ANNE ASHLEY
Zakazana miłość
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Marzec 1812 roku
Hrabia Yardley z bezsilną wściekłością wpatrywał się w córkę.
Niezorientowany świadek tej sceny mógłby przypuszczać, że lekko
pochylona głowa i złożone ręce lady Sophii wyrażają skruchę, lecz
ojciec nie dał się zwieść tej pozie ani przez chwilę. Doskonale widział
iskierki migające w wyrazistych, zielonych oczach dziewczęcia, a
także złośliwy, prowokujący uśmieszek, którego nawet nie starała się
ukryć.
- A więc nie chcesz nawet rozważyć kandydatury kawalera, który
ci się oświadczył - powtórzył po raz kolejny sir Thomas, ciągle
jeszcze starając się hamować wzburzenie.
Każda inna młoda kobieta szalałaby z radości, gdyby otrzymała
cztery propozycje małżeństwa w ciągu zaledwie dwóch tygodni od
przybycia do Londynu. Ale jego Sophii nie sposób dogodzić! Obrócił
się na pięcie, przeszedł przez pokój i wpatrzył się niewidzącym
wzrokiem w okno.
- Czy mogę przynajmniej zapytać, dlaczego powzięłaś taką
niechęć do lorda Vale'a?
- Och, nie czuję do niego niechęci, papo - pospiesznie zapewniła
go niesforna latorośl. - Po prostu nie znam go na tyle długo, by
wyrobić sobie o nim opinię.
- W takim razie może powinnaś go lepiej poznać? Wszak nie
masz mu nic do zarzucenia?
Sophia, z przekornym wyrazem rozbawienia, które nadal migotało
w jej oczach, odkąd dowiedziała się o tym ostatnim pretendencie do
swej ręki, nareszcie uniosła głowę.
- Prócz tego, że stuknęła mu już czterdziestka, jest jedynym
znanym mi dżentelmenem, który jadąc powozem, potrafi jednocześnie
wyglądać przez oba okna.
Jej uszu dobiegł dźwięk, podejrzanie przypominający stłumiony
chichot, toteż spojrzała przez pokój na zdumiewająco prostą sylwetkę
ojca i jego srebrzystoszare włosy. Jak na mężczyznę, który zaledwie
przed paroma tygodniami obchodził pięćdziesiąte piąte urodziny,
nadal trzymał się zadziwiająco dobrze.
- Papo, nie myślałeś chyba poważnie, że przyjmę oświadczyny
lorda Vale'a?
Rozszyfrowała go, lecz nie miał zamiaru się do tego przyznać.
- Zapominasz, że liczyłem sobie parę lat więcej niż lord Vale, gdy
poprosiłem o rękę twoją matkę.
- To prawda, ale byłeś uderzająco przystojnym dżentelmenem...
zresztą nadał nim jesteś. A poza tym nie masz zeza w lewym oku.
- Dość tych wykrętów, dziewczyno! - ofuknął córkę hrabia,
starając się, by jego ukochane dziecię nie owinęło go sobie wokół
małego palca, co ku konsternacji sir Thomasa zdarzało się tak często. -
No dobrze, rozumiem twoją niechęć do przyjęcia propozycji lorda
Vale'a, ale dlaczego odrzuciłaś Farleya?
Sophia uniosła kształtnie zarysowane brwi.
- Czyżbyś znał wielmożnego Cedrica Farleya? Niemożliwe,
papo... To mydłek.
Jeszcze raz musiał zebrać wszystkie siły, by ukryć rozbawienie.
Jego córka była bardzo szczera.
- Mogę w takim razie zapytać, jakie masz zastrzeżenia wobec
Pelhama i Neuberta?
- Para manekinów krawieckich!
- Boże wielki! Gdzie, na miły Bóg, nauczyłaś się takich wyrażeń?
Przesadnie wysoko uniosła w górę jedną brew, dając tym do
zrozumienia, że pytanie jest całkowicie nie na miejscu.
