiłeś, że masz ochotę ia udusić.

- Chciałem tylko porządniej wykręcić jej tę kostkę. Owain zapisał nazwisko na czystej kartce.

- Chcesz, żebym wysłał zapowiedź wizyty do ojca panny Cathcart? Nie jestem pewny, czy w ogóle jeszcze przebywają w stolicy.

- Pewnie niewiele z nich wciąż jest w mieście. Niech to szlag.

Pstryknął palcami i Brak wypełzł ostrożnie spod łóżka. Jego kły wciąż były obnażone, lecz w oczach iskrzyło się podekscytowanie. Biedne psisko nie mogło nic na to poradzić. Brak urodził się z za krótką wargą i zawsze wyglądał groźnie. Niestety, w rzeczywistości był okropnym tchórzem. Nawet teraz przyglądał się wszystkim podejrzliwie i wąchał zawzięcie, jakby próbował zwietrzyć problemy.

- Wszystko w porządku, Brak - powiedział Sax. - Do mnie.

Pies potrząsnął masywnym cielskiem, podszedł do pana i usiadł obok niego dumnie, jakby w całym swoim psim żywocie nie zaznał nawet chwili strachu. Potem wymienili z papugą złowrogie spojrzenia, niczym życzliwi rywale w walce o względy pana. Owain zastanawiał się, czy Sax czuł się kiedyś przytłoczony przez swoich licznych admiratorów, czy to zwierząt, czy też ludzi. Sax pogłaskał psa po łbie.

- Prawie wszyscy wyjechali na Boże Narodzenie do swoich wiejskich posiadłości. Dlaczego, do cholery, urodziłem się o tej porze roku? Tego akurat jędza raczej nie zaplanowała. Takie już moje szczęście. No nic. Musi istnieć lepsza kandydatka od panny Cathcart. Ona chichocze. Bez przerwy. Zacznij wymieniać nazwiska, Owain. Przyszłych hrabin we wszystkich hrabstwach wokół Londynu.

Jeśli będzie trzeba, jestem gotowy nawet przeprowadzić się i osiąść na wsi.

- Wiem, że przejmujesz się danym słowem, ale...

- Nie złamię go.

Owain pokiwał głową. Podejrzewał, że tym razem księżna wdowa Daingerfield wygrała pojedynek. Sax nie znajdzie żony w jeden dzień, a jeśli znajdzie, to na pewno nie taką, jaką chciałby. Albo skaże się na nieszczęśliwe małżeństwo, albo będzie musiał przyznać księżnej, że nie potrafi dotrzymać danego słowa. Tego jednak nigdy nie zrobi.

A więc niebawem popełni największy błąd swojego życia. Do Owaina dotarło nagle, że sytuacja robi się poważna.

- Lady Mary Derby - powiedział, zapisując nazwisko. - Lady Caroline Northern. Lady Frances Holmes, lady Georgina Pitt-Stanley...

Kilka stronic później jego nadwyrężony umysł mógł wydobyć z odmętów pamięci jedynie:

- Panna Witherton?

- Niech cię szlag, Owain. Ona ma co najmniej czterdzieści lat!

- Lubisz jej towarzystwo. Wiek nie ma znaczenia. Chcesz tylko dotrzymać danego słowa i utrzeć nosa babce.

- Jeśli mam to zrobić, muszę mieć żonę, która będzie w stanie dać mi co najmniej jednego lub dwa bachory. - Nims skończył golenie i Sax wstał z krzesła. - Mam świadomość swoich obowiązków. Przeczytaj wszystkie nazwiska jeszcze raz.

- Och, na litość boską! - prychnął Owain, ale powrócił do pierwszej stronicy i znów przeczytał nazwiska. Kiedy skończył, zamknął notes. - No i?

Sax stał oparty o ścianę, z rękami złożonymi na piersi, w towarzystwie psa i papugi. Cała trójka wyglądała niczym żywcem wyjęta z jakiegoś herbu szlacheckiego.

- Jędza już pewnie zaprosiła na świętowanie mojego ukochanego wuja Grendela. Owain wpatrywał się w przyjaciela, nie rozumiejąc.

- Jest matką Grendela, tego potwora z Beowulfa. - Sax pokręcił głową. - Musisz poszerzyć swoje horyzonty. A ja muszę się ożenić...

Zdawszy sobie sprawę ze swoich słów, Sax skrzywił się gwałtownie. Papuga zaskrzeczała natychmiast:

- Żenić nie! Żona to kajdany! Mimo wszystko Sax dokończył:

- Jutro.

Służba wciąż krzątała się po sypialni, udając, że ma jeszcze wiele do zrobienia.

- Przetestujmy odporność Knoxa. - Sax objął Babs w pasie, zaciągnął ją pod jemiołę i złożył na jej ustach gorący pocałunek.

Ptak przycupnął w bezpiecznej odległości na łóżku, ale nie zaskrzeczał jednego ze swoich ostrzeżeń. Zamiast tego powiedział z nadzieją:

- Chcę orzecha.

- Świetny pomysł, Knox - odparła Babs i wsunęła dłoń Saksowi pod szlafrok. Mężczyzna zaśmiał się i odepchnął jej rękę.

- Dobrze już, dobrze. Nie nadwyrężajmy cierpliwości biednej papugi. Poza tym zmieniłaś już zawód. Babs mrugnęła zalotnie.

- To tylko oznacza, że nie biorę już za to pieniędzy, wasza lordowska mość. 29

- Do licha! Nic dziwnego, że moi służący chodzą całe dnie na wpół przytomni.

- Niech pan mówi, co chce, ale to również oznacza, że mogę być wybredna. - Babs odepchnęła Saksa na łóżko i, kołysząc pełnymi biodrami, podeszła do Nimsa.

Prawdziwy dom wariatów - pomyślał Owain.

Saksowi nigdy to jednak nie przeszkadzało. Właściwie, sam się przyczynił do takiej sytuacji przez swoją wrodzoną życzliwość, pobłażliwość i całkowitą obojętność wobec zachowania prywatności. Twierdził, że służba i tak wie o wszystkich problemach pana domu. Poza tym dobre stosunki ze służbą często okazują się przydatne, ponieważ wie ona także o problemach wszystkich innych.

Owain wątpił jednak, by nawet najlepiej poinformowany sługa mógł okazać się pomocny w tym konkretnym wypadku. Odłożył notes i, nie spodziewając się zbyt wiele, spróbował przemówić przyjacielowi do rozumu.

- Sax, może tym razem powinieneś pozwolić starej jędzy wygrać. Przez jakiś czas będzie się puszyć, ale przynajmniej nie zwiążesz się na całe życie z kobietą, której nie chcesz.

Sax ześlizgnął się z łóżka, pozostawiając na nim Knoksa skubiącego pognieciony list. Nie zważając na stłoczoną w sypialni służbę, zdjął szlafrok, a potem założył podane mu przez Nimsa spodnie i koszulę.

- Nie przeczytałeś listu do końca, prawda? - zwrócił się do Owaina.

- Oczywiście, że nie.

- Jesteś moim sekretarzem, Owain. Masz pozwolenie na czytanie mojej korespondencji.

- Nie prywatnej.

- Powinieneś pozbyć się złego nawyku przestrzegania konwenansów. Gdybyś przeczytał cały list, wiedziałbyś, że z moją obietnicą wiąże się coś jeszcze. Jeśli do dwudziestego piątego roku życia będę kawalerem, babka ma prawo sama wybrać dla mnie kulę u nogi.

Owain wyrwał list z ciekawskiego dzioba Knoksa. Przebiegł wzrokiem po kartce, a potem spojrzał na przyjaciela:

- Cóż to za idiotyczna obietnica! Sax wciskał koszulę w spodnie.

- Masz rację. Ale dałem słowo i go dotrzymam. Nie pozwolę jednak babce wybrać mi... - odwrócił się ostentacyjnie w stronę łóżka - żony.

- Zona to kajdany! - zaskrzeczała papuga.

- No właśnie. Dlatego sam wybiorę sobie te kajdany, i to do jutra. Teraz i sam Owain zaczął chodzić po pokoju.

- To niemożliwe, Sax. Nawet, jeśli zdecydujesz się na którąś młodą damę, nigdy nie zgodzi się na tak pośpieszną ceremonię.

- Idź do diabła z takimi gadkami.

- Ciekaw jestem, jak przedstawisz całą sprawę młodej damie i jej rodzinie.

- To nie jest najprzyjemniejsza perspektywa - przyznał Sax. - Chociaż wolę to niż oddanie się w łapska jędzy. Wciąż pozostaje jednak pytanie, która z pań dostąpi tego wątpliwego zaszczytu.

- Odwrócił się nagle do wyszczerzonej radośnie służby. - Słucham. Na pewno macie coś do powiedzenia na ten temat.

- Tak, wasza lordowska mość - odezwał się Małpa. - Wybierz tę najbogatszą.

- Cóż z ciebie za pragmatyk. Czy sam też chcesz związać się z kobietą zamożną? 31

- Zrobiłbym to, gdybym tylko taką znalazł, wasza lordowska mość. Jak dla mnie, mogłaby być nawet garbata i cała w kurzajkach.

Susie, która z pewnością nie pasowała do opisu, kopnęła go w piszczel. Mężczyzna zaklął pod nosem i podskoczył, ale uśmiech nie zniknął z jego ust.

- Ale ja nie potrzebuję pieniędzy.

- Czego więc pan potrzebuje, wasza lordowska mość? - zapytała Susie.

- Świetne pytanie - mruknął Sax i usiadł znowu, by Nims mógł ułożyć mu halsztuk. Brak z zadowoleniem rozsiadł się na stopach pana. - Musi mieć ładne zęby, być zdrowa i nieprzesadnie wymagająca. Nie mam zamiaru tracić czasu na okiełznanie charakteru rozkapryszonej żony.

- Problemy i potyczki! Problemy i potyczki! - zaskrzeczał ptak.

- Miejmy nadzieję, że się mylisz, Knox. I obawiam się, że będziesz się musiał do tego przyzwyczaić. Powinna być powściągliwa i dyskretna - dodał. - Ja też nie mam zamiaru toczyć z nią bojów. A więc? - zapytał w końcu, zwracając się do Owaina. - Która z nich najlepiej pasuje do opisu?

- A skąd ja mam wiedzieć? Ty z pewnością miałeś lepszą okazję do sprawdzenia stanu ich uzębienia niż ja.

- Ależ skąd! Unikałem jak ognia sytuacji intymnych z obiecującymi młodymi pijawkami. Możesz jednak skreślić lady Frances i lady Georginę. I jeszcze pannę Stewkesly. Słyszałem, że powściągliwość nie leży w ich charakterze. Owain posłusznie skreślił wymienione nazwiska.

- Może powinieneś włożyć resztę nazwisk do kapelusza i wylosować jedno - stwierdził, ale spojrzawszy na twarz przyjaciela, dorzucił pośpiesznie:

- Nie!

Jednak Sax wyglądał na przekonanego.

- Dlaczego nie?

Owain przeklął swój niewyparzony język.

- Przepraszam, wasza lordowska mość... - odezwała się Susie.

Zarówno Owain, jak i Sax spojrzeli na nią w zdumieniu. Nie dlatego, że przemówiła - w tym domu służba nie miała oporów przed wyrażaniem własnych opinii - ale dlatego, że w jej głosie wyczuwało się niepewność.

- Tak?

Pulchna służka skubała nerwowo fartuch.

- Przepraszam, że się ośmielam, wasza lordowska mość, ale jeśli naprawdę nie obchodzi pana, z kim się pan oż... -Susie zerknęła kątem oka na papugę - ...z kim pójdzie pan do ołtarza...

- Tego nie powiedziałem. -Ale...

Sax uśmiechnął się do niej przyjaźnie.

- Jeśli to oświadczyny, Susie, moja odpowiedź brzmi „nie". Nie spodobałoby ci się. Służka spąsowiała i zachichotała nerwowo.

- Ależ pan to jest! Jakbym w ogóle mogła. A poza tym... - Zerknęła zalotnie na Małpę, który sam zrobił się czerwony jak burak. - Tak czy owak

- ciągnęła zdenerwowana - pomyślałam po prostu, że może wolałby pan wybrać młodą damę, która naprawdę potrzebuje męża.

Sax wstał z krzesła z idealnie ułożonym halsztukiem i uwolnił stopy spod psa.

- Jakaś zdesperowana stara panna? Nie ma mowy.

- Nie, wasza lordowska mość. Oczywiście, że nie. Chodzi mi o młodą damę, która nagle znalazła się w bardzo trudnej sytuacji, na przykład. Wtedy nie musiałby pan jej błagać, prawda? To ona byłaby wdzięczna panu.

- Słuszne spostrzeżenie.

Dostrzegłszy zainteresowanie przyjaciela, Owain nie był pewny, czy powinien interweniować. Znajdował się w trudnej sytuacji. Z jednej strony, był przyjacielem Saksa, z drugiej - jego zarządcą, ale do jego niepisanych zadań należało też powstrzymywanie Saksa przed działaniem pod wpływem impulsu, co często pakowało go w poważne tarapaty.

Tym razem jednak Sax sprawiał wrażenie opanowanego i rozsądnego.

- Podejrzewam, że masz na myśli kogoś konkretnego, Susie.

- Tak, wasza lordowska mość.

- Jakąś damę?

- Tak, wasza lordowska mość. Jej ojcem był uczony arystokrata.

Nims wyciągnął przed siebie haftowaną kamizelkę i Sax wsunął w nią ręce.

- Brzmi obiecująco. Jak znalazła się w trudnym położeniu?

- Jej rodzice zginęli, wasza lordowska mość. Niespodziewanie, kilka miesięcy temu. Okazało się, że nie mieli wiele pieniędzy. Panna Gillingham została z rodzeństwem sama i bez środków do życia.

- Wzruszająca historia. Skąd się o tym dowiedziałaś? - Gdy Nims zapinał srebrne guziki, nadleciał Knox i przysiadł na uniesionej dłoni Saksa.

- Moja siostra u nich służyła, wasza lordowska mość. Została z nimi jeszcze jakiś czas, bez wynagrodzenia, bo było jej żal rodziny. W końcu musiała jednak poszukać innej pracy. Nie mówię, żeby pan... wiązał się akurat z panną Gillingham. Nie wiem o niej zbyt wiele. Chodzi mi tylko o to, że istnieje pewnie więcej panien w podobnej sytuacji, które z chęcią poszłyby do ołtarza, nawet w pośpiechu. I byłyby wdzięczne za daną im szansę. Sax zaczął chodzić po pokoju z Knoksem na dłoni i myślał na głos.

- Nie będzie oczekiwała żadnych deklaracji ani wyznań miłości - zwrócił się do Owaina. - Nie trzeba by było jej do tego namawiać. Byłaby mniej skłonna do ekstrawagancji lub kapryszenia...

- A jeśli jest brzydka jak noc?

Sax rzucił Susie pytające spojrzenie.

- Moja siostra nigdy nic nie wspominała o jej wyglądzie, wasza lordowska mość.

- Gdzie jest teraz twoja siostra?

- Poza miastem. Jej rodzina wyjechała na święta do Shropshire.

Po chwili zastanowienia Sax postawił papugę na ramieniu i wyciągnął rękę w stronę Owaina.

- Moneta.

Niezbyt zadowolony z obrotu spraw Owain wygrzebał z kieszeni dwa szylingi i rzucił je przyjacielowi. Sax złapał monetę zręcznym ruchem.

- Awers - panna Gillingham, rewers - jedno z zapisanych nazwisk, które wylosuję z kapelusza.

Zanim Owain zdążył zaprotestować, moneta zawirowała w powietrzu. Sax złapał pieniądz i położył go z impetem na wierzchu drugiej dłoni.

- Awers! - powiedział i cisnął monetę do Susie. - Idź i poinformuj pannę Gillingham o czekających ją przyjemnościach.

- Ja? - pisnęła dziewczyna.

- Ty. Dla osłody mogę ci obiecać, że jeśli panna Gillingham zgodzi się na jutrzejszą ceremonię, dam tobie i Małpie tyle, byście mogli się wygodnie urządzić.

Służący wymienili zdumione spojrzenia.

- Naprawdę, wasza lordowska mość? - zapytał lokaj.

- Daję wam słowo Torrance'a. - Sax zwrócił się do Owaina. - Załatw mi specjalne pozwolenie...

- Ale...

Sax patrzył już jednak na Susie.

- Czy jest pełnoletnia?

- Prawie rok temu skończyła dwadzieścia dwa.

- To już stara panna - zauważył Owain, coraz bardziej zaniepokojony całym pomysłem.

- Nic mnie to nie obchodzi. Susie, jak ona ma na imię?

- Nie wiem, wasza lordowska mość.

- Dowiedz się, kiedy otrzymasz od niej zgodę. Owain, zajmij się pozwoleniem na ceremonię. Susie, biegnij już i namów ją do tego. Postaraj się być szybka i stanowcza. Z pewnością czeka nas pełno papierkowej roboty. Gdzie ona mieszka?

- Na Mallett Street, wasza lordowska mość. Na południe od parku St. James. Ale...

- Dzielnica przyzwoita, lecz skromna. To dobrze wróży. - Zręcznie przekładając Knoksa z ręki do ręki, Sax wsunął ramiona w rękawy granatowej marynarki, którą Nims cierpliwie trzymał przed sobą. - Dowiedz się, która to jej parafia. Chyba będzie nam to potrzebne do uzyskania pozwolenia. I poinformuj ją, że uroczystość odbędzie się tam jutro o jedenastej rano.

- Ale, wasza lordowska mość...

Owain stwierdził wreszcie, że czas się wtrącić.

- Sax, czy nie sądzisz, że powinieneś dać damie szansę, by cię poznała, zanim podejmie tak poważną decyzję? No i przy okazji sam będziesz miał okazję poznać ją.

- Skoro ja kupuję kota w worku, nie rozumiem, dlaczego ona nie miałaby tego zrobić. Żadne z nas nie ma czasu na racjonalne myślenie i konwenanse. Wszystko leży w rękach przeznaczenia.

- To nie jest sprawa, w której powinien decydować rzut monetą! To decyzja na całe życie.

- To tylko czyni hazard bardziej interesującym.

- A co zrobisz, jak odmówi?

Sax ujął się pod boki i rozejrzał dookoła.

- Ustalmy zasady gry. Jeśli panna Gillingham dziś odmówi, wylosuję z kapelusza nazwisko jednej z tych modnych, obiecujących, młodych dam i zrobię wszystko, żeby ją przekonać. Jeśli panna Gillingham się zgodzi, a potem w ostatniej chwili zmieni zdanie, padnę przed księżną na kolana i pogodzę się z losem. Jeśli jednak moja wybranka zechce mnie poślubić, pojmę ją za żonę, bez względu na to, jaka się okaże.

Knox sfrunął na łóżko i zaskrzeczał swoją przestrogę:

- Zona to kajdany! Żona to kajdany!

- Tak właśnie powinno być, Knox. Związani na zawsze, na dobre i na złe. Będziesz musiał się do tego przyzwyczaić, tak samo jak ja. - Wziął papugę w rękę, pogłaskał ją i rozejrzał się dookoła z czarującym uśmiechem na ustach -uśmiechem, który potrafił roztopić każde serce.

- Biorę was wszystkich na świadków. Niech los zadecyduje!

























Rozdział 3



Meg próbowała zignorować nachalne stukanie do drzwi i zabrała się do łatania dziury w podeszwie buta Rachel. Może to sąsiad, któremu byli winni pieniądze, albo sir Artur przyszedł dzień za wcześnie. Najbardziej w ich opłakanej sytuacji bolało ją to, że większość wierzycieli stanowiły osoby, które Meg znała od małego. Mieli prawo z nią rozmawiać. Mieli też prawo do uczciwej zapłaty za swoje usługi, ale Meg sprzedała już wszystko, bez czego mogli się obyć. Rodzina wynajęła dom z meblami, dlatego nie mogli sprzedać łóżka rodziców ani rzadko używanych krzeseł z salonu.

Z dobroci serca większość wierzycieli najwyraźniej postanowiła dać im spokój w okresie świątecznym, lecz dziewczyna wiedziała, że wrócą zaraz po święcie Trzech Króli. Wszelako teraz nie miało to już znaczenia - do tego czasu, a dokładniej mówiąc - jutro, będzie musiała stanąć twarzą w twarz z sir Arturem. Kilka pierwszych dni po rytuale z posążkiem Meg ochoczo otwierała drzwi, spodziewając się kogoś lub czegoś przysłanego w odpowiedzi na swoją prośbę - jakiegoś dalekiego krewnego, który przybył zaoferować im swój dom, albo miejscowego darczyńcy, chcącego podarować im roczną rentę, żeby mogli jakoś przetrwać trudny czas. Zamiast tego napotykała

jedynie na krzyki i gniew ludzi, którzy cierpieli, ponieważ ona nie mogła spłacić rodzinnych długów.

Kołatka wreszcie ucichła. Uspokojona nieco Meg wbiła grubą igłę w skórę. Obawiała się, że but będzie potwornie niewygodny, ale przynajmniej nie przemięknie. Nagle zamarła. Jakie to miało znaczenie? Będzie musiała błagać o pomoc parafię. Bez względu na rodzaj pomocy, jakiej im udzielą, z pewnością dadzą im jakieś buty.

Naprawdę wiązała ogromne nadzieje z kamieniem życzeń, zwłaszcza że wyssał z niej prawie całą energię. Czyżby wszystko na próżno? Meg pomału ogarniała panika.

Jutro sir Artur wróci po odpowiedź i...

Na głośne pukanie do drzwi kuchennych aż podskoczyła na krześle. Odwróciła się i dostrzegła, że nachalny gość obszedł dom dookoła i teraz zaglądał przez okno do kuchni. Coś podobnego!

Wtedy na brudnej szybie rozpłaszczył się czerwony nos i Meg dostrzegła czarną opaskę na oku przybysza! Wspaniale.

Po chwili natręt zaczął stukać w szybę.

- Panno Gillingham!

Groteskowa twarz sprawiła, że dziewczyna miała jeszcze większą ochotę się schować. Została jednak przyłapana. Modląc się w duchu, by nie był to jakiś zbir przysłany do zabrania jej siłą pieniędzy, Meg ostrożnie otworzyła drzwi. Nie był to zbir, nie był to też nikt, kogo by znała.

Miała przed sobą pulchną dziewczynę w porządnym płaszczu i schludnej sukni. Jej brązowe loki przykrywał czarny słomkowy czepek. Ogólne wrażenie psuła ta okropna czarna opaska na oku. Biedactwo. Jeśli szukała litości, źle trafiła.

Kobieta uśmiechnęła się serdecznie.

- No, wreszcie!

Meg cofnęła się o krok, odzwyczajona od serdeczności i uśmiechów.

- W czym mogę pani pomóc?

- Czy mam przyjemność z panną Gillingham? -Tak. Dziewczyna dygnęła grzecznie.

- W takim razie, czy mogłabym zamienić z panienką kilka słów? Jestem Susie Kegworth. Moja siostra Mary pracowała w domu panienki.

Ach. Meg dostrzegła nagle w dziewczynie podobieństwo do byłej służącej. Przypomniała sobie też opowieść o siostrze, która utraciła oko, przez co została oszpecona i pozbawiona szans na dobrą pracę. Och. Wprawdzie nie potrafiła jej pomóc, ale mogła przynajmniej być miła.

- Wejdź, proszę. Jak się miewa Mary?

- Dobrze, panienko. Jest szczęśliwa.

Meg poprowadziła gościa do stołu i wskazała wolne krzesło. Zaczęła odczuwać dziwną przyjemność z powodu tej niespodziewanej wizyty. Niemal nie pamiętała, kiedy ostatnio miała okazję usiąść z gościem przy stole i porozmawiać. Cóż za wstyd, że jedyne liście herbaciane były prawie całkiem zużyte.

- W czym mogę ci pomóc, Susie? - zapytała i dodała pośpiesznie: - Jeśli szukasz pracy...

- Och, nie, panienko. Mam dobrą posadę jako pokojówka u hrabiego Saxonhurst.

- A, tak. Przypominam sobie. Mary coś wspominała. Słyszałam, że hrabia jest dobry...

- O, tak. Bardzo dobry.

- Ale nieco ekscentryczny.

- Och, tego bym nie powiedziała! - Służka wydawała się dziwnie zaniepokojona tym zdawkowym komentarzem. Meg uśmiechnęła się uspokajająco.

- Po prostu Mary wspominała mi kiedyś, że jest bardzo tolerancyjny wobec służby.

No i, oczywiście, dość niezwykłe było również to, że arystokrata zatrudnił służkę z tak ewidentnym defektem. Meg z trudem powstrzymywała się przed patrzeniem na opaskę.

- Wszyscy wykonujemy naszą pracę jak należy, panienko. Ale jego lordowska mość lubi... a raczej, nie przeszkadza mu, kiedy okazujemy zainteresowanie, czy coś.

- Zainteresowanie? - Meg zwykle nie plotkowała, jednak ta rozmowa stała się krótką odskocznią od ponurej rzeczywistości.

- Zawsze wiemy, co się dzieje. To znaczy, służba i tak zawsze wie, co się dzieje, co nie? Ale hrabiemu nie przeszkadza, kiedy wyrażamy głośno swoje opinie. Zresztą, właśnie dlatego tu jestem - dodała w pośpiechu.

- Och, dlaczego tu jesteś? Służka przygryzła nerwowo wargę.

- Widzi panienka... hrabia jest w kłopocie. Meg spojrzała na dziewczynę zdumiona. W jej sercu zatliła się iskierka nadziei. Czyżby służka przyszła zaproponować jej posadę? Czyżby hrabia potrzebował guwernantki? Może wreszcie sheelagh zaczął działać?

Iskierka zgasła jednak równie szybko, jak się pojawiła. Jak Meg miała utrzymać pięcioosobową rodzinę z pensji guwernantki?

- Nie mam pojęcia, jak ja mogłabym pomóc hrabiemu w jego kłopocie.

- Och, panienko Gillingham, ależ może panienka! Przysięgam! - Susie odetchnęła głęboko. - Wiem, że zabrzmi to dziwacznie... Hrabia obiecał swojej babce - starej, złośliwej ropusze - to prawdziwa jędza, mówię panience - że ożeni się, zanim skończy dwadzieścia pięć lat. Ale zupełnie o tym zapomniał, bo miał tylko dwadzieścia, jak złożył tę obietnicę. No i jutro, w wigilię Nowego Roku, skończy dwadzieścia pięć lat.

- Rozumiem - rzekła Meg, jako że nic lepszego nie przychodziło jej do głowy. Nie rozumiała jednak. Zdziwiła się też, że ekscentryczny hrabia jest taki młody. Zawsze wyobrażała go sobie jako trzęsącego się starca.

- No więc, panienko - służka pochyliła się nad stołem - dziś rano hrabia dostał list od swojej babki przypominający o obietnicy. I o tym, że jeśli nie ożeni się do dnia swoich urodzin, pozwoli babce wybrać mu narzeczoną.

- I hrabia zamierza dotrzymać słowa?

- O, tak! Hrabia mówi, że Torrance'owie nigdy nie łamią danego słowa.

- No to musi mieć nadzieję, że wybór babki będzie mu odpowiadał. Naprawdę nie widzę... Służka potrząsnęła głową.

- Oni się nienawidzą, panienko. Nie wiem dokładnie dlaczego, ale to nie za mocne słowo. Proszę mi wierzyć. Księżna wdowa wybierze mu najgorszą kobietę w całym królestwie.

- Och, na pewno nie - zaprotestowała Meg, nieco zaintrygowana całą sytuacją. Ta historia świetnie nadawałaby się na sztukę.

- Wydaje mi się, że wybrałaby kobietę na ryle młodą, by mogła mu dać potomstwo. Nie przeżyłaby braku dziedzica, chociaż to nie jej tytuł wisi na włosku. Księżna to matka matki hrabiego.

Meg zakręciło się w głowie. Próbowała jednak nie zapominać o najważniejszej kwestii.

- Cóż, hrabia powinien był przewidzieć konsekwencje, kiedy składał tak szaloną obietnicę. Nie rozumiem, jak mogłabym mu teraz pomóc.

Susie zaczęła wiercić się na krześle, jakby nagle zaczął uwierać ją gorset.

- Chce ożenić się z panienką - wydukała. Meg dosłownie oniemiała. Trawiła usłyszane słowa, doszukując się w nich innego znaczenia. Tymczasem służka kontynuowała:

- Może powiem inaczej. Panienko Gillingham, chodzi o to, że jest zdeterminowany, żeby się do jutra ożenić i popsuć szyki babce. Ma całą listę panien na wydaniu, ale żadnej z nich nie darzy szczególną sympatią. To pewne. Więc pomyślałam... Panienka pewnie się na mnie za to pogniewa... - przyznała, cała czerwona na twarzy. - Ale ja tylko chciałam zrobić coś dobrego! Pomyślałam sobie, że jest gotowy poślubić kogokolwiek, to powinien wybrać kogoś, kto tego naprawdę potrzebuje. Więc... zasugerowałam panienkę.

Meg prawie spadła z krzesła. Służka była ewidentnie podenerwowana i speszona, ale nie wyglądała na obłąkaną. Jednakże jej pracodawca... Ekscentryczny to mało powiedziane.

- Susie, czy to jakiś żart?

- Nie, panienko! To prawda. Przysięgam! - zawołała służka i uczyniła znak krzyża nad obfitym biustem.

- Naprawdę próbujesz mi wmówić, że hrabia chce się jutro ożenić ze mną - obcą kobietą bez pensa przy duszy, której nigdy nie widział na oczy? Przecież to nawet niemożliwe do zrealizowania. Samo zdobycie pozwolenia zajmuje dużo czasu.

- To specjalne pozwolenie. Pan Chancellor już się tym zajął. To sekretarz hrabiego. Tak jakby. Bo to też jego przyjaciel. I doradca.

- I doradził coś takiego? Susie skrzywiła się.

- Nie był zachwycony tym pomysłem, to prawda. Ale nie miał też lepszej sugestii.

W przypływie podekscytowania Meg uniosła się z krzesła i zaczęła chodzić po kuchni.

- Czy hrabia mnie zna?

Choć w jej umyśle zrodziła się nieśmiała wizja, że hrabia Saxonhurst od dawna podziwiał ją z daleka, doskonale znała odpowiedź na to pytanie. Nie była typem kobiety, którą dżentelmeni mogliby darzyć sekretnym uczuciem. Już kilka lat temu zdała sobie sprawę, że jej uroda wprawdzie nie odstrasza mężczyzn, ale też ich nie przyciąga. Tak jak się spodziewała, Susie pokręciła przecząco głową.

- A więc dlaczego wybrał właśnie mnie?

- Ponieważ ja zasugerowałam panienkę.

- Co mu o mnie powiedziałaś? Przypuszczenie, że służka mogła zarysować jej postać w wielce kuszący sposób, bulwersowało ją.

- Tylko to, co słyszałam od siostry. Że jest panienka dobrą, stateczną młodą damą, która pomimo tragedii robi wszystko, co w jej mocy, by nie dopuścić do rozpadu rodziny.

- Dobry Boże. Wyszłam na jakąś cierpiącą bohaterkę.

- Cóż, na pewno nie było panience łatwo.

- Nie, nie było - przyznała Meg z westchnieniem.

- A więc zrobi to panienka?

- Nie, oczywiście, że nie! Nie ma mowy.

- Dlaczego?

- Dlaczego? - Meg wzruszyła bezsilnie ramionami. - Nawet gdyby to były prawdziwe oświadczyny...

- Ależ to są prawdziwe oświadczyny!

- Mimo to... nie mogłabym poślubić mężczyzny, którego nawet nie poznałam. Służka rzuciła jej surowe spojrzenie.

- Bardzo przepraszam, panienko, ale na bezrybiu i rak ryba. Żebracy nie mogą sobie pozwolić na wybrzydzanie. Meg zamarła na echo słów urzędnika Wrycrofta, na wspomnienie istniejącej alternatywy.

- Proszę poślubić hrabiego - mówiła służka. - Będzie panienka miała zapewnione utrzymanie odpowiadające swojej pozycji społecznej. Panienka i rodzeństwo panienki.

Meg opadła na krzesło zszokowana. Służka właśnie prawie słowo w słowo powtórzyła tekst jej życzenia. Ale przecież posążek nie mógł mieć wpływu na poczynania arystokracji ani na obietnice złożone lata temu.

Z drugiej jednak strony, posążek mógł wszystko. Matka powiedziała jej kiedyś, że dla kamienia życzeń czas jest nieistotny. To nie miało sensu, ale nie miało go też nic, co było związane z kamieniem.

- Dlaczego tak ci na tym zależy? Policzki dziewczyny zalały się rumieńcem.

- Powiem całą prawdę, panienko. Hrabia obiecał mi pewnego rodzaju nagrodę. Jeśli panienka go jutro poślubi, urządzi mnie i Małpę tak, żebyśmy mogli wziąć ślub. Widzi panienka, mamy już upatrzoną gospodę w High Hillford...

- Chcesz poślubić małpę? - Meg niemal z ulgą przyjęła fakt, że służka jest niespełna rozumu.

- Nie! - roześmiała się Susie, pąsowiejąc. - To tylko taki jego przydomek - Małpa. Hrabia nazywa go Małym, bo nie podoba mu się ,Małpa", ale ja mam problem, żeby się odzwyczaić... Ma na imię Edgar. Myśli panienka, że powinnam spróbować nazywać go Edgar?

- Tak, wydaje mi się, że powinnaś - powiedziała Meg, ze smutkiem powracając do rzeczywistości. A więc to działo się naprawdę. Będzie musiała to przemyśleć. - Najwyraźniej z hrabią jest coś nie tak, skoro musiał cię przekupywać, żebyś znalazła dla niego żonę. Czy on jest szalony? Szpetny? Albo zdeprawowany?

Służka wytrzeszczyła oko.

- Na litość boską, co też panienka wygaduje. Daję panience słowo, że gdyby jutro stanął w Hyde Parku i zaproponował siebie za męża, nie mógłby się opędzić od dam.

- A więc dlaczego?

Służka westchnęła głęboko i wyciągnęła przed siebie pulchną dłoń.

- Po pierwsze - powiedziała, wyliczając na palcach - poznał już wszystkie odpowiednie damy i nie zakochał się w żadnej z nich. Po drugie, dość kłopotliwe byłoby wyjaśnienie im i ich rodzinom, dlaczego zależy mu na tak szybkiej ceremonii.

Pewnie by się zgodzili, ale hrabia nie chce zaczynać relacji w ten sposób.

- Ale nie ma nic przeciwko zaczynaniu relacji w ten sposób ze mną?

- Przysługa byłaby obopólna, jeśli rozumie panienka, co mam na myśli.

- Ach - mruknęła Meg. - Chodzi o dumę. Rozumiała dumę. Sama miała jej pod dostatkiem i dlatego tak desperacko walczyła o utrzymanie rodziny razem, pomimo wszystkich przeciwności. Susie przytaknęła.

- Ma swoją dumę, to prawda. Niektórzy powiadają, że jest pyszny jak paw. Ale ja tak nie myślę - dodała pośpiesznie.

- Jak mogłabyś tak myśleć? Przecież omawia swoje prywatne sprawy ze służbą i korzysta z jej rad. - Meg próbowała zachować zdrowy rozsądek, traktować całą tę sytuację poważnie. Ale nie potrafiła. - Wiesz Susie, to naprawdę nie ma sensu.

- Inaczej by panienka myślała, gdyby go znała. Widzi panienka... - Susie znów pochyliła się nad blatem. - ...Sax lubi ryzykować. - Na widok zdumienia na twarzy Meg dodała pospiesznie:

- Wszyscy nazywają go Sax, choć, naturalnie, służba nigdy się tak do niego nie zwraca.

- Nie rozumiem, jak w tej całej sytuacji może w ogóle być coś naturalnego.

- Jeszcze panienka zrozumie. - Zanim Meg zdążyła zaprotestować, Susie powiedziała: - On traktuje życie jak niekończącą się grę. Nie zaniedbuje swoich obowiązków, co to, to nie, ale lubi być nieprzewidywalny. Nie dba o konwenanse. Podejmuje decyzje na podstawie rzutu monetą albo kostką. Nie gra nigdy o pieniądze, ale wykorzystuje karty i kości do obstawiania innych rzeczy.

- Jesteś pewna, że nie powinien znajdować się w domu wariatów? Susie zachichotała pod nosem.

- Och, panienko! - Szybko spoważniała jednak. - To prawdziwa propozycja i byłaby panienka głupia, gdyby jej nie przyjęła.

- Głupia? Odmawiając poślubienia ekscentrycznego, być może nawet obłąkanego mężczyzny, którego na oczy nie widziałam?

- Bardzo bogatego mężczyzny.

Pieniądze. Źródło wszelkiego zła, ale jakże ważne, gdy się cierpi biedę. Służka miała rację. Meg stała przed szansą uratowania rodziny przed tragedią - szansą, o którą przecież sama prosiła. Nie ma co siedzieć i spierać się o szczegóły. Przecież była nawet gotowa zostać kochanką sir Artura Jakesa, żeby ich wszystkich ocalić. Czy ta

propozycja jest gorsza? Przynajmniej zaproponowano jej małżeństwo.

Wstała.

- Pójdę teraz z tobą i poznam hrabiego. Służka pozostała na swoim krześle.

- Przepraszam, panienko, ale hrabia się na to nie zgadza. Jeśli chce panienka to zrobić, musi panienka pojawić się w kościele jutro o jedenastej.

- W jakim kościele?

- Tym z parafii panienki. Jeszcze nie wiemy, który to.

- Przecież to jakiś obłęd! Czy istnieje jakiś powód, dla którego mielibyśmy się nie spotkać? Chyba że ma w sobie coś, co by mnie napawało obrzydzeniem. No ale wtedy... mogłabym jutro odmówić wzięcia udziału w ceremonii.

- No właśnie. Nie znam jego powodów, panienko. On po prostu taki jest. Rzucił monetą i moneta wskazała na panienkę. Jeśli panienka mu odmówi, wylosuje nazwisko jednej z młodych dam z towarzystwa. Jeśli jednak panienka się zgodzi, a potem w ostatniej chwili zmieni panienka zdanie, podda się woli babki.

- Rzucił monetą?! - Ale czyjego czyn różnił się aż tak bardzo od wypowiadania życzenia przed nieprzyzwoitym posążkiem? - Opisz mi hrabiego.

- Och, to bardzo przystojny mężczyzna, panienko. Wysoki, dobrze zbudowany. A więc nie dość, że maniak, to jeszcze silny.

- A jakie ma usposobienie?

- To dość przyjemny dżentelmen. Jeśli chce, potrafi być czarujący dla kobiet.

A jeśli nie chce? - zapytała Meg w myślach i poczuła na plecach zimny dreszcz.

- Powiedziałaś, że jest przystojny. Ale raczej ciemny, jasny...? Służka zmarszczyła czoło.

- Cóż, jest tak jakby... żółty, panienko.

- Żółty? Chcesz powiedzieć, że jest blondynem?

- Tak jakby. Ma ciemniejszą skórę niż większość dżentelmenów, ponieważ latem uwielbia żeglować i nigdy nie zakłada kapelusza. Jego włosy są brudnożółte - takie gdzieniegdzie rozjaśnione słońcem, a oczy... też ma tak jakby żółte. Żółto-brązowe.

- Czy zęby też ma żółte?

Meg pomału przestawała się dziwić, dlaczego hrabia miał problem ze znalezieniem wybranki. Cała ta nieprawdopodobna opowieść miała mu pewnie pomóc w zachowaniu twarzy. Susie zachichotała.

- Nie, panienko! Ma białe, mocne, zdrowe zęby. A panienka? To jedna z cech, jaką powinna posiadać jego przyszła żona.

Meg rzuciła jej zdumione spojrzenie.

- Czy polecono ci je obejrzeć? Susie odchyliła się na krześle.

- E... nie. Tak tylko powiedziałam. Hrabia nie wspominał nic o zębach panienki.

- No mam nadzieję! Hrabia jest bezsprzecznie szalony. Powiedz mi prawdę. Czy ja i moja rodzina będziemy przy nim bezpieczni?

- Bezpieczni? - Szczere zdumienie służki trochę ją uspokoiło. - Oczywiście, że tak! Nawet podczas swoich humorów nigdy nie dotyka ludzi.

- Humorów?

Służka wyraźnie żałowała swoich słów.

- Och, to nic takiego. Hrabia ma czasami napady złości i wtedy niszczy różne rzeczy. Ale tylko rzeczy. Meg osunęła się na krzesło. W jakiś dziwny sposób te kłopoty działały na nią uspokajająco. Gdyby hrabia Saxonhurst był normalnym dżentelmenem, Meg byłaby bardziej podejrzliwa. Teraz, pomimo starań służki, by przedstawić go w jak najlepszym świetle, nie miała wątpliwości, że ma do czynienia z mężczyzną z problemami. Dla dobra rodziny zniesie jego dziwactwa.

- Mam jeden warunek.

- Warunek, panienko?

Meg wiedziała, że w tych okolicznościach nie ma prawa stawiać warunków, ale hrabia wydawał się znajdować w kłopotliwym położeniu.

- Chcę dostać słowo lorda Saxonhurst, że moje rodzeństwo będzie mieszkało ze mną pod jego dachem i zostanie objęte jego opieką.

- Och, ależ jestem przekonana, że...

- Chcę mieć to na piśmie. Poczekaj chwilę. Meg udała się do gabinetu ojca - teraz opustoszałego, ogołoconego z obrazów i książek, które dawno posprzedawała. Papier pozostał jednak, ponieważ nikt nic by za niego nie dał. Wyciągnęła czystą kartkę, a potem przypomniała sobie, że sprzedała srebrną podstawkę pod kałamarz i, niestety, tusz razem z nią. Odnalazła jednak jakiś stary ołówek.

Musiała go naostrzyć i prawie się przy tym zacięła - tak bardzo trzęsła jej się ręka. Szaleństwem było nawet rozważanie złożonej propozycji. Szaleństwem byłoby jej nieprzyjęcie.

Gdy usiadła do pisania, musiała odczekać chwilę i ukoić skołatane nerwy. Jej pismo powinno być wyraźne i zdecydowane.

Szanowny Hrabio Saxonhurst!

Jestem zdumiona i zaszczycona propozycją Waszej Lordowskiej Mości. Moja trudna sytuacja zobowiązuje mnie do jej poważnego rozważenia. Zanim jednak będę mogła podjąć ostateczną decyzję, muszę otrzymać zapewnienie Waszej Lordowskiej Mości, że moje rodzeństwo - dwaj bracia i dwie siostry - zamieszkają z nami po ślubie i otrzymają wykształcenie odpowiadające ich statusowi społecznemu, właściwe damom i dżentelmenom, a także otrzymają niezbędne sumy, które pozwolą im ułożyć sobie życie.

W tym miejscu Meg zawahała się. Przygryzła koniuszek ołówka. Wiedziała, co musi napisać, ale bała się zobowiązywać do czegokolwiek. Uspokoiła oddech i kontynuowała:

Jeśli otrzymam wyżej wspomniane zapewnienie, stawię się jutro o jedenastej w kościele St. Margaret i poślubię Waszą Lordowską Mość.

Przeczytała jeszcze raz cały list, mając ochotę podrzeć go na strzępy. Wtedy jednak przypomniała sobie zamiary sir Artura wobec Laury. Nie miała wyboru.

Ogólnie rzecz biorąc, udało jej się wybrnąć z opłakanej sytuacji dość łatwo. Nagle wydało się jej, że konsekwencje, jakie zsyłał na nią sheelagh, będą całkiem znośne. Oczywiście wciąż bardzo niewiele wiedziała o swoim przyszłym mężu, ale służka - Susie - sprawiała wrażenie uczciwej. Poza tym zapamiętała jej siostrę jako osobę o dobrym sercu. Z drugiej strony, nie powinna zapominać, że to tylko służące, które nie miały żadnej władzy nad lordem. Myśli Meg przemieszczały się z jednej strony na drugą niczym wprawione w ruch wahadło i, co było do przewidzenia, wkrótce przyprawiły ją o ból głowy. Tak bardzo brakowało jej teraz rodziców i ich rad. Oni wiedzieliby, co powinna zrobić.

Gdyby jednak tu byli, w ogóle nie doszłoby do tej sytuacji. Laura.

Prosty, konkretny powód przemawiający za przyjęciem propozycji.

Co więcej, ona sama miałaby dom i rodzinę. Jako że mężczyźni nigdy szczególnie nie zabiegali o jej względy, Meg udawała, że nic jej to nie obchodzi, ale w głębi duszy marzyła o mężu i dzieciach. Ekscentryczny, dość szpetny hrabia wydawał się niską ceną do zapłacenia.

Ponadto gdyby okazał się jeszcze gorszy - obrzydliwy, zaśliniony, nienormalny - po prostu odmówi złożenia przysięgi.

Nagle zaniepokojona prawomocnością słowa pisanego sięgnęła po ołówek i dodała: ...jeśli przypadniemy sobie do gustu.

Koniec. Po kolejnej chwili wahania złożyła list, zniosła go na dół i oddała służącej.

- Hrabia może nie odpowiedzieć, panienko. Zawsze dotrzymuje danego słowa. Słynie z tego.

Przez chwilę Meg chciała nawet ustąpić, lecz jeśli hrabia nie miał zamiaru objąć opieką jej rodzeństwa, ślub zupełnie nie miał sensu.

- Jeśli hrabia nie odpowie, będzie musiał ciągnąć los z kapelusza i mieć nadzieję, że uda mu się przekonać jakąś inną damę do ożenku.

Służka zaśmiała się pod nosem.

- Ma panienka tupet! Myślę, że się panienka nada. - Wcisnęła list do kieszeni. - Potrzebne mi pełne imię panienki. Do pozwolenia.

- Przecież jeszcze się nie zdeklarowałam.

- To, że ma panienka pozwolenie, nie znaczy jeszcze, że musi go panienka użyć. Najwyraźniej do załatwienia tych rzeczy potrzeba czasu.

Perspektywa zdradzenia służce swoich chrzestnych imion wydała jej się równie mało pociągająca, jak sam ślub. Nie mogła jednak odmówić.

- Minerwa Eithne Gillingham - wyznała.

- Ładnie - stwierdziła rozpromieniona służka i zniknęła za drzwiami.

Meg opadła z powrotem na krzesło, zastanawiając się, co najlepszego właśnie uczyniła. Gdy do kuchni wpadła krzycząca Laura i bliźniaki, odczuła wyraźną ulgę.

- Siadajcie! - nakazała Meg.

Richard i Rachel usiedli posłusznie przy stole - dwa niechlujne, zawsze głodne urwisy gotowe do karmienia. Meg zaczęła już o nich myśleć jak o pisklakach z wiecznie otwartymi dzióbkami.

Ukroiła grube pajdy chleba, pokropiła je tłuszczem, potem zalała wrzątkiem stare liście herbaciane i wlała dzieciom słaby napar do kubeczków. Jadły, nie narzekając, ale Meg wiedziała, że długo tak nie pociągną. No i jutro wróci sir Artur.

Wstrząsnął nią dreszcz. Zrozumiała, że będzie musiała poślubić ekscentrycznego hrabiego, nawet jeśli okaże się ohydny i zaśliniony.

Postawiła metalowy kociołek na piecu i poleciła bliźniakom dorzucić do ognia kawałek drewna, który znalazły na ostatnim spacerze. Ostatnio to właśnie zbieractwo stało się prawdziwym celem ich przechadzek. Londyn jednak niczym nie przypominał wsi. Tu niełatwo było coś znaleźć. Poza tym, setki ludzi poszukiwały odpadków. Z czasem bliźniaki nabrały zręczności w wypatrywaniu kawałków drewna do codziennego gotowania i szczyciły się tym. Dzieci w ich wieku zdecydowanie nie powinny martwić się takimi rzeczami. Na kolację była zupa. Meg kupiła trochę warzyw - głównie kartofle i kapustę, a rzeźnik dał jej jakąś kość. Z litości. W obecnej sytuacji musiała jednak zapomnieć o dumie. Kość uczyni pożywienie trochę bardziej treściwym. Do jutra powinno wystarczyć. A jutro, tak czy inaczej, ich los będzie przesądzony.

Chleba nigdy im nie brakowało, ponieważ piekarnię przejął teraz po ojcu dawny, przyzwany przez posążek adorator

Meg. Ożenił się jakiś czas temu z bardzo miłą dziewczyną, ale możliwe, że jakiś ślad magii jeszcze pozostał. Gdy Meg szła do sklepu, zawsze oferował jej po niższej cenie stare bochenki, które wydawały się zadziwiająco świeże.

Mimo to, jeśli nie brała pod uwagę propozycji sir Artura, rozumiała, że jej rodzina nie może dłużej tak żyć. Wszyscy chudli w oczach, a to na pewno oddziaływało ujemnie na organizmy rosnących jeszcze dzieci.

Usłyszawszy pukanie do drzwi, zamarła w bezruchu.

Może to on stawił się u niej osobiście w odpowiedzi na jej list?

A jeśli zobaczy ją w takim stanie i natychmiast się rozmyśli? Przygładziła niesforne kosmyki, rozrzucone w nieładzie wokół spoconej twarzy.

A jeśli hrabia okaże się potworem, na którego nawet nie będzie mogła spojrzeć?

Podczas gdy Meg się wahała, Richard podbiegł beztrosko do drzwi i wpuścił gościa. Do kuchni weszła Susie z szerokim uśmiechem na ustach.

- Wszystko już załatwione! - ogłosiła, wyciągając z kieszeni kawałek papieru.

Meg, świadoma, że zafascynowane rodzeństwo śledzi każdy jej ruch, drżącą dłonią sięgnęła po kartkę i zerwała pieczęć z herbem. Wygładziła papier i dostrzegła wytłoczony na nim ten sam herb. Pismo było dość niedbałe, pochylone na prawo, pełne zamaszystych zawijasów. Meg nie dostrzegła w nim jednak żadnej chwiejności, która mogłaby świadczyć o niesprawnym umyśle. Oczywiście, możliwe, że to sekretarz napisał notkę za hrabiego. Przyjrzała się uważniej podpisowi - zuchwale nabazgranemu Scuonhurst. Choć pismo wyglądało tu na bardziej niechlujne, jak to zwykle bywało w przypadku podpisów, ewidentnie należało do tej samej osoby, co reszta listu.

Najdroższa panno Gillingham!

Jestem zachwycony, że skłonna jest Pani przystać na moją propozycję małżeństwa i z przyjemnością zapewniam, iż rodzeństwo Pani przyjmę pod mój dach jak swoje własne oraz zadbam o jego właściwe wychowanie i edukację. Ademain Saxonhurst

Meg przeczytała list jeszcze raz, choć jego treść była dość jasna. Tekst zawierał nawet potwierdzenie jego propozycji małżeństwa. W razie czego mogłaby zanieść pismo do sądu i zażądać odszkodowania. Susie miała rację. Hrabia był dość impulsywny.

Charakter pisma uspokoił ją jednak. Już dawno odkryła, że pismo odzwierciedla charakter człowieka, a w tekście hrabiego nie dostrzegła nic strasznego. Była w stanie znieść impulsywnego, ekscentrycznego mężczyznę. Nawet jeśli okazałby się nieatrakcyjny fizycznie, nie miała prawa odczuwać zawodu.

- Dobrze więc - rzekła do służki. - Jutro o jedenastej. Susie wyszczerzyła się w uśmiechu.

- Panienko Gillingham, nie pożałuje tego panienka! Jeśli tylko sprawi panience kłopot, cała służba będzie po stronie panienki.

Gdy drzwi zatrzasnęły się z hukiem, Meg osunęła się bezwładnie na krzesło. Sprawi mi kłopot? Wielkie nieba...

- Co będzie jutro o jedenastej? - zapytała Rachel dość piskliwym głosem.

Bliźniaki sprawiały wrażenie przerażonych. Myślała, że lepiej jej wychodzi ukrywanie przed nimi powagi całej sytuacji.

Wysiliła się na szeroki uśmiech.

- Wychodzę za mąż.

Rodzeństwo wpatrywało się w nią z rozdziawionymi ustami, a ona wybuchnęła szczerym śmiechem. Po raz pierwszy odczuła ulgę. Bez względu na konsekwencje, ich sytuacja bez wątpienia będzie lepsza niż obecna.

- Nie oszalałam, kochani! Wychodzę za mąż. Przeprowadzimy się do dużego domu. Koniec z oszczędzaniem i zaciskaniem pasa. Będą wam serwować pyszne jedzenie.

Bliźniaki wciąż przyglądały się jej z niedowierzaniem.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- Ale za kogo? - zapytała pobladła Laura. - Chyba nie... za sir Artura?

Meg podbiegła do siostry i objęła ją mocno, dziękując w duchu za otrzymaną szansę.

- Nie, nie za sir Artura. Za hrabiego Saxonhurst.

- Za hrabiego?

Meg spojrzała jej w oczy. Wiedziała, że żadne z nich nie może dowiedzieć się, iż robi to dla nich, a już zwłaszcza nie Laura.

- Czyżbyś sugerowała, że jestem niegodna hrabiego? Laura spąsowiała.

- Ależ skąd. Jesteś warta nawet księcia. Nie wiedziałam tylko, że znasz jakiegoś hrabiego.

Meg naprędce wymyśliła historię.

- Poznaliśmy się u Ramillych.

- Ale dlaczego już jutro? Nie ma czasu na przygotowania!

- Kiedy poznasz hrabiego, zrozumiesz, że działa pod wpływem impulsu. Jesteśmy w opłakanej sytuacji. Po co zwlekać? A właśnie. To mi przypomina - powiedziała, odwracając się w stronę deski do krojenia - że musimy dziś jeszcze coś zjeść.

Laura zaczęła kroić cebulę.

- Nie powiesz nam nawet, jak wygląda? - zapytała po chwili.

- Nie. - Meg włożyła kość do gotującej się wody. - Jutro sami zobaczycie.

Kiedy jednak do domu wrócił Jeremy, nie dał się zbyć tak łatwo. Był przysadzistym siedemnastolatkiem, bardzo podobnym do Meg. Miał jasnobrązowe włosy matki i kwadratową brodę ojca. Uwielbiał się uczyć. Walter Gillingham mawiał zawsze, że jego najstarszy syn prześcignie go w osiągnięciach naukowych. Tak było kiedyś, kiedy jeszcze wszyscy zakładali, że Jeremy pójdzie w ślady ojca i podejmie studia w Cambridge. Ostatnio jednakże Jeremy wspominał coś o znalezieniu posady urzędnika. Nie mógłby nawet kontynuować nauki, gdyby jego nauczyciel, dr Pierce, nie nalegał, aby uczyć go za darmo.

Meg poczuła ucisk w gardle. Łzy radości napłynęły jej do oczu. Teraz odda mu jego marzenia, jego przeznaczenie. Da mu to, na co zasługuje. Jeremy nie mógł jednak poznać prawdy. Był równie uparty i zdecydowany jak ona i nigdy nie pozwoliłby jej się dla nich poświęcić.

Nie zadowolił się zdawkową opowieścią, ale po kilku dociekliwszych pytaniach dał jej spokój.

Meg wiedziała wszelako, że brat jeszcze wróci do tej rozmowy.

Jeremy i Laura, choć ewidentnie zaniepokojeni, poszli za przykładem siostry i prawie nie wspominali o ceremonii. Bliźniaki nie poddały się tak łatwo. Gdy Meg ze śmiechem odmówiła odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, twierdząc, że wszystko powinno być niespodzianką, dzieci zaczęły snuć dzikie wizje idylli pełnej ciast i lodów, złotych talerzy i klejnotów oraz nieposkromionych rumaków, po pół tuzina dla każdego z nich. Kiedy bliźniaki w końcu poszły spać, Meg pomasowała pulsujące skronie. Miała nadzieję, że dzieci nie rozczarują się za bardzo rzeczywistością. Mozę przynajmniej raz na jakiś czas będą dostawać lody i ciasta. Teraz przyszedł czas na rozmowę z Jeremym. Zaciągnął ją do zimnego salonu, pozostawiając Laurę cerującą przy migotliwym świetle świecy. Przecież nie mogli pójść do kościoła w dziurawych pończochach.

Meg powtórzyła bratu ułożoną naprędce opowieść. Poznała hrabiego w domu Ramillych. Poprosił ją o rękę, kiedy dowiedział się o jej trudnej sytuacji, a ona była zachwycona szansą na tak dobre zamążpójście.

- Ale dlaczego w takim pośpiechu, Meg? - zapytał.

- Kiedy przybierał tę surową postawę, wyglądał zupełnie jak ojciec.

Wielkie nieba. Na co jej przyszło! Jeszcze rok temu nie przypuszczała nawet, że będzie musiała wyjść za mąż! Z piekącymi policzkami opowiedziała bratu o babce hrabiego.

- Dobry Boże, Meg. Ten człowiek sprawia wrażenie spaczonego. Kto to widział, żeby zapominać o takiej obietnicy, a potem w ostatniej chwili upierać się przy ceremonii.

- Dotrzymywanie danego słowa nie jest spaczeniem. - To prawda, ale...

- Ale zamierzam za niego wyjść. Koniec i kropka.

- Sama przyznałaś, że nie znasz go za dobrze. To nie wydaje mi się zbyt rozsądne. Meg przypomniała sobie w duchu, że brat nie wie o potwornej alternatywie.

- To w pewnym sensie hazard, Jeremy, ale szanse na wygraną są duże. A jeśli w ostatnim momencie zmienię zdanie, zawsze mogę odmówić wzięcia udziału w ceremonii.

- Idę z tobą. - Zacisnął stanowczo zęby.

- Ależ oczywiście! Myślisz, że wyszłabym za mąż bez mojej rodziny?

Jeremy sprawiał wrażenie uspokojonego, ale odchodząc do swoich książek, mruknął:

- To wszystko wydaje mi się bardzo dziwne. Meg musiała przyznać mu rację. To było dziwne.

Wyparła jednak z umysłu nasuwające się pytania i poszła pomóc Laurze w cerowaniu. Wciąż miała swoją dumę i nie chciała, żeby wyglądali na nędzarzy, jakimi byli. Gdy wreszcie skończyły, bolały ją plecy, a oczy piekły z przemęczenia i od słabego światła. Świece woskowe. Hrabia na pewno ma świece woskowe. Modliła się też, by hrabia sprawił im nowe pończochy. Laura również rozmasowała sobie kark, a potem schowała igły i nici do inkrustowanego drewnianego pudełeczka matki. Meg postanowiła je zachować, ale wkrótce i ono musiałoby zostać sprzedane. Dowiadywała się już u handlarza, ile by za nie dostała. Pogłaskała je z czułością. Kolejny dar niebios...

- A teraz ty!

- Co? - Meg uniosła wzrok na siostrę, próbując ukryć znużenie.

- Co ty założysz na swój ślub?

- To nie ma znaczenia.

- Nie ma znaczenia?! Bzdura. Przeszukajmy twoją garderobę!

- Rachel śpi.

Już dawno sypiali dwójkami i trójkami. Tak było cieplej.

- Będziemy cicho.

- Nie sądzę, by nagle, za sprawą magii, wśród moich ubrań pojawiła się odpowiednia suknia. Cała moja garderoba została dobrana z myślą o pracy skromnej guwernantki u poważanej rodziny.

- Na pewno coś znajdziemy. No chodź! Chwilę później Laura wysuwała już szuflady z szafy Meg, krzywiąc się na widok prostych sukien.

- Zawsze mogłabyś poprosić ten kamień o suknię - szepnęła w końcu.

- Co?

Na ton głosu siostry Laura odwróciła się przez ramię.

- Sheelagh-magik.

- Sheelagh-ma-gig. - Meg wyciągnęła siostrę na korytarz. - Nie byłam pewna, czy o nim wiesz.

- Mama pokazała mi go. - Laura wzruszyła ramionami. - Zapewniała mnie, że ma magiczną moc, lecz ja prosiłam i prosiłam o pianino, i nic. Ale mówiła, że w twoich rękach działa. Więc mogłabyś...

- Nie! To bardzo niebezpieczne. Kamienia nie można używać do błahostek.

- Suknia ślubna to nie błahostka!

Meg powstrzymała uśmiech na tę jawną oznakę, jak głupiutka była jeszcze jej siostra. To tylko utwierdziło ją w słuszności podjętej decyzji.

- Za każde życzenie trzeba zapłacić jakąś cenę. To zbyt surowa cena za próżność. Wiesz, że nigdy nie możesz nikomu wspominać o kamieniu?

- O, tak. - Wyglądała, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, ale w końcu powróciła do pokoju i jeszcze raz przeszukała szuflady. - Wszystko jest tak potwornie nudne i proste.

- I bardzo praktyczne. Jak przystało na guwernantkę. Laura wyciągnęła błękitną suknię.

- To musi być ta.

- Świetnie - odparła Meg, zadowolona, że ma to już z głowy.

Była to jej najlepsza suknia niedzielna - z serży, wykończona ciemnoniebieską lamówką.

- I tak jest zdecydowanie za skromna jak na hrabinę - szepnęła Laura, wieszając ją na oparciu krzesła. - Mogłybyśmy ją przyozdobić...

- Nie! - zaprotestowała Meg. Perspektywa zastania hrabiną śmiertelnie ją przerażała.

- Jestem pewna, że hrabia z chęcią sprawi mi nowe suknie, bardziej odpowiadające mojemu nowemu tytułowi.

- Ale...

- Nie. Idziemy spać.

Gdy Laura pomagała jej rozpiąć suknię, Meg westchnęła głęboko. Była gotowa poślubić ekscentrycznego hrabiego, ale w ogóle nie zastanawiała się nad tym, że zostanie hrabiną. Nie potrafiła powiedzieć, dlaczego tak bardzo przerażała ją ta rola. Być może dlatego, że taki awans wydawał jej się prawie nierealny.

Szczotkując włosy, przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Czy hrabina nie powinna mieć pięknie rzeźbionego nosa i długiej, łabędziej szyi? Wzruszyła ramionami. Będzie oddaną żoną hrabiego. Nie miała do zaoferowania nic więcej.

Całe to zamieszanie wokół stroju przypomniało jej o kolejnym problemie. Kładąc się do łóżka, Meg pomyślała o bieliźnie.

Przez lata pracy u Ramillych przeżyła wiele cichych wieczorów. Podejrzewała, że wiele osób mogłoby nazwać tę rodzinę samotnikami, ale ona odnalazła u nich spokój. Jednym z głównych powodów, dla których w ogóle szukała zatrudnienia, była właśnie ucieczka od wrzawy i chaosu w jej własnym domu. Bardzo kochała swoją rodzinę, ale wieczny bezład i bagatelizowanie problemów przez jej beztroskich rodziców czasem doprowadzały ją do szału. W domu państwa Ramillych panował niezwykły ład. Rodzice byli praktyczni i uprzejmi, dzieci dobrze wychowane, a służba nadzwyczaj skrupulatna. Gdy podopieczni Meg szli spać, dziewczyna miała całe wieczory dla siebie. Spędzała je głównie w swojej własnej, prywatnej sypialni, w ciszy i spokoju. Często czytała albo pisała listy do rodziny. Dużo czasu spędzała też na haftowaniu i tkaniu koronek - uspokajającej, delikatnej sztuce, która dawała jej wiele radości.

W którymś momencie stwierdziła jednak, że ma dość wykańczania chusteczek i tworzenia prostych wstążek oraz wykończeń do równie prostych sukien. Zaczęła więc ozdabiać swoją skromną bieliznę. Na początku haftowała tylko delikatne kwiatki na halkach i koszulach nocnych. Później postanowiła wykończyć jedną z halek wąskim paskiem renesansowej koronki, co dało jej zajęcie na długi, długi czas.

Gdy skończyła, nie potrafiła na tym poprzestać. Dzięki ażurom, mereżkom, haftom wycinanym, liczonym, atłasowym i krzyżykowym jej zwykła bawełniana bielizna stała się kanwą dla jej wyobraźni. Meg starała się nie używać zbyt bogatych kolorów, ponieważ praczka natychmiast by je dostrzegła. Poza tym, wszystkie ubrania schły razem na widoku. Jednakże opracowywane przez Meg wzory były skomplikowane i praca nad nimi dawała jej dużo satysfakcji.

Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, ze istnieją dwa rodzaje garderoby niedostępne dla oka postronnych -gorsety i reformy. Gorsetów nie prało się w ogóle, a reformy Meg prała sama.

Dlatego właśnie, pracując nad wykończeniami gorsetów i reform, Meg dawała upust swojej bujnej wyobraźni. Ubrania te stanowiły jej grzeszną tajemnicę. Z jednej strony, zupełnie nie pasowały do szafy poważnej, ułożonej młodej damy, a z drugiej - były jej największym skarbem. Do tej pory nie miała problemów z ukrywaniem ich przed innymi, ale jak ukryje swój sekret przed mężem?

To nie powinno być trudne. Przecież przyjdzie do niej, kiedy ona będzie już w łóżku, a koszule nocne ma bardzo skromne. Co będzie jednak, jeśli wtargnie do jej sypialni wcześniej i zastanie ją jedynie w bieliźnie? Meg przekręciła się na bok, modląc się w duchu o sen. Kupi nową bieliznę, ot co. Poinformuje męża, ze jej stare ubrania są już całkiem znoszone i kupi nowe. Wiedziała jednak, że pozbycie się starej bielizny będzie ogromnym wyrzeczeniem -przecież to jakby wyrzekała się jakiejś cząstki siebie. Sen nie nadchodził.

Prawdopodobnie to jej ostatnia noc jako panna.

Nie tknięta.

Dziewica.

Meg z trudem dopuszczała do siebie myśl, że jutro będzie musiała pozwolić obcemu człowiekowi na dostęp do najintymniejszych sfer jej ciała.

Poza tymi obawami w sercu Meg rodził się też głębszy strach.

Dar sheelagh był zbyt hojny. Hrabia, nawet jeśli nieco ekscentryczny, nigdy z własnej woli nie poślubiłby Meg Gillingham.

Jaką cenę przyjdzie jej za to zapłacić?

Co gorsza, ukradła jego wolną wolę. Czuła się już wystarczająco winna za przyzwanie do siebie syna piekarza z ciastem. Teraz zaś uwięziła kogoś na całe życie! To przecież grzech.

Meg od dawna podejrzewała, że sheelagh jest zły, a teraz przekonała się, że to prawda.

Nie miała jednak wyboru. Dla ratowania siostry oddałaby nawet własną duszę.

















































Rozdział 4



Owain w dalszym ciągu nie był pewien, czy przyjaciel postępuje rozsądnie, ale wiedział, że teraz nie może już zmienić biegu wydarzeń. Kiedy więc wracali z klubu White'a w środku nocy, w ostatni dzień roku, postanowił, że nie będzie niczego utrudniał.

Pomimo mrozu i zimnego wiatru szli piechotą. Sax zawsze potrzebował czasu na spalenie energii po godzinach siedzenia w klubach, a tym razem, chyba po raz pierwszy, naprawdę siedział. Większość czasu spędził na grze za niewielkie stawki. Potem układał rymowanki z Vanem i Petershamem, a następnie zagadał nostalgicznego Szkota, który czuł potrzebę porozmawiania o Hogmanay - szkockim Nowym Roku. Nieszczęsny McCallum zaprosił Saksa do swoich apartamentów na właściwe świętowanie Nowego Roku, ale Sax odparł, że jest już zaręczony. Jedynie delikatne wykrzywienie ust Szkota zdradzało, iż zrozumiał żart.

W stosunkach z Saksem najlepiej sprawdzała się bezceremonialność, dlatego gdy weszli na cichy placyk, Owain powiedział:

- Nie sądzisz, że powinieneś przygotować dom na przyjęcie panny młodej?

- Niech to szlag! Dlaczego nie powiedziałeś niczego wcześniej? Będzie potrzebowała co najmniej łóżka.

- Co najmniej. I nie zapominaj o jej rodzeństwie.

- Czy to nie ty powinieneś dbać za mnie o te wszystkie szczegóły?

- Tylko z twojego polecenia.

- Jakoś zwykle brak poleceń cię nie powstrzymuje.

Sax wbiegł po schodkach na ganek i chwycił za kołatkę. Nigdy nie nosił ze sobą kluczy, więc kiedy przebywał poza domem, jeden ze służących musiał być w pogotowiu. Dziś padło na Stephena zadziwiająco szybkiego lokaja, który swojego czasu doskonalił prędkość jako kieszonkowiec. Teraz ziewnąwszy dyskretnie, wziął od nich kapelusze i laseczki.

Czuwający cierpliwie przy drzwiach Brak teraz podskoczył radośnie, by powitać pana. Sax czule pogłaskał pupila, wziął ze stolika zapaloną świeczkę i, z psem u boku, skierował się w stronę schodów. Płomień świecy unosił się w powietrzu niczym jasny sztandar. Owain podążył za nimi, mając nadzieję, ze przyjaciel nie postawi na nogi całego domu, co zdarzało się już nie raz.

Owain wiedział jednak, że Sax miał rację. Powinien był sam wszystkim się zająć. Może po prostu podświadomie chciał odciąć się od tego całego ślubu. Sax wszedł do pokoju sąsiadującego z jego sypialnią. Sypialnia hrabiny - rzekł.

W na grzanym pomieszczeniu para buchała mu z ust. Postawił świecę i gwałtownie odsłonił zasłony, jakby to w jakiś magiczny sposób mogło przyzwać światło dnia.

- Potrzebujemy więcej świec!

Tymczasem Owain zdążył już przynieść z drugiej sypialni całe ich stosy. Po chwili do pokoju wbiegł Stephen z kolejnym kandelabrem.

W migoczącym blasku Sax przyjrzał się ciemnemu drewnu mebli i oliwkowym zasłonom.

- Proste, nudne, modne może trzydzieści lat temu. .. Ale na razie wystarczy. Poleć komuś rozpalić w kominku i wywietrzyć pościel.

- Jest druga w nocy.

- Toż to już prawie ranek - rzucił Sax beztrosko. Zatrzymał się przy niewielkim obrazie prostej dziewczyny w białym czepku krojącej ser żółty.

- Cholera, to ten holenderski malarz - Sax pstryknął palcami - Vermeer. Urocze, prawda?

Owain nigdy nie wiedział, czy przyjaciel żartuje, kiedy mówi o sztuce. Jemu samemu podobała się prostota obrazu, ale czy mogła podobać się Saksowi, który miał zupełnie inny gust? Zakupił, na przykład, sporo dzieł Fuseliego, pełnych owoców i zwierzęcych łbów, oraz Turnera, redukującego wszystko do plam koloru. Sax przebiegł palcem po prostej ramce.

- Zastanawiałem się, gdzie się podział ten obraz po tym, jak go kupiłem. Powieszę go u siebie w sypialni. Stephen... Zanim lokaj zdążył się ruszyć, Owain powiedział:

- Lepiej nie. Sax uniósł brwi.

- Uważasz, że go zniszczę? Szalony jestem, jak Hamlet, tylko przy wietrze północno-zachodnim; kiedy z południa wieje, umiem odróżnić Vermeera od ponurego mnicha.

- Będziesz miał powód, żeby odwiedzać żonę. Sax wziął się pod boki.

- Widzę, że jesteś w cholernie dobrym humorze.

- Bo to cholernie śmieszne okoliczności. Machnięciem głowy Owain odesłał Stephena z pokoju.

- Czyżbyś chciał prawić mi kazania? - Sax zaczął otwierać puste szuflady i szafki. - Nie martw się, nie będę się nad nią znęcał.

- Wiem, ale prowadzisz dość rozwiązły tryb życia.

- Czy nie po to jest żona?

- Nie wiesz, jak ona na to zareaguje. Jestem wszelako pewny, że spełni swój obowiązek małżeński.

- Obowiązek - Sax wykrzywił usta. - Czas, byś odnalazł w tym przyjemność, przyjacielu.

- Nie brakuje mi doświadczenia. Jestem tylko bardziej...

- Wybredny? Mój drogi, jesteś zbyt wybredny. Chciałbyś tylko te najlepsze. Owain powiedział jedynie to, co musiał powiedzieć:

- Nie będziesz mógł już przyprowadzać kobiet do domu.

Sax zatrzasnął gwałtownie drzwi orzechowej szafy i odwrócił się.

- Wiesz, co właśnie mi sugerujesz, prawda?

- Co takiego?

- Że jędza Daingerfield wygrała. W końcu udało jej się wykraść część mojej wolności.

- Jeśli zrobisz z tego szczęśliwe małżeństwo, będziesz mógł roześmiać się jej w twarz.

- I to jest myśl! Miejmy tylko nadzieję, że moja oblubienica ma równie duży apetyt seksualny jak ja. Właściwie to do moich małżeńskich obowiązków będzie należała jego stymulacja. Może być całkiem przyjemnie... - powiedział, a potem dodał: - Pokoje. Dla dzieci.

- To co najmniej za dziewięć miesięcy.

- Aha! - Sax wyszczerzył usta w jednym z tych swoich czarujących uśmiechów. - Czyżbyś był podenerwowany, mój praktyczny przyjacielu? Zapomniałeś o rodzeństwie mojej wybranki.

- Do diabła!

- Ile ich jest? - Sax złapał kandelabr i ruszył na następne piętro.

Owain pospieszył za nim.

- Nie jestem pewny.

- Ile mają lat?

- Nie wiem.

Sax przystanął u podnóża schodów, odwrócił się do przyjaciela i wybuchł gromkim śmiechem. W migającym blasku świec jego twarz wyglądała magicznie.

- Biedny Owain. Znów przyłapany. Nieważne. - Otworzył gwałtownie drzwi do jednego z pokojów. - Nie sądzę, by chodziło o niemowlęta.

- Czy to pokój niemowlęcy? - Owain nigdy nie miał powodu, żeby wchodzić na to piętro, ale jego praktyczna dusza ucieszyła się na widok czystego i zadbanego pomieszczenia. Pokój wyglądał również na nieużywany od dawna. -Czy to był twój pokój, kiedy byłeś mały?

- Miałem osiem lat, kiedy mój ojciec odziedziczył tytuł hrabiego, ale nawet wtedy nie przyjeżdżaliśmy zbyt często do Londynu. Pamiętam tylko to. - Sax pogłaska! dłonią metalową poręcz małego łóżeczka. - Moja siostra w nim spała - powiedział i zamilkł na chwilę. - Nasza opiekunka nazywała się niania Bullock. Zmarła, kiedy miałem dwanaście lat. - Jego dłoń pozostała na metalowej poręczy jeszcze przez jakiś czas. Potem Sax odwrócił się pośpiesznie i skierował do kolejnego pokoju.

- To była moja sypialnia.

Brak z wielkim zainteresowaniem zaczął badać mokrym nosem lodowaty pokój. Owain zadrżał z zimna.

- Trzy? - zapytał, wskazując na trzy wąskie łóżka stojące pod ścianą.

- To pozostałość po czasach mojego ojca. Miał dwóch braci. My, Torrance'owie, bardzo szanujemy tradycję. To jest pokój chłopców, a to

- rzekł, otwierając drzwi do pokoju po przeciwnej stronie korytarza - pokój dziewcząt. Tylko dwa łóżka, dla moich dwóch ciotek. Nie ma materacy.

- Mogłem się tego spodziewać. I nie... nie sądzę, by udało się nam zdobyć materace do wieczora.

- Pieniądze czynią cuda.

Owain zrobił notatkę w swoim notesie. Wiedział, że Sax ma rację.

- Gillinghamowie pewnie mają swoje własne materace i mogliby je przynieść.

- Kup nowe - polecił Sax, kierując się już do kolejnego pomieszczenia - sali szkolnej z długim stołem otoczonym sześcioma krzesełkami.

Owain przypuszczał, że pierwotnie, jakieś pięćdziesiąt lat temu, krzesełka przeznaczone były dla pięciu uczniów i nauczyciela bądź guwernantki. Nie dostrzegł tu żadnego śladu po Saksie i jego edukacji, nie licząc może wyblakłej mapy na ścianie, która mogła mieć co najwyżej piętnaście lat - nie pięćdziesiąt.

Opuszczone pokoje wzbudzały w nim dziwny niepokój, jakby pokolenia dzieci odeszły i pozostawiły tu po sobie swoje cienie. Obok bardziej współczesnej mapy wisiały dwa stare hafty. Pod oknem znajdował się drewniany globus z powbijanymi w różnych miejscach szpilkami. Na otwartej półce stało sześć zniszczonych kałamarzy, a na regale ułożono kilka wyblakłych książek.

Tak naprawdę jednak odeszła jedynie dwójka dzieci - piętnaście lat temu. Trzyletnia dziewczynka zginęła z rodzicami w wypadku powozu, a chłopiec, wtedy dziesięcioletni, został odesłany na wychowanie do babki od strony matki - księżnej Daingerfield.

Dopiero teraz Owain zrozumiał prawdziwy tragizm tego wydarzenia. Księżna zwolniła nawet kobietę, która opiekowała się Saksem od urodzenia - nianię Bullock.

Sax dotykał palcami zniszczonych okładek książek.

- Nie przypuszczałem, że wciąż tu są. Na dole mam nowe i lepsze egzemplarze.

Owain wątpił, by faktycznie były lepsze od tych zakurzonych tomów, przywołujących wspomnienia z dzieciństwa.

- Chyba będziemy musieli zatrudnić guwernantkę albo nauczyciela. - Sax rozejrzał się po pokoju.

- To nie jest bardzo pilne. Myślisz, że ta klasa się nada, kiedy ją trochę odnowimy i ogrzejemy?

Ledwie wyczuwalna niepewność w głosie Saksa była niemal bolesna. Mógł wziąć obcą kobietę za żonę i mieć pewność, że sobie z nią poradzi, ale dzieci to co innego. Hrabia uwielbiał młodzież, lecz większość jego własnego dzieciństwa została mu brutalnie zabrana.

Owain zaczął się martwić o rodzeństwo przyszłej hrabiny tak samo, jak o nią samą. Sax potrafi być hojny, ale również nieprzewidywalny.

- Może dzieci same powinny się wypowiedzieć na temat odnawiania tych pomieszczeń?

- Dobry pomysł.

- Czy będą mogły robić, co zechcą? - zapytał Owain, pamiętając o tradycjach Torrance'ow.

- Czemu nie? Oczywiście, w granicach zdrowego rozsądku. - Na piętrze znajdował się jeszcze jeden pokój i Sax zajrzał do środka. - Tak myślałem. Pokój dla służby. Domyślam się, że moja uboga oblubienica nie przyprowadzi ze sobą nikogo. Dowiedz się, czy któraś z moich służących nie zechce zająć się tym piętrem.

- Sam wybierz te, które najlepiej się nadają.

- Preferuję ochotników. Chłopcy woleliby pewnie mężczyznę za służącego, ale będziemy przestrzegać konwenansów i damy mu miejsce do spania gdzie indziej.

To rzekłszy, hrabia ruszył z powrotem korytarzem, po drodze zamykając ostrożnie wszystkie drzwi do przeszłości. Potem zbiegł na dół z typową dla siebie energią. Ogniki uniesionych świec kołysały się za nim w powietrzu. Przystanął przed drzwiami swojej sypialni.

- Szkoda, doprawdy.

- Czego?

- Spać samemu w ostatnią noc wolności. Ale chyba muszę się zacząć przyzwyczajać.

- W małżeństwie? Wątpię.

- Ach. Widzisz? Zaraziłem się od ciebie wątpliwościami. - Zgasił jedną z trzech świec. - Moja oblubienica będzie się wzbraniała, co i mnie zniechęci. - Zdmuchnął drugą świecę. - Wypełnienie tych łóżek siódemką dzieci będzie wymagało ode mnie siły Herkulesa. - Otworzył drzwi i Owain dostrzegł w środku cierpliwie czekającego Nimsa.

- Ale dam radę - oznajmił Sax i zdmuchnął ostatnią świecę. - A Nims będzie przy mnie niczym wierny giermek, by przygotować mnie do walki.

Oddał świecznik Owainowi, pożegnał się czule z Brakiem i delikatnie zamknął za sobą drzwi. Przez grube drewno Owain usłyszał jeszcze głos przyjaciela:

- Będę stał mężny i dumny, wytrwały niczym dziesięciu, cierpliwy niczym Hiob. Módl się tylko, żebym nie dostał jego czyraków. Słodkich snów, Owainie.

Owain roześmiał się. Wrócił do swojego gabinetu i napisał długą listę poleceń dla służby. Kiedy jednak kładł się do łóżka, znów ogarnął go niepokój. Martwił się o pannę Gillingham i jej ubogie rodzeństwo. Sax był tak cholernie nieprzewidywalny.

Chociaż Meg była wykończona, nie spała dużo tej nocy. Prawie nie zmrużyła oka, wyobrażając sobie najgorsze skutki swoich poczynań, zawsze jednak najstraszniejszy okazywał się powracający do niej w myślach obraz sir Artura.

Wstała wraz z pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Rozbiła cieniutką warstwę lodu na wodzie i przemyła szybko twarz. Zaróżowiły jej się policzki. Zaczęła intensywnie szczotkować włosy. Nadal nie wyglądała jak hrabina.

Jej tydzień oczekiwania minął i teraz Meg najbardziej obawiała się tego, że stała się ofiarą jakiegoś złośliwego żartu. Dziś sir Artur przyjdzie po odpowiedź, a kiedy dowie się, że nie dostanie jej siostry, wyrzuci ich wszystkich na ulicę. Przez witraż, jaki mróz wymalował na szybie okna, Meg spojrzała na uśpiony ogród, po którym hulał wiatr i śnieg. Zamarzną tam na śmierć. A należy się bać najgorszego.

Gdyby nie to małżeństwo, Laura byłaby zdolna się dla nich poświęcić. To niemożliwe.

I jednocześnie przerażająco możliwe, gdyby tylko Laura znała plany sir Artura. A on jest gotów jej o nich opowiedzieć.

Nie, sheelagh okazał się ich wybawieniem. Oczywiście teraz Meg musi wyjść za mąż za jakiegoś obłąkanego i pewnie szpetnego obcego człowieka. Przynajmniej jednak będą mieli zapewniony byt. Budząc siostry, modliła się, żeby to wszystko nie okazało się żartem.

Wzięła do ręki list lorda Saxonhurst i ponownie go przeczytała. Wiadomość była bardzo klarowna - czemu tak wysoko postawiony człowiek miałby sobie zaprzątać głowę oszukiwaniem biednej Meg Gillingham? I czemu taki człowiek miałby sobie zaprzątać głowę ślubem z biedną Meg Gillingham?

Odłożyła list i pomogła rodzeństwu się ubrać Palce zdrętwiały jej z zimna, nerwów i poczucia winy. Jesh nawet lord Saxonhurst pojawi się w kościele, nie będzie miał pojęcia, podobnie jak niegdyś syn piekarza, dlaczego tak się stało. To było złe, ale nie mogła pozwolić, aby ta myśl wpłynęła na jej decyzję.

Nieważne, ile będzie to kosztowało ją i jego - jej rodzeństwo musi mieć zapewnioną przyszłość. Trzeba ocalić Laurę. Splatając piękne włosy Rachel w warkocz, Meg pomyślała, że lord Saxonhurst dostanie dokładnie to, o co się tak targował - pracowitą, uczciwą i oddaną żonę. Jej siostra nie przestawała się wiercić:

- Meg, czy to prawda, że będziesz hrabiną?

- Chyba tak. Siedź spokojnie.

- Ja też chciałabym być hrabiną. A zamieszkasz na dworze królewskim?

- Nie mam pojęcia.

Odrzucając od siebie tę okropną myśl, Meg zawiązała mocno kokardę na końcu warkocza.

- Gotowe. Idź, rozpal ogień.

Laura nie okazała się lepsza od młodszej siostry.

- Będziesz miała piękne suknie, prawda? I będziesz musiała brać udział w oficjalnych uroczystościach?

- Mam nadzieję, że nie. Odwróć się, zapnę ci guziki.

Laura wykonała polecenie. Założyła dziś śliczną suknię - zdecydowanie za lekką na tę pogodę, ale Meg nie miała serca kazać jej się przebrać. Będzie jej wystarczająco ciepło w wełnianej pelerynie.

- A co będzie, jeśli umrze król? Bo tak się może zdarzyć, prawda? Wtedy odbędzie się koronacja i ty na niej będziesz!

- Lauro, nie można życzyć biednemu królowi śmierci!

- Nie życzę. Tak tylko sobie myślę.

Prosta suknia Meg zapinała się na guziki z przodu, więc poradziła sobie z nią sama.

- Widzisz mnie w purpurze i gronostajach? Będę jedną z tych hrabin, które rozsądnie prowadzą dom i wychowują szczęśliwe i zdrowe dzieci. A teraz chodźmy zjeść śniadanie.

Gotując owsiankę, Meg starała się myśleć o szczęśliwych i zdrowych dzieciach, a nie o oficjalnych strojach i uroczystościach. Zjedli owsiankę z solą i mlekiem mocno rozrzedzonym wodą. W domu hrabiego na pewno nie brakuje cukru czy śmietany i za to właśnie Meg zapłaci swoją wolnością.

Kiedy skończyli jeść i umyli po sobie miski, Meg jeszcze raz upewniła się, że wszyscy wyglądają schludnie oraz są ciepło ubrani. Dopiero potem opuścili dom.

Myślała, że jest opanowana, ale na widok kościoła - do którego chodziła przecież co niedzielę - ugięły się pod nią nogi.

Małżeństwo.

Za chwilę odda nie tylko swoje ciało, ale całe życie w ręce obcego człowieka. Nie będzie już miała prywatności, nie będzie jej wolno robić tego, na co ma ochotę. Ten mężczyzna będzie miał władzę również nad jej rodziną...

- O co chodzi? - zapytała Laura.

- Nie ma powozu. A co będzie, jeśli tam w ogóle nikogo nie ma? - Zewnętrzne drzwi wejściowe stały otworem, ale wokół kościoła nikt się nie kręcił.

- Jak to nikogo nie ma? Dlaczego miałoby tam nikogo nie być? W końcu poprosił cię o rękę, czy me tak? - w głosie Laury dała się słyszeć nutka podejrzliwości.

- Oczywiście, że tak.

- Meg, nie mogą trzymać koni na zewnątrz w taką pogodę - odezwał się Jeremy.

- Pójdę zobaczyć, co się dzieje - zaoferował się Richard, ale Meg chwyciła go za ramię, zanim zdążył przebiec na drugą stronę ulicy.

- Nie trzeba, mój drogi. Po prostu trochę się denerwuję, jak każda panna młoda. Jeremy ma rację. On na pewno czeka już w środku.

Takie denerwowanie się to czysta głupota. Ile jej rodzeństwo i ona sama mieliby prywatności i wolności, żyjąc jak nędzarze na ulicy albo mieszkając i pracując w przytułku? Nie wolno jej też zapominać o podłych planach sir Artura wobec Laury. Zmusiła się do uśmiechu.

- Cóż, nie wydaje mi się, abym kiedykolwiek jeszcze miała być panną młodą, więc zamierzam dziś przejść wszystkie tego etapy, łącznie z nerwami i płaczem!

- To niedorzeczne - powiedziała z ulgą Laura i uśmiechnęła się. - Przecież ty nigdy nie płaczesz!

- Ale też nigdy wcześniej nie wychodziłam za mąż - słowa te zabrzmiały w ustach Meg nie tak radośnie, jak chciała, więc żartem zwróciła się do braci: - Kawalerowie! Łapcie mnie, jeśli zemdleję!

To rzekłszy, uśmiechnęła się rezolutnie i poprowadziła całe towarzystwo po kamiennych schodkach do kruchty kościoła. Otoczył ich znajomy zapach modlitewników i kadzidła. Do nawy prowadziły jeszcze jedne drzwi, skrywające jej przyszłość. Zawahała się tylko na chwilę, a potem szybko pchnęła drzwi i weszła do środka. Przez moment oślepił ją kontrast między światłem dziennym i ciemnością. A potem, w nikłym zimowym świetle wpadającym do środka przez szkło witraży zobaczyła ludzi stojących przy ołtarzu. Kościelny zegar zaczął wybijać jedenastą. Wszyscy się odwrócili. Sześciu mężczyzn, dwie kobiety. Nic więcej nie była w stanie dostrzec. Zamarła w drzwiach, więc Laura popchnęła ją delikatnie, jednocześnie torując sobie drogę.

- Który z nich to twój przyszły mąż? - w jej głosie słychać było radosne podniecenie.

Meg powoli ruszyła przed siebie. Szła między rzędami krzeseł tak wolno, jak tylko śmiała. Który z nich był jej przyszłym mężem?

Kiedy jej oczy przyzwyczajały się do półmroku, a nerwy nieco uspokoiły, Meg wyeliminowała wielebnego Bilstona i kilku innych mężczyzn, którzy najwyraźniej byli służącymi. Pozostawało dwóch kandydatów - szatyn i blondyn.

Przybrudzona żółć! Cóż za wyrażenie na opisanie tych elegancko ułożonych, ciemnozłotych loków! Była jeszcze za daleko, aby zobaczyć jego oczy, ale me za daleko, by spostrzec, że był wysoki, przystojny i elegancki – zaiste uosabiał wszystko, czego można się spodziewać po młodym arystokracie.

To z pewnością nie przypadek desperackiej dobroczynności! Jak kamień życzeń tego dokonał?

On też na nią patrzył, szybko oceniając ją inteligentnym spojrzeniem. Meg szukała na jego twarzy jakichkolwiek oznak szoku, próbowała wyczuć, czy nie jest zawiedziony, ale dostrzegła tylko zainteresowanie i nagły, czarujący uśmiech. Najwyraźniej był pod wpływem czarów. Nieważne, jak bardzo potrzebowała pomocy - me miała prawa rzucać tak na kogoś uroku. Nic dobrego z tego nie wyniknie.

- Przepraszam. - Odwróciła się i, przepychając się przez idące za nią rodzeństwo, pobiegła z powrotem w stronę wyjścia.

Ktoś zamknął drzwi. Spanikowana, próbowała odsunąć zasuwkę. Nagle obok własnych zmarzniętych dłoni dostrzegła rękę.

- Panno Gillingham, proszę, niech pani nie ucieka.

Na pewno biegł, żeby ją zatrzymać, ale jego piękny - i z pewnością celowo modulowany - głos był taki łagodny... Tym gorzej. Susie powiedziała przecież, że hrabia bez problemu mógł sobie znaleźć żonę, i widać było, że nie kłamała.

To wszystko czary. Złe czary.

- Proszę, wasza lordowska mość.

Nie zabrał ręki. Meg wpatrywała się w jego kształtną dłoń, o długich, zgrabnych palcach. Dłoń arystokraty.

Stał bardzo blisko niej, rzucając cień na jej postać. Nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że jest wyższy od niej prawie o głowę.

Nie mając innego wyjścia, odwróciła się plecami do dębowych drzwi i spojrzała lordowi w twarz, dziękując Bogu za półmrok. Nie mogła wyjawić mu prawdy - nigdy nie będzie mogła powiedzieć mu o sheelagh.

- Wasza lordowska mość, to jest po prostu niedorzeczne. Myślałam, że mogę to zrobić, ale teraz...

- Ale teraz musi się pani uspokoić. - Cofnął się o krok i znów wykrzywił usta w tym swoim czarującym, dobrze wyuczonym uśmiechu. - Proszę usiąść ze mną w tej ławce, lady Gillingham, porozmawiajmy.

Ujął jej dłoń w rękawiczce i poprowadził do najbliższej ławki. Nie miała żadnej wymówki, aby się mu sprzeciwie. Kiedy usiadła, zobaczyła Jeremy ego, Laurę, Richarda i Rachel. Patrzyli na nią szeroko otwartymi oczami. Wzdrygnęła się i przypomniała sobie, czemu musi to zrobić

Bliźniaki sprawiały wrażenie przestraszonych Laura wyglądała na oszołomioną, lecz Jeremy przyjął wojowniczy wyraz twarzy. Posłała im uspokajający uśmiech, ale chyba nie była przekonująca.

- Pani - zaczął hrabia, sadowiąc się u jej boku na ławce - zapewniam, że nie jestem taki straszny

Jego oczy były żółte. A przynajmniej wydawało się, ze ciemnobrązową tęczówkę otacza pierścień koloru miodu. Miały w sobie jakąś moc. Nie wiedziała dlaczego, ale tak właśnie było. W oprawie jasnobrązowych brwi i rzęs jego oczy błyszczały intensywnie i tryskały energią.

Odwróciła głowę i próbowała pozbierać myśli Jej wzrok napotkał na tablicę pamiątkową poświęconą rodowi Merryam. Jeden z jego członków był w ostatnim stuleciu burmistrzem.

- Ależ oczywiście, że nie jest pan straszny, wasza lordowska mość. Wręcz przeciwnie. Dlatego zastanawiam się, dlaczego chce mnie pan poślubić

- Susie już to pani wyjaśniła.

Musiała na niego spojrzeć. Niestety, był tak samo przystojny, jak przed chwilą. Nie wydaje mi się to poważnym powodem, aby związywać się ze mną na całe życie.

- Myśli pani, że moje słowo honoru nie jest poważnym powodem? Meg poczuła, że się czerwieni.

- Nie, wasza lordowska mość, ale czy doprawdy nie może pan wyznać babce, że nie był w stanie dotrzymać słowa?

- Nie mogę. To wykluczone. No dobrze, panno Gillingham. Spróbujmy na to spojrzeć z drugiej strony. Jakie może mieć pani obiekcje wobec mnie?

Jego ewidentna pewność siebie była trochę irytująca, ale miał rację. Racjonalnie rzecz biorąc, nie mogła mu nic zarzucić. Przecież nie powie mu, że nie wyjdzie za niego za mąż, bo rzuciła na niego urok! Albo że jest przerażona, bo ten układ jest niesprawiedliwy. Że woli, aby był odrażający i się ślinił.

- Jest pan bardzo wysoki - wymamrotała.

- Nie tak znów bardzo. Kiedy będziemy siedzieć obok siebie, ta różnica nie będzie tak bardzo widoczna. Postaram się zatem siedzieć jak najwięcej. Myślałem, że zawarliśmy umowę, panno Gillingham. Złożyliśmy sobie nawzajem obietnicę.

- Zastrzegałam, że pod warunkiem, iż przypadniemy sobie do gustu.

- Pani przypadła mi do gustu.

- Jak to możliwe? Pan mnie nie zna.

- Podoba mi się, że jest pani zdenerwowana i ma wątpliwości.

- Słucham?

- Panno Gillingham, gdyby weszła tu pani i tak po prostu wypowiedziała słowa przysięgi, zacząłbym się martwić. W końcu ja też trochę się denerwuję. Uważam jednak, że dwoje rozsądnych ludzi nie będzie miało większych problemów, żeby żyć ze sobą w zgodzie, zwłaszcza jeśli będzie to życie w dostatku. Oczywiście, zaopiekuję się także pani rodzeństwem.

Był to najmocniejszy argument i, chociaż nie rozwodził się nad nim, wiedziała, że użył go celowo.

- Nie przedstawi mi ich pani?

Meg nie mogła odmówić, więc gestem przywołała swoją rodzinę do siebie.

Bliźniaki na początku wydawały się nieufne, ale już po chwili luźnej rozmowy ich nastawienie całkowicie się zmieniło. Laura była zmieszana, ale lord Saxonhurst komplementami wywołał na jej twarzy rumieniec. Meg nie bez obaw obserwowała jak szybko podbił ich serca. Tylko Jeremy' na szczęście, pozostał jedynie chłodno uprzejmy.

- Meg nie musi wychodzić za waszą lordowską mość, jeśli tego nie chce. Damy sobie radę.

- Naturalnie, że dacie sobie radę. Wszyscy wyglądacie na zdolnych młodych ludzi. Jednakże dzięki temu małżeństwu będzie się wam żyło znacznie lepiej, a ja będę dozgonnie wdzięczny pannie Gillingham i waszej rodzinie.

Następnie całe towarzystwo wdało się w krótką pogawędkę na temat edukacji i zainteresowań każdego członka rodziny Gillingham z osobna. Lord Saxonhurst tak umiejętnie sprowadził rozmowę na temat lat, które sam spędził jako student w King's College w Cambridge, że nawet Jeremy trochę się odprężył.

Meg powinna była się cieszyć, widząc, jak jej bliscy pozbywają się lęków, i do pewnego stopnia rzeczywiście tak było. Niemniej jednak czuła się zagrożona. Lorda Saxonhurst cechowała pewność siebie człowieka, któremu od dnia narodzin nikt me śmiał się sprzeciwić. Był uroczy i dobrze o tym wiedział. Wiedział też, jak ten urok wykorzystać -Meg zdążyła już tego doświadczyć na własnej skórze. Choć rozmawiali bardzo krótko, miała wrażenie, że wszystkie jej zmartwienia i rozterki nagle się rozpływają.

Nie chciała poddać się temu uczuciu, walczyła z nim, ale czuła się niemal jak zaczarowana. Masz za swoje! - wypowiedziała niemal na głos.

Lord Saxonhurst był zaczarowany przez sheelagh, a teraz istniało ryzyko, że ona będzie zaczarowana przez lorda Saxonhurst. Patrząc na niego, niemal widziała otaczającą go aureolę uroku, ale kiedy potrząsnęła głową, okazało się, że to tylko promienie słoneczne padające na niego przez witraże w oknach. Chociaż nie... To nie tylko słońce... Nie mogła zaprzeczyć, że zrobił na niej wrażenie, tak jak nie mogła zaprzeczyć, że bardzo ją to zaniepokoiło. Szara myszka Meg Gillingham nie zasługiwała na takiego mężczyznę. Nie miała jednak wyboru.













































Rozdział 5



Wreszcie odwrócił się w jej stronę i spojrzał na nią badawczo. Uznał najwyraźniej, iż miała wystarczająco dużo czasu, aby ochłonąć, i pomógł jej wstać z ławki. Doszedł do wniosku, że Meg nie będzie już oponować, i miał rację.

Była to jednak kwestia potrzeby, a nie chęci. Jej rodzina desperacko potrzebowała pomocy.

Szczerze żałowała, że nie okazał się szpetnym ekscentrykiem - łatwiej byłoby jej pogodzić się z losem.

Chwilę potem stali już przed pastorem.

Wysuszony, siwowłosy wielebny Bilston patrzył na nią z troską. Znał ją właściwie od dziecka, a zaledwie trzy miesiące temu pochował jej rodziców.

- Czy już całkiem doszłaś do siebie, Meg? Wiesz, że nie ma pośpiechu. Licencja będzie ważna też jutro, i za tydzień. Jeśli nie jesteś pewna...

Meg zerknęła na lorda Saxonhurst i zobaczyła, że ten nie miał już zamiaru jej więcej przekonywać. Rzucił właśnie kości i patrzył, jak się ułożą. Laura, Laura, Laura.

Powtarzanie sobie imienia siostry wzmocniło Meg. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:

- To był tylko atak nerwów, pastorze, ale już jestem gotowa.