- Od mężczyzn zamieszkujących ten dom - a od kogóż by innego?
Hrabia, czując, że został pobity własną bronią, niezbyt
zadowolony pomaszerował z powrotem do biurka.
- Pogadam ja sobie z twoim braciszkiem, kiedy tylko się na niego
natknę. Musi nauczyć się powściągać język w twojej obecności.
- Dowiedziałam się, że Marcus powinien tu przybyć lada chwila i
zamierza zatrzymać się w mieście na tydzień lub dwa. Muszę
powiedzieć, że niesłusznie zamierzasz go strofować - wzięła w obronę
przyrodniego brata - zwłaszcza że ty sam, ojcze, odzywasz się przy
mnie w sposób niezbyt parlamentarny.
Już miał odrzucić to oskarżenie, lecz po chwili namysłu poniechał
tego, zgarnął natomiast listy leżące na stole i machnął nimi
wymownie. Była to korespondencja, którą w ciągu ostatnich dwóch
tygodni otrzymał od owych czterech nieszczęsnych konkurentów do
ręki córki.
- Niech ci się nie wydaje, że zdołasz zbić mnie z pantałyku, ty
mała spryciaro!
Usłyszawszy tę łagodną wymówkę, uparte dziewczę uśmiechnęło
się jeszcze bardziej promiennie, co widząc, hrabia poczuł jeszcze
większy niepokój.
- Lekceważysz małżeństwo, Sophio. Pozwól mi zauważyć, że to
bardzo poważna sprawa. Nierozważny wybór partnera ściąga
nieszczęście na całą rodzinę, a ja nie dopuszczę do żadnych
nieprzemyślanych kroków z twojej strony, jeżeli tylko zdołam temu
zapobiec. A więc, powziąłem decyzję.
Urwał na chwilę, by się upewnić, że córka słucha go z najwyższą
uwagą.
- Nie ukrywam, że gdy wyjdziesz za mąż, zamierzam zrobić ci
zapis na sporą kwotę. Moja hojność nie jest jednak bezwarunkowa.
Jeśli wyjdziesz za mąż bez mojej zgody, licz się z tym, że nie
otrzymasz ode mnie ani pensa. - Znowu urwał, rzucając na biurko
listy konkurentów. - Czy wyrażam się jasno?
- Absolutnie. Usiłujesz mi przekazać, że mogę wyjść, za kogo mi
się podoba, pod warunkiem, że mąż będzie bogaty i z naszej sfery. -
Gdy Sophia z wdziękiem uniosła się z krzesła przy kominku, w jej
oczach, w miejsce migoczących w nich iskierek, pojawił się
buntowniczy błysk. - Wynika z tego, że czeka mnie żywot pełen
trudów i wyrzeczeń, gdyż wolę cierpieć biedę z mężczyzną
wartościowym, niż być przykutą do jakiegoś nicponia, któremu w
głowie tylko to, jak najlepiej zawiązać fular.
Ojciec potrafił być równie stanowczy jak jego uparta córka i nie
zamierzał ustępować w tym względzie.
- Pragnę, byś udała się do swego pokoju i bardzo głęboko
zastanowiła nad tą sprawą - oznajmił zdecydowanym tonem.
Sophia posłusznie przeszła do drzwi, lecz odwróciła się z
gniewnym czy też szelmowskim wyrazem oczu - a może jednym i
drugim? Hrabia nie był pewien.
- Oczywiście, że zrobię, jak sobie życzysz, ale nie na długo.
Mama nie byłaby zadowolona, gdybym spóźniła się na swój własny
bal. - Z tymi celowo prowokacyjnymi słowami opuściła pokój,
zostawiając ojca pogrążonego w rozmyślaniach, co też takiego zrobił,
że bogowie pokarali go uparciuchą.