Po chwili wahania wielebny Bilston rozpoczął ceremonię. Dla Meg był to koniec pytań, otrzymała już odpowiedzi, a teraz dawała się ponieść biegowi wydarzeń narzuconemu przez lorda. Przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło. Meg przekonała się tylko, że hrabia wcale nie jest żałosny, i, doprawdy, nie powinna żałować, że taki nie jest... Wtedy obrócił ją do siebie. Właśnie zostali mężem i żoną!

- Już, już - powiedział uspokajająco, widząc, jaka ogarnia ją panika. - Najgorsze już za nami. Dziękuję, lady Saxonhurst - dodał, całując ją w rękę, tuż nad pierścionkiem, który przed chwilą włożył jej na palec.

Nagle dotarło do niej, że nie pocałował jej w usta i poczuła do niego za to ogromną wdzięczność, ale - na litość boską! - skoro nie była przygotowana na pocałunki, jak miała przetrwać nadchodzącą noc? Spojrzał na nią badawczo i uśmiechnął się.

- Jestem pewien, że takie wątpliwości są czymś zupełnie normalnym, ale proszę nie dać się im ponieść, moja droga. Podpiszmy się wreszcie w księdze małżeństw i zakończmy ceremonię.

Kiedy dopełnili formalności, lord Saxonhurst zwrócił się do jej rodziny:

- Witajcie! Jak wiecie, nie mam rodzeństwa, dlatego tym bardziej rad jestem, że będziemy teraz dla siebie najbliższą rodziną.

- Wasza lordowska mość jeszcze ich dobrze nie zna - zażartowała Meg, co sprawiło, że mąż spojrzał na nią z zaskoczeniem, ale i z aprobatą. Jego wzrok podziałał na nią jak płomienie ognia - ciepłe, ale i niebezpieczne.

Szybko odwróciła się i zaczęła przyjmować gratulacje. Jeremy pozostawał czujny, lecz rozpromieniona Laura podbiegła, by uściskać Meg:

- Myślę, że to wspaniałe.

Pocałowała też w policzek lorda Saxonhursta, a ten polecił swemu sekretarzowi zaopiekować się dziewczyną.

- Owain, otocz szczególną opieką moją nową siostrę. Ciemnowłosy pan Chancellor, ze swoją prostą, kwadratową twarzą, wydał się Meg takim przyjemnym, zwyczajnym mężczyzną... Meg wolałaby, aby to pan Chancellor się nią zaopiekował, a nie jej przystojny mąż.

Nagle zauważyła, że bliźniaki przypatrują się lordowi z zainteresowaniem. O nie, tylko nie to.

- A czy ma pan piękne uroczyste szaty? - pierwsze pytanie padło z ust Rachel.

- Moje oficjalne szaty lordowskie? Tak. Mam też diadem. Wasza siostra też będzie je miała.

- A ja? - dopytywał się Richard.

- Oczywiście, jeśli na nie zapracujesz. Ja nie musiałem.

- A spotkał pan króla?

- Ostatnio się z nim nie widziałem. Zdrowie nie pozwala mu przyjmować zbyt wielu gości.

- Ale na pewno widział pan księcia. Czy on naprawdę jest bardzo, bardzo gruby? - Richard nie przestawał.

- Naprawdę. A teraz chodźmy. Czeka nas uroczysty obiad.

- A co będzie do jedzenia? - jednocześnie zapytały bliźniaki głosem dziesięciolatków, które ostatnio nie jadały zbyt dużo.

- Niedługo zobaczycie - odrzekł lord Saxonhurst i wsunął rękę Meg pod swoje ramię, po czym poprowadził ją do drzwi. Bliźniaki natychmiast przyłączyły się do nich - Richard u boku lorda, Rachel u boku Meg, niczym dwa psy pasterskie pilnujące, żeby ich podopieczni się nie rozpierzchli. Meg miała łzy w oczach. Jakże musiało być im źle od śmierci rodziców! Obecną sytuację na pewno przyjęły z ogromną ulgą...

Bliźniaki nie dawały za wygraną:

- Proszę pana, a będzie szynka? -Gęś?

- Ciasto?

- Babeczki?

- Orzechy?

- Pomarańcze?

- Ktoś tu chyba nie jadł obiadu świątecznego, co? - zapytał lord Saxonhurst łagodnie. - Będzie wszystko, czego zapragniecie. Oczywiście pod warunkiem, że mamy to w spiżarni, bo nie potrafimy wyczarować gęsi.

- A lody? - jednogłośnie zapytały bliźniaki. Lord Saxonhurst zatrzymał się i zwrócił do swych służących:

- Możemy przygotować lody, jak sądzę?

- Możliwe, że Gunter coś ma, wasza lordowska mość, chociaż nie jest to najlepsza pora roku...

- Dowiedzcie się - rzucił lord Saxonhurst i ruszył dalej.

- Nie ma takiej potrzeby - zaprotestowała Meg. - Przecież jest zima.

- Ależ czemu nie, zima czy nie zima. Właśnie wzięliśmy ślub, dziś są moje urodziny i ja też lubię lody.

- Pan ich zepsuje.

- Jestem pewien, że do tego nie dopuścisz, moja droga żono - uśmiechnął się hrabia.

Znakomicie. Meg czuła, że nie dopuścić, by lord Saronhurst zrobił to, na co miał ochotę, byłoby jak me dopuścić, żeby Tamiza wpadła do morza.

Przed nimi pojawiły się trzy eleganckie karety. Grzbiety koni okryto ozdobionym herbem w tym samym kolorze, co wyszywane złotem ubranie służących w liberii, którzy właśnie opuszczali schodki pojazdu. Na drzwiczkach każdego powozu złocił się herb.

On naprawdę był hrabią! Choć Meg nigdy w to me wątpiła, do tej pory jakoś to do niej nie docierało. Zanim się obejrzała, mąż pomógł Meg wsiąść do karety, po czym usadowił się obok niej na wytłaczanym, miękkim siedzeniu w kolorze niebieskim. Kiedy zauważyła, że Richard i Rachel nie wsiedli razem z nimi, jakby wyrwała się ze snu; wyjrzała przez okno. Lord Saxonhurst odciągnął ją od niego i powiedział:

- Owain się nimi zajmie. Myślisz, że kim jesteśmy? Handlarzami niewolników?

- Oczywiście, że nie.

- A więc, proszę, odpręż się i ciesz dniem naszego ślubu. Mam nadzieję, że dla nas obydwojga będzie jedynym w życiu.

Słowa lorda wystraszyły ją. Do tej pory myślała tylko o najbliższej przyszłości - ślub był sposobem na zapewnienie Laurze bezpieczeństwa oraz godziwego bytu dla rodziny. A przecież małżeństwo to związek na całe życie. Mój Boże...

Zebrała się w sobie i spojrzała mu w oczy:

- Postaram się, wasza lordowska mość.

- Znakomicie.

Gdy tylko powóz ruszył, lord Saxonhurst przyciągnął ją do siebie w oczywistym celu. Meg instynktownie skrzyżowała ręce na piersiach, starając się do tego nie dopuścić. Z niedowierzaniem podniósł brwi:

- Nie pozwolisz się pocałować? - Tak publicznie?!

- Jesteśmy w zamkniętej karecie na pustej ulicy, ale jeśli poprawi to twoje samopoczucie, mogę zaciągnąć zasłony. Miał wszelkie prawo ją pocałować, ale... Postanowiła szczerze wytłumaczyć mu, o co chodzi.

- Wasza lordowska mość, to wszystko dzieje się tak szybko. Możemy być mężem i żoną, ale nadal jest pan dla mnie obcą osobą.

- My nie możemy być, ale jesteśmy już mężem i żoną, niemniej jednak rozumiem. - Oparł się z powrotem o siedzenie i wyciągnął przed siebie nogi. - Przypuszczam więc, że nie będziesz czuła się gotowa na bardziej intymne zaloty dziś w nocy?

Meg odwróciła wzrok i spłonęła rumieńcem.

- Spełnię swój obowiązek, mój panie.

- Do diabła z obowiązkiem. Będziemy razem, dopóki nas śmierć nie rozłączy, więc możemy poczekać ze skonsumowaniem małżeństwa noc czy dwie.

Nie słysząc w jego głosie ani obrzydzenia, ani złości, Meg spojrzała na męża. Wiedziała, że mężczyźni bywają dość zachłanni w spełnianiu swoich żądzy, ale, oczywiście, on się tak nie zachowywał w stosunku do niej... Bo i niby czemuż miałby? Zresztą, ona też nie czuła nic takiego do niego. Chociaż musiała przyznać, że czuła coś, co było niepokojące...

- Wyglądasz na wzburzoną. - W jego oku pojawił się zniewalający błysk. - Muszę cię ostrzec - takie dziewicze podenerwowanie często bardzo podnieca mężczyzn. Szeroko otwarte oczy, zarumienione policzki...

Jego pobłażliwy ton obudził w niej ducha walki.

- Widzę, że u mężczyzn silnie rozwinięty jest instynkt łowcy. Uniósł brwi.

- Łowcy?

- Szeroko otwarte oczy i rumieńce są dla nich jak zapach ofiary. Roześmiał się:

- Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem, ale może to być prawdą. Mężczyźni bywają drapieżnikami.

Wydało jej się, że celowo błysnął w uśmiechu białymi zębami, co tylko wzmocniło w niej chęć osłabienia jego pewności siebie.

- Drapieżniki nie są zbyt wybredne, prawda, mój panie? Wystarczy im jakakolwiek ofiara.

- Wcale nie. Jastrząb w pogoni za zającem nie będzie polował na jeża.

- A więc jestem zającem?

- Zaczynam w to wątpić.

Meg sprawiło to absurdalną przyjemność.

- To dobrze, bo czasem potrafię pokazać kolce.

- Zauważyłem. - Nadal rozluźniony zmrużył oczy, co przyprawiło Meg o gorączkowe bicie serca. - Powinienem cię ostrzec, moja droga hrabino, że niebezpieczeństwo mnie intryguje. Poza tym, lubię dobrze zapolować.

Po chwili milczenia lord Saxonhurst dodał:

- Właśnie próbowałem sobie wyobrazić polowanie na jeża...

Jednocześnie wybuchnęli śmiechem. Ten pomysł był tak niedorzeczny! Meg rozluźniła się nagle. Panika zniknęła. Mogła rozmawiać z tym mężczyzną jak równy z równym. A to dużo. To bardzo ważne. Uświadomiła sobie, że odczuwa też komfort fizyczny.

- Bardzo tu ciepło.

Lord Saxonhurst podniósł dywanik, pod którym znajdowały się ciepłe płytki ceramiczne.

- Podgrzewa się je wcześniej, a potem chowa pod dywanikiem, zanim ktoś wsiądzie do karety. Meg nie mogła się nadziwić takim zbytkom. Rozpięła pelerynę i pozwoliła jej opaść z ramion.

- Polowanie na jeża byłoby dość żmudnym procesem, ale to nic złego.

- To by wcale nie było polowanie i dobrze pan o tym wie.

- Ale pomyśl o kolcach. Myśliwy chciałby, żeby zwierzę przestało się zwijać w kłębek, żeby nie było takie nieufne. Na tym polegają jego zdolności myśliwskie... - Wyciągnął rękę i pogłaskał ją po policzku, delikatnie niczym piórkiem. - Chciałby sprawić, żeby zwierzyna sama chętnie się poddała...

Meg odsunęła się od jego ręki.

- Wtedy nie jest to prawdziwe polowanie.

- Ale ty sprawiłaś, że nim jest. - Palce lorda przesunęły się za jej ucho i dotknęły jego wrażliwej krawędzi. Chrapliwa barwa jego głosu przyprawiła ją o dreszcz. Wbiła plecy w róg karety. Już bardziej nie mogła się od niego odsunąć.

- Pożądam cię, żono.

- Nie może pan...

- Ale mi odmawiasz. Dlatego muszę zapolować. To znaczy... muszę cię uwieść. 91

- Uwieść?! - A jednak udało jej się wbić się w róg siedzenia jeszcze bardziej. Chwycił jej ucho w dwa palce i lekko pociągnął.

- Powinnaś wiedzieć, że uwiedzenie własnej żony jest jak najbardziej dozwolone. Meg bezwiednie uwolniła się spod jego niszczycielskiego dotyku.

- Zgodził się pan poczekać!

Opuścił rękę. Teraz leżała obok niego na siedzeniu, ale nadal była niebezpieczna.

- Oczywiście. Słowo Torrance'a. Poczekam, aż przestaniesz być kolczastą kulką, aż odsłonisz wrażliwe części z własnej woli, chętnie...

- Chętnie? - wyszeptała Meg. Jego oczy, jego niezwykłe oczy, jego postawne ciało, długie nogi, zajmujące prawie całą karetę, szerokie ramiona, od których nie mogła oderwać wzroku - wszystko to przybliżało moment schwytania zwierzyny.

Istniał tylko jeden sposób, aby ukrócić to polowanie, ale Meg musiała odwrócić wzrok, by wypowiedzieć właściwe słowa:

- Wasza lordowska mość, wydaje mi się, że byłoby najlepiej, gdybyśmy skonsumowali małżeństwo dziś w nocy. Zapadła cisza.

- Uważasz, że to najlepsze wyjście?

Nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że jest rozbawiony. Usłyszała miękko, ale wyraźnie wymawiane słowa:

- Jeśli dziś w nocy przyjdę do twojego łóżka, nie będzie to prosta sprawa. Uwiodę cię, lady Saxonhurst. Uwiodę cię w każdym znaczeniu tego słowa.

Znów przeszył ją dreszcz. Myślała, że tak będzie łatwiej. Pójdą razem do łóżka, obydwoje w koszulach nocnych, on zrobi, co do niego należy, a potem odwróci się i zaśnie, doceniając żonę, która ze spokojem spełnia swą powinność. Ich pocałunki miały być delikatne i pełne szacunku, w jej planach nie było miejsca na żadne dotykanie uszu i karku, na uczucie zagrożenia, na coś, od czego brakuje powietrza i kręci się w głowie.

Położył ręce na jej ramionach. Poczuła mrowienie w całym ciele. Obrócił ją ku sobie.

- Jeśli mamy wkrótce być sobie tak bliscy, musimy zacząć natychmiast. Porządne skonsumowanie małżeństwa zabiera dużo czasu. Bardzo dużo czasu. Lady Saxonhurst, przygotuj się na pocałunek.

Przygotowała się na to, że ją schwyci, może nawet mocno, jednak on użył tylko jednego palca, by podnieść jej twarz ku swojej. Jego usta zaledwie musnęły jej wargi, a jednak poczuła, że świat wokół niej wiruje. Pod wpływem tego doznania, w które pogrążyła się jak we mgłę, zaparło jej dech. Jak jednym lekkim pocałunkiem mógł robić z nią takie rzeczy?

Pragnęła wyrwać się i zaprotestować, ale duma jej na to nie pozwoliła. Czyż to nie ona wpadła na pomysł, by ukrócić to męczące polowanie? Przecież sama podjęła decyzję o poddaniu się z zimną krwią. Tylko że jej krew wręcz wrzała.

Jego wargi błądziły po jej, delikatnie je łaskocząc. Nie myśląc o tym, co robi, Meg rozchyliła usta i poczuła jego język. Wzdrygnęła się, ale nie wycofała. To by oznaczało przyznanie się do porażki. Otworzyła oczy - kiedy je w ogóle zamknęła? - i spojrzała na niego. Nie tylko zobaczyła jego uśmiech, ale też poczuła go i usłyszała w jego głosie.

- Lady Saxonhurst, jesteś zachwycająca. Już wiem, że dasz mi tyle przyjemności.

- Z polowania?

- Z polowania i delektowania się zdobyczą. Nie jesteś nieśmiałym jeżem, prawda?

- Staram się być chytrym lisem.

- Lisicą, moja droga, lisicą. - Jego palce zawędrowały ku jej włosom, uszom, szyi. Czuła ustami bliskość jego warg. Ich oddechy mieszały się ze sobą. Meg się nie podda.

- Ani lis, ani lisica nie znajdują przyjemności w polowaniu.

- Wierz mi, w takim polowaniu znajdują przyjemność - przyjemność, jakiej sobie nawet nie wyobrażasz. Położył jej rękę na karku i pocałował mocno, niemal miażdżąc jej usta. Zdumiona tym niespodziewanym gestem Meg wydała z siebie stłumiony okrzyk. Tym pocałunkiem myśliwy zagrał właśnie na rogu. Meg poczuła się jak prawdziwa lisica, zaszczuta w swoim kącie karety w nadziei, że psy gończe jej nie znajdą, choć wiedziała, że już są na jej tropie.

I są blisko. Miała nierówny oddech, jej ciało płonęło, zupełnie jakby miała gorączkę.

Ze zdumieniem stwierdziła, że to te same objawy, których doznała, używając sheelagh-ma-gig - osłabiająca, obezwładniająca fala, która zdawała się trwać w nieskończoność, niemalże nie do zniesienia...

Nic dziwnego, że jej matka nie chciała o tym rozmawiać!

Czy skonsumowanie małżeństwa również będzie doznaniem tak silnym, oszałamiającym i przerażająco bliskim śmierci?

Z ulgą Meg uświadomiła sobie, że może czuć się bezpieczna. Przecież kobiety uważały zabiegi swoich mężów za przyjemne. Tak na pewno było z jej matką, sama jej o tym mówiła. Jednak Meg doświadczyła już tych emocji w kontakcie z kamiennym posążkiem i wcale się jej to nie podobało. Pomimo niezaprzeczalnego uroku lordowi Saxonhurst nie uda się jej upolować. Nie uda mu się jej zmusić, ażeby pragnęła jego zalotów, ażeby sprawiały jej przyjemność. Jeśli będzie trzeba, oszpeci się, odetnie sobie nos. Nie pozwoli mu zapewnić jej przyjemności -przyjemności, jakiej sobie nawet nie wyobrażała... Jego wyraźna pewność siebie była po prostu nie do zniesienia.

Odsunął się, nie spuszczając z niej wzroku, i Meg pomyślała, że wygląda na nieco skonfundowanego. Spróbowała przywrócić swoim oczom ich zwykły wygląd. Tak, zbliżenie z tym człowiekiem dzisiaj w nocy nie będzie przyjemne, ale nie mogła się doczekać, by udaremnić jego myśliwskie wysiłki.

Po chwili pociągnął za sznurek, przywołując stangreta. W dachu powozu otworzyło się małe okienko.

- Tak, wasza lordowska mość?

- Podjedźmy teraz do pani Ribbleside na Crane Street.

- Tak jest, wasza lordowska mość.

- Po co? - zapytała Meg przekonana, że to kolejny etap polowania. Lord Saxonhurst odrzekł z figlarnym i rozbawionym wyrazem twarzy:

- Pozwól mi mieć choć trochę przyjemności. Meg trudno było wyobrazić sobie, że ktoś tak rozbawiony jest w stanie zrobić coś niegodziwego, ale pomysł, który właśnie zrodził się w głowie tego człowieka i tak go ucieszył, mógł okazać się bardzo niegodziwy. Meg słyszała opowieści o domach rozpusty, a w tej chwili nie mogła być pewna niczego. Mozę powinna się obawiać nie o swoje rodzeństwo, ale o siebie.

Kareta zatrzymała się i Meg wyjrzała przez okno, spodziewając się ujrzeć coś strasznego, jednak dostrzegła jedynie ulicę w przyzwoitej dzielnicy otoczoną wysokimi kamienicami gdzieniegdzie poprzedzielanymi sklepami. Był tu sklep z odzieżą męską i sklep z kapeluszami...

Kiedy tylko drzwiczki otworzyły się, lord Saxonhurst wyskoczył z powozu, ciągnąc Meg za sobą

- Wasza lordowska mość!

- Chodź ze mną, bo inni pomyślą, że cię porwałem.

Mąż pchał ją stronę jakichś drzwi. Po chwili uświadomiła sobie, że każda rozsądna kobieta na jej miejscu zaczęłaby krzyczeć.

Niech Bóg ma ją w swojej opiece.

Jednym sprawnym ruchem ręki ściągnął jej z głowy czepek. Już chciała zaprotestować, lecz nagle zdała sobie sprawę, że są u modystki.

- Wasza lordowska mość? - Młoda, pulchna kobieta wyglądała na przestraszoną, lecz ewidentnie ucieszyła się z tej niespodziewanej wizyty.

- Pani Ribbleside, czepek. Nie może być nadmiernie wyszukany i musi pasować do tego stroju ale chciałbym, żeby było to coś bardziej żywego niż brązowy kapelusz.

- Oczywiście.

- Proszę się pośpieszyć. Ach, a oto jej lordowska mość, moja zona. Z pewnością zostanie pani bardzo dobrą klientką.

Kobieta przez chwilę patrzyła ze zdumieniem, a potem na jej twarzy pojawił się uśmiech:

- Jaśnie pani! To wielki zaszczyt! Proszę, niech pani spocznie!

- Nie ma na to czasu, niech pani po prostu coś wybierze, ma pani znakomity gust. Na znak protestu Meg usiadła jednak na krzesełku, które wskazała jej modystka.

- A jeśli ja wcale nie chcę nowego czepka?

- Nie bądź śmieszna, kobiety zawsze chcą nowe czepki. Zacisnęła zęby.

- Jeśli będę miała nowe ubrania - a wasza lordowska mość na pewno będzie się przy tym upierał - wtedy też sprawię sobie nowe czepki!

- Potem zadbamy o strój pasujący do twego weselnego nakrycia głowy - stwierdził lord Saxonhurst, rzucając jej stary czepek w kąt. - Ten jest przygnębiający.

Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, uśmiechnął się do niej promiennie:

- Zabawmy się, moja droga!

Meg bezskutecznie starała się wyglądać na zagniewaną. Jej opór topniał. Modystka właśnie przyniosła jej aksamitny kapelusz w miodowym odcieniu brązu z niebieskim galonem.

- Najnowszy wzór, łaskawa pani, prosto z Portugalii. Będzie pasował do rysów pani twarzy, ale nie jest zbyt wyszukany. - Wsadziła czepek na głowę Meg i obróciła ją w stronę lustra.

- Znakomicie! - pochwalił lord Saxonhurst.

- Wiedziałem, że pani Ribbleside dobierze coś idealnego dla ciebie. Nie wydaje mi się, żeby pasowały do ciebie duże ronda. Taki czepek i loki wokół twarzy wystarczą, żebyś wyglądała olśniewająco.

Meg spojrzała w lustro. Rzeczywiście wyglądała dobrze. Obawiała się, że wsadzą jej na głowę coś białego z piórkami, ale ciepły brązowy kolor idealnie pasował i do niej, i do prostej sukienki, jaką miała na sobie. Niegrzecznie byłoby się spierać, zresztą dość już miała kłótni na dzisiaj. Wstała i uśmiechnęła się- Dziękuję, pani Ribbleside. Wasza lordowska mość czy możemy już iść? Moja rodzina będzie się niepokoić. Wylewnie dziękując pani Ribbleside, szybko wyszli ze sklepu. Saxonhurst nakazał stangretowi jechać jak najszybciej. Kiedy ruszyli, Meg przypomniała sobie, że u modystki ani razu nie rozmawiano o cenie. Poczuła jakąś grzeszną przyjemność w tym, ze nie musiała się martwić o pieniądze

Powóz z dużą prędkością wjechał w zakręt i Meg zarzuciło na męża. Pomógł jej się wyprostować i powiedział:

- Wjeżdżamy już na plac i założę się, że nie jesteśmy prawie wcale spóźnieni.

Meg roześmiała się. Czuła się, jakby wpadła w trąbę powietrzną, ale było to przyjemne uczucie Przeniosła wzrok z jego błyszczących oczu na piękny plac przed posesją.

- To tutaj znajduje się dom waszej lordowskiej mości?

- Tak, tutaj jest moja londyńska rezydencja na Marlborough Square.

Pośrodku placu Meg ujrzała duży, zadbany ogród z małym stawem, w którym pływały kaczki. Wokół stawu pod okiem opiekunek bawiły się dzieci. Wzdłuż placu stał rząd domów i kilka pałaców.

- Pięknie tu.

- Też tak sądzę. Moją główną siedzibą poza miastem jest posiadłość Haverhall w Sussex. Mam nadzieję, że lubisz wieś.

Kareta zwolniła i zatrzymała się. Czekający przed domem służący podbiegli, by otworzyć drzwi powozu i opuścić schodki.

- Ostatnie cztery lata spędziłam jako guwernantka na wsi, wasza lordowska mość. Podobało mi się tam. Przystanek w sklepie z kapeluszami musiał być naprawdę błyskawiczny. Jej rodzeństwo dopiero co przyjechało. Wydawało się, że lord Saxonhurst robi wszystko w pośpiechu. Oprócz, najwyraźniej, kochania się ze swoją żoną. Gdzieś w tym domu stało ich łóżko, a noc się zbliżała...

Saxonhurst wyskoczył z karety i podał jej rękę.

- Wiesz, że będziesz musiała nauczyć się zwracać do mnie inaczej niż „wasza lordowska mość"?

- Tak?

- Oczywiście. Przyjaciele mówią na mnie Sax, ale tobie się to pewnie nie spodoba.

Meg już chciała zaprzeczyć, ale stwierdziła, że on pewnie właśnie tego chce.

- Rzeczywiście, wydaje mi się to nie na miejscu. Pozwoliła, aby ją poprowadził pod rękę.

- Na chrzcie nadano mi imiona Frederick George. Ale nie lubię, kiedy się mówi do mnie Frederick.

- Może w takim razie powinnam nazywać cię Freddy.

- Naprawdę tak ci się wydaje?

Wiedziała, że to niemożliwe. Trudno jej było wyobrazić sobie kogoś, do kogo imię Freddy pasowałoby mniej. Bezwiednie uśmiechnęła się na tę myśl.

- Tak lepiej, moja droga. Nie jesteśmy dla siebie przeciwnikami, choć mogę być czasem irytującym facetem. Ty i Owain możecie ronić nade mną łzy. Tymczasem poprzestańmy na nazywaniu mnie Saxonhurst. Co ty na to? To lepsze niż wasza lordowska mość, a może z czasem zaczniesz używać bardziej przyjaznego Sax?

Meg z chęcią przystała na jego pojednawczą propozycję.

- Znakomicie, Saxonhurst. A jak ty będziesz się zwracał do mnie? Nie możesz bez przerwy mówić do mnie „moja droga".

Jak na atak, było to raczej słabe.

- Chętnie będę mówił do ciebie „moja droga" cały czas, jeśli takie jest twoje życzenie. Niemniej jednak wolałbym używać twojego prawdziwego imienia. Minerwa, prawda? Bogini mądrości.

Meg już chciała go poprawić, ale ugryzła się w język. Jej prawdziwe imię, Minerwa, pomoże jej choć w pewnym stopniu utrzymać ich stosunki na formalnej stopie. W tej chwili im bardziej formalnie, tym lepiej. Poza tym Minerwa brzmiało duzo lepiej, bardziej „arystokratycznie".

- Minerwa Saxonhurst - wyszeptała cicho, prawie do siebie, wiedziała bowiem, że w tych sferach kobieta posługuje się raczej tytułem męża, a nie jego nazwiskiem.

- Wybornie. - Saxonhurst wskazał ręką drzwi. - Minerwo Saxonhurst, bądź łaskawa wejść do swojego domu. Świadoma obecności służących przyglądających się z pobłażliwym uśmiechem triumfowi swojego ekstrawaganckiego chlebodawcy, Meg posłusznie weszła do środka.




























Rozdział 6



Był to wysoki dom z szarego kamienia, z oknami po obydwu stronach wejścia. W przestronnym, wyłożonym kaflami holu czekała już cała armia gotowych ją powitać służących. Wszyscy wyglądali schludnie i nie kryli zaciekawienia. Spadł jej kolejny kamień z serca. Nie będzie musiała ratować obłąkanego lorda od dezorganizacji i chaosu. Nie wiedziała, czy Saxonhurst nie jest obłąkany, ale nawet jeśli był, dobra i troskliwa służba najwyraźniej sobie z nim radziła. Może żona potrzebna mu była jedynie do tego strasznego łóżka...

Cóż, będzie taką żoną, jaką on zechce mieć. Właściwie jej buntownicze zachowanie w karecie mogło być nieuzasadnione. Spojrzała na niego. Wydawało się, że nie żywił urazy. Była wręcz podniecona perspektywą bycia z kimś, z kim mogła się mierzyć w potyczkach słownych, z kim mogła być szczera i kto odpłacał się jej pięknym za nadobne.

Nie spodziewała się znaleźć tego wszystkiego w mężu.

Jej wzrok spoczął na jednym z lokajów w liberii. Po małym wzroście i ożywionej twarzy od razu poznała, że to Małpa - narzeczony Susie. Mężczyzna mrugnął do niej, uśmiechając się szeroko - nic dziwnego, że był taki szczęśliwy, w końcu właśnie zapewniła mu środki na rozpoczęcie nowego życia. Do Saxonhursta podszedł siwowłosy, starszy mężczyzna, bez wątpienia kamerdyner. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, inny służący, którego pamiętała z kościoła, zakrzyknął:

- Lord i Lady Saxonhurst! Hip, hip, hurra! I w całym holu rozległy się wiwaty. Kiedy umilkły, ktoś powiedział:

- Jakie głupstwo popełniłeś tym razem, Fredericku?

Meg poczuła, jak ramię męża sztywnieje. Saxonhurst gwałtownie obrócił się w stronę staroświeckiej, bogato zdobionej lektyki, w której siedziała siwowłosa dama. Po jej bokach, niczym posągi, stali dwaj służący w srebrno-szkarłatnej liberii. Drzwi lektyki były otwarte, więc Meg mogła zobaczyć, że kobietę od stóp do głów spowijały czarne jedwabie inkrustowane szlachetnymi kamieniami. Spod szerokiego ronda czarnego czepka wyłaniały się siwe kręcone włosy. Oczy matrony miały znajomy żółty odcień, nadający jej pomarszczonej twarzy jastrzębi wygląd.

- Jej książęca mość, cóż za niespodzianka. - Meg nigdy w życiu nie słyszała tyle jadu w jednym zdaniu. Kobieta nie zareagowała, spojrzała jednak na Meg.

- Drogie dziecko, to nie było mądre posunięcie, niezależnie od tego, w jak trudnej znajdowałaś się sytuacji. Zanim jednak Meg zdążyła wydobyć z siebie chociaż jeden dźwięk, jej mąż odrzekł:

- Wasza książęca mość, Minerwa jest rozsądną damą, a od dziś także moją żoną. Nalegam zatem na odpowiednie jej traktowanie.

Kamerdyner odchrząknął.

- Wasza lordowska mość, księżna wdowa przywiozła ze sobą bagaże - powiedział, wskazując ręką na stos sakwojaży i pudeł na kapelusze.

- Fredericku, chyba nie wyrzucisz mnie na ulicę?

- Nie śmiałbym o tym marzyć.

Meg poczuła ulgę, widząc, że mąż nie ma zamiaru odmówić swojej babce łóżka na tę noc. Wtedy jednak Saxonhurst dodał:

- Zadbam o to, abyś została sprawnie przeniesiona wraz ze swoimi rzeczami do Quiller'sa.

Do hotelu?

- Wasza lord... - Meg chciała zaoponować.

- Nic nie mów - rozkazał cicho, zwracając się tylko do niej, choć ani na chwilę nie spuścił wzroku z kobiety w lektyce.

Przypominał nieco osaczone zwierzę, przypatrujące się ujadającym psom.

Meg wydawało się, że księżna nie zasługuje na taką wściekłość z jego strony. Bądź co bądź to małżeństwo było głupstwem, na które Meg by się nie zgodziła, gdyby sprawy nie stały tak bardzo źle. Nagle Sax podniósł do oczu monokl.

- No proszę, kuzynka Daphne! I ty tutaj!

Meg nie zwróciła wcześniej uwagi na młodą kobietę stojącą przy lektyce, choć trudno było nie zauważyć jej kosztownego stroju: płaszcza o obszytych futrem brzegach i ogromnego czepka z pióropuszem. Ubranie wręcz przytłaczało jej chude ciało i bladą twarz. Lord Saxonhurst zdawał się zabierać każdy centymetr przestrzeni wokół siebie, pod obok. Kiedy mijały lorda Saxonhurst, Daphne wycedziła:

- Nie zasługujesz nawet na naszą pogardę, Saxonhurst.

- Dlaczego więc, do cholery, chciałaś za mnie wyjść?

- Chciałam to zrobić dla księżnej. Sprawiasz jej wiele bólu.

- Czyli nie pożądasz wcale mojego ciała? Nawet po naszych wesołych zabawach w kołysce?

- Brzydzę się tobą.

- Myślę, że jesteś niesprawiedliwa. Byłem wtedy tylko dzieckiem, zapewniam cię, że moja technika znacznie się od tamtej pory poprawiła...

- Nigdy więcej nie przekroczę progu twego domu!

Byłaby go wyminęła, ale wyciągnął rękę, tarasując jej przejście, i zbliżył się do lektyki.

- Mam nadzieję, że dotyczy to was obydwu, wasza książęca mość?

Księżna wdowa spojrzała na niego wzrokiem przyszłej męczennicy. Tej z rodzaju nieugiętych.

- Płynie w nas ta sama krew, Fredericku. Nigdy się ode mnie nie uwolnisz. Saxonhurst obrócił się gwałtownie, chwycił Meg za rękę i przyciągnął ją do siebie.

- Wydaje mi się, że nie zostałyście sobie właściwie przedstawione, prawda? Minerwo, lady Saxonhurst, poznaj matkę mojej matki, księżnę wdowę Daingerfield, oraz moją kuzynkę, lady Daphne Gngg.

Księżna podniosła wzrok na Meg. Dziewczyna rozumiała cierpienie w oczach starszej kobiety. Zachowanie lorda

Saxonhurst wykraczało poza wszelkie normy. Nie był wprawdzie obłąkany ale na pewno niezrównoważony i bezgranicznie nieuprzejmy.

- Nie mogę szczerze powitać cię w naszej rodzinie. - Jastrzębie oczy księżnej omiotły strój Meg, wyrażając dezaprobatę. - To oczywiste, że nie nadajesz się na żonę dla hrabiego. Nie sądzę też, abyś potrafiła nauczyć Saxonhursta rozsądku. Nigdy jednak nie porzucam rodziny, więc jeśli będziesz potrzebowała mojej pomocy, będę w mieście aż do święta Trzech Króli, z tego, co widać - w hotelu Quiller's. A zatem, jeśli pozwolisz, Fredericku, postąpimy zgodnie z twoim życzeniem i opuścimy ten bezecny dom.

Saxonhurst cofnął się o krok. Służący podnieśli lektykę i skierowali się do drzwi. Meg dopiero teraz zauważyła książęcą koronę na jej dachu i lwa na drzwiach.

Lew i jednorożec walczą o koronę, Każdy ją przeciągnąć chce na swoją stronę.

Czuła, jakby rzeczywiście znalazła się na polu bitwy toczonej przez dwa drapieżniki. Co tu się, do diaska, działo?

Daphne nie była materiałem na żonę dla Saksa, z czego księżna na pewno zdawała sobie sprawę. Susie miała rację, mówiąc, że babka znajdzie lordowi Saxonhurst nieodpowiednią partnerkę. To potworne, ta kobieta uważała, że hrabiego trzeba reformować.

Z drugiej jednak strony, miała ku temu powody. Nieważne, co między nimi było nie tak. Nie należało odmawiać gościny, zwłaszcza w święta. Do Meg dotarła również nieprzyjemna myśl, że przez cały ten czas jej mąż nie zwracał się do księżnej w sposób, w jaki należy się zwracać do własnej babki.

- Wyprowadziła cię z równowagi - stwierdził Sax po chwili.

Meg szukała w jego twarzy i zachowaniu jakichkolwiek oznak szaleństwa, ale dostrzegła jedynie dobre maniery.

- Ja rzeczywiście nie nadaję się na żonę hrabiego. Saxonhurst schował monokl.

- Nauczysz się wszystkiego, co powinnaś wiedzieć. - Kiedy tylko obie kobiety wyszły, zły i bezwzględny Saxonhurst zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Moja służba, choć wszyscy razem i każdy z osobna to łajdaki, doskonale zna swój fach, i odpowiednio się tobą zajmie.

- Ale...

- Nie zważaj na księżnę. Oczywiście nie pędź do Quiller'sa, żeby prosić ją o pomoc. Kategorycznie ci tego zabraniam.

Meg widziała, że mówił to bardzo poważnie.

- A teraz - jego oczy znów poweselały, na twarzy pojawił się uśmiech - zjedzmy coś, zanim bliźniaki umrą z głodu. Służba pomogła im zdjąć wierzchnie okrycia, obchodząc się z nimi tak, jakby to były najlepsze jedwabie i aksamity.

- Gdzie Brak? - zapytał nagle lord Saxonhurst. Meg zaczęła się zastanawiać, co jeszcze ją czeka.

- Wyprowadziliśmy go na wszelki wypadek, wasza lordowska mość.

Ledwie kamerdyner zdążył skończyć zdanie, gdy do holu wpadła wielka warcząca bestia.

- Siad! - rzucił ostro Saxonhurst.

Pies gwałtownie się zatrzymał, a potem usiadł. Nadal szczerzył kły, jakby też umierał z głodu. Najbrzydszy pies, jakiego Meg widziała w życiu - kudłaty, w szaro-brązowe cętki. Ku jej ogromnemu zdziwieniu Saxonhurst przykucnął i pogłaskał zwierzę. Pies zabębnił ogonem o podłogę, jakby chciał rozbić płytki. Cóż za niezwykły pies jak na arystokratę. Okropna scena z babką, a teraz to zwierzę - Meg zaczęła poważnie powątpiewać w równowagę psychiczną swojego męża, który właśnie wstał i zwrócił się do psa:

- Chodź i przywitaj się z nowymi członkami naszej rodziny. Nie bój się, oni nic ci nie zrobią. Oni nic ci nie zrobią! Podszedł z psem do Meg.

- To jest lady Saxonhurst, moja żona. Powitaj ją jak hrabinę, Brak.

Pies przestał wprawdzie merdać ogonem, ale podał łapę. Meg zmusiła się, by ją wziąć w rękę.

- Dzień dobry, Brak. Zwierzę nadal szczerzyło kły.

- Jego zęby to jakaś pomyłka - powiedział Saxonhurst. - Nie zwracaj na nie uwagi. Ten pies jest strasznym tchórzem i nikogo by nie ugryzł.

Po kolei przedstawił psa rodzeństwu Meg. Widać było, że chce uspokoić zwierzę, a nie dzieci, gdyż zwrócił się do bliźniaków:

- Jestem przekonany, że was polubi, tylko go nie drażnijcie. I nie myślcie, że w razie czego was obroni, bo to się na pewno nie stanie.

Meg już chciała zapytać, po co trzyma takiego bezużytecznego psa, ale się powstrzymała. Może to przejaw jego szaleństwa, lecz z takim szaleństwem była w stanie się pogodzić.

Uspokoiwszy zwierzę, Saxonhurst chciał poprowadzić Meg do pokojów, ale zatrzymał się, kiedy podszedł do niego lokaj i powiedział mu coś na ucho.

Co tym razem? Laura przewróciła oczami, ale szeroko się uśmiechała. Bliźniaki próbowały zaprzyjaźnić się z psem, a Jeremy przyglądał się greckiemu posągowi stojącemu w niszy w ścianie. Żadne z nich nie wydawało się poruszone całą sytuacją tak jak ona. Tylko że żadne z nich nie będzie musiało dzielić dziś w nocy łoża z tym człowiekiem. Czemuż, ach, czemuż nie pozwoliła mu jeszcze trochę popolować, skoro tego chciał? Mogłaby unikać pułapki jeszcze tygodniami, a może nawet miesiącami!

Saxonhurst wydał dyspozycje służbie, a potem zaprosił rodzeństwo do średniej wielkości sali jadalnej. Meg z ulgą stwierdziła, że pies został za drzwiami. Najwyraźniej zwierzę było świetnie wyszkolone - to pewnie zasługa Saronhursta.

Na suto zastawionym stole przygotowano zastawę dla siedmiu osób.

- Patrz, złoto! - szepnęła Rachel do Richarda. Rzeczywiście, pośrodku stołu stały dwie patery ze złota - w jednej leżały owoce, a w drugiej - orzechy. To zbyt duży przepych. Spojrzała na podekscytowane bliźniaki.

- Rachel i Richard zazwyczaj nie...

- ...jedzą przy jednym stole z dorosłymi? Dziś mamy święto. Siadajmy do stołu!

Meg zajęła miejsce po prawicy męża, cały czas nerwowo spoglądając na swoje najmłodsze rodzeństwo. Dzieci wpatrywały się w przesadnie zastawiony stół, jakby bały się, że jedzenie zniknie, kiedy tylko mrugną oczami. Po takim posiłku na pewno się pochorują.

Weszli służący i przed każdym postawili naczynie z lodami.

- Wasza lordowska mość! Nie możemy zacząć posiłku od lodów!

- Czemu nie? - Saxonhurst wziął ze stołu łyżkę i zanurzył ją w lody. - Nie ma ich dużo, a poza tym przez nasze spóźnienie by się stopiły.

- Można by je przechować na dworze, jest wystarczająco zimno.

- Zjadłyby je ptaki.

- Wasza lordowska mość... Saxonhurst podniósł jej łyżeczkę do ust.

- Daj spokój, Minerwo. Choć raz w życiu spróbuj zaszaleć.

Pod jego ognistym spojrzeniem Meg wsunęła łyżkę do ust. Poczuwszy pyszną słodycz wanilii i truskawki, zdała sobie sprawę, że właśnie wkroczyła na bardzo śliską ścieżkę. Uśmiechnął się, a potem zaczął zajadać ze smakiem swoją porcję. Meg musiała przyznać, że lody bardzo jej smakowały, choć jedzenie słodyczy przed prawdziwym posiłkiem wydawało się jej nieprzyzwoite.

Tak naprawdę to nie żadna nieprzyzwoitość, a ledwie głupstewko. Meg patrzyła na swoje rozbawione rodzeństwo. Przecież tego dla nich chciała, czyż nie? Dobrego jedzenia i drobnych szaleństw od czasu do czasu. W pomieszczeniu nadal wisiały świąteczne dekoracje. Pokój zdobiły zielone sosnowe gałązki, lśniące wstążki, złocone orzechy i jemioła - czyli wszystko, czego brakowało bliźniakom w te święta. Choć nie był to obiad świąteczny, wokół panowała podobna atmosfera. Na stole leżała szynka, a misy wypełnione były pomarańczami i orzechami. Czekało ich jeszcze sześć świątecznych dni i dzięki temu człowiekowi nie ominą one jej rodziny.

Kiedy już wszyscy skończyli jeść lody, służba wniosła półmiski z gorącym jedzeniem. Dorosłym napełniono kielichy winem, dzieci dostały do picia lemoniadę. Owain wstał i podniósł kieliszek.

- Wypijmy za zdrowie lady Saxonhurst, która przyniosła nam wszystkim dziś tyle szczęścia.

Meg zaczerwieniła się, słysząc gromkie na zdrowie!". Szczególnie głośno wznosiły toast bliźniaki, które przystąpiły do picia lemoniady tak łapczywie, jakby żyły na pustyni. Teraz wstał lord Saxonhurst.

- Dziękuję ci w imieniu własnym i mojej żony Pani, tobie dziękuje także za to, że w posagu wniosłaś w nasze małżeństwo swoją uroczą rodzinę. Zdrowie Minerwy! - Pijąc toast, Saxonhurst spojrzał jej w oczy.

Przez chwilę Meg zakręciło się w głowie. Mimo wszystko poczuła, że mąż ją docenia i żywi do niej ciepłe uczucia. Już prawie zapomniała, jaki był zimny podczas niedawnej konfrontacji, i niemal całkowicie poddała się jego urokowi. Wtedy przypomniało jej się polowanie Na początku pomysł z jak najszybszym załatwieniem sprawy, żeby uniknąć uwiedzenia, wydawał jej się znakomity - teraz jednak zaczynała myśleć, ze jej śmiałe słowa równały się skokowi zająca prosto w paszczę lisa dla uniknięcia pościgu!

- Próbuję poznać twoje gusta. - Usłyszała głos męża i uświadomiła sobie, iż była tak zajęta jedzeniem i obserwowaniem bliźniaków, że zaniedbała rozmowę z mężem.

- Moje gusta, wasza lordowska mość?

- Saxonhurst - przypomniał jej.

- Oczywiście, Saxonhurst. Dlaczego chcesz poznać moje gusta?

- By wiedzieć, jak cię zadowolić.

- Nie jest trudno mnie zadowolić - odparła Meg i poczuła suchość w ustach. Wypiła więc łyk wina i dodała: - Czyli obserwujesz mnie, żeby jak najskuteczniej zapolować.

- Czyż nie obiecałaś, że sama wpadniesz w moje sidła? Dziś wieczorem?

Teraz byłby odpowiedni moment, żeby się z tego wycofać, ale Meg nie zwykła się poddawać. Zresztą, nie można było o tym dyskutować przy stole. Zauważyła, że po lodach Saxonhurst nie jadł dużo. Teraz przestał jeść w ogóle, popijał tylko powoli wino, wygodnie rozparty w swoim krześle. Ona natomiast jadła tak żarłocznie jak bliźniaki. Zawstydzona odłożyła nóż i widelec, choć nie skończyła jeść ciasta z krewetkami. Saxonhurst skinął palcem i lokaj podszedł, aby dolać jej wina. Meg nie była pewna, czy powinna więcej pić, ale to było bardzo dobre wino, a ona musiała zająć czymś ręce.

- Próbuję poznać twoje gusta - powtórzył Saxonhurst. - Lubisz krewetki, ale nie jesz dorsza. Smakują ci karczochy, ale nie nałożyłaś sobie pasternaku.

- Być może po prostu wybór jest zbyt wielki, przywykłam do prostego życia.

- Nie skończyłaś jednak swojego ciasta z krewetkami, co jest dziwne, bo zjadłaś już wcześniej jedną porcję. Czy z tą jest coś nie tak?

Meg zawstydziła się.

- Prawdę mówiąc, chciałam tylko być bardziej dystyngowana i jeść tak mało, jak ty - wyznała, znów sięgając po sztućce. - Ale przecież nie pozwolę, aby jedzenie się zmarnowało.

Roześmiał się tak, że niemal postradała resztki rozumu. Meg skupiła się na krewetkach na swoim talerzu.

- Zapewniam cię, że mam bardzo dobry apetyt Bardzo - pozwolił, aby słowa zawisły między nimi na chwilę. - Ale jadłem duże śniadanie. Jestem pewny, ze będę bardzo głodny. Później

O rety.

- Jak mogę sprawić ci przyjemność dziś wieczorem? Meg niemal się zakrztusiła.

- Chodzi mi o rozrywkę. Dla całej rodziny - dodał z ledwo wyczuwalnym rozbawieniem w głosie Łobuz.

- Zazwyczaj czytamy, jeśli jest wystarczająco jasno. Albo haftujemy. - Starając się ukryć zażenowanie, Meg mówiła dalej: - Czasem gramy w gry Chodzimy do łóżka raczej wcześnie.

O nie, nie! To nie było mądre.

Jego oczy naprawdę skrzyły się łobuzerską wesołością. Pociągnął łyk wina, co zwróciło uwagę Meg na jego usta. Pięknie wykrojone, ani za grube ani za cienkie, wręcz doskonałe...

- Hmm... Może dziś moglibyśmy jednak zrobić cos bardziej odważnego? Bardziej śmiałego'? Dziś są moje urodziny...

Patrzyła na niego, czując się jak zając, na którego zaraz rzuci się lis.

- Dziś jest też sylwester, więc wiele teatrów ma specjalny program na wieczór. Meg oderwała wzrok od jego oczu i napiła się wina

- Wasza lordowska mość, prawdę mówiąc, wydaje mi się, ze moglibyśmy się dobrze bawić, gdy byśmy poszli do cyrku Astleya, jeśli ciągle dają tam pokazy sztuki jeździeckiej. Nasi rodzice zabrali nas tam wieki temu, ale bliźniaki były za małe... Małe dzbany mają duże uszy.

- Do cyrku? - zapytał Richard znad swojego talerza.

- Naprawdę? - dopytywała Rachel. Saxonhurst się roześmiał.

- Zatem do Astleya. Owain?

Sekretarz od razu powiedział coś do krążącego w pobliżu Małpy, który pośpiesznie wyszedł. Meg musiała sprawiać wrażenie zdziwionej, bo Saxonhurst wyjaśnił:

- Pozwalam Owainowi zająć się takimi sprawami. Jest w tym znacznie lepszy niż ja. Zresztą on potrzebuje pracy. Bezczynność prowadzi do złego. - Na te słowa pan Chancellor prychnął. - Mały kupi nam dobre bilety. Lokaje wiedzą, jak zadbać o takie rzeczy. A ty, jeśli tylko potrzebujesz cokolwiek załatwić, rozmawiaj z Owainem.

- Właściwie są pewne sprawy, o których chciałam porozmawiać. Z tobą. - Meg czuła się okropnie, poruszając kwestie finansowe tak od razu, ale jej długi zbierały się nad nią jak czarne chmury, z których lada chwila ma spaść wielki deszcz.

- Zajmiemy się nimi po posiłku. Chcesz jeszcze galaretki albo śmietany?

- Nie, bardzo dziękuję, dzisiaj zjadłam już chyba za dużo.

- Wydaje mi się, że wszyscy powinniście więcej jeść. Komu jeszcze?

Meg widziała, że Rachel i Richard mieli jeszcze chęć na dokładkę, chociaż na pewno byli już zupełnie najedzeni.

- Wam też już wystarczy - powiedziała stanowczo. - Możecie zjeść coś jeszcze później, jeśli będziecie głodni. Wiedziała, że upłynie trochę czasu, zanim bliźniaki przekonają się, że będą dostawać dobre jedzenie regularnie. Podobnie jak jej potrzeba było czasu, aby przyzwyczaić się do myśli, że wszyscy mniej więcej spadli na cztery łapy. A tak było pomimo ekscentrycznego zachowania lorda i zbliżającej się nocy poślubnej. Zdawało się, że mają wszystko, czego zapragną.

Kiedy odeszli od stołu, Saxonhurst zaproponował, aby dzieci poszły z panem Chancellorem obejrzeć swoje pokoje. Zawołał jeszcze za nimi, że mogą je przemeblować jak zechcą, a potem, w eskorcie psa, zaprowadził Meg do innego pokoju.

Odetchnęła z ulgą, znalazłszy się w pewnego rodzaju gabinecie, z wielkim biurkiem i półkami pełnymi książek. Przytulny i bezpieczny pokój. Pies ułożył się na podłodze przy ciepłym kominku.

Meg zdała sobie sprawę, że w tym domu chyba każdy pokój ma kominek. Nawet w holu było całkiem ciepło. Fala gorąca, która ją teraz zalała, mogła być jednak wywołana nie przez ogień, ale przez zakłopotanie i wstyd. Po raz pierwszy znalazła się naprawdę sam na sam ze swoim mężem i musiała porozmawiać z nim o pieniądzach. Saxonhurst wskazał jej sofę ustawioną blisko kominka. Meg wolałaby wprawdzie skorzystać z dwóch krzeseł stojących w przyzwoitej odległości od siebie, ale posłusznie przycupnęła na końcu sofy.

- Czy to tu załatwiasz sprawy finansowe, mój panie?

- To Owain się wszystkim zajmuje - ma własne pokoje. Ten służy mi do bezczynnego spędzania czasu i zachowywania pozorów.

Jakby na potwierdzenie tych słów, hrabia rozsiadł się wygodnie w drugim rogu sofy, szeroko rozkładając ramiona na oparciu. Lord Saxonhurst miał irytujący zwyczaj zabierania każdego centymetra wolnej przestrzeni wokół siebie.

- A zatem, cóż to za sprawy finansowe chciałaś ze mną omówić?

- Może powinien być przy tym pan Chancellor.

Meg naprawdę chciała wiedzieć, jak zorganizowane jest życie jej męża, ale jeszcze bardziej zależało jej na tym, aby był z nimi ktoś trzeci, przyzwoitka. Ręka hrabiego leżąca swobodnie na oparciu sofy znajdowała się niebezpiecznie blisko jej ramienia.

- Dam mu coś do roboty, ale twoje prywatne sprawy najlepiej omówić na osobności.

Miał rację. Meg tak długo musiała sama zmagać się z problemami finansowymi, że teraz trudno jej było rozmawiać o nich nawet z jednym człowiekiem, nawet jeśli był nim jej własny mąż. Szczególnie bolał ją fakt, że będzie musiała prosić go o pieniądze.

- No dobrze - zaczął Saxonhurst. - Zatem co cię martwi?

- Mam długi - powiedziała po prostu, patrząc na swoje ręce splecione na kolanach. - Wiem, że nie było o tym mowy wcześniej, i jestem pewna, że nie masz obowiązku ich spłacić...

- Mylisz się, moja droga. W momencie zawarcia małżeństwa długi żony stają się długami męża.

- Och... - Meg zmarszczyła brwi. - Czy nie wykazałeś się w takim razie wielką niefrasobliwością, nie pytając o nie wcześniej?

- Minerwo, byłbym bardzo zdziwiony - a nawet więcej niż zdziwiony - gdyby się okazało, że twoje długi są w stanie w jakikolwiek sposób nadwyrężyć mój majątek. Musiałem się ożenić i byłem gotów ponieść wiążące się z tym koszty. Co to za długi?

Ponieważ nadal patrzyła na niego, marszcząc brwi i zastanawiając się, jak mu zasugerować, aby w przyszłości był ostrożniejszy, Saxonhurst dodał:

- Przestań. Już nie tacy jak ty próbowali mnie zmienić. O jakie długi chodzi, Minerwo?

Na razie zdecydowała się mu odpuścić. W głębi duszy postanowiła jednak, że spróbuje nauczyć go trochę rozsądku.

- Lokalni kupcy byli na tyle uprzejmi, że przez długi czas pozwalali nam kupować różne rzeczy na kredyt. Płaciłam, jeśli tylko mogłam, ale wiele rachunków nadal trzeba spłacić. Chciałabym oddać im pieniądze, ci ludzie ciężko na nie pracują.

- Boże, jak trudno było wypowiadać te słowa...

- Jeśli miałeś zamiar dać mi jakiekolwiek pieniądze na drobne wydatki, mój panie...

Zamilkła, czując na ramieniu jego mocny uścisk. Uświadomiła sobie, głęboko zażenowana, że patrzy w przestrzeń przed sobą.

- Minerwo, nie ma powodu czuć się tak, jakbyś wyznawała mi swoje grzechy. To oczywiste, że istnieją długi, których nie byłaś w stanie spłacić. I oczywiste jest, że spłacę je ja. Na pewno nie zamierzam zabrać ich z twojego uposażenia. Dwieście wystarczy?

- Taką sumą spłacę wszystko!

- Masz tak małe długi?

Meg się zdziwiła - zabrzmiało to tak, jakby niskie zadłużenie było czymś wstydliwym. Niektórzy zarabiali tyle przez cały rok. Jej własna rodzina przez taką sumę mogła wylecieć na bruk.

- Uważaj je za spłacone - powiedział. - A mówiąc o dwustu, miałem na myśli twoje kwartalne uposażenie.

- Dwieście funtów?

- Gwinei.

- To stanowczo za dużo!

- Zobaczysz, że nie. - Jego ręka ciągle spoczywała na jej ramieniu, ale teraz Meg nie czuła już silnego uścisku. Ramię paliło. - Będę płacił rachunki od modystki i tym podobne, ale istnieje wiele innych rzeczy, które będziesz chciała kupić. Poza tym, jako lady Saxonhurst będziesz musiała wspierać finansowo towarzystwa dobroczynne i inne tego typu organizacje. No i będziesz grać w gry towarzyskie. Oczekuję, że takie wydatki pokryjesz z własnej kieszeni.

- Nie jestem hazardzistką.

Z ledwie zauważalnym uśmiechem odpowiedział:

- Dzisiaj nią byłaś.

- Wiesz, co mam na myśli.

- Wiem, ale twoje życie się zmieniło, nie ma sensu zaprzeczać. Teraz będziesz musiała żyć inaczej. Moja babka miała rację, mówiąc, że będzie to dla ciebie wyzwanie, ale uważam, że jesteś w stanie mu sprostać.

Meg poczuła, jakby właśnie coś wygrała.

- Dziękuję.

- O ile nie zaczniesz grać nałogowo - a w takim przypadku będę cię hamował - pieniądze nie grają roli. Mój doradca zajmie się uregulowaniem tych spraw. Zadbamy także o twoje rodzeństwo - uśmiechnął się. -Laura już wkrótce zacznie łamać serca kawalerom i musi mieć wiano odpowiadające jej pozycji. Zamierzenia Meg, aby zacząć uczyć męża rozsądku, zderzyły się z jego kuszącą hojnością.

- Tak nie wypada...

- Niepokoi cię łamanie męskich serc? Myślałem, że kobiety to uwielbiają.

- Mam na myśli twoje wsparcie finansowe dla Laury.

- Czy nie było to częścią naszej umowy?

- Chodziło mi tylko o to, abyś zapewnił jej odpowiedni dom...

- Ale to by oznaczało, że będzie z nami mieszkać na zawsze! - Saxonhurst potrafił wszystko obrócić w żart. - Poza tym, już się nie mogę doczekać, żeby zobaczyć, jak moi przyjaciele zabijają się o nią.

Meg przypomniała sobie sir Artura i zamarło jej serce.

- Ona ma dopiero piętnaście lat!

- To ich nie powstrzyma. A w przyszłym roku, za twoją zgodą, Laura może już zadebiutować na salonach i wprowadzić prawdziwy zamęt.

- Sama nie wiem...

Debiut na salonach wydał się jej jednak intrygujący i zupełnie bezpieczny. Poza tym, oznaczał pewnie... -I będziemy przedstawieni na dworze? Niemożliwe... -wyszeptała, patrząc na Saxonhursta.

- Ależ oczywiście, że możliwe. Musisz zostać przedstawiona jako moja żona, i to im prędzej, tym lepiej. To bardzo ważne. To samo tyczy się twojego rodzeństwa, oczywiście w swoim czasie.

Meg poczuła, że zjadła za dużo śmietany i słodkości; zrobiło się jej niedobrze. Czuła przesyt wszystkiego, a jednocześnie była zbyt słaba, by odmówić swemu rodzeństwu takich przywilejów. Saxonhurst podszedł bliżej i chwycił ją za ręce. Ach, ten porażający dotyk jego skóry...

- Nie martw się tak bardzo, moja droga. Wiem, że ostatnio nie było ci lekko, ale teraz wszystkie wasze troski możesz przerzucić na mnie. Nie będą dla mnie ciężarem, zwłaszcza kiedy przerzucę je na Owaina. Daj mu pełną listę twoich wierzycieli, Owain zajmie się ich spłaceniem. Czy jest jeszcze coś, co spędza ci sen z powiek?

Gdybyż tylko miała pewność, że jej mąż zawsze będzie tym mężczyzną, jakim jest właśnie teraz, a nie tym dzikim drapieżnikiem!

- Nie sądzę, mój panie. Ach, musimy zabrać rzeczy z naszego domu. Właściwie musimy także zapłacić tam czynsz! Prawie o tym zapomniałam, ponieważ sir Artur mówił, że nie ma takiej potrzeby.

- Sir Artur?

Mało brakowało, a cała prawda wyszłaby na jaw! Dzięki Bogu, że się powstrzymała! Trudno sobie wyobrazić, co Saxonhurst zrobiłby, gdyby dowiedział się o wszystkim, ale na pewno byłoby to coś skrajnego.

- Sir Artur Jakes. Był przyjacielem mojego ojca, od niego wynajmowaliśmy dom.

- I on też pozwolił wam mieszkać na kredyt. Uprzejmie z jego strony. Należy mu oddać jego pieniądze. Meg zależało na jak najszybszym spłaceniu go, aby nie mieć z nim już więcej nic wspólnego. Pragnęła bezpieczeństwa Laury. A teraz... - dodał Saxonhurst, podnosząc się z sofy i pomagając Meg wstać - pójdziemy obejrzeć twoje pokoje. Nie mając większego wyboru, Meg ruszyła za mm. W połowie schodów dotarło do niej jednak, ze jednym z pokoi na pewno będzie też sypialnia. Widząc, że przystanęła, Saxonhurst spojrzał na mą zdziwiony. -Musimy pojechać do naszego domu jak najszybciej. Żeby zabrać nasze rzeczy.

- Zrobimy to wkrótce.

Pociągnął ją za sobą. Puszysta wykładzina w korytarzu, na którego ścianach wisiały, jakby od niechcenia, dzieła sztuki, poprowadziła ich do drzwi. Saxonnurst otworzył je zamaszyście i znaleźli się w buduarze. Na szczęście nie była to sypialnia Ciemnobrązowe panele oraz brązowe i zielone meble sprawiały, że pokój wydawał się nieco ciężki. Oczywiście, w kominku palił się ogień.

- Ten styl dawno już wyszedł z mody - oznajmił Sax, a potem powoli podszedł do sznurka i zadzwonił. - Będzie ci potrzebny wóz czy wystarczy kareta? - Zatoczył ręką koło po pokoju - Co o tym myślisz?

Dopiero po chwili Meg zrozumiała, że pytał ja o buduar, nie o środek transportu. Czując się jak wprawiony całą mocą w ruch bączek, Meg wypowiedziała mechanicznie stosowne słowa pochwały - Ładnie tu.

- Wcale nie. - Musnął palcami wyblakłe brokatowe kotary, które kiedyś były oliwkowego koloru - Ten kolor woła o pomstę do nieba, ale musi wystarczyć do czasu, kiedy odnowisz swoje apartamenty

- Nie trzeba - zaczęła Meg, ale do pokoju właśnie wszedł lokaj. 120

- Clarence, przygotuj powozy. Pojedziemy do starego domu lady Saxonhurst, aby zabrać stamtąd jej rzeczy.

- Tak jest, wasza lordowska mość. Ile powozów potrzeba? Dla ilu osób?

- Jadę ja, pan Chancellor, moja nowa rodzina i tyle służby, ile potrzeba. Oblicz to sobie jakoś. Saxonhurst machnął ręką na znak, że lokaj może odejść. Meg zauważyła, jak mężczyzna powłóczył nogą.

- Czy ten biedak nie powinien trochę odpoczywać?

- To przewlekła choroba. Wiele lat temu potrącił go powóz.

Przeszli do następnej komnaty. Tym razem okazała się nią komnata sypialna, której większą część zajmowało łoże. Brokatowe draperie w oliwkowym kolorze i pozłacane kwiatony zdobiące szczyty baldachimu przypominały wystrój poprzedniego pokoju.

- Ojej...

- Wystrój jest nieco ciężki, ale zapewniam cię, że pokój został należycie wywietrzony i odkurzony. Wiesz, ile będziemy potrzebować powozów, żeby przewieźć wszystkie wasze rzeczy?

Meg próbowała nadążać za jego chaotycznym tokiem myślenia.

- Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, ile mamy rzeczy. Wydaje mi się, że niewiele, ale z drugiej strony żyliśmy tam prawie dziesięć lat...

- Owain będzie wiedział. - Saxonhurst otworzył drzwi na korytarz i krzyknął: - Clarence! Zapytaj pana Chancellora! - po czym podszedł do bocznych drzwi i pokazał jej łazienkę połączoną z ubieralnią.

Oczom Meg ukazała się ozdobiona elementami kwiatowymi wanna - tak duża, że można się w niej było położyć! Meg westchnęła i oparła się o nią, zachwycona całą łazienką. Nigdy nie przyjmowała kąpieli w czymś tak cudownym! Do tej pory kąpała się jedynie w blaszanej balii ustawianej przy kuchennym piecu. Saxonhurst obrócił jej twarz ku swojej.

- Niech ci służy - powiedział. Jego słowa zabrzmiały jak zaproszenie do najbardziej rozpustnej czynności na świecie.

- Będę musiał odpowiednio nagrodzić Susie - dodał miękko, wciąż gładząc ją po policzku.

Ciepło spojrzenia jego złotych oczu i przyjemność, jaką dawał jej jego dotyk, wprawiały Meg w marzycielski nastój. Czuła, jakby był gorącym powietrzem ogrzewającym pokój w zimowy dzień...

- Susie dostanie gospodę, prawda? - udało jej się wydobyć z siebie głos.

- Zasłużyła na dużo więcej. Jestem coraz bardziej przekonany, że to był wspaniały pomysł.

Nagle chwycił ją mocno w ramiona i zaczęli wirować po pokoju. Kiedy zapiszczała, Saxonhurst rzekł:

- Wyobraź sobie, że mógłbym być tu teraz z Cordelią Cathcart i znosić jej chełpliwość i jej okropną rodzinę czepiającą się mnie jak rzep psiego ogona. Czułbym się zobowiązany płaszczyć się przed tą smarkulą w podzięce za wyświadczenie mi przysługi.

Meg złapała go mocniej, bojąc się upaść.

- Wasza lordowska mość, proszę postawić mnie na ziemię! Pocałował ją.

- Zamiast tego jestem osobą, która robi coś dobrego dla innych, co daje mi wiele przyjemności. - Nachylił się ku niej. Tym razem jego pocałunek trwał nieco dłużej. - Bardzo wiele przyjemności...

Meg pozwoliła jego miękkim wargom bawić się jej ustami; poddała się bliskości tak intymnej, jakiej nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Potem jednak uświadomiła sobie, że to dalszy etap polowania. Zwłaszcza że lord wycofał się z łazienki i znów znaleźli się w sypialni. Kiedy kątem oka zauważyła ciężkie niczym z ołowiu łoże z baldachimem, pośpiesznie przypomniała mu:

- Mój panie, nasze rzeczy.

- Rzeczy? - Saxonhurst powtórzył za nią nieco nieprzyzwoitym tonem i uśmiechnął się.

- Ubrania!

- Mamy je na sobie.

- Wszystkie nasze ubrania...

- Chcesz je ściągnąć?

- Tak! Z Mallett Street, z naszego domu! Książki. Zabawki. Naczynia...

- Ciekawe... - zamruczał, nadal idąc tyłem w stronę łóżka.

Meg nie miała pojęcia, skąd jej mąż wiedział, gdzie idzie. Nagle odwrócił się i rzucił ją na środek przykrytego brokatową tkaniną materaca. Meg leżała na łóżku, patrząc na niego jak zając na myśliwego. Była jednak pewna, że nigdy żaden zając nie czuł nic podobnego do żadnego polującego... Saxonhurst pochylił się nad nią, jedną ręką przytrzymując się kolumny łóżka.

- Mmm... - wydał z siebie dźwięk podobny do tego, jaki wydawały bliźniaki, kiedy proponowano im pyszny tort. Jednakże po chwili krążenia - niczym jastrząb nad ofiarą - wstał, i już stojąc rzucił: - Powiem pozostałym, że jedziemy plądrować wasz stary dom. Kiedy wyszedł z pokoju, Meg jeszcze przez chwilę leżała, starając się odzyskać władzę w nogach i jasność umysłu. Cóż za niezwykły człowiek! Ostatnich kilka godzin było najbardziej burzliwymi w jej życiu. Nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć, miała tylko nadzieję, że czasami jej mąż bywa tez spokojniejszym człowiekiem. Może i lepiej, że me będzie musiała nic robić w domu - zapewne będzie wykończona samymi próbami nadążania za hrabią.

Miał coś w sobie.

Coś niemal magicznego.

Zaczęła się zastanawiać, co tym razem wymyślił Czuła się jak wtedy, kiedy po raz pierwszy miała sama zaopiekować się energicznym trzylatkiem Ramillych.

Wygrzebała się z zagłębienia łóżka. Wstając, posłyszała głosy dochodzące z piętra wyżej. W sali szkolnej znalazła swego męża bawiącego się na podłodze miniaturową karetą.

Kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się szeroko, podnosząc zabawkę z ziemi.

- Świetna, prawda? To dokładna kopia powozu miejskiego moich rodziców.

Zabawka, choć nieco zniszczona, była niemal dziełem sztuki. Błękitna na zewnątrz, ze złotymi zdobieniami i herbem na drzwiczkach oraz wygodnymi poduszkami w środku okazała się - stwierdziła Meg - tą samą karetą, w której jechała dzisiaj! Musiała pochodzić z czasów, kiedy jej mąż był dzieckiem albo nawet dawniejszych. Czy na tym polegała arystokratyczna tradycja - żeby utrzymywać wszystko takim, jakie było kiedyś? Zauważyła przecież, że większość mebli w tym domu wykonano wieki temu...

- Miałem jeszcze do kompletu konie - powiedział, oddając karetę Richardowi i podnosząc się z podłogi - i figurki, które jechały wewnątrz i na zewnątrz.

- Takie jak te, proszę pana? - Rachel podała mu wyjętą z drewnianego pudełka rzeźbioną postać, której brakowało prawie całej ręki.

- Stangret John! - ucieszył się Saxonhurst i przykucnął przy zabawce, aby usadowić ludzika na jego miejscu. Musiał go oprzeć o budę karety, żeby się nie przewrócił.

Zajrzał do pudełka, najwyraźniej w nadziei, że znajdzie w nim pozostałe figurki, ale wzruszył ramionami i stwierdził:

- Polecę zrobić nowe. A teraz - zwrócił się do bliźniaków wstając tak sprężyście i z takim wdziękiem, że znów przywiódł Meg na myśl drapieżnika - czas, żebyście zabrali mnie do waszego starego domu i pokazali mi wasze zabawki.

Bliźniaki chwyciły go za ręce i dosłownie wyciągnęły z pokoju. Ich radosna paplanina dochodziła do wzruszonej i zdezorientowanej, ale szczęśliwej Meg i reszty rodzeństwa, schodzących za nimi po schodach.

- Wydaje się miły - ostrożnie zauważyła Laura.

- Bo taki jest - zgodziła się z nią Meg, choć „miły" nie było tu chyba właściwym słowem.

Gdyby tylko nie musiała się obawiać jego zmian nastroju! Co by było, gdyby nagle stwierdził, że ona i jej rodzina są jego wrogami, tak jak jego własna babka?

- Czy będę mógł nadal pobierać nauki u doktora Pierce'a? - zapytał Jeremy.

Meg już chciała odpowiedzieć, że muszą zapytać o to lorda Saxonhursta, ale zdecydowała, że skoro poślubiła - na dobre i na złe - tak bogatego człowieka, może sama podejmować tego rodzaju decyzje.

- Oczywiście - odrzekła więc. - Kupimy ci również te greckie pisma, które chciałeś mieć. Nowe wydanie.





Rozdział 7



Zmieścili się do dwóch karet. Tym razem lord Saxonhurst nie sprzeciwiał się, kiedy bliźniaki wsiadły do tego samego powozu, co on i Meg. Ponieważ Rachel i Richardowi buzie się nie zamykały, Meg nie musiała po drodze rozmawiać z mężem.

Zbliżali się do ich starego domu. Uśmiechnęła się, słysząc ich komentarze:

- To Ned - poinformował Richard. - Tandeciarz.

- Wygląda na niemiłego - dodała Rachel - ale jest w porządku. A to pani Pickett ze swoim psem.

- On gryzie, proszę pana, więc trzeba na niego uważać. A tu jest sklep z pasmanterią, nic ciekawego.

- Nieprawda! Mają w nim takie śliczne wstążki. I guziki, i sprzączki, i dużo innych rzeczy. O, a tutaj jest księgarnia! I modystka!

- Phi, kapelusze!

- A właśnie, że lord Saxonhurst nosi kapelusze!

- Ale kupuje je u kapelusznika, prawda?

- Tak, chociaż właściwie nie wiem, jaka jest między nimi różnica. 126

- My, mężczyźni, nie chcielibyśmy mieć na swoim kapeluszu kwiatka, prawda, wasza lordowska mość? Podczas gdy bliźniaki kłóciły się na temat wyższości kapeluszy męskich nad damskimi i odwrotnie, Saxonhurst spojrzał na żonę i jej nowe nakrycie głowy.

- Następnym razem zadbamy o kwiatek.

Meg instynktownie podniosła rękę do głowy, by dotknąć miękkiego materiału.

- Może ja wolę mniej strojny styl?

- A ja lubię czasem popatrzeć na frywolny, ozdobiony kwiatami kapelusz.

Z jednej strony Meg chciała mieć takie nakrycie głowy, lecz z drugiej coś w niej się przed tym wzbraniało. Z jednej strony chciała zadowolić tego mężczyznę, a z drugiej - chciała z nim walczyć.

- Patrzcie! - krzyknął Richard. - To nasz dom! Ten z niebieskimi drzwiami, za karczmą „Pod Końskim Łbem"! Przyglądając się budynkowi oczami obcej osoby, Meg poczuła się zawstydzona jego prostotą, ale jednocześnie była zadowolona z jego przyzwoitego wyglądu. Przynajmniej nie będą wyglądać na ludzi w potrzebie, chociaż tak naprawdę nimi byli. Pewnie duża w tym zasługa sir Artura - trzeba mu przyznać, ze dobrze dbał o swoją posiadłość. Aż do tej chwili Meg nie zdawała sobie sprawy, ze dziś opuścili dom rodzinny na zawsze. Zakłuło ją serce. Kiedy wychodziła dzisiaj rano, z jakiegoś powodu myślała, że wrócą do niego wolni od wszelkich problemów. Tymczasem muszą zabrać swoje rzeczy i zrobić miejsce innej rodzinie.

Dwie piękne karety wzbudziły zainteresowanie zarówno przechodniów, którzy zatrzymywali się, aby popatrzeć na pojazdy, jak i sąsiadów wyglądających przez okna, żeby sprawdzić, co się dzieje. Ponieważ do okien karety przylepione były buzie bliźniaków, większość sąsiadów poznała nadjeżdżających, uśmiechała się i machała do nich, nadal pewnie niewiele rozumiejąc. Całe to zamieszanie bardzo zawstydziło Meg, która nigdy nie lubiła być w centrum uwagi. Dziękowała Bogu, że nikt z gapiów nie może nawet domyślać się prawdy. Jakby czytając w jej myślach, Saxonhurst pochylił się do niej i kiedy powóz się zatrzymał, powiedział:

- Sądzę, że nie ma potrzeby opowiadać nikomu całej historii.

- Ja też tak myślę.

Bliźniaki machały jak szalone do znajomych na ulicy i czekały na opuszczenie schodków karety.

- Co powiedziałaś swojej rodzinie? Zarumieniła się na wspomnienie swojego kłamstwa.

- Że poznaliśmy się, kiedy byłam guwernantką u rodziny Ramillych. -1 szaleńczo się w sobie zakochaliśmy?

- Oczywiście, że nie. To by było śmieszne.

- Uważasz, że miłość jest śmieszna? - Jego brwi się podniosły.

- Nie, ale pomiędzy tobą i mną... - zamilkła, widząc jego spojrzenie. - Chodzi mi o miłość od pierwszego wejrzenia. To niemożliwe.

- Twardo stąpasz po ziemi.

- Kiedy dowiedziałeś się - kontynuowała pośpiesznie Meg - że jestem w potrzebie, zaproponowałeś mi ten układ, ponieważ szukałeś sobie żony.

- Jak pięknie! Bez emocji, praktycznie! Będziemy się trzymać tej wersji. - Saxonhurst wyszedł z karety, podał Meg rękę i pomógł jej wyjść. - Odpowiadając na jakiekolwiek pytania, wywyższaj się, jak to ma zwyczaj robić arystokracja. -Aleja nie umiem...

- To ćwicz, moja droga, ćwicz!

Wciąż się uśmiechała, kiedy szukała w torebce klucza, ale wtedy otworzyły się drzwi i stanął w nich sir Artur. Meg zastygła w bezruchu. Zupełnie zapomniała, że dzisiaj mijał tydzień od ich rozmowy. Całą sytuację uratowały bliźniaki, które rzuciły się ku mężczyźnie, chcąc opowiedzieć mu o wszystkim, co się stało. Sir Artur spojrzał zimnym wzrokiem na Meg a potem na Laurę.

- To prawda?

Meg wysiliła się na radosny uśmiech:

- Czyż to nie wspaniała nowina, sir Arturze'? Musi pan być bardzo zadowolony, że nie będzie się już musiał o nas martwić.

W jego oczach dostrzegła taką wściekłość, że bałaby się podejść bliżej drzwi i stanąć z nim twarzą w twarz, gdyby nie jej mąż, który zrobił krok naprzód. Przez chwilę obawiała się, iż sir Artur zagrodzi im drogę, ale ten cofnął się w głąb korytarza. Był blady, ale zdobył się na uśmiech.

- Jako pani przyjaciel oczywiście bardzo się cieszę, ze znalazła pani opiekę dla siebie i swojej rodziny - powiedział, zerkając jednocześnie na Laurę.

Meg rozpoznała czającą się w jego oczach żądzę, sir Artur pohamował się jednak.

- Przyjechaliście pokazać panu młodemu wasz rodzinny dom?

- Hrabina Saxonhurst przybyła, aby zabrać rzeczy należące do jej rodziny. - Ku zdziwieniu Meg, jej mąż znów wyciągnął z kieszeni monokl. - Chciałem podziękować panu za życzliwość okazaną mojej żonie. Oczywiście, proszę przedstawić mojemu sekretarzowi jej niezapłacone rachunki.

Była to pierwsza lekcja arystokratycznego wywyższania się. Saxonhurst wskazał drogę żonie, a kiedy mijała sir Artura, powiedział:

- Oprowadź mnie, moja droga. Jestem bardzo ciekaw domu, w którym mieszkałaś tyle lat.

Meg spojrzała triumfująco na sir Artura, który właśnie został potraktowany jak mierny sługa. Arystokratyczne wywyższanie się miało swoje plusy.

Kiedy weszli, odwróciła się do męża i spytała:

- Czy mogę zatrudnić sekretarza?

- Zatrudnij, kogo chcesz. Jednak wydaje mi się, że na takim stanowisku bardziej odpowiednia byłaby kobieta. Ktoś w rodzaju towarzyszki.

Stali właśnie w korytarzu, Meg wyciągała z wielkiej bieliźniarki pościel, oddzielając zniszczoną od nadającej się do użytku.

- Kochanie - odezwał się znowu Saxonhurst, wrzucając z powrotem do szafy żółtą poszewkę, którą jeszcze przed chwilą trzymała w ręce - nie potrzebujemy więcej prześcieradeł. Weź tylko to, do czego masz sentyment.

Meg pomyślała o nużących godzinach cerowania i z wdzięcznością zamknęła szafę.

- Niech będzie śliczna, niewinna i eteryczna.

- Kto? - nie zrozumiała Meg.

- Twoja sekretarka.

- Dlaczego?

- Żeby trafiła w godny pożałowania gust Owaina.

- Godny pożałowania?

- Moja droga, znakomicie, jeśli kobieta jest śliczna, ale niewinna oznacza śmiertelnie nudną.

- Ja jestem niewinna - nasrożyła się Meg.

- Nie wydaje mi się.

- Wasza lordowska mość!

Jej oburzenie nie zrobiło na nim żadnego wrażenia. Uśmiechnął się tylko.

- Minerwo, nie sugeruję, że masz jakąś grzeszną przeszłość. Chodzi mi raczej o to, że gdybyś nie była świadoma pewnych podstawowych żądz, nie bałabyś się mnie tak bardzo, czyż nie?

Przyjrzał się jej badawczo. Jego słowa nie były obrazkowe; miały w sobie zbyt wiele ciepła i pochwały, aby się za nie obrazić. Jednak wprawiły ją w zakłopotanie... Były jak... obietnica. Obiecywały rzeczy, które przyprawiały ją o rumieńce i szybsze bicie serca.

- Sama widzisz... - powiedział cicho. Meg szybko odwróciła głowę.

- Z pewnością działasz tak samo na wszystkie kobiety.

- Staram się, Minerwo, staram się. Spojrzała mu w oczy.

- A jeśli powiem, że oczekuję, iż będziesz mi wierny? Nie bez satysfakcji zauważyła, że zbiło go to z tropu.

- To ci odpowiem, że będę miał wobec ciebie wielkie oczekiwania.

- Albo będziesz musiał powściągnąć swoje żądze. Podniósł wysoko brwi.

- A co ty wiesz o żądzach?

- Z daleka je od ciebie czuć! - Meg odskoczyła od niego jak oparzona, przykładając dłonie do rozpalonej twarzy. - Jak to możliwe, że przez ciebie mówię takie rzeczy? Nie powinniśmy w ten sposób rozmawiać! Oplótł ręką jej szyję. Nie było w tym żadnej agresji, ale Meg zamarła.

- Na pewno nie tu i nie teraz - szepnął, gładząc jej policzek palcem. - Ale myślę, że później taka rozmowa dałaby nam wiele przyjemności.

Przesunął rękę z szyi na ramię i dotknął ustami jej karku.

- Masz wyjątkowo delikatny i uroczy kark. Taki uwodzicielski, gładki... Odsunął się od niej.

- Chyba przybyli moi służący. - Złapał ją za rękę i pociągnął za sobą. - Powinniśmy przejść przez wszystkie pokoje razem z nimi. Nie chcesz przecież, żeby zabrali coś nie twojego albo zostawili jakieś rzeczy, które chciałabyś wziąć ze sobą. - Meg podążyła za mężem, czując, że porzuca zdrowy rozsądek i samokontrolę. Niedługo potem służba wynosiła z domu wszystko, co Meg im wskazała. Wybierała ostrożnie, świadoma, że sir Artur przygląda się każdej rzeczy z osobna. Sama nie wiedziała, czy niektóre przedmioty były w tym domu, kiedy się do niego sprowadzali, czy też kupili je ich rodzice, a nie chciała nieprzyjemnych sytuacji. Zresztą Saxonhurst powiedział, że nie ma sensu zabierać starych garnków i zużytych mebli.

Dopiero wskazawszy kilka przedmiotów w sypialni rodziców, przypomniała sobie o magicznym posążku. Schowany w woreczek z materiału w tym samym kolorze co draperie, sheelagh-ma-gig nie był zbyt widoczny dla innych, ale w świadomości Meg wydawał się świecić z całą intensywnością.

Jak mogła zarządzić, aby zabrano stąd tę figurkę, nie wzbudzając pytań chociażby o to, jak w ogóle się tam znalazła? Jak miała wytłumaczyć chęć przewiezienia do nowego domu starego posążka przedstawiającego nagą kobietę? Jak powiedziałaby mężowi, że chce ją zatrzymać, ale nie pozwoli innym jej dotknąć?

Wyobraziła sobie, jak próbuje wyznać, że zwabiła go w to dziwne małżeństwo za pomocą pogańskich czarów. Przeraził ją nie tylko sam fakt, że rzeczywiście tak właśnie zrobiła, ale też myśl, że musiałaby się do tego przyznać. Zmusiła hrabiego do małżeństwa. On był taki szczodry, a ona nie miała nic do zaoferowania! On nigdy nie może się nawet domyślać prawdy! Niemal trzęsąc się z emocji, próbowała jakoś unikać męża. Gdyby pozostała w sypialni sama, mogłaby zabrać kamień z ukrycia i wynieść go po cichu z domu - na przykład w jakimś pudle na kapelusze. Mogłaby też wsadzić go w poduszkę i uprzeć się, że chce ją nieść sama. Albo lepiej dać ją do niesienia Laurze. Ona sama nie mogła tak ryzykować.

Lord Saxonhurst nie opuszczał jej jednak ani na chwilę, a poza tym sir Artur przyglądał się wszystkiemu, co wynosili tak dokładnie, jakby podejrzewał ich o kradzież.

W końcu do Meg dotarło, że będzie musiała ukraść sheelagh. Właściwie to nie będzie nawet kradzież. Po prostu później wśliźnie się z powrotem do domu i wyniesie posążek. Zatrzęsła się na samą myśl o tym przedsięwzięciu.

Stała sfrustrowana, tępo patrząc na łóżko swoich rodziców, kiedy Saxonhurst zapytał: - Smutne wspomnienia?

Rzeczywiście, wspomnienia pojawiły jak na zawołanie. Nigdy nie uważała tego domu za specjalnie ważny dla siebie, ale kiedy nadszedł czas, by opuścić go na dobre, zrobiło jej się żal. Oczywiście, było jej smutno z powodu rodziców. Przez cały czas była tak zajęta dawaniem sobie rady, że właściwie nie miała czasu na smutek. Teraz zaś przyszedł czas ostatecznego pożegnania. Koniec życia rodzinnego, jakie znała do tej pory. Jej ojciec zmarł w tym łóżku. Jej matkę znaleziono przy nim. Śmierć ojca nie była dla nikogo zaskoczeniem, od dawna chorował, doświadczając bólu, któremu nie można było zaradzić, krwotoków, infekcji, z którymi nie umiał walczyć. Zdaniem lekarza zakrawało na cud, że w ogóle żył tak długo. Przyczyna śmierci jej matki pozostawała jednak zagadką. Była zdrową kobietą, chociaż wycieńczoną pielęgnowaniem męża. Nie umiejąc znaleźć lepszego wyjaśnienia, doktor Hardy stwierdził, że zmarła z żalu i rozpaczy. Meg nietrudno było w to uwierzyć - jej rodzice bardzo się kochali.

Na pewno nie chcieliby, aby wychodziła za mąż z rozsądku, ale nie pozostawili jej żadnego wyboru. Byli tak zajęci sobą, że nie zatroszczyli się odpowiednio o przyszłość.

- Minerwo? - Po sekundzie poczuła jego dotyk na swoim ramieniu. - Mój Boże... - Saxonhurst spojrzał na nią i natychmiast przytulił.

Nic nie powiedziała; nie mogła rozmawiać o swoim bólu z obcym człowiekiem, nawet jeśli był on jej mężem. Nie chciała też płakać w obecności obcej osoby, jednak bardzo cieszyła się, że znalazła się w jego objęciach.

- Minerwo, lepiej się wypłakać, niż z tym walczyć.

- Wszystko w porządku - powiedziała, uwalniając się z jego ramion i robiąc minę osoby opanowanej. Spojrzał na nią nieco podejrzliwie, ale nie zaprzeczył.

- Dobrze. Czas na nas. Reszta już pojechała, ale sir Artur czeka. Chce, abyś oddała mu klucze. Meg odetchnęła głęboko.

- Przepraszam.

Położył jej palec na ustach.

- Przestań. Jeśli od czasu do czasu nie będziemy mogli się nawzajem pocieszyć, to jaki jest sens małżeństwa? -Rozejrzał się po pokoju. - Chcesz zabrać to łoże? Zauważyłem, jak na nie patrzyłaś... - Zrobił zniecierpliwiony gest ręką. - A niech tam! Kupię cały ten dom, jeśli...

- Nie trzeba - poprzez śmiech przebijała w jej głosie wdzięczność. - Nie trzeba, ale bardzo ci dziękuję, Saxonhurst. Dopiero na dole zaczęła zastanawiać się nad tym, czy zabranie łóżka nie byłoby rozwiązaniem... Gdyby je kupił... Ale nie. Jeszcze przy przeprowadzce odkryliby sheelagh... A może powinna pozwolić mu nabyć cały dom, jakkolwiek wydawało się to niedorzeczne! Ach, gdyby tylko pomyślała o tym przed pójściem do kościoła, mogłaby wszystko odpowiednio przygotować... Ależ była głupia!

Sir Artur czekał na nich wyraźnie niezadowolony. Meg chciała mu jakoś dopiec, ale powstrzymała się od kąśliwości. Jednym z powodów była dziwna pewność, że gdyby Saxonhurst choćby w najmniejszym stopniu domyślił się planów sir Artura, wpadłby w niekontrolowaną wściekłość. Podała więc sir Arturowi większość kluczy.

- Raz jeszcze dziękuję, sir Arturze - rzekła. - Tylko dzięki panu udało nam się przetrwać ostatnie kilka miesięcy. -Powiedziała prawdę i świadomość ta pomogła jej uśmiechnąć się do niego.

Może nie zawsze był taki podły i dopiero ostatnio zszedł na tę drogę.

- Pani ojciec na pewno chciałby, abym się wami opiekował, lady Saxonhurst. Żałuję tylko, że nie udało mi się zrobić nic więcej.

Od razu zrozumiała podwójne znaczenie jego słów. Osłabiło to jej chęć bycia uprzejmą. Świadoma, że ostatni, zapasowy klucz do tylnego wejścia wciąż znajduje się w jej torebce, powiedziała oschłe do widzenia i wyszła na ulicę.

Natychmiast otoczyli ją znajomi i sąsiedzi, którzy chcieli się pożegnać i jednocześnie zaspokoić swą ciekawość. Przez chwilę bała się, że będą się upominać o zwrot długów. Gdyby tak się stało w obecności jej męża, zapadłaby się pod ziemię. Na szczęście otaczały ją same uśmiechnięte twarze.

Jak się okazało, pan Chancellor zapewnił wszystkich, że długi rodziny Gillinghamów zostaną w całości spłacone. Szybko wydało się także, że ktoś - być może była to Laura - przedstawił ludziom romantyczną historię dwojga kochanków, rozdzielonych przez niesprzyjające okoliczności, którym jednak udało się w końcu być razem. Kilka ckliwych kobiet ocierało łzy wzruszenia.

Poza tym dla niektórych była to jedyna w życiu okazja, aby zobaczyć prawdziwego hrabiego. Saxonhurst z podziwu godną łatwością radził sobie z przymilnym zainteresowaniem gapiów. Był uprzejmy i ani razu nie wyciągnął swojego monokla. Meg domyśliła się, że jest przyzwyczajony do takiego zachowania, ale jak ona miała do tego przywyknąć? Wreszcie udało im się uciec do karety. Usiadłszy, Meg westchnęła z ulgą:

- Zapewniliśmy całej okolicy rozrywkę na długi czas.

- Żyjemy, by zabawiać lud. Po cóż innego są wyższe sfery?

- Wyższe sfery? - Meg do tej pory nie myślała o sobie w ten sposób. - Jakie to dziwne...

- Można się przyzwyczaić. Lepiej ci? - Na jego twarzy gościła tylko troska.

- Tak, dziękuję. Po prostu nie miałam czasu na noszenie żałoby. Na dodatek śmierć mojej matki była dla nas zaskoczeniem. - Teraz na pewno zapyta o szczegóły jej śmierci, a potem będzie chciał, żeby opowiedziała mu o życiu swoich rodziców. Zastanawiała się, co by o nich pomyślał, usłyszawszy ich historię.

Saxonhurst zapytał jednak tylko:

- Jak to się stało, że dwie tak szalenie romantyczne dusze spłodziły kogoś tak rozsądnego jak Minerwa Gillingham?

- Choć jedno z nas musiało być rozsądne.

No pięknie. Nie powinna była tego mówić. W obliczu niemal nonszalanckiej beztroski swoich rodziców w życiu codziennym, Meg zawsze czuła potrzebę stabilizacji. Nie chciała jednak nigdy brzmieć krytycznie, nie znosiła tego. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że jej matka też mogła użyć kamiennej figurki, aby utorować sobie drogę w życiu. Na pewno nie było im łatwo z ich życiową nieporadnością, ale - choć często byli o krok od katastrofy - nigdy nie stało się najgorsze.

Jeśli sheelagh rzeczywiście zawsze żądał zapłaty, jaka to była cena dla jej matki? Straszna choroba ojca? Śmierć ich obydwojga?

- Nie bądź taka ponura - poprosił Saxonhurst.

- Bo zacznę myśleć, że jestem okropnym mężem. Muszę nakłonić cię do okazania odrobiny szaleństwa. Meg odepchnęła od siebie przykre myśli i skoncentrowała uwagę na mężu.

- Nie uda ci się to, mój panie. Byłam przeraźliwie uporządkowana już od dnia narodzin, które zresztą miały miejsce punktualnie w południe.

Machnął na to ręką.

- Muszę kupić ci mnóstwo nowych rzeczy i będę się upierał, żeby były to rzeczy bzdurne. Takie na przykład frywolne czepki z kokardami, których jedynym celem jest doprowadzanie mężczyzn do szaleństwa. Albo pończochy jedwabne tak delikatne, że będą darły się przy pierwszym założeniu. Haftowane chusteczki o tak wytwornych koronkach, że nikt nie śmiałby wydmuchać w nie nosa...

Meg pozostawało mieć tylko nadzieję, że uda jej się zająć myśli tego lekkoducha jakimiś innymi bezsensownymi pomysłami.

- A co z twoimi ekstrawaganckimi zachciankami, mój panie?

- Kobiety są dla mężczyzn wystarczającym powodem do wydawania pieniędzy. Jednak czasami - nagłym ruchem rozpiął płaszcz, ukazując niezwykłą kamizelkę błyszczącą wyszywanymi wężami - i my lubimy sprawić sobie coś wymyślnego.

Nie zastanawiając się nad tym, co robi, Meg pochyliła się, aby dotknąć finezyjnie wyhaftowanego węża. Od razu zabrała jednak rękę jak oparzona.

- Czasami - dodai Saxonhurst - szaleństwa są warte każdego wydanego na nie pensa.

Do tej pory Meg całkiem dobrze udawało się ignorować męża - to znaczy jego fizyczność, ale w tej jednej chwili coś w niej pękło i z pełną świadomością zobaczyła, że pod wytwornymi strojami i wdziękiem osobistym kryje się męskie, niepokojące i umięśnione ciało. Ciało, które zgodziła się przyjąć dziś w nocy. Do tego wszystkiego przypomniała sobie, że dziś w nocy albo nad ranem będzie musiała wymknąć się do swego starego domu, żeby wykraść sheelahgl O nieba!

- Mój panie... - zaczęła, próbując się nawet uśmiechnąć.

- Saxonhurst. Będzie nam się łatwiej dogadać, jeśli będziesz mówiła na mnie Saxonhurst. Meg odetchnęła głęboko.

- Saxonhurst, wcześniej, kiedy jechaliśmy z kościoła... mogłeś odnieść wrażenie... wrażenie, że...

- Tak?

A niech go szlag! Wiedział dokładnie, co chce powiedzieć, ale nie miał najmniejszego zamiaru jej w tym pomóc. W głębi duszy ucieszyło ją to. Oznaczało bowiem, że jej ciało nie było mu obojętne. Gdyby uważał ją za odpychającą, z pewnością wynalazłby niejedną wymówkę, żeby jej unikać, czyż nie? Potem pomyślała jednak, że każda oznaka zainteresowania z jego strony oznaczała kłopoty i nie wróżyła nic dobrego. Nie mogła pozwolić, aby tę noc spędzili razem.

Oblizała wargi.

- Mogłeś odnieść dziś wrażenie, mój panie, Saxonhurst, że cieszę się na... że ja... - Spojrzała na nie go, błagając wzrokiem, aby skończył za nią zdanie, on jednak patrzył na nią zaskoczony, choć nie bez cienia pikanterii. - Twoje węże świetnie nadawałyby się do twojego herbu!

- Moje węże?

Jakby zdziwiony, spojrzał na swoją kamizelkę, a potem przejechał palcem po haftowanych wężach. A właściwie po jednym, zataczając wokół niego koła i przesuwając rękę coraz niżej. Jak w transie, Meg wodziła wzrokiem za jego dłonią, aż do chwili, kiedy zatrzymał ją dokładnie na wysokości, gdzie kończyła się kamizelka, a zaczynały płowożółte bufiaste spodnie. Bardzo wypchane bufiaste spodnie. Nagle chwycił mocno żonę i posadził sobie na kolanach.

- Ponieważ jesteś przyczyną mojego nieprzyzwoitego wzlotu, moja droga, lepiej będzie, jeśli pomożesz mi go ukryć.

Próbowała uciec, wyrwać się, ale jej nie puszczał. Pragnęła krzyknąć, ale to byłoby wysoce niestosowne. Już chciała zwrócić mu uwagę, że ktoś może zobaczyć ich z zewnątrz, kiedy Saxonhurst pochylił się i zasłonił okna z obydwu stron, nie tylko zaciemniając wnętrze, ale też zmuszając ją do silniejszego przytrzymania się jego ramienia dla utrzymania równowagi.

- Wasza lordowska mość!

- Oczywiście ta pozycja nie pomoże mi się uspokoić, zwłaszcza jeśli będziesz się tak wiercić, ale jest zdecydowanie zbyt przyjemna, żeby ją zmieniać.

Meg usiadła spokojnie, czując aż nazbyt dobrze jego „wypukłość".

- Nie będziemy się już przepychać? - Po chwili puścił ją i wyciągnął wygodnie nogi, jakby na kolanach nie siedziała mu właśnie żadna kobieta.

Meg stwierdziła, że jej mąż lubi dziecinne gierki. Ona jednak była doświadczoną opiekunką małych chłopców. Choć policzki jej jeszcze płonęły, zdołała odezwać się spokojnym głosem:

- Obawiam się, że siłą nigdzie nie dojdziesz, Saxonhurst.

- Nie dojdę? - uśmiechnął się szeroko. - Cóż za osłabiająca myśl. Meg nie mogła nie uśmiechnąć się pod nosem.

- Cóż za niezdarna gra słów!

- Od kiedy to jesteś krytykiem literackim? Meg ze zdziwieniem stwierdziła, że siedząc mu na kolanach, czuje się pewniejsza siebie, silniejsza. Usadowiła się wygodniej, zauważając z zaciekawieniem, jak drgnęły przy tym jego biodra.

- Wracając do poprzedniego wątku naszej rozmowy...

- ...która wprawiła mnie w taki podniosły nastrój, nie zapominaj o tym...

- Zmieniłam zdanie i myślę, że jednak nie powinniśmy tak szybko rozpoczynać naszego życia seksualnego.

- Dlaczego nie? - Położył rękę na jej kolanie. - Jak dotąd idzie nam całkiem nieźle. Skonsternowana, powtórzyła jego słowa:

- Dlaczego nie?

- Ciągle mówisz o rozwadze - rozważmy więc twoje zastrzeżenia, Minerwo. - Jego ręka głaskała teraz jej udo, jakby próbując odnaleźć palcami węża wyhaftowanego na gładkim materiale jej prostej sukienki. - Chociaż muszę ci powiedzieć, moja droga żono, że napęczniały mężczyzna ma tyle rozumu co napęczniałe ciasto w piecu. Leniwie zakreślił palcami ósemkę wokół jej piersi. Zesztywniała i odchyliła się od niego.

- Po prostu na to za wcześnie!

- Skoro jesteśmy małżeństwem i wiadomo, że ten moment i tak nadejdzie, co za różnica, kiedy to się stanie?

- Chciałabym poczekać, aż się przyzwyczaję do nowego stanu rzeczy. Aż wzrośnie nasza, moja, pewność siebie jako żony hrabiego.

Poruszył delikatnie biodrami i uśmiechnął się.

- Wzrośnie? Użycie tego słowa właśnie teraz jest trochę nie na miejscu. Myślisz, że przyzwyczajenie jest niezbędne do odniesienia sukcesu? Mój obecny stan jest namacalnym dowodem na to, że się mylisz...

Objął ją rękami w talii. Z przerażeniem poczuła jego napięcie poprzez szczelne warstwy materiału, gorset i koszulę. Poruszyła się niespokojnie i dostrzegła, jak w oczach męża znów zapalają się niebezpieczne ogniki. Uspokoiła się.

- Puść mnie, proszę.

- Czy sprawiam ci ból?

- Wiesz, że nie.

- A więc dlaczego? - Drażnił się z nią, uśmiechając i kusząc obietnicą przyjemności. Chyba nawet najbardziej stanowcza kobieta nie utrzymałaby go w ryzach.

- Jak już mówiłam, Saxonhurst, za wcześnie na taką intymność.

- Ale ogólnie nie masz nic przeciwko? - Złapał ją za ręce i podniósł je do swoich gorących ust, nie przestając patrzeć jej w oczy. - Jesteś godna tytułu lady Saxonhurst.

Meg wciągnęła głęboko powietrze. -Dlatego, że nie gram w twoje gierki?

- Dlatego, że grasz w nie bardzo, bardzo dobrze. Sama powiedz, czy denerwujesz się, gdy całuję twe ręce?

- Tak. - Meg próbowała wyrwać ręce.

- Nieprawda. - Całował kostki jej dłoni. - Drażnię twoje zmysły, ale cię nie denerwuję. Nie straszę cię, ani nie atakuję.

Meg musiała przyznać, że „atakować" nie było w tej chwili właściwym słowem.

- Bardzo dobrze, niech ci będzie, ale nie chcę, abyś drażnił moje zmysły. I wiedz, że sytuacja, w której się przez ciebie znalazłam, jest dla mnie obraźliwa.

- Nieprawda.

- Przestań mówić „nieprawda"!

- To ty przestań mówić głupstwa - uśmiechnął się do niej. - Denerwujesz się, bo nasza obecna sytuacja uświadamia ci, jak wiele istnieje możliwości. Pobudza cię - do twarzy ci z tym, jesteś lekko zarumieniona. Jednak nie masz powodu, by się obrażać. Jesteś zbyt rozsądną żoną, żeby o tym nie wiedzieć. Czy nie mam racji?

Meg znów poczuła zakłopotanie, ale szybko nad nim zapanowała.

- Cóż, mój panie, jeśli tak to ująć, to nie mogę się z tobą nie zgodzić. Zaśmiał się.

- Jesteś słodka, kiedy się dąsasz.

- Ja się nigdy nie dąsam!

- Tak, kochanie, oczywiście. - Ucałował jej dłonie ostatni raz, po czym podniósł ją ze swoich kolan i posadził z powrotem na miejsce. - O tak. Obawiam się jednak, że będę musiał obstawać przy moim prawie do drażnienia cię. Nawet jeśli będziesz się przez to na mnie dąsać.

Położył palec na jej wargach, a następnie przesunął go na jej płonący policzek. Zaczął masować jej ucho, a potem jego ręka powędrowała niżej, wzdłuż odsłoniętej szyi do piersi...

Meg zamknęła oczy i zadrżała, zastanawiając się, skąd wziąć siłę, aby odeprzeć ten nowy uwodzicielski atak, następny etap polowania.

I wtedy kareta się zatrzymała. Kiedy odsunął rękę, Meg poczuła, jakby jej coś zabrano.

- Oto jesteśmy w domu! - powiedział Saxonhurst, ze spokojem rozsuwając zasłonki w oknach. Otworzyły się drzwi i Meg ujrzała przed sobą - jak należało się spodziewać - oczekującą służbę. Saxonhurst wyskoczył z karety i pomógł żonie wysiąść.

- Musimy wrócić do tego później, moja droga.

- Ale mówiłam przecież...

- Później.

Lord Saxonhurst poprowadził ją w stronę domu, który był już teraz także i jej domem. Otaczało ich wielu służących i każdy nastawiał uszu, więc Meg zamilkła. Przez moment chciała wyrwać rękę spod jego ramienia i uciec. Uciec jak najdalej od uczuć, które ten mężczyzna potrafił rozbudzić w niej jednym magicznym dotykiem. Ależ z niej głuptas. Małżeńskie łoże stanowi wszak element małżeństwa. Czemu miałaby narzekać, że jej mąż podchodzi do tego ochoczo i umiejętnie? Kiedy jednak znalazła się sama w swoim pokoju, poczuła, jakby właśnie uciekła przed wygłodniałym tygrysem.

Zatęskniła za hrabią ze swoich wyobrażeń. Myślała, że poślubi mężczyznę nie tylko brzydkiego i ekscentrycznego, ale jeszcze nieśmiałego i nieporadnego w kwestii amorów. Miał tygodniami zbierać w sobie odwagę, by z wahaniem pocałować koniuszki jej palców!

Wtem dotarło do niej, że w tym nowym życiu trudno jej będzie znaleźć chwile samotności. Susie i inna służka już rozpakowywały w ubieralni i sypialni jej mizerny zapas ubrań. Nie dostrzegła drwiących uśmieszków, ale była pewna, że służące widziały w tym domu lepszą garderobę. Co sobie pomyślą o jej bieliźnie? Do tej pory obcy ludzie nie mieli dostępu do spraw tak intymnych. Nie podobało jej się to, ale to też należało do ceny, jaką musiała płacić za spełnienie swego życzenia.

To był teraz jej dom, jej pozycja społeczna, jej przyszłość. Trzeba przestać myśleć o tym jak o tymczasowym rozwiązaniu.

Wyprostowała przygarbione plecy. Znakomicie. Te pokoje należą teraz do niej. Hrabia powiedział, że nie używano ich od śmierci jego matki, a i wtedy nie były urządzone zgodnie z ówczesną modą. Odnowienie ich mogłoby być niezłą zabawą, choć niewiele wiedziała o najnowszych trendach w modzie.

Trzeba będzie kupić sobie nowe suknie. Zmienił się przecież jej status społeczny, a nie chciała być dla nikogo pośmiewiskiem. Nie miała pojęcia, co się teraz nosi.

Przyznała przed samą sobą, że jej niechęć do zmian związanych z nowym życiem wynikała w głównej mierze ze strachu przed nieznanym, przed okazaniem się ignorantką, zrobieniem z siebie idiotki. Dotyczyło to również - a może przede wszystkim - łoża małżeńskiego. Co ona wie o tych sprawach? Pomimo iż Saxonhurst czynił uwagi na temat jej wątpliwej niewinności, chyba nie oczekiwał, że Meg ma jakieś doświadczenie.

Nie miała cierpliwości do tchórzy, nie chciała być jednym z nich. Jeśli ma być żoną lorda, będzie w tym doskonała - w łóżku i poza nim!

Pierwszym krokiem do tego niech będzie urządzenie buduaru. Meg miała ze sobą proste przedmioty o małej wartości, ale wykorzystała je do udekorowania pokoju. Kilka ozdób ustawiła na mahoniowym stoliku, w którego szufladzie - jak się okazało - znajdowały się jeszcze jakieś rzeczy. Jej książki dołączyły do śmierdzącej stęchlizną kolekcji znajdującej się na półkach nad biurkiem. Pudełko z przyborami do szycia matki położyła przy krześle obitym brokatem. Ogarnęła ją wdzięczność, że nie musiała sprzedawać tej pamiątki. Ciekawe, czy Saxonhurst mógłby dać jej niewielką sumę z jej uposażenia wcześniej, żeby mogła odkupić choć część przedmiotów, które zmuszeni byli sprzedać.

Nie miała wątpliwości, że gdyby tylko go o to poprosiła, odszukałby wszystkie te rzeczy i odkupił dla niej. Uśmiechnęła się, potrząsając jednocześnie głową. Nie będzie dodatkowo rozbudzać jego ekstrawagancji, wydaje się naprawdę dobrym człowiekiem.

Ciągle jednak powracały do niej myśli o kamiennym posążku. Nie może na dobre rozpocząć nowego życia tutaj, nie odzyskawszy go. Tylko - jak już go odzyska - gdzie go schowa? Nie było kryjówki, której nie mogliby odnaleźć służący. Zamykane na kluczyk biurko nie pomieści figurki. Nie może zostawić jej na widoku, ale powinna mieć ją blisko siebie, pod kontrolą.

A może nie musi jej ukrywać? Mogłaby powiedzieć, że to dziwaczna pamiątka rodzinna. Jej mąż sprawiał wrażenie człowieka, który chciałby mieć coś takiego u siebie w domu, żeby się tym chwalić wszystkim gościom! Meg nie miała pojęcia, ilu ludzi oprócz niej posiadało dar posługiwania się kamieniem, ale wolała się o tym nie przekonywać.

Zorientowała się, że stoi bez ruchu, zapatrzona w nieciekawy ogród, w którym dominującym elementem były wielkie bezlistne drzewa. Nie ma sensu zamartwiać się przyszłością. Najpierw trzeba załatwić najważniejsze sprawy. Musi szybko odzyskać sheelagh, zanim na Mallett Street wprowadzą się nowi lokatorzy.

Spojrzała na oplecioną bluszczem furtkę na końcu ogrodu. Gdyby tylko mogła iść od razu! Ale przecież nie uda jej się wyjść z domu niespostrzeżenie, a i na Mallett Street sąsiedzi na pewno nie daliby jej spokoju. Najlepiej iść w nocy. Albo wczesnym rankiem. Tak, wczesnym rankiem, kiedy wstają pierwsi służący, a na ulicach pojawiają się chłopi z dostawami jedzenia dla miasta. To bezpieczna pora. Zanim ludzie wylegną na ulice, żeby załatwiać swoje sprawy. Aby to jednak zrobić, musi przeszkodzić swojemu mężowi w jego planach. Saxonhurst miał własną sypialnię, ale jej rodzice, na przykład, sypiali razem. Jeśli skonsumują małżeństwo, zapewne będzie chciał spać z nią w jednym łóżku i wtedy nie miałaby szans się wymknąć. Co robić?

Musi pokrzyżować mu plany.

Tylko że pokrzyżowanie planów Saxonhurstowi to jak powstrzymanie huraganu. Za każdym razem to jego zdanie było ostatnie. Potrafił postawić na swoim. I - musiała przyznać - cokolwiek robił, dawała mu się porwać, jakby wciągał ją wir.

Kiedy zdała sobie sprawę, że chodzi w tę i z powrotem po pokoju, zatrzymała się. Nie ma sensu teraz o tym myśleć.

Jeśli będzie trzeba, zbędzie męża wymówką, że nie jest jeszcze gotowa. Zaśmiała się w duchu na tę myśl.

Lord Saxonhurst jej nie zgwałci, tego była pewna. Jeśli pozostanie powściągliwa, nie da się porwać jego dotykowi i żarcikom, da jej spokój na jakiś czas. Potrzebna jej tylko jedna noc. Później będzie mógł z nią robić, co zechce. Powziąwszy decyzję, skinęła głową sama do siebie. Dziś w nocy w uprzejmy sposób odrzuci zaloty swojego męża. Wstanie wcześnie rano, pójdzie na Mallett Street, odzyska sheelahg i wróci do domu, ukryje posążek i zacznie życie jako lady Saxonhurst. Już nie mogła się doczekać!

Czuła się troszkę winna, ale roześmiała się do siebie i postanowiła sprawdzić, jak jej rodzeństwo urządziło się w swoich pokojach. Obawiała się, że siedemnastoletni Jeremy nie będzie chciał dzielić pokoju z Richardem, ale na szczęście żaden z nich nie narzekał. Jeremy wyraził nadzieję, że wkrótce i tak wyjedzie do Cambridge. Ewidentnie czuł się dobrze w nowej sytuacji.

W ich starym domu Richard i Rachel spali w tym samym pokoju, ale dawno już należało ich rozdzielić. Ku radości Meg żadne z bliźniaków nie miało nic przeciwko. Obydwoje uważali przywilej dzielenia pokoju ze starszym rodzeństwem - a nie ze sobą - za oznakę dorastania. Laura na początku troszkę się dąsała, bo do tej pory mieszkała z Meg, ale szybko się pogodziła z nowym porządkiem i nie protestowała.

Ponieważ każdy pochłonięty był urządzaniem się w swoim pokoju, Meg wymknęła się do pokoju niemowlęcego. Panowała tu cisza. Meg chciała odmówić krótką modlitwę dziękczynną. Wprawdzie sheelagh był pogańskim posążkiem, ale skoro widywało się jeszcze figurki wmurowane w ściany kościołów, uznała je w duchu za dar od Boga - wszystko dobre, co ich ostatnio spotkało, pochodziło od Niego. Podziękowała za to, że jej rodzeństwo było szczęśliwe, że znaleźli opiekuna. Podziękowała, że Laurze nigdy już nie będzie grozić niebezpieczeństwo ze strony sir Artura i podobnych jemu mężczyzn. Wyraziła również wdzięczność za to, że jej mąż jest taki, jak jest. Był niepoprawny, ale potrafił też okazać hojność i dobroć. Zazwyczaj. Naprawdę jej się poszczęściło. Gdyby nie sheelahg, byłaby w pełni szczęśliwa. Magiczna figurka miała jednak kolce jak róża. Chodziło nie tylko o to, że Meg straciła nad nią kontrolę i musiała ją odzyskać, ale także o cenę towarzyszącą spełnianiu życzeń. Pogański czy nie, posążek nie daje stuprocentowego szczęścia. A więc co może pójść nie tak?

- Och, przestań już - powiedziała do siebie na głos.

Może problemy z poprzednimi życzeniami wynikały z tego, że były to życzenia wypowiedziane w niewłaściwy sposób. Ona sformułowała swoje bardzo ostrożnie. Być może udało jej się przechytrzyć posążek i dlatego dostała dokładnie to, o co prosiła i o czym marzyła. A nawet więcej.

Rozejrzała się po pokoju, który tak dawno nie był używany - pokoju, w którym od tak dawna nie rozległ się śmiech małego dziecka. Podeszła do rzeźbionej, zdobionej brokatem kołyski, aby przyjrzeć się wzorowi wyobrażonemu w drewnie. Czy i jej dziecko będzie w niej kiedyś leżało?

Jej i jego.

Dziecko to też element małżeństwa, i to taki, na który bardzo czekała.

A jednocześnie kolejny powód, aby dzielić z nim łóżko. Jak tylko odzyska sheelahg.

Cyrk Astleya okazał się wyśmienitym pomysłem, zwłaszcza że w programie występu noworocznego znalazły się sztuczki z ogniem, wodą, światłami, a nawet małymi eksplozjami. Bliźniaki były w siódmym niebie i przy obiedzie, który postanowili zjeść na mieście, kłócili się o to, które z nich potrafiłoby utrzymać się, bez trzymania, na stojąco, na grzbiecie pędzącego konia, aby uratować kogoś porwanego przez gigantycznego orła.

- Kiedy pojedziemy do Haverhall - zwrócił się do nich Saxonhurst - będziecie mieli okazję spróbować takiej jazdy na koniach nie raz. Oczywiście, pod odpowiednim nadzorem.

- Na prawdziwych koniach? - jednogłośnie zapytały bliźniaki, których kłótnia była czysto teoretyczna, bo żadne z nich nigdy nie siedziało na końskim grzbiecie.

- Może na początku będziecie jeździć na kucykach. Moje stajnie słyną jednak z dobrych koni. Są dobrze traktowane, mają świetnych jeźdźców, no i nikt nie wykonuje na nich żadnych sztuczek bez pozwolenia mojego albo mojego głównego stajennego.

Bliźniaki nie wyraziły najmniejszego nawet sprzeciwu wobec jego twardo postawionych warunków.

- Tak jest! - przyjęły do wiadomości słowa Saxonhursta.

Richard i Rachel wyglądali, jakby nie mogli już pomieścić w sobie więcej szczęścia.

Meg poczuła, że do oczu napływają jej łzy, lecz jednocześnie ogarnął ją strach. Łzy były oznaką radości, że wszystko tak świetnie się układa. Strach w jej sercu wynikał z tego, że cena, którą sheelagh od niej zażąda, będzie równa szczęściu, które im przyniósł.

Nie miała jednak pewności, czy kamień działa w taki właśnie sposób.

To prawda, że zwabiła lorda w pułapkę i już nigdy nie będzie się dobrze czuła z tą świadomością. Może wyrzut sumienia sam w sobie był już ceną. Cały ten ślub przypominał jej kradzież - kradzież człowieka. W ramach zadośćuczynienia mogła jedynie postarać się, aby jej rodzina nie przysparzała mu kłopotów. Będzie dobrą żoną. Również w łóżku.

Chciałaby pozwolić mu zrobić to, co chce - od razu, dziś nocy, ale najpierw musiała zdobyć posążek! Koniecznie! Bóg jeden raczy wiedzieć, co by się stało, gdyby sheelagh dostał się w niepowołane ręce.

W drodze powrotnej do domu nic nie mówiła. Podróż była krótka, więc tym razem wszyscy zmieścili się do jednej karety, zwłaszcza że pan Chancellor, zajęty własnymi sprawami, nie jechał z nimi. Nie potrafiła się skupić na rozmowie. Prawdę mówiąc, czuła się zmęczona. To był długi, obfitujący we wrażenia dzień, a poprzedniej nocy nie spała zbyt dobrze.

Nie mogła jednak iść dzisiaj spać, bo w przeciwnym razie nie uda jej się wstać wystarczająco wcześnie.

- Minerwo? - na głos męża Meg otrząsnęła się z zamyślenia i zobaczyła, że kareta stoi przed domem i że jej rodzeństwo już wysiadło. - Jesteśmy na miejscu. Wyglądasz na wyczerpaną.

Nie zapominając ani na chwilę o swoich planach na rano, Meg powiedziała ożywionym głosem:

- Ależ skąd!

Saxonhurst uniósł z niedowierzaniem brwi, ale uśmiechnął się i powiedział:

- To się bardzo dobrze składa.

Wychodząc z karety, Meg zdała sobie sprawę, że popełniła błąd taktyczny.

- Ale nie znaczy wcale, że...

- Nie teraz, moja droga - odpowiedział, kiedy mijali służących.

Prowadził ją pod rękę na piętro. Nie kierowali się do jej pokojów. Czyżby do jego?

- Rachel i Richard... - zaczęła, ale hrabia odparł pośpiesznie:

- ...są w dobrych rękach. Opiekunka położy ich do łóżka, choć myślę, że mogliby zasnąć na stojąco.

Weszli do jakiegoś pokoju. Było to pomieszczenie podobne do buduaru, jakby prywatna przestrzeń gentelmana, z wygodnymi fotelami i mnóstwem książek oraz ozdobną klatką, w której siedział wielki szary ptak. Kiedy wchodzili, wydawał się pogrążony we śnie, ale teraz ożywił się.

- Witaj, kochanie! - Ku olbrzymiemu zdumieniu Meg, ptak przemówił głosem Saxonhursta! - Aaaaach! Kobieta. Ewa. Dalia.

Podczas gdy Meg wpatrywała się w zwierzę zdezorientowana, Saxonhurst podszedł do klatki i poczęstował ptaka okruszkami, jednocześnie przemawiając do niego czule i łagodnie. Wydawać się mogło, że papuga odpowiada mu w taki sam sposób! 152

Saxonhurst odwrócił się do niej.

- Pomyślałem, że dokonamy dziś jeszcze jednej prezentacji. Niestety, poprzedni właściciel nauczył Knoksa wygłaszać niepochlebne opinie na temat kobiet i małżeństwa.

- Cieszę się, że jest w klatce.

- Jeszcze nigdy nie zaatakował kobiety, więc może nie jest z nim tak źle.

Meg obawiała się, że jej słowa mu się nie spodobały. A więc będzie musiała znosić zazdrość nienawidzącego kobiet ptaszyska?

- Czy on mieszka w tym pokoju? - zapytała z nadzieją w głosie.

- Zazwyczaj lata swobodnie, zwłaszcza kiedy ja jestem w domu. - Na potwierdzenie swych słów Saxonhurst otworzył drzwiczki i wypuścił ptaka z klatki. - Przeważnie fruwa po moich pokojach. To ptak tropikalny, nie lubi zimna, więc cały dom jest dobrze ogrzany. Proszę, bądź ostrożna.

- Oczywiście.

Meg zastanawiała się, czy będzie mogła przechodzić spokojnie przez komnaty męża.

Ptak, do tej pory siedzący na drzwiczkach klatki, przeleciał teraz na ramię swego pana, obserwując Meg. Lord Saxonhurst podszedł do niej.

- Knox, to Minerwa. Przywitaj się.

- Ewa. Dalia - zaskrzeczała papuga i specjalnie obróciła się do niej tyłem. Meg nie mogła się nie roześmiać.

- Ignoruje mnie! - powiedziała.

- Rzeczywiście. W tym pudełku na stole powinny być jakieś owoce. Może uda ci się go przekupić.

- Nie jestem pewna, czy to konieczne...

- Owszem, to konieczne, on jest przyzwyczajony do mojego towarzystwa. 153

Jego priorytety nieco zdziwiły Meg, ale podeszła do stołu i podniosła pudełko. Znalazła w nim winogrona ze szklarni! Wzięła jedno i stanęła za mężem przodem do Knoksa, ale ptak znów szybciutko się od niej odwrócił. Saxonhurst ujął go w dłonie i skierował do Meg.

- Śliczna dama - powiedział do ptaka, zwracając jego uwagę na Meg. - Śliczna dama. Pokaż mu owoc. Ledwie wyciągnęła rękę, winogrono zniknęło.

- Mówiłem, żebyś mu tylko pokazała, a nie dała. Pokaż mu jeszcze jedno.

Zaczynało robić się ciekawie. Meg uniosła kolejne winogrono, tym razem pozostając poza zasięgiem dzioba Knoksa.

- Śliczna dama - powtórzył Saxonhurst, cierpliwie głaszcząc ptaka.

- Śliczna dama - powiedział wreszcie Knox, choć nie zabrzmiało to szczerze.

Bez sugestii ze strony męża, Meg sama wysunęła rękę z kolejnym owocem. Papuga porwała winogrono, ale jak tylko Saxonhurst puścił papugę wolno, Knox wrócił na jego ramię, znów obrócony do Meg tyłem.

- Sam nauczy się do ciebie przychodzić - zaśmiał się Saxonhurst - zwłaszcza jeśli będziesz mu podsuwać jego ulubione łakocie.

- Czy nie byłoby prościej, gdybym go po prostu unikała?

- Tylko jeśli chcesz unikać również mnie. On usycha z tęsknoty, gdy mnie nie widzi przez jakiś czas.

Z ptakiem na ramieniu Saxonhurst podszedł do drzwi przylegającego pokoju i otworzył je. Ujrzawszy jego sypialnię,

Meg poczuła nagły niepokój. Uspokoiła się jednak, gdy hrabia przeszedł przez pomieszczenie, nawet nie oglądając się na łóżko, i otworzył drzwi do kolejnego pokoju, który okazał się jej komnatą.

- Ach, więc to Susie będzie czynić honory - powiedział na widok dygającej służącej. - Świetnie się składa. Pogładził Meg po policzku i zapewnił:

- Niedługo wrócę, kochanie.

Patrząc na zamykające się za mężem drzwi, Meg powiedziała:

- Jego kuzynka Daphne ma rację. On rzeczywiście zachowuje się skandalicznie. Susie zachichotała.

- Ale przy tym i uroczo, prawda, milady?

Meg aż podskoczyła. Zapomniała, że nie jest sama. Drżała przed jego obiecanym powrotem, ale szokował ją fakt, że jej głównymi rywalami w walce o atencje lorda Saxonhurst wydawały się być pies i papuga. Zdumiewało ją, jak doskonale sobie z nimi radził. Bała się, że z taką samą wprawą będzie chciał wytresować i obchodzić się z nią. Wiedziała, że to małżeństwo przyniesie jej wiele wyzwań, ale nie spodziewała się czegoś takiego... Susie podeszła do niej, by pomóc jej się rozebrać. Meg zdała sobie sprawę, że nie wie, jak się zachować, mając do dyspozycji osobistą służącą, zwłaszcza że była to Susie, która tyle wiedziała o jej prywatnych sprawach.

- Proszę tutaj, milady. - Susie grzecznie zaprosiła ją ruchem ręki do ubieralni. - Przygotowałam już gorącą wodę do mycia i ciepłą koszulę nocną.

Meg po raz kolejny dzisiaj zauważyła, że we wszystkich pokojach było przyjemnie ciepło. Głównie, jak się okazało, ze względu na papugę.

Zwinna Susie pomogła Meg zdjąć czepek i spencer, a potem zaczęła rozpinać guziki przy jej sukni. Meg zdecydowała, że jeśli ma być hrabiną, to będzie hrabiną ekscentryczną, więc cofnęła się o krok od służącej i powiedziała:

- Dam sobie radę sama, Susie.

- Wcale w to nie wątpię - odparła Susie - ale po co się męczyć? .

To rzekłszy, zabrała się do zdejmowania z Meg kolejnych warstw ubrań i rozsznurowywania gorsetu, jakby Meg była dzieckiem.

Meg miała zbyt dużo innych problemów, zęby się opierać. Zresztą służąca pewnie wiedziała, jak przygotować kobietę do spania w lordowskim łóżku. Jej uwadze nie umknęło też, że klatka nienawidzącej kobiet papugi nie stała w sypialni jej męża.

Wątpiła, aby którakolwiek z rozwiązłych kobiet hrabiego miała tak zniszczoną i lichą koszulę nocną, jak jej własna, czekająca na nią na wieszaku przy kominku. Kiedy spała samotnie w łóżku u Ramillych, nowe ubranie nie wydawało jej się wcale potrzebne, ale teraz uświadomiła sobie, że ciężka bawełniana koszula ma odcień raczej żółty niż biały; oczy kłuły też szwy po starannie zacerowanych dziurach. Kiedy Susie chciała pomóc jej ściągnąć ostatnią koszulkę, Meg nie pozwoliła jej na to. Uparcie miała ją na sobie również w trakcie mycia. Susie wyniosła brudną wodę, a kiedy wróciła, Meg próbowała odesłać służkę już na dobre dzisiejszej nocy. Dziewczyna uparła się jednak, by zostać jeszcze i wyciągnąć szpilki z jej włosów, a potem je wyszczotkować.

- Gotowe, milady - powiedziała wreszcie. - Teraz proszę się tylko rozluźnić i dobrze bawić. Połowa kobiet w Londynie będzie zazdrość pani dzisiejszej nocy!

Susie szybko opuściła pokój, zostawiając Meg w stanie kompletnego szoku. Czy wszystkie małżeństwa tak wyglądają? Na pewno wszyscy wiedzą, co robi młoda para w pierwszą noc, ale żeby tak swobodnie o tym mówić? Poza tym, pomyślała chłodząc dłońmi rozpalone policzki, i tak ma zamiar go odesłać z niczym. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Rozpuszczone włosy wyglądały chyba lepiej niż warkocz w który zwykle zaplatała je na noc. Może powinna zostać w tej luźnej koszulce? Jest nowsza niż jej koszula nocna, a na brzegach ma zielone i białe hafty...

Na Boga! Przecież ma zamiar go zniechęcić a nie kusić! Nasłuchując intensywnie, czy mąż nie nadchodzi, Meg szybko ściągnęła luźną koszulę dzienną i założyła swą znoszoną koszulę nocną starannie zapinając ją pod samą szyję i nie opuszczając również guzików przy mankietach. Następnie, jak zwykle na noc, zaplotła włosy w warkocz

Co teraz?

Chciała wejść pod kołdrę, ale czy nie będzie to wyglądało zachęcająco? Szlafrok. Gdzie był jej szlafrok?

Bojąc się, że Saxonhurst może wejść w każdej chwili, Meg przeszukała wszystkie szuflady w większości puste, aż wreszcie znalazła to, czego szukała - na półce w szafie. Gruby wełniany szlafrok na pewno świetnie chroniący przed zimnem w praktycznym odcieniu brązu, z pewnością natychmiast wybije mu z głowy jakiekolwiek lubieżne myśli. Meg zacisnęła mocniej pasek szlafroka, czując, jakby właśnie przyodziała pancerz. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i Meg odwróciła się, aby spojrzeć w twarz nadchodzącemu wyzwaniu.

On też miał na sobie szlafrok - długi, wyszywany złotą i czarną nicią, upodabniający go do tygrysa. Zapięty od góry do dołu na guziki hrabia wyglądał znacznie skromniej niż w obcisłych spodniach, ale na jego widok Meg wstrząsnął dreszcz niepokoju.


Rozdział 8



Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Podszedł do łóżka i usiadł, opierając się plecami o jedną z kolumn podstawy baldachimu.

- Chciałaś porozmawiać?

Pomimo że serce jej dudniło, powiedziała z wielką irytacją:

- Robisz to specjalnie!

- Co? - zapytał z udawaną niewinnością, jak ktoś zaprawiony w kłamstwach.

- Wyprowadzasz ludzi z równowagi!

- Czemu nie? Podejrzewam, że nie dostarczysz mi dzisiaj w nocy żadnej rozrywki, więc... Położył nogi na łóżku. Poły szlafroka rozchyliły się nieco, ukazując muskularne uda. Meg zaczęła się zastanawiać, czyjej mąż nie ma już nic więcej pod spodem.

Ponieważ kolana się pod nią ugięły, usiadła na taborecie przy toaletce, starając się wyglądać na opanowaną. Nie było to łatwe - w jej sypialni siedział przystojny, prawie nagi mężczyzna!

- Zona, mój panie, nie jest od zapewniania rozrywki.

- Nie? Ale ja pragnę zapewnić rozrywkę tobie. 168

- Mój panie...

- Saxonhurst.

- Saxonhurst, właśnie! Dlaczego, do diabła, nie możemy mieć jakiegoś krótszego nazwiska rodowego? Na przykład Rule albo Dane, albo Strand! - Przerażona własnym językiem, zakryła sobie dłonią usta.

Mąż nie uznał tego jednak za nic niewłaściwego. Zaśmiał się i powiedział:

- Najmocniej cię przepraszam, moja droga. Pewnie właśnie dlatego wszyscy wolą mówić na mnie Sax. - W jego oku znów pojawił się ten niepokojący błysk rozbawienia. - Ty też powinnaś spróbować.

Meg powtórzyła więc za nim: -Sax.

Natychmiast jednak wstała i zaczęła chodzić po pokoju.

- To nieładnie z twojej strony, tak się ze mną drażnić, tak mnie męczyć! Oczekujesz zbyt wiele. Żądasz zbyt wiele! -Minerwo, ja nie...

- Dzisiaj rano byliśmy sobie zupełnie obcy - rzuciła mu w twarz. - Nie powinieneś oczekiwać, że możesz...

- Co? - zapytał z łobuzerską niewinnością. Dobrze wiedział, o co jej chodzi.

- ...że możesz sobie na wszystko pozwalać - zakończyła, jeszcze mocniej zaciskając wokół talii pasek szlafroka.

- Pozwalać? - powtórzył powoli. - Dziwne słowo, prawda? Pozwolenie. Pozwolenie na swobodę w obcowaniu z inną osobą. Małżeństwo wymaga, abyś pozwoliła mi korzystać z twojego ciała, Minerwo. Ta zasada działa w obie strony. Wiesz, że moje ciało jest do twojej dyspozycji. Kiedy mówił ostatnie zdanie, rozłożył ręce w geście zapraszającym do uczty.

Uczty z niego samego. Był piękny, zdecydowany i tajemniczy, a do tego tak niemożliwie świadomy swego uroku. Och, gdyby tylko mogła po prostu poddać się jego kuszeniu! Choć Meg nadal była zdenerwowana i zirytowana jego pewnością siebie oraz kompletnym brakiem skrępowania, wiedziała, że Susie ma rację: połowa kobiet w Londynie zazdrości jej, że ma do swojej dyspozycji ciało Saxonhursta tej nocy. Mimo to będzie musiała go odprawić. Zacisnęła pięści i postanowiła być twarda.

- Pozwalam sobie zatem usunąć twoje ciało z mojego pokoju.

- To nie to samo.

- Czyżby? - Patrzyła na jego piękne usta i myślała o jego cudownych pocałunkach...

Och, znów dała się wciągnąć w jego gierki. I, jak zwykle, to on wygrywał! Podniecała ją już sama rozmowa o zbliżeniu.

Spojrzała mu prosto w oczy.

- Dobrze, Saxonhurst. Czego dokładnie ode mnie oczekujesz? Po co tu przyszedłeś? Meg jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak zniewalającego i lubieżnego uśmiechu.

- Kochanie, nie sądzę, abyś była gotowa usłyszeć, jakie dokładnie mam plany względem twego powabnego ciała. Przez moment patrzyła na niego w milczeniu, a potem wybuchnęła niespodziewanym płaczem. Przytulił ją, choć próbowała wyrwać się z jego ramion. Chwilę szamotali się w pościeli. Po jakimś czasie Meg uświadomiła sobie, że siedzą oparci plecami o wezgłowie łóżka. A potem zdała sobie sprawę, że mąż coś do niej mówi.

- Bardzo mi przykro, kochanie. Przestań płakać.

Delikatnie kołysał ją w ramionach. Po raz pierwszy w głosie lorda Saxonhursta wyczuwało się wyraźny niepokój. W jednej chwili przerażenie Meg zamieniło się w zakłopotanie.

- Przepraszam. Ja zwykle... - Pociągnęła nosem, próbując dłonią otrzeć łzy. - Ojej...

- Żadne z nas zwykle tego nie robi. - Saxonhurst wytarł kciukiem pojedynczą łzę ściekającą jej po policzku. - Wydaje się, że partaczymy to małżeństwo, prawda? Chyba nie umiem już postępować z takimi czystymi i niewinnymi osobami.

- Ależ nie! - Meg chciała mu wytłumaczyć, że gdyby nie sheelahg, z chęcią dałaby mu się kusić, pozwoliłaby mu dysponować swoim ciałem, chciałaby, aby odkrywali siebie nawzajem. Znów pociągnęła nosem, pewna, że wygląda okropnie. - Nie da się spartaczyć małżeństwa w dwadzieścia cztery godziny, mój panie.

Zszedł z łóżka i podał jej ręcznik, aby mogła wytrzeć zapłakaną twarz.

- Księciu Walii chyba się udało. No ale ja nie przyszedłem do ciebie kompletnie pijany i nie rzuciłem się do kominka. Meg spojrzała na ogień.

- Chwała Bogu. Zostałby z ciebie węgielek.

- Pewnie właśnie dlatego najlepiej robić wesela latem. - Jeszcze raz musnął dłonią jej twarz. - Już lepiej?

Meg skinęła głową, ale bez przekonania. Siedziała na łóżku w nocnej bieliźnie, z równie skąpo odzianym mężczyzną. Ich ciała były tak blisko siebie... Saxonhurst klęczał przy niej na jednym kolanie, widziała nagą skórę jego muskularnych nóg. Nagle zapragnęła jej dotknąć. Chciała się przekonać, jakie są jego uda w dotyku. Czy takie gorące i twarde, na jakie wyglądają? Porośnięte włoskami koloru złota? Gorączkowo odwróciła wzrok i spojrzała na jego twarz.

- Jestem bardzo zmęczona, Saxonhurst - powiedziała urywanym głosem.

- To zrozumiałe.

Wziął ją za rękę i podniósł z łóżka. O nie! Co znowu? Meg nie była pewna, jak długo jeszcze zdoła mu się opierać. Jeśli ją pocałuje...

Saxonhurst odchylił kapę i wskazał na pościel.

- Pani, twoje łoże czeka.

Wahając się przez moment, Meg rozebrała się szybko ze swojego bezpiecznego szlafroka i wskoczyła do łóżka, podciągając kołdrę pod brodę.

- Dziękuję.

- Na wieki do twoich usług, moja droga - odrzekł Saxonhurst i zaczął rozpinać swoją podomkę.

- Co robisz! - krzyknęła Meg.

Saxonhurst na chwilę przerwał odpinanie guzików.

- Kładę się do łóżka.

- Nie! To znaczy, mój panie, Saxonhurst, Sax, ja chcę spać.

- Będziemy spać razem.

- Ale masz swoje łóżko.

Czy to możliwe? Czy arystokratyczne małżeństwa śpią razem, pomimo że mąż i żona mają swoje osobne sypialnie?

- Chętnie będę spał u twego boku, Minerwo. A gdy już odpoczniesz, łatwiej mi będzie dalej zgłębiać możliwości, jakie daje małżeństwo.

Meg czuła się jak statek targany falami podczas sztormu.

- Idź sobie! - rozkazała mężowi.

Opuścił rękę i spojrzał na nią bacznym wzrokiem.

- Czemu?

Rozpaczliwie starała się nie patrzeć na jego owłosioną klatkę piersiową.

- Przykro mi, ale ja... ja po prostu... yyy... wolę spać sama. I... poza tym ja chrapię, mój panie. I rzucam się w czasie snu. Biedna Laura była czasem posiniaczona.

- Nic nie szkodzi. Ja też śpię niespokojnie. Możemy walczyć ze sobą w pościeli. Odpiął kolejny guzik. Meg podciągnęła kołdrę jeszcze wyżej.

- Czemu to robisz? Czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy poczekali dzień lub dwa?

- Oczywiście, jestem skłonny poczekać. Tylko że mam zamiar poczekać w twoim łóżku.

- Po prostu chcesz zmusić mnie do robienia tego, co ty chcesz! Zaśmiał się.

- Jeśli to tylko możliwe, to tak. Ostrzegałem, że zamierzam cię uwieść. Szczerze mówiąc, kochanie, nie wiem, czemu tak bardzo się opierasz. Obiecuję, że nie zrobię nic, czego nie będziesz chciała.

- Wydaje mi się normalne, że dama czuje się nieswojo, mając w łóżku obcego mężczyznę! Saxonhurst przysiadł na brzegu łóżka i spojrzał na nią uważnie.

- Bardzo jestem ciekaw, co naprawdę dzieje się w tej twojej sprytnej główce, kochanie. Znam kobiety, nie da się zaprzeczyć. Masz zbyt dużo zdrowego rozsądku, żeby odpychać mnie bez końca. Widzę, że się mnie nie brzydzisz ani nie boisz. Jesteś zdenerwowana, to na pewno, ale to zupełnie normalne. Bardziej cię intryguję, niż straszę. Moje zabiegi nie są ci niemiłe. Dlaczego więc tak zawzięcie chcesz się mnie pozbyć? Meg szukała gorączkowo jakiejś wiarygodnej wymówki. Nagle Saxonhurst wydał z siebie odgłos człowieka, który właśnie coś zrozumiał. Ze śmiechem zapytał:

- Mój Boże! Czy chodzi o krwawienie miesięczne? Tak? Wstydzisz się mi o tym powiedzieć?

Meg potaknęła, zanim w ogóle zdążyła zdać sobie sprawę, jak haniebnie jest kłamać. Jej twarz płonęła. Delikatnie pogłaskał ją po piekących policzkach.

- Nie ma się czego wstydzić, kochanie. To naturalne, że mąż wie o takich sprawach swojej żony. Początek, środek czy koniec?

Meg chciała zapaść się pod ziemię albo przynajmniej całkowicie schować pod kołdrą. Po pierwsze, nie chciała kłamać, a po drugie, nie chciała rozmawiać o tym w tak spokojny sposób z żadnym mężczyzną!

- Początek - wymamrotała.

Jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć i B. Przynajmniej da jej spokój na jakiś tydzień. Coś w jego wzroku mówiło Meg, że może nie do końca jej uwierzył, ale powiedział:

- Może to jest przyczyna twojej huśtawki nastrojów.

Meg musiała ugryźć się w język, żeby nie zareagować na to stwierdzenie. Jeśli rzeczywiście miała huśtawki nastojów, to tylko dlatego, że zawarła błyskawiczne małżeństwo dla uniknięcia tragedii rodzinnej i wpadła w ręce człowieka, który ją zamęczy na śmierć. Uśmiechając się, jakby czytał jej w myślach, Saxonhurst pochylił się nad nią i pocałował w policzek.

- Śpij dobrze, a jeśli będziesz się źle czuła, nie wstawaj z łóżka, niech służba o ciebie zadba.

A potem ugasił palcami obydwie świece i wyszedł z pokoju, zostawiając ją samą w ciemnościach. Meg rozluźniła pięść zaciśniętą na kołdrze i głęboko odetchnęła. Nie podobała jej się łatwość, z jaką skłamała mężowi, ale też cieszyła się, czując, że odniosła zwycięstwo. Sprawiła, że burza minęła, będzie mogła spokojnie żeglować tej nocy...

Nie bez zadowolenia pomyślała też o tym, jak niezwykłym doświadczeniem może się okazać polowanie, jakie urządził sobie na nią jej niestrudzony w swych wysiłkach mąż.

Powoli przychodził do niej sen, Meg szybko się jednak z niego otrząsnęła. Co ona najlepszego wyprawia? Przecież nie może pozwolić sobie na spanie, choćby bardzo tego chciała! Nie ma szans, żeby obudziła się sama przed świtem. Wstała i opłukała twarz zimną wodą z karafki stojącej przy łóżku. Zegary w całym domu wybijały właśnie północ. Na myśl o czekających ją bezsennych godzinach jęknęła niezadowolona.

Udało jej się nie zasnąć tylko dzięki temu, że ubrała się i prawie całą noc chodziła po pokoju. Kiedy wreszcie zaczęło świtać, Meg była wykończona i słabo się czuła, jednak wiedziała, że musi zaraz wyjść na mroźną i zamgloną ulicę. Niech szlag trafi sheelaghl - pomyślała, zakładając ciepły płaszcz z kapturem i grube wełniane rękawice. Ten posążek jest tylko ciężarem i utrapieniem! Kiedy znalazła się na korytarzu, z butami w ręce, zaczęła się zastanawiać, co by się z nimi stało, gdyby kamień nie skłonił lorda Saxonhursta do pojęcia jej za żonę. Żyliby w ubóstwie. Zapewne poszliby pracować do jakiejś fabryki, chłopcy osobno, dziewczęta osobno, i dostawaliby za to jedynie dach nad głową i marne jedzenie.

Istniał też gorszy wariant - sir Artur mógłby porozmawiać bezpośrednio z Laurą i dziewczyna na pewno zgodziłaby się poświęcić dla swoich najbliższych. W tej właśnie chwili mogłaby płakać na swoim łóżku, skrzywdzona i poniżona. Meg była przekonana, że sir Artur nie należał do osób, które delikatnie traktują swoje „ukochane" ofiary. Tymczasem teraz, w najbliższej przyszłości, to lord Saxonhurst uwiedzie swoją żonę i sprawi im obojgu ogromną przyjemność.

Skradając się po domu, Meg przyznała w duchu, że sheelahg był mimo wszystko błogosławieństwem. To ona była za niego odpowiedzialna i, zgodnie z życzeniem matki, miała chronić figurkę. Była to uświęcona tradycja, przekazywana w ich rodzinie z pokolenia na pokolenie.

W ciągu dnia Meg próbowała jak najlepiej poznać i zapamiętać swój nowy dom. Teraz, modląc się, żeby nie natknęła się na szczerzącego kły psa, odnalazła drzwi prowadzące do skrzydła dla służby.

Wokół panowała cisza. Zdawało się, że nawet otaczające ją ściany, meble i podłogi pogrążone są we śnie. Niedługo się jednak obudzą. Służący wstaną i zaczną chodzić w górę i w dół po schodach, będą rozpalać ogień w kominkach, gotować wodę, pójdą do piekarni po świeży chleb i do mleczarni po nabiał. Meg zeszła cichutko na parter. Klatka schodowa dla służby była bardzo wąska. Meg znajdowała się na zupełnie nieznanym terytorium. Widziała wcześniej niewielkie drzwi od piwnicy ze schodkami wychodzącymi na główną ulicę. Również z tyłu domu zauważyła jakieś wyjście dla służby - zapewne prowadzące do kuchni. Na pewno uda jej się wydostać przez któreś z nich.

Kierując się do przedniej części domu, Meg ostrożnie otworzyła drzwi, zastanawiając się, co znajdzie za nimi. Wstrzymała oddech i weszła do małego pokoiku, w którym stały jedynie prosty stół otoczony krzesłami i serwantka wypełniona talerzami. To musiała być jadalnia dla służby. W pomieszczeniu panował chłód - w kominku był tylko popiół.

Za stołem ujrzała przeszklone drzwi wpuszczające do pomieszczenia trochę światła. To właśnie tych drzwi szukała -za nimi dostrzegła kamienne schodki prowadzące na ulicę.

Drzwi były zamknięte, ale klucz do nich wisiał na sznurku na klamce. Wsadziła klucz do dziurki i bez problemu otworzyła zamek. Co miała jednak zrobić, jak już znajdzie się na zewnątrz? Nie może zostawić drzwi otwartych. To niebezpieczne, a poza tym świadczyłoby o tym, że ktoś wychodził stąd w nocy.

Po chwili namysłu zamknęła drzwi od zewnątrz, a klucz wsadziła do kieszeni. Leżał tam teraz razem z kluczem do domu na Mallett Street. Ich brzęczenie było jak wyrzut sumienia. Meg stawała się prawdziwym ekspertem w kradzieżach.

Nie miała jednak wyjścia. Gdyby zostawiła klucz w domu, mogłoby to wzbudzić podejrzenia. Podobnie zostawienie za sobą otwartych drzwi spowodowałoby wiele pytań.

Włożyła buty i weszła po schodkach na górę. Jej oddech na mroźnym powietrzu zamieniał się w białe kłęby pary. Choć miała na dłoniach rękawiczki, cieszyła się, że zabrała ze sobą także ocieplaną mufkę. Znów usłyszała cichutkie brzęczenie kluczy dochodzące z kieszeni płaszcza. Jeśli wróci wystarczająco szybko, będzie mogła odłożyć na miejsce klucz do domu Saxonhursta, zanim ktokolwiek zauważy jego brak. Pierwsi służący będą już wtedy pewnie na nogach, ale może uda jej się go jakoś dyskretnie podrzucić. Wszyscy pomyślą wtedy, że klucz po prostu spadł z klamki. Był to jakiś plan. Idąc ulicą, Meg przełożyła klucz z kieszeni do mufki, mocno pocierając sznurek, do którego był przyczepiony.

Dzięki kołaczącym w głowie myślom mniej zwracała uwagę na dziwną ciszę panującą w ten zimny poranek. Nigdy wcześniej nie wypuszczała się z domu o świcie. Czas tuż po wschodzie słońca wydał się jej nagle dużo odpowiedniejszą porą dla duchów niż głęboka noc. Hulaki i ciemne typy poszli już spać. Zamarła na chwilę, przestraszona przez kota, który nagle przebiegł jej drogę.

Ruszyła dalej, mówiąc sobie, że nieobecność jakichkolwiek innych ludzi na ulicy to dobry znak. Nikt jej nie skrzywdzi.

A jednak miała dreszcze. Próbowała przekonać samą siebie, że nocni złoczyńcy - złodzieje i włamywacze oraz łajdacy, którzy werbowali dziewczęta do domów publicznych - dawno są już w swoich łóżkach. Niemniej jednak obawiała się czającego się za każdym rogiem niebezpieczeństwa, przerażał ją każdy złowieszczy cień na drodze.

Londyn powoli zaczął się jednak budzić ze snu. Niebo pojaśniało, koło niej przejechał ciągniony przez niemrawego konia rozklekotany wóz z kapustą na targ. Musiała poczekać, żeby przejść na drugą stronę wybrukowanej ulicy, po której jechał obładowany pocztylion, kołyszący się na boki i ścigany przez rozszczekane psy. Ziewający służący stukali obcasami po kocich łbach, pojawiając się i równie szybko znikając w drzwiach piekarni. Przyzwani przez nikłe promienie porannego słońca na ulice wyszli też pierwsi handlarze, niosąc mleko, jajka i pomarańcze. Kiedy Meg znalazła się wreszcie pod swoim starym domem, na Mallett Street ciągle jeszcze panował spokój, jeśli nie liczyć rżenia koni dochodzącego ze stajni przy pobliskiej karczmie. Ludzie w tej części miasta nie mieli dużo służby. Wszyscy wstawali tu trochę później. Meg weszła na wąską ścieżkę prowadzącą do ogrodu na tyłach jej starego domu.

Jeszcze wczoraj był to jej dom, nie powinna więc czuć się jak przestępca, a jednak dźwięk przekręcanego w zamku klucza wydał jej się głośny jak wystrzał z pistoletu. Rozejrzała się wokół, spodziewając się, że hałas kogoś obudził, ale nie dostrzegła nic niepokojącego. Odetchnąwszy z ulgą, wśliznęła się do zimnego, ciemnego domu. Wydawał się taki opuszczony, taki pusty.

Ogarnęła wzrokiem kuchnię. Obite garnki i wyszczerbione talerze leżały tam, gdzie zawsze. Domyślała się, że na glinianym garnku w szafce znalazłaby jeszcze niedomyte resztki owsianki. Kiedy wyruszali do kościoła, była tak niepewna ich losu, że nie rozdała tych niewielkich zapasów jedzenia, jakie mieli. Gdyby chciała, mogłaby rozpalić ogień i zrobić sobie owsiankę nawet teraz.

Przeszył ją dreszcz. Odsunęła od siebie nieprzyjemne myśli i postanowiła kontynuować swoją misję. Choć nie było takiej potrzeby, nadal na palcach ruszyła do pokoju swoich rodziców. Przyciągnęła krzesełko do łóżka, wspięła się na nie i wyciągnęła rękę, szukając ciężkiej brokatowej sakwy schowanej w baldachimie. Nie mogła jej znaleźć!

Przeklinając półmrok panujący w pokoju, Meg zapadała się w miękki materac, przeszukując łóżko. Kamienia nigdzie nie było!

Gorączkowo macała łoże ze wszystkich stron. Ciągle nic. Rzuciła się na kolana, żeby sprawdzić również baldachim. Jej serce wypełniła panika. Niczego nie znalazła! Jak? Dlaczego? Kto?

Odpowiedź na to ostatnie pytanie nasuwała się sama: sir Artur.

Trzęsąc się z emocji i wysiłku, przysiadła na krawędzi tak dobrze jej znanego łóżka. Rozglądała się po pokoju, jak gdyby miała nadzieję, że sheelagh pojawi się jakimś cudem na podłodze, na stole, przy misce do mycia... Wstała, żeby sprawdzić szuflady i szafę, zajrzała pod łóżko. Wiedziała jednak, że go tam nie było. Skąd sir Artur mógł wiedzieć o istnieniu sheelagh-ma-gigl

Jej matka nigdy by mu o nim nie powiedziała. Nie miała jednak tajemnic przed swoim ukochanym mężem, a sir Walter Gillingham uważał sir Artura Jakesa za swojego przyjaciela... Czy w ciągu kilku długich miesięcy męczącej choroby ojciec wyjawił mu więcej, niż powinien?

Meg oparła się o szafę, starając się odnaleźć w swych podejrzeniach sensowny ślad prawdy.

Co wiedział sir Artur? Najwyraźniej wystarczająco dużo, by uważać figurkę za cenny przedmiot. Na pewno jednak nie miał pojęcia o jej magicznych właściwościach, a jeśli nawet o tym słyszał, to i tak nie dawał temu wiary.

W tej chwili nie miało to znaczenia. Istotna była tylko odpowiedź na pytanie, jak odzyskać sheelagh?

Ciężko jej było opuścić pokój - z jakiegoś powodu miała głupie przeczucie, że kamienny posążek ciągle tu jest.

Uległa pokusie, aby jeszcze raz przeszukać pokój, jakby to, czego szukała, mogło niespodziewanie powrócić na swoje miejsce albo dać się odnaleźć gdzieś w pobliżu.

Oczywiście, tak się nie stało, a czas naglił. Trzeba było wracać.

W tym momencie przypomniało jej się, że zwykle wyczuwała sheelagh, kiedy znajdował się blisko niej. Czuła wtedy coś w rodzaju mrowienia w powietrzu. Nie zdawała sobie z tego sprawy aż do chwili, kiedy wyprowadziła się z domu. Teraz nic takiego nie czuła. Co za ulga. Od początku powinna była się domyślić, że posążka nie ma w sypialni rodziców.

Wyszła z pokoju i przystanęła w korytarzu. Podrapała się w głowę zastanawiając się, czy powinna przeszukać cały dom. Słońce było już jednak wysoko, dom Saxonhursta budził się do życia. Musiała tam wrócić, zanim hrabia wstanie i zechce powiedzieć dzień dobry swojej żonie.

Co będzie z posążkiem? Sir Artur na pewno zabrał go ze sobą, ale ona musiała go odzyskać. Teraz była jednak zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać. Pragnęła jedynie wrócić do domu i położyć się spać.

Jej ciało było obolałe i wyczerpane. Mocno rozczarowana powłóczyła nogami, schodząc po znajomych schodach.

Ledwo powstrzymywała napływające do oczu łzy. Czemu to wszystko musiało się tak komplikować? Czy to kara za to, że uległa pokusie i skorzystała z czarów?

Zapewne tak. To był właśnie ten kolec...

Coś usłyszała.

Zamarła. Ktoś właśnie otworzył drzwi frontowe. Wiedziała, że może to być tylko sir Artur. Przyszło jej do głowy, żeby mu się pokazać i zażądać zwrotu posążka, jednak natychmiast uznała to za głupi pomysł. Bóg jeden wie, jak by zareagował. Mógłby zemścić się na niej, zaciągnąć ją na policję... Musiała się stąd wydostać. Szybko!

Rzuciła się w stronę kuchni, nie zważając na głośny stukot własnych butów. Wybiegła tylnymi drzwiami do ogrodu, a potem na ulicę, cały czas obawiając się, że za chwilę usłyszy za sobą: Stój, złodzieju!

Nikt jej jednak nie gonił, nikt nie krzyczał. Mimo to pędziła co sił w nogach. Skręciła w Graham Street i dopiero tam zwolniła. Na ulicy było już sporo ludzi. Wszyscy zwróciliby uwagę na za szybko przemieszczającą się kobietę. Poza tym nie czuła już paniki. Zastąpiło ją poczucie ogromnego osłabienia. Bała się wręcz, iż zemdleje. Oparła się o ścianę najbliższego budynku, nadal nasłuchując, czy nikt nie podniósł wrzawy. Włamywaczy wiesza no! Wiedziała, że z nią by się tak nie stało, ale i tak najlepiej było oddalić się od tego domu jak najprędzej. Gwałtownie wciągając powietrze i ledwo trzymając nerwy na wodzy, naciągnęła na głowę kaptur i szybkim krokiem ruszyła przed siebie.

Hrabiny by nie powieszono - pocieszała się Meg.

Hrabiny pewnie nawet nie wezwano by do sądu za tak drobne wykroczenie. Tylko że ona wcale nie czuła się hrabiną. Była Meg Gillingham, która jeszcze tak niedawno żyła w skrajnym ubóstwie i unikała sąsiadów, bo miała u nich długi.

Powieszą Meg Gillingham za kradzież.

Przyśpieszyła kroku, chcąc czym prędzej znaleźć się z powrotem w domu lorda Saxonhursta na Marlborough Square, który zdawał się teraz nie domem, ale świątynią. Tam będzie bezpieczna - Saxonhurst nie pozwoli, aby jego żonę posłali do więzienia...

Jęknęła ze strachu. Wyobraziła sobie, jak Saxonhurst musi ją bronić - świeżo poślubioną żonę i przestępczynię -przed władzami. I że przez swoją chorą zachciankę wplącze go w całe to zamieszanie.

Pędząc do domu, z całych sił się modliła, aby Saxonhurst nigdy nie dowiedział się o jej wyprawie. Okazał im tyle dobroci, zasługiwał na porządną żonę, a nie kobietę tak bardzo go niegodną! Do tego bezczelnie go okłamała!

Gdyby miała dokąd pójść, najchętniej w tej chwili skierowałaby swoje kroki gdzie indziej. Nie było to jednak możliwe. Łzy spływały jej po policzkach, gdy chwiejnym, ale nadal szybkim krokiem podążała na Mayfair, do domu na Marlborough Square.

Jak to się stało? Zawsze była uczciwa, mogła bez wstydu wyjść na ulicę. Teraz została włamywaczką, która okłamała swego dobrego męża i zapewne będzie musiała okłamać go jeszcze raz, żeby odzyskać ten cholerny sheelagh. Czy to na pewno sir Artur wszedł do domu? A może ktoś inny? Kto? Niemożliwe, aby sir Artur tak szybko znalazł kolejnego najemcę. Co sobie pomyślał? Przy odrobinie szczęścia stwierdził, że w domu był tylko drobny złodziejaszek, którego spłoszyło jego przyjście. Nawet sobie nie wyobrażał, ze włamywaczem mogła być lady Saxonhurst szukająca w jego domu pogańskiego kamienia życzeń.

Przytłoczona swoimi problemami nawet nie zauważyła, kiedy dotarła na Marlborough Square. Zatrzymała się przerażona. O nie, życie na Mayfair zaczynało się znacznie wcześniej, niż myślała.

Na placu pełno było sprzedawców i służących. Jakiś mężczyzna prowadził przez środek placu dwie dojne krowy. Naprzeciw niego szła kobieta trzymająca na sznurku cztery kozy. Z domów co i rusz wychodziły służące z naczyniami na świeże mleko. Meg zapragnęła nagle napić się takiego mleka.

Inni handlarze przechadzali się z pełnymi towaru koszami. Niektórzy nosili je na plecach. Inni pchali przed sobą niewielkie wózki. W tej zamożnej części miasta, uświadomiła sobie Meg, to góra przychodziła do Mahometa! Meg skierowała się w stronę domu. Miała nadzieję, że dzięki prostemu płaszczowi z kapturem sama wyglądała jak służąca. Skręciła na schody prowadzące do piwnicy, ściskając mocno w dłoni ciężki klucz ze sznurkiem.

Trzeba tylko otworzyć drzwi, a potem wejść po schodach, do swojego pokoju. To wszystko. Już niedaleko... o nie! Wycofała się nagle. Przecież to małe pomieszczenie było jadalnią dla niższej rangą służby. Pięć osób siedziało przy stole, jedząc jajka i kiełbaski.

Głupia, głupia - zgromiła samą siebie, oddalając się szybko. Gdyby się teraz zatrzymała, wyglądałaby podejrzanie. Powinna była przewidzieć, że służba będzie już na nogach. Co ona sobie myślała?

I co, na Boga, miała teraz robić? Tyły domu.

Choć kolana drżały jej ze strachu, zdołała szybko dojść do tylnej uliczki. Niełatwo było zorientować się, która z pokrytych bluszczem furtek prowadziła do lordowskiego ogrodu, ale wybrała tę najbardziej prawdopodobną i nacisnęła klamkę. Całe szczęście, furtka cichutko zaskrzypiała i otworzyła się.

Meg rozejrzała się ostrożnie zza krzaków. Jej wątpliwości, czy była we właściwym ogrodzie, rozwiał kulejący lokaj, którego właśnie dostrzegła wychodzącego z domu. Pewnie szedł do wygódki.

Ogarnęła ją tak wielka ulga, że osunęła się na przewrócony pień brzozy leżący u jej stóp. Teraz musi tylko wśliznąć się do domu niezauważona. Przecież to się na pewno da jakoś zrobić.

Ogród jej męża był większy niż ten na Mallett Street, a także gęściejszy. Choć bezlistne, gęsto rosnące drzewa oraz wiecznie zielone krzewy stanowiły znakomitą kryjówkę, Meg poczekała, aż lokaj - zdaje się Clarence? - dopinając spodnie, dokuśtyka z powrotem do domu, po czym zaczęła skradać się od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, w kierunku tylnych drzwi wejściowych.

Drzwi, przez które właśnie wyszedł jakiś młody chłopak, żeby na zewnątrz opróżnić miskę z wodą.

Meg przykucnęła za ostatnim szerokim pniem. Przestrzeń między jej kryjówką a domem była złowrogo duża, co zmusiło Meg do wypowiedzenia kilku słów, których dama nie powinna w ogóle znać.

O tej porze dnia kuchnia będzie pełna służby. Jakby na potwierdzenie jej obaw, drzwi znów się otworzyły. Młoda służąca przeszła do niewielkiej komórki i po chwili wyszła z niej z jakimś jedzeniem. Pewnie to warzywa.

Meg była tak zmęczona, że najchętniej położyłaby się tutaj, na zimnej ziemi, i zasnęła pod ciepłym płaszczem.

Nieważne, że jej rodzina zauważyłaby jej nieobecność, że zaczęliby jej szukać. Pragnęła jedynie snu.

Było na to jednak za zimno. Zamarzłaby na śmierć. Co by sobie wszyscy pomyśleli, gdyby znaleźli jej zamarznięte ciało w ogrodzie? Pewnie tyle, że bardzo nierozsądnie zrobiła, idąc na spacer w taką pogodę.

To było jakieś rozwiązanie! Nikt poza lordem nie miał prawa jej kontrolować! Jeśli szalona lady Saxonhurst miała ochotę na zimowy spacer w ogrodzie o nienormalnie wczesnej porze, służbie nic to tego!

Meg zebrała w sobie resztki sił, odetchnęła głęboko, wypięła pierś i wyszła ze swojej kryjówki. Udała się wprost do drzwi. Już miała chwytać za klamkę, kiedy otworzyły się same. Przygotowała już w myślach jakąś zdawkową frazę, żeby zbyć nią nadchodzącego służącego, ale okazało się, że stanęła twarzą w twarz z własnym mężem. I jego wyszczerzonym, dziwnym psem.

- Dzień dobry, Minerwo - przywitał się z nią najnormalniej w świecie, chociaż w jego oczach dostrzegła nieme pytanie.

Meg zdawała sobie sprawę z piekących wyrzutami sumienia policzków, postanowiła jednak spróbować zrealizować swój plan. Nadal trzymając drżące ręce w mufce, odrzekła:

- Dzień dobry, Saxonhurst. Nic nie orzeźwia lepiej niż mroźne powietrze, prawda?

Saxonhurst ziewnął i przeciągnął się. Meg uświadomiła sobie właśnie, że miał na sobie tylko ciemne spodnie i białą rozpiętą pod szyją koszulę z rozpiętymi mankietami. Musiało mu być przeraźliwie zimno. Z ust buchała im para, ale najwyraźniej Saxonhurst, niczym młode zdrowe zwierzę, zupełnie nie zwracał uwagi na mróz. Przełknęła ślinę. Jeśli wcześniej myślała, że wie, jak wspaniałe ciało ma jej mąż, myliła się. Dopiero teraz naprawdę mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Widoczny spod rozpiętej koszuli kawałek klatki piersiowej pozwolił jej wyobrazić sobie jego tors, okryty tylko cienką warstwą bawełny. Jego biodra i nogi obleczone w czarny obcisły materiał nie pozostawiały nic dla wyobraźni. Meg mogła nawet dostrzec zarys jego przyrodzenia.

Kiedy znów się przeciągnął, zwróciła uwagę na jego zgrabne ręce. Spod mankietów koszuli widać było silne, muskularne przedramię.

Jego kark. Jego szczęka. Jego zmierzwione, piękne włosy. Jego złote oczy obserwujące ją z ironicznym rozbawieniem. Dostrzegł jej zachłanne spojrzenia, ale Meg nawet wtedy nie mogła się powstrzymać. Czuła się jak pijana, nie panowała nad sobą. To niewiarygodne, ale ten mężczyzna należy do niej. Sądząc po jego minie i tym, jak spokojnie pozwolił jej się oglądać, nie miał nic przeciwko temu. Zarówno dzisiaj, jak i wczoraj, kiedy ofiarował jej swoje ciało. Znów zlustrowała go od stóp do głów w taki sposób, w jaki nie spodziewała się patrzeć nigdy na żadnego mężczyznę... Ale też nigdy nie przypuszczała, że jakikolwiek mężczyzna zechce, żeby ona właśnie tak na niego patrzyła...

Był jej. Był na jej rozkazy.

Och, jakże teraz żałowała kłamstwa o miesiączce!

- Orzeźwia? - zapytał wreszcie Saxonhurst w sposób, który nawet najbardziej niewinnym słowom nadawał pikanterii. - Może i tak. Nieczęsto mam do czynienia z mroźnym porannym powietrzem i wiem o nim tylko tyle, że jest cholernie mroźne. A ty, kochanie, zawsze jesteś tak pełna energii z rana? - rzekł, a potem z figlarnym uśmieszkiem dodał: - Bardzo mi się to podoba.

Meg usłyszała swój głos:

- Sama nie wiem.

Pewnie pomyśli, że jest idiotką, ale naprawdę nie wiedziała. Zdawała sobie sprawę, że w jego pytaniu kryje się aluzja do małżeńskiego łoża, ale odpowiadając, była tak zmęczona, że jej słowa nie miały sensu. Siła, która pozwoliła jej dotrzeć do domu, a potem do drzwi, teraz opuściła ją nagle. Kręciło jej się w głowie, wszystko zdawało się tak dalekie i nierealne.

Nawet on - zbyt piękny, aby być realnym. Zbyt przystojny dla niej, Meg Gillingham - idiotki, kłamczuchy i złodziejki.

- Jestem zdecydowana się poprawić. Nie chciała powiedzieć tego na głos! Próbując więc nadać swej ostatniej wypowiedzi jakiś sens, dodała:

- Poranne spacery, mój panie, wiesz, o co mi chodzi... zamiast leżenia cały dzień w łóżku... Oooch, jak bardzo chciałaby teraz właśnie leżeć w łóżku!

- Godne podziwu. Jeśli masz zamiar chadzać na poranne spacery, w Haverhall będziesz miała po temu doskonałe warunki, nawet zimą. Brak też bardzo lubi przechadzki po tamtych okolicach. Czy chcesz jeszcze trochę poobcować z naturą, czy może jesteś już gotowa wrócić do domu i zjeść śniadanie?

Chciała wrócić. Powrót oznaczał ciepło. I łóżko.

Zrobiła krok do przodu i dopiero teraz zaczęła myśleć o śniadaniu. Czyżby musiała przetrwać cały dzień?! Nie mogła!

Chyba się zachwiała, bo poczuła, iż wspiera się na ramieniu Saxonhursta.

- Źle się czujesz?

Cóż mogła odpowiedzieć? Słabo jej się robiło na myśl o swoim niemoralnym zachowaniu, ale znów musiała skłamać.

- To po prostu te dni w miesiącu... Chyba powinnam położyć się z powrotem do łóżka.

Wziął ją na ręce. Minęli przestraszonych służących i weszli na górę, a potem do jej pokoju. Meg czuła ciepło bijące z jego piersi. Oparła dłoń na jego ramieniu. Ich ciała dzieliła tylko warstwa delikatnego batystu koszuli i rękawiczka. Meg ledwie powstrzymywała łzy rozpaczy i zmęczenia. Kłamstwa nie prowadzą do niczego dobrego. A bardzo, bardzo mocno chciała, aby z tym mężczyzną wszystko ułożyło się jak najlepiej.

Położył ją delikatnie w pościeli, jednocześnie wyplątując ją z płaszcza i zdejmując jej kapelusz. Zamiast przywołać służącą, sam zdjął jej buty i rękawiczki, po czym odgarnął z jej twarzy potargane włosy.

- Czy mam zawołać Susie, żeby pomogła ci się rozebrać? - zapytał.

Wyglądał na bardzo zmartwionego. Nawet pies, który wsparł teraz pysk na kołdrze, też zdawał się o nią martwić.

- Tak, proszę. Przykro mi...

Już nie pierwszy raz jego palec zakrył jej usta.

- To moja wina, że chciałem tak szybko ślubu. A właściwie to wina księżnej. Gdybyśmy mogli postępować zgodnie z tradycją i pozwolili, abyś wybrała datę, moglibyśmy tego uniknąć.

Meg miała wrażenie, że za chwilę u jej boku pojawi się szatan i wtrąci ją do piekła. Saxonhurst pocałował własne palce i przyłożył je delikatnie do ust Meg.

- Nic złego się nie stało, naprawdę. Miałaś rację, kochanie, wczoraj było na to za wcześnie, ale teraz będę mógł zalecać się do ciebie jak należy. Miner-wo, chcę, żebyś była gotowa i chętna, a nie zmęczona i wystraszona.

- Postaram się.

- Mam nadzieję, że nie będzie to dla ciebie zbyt dużym wysiłkiem.

Wstał i pstryknął palcami, dając psu znak do wyjścia, ale zanim opuścili pokój, Brak polizał ją po ręce. Poczuła, że pieką ją oczy. Chciało jej się płakać - z powodu oschłego tonu hrabiego, a także z powodu oznaki sympatii, jaką jeden tchórz okazał innemu. Czuła się tak podle... Gdyby powiedziała, że jej krwawienie miesięczne właśnie się kończy. A właściwie gdyby mu w ogóle nie skłamała! Wszystko na próżno. I tak straciła sheelagh.







Rozdział 9



Kiedy Susie weszła do pokoju, Meg właśnie pociągała nosem. Nie tylko nie odzyskała kamiennego posążka, ale jeszcze nakłamała mężowi i pewnie będzie musiała okłamać go po raz kolejny i kolejny, i kolejny... Do tego nawet Susie, patrząc na nią, marszczyła teraz brwi.

Oczywiście. Osobista służąca wie wszystko, także to, kiedy jej pani ma krwawienie. Susie myśli pewnie, że Meg specjalnie okłamała męża, żeby uciec przed obowiązkiem małżeńskim.

Cóż, w pewnym sensie tak właśnie było. Dlaczego, u diabła, nie przyszło jej do głowy wymigać się migreną? Kiedy Susie pomagała jej wstać z łóżka i się rozebrać, Meg jeszcze bardziej dobitnie odczuła milczącą dezaprobatę służącej.

- Nie mam miesiączki.

- Zauważyłam, panienko. Przepraszam - milady.

Susie już zdjęła jej suknię i teraz rozsznurowywała gorset.

- To pani sprawa, milady.

Jeszcze wczoraj Meg nie uwierzyłaby, że dostanie potępiającą reprymendę od służącej.

- Jestem taka zmęczona - powiedziała tylko. Susie odwróciła ją przodem do siebie. Na jej twarzy wciąż malowało się niezadowolenie.

- Nie wiem, co pani knuje, milady, ale mam nadzieję, że to nic niegodziwego. To pani wychodziła wcześniej przez drzwi do piwnicy, prawda?

Oczywiście, służący się domyślili. Przecież nie od dziś wiadomo, że służba zawsze wszystko wie. Meg skinęła głową.

- Musiałam coś załatwić.

- Czy to miało coś wspólnego z lordem Saxonhurstem, milady? Bo ja się czuję jakby odpowiedzialna. Meg spojrzała na dziewczynę i dostrzegła w jej oczach szczerą troskę.

- Nie, nie! To nie miało z nim nic wspólnego! Naprawdę. Po prostu musiałam załatwić pewną osobistą sprawę. W końcu ślub odbył się tak szybko, że nie zdążyłam zrobić tego wcześniej.

- No dobrze - skinęła głową służąca. Przebrała Meg w koszulę nocą i wyszczotkowała jej włosy. - Ale i tak wszystko się wyda. Przecież naprawdę będzie pani miała niedługo miesiączkę i co wtedy?

Meg była już na granicy snu, ale te słowa natychmiast ją orzeźwiły.

- O nie!

- O tak. - Służąca wprawnym ruchem zaplotła jej warkocz. - Chyba że wcześniej postara się pani o potomka, milady. A moim zdaniem im prędzej to się stanie, tym lepiej. Susie położyła na wpół śpiącą już Meg do łóżka i przykryła ją szczelnie kołdrą, ale jej następne słowa też wcale nie były pocieszające.

- Sax nie przejmuje się zbytnio wieloma sprawami, milady, ale na pewno nie cierpi kłamstwa. Aha, a gdzie klucz? Klucz. Klucz do bram niebios. Klucz do bram piekieł.

Pomimo nadciągającej katastrofy Meg nie mogła odgonić od siebie snu.

- W kieszeni - wymamrotała już z zamkniętymi oczami. - Miałam zamiar go podrzucić z powrotem...

- Ja się tym zajmę. Proszę już spać i dać sobie spokój z głupstwami. Jeśli będzie pani czegoś potrzebowała, ktoś ze służby tu przyjdzie.

Meg ledwo słyszała jej słowa. Właściwie wykonywała już pierwsze polecenie służki. Co do drugiego, wątpiła, aby mogła się do niego zastosować. Musiała przecież odzyskać sheelagh, a nie mogła tego zadania zlecić żadnemu ze służących...

Kiedy pan Chancellor zszedł na śniadanie, zdumiał się, zastawszy Saksa rozpartego na krześle i czytającego „The Times". Knox siedział na oparciu i coś skubał.

- Dzień dobry, kochanie - przywitał się z nim ptak.

- Dzień dobry, Knox.

Brak rozwalił się pod nogami Saksa i łomotał teraz ogonem o podłogę na powitanie. Pies przypominał Owainowi paskudną, wyszczerzoną skórę z niedźwiedzia. Jeśli o niego chodzi, raczej nie byłby w stanie trzymać czegoś takiego w domu. No ale Sax to Sax.

Tylko że Sax nie był przecież rannym ptaszkiem. Owain rzucił okiem na zegar stojący na kominku, żeby się upewnić, czy przypadkiem nie zaspał. Ale nie - nie było jeszcze nawet dziewiątej, a Sax najwyraźniej zdążył już nawet zjeść śniadanie.

- Jak tam noc poślubna? - nie mógł się powstrzymać Owain.

- Fascynująca - odparł Sax i odłożył gazetę.

- Co wiesz o miesiączkujących kobietach?

- Na pewno - zaczął Owain, czerwieniąc się

- wiem na ten temat mniej niż ty.

Zaczął nakładać sobie na talerz wędzonego śledzia, przeklinając w duchu, że zachował się jak cnotliwa ciotka, która natknęła się na spółkujące psy.

- Może wcale nie. W końcu panie, z którymi miałem możliwość zawrzeć bliższą znajomość, unikały mnie w tym czasie jak ognia. Przecież masz siostry?

Owain właśnie zasiadł do stołu. W tej samej chwili do jadalni wszedł energicznie Małpa, niosąc cafć-au-lait, ulubiony napój Owaina.

Sax zwrócił się ze swym pytaniem do służącego i teraz to Małpa wyglądał jak cnotliwa ciotka.

- Jestem przekonany, że gdyby wasza lordowska mość zapytał o to którąś z kobiet, dowiedziałby się więcej. To rzekłszy, służący uniósł dumnie głowę i sztywnym krokiem opuścił pomieszczenie. Sax zachichotał.

- Reakcja mężczyzny na to pytanie jest bardzo ciekawa. Któregoś dnia będę musiał poruszyć tę kwestię na kolacji w klubie!

- Poproszę kawę! - zażądała papuga.

Ptak okazywał Owainowi jakiekolwiek zainteresowanie tylko wtedy, gdy chodziło o kawę z dużą ilością mleka, którą oboje uwielbiali. Odlewając trochę ciepłego płynu do małego naczynka i stawiając je na krześle dla Knoksa, Owain musiał przyznać przed samym sobą, że idiotyczną przyjemność sprawiało mu wygrywanie z Saksem przynajmniej w tej konkurencji. Jest tak samo szalony, jak wszyscy w tym domu.

Podczas gdy ptak chłeptał powoli swoją kawę, Owain wydłubywał ości z ryby.

- Czy dobrze rozumiem, że hrabina jest... yyy... niedysponowana?

- Można tak powiedzieć, leży teraz w łóżku. Ale jest coś jeszcze. Wcześnie rano widziałem, jak czaiła się w ogrodzie, kryjąc się za drzewami.

Na te słowa Owain odczuł niewielkie zadowolenie.

- Jeśli bierzesz narzeczoną nie wiadomo skąd, musisz się spodziewać kilku niespodzianek. Knox podniósł łepek i wypowiedział swoje standardowe ostrzeżenie:

- Żona to kajdany.

Sax podstawił swoją filiżankę Owainowi.

- Nalej mi trochę kawy. Trudno, wypiję już to mleczne świństwo. Owain wykonał prośbę Saksa.

- A co ty robiłeś w ogrodzie tak wcześnie?

- Czy to ważne?

Owain znów zajął się rybą.

- To ty zacząłeś ten temat. Myślałem, że chcesz o tym porozmawiać.

- Niech szlag trafi tę twoją bezczelność - prychnął Saxonhurst bez cienia gniewu w głosie. - Wcale nie byłem w ogrodzie. To znaczy, nie od razu. Obudziłem się wcześnie. To było coś takiego, że nie wiedziałem, czy śnię, czy już nie. Pomyślałem, że może to wszystko tylko mi się przyśniło, więc poszedłem do jej sypialni. Nie było jej tam, ale przynajmniej wiedziałem, że istnieje, bo wokół leżały rozrzucone jej rzeczy. Sax pociągnął łyk kawy i okropnie się skrzywił.

- Mały! - krzyknął w stronę kuchni. - Przestań się już czerwienić i przynieś mi trochę kawy. Tylko niech to będzie coś porządnego!

- Zacząłeś się zastanawiać, gdzie się podziała - Owain zachęcił Saksa do kontynuowania opowieści. Lord Saxonhurst zdecydowanym ruchem odepchnął od siebie filiżankę.

- Nie mieści mi się w głowie, jak możesz pić to paskudztwo.

Knox natychmiast podfrunął do filiżanki i chciał wypić niedokończoną kawę Saksa, ale jego pan zakrył kubek dłonią.

- Nie - powiedział, choć gdy tylko ptak odleciał, Sax przelał trochę kawy do jego naczynka. - Nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale wydało mi się to podejrzane. Chciała ukraść nasze srebro? Wystraszyła się i próbowała uciec? A może lunatykowała? W każdym razie nałożyłem coś na siebie i poszedłem to sprawdzić.

Małpa wrócił z dzbankiem kawy, z którego wydobywała się para. Nalał Saksowi świeżą filiżankę czarnego płynu, posłodził i zamieszał.

- Mały - zaczął Sax.

- Wasza lordowska mość, jeśli chodzi o te drzwi do piwnicy i o klucz, który zniknął, to już wszystko w porządku. Klucz się znalazł, leżał na podłodze. Sznurek się przerwał.

- Ładna historyjka. Lady Saxonhurst była wcześniej w ogrodzie. Wszyscy sterczeliście przy oknach?

- Nic o tym nie wiem, milordzie.

- Wy, służący, wiecie wszystko. - Sax upił łyk. - Wiedzcie zatem także, iż lady Saxonhurst lubi zaczerpnąć trochę świeżego powietrza o poranku. I oczywiście może to robić, kiedy jej się żywnie podoba.

Małpa rozluźnił się najwyraźniej, gdyż pozwolił sobie na puszczenie oczka.

- Jasna sprawa, wasza lordowska mość. Wie pan, że nikt z nas nie puszcza pary z ust poza domem.

- Mam wielką nadzieję, że tak właśnie jest. Lokaj wyszedł, Owain odłożył sztućce. Zaczynał się martwić. Jeśli żona Saksa była chora psychicznie albo coś knuła, czekała ich katastrofa.

- Jak myślisz, co ona, u diabła, tam robiła?

- Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że któregoś dnia mi to wyjaśni.

- Sax, zdajesz sobie sprawę, że jesteś teraz prawnie odpowiedzialny za jej nielegalne czyny, prawda?

- Tylko jeśli istnieją wystarczające powody, by sądzić, że sam je nakazałem lub na nie przyzwoliłem - uśmiechnął się smutno do Owaina. - Dobrze, już dobrze. Wybrałem głupie rozwiązanie i jeszcze mogę tego żałować, ale niestety było to jedyne wyjście, jakie pozostawiła mi ta jędza. Teraz będę musiał stawić czoło sekretom mojej żony.

- Żona to kajdany - Knox znów popisał się swoimi umiejętnościami, a na koniec zapytał z nadzieją: - Kawa?

- Nie, już ci wystarczy.

Wyciągnął rękę w stronę Knoksa. Kiedy papuga na nią wskoczyła, Sax zaczął delikatnie głaskać jej pierś.

- Mój opierzony przyjacielu, nie wydaje ci się, że koń czasem lubi, kiedy się na nim jeździ? - zapytał Sax, a potem uśmiechnął się szeroko do Owaina: - Uważam, że małżeństwo jest fascynujące!

Meg obudziły promienie słoneczne przedostające się do pokoju przez zaciągnięte zasłony. Zegary wybiły pierwszą trzydzieści. Spała pewnie jakieś pięć godzin, nic więc dziwnego, że nadal czuła się fatalnie. Główną przyczyną jej złego samopoczucia było jednak wrażenie, iż jej życie jest jedną wielką katastrofą.

Straciła sheelagh, straciła nad nim kontrolę. Znajdował się teraz prawdopodobnie w rękach sir Artura, a Meg musiała go odzyskać. Była jego opiekunką, miała za zadanie nie tylko go pilnować, ale i chronić świat przed jego mocą. Na dodatek okłamała własnego męża, który przyłapał ją w ogrodzie. Jaka była naiwna! Kiedy ją zobaczył, wcale się nie zdziwił, pewnie obserwował ją wcześniej z okna.

Wygrzebała się z łóżka i podeszła do okna, żeby spojrzeć na pusty i zaszroniony ogród. Saxonhurst musi mieć podobny widok ze swojej sypialni, w końcu ich apartamenty dzielą tylko dwie komnaty. Wprawdzie ten iglasty krzak zasłaniał widok na tylną uliczkę, ale Saxonhurst bez problemów mógł zobaczyć, jak chowała się za pniami innych drzew. Musiała wyglądać na wariatkę albo na kogoś z bardzo nieczystym sumieniem. A przecież mogła od początku udawać, że spaceruje sobie, jakby nigdy nic! Nie zna się na niecnych postępkach. Co z kluczem? Czy Saxonhurst dowiedział się o jego zniknięciu? Czy Susie udało się go podłożyć na miejsce?

Na dodatek sama skomplikowała swoją sytuację, mówiąc mu o miesiączce. Teraz, myśląc klarownie, zastanawiała się, czy Saxonhurst domyślił się jej kłamstw... Może zrzucił je na karb nerwów? Mogłaby wyznać mu prawdę, przynajmniej jeśli chodzi o miesiączkowanie. Na pewno by jej wybaczył. Perspektywa przyznania się do kłamstwa nie napawała jej entuzjazmem. A właściwie to do dwóch kłamstw! Przecież rano powtórzyła tę samą nieprawdę! Schowała twarz w dłoniach. Czas przyznać, że Susie ma rację - jedynym sposobem, aby ukryć kłamstwo raz na zawsze, jest zajście w ciążę. Dzięki temu w ogóle przestałaby mieć krwawienia. Myśl o poczęciu i jego konsekwencjach nie wydała jej się nieprzyjemna - nie miała jednak pojęcia, ile w jej przypadku trwałby cały proces zajścia w ciążę. Jeśli ten pomysł nie wypali, Saxonhurst pozna prawdę.

Ona, podobnie jak on, nienawidziła kłamstwa. Tu się ze sobą zgadzali.

Boże jedyny, może powinna trzymać go na dystans miesiącami, w nadziei, że straci rachubę czasu? Roześmiała się na tę myśl. Sądząc po jego dotychczasowym zachowaniu - zresztą, po jej własnym też - trzymanie lorda Saxonhursta na dystans wydawało się równie niemożliwe, co trzymanie Jeremy'ego z dala od książek!

Najlepiej chyba po prostu zebrać się na odwagę 1 wyznać wszystko mężowi.

Na moment zrobiło jej się lepiej, jakby zrzuciła z siebie wielki ciężar, zaraz jednak znów poczuła brzemię na swoich barkach. Nawet mówiąc prawdę, musiałaby znów skłamać, bo przecież miała zamiar wyznać mu, że jej kłamstwa wynikały z dziewczęcej nieśmiałości.

Nie mogła powiedzieć o magicznej figurce, a tak bardzo by chciała! Spróbowała wyobrazić sobie, jak mówi mu prawdę.

Wasza lordowska mość, w moim posiadaniu znajduje się magiczny posążek.

Oczami wyobraźni widziała niedowierzanie w jego oczach. Zresztą, jak by mu to udowodniła, skoro nie miała już sheelaghl Nawet gdyby wciąż znajdował się w jej posiadaniu, za nic w świecie nie chciałaby go ponownie użyć. Może ci się wydawać, mój panie, że ożeniłeś się ze mną przez swoją babkę, ale naprawdę uwikłałam cię w to małżeństwo za pomocą czarów. Potrząsnęła przecząco głową; to się nie uda. Z drugiej strony, gdyby jej jednak uwierzył, mogłoby to mieć potworne skutki. Saxonhurst nienawidził swojej babki za to, że próbowała nim rządzić. Ostrzegał wczoraj Meg, żeby nigdy nie próbowała go zmieniać czy kontrolować. Jak zatem by zareagował, gdyby mu powiedziała, że był kukiełką spełniającą jej wolę dzięki czarom?

Nie ma więc wyjścia - będzie musiała odzyskać sheelagh, nie wzbudzając podejrzeń męża. Głowa ją bolała. Oparła się czołem o chłodną szybę okna i zaczęła się zastanawiać, czym sobie zasłużyła na takie męczarnie. Nagle rozległo się pukanie do drzwi. Obróciła się gwałtownie, jakby spodziewała się ujrzeć w nich własne wyrzuty sumienia pokazujące na nią oskarżycielsko palcem.

- Proszę.

To tylko Susie, za którą weszła zaniepokojona Laura.

- Bardziej pani żwawa, milady? - zapytała służka. - Życzy sobie pani wziąć kąpiel? A może przyniosę tu na górę jedzenie? Albo karafkę brandy?

Pomimo pozornej wesołości ostatnim pytaniem Susie dała do zrozumienia, że wciąż nie jest jej pewna.

- Wezmę kąpiel, dziękuję - odparła Meg słabym głosem.

Podobał jej się pomysł gorącej kąpieli w środku dnia. Oto przywileje, jakimi cieszą się wyższe sfery. Przywileje, na które ona sama zupełnie nie zasługiwała...

Susie uwijała się w łazience, podczas gdy Laura przycupnęła na krawędzi łóżka i zapytała siostrę:

- Dobrze się czujesz? - a po chwili, czerwieniąc się ze wstydu, dodała: - Czy było aż tak strasznie? Meg niemal jęknęła. Jakie to wszystko pogmatwane!

- Dobrze się czuję - odrzekła, próbując wyglądać na zadowoloną. - Jestem po prostu bardzo zmęczona.

- To pewnie normalne - zauważyła Laura i, zanim Meg mogła cokolwiek dodać, powiedziała: - Lord Saxonhurst wstał bardzo wcześnie. Nie byliśmy pewni, co ze śniadaniem, więc ubraliśmy się i zeszliśmy na dół, a on już był w jadalni razem z panem Chancellorem. I z ptakiem, który powiedział do mnie „Dalia"!

Meg roześmiała się i opowiedziała Laurze co nieco o papudze, świadoma pytania, które niebezpośrednio zadała jej siostra. Pytania o to, czemu mąż był rano pełen energii, a żona nie miała na nic siły. Nie wiedząc, co odpowiedzieć, Meg postanowiła je zignorować.

- Mam nadzieję, że się porządnie najadłaś.

- O tak.

Laura pochyliła głowę, a potem uniosła wzrok i spojrzała na Meg. Wyglądała młodziutko i niewinnie.

- Słyszałam...

Meg dostrzegała wyraźnie, że siostrę coś gryzie. Usiadła więc obok niej i zapytała:

- Co takiego?

- Kiedy szliśmy na śniadanie, słyszałam, jak hrabia mówił, że głupio postąpił, żeniąc się z tobą i że tego żałuje. I jeszcze, że musi poznać twoje sekrety. Meg, o co mu chodziło?

Choć Meg poczuła się jak uderzona obuchem, udało jej się roześmiać i odpowiedzieć:

- Och, jestem pewna, że tak sobie po prostu gadał. W końcu w oczach ludzi nasz ślub na pewno był głupotą. Myślę, że żałuje pośpiechu, z jakim go wzięliśmy.

- A te sekrety?

- Kiedy dwoje ludzi zupełnie się nie zna, to normalne, ze po jakimś czasie zaczynają się coraz więcej o sobie dowiadywać.

- Ja chyba jednak wolałabym poznać się z kimś przed ślubem...

Meg zgodziła się z nią w myślach, ale jednocześnie stwierdziła, że nie żałuje swojego małżeństwa z lordem Saxonhurst. Gdyby tylko umiała sprawić, by było to dobre małżeństwo...

Susie wróciła do sypialni i oznajmiła, że kąpiel jest gotowa. Meg chętnie uciekła od dalszych pytań siostry i jej zatroskanej twarzyczki.

Kiedy tylko zanurzyła się w ciepłą, delikatnie pachnącą wodę, poczuła w oczach piekące łzy. Oczywiście, że go rozczarowała, że nabierał wobec niej podejrzeń i był pełen żalu. Najpierw odesłała go ze swojej sypialni w noc poślubną, a potem włóczyła się po ogrodzie o podejrzanie wczesnej porze. Co podejrzewał? Bała się myśleć.

Wmasowując w ciało delikatną piankę, zastanawiała się, czy lord w ogóle zechce po tym wszystkim skonsumować ich małżeństwo. Na jego miejscu sama by się poważnie nad tym zastanowiła. Niemal się rozpłakała na myśl, że jej związek mógłby się skończyć. Przecież książę regent rozstał się z przyrzeczoną mu żoną kilka dni po tym, jak się poznali i pobrali. Takie rzeczy się zdarzały.

Susie przyniosła jej trochę chleba, mięsa oraz owoców i postawiła je na stoliku przy wannie, a potem dolała gorącej wody do kąpieli.

Meg uśmiechnęła się. Dogadzano jej.

- Czuję się rozpuszczona jak barbarzyńska księżniczka! Służąca napięła mięśnie.

- Ja tam nic nie wiem o takich rzeczach, milady! Meg powstrzymała się, ale bardzo chciało jej się śmiać. Jakież to rzeczy zawstydzają ludzi!

Odkładała moment wyjścia z wanny w nieskończoność, ale trzeba było w końcu stawić czoło światu. A konkretnie -stawić czoło swemu niezwykłemu i coś podejrzewającemu mężowi.

- Czy lord Saxonhurst jest na dole? - zapytała sprzątającą Susie.

- Tak, milady, ale ma gości.

- Gości? - Czyżby już zdążył posłać po swoich prawników, żeby pomogli mu naprawić straszny błąd, jakim było pochopne małżeństwo?

- Starzy znajomi. Jeśli pani chce, ktoś może zanieść mu liścik.

Meg potrząsnęła głową, czując się jak ktoś Uratowany właśnie przed szubienicą. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby wysłać posłańca z pytaniem, czy wolno jej dołączyć do męża.

- Zaraz sama tam przyjdę. Sprawdzę tylko, jak się mają dzieci.

Pośpieszyła do pokoju rodzeństwa, wiedząc, że tak naprawdę ucieka od tego, z czym i tak będzie się musiała zmierzyć. Bliźniaki rozwiązywały zadania arytmetyczne pod okiem Laury, ale kiedy Meg weszła do pokoju, cała trójka wstała.

- Wreszcie! - krzyknęła Rachel. - Ta kąpiel trwała całą wieczność. Richard chciał wyjaśnić, czemu tak bardzo nie mogli się jej doczekać.

- Kuzyn Sax - mamy tak na niego mówić - obiecał, że jak będziesz gotowa, pojedziemy obejrzeć Londyn. Mieliśmy już lekcje cały ranek!

- Całe życie mieszkacie w Londynie - zauważyła Meg.

- Ale to nie chodzi o taki Londyn - tłumaczył Richard. - Chodzi o mennicę, Twierdzę Tower, a może nawet Bedlam. Meg patrzyła z niedowierzaniem: szpital psychiatryczny?

- Saxonhurst obiecał wam coś takiego? Richard się zaczerwienił.

- No nie, ale...

- Wybij to sobie z głowy! To nie jest dobry pomysł. Skoro lord czeka na nas, powinniśmy jak najszybciej zejść na dół. A gdzie Jeremy?

- Oczywiście u doktora Pierce'a - odpowiedziała Laura.

No tak. Meg wolałaby, żeby był tu teraz z nimi. Schodząc na dół, Meg ze wstydem zauważyła, że po raz kolejny zachowuje się jak tchórz. Specjalnie szła z rodzeństwem. Znała swego męża już wystarczająco dobrze i wiedziała, że Saxonhurst nie będzie zadawał niewygodnych pytań przy dzieciach.

Zupełnie zapomniała o gościach - kiedy weszli do salonu, siedział w towarzystwie dwóch mężczyzn i serdecznie się z czegoś śmiali. Jej poczucie winy i skrępowanie natychmiast kazały jej myśleć, że śmiali się z niej. A właściwie z ich niepoważnego małżeństwa. Głośne „Ewa! Dalia!" Knoksa zabrzmiało jak oskarżenie wobec niej. Stanęła w progu i już chciała się wycofać, gdy wtem Saxonhurst podszedł do niej ze szczerym uśmiechem na ustach i, nie zważając na papugę, która obróciła się teraz do nich tyłem, powiedział:

- Minerwo, poznaj moich kolegów.

Podeszła do nich i została przedstawiona wicehrabiemu Ivertonowi oraz lordowi Christianowi Vale'owi. Obaj byli wysokimi, dobrze zbudowanym mężczyznami w wieku Saxonhursta, jeden był brunetem, a drugi szatynem. Obaj zachowywali się bardzo uprzejmie. Skłonili się nisko, pogratulowali jej i złożyli życzenia z okazji ślubu. Uwadze Meg nie umknęły jednak ich zaskoczone i zaintrygowane miny. Pewnie teraz będzie się musiała przyzwyczaić do zaciekawionych spojrzeń ludzi zastanawiających się, jakim cudem lord Saxonhurst ożenił się z taką zaniedbaną krową...

- A to moja nowa rodzina - Sax przedstawiał rodzeństwo Meg jako swoje z taką łatwością, że serce jej stopniało.

On był doskonały, podczas gdy ona była kłam-czuchą i przebiegłą jędzą.

Cieszyło ją, że bliźniaki nie zapominały o dobrych manierach, chociaż na pewno umierały z niecierpliwości, chcąc wypytać Saxonhursta o papugę i obiecaną wycieczkę po Londynie. Saxonhurst wyprzedził jednak ich pytania - puścił do nich oczko i zwrócił się do swoich przyjaciół ze słowami:

- Panowie, muszę was wyrzucić. Czas spełnić złożone wcześniej obietnice.

Kiedy goście, nadal tak samo uprzejmi, wyszli, lord Saxonhurst, wciąż z niegrzecznym ptakiem na przedramieniu, zwrócił się do bliźniaków:

- Moi drodzy, prawda jest taka, że zmarnowaliśmy już najlepszą część dnia, bo wasza siostra tak długo spała. Niedługo zacznie się ściemniać, dlatego lepiej odłożyć naszą wycieczkę na jutro. Tylko proszę mi nie marudzić z tego powodu!

- My nigdy nie marudzimy, proszę pana! - odpowiedział urażony Richard.

- Bardzo mi miło to słyszeć - stwierdził Saxonhurst i pogłaskał papugę, która wreszcie odwróciła się przodem do zgromadzonych. - Obiecuję, że jutro już na pewno zrobimy wypad na miasto, nawet jeśli mielibyśmy wyciągać waszą siostrę z łóżka za włosy.

Bliźniaki zachichotały.

- Proszę pana, ona i tak zawsze wstaje pierwsza.

- Doprawdy? - Sax rzucił żonie krótkie, rozbawione spojrzenie. - Może w takim razie pokażę wam resztę domu, zanim zapadnie zmrok?

Lord Saxonhurst oprowadzał wycieczkę jak dobrze poinformowany, aczkolwiek dość dziwaczny przewodnik. W zwiedzaniu towarzyszyły im rozglądający się niepewnie pies oraz papuga schowana do kieszeni żakietu, pewnie po to, żeby nie było jej zimno.

Meg zachwycała się pięknymi przedmiotami, które dla jej męża były jedynie meblami. Patrzyła z podziwem na stoły inkrustowane szlifowanymi kamieniami podobnymi do klejnotów oraz na lakierowane serwantki intarsjowane orientalnym drewnem i kością słoniową. Zastawę stołową stanowiły przedmioty ze srebra i złota. Wysoko pod sufitem wisiały żyrandole z setkami kryształów o skomplikowanych kształtach.

Wszystko było takie piękne i takie inne niż w jej dotychczasowym życiu. Brak okazał się dla Meg pocieszeniem. Ktoś, kto tak bardzo kocha takiego paskudnego psa, na pewno będzie w stanie tolerować Meg Gillingham, która przynajmniej nie wyglądała tak, jakby cały czas warczała.

- Domyślam się - odezwała się do męża - że odziedziczyłeś wszystkie te przedmioty?

- Tak, większość z nich dostałem w spadku. Zatrzymali się na chwilę, aby zostawić Knoksa w jednym z ciepłych pokojów Saksa, po czym zeszli na dół.

- Kolekcja obrazów nie była zbyt bogata, więc sam dokupiłem wiele z nich. To samo tyczy się niektórych innych przedmiotów, które uznałem za interesujące.

Kiedy weszli do wypełnionej książkami biblioteki, Saxonhurst spojrzał na Meg przepraszająco.

- Chyba od razu powinienem pokazać to pomieszczenie Jeremy'emu. Jeśli będziesz z nim rozmawiać przede mną, powiedz mu, proszę, że biblioteka jest do jego dyspozycji.

- To bardzo miłe z twojej strony - podziękowała Meg. Jakby to był największy z ich problemów! Sax wzruszył ramionami.

- Niegodziwością byłoby odmówić takiemu inteligentnemu młodzieńcowi dostępu do książek, z których większości nikt nawet nie otwierał.

Rozpierzchli się po komnacie, każdy z zainteresowaniem sprawdzał tytuły na grzbietach woluminów wypełniających oszklone półki albo podziwiał elegancko zdobione meble. Meg jednym okiem pilnowała bliźniaków, a drugim przyglądała się obrazom rozwieszonym tam, gdzie tylko znalazło się na nie miejsce. Nie musiała znać się za bardzo na sztuce, żeby stwierdzić, iż wszystkie znajdujące się tu płótna zostały namalowane przez mistrzów i były przygnębiająco doskonałe. Które z nich wybrał sam Sax?

- Proszę pana? - rozległ się nagle głos Rachel. - Dlaczego ta pani ma twarz ptaka?

Meg odwróciła się i spojrzała na bliźniaki, najwyraźniej zafascynowane jednym z obrazów. Kiedy przyjrzała się obrazowi z bliska, przekonała się, że namalowana na nim wystrojona dama rzeczywiście ma twarz drapieżnego ptaka. Niedaleko wisiało inne płótno przedstawiające mężczyznę z twarzą złożoną z owoców.

- Bo to alegoria? - zasugerował lord, również podchodząc do obrazu. - Nie mam pojęcia, ale ten obraz mnie intryguje. Namalował go Fuseli, może poznacie go któregoś dnia. W rzeczywistości to całkiem normalny człowiek. A przynajmniej nie mniej niż my wszyscy.

Cóż, pomyślała Meg, przyglądając się uważnie niepokojącym obrazom. Nie powinna się bać. Wiedziała przecież, że lord Saxonhurst jest ekscentrykiem. Przypomniała sobie proste pejzaże i martwe natury wiszące w jej komnatach. Nie pasowałyby do tego pomieszczenia. Tu z pewnością uznano by je za nudne. Lubiła zwłaszcza płótno holenderskiego malarza. Wydało się jej zaczarowanym oknem do innego świata. Bardzo jej się podobało, chociaż lord Saxonhurst najwyraźniej preferował obrazy, na których ludzie mieli dziwne rzeczy zamiast twarzy.