Hrabina, która wyłoniła się z salonu, akurat gdy córka szła po
schodach, od razu zauważyła zacięty wyraz jej uroczej buzi i jeszcze
zanim weszła do biblioteki, gdzie jej mąż z wściekłością wpatrywał
się w okno, odgadła, że rozmowa nie przyniosła pożądanych
rezultatów.
- Domyślam się, że konkury Vale'a zostały odrzucone z taką samą
pogardą jak pozostałe trzy - zagadnęła, sadowiąc się na krześle, które
przed chwilą opuściła Sophia.
- Ta twoja córka jest niemożliwa! - odrzekł lord. Co, naturalnie,
starczyło za odpowiedź.
- Dlaczego, Thomasie, zawsze jest moją córką, gdy zrobi ci coś
nie w smak, i najdroższą małą Sophią przy wszystkich innych
okazjach?
Choć był zdenerwowany, nie mógł się nie uśmiechnąć, słysząc tę
niepodważalną prawdę. Odwrócił się, by spojrzeć na kobietę, z którą
życie przyniosło mu spokój i zadowolenie. Nie po raz pierwszy
podziękował opatrzności, że przed laty, w Indiach, ich drogi się
zetknęły.
W przeciwieństwie do Danielle, jego pierwszej żony, Marissa
nigdy, nawet za młodu, nie była pięknością, jednak hrabia uważał, że
wiele jej cudownych cech przetrwało próbę czasu, a uroda wszak
przemija. Okazała się kochającą żoną i czułą matką własnych dzieci, a
choć Marcus, jego jedyny potomek z pierwszego małżeństwa, nigdy
nie okazywał jej synowskich uczuć, niemniej wiadomo było, że żywi
dla macochy najwyższy szacunek.
Hrabiemu wyrwało się westchnienie, gdy wrócił myślą do
teraźniejszości, sadowiąc się na krześle z drugiej strony kominka.
- Obawiam się, moje serce, że źle to rozegrałem. Sophia nie chce
nawet rozważyć propozycji Vale'a.
Lady Marissa uśmiechnęła się.
- Czy naprawdę cię to dziwi? W końcu jest od niej dużo starszy.
Niewiele dobrego da się o nim powiedzieć prócz tego, że ma krociową
fortunę, a majątek wielbiciela niewielkie robi wrażenie na naszej
córce.
- Dała to do zrozumienia bardzo wyraźnie. - Siwe brwi hrabiego
zmarszczyły się, ujawniając jego niezadowolenie. - Oczywiście,
bezsensowną niechęć do bogactwa zaszczepiono jej w tej przeklętej
szkole. Absolutnie nie powinna była tam uczęszczać, Marisso. Pani
Guarding jest jakąś przeklętą rewolucjonistką, wyznającą nierozumne
przekonania o równości.
Hrabina ponownie przywołała na usta pogodny uśmiech.
- Jeśli dobrze pamiętam, Thomasie, oboje zgodziliśmy się, że
wyjazd do szkół na rok czy dwa dobrze Sophii zrobi. Wszak to ty
nalegałeś, by nie udała się do żadnej z pierwszorzędnych pensji w
Bath, gdyż wtedy musiałaby opuszczać dom na całe tygodnie. To
oczywiste, że zdecydowaliśmy się na szkołę pani Guarding, skoro
znajdowała się w pobliżu i cieszyła tak dobrą opinią. A co się tyczy
tego, czego się tam nauczyła...
Lady Marissa sięgnęła po robótkę i spokojnie zaczęła wyszywać.
- Pani Guarding nie kładła jej w głowę niczego, czego byś ty nie
wpajał wszystkim swoim dzieciom. Od maleńkości tłumaczyłeś im, że
ludzi, którym nie powiodło się tak dobrze jak nam, należy traktować
uprzejmie i z szacunkiem dla ich pracy. Dlatego, mój drogi Thomasie,
rzadko kiedy służba od nas odchodzi.
Hrabia nie mógł przeciwstawić temu wywodowi żadnych
argumentów.
- Masz racje, moje serce - przytaknął. - Dobrych i lojalnych
służących należy szanować, co nie znaczy, że chciałbym mieć lokaja
za zięcia.