Odsunęła od siebie to zmartwienie. Spodziewała się zemsty sheelagh, lecz jak do tej pory cena nie sprawiała wrażenia zbyt wysokiej. Zachowanie męża było całkiem znośne. Od czasu do czasu bywał nieokrzesany, to prawda, ale nie przerażający. Nieistotne, co sprowokowało go do wybuchu w rozmowie z babką - ważne, że na co dzień zachowywał się zupełnie inaczej.

Kiedy już skończyli podziwiać pokoje, Saxonhurst zaproponował, by spędzili spokojny wieczór w domu. Po obiedzie zapytał Gillinghamów, jak zwykli spędzać zimowe wieczory.

Z radosnymi okrzykami na ustach bliźniaki zaczęły demonstrować mu grę w lisa i kury.

- Pamiętam, jak sam w to grałem - westchnął Sax i rzeczywiście - musiał kiedyś często wygrywać w tę grę, chociaż teraz co jakiś czas trzeba mu było przypominać zasady. Meg miała wrażenie, że chyba zapomina je celowo... Grę komplikowała obecność papugi, która chciała bawić się ich zabawkami tak samo jak oni.

Saxonhurst nie przesadzał, kiedy mówił, jak wiele czasu spędza z tym ptakiem. Meg widziała, że naprawdę się lubią. Papugi pewnie bardzo przywiązują się do ludzi, a to pociągało za sobą odpowiedzialność za żywe stworzenie. Meg cieszyła się, widząc, iż jej mąż czuje się odpowiedzialny za Knoksa. Zrobiło jej się miło, gdy zobaczyła, że ptak próbuje nawiązać nić przyjaźni z Jeremym i Richardem, przynosząc im w prezencie listki wydłubane z ostrokrzewu stojącego na gzymsie kominka. Po jakimś czasie kominek został zupełnie ogołocony z liści, które leżały teraz wokół obydwu chłopców. Wszyscy śmiali się z błazeństw papugi.

Meg cieszyła się chwilą. Rodzinę ogarnął radosny nastrój i nawet jeśli jej życie nie było łatwe, powinna doceniać takie momenty, a także mężczyznę, który wniósł tę radość w ich życie. Była jednak bardzo zmęczona. Gdyby mogła, pewnie zasnęłaby na stojąco. Sax chyba to zauważył, bo polecił, aby podano kolację, i wysłał wszystkich do łóżek. Meg zastanawiała się, czy dziś w nocy też będzie próbował ją uwieść. Wzdrygnęła się ze zmęczenia na samą myśl o tym, ale Saxonhurst odprowadził ją tylko do jej komnaty, a potem pocałował w policzek i poszedł do siebie. Tym razem Meg poddała się z zadowoleniem rękom Susie. Niczego nie pragnęła bardziej, jak mocnego, krzepkiego snu. Zycie postawiło przed nią wiele problemów, ale też dało jej wiele błogosławieństw, a jednym z nich był nieprzewidywalny, wytworny i urzekający mąż.





























Rozdział 10



Następnego dnia po śniadaniu Saxonhurst zebrał wszystkich w holu i rozkazał służącemu zaprząc konie. Postanowił, że mogą pojechać na obiecaną wycieczkę po Londynie jedną karetą.

- Na zewnątrz jest bardzo zimno, trzeba wziąć ciepłe płaszcze, czapki, rękawiczki i szale. Kiedy bliźniaki i pilnująca ich Laura poszli po swoje ciepłe ubrania, zwrócił się do Meg:

- Jak wiesz, twój brat udał się znów do swego nauczyciela. Próbowałem namówić go na nieco rozrywki, ale nie dał się przekonać. Jest bardzo pilnym uczniem, prawda?

- Obawiam się, że tak.

- To żaden powód do wstydu. Myślę, że światu potrzeba trochę ludzi, którzy uważają tłumaczenie Horacego za sprawę najwyższej wagi.

Byli sami i Meg dostrzegła w jego oku jakiś błysk. Czuła się wypoczęta i gotowa do walki, ale postanowiła się wycofać.

- Pójdę po pelerynę.

- Nie musisz. - Saxonhurst pociągnął za sznurek i natychmiast zjawił się lokaj. Kuśtykając.

- Wasza lordowska mość?

- Lady Saxonhurst wybiera się na przejażdżkę.

- Tak jest, wasza lordowska mość.

- Sama mogę przynieść sobie moje rzeczy.

- Nie bądź bez serca. Oni potrzebują pracy.

- Ale ten człowiek nie powinien chodzić po schodach.

- Clarence? Jak ma pracować, nie chodząc po schodach? Z pewnością nie chciałby być bezrobotnym inwalidą uzależnionym od państwowej zapomogi.

Meg przyznała mu w myślach rację.

- Zresztą noga wcale go tak bardzo nie boli. Po prostu chodzi trochę niezdarnie. A więc - dodał - jak się dziś czujesz? Jej zmyślone krwawienie miesięczne! Czuła, jak wyrzuty sumienia zalewają jej twarz purpurą.

- Bardzo dobrze, dziękuję.

- Nie będzie dla ciebie niedogodnością przejażdżka po mieście? Zadawał pytania w tak delikatny sposób!

- Ależ nie.

- To dobrze. Mam nadzieję, że wkrótce będziesz się również czuła na tyle dobrze, żeby udać się do krawcowej na przymiarki. Musisz wybrać sobie coś do ubrania. Im prędzej, tym lepiej.

Wstydził się jej wyglądu. Przecież to oczywiste.

- Nie będę się sprzeciwiać, wasza lordowska mość. Saxonhurst.

- Sax - poprawił.

- Jeszcze nie.

- I bardzo dobrze, nie lubię ślepego posłuszeństwa. Poślij mnie do diabła, jeśli tylko zechcesz.

Jeśli Meg usłyszała jeszcze słowa „bez uciekania się do nieprawdziwych wymówek", na pewno przemawiało do niej sumienie.

Spodziewała się pytań o klucz albo o to, co tak naprawdę robiła w ogrodzie wczoraj rano, ale on mówił jedynie o pogodzie albo o tym, że dziś w gazetach opisywano misję dyplomatyczną do Rosji. Zaproponował, aby zaprenumerowała sobie swój ulubiony biuletyn, a także jakieś czasopisma dla pań, na przykład „La Belle Assemblee" czy żurnal Ackemanna.

Instynktownie Meg chciała zaprotestować, ale się powstrzymała. Przecież te magazyny to nie czysta rozpusta - skoro chciała odpowiednio prezentować się jako hrabina, musiała korzystać z porad dotyczących mody. Poza tym Laura bardzo się ucieszy.

Jej rodzeństwo zeszło wreszcie na dół. Na widok ich rozradowanych twarzyczek wyrażających gotowość na każdą przygodę, Meg zalała fala szczęścia. Tyle radości naraz przyprawiało ją niemal o zawrót głowy. A sprawcą tego wszystkiego był Saxonhurst. Widząc, jak Laura rumieni się niewinnie w odpowiedzi na jakiś mały komplement swojego szwagra, Meg z całego serca podziękowała w duchu nie tylko świętokradczemu posążkowi, ale także samemu hrabiemu i Bogu.

Bez względu na to, ile będzie ją to kosztowało, zostanie dobrą żoną lorda Saxonhurst i uczyni go szczęśliwym. W każdy możliwy sposób.

Pojechali najpierw do Twierdzy Tower, gdzie pan Chancellor umówił ich na prywatne oprowadzanie przez strażnika. Mężczyzna znał mnóstwo krwawych historii, w sam raz dla dziesięciolatków. Meg z zaciekawieniem przysłuchiwała się opowieściom na temat tego miejsca, ale jednocześnie było jej smutno, że rozegrało się tu tak wiele ludzkich tragedii. Cierpiący więźniowie wydrapywali wiadomości w szkle i kamieniu, niektórym z nich później ścięto głowy... Wysoka pozycja społeczna gwarantowała im prywatność, chroniła przed oczami ryczącego tłumu, ale Meg nie wydawało się, żeby było to dla nich dużym pocieszeniem. Przełknęła ślinę, przypomniawszy sobie, jak blisko sama była szubienicy... Jak bardzo będzie musiała jeszcze ryzykować, żeby odzyskać sheelaghl I w ogóle - jak ma to zrobić?

Kiedy skończyli zwiedzanie, pod bramę zajechała kareta i zawiozła ich do herbaciarni, aby zregenerowali siły. Meg była zafascynowana idealną obsługą, jaką w każdym miejscu otrzymywał lord Saxonhurst. Nie musiał nawet otwierać ust - służba zdawała się spełniać jego prośby, zanim w ogóle zdążył je wypowiedzieć. Kiedy wszyscy najedli się i napili do syta, Sax stwierdził, że zrobiło się zbyt późno na kolejną większą wyprawę. Zaproponował jednak, żeby bliźniaki wróciły do domu piechotą z Małpą, który do tej pory zajmował miejsce z tyłu, na zewnątrz karety. Hrabia zapewnił też dzieci, że po drodze sługa pokaże im jeszcze kilka ciekawych miejsc Potem zaś zwrócił się do Meg i Laury:

- Drogie damy, co powiecie na to, abyśmy wydali trochę pieniędzy?

Meg próbowała wybić mu z głowy ten pomysł nawet wtedy, gdy wchodzili już do jednego z najmodniejszych salonów krawieckich w Londynie. Kiedy jednak zobaczyła suknie na wystawie, zapomniała o zdrowym rozsądku. Nigdy nie marzyła o pięknych strojach, ponieważ nie należała do osób, które marzą o czymś, czego nie mogą mieć. Skoro jednak jej mąż upierał się, aby jako hrabina ubierała się w takie bajeczne stroje, jakże mogła mu się sprzeciwiać?

Meg pozwoliła, aby Saxonhurst i madame d'Estendlle bawili się nią jak lalką, wybierając wzory sukien i drapując wokół jej talii najróżniejsze materiały. Były tak piękne, że chciało jej się płakać na myśl o ich pocięciu. Choć w tym przybytku mody zamówiła przynajmniej dwanaście różnych strojów, nie miała pojęcia, jakie one będą. Również Laura była oszołomiona i zachwycona perspektywą otrzymania nowych pięknych sukien na uroczyste okazje, co trochę zmartwiło Meg. Widząc wyraz twarzy żony, hrabia powiedział:

- Suknie będą tak obyczajne, jak uznasz za stosowne. Laura jest już na tyle duża, że może z nami chodzić do teatru, a kiedy będziemy na wsi, może wziąć udział w jakimś przyjęciu.

- Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem dziewczyna.

- Naprawdę - potwierdził jej szwagier.

Jego dźwięczny, pobłażliwy śmiech wzbudził w Meg jeszcze większe pragnienie bycia godną tego człowieka.

- A teraz - rzekł lord Saxonhurst i wziął każdą z nich pod rękę - nasz powóz pojedzie wolno za nami, a my tymczasem odwiedzimy miejsce, które, jestem głęboko przekonany, szalenie wam się spodoba. Sklep pani Sneyd.

- O proszę. A co to właściwie za sklep? - zapytała Meg.

- Pasmanteria. Ale to taka pasmanteria, moje drogie panie, w jakiej jeszcze nie miałyście przyjemności być. Oczywiście, nie mylił się. W tym ogromnym sklepie można było znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie. Meg czuła się naprawdę rozpieszczona i oszołomiona niewiarygodnym wyborem pończoch, rękawiczek, koronek, wstążek, frędzli, bielizny, wyrobów z jedwabiu, koszul nocnych i podomek, a nawet niedrogiej biżuterii. Ponownie Saxonhurst wziął sprawy w swoje ręce. Wydawało jej się, że nie wystarczy jej szuflad, aby pomieścić wszystkie koszulki i pończochy, jakie jej kupił. Wszystko najlepszej jakości.

- Wasza lordowska mość - próbowała zaprotestować, gdy chwycił parę jedwabnych pończoch tak swobodnie, jakby zbierał jagody. - Będę potrzebowała także zwykłych wełnianych rajstop!

- Och, oczywiście, ale ja te biorę dla siebie! Laura spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Nosi pan jedwabne pończochy? Jego usta drgnęły niezauważalnie.

- Tylko do dworskich strojów. Ale takich, na przykład, nie noszę w ogóle. - Wziął do ręki parę cielistych pończoch z motylkami i puścił oko do Meg, wywołując pąs na jej twarzy. W takich pończochach jej nogi wyglądałyby jak nagie! Nagie nogi z motylkami!

Meg z nieukrywaną radością stwierdziła, że Saxonhurst nie brzydzi się nią, że wciąż go pociąga. Jego ekstrawagancja pomogła jej się rozluźnić i powybierać coś dla siebie. A raczej, w większości przypadków, dla swojego rodzeństwa. Wielką radość sprawiło jej kupowanie dla nich nowej bielizny, pończoch, piżam...

Kiedy zachwyceni pracownicy sklepu pani Sneyd biegali w tę i z powrotem do karety, ładując do niej torby wypełnione ich zakupami, Saxonhurst westchnął z satysfakcją człowieka, który dobrze wywiązał się z powierzonego mu zadania.

- Myślę, że szewc przyjdzie do nas do domu. A teraz chciałbym was jeszcze zabrać do pewnego sklepu z kapeluszami.

Szli powoli zatłoczoną ulicą.

- Ma pan siostry, wasza lordowska mość? - zapytała Laura.

- Tylko dwie nowe. Dlaczego?

- Tyle pan wie o ubraniach dla kobiet.

Meg przygryzła wargi. Laura najwyraźniej speszyła hrabiego tym stwierdzeniem.

- Mam wiele bliskich przyjaciółek, które często pytają mnie o radę w sprawach stroju.

- O! - zdziwiła się Laura. - Jakie to dziwne...

Meg i Saxonhurst spojrzeli po sobie, ledwo powstrzymując się od śmiechu. Meg się zaczerwieniła, ale był to przyjemny rumieniec. Lubiła swojego męża i miała nadzieję, że może on też ją lubi.

Nie była zaskoczona ani zszokowana tym wyznaniem Saxonhursta. Hrabia miał rację - ona sama nie była taka znów całkowicie niewinna. To pewnie wina tych wszystkich książek, których się naczytała, no i wrodzonej ciekawości. Jemu jednakże zdawało się to nie przeszkadzać, i chwała Bogu.

Jak na ironię, chwilę później spotkali jedną z jego przyjaciółek. Modnie ubrana dama szła pod rękę z dziarskim mężczyzną w czerwonym płaszczu wojskowym. Na widok jej grubych złotych loków wypływających spod wymyślnego wysokiego kapelusza oraz zarumienionych policzków i czerwonych ust - zapewne kobieta używała różu i szminki - Meg poczuła się jak szara myszka.

- Sax, mój drogi! Cóż za cudowna niespodzianka! Właśnie marzyłam, abyś pomógł mi wybrać najlepszy jedwab! -Nadstawiła policzek, który Saxonhurst posłusznie pocałował, a następnie skinął na powitanie głową w stronę oficera.

- Witaj, Redcar.

Kobieta zignorowała Meg i Laurę, jakby były służącymi i podeszła trochę bliżej do hrabiego.

- Próbuję wybrać jakiś materiał do bardzo intymnego przyodzienia.

- Będziesz więc musiała polegać na opinii Redcara, Trixie - rzekł Sax i zwrócił się do Meg: - Moja droga, pozwól, że przedstawię ci lady Harby i pułkownika George'a Redcara. - Potem zwrócił się do napotkanych znajomych: - To moja żona, lady Saxonhurst, i jej siostra, panna Gillingham.

Zapanowała krępująca cisza, ale Saxonhurstowi najwidoczniej to nie przeszkadzało. Trwało to zresztą tylko kilka sekund i już w następnej chwili zarówno lady Harby, jak i pułkownik odzyskali maniery. Przywitali się z Meg, złożyli im gratulacje i odeszli pośpiesznie. Wcześniej otrzymali jeszcze obietnicę, że niedługo dostaną zaproszenia na bal, który lord Saxonhurst wyda, aby przedstawić żonę światu.

- Bal? - zapytała Meg oburzona.

- Przyznam, że aż do teraz się nad tym nie zastanawiałem, ale w sumie możemy zrobić to z pompą zamiast przedstawiać cię wszystkim po trochu, na raty. Bal na Trzech Króli. Musisz mieć na sobie ten morelowy delikatny szal...

Meg próbowała przypomnieć sobie, o jaki szal mu chodzi.

- Ogłoszenie o naszym ślubie pojawiło się w kronice towarzyskiej dzisiaj, oczywiście - mówił, kiedy dochodzili do znanego jej już sklepu - ale Trixie Harby nigdy nic nie czyta.

Meg zebrała się na odwagę, by zapytać:

- Zaprosisz swoją rodzinę? Byli już przy drzwiach.

- Rodzinę?

Wiedziała, że to go nie ucieszy, ale kontynuowała: - Twoją babkę i...

- Nie. Wejdźmy do środka.

Przepuścił Laurę i Meg w drzwiach do sklepu pani Ribbleside. Meg poczuła, że uleciał gdzieś cały jej zapas odwagi. Widocznie było jeszcze za wcześnie na próby leczenia ran rodziny Saxonhursta.

Śliczna modystka prawiła im komplementy i co chwilę się rumieniła. Oceniwszy sytuację spokojnym okiem, Meg stwierdziła, że nie do końca podoba jej się sposób, w jaki dziewczyna uśmiecha się do Saxonhursta, dygając. Teoretycznie Meg uważała się za tolerancyjną, ale ta tolerancja nie miała najwyraźniej zastosowania w rzeczywistości. Meg żałowała, że nie zna żadnej dobrej modystki, najlepiej starej, z brodawkami i zezem albo ogromnym nosem, kształtem przypominającym kiełbaskę.

Cóż, trzeba było jednak przyznać, że pani Ribbleside znała się na rzeczy. Poza tym Meg nie mogła narzekać -postanowiła przecież, że swoje niemoralne zachowanie zrekompensuje, będąc żoną idealną pod każdym względem. Wkrótce jej głowa pokryła się przeróżnymi nakryciami. Pani Ribbleside zasypywała ją pytaniami o kokardki, ronda, rozmiary, owoce, kwiaty i pióra, a odpowiadał na nie lord Saxonhurst, przechadzający się leniwie po sklepie. „Nie ten, niech pani spróbuje czegoś innego...", „Za ciężko się osadza na twarzy...", „Jakiś inny odcień różu byłby bardziej odpowiedni..." Pudła z nowymi kapeluszami Meg odłożono na bok, miały zostać dostarczone później do domu hrabiego. Saxonhurst dał Laurze wolną rękę w wyborze jej kapeluszy. Podczas gdy pani Ribbleside zajmowała się Laurą, Saxonhurst odciągnął Meg na stronę i zapytał:

- Zmęczona?

- Troszkę - przyznała, czując, że bije od niego ta sama energia, którą wyczuwała w kamiennym posążku. - Chciałam ci bardzo podziękować...

- Daj spokój, świetnie się bawię.

Wrócił do Laury, która właśnie przymierzała duży kapelusz z białej koronki ozdobiony kremowymi różyczkami.

- Ten weź koniecznie, kochana. Jak przyjdzie wiosna, cały Londyn będzie leżał u twych stóp! Laura zachichotała, ale zamówiła kapelusz. Jej oczy błyszczały z podniecenia.

- Będzie cudownie niebezpieczna - stwierdził Saxonhurst.

- Niebezpieczna? - zdziwiła się Meg.

- Dla mężczyzn. I - dodał, puszczając do niej oko - dla nas, dla naszego spokoju ducha. Nie będzie wcale potrzebowała fortuny, żeby wszyscy się za nią uganiali. Jesteś szczęściarą, że masz mnie, wiesz? Obawiam się, że sama nie dałabyś rady trzymać drapieżników na bezpieczną odległość.

Meg patrzyła na niego, przypominając sobie sir Artura i to, co mogło się stać z Laurą.

Ten wspaniały człowiek, którego usidliła czarami, zasługiwał jedynie na najlepsze. Chciała być z nim całkowicie szczera i bolało ją, że nie może. Istniała jednak jedna rzecz, którą mogła wyjaśnić.

- Tamtej nocy - zaczęła, upewniając się jednocześnie, że Laura i modystka ich nie słyszą - okłamałam cię... że mam krwawienie miesięczne... - Nie chciała mówić nic więcej, bo wiedziała, że wyjaśnienia prowadziłyby do kolejnych kłamstw. Saxonhurst uśmiechnął się. Nie wyglądał na zdziwionego albo urażonego.

- Tak myślałem. Mój Boże.

- Zapewniam cię, że normalnie jestem bardzo prawdomówna, Saxonhurst.

- Wierzę ci.

Meg musiała odwrócić się do okna i popatrzeć na tętniącą życiem ulicę, aby ukryć emocje. Dopiero po chwili powiedziała, jeszcze ciszej, niż poprzednio:

- Dziś w nocy.

- Tak? - Nachylił się, jakby nie dosłyszał jej szeptu. Meg odchrząknęła i powtórzyła:

- Dziś w nocy. Będzie dobrze. - Rzuciła na niego krótkie spojrzenie, a potem znów wyjrzała na ulicę. - Dziś w nocy. Ujął ją za rękę. Kiedy podnosił jej dłoń do ust, ich oczy spotkały się.

- Moja najdroższa lady Saxonhurst. Jestem pewien, że dziś w nocy wszystko będzie dobrze. Ręczę za to własnym życiem.

- Co myślicie...?

Meg wyrwała rękę z dłoni Saxonhursta i obróciła się do siostry w tym samym momencie, w którym Laura przerwała swoje pytanie. I ona, i modystka patrzyły teraz na nich z nieskrywanym zainteresowaniem.

Słyszały ich rozmowę? Meg oblała się gorącym rumieńcem na samą myśl o takiej możliwości. Nie. Ale z samego tonu ich rozmowy mogły pewnie coś wywnioskować.

Sax pozostał niewzruszony. Podszedł do Laury i poprawił jej na głowie zalotny toczek, który wyglądał, jakby wykonany był z samych wstążeczek.

- Moja droga, prawo powinno zabraniać takich rzeczy. Chyba złożę do parlamentu projekt ustawy nakazującej, żeby ładne młode damy nosiły tylko woalki albo zasłaniały twarz jak zakonnice.

Laura trzymała się za brzuch ze śmiechu.

- Wtedy wszyscy mieliby zasłonięte twarze, bo kto chciałby zaliczać się do tych nieładnych?

- A biedna pani Ribbleside straciłaby większość swoich klientek. Ponieważ, jak sądzę, ogołociliśmy jej sklep, proponuję, żebyśmy wracali do domu i przygotowali się na wieczór.

Słysząc te słowa, Meg, która ciągle wyglądała przez okno, poczuła skurcz w żołądku, ale natychmiast zdała sobie sprawę, iż Saxonhurst miał czyste intencje. Planował na wieczór pantomimę.

Kiedy wyszli na ulicę, zauważyła jednak w oczach hrabiego błysk, który podpowiedział jej, że jego słowa nie były wcale takie niewinne. Na wieczór miał jeszcze inne plany. Choć drżąca i mocno zdenerwowana, Meg nie mogła się już doczekać, by znaleźć się w paszczy tego lisa.

Zalecał się do niej. Meg była świadoma, że przez całe popołudnie i wieczór mąż przygotowywał ją na tę noc. Mimo że w karecie jechała z nimi Laura, Saxonhurst wziął Meg za rękę. Nic więcej się nie działo, obydwoje mieli rękawiczki, niemniej jednak przez całą drogę do domu czuła jego palce na swoich.

Już pod koniec jazdy Saxonhurst włożył kciuk pod jej rękawiczkę i zaczął delikatnie masować wewnętrzną część jej dłoni. Nigdy w życiu Meg nie czuła się tak bezsilna.

W domu to Saxonhurst, a nie lokaj, zdjął jej pelerynę i czepek. Był już bez rękawiczek i Meg czuła przez moment jego palce na swojej szyi. Potem, kiedy szli do salonu na herbatę, położył jej rękę na plecach. Jego dotyk był niemal niewyczuwalny, a jednak tak wyraźny...

Przy herbacie dużo rozmawiali. Jeremy był w domu i chciał im opowiedzieć to i owo. Bliźniaki nie mogły się doczekać, żeby zdać bratu relację z dzisiejszego dnia. Lord Saxonhurst od czasu do czasu coś komentował, pan Chancellor również dorzucał coś do rozmowy. Meg odzywała się czasem, choć głowę zaprzątały jej intymne myśli.

Siedział obok niej. Ich ramiona się nie stykały, ale Meg czuła dziwne przyciąganie - jakby ciągnął ją do niego jakiś silny magnes.

Saxonhurst usługiwał jej w trakcie posiłku. Nakładał ciasta, dolewał herbaty. Czasami jego palce musnęły jej dłoń. Czasami patrzył na jej wargi tak, jakby składał na nich pocałunek.

Popijając herbatę, Meg zdała sobie sprawę, że to właśnie było uwodzenie! Tak zachowywali się mężczyźni pokroju Saksa, kiedy zainteresowała ich jakaś kobieta i chcieli zwabić ją do swego łoża... Chociaż hrabia był jej mężem, całe te zaloty wydawały się Meg balansowaniem na granicy nieprzyzwoitości, potajemnym nakłanianiem do grzechu...

Odstawiła filiżankę na spodek, żeby nie rozlać herbaty z powodu drżenia rąk.

Chociaż pozostali jeszcze jedli i rozmawiali, Saxonhurst wyciągnął do niej rękę i zaproponował:

- Jeśli skończyłaś, moja droga, pójdźmy na chwilę na górę.

Nie ma wyjścia. Nie ma wymówki. Nagle zapadła cisza i wszyscy na nich spojrzeli. Po pełnej napięcia chwili milczenia pan Chancellor podjął pośpiesznie urwany wątek. Teraz?

Myślała, że w nocy.

Nie była jeszcze gotowa!

Ale nie ucieknie mu kolejny raz.

Miała nogi jak z waty, wstała jednak i dała mu się zaprowadzić na górę do sypialni. Jego sypialni! Podejrzewała, że stanie się to w jej sypialni, chociaż... jakie to miało znaczenie? Ręka na jej plecach łagodnie kierowała ją ku przeznaczeniu...

W pokoju Meg od razu zaczęła desperacko rozglądać się za czymś, o czym mogliby porozmawiać.

- O Boże! - krzyknęła, nie zdoławszy się powstrzymać.

Kto pomalowałby figurkę wielbłąda na zielono i ozdobił go pomarańczowymi kropkami? Kto kupiłby taki przedmiot? Jakim trzeba być człowiekiem, żeby ustawić sobie taką rzecz w widocznym miejscu, na gzymsie kominka? Kto trzymał w pokoju zegar w kształcie pozłacanej ludzkiej twarzy wciśniętej w pulchne ciało białej figurki owiniętej różowym materiałem? A owalny półmisek obok zegara? Meg musiała podejść bliżej, żeby przekonać się, że dobrze widzi. Faktycznie, obrazek na naczyniu przedstawiał głodujących żebraków wydających ostatnie tchnienie na ulicy.

- Podziwiasz talerz? - zapytał Saxonhurst. Meg starała się ukryć obrzydzenie. Jaki kontrast stanowił ten pokój dla reszty domu! Te przedmioty i obrazy w bibliotece muszą zatem być przejawem jego prawdziwego gustu. I pies, oczywiście. I papuga.

Chyba jednak Saxonhurst nie był przy zdrowych zmysłach. Sprawiał tylko wrażenie normalnego. A ona miała spędzić z nim resztę życia...

No ale był przecież dla nich taki dobry!

Przeniosła wzrok z męża na talerz.

- Czy ten obrazek ma wywoływać poczucie winy? Zapobiegać obżarstwu?

- Nie mam pojęcia. Robi na tobie wrażenie?

Z całego wachlarza możliwych odpowiedzi Meg wybrała jedną:

- Nie, nie jest w moim guście.

Uwagę Meg przykuła teraz kolejna potworność. Na jakimś stojaku umieszczono dziwną kompozycję z bambusa, którego pień pomalowano na różowo. Jego kolor okropnie gryzł się ze złotymi tapetami.

Wzdrygnęła się. Czy będzie jej wolno wyrzucić kiedyś choć część tych paskudnych przedmiotów i urządzić pokój w sposób bardziej odpowiedni dla tego biedaka? Jeśli to tutaj miała przeżywać intymne chwile ze swoim mężem, takie zmiany były niezbędne.

Z przestrachem pomyślała o ubraniach, które Saxonhurst dla niej wybrał. O ile ją pamięć nie myliła, miał dobry gust, ale teraz pojawiły się wątpliwości...

Meg spojrzała na Saxonhursta i zauważyła, że obserwuje ją lekko rozbawiony.

- Jeszcze nie przyjrzałaś się obrazowi nad łóżkiem.

Celowo nie patrzyła na łóżko, ale teraz to zrobiła i dosłownie zamarła. Nad wezgłowiem powyżej wyszywanego złotą nitką lambrekinu ujrzała duże płótno przedstawiające nagie kobiety. Zadziwiająco muskularne nagie kobiety.

- To oczywiście Amazonki - poinformował Saxonhurst, zbliżając się do Meg. - Widać to po braku prawej piersi.

- Rzeczywiście, nie można przeoczyć tego faktu. Patrzyła jak zaczarowana na cudaczny obraz. Najbardziej poruszała ją nie nagość ciał, nie brak piersi, ale to, że krzyczące kobiety biegały w różne strony z zakrwawionymi mieczami i różnymi fragmentami ludzkiego ciała w rękach, a wszystkie ciała poległych należały do mężczyzn.

Obawiała się, że Saxonhurst naprawdę jest szaleńcem, skoro śpi pod czymś takim. Z wymuszonym uśmiechem powiedziała:

- Widzę, że lubisz sceny batalistyczne, mój panie?

- Lubię silne kobiety. - Był coraz bliżej i bliżej. - Takie jak ty. Wziął ją za ręce. Serce Meg waliło jak oszalałe.

- Wcale nie czuję się teraz taka silna - wyszeptała Meg.

- Bo natura tak nie działa. - Przytulił ją do siebie. Słowa protestu, wywołane przede wszystkim chorym wystrojem pokoju, ugrzęzły jej w gardle. To był jej obowiązek, który musiała wypełnić. Właściwie nie musiała, tylko chciała Nie ma sensu się oszukiwać.

Szalony czy nie, lord Saxonhurst budził w niej rozpustnicę.

Ciągle zamknięta w jego objęciach, przyjęła wygodniejszą pozycję i delikatnie oparła się o jego ciało. Podniosła głowę gotowa na pocałunki.

Z bliska jego skóra nie była taka gładka, jak jej się wcześniej wydawało. No ale czyja skóra była? Jednak rzęsy w kolorze miodu miał rzeczywiście wyjątkowo długie, a jego oczy lśniły milionami żółtych odcieni. Pachniał jakimiś perfumami i czymś jeszcze - Meg pomyślała, że ten bardziej naturalny zapach musi być jego własnym. Bez wątpienia ona też pachniała po swojemu i miała nadzieję, że to przyjemna woń.

- Poczekamy do nocy, Minerwo - te słowa kazały Meg spojrzeć na jego usta - ale nie mogę czekać tak długo, żeby cię znów pocałować.

Ten pocałunek był zupełnie inny niż poprzednie. Meg nie wiedziała, że w ogóle można całować na tyle różnych sposobów. Tym razem jego wargi przylgnęły do jej ust delikatnie, miękko, ciepło... i - Meg była o tym przekonana -nie żądając niczego więcej.

Przechylił lekko głowę i zaczął łaskotać jej wargi językiem. - Otwórz się przede mną, Minerwo. Poznaj mnie...

Meg posłuchała tego zaproszenia. Zaskoczyło ją, że Saxonhurst stał się nagle taki bierny - jeśli chciała go poznać, musiała sama się o to teraz zatroszczyć.

Dotknęła językiem jego zębów i niemal jęknęła, zrozumiawszy intymność tego gestu. Wpił się w jej usta. Mruknęła cichutko, ale Sax zignorował ten dźwięk, przyciągając ją do siebie jeszcze moc niej, by mogła bardziej smakować jego pocałunek. A potem wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka.

Ułożył ją na nim wygodnie, a sam - nie przestając jej całować - położył się obok. Zarzucił nogę na jej nogi, przygniatając ją nieco swoim ciałem. Czuła, jakby posiadł jej usta i duszę. Pieścił jej pierś, jego ręka paliła ją jak ogień pomimo gorsetu i grubej warstwy ubrania, które ich dzieliły.

Myślała, że zamierzali poczekać, ale tak naprawdę nie miała nic przeciwko, aby stało się to teraz, skoro Sax dał się już ponieść instynktom natury. Meg chciała mieć ten pierwszy raz za sobą... Pragnąc go jeszcze zachęcić, położyła mu rękę na karku. Dotyk jego skóry i miękkich włosów pod palcami podziałał na nią oszałamiająco. Wsadził jej nogę między uda, przyciskając się do niej przez warstwy halek i sukni. Nie mogła na to nie zareagować. Kiedy poruszyła biodrami, Saxonhurst podniósł głowę i wydał z siebie pomruk zadowolenia, jak duży kot. Uśmiechnęli się do siebie.

Przypomniała sobie, że kiedyś - tak dawno temu, wczoraj - wydawało jej się, iż jest odporna na takie rzeczy, bo wie o nich wszystko dzięki sheelagh. Myliła się. I on wiedział, że się myliła.

Te dwa doświadczenia miały ze sobą coś wspólnego, nie mogła zaprzeczyć, ale było to porównanie tak słabe, jak pękająca w dłoni jedwabna nitka.

Meg zebrała się na odwagę, uniosła głowę i pocałowała Saxonhursta w usta. Zadowolony roześmiał się tym swoim cudownym śmiechem.

- Przebierzesz się do teatru, prawda?

- Do teatru? - zdziwiła się oszołomiona Meg.

- Nie będziemy konsumować naszego małżeństwa właśnie teraz.

Meg miała na końcu języka pytanie: „Naprawdę?". Gdyby je wypowiedziała, pewnie przerodziłoby się w zawiedziony jęk.

Postanowiła być jednak żoną idealną, posłuszną. Zrobi wszystko, o co mąż ją poprosi, nawet jeśli będzie to od niej wymagało ogromnej samokontroli.

- Mam się szykować do teatru? Teraz? Mam tylko jedną jedwabną suknię...

- Zacznij się szykować od zdejmowania tego, co masz na sobie teraz. - Zmienił pozycję, odwrócił Meg i zaczął rozpinać jej guziki na plecach. Jeden po drugim.

Leżała spokojnie, wiedząc, że jeśli każe mu przestać, posłucha. Chciał, aby ona też tego chciała, żeby zwierzyna dobrowolnie oddała się myśliwemu. Wygrał tę bitwę. Meg czuła się kompletnie, całkowicie jego. Usta. Jego usta na jej karku, tuż powyżej miejsca, gdzie kończy się gorset. Jego usta zataczające na jej plecach kółka i spirale. Nie sądziła, że taka prosta pieszczota może dawać tyle przyjemności!

Potem pociągnął suknię do dołu, obnażając jej ramiona. Całował ją wzdłuż szerokich pasów gorsetu, jego ręka przesuwała się w górę i w dół, powoli wdzierając się w zakazane głębiny jej bielizny, aby w końcu dotknąć jej piersi. Meg instynktownie uniosła dłoń, broniąc się przed tą inwazją, ale zanim zdołała wyplątać ręce z gąszczu rękawów i materiału, moment buntu minął. Nie chciała, aby przestawał. Jego ręka w gorsecie błądziła po piersiach. Ciało Saxonhursta mocno przylegało do jej pleców, czuła jego nogę między udami, jego ciepły oddech na karku, jego wargi, od czasu do czasu całujące i muskające jej skórę. Meg wygięła się w łuk i całkowicie poddała paraliżującym falom, tak podobnym, a jednocześnie tak różnym od magii kamienia, której się obawiała.

Sax wyciągnął rękę z gorsetu. Nie chciała, by przestawał. Odwrócił ją jednak do siebie i pocałował w usta, szyję i rozpalone piersi.

- Dziś w nocy...

- Nie teraz? - zapytała słabo. Sax uśmiechnął się.

- Nie teraz. Do nocy twoje ciało nie zapomni...

- Tego się nie da zapomnieć.

Głaskał ją całą, jakby była kotem. Jego oczy błyszczały niczym fajerwerki w ciemną noc.

- Jest cudownie, prawda?

- Zatem dlaczego nie teraz? - Meg zdała sobie sprawę ze swojego głodu. To była tylko przekąska, jej ciało wołało o więcej. - Czemu nie?

- Minerwo, uwielbiam twoją szczerość. Uwielbiam twój głód. Zawsze bądź ze mną taka szczera. Zawsze. Wiesz, co mówią Francuzi: Bon appetit. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

- A ty jesteś głodny, Saxonhurst? Saxonhurst wziął jej rękę i przycisnął ją do siebie.

- Sama zobacz.

Wydawało jej się, że dama, nawet zamężna, powinna zabrać czym prędzej dłoń z tej wypukłości. Meg tak nie zrobiła. Nawet nie chciała. Cieszyła ją ta twardość i to, co obiecywała jej niezaspokojonemu ciału.

- Wydaje ci się, że mój apetyt nie jest wystarczająco wielki?

Uśmiechnął się szelmowsko.

- Prawdę mówiąc, kochanie, uważam, że jest. Zaskoczyłaś mnie w najlepszy z możliwych sposobów, wierz mi. Nie mamy jednak teraz czasu na ucztę, a chciałbym, żeby twój pierwszy kontakt z tymi przyjemnościami był dla ciebie właśnie prawdziwą ucztą. W przyszłości będziemy mieli jeszcze wiele okazji, żeby coś przekąsić między obiadem a kolacją. Obiecuję ci mnóstwo szybkich podwieczorków. Ale nie dzisiaj.

Mówiąc to, nie przestawał jej głaskać. Meg uświadomiła sobie, że jego zapowiedź uczty zdołała jakoś załagodzić jej pragnienie, uciszyć głód. Oderwała od niego rękę. Leżeli obok siebie, w ciszy zimowego popołudnia, a Saxonhurst delikatnie uspokajał jej rozpalone zmysły.

Wyglądali niemal jak stateczna para siedząca obok siebie w salonie. Meg uśmiechnęła się pod nosem. Niemal - bo jej suknia wciąż była poluzowana i widać było - normalnie przecież ukryty - gorset. Wręcz dziwiło ją własne nieskrępowanie i brak obaw co do tego, jak powinna się zachować.

- W idealnym świecie - powiedziała - mąż i żona wchodziliby w małżeństwo jednakowo niedoświadczeni i razem odkrywaliby jego tajemnice.

Jego usta drgnęły.

- Nie podoba ci się rola nowicjuszki?

- Taką mam chyba naturę. Cenię niezależność, lubię mieć nad wszystkim kontrolę.

- Ja podobnie.

- Ale mężczyznom jest łatwiej.

- Czyżby? Niewielu mężczyzn może sobie pozwolić na to, aby być panem własnego losu. Ja należę do tej szczęśliwej garstki wyjątków.

-I strzeżesz swej niezależności.

- Jeśli się jest w posiadaniu skarbu, trzeba go strzec.

Meg miała ochotę westchnąć. Tego się właśnie obawiała. Jakże mogłaby mu teraz powiedzieć, że leży obok niej na łóżku, bo zwabiła go czarami?

- A jednak - postanowiła powiedzieć to śmiało - zostałeś zmuszony do ożenku ze mną.

Odchylił jej głowę i spojrzał głęboko w oczy. Meg wiedziała, że ta pozornie niewinna uwaga trafiła w jego czuły punkt.

- Poślubiłem cię, żeby uniknąć czegoś znacznie gorszego. W pewnym sensie dokonałem wyboru. , ~ Zatem każdy zawsze ma jakiś wybór, nawet jeśli jest to wybór między poddaniem się a śmiercią.

- Minerwo Saxonhurst, wcale nie jesteś taką cichą myszką, jaką się wydawałaś na początku, prawda?

- Nigdy nie starałam się nią być. Chociaż przyznaję, że pozycja horyzontalna czyni mózg mniej skrępowanym. Saxonhurst niemal zakrztusił się ze śmiechu.

- Być może tak właśnie jest.

Nie spuszczając z niej wzroku - a Meg widziała, że znów jest to wzrok myśliwego - jeszcze bardziej poluzował jej gorset i zaczął go rozpinać. Kiedy spojrzał w dół, jego ręce się zatrzymały. Meg przygryzła wargi w oczekiwaniu. Była tak przyzwyczajona do swojej bielizny, że całkiem o niej zapomniała. Teraz Sax wodził palcem wzdłuż krawędzi i szwów sztywnego gorsetu, haftowanych przez nią szkarłatną nicią.

- Piękne. - Zmierzwił białą falbankę zwieńczającą gorset od góry. - Na zewnątrz niewinna, od środka rozpustna. Na jego twarzy malowało się teraz coś więcej niż pożądanie, rozbawienie czy rozkosz.

- Moja słodka Minerwo, oczarowujesz mnie, jesteś pełna niespodzianek. Aż drżę na myśl o tym, że już niedługo będę cię odkrywał warstwa po warstwie, aby na koniec dotrzeć do twych najgłębiej skrywanych tajemnic.

Słowo „oczarowujesz" było jak ukłucie w jej sumienie. „Tajemnice" ją zaniepokoiły. Teraz jednak Meg bała się czego innego. Co będzie, jeśli Saxonhurst rzeczywiście spróbuje dotrzeć gdzieś dalej? Większość kobiet nie nosiła reform. Ludzie uważali je za nieprzyzwoite, sądząc, że noszące je kobiety chcą naśladować mężczyzn. Co gorsza, Meg ozdobiła swoje haftem, nie przypuszczając, że ktokolwiek je będzie oglądał. Wciąż przebiegał palcami po gorsecie. Jego dotyk przyprawiał ją o dreszcze.

- To twoje dzieło?

- Nie mogłam sobie pozwolić na płacenie komuś za taką ekstrawagancję.

- Dlaczego?

Meg spojrzała na niego i zobaczyła, że naprawdę był ciekaw.

Proste pytanie i prosta odpowiedź. A jednak miała opory przed wyjawieniem mu swoich najgłębszych myśli, nie chciała, żeby poznał jej najbardziej wrażliwe „ja", jej duszę. Usiadła i odwróciła się do niego plecami. Podciągnęła suknię, świadoma, że zachowuje się głupio, głupio, głupio!

- Nie musisz mi mówić, jeśli nie chcesz - Saxonhurst odezwał się zza jej pleców.

- Po prostu lubię ładne rzeczy. - Palce drżały jej tak bardzo, że nie mogła sobie poradzić z zapięciem gorsetu. - Guwernantce nie przystoi nosić wymyślnych strojów, ale nikt nie wie, jaki ma gorset...

Chwycił ją, przyciągnął ku sobie i ponownie ułożył na łóżku. Przez chwilę chciała się wyrwać, ale przypomniała sobie swoje postanowienie, a poza tym doskonale wiedziała, że jest dla niej zbyt duży i silny.

Znów opuścił jej suknię, tym razem jeszcze niżej niż poprzednio, i podziwiał barwny ścieg. Meg leżała bez sił. Nie spodobał się jej ten atak, ale nie będzie się skarżyć. Zrobi to, czego się od niej oczekuje.

Saxonhurst pogładził kciukiem jej wargi.

- Przestań. Jeśli nie chcesz, żebym to robił, powiedz. Spojrzała w jego zachmurzone oczy.

- Nie chcę.

Po chwili powoli podciągnął jej suknię. Nie do końca, tylko na taką wysokość, na jakiej była wcześniej. Potem ponownie rozpiął górną haftkę jej gorsetu i pocałował ją w miejsce między piersiami.

- Jesteś niesamowity. Jak to się dzieje, że rozumiesz?

- Każdy ma swoje intymne miejsca. Czasem są to takie miejsca, które dla innych nie mają sensu. Nie mogę się doczekać, żeby poznać twoje intymne miejsca, Minerwo. Każde z nich po kolei.

Zaczął rozpinać pozostałe haftki. Powoli, jedną po drugiej. Meg nie musiała patrzeć na swój gorset, żeby wiedzieć, że Saxonhurst przysłania go fałdami sukni, nawet wtedy, kiedy wyłoniły się spod niego jej nagie piersi. Uniósł rękę, aby wyzwolić jej prawą pierś z uścisku gorsetu. W ogóle nie czuła skrępowania ani wstydu. Delikatnie pocałował jej sutek, potem spojrzał na nią.

- Jesteś taka cudownie tajemnicza.

Następnie znów pochylił głowę. I Spodziewała się czegoś gwałtownego, ale poczuła tylko jego wilgotny język. Zadrżała. I to na pewno nie pod wpływem chłodnego powierza.

Przygryzł ją delikatnie. Uniosła rękę, ale Sax złapał i unieruchomił jej dłoń. Bez słów poprosił, aby mu zaufała, i ręka Meg opadła z powrotem na łóżko. Ssał ją długo i powoli, doprowadzając do utraty tchu. Jej ciało napinało się w miejscach, które nigdy wcześniej nie były napięte. Nagle przestał.

Jednak nie. Teraz skupił się na drugiej piersi - wyciągnął ją z gorsetu i zwilżył językiem. Meg musiała mocno zacisnąć dłoń na ciężkiej jedwabnej narzucie, żeby nie wbić Saksowi paznokci w plecy.

A wtedy Saxonhurst powoli ukrył jej biust z powrotem w gorsecie, zapiął haftki i podciągnął jej sukienkę.

Uśmiechnął się, nie kryjąc rozkoszy i zadowolenia, czym sprawił, że Meg straciła jakąkolwiek chęć ukrycia własnej przyjemności.

- One tego nie zapomną - powiedział. - Ty też. Będziecie to pamiętać przez cały wieczór. Podczas kolacji, w teatrze, gdy będziemy jechać po przedstawieniu do domu... I ty, i one będą pamiętać. Nie byłoby sprawiedliwie, gdybym tylko ja miał cierpieć, czekając do nocy.

Nagle jakby zmienił się jego nastrój - szybko podniósł Meg z łóżka i zaczął bez ceregieli zapinać guziki jej sukni.

- W innych okolicznościach po prostu spóźnilibyśmy się do teatru, ale jestem pewien, że bliźniaki wolałyby nie przepuścić przyjemności oglądania przedstawienia od początku.

Objął ją przyjaźnie ramieniem i odprowadził jej wygłodniałe, pobudzone ciało do sypialni pani domu. Zdążyła już zupełnie zapomnieć, że nie znajdowała się we własnych apartamentach. Nie zwracała uwagi na poplamione wielbłądy, karykaturalnego bambusa i wrzeszczące Amazonki. Jej świadomość zaprzątało teraz, zgodnie z jego życzeniem, tylko jedno: Sax i czekająca ich noc we dwoje.

Susie przygotowywała właśnie wieczorny strój. Spojrzała na nich wszystko rozumiejącym wzrokiem i w jej policzkach pojawiły się dołki.

- Chce się pani teraz przebrać na wieczór, milady?

- Yyy... tak - odpowiedziała Meg.

Mąż przysunął się do niej tak blisko, że zetknęli się głowami. Jego dłoń spoczęła na jej biodrze.

- Pamiętaj - wyszeptał jej do ucha. - Tu. Z dala od Amazonek. Ale nie przebieraj się w koszulę nocną. Chcę cię sam rozebrać, moja cudowna żono, kawałek po kawałku...

Meg przeszył dreszcz podniecenia. Czuła się, jakby przed chwilą umówiła się na schadzkę, i musiała przyznać, że -choć chodziło o jej męża - w rzeczy samej będzie to schadzka!




































Rozdział 11



Jakimś cudem udało jej się godnie przetrwać kolację, prawdopodobnie tylko dzięki temu, że Saxonhurst siedział po przeciwległej stronie stołu. Nie mogła powiedzieć, żeby się najadła.

W karecie siedzieli obok siebie. Nawet rozmawiając z Laurą i Jeremym - pan Chancellor i bliźniaki jechali osobno -Saxonhurst nie pozwalał jej zapomnieć o pocałunkach i pieszczotach. Oczywiście, cała ta rozpusta mogła mieć źródło jedynie w niej samej, ale Meg wydawało się, że to nie do końca prawda. Lord Saxonhurst był czarnoksiężnikiem, który potrafił zaczarować zwykłych śmiertelników, rzucić na nich urok i wprowadzić na nieznane im dotąd ścieżki. Zgodnie z obietnicą - potrafił sprawić, by ofiara nie mogła się doczekać zabójczego dotyku drapieżnika.

Nawet kiedy weszli do teatru, Meg w dalszym ciągu szumiało w głowie. Jej myśli zaprzątały jedynie wydarzenia sprzed kilku godzin. Modliła się w duchu, by przez resztę wieczoru nie popełnić jakiejś niewybaczalnej gafy. Była tak bardzo rozkojarzona, że dopiero po dłuższej chwili zauważyła, iż mąż rozmawia z sir Arturem Jakesem!

Meg poczuła się tak, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Chyba nawet dała po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiło na niej to przypadkowe spotkanie, bo mąż przez moment przyglądał jej się badawczo. Sir Artur nie mógł jednak niczego zauważyć - całą jego uwagę pochłaniały bliźniaki, które koniecznie chciały opowiedzieć mu o swoich przygodach.

Widok rodzeństwa przypomniał jej, że sir Artur przez lata był przyjacielem rodziny. Kiedyś lubiła go tak samo mocno, jak teraz bliźniaki, bo zwykł był dawać jej monety albo słodycze, czasem zabierał ją na wycieczki albo do pobliskiej cukierni... Przez moment Meg wydało się nawet, że jego propozycja dotycząca Laury i kradzież sheelagh po prostu jej się przyśniły. Wtedy jednak mężczyzna rzucił jedno krótkie spojrzenie na jej siostrę i Meg utwierdziła się w przekonaniu, że to nie był tylko zły sen.

Jego spojrzenie nie wyrażało utraconej miłości albo tęsknoty za ukochaną, która jest daleko. Meg widziała w nich złość, frustrację, zepsucie i żądzę.

Ciągle się uśmiechając, sir Artur uwolnił się od bliźniaków i zwrócił się do Meg:

- Szczęśliwa rodzinka, jak widzę. Jestem niezmiernie rad, że dobrze wam się ułożyło, hrabino. Fakt, że tak ją tytułował, poirytował ją, zanim zdążyła przemyśleć odpowiedź, odrzekła:

- To nic takiego. Mam nadzieję, że pozostaniemy przyjaciółmi.

Już po sekundzie żałowała tych słów, zapragnęła je cofnąć, wymazać. Wzięły się ze wspomnień, z drobnych prezentów i łakoci i z jej własnego poczucia, że hrabiowski tytuł do niej nie pasuje. Były tak bardzo głupie! Jemu też nie udało się ukryć zaskoczenia, jednak już po chwili się opanował i odrzekł:

- Będzie to dla mnie prawdziwy zaszczyt - ukłonił się w pas - i to nie tylko z powodu waszej pozycji społecznej. Pani rodzice byli moimi przyjaciółmi. Jestem pewien, że chcieliby, abym miał oko na ich dzieci. Mam nadzieję, że nie będzie pani przeszkadzało, jeśli od czasu do czasu was odwiedzę, być może zabiorę gdzieś pani rodzeństwo, tak jak zwykłem zabierać panią.

Grunt usuwał jej się pod nogami.

- Bliźniaki będą zachwycone - odpowiedziała w nadziei, że lord Artur zrozumie aluzję.

Meg nie pozwoli mu przebywać z Laurą sam na sam. Przenigdy. Ale czy nie należy i Rachel chronić przed tym potworem?

- Moja droga - Saxonhurst delikatnie ujął ją za ramię - musimy zbierać naszą trzódkę i zająć miejsca. Sir Arturze. -Jednym pożegnalnym skinieniem głowy uwolnił ich od towarzystwa sir Artura i uspokoił Meg.

Szli korytarzem po miękkim dywanie i Meg rozważała, czy mogłaby zapytać męża o radę w sprawie sir Artura. Oczywiście, nie chodziło o sheelagh. Chciała porozmawiać o zamiarach tego człowieka względem Laury. Doszła jednak do wniosku, że Saxonhurst, dowiedziawszy się o wszystkim, postąpiłby gwałtownie, być może nawet chciałby się pojedynkować. Nie mogła na to pozwolić.

Nie. Teraz mogła jedynie ostrzec Laurę. Zresztą widać było, że Laura nie czuje się swobodnie w towarzystwie tego człowieka i że nie będzie szukać jego towarzystwa. Wystarczyło tylko zadbać, by siostra nie nabrała się na jakąś jego sztuczkę. 227

Sir Artur w niczym im już nie zagrażał. Chyba że to on miał teraz sheelagh. Niech szlag trafi ten przeklęty kamień! I sir Artura!

Czary przestały działać. Nie czary wywołane przez sheelagh, tylko te, którymi cały dzień coraz dokładniej omotywał ją Saxonhurst.

Małpa - Meg upomniała siebie, żeby mówić na niego Mały, tak jak nazywał go Saxonhurst - siedział już w ich luksusowej loży. Przygotował wszystko na ich przybycie. Na stoliku stały wino, herbata, ciasto i miska pełna pomarańczy. Służący zabrał od nich płaszcze i peleryny, a potem stanął za nimi, gotowy na każde wezwanie. Meg nigdy wcześniej nie siedziała w loży. Zachwycała się więc wygodnymi obiciami krzeseł i stojącym w rogu piecykiem, przyjemnie ogrzewającym pomieszczenie.

- Zawsze zastanawiało mnie - zwróciła się do Saxonhursta, który zajął właśnie miejsce obok niej w drugim rzędzie, pozostawiając pierwszy dla podekscytowanych dzieci - po co loże wyposażone są w kurtyny i czemu czasami są one zasunięte? Czy to dlatego, że loża nie jest akurat używana?

Jego usta drgnęły.

- Nie, to nie tak, moja droga. To znaczy, że loża jest właśnie jak najbardziej używana. Jego oczy dopowiedziały resztę, wywołując rumieniec na twarzy Meg.

- W teatrze?

- Właśnie tak.

- Ale dlaczego? - zapytała półgłosem. - To znaczy... musi być przecież tyle innych miejsc!

- Nie dla kochanków spotykających się potajemnie.

- Ale przecież to nie będzie potajemne! Wszyscy będą wiedzieli, czyja to loża i kto w niej jest! Saxonhurst wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Taka szczera, niepohamowanie ciekawa... Jesteś cudowna.

Kiedy tak na niego patrzyła, zrozumiała, że jego czary wcale się nie ulotniły.

- Mam nadzieję, że zawsze i wszystko tak bardzo cię ciekawi, żono. - Ujął jej dłoń i pocałował jeden palec. - Może właścicielowi loży wcale nie przeszkadza, że światu wiadomo, do czego jej używa, a dama przychodzi do niej później, kiedy już zasłony są zaciągnięte? A może - pocałował kolejny palec - to dama jest właścicielką loży? Niektóre panie słyną z załatwiania tam swych spraw...

- W takim razie nie są damami - Meg ledwo udało się wypowiedzieć to zdanie.

Czary znów zaczynały działać.

- Pewnie nie. - Kolej na palec serdeczny. - Ale ponieważ nie każdy korzysta ze swojej loży co wieczór, może ona być wynajęta właściwie każdemu. Na przykład tamta - Meg podążyła za jego wzrokiem i spojrzała na lożę z zasuniętymi zasłonami, tuż naprzeciwko ich własnej - należy do niezwykle statecznego wicehrabiego Newmana, który, jak mi wiadomo, spędza święta z rodziną w Walii.

Delikatnie obrócił jej twarz ku swojej.

- Mogę się założyć, że zżera cię ciekawość na myśl, co się dzieje za tymi ciężkimi zasłonami...

- Wcale nie!

Palec Saxonhursta na jej policzku nie pozwolił jej odwrócić głowy.

- Nie kłam, Minerwo. Nigdy mnie nie okłamuj. Chcę, żeby cię wszystko ciekawiło. Chcę, żebyś pragnęła zaspokajać tę ciekawość, dotykać i smakować.

I rzeczywiście, Meg ledwo mogła wytrzymać, ale nie przez niewątpliwy czar Saxonhursta, lecz z powodu tego, co mówi! o kłamaniu. Susie wspominała, że gardził kłamstwem. Wybaczył jej już to o miesiączce, ale czy wybaczyłby następne? Ciągłe, coraz bardziej pogmatwane kłamstwa... Pogładził ją po policzku.

- Czasami mam wrażenie, że coś cię martwi, Minerwo. Wiem, że nie jest ci łatwo. Czy to o mnie chodzi?

- Nie - wymknęło jej się w odpowiedzi. Właściwie była to prawda.

- Pragnę cię - szepnął, wciąż dotykając jej w ten drażniący, niepozwalający się skupić sposób.

- Dziś w nocy. A prawdę mówiąc, najchętniej teraz. Ale mogę poczekać. Jeśli zajdzie taka potrzeba, poczekam jeszcze nawet jedną noc.

Nawet w takiej sytuacji proponował jej drugie wyjście! Chciała dobrze przemyśleć swoją odpowiedź, bo gdzieś w głębi jej duszy czaił się niepokój. Bała się hrabiego, bała się tego, jaką ma nad nią moc, obawiała się przełamania barier, które nastąpi wraz z rozpoczęciem ich pożycia.

- Nie chcę czekać - odpowiedziała jednak. Jego uśmiech wyrażał czystą radość.

- Bardzo się cieszę - wyznał, po czym dodał:

- A więc, czy martwi cię coś jeszcze? Okropnie ją kusiło, żeby mu wszystko powiedzieć, ale wiedziała, że pokusy należy zwalczać.

- Nic szczególnego - odpowiedziała, nie patrząc mu w oczy. Boże, równie dobrze mogłaby powiesić sobie na piersiach tabliczkę z napisem KŁAMCA.

Zabrał rękę, pozwalając żonie odwrócić głowę i szukać pocieszenia w widoku tego ożywionego, wypełnionego ludźmi teatru. Jeśli w ogóle coś mogło ją pocieszyć.

- O co chodzi z sir Arturem? - zapytał.

- Co? - Meg gwałtownie się do niego obróciła.

- Wydaje mi się, że nie czujesz się dobrze w jego towarzystwie.

Nienawidziła tego czujnego i wątpiącego spojrzenia. Spróbowała odpowiedzieć mu na tyle szczerze, na ile mogła.

- Od lat był przyjacielem rodziny. Jako dziecko bardzo go lubiłam, ale potem - znów odwróciła wzrok, tym razem ze wstydu, który w niej wzbudziło wspomnienie sir Artura - zaczęłam... zaczęłam czuć się przy nim nieswojo. To było jeszcze zanim wyjechałam do pracy jako guwernantka.

- Czy on coś ci robił? Meg nie rozumiała pytania.

- Robił?

Usta mu drgnęły, ale zupełnie nie jak wtedy, kiedy bywał rozbawiony.

- Czy robił ci takie rzeczy, jak ja dzisiaj? Całował cię, dotykał?

- Nie! - Meg krzyknęła tak głośno, że Laura obejrzała się, by sprawdzić, co się dzieje. Meg posłała siostrze uspokajający uśmiech. - Nie - powtórzyła ciszej. - Nic takiego. Po prostu któregoś dnia zaczął się inaczej zachowywać - tak, że czułam się przy nim zażenowana. Poza tym, martwię się trochę o Laurę. Sasconhurst zesztywniał. Było to ledwo wyczuwalne, ale Meg zauważyła.

- Robił coś jej?

Po chwili namysłu odpowiedziała: - Nie.

Właściwie nie skłamała. Nic jej nie zrobił. Na razie.

- Z tego, co widziałem, Laura czuje się przy nim swobodnie. Najprawdopodobniej ten człowiek nie ma złych zamiarów, ale na wszelki wypadek nie pozwolimy, aby zostawał sam na sam z którymkolwiek z dzieci. Mamy tyle bezczynnych służących, że nie będzie trudno to załatwić.

Było to idealne rozwiązanie tego problemu. Meg poczuła napływające jej do oczu łzy wdzięczności.

- Dziękuję.

- Zastanawiam się, czy to już cała historia... - Kciukiem wytarł jej pierwszą łzę. On wie, że to nie wszystko - pomyślała poruszona.

Jego palec powędrował na jej usta i delikatnie dotknął jej warg w geście reprymendy.

- Małżeństwo, kochanie, polega na dzieleniu się ze sobą problemami i wspólnym ich rozwiązywaniu. Jesteśmy mężem i żoną od niedawna, ale chyba już niedługo zacznę się obrażać, jeśli nadal będziesz się upierała, żeby samotnie stawiać czoło przeciwnościom.

Meg miała ochotę wybuchnąć płaczem i wyznać mu absolutnie wszystko, ale milcząca do tej pory orkiestra właśnie zaczęła grać głośniej. Szalone dźwięki były akompaniamentem dla pierwszego przedstawienia - występu klaunów. Meg odwróciła się od męża i spojrzała w dół. Kurtyna odsłoniła migoczącą scenę i zamek w barwnym orientalnym stylu. Przyglądając się mu, Meg czuła ulgę, że udało jej się uciec przed popełnieniem kolejnej głupoty. Postanowiła nigdy więcej nie ranić swego dobrego męża.

Saxonhurst natomiast z większym zaciekawieniem patrzył na swoją dziwną żonę, niż na występ. Widział, jaką radość czerpały z przedstawienia bliźniaki i był rad, że sprawił im tę przyjemność. Człowiek łatwo się nudzi, a nowa rodzina wnosiła powiew świeżości w jego życie. Najbardziej fascynowała go jednak własna żona. Ona również dawała mu możliwość odkrycia na nowo znanych mu już przyjemności. Kiedy ostatnio tak bardzo nie mógł się doczekać seksu?

Meg bawiła się dość dobrze, ale dostrzegał, że coś ją niepokoi. Zastanawiał się, jak duże były jej problemy.

Sir Artur nie wydawał się typem człowieka, który może darować kilkumiesięczny czynsz. Nawet starym przyjaciołom. Jaka była zapłata? Czy chodziło o samą Minerwę? Czy to możliwe, aby oddała mu swą cnotę, a teraz lękała się skonsumowania ich małżeństwa, bo wszystko by się wydało?

Spróbował odtworzyć w myślach jej zachowanie w sypialni. Czy zachowywała się jak kobieta, której nikt nigdy nie dotykał w taki sposób? Trudno powiedzieć. Wydawała się niepewna, ale jednocześnie bardzo chętna.

Możliwe, że sir Artur był niewrażliwym kochankiem, który po prostu ją wykorzystał, i subtelniejsze formy bliskości fizycznej były dla niej czymś nowym.

Możliwe, że ją zgwałcił.

Starając się nie przestraszyć żony, położył rękę na jej ramieniu - na tym niewielkim skrawku jej ciała, którego nie zakrywała skromna suknia wieczorowa.

Leciutko się wzdrygnęła i spojrzała na niego. W jej oczach widział podenerwowanie, ale nie strach. Nie wydawało mu się, aby sir Artur lub ktokolwiek inny ją wykorzystał. Nie wykluczał tego jednak. Chciał być jej pierwszym mężczyzną i pragnął dać jej rozkosz największą z możliwych. Dzisiejsze popołudnie zapowiadało coś smakowitego; było jak woń świeżego chleba w piekarni albo pieczonego mięsa, sprawiający, że cieknie mu ślinka, podsycając jego ogromny apetyt. Jego żona. Nieodkryte terytoria.

Cóż, nawet jeśli nie była dziewicą, była dziewicza na wszystkie inne możliwe sposoby.

Patrzyła na scenę, ale wiedział, że czuje jego rękę na swojej skórze. Jednym palcem pieścił jej kark i każdą jej reakcję obserwował z takim samym zainteresowaniem, z jakim ona oglądała wygłupy klaunów. Rozchyliła usta, zaróżowiły jej się policzki.

Jej ręka, leżąca na oparciu krzesła, napięła się nagle.

Nie zwracając uwagi na stojącego za nimi Małego, Sax przysunął się trochę do żony i przyłożył usta do jej szyi, tuż za uchem. Meg wciągnęła głęboko powietrze.

- Gdybyśmy byli małżeństwem już jakiś czas i przyszlibyśmy tu sami, zaciągnąłbym zasłony - powiedział jej do ucha.

Wyciągnęła nieco głowę w ledwie zauważalnym geście kontrolowanego podniecenia. Kiedy jej wargi rozchyliły się jeszcze bardziej, Sax włożył jej palec do ust. Przygryzła go. Namiętnie. Jego żona była kobietą namiętną. Wszystko jedno, jakie miała przed nim tajemnice, był szczęściarzem.

Nachylił się, aby być jeszcze bliżej. Najpierw polizał jej ucho, potem ugryzł leciutko, wreszcie zaczął ssać. Z trudem mogła usiedzieć. Zacisnęła palce na oparciu krzesła.

- W domu czeka na nas łóżko. I myślę, że bardzo nam się przyda.

Wyszeptawszy te słowa, wodził językiem w okolicy jej ucha. Czuł jej zapach, wciągał woń, którą roztaczała. Był to zapach ciepły i kobiecy, bardzo osobisty. Jego nozdrza wyczuwały też nutę lawendy. Czy ma jej kupić najlepsze perfumy, czy pozwolić, aby była taka jak teraz - porządna na zewnątrz i taka pikantna i rozpalona od środka?

- Czyje łóżko: twoje czy moje? - wyszeptała Meg. Jej wzrok mówił mu, że zanurzała się w pożądaniu, tak jak on.

Pragnął jej.

Do diabła, to prawda. Gdyby byli sami, nie czekałby. Uważał się jednak za mistrza tej gry i gdyby byli sami, poczekałby, aż ogień ich namiętności rozpali się do granic możliwości.

- Powiedziałeś, że moje - leniwie odparła Meg.

- W rzeczy samej. Cieszy cię to?

- Chyba jest mi już wszystko jedno.

- A więc twoje. - Pocałował jej rozchylone usta. - Amazonki mogłyby cię niepotrzebnie zainspirować. W twojej sypialni rozbiorę cię powoli przy blasku świec i świetle z ognia w kominku. Odkryję każdą tajemnicę twoich zmysłów.

- Myślę, że już je znasz.

- Każda kobieta to nowa tajemnica.

Tak jak przewidywał, zesztywniała na te słowa. Coś w nich musiało ostudzić jej namiętność. Muzyka się zmieniła i teraz na scenie, na którą wcale nie patrzyli, magik wyciągał znikąd kolorowe flagi. Meg zacisnęła usta i poprawiła się w krześle.

- Żadna kobieta nie lubi myśleć o sobie jako o jednej z wielu, mój panie.

- Znam wiele kobiet, które są dowodem na to, że nie masz racji. Są zainteresowane mężczyzną tylko wtedy, gdy jest on pożądany przez wiele innych kobiet.

- Pewnie czekają w kolejce pod twoim domem. Saxonhurst uśmiechnął się i zażartował:

- Nie, ale dostaję dużo propozycji pocztą. Odwróciła się ostentacyjnie w stronę sceny.

- Chciałabym obejrzeć przedstawienie, wasza lordowska mość.

Saxonhurst oparł się z powrotem na swoim krześle i zaśmiał się cichutko. Wyciągnął rękę za oparcie, do której Mały wsadził obraną ze skórki pomarańczę. Sax zjadł jedną cząstkę, żeby upewnić się, ze owoc jest słodki i smaczny, chociaż mógł spokojnie liczyć na zdolności Małego w tej kwestii. Potem oderwał kolejny kawałek i przyłożył go do zaciśniętych ust swojej żony.

Meg spojrzała na niego spod zmarszczonych brwi, ale po kilku sekundach niemej walki rozluźniła się nieco i pozwoliła nakarmić owocem. Zrobiła to jednak niechętnie, karała go i był tym jej zachowaniem zachwycony. Kiedy przełknęła, podstawił jej kolejny kawałek:

- Jeśli chcesz, bym był twój, Minerwo, musisz na to zapracować. Meg zjadła, a kiedy przełknęła, odrzekła, nie odrywając oczu od sceny:

- Jestem twoją żoną.

- Myślisz, że to daje ci prawo własności? Meg spojrzała na niego.

- Co ze wszystkimi innymi?

- Moje wyznania dotyczą tylko niesfornej przeszłości. Przyszłość dopiero przed nami.

- Czy wilka może nie ciągnąć do lasu? - Zabrała mu z ręki pomarańczę, oderwała cząstkę i włożyła mu do ust. -Wydaje mi się, mój panie, że muszę się wiele od ciebie nauczyć.

Żując owoc, Saxonhurst niemal mruczał z zadowolenia. Tak, małżeństwo z Minerwą będzie świetną zabawą.

- Sugerujesz, że masz zamiar mieć kochanków? Znów nakarmiła go pomarańczą.

- To zależy również od ciebie, nieprawdaż? Chwycił ją za nadgarstek. Sam był zaskoczony swoją reakcją, niemniej jednak musiał się sprzeciwić:

- Wierność. Ty i ja tylko dla siebie nawzajem. Na zawsze.

Chyba oszalał. To pewnie dawał o sobie znać pierwotny instynkt mężczyzny w stosunku do przyszłej matki jego dzieci. A jednak przestraszył się zarówno swoich słów, jak i siły emocji, które kazały mu te słowa wypowiedzieć. Ta kobieta była jego - ze wszystkimi swoimi sekretami, duchem walki i pociągającą bielizną. Jego.

Ta myśl niebezpiecznie go podnieciła. Był bliski katastrofy. Chyba to wyczuła, bo otworzyła szerzej oczy. Nie było w nich strachu, tylko naturalne podniecenie wynikające ze świadomości, że jest pożądana.

- To właśnie przysięgałam w kościele, Saxonhurst. Do przysięgi małżeńskiej podchodzę bardzo poważnie.

Skinął głową i puścił jej rękę, a następnie sięgnął po pomarańczę, którą Meg nadal chciała go poczęstować. W tej właśnie chwili rozległy się brawa. Zakończyły się popisy klaunów.

Młodsze rodzeństwo Meg oderwało wzrok od sceny. Podekscytowani i zachwyceni widowiskiem, poprosili o pomarańcze i ciasto. Mały usługiwał im, nie zapominając nalać dorosłym wina.

Sax popijał swoje i starał się opanować. Przysięga, którą właśnie złożył, mogła stać się dla niego niewygodna, jeśli okazałoby się, że coś z jego żoną jest nie tak. Chociaż nie... Patrząc na nią, kiedy tak śmiała się ze swoimi braćmi i siostrami, Saxonhurst był przekonany, że Meg może zaskoczyć go w łóżku jedynie w przyjemny sposób. A wszystkie inne jej sekreciki w ogóle się nie liczyły.

Jego nowo poślubiona żona była szczerą i namiętną kobietą, ręczył za to. Lata spędzone na uważnym obserwowaniu płci pięknej pozwoliły mu wnioskować, że na pozór spokojne kobiety są często w głębi duszy bardzo namiętne, podczas gdy te, które zachowują się i wyglądają kokieteryjnie oraz krzykliwie, są sztywne i nie mają pojęcia o prawdziwym życiu.

Lata doświadczeń nauczyły go też, że przypadkowe przygody seksualne, obojętnie jak wytrawne, mogą stać się uciążliwe. Jako dwudziestojednoletni młodzieniec, który właśnie wyrwał się na wolność, nigdy by w to nie uwierzył. Teraz jednak powolne smakowanie seksu z żoną wydawało mu się intrygujące, a już z pewnością nie nudne... Nagle Meg pochyliła się gwałtownie i chwyciła Richarda, który chciał właśnie wyrzucić skórkę pomarańczy przez balkon ich loży na parter. Brzydka jedwabna suknia podsunęła się do góry i odsłoniła kształtną kostkę, a nawet kawałek halki. Haft białą nitką na białym materiale był skomplikowany i kunsztowny. Namiętność skrywana pod bielą widoczną tylko dla tych, którzy naprawdę chcieli ją zobaczyć... Wcześniej mignął mu gorset ozdobiony bujną winoroślą i szkarłatnymi kwiatami. Wybujałe, wielkie i skrywane namiętności.

Sax czuł się szczęśliwy. A za kilka godzin bez wątpienia pozna smak największej małżeńskiej ekstazy. Meg dostrzegła, że bliźniaki są niespokojne, zaproponowała więc wszystkim spacer po korytarzu. Sama też potrzebowała chwili wytchnienia. Choć ich loża była obszerna, Meg czuła się przytłoczona. Było jej w niej gorąco, zwłaszcza kiedy zerknęła na hrabiego i zobaczyła, w jaki sposób na nią spogląda.

Poza tym chciała przez chwilę porozmawiać sam na sam z Laurą. Ostrzec ją. Pomimo zapewnień Saxonhursta, że nie dopuści, aby sir Artur pozostawał sam na sam z którymś z jej rodzeństwa, Meg wolała dmuchać na zimne. Chciała pomówić z siostrą, i to zaraz. Logicznie rzecz biorąc, jej strach wydawał się niedorzeczny, ale Meg czułaby się źle, nie informując Laury o zagrożeniu.

Elegancko ubrani ludzie coraz tłumniej napływali do teatru na główne przedstawienie i w korytarzu panował za duży ścisk, żeby można było porozmawiać na osobności. Również dzieci były już zbyt zaaferowane. Znajdą czas na rozmowę przed wyjściem z teatru albo po powrocie do domu. Przed...

Meg spojrzała na męża, a on uśmiechnął się w odpowiedzi.

Przedstawiano ją wielu osobom. Osobom, których twarzy Meg nigdy nie zapamięta, zwłaszcza że wszystkie były dla niej takie same - zdziwione. Sir Artur znów do nich podszedł.

- Właśnie odwiedzałem starego przyjaciela w jego loży - powiedział, machnięciem ręki wskazując, o którą lożę chodzi. - Widzę, że cała rodzina jest niezwykle zadowolona z przedstawienia.

Bliźniaki od razu zaczęły opowiadać mu, jak bardzo im się wszystko podobało, podczas gdy Jeremy i Laura tylko im zgodnie przytakiwali. Meg dostrzegła kątem oka podejrzliwe spojrzenia rzucane przez męża w stronę sir Artura. Szybko jednak uwaga Saxonhursta skupiła się na parze w średnim wieku.

Wyraz twarzy Saksa patrzącego na sir Artura trochę ją uspokoił. Mąż ich ochroni. Już nie musi się bać, że sir Artur skrzywdzi którekolwiek z nich. Rozluźniona, włączyła się nawet do rozmowy z właścicielem ich dawnego domu. Jego zachowaniu nie można było nic zarzucić, a jednak dostrzegała w jego spojrzeniu niesłabnące zainteresowanie Laurą. Wyczuwała też wyraźnie urazę, jaką wciąż żywił do niej samej. Miała nadzieję, że tylko jej się tak wydaje, jednak poczuła wielką ulgę na odgłos dzwonka wzywającego widzów na miejsca. Niczym liście na wietrze, tłum unosił się i sunął powoli do lóż. Meg też ruszyła z miejsca. Okazało się, że idzie ramię w ramię z sir Arturem, ponieważ mąż został z tyłu, aby pożegnać się z parą znajomych.

- Włamanie się do domu nie przystoi damie, Meg.

- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.

Meg przystanęła, aby hrabia mógł się z nią zrównać, ale sir Artur złapał ją za suknię. Z uśmiechem na ustach powiedział:

- Znajdź okazję, aby porozmawiać ze mną na osobności, Meg, albo gorzko pożałujesz. Mam coś, czego bardzo chcesz.

Puścił jej suknię i ukłonił się. Odnalazła ramię męża i wsparła się na nim.

- Mam nadzieję, że cię nie niepokoił - powiedział Sax.

- Nie, skąd.

Meg uśmiechnęła się i - nie mając innego wyjścia - po raz kolejny skłamała:

- Mówi, że w domu zostało jeszcze kilka rzeczy, które chyba są nasze. Chce, żebym tam przyszła i je obejrzała.

- Tylko ze mną - powiedział spokojnie, ale głosem nieznoszącym sprzeciwu. - Jest w nim coś, co sprawia, że go nie lubię.

Być może to dlatego w czasie pierwszego aktu pantomimy nie drażnił się z nią tak, jak podczas występu klaunów. Po części Meg cieszyła się z tego, bo traciła przy nim opanowanie, ale z drugiej strony obawiała się, czy w jakiś sposób nie zniechęciła go do siebie.

Ile jeszcze razy uda jej się skłamać, nie niszcząc tego, co ich łączy?

Meg nie mogła przestać myśleć o groźbie sir Artura. Dlaczego będzie żałować, jeśli z nim nie porozmawia? O co mu chodziło?

Najgorszy scenariusz, jaki przychodził jej do głowy, zakładał, że sir Artur powie Saxonhurstowi o sheelagh. Przyznanie się do posiadania nieprzyzwoitego posążka byłoby krępujące, ale nic więcej.

Chyba że sir Artur wiedział o czarach.

A nawet gdyby wiedział, nie miałby pojęcia, jak użyła magii, żeby zaciągnąć Saxonhursta przed ołtarz.

Mógłby się domyślić.

A jeśli wiedział o czarach?

Nikt o nich nie wiedział. Nikt.

Nie mógł być dla niej realnym zagrożeniem, a jednak dygotała ze strachu. Musi się dowiedzieć, co planuje sir Artur, albo nie zazna chwili spokoju. No i, oczywiście, musi odzyskać sheelagh.

W trakcie antraktu rozglądała się z nadzieją za sir Arturem. Chciała dowiedzieć się, co miał na myśli. Nie miała okazji porozmawiać z Laurą. A Saxonhurst niemal całkowicie ją ignorował. Och, dlaczego sir Artur pojawił się tu właśnie dzisiaj? Wszystko zepsuł!

Podczas ostatniego aktu Meg wlepiała oczy w scenę, ale nie potrafiła śledzić fabuły. Chciało jej się płakać. Minęło uczucie radosnego i pełnego napięcia oczekiwania; dlaczego Saxonhurst nie zwracał na nią uwagi? Czy coś wie? Podsłuchał ich rozmowę?

Pod koniec przedstawienia Sax ujął ją za rękę. Magia wróciła z pierwszym dotknięciem jego dłoni. Meg od razu straciła resztki zainteresowania przedstawieniem i przestała zaprzątać sobie głowę sir Arturem Jakesem - całą uwagę skupiła na mężu. Kiedy się do niego odwróciła, wyglądał na nieco zaskoczonego, ale podniósł do ust ich złączone ręce, ucałował jej dłoń, a potem zbliżył ich ręce do jej twarzy. Patrząc na jego delikatne palce, Meg przypomniała sobie, jak nie pozwolił jej uciec z kościoła, przytrzymując ręką drzwi. Pocałowała każdy jego palec z osobna, a potem, kiedy wyprostował jeden z nich, posłusznie pocałowała jego koniuszek. Nagle jego druga ręka znalazła się na jej plecach i delikatnie je pogładziła, przyprawiając Meg o drżenie. Sax skierował jej uwagę na scenę, gdzie właśnie ujawniano prawdziwe tożsamości przebranych do tej pory bohaterów, odnajdywano prawdziwe miłości, karano podłych złoczyńców, a nagradzano tych, którzy czynili dobro. W tym samym czasie Saxonhurst wypisywał na jej plecach sprytne obietnice. Nie musiał robić nic więcej, aby ją usidlić - wystarczyło, że delikatnie, magicznie i subtelnie wodził ręką. Kiedy skończyły się brawa, wziął od Małego pelerynę i otulił żonę, jednocześnie rozmawiając swobodnie z pozostałymi. Meg czuła przyjemne napięcie i dreszcze - cudowne dreszcze rozkoszy. Jak długo jeszcze trzeba im czekać? Zapewne około godziny. Chociaż... kiedy przyjadą do domu, pewnie zasiądą do kolacji. Ona nie będzie w stanie nic przełknąć.

Spodziewała się, że Sax będzie nalegał, by wracali do domu sami w powozie, ale on pozwolił bliźniakom jechać z nimi, a potem całą drogę je zagadywał. Usadowił nawet Rachel na swoim zwykłym miejscu, a sam zajął siedzenie naprzeciwko żony. Meg odkryła jednak, że potrafił wysyłać jej ustami i oczami wiadomości, od których burzyła jej się krew w żyłach.

- Meg, wszystko porządku? - zapytała w pewnej chwili Rachel. - Dziwnie wyglądasz.

- Tak, wszystko w porządku. - Meg uśmiechnęła się do siostry.

- Myślę, że wszyscy już chcemy iść do łóżka - stwierdził jej przebiegły mąż. - Mieliśmy dziś tyle wrażeń!

- Wcale nie! - zaprotestował Richard. - Wcale nam się nie chce spać!

To rzekłszy, chłopiec ziewnął. W tym samym momencie Saxonhurst w znaczący sposób otarł się butem o kostkę Meg.

- Rzeczywiście. Wcale nie chce nam się spać.

Kiedy jednak dojechali do domu, Saxonhurst zarządził, by wszyscy położyli się do łóżek. Był tak uprzejmie stanowczy, że nawet bliźniaki nie protestowały, zwłaszcza że pozwolono im zjeść kolację w swoich pokojach. Jeremy przypomniał sobie znienacka o swoich książkach, a Laura posłała Meg filuterne spojrzenie, ale ruszyła od razu w stronę schodów.

- Lauro! - krzyknęła za nią Meg, nagle przypominając sobie, że miała ją ostrzec.

Sir Artur mógłby cos kombinować. Co poczęłaby biedna Laura, gdyby zaszantażował ją kamiennym posążkiem jutro rano, zanim zdążą porozmawiać? Siostra odwróciła się w połowie schodów.

- Tak?

- Muszę z tobą porozmawiać. - Meg ruszyła w kierunku dziewczyny, ale hrabia złapał ją za rękę.

- To może poczekać - powiedział w ten sam łagodny, ale stanowczy sposób. Wyrwała mu się jednak. Odwróciła się do niego i z uspokajającym uśmiechem odrzekła:

- To potrwa tylko chwilę, Saxonhurst. Następnie szybkim krokiem weszła za Laurą na schody i popchnęła ją przed sobą.

- Co ty wyprawiasz? - szepnęła Laura. - Przecież hrabia...

- Nie kłóć się.

Na szczycie schodów Meg odwróciła głowę, chcąc ponownie uśmiechnąć się do męża. Obserwował ją przez monokl!

















Rozdział 12



Meg postanowiła nie zaprzątać sobie teraz głowy hrabią - załatwi to później. Zamiast tego zapędziła Laurę do własnego buduaru.

- Czemu się tak zachowujesz? - zapytała Laura, wybałuszając oczy ze zdziwienia. - Co się stało?

- Sir Artur.

- Sir Artur?

Meg zmusiła się do odciągnięcia myśli od męża. Najpierw trzeba zająć się siostrą.

- Kiedy byłam w twoim wieku, sir Artur zaczął się zachowywać dziwnie. Dotykał mnie w sposób, który mi się nie podobał, mówił nieprzyzwoite rzeczy...

- Rozumiem - zaczerwieniła się Laura i spuściła wzrok. Meg przyciągnęła ją do siebie i uścisnęła.

- Och, przepraszam, że nie uprzedziłam cię wcześniej. Po prostu chcę się upewnić, że nigdy, przenigdy nie zostaniesz z sir Arturem sam na sam. Bez względu na to, co będzie obiecywał, czy czym groził...

- Groził?

Żeby naprawdę dobrze wyjaśnić Laurze sytuację, musi powiedzieć jej o posążku.

- Lauro, on ma sheelagh.

Laura położyła dłoń na ustach.

- Jak to?

- Nie wiedziałam, jak zabrać go ze sobą, kiedy było z nami tyle służby. A Saxonhurst przyssał się do mnie jak rzep do psiego ogona, więc pomyślałam, że zakradnę się do domu później. Właściwie zrobiłam to wczoraj rano...

- Więc dlatego byłaś taka zmęczona? A nie...?

- Nie. Jeszcze. Jeszcze nie. Nieważne - Meg wzięła się w garść. - W teatrze sir Artur powiedział coś takiego... Mam wrażenie, że użyje sheelagh, aby coś ode mnie wyciągnąć. Nie wiem, o co mu chodzi, ale musisz mi obiecać, że nie dasz się namówić na żadne spotkanie, że nigdzie z nim nie pójdziesz... Obiecaj.

Laura utkwiła wzrok w Meg. Jej spojrzenie było zaskakująco stanowcze i dojrzałe.

- Czym takim mógłby ci grozić? Co byłoby aż tak straszne?

- Nie wiem... Możliwe, że się domyślił... - Meg musiała powiedzieć całą prawdę. - Możliwe, że się domyślił, co zrobiłam. Co zrobiłam z tym małżeństwem.

Laura otworzyła usta.

- Nie zrobiłaś tego!

- Byłam zdesperowana! Musiałam! Ale hrabia przenigdy nie może się dowiedzieć, jak doszło do tego małżeństwa, Lauro! Przenigdy. Znienawidziłby mnie za to...

Sax cicho zamknął drzwi. Wcale nie zamierzał podsłuchiwać. Po powrocie z teatru poszedł do swojego pokoju.

Postanowił nie dopuścić do tego, by dziwna nerwowość jego żony pokrzyżowała im plany. Przeszedł przez jej sypialnię i otworzył drzwi buduaru, zdeterminowany, by pozbyć się Laury i podjąć swoje uwodzicielskie działania. Zdążył się już przekonać, że Meg nie była im tak naprawdę niechętna.

Nie przyszło mu do głowy, żeby zapukać. Nie starał się zachowywać cicho. Jego dom był jednak świetnie utrzymany; nic w nim nie trzeszczało ani nie skrzypiało.

Teraz stał zapatrzony w łóżko, które miało być im przeznaczone dziś w nocy.

Miało.

Nie chodziło tylko o słowa, ale o ton, jakim je powiedziała. Była zdesperowana. Ruszył w stronę swoich pokoi, analizując zdania, które przed chwilą padły z jej ust.

Co zrobiłam. Co zrobiłam z tym małżeństwem. Byłam zdesperowana.

Hrabia przenigdy nie może się dowiedzieć, jak doszło do tego małżeństwa. Przenigdy. Znienawidziłby mnie za to... Fizyczne pożądanie nadal się w nim tliło, dając mu poczucie dyskomfortu, ale jego umysł już go nie odczuwał, jakby namiętność w jego głowie - która była przecież tak ważna - została zamrożona. To niemożliwe. Tak nie może być.

Szukał pocieszenia w brandy. Ręka trzęsła mu się tak bardzo, że kiedy nalewał alkohol, karafka dzwoniła o brzeg kieliszka. Palący smak trunku oczyścił mu trochę umysł.

Z pewnością słowa jego żony nic nie znaczą. Oczywiście, że była zdesperowana. Inaczej by za niego nie wyszła. Przecież o tym wiedział. Żyli na granicy ubóstwa. Ale co takiego zrobiła, za co miałby ją znienawidzić?

Pomyślał o sir Arturze. Być może poświęciła siebie temu mężczyźnie w zamian za mieszkanie i jedzenie. Jeśli to prawda, współczułby jej. Ale nie nienawidził.

Coś się tu nie zgadzało. Jej słowa wskazywały jasno, że on, Saxonhurst, znienawidziłby ją za coś, co zrobiła, aby doprowadzić do tego małżeństwa. Że był to jakiś podstęp.

Musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie. Inne od tego, które już czaiło się niczym wściekłe bestie w najgłębszych zakamarkach jego mózgu.

Długi?

Jakie długi mogłyby go wyprowadzić z równowagi? A gdyby rzeczywiście jakieś miała, czy zdecydowałaby się je spłacać bez jego wiedzy?

Musiało istnieć coś innego, za co by ją znienawidził, coś, czego nie mogła mu wyjawić... Chyba że... Wściekłe bestie wyrwały się na wolność. Jędza.

Z trudem powstrzymał się, by nie roztrzaskać kieliszka. Odstawił go delikatnie na stolik i zaczął krążyć po pokoju.

Nie. Nie!

A jeśli księżna była jeszcze bardziej obłudna, niż sądził? Czy to możliwe, żeby zaaranżowała to wszystko, używając do tego celu Susie i Minerwę? Czy posłużyła się Daphne, żeby mu po prostu zamydlić oczy? Czy księżna śmiała się z niego w cichości ducha, kiedy kłócili się w korytarzu? Nie. Nie!

Ale za to rzeczywiście gotów był ją znienawidzić. Byłoby to dla niego tak straszne, jak sugerował ton głosu jego żony.

Przyłożył dłonie do czoła. Bestie w jego głowie ryczały rozszalałe. Jak Minerwa zareagowała na scenę w holu?

Przypomnij sobie.

Przypomnij.

Chciała, żeby się uspokoił. Czy to było podejrzane? Miał na tyle zdrowego rozsądku, by wiedzieć, że nie. Jędza potraktowała jego żonę jak osobę niegodną takiego zaszczytu, ale to mogła być tylko gra. A Bóg mu świadkiem, stara jędza była doskonałą aktorką.

Wyglądały, jakby się nie znały wcześniej...

- Saxonhurst?

Odwrócił gwałtownie głowę i spojrzał na Meg, niepewnie stojącą w progu jego pokoju. Coś trzeba będzie zrobić z drzwiami w tym domu, żeby skrzypiały.

- Boli cię głowa? - zapytała z troską. Sax opuścił ręce.

- Nie - bardzo się starał mówić normalnie. - Próbowałem tylko sobie coś przypomnieć. Weszła do pokoju. Wyglądała, jakby miała jakieś wyrzuty sumienia.

- Przepraszam za moje zachowanie przed chwilą. Musiałam porozmawiać z Laurą.

- O czym?

- O sir Arturze. Chciałam ją ostrzec.

Sax postarał się rozluźnić, opanować szalejące bestie. Jego podejrzliwość to zapewne jeden wielki nonsens.

Wiedział, że w sprawach księżnej często zawodził go zdrowy rozsądek. Tak przynajmniej twierdzili inni. Zbliżył się do żony. Wziął ją za rękę i poprowadził do kominka. Minerwo, wytłumacz mi to tak, żeby miało to dla mnie sens.

- Mogłaś powiedzieć jej o tym w holu.

Z bólem serca patrzył, jak odwraca wzrok. Wiedział, że zaraz skłamie.

- Nie chciałam, żeby słyszała służba.

- A jakie to ma znaczenie, skoro przecież ustaliliśmy, że uprzedzę ich o sir Arturze...

Proszę cię, powiedz mi prawdę.

- Nie pomyślałam o tym. - Spojrzała na niego. Wyglądała jak chodzący obraz niewinności i troski.

Musiał być szalony. Po prostu wyobraził sobie, ze dręczy ją poczucie winy. Czy to możliwe, żeby ta scena paniki w kościele była zaaranżowana? Czy Susie by go zdradziła? Podstęp! - zaryczały bestie, próbując zerwać się z łańcuchów. Wziął ją w ramiona.

- Zapomnij o sir Arturze. No chyba że zrobił coś, co zasługuje na jakąś straszną karę. A wtedy razem zgotujemy mu piekło.

- Nie. Nic aż tak złego się nie stało.

Meg ciągle spoglądała w podłogę, niemal dotykając czołem do jego piersi. Podniósł jej głowę i spojrzał w oczy.

- W takim razie zapomnij o nim. Nawet nie będziesz musiała już nigdy z nim rozmawiać. Na jej twarzy dostrzegł cień zmartwienia, ale na pewno nie winy.

- Ale bliźniaki bardzo go lubią.

- Czy chcesz, żeby go lubiły?

- Nie. A co będzie, jeśli złoży nam wizytę?

- Nie będzie nas w domu.

- A jeśli gdzieś się z nim spotkamy przypadkiem?

- Zignorujemy go. Właściwie, najlepiej jeśli z nim porozmawiam i powiem mu, że...

-Nie!

Nie mógł nie zauważyć paniki na jej twarzy. Do diabła, czy ten człowiek szantażował ją z jakiegoś powodu? Czy szantażował ją jej brakiem dziewictwa? To musi być to!

Lekko ją od siebie odciągnął, ale ręce pozostawił na jej ramionach.

- To co mam zrobić w tej sprawie?

W kącikach oczu Meg pojawiły się łzy. Saxonhurst pragnął je wytrzeć. Była szczera. We wszystkich kwestiach, które miały dla niego znaczenie, była szczera. Ale się bała. Czego?

- A może zostawmy sprawy takimi, jakie są - powiedziała. - Pewnie sir Artur nie będzie nas szukał. A nawet jeśli tak, nie będzie sprawiał żadnych kłopotów.

Tak, ten człowiek z pewnością był przyczyną jej zmartwień.

Patrzyła na coś za jego plecami. Kiedy odwrócił się, dojrzał pysk Braka wystający spod łóżka. Nawet nie zdawał sobie sprawy z obecności psa.

- Wyłaź stamtąd, głupolu.

Pies przesunął się zaledwie o centymetr. Nie więcej. Najwyraźniej idealnie wyczuwał nastrój pana. Sax znów spojrzał na żonę. Na pewno nie mogła być tak zła, jak mu się wydało. Meg podniosła wzrok.

- Myślałam, że będziemy...

Z rozczuleniem zauważył, że nie wystarczyło jej odwagi, by skończyć zdanie.

- Nie boisz się?

Jeśli straciła już dziewictwo, czy będzie mniej chętna? Albo bardziej? Czy ma to jakiekolwiek znaczenie? Zakłopotana zamrugała.

- A powinnam?

- Nie wiem.

Nieznacznie się cofnęła. Domyślił się, że jeśli jest niewinna, jego zachowanie może być dla niej niezrozumiałe. Albo groźne, jeśli miała coś na sumieniu. Wziął ją za rękę, aby nie odsuwała się od niego. Musieli to załatwić.

- Kochanie, jeśli - choć nie z własnej winy - nie jesteś nietknięta, może...

Przez chwilę patrzyła na niego, jakby nie rozumiejąc, a potem wyrwała się z jego uścisku.

- Nie jestem nietknięta? Za kogo ty mnie masz?

- Za zdesperowaną kobietę.

Jego głos był spokojny, co uważał za duże osiągnięcie. Wierzył jej. Była dziewicą. Skoro jednak była dziewicą, o jakim podstępie rozmawiała z siostrą?

- Zdesperowaną? - powtórzyła za nim głośno.

Nie mógł zdobyć się na odpowiedź. Musiał zwalczyć bestie w głowie. Za co mógłby ją znienawidzić? Tylko za jedno. Dotąd w swoim beztroskim życiu miał jedynie jeden stały cel: przeciwstawiać się jędzy. Do końca. Jeśli w najmniejszym nawet stopniu podejrzewał, że Meg jest narzędziem w rękach babki, nie mógł się ugiąć. Nawet jeśli Meg stała przed nim taka gotowa i ponętna.

Zarówno ją, jak i siebie przygotował na ucztę. Pragnął jej bardzo, ale w tych okolicznościach musiał się pohamować. Teraz rządziłyby nim bestie podjudzone przez jędzę. Nie chciał, by coś zmąciło pierwszy raz żony. Przecież niewykluczone, że jego podejrzenia są bezpodstawne.

W końcu był przewrażliwiony na punkcie babki.

Odgarnął jej kosmyk z czoła. Wolałby, żeby ręka mu się tak nie trzęsła.

- Przepraszam. Przyszło mi na myśl, że twoja nerwowość wynika z tego, że nie jesteś już dziewicą. Nie winiłbym cię za to.

Sax zastanawiał się, jak żona pojmuje jego słowa. Nie była głupia, na pewno dostrzegła zmianę w jego zachowaniu.

- Jestem dziewicą, Saxonhurst. Mówisz prawie tak, jakbyś wolał, żebym nią nie była.

- Jest mi wszystko jedno - powiedział, ale nie zabrzmiało to tak, jak chciał.

Najwyraźniej ją tym uraził. Chciał to naprawić, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. Bał się, że tylko wszystko pogorszy. Powinien ją zbyć, zanim stanie się coś strasznego.

- Nie winiłbym cię. Cokolwiek... Cholera jasna! Gdzieś umknął nam nastój, kochanie, ale mamy przed sobą całe życie. Nie ma potrzeby się śpieszyć.

Meg bacznie mu się przyglądała. Na jej twarzy malowała się duma.

- To ja to zrobiłam, tak? Kiedy poszłam porozmawiać z Laurą?

- Co zrobiłaś?

- Zepsułam wszystko - stwierdziła. Po chwili jednak potrząsnęła głową. - Nie, tu chodzi o coś więcej. Chodzi o moje tajemnice, prawda? Ciągle o nich mówisz.

- Na Boga, Minerwo, przestań! - Ale spojrzał w jej oczy i powiedział: - Jeśli masz jakieś sekrety, to lepiej wyjaw mi je teraz. Wyjaw mi je, a nie będą miały znaczenia.

- Gdybym myślała, że tak będzie, już dawno bym ci wszystko powiedziała.

- Uważasz więc, że „znienawidzę" cię za twoje sekrety - celowo użył jej własnych słów. I widział, że to zauważyła.

- O niektórych rzeczach lepiej nie rozmawiać.

- Na pewno znasz historię o puszce Pandory. Sama świadomość istnienia sekretów sprawia, że wszystko zaczyna się psuć...

Meg podniosła na niego wzrok.

- A ty masz sekrety?

Jego przypadkowo poślubiona żona była zdumiewająca. -Tak.

- Powiem ci moje, jeśli ty wyjawisz mi swoje. - Po chwili Meg uśmiechnęła się cierpko. - Widzisz? Wydaje mi się, że małżeństwo musi zostawiać trochę swobody i prywatności. Nam obojgu.

Kiedy nic nie odpowiedział, skierowała się do wyjścia.

- Dobranoc, mój panie - powiedziała na odchodnym.

Pożądanie zostało pokonane. Pożądanie i optymistyczne myśli. Rzucił się za Meg i zatrzymał ją gwałtownie.

- Do diabła z sekretami, powiedz mi przynajmniej, że to nie ma nic wspólnego z księżną.

- To nie ma nic wspólnego z księżną - Meg z trudem wyszeptała te słowa.

Saxonhurst zdał sobie sprawę, że jego ramię ciasno oplata jej szyję. Zaskoczony, puścił ją. Przerażona i blada Meg odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz. Jej ręka automatycznie powędrowała ku szyi.

- Czemu? Czemu miałoby to mieć jakikolwiek związek z księżną?

Boże! To ją musiało boleć! Prawie ją dusił! Mógł przynajmniej być z nią szczery.

- Bo niczego nienawidzę bardziej niż jej. Meg potrząsnęła głową.

- Nie możesz nienawidzić starej kobiety, Saxonhurst. Poza tym nienawiść boli najbardziej tych, którzy nienawidzą. Zaśmiał się na jej stwierdzenie, podszedł do stolika i nalał sobie brandy.

- O nie, moja droga. Moja nienawiść bardzo boli tę jędzę, choć skrywa to pod maską - rzekł i odstawił opróżniony kieliszek, czując, jak mocny alkohol wypłukuje z niego złość.

Odzyskał zmysły. Instynktownie czuł, że powiedziała prawdę. Podszedł do niej, uśmiechając się z ulgą.

- Jeśli twoje sekrety nie mają z nią nic wspólnego, możemy być szczęśliwi. - Wyciągnął do żony rękę i łagodnie dodał: - Przepraszam, jeśli cię wystraszyłem.

Meg zesztywniała.

- Nie.

Chciał ją pocałować.

- Wybacz. No już, niech cię... Wyrwała mu się.

-Nie.

Ze śmiechem złapał ją i znów przyciągnął do siebie.

- Przypomnij sobie, jak wcześniej... Uderzyła go w ramię z zaskakującą siłą. Spojrzał na nią oszołomiony. Zaciśnięte wargi i przymrużone oczy wyrażały ogromne zdecydowanie.

- Nie - powtórzyła. - Nie tak. Nie, jeśli brak między nami zaufania. Nie, jeśli tak bardzo nienawidzisz swojej rodziny! Puścił ją i pomasował ramię w miejscu, w którym go uderzyła.

- Idź do diabła! Kobieto, wszystko zaczęło się od twoich sekretów, więc nie zarzucaj mi tu braku zaufania!

- Ale to ty nienawidzisz!

Odsunął się, bojąc się utracić kontrolę. Był wściekły.

- Od początku wiedziałaś, że nienawidzę księżnej. Dlaczego nagle teraz wyciągasz ten temat? To ma być wymówka, bo jesteś zdenerwowana. Takie z ciebie słodkie strachajło? Czy po prostu się ze mną drażnisz?

Meg spąsowiała ze wściekłości.

- Na początku nie wiedziałam, jak poważna to sprawa.

- Chcesz, żebym uwierzył, że nie wpuścisz mnie do łóżka tylko z powodu moich problemów rodzinnych?

- Nienawidzisz swojej babki. To wszystko psuje! Patrzył na jej zaciśniętą szczękę i stanowcze oczy. To ci reformatorka, niech ją piekło pochłonie! Znów sięgnął po brandy.

- Cóż, Minerwo, jeśli zamierzasz nie wpuszczać mnie do swego łóżka do czasu, aż stanę się przykładnym i kochającym wnukiem, to będzie nam cholernie ciężko w tym małżeństwie. Dobranoc.

Meg okręciła się na pięcie i wyszła, trzaskając drzwiami. Sax miał ochotę rozbić karafkę w drobny mak, ale opanował się i odstawił ją z powrotem. Była piękna, pochodziła z Waterford. Brak zawył i schował się pod łóżko. Mądry pies. Sax wybrał zatem odrażający biały zegar i rzucił go we wrzeszczące Amazonki.

Meg wpadła do swojej sypialni i zamknęła za sobą drzwi na klucz. Sekundę później zdała sobie sprawę, że to głupie. Mąż z pewnością za nią nie idzie. Wtem usłyszała dochodzący z oddali odgłos tłuczonego szkła. Podbiegła do drzwi, chcąc rzucić się z pomocą, ale potem usłyszała, jak ktoś tłucze kolejną rzecz, i kolejną... O Boże! Dzieci!

Zlękniona i zszokowana wyjrzała na korytarz. Pusto. Starając się ignorować przeraźliwy hałas wydobywający się z sypialni męża, podkasała suknię i popędziła na górę, do pokojów rodzeństwa.

Wbiegła do sali szkolnej, gdzie jej bracia i siostry kończyli właśnie kolację i wesoło gawędzili. Na widok Meg Jeremy szybko wstał zza stołu:

- Co się stało? - zapytał, a po chwili dodał: - Co to za hałasy?

- Nawet nie pytaj. - Meg zamknęła drzwi, więc brzęk tłuczonych przedmiotów był teraz przytłumiony, ale nie zniknął zupełnie.

Przytuliła mocno bliźniaki.

- I niech nikt nie schodzi na dół. Nikt!

Jeremy zatrzymał się przy drzwiach i spojrzał na nią zdumiony. Zdała sobie sprawę, że na pewno ich wystraszyła oraz że przytula Richarda i Rachel dla dodania otuchy sobie samej. Puściła dzieci i wysiliła się na uśmiech.

- Obawiam się, że hrabia troszkę się zdenerwował.

- To on tłucze różne rzeczy? - zapytała Laura z niedowierzaniem.

- Tak.

Nagle Rachel sama przytuliła się z powrotem do Meg.

- Boję się.

Meg pogłaskała siostrzyczkę po jej jedwabistych włosach.

- Nie masz czego. Hrabia nie zrobi ci krzywdy. On tylko tłucze rzeczy.

Meg miała nadzieję, że to prawda. Nagle jej chora wyobraźnia podsunęła jej obraz kulejącego Clarence'a i jednookiej Susie.

- Czemu? - zapytała Rachel. - Co go rozzłościło? My?

- Nie, oczywiście, że nie!

Trzeba powiedzieć kolejne kłamstwo. A właściwie niecałą prawdę.

- Chodzi o jego babkę.

- Nie lubi jej, prawda?

- Prawda.

- Dlaczego?

- Nie wiem, słoneczko, ale to nie ma nic wspólnego z nami, więc nic ci się nie stanie.

Hałasy w oddali ustały. Meg powinna poczuć ulgę, ale zamiast tego naprężyła się i nasłuchiwała wściekłych kroków Saxonhursta na schodach.

Nagle drzwi sali otworzyły się. Meg ścisnęła Rachel jeszcze mocniej, ale w wejściu dostrzegła jedynie niezwykle grubą pokojówkę o potrójnym podbródku. Kobieta wesoło się uśmiechała.

- Gotowa do łóżka, panienko Rachel? - zapytała, jakby nigdy nic.

Rachel popatrzyła na Meg, która uświadomiła sobie, że powinna ją wypuścić z rąk. Po części marzyła, aby cała jej rodzina została tutaj, w tym pokoju, za zabarykadowanymi drzwiami. Zamiast tego pocałowała siostrę.

- Dobranoc, słoneczko. Już po wszystkim. Laura wzięła Rachel za rączkę.

- Ja też już pójdę. To był długi dzień.

Meg podziękowała siostrze w duchu. Musieli uważać na siebie nawzajem. Mieli tylko siebie. Ale kto się wstawi za nią, jeśli mąż po nią przyjdzie? Przecież ma do tego prawo...

Dopiero po wyjściu służącej Meg zauważyła, że w pokoju obecny jest też mężczyzna, zapewne opiekujący się Richardem.

- Peter - zwrócił się do niego Jeremy - czy słyszałeś przed chwilą odgłosy tłuczenia różnych przedmiotów?

- Hrabia po prostu ma jeden ze swoich ataków. Nie ma się czym martwić. - Mówiąc to, sługa rzucił Meg podejrzliwe spojrzenie. Najwyraźniej domyślał się przyczyny ataku swojego pracodawcy.

Na szczęście to Jeremy zadał pytanie, które chodziło po głowie Meg:

- Czy te ataki przytrafiają mu się często? Mężczyzna wzruszył ramionami.

- No, to zależy. Ale hrabia tłucze tylko rzeczy w swoim pokoju, wie pani, więc nie trzeba się martwić, że rozwali coś na zewnątrz. Gotowy, paniczu Richardzie?

Radosna beztroska, z jaką wytłumaczył wszystko służący, uspokoiła chłopca, który powiedział „dobranoc" i wyszedł z pokoju. Meg zaczęła się zastanawiać, na ile może zaufać służącym, którzy z taką beztroską traktują wybuchy hrabiego.

Jeremy przyjrzał się Meg badawczo.

- Wydaje mi się, że to nie moja sprawa.

- A przynajmniej masz taką nadzieję.

Chłopak wzruszył ramionami i podszedł do stołu, na którym zostawił swoje książki. Leżały otwarte i czekały na niego.

- Czy w twoich książkach nie piszą, co mogłoby pomóc w takich przypadkach? Jeremy uśmiechnął się gorzko.

- Ojcowie pożerający własnych synów. Matki poświęcające swe dzieci. Mężczyźni śpiewem doprowadzani do szaleństwa...

- To się nazywa edukacja. - Meg usiadła i westchnęła. - Masz rację, to nie będzie miało na ciebie wpływu. Mam nadzieję.

- Pewnie będzie miało. Trochę.

Gdyby był starszy, Meg mogłaby zrzucić na niego część tego ciężaru. Nie miała nikogo, kto mógłby jej pomóc w tej sytuacji. Przez krótką chwilę myślała, że znalazła sprzymierzeńca w postaci hrabiego, ale teraz już w to nie wierzyła. Może jej początkowe makabryczne podejrzenia względem niego nie były nieuzasadnione. Pomimo hojności i uroku jej mąż nie był chyba zdrowy psychicznie. To tragiczne, a ona nie miała pojęcia, co na to poradzić. Wstała z westchnieniem.

- Zostawię cię z twoimi książkami.

- Jesteś pewna, że powinnaś zejść już na dół?

- Słyszałeś, co powiedział służący. Tylko u siebie. Będę się trzymała z daleka od jego pokoju.

- A nie śpicie razem, tak jak kiedyś mama i tata? Meg czuła, że się rumieni.

- Nie, mamy oddzielne sypialnie.

- Dziwne - rzucił Jeremy, zatapiając się na powrót w historiach o dzieciobójstwie i kanibalizmie.

Meg miała ochotę zostać tu na górze, ale wiedziała, że poczucie bezpieczeństwa, jakie dawał jej ten pokój, jest złudne. Była żoną hrabiego. Na całe życie. Rodzina nie ochroni jej przed mężem, a kryjąc się tu, może narażać ich na niebezpieczeństwo.

- Nie zapomnij zgasić świecy - powiedziała do Jeremy'ego.

- Nigdy o tym nie zapominam.

Z westchnieniem opuściła salę szkolną i cichutko zamknęła za sobą drzwi. Zajrzała jeszcze do pokoju swoich sióstr - obie były już w koszulach nocnych. Służąca szczotkowała włosy Laury, a Laura - Rachel. Meg przypomniała sobie, jak często ona i Laura czesały sobie nawzajem włosy i zaplatały je w warkocze. Zatęskniła za czasami, kiedy wszystko było mniej skomplikowane...

- Śpijcie dobrze - powiedziała, stając w progu i obie dziewczęta odwróciły się, by życzyć jej spokojnej nocy, choć Laura wyglądała na nieco zmartwioną.

Zebrała się w sobie i zaczęła chyłkiem schodzić po schodach. Wytężała wszystkie zmysły, starając się wyczuć możliwe zagrożenie. Czy właśnie słyszała, jak rozbija kolejny przedmiot? Czy usłyszała jakiś krzyk? Co on robił? Kiedy była już prawie u stóp schodów, dalekie odgłosy zaczęły coraz wyraźniej przekształcać się w gwar rozmowy. I śmiech? Wydawało jej się, że na korytarzu odbywa się jakieś przyjęcie! Czy to ona zaczynała wariować? Wyglądając zza rogu, Meg ujrzała idących jedno za drugim służących ze szczotkami, szufelkami i wiadrami. Szli w stronę drzwi prowadzących do pomieszczeń piwnicznych. Jedna służąca niosła resztki potłuczonej figury wielbłąda, inna trzymała odłamki tego wstrętnego zegara. Clarence, kulawy lokaj, dzierżył niczym trofeum różowe powyginane paskudztwo.

- No, to mam u was za to pięć gwinei, moi drodzy! Choć myślałem, że ten dzień nigdy nie nadejdzie.

Meg przylgnęła do ściany. Oni wszyscy są niespełna rozumu! Co ona najlepszego zrobiła, wprowadzając swoje rodzeństwo do tego domu!

- Ciekawe, co go tak wnerwiło tym razem - Meg ledwo dosłyszała pytanie, tak cicho zostało wypowiedziane.

- No chyba wszyscy wiemy co - odpowiedział kobiecy głos. - Durna dupcia, ot co! Tylko czym? Wraz z trzaśnięciem drzwi głosy ucichły.

Meg zatrzęsły się kolana, przysiadła więc na schodach. Czy naprawdę ma mieszkać w domu, w którym wszyscy obmawiają każdy jej krok i nazywają głupią tylko dlatego, że nie wskakuje mu do łóżka? I żyć z mężem, który niszczy wszystko dookoła, kiedy tylko ktoś mu się sprzeciwi?

Oczywiście, odpowiedź brzmiała „tak". Jak mówi przysłowie, jak sobie pościeliła, tak się będzie musiała wyspać. Nie pozostawało jej nic innego, jak tylko wygładzić pagórki na materacu.

Obejmując się rękami, Meg zaczęła analizować swoje problemy. Największym z nich wydawał jej się konflikt między hrabią a jego babką. Trzeba będzie go załagodzić. Co prawda babka męża wyglądała na silną i upartą, a rodzinne rany mogły zabliźniać się długo, ale księżna była tylko staruszką. Na pewno nie chciała skrzywdzić własnego wnuka.

Meg zachmurzyła się, przypomniawszy sobie, że babka chciała go ożenić z tą tępą kuzynką. No ale przecież tak czasem bywa z rodzicami i dziadkami - próbują zaaranżować młodym małżeństwo, często z nieodpowiednimi osobami. To nie powinno być przyczyną nieustającej nienawiści między nimi. Nic nie usprawiedliwia nienawiści.

Oprócz morderstwa. Albo gwałtu. Albo groźby gwałtu. Nienawidziła sir Artura, ale nie będzie urządzać scen furii na samą myśl o nim.

Zaczęła się zastanawiać, czy lord Saxonhurst rzeczywiście jest niezrównoważony, nierozsądny.

Szalony - to słowo zdawało jej się oddawać istotę sprawy.

To by wyjaśniało jego obsesje.

Ale co oznaczało to dla ich wspólnej przyszłości?















































Rozdział 13



Na korytarzu, oświetlonym jedynie nikłym światłem kinkietu, Meg siedziała pogrążona w rozmyślaniach na temat ostatnich dni. Tkwiła tutaj, bo - musiała to sobie szczerze powiedzieć - bała się wrócić do swojej sypialni, gdzie mógłby ją znaleźć. Przecież nie zachowywał się do tej pory jak pomyleniec. Drażnił się z nią, ale nie bała się go aż do teraz...

Być może po prostu miał obsesję na tym jednym punkcie - tak jak, na przykład, niektórzy panicznie boją się pająków albo czują mdłości na widok niebieskiego koloru. Powiedział, że nienawidzi tylko tego, co związane jest z jego babką. Meg nie rozumiała jednak, co ona mogłaby mieć wspólnego ze starą księżną. Widocznie została wplątana w jedną z tych rodowych waśni, o jakich czyta się w książkach. Lord Saxonhurst prawdopodobnie nie rozmawiał spokojnie ze swoją krewną od lat, a rodzinne spory często wymykają się spod kontroli. Wystarczy choćby przykład jej własnej matki i ciotki Mairy.

A gdyby tak zaaranżowała spotkanie Saxonhursta z księżną wdową... Wspólną herbatkę. W jakimś niewzbudzającym podejrzeń, neutralnym miejscu...

Kiedy tak siedziała, podpierając podbródek na rękach i układając strategiczne plany, oślepił ją migotliwy płomień świecy. Zerwała się i zobaczyła pana Chancellora przyglądającego się jej z dołu schodów.

- Tu pani jest!

Meg zesztywniała, zaniepokojona i gotowa rzucić się do ucieczki.

- Jeśli pana po mnie przysłał, nigdzie nie idę. Jego oczy wyrażały lekkie zdziwienie, ale spokojnie odpowiedział:

- Nic podobnego. Ja... Ja po prostu zastanawiałem się, gdzie pani jest. - A po chwili dodał: - Chciałaby pani porozmawiać?

Omawianie tych spraw nie wydawało jej się właściwe, ale Meg musiała z kimś pomówić, a pan Chancellor wyglądał na zdrowego psychicznie. Poza tym wiedział o swoim pracodawcy więcej niż ona.

- W salonie?

- Będzie tam teraz okropnie zimno, kominek jest wygaszony. A może w pani buduarze? Meg zdziwiła się.

- A czy nie będzie to... dziwne? Jeśli... Jeśli mój mąż...

- Sax wie, że nigdy nie obraziłbym go w taki sposób.

Powiedział to tak spokojnie i pewnie, że Meg zaczęła zastanawiać się, czy nie jest to jeden z objawów występującego w tym domu szaleństwa. Potrzebowała jednak zrozumienia i pan Chancellor wydawał się jej jedyną nadzieją. Ostatecznie buduar to tylko bardziej fantazyjna nazwa salonu. Zapewne nie ma żadnego znaczenia, że ów buduar sąsiaduje z jej sypialnią. 264

Kiedy znaleźli się w jej apartamentach, Meg usiadła przy kominku. Pan Chancellor zajął miejsce naprzeciwko niej, założył nogę na nogę i wyglądał tak normalnie, że Meg miała ochotę go wyściskać.

- Zatem, panie Chancellor - zaczęła - proszę wytłumaczyć mi zachowanie hrabiego.

- Na Boga, lady Saxonhurst, nigdy w życiu! Sax to Sax.

- Czy on jest niespełna rozumu? Atmosfera stała się gęsta.

- A tak pani myśli?

- Nie wiem. Nie wiem nawet, czym jest obłąkanie. Wydaje mi się, że mogę zrozumieć, czemu się zdenerwował, ale nie pojmuję, dlaczego aż do tego stopnia. I nie uważam za normalne niszczenie wszystkiego wokół, kiedy napotka się na przeszkodę.

Pan Chancellor przechylił głowę:

- A pani nigdy nie miała na to ochoty? Nie kusiło pani, aby wyrazić swoje uczucia w sposób bardzo bezpośredni? Meg zastanowiła się nad tym przez chwilę.

- Nie, nie sądzę. Nie wyobrażam sobie, abym miała coś potłuc w ataku furii. Nie kieruję się tak dalece emocjami.

- Może to i lepiej. Dwie osoby z takim temperamentem pod jednym dachem - to mogłoby być za dużo.

Meg przyglądała się bacznie mężczyźnie siedzącemu naprzeciwko niej - mężczyźnie o spokojnym sposobie bycia i dobrych oczach. Mężczyźnie, który wydawał się tak samo normalny jak ona.

- Czy czuł pan kiedyś potrzebę agresywnego wyładowania się, panie Chancellor?

- Oczywiście, lady Saxonhurst.

- Och, proszę mówić mi Meg.

Owain otworzył szeroko oczy ze zdziwienia.

- Meg? Nie Minerwo?

Słysząc własne imię, Meg położyła dłoń na ustach.

- O Boże! Przecież on na pewno słyszał, jak wszyscy mówią na mnie Meg! Ale chyba nie pomyślał... Chyba nie wziąłby tego Za obrazę... Nieprawdaż?

Pan Chancellor wzruszył ramionami.

- Trudno powiedzieć, ale na pewno by mu się to nie spodobało. Po co kłamać? Meg opuściła ręce w geście bezsilności.

- To nie miało być kłamstwo. Nie chciałam, żeby tak wyszło. Tak mam na imię. A on założył... Chodzi o to, panie Chancellor, że on jest taki władczy... Chciałam tylko zachować w ten sposób jakąś część siebie, jakby w rezerwie. Uśmiechnął się.

- Widzę.

Wyprostował nogi i gestem zdradzającym zdenerwowanie poprawił halsztuk.

- Czy to o to chodziło? Nie chcę być wścibski, ale... Wcześniej wydawało się, że wszystko idzie jak z płatka. Meg czuła, że się czerwieni, ale nie spuściła wzroku.

- Tak, w rzeczy samej. Właściwie nie wiem, jak to się stało. Poszłam wprawdzie porozmawiać na chwilę z Laurą, ale nie widzę powodu, dla którego miałby się tak wściekać. Czy zachowuje się tak źle, gdy coś dzieje się nie po jego myśli?

- Nie. Prawdę mówiąc Sax, jest z reguły bardzo ugodowym człowiekiem. Okazuje ogromnie dużo tolerancji tej zbieraninie ludzkiej, którą on nazywa służbą.

- Są dziwni, prawda?

- Sax przygarnia różnych ludzi w potrzebie. Meg miała ochotę zgłębić ten temat, ale istniały inne sprawy niecierpiące zwłoki.

- Dlaczego więc fakt, że poszłam porozmawiać przez chwilę z moją siostrą, miałby stwarzać dla niego taki problem?

- Nie wiem. Właściwie to jedynie jego babka jest w stanie naprawdę wyprowadzić go z równowagi.

- Toż to głupota - stwierdziła Meg, po czym uznała, że może nie powinna wydawać tak pochopnych sądów. - Może mi pan przybliżyć sytuację?

Pan Chancellor oparł się wygodniej na krześle.

- Duża część tej historii w sumie i tak znana jest wszem wobec. Matka hrabiego, lady Helen Pyke-Marshall, była córką księcia Daingerfielda. Kiedy miała zaledwie szesnaście lat, uciekła z domu z młodszym synem hrabiego Saxonhursta. Rupert Torrance bez wątpienia był czarującym łobuzem, choć miał jeszcze mleko pod nosem. Rodzice, a zwłaszcza matka Helen, na pewno nie chcieli widzieć swojej córki u boku takiego młodzieńca.

- Mój Boże.

- Mój Boże, z punktu widzenia księżnej, ale z tego co wiadomo, byli zachwycająco szczęśliwą parą, pomimo starań księżnej, aby tak nie było.

- Co ona mogła zrobić?

- Na początek oczerniła Rupperta Torrance'a w towarzystwie. Był pewnego rodzaju nicponiem i księżna to wykorzystała. Zadbała o to, by żaden klub nie chciał przyjąć go w swoje szeregi, ani żadna szanująca się pani domu nie wpuściła go do swojej posiadłości.

- Jest pan pewny, że to prawda?

- Lubi pani myśleć zdroworozsądkowo, prawda? Nie wiem, wszystko to działo się, kiedy byłem zaledwie dzieckiem. A zresztą nie miało to znaczenia. Szczęśliwa para osiedliła się w małej posiadłości koło Derby i nigdy nie przyjeżdżała do Londynu czy innych popularnych miejsc.

- Może nie mieli wyjścia.

- Może nie, ale rozmawiałem z wieloma osobami i wszystkie one twierdzą, że para nie żyła w cierpieniu. Słyszałem, że lady Helen wielokrotnie próbowała pogodzić się z matką. Księżna wszelako nie chciała odnowić stosunków z córką, dopóki ta nie opuści męża i dzieci i nie poprosi o rozwód.

To nie podniosło Meg na duchu.

- Starej... księżnej udało się nawet doprowadzić do tego - ciągnął pan Chancellor - że Torrance'owie odwrócili się od młodych zakochanych. No ale to dziwny ród. Stryjeczny dziadek do tej pory nie chce rozmawiać z Saksem. Oczywiście, to tylko ułatwiło księżnej szerzenie plotek na temat zaburzeń psychicznych w tej rodzinie. Kiedy hrabia się zastrzelił...

- Co? - Meg coraz mniej podobała się ta opowieść.

- Tak, tak właśnie było. Poza tym rozebrał się w przedpokoju pewnej restauracji w Soho do samej bielizny. Było o tym głośno jakieś dwadzieścia lat temu. W każdym razie, księżnej udało się przekonać wielu ludzi, że hrabia zrobił to z powodu niegodziwego postępowania swojego młodszego syna. A kiedy na polowaniu następca tytułu - starszy brat Rupperta Torrance'a - spadł z konia i skręcił kark, księżna przedstawiała wszystkim całe zdarzenie jako kolejne samobójstwo w rodzinie.

- Cóż, to nie takie znów wykluczone. Owain uniósł brew.

- Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbowałby się zabić, skacząc przez przeszkody na koniu na wsi. Takie próby najpewniej zakończyłyby się niepomyślnie. Bardziej prawdopodobne, że desperat zostałby kaleką. W każdym razie, miało to miejsce dziesięć lat po ślubie.

- Panie Chancellor, nie twierdzi pan chyba, że rodzina Torrance'ów słynie ze zdrowego rozsądku i spokojnego, rozważnego zachowania?

- To mało powiedziane, droga pani. Babka Saksa od strony ojca trzymała w domu ponad setkę kotów i niemal tyleż samo kanarków. Przypuszczam, że kanarki miały zapewnić rozrywkę kotom. A jedna z jego ciotek od strony Torrance'ów miała zwyczaj przyodziewać wszystkie nagie posągi w Haverhall.

- Panie Chancellor, księżna miała wszelkie powody, aby bać się tego małżeństwa!

- Być może. Ale co w takiej sytuacji powinna zrobić racjonalna, skromna osoba? Pogodzić się z sytuacją, zaakceptować, a nie niszczyć ludzi.

Meg zagłębiła się w fotelu. Te opowieści nie polepszały jej samopoczucia.

- Czy po tych wszystkich latach księżna nadal żywi urazę i wyżywa się na ich synu? Domyślam się, że nietrudno jej również na jego temat rozsiewać skandalizujące plotki.

- To jeszcze nie koniec. Rodzice Saksa i jego siostra zginęli tragicznie, gdy miał dziesięć lat. Meg wyprostowała się.

- To straszne! Zginęli? Jak?

- Wypadek na ulicy. Cała rodzina przebywała w jakichś sprawach w Londynie, zatrzymali się w tym domu. W tym czasie ojciec Saksa sam był już hrabią, musieli więc zrezygnować ze spokojnego życia i podjąć związane z tym faktem obowiązki. Rodzice Saksa jechali gdzieś z wizytą. Zatrzymano ich po drodze, ojca zastrzelono, spłoszono konie. Powóz przewrócił się do rzeki, a matka Saksa i jego siostra utonęły. Meg przyłożyła mocno dłoń do ust.

- O Boże! Został sam na świecie!

- Niezupełnie. Nie jestem pewien, kto był prawnym opiekunem Saksa, ale księżna przejęła prawo do opieki nad wnukiem. Jej mąż już wtedy nie żył, a syn - obecny książę - zawsze był tylko bezużyteczną kukiełką. Rozważni Torrance'owie trzymali się od wszystkiego z daleka.

- Biedny chłopczyk. - Meg przypomniała sobie, jak bardzo cierpiały bliźniaki po śmierci ich rodziców. - Dla każdego dziecka utrata rodziców w tak młodym wieku to katastrofa. A księżna nie sprawia wrażenia odpowiedniej pocieszycielki takiego dziecka.

- Tu się z panią zgodzę.

- Teraz jednak hrabia to już dorosły mężczyzna. Jest wolny. To niedorzeczne, żeby rządziła nim nienawiść do tej kobiety.

- A jednak właśnie dlatego jesteście małżeństwem. -1 zaczynam tego żałować.

Nagle Meg zadrżała. Czy to możliwe, żeby to sheelagh, dla którego przecież czas nie grał roli, doprowadził do wszystkich tych nieszczęść? Czy działał poprzez nią? Nie, nie wolno jej tak myśleć.

- Widzę, że kręci pani głową. I nic dziwnego. Nie może pani żałować wyjścia za mąż, skoro znajdowała się pani w tak opłakanej sytuacji.

Meg wiedziała, co odpowiedzieć. Miał całkowitą rację. Pochylił się w jej stronę.

- Sax pani nie skrzywdzi. Ma pani na to moje słowo. Ani pani, ani pani rodziny. Kiedy jest wściekły, tłucze jedynie różne przedmioty. Za to pani może skrzywdzić jego.

- Ja? - Meg odchyliła się leciutko do tyłu.

- Pani, pani bracia i siostry, jesteście teraz jego rodziną. On bardzo się tym przejmuje. Jeśli będzie go pani trzymać na dystans...

- Wcale tego nie chcę!

- Ale widać, że tak właśnie jest. Musiała pani zrobić coś, co wyprowadziło go z równowagi! Naprawdę chce pani powiedzieć, że cała ta awantura została wywołana przez chęć porozmawiania przez kilka minut z siostrą? Sax nie denerwuje się małymi dziwactwami.

- Wydawał się bardzo zdenerwowany akurat tym, ale... to pociągnęło za sobą inne kwestie... Mówił o swojej babce z taką nienawiścią w głosie, że powiedziałam mu... powiedziałam, że nigdy nie chciałabym mieć kogoś takiego za męża.

- Nieźle. - Owain wyglądał na porażonego jej słowami. - To rzeczywiście wpakowała się pani w niezłe tarapaty.

- Jest pan taki sam jak on! Bez względu na przeszłość, teraz księżna jest tylko staruszką, której zostało zaledwie kilka lat życia! Nie chcę, żeby ją zaczął nagle hołubić, ale mógłby odnosić się do niej z szacunkiem należnym osobie w jej wieku. Przecież tu chodzi o jego własną babkę!

- No to stoimy w martwym punkcie. Nic z tego nie wyjdzie. Meg spojrzała na niego stanowczo.

- W takim razie z tego też nic nie będzie! Nie rozumiem, dlaczego tylko ja miałabym iść na ustępstwa?

- Boże, jesteście siebie warci.

- Wcale nie, bo ja jestem skłonna szukać wyjścia z sytuacji. Będę między nimi pośredniczyć. Owain wyglądał, jakby połknął kij.

- Nie, pani! Proszę mi zaufać! Jeśli zrobi pani pierwszy krok w celu pojednania z księżną, sprawy będą się miały bez porównania gorzej.

Meg zerwała się na równe nogi.

- Panie Chancellor, to niedorzeczne! Czyżbyśmy byli w jakimś melodramacie?! A gdzie chrześcijańska miłość bliźniego i przebaczenie?

Owain również wstał z krzesła.

- Pogrzebana gdzieś w Daingerfield Court - westchnął niespodziewanie. - Przykro mi, że sprawy tak się układają. Miałem nadzieję, że będzie lepiej. Jednakże jesteście po ślubie dopiero kilka dni, lady Saxonhurst, więc wszystko musi być dla pani jeszcze całkiem nowe. Błagam, lady Saxonhurst, proszę nie robić nic pochopnie.

- Panie Chancellor, ja nigdy nie robię nic pochopnie. Jestem znana z chłodnego i rozsądnego postępowania.

- Doprawdy? A zatem co chłodnego i rozsądnego było w pani postępowaniu, kiedy błądziła pani mroźnym rankiem po ogrodzie kilka dni temu?

Meg spojrzała na niego zdumiona.

- Domyślam się, że mogło to wyglądać dziwnie.

- Nie wspominając już o niedyspozycji, która wcale nie była niedyspozycją. Czerwieniąc się, Meg zapewniła Owaina:

- W normalnych warunkach należę do najbardziej prawdomównych osób na świecie. Poza tym przyznałam się hrabiemu do tego kłamstwa.

- Do tego tak, a do innych?

Słowa Owaina zapiekły Meg jak policzek.

- Mam swoje sekrety, ale nie jest to nic naprawdę okropnego. Mogłyby jednak nieco rozdrażnić hrabiego i dlatego pozostają sekretami. Zresztą, juz wkrótce sama się z tym uporam.

- Lady Saxonhurst, spodziewa się pani, że mnie tym uspokoi? Znam Saksa od dziecka i jestem przekonany, że nie ma takiej skazy na pani przeszłości, którą Sax mógłby przeoczyć. - Ponieważ Meg nie odpowiadała, pan Chancellor dodał: - Czy widziała już pani Petera, który opiekuje się pani braćmi?

- Tak.

- Był zakuty w dyby za machlojki finansowe. Ledwie uszedł z życiem.

Meg wydała stłumiony okrzyk. -I hrabia pozwala mu żyć w tym domu? Usługiwać moim braciom?

- Przecież tutaj niczego nie zdefrauduje, prawda? Poza tym on za nic nie skrzywdziłby dzieci Dlaczegóż miałby to robić

-Ale...

- Widzi pani, myśli pani tak samo, jak większość ludzi... Zdaniem Saksa wszyscy mogą się zmienić, ale trzeba dać im szansę, stworzyć odpowiednie okoliczności. Sax potrafi wiele wybaczyć.

Meg nie wierzyła własnym uszom.

- Panie Chancellor, chyba nie myśli pan... Zapewniam pana, że nie mam na sumieniu nic nielegalnego! Meg szybko zdecydowała, że próba włamania do czyjegoś domu się nie liczy.

- Może więc chodzi o coś niemoralnego? Przykro mi, że tak spekuluję, ale i tak nie wydaje mi się, by zrobiła pani cokolwiek, co mogłoby rozwścieczyć Saksa. A kłamstwa i sekrety go niszczą.

- Panie Chancellor, w przeciwieństwie do lorda Saxonhurst, zawsze wiodłam przykładne życie. Zapomina pan też, że ten rozdźwięk między nami nie ma nic wspólnego z moimi sekretami czy dziwnym zachowaniem. Sedno tkwi w tym, że mój mąż nie chce zachowywać się rozsądnie wobec swojej babki!

Owain podniósł ręce w geście rezygnacji.

- Poddaję się. Chciałem tylko spróbować pani pomóc. Księżna zniszczyła dzieciństwo i młodość Saksa - posłużyła się nim, aby ukarać lady Helen za nieposłuszeństwo, za ucieczkę, za próbę bycia szczęśliwą poprzez bunt. I za śmierć. Proszę nie próbować przerzucać mostu nad przepaścią, nad którą się tego nie da zrobić. Proszę nie stawiać temu małżeństwu warunków. Proszę nie trzymać niczego w tajemnicy i nie kłamać.

- Och, cudownie! A jakie wytyczne da pan jemu? Czy to tylko ja mam postępować zgodnie z pańskimi wskazówkami?

Owain przewrócił oczami i ruszył w stronę drzwi. Kiedy je otworzył, Meg dostrzegła stojącą za progiem postać męża.

- Trudno było nie usłyszeć twojego podniesionego głosu, moja droga - zwrócił się do Meg głosem zimnym jak lód. -Wszystko w porządku?

Saxonhurst niósł przed sobą pojedynczą świecę. Przeciąg z otwartych drzwi powiększył jej płomień. W przeciwieństwie do przyzwoicie ubranego pana Chancellora lord Saxonhurst nie miał już na sobie ani żakietu, ani kamizelki, ani krawata, a jego luźna koszula śmiało odkrywała kark. W migotliwym blasku świecy, ze zmierzwionymi włosami, wyglądał niczym złoty anioł przybyły z piekła.

- Lady Saxonhurst właśnie daje pokaz uniesienia - powiedział Owain szorstko - chociaż jeszcze przed chwilą zapewniała mnie, że jest bardzo powściągliwa.

- Aha. Wydawało mi się, że masz mi dać jakieś wytyczne.

- W rzeczy samej. - Pan Chancellor zbliżył się do lorda, a ten uprzejmie ustąpił mu drogi. Ognik świecy znów uniósł się w szaleńczym tańcu. - Opowiedz jej dokładnie o swojej babce.

Wypowiedziawszy to polecenie, pan Chancellor wyszedł, pozostawiając Meg twarzą w twarz z mężem.

- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł. - Hrabia mówił tak, jakby Owain wciąż znajdował się w pokoju. Płomień świecy uspokoił się i rzucał teraz złotą poświatę na jego twarz. - Nigdy nie rozumiałeś kobiet, Owain. To ją tylko zachęci do szlachetnego wtrącania się w te sprawy. - Po czym, ironicznie kłaniając się Meg, dorzucił: - Jeszcze raz życzę ci dobrej nocy, moja słodka żono.

Zamknął drzwi dzielące ich pokoje.

Meg bez sił opadła na krzesło. Nie miała pojęcia, czemu ta krótka wymiana zdań wydała jej się taka straszna. Nie był agresywny. Nie wyglądał nawet na złego. A jednak Meg czuła, jakby jej serce przeszył lód. Rozglądając się po pokoju, zauważyła, że Susie zostawiła przy łóżku karafkę brandy. Jak to mądrze z jej strony. Matka używała rozcieńczonego wodą brandy do leczenia bolącego żołądka, ale najwidoczniej inni stosowali trunek do leczenia wielu innych rzeczy. Meg nalała trochę do szklanki, a potem dolała jednakową ilość wody, żałując jednocześnie, że nie ma miodu, który uczyniłby tę mieszkankę bardziej znośną dla podniebienia. Krzywiąc się i ignorując piekący posmak, wypiła zawartość szklanki do dna.

Po chwili, kiedy oddech jej się uspokoił, miała wrażenie, że problemy powoli bledną. Nie znikają tak do końca... ale jak najbardziej oddalają się od niej... Choć nadal istnieją, stają się coraz bardziej odległe, zamglone...

Ciekawe.

Wypiła jeszcze jedną porcję magicznego płynu, a potem z trudem wyplątała się z ubrań. Cieszyła się, że ma na sobie prostą suknię, do której zdjęcia nie potrzeba pomocy służącej. Nie chciała wzywać teraz Susie. Biorąc pod uwagę dzisiejsze wydarzenia, służąca najchętniej poczęstowałaby ją pewnie cykutą. Zachichotała na tę myśl, jednocześnie zdając sobie sprawę, że nie ma się z czego śmiać. Wreszcie zatopiła się w pościeli, ubrana tylko w luźną koszulę.

Jakąż jej matka była mądrą kobietą. Brandy miało niemal tak potężną moc jak sheelagh-ma-gig. Obudziwszy się rano, Meg stwierdziła z przykrością, że również brandy miało drugą, gorszą stronę medalu. Wydawało jej się, że głowa rozciąga się i kurczy z każdym uderzeniem serca. Aby załagodzić intensywny ból, Meg przyłożyła ręce do głowy, a potem powoli uniosła powieki. Kotary były zaciągnięte, ale wąska strużka światła przedostająca się do środka przez niewielki prześwit zakłuła ją w oczy niczym ostrze.

Meg opuściła powieki i jęknęła. Mogłaby tak leżeć bez końca, gdyby nie chciało jej się pić. Kiedy wstawała, niemal spadła z łóżka. Odnalazła karafkę po omacku, starając się przy tym nie poruszać głową. Wypiwszy dwie szklanki wody, poczuła się trochę lepiej. Na tyle lepiej, żeby spróbować wrócić do łóżka.

Podobno pijacy idą do piekła. Nic dziwnego. Ciekawe, że oni sami nie zdają sobie z tego sprawy, skoro każdy krok wydaje się torturą.

Opróżniła jeszcze jedną szklankę i z niezadowoleniem stwierdziła, że karafka jest pusta. Wyciągnęła rękę, by pociągnąć za sznurek i przywołać służkę.

Kiedy do pokoju weszła Susie z dzbankiem ciepłej wody do mycia przykrytym czystą szmatką, Meg siedziała już na krawędzi łóżka.

- Dzień dobry, milady.

Meg miała ochotę wypić ciepłą wodę z dzbanka. Nagle zachciało jej się do toalety.

- Susie, zimną wodę, proszę. Służąca nie wiedziała, co się dzieje.

- Milady, chce się pani umyć w zimnej wodzie?

- Nie, Susie. Chcę się jej napić. Zdrowym okiem Susie oceniła sytuację.

- Niech Bóg ma nas w swojej opiece. To pani też pije?

Meg wiedziała, że powinna być oburzona, na-krzyczeć na służącą, aż jej pójdzie w pięty, ale czuła się źle, głupio i podle.

- Właściwie nigdy wcześniej nie miałam brandy w ustach. I nigdy już nie będę miała. Susie westchnęła.

- Niech się pani położy, milady. Mam coś, co pani pomoże. Za chwilę poczuje się pani lepiej.

Wyszła z pokoju, zabierając ze sobą resztkę brandy, jakby nie do końca ufała obietnicom hrabiny. Meg już chciała się położyć, ale znów poczuła pilną potrzebę skorzystania z sedesu pokojowego.

Kiedy wracała do łóżka, miała się znacznie lepiej. Lepiej, ale niezupełnie dobrze. Nie była pewna, czy jeszcze kiedykolwiek będzie się czuła dobrze.

Nagle przed jej biednymi, zmęczonymi oczami ponownie stanęły wszystkie problemy.

Leżąc w pościeli, wydała z siebie przeciągły jęk - nie był to jednak jęk wywołany przez fizyczny ból, ale przez cierpienia psychiczne. Jak to możliwe, żeby w ciągu kilku dni wszystko tak się popsuło?

Sir Artur był w posiadaniu sheelagh i w związku z tym coś planował. Mąż wiedział, że Meg coś ukrywa. Nie ufał jej i, co tu dużo mówić, miał ku temu powody. On sam jednak był bardzo niestabilny emocjonalnie i miewał niepohamowane ataki furii.

Jego służący - zakuty w dyby przestępca, na Boga! - mógł sobie mówić, że nic się nie dzieje, bo przecież lord Saxonhurst niszczy tylko przedmioty znajdujące się w jego pokoju. Co by się jednak stało, gdyby ona albo ktoś z jej rodziny znaleźli się w komnacie męża w czasie takiego ataku? Czy ten niepohamowany człowiek miałby wtedy jakiekolwiek hamulce? No i nienawidził swojej biednej babki.

Właściwie był to najmniejszy problem i dlatego właśnie zajmował uwagę Meg w największym stopniu. Był tak trywialny, że hrabia nie powinien mieć trudności w uporaniu się z nim. Czy Saxonhurst naprawdę nie potrafił zrozumieć, że ma do czynienia jedynie ze starą kobietą, która może narobić wiele krzyku, ale nie jest w stanie wyrządzić mu żadnej krzywdy? Oczywiście, księżna wdowa była zgorzkniałą staruszką o niewyparzonym języku, ale takich jest na świecie co niemiara, a zwłaszcza tych, które uważają, że ich dzieci je rozczarowały lub zdradziły. Młodzi, silni ludzie powinni zacisnąć zęby i znosić kaprysy złośliwych starców w ostatnich latach ich życia.

Saxonhurst nie chciał tego zrobić; najwyraźniej wolał odrzucić szczęście małżeńskie, aby pozostać wiernym swojej goryczy. Meg obawiała się, że nie ma nadziei - Bała się pomyśleć, co będzie, jeśli jej przypuszczenia co do niego okażą się prawdziwe.

Susie wróciła do pokoju z pełną tacą. Nalała do szklanki wody i wsypała do niej zawartość papierowej torebeczki. Wymieszała miksturę i podała ją Meg.

- Proszę wypić do dna, milady.

Meg wyszła z założenia, że już nic nie może smakować gorzej niż trunek, który piła poprzedniej nocy. Skrzywiona opróżniła więc szklankę. Na szczęście gorzki posmak pojawił się dopiero na koniec.

- Brrrr! Ależ to obrzydliwe! Susie podała Meg inną szklankę.

- Sok pomarańczowy. Zabije smak lekarstwa.

Meg szybko wypiła sok i, rzeczywiście, nieprzyjemny posmak prawie całkowicie zniknął. Poczuła za to, że buntuje się jej żołądek.

- Chyba będę wymiotować - oznajmiła służącej.

- Z niektórymi tak bywa - zapewniła Susie z paskudnie wesołą miną. - Niech się pani położy na chwilę, na pewno zaraz panie przejdzie. Ja w tym czasie przyniosę śniadanie.

- Nic nie przełknę.

- Zaraz pani zmieni zdanie. Meg nie chciała się kłócić.

- Która godzina?

-Dziesiąta, milady. Panicz Jeremy poszedł do swojego nauczyciela, a panienka Laura daje właśnie lekcje paniczowi Richardowi i panience Rachel. Pan Chancellor chciałby z panią porozmawiać w wolnej chwili o zatrudnieniu dla nich nauczyciela albo guwernantki.

Meg spojrzała na służącą spod na wpół przymkniętych powiek. Wydawało jej się, że cały dom powinien być w tak samo złym stanie jak ona. Czy to możliwe, żeby życie dookoła naprawdę szło własnym torem? Czy hrabia też będzie się zachowywał tak, jakby nic się nie stało?

Meg chciała o to zapytać Susie, ale nie wiedziała, jak to zrobić bez wypowiadania samego pytania...

- Zje pani w łóżku, milady?

Meg nadal czuła, że niczego nie przełknie, ale nie chciała się spierać.

- Nie znoszę jeść w łóżku. Zanieś śniadanie do buduaru.

- Tak jest, milady. A jaką suknię chciałaby pani dzisiaj włożyć?

Zapędzona do myślenia o tak przyziemnych sprawach, Meg dokonała wyboru, a potem Susie pomogła jej wstać, założyć ciepły szlafrok i posadziła ją na kanapie w buduarze. Meg przyznała sama przed sobą, że czas się przyzwyczaić do bycia członkiem rozpieszczanej luksusami warstwy społeczeństwa, nawet jeśli taki stan rzeczy nie miał trwać zbyt długo. Spełniano każdą jej potrzebę, za nim nawet zdążyła ją wyrazić słowami. Wszystko, co ją otaczało, było najwyższej jakości.

Proszę bardzo - styczeń, a ona ani razu nie zadrżała z zimna, nawet kiedy miała na sobie jedynie koszulkę. Na korytarzach było chłodno, ale wszystkie główne pokoje ogrzewano. Koniec z rozpalaniem ognia w piecu zdrętwiałymi z zimna palcami Koniec z cerowaniem ubrań, praniem i prasowaniem. I, oczywiście, koniec z gotowaniem.

Z nagłym poczuciem straty, Meg pomyślała, że odebrano jej wszystkie czynności, które do tej pory wypełniały jej dni. Nigdy by się nie spodziewała ze będzie za nimi tęsknić. Co ma teraz ze sobą począć cały dzień? Wylegiwać się na kanapie?

Przecież od samego początku wiedziała, że cała ta sytuacja nie pasuje do prostej Meg Gillingham No i miała rację. Powoli przekonywała się, iż nie potrafi sprostać wyzwaniom, które postawiło przed nią życie. Do pokoju weszła jakaś służka. Przyniosła śniadanie i zaczęła rozstawiać naczynia na stole. Meg, patrząc na nią, zastanawiała się, jaką ta kobieta ma ułomność albo jaką przeszłość ukrywa.

- Smacznego, milady - powiedziała służka z matczynym uśmiechem. - Wszystko w końcu się ułoży, zobaczy pani. Miło było usłyszeć, że ktoś w to wierzy. Być może to dzięki tym słowom otuchy śniadanie wydało się Meg bardziej zachęcające. Pogrążona w myślach skubała pieczywo.

Jeśli się nad tym zastanowić, głowa wcale jej tak bardzo me bolała, a żołądek zdawał się całkiem dobrze przyjmować chleb. Właściwie jajko na miękko wyglądało wręcz kusząco. Czy to przypadek, czy geniusz kucharza, że dziś na śniadanie nie dostała nic smażonego? Do tego wszystkiego podano jej jeszcze gorącą, mocną herbatę. Meg stwierdziła, że będzie żyć. A skoro tak, to czas najwyższy zabrać się do rozwiązywania problemów.

Jedząc, doszła do wniosku, że będzie musiała zaufać słowom pana Chancellora, który zapewnił, że ona i jej rodzeństwo są bezpieczni w tym domu. Pomimo swej dziwaczności wszyscy służący zdawali się mieć dobre serce i widać było, że nie boją się tu mieszkać. Nie wierzyła, by którekolwiek z nich mogło spokojnie przyglądać się, jak pod tym dachem komuś dzieje się krzywda.

W związku z tym czas pomyśleć o innych kwestiach.

Trzeba naprawić stosunki pomiędzy hrabią a jego babką, i trzeba to zrobić jak najszybciej, dopóki staruszka przebywa w Londynie. Za nic nie udałoby się jej zaciągnąć męża na wieś, gdzie żyje księżna. Może uda się jej zaaranżować jakieś spotkanie podczas balu w noc Trzech Króli, jeśli bal dojdzie w ogóle do skutku. Saxonhurst nie zechce zaprosić księżnej wdowy, ale Meg - czemu nie?

Po chwili namysłu stwierdziła, że najpierw trzeba się będzie spotkać z księżną na osobności i przygotować grunt. Jej nierozsądnemu mężowi to się nie spodoba. Przysięgała być mu posłuszną, ale czy taka przysięga się liczy, jeśli hrabia ewidentnie nie ma racji?

Meg przyznała sama przed sobą, że boi się wywołać kolejny atak furii u męża. Wszyscy wokół mogli ją pocieszać, że właściwie Saxonhurst tylko rozbija różne przedmioty, i to w swoim pokoju, ale jakoś jej to nie uspokajało. Przecież zawsze istniał ten pierwszy raz. A co, jeśli ona będzie wtedy w jego sypialni?

Przypomniała sobie sposób, w jaki chwycił ją wczoraj, kiedy próbowała opuścić komnatę. Przy-dusił ją, była bezsilna w jego uścisku. Poluzowała pasek od szlafroka i podwinęła rękaw koszuli. Tak jak się spodziewała - na ramionach miała siniaki.

Sprawiał wrażenie naprawdę niepoczytalnego, kiedy pytał, czy jej sekrety mają związek z księżną] Musiała go uderzyć, żeby ją puścił.

Odstawiła pustą filiżankę i zapragnęła, by Saxonhurst wziął sobie do serca wytyczne swego przyjaciela i wyjaśnił jej, dlaczego żywi tak wrogie uczucia do swojej babki. Być może miał powody, aby zachowywać się nieracjonalnie i dziko, choć Meg żaden nie przychodził teraz do głowy. Nawet jeśli księżna wdowa była surowym opiekunem dla dziecka, hrabia wyrósł na zdrowego, zamożnego i dobrze wyedukowanego człowieka. Babka poradziła sobie z nim całkiem nieźle.

Jeśli ona i Saxonhurst będą ze sobą normalnie rozmawiać, wydobędzie z niego prawdę.

Z jej piersi wyrwało się westchnienie. Minęły zaledwie cztery dni od ich ślubu, a myśl o tym, że mąż być może już nigdy nie będzie się z nią droczył i próbował uwodzić, niemal łamała jej serce.

Stanowczo odsunęła od siebie tę przykrą wizję. Przysięga małżeńska związała ich na całe życie, nie mogą się na siebie złościć bez końca. Nagle przypomniała sobie księcia regenta i jego żonę, którzy od pierwszego dnia małżeństwa uparcie dążyli do rozwodu. Meg uspokoiła samą siebie - było to źle zaaranżowane małżeństwo pomiędzy dwojgiem niepasujących do siebie ludzi.

Co różniło księcia regenta i jego żonę od Meg i Saxonhursta?

Usadowiła się wygodniej, bawiąc się trzymaną w ręku pustą filiżanką. Pomimo różnic istniejących między nią a Saxonhurstem, pomimo jego gwałtowności i jej rezerwy, wcale nie uważała, żeby byli niedobraną parą. Powoli oddała się marzeniom o tym, jak hrabia przychodzi do jej pokoju, chce ją przeprosić, wytłumaczyć wszystko i wreszcie - uwieść...




































Rozdział 14



Z zamyślenia wyrwało ją pukanie do drzwi. Usiadła wyprostowana i poprawiła szlafrok. Kiedy mówiła „proszę", serce waliło jej jak młotem. Do pokoju weszła Laura. Oczywiście, przecież on by nie zapukał.

- Wszystko dobrze? - zapytała siostra, wchodząc do środka.

Meg westchnęła - postanowiła ograniczać kłamstwa do absolutnego minimum.

- Mniej więcej.

- Nie widziałam dziś wcale hrabiego. Meg uśmiechnęła się.

- Wierz mi, nie zjadłam go jak jakaś czarna wdowa. Laura zachichotała i uspokojona usiadła na krześle.

- Co z posążkiem?

Meg niemal zerwała się z kanapy.

- Mój Boże, zupełnie o tym zapomniałam!

- Ale wczoraj wieczorem...

- Wiem, wiem, chyba tracę rozum. Laura popatrzyła na nią badawczo.

- Myślisz, że hrabia...

- Nie, oczywiście, że nie! On jest... ekscentryczny...

- Może w takim razie to on pomoże ci odzyskać sheelagh. Na pewno bez problemu poradziłby sobie z sir Arturem. Meg w duchu przyznała siostrze rację, ale to nie było takie proste.

- Nie mogę mówić o sheelagh nikomu poza kobietami w naszej rodzinie.

- Jestem pewna, że mama powiedziała o nim ojcu.

- Ja też. Sir Artur na pewno dowiedział się o posążku od niego. Mama nigdy sama by mu tego nie powiedziała.

- A więc ty też mogłabyś powiedzieć o tym lordowi Saxonhurst. Widocznie w oczach jej siostry Saxonhurst nadal był chodzącym ideałem.

- Co miałabym mu powiedzieć? - westchnęła Meg. - „Panie, pod moją pieczą znajduje się starożytny posążek, który ukradł sir Artur. Musisz mi pomóc go odzyskać?". Osobiście zawiózłby mnie do Bedlam!

Na tę myśl zakłuło ją serce. Czy Saxonhurst posłużyłby się pierwszą lepszą wymówką, by umieścić ją w domu wariatów? Wszak był to sposób na pozbycie się niechcianej żony.

- Ale gdyby się przekonał, że to prawda...

- Lauro, nawet gdyby Saxonhurst poszedł ze mną do sir Artura odzyskać sheelagh, sir Artur na pewno wyparłby się, że cokolwiek o nim wie. Nie potrafię niczego udowodnić. Nawet tego, że posążek istnieje.

- Ja mogę to poświadczyć.

- Nie sądzę, żeby to wystarczyło odpowiednim władzom. Z tego, co wiem, nikt inny go nigdy nie widział. Nikt nie wie, że ten przedmiot ma magiczną moc, a nawet jeśli wie i powiedziałby coś takiego... wyobrażasz sobie, jak dziwnie by to brzmiało? Nawet nie jestem pewna, czy odprawianie czarów jest legalne.

- Odprawianie czarów, jak u czarownic? - wykrzyknęła Laura.

Meg przeszył dreszcz. Nigdy wcześniej nie myślała o posążku w ten sposób. Upublicznienie wszystkiego mogłoby być fatalne w skutkach.

- Nawet jeśli nie istnieją żadne zakazy dotyczące czarów, ludzie i tak uznaliby mnie za niespełna rozumu. Muszę zobaczyć się z sir Arturem i dowiedzieć się, czego chce.

Oby nie Laury - dodała już w myślach. Teraz nie było to już zresztą możliwe. Dzięki Bogu. Saxonhurst - szalony czy nie - nie dopuściłby do tego.

- Wolałabym, żebyś nie musiała tego robić - powiedziała Laura. - Nie lubię już sir Artura. Mam nadzieję, że go więcej nie spotkamy.

- Ja też. Mam nadzieję, że uda ci się skutecznie zniechęcić do niego bliźniaki. Poza tym, w najbliższych dniach czeka je tyle wrażeń, że sir Artur nie będzie w stanie ich niczym skusić.

- Jak myślisz, czego on chce? Pieniędzy?

- Taką mam nadzieję. To byłoby najprostsze wyjście, chociaż nie wiem, skąd właściwie miałabym je wziąć. Hrabia obiecał wypłacać mi dość sporą sumę na własne wydatki, ale jeszcze tych pieniędzy nie mam. Muszę odzyskać kamień. Dopóki tego nie zrobię, nie będę mogła żyć spokojnie.

Nagle Meg poczuła nieodpartą chęć, aby poprosić sheelagh o pogodzenie Saxonhursta z babką.

Przecież to dobry uczynek, taka prośba nie mogłaby nieść ze sobą złych konsekwencji... Laura patrzyła na nią z niezadowoloną miną.

- Sprawy nie mają się zbyt dobrze, prawda?

- Niezupełnie - Meg posłała jej znużony uśmiech. - Nie masz jednak powodu do obaw, nie dzieje się nic, co mogłoby źle odbić się na twoim życiu. Aha, a czy ty nie powinnaś być teraz przypadkiem z bliźniakami?

- Peter pomaga im w rachunkach. Jest w tym dużo lepszy niż ja.

Meg powstrzymała się od komentarza. Mogła się spodziewać, że malwersant będzie dobry z matematyki. Wstała z kanapy.

- Powinnam porozmawiać z panem Chancellorem na temat porządnego nauczyciela dla dzieci. A potem pójdę spotkać się z sir Arturem.

- Hrabia nie będzie miał nic przeciwko temu? Meg pomyślała, że gdyby wiedział, pewnie by miał. Ciekawe, jak wymknie się z domu w środku dnia?

Po chwili przywołała się do porządku.

- Lauro, nie jesteśmy niczyimi więźniami. Ty też możesz gdzieś wyjść, jeśli tylko chcesz. Tylko pamiętaj, żeby zawsze iść w towarzystwie kogoś ze służby.

- A ty weźmiesz ze sobą kogoś ze służby? Do domu sir Artura? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała?

- Oczywiście, że tak. Nie martw się, nie zrobię nic głupiego.

Kiedy podniesiona na duchu Laura wyszła z pokoju, Meg udała się do ubieralni, gdzie czekała już na nią Susie.

- Co z biżuterii, milady? - zapytała, kiedy Meg była już przebrana. 301

- Z biżuterii? Obawiam się, że nie mam żadnej... - Meg zatęskniła za medalionem i prostymi pertami matki. Zmuszona była je sprzedać, aby zaspokoić podstawowe potrzeby swojej rodziny.

- Hrabia przysłał pudełko z biżuterią, milady. Nie są to, oczywiście, najbardziej wystawne klejnoty, bo te trzyma się chyba w sejfie w banku. Zajmuje się nimi pan Chancellor.

Dziewczyna otworzyła stojącą na stole inkrustowaną drewnianą szkatułkę. W środku znajdowały się przegródki z różnego rodzaju ozdobami - pierścionkami, spinkami, broszkami, łańcuszkami, naszyjnikami i egretami...

- Wielkie nieba! - wykrzyknęła Meg niczym dziecko, któremu podarowano właśnie nowe zabawki.

Jak uprzedziła Susie, w szkatułce nie było nic przesadnie wartościowego, ale i tak jej zawartość przewyższała o niebo wszystko, co Meg kiedykolwiek posiadała. Dotykając pięknego naszyjnika z pereł z zawieszką z bladoniebieskiego kamienia w srebrnej oprawie, Meg uświadomiła sobie, że jej niezwykły mąż posłał jej to wszystko już po ich nieprzyjemnym spotkaniu. To niesamowite - czy ona kiedykolwiek zrozumie mężczyzn? Może zrobił to celowo? Może sprawiało mu przyjemność dezorientowanie innych? Meg zmusiła się do odłożenia błyskotek.

- Nie mam dziś ochoty na biżuterię, Susie. Włóż to z powrotem do szkatułki, trzeba będzie ją gdzieś schować.

- Nikt w tym domu niczego by nie ukradł, milady, ale jeśli pani chce, w pani sypialni jest sejf. Meg poszła za służącą do sypialni i patrzyła, jak Susie odsuwa jedną z małych półek na książki.

- Nie znam się na tym, milady. Pan Chancellor pokazał mi to przed chwilą, kiedy przyniósł pudełko. Meg westchnęła. A więc biżuteria to pewnie pomysł pana Chancellora.

Za półką znajdowały się metalowe drzwiczki z zamkiem. Susie poszperała w kieszeni i wyciągnęła klucz.

- Proszę, milady.

Meg włożyła klucz do dziurki i przekręciła go. Drzwiczki otworzyły się i jej oczom ukazała się wnęka szeroka na jakieś piętnaście centymetrów i wysoka na około sześćdziesiąt, przedzielona dwiema półkami. Na jednej z nich spokojnie zmieściłaby się szkatułka z biżuterią. Meg pomyślała natychmiast, że to świetne miejsce na sheelagh. Susie odłożyła szkatułkę i Meg zamknęła sejf.

- Kto jeszcze ma klucz do tej skrytki? - zapytała.

- Pewnie pan Chancellor.

Była to całkiem dobra kryjówka, zdecydowanie najlepsza, jaką Meg znalazła do tej pory. Tyle że najpierw trzeba było odzyskać posążek.

- Susie, całkiem nieźle wychodzisz na naszym małżeństwie, prawda? Dziewczyna rzuciła Meg nieufne spojrzenie znad szlafroka, który właśnie składała.

- Chyba raczej tak, milady. Chociaż Mały mówi, że nie możemy zabrać się do układania sobie życia we dwójkę, dopóki tutaj wszystko się nie poukłada.

- Tak mówi? Mam więc nadzieję, że zechcecie pomóc mi poukładać tu wszystkie sprawy jak należy.

- Być może, milady - z głosu Susie Meg wywnioskowała, że dziewczyna nadal nie do końca jej ufała. Co dziwne, Meg podobało się, gdy uważano ją za nieprzewidywalną i groźną - było to dla niej coś nowego.

- Kiedy skończę rozmawiać z panem Chancellorem o nauczycielu dla mojego rodzeństwa, planuję odwiedzić właściciela naszego byłego domu. Chciałabym, żeby Mały ze mną poszedł. Czy to możliwe?

- Oczywiście, milady. Nie może pani chodzić po ulicy sama.

Meg zastanawiała się, jak najdelikatniej wyrazić swoje życzenie, ale nie znalazła odpowiednich słów, powiedziała więc po prostu:

- Nie chcę, aby towarzyszył nam hrabia.

- Wyszedł wcześnie rano, milady. Nie będzie go cały dzień.

Meg odwróciła się od Susie, aby ukryć palący rumieniec. A więc jej unikał. Nie było już wątpliwości, że klejnoty to pomysł pana Chancellora.

Włożyła klucz do kieszeni sukni, modląc się w duchu, aby udało jej się naprawić wszystko później.

- Jeszcze ten klucz, milady. - Susie podała jej klucz leżący na stole. - Był w kieszeni pani niebieskiej sukni. Tylne wejście do domu przy Mallett Street! Wydawało jej się, że w panice zostawiła go w drzwiach, ale widocznie zabrała go ze sobą i wrzuciła do kieszeni, gdzie leżał sobie przez cały ten czas. Skoro sir Artur wiedział, że Meg była w jego domu, mogła mu go równie dobrze zwrócić... Nie była zupełnie niewinna w świetle prawa, ale nie będzie przetrzymywać cudzej własności.

Kiedy szukała pana Chancellora, brzęczące w kieszeni klucze ciążyły jej niczym zmaterializowany wyrzut sumienia.

Znalazła Owaina w gabinecie na parterze. Gabinet wyglądał bardzo formalnie. Regały wzdłuż ścian wypełniały po brzegi grube tomiszcza. Pan Chancellor nie był sam. Starszy mężczyzna i niezdarny młody człowiek siedzieli przy biurkach i pisali coś w księgach rachunkowych. Ujrzawszy ją, pan Chancellor wstał i ruchem ręki wskazał jej krzesło.

- Przyszła pani porozmawiać o nauczycielu dla dzieci?

- Tak. Albo o guwernantce - odrzekła Meg, siadając. - Jak według pana będzie lepiej?

- Moglibyśmy zatrudnić obydwoje, ale wydaje się nam, że na razie bliźniaki wolałyby uczyć się razem. „Nam"? Czy hrabia i pan Chancellor mieli już czas i, co ważniejsze, ochotę, żeby porozmawiać o edukacji jej rodzeństwa? Może rozgrywające się w tym domu nocne tragedie i melodramatyczne kłótnie znikały wraz z nadejściem dnia?

- Może na razie mogłaby to być dobrze wykształcona kobieta - mówił właśnie pan Chancellor.

- Bardzo dobrze - Meg postanowiła skupić się bardziej na jego słowach.

- Czy mam umówić chętne osoby na rozmowę z panią?

Myśl, że miałaby oceniać inne młode kobiety, wydała się Meg onieśmielająca. Teraz należało to jednak do jej obowiązków.

- Jak najbardziej. I to im szybciej, tym lepiej - zgodziła się Meg i wstała, ale przed wyjściem zawahała się.

- Czy życzy pani sobie czegoś jeszcze, lady Saxonhurst?

Obecność w pokoju dwóch księgowych była dla Meg na tyle kłopotliwa, że nie zdecydowała się poprosić pana Chancellora o pieniądze. Zresztą suma, jaką otrzymałaby od niego, pewnie i tak nie wystarczyłaby na pokrycie żądań sir Artura. Miała przy sobie jakieś monety, a hrabia powiedział, że za drobniejsze niespodziewane wydatki zapłaci służba. Meg nie mogła jednak nie zapytać:

- Jak mniemam, hrabia wyszedł z domu na cały dzień?

- Na dziś przypada jego regularne spotkanie na wyścigach w Hampstead Heath.

- Rozumiem.

Meg wiedziała, że regularne spotkanie byłoby odwołane, gdyby tylko wczoraj w nocy zaistniały inne okoliczności -gdyby hrabia spędził zeszłą noc w łóżku z żoną, wieńcząc proces kuszenia, który tak obiecująco zaczął. Meg westchnęła pod nosem i opuściła pokój, zanim pan Chancellor zdążył zapytać o jej plany na dzisiejszy dzień. W korytarzu natknęła się na Małego, który, pomimo niewysokiego wzrostu, prezentował się godnie w zdobionej galonem liberii i ułożonych starannie włosach.

- Życzy sobie pani moich usług, milady?

Stojący nieopodal stateczny kamerdyner nie wyglądał wprawdzie na zainteresowanego ich rozmową, ale Meg odniosła wrażenie, że byłby zdolny przeszkodzić jej w wyjściu z domu.

- Tak, Mały - Meg starała się mówić normalnym tonem. - Mam do załatwienia kilka spraw.

Na poszarpanym legowisku przy drzwiach leżał pies. Czekał zapewne na powrót pana do domu. Z jednej strony Meg czuła to samo, co to zwierzę, z drugiej jednak była szczęśliwa - powinna być szczęśliwa - że miała dla siebie cały dzień na załatwienie sprawy posążka.

Brak zwrócił do Meg swój zgnębiony pysk. Potem przeciągnął się i przyczłapał do niej, jakby zdecydował, że on też będzie towarzyszył jej w wyprawie. Tylko co jej po takim towarzyszu? Meg podrapała psa za uchem i zobaczyła, że lekko merda ogonem.

- Jak Brak znalazł się w tym domu? - zapytała Małego.

- Był taki od urodzenia, milady. Nikt go nie chciał. I to miało być całe wyjaśnienie?

- Dziwne, że w tym domu nie roi się od takich niechcianych istot.

Mały spojrzał niepewnym wzrokiem na kamerdynera, jakby sprawdzając, na ile może sobie pozwolić.

- W Havenhall jest ich więcej, milady. Ale zazwyczaj się staramy, żeby ich za dużo nie uzbierał.

- Życzy pani sobie, żeby podstawiono powóz? - przerwał mu kamerdyner takim tonem, jakby nie spodziewał się odpowiedzi innej niż twierdząca.

Meg przypomniała sobie o czekających ją sprawach do załatwienia i powiedziała prędko:

- Nie trzeba, dziękuję...

A niech to, nie mogła przypomnieć sobie jego imienia...

- Pringle - bezdźwięcznie podpowiedział Mały.

- Wszystkie sprawy, które mam do załatwienia, Pringle, mogę załatwić na piechotę. Poproszę jednak o odzież wierzchnią.

- Tak jest, milady.

Meg zauważyła, że wychodząc, kamerdyner rzucił jeszcze okiem na Małego. Posłał mu spojrzenie, które mogło znaczyć tylko jedno: Nie spuszczaj jej z oka.

W przeciwieństwie do wszystkich innych pomieszczeń, w holu panował drażniący chłód, dlatego Meg udała się do ciepłej poczekalni, razem z nieodstępującym jej teraz na krok Brakiem. Kiedy Susie przyniosła jej pelerynę z kapturem, czepek, rękawiczki i mufkę, pies zaczął się szykować do wyjścia razem z nią. Gdy jednak wskazała mu legowisko i powiedziała „siad", Brak z żalem padł na podłogę.

- Jest dobrze wytresowany - zauważyła.

- Sax nie lubi w swoim otoczeniu niewytresowanych zwierząt - poinformował Mały.

Ciekawe co z niewytresowanymi żonami? Wracając w myślach do wydarzeń poprzedniej nocy, Meg nie mogła zdecydować, kto ponosił za nie większą winę. Być może żona nie powinna przekraczać pewnej granicy. Być może nie powinna sprzeciwiać się namiętnemu mężowi. Co tam, niech tylko odzyska sheelagh, a wszystkie inne problemy na pewno same się jakoś rozwiążą.

Mroźny wiatr podwiewał jej suknię i czuła, że trochę zimno jej w nogi. Zapytała Małego, czy będzie mu wystarczająco ciepło tylko w liberii.

- Nie potrzeba mi wiele, aby się ogrzać. Wystarczą mi rękawiczki. No to gdzie idziemy, milady? Zbliżali się właśnie do wyjścia z placu. Meg spojrzała na Małego i wyznała:

- Nie powiedziałam kamerdynerowi prawdy, Mały, bo nie chciałam brać powozu hrabiego. Musimy skorzystać z dorożki.

- Tak jest, milady - ton głosu Małego był równie lodowaty, co zimowe powietrze.

Meg chciałaby móc wyjaśnić. Chciałaby móc powiedzieć wszystko wszystkim, ale było to niemożliwe. Kiedy już odzyska sheelagh, zacznie zachowywać się jak na porządną hrabinę przystało i wtedy wszyscy przekonają się, że nie jest grzeszną awanturnicą.

Wiatr był tak przenikliwy, że Meg z radością wsiadła do dorożki, choć czuć w niej było obecność wielu poprzednich użytkowników, a siedzenia nie należały do miękkich. Wystarczyło kilka przejażdżek karetą lorda Saxonhursta, a już zrobiła się wygodnicka. Mały chciał jechać na zewnątrz, ale Meg kazała mu wsiąść do środka. Kiedy pojazd ruszył, okazało się, że jego resory też nie są w najlepszym stanie.

- Mam zamiar złożyć wizytę właścicielowi naszego starego domu, sir Arturowi Jakesowi - poinformowała Meg służącego.

- Tak jest, milady.

Ignorując chłód w głosie mężczyzny, Meg kontynuowała:

- Kiedy wejdę do środka, ty masz zostać na zewnątrz i nie rzucać się w oczy.

- Tak, milady?

Jego twarz wyrażała głęboką dezaprobatę.

- Znam tego człowieka całe życie. Będę zupełnie bezpieczna. Nie chcę jednak pokazać, że przyjechałam z eskortą. Meg nie mogła mu niczego wytłumaczyć, więc nawet nie próbowała.

- Tak jest, milady.

Dalszą drogę spędzili w milczeniu, podczas gdy powóz jechał po ulicach Londynu, kołysząc się na boki. Kiedy się zatrzymali, Mały rozliczył się z dorożkarzem, wziął od niego pokwitowanie, po czym odwrócił się do Meg.

- Który to dom, milady? - zapytał, spoglądając na rząd ozdobnie tynkowanych wysokich rezydencji, niewątpliwie należących do ludzi bogatszych.

Znajdowali się zaledwie kilka ulic od Mallett Street.

- Numer trzy, w tamtą stronę. Ale ty zostań tutaj. Mały stanął niemal na baczność.

- Jak sobie pani życzy, milady.

Meg przeszła kilka metrów, ale zatrzymała się i z westchnieniem zwróciła do Małego:

- No dobrze, Mały. Nie jestem stuprocentowo spokojna o swoje bezpieczeństwo. Jeśli za pół godziny nie wyjdę z powrotem, możesz wzywać pomoc.

- No jasne - odpowiedział Mały, patrząc na nią spode łba. - A Sax obedrze mnie ze skóry żywcem! Milady, zastanówmy się jeszcze nad tym.

- Ależ skąd! Powiesz hrabiemu, że to wszystko moja sprawka. Odchodząc, słyszała, jak Mały mruczy pod nosem:

- Na wiele to się zda!

Meg zatrzymała się na chwilę przed wejściem do rezydencji sir Artura. Choć on przychodził do nich często, ona nigdy nie złożyła mu wizyty w jego własnym domu. Czuła się jak mucha, która zaraz wpadnie w pajęczynę. To niedorzeczne. Meg nie znała zamiarów sir Artura, ale nie podejrzewała, żeby zrobił jej krzywdę.

Energicznie zastukała do drzwi kołatką w kształcie lwiej głowy. Nikt nie odpowiadał. Zastukała jeszcze kilka razy, zastanawiając się, czy sir Artur w ogóle jest w domu.

Wtem drzwi otworzyły się i w progu stanęła ciemnowłosa kobieta w sukni z krepy i prostym czepku na głowie.

- Tak, psze pani?

Choć ubiór służącej wyglądał skromnie, Meg dostrzegła w niej coś nieprzyzwoitego. Może chodziło o jej pełne usta albo ciężkie powieki?

- Chcę się widzieć z sir Arturem. - Dostrzegłszy zdziwienie na twarzy kobiety, Meg przypomniała sobie, że musi podać jej swoje nazwisko. Nie. Tytuł. Jakie to dziwne. - Proszę powiedzieć mu, że przybyła lady Saxonhurst.

- Lady? - Kobieta śmiałym wzrokiem zlustrowała wysoce praktyczną ciemną suknię Meg i jej brązową pelerynę. Wyjrzała też poza Meg, na ulicę, pewnie w poszukiwaniu karety i służących.

- Nie ze mną takie numery, paniusiu. Meg wyprostowała się.

- Jestem lady Saxonhurst, sir Artur dobrze mnie zna. Zapewniam, że nie będzie zadowolony, jeśli mnie pani odeśle -rzekła, a potem dodała zrezygnowana: - Kiedyś nazywałam się Meg Gillingham, moja rodzina wynajmowała od sir Artura dom na Mallett Street.

- A, wiem, o który chodzi! - Kobieta cofnęła się i wpuściła Meg do środka, nie zaprzątając sobie głowy uprzejmościami.

Meg chciałaby w takiej chwili mieć monokl i umiejętności swego męża. Kazano jej czekać w niedogrzanej poczekalni. Cóż za jawny brak szacunku! Meg spacerowała po pomieszczeniu nie tylko, żeby się ogrzać, ale również po to, by zapanować nad złością i nerwami. Musiała odzyskać sheelagh. Ostrożnie próbowała wyczuć obecność posążka, ale nie rozpoznała jego energii w powietrzu. Ponieważ jednak nigdy nie szukała go w ten sposób, nie wiedziała, jak blisko musiał się znajdować, by cokolwiek poczuła.

Co będzie, jeśli sir Artur go nie ma? Co wtedy zrobi? Czy to możliwe, żeby go nie miał? Ile wiedział ten człowiek?

Czy zdawał sobie sprawę, że sheelagh ma właściwości magiczne? A może zorientował się tylko że jest on po prostu cenny? Nie mógł wiedzieć, iż to z jego pomocą zwabiła hrabiego do siebie. Poza nią i Laurą nikt nie miał o tym pojęcia. Wyrzuty sumienia z tego powodu tak bardzo jej ciążyły, ze czuła się, jakby miała winę wypisaną na czole.

- Moja droga, widzę, że ci zimno!

Meg obróciła się i stanęła z nim twarzą w twarz Nadal elegancko wyglądał i się uśmiechał. I nadal przyprawiał Meg o zimne dreszcze.

- Pewnie zmarzłaś, chodźmy na górę - powiedział sir Artur, kiedy szli przez hol, a potem krzyknął: - Hattie! Ciepła herbata dla jej lordowskiej mości!

Widać było, że używa tego tytułu ironicznie. Czyżby tylko wiedziała, czego od niej chce! Kiedy znaleźli się na piętrze, otworzył drzwi do pokoju bardziej przypominającego prywatny gabinet niż salon dzienny, do którego Meg spodziewała się zostać zaprowadzona. Niewykluczone, że pokój przylegał do jego sypialni. Meg weszła jednak, ponieważ w środku było ciepło, a poza tym sir Artur nie okazywał najmniejszego zainteresowania jej podstarzałym ciałem. Nie miała zamiaru okazać strachu. Zdecydowanym ruchem odłożyła mufkę i zdjęła rękawiczki. - Chciał pan ze mną porozmawiać, sir Arturze?

- Nie, nie, moja droga. To ty chciałaś porozmawiać ze mną. W przeciwnym razie byś tu nie przychodziła. W dodatku zupełnie sama. - W jego oczach zapaliły się szydercze ogniki. - Czy musiałaś wymknąć się z domu? Mężowi by się to nie spodobało.

- Wszyscy wiedzą, że wyszłam z domu - Meg z całych sił starała się zachowywać naturalnie. Usiadła na krzesełku przy kominku. - Sir Arturze, brakuje mi pewnej rzeczy z mojego starego domu. Przyszłam tu, bo sugerował pan, że ją ma.

Odrzucając poły płaszcza na boki, sir Artur zajął miejsce naprzeciwko Meg.

- Brakuje ci czegoś? Przecież zabrałaś wszystko, co uważałaś za swoje, nieprawdaż? Meg modliła się, żeby się nie zaczerwienić.

- Zapomniałam o czymś.

- Więc nie mogło to być aż tak ważne... O, herbatka. Dziękuję, Hattie. Kiedy służka odstawiła na stolik tacę z herbatą, zapytał:

- Lady Saxonhurst, zechciałaby pani nalać? Meg chętnie to zrobiła. Herbata dawała jej chwilę na zebranie myśli.

- Sir Arturze, mleka? Cukru? - Podała mu filiżankę i sama napiła się ze swojej. Czekała na jego ruch.

- A zatem - odezwał się wreszcie - cóż to za ważny przedmiot, o którym zapomniałaś?

- Kamienna figurka, coś w rodzaju rzeźby.

- Nie przypominam sobie, żebym widział w tym domu coś podobnego.

- Była w sypialni moich rodziców.

- Często tam wchodziłem, kiedy biedny, schorowany Walter był jeszcze przy życiu.

Meg znów łyknęła herbaty. Zupełnie zapomniała, że rzeczywiście tak było.

- Nie trzymaliśmy go na widoku. - Łudząc się, że sir Artur nie wie, czym naprawdę jest ten posążek, Meg pochyliła się nieco i z łagodnym uśmiechem wytłumaczyła: - Widzi pan, sir Arturze, ta figurka była trochę nieprzyzwoita, więc ją chowaliśmy. Należy jednak do rodziny mojej matki od pokoleń i dlatego ma dla mnie wielką wartość jako pamiątka.

- Nieprzyzwoita? - zdziwił się. - W jakim sensie?

Ktoś, kto nie znał sir Artura, mógłby pomyśleć, że za pytaniem tym kryje się zwykła ciekawość, ale Meg wiedziała, że chce ją zawstydzić. Dzięki Bogu, ostatnio sporo ćwiczyła ukrywanie zmieszania z niegrzecznym lordem!

- Posążek przedstawia nagą kobietę - powiedziała odważnie. - Z szeroko rozstawionymi nogami. Purpura, która wstąpiła na jego policzki, rozśmieszyła Meg.

- Moja droga Meg! Sądziłem, że stronisz od takich rzeczy!

- Jak powiedziałam, ten przedmiot był w naszej rodzinie od pokoleń. Czuję, że powinnam go zachować, nawet jeśli musiałabym go trzymać w ukryciu. Czy dobrze rozumiem, że pan go ma?

Meg czuła, że kontroluje rozmowę. Sir Artur odstawił swoją filiżankę na stolik.

- Można zakładać, że to, co pozostało w moim domu, należy do mnie. I, oczywiście, każdy, kto się do niego zakrada, jest przestępcą, któremu grozi sąd i deportacja.

Meg upiła łyk herbaty.

- Nie wydaje mi się prawdopodobne, aby deportowano hrabinę, sir Arturze.

- Ale może hrabia Saxonhurst rozwiódłby się z żoną oskarżaną o czarną magię. Meg niemal się zakrztusiła.

- Czarną magię? O czym, na Boga, pan mówi?

Teraz to on przejął kontrolę nad rozmową. O jego pewności siebie świadczyła swobodna poza, jaką przyjął na krześle.

- Moja droga, twój ojciec bardzo ciężko chorował. Był osłabiony chorobą i uśmierzającym ból opium - osłabiony do tego stopnia, że mówił rzeczy, których w innych okolicznościach nikomu by nie wyjawił. Bardzo się martwił, że twoja matka zrobi coś złego. Miało to związek ze starym irlandzkim posążkiem, który, jak twierdził twój ojciec, posiadał magiczną pogańską moc i nigdy nie powinien być używany.

Meg starała się z całych sił ukryć wrażenie, jakie wywarły na niej jego słowa.

- Skoro mój ojciec był tak ciężko chory, być może już majaczył?

- Nie wydaje mi się. Powiedział mi nawet, gdzie ukrywali ten przedmiot. Cieszył się, że znajdował się ponad jego głową i że w ten sposób mógł mieć na niego oko.

Uśmiechnął się. Meg tymczasem przygotowywała się psychicznie na kolejne złe wieści.

- Kiedy twój brat znalazł twoich rodziców martwych, posłał po lekarza i po mnie - zamilkł na chwilę, po czym dodał:

- Znalazłem statuetkę na łóżku. Leżała pomiędzy nimi.

Meg rozlała herbatę. Odstawiła trzęsącymi się rękami filiżankę i spodek, aby ich nie upuścić. Nic nie mówiła, ale wszystko w niej krzyczało. Podejrzenia, które od jakiegoś czasu drążyły jej ciało jak jakaś choroba, teraz się potwierdziły. Matka usiłowała użyć sheelagh, aby ratować swego męża, ale sama zmarła. Jeśli sheelagh mógł nawet zabijać, jakie będą dla niej samej konsekwencje jego użycia? Ojciec miał rację - nikt nie powinien nigdy korzystać z tego posążka.

- Oczywiście - kontynuował sir Artur - odłożyłem posążek na miejsce, z powrotem do kryjówki. Gdybyś go zabrała, dałbym sobie spokój, ale tego nie zrobiłaś, więc teraz posążek należy do mnie.

- Nie!

- Chcesz go odzyskać?

- To moja własność. Moja odpowiedzialność. Mój obowiązek. Na twarzy sir Artura pojawiła się satysfakcja.

- Czyli posiadasz potrzebne zdolności. I użyłaś posążka, prawda? Jak zwabiłaś hrabiego w swoje sidła? Meg starała się siedzieć spokojnie - tylko to mogła zrobić w tej sytuacji.

- Moje małżeństwo to pomysł samego hrabiego. Czego pan chce, sir Arturze? Mężczyzna uśmiechnął się, już całkowicie rozluźniony.

- Dobre pytanie, skoro mam takie moce do własnej dyspozycji. Czego ja chcę? Wielkich bogactw? Być premierem? A może nawet królem?

- Sir Arturze, nie może pan!

- Nie mogę? Czy moce posążka są w jakiś sposób ograniczone?

Meg nie przypuszczała, że kiedykolwiek będzie prowadziła taką rozmowę.

- Nie wiem. Ale wiem jedno - użycie posążka daje więcej spustoszenia niż korzyści. Niech mi pan wierzy, sir Arturze, że nie chce pan mieć nic wspólnego z tą figurką.

- Naprawdę tak myślisz?

- Niech pan spojrzy na moich rodziców!

- Interesująca sprawa. Może obydwoje chcieli umrzeć. Twój ojciec ogromnie cierpiał, twoja matka była zrozpaczona na samą myśl o jego stracie. Może twój kamień dał im dokładnie to, o co prosili.

Meg próbowała oswoić się z tą sugestią, kiedy sir Artur dodał:

- Spójrz też na siebie. Czy twoja sytuacja nie polepszyła się ostatnio znacząco?

- Sir Arturze, ten kij ma dwa końce. Zawsze. Sir Artur pokiwał głową.

- Doprawdy? Czyżby hrabia nie przypadł ci do gustu? Biedna Meg... Z tego, co słyszałem, ta rodzina ma we krwi obłąkanie i rozpustę.

- Bzdura. Poza tym powtarzam, że to małżeństwo to nie był mój pomysł. To hrabia się do mnie zgłosił.

- Ale jak w jego głowie narodził się taki pomysł? Nie, Meg, nie przekonasz mnie, że jesteś niewinna. A jeśli użycie posążka ma jakieś nieprzyjemne konsekwencje, zasługujesz na to, aby doświadczyć każdej z nich. Udzielić ci dobrych rad, co i jak robić w łożu małżeńskim? Możesz ze mną o tym porozmawiać, jestem w końcu dobrym przyjacielem rodziny...

Meg zrobiło się niedobrze.

- Nie chcesz? - ciągnął. - Jaka szkoda. Choć nie wydaje mi się, żebyś zasługiwała na jakiekolwiek współczucie. Nawet jeśli hrabia jest jak dzikie zwierzę w rui. Hrabina Saxonhurst? Takie biedne nic jak ty?

Meg wstała, złapała za rękawiczki i mufkę.

- Nie zapominaj o kamieniu, moja droga.

Zamarła. Wiedziała już, że będzie musiała wykazać się sprytem, żeby się z tego wyplątać. Nie mogła dać mu poznać, jak bardzo jej zależy na posążku.

Sir Artur również podniósł się ze swojego krzesła i z uśmiechem powiedział:

- Pomyślę nad swoim życzeniem. To wszystko na dziś. Meg usiłowała stawić mu czoło.

- Nalegam, aby zwrócił mi pan moją własność.

- To już nie jest twoja własność.

- Ten posążek prawnie mi się należy i odzyskam go! Już nie jestem biedniutką Meg Gillingham! Meg ruszyła w stronę drzwi, ale sir Artur złapał ją mocno za ramię, zmuszając do zatrzymania się.

- Taka jesteś teraz ważna i wszechmogąca? We-szłaś mi w drogę, Meg, zabrałaś mi Laurę!

- W rzeczy samej! - Meg próbowała wyrwać rękę z jego uścisku. - I nigdy nie położy pan na niej swoich łap! Nigdy! Obiecuję!

- Nawet jeśli miałbym nie oddać ci sheelaghl Przeraziła ją ta myśl, ale spojrzała mu prosto w oczy i powiedziała:

- Nawet wtedy. Przyjrzał się jej uważnie.

- Mógłbym przedstawić jej zaistniałą sytuację. Czy taka słodka dziewczyna nie poświęciłaby się dla sprawy?

- Uprzedziłam ją, żeby nigdy nie zostawała z panem sam na sam. I opowiem jednak wszystko hrabiemu, zanim uda się panu do niej kiedykolwiek zbliżyć. Jeśli spróbuje pan, zabije pana jak gnidę.

Wściekłość biła z jego oczu i całego ciała, ale nie przestawał się uśmiechać. 318

- A więc wolałabyś zachować to w tajemnicy przed swoim mężem, nieprawdaż?

Meg przeklinała siebie w duchu za pośpiesznie wypowiedziane słowa. Sir Artur wyszczerzył się w jeszcze szerszym uśmiechu.

- Hrabiemu na pewno nie spodobałaby się myśl, że dał zastawić na siebie magiczną pułapkę. Jak kukiełka na zaczarowanym sznurku.

Meg postanowiła to przemilczeć. Sir Artur zwolnił uścisk i puścił ją wolno.

- Zapłacisz mi za dyskrecję, prawda, Meg? Masując posiniaczone ramię, Meg odpowiedziała:

- Mam bardzo mało pieniędzy.

- Nie chcę pieniędzy. Wolałbym Laurę, ale ty też ujdziesz. Meg zaczęła się cofać. Trzęsła się.

- Nie!

- Nie?

- I tak nie powie pan hrabiemu. Jeśli piśnie mu pan choćby słówko, nie spełnię pańskiego życzenia.

- Ale widzisz, moja droga, może ja już wcale nie chcę życzenia? Mam pieniądze, niepotrzebna mi władza, no i na pewno nie chcę być królem. To musi być bardzo męczące. Chcę Laury, ale nie poprosisz posążka o nią dla mnie. Zatem - zaczął się do niej przybliżać - co innego możesz dla mnie wyczarować? Jaka może być zemsta za pokrzyżowanie moich planów? Mogę się zemścić, po prostu opowiadając o wszystkim hrabiemu - mówiąc to, sir Artur zakreślił ręką półkole wokół jej szyi - albo w jakiś inny sposób.

Meg przełknęła ślinę. Starała się nie pokazać mu, jak bardzo się boi. Była pewna, że sir Artur żywi się strachem jak sęp padliną.

- Saxonhurst by panu nie uwierzył.

- To czemu się tak martwisz? - Odsunął się od niej o krok i pozwolił jej odejść. - Idź, moja droga. Idź. A ja od razu napiszę list, w którym opowiem hrabiemu o twoim rodzinnym sekrecie i o tym, jak podstępnie użyłaś kamienia, żeby zaciągnąć go przed ołtarz.

Meg pragnęła w duchu, żeby blefował, wiedziała jednak, że sir Artur mówi poważnie.

- Nie mogłabym pójść z panem do łóżka. Nie mogłabym. Niech pan robi, co chce.

- Iść ze mną do łóżka? - zaśmiał się. - Czemu miałbym chcieć, żebyś poszła ze mną do łóżka?

- A więc czego pan chce?

- Mam kogoś, kto zaspokaja moje potrzeby. Śliczne młode stworzenie. Ale jej pierwszy szok minął i jest teraz męcząco wręcz spolegliwa. Strach i złość Laury byłyby natomiast podniecające. I ta jej słodka niewinność... Czerwienisz się? Przecież jesteś już cztery dni po ślubie, moja droga.

- Ale to nie znaczy, że nie wiem, co to skromność. Czego mógłby pan ode mnie chcieć? Nie jestem ani młoda, ani niewinna.

- Już ci mówię - był tak podekscytowany, że Meg czuła mdłości. - Kiedy moja młoda partnerka oddaje mi się tak łatwo, czuję, że muszę zostać ukarany za moje grzechy. Trudno jest jednak znaleźć kogoś, kto mnie porządnie ukarze. Hattie zgadza się mnie uderzyć od czasu do czasu, ale nie wkłada w to serca. Ty byłabyś dla mnie sroga, prawda, Meg? Wściekła.

Meg cofnęła się jeszcze o krok, napotykając na ścianę.

- Chce pan, żebym pana biła? Oszalał pan! 320

- Oszalałem? Nie, na pewno nie. Pomyśl o mnie jak o pokutniku albo biczowniku.

- Bez wątpienia ma pan wiele grzechów na sumieniu. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- W rzeczy samej.

On był niespełna rozumu. Meg doszła do wniosku, że w porównaniu z nim Saxonhurst jest zupełnie zdrowy na umyśle.

- Jeśli pana ubiczuję, odda mi pan posążek?

- Ależ skąd! Będę jednak milczał przez dwadzieścia cztery godziny. Aż do twojej ponownej wizyty, którą złożysz mi jutro, żeby wysłuchać, jakie jest moje życzenie.

- Albo jak znów każe się pan ubiczować.

- Możliwe - powiedział sir Artur, choć jego uśmiech mówił „oczywiście".

Ciężko dysząc, podszedł do szafki i po chwili wyciągnął z szuflady trzcinkę. Przeciął nią powietrze. Na świszczący dźwięk uśmiechnął się z zadowoleniem.

Powinna odmówić, wrócić do domu na Marlborough Square i powiedzieć o wszystkim Saxonhurstowi. Już on rozprawiłby się z sir Arturem.

Wczoraj byłoby to możliwe, ale dzisiaj, po ich okropnej kłótni, Meg nie była pewna, jak by zareagował. Gdyby jej nie uwierzył, pomyślałby, że oszalała. Gdyby jej uwierzył, dowiedziałby się, że podstępem zwabiła go w to małżeństwo. Pan Chancellor może sobie mówić, że Saxonhurst wścieka się tylko na swoją babkę, ale przecież wścieka się na nią właśnie dlatego, że ona zawsze chce poddać go swojej woli. Będzie musiała zrobić to przynajmniej raz.

Sir Artur zarechotał i zadzwonił na służbę. Meg przemknęło przez myśl, że może był to jakiś dziwaczny żart, jakiś rodzaj okrutnego dowcipu, ale kiedy weszła służąca, powiedział do niej:

- Niech Sophie czeka na mnie w mojej sypialni, Hattie.

Kobieta ze zdziwieniem spojrzała na Meg, ale odpowiedziała jedynie:

- Oczywiście, sir Arturze. - Po czym wyszła z pokoju.

- Kim jest Sophie?

- To służka. I co ważne, jest na każde moje zawołanie. Jest młodziutka, ma trzynaście lat. Na początku tak cudnie się mnie bała, teraz jednak przekształciła się w pożądliwą małą rajfurkę. Mój deser musi być czymś przyprawiony. Przyglądał się Meg w taki sposób, że dokładnie wiedziała, o czym myśli. Nie mogła powstrzymać się od kręcenia głową na znak protestu.

- Naprawdę, Meg, jesteś dość pieprzna, ale trochę juz za stara. I zbyt twarda. Nie bałabyś się mnie wystarczająco mocno. Podczas gdy Laura... Laura, Laura...

Zachowywał się, jakby był w transie. Dziękowała Bogu, że nie wie dokładnie, co się dzieje w jego chorej głowie. Usłyszała ciche zamknięcie drzwi. To pewnie przyszła posłuszna Sophie, biedne dziecko. Meg chciałaby jej jakoś pomóc. Spojrzała na trzcinkę w jego bezwładnej ręce, zastanawiając się, czy ma w sobie wystarczająco dużo wewnętrznej siły, aby go wychłostać. Nagle, jakby obudzony ze snu, sir Artur powiedział:

- Przyjdź jutro.

- Co?

Wsadził sobie rękę między nogi i Meg zauważyła, jak bardzo był podniecony.

- Na samą myśl... Wystarczy na dzisiaj. Wróć jutro i porozmawiamy o...

Ruszył niepewnym krokiem w stronę sąsiedniego pokoju. Kiedy otwierał drzwi do sypialni, Meg kątem oka zobaczyła siedzące na łóżku pyzate dziecko. Dziewczynka miała szeroko otwarte oczy - to miała być pożądliwa rajfurka?

Drzwi się za nim zamknęły. Jutro?

Za nic w świecie! Już prędzej publicznie wyzna wszystkie swe grzechy w Hyde Parku!













































Rozdział 15



Chwyciwszy rękawiczki i mufkę, Meg chciała czym prędzej wybiec z pokoju, ale zatrzymała się z ręką na klamce. Nigdy już nie wróci do tego domu. Nigdy. A więc to jej jedyna szansa na odszukanie sheelagh. Zacisnęła mocno zęby, żeby zwalczyć paniczny strach.

No dobrze. Zawsze, kiedy była blisko posążka, wyczuwała go. Przeszła się po pokoju, ale nic nie poczuła. Może trzymał go w sypialni? Jeśli tak, posążek tam zostanie! Podeszła do drzwi wiodących do sypialni i, starając się ignorować dochodzące z niej cichutkie popiskiwania i ciężkie jęki, wyczekiwała, czy coś poczuje. Chyba jednak posążka tam nie było.

Wyszła na korytarz i podbiegła do następnego pokoju. Dodatkowa sypialnia. Nic. Następna. I następna. Sprawdziwszy wszystkie pomieszczenia na parterze, Meg zatrzymała się na chwilę. Nasłuchiwała służących, lecz w całym domu panowała przeraźliwa cisza.

Wzdrygnęła się, ale pośpiesznie weszła po schodach na górę. Był to strych, na którym znajdowały się pokoje dla służby i pokoje gospodarcze. Ani śladu posążka. W pokojach gospodarczych zalegała gruba warstwa kurzu. Najwyraźniej służący sir Artura to brudasy i nikt tu nie zaglądał od wieków. Szybko zeszła z powrotem na dół. Starając się nie narobić hałasu, weszła do holu. Tutaj też panowała cisza. Choć cisza ta przyprawiała ją o gęsią skórkę, kontynuowała poszukiwania. Przez poczekalnię i jadalnię weszła do doskonale zaopatrzonej biblioteki. Zupełnie wyleciało jej z głowy, że sir Artur miał wykształcenie oraz że przyjaźnił się z jej ojcem. Jak to możliwe, żeby prawdziwy miłośnik książek był takim gadem?

Jednak sheelagh tutaj nie było. Nigdzie nie mogła go znaleźć! Gdzie sir Artur mógłby go trzymać? No gdzie? Nie przeszuka przecież całego Londynu! Mogła jednak przeszukać jeszcze piwnicę. Ciekawe, czy to właśnie tam zgromadzili się wszyscy służący sir Artura?

Już nawet nie starając się zachowywać ostrożnie i cicho, Meg zbiegła po wąskich schodkach znajdujących się na tyłach domu. Otwierała po kolei drzwi do ciemnych, nieprzyjemnych pomieszczeń, ale nie znalazła nic, oprócz jeszcze większych oznak niedbalstwa służby. No ale nic dziwnego, skoro ma się gospodynię-stręczycielkę! Sir Artur Jakes to zwykły hipokryta!

Otworzyła kolejne drzwi. Trafiła do ciepłego, luksusowego pokoju gospodyni. Znajdowała się w pokoju, ale nie zauważyła Meg stojącej w drzwiach. Meg natomiast widziała tylko jej plecy, bo kobieta siedziała okrakiem na jakimś mężczyźnie. Przystojny brunet o czarnych oczach nie okazał najmniejszego nawet zdziwienia czy zawstydzenia, a tylko uśmiechnął się szeroko i puścił do Meg oczko, podczas gdy nieświadoma niczego służąca sir Artura poruszała się na nim jednostajnie.

Wstrząśnięta Meg cofnęła się i zaniknęła za sobą drzwi.

Jęknęła z odrazą i rzuciła się po schodach na górę. Chciała już tylko znaleźć wyjście z tego domu. Przeszła więc przez kuchnię, nie zważając na siedzącą w niej służbę, która zajmowała się właśnie zapewne piciem piwa i obijaniem się. Potrzebowała świeżego powietrza. Otworzyła drzwi. Stojące na zewnątrz wiadra z pomyjami okropnie śmierdziały, ale mroźne powietrze i tak wydawało jej się o niebo lepsze niż to, którym oddychała jeszcze przed chwilą.

Za nic nie wróci do tego domu.

Pobiegła pędem przez ogród, a kiedy znalazła się z powrotem na ulicy, po której chodzili normalni, zdrowi psychicznie ludzie, oparła się plecami o zewnętrzną ścianę otaczającego ogród muru. Zbyt mocno trzęsły się jej nogi, aby mogła iść gdzieś dalej. Dopiero po chwili ruszyła przed siebie. Musiała przecież odnaleźć Małego.

- Milady! - zawołał lokaj. Być może jego zdziwienie wynikało z tego, że Meg przyszła z innej strony, niż się spodziewał. - Nic pani nie jest?

- Już wszystko dobrze - powiedziała Meg z całym spokojem, na jaki było ją stać w tej chwili. - Ale chcę już stąd iść.

- Dobrze. Najlepiej chodźmy na Stokes Street, tam złapiemy dorożkę.

Nie uszli daleko, kiedy rozległy się jakieś krzyki. Przestraszona Meg aż podskoczyła.

Ktoś wydzierał się wniebogłosy: „Morderstwo! Morderstwo!". Krzyki pochodziły z oddali, ale Meg wiedziała, że chodzi o dom sir Artura. Nie miała pojęcia, skąd to wie, ale wiedziała, że tak jest. Złapała Małego za rękaw.

- Chodźmy stąd. Przestraszony, skinął głową.

- Proszę nie biec. Zachowujmy się normalnie.

Meg starała się szybkim krokiem oddalić od coraz większej wrzawy, jaka tworzyła się gdzieś za nimi. Nagle rozległ się męski głos:

- Tam! Tam jest! Morderczyni! To ta w brązowej pelerynie! Łapać ją!

Meg zamarła, jakby chciała się odwrócić i zaprotestować, ale Mały złapał ją za rękę i pociągnął stanowczo za sobą.

- Idziemy, milady.

Widząc, że tłum patrzy w ich stronę, Meg uniosła suknię i posłusznie ruszyła za Małym. Natychmiast rozległy się za nimi porykiwania coraz większego tłumu. Starała się iść jak najszybciej, ale już po chwili okazało się, że Mały wlecze ją za sobą i że Meg z trudem łapie oddech. Pomimo wyjących za nimi ludzi zwolniła i wydyszała: -Nie mogę już...

Niespodziewanie Mały zaciągnął ją w boczną uliczkę, drugą ręką już ściągając z siebie marynarkę.

- Milady, peleryna! Szybko!

Walcząc z zadyszką, zdjęła długą pelerynę. Mały zarzucił na nią swoją własną zdobioną galonami marynarkę. Sam założył zaś pelerynę Meg i wdział na głowę kaptur, który skrył jego twarz.

- Niech się pani schowa! - szepnął i natychmiast ruszył dalej, krokiem dwa razy szybszym niż poprzednio. Słysząc zbliżający się tłum ścigający morderczynię, Meg oparła się o ścianę, starając się być jak najmniej widoczną. Cała się trzęsła z zimna i przerażenia. Kroki goniących i ich wzburzone okrzyki rozlegały się coraz bliżej. Nawoływania „zatrzymać morderczynię", „zatrzymać ją" i „łapać" brzmiały zupełnie jak szczucie psów podczas polowania. Meg czuła się jak zając albo lis w potrzasku. Strumień ludzi ciągnął się na wiele metrów, ponieważ niektórzy, podobnie jak Meg, nie mieli siły, by biec, i teraz, już ledwo łapiąc powietrze, szli coraz wolniej z tyłu. Mieli jednak siłę mówić. .. .leżał cały we krwi... ...jakaś ladacznica z nim... .. .zazdrosna kochanka... .. .gospodyni mówi, że... .. .kobieta z wyższych sfer...

Sir Artur! To on nie żył? Jak to się stało? Czy ludzie myśleli, że ona to zrobiła?

Musiała zakryć dłonią usta, żeby nie krzyknąć z rozpaczy. Gospodyni wiedziała, jak się nazywa. Służba widziała ją, jak wybiegała z domu sir Artura. Policja za chwilę zapuka do drzwi domu Saxonhursta i zażąda wydania hrabiny! Gdyby tylko mogła, najchętniej rzuciłaby się w tej chwili w przepaść. Nawet gdyby na jej dnie było samo piekło. Jak ona spojrzy w twarz swojemu biednemu mężowi? Nie może...

Ekscentryczny? Nieodpowiedzialny? Porywczy? Wszystko jedno, jakie miał wady - była pewna, że nigdy nikt nie ścigał go za morderstwo.

Minęła ją już masa ludzi i Meg postanowiła, że nie może się chować w nieskończoność. Chociażby dlatego, że zamarzłaby na śmierć. Poprawiła marynarkę Małego, ale nagle dotarło do niej, że w niebieskiej marynarce z galonami lokaja będzie zwracała na siebie uwagę. Biedni ludzie nosili jakieś szmaty, Meg zdjęła więc okrycie wierzchnie i dopóty tarzała nim po ziemi i wcierała weń błoto, dopóki marynarka nie wyglądała jak najgorsza szmata. Potem ściągnęła z głowy swój śliczny aksamitny czepek, wyrzuciła mufkę i ruszyła wąską uliczką, cały czas wielce świadoma zagrożenia.

Skradając się jak szczur za boazerią, szła uliczką na tyłach domów. Tu czuła się w miarę bezpiecznie. Uliczka była tak wąska, że zmieściłby się na niej tylko jeden powóz. Meg musiała sobie znaleźć jakąś kryjówkę. I to taką, w której mogłaby spokojnie pomyśleć. Tylko nie tutaj, bo goniący ją tłum gotów był jeszcze zawrócić. Postanowiła wyjść na większą ulicę. Nie wiedziała, dokąd iść. Po prostu jak najdalej stąd.

Miała nadzieję, że wygląda jak zwyczajna biedaczka. Kiedy przystanęła przy stoisku z warzywami, żeby pozbierać myśli, wychudzony właściciel straganu nakrzyczał na nią: - Wynoś się stąd, łachudro! Bo zawołam konstabli!

Meg odskoczyła jak oparzona. Nawet w najgorszych czasach, gdy po głowie chodziły jej myśli o wykradzeniu jabłka ze straganu, nikt jej tak nie potraktował! Chudy sprzedawca ciągle jeszcze się za nią oglądał, potrząsając pięścią i wykrzykując obelżywe słowa, jakby była parszywym kotem.

Meg doznała szoku. Okazało się, że nie była już szanowanym członkiem społeczeństwa. Była szkodnikiem. Zaczęła też zauważać inne szkodniki wokół siebie - kobiety, mężczyzn, dzieci. Odróżniali się nie tylko dzięki niechlujnym, brudnym ubraniom - Meg widziała też to „coś" w ich oczach.

Czy ona sama naprawdę też tak wyglądała?

- Jesteś w tarapatach, skarbie? - zapytał ją nagle jakiś miły głos.

Meg obróciła się i zobaczyła, że obok niej stoi pulchna kobieta w średnim wieku. Nie była szkodnikiem. Miała czyste i przyzwoite ubranie oraz przyjazny wyraz twarzy. Niemniej jednak Meg odpowiedziała szybko:

- Nie - i już chciała odejść, kiedy kobieta dodała:

- Nie ma potrzeby uciekać, moja droga. Nie zrobię ci krzywdy. Życie czasem dziwnie nas doświadcza, prawda? Nazywam się Goodly, sama przeszłam w życiu wiele. Jeśli chcesz, mam tu nieopodal mały przytulny pokoik, zrobię ci herbaty i na pewno razem znajdziemy wyjście z twojej kłopotliwej sytuacji.

Łagodny głos podział na Meg kojąco. Zawahała się. Wiedziała, że ta kobieta nie będzie w stanie jej pomóc, ale potrzebowała jakiegoś schronienia. I wtedy dostrzegła w jej spojrzeniu coś dziwnego - być może błysk zimnej kalkulacji - który kazał jej się zastanowić. Ostrzeżenie. Pani Goodly może i była miłosierną samarytanką, ale Meg słyszała o kobietach zarabiających na życie zwabianiem dziewcząt do burdeli.

- Chodź ze mną, skarbie. - Kobieta wyciągnęła do niej rękę.

Meg rzuciła się do ucieczki, a biegnąc, usłyszała jeszcze jakiś inny, szorstki głos, który z rozbawieniem zawołał: „Ź tą ci się nie udało, co, Connie?". Dobry Boże! Miała rację!

To zdarzenie wyczerpało resztki jej energii. Otaczała ją dżungla, oplatały ją trujące pnącza, w których czaiły się ostrzące sobie na nią zęby drapieżniki. Meg chciała wrócić do domu. Chciała, żeby to wszystko okazało się złym snem.

Po chwili uświadomiła sobie, że jej dom to teraz Marlborough Square. Oraz hrabia. Pewnie wyrzuci ją na ulicę, kiedy dowie się, w co się wpakowała. Oparła się o ścianę i rozpłakała się.

Na szczęście Mały nosił w kieszeni chusteczkę i Meg mogła otrzeć nią łzy oraz wysmarkać nos. Krótki, ale gwałtowny wybuch płaczu oczyścił nieco jej umysł. Mogła trochę klarowniej pomyśleć.

Widząc wokół siebie zaciekawione, acz obojętne spojrzenia przechodniów, ruszyła przed siebie. Donikąd.

To było niedorzeczne. Nie mogła tak włóczyć się cały dzień po ulicy, bo zamarznie na śmierć. Już teraz ledwo czuła przemarznięte stopy i dłonie. Musiała gdzieś się schronić. Może jednak do domu? Częściowo jej niechęć do powrotu na Marlborough Square wynikała ze wstydu. Wbrew wszelkiej logice, wciąż miała nadzieję, że uda jej się jakoś wszystko naprawić i Saxonhurst nawet się nie zorientuje, iż coś się stało.

Jej rozmyślania przerwał krzyk chłopca biegnącego ze stosem biuletynów.

- Słuchajcie, słuchajcie! Potworne morderstwo mężczyzny i jego kochanki! W sprawę wmieszana jest hrabina! Przeczytajcie o wszystkim w biuletynie!

Meg nie wierzyła własnym uszom. Przecież farba musi być jeszcze mokra!

Na szczęście wiedziała, że nikt teraz nie rozpozna w niej owej hrabiny. Uderzyło ją jednak, iż na ulicach już się o tym mówiło.

Przechodnie zatrzymywali się, by zapłacić za biuletyn, a kiedy chłopiec wręczał im zakup, dorzucał jeszcze:

- Mówią, że to lady Saxonhurst. Dopiero co po ślubie, i w ogóle.

Kupiwszy biuletyn, ludzie zatrzymywali się tuż przy niej i czytali. Niektórzy zbierali się w dwu i trzyosobowe grupki i wydawali stłumione okrzyki zdziwienia albo snuli spekulacje na temat skandalu. Była zrujnowana. Kompletnie zrujnowana.

Saxonhurst nie będzie chciał jej widzieć na oczy. Ona była niewinna, ale nie miało to w tej chwili większego znaczenia. Potrzebowała jakieś mysiej dziury, żeby się schować przed światem. Jakie są szanse, że pomoże jej ktoś z jej starych sąsiadów z Mallett Street? Pewnie nikt nie nadstawiałby dla niej karku, a poza tym konstable na pewno będą jej tam szukać. Zatem dokąd ma iść?

Powłócząc nogami ze zmęczenia, szła, gdzie ją oczy poniosą. Zewsząd otaczały ją głosy sprzedawców gazet, którzy wykrzykiwali sensacyjną wiadomość, a czasem nawet jej nazwisko. Meg czuła się obnażona. I wtedy pomyślała o pewnej kryjówce. Dość desperackiej, ale jedynej sensownej. Księżna wdowa Daingerfield z pewnością nie chce w rodzinie skandalu. Nie chce, aby aresztowano jakiegokolwiek członka jej rodziny. Choć w pewnym sensie się nienawidziły, księżna z pewnością udzieliłaby jej schronienia. Może pomogłaby jej oczyścić się z zarzutów. W najgorszym razie udzieliłaby jej schronienia na jakiś czas.

A kiedy już u niej będzie, księżna mogłaby posłać list do Saxonhursta. To byłaby świetna okazja do pogodzenia skłóconej rodziny!

Meg zebrała się w sobie i zaczęła długi spacer do Mayfair i hotelu Quiller's.

Trzęsła się z zimna i zmęczenia. Doszła wreszcie do ruchliwej ulicy, przy której znajdował się hotel. Budynek wyglądał zupełnie jak rezydencja kogoś wysoko postawionego. Tylko mała dyskretna tabliczka zdradzała, że w rzeczywistości to pokoje do wynajęcia. Meg już chciała wchodzić po schodkach do głównego wejścia, kiedy uświadomiła sobie, że ludzie odsuwają się od niej, dziwnie na nią patrząc. Unikali jej, bo myśleli, że jest żebraczką.

W takim ubraniu nie uda jej się dostać do środka i spotkać się z księżną. Wycieńczona Meg miała ochotę się poddać, ale wiedziała, że nie może tego zrobić. Musiałaby oddać się w ręce władz. Aresztowaliby ją.

Widząc, że zwraca na siebie uwagę przechodniów, Meg zaczęła krążyć wokół budynku. Zastanawiała się, jak rozważna, stateczna Meg Gillingham mogła wpaść w takie tarapaty. A co z biednym Małym? Był szybki i sprytny, więc na pewno udało mu się uciec. Oczywiście, pobiegł od razu do swego pracodawcy i opowiedział mu tę żałosną historię.

Co zrobi hrabia? Nie miała pojęcia. Ten człowiek był dla niej tajemnicą, i to przerażającą. Pan Chancellor mógł sobie mówić, że Saxonhurst nigdy nie wyrządził krzywdy ludziom, a niszczył tylko przedmioty. Hrabia nigdy przedtem nie miał żony oskarżonej o zabójstwo! Zony, która go okłamywała i przyznawała, że ma przed nim tajemnice. Zony, która użyła czarnej magii, aby zastawić na niego tragiczną małżeńską pułapkę.

Zatrzymała się. W szoku, zatkała sobie usta dłonią. O Boże, to wszystko wina posążka! To właśnie była cena za jej życzenie!

Wystarczyło tylko popatrzeć, co stało się z jej rodzicami.

Ugięły się pod nią kolana. Musiała oprzeć się o pień niemal nagiego drzewa. Serce ścisnęło jej się z bólu. Jej matka nigdy nie prosiłaby o śmierć dla samej siebie. Jej miłość do męża była niezwykle silna, ale nigdy z rozmysłem nie porzuciłaby swoich dzieci. Jakiekolwiek było więc jej życzenie, coś musiało pójść nie po jej myśli albo sheelagh spełnił je, żądając w zamian jej życia. A Meg wniosła to zło w życie lorda Saxonhursta.

Spróbowała iść dalej. Stwierdziła, że dla hrabiego i dla wszystkich byłoby lepiej, gdyby to małżeństwo zostało anulowane. Księżna na pewno wie, jak można to zrobić, i chętnie jej w tym pomoże. Saxonhurstowi będzie dużo lepiej nawet z taką żoną, jak lady Daphne Grigg niż z Meg Gillingham! Najpierw jednak musiała dostać się do hotelu.

Ostrym głosem ktoś kazał jej „uważać". Meg szybko zeszła z drogi dwóm mężczyznom, ciągnącym wózek z warzywami i owocami. Patrzyła, jak skręcają w boczną uliczkę, i nagle przyszło jej do głowy, że może ci mężczyźni idą właśnie do hotelu.

Ostrożnie poszła za nimi. Sięgnęła ręką do kieszeni. Nie zwracając uwagi na klucze, które wciąż w niej były, spróbowała wyczuć, ile ma pieniędzy. Coś zostało jej z dnia ślubu - sześciopensówka i kilka pensów! Cóż za mizerne wiano jak na hrabinę!

Zdecydowana dostać się do środka, podeszła do mężczyzn i powiedziała:

- Muszę wejść do środka i zobaczyć się tam z pewną ważną kobietą. Jestem zdesperowana - wyszeptała - ale wiem, że ona mi pomoże.

Pokazała sześciopensówkę mężczyźnie, który przytrzymywał wózek.

- No i co z tego?

- Mogę udawać, że jestem z wami? Pomogę rozładowywać. Człowiek, który ciągnął wózek, zatrzymał się i krzyknął do kolegi:

- Harry, nie mamy czasu na takie rzeczy!

- Eee tam - odpowiedział mu Harry - ona tylko chce pomóc rozładowywać. Meg jeszcze raz pokazała mu sześciopensówkę i dała ją Harry'emu.

- Czemu nie mielibyśmy dać jej popracować?

- Połowa jest moja - rzucił drugi mężczyzna i wrócił do ciągnięcia wózka. Meg udawała, że pomaga im pchać wózek na następnym kamieniu.

- Co, chodzisz z brzuchem? - zapytał Harry.

- Co? Och - Meg spłonęła rumieńcem - nie. Ale jestem w opałach, a starsza pani, która mieszka w hotelu, zna mojego męża i myślę, że mi pomoże. - Nawet w obecnej sytuacji kłamanie przychodziło jej z trudem.

- Bogaci ludzie zazwyczaj nie pomagają takim jak my, złotko. Ale w sumie głowy sobie za to nie dam uciąć. Popychając wózek, Meg pomyślała o swojej głowie. Czy groził jej szafot? Jednym ze sposobów karania przestępców było obcięcie im głowy. Oczywiście, nie robi się tego arystokracji.

A może jednak?

Za zabójstwo pewnie czeka ją kara przez powieszenie. Ale na pewno hrabia może temu zapobiec. Może wydalą ją z miasta?

Nie miała pojęcia, jak bardzo w takich wypadkach mogą pomóc wpływy ważnych osobistości. Tylko że ona nic złego nie zrobiła!

Była tak spanikowana, że wciąż zapominała o tym, iż przecież nic nie zrobiła!

Ktoś inny zabił sir Artura. Ale kto? Mała Sophie? Nie, niemożliwe. Jeśli plotki były prawdziwe, ona też nie żyła.

Biedne dziecko.

Gospodyni? Być może, ale dlaczego? Doszli już do tylnego wejścia do hotelu i załomotali do drzwi. Otworzył im służący.

- Jedzenie zamówione u Samuela Cullera.

- Spóźniliście się.

- Dostawa ze wsi się spóźniła.

- Do diabła z waszymi wymówkami. Dawajcie to do spiżarki. - Służący zamknął drzwi.

Meg spojrzała na wolno stojącą drewnianą spiżarnię, którą jej nowi znajomi właśnie otwierali. Złapała worek brukselki i otworzyła drzwi do hotelu. Spodziewała się wejść od razu do kuchni, a zamiast tego znalazła się w ciemnym wyludnionym korytarzu. Przed nią majaczyły na wpół otwarte drzwi. Sądząc po dobiegających zza nich odgłosach i zapachach, prowadziły właśnie do kuchni.

Jej nerwy były napięte jak postronki. Zerwała z siebie żebracze łachy i rzuciła je w kąt razem z brukselką. Śmiało otworzyła drzwi, a potem przeszła przez całe pomieszczenie. Nikt jej nie zatrzymał. Weszła po schodach. Przystanęła na ich szczycie, tuż przed obitymi suknem drzwiami, aby poprawić fryzurę i wziąć głęboki oddech. Mając teraz na sobie swoją przyzwoitą ciemną suknię, mogła być uznana za gościa hotelu, a przynajmniej za służącą kogoś, kto się tu zatrzymał. Oczywiście, będzie się mniej rzucała w oczy w samym hotelu, a nie w pomieszczeniach dla pracowników. Jednak na wszelki wypadek powinna w ogóle schodzić wszystkim z oczu. Z parteru poszła na piętro, gdzie znajdowały się pokoje gości.

Raz, kiedy podróżowała z rodziną Ramillych, zatrzymali się w hotelu podobnym do tego. Meg nie miała jednak pewności, czy wszystkie one są takie same. W tamtym jadalnia i pokoje ogólnodostępne znajdowały się na parterze, a salon - w którym goście mogli napić się herbaty - na pierwszym piętrze. Reszta pomieszczeń była pokojami dla gości - niektóre apartamenty miały małą jadalnię, inne składały się tylko z samej sypialni.

Była pewna, że księżna wdowa Daingerfield zatrzymała się w dużym apartamencie, ale nie miała pojęcia, jak ów apartament odnaleźć. Wyprostowała plecy i śmiało weszła do strefy przeznaczonej dla gości. Obok przeszedł szybkim krokiem pewien siwowłosy dżentelmen w przekrzywionym kapeluszu, z laską przewieszoną przez ramię, nie zwróciwszy na nią najmniejszej uwagi. Meg poszła w przeciwnym kierunku, starając się wyglądać, jakby była czyjąś damą do towarzystwa i właśnie śpieszyła załatwić niecierpiącą zwłoki sprawę. Albo guwernantką. Już kiedyś nią przecież była. Nie powinna więc mieć problemów z udawaniem.

Wtem zobaczyła wychodzącego tyłem przez drzwi mężczyznę z tacą. Miał zakasane rękawy i czarny fartuch. Musiał pracować w tym hotelu.

- Przepraszam - zaczepiła go Meg. - Obawiam się, że się zgubiłam. Nie mogę znaleźć drogi do pokojów mojej pani, księżnej wdowy...

- Tam - skrzywił się mężczyzna. - Założę się, że już na ciebie czeka wściekła! Jesteś nie na tym piętrze, kwiatuszku, dziwię się, jak tu w ogóle trafiłaś!

- Och.

To rzekłszy, służący popędził tymi samymi schodami, którymi przyszła ona. Oczywiście, że księżna--inwalidka nie będzie mieszkała na piętrze, skoro są wolne pokoje na parterze! Zastanawiała się przez chwilę, czy użyć znów schodów dla służby, czy też tym razem zejść głównymi. Postawiła na główne.

Jestem u siebie - powtarzała sobie, schodząc po szerokich schodach wyłożonych dywanem. - Jestem guwernantką dzieci, które zatrzymały się tu ze swoimi rodzicami i właśnie wysłano mnie, żebym załatwiła coś ważnego. Nie wyglądam na osobę, która ucieka przed prawem.

Na schodach natknęła się na modnie ubraną parę, dyskutującą właśnie o planach wyjścia wieczorem do teatru. Zignorowali ją, jakby była niewidzialna. Na dole, przy drzwiach wejściowych, dostrzegła portiera. W pobliżu kręcił się lokaj z upudrowanymi włosami. Ponieważ akurat nic się nie działo, mężczyźni cicho rozmawiali. Nie zwracali na nią uwagi, ale na pewno zainteresują się nią, jeśli będzie wyglądała na zagubioną. Ostatnie kilka stopni pokonała bardzo wolno, dając sobie czas na przemyślenie swoich działań.

Gdzie mogą znajdować się prywatne apartamenty? Z pewnością nie we frontowej części budynku. Rzut okiem wystarczył jej zresztą, by zauważyć, że z przodu znajdowała się jadalnia.

Dotarłszy na dół, obróciła się wokół ozdobnego słupka poręczy schodów i skierowała się ku tylnej części hotelu. Minęły ją dwie pokojówki - jedna niosła szkatułkę, druga - płaszcz. Z przeciwnej strony nadchodziła właśnie trzecia. Nikt nawet na nią nie spojrzał, a jeśli już, to tylko po to, żeby się z nią nie zderzyć.

Przez moment chciała znów udawać, że się zgubiła, ale było tu pewnie tak niewiele pokojów gościnnych, że wyglądałoby to podejrzanie. Musiała otworzyć któreś drzwi. Zdecydowała się na jedne i pospiesznie weszła do pomieszczenia. Wyszła z pokoju jeszcze szybciej, mając przed oczami obraz dwóch starszych gentelmanów patrzących na nią ze zdziwieniem spoza fajkowego dymu. Była to palarnia dla mężczyzn! Jeden z nich, zażywny staruszek, siedział tam bez butów - pewnie miał odcisk na stopie. Meg ciągle jeszcze chciało się śmiać, kiedy wybierała następne drzwi, przygotowana na to, że będzie musiała przepraszać i znów się wycofywać. Nacisnęła klamkę i od razu napotkała jastrzębi wzrok księżnej wdowy Daingerfield.

- Wynoś się stąd! - rzuciła starsza kobieta.

Leżała właśnie na szezlongu z nogami owiniętymi futrem i z książką w ręku. Meg zamknęła za sobą drzwi. Zrobiło jej się nagle tak słabo, że musiała się o nie oprzeć.

- Pewnie mnie pani nie poznaje, wasza książęca mość. Jestem... jestem lady Saxonhurst. Do policzków kobiety napłynęła krew.

- Co tu robisz? - Palce księżnej zacisnęły się mocniej na okładce książki. Chyba trzęsły jej się ręce. Ze wściekłości? Strachu? - Chcesz mnie zaatakować?

Meg spojrzała na nią uważnie, przepełniona nagłym współczuciem.

- Oczywiście, że nie, wasza książęca mość.

- A więc czego chcesz?

W tej chwili Meg najchętniej mocno potrząsnęłaby swoim upartym mężem, przez którego ta bojowo nastawiona kobieta tak bardzo się ich bała.

- Wasza książęca mość powiedziała, że mogę przyjść do niej po pomoc.

Mrużąc żółte oczy, księżna odłożyła książkę i, już nieco uspokojona, odpowiedziała:

- Potrzebujesz mojej pomocy? Założę się o wszystkie pieniądze świata, że Saxonhurst nie wie, że tu teraz jesteś! Usiądź!

Meg posłusznie usiadła. Zaproszenie zabrzmiało jak warknięcie, a ona sama czuła się jak szczeniak.

- W czym mam ci pomóc? - zapytała księżna. Meg z wielkim trudem przychodziło dobranie właściwych słów.

- Cóż, wasza książęca mość, obawiam się, że wpakowałam się w tarapaty.

- Nie owijaj w bawełnę, jak ksiądz na kazaniu! Mów prosto z mostu! Meg przełknęła ślinę.

- Wydaje mi się, że ludzie myślą, że zrobiłam coś... że popełniłam morderstwo!

- Kogo zabiłaś?

- Nikogo! Ale myślę, że... widzi pani, sir Artur Jakes nie żyje. I niektórzy myślą, że to ja go zabiłam. Więc uciekłam. A raczej Mały uciekł. A kiedy mnie zostawił, nie wiedziałam, dokąd iść. Nie chcę trafić do więzienia, więc przyszłam tutaj.

- Mały?

- Lokaj.

Księżna prawie nie mrugała. Meg uświadomiła sobie, że to właśnie dlatego spojrzenie kobiety tak bardzo działało jej na nerwy.

- Kim jest sir Artur Jakes?

- Starym przyjacielem moich rodziców, wasza książęca mość. I właścicielem naszego starego domu.

Starając się nie przejmować jastrzębim, przenikliwym wzrokiem, Meg opowiedziała prawie całą historię, pomijając jednak powód swojej wizyty i ohydne zachowanie sir Artura.

- Nie było z tobą nikogo ze służby?

Do świadomości Meg zaczęło docierać, jak mało wiarygodna była jej historia zubożona o istotne, acz wstydliwe fakty.

- Nie jestem przyzwyczajona do służby, pani. I szłam tylko z wizytą do starego znajomego.

- Nie powinnaś chodzić w odwiedziny do starych znajomych bez towarzystwa kogoś ze służby. Żadna dama tak nie robi.

Czując się jak skarcone szczenię, Meg spuściła głowę.

- Przepraszam, wasza książęca mość.

- Nidy w życiu nie wyszłam na ulicę sama - oświadczyła staruszka. - Przez całe życie, odkąd zostałam księżną Daingerfield, moja stopa nie dotknęła chodnika. Na drugą stronę ulicy przejechałabym dorożką, młoda damo!

- Ale ja nie jestem księżną - powiedziała Meg, dodając w duchu „dzięki Bogu".

- Jesteś hrabiną. I naucz się zachowywać jak hrabina. Jak wyglądałby świat, gdyby ludzie nie zachowywali się zgodnie ze swoim statusem społecznym?

Meg widziała, że księżna mówi to zupełnie poważnie. Zachciało jej się śmiać.

- No? - Księżna oczekiwała odpowiedzi.

- Naprawdę nie wiem, wasza książęca mość.

Trochę za późno Meg zorientowała się, że księżna na pewno dostrzega jej wewnętrzne rozbawienie. Miała bardzo srogi wyraz twarzy.

- Czy nie masz zamiaru zachowywać się zgodnie z twoim nowym statusem społecznym?

- Postaram się być dobrą żoną...

- To dwie różne sprawy! Sama szkoliłam Daphne, żeby umiała wywiązywać się godnie z obowiązków hrabiny! Daphne!

Drzwi do przylegającego pokoju otworzyły się nieśmiało i stanęła w nich lady Daphne Grigg.

- Pani? - zapytała Daphne, a potem zamilkła, widząc w pokoju Meg. 326

- Wejdź, proszę. Pamiętasz żonę Saxonhursta? Purpura wstąpiła na ziemiste policzki Daphne, ale ukłoniła się. - Hrabino...

- Możesz to sobie darować - powiedziała księżna, pogardliwie wydymając usta. - Ona nie przestrzega zasad dobrego wychowania. Prawda, dziewczynko?

Zdając sobie sprawę, że właśnie wypowiedziano jej wojnę, Meg wyprostowała się dumnie.

- Tego bym nie powiedziała, wasza książęca mość.

- Ą co byś powiedziała?

- Ze dobre maniery nie mają nic wspólnego z pozycją społeczną.

- Bzdura. Nieważne zresztą. Na pewno nie zaprzątają tym sobie głowy na Fleet Street, czy w innych więzieniach, do których posyłają morderczynie przed ich powieszeniem.

Daphne wydała stłumiony okrzyk zdziwienia i zatrzepotała dłonią przy płaskiej piersi. Dłonią, na której ciągle nosiła pierścionek ze szmaragdem, mający być jej pierścionkiem zaręczynowym.

- Morder...

- Chodzą słuchy, że popełniła morderstwo. - Księżna wypowiedziała to oskarżenie w sposób będący żywym przykładem braku dobrych manier.

- Nie... nie Saxonhurst!

- Nie bądź głupia. I lepiej usiądź, zanim zdecydujesz się zemdleć.

Daphne opadła na krzesełko niczym bezwładna szmaciana lalka. Meg zastanawiała się, czy ktoś rzeczywiście zemdleje i czy powinna zacząć szukać soli trzeźwiących.

- Przedstawię ci historię w skrócie - zwróciła się księżna do Daphne. Ewidentnie świetnie się bawiła. - Świeżo poślubiona żona Saxonhursta postanowiła odwiedzić pewnego starego przyjaciela. Poszła do niego bez eskorty czy przyzwoitki, piechotą, a chwilę po jej przyjacielskiej wizycie znaleziono tego mężczyznę martwego. Wszyscy wokół doszli do wniosku, że to ona położyła go trupem. Ciekawe - księżna rzuciła Meg przeszywające spojrzenie - dlaczego mieliby wierzyć w coś tak nieprawdopodobnego?

Choć policzki paliły ją ze wstydu, wewnątrz Meg zachowywała stoicki spokój. Księżna przedstawiła tę historię w tak obrzydliwy sposób! Jeśli nie zawiśnie na szubienicy, w najlepszym wypadku będzie miała doszczętnie zrujnowaną reputację.

- A więc? - dopytywała księżna.

- Pewnie dlatego, że byłam ostatnią osobą, która widziała sir Artura żywego.

- Jeśli byłaś ostatnia, musiałaś go zabić.

- Byłam ostatnią osobą, o której wiadomo, że widziała go żywego. -1 kiedy wychodziłaś, był w dobrej formie?

- Był w doskonałej formie. - Meg miała nadzieję, że udało jej się ukryć grymas obrzydzenia.

- Chyba mało prawdopodobne, że zabito go w dokładnie tym samym czasie, kiedy ty opuszczałaś jego dom, prawda? Meg westchnęła i powiedziała:

- Nie powiedziałam waszej książęcej mości całej prawdy.

- No widzę właśnie. A przecież nie możesz oczekiwać, że udzielę pomocy komuś, kto kłamie.

- Pomocy? - pisnęła Daphne. - Ale wasza książęca mość powiedziała...

- Powiedziałam, że nie pochwalam wyboru żony, jakiego dokonał Saxonhurst. Nie oznacza to jednak, że pozwolę, żeby naszą rodzinę kojarzono z szubienicą. A więc? - księżna zwróciła się do Meg. - Jesteś gotowa powiedzieć mi całą prawdę? Czy ten mężczyzna był twoim kochankiem?

- Nie! Był w wieku mojego ojca!

- A co to ma do rzeczy?

- Nic - z westchnieniem odpowiedziała Meg, przypominając sobie Laurę i biedną dziewczynkę w łóżku sir Artura. -Ale nie był moim kochankiem. Nawet go nie lubiłam.

- A jednak poszłaś go odwiedzić.

- A czy wasza książęca mość odwiedza tylko tych, których lubi? Stara kobieta wyglądała na porażoną tymi słowami.

- Nie bądź bezczelna! Opowiedz całą historię od początku do końca. I tym razem niczego nie pomijaj.

Meg przypomniała sobie, że miała sobie zjednać księżnę, a nie zniechęcać. Skupiła się więc na tym, ile prawdy może ujawnić, aby jej historia brzmiała prawdopodobnie. Wreszcie zaczęła:

- Sir Artur ukradł coś, co należało do mnie. Przedmiot, który miał dla mnie dużą wartość sentymentalną. Bardzo mi na nim zależało. Poszłam więc i poprosiłam, aby mi go zwrócił. Odmówił, ale kazał mi wrócić następnego dnia. Widziałam, że chce się ze mną bawić w jakieś gierki, więc kiedy mnie pożegnał, nie wyszłam od razu, tylko najpierw przeszukałam dom.

- Jakże by inaczej. - Księżna zrobiła wymowną minę. - Nie mogłaś rozkazać komuś ze służby, aby wykonał to poniżające zadanie za ciebie?

- Nie mogłam...

- Dlaczego nie powierzyłaś sprawy Saxonhurstowi? Ma swoje liczne wady, ale jestem przekonana, że z czymś takim poradziłby sobie znakomicie, nie wplątując nas wszystkich w podejrzane historie.

Meg starała się nie zapaść pod ziemię ze wstydu. Aby historia brzmiała wiarygodnie, nie dało rady pominąć sheelagh.

- Nie chciałam robić mu kłopotu - wymamrotała. Oczy księżnej zmieniły się w dwie szparki.

- Co to za pamiątkowy przedmiot? - Meg wiedziała, że prędzej czy później z ust babki Saxonhursta padnie to pytanie.

- Kamienny posążek.

- Ozdoba ogrodowa?

- Mógłby nią być, wasza książęca mość.

- Ale nie jest. To nie są jakieś głupie szarady. Więc powiedz mi lepiej, co to za przedmiot. Meg westchnęła z niechęcią.

- To stara irlandzka statuetka. Bardzo stara. Nie jest specjalnie wartościowa, byłaby interesująca chyba tylko dla właściciela antykwariatu, ale należała do rodziny mojej matki od pokoleń. To wszystko - zakończyła stanowczym tonem.

Księżna zacisnęła wargi.

- Czemu ta rzecz jest tak ważna?

- Jak mówiłam, w rodzinie mojej matki przekazywano ją sobie z pokolenia na pokolenie.

- A po co sir Artur miałby ją kraść?

- Nie wiem - powiedziała Meg. Nastała okropna cisza, więc Meg ją przerwała, dodając: - Bo był mściwy?

- Mściwy? Czemu miałby być mściwy wobec ciebie? Meg przeklinała w duchu swój długi język.

- Wolałabym nie mówić, wasza książęca mość. To nie ma z tym nic wspólnego.

- Nonsens! Jeśli między wami były jakieś wrogie stosunki, może to oznaczać, że miałaś motyw dla popełnienia tej zbrodni.

- Nie zabiłabym nikogo z powodu posążka z kamienia! Księżna zaśmiała się krótko.

- A więc, nie zabiłabyś, aby złożyć pogańską ofiarę. Ale zabiłabyś w słusznej sprawie? Meg pomyślała o Laurze. Zabójstwo sir Artura byłoby dla niej ostatnią deską ratunku.

- Być może każdy by zabił.

Na moment zapadła grobowa cisza, ale księżna szybko przytaknęła:

- To prawda. Bywają sytuacje, w których aż się prosi, by ktoś został zamordowany, i bywają ludzie, którzy powinni być zabici. Bywają też mordercy, którzy nie zasługują na karę. Jeśli zabiłaś tego człowieka, wyznaj to teraz.

Meg bardzo chciała ją przekonać.

- Nie zabiłam sir Artura, wasza książęca mość. Księżna kiwnęła głową.

- Napijesz się herbaty?

Meg spojrzała na nią zaskoczona.

- Bardzo chętnie, dziękuję - rzekła w końcu. To niedorzeczne, ale ten miły gest spowodował, że do oczu napłynęły jej łzy.

- Idź do tamtego pokoju, Daphne wszystko przygotuje.

Daphne zerwała się na równe nogi i wyszła z pomieszczenia. Biedna dziewczyna.

- Poślę kogoś, aby zorientował się w sytuacji. Nie masz się o co martwić. Meg wstała. Z trudem utrzymywała się na nogach.

- Modlę się, żeby tak właśnie było, wasza książęca mość.

- A potem co? Wrócisz do Saxonhursta?

- Raczej tak.

- Nie wyglądasz na przekonaną.

Meg nie czuła się na siłach, aby rozmawiać o swoim skomplikowanym małżeństwie. Zresztą jej nieporozumienia z Saxonhurstem wydawały się niczym w porównaniu z jej obecnym położeniem. Przekręciła złotą obrączkę na palcu, wciąż tak jej obcą.

- Mam męża, wasza książęca mość. Gdzie indziej miałabym pójść?

- Jest sposób na to, aby cię uwolnić. Czy małżeństwo zostało skonsumowane? Bez chwili wahania Meg skłamała: -Tak.

Księżna skrzywiła się z niezadowoleniem.

- Znając niepohamowanie Saxonhursta, mogłam się tego domyślić. Idź już.

Księżna wskazała jej ręką przylegające do pokoju drzwi i Meg posłusznie ruszyła w ich stronę. Z ulgą uciekała od Wielkiej Inkwizytorki.

Dopiero wtedy Meg przypomniała sobie, że chciała uzyskać anulowanie małżeństwa. Czemu więc skłamała na temat nocy poślubnej?

Bo tak naprawdę wcale nie chciała anulować ślubu. Chciała pozostać żoną hrabiego i kontynuować podróż do głębi zmysłów, którą zaczęli wczoraj. Zbierało jej się na płacz...

Meg znalazła się w małej sypialni. Było to dobrze urządzone, ale ciemne pomieszczenie, ponieważ przez jedyne okno wpadało do niego niewiele światła. Kiedy odsunęła kremową zasłonę, jej oczom ukazała się ściana jednej z komórek gospodarczych na tyłach hotelu. Nic więc dziwnego, że światło nie miało jak dochodzić do pokoju. Na domiar złego, ponieważ pokój znajdował się na parterze, okno okratowano dla odstraszenia włamywaczy. Z pewnością było to rozwiązanie rozsądne, ale nie przydawało miejscu uroku.

Na małym stoliku przy łóżku stała lampa. Meg zapaliła ją, ciesząc się, że chociaż tak rozświetli pokój. Rozejrzała się wokół. Sądząc po kilku znajdujących się tu przedmiotach - Biblii w tłoczonej oprawie, szczotce do włosów z trzonem ze srebra i drewnianym sekretarzykiem podróżnym - był to pokój Daphne. W tych nijakich rzeczach dostrzegła coś smutnego. Meg współczuła dziewczynie uwięzionej przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w towarzystwie księżnej wdowy. Na pewno marzyła jej się ucieczka. Może wcale nie byłaby złą żoną dla Saxonhursta, gdyby tylko roztoczył nad nią swój urok. Potrafił przecież zmiękczyć nawet najbardziej zatwardziałe serca.

Po jej policzku spłynęło kilka łez zmęczenia i strachu. Otarła je pośpiesznie, a potem dała się skusić i padła na łóżko. Boże, Boże jedyny, co ona narobiła! Naprawdę posążek miał drugą, złą stronę. I to raczej nie jedną. Wydawało się, że cała sakiewka wypełniona była monetami, które miały tylko rewers.

Meg stanęło przed oczami wspomnienie lorda Saxonhursta zabraniającego jej biec po pomoc do hotelu Quiller's. Brzmiał niezwykle poważnie, kiedy to mówił. Oczywiście, nie wyobrażał sobie wtedy, że zaistnieje taka sytuacja. Wiedziała jednak, że będzie na nią wściekły. Ciarki przeszły Meg po plecach na myśl o jego strasznym, niszczącym gniewie, wywoływanym, jak twierdził Owain, przez samo wspomnienie jego babki. A ona prosiła właśnie tę kobietę o pomoc.

Tak bardzo chciała być dobrą żoną... Jak do tego wszystkiego doszło?

Usiadła na łóżku. Wyprostowała plecy. Po prostu on nie miał racji w tej kwestii. Na przekór babce gotów był odmrozić sobie uszy, ale księżna też była skłonna wyrządzić sobie krzywdę, byle by zrobić na złość wnukowi. Ale ona, Meg, położy temu kres. Rozprawi się z nimi jak z dziećmi w szkole - każe im uścisnąć sobie ręce. Potem znajdzie sposób, żeby złagodzić szaleńczy entuzjazm męża i sprawić, aby nie zbaczał z właściwej drogi przy każdej nadarzającej się okazji. Wprowadzi umiarkowanie w jego życie, a w jego domu zaprowadzi spokój i oszczędność. Urządzi mu sypialnię w lepszym guście. Wreszcie będzie mogła odgrywać rolę idealnej hrabiny, a on znów zapragnie ją uwieść i wszystko pięknie się ułoży.

Po chwili potrząsnęła głową z rezygnacją. Przypomniała sobie radę, której udzieliła jej kiedyś matka: „Nigdy nie myśl, że możesz kogoś zmienić, kochanie. Wyjdź za mąż tylko za tego, kogo naprawdę polubisz takim, jakim jest". Miło by było, gdyby miała jakiś wybór!

Niechętnie musiała jednak przyznać, że właściwie lubiła hrabiego takiego, jakim był. Jego impulsywność i szybkie zmiany nastroju były niepokojące, ale też i ekscytujące. Nie mogła narzekać, patrząc na jego hojność w stosunku do osób w potrzebie. Wiedziała, że może przywyknąć do jego ekstrawagancji. Przyznała też przed sobą, że lubi jego zainteresowanie jej ciałem. Jedyną drobnostką psującą przyjemność stanowiła jego nienawiść do babki i związane z nią ataki gniewu.

Jeśli to rzeczywiście był jedyny problem, to wszystko ułożyłoby się znakomicie, gdyby tylko umiała doprowadzić do poprawienia stosunków księżnej z wnukiem! Oczywiście, księżna nie była kobietą przyjemną w obyciu i jej zachowanie mogło doprowadzić do zgrzytów z każdym, ale przecież musi być jakiś sposób, żeby poprawić ich relacje. Gdyby księżna pomogła Meg wyplątać się z kłopotów, Saxonhurst na pewno byłby jej bardzo wdzięczny...

Drzwi się otworzyły i do pokoju weszła Daphne, niosąc na spodku filiżankę z herbatą. Podała ją Meg bez słowa. Meg podziękowała i z wdzięcznością upiła łyk gorącego, słodkiego napoju. Może pierwszym krokiem do pogodzenia rodziny powinno być przełamanie lodów pomiędzy nią a kuzynką Saxonhursta? Nie mogła winić lady Daphne za to, że nie podobało jej się, iż jej rola została zredukowana do roli służącej.

- Lady Daphne, czy zamierzacie razem z księżną zostać w Londynie na dłużej?

- Planowałyśmy zostać aż do ślubu w święto Trzech Króli. - Daphne podeszła do komody i z jednej z szuflad wyciągnęła kremową jedwabną suknię wykończoną koronką. - Potem Saxonhurst i ja mieliśmy pojechać do Daingerfield na nasz miesiąc miodowy.

Meg przeniosła wzrok z sukni na drżące usta tej kobiety. Nie wiedziała, co powiedzieć.

- Czy jego posiadłość rodowa nie byłaby bardziej stosowna na miesiąc miodowy?

- Byłabym bezpieczniejsza w Daingerfield. Pijąc herbatę, Meg zastanawiała się, dlaczego lady Daphne myśli, że jej bezpieczeństwo u boku Saxonhursta zależałoby od ich miejsca przebywania. Poza tym - czy z jej słów można wnioskować, że wszyscy wiedzą o napadach wściekłości hrabiego? Czy on naprawdę ograniczał się do jednego domu i jednego pokoju?

A może Saxonhurst był tak gwałtowny już od małego i ostra kuratela babki stanowiła jedynie próbę utemperowania nieposłusznego dziecka?

Daphne stała bez ruchu przy łóżku. Była tak chuda i sztywna, że przypominała jedną z kolumn łóżka.

- Nie zostawałabym tutaj na twoim miejscu. Meg przyjrzała się jej, szukając w jej słowach ukrytego znaczenia.

- Ty tutaj jesteś - odparowała.

- Ja nie jestem tobą. Ona ci nie pomoże. Znajdzie jakiś sposób, żeby cię wykorzystać do własnych celów. I chce, żebyś zniknęła. To ja mam być panną młodą.

- Ale to ja już wyszłam za mąż za Saxonhursta, lady Daphne. Już po wszystkim. Ja mogę tylko odwdzięczyć ci się tą samą radą: wyrwij się ze szponów księżnej.

- A dokąd niby mam pójść? Przez całe te lata byłam uczepiona księżnej obietnicą, że pewnego dnia zostanę lady Saxonhurst. Jestem już za stara, żeby znaleźć sobie innego męża.

- A co z twoją rodziną? Daphne prychnęła.

- Mój brat i jego żona byliby zachwyceni, gdyby mieli na swoje usługi pokojówkę i opiekunkę do dzieci, której nie trzeba płacić. Dziękuję serdecznie. Chcę dostać to, co mi się należy.

- Cóż, nie możesz dostać Saxonhursta.

- Mogę. Po tym, jak zawiśniesz na szubienicy.

- Ja nikogo nie zabiłam!

- Myślisz, że wieszają tylko winnych? Dlatego właśnie radzę ci stąd iść. 336

Meg usiłowała zwalczyć zalewającą ją falę przerażenia. Przecież to niemożliwe, żeby prawo było przeciwko niewinnej hrabinie.

- Sama sobie przeczysz, lady Daphne. Chcesz, żeby mnie powieszono, czy nie?

- Ja po prostu chcę dostać to, co mi się należy! Meg odstawiła na stolik pustą filiżankę.

- Lady Daphne, naprawdę, Saxonhurst już się z tobą nie ożeni, ale na pewno ci pomoże, jeśli tylko zechcesz. - W głowie zakołatało jej jak przez mgłę, że Saxonhurst powiedział kiedyś coś takiego. - To człowiek o bardzo dobrym sercu, nie ma powodu, by czuł do ciebie urazę...

- Chcę dostać to, co mi się należy! - krzyknęła Daphne, a potem z płaczem wybiegła na korytarz.

Meg z niedowierzaniem potrząsnęła głową. Z niepokojem zauważyła, że zła krew płynie w żyłach obydwu rodzin, z których wywodził się lord Saxonhurst. Bała się nawet myśleć, co to oznacza dla jej przyszłości. Wypiła do końca herbatę i zaczęła spacerować po pokoju, zastanawiając się nad swoim położeniem.

Niezależnie od tego, jak bardzo podejrzane były okoliczności zbrodni, z pewnością prawo będzie obchodzić się z hrabiną ostrożnie. Nie powieszą jej za zbrodnię, której nie popełniła. Ile prawdy będzie jednak musiało wyjść na jaw, żeby Meg była wolna?

I co dalej? Czy Saxonhurst w ogóle zechce ją oglądać na oczy po tym wszystkim? Zwłaszcza jeśli dowie się o istnieniu sheelaghl Nie spodoba mu się, że użyła pogańskich czarów, aby nim manipulować.

Wtem przypomniała sobie o rodzeństwie i przystanęła. Na pewno martwią się o nią, a ona zostawiła ich na łasce lorda. Chciała rzucić się do drzwi i biec z powrotem na Marlborough Square, ale się powstrzymała. Jeśli wysłano już za nią list gończy, opuszczenie hotelu byłoby równoznaczne z założeniem sobie pętli na szyję. Lepiej poczekać, co wymyśli księżna, i ufać, że jej rodzina jest bezpieczna. Znów zaczęła krążyć po pokoju, nerwowo wyginając sobie dłonie.

Do momentu ataku wściekłości Saxonhursta nie przyszłoby jej do głowy, że jej rodzeństwo może być w niebezpieczeństwie. Teraz jednak po prostu nie wiedziała, co o tym myśleć. Cała nadzieja w panu Chancellorze i służących. Nawet jeśli połowa z nich sama uciekła przed szubienicą.

Krążyła po pokoju. Skojarzyło jej się to z niedźwiedziem, którego widziała kiedyś zamkniętego w małej klatce. Jak długo jeszcze to potrwa? Ile czasu zajmie księżnej zdobycie jakichkolwiek informacji?

Z oddali dobiegło ją wyraźne bicie zegara. Pewnie z holu. Sześć, dziewięć i wreszcie dwanaście uderzeń – było południe.

Kilka razy Meg prawie weszła nieproszona do pokoju księżnej, żeby zapytać o jakieś wieści. Za każdym razem hamowała się jednak, choć pomału ogarniały ją wątpliwości. Czemu zaczynała wątpić w dobrą wolę księżnej? Instynkt. Instynkt podpowiadał jej, że coś jest nie w porządku. Instynkt nakazywał jej też, żeby szukała pomocy u swego męża. Saxonhurst na pewno by jej pomógł, choćby tylko dlatego, że była jego żoną. Poza tym miał możliwości. I to większe niż stara, niedołężna kobieta. On i pan Chancellor zapewniliby jej bezpieczeństwo, nawet gdyby jej ręce rzeczywiście splamione były krwią!

Kiedy tylko myśli te odnalazły miejsce w jej głowie, Meg poczuła niemal otępiające poczucie ulgi.

Tak, musi poprosić go o pomoc, nawet jeśli będzie to oznaczało wyznanie mu całej prawdy. Wcześniej wydawało jej się, że nie ma nic gorszego niż konieczność powiedzenia hrabiemu o sheelagh. Teraz wiedziała, że istnieje coś bardziej przerażającego: szubienica!

Będzie na nią wściekły za sheelagh. I za to, że wpakowała się w takie kłopoty, bo wymknęła się z domu, żeby spotkać się z sir Arturem. I za to jeszcze, ze zwróciła się do jego babki, której nienawidzi. Niemniej jednak, nawet gdyby wpadł w furię i oświadczył, że nie chce mieć z nią nic wspólnego, czułaby się bezpieczniej pod jego opieką niż gdziekolwiek indziej.

Podeszła do drzwi prowadzących na korytarz i chwyciła za klamkę. Zatrzymała się jednak. Choć pragnęła iść na Marlborough Square, teraz nie byłoby to najmądrzejsze rozwiązanie. Nie chciała pogarszać jeszcze sytuacji. Skąd mogła wiedzieć, czy hrabiemu, pomimo wysokiej pozycji społecznej, udałoby się powstrzymać władze przed aresztowaniem osoby podejrzanej o zabójstwo? Jeśli już miała się ukrywać, ten hotel był do tego idealnym miejscem.

Powinna wysłać do niego list. Musi jednak tak dobrać słowa, żeby nie zdradzić swej kryjówki w przypadku, gdyby liścik został przechwycony. Po chwili wahania podeszła do podróżnego sekretarzyka Daphne. Wytłaczany papier listowy i koperty leżały na biureczku ułożone w równe stosy.

Wzięła kawałek papieru i nożyczkami odcięła herb widniejący na papierze. Następnie otworzyła kałamarz, zanurzyła w nim pióro i zaczęła pisać.

Do Jego Lordowskiej Mości Hrabiego Saxonhursta. Wasza Lordowska Mość! Aksamitny czepek, którego tak Pan szuka, jest w „U Jędzy". Proszę, aby Wasza Lordowska Mość odebrał go w najdogodniejszym dla siebie terminie. Pozostaję posłuszną i uniżoną sługą Waszej Lordowskiej Mości Daphne la Brodiere

Nawet jeśli inne sugestie nie dadzą mu do myślenia, na pewno zorientuje się, że la Brodiere, po francusku hafciarka, to odniesienie do jej haftów na bieliźnie. Ponadto imię Daphne skieruje jego uwagę w stronę księżnej. Machając listem, aby wysuszyć atrament, Meg doszła do wniosku, że nie musi się o to martwić. Lord Saxonhurst może i był szalony, ale na pewno nie głupi.

Teraz trzeba było wymknąć się z pokoju i znaleźć chłopca na posyłki, który zaniesie list Saxonhurstowi. Czy to nie jest zbyt ryzykowne? Czy nikt nie będzie próbował przepytywać posłańca?

Rozważania Meg okazały się jednak bezsensowne, bo gdy spróbowała otworzyć drzwi, okazało się, że są zamknięte na klucz. Podeszła do drzwi prowadzących do pokoju księżnej, ale tu było tak samo.

Za ścianą usłyszała śmiech. Śmiech, od którego przeszły ją ciarki. Teraz, kiedy było już za późno, uświadomiła sobie, że instynkt jej nie zawiódł.

Powinna była posłuchać Daphne, kiedy jeszcze miała po temu okazję. Powinna była stąd iść.










































Rozdział 16



Gdzie ona do cholery jest? - Patrzył na zebranych wokół służących. - Jadąc przez miasto, słyszałem na każdym rogu:

Skandal! Samnhurst! Martwy mężczyzna znaleziony we własnym łóżku!.

- Obrócił trzymaną w ręce gazetę i zaczął czytać:

- O dziesiątej rano gospodyni zajmująca się rezydencją pewnego gentelmana przy Bingham Street ujrzała przerażającą scenę. Jej pracodawca, sir A. J., leżał wśród zakrwawionych prześcieradeł we własnym łóżku z poderżniętym gardłem. Obok niego znaleziono ciało młodej służącej zabitej w ten sam sposób. Śledztwo wykazało, że ostatnią osobą, która widziała go żywego, była wysoko postawiona dama, hrabina S. - skończył czytać i rzucił wymięty kawałek papieru na podłogę. - Oczywiście, sprzedawcy gazet nie są tak dyskretni i wykrzykują na ulicach pełne nazwisko na całe gardło. Gdzie ona jest, do cholery!?

Kamerdyner o ziemistej cerze wystąpił przed szereg i z godnością odpowiedział:

- Jej lordowska mość wyszła rano z domu. Towarzyszył jej Mały.

- Dokąd poszli?

- Nie powiedziała. Nie chciała skorzystać z karety. Po raz pierwszy w życiu Saxonhurst miał ochotę posłać swoją służbę do wszystkich diabłów. Chciał sam przeanalizować całą sprawę, ale było na to za późno. Cholera jasna, przecież wie już o tym chyba cały świat! Na Marlborough Square tłoczyli się wścibscy gapie, ciekawi dalszego rozwoju wydarzeń.

Czy rzeczywiście to zrobiła? Instynkt mówił mu, że nie, ale co on właściwie wiedział o swojej żonie oprócz tego, że miała przed nim tajemnice? Śmiertelnie poważne tajemnice?

- Poślijcie kogoś na policję. I do lorda Sidmoutha do ministerstwa. Chcę być powiadomiony o wszystkim, co się dzieje w związku z moją żoną. Natychmiast. Dajcie znać również konstablom. Ze wszystkich rejonów miasta. I niech wojsko zajmie się tym tłumem sterczącym przed naszym domem. Gdzie jest pan Chancellor?

- Wyszedł, wasza lordowska mość - odrzekł Pringle, już zajęty wysyłaniem ludzi we wskazane przez Saxonhursta miejsca.

- A gdzie jest Mały?

- Jeszcze nie wrócił, wasza lordowska mość.

- Modlę się, żeby... - Saxonhurst przerwał na widok Małego wpadającego do domu wejściem dla służby. - Gdzie, do diabła, byłeś?

- Przepraszam, milordzie. - Zadyszany Mały wsparł ręce na kolanach, próbując z łapać oddech.

- Ja ci przeproszę! Co się stało lady Saxonhurst? I jak to się, na Boga, stało, że pozwoliłeś jej wpakować się w takie kłopoty?

Mały mówił urywanymi zdaniami, pomiędzy jednym wciągnięciem powietrza a drugim.

- Ona tylko... chciała... odwiedzić starego przyjaciela, milordzie!

- Po drugiej stronie miasta? Bez powozu? Dobrze wiedziałeś, do diaska, że coś planowała! Trzeba było ją powstrzymać! Chyba że - wstrętne bestie w jego głowie znów wzięły górę - jesteś po jej stronie. Ty i Susie.

- Po jej stronie, milordzie? - Mały był kompletnie zaskoczony. - W jakiej sprawie?

Susie zbliżyła się do niego. Zatkała usta dłonią i otworzyła szerzej oczy. Czy to poczucie winy czy zaskoczenie? Sax próbował wyczytać coś z ich twarzy. Czy to wszystko było jakimś spiskiem? Susie, Mały i Minerwa...

- Domyślam się, że zaprowadziłeś ją do domu sir Artura Jakesa. Po co?

- Bo tam właśnie chciała iść, milordzie. Nie mogłem powiedzieć jej przecież, że jej nie wolno!

- Ale jakoś możesz robić, co ci się żywnie podoba! - Sax próbował nie tracić zimnej krwi. Niemożliwe, aby był jakiś związek między zabójstwem Jakesa i hrabiną. - Opowiedz mi, co się wydarzyło. Chcę usłyszeć wszystko.

Mały wypuścił powietrze.

- Chciała tam iść, ale nie chciała jechać karetą, milordzie. Nie wiem czemu. Złapaliśmy dorożkę na ulicy. Jak już byliśmy prawie na miejscu, kazała się zatrzymać trochę dalej od domu i powiedziała, żebym czekał. Poszła sama. Nie chciałem się zgodzić, panie, przysięgam, ale co miałem robić?

Sax potarł dłonią kark. Znał Małego od ośmiu lat. Chudzinę, który za wcześnie przestał rosnąć. Dlaczego miałby być zdrajcą?

- Ano nic. A zatem weszła do domu?

- Tak, panie, a ja oparłem się o poręcz i tak sobie gwizdałem, czekając, aż wyjdzie z powrotem. Gapiłem się na ten dom jak stary jastrząb. Okropnie się przestraszyłem, kiedy zaszła mnie od tyłu, wystraszona, jakby właśnie widziała ducha.

Niech to szlag!

- Albo trupa, co? Jak myślisz? Mały zaprzeczył ruchem głowy.

- Dałbym sobie głowę uciąć, że ona tego nie zrobiła, milordzie!

- Wzruszające - odparł Saxonhurst i podniósł z podłogi gazetę, żeby sprawdzić, czy nie umknęły mu jakieś szczegóły. - Widziałeś ślady krwi na jej ubraniu?

- Z tego co pamiętam, to nie, milordzie.

- To już coś. Co było potem?

- A potem usłyszeliśmy krzyki. W tym domu, w którym była, ktoś krzyczał coś o morderstwie. Nie zadawałem pytań, tylko szybko ją stamtąd zabrałem. Potem patrzę, a za nami zbiera się tłum i ktoś wskazuje palcem na hrabinę. Rzuciliśmy się do ucieczki, ale tak prawdę mówiąc, milordzie, to ona kiepsko biega.

- Złapali ją?

Sax czuł, jak zimne powietrze mrozi go od wewnątrz i nie daje mu oddychać. Czy żądny krwi tłum rozerwał ją na strzępy?

- Trochę pomyślunku, milordzie! Wasza lordowska mość myśli, że bym tu teraz stał? Sam poderżnąłbym swe gardło i rzuciłbym się do rzeki. Zabrałem nas w jakąś mniejszą uliczkę, zdjąłem z niej pelerynę i zarzuciłem na siebie, a potem pobiegłem ile sił w nogach! Wydawało mi się, że wszyscy za mną pognali, ale najpierw musiałem ich zgubić, zanim wróciłem z powrotem tam, gdzie ją zostawiłem. Tylko że jak zawróciłem, to już jej tam nie było. Włóczyłem się po ulicach i szukałem jej pienińsko długo, ale po niej ani widu, ani słychu.

- W gazecie napisali, że alarm podniósł się o dziesiątej. Czy to tyle czasu trwało? Trzy godziny?

- Jeśli teraz jest pierwsza, milordzie...

- Niech to szlag!

Sax pocierał intensywnie policzek. A więc, uciekła przed tłumem, ale co potem? Był na nią zły, to prawda, i podejrzliwy. Przede wszystkim jednak był przerażony, kiedy myślał o wszystkich rzeczach, jakie na ulicach Londynu mogą przytrafić się samotnej, bezbronnej kobiecie.

Sam wrócił dość wcześnie. Było mu wstyd, że niejako uciekł rano z domu. Gdyby nie wychodził, nic by się nie wydarzyło.

- Co jeszcze mogłem zrobić, milordzie?

- Lepiej na nią uważać! - powiedział Sax i natychmiast potrząsnął uspokajająco głową. Biedny Mały prawie płakał, a przecież zachował zdrowy rozsądek w tak trudnej sytuacji.

- Zachowałeś się właściwie, Mały. I najprawdopodobniej uratowałeś jej życie. Taki tłum jest bardzo niebezpieczny. Ale dlaczego nie wróciła do domu? Niech to szlag, może jest... - nie chciał nawet wypowiedzieć na głos swoich największych obaw.

- To niegłupia dziewczyna, milordzie. I zna Londyn - próbowała pocieszyć go Susie, ocierając kilka łez.

- Dobrze ją znasz, co? - odezwały się bestie. Służąca zbladła.

- Nie, milordzie!

Próbował pohamować nienawistne głosy w głowie. Jego podejrzenia były bezpodstawne.

- Ona zna tylko małą, bezpieczną część Londynu, a nie całe groźne miasto! Cholera! Niechby chociaż była teraz na policji albo nawet w areszcie! Mógłbym ją stamtąd zabrać natychmiast! Dlaczego nie przyszła do domu?

- Jeśli wolno mi wtrącić słówko, milordzie - zaczął Pringle - jakiś czas temu był tu pewien detektyw. Pytał, gdzie jest jej lordowska mość. Naturalnie, nic mu nie powiedziałem.

- Mam taką nadzieję. Tylko co to dla nas oznacza?

- Jestem pewien, że większość ludzi zebranych na placu przed domem czeka na powrót jej lordowskiej mości.

- Niech ich szlag trafi. Oczywiście, że tylko na to czekają. -1 jeszcze na to, żeby być świadkiem jej aresztowania.

- Zastrzelę każdego, kto śmie choć tknąć palcem moją żonę!

- Ale lady Saxonhurst może wcale o tym nie wie, milordzie... Przecież dopiero do niedawna należy... do warstw wyższych... Poza tym chodzi o zabójstwo.

- Myślisz, że boi się tu wrócić?

- Być może, milordzie.

- Kuzynie? - Sax odwrócił się i zobaczył bladą Laurę, u której boku kręciły się niespokojnie bliźniaki. - Czy coś... coś się stało Meg?

Meg.

Nawet nie podała mu swego prawdziwego imienia. Już wczoraj słyszał, jak bliźniaki zwracają się do niej w ten sposób, ale tak zaślepiała go żądza, że nie zwrócił na to uwagi. Czy ona w ogóle choć w maleńkim stopniu była z nim szczera? Odłożył te rozmyślania na bok. Tak czy siak, była jego żoną i nikt nie miał prawa jej skrzywdzić. A jej młodsze rodzeństwo z pewnością w niczym mu nie zawiniło.

- Szczerze mówiąc, kochanie, nie wiem. Dopiero co wróciłem do domu.

Nagle przyszło mu do głowy, że Laura może rzucić nieco światła na dziwne zachowanie jego żony. Na pewno wie co nieco na temat swojej siostry.

- Chodźcie wszyscy do mojego gabinetu. Naradzimy się - powiedział Sax, po czym spojrzał na służących i dodał: -Nie o was mi chodzi. Wy wszyscy wyjdźcie na ulicę i postarajcie się dowiedzieć, gdzie może być moja żona. Podczas gdy służba rozchodziła się, by wypełnić jego polecenie, Sax zabrał dzieci do swego gabinetu. Dopiero w tym momencie dotarło do niego, że jest odpowiedzialny za te niewinne, właściwie całkowicie mu obce stworzenia. Jeśli coś by się stało ich siostrze, nie mógłby tak po prostu wyrzucić ich na bruk albo przekazać komuś innemu pod opiekę. Już wystarczająco dużo wycierpieli w swoim życiu.

Sam będzie musiał się nimi zająć. Sam. Ich siostra musi się odnaleźć. I gdzie, do diabła, jest Owain?

Posadził ich wszystkich, zastanawiając się nad delikatną formą przekazania im przykrych wieści. Laura siedziała naprężona, z dłońmi wspartymi sztywno na kolanach.

- Ktoś powiedział... morderstwo...

- To tylko oskarżenie - starał się uspokoić ją Sax. - Niestety, wygląda na to, że wasza siostra była na miejscu zbrodni w czasie, gdy popełniono morderstwo. - Zawahał się przez chwilę, ale zdecydował, że należy im się prawda. - Obawiam się, że zabito sir Artura Jakesa.

- Sir Artura! - krzyknęły jednocześnie bliźniaki, choć wyglądały przy tym raczej na zaskoczone niż zdenerwowane. Laura natomiast położyła rękę na piersi. Była blada jak ściana. Na pewno coś wiedziała.

- Słuchajcie, dalsza rozmowa na pewno was nie zainteresuje - powiedział, podchodząc do bliźniaków. - Obiecuję, zadbam o to, żeby Minerw... Meg nic się nie stało. Może pójdziecie do kuchni i sprawdzicie, czy kucharz nie ma tam dla was jakichś ciasteczek?

Dzieci wstały, choć nie wyglądały na przekonane. Richard i Rachel nie byli w ciemię bici i doskonale rozumieli, że dorośli chcą się ich pozbyć, żeby omówić swoje „dorosłe sprawy".

- Czy było dużo krwi? - zapytał Richard.

- Nie wiem, co za makabryczne pytanie - odpowiedział Sax, popychając lekko dzieci w stronę drzwi.

- Czemu ktoś chciał zabić sir Artura? - tym razem pytanie padło z ust Rachel.

- Tego też nie wiem. Wszystko się wyjaśni we właściwym czasie. - Otworzył drzwi i wypchnął ich delikatnie z pokoju.

- Ale...

- Ale na pewno wasza siostra nie miała powodu, żeby zabijać kogokolwiek, więc nie macie się o co martwić. Nagle przestraszył się, że bliźniaki zechcą wyjść na dwór i zaczną szukać siostry albo pójdą na miejsce zbrodni. Bóg jeden wie, co może strzelić do głowy dziesięcioletnim urwisom.

- Clarence - zwrócił się do kręcącego się po korytarzu służącego. - Zabierz panicza Richarda i panienkę Rachel do kuchni na ciastka. I - dodał pod nosem - nie spuszczaj ich z oczu. Kulawy lokaj mrugnął porozumiewawczo.

Sax zatrzasnął za sobą drzwi. Musiał myśleć o tylu osobach jednocześnie, że aż kręciło mu się w głowie. Nie zwykł myśleć o nikim innym prócz siebie. Cholera jasna, gdzie jest Owain? Spojrzał na Laurę i zobaczył, że ona też wstała, jakby pragnęła wyjść z pokoju razem z dziećmi.

- Lauro, usiądź. Musimy porozmawiać. Dziewczyna westchnęła i posłusznie usiadła. Wbiła wzrok w podłogę.

- Wiesz, czemu twoja siostra poszła do domu sir Artura, prawda? Laura przytaknęła.

- Musisz mi powiedzieć.

Podniosła zmartwioną twarz. Była śliczna. Jej niewinne piękno i niepewność mogłyby rozkojarzyć niejednego mężczyznę. Pod warunkiem że nie rozproszyły go już wybryki jej nieznośnej siostry.

- Ale to tajemnica, wasza lordowska mość.

- Jestem mężem twojej siostry. Mnie możesz powiedzieć.

- Ale to zwłaszcza panu nie mogę powiedzieć! Klatka z dzikimi bestiami stała otworem, ale Sax wciąż walczył. Jego żonie groziło niebezpieczeństwo. Nie było czasu na zajmowanie się własnymi słabostkami. Nawet jeśli Meg była narzędziem w ręku jego babki, musiał jej pomóc, aby ratować własne dobre imię. Potem się z nią rozprawi.

Usiadł naprzeciwko swojej uroczej szwagierki, z całych sił starając się zachować spokój i łagodny ton głosu.

- Lauro, twoja lojalność wobec siostry jest godna podziwu, ale musisz mi powiedzieć wszystko, co wiesz. Minerwie może grozić wielkie niebezpieczeństwo, a ja nie będę w stanie jej pomóc, jeśli nie wiem, co się dzieje. Laura zagryzła wargę.

- Meg myślała... była przekonana, że jeśli pan będzie wiedział, nie będzie pan chciał jej pomóc...

- Obiecuję ci - Sax starał się zachowywać spokój - że pomogę jej niezależnie od tego, co zrobiła.

Laura ściskała mocno ręce. Zagryzła wargi i patrzyła w bok tak uporczywie, jakby spodziewała się, że na panelach objawi jej się zaraz jakaś mądrość. Wreszcie jednak zaczęła mówić.

- Wczoraj... w teatrze... sir Artur powiedział Meg, że ma coś, co należy do niej. Coś, co zostawiła w domu. I że jeśli chce to odzyskać, będzie musiała przyjść do niego.

Czy był to jakiś dowód spisku? List od jego babki?

- Co to było?

Wydawało się, że to proste pytanie, ale Laura znów pogrążyła się w wątpliwościach. Zakryła usta dłonią, jakby powstrzymywała się od płaczu, jego samego niemal przyprawiając o łzy.

- Lauro, powiedzże! Co to może być takiego, żeby trzeba to było trzymać w tak wielkiej tajemnicy? Laura spojrzała na niego wielkimi załzawionymi oczami.

- To magiczny posążek. -Co?

Jako że wciąż przysłaniała usta dłonią, mówiła niewyraźnie. Saxonhurst był pewien, że się przesłyszał. Laura wstała energicznie.

- Wiedziałam, że mi pan nigdy nie uwierzy! A nawet jeśli, to jeszcze by to tylko wszystko pogorszyło! - krzyknęła i rozpłakała się na dobre.

Przeklinając w myślach, Sax delikatnie objął ją ramieniem i podał jej chusteczkę. Pomógł usiąść z powrotem na sofie i sam usiadł przy niej.

- Już, już, Lauro. Nie trzeba płakać. Uspokój się, proszę, i powiedz mi, o co w tym wszystkim chodzi.

Czy ona naprawdę użyła słów „magiczny posążek"? I jaki to mogłoby mieć związek z intrygami jego babki? Laura wzięła od niego chusteczkę i przyłożyła ją do oczu. Były mokre, ale tylko nieznacznie zaczerwienione. Te niebieskie oczy pewnego dnia doprowadzą niejednego mężczyznę do szaleństwa.

- Nie uwierzy pan. Ja sama chyba nie do końca w to wierzę, bo na mnie to nie działa. - Wysmarkała nos dwa razy i spojrzała mu w oczy. - W naszej rodzinie przechowujemy kamienny posążek. To taki kamień życzeń. Osoba, która ma specjalną moc, może poprosić posążek o spełnienie jej życzenia. I życzenie zawsze się spełnia.

Sax próbował wyczuć w jej słowach żart albo kłamstwo. Chociaż widział, że Laura nie kłamie. Chyba że dała się nabrać na kłamstwo swojej siostrze. Głupiutka Laura.

- Masz rację, Lauro, nie wierzę w to. Przecież rodzina, która jest w posiadaniu takiego posążka, nie cierpiałaby ubóstwa, prawda?

- Ale chodzi o to, że Meg nie chciała go użyć! Ona ma moc, ale wcale nie lubi z niej korzystać. Mówi, że to ryzykowne i że ten posążek zawsze się mści. I to prawda! - zawyła, kryjąc twarz w chusteczce. - Niech pan popatrzy, co się z nią stało!

- Lauro, przestań! - Kiedy dziewczyna przełknęła ślinę i uspokoiła się trochę, Saxonhurst dodał: - Nic jej się jeszcze nie stało. - Miał taką na dzieję. - A teraz pomyśl. Skoro twoja siostra nigdy nie używała posążka, nie może być mowy o żadnej magii. Zamiast pocieszyć Laurę, tylko wzmógł jej szloch. Ukryła twarz w chusteczce i cała się trzęsła. Kusiło go, żeby wymierzyć jej policzek, ale postanowił poczekać. Miał doświadczenie w radzeniu sobie z rozstrojonymi młodymi pannami. Niemniej jednak, czas naglił. Jego żonie mogło grozić niebezpieczeństwo. Po chwili Laura zaczęła się uspokajać. Szloch ucichł. Jeszcze tylko kilka razy pociągnęła nosem.

- No dobrze - powiedział Sax. - Czy dobrze rozumiem, że jednak go użyła? Niedawno? Laura przytaknęła.

- O co poprosiła?

Zapadła cisza, ale Sax jej nie przerywał. Wreszcie wyszeptała:

- O pana.

Nic nie mówił, tylko na nią patrzył. Laura dodała więc:

- Nie konkretnie o pana, wasza lordowska mość, ale o jakieś wyjście z naszego trudnego położenia. A tym wyjściem okazał się... pan.

Sax był oszołomiony, po chwili jednak ze śmiechem powiedział:

- Na Boga, dziewczyno, co za głupota! Moje małżeństwo z twoją siostrą wyniknęło z obietnicy, którą lata temu złożyłem mojej babce. Jaki wpływ mogło to mieć na jej życzenie?

- Otóż mogło - Laura mówiła już teraz całkiem spokojnie. - A przynajmniej tak się uważa. Dla sheelagh czas nie gra roli.

- Dla czego?

- To stara irlandzka statuetka. Nazywa się sheelagh-ma-ging. Albo gig. Coś takiego. Saxonhurst wstał. Nie mógł uwierzyć, że nawet Laura dawała wiarę tym bzdurom.

- Nieważne, jak się nazywa. Na pewno nie miała nic wspólnego z moją decyzją o poślubieniu twojej siostry. No dobrze, a powiedz mi, czemu - skoro ta rzecz jest dla niej taka cenna - twoja siostra o niej zapomniała?

- Nie zapomniała. - Laura rzuciła mu krótkie, zmartwione spojrzenie. - Tylko nie chciała, żeby pan to widział. I dlatego musiała iść po nią z powrotem...

Sax wziął się pod boki.

- Chcesz mi wmówić, że twoja siostra o ptasim móżdżku zostawiła w waszym starym domu jakiś posążek, bo nie chciała, żebym go widział, gdyż wierzy, że ten posążek robi czary-mary?

Laura skoczyła na równe nogi. Wyglądała jak rozzłoszczony kociak.

- Ona nie ma ptasiego móżdżku, wasza lordowska mość! Zapewniam pana, że to nie są jakieś bzdury! Sax zignorował jej ostatnie zdanie.

- To dlatego wymknęła się o świcie z domu? Żeby odzyskać posążek?

- Tak.

- Ptasi móżdżek - powtórzył, nie zwracając uwagi na irytację Laury. - Na razie załóżmy, że twoja siostra wierzy w te głupoty i że chciała odzyskać magiczny posążek. A zatem, sir Artur zdążył już go zabrać?

- Tak sądzę, wasza lordowska mość.

- Nie dąsaj się. Po co? 368

- Nie dąsam się, jestem na pana zła Mówiłam, że mi pan nie uwierzy.

- Przyznaję, miałaś rację. Ale wierzę, że ty i twoja siostra w to wierzycie.

Miał ochotę się roześmiać - tak bardzo ucieszyło go to niedorzeczne, ale proste wytłumaczenie.

- Jak myślisz, dlaczego sir Artur ukradł posążek? Jak duża jest w ogóle ta figurka?

- Nie jest duża. To taka płaska rzeźba, wysoka na trzydzieści centymetrów.

- Uniósłby więc ją sam.

- Bez trudu. Nawet ja bym ją uniosła, chociaż jest ciężka.

Wyglądało na to, że minęła jej złość. Mars na czole wynikał teraz raczej z zamyślenia.

- Sir Artur musiał się dowiedzieć o sheelagh, kiedy odwiedzał naszego chorego ojca. Może on uwierzył w jego magiczne moce - spojrzała na hrabiego spode łba - i chciał wypowiedzieć jakieś życzenie dla siebie samego. Ale z tego, co wiem, tylko kobiety mogą go użyć.

- A właściwie chyba tylko twoja siostra.

Nie mógł powstrzymać się od sceptycznych komentarzy pomimo surowego spojrzenia szwagierki.

- I nasza matka. Jeśli mi pan nie wierzy, jak wytłumaczy pan fakt, że poślubił pan prostą dziewczynę, którą po raz pierwszy zobaczył pan dopiero przy ołtarzu?

Saxonhurst uniósł dłoń i zaczął mówić, odliczając na palcach:

- Po pierwsze, musiałem szybko znaleźć sobie żonę, ponieważ wieki temu obiecałem to mojej babce. Po drugie, wybrałem twoją siostrę, bo jedna z moich służących jest siostrą jednej z waszych byłych służących i mi ją zasugerowała. Po trzecie, wolałem wybrać kobietę, która będzie mi wdzięczna, niż taką, której to ja musiałbym być wdzięczny. Sama widzisz. Logiczne i wiarygodne powody. Nie trzeba tu żadnych czarów. Opuściła z rezygnacją ramiona.

- Muszę przyznać, wasza lordowska mość, że to rzeczywiście brzmi przekonująco.

- Dobra dziewczynka. A więc Meg - bo pewnie zawsze wszyscy mówią na nią Meg? Laura skinęła potakująco głową.

- ...Meg poszła dziś do domu sir Artura - ciągnął - żeby odzyskać ten przedmiot. Poszła sama, gdyż bała się powiedzieć mi - potrząsnął głową w geście niedowierzania - że sama doprowadziła do tego małżeństwa za pomocą jakiejś magicznej statuetki! Niesamowite! I, jakie to typowe dla kobiety, wpakowała się w morderstwo!

- Wcale nie! - Laura znów nasrożyła się jak kociak. - Meg jest najłagodniejszą, najbardziej rozsądną osobą na świecie. Ona nigdy nie wdaje się w skandale i przygody, nigdy!

Saxonhurst uniósł z niedowierzaniem brwi.

- Mówimy o tej samej Meg?

- Mówię najprawdziwszą prawdę, wasza lordowska mość. Ona jest taka... cóż... kocham ją całym sercem, ale ona jest taka stateczna. Taka praktyczna. Od zawsze.

Sax przypomniał sobie fantazyjnie wyszywaną bieliznę Minerwy i powściągnął uśmiech. Na samo wspomnienie swojej statecznej, praktycznej żony o ptasim móżdżku ogarniało go podniecenie. Znów chciał ją uwodzić, jak przed ich głupią kłótnią. Chciał ją poznawać - podekscytowaną, niepraktyczną, głupiutką - i mieć ją nagą w swoim łóżku.

Niech szlag trafi bestie, które odwiodły go od niej wczoraj w nocy! Jak kiedykolwiek mógł przypuszczać, że Meg jest częścią spisku jego babki?

- Co zrobimy, wasza lordowska mość? - wyrwało go z podniecających rozmyślań pytanie.

- Znajdziemy ją. Nie martw się o tę sprawę z zabójstwem. Z tym sobie łatwo poradzimy.

Pod warunkiem że tego nie zrobiła. Dałby sobie rękę uciąć, że jego żona ma dobre serce, ale bywają okoliczności, w których każdy skłonny jest do morderstwa. Czy sir Artur zwabił Meg do swego domu, żeby ją zgwałcić?

- Trochę się jednak boję, wiedząc, że chodzi sama po ulicach.

- Masz pojęcie, dokąd mogłaby pójść?

Laura potrząsnęła przecząco głową. Korciło go, żeby natychmiast rozpocząć poszukiwania, ale opanował się. Najpierw musi wiedzieć, dokąd iść.

- Dokąd ty byś poszła? - zapytał, przemierzając pokój w tę i z powrotem. - Na jej miejscu, gdybyś chciała uciec przed goniącym cię tłumem, dokąd byś poszła?

Zdziwiona Laura znowu pokręciła głową.

- Nie wiem. Nie wiem, dokąd bym poszła. Chyba wróciłabym tutaj?

- Dość niegłupi pomysł, nawet jeśli się weźmie pod uwagę, że pod domem stoi policja i ten przeklęty tłum gapiów.

Gdzie jeszcze?

- Może do wielebnego Bilstona? Albo nawet do doktora Pierce'a, nauczyciela Jeremy'ego?

Sax wyszedł do holu i polecił służącym zanieść wiadomości w obydwa miejsca. Nie wierzył jednak, że tam należy jej szukać. Gdyby jego żona była u któregoś panów, już dawno dostałby notkę z informacją.

Dlaczego nie przysyła żadnej wiadomości? Gdzie jest, że nie może albo nie chce do niego napisać? Jest ranna? Nie żyje?

Wciąż jeszcze znajdował się w holu, chodząc w kółko bez celu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi frontowych. Nie było mocne, ale intensywne. Zalała go fala ulgi. Minął kamerdynera i pociągnął energicznie za klamkę, gotów od progu wygarnąć lady Saxonhurst, co myśli o jej nieobliczalnych przygodach. Stanął jednak oko w oko ze swoją kuzynką Daphne.

- Tylko nie to - mruknął i już chciał jej zamknąć drzwi przed nosem, kiedy coś w wyrazie jej twarzy kazało mu się powstrzymać. Czy to strach?

Odsunął się na bok.

- Wejdź do środka. Ale jeśli ty też jesteś oskarżona o morderstwo, pozwolę ci zawisnąć. Daphne sztywnym krokiem weszła do domu.

- Saxonhurst, jesteś świnią. Gardzę tobą. Nie wyszłabym za ciebie nawet gdybyś był ostatnim mężczyzną na ziemi. Zatrzasnął drzwi, za którymi zebrało się mnóstwo ciekawskich.

- No to w takim razie obydwojgu nam powinno się żyć lepiej. Poza tym ja mam żonę.

- Już niedługo. -Co? Daphne rozejrzała się wokół.

- Tobie może nie przeszkadza prowadzenie rozmów w obecności osób o niższym statusie, ale mnie tak. Gdzie możemy spokojnie pomówić?

Żwawo zaprowadził ją do swego gabinetu.

- Trzymasz w domu nierządnicę? - Uśmiechnęła się szyderczo, kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi.

- Zanim się ożeniłem, rzeczywiście, zdarzało mi się to dość często. To jednak jest siostra mojej żony. Nie wydaje mi się, żeby przedstawianie was sobie było teraz potrzebne. A zatem, Daphne, o co chodzi?

- O skandal, ot, co! Popatrz, co wyszło z twojego głupiego zachowania! Spójrz na tych ludzi na ulicy! Kiedy jechałam dorożką, zaglądali do środka, jakby chcieli mnie zjeść!

- Nie martw się, zjeść to oni chcą moją żonę. Której zresztą i tak by nie rozpoznali. Właściwie masz szczęście, że nie wzięli cię za nią. Na miłość boską, jeśli zaczniesz mdleć, będę cię musiał spoliczkować!

Daphne wyprostowała plecy.

- Naprawdę jesteś...

- Tak, już to przerabialiśmy. A zatem... Przerwało mu dyskretne pukanie do drzwi.

Do gabinetu wszedł Pringle. W dłoniach dzierżył dużą srebrną tacę, na której leżał brudny kawałek papieru.

- List do waszej lordowskiej mości.

Sax chwycił rulonik i rozwinął go. Szybko przebiegł wzrokiem po kartce. Kamień spadł mu z serca, teraz trzeba było tylko działać.

- Kto go przyniósł?

- Posłaniec z hotelu Quiller's. Nie pozwoliłem mu odejść.

- Bardzo dobrze. Zaraz do ciebie przyjdę.

Jak tylko drzwi zatrzasnęły się za kamerdynerem, Sax zwrócił się do Daphne:

- Mów.

Jego kuzynka osunęła się na siedzenie, jakby wyparowała z niej wszelka energia.

- Udało jej się wysłać do ciebie wiadomość.

- Pokrzyżowała ci tym plany?

Daphne spojrzała mu w oczy. Zrozumiał wtedy, że jego kuzynka się boi.

- Pewnie mi nie uwierzysz, ale chciałam pomóc.

- Dlaczego?

Usta jej drżały, trudno powiedzieć, czy ze złości, czy z dezaprobaty.

- Bo mam już tego dosyć! Sama nie wiem, do czego zdolna jest księżna. Wydaje mi się, że ona naprawdę chce, żeby twoja żona skończyła na szubienicy.

Jego obawy się potwierdziły, postarał się jednak zachować spokój.

- Niezły sposób na zakończenie małżeństwa, prawda?

- Ale pomyśl, jaki skandal!

Daphne była żałosna, ale zrobiło się mu jej szkoda. Całe życie spędziła w szponach jędzy. W przeciwieństwie do niego, jej brakowało buntowniczego ducha. Poza tym, po raz pierwszy w życiu Sax zdał sobie sprawę, że on zawsze miał perspektywę uwolnienia się od babki. Wiedział, że jak tylko osiągnie pełnoletność, dostanie pieniądze i wolność. Daphne groziło dożywocie, chyba że wyjdzie za mąż. Dlatego też zwrócił się do niej najłagodniej, jak tylko potrafił:

- Bardzo ci dziękuję za twoje zaangażowanie, zwłaszcza że chodzi o tak dziwną sprawę. Czy mam kazać przygotować powóz, żeby cię zabrał z powrotem?

Daphne zbladła jak ściana.

- Nie możesz mnie odesłać! Saxonhurst, proszę cię! - Tak mocno zacisnęła usta, że niemal cedziła przez zęby. -Myślałam, że jeśli ci pomogę, to ty pomożesz mnie. W końcu byliśmy sobie przyrzeczeni jeszcze jako dzieci. Tak było. Jesteś mi coś winien.

Nie znosił jej całe życie i teraz miał ochotę wyrzucić ją za drzwi, ale błagalne spojrzenie Laury kazało mu postąpić inaczej. Podszedł do Daphne i ujął ją za rękę. Miała na dłoniach rękawiczki. Saxonhurst uzmysłowił sobie, że przez wszystkie te lata nie dotknął nigdy jej skóry. Nosiła rękawiczki nawet w czasie lekcji.

- Daphne, uspokój się. Pomogę ci, bo jesteśmy krewnymi. To dla mnie wystarczający powód do pomocy. Nie musisz wracać do hotelu. Dobrze?

Skinęła głową, ale nadal miała niezadowoloną minę. Sax pomyślał, że Daphne nigdy nie będzie słodką, kochającą istotą. To nie jej wina, ale już się nie zmieni. Puścił jej dłoń i Daphne natychmiast skrzyżowała ręce na piersi.

- Teraz muszę wyjść, żeby wyjaśnić problemy mojej żony, ale Laura się tobą zaopiekuje. -Ta miernota?!

- Ona tu mieszka. Ty - nie. - To rzekłszy, Saxonhurst uśmiechnął się do Laury, która spoglądała na nich niepewnym wzrokiem.

- Chyba nie masz nic przeciwko, siostrzyczko. Dziewczyna zaczerwieniła się. Jego słowa podniosły ją na duchu.

- Oczywiście, że nie... braciszku. Saxonhurst puścił do niej oczko, a potem spojrzał na swoją prawdziwą kuzynkę.

- Czy powinienem o czymś wiedzieć, zanim się tam wybiorę?

- Nie wydaje mi się. Twoja babka ma wokół siebie całą armię służących, w tym pewnego człowieka, którego ja osobiście nie szanuję za bardzo. Jest zarządcą posiadłości w Crickstone, ale księżna czasem nazywa go swoim ochroniarzem. To dość postawny mężczyzna.

- Oby. Bo mam ochotę sprać komuś gębę.



Rozdział 17



Sax wyszedł na korytarz i prawie zderzył się z Owainem.

- Co się, u diabła, dzieje? - zapytał przyjaciel.

- Nie było cię, kiedy byłeś potrzebny.

- Miałem kilka spotkań.

- Nieważne - burknął Sax. Kierując się do pokoju kamerdynera, w skrócie przedstawił Owainowi najważniejsze fakty.

- Magiczny? - zapytał Owain.

Sax spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem.

- Ależ ty zawsze się skupiasz na tym, co najmniej ważne! Przecież ja ci mówię, że moja żona jest w niebezpieczeństwie i na pewno szalenie to wszystko przeżywa. Idę przepytać posłańca z hotelu, a potem popędzę ratować moją dziewkę

- czy powinienem powiedzieć raczej „dziewicę"

- ze szponów Jędzy. Chodź.

Nerwowy chłopiec na posyłki powiedział im tylko tyle, że liścik i dwa pensy zostały mu podane przez kogoś przez okratowane okienko na parterze. Miał przynieść list tutaj. Sax zadał mu kilka pytań, a potem zwrócił się do Owaina:

- Mamy tu jakąś złotą rączkę?

- Tak, nazywa się Seth Pocock.

- Daj chłopcu dwa szylingi i niech ktoś sprowadzi tu pana Pococka.

Już po chwili hrabia rozmawiał z przestraszonym, choć wielkim młodzieńcem o kratach i oknach. Skończywszy, zwrócił się do posłańca:

- Zaprowadzisz mnie do tego okna. Pocock, znajdź to narzędzie, o którym mi mówiłeś. Pringle, płaszcz! Pocock pobiegł szukać przyrządu, Pringle poszedł po płaszcz, a Owain popatrzył na Saxonhursta i powiedział:

- Tłum cię zje żywcem. A nawet jeśli nie, to pójdzie za tobą.

- Cholera. - Sax poczuł pokusę, żeby uzbroić swoich służących i zrobić z tej wyprawy regularną bitwę, ale wpadł na lepszy pomysł. - Przebiorę się! Pringle, znajdź mi jakieś łachmany!

Kiedy lokaj odszedł, Sax przeszedł do głównego pomieszczenia dla służby, żeby wydać polecenia garstce pracowników, którzy jeszcze się tam ostali.

- Owain, zostań tu i strzeż zamku. Posłałem już ludzi z listami do Sidmoutha i na policję. Niedługo powinna się tu pojawić armia, żeby przepędzić tłum sprzed domu.

To rzekłszy, zaczął się rozbierać. Owain odciągnął go jednak na bok i cicho zapytał:

- Sax, a jeśli ona rzeczywiście zabiła tego człowieka?

- Wyciągnę ją z tego.

- I co dalej? Nie możesz żyć z morderczynią.

Sax uwolnił ręce z marynarki i rzucił ją na krzesło. W tym momencie przykuśtykał Nims i zajął się troskliwie porzuconą garderobą hrabiego.

- Później się nad tym zastanowię. Nie wierzę, żeby była zdolna do przemocy.

- Każdy jest, jeśli ma po temu powody.

Sax doskonale o tym wiedział. Miał jednak zamiar podjąć ten temat dopiero wtedy, kiedy naprawdę będzie musiał. Haftowaną kamizelką trafił prosto w swego osobistego służącego, a ostatnią wierzchnią część garderoby - spodnie -zdjął akurat w momencie, gdy barczysty stajenny wbiegł z tobołkiem w ręku.

- Moje najlepsze ubranie, milordzie! Sax uśmiechnął się z zadowoleniem.

- Dam ci za nie nowe.

Wkrótce ubrany był w staromodne, znoszone, długie do kolan bryczesy i marynarkę, a na szyi, zamiast halsztuka, miał kolorową bawełnianą chustę. Rozsmarował trochę sadzy na śnieżnobiałych pończochach, a potem, ku przerażeniu Nimsa, umazał popiołem świeżo pastowane skórzane buty, aż straciły cały połysk. Przebranie było gotowe.

- Ciesz się, że nie kazałem tobie tego robić - rzucił do zniesmaczonego służącego. Na koniec rozsmarował sobie sadzę również na rękach.

- Muszę się pozbyć dłoni dżentelmena. Pringle wszedł właśnie do pokoju ze swoją

srebrną tacą. Sax zauważył z rozbawieniem, że kamerdynera odrzuciło na jego widok. Sytuacja była wprawdzie poważna, ale element kamuflażu bardzo mu się podobał. Podniósł z tacy kolejny list. Tym razem był on napisany na porządnym, drogim papierze i został zapieczętowany. Herb na pieczęci informował hrabiego, że notka pochodzi od Sidmoutha z ministerstwa spraw wewnętrznych.

Sax przeczytał wiadomość i z grymasem niezadowolenia przekazał kartkę Owainowi.

- Może mi obiecać jedynie najlepszą celę w więzieniu Tower. W dzisiejszych czasach nie może sobie pozwolić na faworyzowanie bogatych i uprzywilejowanych. I tym podobne. Niech ktoś mi przyniesie jakiś koc albo tobołek. Albo coś innego, co mógłbym stąd wynieść, żeby nie wzbudzić podejrzeń. - Po czym dodał ciszej, zwracając się już tylko do Owaina: - Kiedy ją stamtąd wydostanę, będziemy musieli się ukryć, dopóki wszystkiego nie wyprostujesz. - Ja?

- A za co ci płacę?

- Za to będzie mi się należała premia.

- Oczywiście.

Sax zerknął spod przymrużonych powiek na swoje odbicie w lustrze, naciągnął głęboko na głowę kapelusz z miękkim rondem należący do jego stajennego i przejechał brudnymi dłońmi po twarzy, rozsmarowując brud na policzkach.

- Znajdę sposób, żeby wysłać ci jakąś wiadomość z naszej kryjówki, ale będę spokojny, że wykonałeś swoje zadanie dopiero wtedy, gdy przeczytam w biuletynie, że złapano prawdziwego mordercę.

- Jak niby mam...

- Bezgranicznie w ciebie wierzę, mój przyjacielu.

- Gdzie się ukryjecie? Na wsi?

- Nie mam pojęcia.

- Sax, to nie może się udać.

Jednak Sax mógł myśleć jedynie o przestraszonej żonie uwięzionej przez jędzę.

- Spraw, żeby się udało.

Przerzucił sobie przez ramię ciężki tobołek i w towarzystwie przestraszonego chłopaka na posyłki ruszył w stronę tylnego wyjścia niczym dzielny rycerz w zatęchłym barchanie.

Kilku bardziej pomysłowych ciekawskich kręciło się również na tyłach budynku. Rzucił w ich stronę jakieś grubiaństwo i nieśpiesznie ich minął. Nawet się za nim nie obejrzeli.

Nie sądził, aby ktoś zamierzał go śledzić, ale na wszelki wypadek pokręcił się trochę bez celu. Potem oddał tobołek jakiejś kobiecinie, która wyglądała, jakby była w potrzebie. Miał nadzieję, że rzeczywiście znajdzie w nim coś, co jej się przyda. Potem kazał posłańcowi zaprowadzić się do hotelu.

Nigdy nie myślał o sobie jak o chłopaku żyjącym pod kloszem, ale teraz zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nie był na ulicy zwykłym przechodniem. Nikt na niego nie zważał. Było to niepokojące, ale przyjemne uczucie. Czuł się niewidzialny.

Istniały też minusy przebrania. Był przyzwyczajony, że inni schodzą mu z drogi. Teraz, po kilku zderzeniach z przypadkowymi ludźmi, musiał nauczyć się lawirować w tłumie.

Zauważył, że przyciąga uwagę kobiet w różnym wieku. Nie były to dziwki szukające zarobku, tylko zwykłe kobiety, które chciały się trochę rozweselić. Większość z nich dostałaby pewnie zawału, gdyby zareagował na ich zaczepne spojrzenia. Kusiło go, aby spróbować, ale nie mógł zapominać o czekającym go zadaniu.

Znał hotel Quiller's, ale tylko jego część frontalną. Chłopiec poprowadził go wąską uliczką na podwórko na tyłach budynku i wskazał mu okno wychodzące na ścianę komórki. Na pewno łatwiej mu będzie się tam ukryć, chociaż wokół roiło się od służby, która kręciła się w tę i z powrotem pomiędzy kuchnią i pomieszczeniami gospodarczymi.

Popatrzył na chudego chłopca, który nie mógł mieć więcej niż czternaście lat.

- Oddałeś mi dzisiaj wielką przysługę.

- Ja tylko przyniosłem list, milordzie.

- Chciałbyś pracować dla mnie, a nie tutaj? Chłopak nastawił uszu, ale zachował ostrożność.

- A co miałbym robić?

- A co chciałbyś robić?

Malec westchnął, a potem tęsknym głosem powiedział:

- Kucharzem bym chciał być.

- Dobrze. Idź na Marlborough Square i powiedz, że od tej pory będziesz się tam uczył na kucharza. - Sax nie miał pojęcia, co z tego wyniknie, ale wiedział, że nie ma rzeczy niemożliwych. Ostatecznie ludzie uczyli się przecież gotować, a zawód kucharza robił się ostatnio coraz modniejszy.

Chłopiec patrzył na niego jak zaczarowany.

- Naprawdę? Ja?

A jednak może być ciężko.

- Idź. Może nie od razu ci uwierzą, ale dasz sobie radę.

Rumieniec na twarzy chłopca i błysk w oku przywiodły Saksowi na myśl kogoś, kto właśnie się zakochał. Jego nowy kuchcik pobiegł ile sił w nogach, jakby bojąc się, że wszystko okaże się złudzeniem. Sax patrzył za nim i zastanawiał się, czy jego obietnica nie była przesadzona. Oczywiście, że nie. Pieniądze i władza mogą wszystko. No, może

oprócz ocalenia prawdziwej morderczyni przed szubienicą.

Niech to diabli! Jeśli przyjdzie do najgorszego, wywiezie ją z kraju.

Wśliznął się w przestrzeń między oknem a ścianką komórki i zastukał w szybę, ostrożnie rozglądając się na boki.

- Meg?

Po chwili okno nieco się uchyliło.

- Kto tam?

- A któż inny, jeśli nie twój szlachetny rycerz, który przybył ci na ratunek? Zasłona zniknęła i za szybą oraz kratą ukazała się twarz jego żony.

- Saxonhurst?

- A masz jeszcze jakichś innych szlachetnych rycerzy gotowych przybyć ci na ratunek? Ślicznie się zarumieniła.

- Oczywiście, że nie. Chodziło mi o to...

- To bardzo dobrze, bo nie byłoby tu dla nich miejsca.

Żadna kobieta nie rumieniła się tak czarująco jak jego żona. Przeklął w duchu zakurzoną szybę, bo przez nią nie mógł pocałować Meg.

Dziewczyna zachmurzyła się uroczo.

- Saxonhurst, bądź poważny. Jestem zamknięta i nie wiem...

- Poczekaj chwilkę.

Ukrył się za rogiem. Dwie służące szły właśnie w stronę komórki. Otworzyły ją i wyciągnęły ze środka dwa kosze. Niestety, nie śpieszyły się zbytnio z powrotem do hotelu, zajęte rozmową o raczej nieprzyjemnie brzmiącym kobiecym swędzeniu. Kiedy wreszcie sobie poszły, Sax wrócił pod okno.

- Jesteś tam jeszcze?

Zasłonka znów się odsunęła, ukazując mu jej niezadowoloną minę.

- A gdzie indziej miałabym być?

Saxonhurst uśmiechnął się sam do siebie. To zadziwiające, jak bardzo zachwycała go ta kobieta, niezależnie od jej humoru!

- Nie przypuszczam, żebyś miała ochotę opisać mi swoją bieliznę?

- Co?

- Bieliznę. Zaostrzyłabyś mi apetyt na później. A więc? Co to za wzorki? Kwiatki? Owoce? Pioruny i błyskawice?

- Ty mi opisz swoją bieliznę, mój panie, a ja ci opiszę moją.

- No, Meg, powinnaś wiedzieć, że rzucasz mi wielkie wyzwanie. Mam na sobie...

- Och, przestań już! - cicho go skarciła, ale w jej słowach słyszał stłumiony śmiech.

Nieczęsto słyszał jej śmiech, ale wiedział, że ma w sobie wiele radości. Cudowna Meg. Urocza Meg. Nagle spoważniała i Sax dostrzegł na jej twarzy strach.

- Jestem w wielkich kłopotach. Być może nie wiesz...

- Oczywiście, że wiem, i później za to oberwiesz. Chyba sobie nie wyobrażasz, że pozwolę komukolwiek powiesić moją żonę, prawda? A jeśli cię aresztują - zażartował - załatwiłem ci już najlepszą celę w Tower.

- Tower?

W jej głosie zabrzmiało takie przerażenie, że poczuł wyrzuty sumienia.

- Już nie odbywają się tam dekapitacje. Byłabyś tam bezpieczna, no i z pewnością mógłbym ci składać długie wizyty. Właściwie - dodał - biorąc pod uwagę, jak trudno było nam ostatnio znaleźć odrobinę ciszy i spokoju, może to wcale nie takie złe wyjście...

Cisza może być bardzo wymowna. Na tej, która zaległa teraz, ciążyły wzajemne oskarżenia. Sax uśmiechnął się do żony.

- W tej koronkowej mantyli wyglądasz tak, że zapiera dech w piersiach, kochanie. Trochę jak zakonnica. Chyba cię nie zdziwi, kiedy powiem, że bardzo mnie kusisz...

Przyłożył palec do szyby na wysokości jej nosa.

- Ty też mnie kusisz - odpowiedziała Meg, raczej narzekając niż komplementując męża.

- O wiele zabawniej byłoby, gdyby nie było między nami krat. Z tego, co widzę, one nie mają zapobiegać wydostaniu się na zewnątrz, tylko wejściu do środka, dlatego są przymocowane od środka. Zobacz, na czym się trzymają? To gwoździe czy śrubki?

- Nie wiem - westchnęła Meg, badając krawędzie kraty, których Sax nie mógł zobaczyć. - Ale mają takie małe szparki na górze.

- Śrubki, znakomicie. - Wyciągnął z kieszeni przyrząd, który kazał mu zabrać ze sobą Pocock. - To jest śrubokręt. Podobno jeśli wsadzi się końcówkę tego przedmiotu w te szparki i zacznie obracać, można wyciągnąć śruby.

- Ale tutaj jest ich chyba z dziesięć!

- No to będziesz miała trochę roboty. Zaczynaj.

- Muszę zamknąć okno. Jest zimno, jeśli ktoś tu przyjdzie, będzie podejrzane, że tak wietrzę pokój.

Zasłoniła też zasłonę, więc Sax nie mógł zobaczyć, co dzieje się w środku. Choć nie leżało to w jego naturze, musiał spokojnie czekać.

Niewiele wiedział o narzędziach. O śrubach usłyszał dziś po raz pierwszy od Pococka. Niezbyt wiele wiedział też o Sethie Pococku, który pracował w jego rezydencji jako złota rączka. Zaczynało go niepokoić, o jak wielu rzeczach nie ma pojęcia. Sprawdzał, jak działa śrubokręt - czy może śrubokręt? - i wiedział, że jego użycie wymaga trochę siły. Nie był pewien, czyjego żona będzie w stanie wykręcić w ten sposób śrubę, a tym bardziej dziesięć. Bał się, że Meg porani sobie ręce. Skoro jednak nie mógł zrobić tego za nią, będzie musiała poradzić sobie sama.

- No i? - zapytał niespokojnie po upływie mniej więcej minuty. Jej głos był stłumiony przez szybę.

- Jakoś mi idzie, ale powoli.

- Idzie służba! - rzucił szybko i znów musiał się schować.

Czekając, aż para służących skończy flirtować i zrobi to, co ma do zrobienia, sfrustrowany Sax zazgrzytał zębami. Taki święty Jerzy nie musiał snuć się bezczynnie, podczas gdy jego dziewica sama rozkręcała śruby i uwalniała się ze smoczych łap.

Być może Meg przyszły do głowy te same myśli, bo kiedy podszedł wreszcie do okienka, Meg otworzyła je i zapytała:

- Czemu nie poszedłeś do księżnej i się z nią po prostu nie skonfrontowałeś? Mogłeś zażądać, żeby mnie uwolniła. Częściowo odpowiedź brzmiała: bo zachciało mu się przygody. Poza tym nie miał ochoty w ogóle spoglądać na babkę.

Zonie podał jednak inne powody:

- Bo nie jestem pewien, co ona knuje, a nie chcę w najmniejszym nawet stopniu ryzykować, że trafisz do więzienia. Nawet jeślibyś miała dostać najlepszą celę. Owain już się wszystkim zajął. Skontaktował się z policją, z ministrem, i tak dalej. Jak tylko będziemy znali dokładnie całą sytuację, rozwiążemy ją, ale zrobimy to z pozycji władzy. Jak ci idzie?

- Zostały jeszcze dwie śruby na górze. Strasznie bolą mnie ręce. Ścisnęło mu się serce, ale próbował przemawiać pogodnym głosem:

- Daj, niech je pocałuję. Odpocznij sobie i pozwól mi odprawić moje czary.

- Czary? - Nerwowy ton jej głosu wywołał uśmiech na jego twarzy. Ona i jej głupiutka wiara w czary.

- Wyciągnij tu do mnie rękę.

Po krótkiej chwili ręka Meg przecisnęła się pomiędzy prętami i wysunęła do niego. Przycisnął ją do ust i ucałował zimne kostki palców. Zaczął rozcierać jej dłoń swoimi zimnymi rękami i chuchać, aby ją ogrzać.

- Nie pali się tam ogień w kominku?

- Pali się, ale niewielki. No i stoję przy otwartym oknie.

Obrócił jej dłoń i zobaczył na niej zaczerwienienia powstałe od ściskania narzędzia.

- Cholera. Chciałbym móc tam wejść i zrobić to za ciebie.

Kiedy całował obolałe miejsca, usłyszał jej cichutki chichot. Uniosła głową zasłonkę i wyłoniła się spod niej niczym szczeniaczek spod kocyka.

- Podejrzewam, że moje ręce są bardziej przyzwyczajone do pracy niż twoje, mój panie. Buńczuczna i roześmiana, wyglądała cudownie. Leciutko ugryzł ją w kciuk.

- Bezczelna dziewucha. Moje są przynajmniej większe i silniejsze.

Rozłożył palce i przyłożył je płasko do jej dłoni. Jego ręka była dużo większa. Zamknął jej dłoń w swojej.

- Pasujemy do siebie.

- Naprawdę?

Nawet przez niezbyt czyste okno dostrzegł w jej szeroko otwartych oczach, że ona też poczuła, jak nagle stali się jednym. Zupełnie jakby ich skóra się zrosła i płynęła pod nią jedna krew. Przez chwilę miał ochotę roztrzaskać szybę, która ich oddzielała.

- Wiesz, że go nie zabiłam, prawda? Spojrzał w jej zmartwione oczy.

- Wiem.

I rzeczywiście w to wierzył. Może i była zdolna do morderstwa, ale nie do tak wiarygodnego ukrywania prawdy. Pociągnęła nosem i na tę pierwszą oznakę płaczu Sax gotów był gołymi rękami rozwalić dzielący ich mur. Nigdy w życiu nie czuł się tak bezsilny. Wreszcie ich ręce się rozłączyły i Sax powiedział:

- No dalej, Meg. Wydostańmy cię stąd.

Oddzielająca ich zasłonka znów opadła. Sax słyszał stłumione dźwięki świadczące o powrocie Meg do pracy nad śrubami. Miała mocne ręce, ale Sax postanowił w duchu, że nigdy już nie pozwoli jej pracować. Będzie ją rozpieszczał, wypełni jej dni radosną beztroską i będzie czerpał garściami przyjemność z samego przebywania z nią. Z nią i z całą jej wspaniałą rodziną.

Nagle zobaczył, że krata się poruszyła. Jego gest nie miał większego sensu, a jednak przyłożył do niej rękę, żeby się nie chybotała.

- Uważaj, żeby na ciebie nie spadła.

Meg nic nie odpowiedziała. Nie było co odpowiedzieć na taką głupią uwagę. Cisza trochę go jednak dziwiła. Spodziewał się, że zasypie go pytaniami o całą sprawę i o to, ile on wiedział o jej perypetiach. Potrząsnął z niedowierzaniem głową. Nadal próbowała zachować swoje tajemnice. Nie wiedziała, że porozmawiał sobie od serca z jej siostrą.

- Powiesz mi wreszcie - chciał się z nią trochę podroczyć - dlaczego w ogóle poszłaś zobaczyć się z sir Arturem?

- Bo mnie o to poprosił. - Krata poruszyła się trochę bardziej.

- Jeśli otworzysz szerzej okno, mógłbym ją przytrzymać.

- Teraz nie mogę, mam zajęte ręce.

- Mogłaś wziąć powóz.

- Wzięłam ze sobą Małego. -i dorożkę.

- Wszystko z nim w porządku? - Z kim?

- Z Małym.

- Tak. Czemu, Meg? Czemu tak zrobiłaś?

Już myślał, że mu nie odpowie, ale wtedy wyznała:

- Nie chciałam, żebyś wiedział. To już ostatnia. Muszę trzymać kratę.

- Lepiej nie. To znaczy, lepiej ją gdzieś odłóż. Mam nadzieję, że nie jest dla ciebie za ciężka.

Ciekawe, co by zrobił, gdyby faktycznie się taka okazała. Cóż, jak na razie marny był z niego bohater dla swojej niewiasty.

- Dam sobie radę.

Usłyszał ciche stuknięcie, a potem okno otworzyło się całkowicie. Po chwili we framudze pojawiła się zgrabna noga w białej pończosze, niemal ukazując jego oczom podwiązkę, potem druga, a za nimi - jego głupiutka, cudowna, zdolna żona w całej okazałości. Chciał jej pomóc, ale Meg wyskoczyła przez okno sama i zajęła się poprawianiem sobie sukni.

Potem zaś stanęła przed nim z takim wyrazem twarzy, jakby spodziewała się przesłuchania.

Tutaj? O nie. Zresztą, teraz jej uwagę pochłonęło jego przebranie.

- Zobacz, jak nisko jestem skłonny dla ciebie upaść. Oby moje poświęcenie nie okazało się daremne. - Przymknął okno i ujął ją za rękę, a potem szybkim krokiem wyszli na ulicę. - Bardzo dobrze, że jestem tak ubrany. Wszyscy wezmą nas za służących.

- Ja byłam służącą - zauważyła Meg.

- Całe zastępy guwernantek by się z tobą mogły spierać na ten temat, ale mnie to nie przeszkadza.

- Świetnie. Mnie też nie przeszkadza, że jesteś hrabią. Uśmiechnął się z podziwem. Lubił jej ironiczne poczucie humoru.

Właściwie lubił w niej wszystko, również jej najbardziej niezwykłe oblicza. Nawet gdyby kogoś zamordowała, na pewno miałaby ku temu słuszne powody.

Po chwili wmieszali się w tłum. Ludzie, odziani przeważnie w ciepłe płaszcze, szli szybkim krokiem, żeby uciec przed mroźnym wiatrem. Sax dopiero teraz zauważył, że Meg szczęka zębami z zimna - miała na sobie tylko cienką wełnianą suknię.

- Czemu nie zabrałaś ze sobą peleryny? - zapytał, przyciągając ją do siebie i obejmując. Meg nie odpowiedziała. Próbowała się wyrwać.

- Wasza lordowska mość!

- Ciii... Jesteśmy po prostu Meg i Sax, i właśnie wyszliśmy na przechadzkę. A jako zwykli ludzie możemy się ściskać i chodzić sobie po ulicy. To co z twoją peleryną? Meg poddała się i przytuliła do niego.

- Mały ją zabrał, kiedy próbował odwrócić ode mnie uwagę tłumu.

- No tak.

- Dał mi swoją marynarkę, ale zdjęłam ją, kiedy przyszłam do hotelu. W mojej sukni mogłam uchodzić za wyższą rangą służącą, ale w znoszonej marynarce lokaja na pewno nie udałoby mi się dostać do środka.

- Znoszonej? Zapewniam cię, że bardzo dobrze odziewam swoich ludzi.

- Z pewnością. Ale ja pomyślałam, że będę się mniej rzucała w oczy, jeśli liberię Małego trochę podniszczę...

- No pięknie. Mały nie będzie zadowolony.

- Będziesz więc musiał mi pomóc, mój szlachetny bohaterze, i kupić mu nowe ubranie.

- Teraz to już nie ma sensu. Niedługo przecież odchodzi ze służby, żeby otworzyć własną gospodę.

- Och. No tak.

Nadal szli szybko, choć Saxonhurst uzmysłowił sobie, że nie wie, dokąd ją zabrać. Poza tym bestie w jego głowie, choć głęboko schowane i uśpione, ciągle tam tkwiły. Musiał się ich pozbyć, zanim będzie mógł zająć mózg czymkolwiek innym.

- Dlaczego poszłaś po pomoc do hrabiny? Zrobiła wielkie oczy. Być może trzęsła się nie tylko z zimna.

- Nie mogłam wymyślić nic lepszego. Wiem, że księżna mnie nie lubi i że nie w smak jej nasze małżeństwo, ale podejrzewałam, że będzie chciała uniknąć skandalu. Naprawdę myślałam, że mi pomoże. A zamiast tego zamknęła mnie na klucz!

Bestie zaskamlały i ucichły. Przytulił ją mocniej i potarł dłońmi jej ramiona i plecy.

- Musimy załatwić ci jakiś płaszcz. Niedaleko stąd jest taki jeden zakład krawiecki... Próbował skierować ich w boczną uliczkę, ale Meg się zatrzymała.

- O co chodzi?

- Nie możesz wejść do modnego sklepu w takim stroju.

- Hrabia Saxonhurst może być ubrany jak mu się żywnie podoba. Meg przewróciła oczami.

- No dobrze. A więc bez problemu cię rozpoznają. Tylko że my nie chcemy, żeby nas rozpoznano! Uciekamy przed prawem.

- Niech to szlag!

- No właśnie. Na pewno gdzieś tutaj znajdziemy jakiś sklep z używaną odzieżą. Ile masz przy sobie pieniędzy? Sax pomacał kieszenie spodni, które dostał od stajennego, i z przygnębieniem stwierdził, że są puste. Skrzywił się.

- Nigdy nie noszę przy sobie pieniędzy.

- Nigdy nie nosisz?...

Jej zaskoczenie było niemal zabawne. A jednak sprawiło, że poczuł się jak ostatni idiota. - A ty? Meg zaprzeczyła ruchem głowy.

- Wydałam dziś ostatnie pieniądze.

Nagle na jej twarzy pojawiło się przerażenie. Ostatnie pieniądze. Jemu nic to nie mówiło, ale w niej budziło pewnie okropne skojarzenia. Biedactwo. Zdjął marynarkę i zarzucił jej na ramiona.

- Teraz to ty zamarzniesz na śmierć - powiedziała, jednocześnie wtulając się w ciepłe okrycie.

Widział, jak po jej ciele przebiegają dreszcze, i domyślał się, że to nie tylko z zimna, ale też ze strachu.

- Możemy się co jakiś czas zmieniać. A tak w ogóle, to teraz potrzebne nam jakieś spokojne miejsce, w którym moglibyśmy się zastanowić, co dalej. Może Iverton's?

Przystanęli na rogu jakiegoś budynku, który osłaniał ich trochę przed wiatrem. Koszulę Saksa smagał lodowaty wiatr. Próbował sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek z życiu czuł prawdziwy chłód? Chyba nie. Było to wyjątkowo nieprzyjemne uczucie i odbierało mu - jak się zdawało - zdolność jasnego myślenia.

Ludzie, którzy mijali ich na ulicy, spieszyli do ciepła, do domów na obiad. Sprzedawca kasztanów przeszedł koło nich z wózkiem, ale przystanął nieopodal, aby sprzedać ciepłą porcję jakiejś roześmianej parze. Czując ich zapach,

Sax pożałował, że nie ma kilku pensów, żeby sobie kupić coś do zjedzenia. Frustracja rozbudzała w nim gniew. Nigdy w swoim dorosłym życiu nie zdarzyło mu się, żeby nie mógł zaspokoić głodu. Nigdy. Jakiegokolwiek głodu.

Teraz czuł, że ma ochotę na trzy rzeczy - łaknie ciepła, chce jeść i pragnie kobiety, którą trzyma w ramionach. Z powodu własnej głupoty nie będzie mógł teraz zaspokoić żadnej z tych potrzeb. Niektórzy powiedzieliby pewnie, że dobrze mu to zrobi, że takie niezaspokojone łaknienie i niedostatek uwznioślą go, a niewygody tylko uszlachetnią jego umysł. Ale tak nie było. Sax był zmarznięty, sfrustrowany i zły. Wtem z drugiej strony ulicy dobiegł ich głos gazeciarza.

- Nowe odkrycia w sprawie zabójstwa! Nowość! Kochanek hrabiny Saxonhurst znaleziony w kałuży krwi!

- Boże - szepnęła Meg - przecież to nie...

- ...twój kochanek? - Przytulił ją mocno. - Wiem. Meg spojrzała na niego z powątpiewaniem.

- Skąd?

Wprawdzie trzęśli się z zimna, ale było coś pięknego w tej chwili.

- A skąd wiadomo, że nadejdzie wiosna?

- Ufasz mi? - Zanim zdążył przytaknąć, Meg dodała: - Nie powinieneś. Nie wiesz...

Bestie próbowały się obudzić, ale były już bardzo słabe. Wsunął ręce pod marynarkę, żeby po-masować jej plecy i ogrzać własne dłonie.

- Wiem o twoim magicznym posążku. Meg zbladła. Głupiutka.

- Skąd?

- Zmusiłem Laurę, żeby mi powiedziała, po co poszłaś do domu sir Artura.

- Zmusiłeś? Jak?

- Wykręcałem jej kciuki. - Zaśmiał się. - Teraz to ty musisz mi zaufać. W jej oczach zalśniły łzy.

- Przepraszam. Ufam ci. Po prostu tak bardzo się boję. I jest mi tak zimno.

Znów się trzęsła. Przytulając ją mocno do siebie, zaczął się zastanawiać, ile zimna jest w stanie znieść człowiek, zanim zamarznie na śmierć. Czasami zdarzało się tak z ludźmi podróżującymi na zewnątrz powozu, a koszula jego stajennego, choć wełniana i dość gruba, chyba wcale nie chroniła przed mrozem. Pocałował jej potargane wiatrem włosy.

- Kochanie, musimy znaleźć sobie kryjówkę, w której nikt nas nie znajdzie. Wolałbym nie narażać moich przyjaciół, prosząc ich o schronienie. To możemy zrobić w ostateczności. Masz jakiś pomysł?

- Przytułek?

- Należę do jego rady zarządzającej. Myślisz, że dzięki temu moglibyśmy liczyć na specjalne traktowanie? Meg lubiła jego żarty.

- Zresztą, tam by nas rozdzielili, więc nie udałoby nam się nic ustalić. A nie możemy iść do twojego domu?

- Do naszego domu? Policja depcze ci po piętach, tłum przed domem tylko czeka, żeby zobaczyć twoje zakrwawione ręce. - Czuł, że Meg nadal się trzęsie. - Jeszcze za czasów mojego dziadka byłabyś nietykalna, ale teraz nie jestem taki pewien, czy mógłbym powstrzymać władze. Cholerni demokraci.

Sax zauważył, że nie wygrają z mrozem. Kusiło go, aby jeszcze trochę tak postać pod jedną marynarką, ale nie zaproponował tego. Nie było sensu dalej marznąć.

- Chodźmy, będzie nam cieplej.

- Marlborough Square jest chyba i tak zbyt daleko stąd - zauważyła Meg, kiedy ruszyli w drogę przytuleni do siebie.

- Jesteś przemarznięty. Nawet jeśli będziemy nosić płaszcz na zmianę, na dłuższą metę nas to nie urządza. Przemarzniemy do szpiku kości. Ja już mam sople zamiast nóg.

Sax spojrzał na jej stopy odziane w półbuty.

- Moje buty sprawują się całkiem nieźle - powiedział. - Obawiam się jednak, że nie uda się nam nosić ich na zmianę. Kłopotliwa sytuacja, nieprawdaż?

- Czy więzienia są dobrze ogrzewane? Zaśmiał się serdecznie.

- Nie wydaje mi się. Ale jeśliby tak było, to ja też dam się skusić! Czy kościoły są otwarte dla bezdomnych dzieciątek?

- Nie.

- Gdzie się podziała chrześcijańska miłość bliźniego? Oto jesteśmy na ulicy, szukamy noclegu, a nikt nie chce zaoferować nam nawet miejsca w stajence.

- Może i by zaoferowali, gdybym była w ciąży.

- Nie. Martwiliby się raczej, że dziecko będzie ciężarem dla parafii.

- Masz rację. A może w dzisiejszych czasach Chrystus wcale nie uważałby nas za chrześcijan? Och!

- Co się stało?

Meg wyciągnęła z kieszeni sukni klucz.

- Mallett Street!

- Czy to klucz do twojego starego domu? -Tak! I jesteśmy bardzo blisko. Chodź! Szybciej! Meg pociągnęła go za rękę. Widać było, że jego ruchy spowolniały pod wpływem zimna.

- Jeśli będziemy szli szybko, trochę się rozgrzejesz. A w domu jest trochę drewna, będziemy mogli rozpalić ogień. Te słowa były dla niego wystarczającą zachętą. Ogień. Ciepło. Schronienie.

Potykając się, szli pogrążającą się w mroku ulicą. Z ust leciała im para. Skręcili w wąską alejkę pooraną twardymi jak skała, zamarzniętymi koleinami. Meg zatrzymała się nagle i ostrożnie otworzyła furtkę. Stal zaskrzypiała przenikliwie.

- Mam nadzieję, że nikt nas nie usłyszy. Wszyscy powinni być zajęci przygotowywaniem obiadu albo jedzeniem.

Myśl o jedzeniu, o jakimkolwiek jedzeniu, była niemal bolesna. Sax zaszczękał zębami.

Kiedy znaleźli się przy tylnych drzwiach do domu, Meg przez chwilę szarpała się z kluczem. Nie mogła trafić do dziurki. Miała przemarznięte palce. Wreszcie udało jej się przekręcić klucz. Otworzyła i wciągnęła męża do środka. Kiedy znaleźli się w kuchni, oparła się o ścianę i westchnęła z ulgą.

- Dzięki Bogu!

- Tutaj jest tak samo zimno jak na dworze! - wymamrotał Sax.

- Oczywiście. W tym domu nie palono w piecu od trzech dni.

Stanęła przed nim i zaczęła rozcierać mu ramiona.

- Czy ty nigdy nie byłeś w nieogrzewanym domu?

- Chyba nie. Ogrzejesz mnie, Meg?

Nie miał zamiaru flirtować, ale Meg spłoszyła się i zawstydziła. Seks był ostatnią rzeczą, jaką miał teraz na myśli. Kolejne nowe doświadczenie. Meg chyba się zorientowała, bo potrząsnęła głową, jakby do siebie samej, i powiedziała: - Chodź.

Pociągnęła go za rękę. Przeszli przez główny korytarz i weszli na schody wiodące na piętro. Wydawało mu się niemożliwe, żeby na wyższej kondygnacji było cieplej, ale zacierając ręce, szedł za nią. Nie mógł się nadziwić, jak zimno może być w środku budynku. Jedyne, co odróżniało ten dom od dworu, to brak wiatru. Meg wprowadziła go do sypialni. Podała mu kołdrę, którą ściągnęła z łóżka. Sax chwycił ją i szczelnie owinął sobie wokół ramion i pleców. Ciepło nie przyszło od razu, ale zrobiło mu się lepiej. Trochę. Meg tymczasem zdjęła z łóżka wełniany koc i sama się nim owinęła, a potem poszła po jeszcze jeden taki zestaw do sypialni obok. Teraz każde z nich miało po kocu i puchowej kołdrze. Sax zaczął wierzyć, że znów będzie żyć.

Zobaczył kilka spadających na ziemię piór. Pościel wyglądała na starą i zużytą, ale w tym momencie była dla Saksa cenniejsza niż największy skarb.

- Lepiej ci? - zapytała zaniepokojona Meg.

- Dużo lepiej. Ale widzę, że kiedy oddycham, leci mi para z ust.

- Chodźmy w takim razie do kuchni, zobaczymy, czy ciągle jest tam drewno. Może udałoby nam się nawet zagotować wodę.

Idąc za nią, rzucił:

- Brandy by pomogła.

Meg zatrzymała się i spojrzała na niego wymownie. Westchnął tylko. Cóż, chyba spodziewał się zbyt wiele. W kuchni od razu podeszła do koszyka stojącego przy staromodnym piecu.

- Świetnie, jest jeszcze trochę drewna. A hubka i krzesiwo są tam, w tej szufladzie.

- Ja to zrobię - powiedział Sax, modląc się w duchu, żeby rzeczywiście mu się udało.

Raz czy dwa sam używał krzesiwa. Ale nigdy nie rozpalał ognia w piecu czy kominku. Przypomniał sobie, że z hubką i krzesiwem miał do czynienia tylko jako mały chłopiec, podczas zabawy. Ogień zawsze uważał za coś oczywistego. Podobnie jak wiele innych rzeczy.

Przyglądał się, jak Meg wprawnie układa gałązki i wióry na przemian z większymi kawałkami drewna. Nie było tu porządnych kłód. Właściwie w ogóle nie było tu porządnego drewna opałowego, a tylko jakieś deski, połamane gałęzie, a nawet noga od krzesła. Pewnie uzbierane po śmietniskach.

Do tej pory Sax nie uświadamiał sobie, w jak opłakanej sytuacji znajdowała się przedtem Meg i jej rodzina. Nie miał pojęcia, co oznaczała prawdziwa bieda. Możliwe, że nadal tego nie wiedział, ale zaczynał się właśnie tego uczyć. Spojrzała na niego.

- Czas na ogień.

Nagle wydało mu się, że rozpalenie ognia wcale nie będzie takie łatwe. Uklęknął przy palenisku i potarł krzesiwem o zimny metal. Chłód i brak doświadczenia nie ułatwiały mu zadania. Pojawiły się pierwsze nieśmiałe iskry, ale szybko zgasły, a podpałka się nie zajęła.

- Może powinienem pozbyć się moich służących i nauczyć radzić sobie sam.

- Nie spodobałoby się to im. Sax uśmiechnął się do żony.

- Fakt.

Zdeterminowany, aby udowodnić, że potrafi zrobić coś użytecznego, Sax pocierał krzesiwem coraz mocniej i mocniej, aż wreszcie pojawił się płomień i zapaliła się podpałka. Bojąc się, że zaraz zgaśnie, szybko przyłożył ogień do najmniejszych kawałków drewna i zadowolony patrzył, jak pochłaniają je płomienie. Było to dobre, suche drewno, więc ogień trzaskał, dając ciepło i rozświetlając pomieszczenie. Nie było jeszcze specjalnie gorąco, ale na sercu zrobiło mu się ciepło. Pochylił się w stronę Meg i pocałował zdecydowanie jej rozchylone usta.

Meg doskonale zrozumiała intencje tego pocałunku i uśmiechnęła się promiennie, ciesząc się z poprawy ich położenia. Obydwoje klęczeli przy kominku, dokładając do ognia, grzejąc ręce i czując, jak ciepło rozpływa się po ich twarzach. W końcu Sax wstał i pociągnął za sobą Meg. Czuł, że budzi się w nim pożądanie.

Meg odepchnęła go jednak.

- Wydaje mi się, że chyba zostało tu jeszcze trochę warzyw. Możesz przeszukać spiżarkę? Wyrzuciliśmy tylko to, co mogłoby zgnić, bo nie chcieliśmy marnować jedzenia.

Pomyślał cierpko o tym, jak niewiele jedzenia marnowało się pewnie w tym domu co dnia. Zauważył również, iż Meg nie odsunęła się od niego przez fałszywą skromność, ale dlatego, że miała teraz myśli zaprzątnięte czym innym. Taka rozsądna. I taka głupiutka zarazem.

Sax domyślał się, że będą musieli spędzić tu noc. Na szczęście miał pomysł na to, jak mogą się rozgrzać. Zgodnie z prośbą Meg, spróbował przekopać spiżarnię w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Był taki głodny, że zjadłby cokolwiek. Szybko przekonał się jednak, jak bardzo Meg i jej rodzina byli biedni. Być może kiedy tu mieszkali, mieli mnóstwo mleka, masła, owoców i innego szybko psującego się jedzenia, ale Sax szczerze w to wątpił. Teraz znalazł jedynie worek suszonego grochu, kilka garści płatków owsianych na dnie glinianego garnka i kilka wiązek szarawych roślin, które kiedyś były pewnie ziołami. W pudełku znajdowało się nieco soli, a w pieprzniczce - jakieś resztki pieprzu. Kładąc na prostym drewnianym stole swoje mizerne zdobycze, zastanawiał się, czy naprawdę tylko te zapasy dzieliły jej rodzinę od śmierci głodowej. Kiedy podniósł głowę, napotkał surowe spojrzenie.

- Kupowaliśmy jedzenie z dnia na dzień.

- Naturalnie.

Za te kilka monet, które miała. Przypomniał sobie, jaką radość sprawiało bliźniakom jedzenie. Sax widział, że uwielbiają łakocie, i lubił im je dawać, ale nie wiedział, co tak naprawdę się za tym kryło. Aż do teraz. Widząc jej puste ręce, zapytał:

- Nie ma warzyw?

- Obawiam się, że nie. Myślałam, że ugotuję trochę zupy... - Podeszła do paleniska, żeby dołożyć drew do wygasającego ognia.

- Drewna nie wystarczy na długo. Co zrobimy? A więc prawie nie mieli już drewna, a mimo to Meg niemal uciekła sprzed ołtarza. Czemu? Przecież była chyba w tak naglącej potrzebie, że zaakceptowałaby każdą pomoc. Choć bestie w jego głowie już nie żyły, nie mógł się nie zastanawiać, do czego zdolna jest kobieta w takiej sytuacji, aby ocalić siebie i swoich najbliższych. Było mu już jednak wszystko jedno. Nie obchodziłoby go nawet, gdyby się okazało, że rzeczywiście dała się przekupić jędzy. Teraz już rozumiał. I ufał jej.

Uśmiechnął się do siebie. Jeśli księżna faktycznie wszystko ukartowała, to nieźle by jej dopiekli, gdyby okazali się udanym małżeństwem.

- Co zrobimy? - powtórzył jej pytanie. - Chyba możemy zostać tu na noc. Jeśli nam się poszczęści, do rana Owain wszystko załatwi.

- A jeśli nie?

- Nie martwmy się na zapas.

Meg podeszła do stołu, na którym Sax rozłożył rzeczy przyniesione ze spiżarki.

- Mogłabym spróbować ugotować groch, ale rozmiękczenie go zajmie całe wieki. A poza tym i tak nie będzie smaczny. Zawsze pozostaje nam owsianka, ale na to też potrzeba czasu...

- Musimy iść do łóżka.

Meg zamrugała. Przestraszona. Podejrzliwa.

- Meg, pomyśl. Leżąc razem w łóżku, przykryci wieloma warstwami kołder i koców, zdołamy utrzymać ciepło do rana. Możemy rozmawiać w łóżku tak samo jak tu. Zastanowimy się, co robić.

- Rozmawiać? Oddzielał ich od siebie stół.

- Albo robić inne rzeczy. Jeśli chcesz.

- Nie chcę.

- Nie chcesz?

Już nie patrzyła na niego. Odwróciła wzrok, dając mu tym nową nadzieję.

- Powinniśmy myśleć o naszych problemach.

- Całą noc?

- Albo spać. - Znów spojrzała mu w oczy, ale wyglądała dość niepewnie. Wydało mu się nawet, że w świetle ognia dostrzegł na jej twarzy rumieniec.

- Nie zrobię nic, czego byś nie chciała, Meg. - Jak miał ją przekonać, żeby chciała? - Spójrz na to w ten sposób. Jeśli nie uda się nam nic wymyślić, być może będziemy musieli oddać cię w ręce sprawiedliwości. To może być nasza jedyna okazja na jakiś czas.

Meg przygryzła wargę.

- Przykro mi, jeśli to cię przeraża, ale taka jest prawda. Lubię myśleć sam o sobie, że jestem wszechmocny, ale nie ma cudów. Mogę ci jedynie obiecać, że będę cię trzymał z daleka od stryczka.

Przyłożyła sobie dłoń do szyi, więc szybko podszedł, żeby ją objąć.

- Przestań, głuptasie.

- Ale ja tam byłam! - Meg chwyciła go mocno za ramię. - To może źle wyglądać. Zrozumiałam to, kiedy księżna zaczęła zadawać mi pytania. Moja historia jest taka dziwna!

- Jesteś lady Saxonhurst. To wiele znaczy. Zacisnęła wargi i spojrzała mu w oczy.

- A nie powinno. Prawo powinno być sprawiedliwe również w stosunku do Meg Gillingham.

- Może walką o równość klasową zajmiesz się później? Najpierw chodźmy do łóżka.

Meg zgodziła się w końcu, ale kiedy była już przy drzwiach, nagle stanęła jak wryta. Pomyślał, że znów się waha, ale Meg zawróciła i rzuciła się pędem do holenderskiego kredensu, na którym ustawione były talerze i naczynia stołowe. Podstawiła krzesło i wspięła się na nie, sięgając rękami tak wysoko, że kołdra spadła jej z ramion. Sax podszedł do niej.

- Co się dzieje? Uważaj, nie spadnij.

Meg zdjęła wielki półmisek i przytuliła go do piersi.

- Dopiero teraz sobie przypomniałam! - oświadczyła. Oczy świeciły jej z radości.

- Co? Znów jakieś czary?

- To coś lepszego!

Podniosła pokrywkę i wyjęła z naczynia jakiś przedmiot owinięty materiałem. Kiedy go odwinęła, jego oczom okazała się ciemnobrązowa bryła.

- Co to jest? - zapytał niepewnie.

- No przecież to pudding bożonarodzeniowy! Moja matka zrobiła go jeszcze w lecie, żebyśmy na święta mieli tradycyjny przysmak. A ponieważ wiedziałam, że w święto Trzech Króli nie będziemy mieć wystawnej kolacji, zachowałam pudding na później. Teraz jednak jesteśmy w takiej potrzebie, że chyba nie musimy zwracać uwagi na tradycję.

Odłamała kawałek ciasta i włożyła go do ust męża. Przyjął kąsek z wahaniem. Pudding bożonarodzeniowy zawsze kojarzył mu się z palącą brandy i był podawany na ciepło. Ten pudding był zimny i twardy, a poza tym zostawiał nieprzyjemny posmak tłuszczu na podniebieniu. Już po chwili Sax poczuł jednak, jak słodkie rodzynki rozpływają mu się w ustach, i najchętniej zjadłby całe ciasto.

Meg oderwała również dla siebie mały kawałek, ale nie nie zjadła go.

- Trzeba wypowiedzieć życzenie - powiedziała.

- Myślałem, że to wtedy, kiedy się miesza ciasto na pudding.

- Naprawdę to robisz? Mieszasz pudding?

- Oczywiście. Kucharz przygotowuje masę, a potem każdy przychodzi do kuchni wedle swojego stanowiska, żeby ją zamieszać i powiedzieć swoje życzenie.

- A ty czego sobie życzyłeś w tym roku?

- Nie pamiętam, to było w sierpniu. Dobry pudding musi swoje odstać.

- Fakt.

Sax dostrzegł w jej oczach smutek wywołany wspomnieniami. Chciał ją mocno przytulić, ale jakiś wewnętrzny głos powiedział mu, że to nie najlepszy pomysł.

- Pamiętasz, jakie było twoje życzenie?

- Nie było mnie tu wtedy. Mieszkałam u Ramillych.

- Ale w twojej rodzinie wypowiada się życzenia również w święta, tuż przed jedzeniem, prawda?

- Wtedy miałam tylko jedno życzenie. Prosiłam o pomoc.

- O mnie.

Meg uśmiechnęła się i spuściła wzrok.

- Wtedy nawet nie śmiałam marzyć o twoim istnieniu. Wziął kawałek puddingu i wsadził jej do ust.

- A teraz jakie jest twoje życzenie?

- Nie wolno tego mówić - zaprotestowała Meg, ale po chwili zdradziła: - Chciałabym po zakończeniu tego koszmaru okazać się taką hrabiną, na jaką zasługujesz.

Teraz to Meg oderwała kawałek ciasta.

- Już teraz jesteś dla mnie za dobra.

Śmiejąc się i potrząsając głową, włożyła kąsek do ust męża.

- A ty? Jakie jest twoje życzenie?

Sax przeżuł i połknął świąteczny smakołyk.

- Żebyśmy zjedli ten pudding razem w łóżku i żeby powiększył ci się od tego brzuszek...

Po rumieńcu na jej twarzy poznał, że wiedziała, iż brzuch ma jej się powiększyć wcale nie od jedzenia... Jego czarowna, idealna żona.

Poprawiła sobie koc na ramionach. Czuła się jak statek, który wpływa na niespokojne wody. Nie wiedziała, co powiedzieć. Jej wzburzona dusza i ciało pragnęły tego, co on oferował.

- W łóżku byłoby nam cieplej - zasugerowała niespokojnie.

- To prawda.

Poprowadziła go po schodach na górę. Miała nogi jak z waty. Wiedziała, że za nią idzie. Miała tego świadomość nie tylko dlatego, że za jej plecami migotał płomień świecy, którą niósł.

Nigdy w życiu nie doświadczała takiej burzy emocji. Strach przed szubienicą ściskał jej serce, a pewność siebie

Saksa w tej kwestii pomagała jej tylko powierzchownie. Choć ona i jej rodzina zawsze byli szanowani i praworządni, Meg wiedziała, jak potworny może się okazać system sprawiedliwości.

Wokół tego strachu rozrosło się poczucie winy. On nadal nie rozumiał, że to wszystko przez nią. Marzł teraz i był głodny dlatego, że użyła sheelagh. Sir Artur nie żył prawdopodobnie z tej samej przyczyny. Jak w ogóle może pozwolić mu kochać się z nią, będąc świadomą tego wszystkiego?

Poza tym, choć w porównaniu z innymi był to niewielki problem, Meg miała poczucie, że ich małżeństwo nie powinno zostać skonsumowane w opuszczonym domu i w tak niespokojnych i niebezpiecznych okolicznościach. Wydawało jej się to niewłaściwe. Niedozwolone.

Zastanawiając się, którego łóżka powinni użyć, rozważała przez chwilę duże łoże jej rodziców, ale nie mogła sobie tego wyobrazić. Będą się musieli zadowolić mniejszym łóżkiem, w którym sypiała niegdyś z Laurą. W jej przekonaniu było ono jednak nieskalane niczym ołtarz i Meg miała wrażenie, że kładąc się w nim z mężem, popełniałaby śmiertelny grzech. Gdy tak nad tym wszystkim rozmyślała, pomimo strachu, niepokoju i poczucia winy poczuła dreszczyk podniecenia.

Przed drzwiami swojej sypialni Meg przystanęła i, nie odwracając twarzy od drewnianych drzwi, powiedziała: - Mówiłam, że tego nie zrobię, dopóki nie pogodzisz się ze swoją babką.

Pochylił się nad nią i objął ją od tyłu swoją puszystą kołdrą, przytulając się do jej pleców jak wielki anioł.

- Nadal tak myślisz? Miała sucho w ustach.

- Powinnam. To tylko stara kobieta. Podła, ale niezasługująca na nienawiść. Oparł czoło o tył jej głowy.

- Nie mogę teraz o tym rozmawiać, Meg. Ale nie mogę też się zmienić. Nigdy. Decyzja należy do ciebie.

Meg jeszcze raz spróbowała przeanalizować swoje moralne oburzenie w tej sprawie. Stwierdziła, że zniknęło. Być może stało się tak dlatego, że poszła do hotelu i lepiej poznała księżnę, która zdecydowanie nie była osobą miłą. A być może dlatego, że trzęsła się z zimna, bała się i czuła się spragniona.

- To nie ma znaczenia - odpowiedziała.

Sax pocałował ją w kark. Ciepły pocałunek niemal sparzył jej zimne ciało.

- Owszem, ma znaczenie, kochanie, ale akurat nie w tej kwestii - co mówiąc, Sax otworzył drzwi i skierował Meg do środka.

- To twój pokój?

Meg skinęła potakująco, patrząc na pomieszczenie jego oczami. Na prostym metalowym łóżku leżało teraz tylko prześcieradło, ponieważ zabrali już z niego kołdrę i koc. Nie było tu żadnego dywanu - na podłodze leżały jedynie chodniki własnej roboty. Na wiszącym na ścianie lustrze widniały ślady much.

- Nie jest to może najwystawniejszy pokój - powiedziała cicho.

Sax odwrócił się do niej. W jego oczach płonęły tak charakterystyczne dla niego ogniki.

- Toż to największa fantazja każdego rozpustnika! Uwieść kraśniejące dziewczę w jej dziewiczej alkowie!

Przed oczami Meg otworzyły się wrota piekieł.

- Tego się właśnie obawiam.

- Czego?

- Że to będzie jak grzech. Właściwie, już jest. Zresztą - Meg znalazła w sobie dość siły, żeby się od niego odsunąć -musimy porozmawiać, co zrobimy dalej.

- Oczywiście. - Sax nie wyglądał wcale na zniechęconego. Wręcz przeciwnie - przypominał lubieżnego drapieżnika depczącego po piętach swojej ofierze. - Jeśli jednak ma nam być na tyle ciepło, żebyśmy w ogóle byli w stanie myśleć, musimy wejść do łóżka.

Meg wiedziała, że wejście do łóżka będzie równoznaczne z poddaniem się. Jednocześnie rozumiała też, że każde inne rozwiązanie będzie głupotą. Poza tym wrzało w niej pożądanie, tocząc walkę z doprowadzonym do perfekcji sumieniem i kulejącym zdrowym rozsądkiem. Jesteście mężem i żoną - argumentowało pożądanie.

Zaczekaj, zaczekaj! - krzyczało sumienie. To nie jest mądre - ostrzegał z kolei zdrowy rozsądek.

Meg spoglądała to na łóżko, to na swego kusiciela. Zaczęło kręcić jej się w głowie. To oszałamiające uczucie niepokojąco przypominało histeryczną panikę, którą wywoływał w niej sheelagh.

Magia.

Pogańska magia. O tak. Pogański płomień.

- Och.

- Och? - powtórzył pytającym tonem Sax.

Ponieważ Meg nie wytłumaczyła mu tego, czego wytłumaczyć nie potrafiła, Sax zapytał:

- Czy mógłbym cię prosić, abyś została na chwilę moim sługą? Nie mam pojęcia, jak zdjąć te buty bez niczyjej pomocy.

Jego prośba przywołała ją do porządku. Nie uleciało z niej pożądanie, ale wszystko znów wydawało się normalne. W końcu Sax to tylko mężczyzna. Bardzo niezwykły mężczyzna, ale jednak tylko mężczyzna. I arystokrata. Który nie potrafi sam ściągnąć sobie butów. Nagle Meg ogarnęła wielka czułość dla męża.

- Bez swoich sługusów, mój drogi panie, jesteś nieporadny jak dziecko.

Położyła mu rękę na piersi i popchnęła go. Sax posłusznie opadł na stojące za nim krzesło.

- Przyznaję ci rację, ale istnieje też wyjątek - rzecz, której nikt nigdy za mnie nie robi. Bezczelnie pewny siebie. Meg przypomniała sobie, że kiedyś uważała to za wadę.

- Idziemy do łóżka, żeby było nam ciepło. I jak już w nim będziemy, porozmawiamy o mojej niebezpiecznej sytuacji.

- Tak jest, psze pani.

Kiwając głową, Meg zrzuciła z siebie okrycia i zabrała się do ściągania buta z uniesionej nogi Saksa. Tak ścisło przylegał do kostki, że nawet się nie poruszył.

- Głupia moda! - wydyszała po chwili. - Będziesz musiał w nich zostać.

- A jesteś tylko hrabiną, a nie księżną - zauważył Sax.

- Co? - Po ułożeniu kącików jego warg Meg poznała, że Sax ma na myśli coś pikantnego.

- Wytłumaczę ci później, jak już nie będziesz taka niewinna.

Zaczerwieniła się, ale hardo spojrzała mu w oczy, z powrotem otulając się kołdrą.

- Pamiętaj, będziemy rozmawiać.

Cała sytuacja przypominała współzawodnictwo albo wyścig. Meg była przygotowana na porządną walkę, nawet jeśli miałaby się ona zakończyć jej przegraną.

- Jak w ogóle możesz myśleć o takich rzeczach, wiedząc, co mi wisi nad głową?

- Rychła śmierć każe nam skupić się na podstawowych potrzebach życiowych.

- Takich jak jedzenie. Kiszki mi marsza grają.

- Ja też jestem wygłodniały!

Sax z zaciekawieniem patrzył, jak Meg zareaguje na tę aluzję. Jego mądra kobieta wiedziała jednak, kiedy oprzeć się pokusie. Żeby tylko nie okazała się zbyt dobra w tym opieraniu się.

Znów uniósł nogę, patrząc na swój krnąbrny but.

- Domyślam się, że nigdy nie dzieliłaś łoża z mężczyzną w butach.

- Ja w ogóle nigdy nie dzieliłam łoża...

- No tak. Bez urazy. Ja, oczywiście, też nie, ale wydaje mi się, że będzie to strasznie niewygodne. Chyba nie sypiam zbyt spokojnie.

- Będziesz więc musiał spać w innym łóżku. Błysk w jej oku świadczył o tym, że Meg poznała moc nowej broni w ich małej wojnie.

- Ale wtedy nie będziemy mogli ogrzewać się nawzajem - odpowiedział Sax, wstając z krzesła. - Pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że masz wytrzymałe łydki, hrabino.

Meg położyła rękę na jego torsie, aby go pohamować. Czy do tej pory zdawała sobie sprawę, jak naturalnie przychodziło jej dotykanie tego mężczyzny? Co to znaczyło?

- Wytłumacz mi, o co chodzi z tą „księżną".

- Później.

Niewinne słowo wywołało na jej policzkach rumieniec.

Nawet przez kołdrę dotyk jej dłoni na jego piersi sprawiał Saksowi niewypowiedzianą przyjemność.

- Podpowiem ci. Księżna Marlborough. Meg zastanowiła się.

- Blenheim i tak dalej?

- Tak. Słynny książę pędzący po zwycięskiej bitwie do domu. Zabiorę cię kiedyś do Blenheim i być może zrobimy to „po książęcemu"... O ile kiedykolwiek skończymy z tą niewinnością...

W oczach Meg tliła się wesołość. Pchnęła męża na krzesło z taką siłą, że aż się zachwiało.

- Jak twój osobisty służący ściąga ci te buty?

- On tego nie robi, mam do tego zadania wyznaczonego specjalnego służącego. -1 to jest praca na pełen etat?

- Zmieniam je trzy-cztery razy dziennie - odparł potulnie. - Poza tym trzeba buty czyścić. Przewracając oczami, Meg zapytała:

- A więc, jak on ci zdejmuje buty?

- Wkłada sobie moją nogę między uda, stojąc do mnie plecami. Pod tym kątem jest mu chyba najwygodniej.

Meg spojrzała na niego podejrzliwie, ale już po chwili zrzuciła z ramion kołdrę, a potem zrobiła krok nad jego nogą i podniosła ją, mocno trzymając za obcas prawego buta. Jej suknia uniosła się nieco, odsłaniając szczupłą kostkę i kształtną łydkę. Tuż powyżej brzegu jej prawego buta do strzegł bardzo starannie zacerowane oczko w pończosze. Zadziwiające, jak bardzo taki ścieg może być podniecający...

Pupa Meg skierowana była w stronę Saksa. Pikanterii całej sytuacji dodawał fakt, że Meg pochylała się do przodu. Rozbawiony Sax uniósł drugą nogę i położył obutą stopę na jej pośladkach. Meg natychmiast puściła jego but, wyprostowała się i spojrzała mu w twarz.

- Ja się tylko zapieram, zawsze tak robię, jak Crab ściąga mi buty.

- Ostrzegam cię, Saxonhurst - Meg pogroziła mu palcem niczym surowa nauczycielka - że kiedy wrócimy do domu, dokładnie wypytam twojego pracownika, a jeśli jego wersja nie będzie się zgadzała z twoją, gorzko tego pożałujesz!

- Moja kochana hrabino, zaczynam żałować, że mówię najprawdziwszą prawdę.

- Ty mnie doprowadzisz do szału!

- Szału rozkoszy?

- Nie. - Meg znów odwróciła się do niego tyłem i zaczęła ciągnąć mocno za but. Kiedy tym razem oparł drugą nogę o jej pośladki, tylko się wzdrygnęła.

Czy rzeczywiście doprowadzi ją do szału rozkoszy? Niech to diabli, miał nadzieję, że tak! Był już bardzo podniecony widokiem jej pupy, zwłaszcza że Meg tak cudownie nią kręciła, szarpiąc się z butem. Ruchy pośladków pod jego lewą stopą przyprawiały go o dreszcze. I pomyśleć, że przechodził przez ten proces cztery, czasem pięć razy dziennie, ale nigdy nie czuł nic, poza skończoną nudą! Tylko że Crab był żylastym mężczyzną około czterdziestki, a nie ponętną kobietą, która - jak się składało - była jego żoną, i do tego dziewicą.

Sapiącej z wysiłku Meg udało się wreszcie ściągnąć but. Rzuciła go na podłogę i zabrała się do drugiej nogi. Zdmuchnęła sobie kosmyk włosów z zaróżowionej twarzy.

- Wyglądasz na cudownie rozgrzaną - powiedział Sax, układając prawą stopę, już bez buta, na jej pośladkach.

- Jeśli ci zimno, poruszaj się energicznie.

- Kochanie, właśnie coś takiego mam na myśli. Wściekle zaatakowała jego nogę i Sax domyślał

się, że pewnie przewraca oczami. Sam niemal mruczał z rozkoszy, czując teraz jej kształty już tylko przez skarpety i warstwy jej ubrania. Palcami wymacał kość ogonową i piętę ułożył w zagłębieniu między pośladkami. Meg wykręciła się w sposób, który nie miał nic wspólnego ze ściąganiem mu butów. Kiedy szarpnęła go za piętę, jeszcze energiczniej niż poprzednio, Sax uniósł wyżej nogę między jej udami.

- Nie przestawaj - powiedział, zdając sobie sprawę z tego, jak ryzykowne to polecenie w przypadku dziewicy. Uznał jednak, że jego żona nie jest zwyczajną dziewicą.

Nieświadoma jego myśli udowodniła, że się nie mylił. Wczepiła się mocno w obcas i kilkakrotnie szarpnęła butem tak mocno, że aż ją odrzuciło do tyłu. Kiedy but wreszcie wylądował na podłodze, Sax szybko złapał żonę w pasie i posadził sobie na kolanach.

- Powinniśmy iść do łóżka - powiedziała, łapiąc z trudem oddech.

Jej policzki płonęły i Sax był pewien, że rumieniec na jej twarzy pojawił się nie tylko z powodu wysiłku fizycznego.

- Jestem za - wyszeptał jej do ucha - ale ty nadal masz na sobie buty. Przytrzymaj.

Meg starała się nie upuścić kołdry, którą oboje byli teraz okryci, podczas gdy Sax uniósł jej nogę, odsłaniając całą pończochę aż po podniecającą, ręcznie wykończoną czarno-czerwoną podwiązkę. Był ciekaw, jak Meg zareaguje -czy będzie chciała ukryć przed nim tę małą oznakę swojej grzesznej natury? Meg nie wyrywała się jednak.

Sprawdzanie, jak daleko jego cudowna żona pozwoli mu się posunąć w tym flircie, było dla niego wyborną miłosną igraszką. Bo Meg opierała się tylko wtedy, kiedy sama tego chciała. Uwielbiał to.

Rozsupłał jej bucik z krótką cholewką. Nie mógł nie zauważyć wystrzępionej sznurówki i przetartej niemal na wylot podeszwy.

- Będę musiał dać Susie premię.

- Dlaczego?

- Bo moja żona zachwyca mnie pod każdym względem.

Spojrzała mu w oczy.

- Pod każdym względem? Wprowadziłam chaos w twoje życie.

- W tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, abym kiedykolwiek był bardziej szczęśliwy. Zarumieniła się.

- A ja nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było mi tak zimno. Ściągnął z jej stopy znoszony but i potarł jej palce.

- Przemarzłaś do szpiku kości!

- Staram się nie kłamać.

Tym stwierdzeniem Meg niemal udało się poruszyć tak ważny dla niej temat, ale Saksa pochłaniały teraz zupełnie inne kwestie i na razie nie zwracał uwagi na nic innego. Pozwolił, aby jej noga prześliznęła mu się między dłońmi i opadła na podłogę. Chciał dotknąć jej wyżej - tam, gdzie jej uda nie były już niczym osłonięte i gdzie jego ręce tak rozpaczliwie pragnęły teraz być, ale jej ciało rzeczywiście przypominało sopel. Poza tym nie był idiotą.

Zdjął jej drugi but, a potem postawił ją na nogi i sam podniósł się z krzesła.

- Czy chcesz zdjąć jeszcze jakąś część garderoby?

Spojrzała na niego zaskoczona - czy ona naprawdę myśli, że chciałby ją teraz rozbierać? - a potem zrzuciła z ramion ciężką marynarkę swojego męża.

- Jeśli zdejmę z siebie jeszcze jakiekolwiek ubranie, zrobię to tylko i wyłącznie w łóżku. Następnie rzuciła na łóżko koc i kołdrę, a potem się w nich zagrzebała.

Przez chwilę Sax zastanawiał się, czy nie zdjąć spodni, ale postanowił nie przejmować się konwenansami i pośpieszył za nią.































Rozdział 19



W łóżku było zimno.

- No tak. Bo kto, do cholery, miałby je niby grzać termoforem? Meg zaśmiała się, wciskając się głębiej w materac.

- Może dobre wróżki? Zaraz ogrzeje się od naszych ciał.

Przytulił ją mocno z wielu powodów, ale między innymi dlatego, żeby się nawzajem ogrzali. Przez chwilę czuła się nieswojo, ale zaraz ułożyła głowę na jego piersi, obejmując go w pasie ramieniem. Sax wzruszył się niemal do łez -ta chwila, którą dzielili, leżąc w ubraniach w zimnym łóżku, wydała mu się idealna w swej prostocie. Co się z nim działo?

- Zapomnieliśmy zgasić świecę - zauważyła Meg.

- Będziemy musieli rzucać monetą, kto ma wstać i ją zgasić.

- Nie mamy pieniędzy, pamiętasz?

- A niech to - mruknął. - Świeca stoi w stabilnym świeczniku. Nic się z nią nie stanie. Poza tym ja lubię, kiedy jest światło. Chcę cię widzieć.

- Gdybym nie musiała oddychać, wcale byś mnie nie widział - powiedziała i rzeczywiście - spod kołdry wystawał tylko czubek jej nosa.

- To już resztka świecy, i tak nie wystarczy na długo.

Lubił kochać się przy świetle, ale z tego powodu nie chciał niczego przyśpieszać. Meg będzie równie słodka w ciemności.

- Cieplej? - zapytał.

- Troszkę. Ale stopy nadal mam zimne. Sax nieznacznie się przesunął.

- Włóż je między moje uda. -Co?

- Będzie ci tam ciepło i przyjemnie. Jemu już było.

Meg wierciła się przez moment, a potem podkurczyła kolana. Poczuł jej bliskość nawet przez materiał spodni.

- Jezu Chryste! - krzyknął, ale nie wypuścił jej łydek spomiędzy ud, przytrzymując je dodatkowo ręką. - Mam nadzieję, że trochę lodu nie wyrządzi mi trwałego uszczerbku na zdrowiu.

Meg zachichotała, ale próbowała wyrwać się z jego uścisku.

- Zostań tak, jest dobrze.

Potarł jej łydki. Kiedy poczuł, że się trochę zagrzała, złapał ją za kostkę i powiódł jej stopą wokół nabrzmiałej erekcji.

- Zimno podobno studzi i łagodzi męski zapał. Mamy tu chyba dowód na to, że zimne stopy działają wręcz odwrotnie.

Zastanawiając się, kiedy Meg zacznie się opierać, rozpiął rozporek i wsunął zimne palce jej stopy do spodni. Poprzez pojedynczą warstwę bawełny drażnił swoje zmysły z pomocą jej ciała. Głowę schowała tak głęboko, że nie widział jej miny.

- Cieplej ci? - znów zapytał.

- Tak, dziękuję.

Odpowiedziała tak skromnie, że miał ochotę ją zjeść. Po chwili wsadził jej palce w otwór w kalesonach, tak że ich czubki wreszcie dotykały jego nagiej skóry. Nadal czuł od niej lekki chłód. Niesamowite. Oddech Meg zmienił się. Wciąż jednak się nie opierała. Za to on sam - tak.

Nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje, i bardzo mu się to podobało. Jego życie stało się w pewnym momencie zbyt przewidywalne. Teraz, kiedy był gotowy na kobietę, nie miał pewności, czy jest gotowy na Meg. Na swój pierwszy raz z Meg.

W osłupienie wprowadziła go myśl, że jeszcze nigdy w życiu nie był w łóżku z kobietą, na której mu zależało. To było niepokojące. Oczywiście, w jakiś sposób zależało mu na wszystkich jego partnerkach. Tak wypadało. Zawsze starał się, żeby w miłosnym współżyciu znalazły to, czego szukały. Nigdy przedtem nie czuł jednak przerażającego pragnienia, żeby wszystko wypadło idealnie ze względu na nieprzewidywalną, delikatną i niedoświadczoną kochankę.

Odsunął jej stopę od swego podbrzusza i zaczął rozcierać ją palcami.

- Lepiej?

Jakby wiedząc, co się z nim dzieje, Meg wyprostowała nogi i znów się do niego przytuliła.

- Łóżko już się zagrzało, nie wydaje ci się? - zapytał, choć czuł się, jakby miał wręcz gorączkę.

- Tak. W ostatnim czasie spałyśmy tu wszystkie: Laura, Rachel i ja. Żeby było nam cieplej. A Richard spał z Jeremym. Naprawdę bardzo chciałam ci podziękować za to, że nas uratowałeś. Domyślasz się pewnie, że było już z nami źle.

Sax potarł delikatnie jej plecy.

- Czuję się zaszczycony, że mogłem pomóc. Czy to dlatego wydajesz się taka odprężona, leżąc tu przy mnie? Bo przyzwyczaiłaś się do spania z siostrami?

Meg wyściubiła głowę spod kołdry i przyjrzała mu się uważnie.

- Może chodzi o to, że czuję się dobrze w twoim towarzystwie.

- Nawet wiedząc, że będę usiłował cię uwieść? Nie wzdrygnęła się.

- Tak. Bo wiem, że nie zrobisz nic, czego nie będę chciała.

Pocałował ją, rozczulony jej szczerością. I ufnością. Nadal nie był przygotowany na decydujący krok, ale zapragnął nagle ją pocałować. Niemal ubolewając nad sobą, zauważył, że do tej pory rzadko zdarzało mu się całować kobietę jedynie dla okazania jej szacunku. Miał ochotę całować ją bez końca.

Przysunęła się do niego. Delikatnie dotknęła jego karku, a potem zanurzyła dłoń w jego włosach i nagle to niewygodne łóżko wydało się Saksowi rajem. Jego ręka, głaszcząca ciało Meg, natrafiła jednak na twardą wypukłość i cofnęła się.

- Zapomniałem o twoim gorsecie. Nie może ci być w nim wygodnie.

Widział w jej oczach, że odczytała to jak kolejny ruch myśliwego, ale w końcu powiedziała:

- Chętnie bym się go pozbyła, tylko nie chcę wychodzić z ciepłego łóżka.

- Zobaczmy, co nam się uda zdziałać pod kołdrą.

Pomógł jej się obrócić. Meg ufnie poddała się jego rękom, kiedy rozpinał guziki jej sukni, pod którą pojawiły się wiązania gorsetu. Zwieńczający je supeł musiał ją porządnie uciskać.

- Zapina się też z przodu, czy tylko sznuruje?

- Obawiam się, że tylko sznuruje.

Sax rozplątał podwójne wiązanie. Sam nie mógł się nadziwić, ile było w nim cierpliwości, jak cieszyło go nieśpieszne tempo, w którym wykonywał tę czynność. Choć trawiły go żądze, i to niemal boleśnie, z przyjemnością bawił się sznurowaniem. Delikatnie ocierał się o jej ciało i czuł jej naturalny, przyjemny zapach.

Doskonale znał typowe dla mężczyzny uczucie rozdarcia pomiędzy penisem a całą resztą świata, nigdy jednak nie czuł, aby szala tak bardzo przechylała się w tę drugą stronę. Na razie wystarczała sama cudowna obecność Meg w łóżku, sposób, w jaki jej rozpuszczone włosy wiły się po plecach oraz dotyk jej nagiej skóry pomiędzy niewygodnymi tasiemkami gorsetu.

- Chcesz zdjąć suknię? - zapytał.

- Nie.

Nie wyjaśniła dlaczego, ale rozumiał ją. Suknia nie tylko zapewniała jej ciepło; była także jej zbroją. A może chodziło jeszcze o ukrytą pod suknią bieliznę. Sax przypomniał sobie, jak bardzo chciał ją powoli rozbierać w blasku świec, odkrywając jej tajemnice jedna po drugiej. Nadal tego pragnął, ale w pragnieniu tym nie było już cienia zaciekłości myśliwego.

Rozplątał więc węzeł i poluzował gorset, żeby jej nie uciskał. Jej prosta suknia miała też ściąganą tasiemkę pod piersiami, więc i ją nieco rozluźnił.

Potem zaś, nie mogąc się powstrzymać, wsunął rękę pod gorset i dalej, pod znajdującą się pod nią bawełnianą koszulkę, w kierunku piersi.

Ciepła pierś kobieca w dłoni to jedno z najprzyjemniejszych doznań na świecie. Oparł czoło o kark Meg i, wciągając zapach jej skóry, poddał się magii.

W końcu jednak Meg się odwróciła. Nie wysuwając się z jego ramion, spojrzała mu w twarz. Ciekawe, co w niej zobaczyła. Było mu wszystko jedno.

- Musimy porozmawiać - powiedziała. - Ale jeszcze nie teraz.

Niemal natychmiast pożałowała swoich słów. Sax wyglądał tak nieprzyzwoicie. Choć może to niewłaściwe słowo. Jawnie obnażył się przed nią. Był bezbronny. Zachwycający. I tym samym bardziej niebezpieczny od najsprytniejszego, najbardziej wprawnego myśliwego.

- Nie wydaje mi się, żebym teraz mógł mówić z sensem - odpowiedział. - Czy jest wystarczająco ciepło? Nie...

- Co „nie"?

- Nie chcesz ściągnąć sukni.

Rzeczywiście nie chciała. Sama nie wiedziała dlaczego, bo w łóżku robiło się coraz cieplej, a jej byłoby wygodniej. Poza tym była przykryta pościelą... Ale nie chciała zdjąć sukni.

- Czy to problem?

- Nie, księżno.

Już nie był taki, jak przed chwilą; znów stawał się żartobliwym Saksem.

- Opowiedz mi o księżnej Marlborough.

- Nie teraz. Teraz chcę zdjąć spodnie. Pomożesz mi?

Meg widziała, że spodziewał się odmowy i może dlatego właśnie nie odmówiła. Ku swojemu zaskoczeniu prawie wcale nie czuła zmieszania, kiedy przesuwała rękami po jego muskularnym ciele, docierając do spodni. Rozpięte guziki przypomniały jej, co Sax robił wcześniej z jej stopą. Zawstydziła się leciutko, ale ostatecznie górę wzięły w niej inne emocje. Musnęła jego przyrodzenie - było tak niesamowicie twarde!

Poczuła, że jej ciało reaguje żywo i świadomie. Oczywiście, ciało ludzkie intuicyjnie dążyło do zaspokojenia. Poza tym Sax pokazał jej już, czego się może spodziewać. Z trudem powstrzymała się przed błaganiem, aby szybciej

zabrał ją w to magiczne miejsce. Zamiast tego pochyliła jednak głowę, żeby nie widział wyrazu jej twarzy, rozpięła mu pasek i zaczęła ściągać z niego spodnie. Sax uniósł biodra, ale nie pomógł jej w żaden inny sposób. Spuściła nogawki aż do kostek.

Zanurkowała pod kołdrę, żeby wyplątać jego nogi ze spodni. Jako dziecko bawiła się pod kołdrą, udając że zwiedza zagadkowy, obcy świat. Choć teraz była dorosła i łóżko wydawało się mniejsze, towarzyszyło jej to samo uczucie zagadkowości. Miała wrażenie, że znów znalazła się w jakimś innym, mrocznym i tajemniczym świecie. Był to mroczny i tajemniczy świat seksu i małżeństwa.

Podsunęła się wyżej. Oddychała z trudem, ale zabrała się do kalesonów. Jego penis wydostał się spod materiału i musnął jej policzek.

Gwałtownie wynurzyła się spod kołdry i wciągnęła zimne, świeże powietrze. Jego oczy błyszczały. Dostrzegła w nich rozbawienie, ale i setki innych uczuć.

- Fajnie tam, co? - powiedział i teraz on zanurkował pod pościel.

Meg leżała wyczekująco. Jej głowę chłodziło mroźne powietrze, ale jej ciało płonęło. Sax bawił się właśnie jej łydkami, a potem zaczął - wciąż trzymając ręce pod suknią - wodzić dłońmi po jej nogach. Wreszcie dotarł do podwiązek. Meg przestraszyła się. Zapomniała, że na podwiązkach wyhaftowane miała kolorowe wzory, zaraz jednak się zreflektowała. Jakie to może mieć znaczenie?

Sax podciągał jej suknię coraz wyżej. Och! Doszedł do obszytych nieprzyzwoitą falbanką reform. Czy on właśnie zamruczał? Pomimo chłodu w pokoju paliły ją policzki. Przesunął rękę pomiędzy jej udami, a potem jednym tylko, długim palcem przejechał po zagłębieniu łączącym dwie połówki jej odważnej bielizny. Kiedy ten sam palec wśliznął się pod reformy, Meg niemal podskoczyła. Zaśmiał się. To na pewno był śmiech. Teraz zdejmował jej pończochy.

W końcu wydostał się na powierzchnię. Zarumieniony i rozczochrany, trzymał jej jarmarcznie kolorowe podwiązki i stare pończochy niczym trofea wojenne.

Niewiele myśląc, Meg znów znalazła się pod kołdrą. Chciała zrobić to samo, co przed chwilą zrobił jej mąż. Zaczęła od ściągnięcia jego porządnych wełnianych skarpet. Podciągając się znowu, zawahała się. I wtedy natrafiła na coś długiego i twardego.

To coś znajdowało się blisko jej twarzy i zanim Meg zdążyła pomyśleć, co robi, i zastanowić się w ogóle nad czymś tak absurdalnym jak przyzwoitość, już przysunęła do tego twarz i zaczęła ocierać się o to policzkiem. Czuła zapach jego skóry - nieco zatęchły, pikantny, niepokojąco osobisty i rozkoszny.

Nagle wystraszyła się, poczuwszy wilgoć na twarzy. Sax ujął ją pod pachami i wyciągnął do światła.

- Nie to, żebym miał coś przeciwko - powiedział drżącym głosem - ale bałem się, że się udusisz.

Pocałowała go, gdyż błagało ją o to jego spojrzenie. Najwyraźniej rozważna, stateczna Meg Gillingham zniknęła gdzieś nagle.

Znów dotknął jej między udami, przyprawiając tym o dreszcze.

Ich usta wciąż splecione były w pocałunku, kiedy Sax obrócił ją na plecy i zaczął podciągać jej ubranie. Meg rozsunęła nogi, a kiedy otworzyła usta, żeby nabrać powietrza, wyrzuciła z siebie:

- Moje reformy?

- Są cudowne.

Poczuła, że je z niej ściąga i wsuwa się tam, gdzie jeszcze przed chwilą była bielizna. A potem poczuła coś twardego.

Otarł się o nią i znów poczuła wilgoć.

Jego.

Swoją.

Więcej wilgoci.

Zamknęła oczy i powoli rozkoszowała się wspaniałymi wrażeniami. Gładką męskością ocierał się o miejsca, które wydawały się takie wrażliwe i takie spragnione tego dotyku.

Była porządną dziewczyną. Kobietą. Dotykała się tylko, kiedy się myła. Czasem przy tym coś czuła, ale ignorowała te wrażenia, uważając je za nieprzyzwoite. Gdzie się podziała cnotliwa Meg Gillingham?

Z uśmiechem przypomniała sobie sheelagh. W pewnym sensie działał na nią podobnie, jak teraz jej mąż. Czuła mrowienie w całym ciele, a w dolnych partiach - tam, gdzie jej dotykał - gwałtowne, niemal bolesne pulsowanie. Kiedy pocałował ją w powiekę, Meg otworzyła oczy.

- Podoba ci się? - zapytał.

- Niezmiernie.

W jego oczach pojawił się błysk zadowolenia.

- To dobrze.

Jedną ręką dobrał się do stanika i gorsetu, żeby wydobyć na zimne powietrze jej piersi. Nie miała nic przeciwko. I tak było jej za gorąco.

Zadrżała na samo rozkoszne wspomnienie jego ust na swoim sutku.

- Jesteś absolutnie zachwycająca - wyszeptał z twarzą ukrytą w jej piersiach i delikatnie possał najpierw jedną, a potem drugą. - Myślisz, że Susie wolałaby w nagrodę rubiny, szmaragdy czy diamenty?

- Kufle z przykrywką i garnki - odpowiedziała, nie panując nad drżącym głosem. Czy wypadało poprosić go, żeby przyśpieszył?

- Jak możesz myśleć tak prozaicznie w takiej chwili? A ty, moja wspaniała żono, co wolisz: rubiny, szmaragdy czy diamenty?

Podczas gdy jego usta znów zajęły się dostarczaniem jej rozkoszy, Meg powiedziała:

- Nie wiem, wszystko mi jedno. Po namiętnej chwili Sax zapytał:

- A więc?

- A więc co? - Nic nie wydawało jej się teraz ważniejsze od potrzeb własnego zaskakującego ciała.

- Co z klejnotami.

- Zrób mi niespodziankę.

Sax ze śmiechem zmienił pozycję i nagle, pomagając sobie jedną ręką, wszedł w nią.

Wstrzymała oddech. Dotarło do niej, co się stało, dopiero wtedy, gdy stęknęła z bólu. Po raz pierwszy w życiu przyszło jej do głowy, jak niepraktycznie zbudowane jest ciało kobiety. Z głową wtuloną w jej szyję, Sax lekko ją uniósł i rozłożył jej szerzej nogi.

A potem ją zdobył. Meg leżała bez ruchu.

Znów się poruszył, podnosząc się na rękach, żeby na nią spojrzeć. Choć nic nie powiedział, wyczytała w jego oczach troskę i niepokój.

- Wszystko dobrze - wyszeptała. Uśmiechnęła się uspokajająco i pogłaskała go po policzku. Jej uśmiech był szczery.

- Wszystko dobrze - powtórzyła, tym razem bardziej zdecydowanie.

Obrócił głowę i ucałował jej dłoń. Po chwili zaczął się poruszać, cały czas obserwując jej reakcje. Na jego twarzy malował się uśmiech, ale i napięcie.

Ona też przyglądała mu się uważnie. Nie potrafiła jednak skupić się tylko na widoku jego twarzy - tak cudownej, kiedy nie był taki pewny siebie. Jej myśli biegły niżej, pod kołdrę. Mocne poczucie jedności łączyło się z przypływem pożądania, podobnym do tego, które już kiedyś odczuwała w zetknięciu z sheelagh.

Podobnym, ale jednak innym.

Cudownym.

Żadne z nich się nie odzywało. Meg sądziła, że Sax i tak się domyśla, jak ona się czuje. Nie miała ochoty ukrywać przed nim czegokolwiek. Być może mówiły za nią w tej chwili jej ręce, które niespokojnie poruszały się w dół i w górę jego naprężonych ramion.

Ta część jej umysłu, która nadal mogła myśleć klarownie, podpowiedziała jej, że na tym właśnie polega siła seksu i jego niebezpieczeństwo - ludzie całkowicie otwierają swoje ciało i umysł na innego człowieka. I że musi dać z siebie więcej.

Powinna poddać się zupełnie. Pozwolić sobie na utratę tej resztki rozumu, która nadal obserwowała i myślała. A jednak nie mogła.

To by za bardzo przypominało sheelagh. I śmierć. Przygryzła wargę, napięła się i patrzyła mu w oczy, jakby był jej przeciwnikiem.

- Uwolnij się - szepnął i Meg nagle zdała sobie sprawę, że jego umysł zawisł desperacko w tym samym niebezpiecznym miejscu. Wstrzymywał się tylko dla niej. - Zaufaj mi, Meg. Uwolnij się. Chodź ze mną... Zamknęła więc oczy i rzuciła się z nim w przepaść. Stali się jednym i wirowali w otchłani niczym źdźbła trawy podczas huraganu...

A potem opadli bezwładnie na niewygodne, gorące łóżko.

Przekręcił się na bok, objął ją mocno i pocałował. Był to najwspanialszy pocałunek w jej życiu - pocałunek wieńczący cudowny akt zjednoczenia. W końcu musiała się jednak odsunąć.

- Możesz mi wierzyć lub nie, ale chyba mi za gorąco! 411

Roześmiali się oboje, a potem wspólnymi siłami rozebrali ją do halki. Kiedy jednak Sax chciał rzucić suknię na podłogę, wyrwała mu ją i wcisnęła pomiędzy koc i kołdrę.

- Dzięki temu rano będzie ciepła - wyjaśniła.

- Jest jeszcze tyle rzeczy, o których nie mam pojęcia.

To rzekłszy, wychylił się z łóżka, sięgnął po własne ubranie i włożył je pod przykrycie.

Potem zaś - on tylko w koszuli, a ona w halce i reformach - przytulili się do siebie pod pierzyną i pocałowali na dobranoc.

- Zrobiłem, jak sobie pani życzyła. Jak zawsze. Księżna wdowa Daingerfield rzuciła wściekłe spojrzenie stojącemu przed nią postawnemu mężczyźnie. Był użyteczny. I niebezpieczny.

- Chciałam, żeby smarkula trafiła do więzienia. Wyciągnął ręce, grzejąc je bezczelnie przy kominku.

- Gdyby się nam poszczęściło, motłoch dopadłby ją i rozerwał na strzępy. Nie podejrzewałem, że będzie taka szybka. Policja znajdzie ją prędzej czy później, wasza książęca mość. Żywą albo martwą. Choć pewnie martwą. Na zewnątrz jest cholernie zimno, a mówiła pani, że nie miała nawet peleryny.

- Wyrażaj się przy mnie grzeczniej, Stafford. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Oczywiście - dodał - byłoby jeszcze lepiej, gdyby udało się pani ją zatrzymać, skoro już sama tu przyszła. Piętnaście lat. Piętnaście lat musiała znosić tego mężczyznę, ponieważ nie mogła mu pozwolić na wyjawienie pewnych faktów. I ponieważ był inteligentny. Wystarczająco inteligentny.

- Ktoś jej pomógł w ucieczce. Kto?

- O ile wiem, pomywacz wziął od niej list adresowany do domu hrabiego. Chłopak przepadł bez wieści. Hrabia pewnie wysłał jej na ratunek któregoś ze służących, ale nie wróciła do domu. Kazałem obserwować posiadłość lorda Saxonhurst, kiedy jego żona jeszcze tu była.

- Gdybyś nie zachował się tak impulsywnie, zdążylibyśmy się przygotować! Wzruszył ramionami.

- Wysłała mnie tam pani, żebym się rozeznał w sytuacji. Jak mogłem zaprzepaścić taką okazję. Hrabina sama w domu bez eskorty? On stukający tę głupiutką służkę? Sytuacja była idealna.

- Nie, dopóki jej nie złapią.

- Albo dopóki nie zamarznie na śmierć. Albo nie ucieknie z kraju.

- Nie, to mnie nie urządza! Saxonhurst musi się od niej uwolnić. - Uderzyła pięścią w kolano i skrzywiła się, czując ból w powykręcanej dłoni.

Kiedy się tak postarzała? Jak jej własne ciało ośmieliło się zdradzać ją w ten sposób?

- Musi być wolny, żeby móc poślubić Daphne. Zrealizuję mój plan.

- No ale lady Daphne też uciekła - powiedział z udawanym współczuciem. - Czyżby traciła pani dryg, wasza książęca mość?

- Stafford, któregoś dnia posuniesz się za daleko. - Uniósł tylko brew, więc dodała: - Mogłabym cię wydać za to morderstwo.

- I stracić szansę na właściwy ożenek dla wnuka?

Kipiał w niej gniew, ale nie pozwoliła mu wypłynąć na powierzchnię. Lekarze ostrzegali ją przed tym, a ona nie mogła teraz umrzeć. Musiała doprowadzić swój plan do końca. Musiała odzyskać Helen.

- Czy Saxonhurstowi uda się wybronić żonę na procesie? - zapytała.

- Na dwoje babka wróżyła. Po rozmowie ze mną służba z domu Jakesa jest przekonana o jej winie. Pamiętają nawet krew na jej dłoniach. Gospodyni dałaby sobie głowę uciąć, że nie miałem czasu ich zabić. Nie wie, jak szybko i łatwo można podciąć komuś gardło. Poza tym, Hattie nikomu nie wyjawi, co tam wyprawialiśmy, prawda? Gotowa nawet poświadczyć, że słyszała krzyki, zanim hrabina opuściła dom. Po pewnym czasie ludzie zaczynają wierzyć w to, co im się wmawia. Zwłaszcza jeśli im to na rękę.

- Niektórzy tak.

Jej godny potępienia, nieustępliwy wnuk niestety nie. Skąd mogła przypuszczać, że tak blade, smutne dziecko znajdzie w sobie tyle siły do walki? Był podobny do niej.

Ostatnimi czasy, zwłaszcza podczas bezsennych nocy, zaczęła się zastanawiać, czy nie popełniła gdzieś błędu.

- No więc, gdzie ona jest? - zapytała, odsuwając słabości na dalszy plan. - Nic mi po tej aferze, jeśli jej nie złapią i nie powieszą! Chyba ma rodzinę, prawda?

- Dwie siostry i dwóch braci.

- W jakim wieku?

- Jeden brat i siostra są jeszcze mali. Druga siostra ma szesnaście lat. Ślicznotka z niej. Zdaniem Hattie, upatrzył ją sobie nawet sir Artur, stary zbereźnik. Drugi brat jest trochę starszy. Chodzi codziennie do prywatnego nauczyciela.

- Może oni wiedzą, gdzie jest ich siostra.

- Może, ale na pewno tego nie wyjawią.

- Istnieją sposoby na wyciąganie informacji. - Spiorunowała mężczyznę spojrzeniem. - Nie wolno grozić wprost. Lepiej uderzyć w to, co kochają. Co oni kochają?

- Pewnie swoją siostrę. Wasza książęca mość, proszę zachować cierpliwość. Teraz nie uda się nam dotrzeć do jej rodzeństwa. Nie będą nigdzie wychodzić bez obstawy służących...

- Nie mam czasu na cierpliwość! Chcę teraz! Odchrząknęła i powstrzymała cisnący się jej na usta potok słów. Zachowywała się jak rozwydrzone dziecko. Wiedziała, że inni często dziecinnieją na starość. Ona nie zdziecinnieje. Była księżną wdową Daingerfield. Całe życie dostawała, czego chciała. No, prawie całe życie... Zrealizuje swój plan!

Nie powinna była czekać pięciu lat, ale złożył jej obietnicę, więc nigdy nie wątpiła w ostateczne zwycięstwo. Słodkie zwycięstwo, osiągnięte dzięki jego pochopności i roztrzepaniu.

Wcześniej też nie powinna była czekać dziesięciu lat. Należało od razu przejść do działania. Tylko że ona niepotrzebnie się łudziła. Miała nadzieję, że córka sama zrozumie swój błąd.

Niech szlag trafi Torrance'ów i ich diabelski czar. Omotał ją, ot co. Ukradł jej córkę. Zasługiwał na śmierć. Ale nie...

- Znajdź ją - zażądała. - I zabij. - Tym razem nie będzie czekać. Była już stara i paniczna potrzeba biła w niej niczym dzwon. - Słyszałeś, co powiedziałam?

Dlaczego tak na nią patrzył? Był nikim. Zwykłym przekupnym zbirem.

- Jest już pani stara, księżno. Może pani rządy dobiegają końca.

- Jak śmiesz?! - Płomień gniewu znów zaczął niebezpiecznie lizać ją od środka. - Jesteś zwykłą gnidą, Stafford. Zasługujesz na stryczek.

- A więc chce pani, żebym sobie poszedł? I powiedział wszystkim o pani dawnym powiązaniu z...

- Nie ośmieliłbyś się! Uśmiechnął się szeroko.

- Czyżby? Prawda jest taka, księżno, że pani już ledwo zipie, a ja muszę zadbać o swój byt. Wydaje mi się, że mała hrabina Saxonhurst może mi zagwarantować lepszą przyszłość. Znajdę ją więc. Ale nie wiem jeszcze, czy zechcę ją zabić.

- Dopilnuję, żebyś zawisł! - wycedziła przez zęby. - Jestem księżną Daingerfield, do cholery...

Cóż to za groźba w jego oczach? Co się z nią działo? Sięgnęła po omacku po złoty dzwonek. Mężczyzna spokojnie odsunął się poza jej zasięg.






































Rozdział 20



Bliźniaki poszły już spać, ale Laura i Jeremy wciąż byli na nogach i czekali w napięciu na jakiekolwiek wieści o Meg. Laura spojrzała na czytającego brata, zazdroszczące mu koncentracji. Ona nie mogłaby teraz zatopić myśli w lekturze. Zamiast tego grała w karty z lady Daphne. W ciszy.

Lady Daphne wiedziała przynajmniej, kiedy zamilknąć. Wszystko zostało już powiedziane. Wcześniej jednak mówiła więcej i Laurze było jej żal. Choć dobre maniery Daphne nie pozwoliłyby jej na wyjawianie zbyt wielu faktów z życia osobistego, nie ulegało wątpliwości, że nie miała łatwo. Księżna była tyranem. Daphne ewidentnie należała do ludzi głęboko nieszczęśliwych, lecz nie miała pojęcia, jak zmienić swoją sytuację. Laura zagrała ostatnią kartę, a potem podliczyła punkty. Podczas gdy Daphne rozdawała karty do kolejnej partii, Laura zastanawiała się, czy można jej jakoś pomóc. Była chuda i blada, ale może by się poprawiła, gdyby mniej się stresowała. Miała idealną cerę, ładne rysy twarzy, a jej jasne włosy po odpowiednim ułożeniu też wyglądałyby całkiem znośnie.

Zagrała kartę. Przed śmiercią rodziców dom Gillinghamów był miejscem, w którym goiły się rany. Ludzie lubili do nich przychodzić. Panująca u nich atmosfera zdawała się poprawiać im humor, podtrzymywać na duchu. Może rodzeństwo Gillinghamów mogłoby stworzyć teraz podobną magię dla Daphne.

I dla Saxonhursta. Laura uwielbiała swojego szwagra, ale podejrzewała, że nie jest do końca szczęśliwy.

Wystarczyło przypomnieć sobie to całe tłuczenie przedmiotów w sypialni. O atakach hrabiego dowiedziała się wszystkiego od służby, która najwyraźniej uznawała napady furii swojego pracodawcy za nieszkodliwe dziwactwo.

Laura jednak wcale tak nie uważała.

Martwiła się o niego. Czuła, że trzeba mu pomóc.

Jeśli, oczywiście, Meg wróci do domu cała i zdrowa, no i ta koszmarna sprawa śmierci sir Artura wreszcie się wyjaśni.

Zerknęła na zegar kominkowy. Już prawie dziesiąta, a wciąż żadnych wieści.

Nagle drzwi się otworzyły. Wszyscy unieśli wzrok. Niestety, w wejściu stał jedynie Pringle, ale dzierżył w dłoniach srebrną tacę z jakimś liścikiem. Zza jego nóg wyłonił się Brak i poczłapał, skamląc, do Jeremy'ego.

- Co się dzieje z tym psem? - zapytał Jeremy. Kamerdyner wzruszył ramionami.

- Jest często rozdrażniony, kiedy jego lordowska mość przebywa zbyt długo poza domem - oznajmił, a potem podstawił tacę pod nos lady Daphne.

- To do mnie? - Odłożyła niezgrabnie karty - tak, że niektóre z nich wylądowały na podłodze - i sięgnęła po złożoną, zapieczętowaną kartkę.

- Od kuzyna Saksa? - zapytała Laura, ale natychmiast zdała sobie sprawę, że on nie wysyłałby listu do Daphne. Daphne przyglądała się złożonemu kawałkowi papieru.

- Nie jest napisane od kogo. Skąd to przyszło, Pringle?

- Z hotelu Quiller's, łaskawa pani.

Daphne wypuściła papier z dłoni, jakby nagle ją poparzył.

- Nie przeczytam tego!

Laura podniosła list i podała go z powrotem dziewczynie.

- Daphne! To może być coś ważnego!

- To od księżnej. Na pewno.

- Nawet jeśli masz rację, tutaj jesteś bezpieczna. Otwórz. Może jest w nim coś o Meg.

Nagle Jeremy podniósł się ze swojego miejsca, podszedł do siostry, zabrał jej list i rzucił go lady Daphne. Laura była zdumiona i zachwycona tym nagłym objawem męskiej autorytarności ze strony cichego brata. Daphne odpowiedziała na ten gest. Choć ze strachu drżała jej broda, rozerwała pieczęć. Po chwili zakryła dłonią usta.

- Co? - niemal pisnęła Laura, z trudem powstrzymując się, by nie wyrwać kartki z drobnej dłoni Daphne.

- Księżna... - szepnęła dziewczyna. - Ona... ona umiera!

- Co?

Daphne oddała list Jeremy'emu, który, jak na dobrego brata przystało, podszedł z nim do zniecierpliwionej siostry, by mogli przeczytać razem.

Pod tekstem widniał podpis: „Waterman".

- Kto to jest Waterman? - zapytała Laura. Daphne odnalazła małą chusteczkę i przetarła nią sobie oczy.

- Garderobiana księżnej.

- Z przykrością zawiadamiam - zaczął czytać Jeremy na głos - że Jej Książęca Mość, dręczona niepokojem i okazywanym jej brakiem szacunku, znów zasłabła. Tym razem jej stan jest bardzo poważny. Zdaniem lekarza rokowania nie są najlepsze. Jej Książęca Mość ma problemy z wysławianiem się, jednak dała jasno do zrozumienia, że pragnie, by rodzina, bez względu na okazaną jej niewdzięczność, była przy niej w jej ostatniej godzinie. Po księcia i jego rodzinę już posłano. Księżna życzy sobie, by dwoje przebywających w Londynie wnucząt zapomniało na moment o swoim okrucieństwie i zjawiło się przy jej łożu.

- Wcale nie byłam okrutna - szepnęła Daphne. - Nie byłam. To ona... Och! - wydukała i wybuchnęła rzewnymi łzami.

Laura objęła ją ramieniem.

- Nie myśl tak. Jestem pewna, że miałaś powód, by ją opuścić. To, że umiera, nie czyni z niej świętej. Daphne uniosła głowę, już nieco uspokojona.

- Księżna nie należy do kobiet o miękkim sercu.

- Ale teraz umiera i...

- I od czasu do czasu była dla mnie miła... - wyjąkała Daphne, a potem wydmuchała nos.

- Więc teraz chcesz do niej iść. To zrozumiałe.

- Chwileczkę - wtrącił się Jeremy. - A jeśli to podstęp? Dziewczyny podniosły na niego wzrok.

- Podstęp? - zapytała Laura.

- Załóżmy, że chciała mieć Daphne z powrotem u siebie. Czy nie byłaby zdolna do czegoś takiego?

- Och, z pewnością nie! - zaoponowała Laura.

- Byłaby - stwierdziła Daphne, gniotąc chusteczkę. - Ona jest zdolna do wszystkiego. Kamerdyner odchrząknął znacząco.

- Proszę mi wybaczyć zuchwałość, ale... Może warto wysłać służącego do hotelu, żeby wybadał całą sytuację.

- Świetny pomysł - stwierdził Jeremy, a gdy Pringle opuścił pomieszczenie, dodał: - Jestem pewien, że to wszystko okaże się podstępem. Na pewno będzie wściekła, kiedy się dowie, że się pani na to nie nabrała, lady Daphne!

- No i wtedy chyba naprawdę zasłabnie. Już dwa razy jej się to zdarzyło. A teraz to będzie moja wina.

- Bzdura. Mam wrażenie, że wszystkim nam dobrze zrobi filiżanka herbaty. Lauro, zadzwoń po służbę. Laura posłuchała brata, myśląc w duchu, jak cudownie było mieć dzwonki, służbę i herbatę. Gdyby tylko...

- Mam nadzieję, że szybko dowiemy się czegoś o kuzynie Saxie i Meg. Jeremy uściskał ją dla otuchy.

- Dowiemy się. Poza tym, Sax jest gotowy na wszystko. Na pewno już ją uratował.

Meg obudziła się w ciepłej, przytulnej ciemności. Leżała we własnym łóżku, z Laurą u boku. Ależ miała dziwne sny! Wtedy zdała sobie sprawę, że zaraz wypadnie z pościeli, ponieważ Laura zajęła cały środek łóżka. Podenerwowana, zaczęła wiercić się i kopać, próbując zepchnąć siostrę na jej połowę...

Ale ta noga nie należała do Laury!

Zamarła. A więc to nie był sen. Unosząca się w powietrzu nowa woń oraz dziwne uczucie - może nie ból, ale na pewno dyskomfort - między nogami - przypomniały jej, kto leżał obok i co się stało.

To takie typowe dla hrabiego, żeby traktować całe łóżko jako własne terytorium! Pchnęła męża i wcisnęła się bardziej pod kołdrę, uciekając przed wdzierającym się z boku zimnem. Pod naciskiem noga hrabiego ruszyła się nieznacznie. Meg napotkała jednak na jego duże, ciepłe ciało rozwalone majestatycznie na samym środku. Stłumiła śmiech. Jak romantycznie! Miała ochotę dźgnąć go łokciem, żeby się przesunął, ale potrzebowała chwili czasu na zebranie myśli. Ta sytuacja symbolizowała jej życie. Hrabia je przejął, tak jak przejął ją. Niewiele już pozostało z dawnej Meg Gillingham.

Ona jednak też przejęła jego życie, i to w znacznie okrutniejszy sposób, bo użyła do tego posążka. Pomimo potwornej ceny, jaką przyszło jej za to zapłacić, wcale tego nie żałowała. Nie wyobrażała już sobie życia bez tego potężnego, wspaniałego mężczyzny.

Ostrożnie zbliżyła dłoń do jego ciała i natychmiast poczuła bijące od niego ciepło. Dotknęła go koniuszkiem palca. Każde ciało spowite w bawełnę powinno być podobne w dotyku, lecz to wydawało jej się inne. A może nie chodziło tu o dotyk, tylko o jego męską woń czy cichy, miarowy oddech.

Cóż za burza emocji i uniesień targała nią przez ostatnie dni. Doświadczyła cudownego zjednoczenia z Saksem, ale przeżyła też wiele dramatów - dramatów, które jeszcze nie dobiegły końca. Była oskarżona o morderstwo, a sheelagh wciąż pozostawał poza jej zasięgiem i ktoś mógł użyć go do złych celów.

Jednakże oto leżał przed nią i spał ufnie cudowny hrabia Saxonhurst, pyszny władca swojego podniosłego świata, ujmująco zagubiony w sprawach życia codziennego.

Jeszcze tak niedawno czuła go w sobie. Wspólnie tworzyli magię.

Był jej.

Naprawdę był jej.

Nie mogła się powstrzymać i znów wyciągnęła dłoń. Tym razem zaczęła głaskać go po nagim ramieniu. Była oblubienicą Saksa. Jego kochanką. Możliwe, że w tym właśnie momencie nosiła już w sobie jego dziecko, co oznaczało...

- Nie śpisz? - zapytał cichutko. Odsunęła gwałtownie rękę. -Nie.

- Czy coś się stało?

- Nie, nic.

Przysunął ją do siebie.

- Żałujesz, że się kochaliśmy?

Kiedy poczuła bliskość jego ciała, wezbrało w niej pożądanie.

- Wręcz przeciwnie - odparła.

- Cóż za wspaniała kobieta. - Musnął ją nosem w szyję. - A więc dlaczego wyglądałaś tak, jakbyś czymś się martwiła?

Po chwili zastanowienia odparła:

- Pomyślałam, że mogę już być przy nadziei. Nie wieszają chyba kobiet ciężarnych? Skubnął ją wargami w kark, przyprawiając ją o dreszcze.

- Nie bądź niemądra. Nikt nie tknie hrabiny Saxonhurst.

Wiedziała doskonale, że w pewnych sprawach nawet pozycja społeczna nie na wiele się zda. Ugryzła się w język, by nie powiedzieć tego na głos.

Wsparł ją wygodniej na swoim mocnym, ciepłym torsie.

- No dobrze, czas porozmawiać.

- Przecież właśnie powiedziałeś, że nikt nie tknie...

- Muszę poznać całą historię. Zacznij od magicznego posążka.

- Nie sądzę, by było to dobre miejsce na zaczęcie.

- No dobrze, od czego więc zaczniesz? Po powrocie możesz mi pokazać, jak to działa. Wtedy ci uwierzę.

- Ale z ciebie niewierny Tomasz. Już nigdy nie użyję posążka. Może lepiej opowiem ci, co zdarzyło się u sir Artura?

- Dobrze. Ale udałaś się tam po ten posążek. Meg westchnęła. Miał rację. Jeśli chciała zdać relację z wydarzeń, nie mogła pominąć przy tym sheelagh.

- Obiecujesz, że nie będziesz się na mnie gniewał za bardzo? Pocałował ją w skroń.

- Nie będę się na ciebie gniewał. Nawet jeśli zabiłaś sir Artura.

- Nie zabiłam go!

- Jestem pewien, że zasługiwał na śmierć. Oślizgły typ. Nie będę się gniewał, bez względu na to, co zrobiłaś.

- Akurat! Kiedy coś idzie nie po twojej myśli, zamieniasz się w potwora. Demolujesz pokoje.

- Nie, Meg, to nieprawda. Nie myśl tak o mnie. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Nigdy nikogo nie skrzywdziłem. Nawet nie uprawiam boksu. Zdecydowanie wolę szermierkę i strzelanie do celu - powiedział, a po chwili dodał: -Chyba lepiej będzie, jak ci wszystko wyjaśnię.

Nigdy nikogo nie skrzywdził? Przypomniało jej się, jak ktoś kiedyś powiedział, że hrabia tłucze tylko rzeczy. Przyłożyła dłoń do jego twarzy. Poczuła pod palcami łaskotanie delikatnego zarostu. Nawet zapuszczony i zaniedbany hrabia wyglądałby wspaniale.

- No to mi wyjaśnij. Ucałował jej dłoń.

- Jedyną osobą, która potrafi doprowadzić mnie do szewskiej pasji, jest księżna wdowa Daingerfield. Na samą myśl o tej kobiecie krew się we mnie gotuje.

Słyszała złość w jego głosie i znów chciała zaoponować, przekonać go, że takie uczucia są złe. Wiedziała jednak, że teraz nie byłby to najlepszy moment.

- Nie lubię mojego gniewu - ciągnął. - Ale kiedy duszę go w sobie, jest jeszcze gorzej. Dlatego daję upust emocjom.

- Roześmiał się. - Teraz to właściwie tylko przedstawienie dla służby. Ustawiają mi w sypialni jakieś okropne bibeloty, a ja je uprzejmie tłukę. Przy okazji jednak pozbywam się agresji, a to, moim zdaniem, bardzo rozsądne. Meg nie potrafiła tego pojąć.

- Ale przez to żyjesz pośród okropnych rzeczy. W takim otoczeniu każdy byłby skwaszony.

- Trudno walczyć z tradycją. Wszyscy mamy jakieś role do odegrania na scenie życia. Musimy spełniać oczekiwania innych. Poza tym liczę na to, że większość czasu będę spędzał w apartamentach żony. Zwłaszcza że wisi tam jeden z moich ulubionych obrazów.

- Który? - zapytała, choć znała już odpowiedź.

- Vermeer.

- Jest cudowny. Emanuje od niego taki spokój - powiedziała. Po chwili jednak nie powstrzymała się i dodała: - Nie przypuszczałam, że może ci się podobać.

- Nie zapominaj, że podoba mi się też Turner. I Fuseli. Roześmiała się. Pan Chancellor miał rację. Sax to Sax.

A teraz całował kusząco wnętrze jej dłoni. Meg poddała się jego pieszczotom, ale rzekła:

- Nie próbuj mnie znów uwodzić, Sax. Naprawdę musimy porozmawiać.

Nagle rozległy się w oddali dzwony wieży zegarowej kościoła St Margaret, jakby na przestrogę. Meg naliczyła dziesięć uderzeń. Dziesiąta. A wydawało się, jakby był środek nocy.

- Mogę rozmawiać i uwodzić jednocześnie.

- Ale ja nie wiem, czy będę w stanie się skupić na słuchaniu. Zaśmiał się i odsunął od żony.

- No dobrze. Połóżmy się obok siebie i spróbujmy się w tym wszystkim połapać. Ale, Meg... - złapał jej dłoń i ucałował po raz ostatni - obiecuję ci, że nie będę się gniewał. Bez względu na to, co zrobiłaś. Obiecuję.

- Dlaczego?

- Bo jesteś moją żoną. No więc, powiedz mi prawdę.

Meg delektowała się przez chwilę dotykiem jego ciepłych warg na swojej dłoni i wyobraziła je sobie na swoich ustach. Zrobiło jej się smutno. Westchnęła. Przez chwilę miała nadzieję, że wytłumaczy swoją tolerancyjność miłością.

Z niepokojem zauważyła bowiem, że chyba sama się w nim zakochuje. To bardzo niebezpieczny stan, zwłaszcza jeśli nieodwzajemniony.

- Od czego mam zacząć? - zapytała.

- Opowiedz mi wszystko o wizycie u sir Artura.

Właśnie kończyła się herbata, gdy Pringle zaanonsował powrót kulawego lokaja. Laura pamiętała, że miał na imię Clarence.

- Niestety - rozpoczął służący swoją relację

- wieści o księżnej zdają się być prawdziwe. Jest przy niej dwóch lekarzy, a ulice pod hotelem posypano słomą dla zmniejszenia hałasu.

Laura rzuciła bratu przerażone spojrzenie. Wiedziała, że podobnie jak ona, czuł konsternację. Księżna była wprawdzie stara i złośliwa, ale dziewczyna żałowała teraz, że zlekceważyła list i powiedziała tyle przykrych słów. Daphne wstała.

- A więc muszę koniecznie do niej jechać.

- Sprowadzę powóz - oznajmił Pringle i wyszedł.

- Czy dowiedziałeś się czegoś jeszcze? - zapytał Jeremy służącego.

- Cóż, proszę pana... - zaczął mężczyzna, nieco bardziej rozluźniony po wyjściu kamerdynera.

- Popytałem co nieco ludzi. Księżna podróżuje z własną służbą, więc pracownicy hotelu nie mają zbytniego dostępu do jej apartamentów. Zauważyli jednak, że lady Daphne zniknęła nagle. Poza tym dostrzegli też jakąś inną młodą damę przebywającą w towarzystwie księżnej. Co więcej - Clarence uśmiechnął się i puścił oczko do zebranych - widziano jakąś podejrzaną parę wykradającą się z hotelu tylnymi drzwiami.

- Podejrzaną! - żachnęła się Laura. - Kuzynowi Saksowi by się to nie spodobało.

Roześmiała się jednak z ulgą. Jej siostra, gdziekolwiek była, znajdowała się pod czujnym okiem hrabiego. On już się o nią zatroszczy.

- Najwyraźniej nie znasz Saxonhursta - prychnęła Daphne. - Z pewnością świetnie się przy tym bawił. Zawsze brakowało mu powagi właściwej jego pozycji.

Laura i Jeremy wymienili znaczące spojrzenia.

- Gdzie mój płaszcz? - rzuciła Daphne do lokaja, z powagą właściwą jej pozycji. Laura podejrzewała, że ona nigdy nie nauczy się wydawać tak szorstkich poleceń. Meg pewnie też nie. Czy będzie to stanowiło problem?

Daphne przygryzła wargę. Patrzyła tępo przed siebie, przykładając od czasu do czasu wilgotną chusteczkę do oczu. Laura zastanawiała się, jak to jest tracić kogoś bliskiego, kogo jednocześnie nigdy się nie kochało.

- Czy chcesz, żebym poszła z tobą? - zapytała pod wpływem impulsu. Daphne drgnęła.

- Zrobiłabyś to? Wiem, to głupie, ale czuję się tak dziwnie. Przecież uciekłam. Nie musiałabyś... Nie musiałabyś wchodzić ze mną do samej sypialni księżnej, ale... - Na twarzy Daphne pojawił się blady uśmiech. - Masz bardzo dobre serce.

Laura zbyła ręką jej komplement.

- To nie żadne poświęcenie z mojej strony. Po prostu będę miała coś do roboty. I tak bym teraz nie zasnęła. A tak, to sama będę mogła przeprowadzić na miejscu małe śledztwo i może dowiem się czegoś więcej.

- Laura. - Jeremy rzucił siostrze surowe spojrzenie.

- Nie martw się, będę ostrożna. Porozmawiam tylko z ludźmi. Wiesz, że ludzie się przede mną otwierają. Mówią mi różne rzeczy.

Poczuła na sobie przeszywający wzrok Daphne. Pewnie zaczęła żałować, że się jej zwierzyła. Laura nie potrafiła zrozumieć, dlaczego niektórzy tak bardzo upierają się przy posiadaniu tajemnic.

Wciąż skrępowana przyzywaniem służby, podeszła do drzwi i grzecznie poprosiła jednego z przechodzących służących o płaszcz. Potem obejrzała się i powiedziała:

- A może ty też z nami pojedziesz, Jeremy?

- Ktoś musi tu zostać na wszelki wypadek - odparł brat i poklepał po łbie Braka, który niezmordowanie krążył po pokoju, popiskując od czasu do czasu.

Laura zrobiła smutną minę.

- Jestem pewna, że pan Chancellor zaraz wróci i wszystkim się zajmie. Gdzie on się w ogóle podziewa o tej porze?

- Miał spotkania w ministerstwie spraw wewnętrznych, a potem z detektywem na Bow Street. W końcu próbuje rozwikłać zagadkę morderstwa. Chciał wiedzieć wszystko, co dzieje się w domu, więc wyślę mu wiadomość. Jeśli dowiesz się czegoś ciekawego, natychmiast mnie powiadom. Ale nie rób głupstw! Nie wystarczy znaleźć Meg. Trzeba jeszcze oczyścić ją z zarzutów o morderstwo.

- Morderstwo? Przecież to niedorzeczność!

- Bądź poważna. Nawet jeśli kuzyn Sax zapobiegnie procesowi w sądzie, skandal zawiśnie nad tym domem na zawsze.















Rozdział 21



Meg opowiedziała Saksowi całą historię swojej wizyty u sir Artura. Próbowała pominąć jakoś fragment o biczowaniu, ale w końcu wykrztusiła to z siebie. Dotknął jej ramienia.

- Szkoda, że łajdak już nie żyje.

- Czułam się taka zbrukana - szepnęła.

- Wyobrażam sobie.

- Nie wiedziałam...

- Wiem.

Choć jego dotyk był bardzo dyskretny - niemal obojętny, jego zrozumienie i empatia przykrywały ją i opatulały niczym koc - koc dla duszy.

- Czy ty kiedyś...? - zapytała, a potem sama sobie odpowiedziała: - Nie, oczywiście, że nie.

- Właściwie to tak - odparł po chwili milczenia. - Raz. Prawdę mówiąc, moja droga, kiedyś próbowałem niemal wszystkiego. Żeby wiedzieć, jak to jest. Ani biczowanie, ani bycie biczowanym nie wywołało we mnie żadnego podniecenia. Jedynie ból.

Meg leżała bez słowa, próbując strawić słowa męża. Zdała sobie sprawę, że przekręcił się na bok i zwrócił się w jej stronę, choć w głębokiej ciemności i tak nie mógł jej dostrzec.

- Jesteś wstrząśnięta?

- Nie. Tak. Nie wiem. To wydaje mi się dziwne. Rozumiem, że można chcieć próbować nowych rzeczy. Ale niektóre z tych rzeczy są takie nieprawdopodobne. Przecież chyba nie chciałbyś z ciekawości odciąć sobie ręki, prawda?

- Oczywiście, że nie. Unikam rzeczy prowadzących do trwałego kalectwa. Powiedziałaś: „nieprawdopodobne", ale biczowanie to popularna zabawa erotyczna, która wcale nie musi okaleczać. Dla niektórych ludzi to konieczność. Najwyraźniej sir Artur się do nich zaliczał.

- Konieczność?

- Jeszcze tego nie rozumiesz, prawda? Niektórzy ludzie nie znajdują przyjemności w seksie bez bólu. Niektórzy mężczyźni w ogóle nie są w stanie się podniecić bez biczowania lub bycia biczowanym.

- No ale wtedy po co w ogóle uprawiać seks? Zapadła cisza.

- Chyba nie zadowoliłem cię tak, jak myślałem - powiedział po chwili. " Wielkie nieba, jej słowa musiały go urazić!

- Oczywiście, że mnie zadowoliłeś. Ja tylko... Zakrył jej dłonią usta.

- Nie kłam. Może to dlatego, że byłaś dziewicą. Ale seks w najlepszym wydaniu wart jest poświęcenia. Przekręciła się i uwolniła usta.

- Wart krzywdzenia innych?

- Nie. Ale jestem w stanie zrozumieć pokusę, kiedy nie ma się innego wyjścia. - Pogładził ją po policzku. - Może powinniśmy lepiej zdefiniować atrakcyjność aktu miłosnego, zanim przejdziemy do dalszych opowieści...

Ciało Meg wyrywało się do niego i do rozkoszy, którą jej obiecywał. Dlaczego więc zasugerowała mu, że ich zbliżenie nie było wyjątkowe? Fizycznie odsunęła się jednak.

- Nie. To chyba nie najlepszy pomysł. Może później. Roześmiał się i odsunął rękę.

- No dobrze, później. Lubisz grę wstępną, prawda? Czy zegar nie wybił właśnie jedenastej? Kiedy wybije północ, dam ci wykład z piękna aktu miłosnego.

- Nie jestem pewna, czy...

- Opowiadaj dalej - zażądał. W jego głosie wyczuwało się rozbawienie. - Bo zabraknie ci czasu. Co zrobiłaś po tym, jak sir Artur poszedł kopulować ze swoją młodziutką służącą?

Meg zdała sobie sprawę, że wpatruje się w męża z rozdziawioną buzią. Zamknęła usta. On był niemożliwy. Znów to robił. Podniecał jej ciało dotykiem i słowami, rozpoczynał proces, który zakończy się, nie miała co do tego wątpliwości, o północy.

- Postanowiłam poszukać sheelagh - powiedziała najbardziej pewnym i chłodnym tonem, na jaki było ją stać. -Zwykle go wyczuwam, jeśli jest blisko. Powoduje takie... mrowienie pod skórą... nie wiem, jak inaczej to wytłumaczyć.

- O tak, rozumiem. Ty działasz tak teraz na mnie. Mrowienie pod skórą. Nie znalazłaś go? Meg przełknęła ślinę.

- Nie. A przeszukałam wszystkie pokoje oprócz sypialni. Ale myślę, że też bym go wyczuła, gdyby tam był.

- A potem wyszłaś. Kuchennymi drzwiami?

- Tak.

- Kto cię widział?

- Kilkoro służących w kuchni. Siedzieli tam bezczynnie. Dom sir Artura na pewno nie był dobrze prowadzony -stwierdziła, a po chwili dodała: - No i jeszcze mężczyzna z gospodynią.

- Co?

Meg dziękowała w duchu za ciemność, skrywającą jej rumieńce.

- Powiedziałam, że przeszukałam wszystkie pokoje. W tym pokój gospodyni. Na początku myślałam, że siedzi mu tylko okrakiem na kolanach, co zresztą i tak wydało mi się dziwne. Dopiero później zorientowałam się, że...

- Że...? - zapytał, jakby nie rozumiejąc, ale Meg nie dała się oszukać.

- Drań. Doskonale wiesz, co mam na myśli.

- Mhm. Tobie też się spodoba, kiedy spróbujesz. A więc gospodyni dosiadała jakiegoś służącego i on cię zobaczył? Ale ona nie.

- Była zwrócona plecami do drzwi.

- Czy on coś zrobił?

- Najpierw wyglądał na zaskoczonego, ale potem uśmiechnął się szeroko - dodała. - To... to nie był miły uśmiech.

- Z pewnością nie był to miły mężczyzna.

- Wtedy chciałam już tylko wydostać się z domu. Chyba jednak nie sprawdziłam wszystkich pomieszczeń. Pominęłam pewnie jakieś spiżarnie. Ale w ogóle nie wyczuwałam obecności posążka i już dłużej nie mogłam wytrzymać w środku.

- A więc przeszłaś obok służby, wyglądając na oszołomioną. To bardzo niedobrze.

- Wiem.

Objął ją pocieszająco ramieniem.

- Przynajmniej nie byłaś poplamiona krwią.

- Nie, oczywiście, że nie.

- Jestem pewny, że ktoś, kto właśnie podciął dwa gardła, musiał mieć na sobie jakiś ślad. Ciekaw jestem, czy Mały zachował twoją pelerynę. Miejmy nadzieję, że tak. Czy ktoś widział cię na zewnątrz?

- Nikogo nie zauważyłam. Potem odnalazłam Małego i zaczęliśmy wracać. I wtedy ktoś podniósł krzyk. Po chwili milczenia zapytał:

- Jak dokładnie to się stało?

- Jak?

- Przecież gdy ktoś znajduje martwego człowieka, jego pierwszą reakcją powinno być zaskoczenie i zdezorientowanie. Z tego, co opowiadał mi Mały, zaczęli cię gonić niemal natychmiast.

Meg zastanowiła się przez moment.

- Wydaje mi się, że to któryś ze służących z kuchni wskazał na mnie tłumowi. - Wzdrygnęła się na przykre wspomnienie. - Byli jak psy puszczone na polowanie.

Przytulił ją do siebie.

- Dzięki Bogu, Mały nie stracił zimnej krwi.

- Ale jak tylko wyjdę na ulicę, znów będą mnie gonić!

- Bzdura. Ale... - szepnął - możemy zostać w tym łóżku na zawsze.

- To fizycznie niemożliwe.

- Szkoda. - Pocałował ją, a potem nagle się od niej odsunął.

Poczuła, jak pościel przesuwa się i pod kołdrę zakrada się zimne powietrze.

- Co ty robisz?

- Szukam mojego zegarka.

- Przecież jest całkiem ciemno!

Nie odpowiedział, ale po chwili wrócił do niej i wygładził pościel.

- Wciąż jest tu piekielnie zimno. -1 pewnie tak zostanie.

- Chcesz powiedzieć, że nie zjawi się tu żaden służący, żeby rozpalić w piecu? A niech to szlag! Zostańmy w łóżku, dopóki Owain nas tu nie znajdzie.

Nagle rozległ się cichy dźwięk. Meg podskoczyła przestraszona.

- Co to?

- Mój zegarek. Mówi mi, która godzina. Nawet w ciemności. Posłuchaj.

Meg naliczyła jedenaście dłuższych sygnałów, a potem jedno krótkie piknięcie.

- Wpół do dwunastej - powiedział, ale wtedy zegarek zaczął wydawać kolejne, znacznie cichsze dźwięki. Sax liczył po cichu.

- Masz dokładnie osiemnaście minut na dokończenie swojej opowieści, moja droga - oznajmił, kiedy zegarek umilkł.

- Co dalej?

Meg znów wpatrywała się w męża w osłupieniu. Miała ochotę strzelić go w ucho. Sama nawet nie rozumiała dlaczego. Pewnie dlatego, że znów demonstrował przepych swojego świata. Meg nie wiedziała nawet o istnieniu zegarków, które mogą czynić takie cuda. Na pewno były okropnie drogie.

- Pewnie jest zrobiony ze złota i wysadzany klejnotami - mruknęła.

- Wcale nie. To zwykłe grawerowane srebro.

- Jesteś dla mnie zagadką, Sax.

- Tak jak ty dla mnie. Mamy całe życie. A więc, jak wylądowałaś u jędzy?

- Jędzy? - Wytężyła umysł. - Chodzi ci o księżnę wdowę? Myślałam, że mi pomoże uniknąć skandalu. I z początku wydawało mi się, że faktycznie tak będzie. Bo przecież dlaczego miałaby tego nie zrobić? Pogłaskał ją czule po głowie.

- No i tu przechodzimy do mojej historii. Chyba powinienem skorzystać z rady Owaina i opowiedzieć ci wszystko o księżnej. Co ci mówił Owain?

Meg miała nadzieję, że nie narobi kłopotów panu Chancellorowi.

- Powiedział o małżeństwie i śmierci twoich rodziców. Powiedział, że to powszechnie znane fakty- To prawda. Miałem wtedy dziesięć lat. W tym czasie w ogóle nie czułem się najlepiej. Ojciec dopiero co przejął tytuł hrabiego i nasze życie całkowicie się zmieniło. Musieliśmy opuścić mój dom rodzinny i przeprowadziliśmy się do Haverhall. Haverhall to naprawdę urocza posiadłość, tylko że ogromna. Ojciec nie był pierworodnym synem i nigdy nie spodziewał się tytułu. Ani go nie chciał. Poza tym bardzo kochał swojego brata i przez wiele miesięcy po jego śmierci czuł się nieszczęśliwy. Pamiętam to. Wszyscy chodzili z nosami na kwintę. Z jakiegoś powodu wydaje mi się, że lepiej by było, gdyby los odebrał mi rodziców, kiedy wszystko układało się wspaniale. Ale może się mylę.

- Nie sądzę, by robiło to jakąś różnicę - stwierdziła Meg.

- Byłem wtedy chory. Przeziębiłem się tylko, ale rodzice nalegali, żebym został w domu. To miała być nasza pierwsza wizyta w londyńskiej posiadłości. Sam nigdy wcześniej nie byłem w Londynie i bardzo chciałem jechać, dlatego strasznie się dąsałem, kiedy się nie zgodzili. Teraz to właśnie boli mnie najbardziej. Byłem na nich obrażony, gdy się żegnaliśmy. Potem zjawił się jakiś mężczyzna - sam biskup Londynu, jak się okazało - i powiedział mi, że cała moja rodzina nie żyje i że to ja jestem teraz lordem Saxonhurst. Poinformował mnie też, iż w rodzinie Torrance'ów najwyraźniej nie ma nikogo, kto mógłby się mną zająć, a ojciec nie wyznaczył mi żadnego prawnego opiekuna, więc zawiadomiono rodzinę mojej matki.

Meg przysunęła się nieco do męża, oferując mu w ten sposób trochę bliskości.

- Jak zginęli?

- Jechali z wizytą do ciotki - notabene, matki Daphne - która przebywała właśnie w domu w Kensington. Podobno zostali zaatakowani przez rozbójnika.

- Tak blisko miasta?

- Odleglejsze krańce Hyde Parku wciąż są jeszcze dość dzikie, ale teraz wojsko utrzymuje tam porządek. Piętnaście lat temu prawdopodobnie było tam znacznie bardziej niebezpiecznie. Nikt jednak nie był do końca pewny, co tak naprawdę się wydarzyło. Wiadomo tylko tyle, że mojego ojca zastrzelono. Ojciec sam prowadził faeton i konie musiały się spłoszyć od huku wystrzału. Co za cholerna nieuwaga...

Meg próbowała zrozumieć tę dziwną uwagę męża, gdy w oddali zegar kościelny wybił za kwadrans dwunastą.

- To straszne... Stracić rodziców w ten sposób

- powiedziała, przechylając się w jego stronę. - Byłeś taki mały. I taki samotny. Moi rodzice też o nic nie zadbali. A oni mieli mniejsze usprawiedliwienie, ponieważ ojciec od jakiegoś czasu poważnie chorował. Nie sądzę jednak, by matka przypuszczała, że umrze. No i wiedzieli, że ja się wszystkimi zaopiekuję...

Kusiło ją, by powiedzieć mu o swoich obawach dotyczących powiązania sheelagh ze śmiercią rodziców. On jednak wciąż jej nie wierzył, a poza tym, teraz to on opowiadał. Nachylił się i odszukał ustami jej wargi.

- Przypomnij mi, żebyśmy po powrocie do domu o wszystko zadbali i dopatrzyli wszelkich formalności.

- Dobrze. - Czuła jego opór - opór przed wyjawieniem jej całej prawdy, ale stwierdziła, że nie musi mówić jej wszystkiego. Pogłaskała go po jedwabistych włosach. - A więc trafiłeś na wychowanie do księcia i księżnej Daingerfield?

Myślała, że nie odpowie, ale on rzekł:

- Wtedy to nie miało żadnego znaczenia. Popadłem w otępienie. Było mi wszystko jedno. Nawet moje imię... - głos załamał mu się nagle. Przycisnął czoło do jej szyi. Szybko jednak doszedł do siebie i kontynuował: - Jak byłem mały, byłem lordem Ireford, ale rodzice i tak kazali wszystkim nazywać mnie paniczem Frederickiem. Potem nagle zaczęto do mnie mówić lord Saxonhurst. Kiedyś zwracano się tak do mojego dziadka. Albo do mojego wuja. Albo do ojca. Nie do mnie. Księżna jednak się przy tym uparła, a ja czułem się tak, jakby nagle panicz Frederick Torrance przestał istnieć.

Meg przymknęła oczy, przytłoczona wizją zrozpaczonego chłopca w wieku Richarda, w obcym domu, otoczonego obcymi ludźmi. Poznała już księżną i domyślała się, że starsza pani mogła wydać się dziecku niesympatyczna i zimna, choć z pewnością sama też cierpiała po stracie ukochanej córki.

- To był twój tytuł - powiedziała łagodnie. - Błędem byłoby nazywanie cię inaczej. - Nie odpowiadał, więc dodała: -A więc jak to się stało, że zaczęto nazywać cię Saksem?

- Później. Kiedy zacząłem przychodzić do siebie. Nie chciałem powracać do Fredericka. On już nie żył. Zacząłem więc zachęcać najbliższych mi ludzi do mówienia na mnie Sax. Zwłaszcza Owaina.

- Już wtedy go znałeś?

- Był synem mojego nauczyciela. Mógł brać udział w lekcjach z Cobhamem i ze mną.

- Cobhamem?

- To mój kuzyn. Teraz on jest następny w kolejności do tytułu książęcego. Bardzo zadufany w sobie i tchórzliwy. Nie należy też do najbystrzejszych. Usilne próby doktora Chancellora, by wbić mu do głowy choćby podstawową wiedzę, dostarczały mi i Owainowi sporo rozrywki. Pod warunkiem że księżna nie dowiadywała się o naszych występkach. Część służby była po naszej stronie. Staraliśmy się nie narażać ich pozycji, choć nie zawsze nam to wychodziło... - zamilkł na moment. - Kiedy osiągnąłem pełnoletność, zatrudniłem tych służących, do których udało mi się dotrzeć. Pringle'a, kucharza. Clarence został zwolniony z powodu swojej nogi, i jeszcze dostał nędzną odprawę, chociaż to książę go przejechał.

Powoli zaczął się wyłaniać pełniejszy obraz całej sytuacji, choć na razie przypominało to szamotanie się delikatnego motyla w kokonie. Jedno złe słowo lub niewłaściwy ruch mogły wszystko zniszczyć.

- Rozumiem, że musiało być ci okropnie i księżna była surowa na wiele sposobów, ale przecież chyba nie dlatego jej nienawidzisz. Czy okazywała ci okrucieństwo?

- Okrucieństwo? - powtórzył powoli. Zdawał się delektować tym słowem niczym łykiem brandy. - Nie fizyczne. Czasem karano mnie, kiedy nabroiłem, ale nie okrutnie. Niektóre z kar wydawały mi się niesprawiedliwe, ale na pewno bym jej za to nie znienawidził. - Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - Próbowała wymazać moje życie.

- Próbowała cię zabić?

- Nie. Mam na myśli moją przeszłość. Nienawidziła mojego ojca. Gardziła nim, ponieważ wykradł jej ukochaną córkę. Nie mogła zrozumieć, że moja matka unikała jej tylko z powodu tej nienawiści do mojego ojca. Wolała myśleć, że to mój ojciec ją zniewolił. Próbowała zniszczyć ich małżeństwo. Kiedy poniosła porażkę, chciała zszargać imię ojca w towarzystwie. Częściowo nawet jej się to udało, bo ojciec był dość zbuntowanym młodzieńcem, a na dodatek należał do rodziny Torrance'ów. Jego samego jednak nie złamała. Nie doprowadziła też do rozwodu. Nie mogła się z tym pogodzić. Postanowiła więc zniszczyć go po śmierci. Kazała spalić wszystkie jego portrety. Nie mam ani jednego. Zakazała mi wspominać jego imię. Mogłem mówić o matce i siostrze, ale nie o ojcu. Meg niemal zadrżała, słysząc tę przeraźliwą opowieść.

- Jak mogła cię do tego zmusić? Karami?

- Zniósłbym nawet codzienną chłostę. Kiedy łamałem zakaz, nie byłem bity. Cięgi dostawał Owam. To diabelsko przebiegła kobieta. Odpłacałem jej, nigdy nie wspominając też o matce i siostrze. Zachowywałem się tak, jakby moja przeszłość w ogóle nie istniała. Nie licząc jednego dnia w roku. W rocznicę ich śmierci wygłaszałem oficjalne przemówienie ku ich pamięci i Owain obrywał za to baty. Meg leżała w milczeniu, próbując wyobrazić sobie, że to ona jest cierpiącą dziesięciolatką, której zabroniono wspominać ukochanych zmarłych, a wszystkie pamiątki po ojcu zniszczono. Cóż to musiały być za potworne lata. Nic dziwnego, że hrabia ma zatartą jasność myślenia na ten temat. Niesamowite też, że pan Chancellor wciąż zwraca się do księżnej z taką uprzejmością.

- Ale - zaczęła, odchrząknąwszy - to wszystko już za tobą. Nie możesz o tym zapomnieć?

- Może zrobiłem to aż za dobrze.

Kolejne stwierdzenie, które wydało jej się dziwne.

- Księżna musiała zrzec się opieki - ciągnął hrabia - kiedy skończyłem dwadzieścia jeden lat. Ale nigdy nie zrzekła się swojej misji.

- Co miałeś na myśli, kiedy powiedziałeś, że zapomniałeś o przeszłości aż za dobrze?

- Zostawiłem ją w spokoju.

- Sax - powiedziała, zwracając się do niego - zemsta w niczym ci nie pomoże.

- A co ze sprawiedliwością?

- Sprawiedliwością? Może już stało jej się zadość. Księżna nie wygląda na szczęśliwą.

- Masz rację. Ta świadomość podnosi mnie na duchu w trudnych momentach.

A więc wciąż miał te momenty. Meg westchnęła. Teraz rozumiała go lepiej, ale wciąż uważała, że swoją nienawiścią bardziej skrzywdził siebie niż babkę. Nie będzie jednak próbowała zaleczyć jego ran. To nie miało sensu. Pogłaskała go z czułością.

- Teraz przynajmniej już nie może cię skrzywdzić.

Poruszył się nerwowo.

- Meg, ona mnie atakuje za twoim pośrednictwem.

- Po prostu zaplanowała sobie, że ożeni cię z Daphne. Czy wiedziałeś, że biedna Daphne ma już nawet suknię ślubną?

- Biedna Daphne, w rzeczy samej. Wiesz, że przyszła do mnie, żeby cię uratować?

- To bardzo miłe z jej strony. Taki wyczyn na pewno wymagał od niej wiele odwagi. Wydaje mi się, że ona potwornie boi się księżnej.

- Ma ku temu powody. Księżna w każdej chwili może wyrzucić ją na ulicę, jeśli tylko zechce. Albo nawet wrzucić ją do Tamizy - a raczej polecić komuś, by ją tam wrzucił. Księżna nigdy nie splamiłaby sobie rąk.

Jego nieruchoma dłoń na jej piersi wciąż drażniła jej zmysły, ale Meg starała się to ignorować.

- Powinieneś się nią zaopiekować.

- Kim? Daphne? Być może. W pewnym sensie ma rację, mówiąc, że wyswatano nas już w kołysce. Jej matka była starszą siostrą mojej. Zdołały utrzymać kontakt pomimo zakazów księżnej. No a jako że jesteśmy praktycznie w jednym wieku, rodziny wspominały coś o naszym ślubie. Podobno czasami dzieliliśmy kołyskę i zajmowała się nami ta sama niania. Rodzice byli zachwyceni, kiedy ciągaliśmy się nawzajem za paluszki, i takie tam. Jeśli chodzi o moich rodziców, wszelkie wzmianki o ślubie miały zawsze charakter żartu. Ale księżna najwyraźniej podłapała temat. Kiedy przeniosłem się do dworu Daingerfield, kazała Daphne składać nam częste i długie wizyty. Traktowała ją przy tym jak przyszłą narzeczoną. Gdybym tylko się zgodził, stanęlibyśmy przed ołtarzem jako szesnastolatki.

Zaprotestowałem jednak, ale wtedy ona użyła przekonującej karty przetargowej. Jeśli pogodzę się z losem, ona uzna małżeństwo moich rodziców. Przekonywała mnie, że ślub z Daphne był ich największym życzeniem i spełnienie go to sprawa honoru. Poza tym, jeśli zgodzę się na ożenek, będę mógł mówić o ojcu, ile tylko zechcę. Wyciągnęła nawet skądś nasz rodzinny portret, choć myślałem, że już dawno został zniszczony.

- A ty mimo to się nie zgodziłeś?

- Kazała mi patrzeć, jak płonie.

Meg zagryzła wargę. Do oczu napłynęły jej łzy.

- Potem - ciągnął hrabia - sprowadziła Daphne na stałe na dwór i kazała jej nosić pierścionek.

- Pierścionek?

- Pierścionek zaręczynowy Torrance'ów. Pierścionek mojej matki. Zawsze go nosiła.

Meg domyśliła się, że zdjęto go z palca matki hrabiego po śmierci. Był to dość częsty zwyczaj w przypadku pamiątek rodzinnych, które zwykło się przekazywać z pokolenia na pokolenie. Wyobrażała sobie jednak ból, jaki sprawiał mu widok pierścionka na ręku Daphne.

- Daphne nie protestowała?

- Trzeba być odrobinę szalonym, żeby przeciwstawić się woli księżnej. Tak myślę. A Daphne podobała się wizja zostania hrabiną. Poza tym podporządkowanie było ceną, jaką zapłaciła za ucieczkę przed życiem z podagrycznym, bezlitosnym ojcem, zbyt często zaglądającym do kieliszka.

- A więc czy nie okazujesz jej zbyt wiele okrucieństwa? Jest w takim samym stopniu ofiarą co ty.

- Okrucieństwa? - roześmiał się. - To była wojna, Meg. Próbowała nawet mnie uwieść kilka razy, ale jako że zawsze cechowała ją przesadna cnotliwość, nie bardzo jej to wychodziło. Czego nie można powiedzieć o innych.

- Innych? - Meg nie interesowały jego młodzieńcze podboje, ale postanowiła wysłuchać wszystkiego, co zechce jej powiedzieć.

- Ciężko mi było się oprzeć, ale nie dałem księżnej tej satysfakcji.

- Czyli ona...?

- Tak, znalazła kilka wyjątkowo ponętnych przedstawicielek płci pięknej. Zwłaszcza dla młodego, zdrowego chłopaka, którego ciało pragnęło zdobywać doświadczenie. Później to nadrobiłem.

- Nie wątpię. - Meg odetchnęła głęboko, próbując się skoncentrować. - Ale dlaczego? Myślałam, że księżna jest przewrażliwiona na punkcie moralności. Po co miałaby cię deprawować?

- Żeby mnie osłabić. To przecież bardzo osłabia, prawda?

- Bardzo. Dlatego też poczekamy do północy. Odsunął się, a jego zegarek znów się odezwał.

- Cztery minuty, Meg.

Do diabła z czterema minutami! Pragnęła rzucić się na niego natychmiast. Oparła się jednak pokusie.

- No dobrze. Powiedz mi, dlaczego twoje małżeństwo z Daphne miałoby ją tak uszczęśliwić?

- Ona ma obsesję. Daphne to jej wybór. To ona ją ukształtowała i kontrolowała. Mój związek z Daphne byłby zadośćuczynieniem za buntownicze i niestosowne małżeństwo mojej matki. Poza tym oczekiwała, że Daphne pozostanie pod jej wpływem, co umożliwiłoby jej swobodne kształtowanie naszych dzieci i wychowywanie ich w należyty sposób. Bo, oczywiście, moi rodzice robili to niewłaściwie. Wszystko sprowadza się do maniakalnej chęci kontrolowania życia innych.

- Ale ostatecznie wszyscy się od niej odsunęli. Czy nie widziała, co robi?

- Najwyraźniej nie. Ona zawsze ma rację, jej czyny są zawsze słuszne. Jeśli zaś coś się nie udaje, wina nigdy nie leży po jej stronie.

- Ale...

Odgłos zegara kościelnego zgrał się z zegarkiem Saksa w radosnym odliczaniu godziny dwunastej.

- Porzuć wszelką nadzieję, niewiasto. Twój czas wolności dobiegł końca.

Z początku Meg chciała zaprotestować - tak dla zasady, ale w końcu odwróciła się do męża i powiedziała:

- Twój również, mój panie.

















































Rozdział 22



Kiedy zapowiedziano przybycie powozu, Laura i Daphne popędziły co tchu do ciepłego wnętrza pojazdu, by uniknąć szczypiącego chłodem nocnego powietrza. Laura pozazdrościła towarzyszce płaszcza podszytego futerkiem. Żeby tylko Meg znalazła jakieś ciepłe schronienie. Ależ oczywiście, że znalazła. Hrabia na pewno ukrył ją gdzieś w luksusach.

Przecież sam żył w luksusach. Miał nawet ogrzewaną karetę. Laura czuła się tu niemal tak samo jak w salonie. Lady Daphne musiała nawet rozpiąć płaszczyk - tak było gorąco!

Podróż do hotelu nie trwała długo i wkrótce obie damy zostały w nabożnym skupieniu poprowadzone cichym korytarzem. Nie, to nie podstęp. Księżna naprawdę musi być śmiertelnie chora.

Wepchnięto je do sypialni, zanim Laura w ogóle zdążyła się zastanowić nad pozostaniem na zewnątrz. Księżna wdowa leżała w ogromnym łożu. Na jej starej, pomarszczonej twarzy widać było senność i chorobę. Przypominała słabą, zniedołężniałą staruszkę, ale jej pościel zdobił haftowany krzyż, z pewnością książęcy. Laura uznała za dziwne takie obnoszenie się z tytułem w każdy możliwy sposób. Kto to widział, żeby wozić ze sobą własną pościel.

Przy łóżku siedziała kobieta w średnim wieku, cała spowita w czernie. To pewnie garderobiana. Laura dostrzegła też białowłosego, szczupłego mężczyznę. Sprawiał wrażenie znudzonego. Pewnie to lekarz, który, choć nie mógł już nic zrobić dla pacjentki, musiał pozostać przy niej ze względu na jej wysoką rangę. W rogu stał inny służący. Na wszelki wypadek.

W pokoju panował taki żar, że Laura miała ochotę natychmiast się rozebrać, ale wydawało jej się to nie na miejscu. Daphne podeszła ostrożnie do chorej i garderobiana uniosła się, by zdjąć jej płaszcz i mufkę. Wszystko nastąpiło w zupełnej ciszy. Daphne pewnie nawet się nie zorientowała, że ją obsłużono. Laura przyglądała się wszystkiemu z zainteresowaniem. Skoro sama miała obracać się teraz w wyższych sferach, musiała poznać panujące tu zwyczaje. Dotknęła bladej, udekorowanej pierścieniami dłoni.

- Babciu?

Powieki staruszki zatrzepotały. Kobieta poruszyła ustami, próbując coś powiedzieć, ale w końcu poddała się. Uścisnęła tylko dłoń Daphne. Laura poczuła łzy w oczach. Jaka szkoda, że te dwie kobiety nie okazywały w życiu zbyt wiele miłości. Była pewna, iż Daphne chciała kochać. Hrabia na pewno też próbował pokochać babkę. Przecież nie był oschłym człowiekiem.

Księżna wdowa zdecydowanie należała do ludzi, którzy potrafią popsuć sobie stosunki z każdym i nawet nie wiedzą, że to ich własna wina.

- Kto jest z tobą? - szepnęła księżna.

Jej słowa były ciche i nieco niewyraźne, ale zrozumiałe.

- Panna Gillingham - odparła Daphne ściszonym głosem. - Siostra hrabiny.

Choć powieki kobiety z trudem się unosiły, Laura poczuła na sobie jej mroźne spojrzenie. Najwyraźniej ludzie nie zmieniali się aż tak bardzo na łożu śmierci.

- Co ona tu robi? Gdzie jest Saxonhurst?

- Poszedł poszukać hrabiny. Nie denerwuj się, babciu! Zęby staruszki były teraz obnażone niczym kły Braka.

- To ja lepiej sobie pójdę - powiedziała Laura, dygając. - To czas dla rodziny. Poczekam gdzie indziej.

- Nie - szczeknęła księżna, słabo, lecz stanowczo. - Zbliż się, dziewczyno. Teraz w pewnym sensie jesteśmy rodziną. Laura nie chciała się zbliżać, ale nie mogła odmówić. Pragnęła, by garderobiana dyskretnie zdjęła jej płaszcz, ale nic takiego się nie stało. W końcu sama go zdjęła i powiesiła na oparciu krzesła, razem z mufką.

- No więc, gdzie jest twoja siostra? Gdzie mój wnuk?

- Nie wiem, wasza książęca mość.

- Zatrzymałam u siebie tę głupią gęś, żeby nie narobiła nowych problemów mojemu wnukowi. I całej rodzinie. Żeby nie przyczyniła się do skandalu... - Chwyciła dłonią haftowaną kołdrę.

Lekarz wstał ze swojego miejsca i zbliżył się do chorej.

- Wasza książęca mość, proszę się nie denerwować.

- Wcale się nie denerwuję, Wallace - prychnęła księżna z zadziwiającą surowością. - To wszyscy inni denerwują mnie.

Złapał ją za nadgarstek dla zmierzenia pulsu.

- To może powinienem wszystkich odesłać...

- Po co? To ty odejdź. No idź już! Lekarz cofnął się o krok.

- Czy dobrze zrozumiałem, że chce pani, bym opuścił pokój?

- Opuść pokój. Opuść hotel. - Jej głos stawał się coraz głośniejszy i coraz bardziej bełkotliwy. - Idź. Ktoś po ciebie przyjdzie, jak... Będziesz miał tu coś do roboty.

Mężczyzna ukłonił się sztywno, podniósł swoją torbę i wyszedł z pomieszczenia. Laura miała ochotę wywrócić oczami. Co za niemożliwa, niegrzeczna kobieta.

Księżna popatrzyła na Daphne, a potem na Laurę.

- Siadajcie. Nie znoszę, kiedy mi się wszyscy kręcą dookoła. Jak sępy. Przestań robić taką tragiczną minę, Daphne. Jeśli umrę, to umrę i już.

Garderobiana wstała i podsunęła Daphne krzesło. Laura odwróciła się już, żeby poszukać sobie jakiegoś miejsca, ale zajął się tym stojący pod ścianą służący. Zdjął płaszcz i mufkę dziewczyny z pobliskiego krzesła i położył je na siedzeniu zwolnionym przez lekarza. Laura uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i usiadła. Z jednej strony żałowała, że w ogóle tu przyszła, a z drugiej - fascynowało ją wszystko wokół. Wzrok księżnej powędrował jednak ponad głowę Laury.

- Stafford, co ty tu robisz?

- Proszę się nie unosić - powiedział sługa, a potem stanął przy łóżku, zwracając się twarzą ku dwóm pannom. - Panno Gillingham, gdzie mogłaby się ukryć siostra panienki?

- Nie odpowiadaj mu! Watterman, wyprowadź go stąd... - Podenerwowana staruszka zaczęła się krztusić i garderobiana pośpiesznie podała jej jakiś napar.

- Proszę się uspokoić, wasza książęca mość. Większość płynu ściekło nieszczęsnej staruszce po brodzie. Kiedy ponownie opierała głowę na poduszce, mruczała jeszcze: -Stafford... Won...

Laura podniosła wzrok na mężczyznę, który sprawiał wrażenie niewzruszonego. Po chwili zwrócił się jednak do księżnej ze słowami:

- Proszę się nie unosić, wasza książęca mość. Proszę pozwolić mi spełnić życzenie waszej książęcej mości związane ze sprowadzeniem tu rodziny.

Księżna wyglądała przerażająco, ale sprawiała wrażenie spokojniejszej. Stafford ponownie zwrócił się do Laury.

- Jak panienka widzi, musimy odszukać rodzinę księżnej. Czy może nam panienka pomóc?

- Przepraszam, ale nie. Gdybym wiedziała, gdzie jest moja siostra, sama bym tam poszła i ją odnalazła. Wszyscy bardzo się o nią martwimy.

- Ale hrabia jest z nią?

- Tak.

- Phi! - prychnęła księżna, teraz nawet całkiem otwierając oczy. - Popędził na ratunek morderczyni, jak jakiś bohater kiepskiej sztuki. Pewnie jeszcze się do tego przebrał. Ten chłopak nic mnie już nie obchodzi. Słyszysz, co mówię, Stafford? On nic mnie już nie obchodzi.

- Tak, wasza książęca mość - odezwał się mężczyzna, kłaniając się jej wpół, zupełnie jakby słowa kobiety miały jakiś sens. Potem znów spojrzał na Laurę. - Sprawdziliśmy już zajazdy i hotele. Byliśmy też u wszystkich przyjaciół hrabiego, którzy przebywają w Londynie. W taką zimną noc musieli gdzieś się skryć. Gdzie panienka by się schowała w takiej sytuacji?

Laura miała pustkę w głowie. Może jednak faktycznie należało znaleźć Saxonhursta i poinformować go o stanie babki. Staruszka ewidentnie była bardzo chora.

- Hrabia zadał mi to samo pytanie. Nie wiem. Mamy znajomych, w większości na Mallet Street, ale nie jestem pewna, czy przyjęliby pod swój dach zbiegów. Ponadto Meg przez cztery lata pracowała jako guwernantka na wsi.

- Może właśnie tam uciekła.

- Nie wydaje mi się, by chciała zdawać się na łaskę byłych pracodawców - stwierdziła Laura. - Poza tym, to zdecydowanie za daleko.

- To prawda - przyznał sługa. Najwyraźniej bardzo poważnie traktował powierzone mu zadanie.

- To może przychodzi panience do głowy jakieś opuszczone miejsce? Czy w pobliżu waszego starego domu znajduje się jakiś pusty budynek?

- Nasz stary dom - odparła.

Spojrzał na nią zdumiony. Nagła cisza zabrzęczała jej w uszach.

- Myśli pan, że... - przerwała milczenie Laura, unosząc się z miejsca. - To możliwe. Muszę iść i...

- Siadaj! - rzuciła księżna zadziwiająco mocnym głosem i dziewczyna automatycznie usłuchała.

- Trzeba to sprawdzić - szepnęła do służącego. - Stafford...

- Nie ma potrzeby, żeby panienka gdziekolwiek szła - odezwał się mężczyzna. - Jaki to numer? Laura miała już dość panującego tu chaosu.

- Trzydzieści dwa. Ale może powinnam...

- Nie ma co się nawet zastanawiać, panienko - powiedział Stafford spokojnie. - Potrzebowałaby panienka powozu, a to zajmuje sporo czasu. Ja mogę dostać się tam szybko dorożką i ich sprowadzić. Jestem pewien, że hrabia chciałby wiedzieć o złym stanie swojej babki.

- Tak, chyba ma pan rację. Choć ja nie mam nic przeciwko jeździe dorożką...

- Nie ma takiej potrzeby.

- Idź, Stafford - rzekła księżna, najwyraźniej nie chcąc tracić więcej czasu. - Idź, i czyń moją wolę, bo inaczej, niech Bóg mi świadkiem, będę cię nawiedzać po śmierci!

Mężczyzna zgiął się wpół i ucałował suchą, trzęsącą się dłoń księżnej.

- Wasza książęca mość mnie zna. Jestem pewien, że jeszcze się zobaczymy.

Laura patrzyła na wychodzącego mężczyznę, czując, że działy się wokół niej rzeczy, których nie rozumiała. Zerknęła na Daphne. Dziewczyna posłała jej delikatny, uspokajający uśmiech. Księżna przekręciła głowę na poduszce.

- Idźcie tam... - Wskazała dłonią na drzwi przylegającego pokoju. - Nie mogę rozmawiać. Wróćcie, kiedy przyjdzie Helen. Helen...

Laura z radością przeszła do chłodniejszego, świeższego pomieszczenia.

- Kto to jest Helen? Daphne objęła się ramionami.

- Matka Saxonhursta.

- Ale ona chyba nie żyje?

- Myślę, że ludzie tak robią, kiedy są na łożu śmierci. Wracają do przeszłości. Mam nadzieję, że Stafford sprowadzi Saxonhursta.

Laura nie miała pewności, czy byłaby to wzruszająca scena.

- Jakoś nie mogę się przekonać do tego mężczyzny.

- Ja też nie. Jest szorstki i ordynarny. Nie wiem, dlaczego babka w ogóle go jeszcze trzyma. Zrobiła go nawet zarządcą jednego ze swoich mniejszych majątków.

Laura żałowała, że przyjechała do hotelu. Nie podobali jej się ci ludzie. Poza tym, w powietrzu wisiało coś, co ją przerażało.

- A co będzie, jeśli hrabia nie przyjedzie? Daphne usiadła i przysunęła do ognia blade, odziane w rękawiczki z siateczki dłonie.

- Nic. Po prostu wszyscy będą dalej spełniać jej wolę. Ona nigdy nie myślała o innych. Wiesz, jest córką księcia, która wyszła za księcia. Jej mąż był zwykłym pionkiem w jej rękach. To samo tyczy się jej syna. Księżna już zadbała o to, żeby poślubił szarą myszkę. Podobnie zrobiła z wnukiem Cobhamem. Ożeniła go z wybraną przez siebie dziewczyną, kiedy miał szesnaście lat. Tylko Saxonhurst odważył się jej przeciwstawić.

- I bardzo dobrze.

Laura miała ochotę wyjść na korytarz i przepytać służbę, ale było już późno i pewnie nie udałoby się jej znaleźć nikogo, kto wiedziałby coś o morderstwie. Usiadła więc obok Daphne.

Miała nadzieję, że Stafford odnajdzie Saksa i Meg, a potem wszyscy razem wreszcie wrócą do domu.

Zegar wybił wpół do pierwszej i choć Meg drżała jeszcze na wspomnienie miłosnych rozkoszy, żołądek zaczął głośno upominać się o jedzenie. Sax pogłaskał ją po brzuchu.

- Głodna?

- Troszkę. Ale to nic. - Przysunęła się do męża i otarła o jego spocone ciało. Dla samej przyjemności dotyku.

- Jak to nic? Pragnę ubierać cię w jedwabie i otaczać wszelkimi luksusami. Nie chcę, abyś kiedykolwiek musiała się o coś martwić.

Roześmiała się. Wokół nich panowała całkowita ciemność, a mimo to wyraźnie wyczuwała go wszystkimi innymi zmysłami. Był taki kochany.

- Brzmi okropnie nudno.

- No dobrze. - Zatopił twarz w jej włosach. - Uciekniemy i będziemy prowadzić obfitujące w przygody życie włóczęgów.

- Widzę, mój drogi hrabio, że lubisz popadać w skrajności. Ja za to jestem zwolenniczką złotego środka.

- Ja również nie lubię niewygód, zwłaszcza po tym krótkim zetknięciu się z nimi. Myślę też, że zadowolisz się okazjonalnymi szalonymi przygodami pod warunkiem, że pozostawimy je tylko w sferze zabawy.

- Myślę, że tak. Ale co zrobimy, jeśli nie uda się nam oczyścić mojego nazwiska?

- Będziemy żyć z piętnem skandalu.

- Chyba by mi się to nie spodobało.

- Wiem. Dlatego musimy oczyścić twoje nazwisko.

- Jak?

- Ufając umiejętnościom Owaina. Meg się roześmiała.

- Jesteś niemożliwy, wiesz?

- Ludzi irytuje właśnie to, że jestem jak najbardziej możliwy - istnieję i akceptuję moje dziwactwa. Odbiegam od normy.

Przytuliła się do niego jeszcze mocniej.

- Muszę odzyskać sheelagh. Wzruszył ramionami.

- Jeśli twój sir Artur nie ukrył go w tym domu, to będzie jak szukanie igły w stogu siana. Nie możemy przewrócić do góry nogami całego Londynu.

- Pamiętaj, że potrafię go wyczuć. Słyszę taki wibrujący szum... To niemal jak muzyka, ale bardzo cichutka. -Pokręciła głową. - Pewnie moje słowa wydają ci się niepojęte.

- Sama koncepcja posążka wydaje mi się niepojęta. Przyznaję szczerze, że gdybyś go teraz miała ze sobą, poprosiłbym, żebyś wyczarowała trochę jedzenia.

Meg uciszyła go syknięciem i zamarła w bezruchu. - Sax... - szepnęła.

- Tak? - zapytał, lecz ona nie odpowiedziała.

- Meg?

- To dziwne. Myślałam, że to ty.

- Co?

- Odkąd tu jesteśmy, czuję coś dziwnego. Myślałam, że to przez ciebie. Sheelagh - tylko się teraz nie śmiej - działa na mnie podobnie... jak... ty.

- Czy powinienem być zazdrosny? Dała mu kuksańca w bok.

- Mówiąc wprost, przypomina to troszeczkę podniecenie seksualne. Tak tylko troszeczkę.

- Zwykle nie używam słów „troszeczkę" i „podniecony" w jednym zdaniu.

- Przestań. W każdym razie czuję posążek.

- Och, to dobrze - stwierdził Sax i dotknął jej piersi. Odsunęła się.

- Sax! Wydaje mi się, że sheelagh znajduje się w tym domu! Sam pomyśl. To logiczna kryjówka, jeśli sir Artur nie chciał chować kamienia u siebie. Pewnie nigdy go stąd nie zabierał. Po prostu ukrył go w innym pokoju.

- A więc dlaczego go nie wyczułaś, kiedy przyszłaś go tu szukać?

- Byłam spanikowana. Wymknęłam się z twojej rezydencji, przybiegłam tutaj i nie znalazłam go w sypialni. Potem usłyszałam, jak ktoś wchodzi do domu... Wibracje sheelagh są bardzo słabe, a poza tym zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. Mieszkałam tu przecież całe życie.

Zamilkła na moment, koncentrując zmysły na cichej muzyce. Zadrżała.

- Kamień jest w tym domu. Na pewno. Chciała zerwać się z łóżka, ale złapał ją za nadgarstek.

- Nie ma pośpiechu. Jeśli faktycznie tu jest, znajdziemy go. Żebyś mogła skupić się na ważniejszych sprawach.

- Takich jak oskarżenie o morderstwo? Może faktycznie mogłabym poprosić kamień o pomoc w tej kwestii. Nie wiem tylko, czy...

- Nie to miałem na myśli - powiedział i otarł się ciałem o jej ciało.

- Sax, jesteś niemożliwy!

- Kobiety zwykle wymawiają te słowa z większym szacunkiem.

Pchnęła go i Sax posłusznie odsunął się na bok. Usiadła, lecz po chwili znów się położyła.

- Ale tu ziąb!

- No ale chyba chcesz się rozejrzeć?

Nie odpowiedziała. Zaczęła po omacku szukać sukienki. Na szczęście schowała ją pod kołdrą. Czuła, że Sax też stara się odnaleźć swoją odzież. Potem oboje kotłowali się przez chwilę w pościeli, próbując to wszystko na siebie włożyć.

- Cieszę się, że nie masz na sobie butów - stwierdziła. - A właśnie. Powiedz mi, co to znaczy „po książęcemu"? Obiecałeś, że wyjaśnisz.

- Och, to inaczej szybki seks. Tak szybki, że mężczyzna nie ma nawet czasu zdjąć butów. Wzięło się to z pamiętnika pierwszej księżnej Marlborough. Podobno jej mąż zaraz po powrocie z wojny sprawił jej przyjemność z butami na nogach.

Meg zamarła na chwilę.

- Sprawił jej przyjemność. Podoba mi się to wyrażenie. Och, nie mam teraz głowy do zakładania gorsetu.

- To dobrze. Jeśli zaś chodzi o przyjemność, to możemy posługiwać się tym wyrażeniem jak tajnym hasłem. Zawsze, kiedy cię zapytam: „Jak mogę sprawić ci przyjemność, moja droga?", będziesz wiedziała, o czym myślę. Co chodzi mi po głowie.

Meg roześmiała się i wyślizgnęła spod kołdry. Zadrżała od mrozu i od wibracji sheelagh. Niesamowite, że Saksowi udało się stłumić w niej pieśń kamienia.

- Ja chyba pójdę bez butów - stwierdził. - Będę mógł szybko wskoczyć do łóżka, kiedy już znajdziemy posążek. Kochanie się z magicznym kamieniem w pościeli może być interesujące.

- Mój panie, jesteś niegodziwy! A więc mi wierzysz? Po chwili milczenia odparł:

- Tak naprawdę to nie wiem, co mam o tym myśleć. Ty najwyraźniej w to wierzysz, ale ja stąpam mocno po ziemi. Potrzebuję namacalnych dowodów.

- Nie mam zamiaru używać posążka tylko po to, żeby udowodnić ci jego moc.

- Nie proszę cię o to. Ale nie możesz ode mnie oczekiwać, żebym wierzył w coś takiego bez żadnego dowodu.

- Po prostu pozwól mi go zatrzymać i pilnować.

- Oczywiście.

- No to nie ma problemu.

Przed opuszczeniem pokoju Meg odwróciła się jeszcze i zaczęła macać łóżko.

- Co ty robisz? - zapytał Sax.

- Podciągam twoją pościel, żeby zatrzymać ciepło. Masz, weź tę kołdrę, bo znów będziesz trząsł się z zimna.

- Ojej, jeśli kiedykolwiek jeszcze znajdę się w podobnej sytuacji, będę dobrze przygotowany.

- Wyczuwam sarkazm w twoim głosie, mój panie. Przytulił ją do siebie.

- Przepraszam, kochanie. Nie jestem przyzwyczajony do takiej nieporadności. To drażni moją dumę.

- A myślisz, że mnie podobało się bycie nieporadnym dzieckiem w twoim świecie? Pocałował ją.

- Mamy jakieś świece? To nieporadne dziecko nie chce błądzić w obcym domu w całkowitej ciemności. Domyślam się bowiem, że sheelagh nie znajduje się w tym pokoju?

- Nie. Jestem tego pewna. Myślę, że obok, w pokoju moich rodziców, znajdą się jeszcze jakieś świece.

- A ja, przezornie, włożyłem dziś krzesiwo do kieszeni.

- Świetnie. - Wiedziała, że hrabia nie lubił czuć się jak dziecko, ale na wiele sposobów był nim w jej świecie. Trzymając się za ręce, po omacku odnaleźli drogę na korytarz, a potem do sypialni rodziców Meg. Kiedy weszli do środka, dziewczyna przystanęła na chwilę. W powietrzu wciąż unosiła się woń przywołująca wspomnienia z odległego dzieciństwa. W ciemności wspomnienia te powróciły ze zdwojoną siłą. Oczami wyobraźni niemal widziała leżących w łóżku rodziców, których mogła obudzić w każdej chwili, żeby opowiedzieć im swój zły sen. Otrząsnęła się ze wspomnień i podeszła do szafki. Wysunęła górną szufladę i odnalazła palcami trzy częściowo wypalone świece. Czerwone, te do rytuałów z sheelagh. Po chwili wyczuła też mosiężny lichtarz. Wcisnęła do niego jedną ze świec i rzekła:

- Czyń swoją magię, mój panie.

Musiał wszystko robić na dotyk i podejrzewała, że w ciemności ona rozpaliłaby ogień znacznie umiejętniej, ale musiała pozwolić mu zrobić to samemu. Trwało to chwilę, ale po jakimś czasie z krzemienia poleciały iskry, a potem hubka błysnęła zbawiennym światłem. Sax rozdmuchał delikatnie płomień i zapalił świecę.

Po tylu godzinach ciemności nagłe światło oślepiło ich i zaskoczyło. Spojrzała na jego drogą twarz, jakby odkrywała go na nowo. Może on poczuł to samo, ponieważ musnął ją delikatnie palcami po policzku. Widząc, w jakim był nieładzie, domyśliła się, że sama wygląda podobnie. Na pewno ma włosy jak czupiradło i całkiem pogniecioną suknię. Najwyraźniej nie miało to jednak dla niego żadnego znaczenia.

- No dobrze - powiedział, unosząc świecę. - Idź za tą swoją muzyką, moja piękna czarownico.

Meg odwróciła się. Próbowała zignorować wibracje, które wysyłał jej Sax, i odnaleźć śpiew sheelagh. Bez powodzenia. Po chwili obejrzała się na męża.

- Musisz odejść. Tłumisz szum kamienia. Uniósł brwi.

- Chyba mi się to podoba. No dobrze, wrócę do twojego pokoju. Ale krzycz, gdzie jesteś. - Sięgnął po pozostałe świece i zapalił jedną z nich. - Włożę ją do drugiego lichtarza.

Kiedy wyszedł, wytężyła zmysły. Nigdy nie próbowała namierzać sheelagh w ten sposób. Było jej ciężko, ale po jakimś czasie w końcu rozpoznała znajome mrowienie. Jego źródłem mógł być jedynie kamień życzeń. Owain Chancellor wszedł do domu Saksa gotowy do dzielenia się swoimi sukcesami pomimo dziwnego niepokoju, który targał nim cały wieczór.

- Gdzie jest hrabia? - zapytał od progu wyczerpanego Pringle'a.

- Nie przysłał żadnej wiadomości, proszę pana. Panna Gillingham i lady Daphne pojechały do hotelu Quiller's. Księżna umiera. A papuga znów dostaje szału.

- Co? Księżna umiera? - Za chwilę jednak skupił się na czym innym. - Przeklęty Sax. Miał przysłać wiadomość. Co jest z Knoksem?

- Nie przestaje wymawiać imienia jego lordowskiej mości, proszę pana. I próbuje wydostać się z klatki.

Owain popędził na górę. Sax rozniesie cały dom, jeśli coś stanie się tej cholernej papudze. Przeraźliwe skrzeczenie słychać było już z korytarza.

- Sax! Gdzie Sax? Sax do domu.

Owain odnalazł ptaka w ciepłej garderobie. Zwierzę miotało się w klatce, dziobało drzwiczki, skubało zameczek. Nims i Babs kręcili się wokół papugi, załamując ręce.

- Och, panie Chancellor, dzięki Bogu pan jest! Co mamy robić?

Sax zawsze mawiał, że papuga jest bardzo inteligentna, więc Owain podszedł do klatki i rzekł:

- No już, uspokój się, Knox. Sax wyszedł. Ptak uspokoił się i spojrzał na niego, przekrzywiając łepek. Potem zaskrzeczał:

- Nie! Sax. Źle, źle, źle. Owain podniósł wzrok na Nimsa.

- Czy Sax zrobił coś papudze przed wyjściem?

- Nie, proszę pana. A co on mógłby jej zrobić? Poza tym, on wcale tu nie wchodził. Nie wiem, czy pan pamięta, ale przebrał się w pomieszczeniach dla służby.

- Przecież Knox zwykle się tak nie zachowuje, kiedy Sax wychodzi z domu na cały dzień, prawda?

- Ależ skąd, proszę pana. Choć jeśli długo go nie ma, demonstruje swoje niezadowolenie później, po jego powrocie. Papuga wciąż wykrzykiwała imię swojego pana.

- Zamknij się! - prychnął do niego Owain. Knox zamilkł, a po chwili skrzeknął:

- Cholerna jędza!

- Wielkie nieba! - Wrażliwy Owain nie wierzył nigdy, żeby papuga mogła powiedzieć coś sensownego, a co dopiero wykazywać zdolności telepatyczne, no ale on sam też miał dziś złe przeczucia, choć wszystkie spotkania poszły po jego myśli. Tylko że przecież księżna umiera, czyż nie? - No dobrze, Knox, pójdę to sprawdzić.

Kiedy jednak zbliżył się do drzwi, papuga wydała z siebie rozdzierający skrzek. Odwrócił się i zobaczył, że zwierzę dziobie drzwiczki klatki i patrzy na niego złowrogo.

- Na dworze jest potwornie zimno, głupi ptaku! - Zaryzykował wszelako i otworzył klatkę, modląc się w duchu, żeby ptak nie odgryzł mu palca. - No chodź.

Papuga wskoczyła mu na dłoń.

- Sax? - zaskrzeczała wyraźnie pytająco.

- Tak, idziemy szukać Saksa.

Czuł się jak idiota. Starając się nie myśleć o ptasich bobkach, wcisnął Knoksa między poły marynarki i popędził na dół. Wydawało mu się, że wie, kto jest mordercą, choć nikt w domu Jakesa nie znał jego nazwiska ani adresu. Miał jednak dokładny opis mężczyzny, który wypytywał o Gillinghamów. W holu natknął się na Jeremiego, który stał z popiskującym Brakiem u boku.

- Nie mów mi, że pies też się denerwuje?

- Nie chce się uspokoić. Co się dzieje, proszę pana?

- Nie jestem pewny, ale jadę do hotelu Quiller's. Jeremy wlepił wzrok w jego pierś.

- Przepraszam, proszę pana, ale...

- Tak, to Knox. Albo całkowicie oszalał, albo przewiduje niebezpieczeństwo. 461

- Przewiduje? Ale, proszę pana...

- Wiem, wiem. Pringle, płaszcz! Chcesz jechać ze mną? Jeremy wywrócił oczami, ale odparł:

- Chyba tak.

- Cholerna jędza - mruknęła papuga. - Źle, źle. Owain zapiął gruby płaszcz, osłaniając papugę najlepiej, jak się dało. Czuł, że świat staje na głowie, kiedy tchórzliwy Brak uparł się, żeby jechać z nimi.

Meg obeszła ostrożnie pokój rodziców - tak na wszelki wypadek, choć z góry wiedziała, że niczego tu nie znajdzie. Sir Artur nigdy nie ukryłby tu posążka. To zbyt oczywiste miejsce. Gdzie więc może być? Skierowała się w stronę schodów prowadzących na strych.

- Czy jest na górze? - zawołał Sax z jej sypialni. Meg zatrzymała się na szczycie schodów.

- Nie sądzę. Idę na dół.

Kiedy była w połowie drogi, już wiedziała.

- Jest na dole. Jestem pewna.

Zatrzymała się w holu i próbowała się zorientować, w którą stronę ma iść, ale wibrujący, irytujący szum wydawał się zbyt ulotny.

- Sprawdzam tu pokoje - zawołała, wchodząc do zimnego gabinetu. - Jak dotąd nic.

Potem wydawało jej się, że szum dobiega z kuchni, ale kiedy tam dotarła, niczego nie wyczuła. Sfrustrowana powróciła do holu.

Wtedy zatrzymała się, przytłoczona intensywnym dźwiękiem, jakby sheelagh nagle zdecydował się ją przyzwać.

- Idę do salonu - krzyknęła.

Po świetle poznała, że mąż stoi na schodach.

- Czy tam jest niebezpiecznie? - zapytał, zachowując odpowiedni dystans.

- Nie, dlaczego?

- Bo zabrzmiałaś, jakbyś się bała.

- Nie. Tylko... to mnie przytłacza.

- Czy mogę jakoś pomóc?

- Nie sądzę. Najpierw muszę go znaleźć. Potem będziesz mógł go nieść.

Weszła ostrożnie do salonu, mając nadzieję, że sheelagh stoi gdzieś na wierzchu. Wskazałaby go wtedy mężowi i nawet nie musiałaby go dotykać. Jednakże posążka nigdzie nie było, a irytujący szum otaczał ją ze wszystkich stron.

Obeszła całe pomieszczenie, skołowana i oszołomiona wrażeniem tak podobnym do tego, które wywoływał w niej Sax, a jednocześnie tak innym.

Gorszym.

Nieczystym.

A może po prostu pozbawionym zaufania i bliskości, przeradzającym seks w miłość. Pragnęła go zawołać. Chciała, by przyszedł do niej i ją przytulił, ale pieśń sheelagh w zderzeniu z magią Saksa zmieniłaby się w kakofonię nie do zniesienia.

Zastygła na środku pokoju i zebrała myśli. Potem, drżąc na całym ciele, podeszła ostrożnie do masywnego krzesła, na którym zwykł przesiadywać jej ojciec. Przyklękła i zajrzała pod spód.

- Jest! - zawołała drżącym głosem. - Czy mógłbyś tu przyjść i go wziąć?

- Lepiej niech pani to zrobi, lady Saxonhurst. Meg odwróciła się i ujrzała obcego mężczyznę, przyciskającego pistolet do głowy Saksa.


































Rozdział 23



Jak widzisz - powiedział Sax arystokratycznym tonem - mamy gościa, moja droga. Czy byłby pan tak uprzejmy i się nam przedstawił? - Nie.

- Czego pan chce? - zapytała Meg, wstając.

- Skarbu.

- Skarbu? Jakiego skarbu?

- Tego, co jest pod krzesłem.

- To tylko kamienny posążek. Nie ma żadnej wartości.

Nieznajomy uśmiechnął się i Meg poznała w nim mężczyznę z pokoju gospodyni u sir Artura.

- Kamienny posążek, który daje bogactwo - powiedział. - Proszę niczego nie utrudniać. Wiem wszystko o tym posążku i o pani. Zażyczy pani sobie dla mnie bogactw, a potem rozejdziemy się, każdy w swoją stronę. Serce Meg przeszyło lodowate ostrze strachu, kiedy zdała sobie sprawę, że pewnie ma przed sobą mordercę sir Artura. Sax chyba odgadł jej myśli, bo mrugnął porozumiewawczo.

Chyba oszalał, żeby mrugać! Ten mężczyzna to zabójca. Strzeli bez wahania. Zabije go!

Nie miała pojęcia, czy sheelagh w ogóle potrafił wytwarzać bogactwa na zawołanie. Nawet jeśli tak było, to czy po wszystkim ten człowiek faktycznie pozwoli im żyć?

Chyba wszyscy mieli dar czytania w jej myślach. Mężczyzna spojrzał na nią i powiedział:

- Nie musi się pani obawiać, lady Saxonhurst. Zabijam tylko wtedy, kiedy mi za to płacą. Kiedy dostanę, czego chcę, wyjadę z kraju, zanim ktokolwiek wpadnie na mój ślad.

- Skąd pan wie o magicznym kamieniu mojej żony? - zapytał Sax, wciąż przemawiając tonem jak z oficjalnego przyjęcia.

- Naprawdę chce pan wiedzieć?

Szyderczy uśmiech podziałał na Saksa jak płachta na byka.

- Tak.

Meg niemal się roześmiała na znajomy widok irytacji malującej się na twarzy męża. Sax to Sax.

- Do diabła, a co mi tam. Jakoś nikt nie leci wam na ratunek, więc tak bardzo mi się nie spieszy. Sir Artur dużo rozmawiał ze swoją gospodynią, a gospodyni dużo rozmawiała ze mną. Chyba mnie pani pamięta, lady Saxonhurst? Widziała mnie pani... konwersującego... z Hattie, kiedy mordowała pani sir Artura.

- To pan zabił sir Artura. - Nie było sensu owijać w bawełnę.

- Być może. Przysłano mnie tu, żebym was zabił, ale obawiam się, że mi za to nie zapłacą. Meg dostrzegła, że Sax poważnieje. Gdyby miał ze sobą monokl, pewnie by go teraz wyciągnął.

- Kto pana najął?

- A jak pan myśli?

- Księżna wdowa Daingerfield, oczywiście.

- Bingo. Skończmy z tym wreszcie. Hrabino, proszę mi przynieść posążek!

- Czy od dawna jest pan na jej usługach? - zapytał Sax, kompletnie ignorując słowa mężczyzny.

- Już od jakiegoś czasu.

- Podobno zarządza pan jednym z jej majątków?

- No i co z tego?

Meg zastanawiała się, czy mogłaby go teraz zaatakować, ale mężczyzna cały czas obserwował ją kątem oka. Rozejrzała się dyskretnie dookoła. Kominek i pogrzebacz były zbyt daleko. W zasięgu jej ręki znajdowały się jedynie niewielkie porcelanowe bibeloty, a napastnik wciąż trzymał pistolet przy głowie Saksa.

- Domyślam się, że nie zaczął pan pracy u księżnej jako zarządca - powiedział Sax głosem zimnym niczym lód.

- Chyba nikt tak nie zaczyna, wasza lordowska mość. Hrabino...

- Pewnie z piętnaście lat temu? Nagle zapadła nieprzyjemna cisza.

- Zawsze pan wiedział, prawda? - zaśmiał się chrapliwie. - Nic dziwnego, że tak jej pan nienawidził. Mężczyźni zdawali się być całkowicie pochłonięci sobą. Meg zaczęła przesuwać się powoli w stronę pogrzebacza.

- Zabił pan mojego ojca z jej rozkazu.

Meg zamarła i przerażona spojrzała na męża.

- Było, minęło - stwierdził napastnik i odwrócił się do Meg. - Proszę tu wracać i zrobić, co każę. Mogą mi państwo wierzyć lub nie, ale zabijam tylko dla pieniędzy. Jeśli zasypie mnie pani bogactwem, nigdy mnie już pani nie zobaczy.

- Czy dostał pan premię za zabicie mojej matki i siostry?

- Niemal podcięto mi za to gardło. Ale nie dałem się tak łatwo. Miałem w zanadrzu obciążające dowody w sprawie innych morderstw. Pana wujów. Nieszczęsny ród, ci hrabiowie Saxonhurst. Szaleni samobójcy.

Sax stał niewzruszony niczym lodowy posąg. Pewnie był w szoku. Ale on wiedział. Przez cały czas wiedział, że to babka zabiła jego rodzinę. A Meg myślała, że przesadzał.

- Hrabino, proszę się pospieszyć! - Mężczyzna dźgnął Saksa pistoletem w głowę. Hrabia drgnął zaskoczony.

- To nie takie proste! - zaoponowała Meg.

- A więc proszę mi powiedzieć, co musimy zrobić. Szybko. Bo zaraz wcisnę kulkę w lorda Saxonhurst i okaleczę go na całe życie.

- Trzeba uważać, o co się prosi - powiedziała Meg pośpiesznie. - Kiedy wyciągnę sheelagh, będę pod jego wpływem. Musimy najpierw sformułować życzenie.

- Niech pani sformułuje cholerne życzenie albo, przysięgam, hrabia już nigdy nie będzie taki sam!

- A więc, czego pan chce? Proszę mi powiedzieć, czego pan chce!

- Powiedziałem już. Bogactw.

- Tylko bogactw?

- Tylko bogactw - uśmiechnął się szyderczo. - Cóż to dla was, prawda? Całe życie opływaliście w luksusy. Bogactw, kochana. Proszę zasypać mnie bogactwami. Klejnotami. Monetami. Czymkolwiek.

Meg uniosła wzrok na Saksa. Widać było, że płonie z wściekłości. Ten mężczyzna zabił jego rodzinę i Sax pragnął jego krwi. Kiedy spojrzał na żonę, jego oczy zdawały się mówić: Zabij go dla mnie, Meg. Czyżby wierzył w moc kamienia? A może przemawiała przez niego ślepa nadzieja? Jeśli wierzył, czy mogła zaryzykować konsekwencje prośby o śmierć? A co będzie, jeśli uwierzy i zrozumie, że zmusiła go czarami do ślubu?

Nieważne. W niej również wrzała złość. Myślała o dziecku spaczonym przez morderstwa, o rodzinie prześladowanej przez złą, zaborczą kobietę. „Nieuwaga" - powiedział wcześniej hrabia, mówiąc o śmierci ojca. Oczywiście, miał na myśli mordercę. Zamierzali zabić jedynie jego ojca. Matka miała powrócić w szpony jędzy. Żałowała, że potwornej, chorej na umyśle księżnej nie ma tu teraz z nimi.

Meg pochyliła się i wyciągnęła spod krzesła woreczek. Moc kamienia już zaczynała ją obezwładniać, a nawet go jeszcze nie dotknęła. Niemal zachichotała pod nosem, gdy zdała sobie sprawę, że w lichtarzach płoną czerwone świece. Nie wiedziała, czy ma to jakieś znaczenie, ale teraz dwie z nich oświetlały całą scenę.

- Zasypać pana bogactwami - powtórzyła, rozwiązując sznureczek.

Zerknęła na Saksa, próbując wysłać mu wiadomość, choć nie miała pojęcia, czy sheelagh potrafi spełniać życzenia w trybie ekspresowym. Wcześniej zawsze wymagało to czasu.

- Chcę bardzo, bardzo dużo bogactw - powiedział mężczyzna. - No dalej. Meg usiadła na krześle i odsłoniła kamień.

- Jak on wygląda? Proszę mi pokazać - polecił mężczyzna.

Oddzielając posążek materiałem od własnych rąk, zwróciła go w stronę mężczyzn i przyglądała się ich twarzom. Pomimo wściekłości Sax się roześmiał.

- Wielkie nieba, Meg, nic dziwnego, że nie tak łatwo cię zszokować! Ku ich zaskoczeniu morderca wyglądał na oburzonego.

- Kto to widział coś takiego? Powinni tego prawnie zakazać. Proszę lepiej przejść do dzieła.

Meg usłuchała. Nie przychodziła jej do głowy żadna wymówka. Po raz ostatni rzuciła Saksowi znaczące spojrzenie i powiedziała:

- Niech więc spadną na pańską głowę.

To rzekłszy, opuściła materiał, dotknęła zimnego, szorstkiego kamienia i przygotowała się na nieprzyjemne doznania.

Były gorsze niż kiedykolwiek wcześniej.

Wciągnięta w szaleńczy wir, przypomniała sobie życzenie i wypowiedziała je na głos:

- Niech go zasypią bogactwa! - Potem zaś, jako że naprawdę bała się, że tym razem nie przeżyje, dodała: - Niech Sax będzie bezpieczny! I szczęśliwy!

Wir niszczył i miażdżył otaczające ją przedmioty, rzucał nią i rozrywał ją od środka. Krzyczała. Ludzie krzyczeli. Wszystko jęczało, jakby cały świat wokół niej rozpadał się na kawałki.

Chryste - modliła się Meg, mając nadzieję, że Chrystus i pogańscy bogowie nie są antagonistami - pomóż mi! Nie pozwól mnie teraz zabić. Nie teraz, kiedy znalazłam Saksa.

Bolało. Bolało bardziej niż wcześniej. Ból rozrywał jej mięśnie, łamał kości i przeraźliwie ściskał za głowę. Jej ciało pomału topiło się i zamieniało w krwistą kałużę...

Chryste!

- Chryste, Meg, wracaj do mnie.

Meg z trudem pokonała ból i uniosła ołowiane powieki. Jej oczom ukazała się trupio blada twarz Saksa. Tak bardzo żałowała, że umiera. A potem na niego zwymiotowała.

Sax otarł jej usta wilgotną ściereczką - ciekawe, skąd ją wziął?

- Zadziałało? - sapnęła.

- Coś zadziałało - odparł drżącym głosem.

- Co się stało? - Osłaniał przed nią resztę pokoju swoim ciałem, ale do jej uszu wyraźnie docierały jakieś głosy. Dużo głosów. I jęki. Czyżby jęki były prawdziwe?

- To, o co prosiłaś. Zasypały go bogactwa. Spadł ogromny deszcz pensów i zwalił go na ziemię. Ale... -Ale?

- Ale... Meg, zawalił się nad nim sufit. Pewnie był jakiś przeciek i gips zgnił. Może ktoś wcześniej ukrył tam pieniądze.

Meg zaśmiała się cichutko. Należy zaufać sheelagh. I nie miało znaczenia, czy Sax w to wierzył, czy nie.

- Meg? - Ku swojemu zaskoczeniu ujrzała Laurę, bladą, przestraszoną, a jednocześnie wyraźnie podekscytowaną. -Nic ci nie jest?

Meg z trudem podsunęła się wyżej na krześle. Czy to sen? A może umarła? Rozejrzała się po salonie oświetlonym teraz licznymi lampami i świecami, i zdała sobie sprawę, że to dzieje się naprawdę. Wokół kręciło się jednak mnóstwo ludzi.

Ktoś - prawie mogłaby przysiąc, że sam Sax - powtarzał skrzekliwie:

- Sax. Źle. Jędza. Źle.

Na widok zdziwionej miny żony, Sax wyjaśnił:

- Knox tu jest. I Brak. I twój brat, i siostra. Potem ci wszystko wyjaśnię.

- Ten mężczyzna został wysłany, żeby was znaleźć - zawołała Laura. - Ale nie spodobał mi się. Miałam złe przeczucia. Bardzo się ucieszyłam, kiedy pojawił się pan Chancellor i zabrał nas tutaj. A papuga jest taka mądra. Wszystko wiedziała!

- Bardzo, bardzo dużo bogactw - zaskrzeczała papuga głosem złoczyńcy, a potem wrzasnęła rozdzierająco. Meg wzdrygnęła się i Sax wziął ją w ramiona.

- Nie myśl o tym. Wciąż jest tu bardzo zimno. Wracajmy na Marlborough Square. Faktycznie, drżała na całym ciele, choć nie do końca z zimna.

- Tak, to dobry pomysł. Lauro, nie zapomnij sheelagh.

Wstał, trzymając ją w ramionach. Oboje byli brudni, potargani i śmierdzieli jej wymiocinami. Dostrzegła kilka zadrapań na jego skroni, które podpowiedziały jej, że nie udało mu się całkowicie uniknąć feralnego deszczu bogactw.

Czując się bezpiecznie w jego ramionach, wreszcie odważyła się spojrzeć na dzieło sheelagh. Zabójca rodziców hrabiego wił się z bólu pośród upragnionego bogactwa, pilnowany przez służbę Saksa oraz warczącego Braka. Choć już wcześniej wyobraziła sobie całą scenę, nie chciało jej się wierzyć, że zwykłe monety mogłyby wyrządzić tyle krzywdy. Jednakże miedziany pens ważył co najmniej dziesięć gramów, a na tej kupie leżało ich całkiem sporo. Mężczyzna miał z pewnością pękniętą czaszkę, poza tym krwawił z ust i nosa. Nie było jej przykro, ale spojrzała na męża.

- Dziękuję - powiedział. - Dziękuję za wszystko. Zwłaszcza za to, że przyzwałaś mnie do siebie. Oparła głowę na jego ramieniu.

- Wierzysz?

- Byłbym głupcem, gdybym nie uwierzył, choć kamień świetnie zaciera po sobie ślady. To fascynujące.

Meg jęknęła. Cóż za niepoprawny człowiek! Pewnie zechce się teraz bawić posążkiem jak jakąś naukową zabawką.

- A co z księżną? - zapytała, gdy wynosił ją z pokoju.

- Naprawdę umiera. Myślę, że wysłała go tu, zęby mnie zabił, bo chciała mnie zabrać ze sobą. Mam ochotę do niej pojechać i rzucić jej w twarz, że poniosła klęskę, ale pozwolę Bogu i diabłu zająć się tworzeniem dla niej odpowiedniego piekła.

Meg wtuliła się w męża i podziękowała w duchu bogom, chrześcijańskiemu i tym pogańskim.

Na przybycie państwa domu rezydencję na Marlborough Square udekorowano. Była to pierwsza myśl Meg, kiedy przekraczała próg wsparta na ramieniu Saksa i zobaczyła, że do świątecznej zieleni dodano ozdoby z bogatych materiałów oraz pozłacane bibeloty. Pomimo późnej godziny służba zdawała się być wszędzie, ożywiając dodatkowo i tak już żywe wnętrza.

Był to ten rodzaj wariactwa, który miał rację bytu jedynie w domu Saksa. Chyba opadła jej szczęka, bo mąż powiedział:

- To na bal na Trzech Króli. Czas leci. Spojrzała na niego zszokowana.

- To jeszcze aktualne?

- Oczywiście. Choć trochę dziwnie wyjdzie, jeśli księżna umrze jeszcze przed balem. Podejrzewam jednakże, iż główny powód tego poruszenia w domu jest inny. Każdy chce mieć wymówkę, by móc przebywać w holu, kiedy my będziemy wracać.

Meg rozejrzała się po twarzach służących, którzy przerwali właśnie pracę i uśmiechali się do nich. Jak powiedział pan Chancellor, Sax to Sax, i jego dom zawsze będzie jego domem.

Roześmiała się głośno. Służba podeszła do nich, by ich powitać i zasypać niezliczonymi pytaniami, niczym zatroskana rodzina, a nie pracownicy. Ilu z nich, zastanawiała się, Sax uratował od biedy i bezrobocia z powodu ich wzrostu, wagi, kalectwa czy młodzieńczych kolizji z prawem?

Kto z nich stracił świetną posadę na dworze książęcym, ponieważ wstawił się za Saksem? Hrabia nie był w stanie pomóc im od razu i Meg domyślała się, że stanowiło to dodatkowy bolesny ciężar dla chłopca wychowywanego w szponach jędzy. Uniósł dłoń.

- Cieszy mnie, że wszyscy tak pilnie pracujecie - zauważył, przyglądając się dekoracjom. - Zajęliście się też salą balową, czy może konieczne było, by wszyscy pracowali w głównym holu?

- Jutro, wasza lordowska mość - powiedział jeden ze sług. - Obiecujemy.

- Jestem pewien, że macie wszystko pod kontrolą No dobrze, a teraz krótka relacja z wydarzeń, na którą tak czekacie. Hrabina, oczywiście, me miała nic wspólnego ze śmiercią sir Artura Jakesa. Prawdziwego sprawcę już znaleziono. Pracownicy w domu sir Artura zostali przekonani do poświadczenia prawdy, więc tę sprawę mamy już za sobą. Jednakże skandal zagwarantuje nam, ze każdy, kto właśnie przebywa w stolicy, zechce zjawie się na naszym przyjęciu, dlatego uczyńmy Torrance'ow dumnymi!

Meg robiło się niedobrze na samą mysi o tłumach na balu, zwłaszcza jeśli jego największą atrakcją miała być jej skandaliczna osoba. Mąż uścisnął jej dłoń, jakby wiedział. - Jakieś pytania? - rzucił do służby.

- A co z ludźmi, którzy wciąż kręcą się pod domem, wasza lordowska mość? Sędzia pokoju przyszedł już i przywołał ich do porządku, ale niektórzy wrócili.

- I niewątpliwie zobaczyli, co chcieli zobaczyć. Rozproszą się niebawem. Nie będą tu czatować w tak zimną noc. Pan Chancellor rozmawia właśnie z przedstawicielami władzy. Być może, przez wzgląd na chrześcijańskie miłosierdzie, ktoś powinien udać się do sługusów księżnej i powiedzieć im, że gra skończona. A właśnie, byłbym zapomniał. Księżna najwyraźniej bardzo zaniemogła i umiera.

Sax nie owijał w bawełnę ani nie wysilał się na udawanie żalu. Meg wydawało się ponadto, że usłyszała kilka cichych wiwatów ze strony służby. Zachowali się okropnie nie po chrześcijańsku, ale rozumiała ich powody. Niektórzy z nich doświadczyli żelaznej ręki kobiety na własnej skórze. Ciekawe, ilu z nich dzieliło z hrabią podejrzenia na temat prawdziwej natury księżnej.

- No dobrze - ciągnął hrabia. - Wracajcie już do łóżek. Oczekuję, że jutro zostanę obsłużony jak co dnia. Doświadczyłem dziś traumatycznej próbki życia bez was i potrzebuję wyjątkowej opieki. - W holu rozległy się stłumione śmiechy. - Zanim to jednak nastąpi, potrzebujemy z hrabiną kąpieli i jedzenia. Dobrego, porządnego jedzenia, tak szybko, jak się da.

Na te słowa służba rozpierzchła się po domu, a Meg i Saksa zaprowadzono do ich apartamentów. Meg znalazła się w troskliwych rękach Susie i innej służki, które rozebrały ją z pogniecionej sukni, wsadziły do wanny jak małe dziecko, umyły dokładnie, a potem ubrały starannie w koszulkę nocną i szlafrok.

Zastanawiała się, czy służki się domyślają, ze ma za sobą pierwszy raz. Pewnie tak. A zresztą, co za różnica. Chyba przyzwyczajała się już do braku prywatności albo była zbyt zmęczona, żeby się przejmować. Pragnęła znów z nim być. W tym momencie nie była nawet pewna, jak przetrwa te krótkie chwile rozłąki z mężem, ale rozsądek podpowiadał jej, że to wrażenie minie.

Potem, czystą i pachnącą, z wilgotnymi włosami opadającymi na ramiona, zaprowadzono ją do pokoju, w którym znajdowała się klatka Knoksa. Sax już tam był. Stał zwrócony do suto zastawionego stołu, z wierną papugą na ramieniu, i wkładał zwierzęciu do dzioba smakowite kąski.

- Czy Knox naprawdę ostrzegł, że stanie się coś złego?

- Zadziwiające, prawda? Jestem pewien, ze Owain sam z siebie też przeszedłby do działania i, oczywiście, ty sama zajęłaś się złoczyńcą, ale ostrzeżenie Knoksa okazało się pomocne. Siadaj.

Meg zasiadła naprzeciwko niego. Miał na sobie swój złotobrązowy szlafrok i wyglądał niewiarygodnie imponująco. Jedzenie, jednakże, wyglądało jeszcze lepiej. Meg z apetytem rzuciła się na ser, chleb oraz zimne mięsa, a potem na babeczki i szarlotkę, zwieńczone porządną porcją bitej śmietany. Upiła łyk wina.

- Zawsze przy tobie pochłaniam jedzenie z zadziwiającą prędkością!

- Ja pochłaniałem je w podobnym tempie. - Uniósł swój kieliszek i stuknął nim delikatnie o jej trunek. - Witaj w domu, Meg.

- Kobiety! Aaaaaach!

- Nie, Knox. Bądź miły. Powiedz: „piękna pani". Ptak pokręcił się chwilę naburmuszony, ale w końcu powiedział głosem Saksa:

- Piękna pani.

Meg uśmiechnęła się i podała mu okruszek.

- A ja myślę, że z ciebie piękny ptak. I bardzo mądry. Dziękuję, Knox.

- Dziękuję, dziękuję - zaskrzeczała papuga, ale potem odwróciła się plecami.

- Przyzwyczai się - zapewnił Sax.

Meg napiła się wina i przyjrzała się mężowi badawczo.

- Naprawdę nie gniewasz się, że zwabiłam cię do tego małżeństwa czarami? Jego uśmiech mógłby rozświetlić najciemniejszą noc.

- Jak mógłbym się gniewać za coś tak cudownego? Daj mi rękę.

Meg uniosła lekko brwi i wyciągnęła dłoń, a on wsunął pierścionek na jej palec z obrączką. Był to pierścień Saxonhurstow, który nosiła Daphne.

- Nie miała nic przeciwko temu?

- Może trochę miała, ale podarowałem jej inny, równie wartościowy. Ten należy do ciebie. Tak nakazuje tradycja. Moja wybranko.

Zaśmiała się, niemal przytłoczona jego czułością. Zerknął w róg pokoju.

- Laura przyniosła tu kamień życzeń. Czy nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli sobie na niego popatrzę?

- Nie. - Meg odszukała sheelagh myślami i wyczuła go.

Energię posążka w znacznym stopniu tłumiła jednak obecność Saksa albo uczucia, które w niej wzbudzał. Być może w przypadku jej rodziców było podobnie.

Rozwiązał woreczek i wyciągnął kamień. Choć Meg zdawała sobie sprawę, że jego energia nie działa na innych, dziwił ją widok tak beztroskiego obchodzenia się z posążkiem.

- To zaiste cudownie frywolny posążek. Laura mówiła, że wmurowywano je w mury kościołów w Irlandii.

- Podobno.

Pogładził otwarte usta kamiennej kobiety, a potem jej rozwarty srom tak czule, że Meg aż zaparło dech.

- Ja też mam wielką moc, stara czarownico - powiedział - i zabraniam ci nakładania kary za dzisiejsze życzenie mojej żony.

Meg zadrżała.

- Jaką moc? - szepnęła, choć doskonale znała odpowiedź.

- Nie mam pojęcia. Może moc mężczyzny, który nie boi się kobiet. Po prostu wiem, że ona mnie posłucha. - Postawił sheelagh na krześle. - Wydaje mi się też, że ona nie lubi być chowana. Nic dziwnego, że stała się trochę zgorzkniała.

- A więc stałeś się teraz wybawicielem posążków? Sax, jesteś...

- Niemożliwy. Wiem. - Uśmiechnął się do niej uroczo. - Ale to prawda. Nie stworzono jej do trzymania w ukryciu.

- Nie możemy jej ustawić na widoku!

- Dlaczegóż by nie? Widzisz? Nawet Knox popiera ten pomysł.

W rzeczy samej. Z jakiegoś dziwnego powodu papuga przeskoczyła z ramienia pana na krzesło i, jakby zafascynowana, badała sheelagh dziobem. W bardzo nieprzyzwoitym miejscu! Meg wiedziała, że argument o przyzwoitości nie zrobi na Saksie wrażenia.

- Możliwe, że ktoś jeszcze ma dar posługiwania się kamieniem.

- Ach, no tak. Słuszna uwaga. Ale myślę, że powinnaś postawić posążek w swojej sypialni. Zakładam, że nie będziesz spraszać do niej nieznajomych.

- Nie, jeśli ty nie będziesz. Roześmiał się.

- Pamiętam o mojej obietnicy. Niech ci się nie wydaje, że będę miał problem z jej dotrzymaniem.

- Wiem, wiem. Dlatego to ja będę chodziła wyczerpana! Wykrzywił usta w tym swoim wyjątkowym uśmiechu.

- Podobała ci się nasza schadzka o północy, prawda? Warto było czekać?

Meg poprawiła nerwowo szlafrok, wiedząc, że wygląda głupio, ale nie mogła się powstrzymać.

- Nie chcę rozmawiać o tego typu rzeczach.

- Dobrze więc - powiedział ugodowo. Wywróciła oczami, a potem spojrzała nerwowo na sheelagh.

- Nie mogę trzymać jej u siebie. Doprowadzi mnie do szału.

- Hmm. A ja chciałbym kochać się z tobą z tym posążkiem w łóżku. -Sax!

- Któregoś dnia - dokończył. - Tymczasem postawimy ją tutaj, z Knoksem. Chyba się zaprzyjaźnili.

- Nigdy więcej nie proś, żebym użyła posążka. Usiadł przy niej.

- Oczywiście, że nie. Byłem przerażony, kiedy to robiłaś.

- Nie tylko o to chodzi. Myślę, że posążek zabił moich rodziców. Jest niebezpieczny.

- Co? Skąd ten pomysł? Przecież mówiłaś, że twój ojciec był chory.

- Tak, ale... - Nie miała nawet czasu, żeby to dokładnie rozpracować. - Mama mówiła, że nie można używać go zbyt pochopnie, ale sama chyba tak zrobiła. Kiedy o tym pomyślę, żyliśmy lepiej, niż mogliśmy sobie na to pozwolić, a rodzice zawsze sprawiali wrażenie beztroskich. W jakimś sensie irytowało mnie to i dlatego opuściłam dom. Myślę, że mama używała kamienia za każdym razem, kiedy pojawiały się problemy.

- Czy to źle?

- Istnieje druga strona medalu. Nie wiem dokładnie, jak to działa, ale zawsze działa. Albo działało. Mam nadzieję, że udało ci się ją przekabacić. Może zapłata za wszystkie spełnione życzenia skumulowała się i dlatego ojciec zachorował. Nie wiem. Ale jestem pewna, że na końcu próbowała odgonić śmierć. Sir Artur... powiedział, że znalazł sheelagh między nimi na łóżku. I że ojciec bardzo się obawiał, że matka może go użyć.

- Myślisz, że poprosiła o własną śmierć?

- Nie! Nie sądzę, by zrobiła coś takiego. Nie chciałaby opuszczać dzieci... - urwała nagle.

Objął ją.

- Nie jesteś pewna? Wsparła głowę na jego piersi.

- Nie. To straszne, ale oni tak bardzo się kochali. Miłość może być niebezpieczną siłą.

- To rodzaj magii, za który często też trzeba zapłacić cierpieniem, to prawda. W jej sercu zatliła się nadzieja. Może jednak ją kocha?

- A więc myślisz, że chciała odejść z nim? - dodał. Po chwili milczenia Meg odparła:

- Nie. Była na to zbytnią optymistką. Jestem pewna, że zażyczyła sobie, by wyzdrowiał. Ale może istnieją rzeczy, których sheelagh nie jest w stanie spełnić. Albo po prostu nierozważnie sformułowała swoje życzenie.

- Na przykład, żeby nic ich nie rozdzieliło? Spojrzała na niego zdumiona.

- Tak! Ale jestem przekonana, że jeśli zażyczyła sobie właśnie tego, zrobiła to celowo. Miała nadzieję, że jej życzenie uzdrowi ojca, ale była też gotowa na śmierć. Na pewno chodziła zniecierpliwiona w chmurach w tę i z powrotem i czekała, aż wreszcie użyję sheelagh i ocalę jej dzieci!

Uśmiechnął się szeroko i pocałował jej dłoń.

- Właśnie zdałem sobie sprawę, że jestem odpowiedzią na modlitwy dziewicy. Meg jęknęła. Potem spoważniała jednak.

- A co z tobą? Dobrze się czujesz?

Nie udawał, że nie zrozumie, o co jej chodzi.

- Tak naprawdę, czuję zadziwiającą ulgę. Zawsze podejrzewałem prawdę - rozbójnik w tamtym regionie wydawał mi się nieprawdopodobny, a wyjazd rodziców zaaranżowała moja ciotka, która, ogólnie rzecz biorąc, robiła wszystko pod dyktando księżnej. Cóż jednak mógł zrobić dziesięciolatek? Kto by mu uwierzył? Czasami wydawało mi się nawet, że to ja postradałem zmysły, że miałem spaczony obraz rzeczywistości. Kiedy zaś wyrwałem się z dworu, wszelkie ślady dawno się zatarły. Poza tym, okiem dorosłego potrafiłem już ocenić, że nie uda mi się niczego udowodnić księżnej. Nawet gdybym znalazł wynajętego przez nią mordercę, do niczego by to nie doprowadziło. Postanowiłem więc jedynie przeszkadzać jej w czerpaniu radości ze swoich zbrodni.

- Cieszę się, że nie szukasz zemsty.

- Nie rób ze mnie świętego. Gdybym nie wierzył, że trafi prosto do piekła, siedziałbym teraz u jej boku i zamieniał jej ostatnie chwile w najgorszą torturę.

- Sax!

Spojrzał jej w oczy.

- To prawda, Meg. Próbowała zniszczyć życie moich rodziców, a potem ich zabiła. Próbowała zniszczyć moje życie na wiele różnych sposobów, i w jakimś stopniu jej się to udało. Do diabła, zabiła nawet moich wujów, z czystej złośliwości. No i w końcu próbowała zabić nas. Mój chrześcijański duch jest za słaby, by wybaczyć to wszystko, ale jestem na tyle bogobojny, by wierzyć, że On się z nią rozliczy.

- A wszystko zaczęło się od miłości. Czy miłość cię czasem nie przeraża?

- Przeraża mnie, i to bardzo.

Nie taką odpowiedź pragnęła usłyszeć.

- A mimo to otoczyłeś się miłością. Nawet jeśli oznaczało to tyle wścibskich uszu dookoła. Roześmiał się, chyba lekko zakłopotany.

- Może czuję głód miłości. Nakarmisz mnie, Meg?

Spojrzała mu w oczy, zastanawiając się, czy się nie przesłyszała. Zebrała się jednak na odwagę i zrobiła pierwszy krok.

- Może to jeszcze za wcześnie na takie slowa, ale wydaje mi się, że cię kocham, Sax. Przyciągnął ją do siebie.

- Musisz mnie kochać, Meg. Nie sądzę, bym mógł znieść nieodwzajemnioną miłość, a postanowiłem właśnie, że więcej nie będę rozbijał przedmiotów.

Była tak oszołomiona jego słowami, że nie wiedziała, co powiedzieć.

- Szkoda - rzekła w końcu. - Twojej sypialni dobrze zrobiłyby jeszcze jedne generalne porządki.

- Cóż za wspaniały pomysł! - Odciągnął Knoksa od jego zalotów z sheelagh i wcisnął go do klatki. Potem poprowadził Meg do swojej sypialni i razem, z radością na twarzach, zniszczyli wszystkie ślady brzydoty. Rozejrzawszy się po raz ostatni po kolorowych odłamkach, Meg wróciła do swojej sypialni, padła na łóżko i pogrążyła się w głębokim śnie.

Meg miała wrażenie, że na balu u Saksa z okazji Trzech Króli zjawił się cały Londyn. Większość przyszła tu dla niej. W innych okolicznościach cierpiałaby okrutnie, ale mąż cały wieczór pozostawał u jej boku i roztaczał wokół siebie magię, która odpędzała od niej wszelki strach i wątpliwości.

Ponadto w balu uczestniczyła też Laura i to na niej skupiała się uwaga większości mężczyzn. Bliźniaki obserwowały przyjęcie z cichego kącika i od czasu do czasu podbierały - była tego pewna! - różne smakołyki ze stołu. Dostały już wcześniej tradycyjne świąteczne ciasto od służby.

Meg miała na sobie baśniową suknię z kremowego jedwabiu, na którą narzucono haftowaną morelową tunikę z gazy, wysadzaną maleńkimi rudawymi brylancikami i perełkami. Szyję Meg także zdobiły perły. Kiedy Sax wszedł do jej apartamentów, żeby sprowadzić ją na dół, miał ze sobą dwie szkatułki. W jednej znajdowała się diamentowa biżuteria - naszyjnik, kolczyki, brosza, bransoletki i diadem. Druga zawierała prosty zestaw jej matki - perłową biżuterię, medalion i pierścionki.

- Już pierwszego dnia poprosiłem Owaina, żeby odzyskał dla ciebie niektóre pamiątki rodzinne. Twoja rodzina pomogła. Do tej pory udało nam się dotrzeć do kilku książek twojego ojca i do tego.

- Spojrzał na nią niepewnie. - Jeśli wolisz założyć diamenty, przyniosłem je na wszelki wypadek... Meg wybuchnęła płaczem i uścisnęła go z całej siły.

- Sax, jesteś niemożliwy! Szelmowsko magiczny Pewnie by się spóźnili na bal, gdyby Susie nie doprowadziła ich do porządku.

Prosta biżuteria matki pomagała jej zachować zdrowy rozsądek, ale prawdziwą pewność siebie zawdzięczała Saksowi i głębokiemu uczuciu, które ich łączyło. Było jeszcze wiele rzeczy, których o sobie nie wiedzieli. Ale kochali się i ta miłość upiększała otaczający ich świat.

Ostatniej nocy spali razem. Tylko spali. Nie musiał używać słów, by powiedzieć jej, że dzisiejszej nocy nie będą tylko spali - a raczej jutrzejszej nocy, bo bal miał trwać aż do rana. Może oboje będą zbyt zmęczeni.

Wątpiła jednak, by Sax kiedykolwiek był na to zbyt zmęczony. Na pewno zadba o to, by i jej nie zmorzył sen. Albo, jak już raz zasugerował, będzie z nią spał, żeby zawsze być w pogotowiu, kiedy ona poczuje się bardziej wypoczęta. A więc, oto stała, witając gości jako hrabina Saxonhurst. Skandaliczna hrabina Saxonhurst. Wrażliwa Meg Gillingham nigdy by nawet nie podejrzewała, że zamieni się w kogoś takiego. U jej boku stał mąż - przystojny, czarujący, magiczny hrabia, nieziemsko piękny w prostym, ciemnym stroju balowym, z żółtymi włosami i lśniącymi oczami, chwytający ją za serce swoją dobrocią i potrzebą miłości.

Oto prowadził ją na środek sali, do pierwszego tańca. Choć wszystkie oczy zwrócone były właśnie na nich, przystanął i zbliżył głowę do jej ucha.

- Dziś w nocy - mruknął. - W twojej sypialni. Nie rozbieraj się, gdyż mam zamiar obnażyć cię warstwa po warstwie w blasku świec i odkryć wszystkie twoje magiczne sekrety.

Meg czuła, że się rumieni, ale gdy rozległy się pierwsze takty muzyki, dygnęła uroczyście, spojrzała mu w oczy i powiedziała:

- Cała przyjemność po mojej stronie, mój panie. Zaiste, cała przyjemność po mojej stronie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 04 Zakazany owoc(1)
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 01 Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 07 Książe i panna
01 Małżeństwo z rozsądku Beverley Jo
Beverley Jo Malloren 03 Zakazane zabawy
Beverley Jo Róże miłości
Beverley Jo Narzeczona markiza
Blake Jennifer Rodzina Bendictów 06 (Adam) Magia Życia
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Diabelska intryga
339 Linz Cathie Małżeństwo z rozsądku
110 Cartland Barbara Małżeństwo z rozsądku
Ashley Anne Tajemnice Opactwa Steepwood 06 Zakazana miłość

więcej podobnych podstron