Hrabina uniosła brwi.
- Czyżbyś uważał, że jest to choć trochę prawdopodobne?
- Kto wie, co strzeli do głowy tej twojej niesfornej córce! Dała mi
do zrozumienia, że nie wyjdzie za nikogo ze swojej sfery i że woli
cierpieć biedę i związać się z kimś bez żadnej pozycji, dasz wiarę,
serce?
Lady Marissa przez chwilę wpatrywała się w męża w milczeniu,
uświadamiając sobie nagle, że między córką a ojcem zaszło coś
znacznie poważniejszego, niż na początku przypuszczała.
- Dlaczego Sophia miałaby cierpieć biedę? Przecież ma majątek.
Obiecałeś zapisać jej fortunę.
Po raz pierwszy hrabia zaczął zdradzać wyraźne oznaki
zakłopotania.
- Tylko pod warunkiem, że wyjdzie za mąż za moją zgodą - rzekł
pod nosem, żałując, że w ogóle wysunął wobec córki taką groźbę.
Należało się spodziewać, że dziewczę, którego kaprysy spełniano
niemalże od urodzenia, zacznie wierzgać, gdy ktoś tylko spróbuje je
okiełznać. Ale jakiż nieszczęsny ojciec miał wybór? Szło mu tylko o
jej dobro. Dlaczego, na miły Bóg, mała uparciucha nie chce tego
docenić? Czując nagłe znużenie, odchylił się na oparcie krzesła.
- Och, Marisso, nie potrafię z tego wybrnąć. Mam siedemdziesiąt
jeden lat. Nie będę żył wiecznie. Nie wątpię ani przez chwilę, że
chłopcy doskonale dadzą sobie radę beze mnie, lecz kto się zajmie
moją małą Sophią, kiedy zabraknie jej ojca?
Hrabina nie zamierzała podejmować tak melancholijnego tematu.
- Marcus doskonale cię zastąpi, gdy nadejdzie pora - odezwała się.
- Co, mam nadzieję, nie nastąpi przez najbliższe parę lat. Bardzo
krzywdzisz Marcusa, mój drogi, przypuszczając choć przez chwilę, że
mógłby nie wywiązać się ze swych obowiązków. W ciągu ostatnich
lat doskonale zarządzał twym majątkiem na północy. Wiem, że
czasami wydaje się nieprzystępny, ale uwierz mi, że pod tą szorstką
powłoką kryje się czułe serce, Marcus bardzo lubi bliźniaczych braci,
a Sophię w szczególności.
Ku swemu wielkiemu żalowi hrabiemu nigdy nie udało się
zbliżyć prawdziwie, po ojcowsku, do starszego syna. Niemniej miał
dość rozsądku, by przyznać żonie rację.
- Ale pamiętaj, moja duszko, że Marcus któregoś dnia założy
rodzinę.
Nie
będzie
wówczas
chciał
ponosić
ciężaru
odpowiedzialności za niesforną przyrodnią siostrę.
- Rzeczywiście, Sophia czasem lubi chadzać własnymi drogami -
odparła lady Marissa, po raz kolejny stając w obronie swej latorośli -
ale to mądra dziewczyna. Może i ma romantyczne chimery, ale jestem
pewna, że dwa razy pomyśli, nim się z kimkolwiek zwiąże.
Hrabia nadal nie był przekonany, lecz żona miała większe
zaufanie do zdrowego rozsądku córki.
- Zostaw to mnie, mój kochany - powiedziała na swój spokojny
sposób. - Porozmawiam sobie z nią od serca.
Przez resztę popołudnia hrabina zajęta była przygotowaniami do
balu. Ale i tak nie przystąpiłaby do wypytywania córki i poruszania
kwestii małżeństwa. Matka wiedziała, że Sophia zacięłaby się jeszcze
bardziej w uporze, gdyby się zorientowała, że oboje rodzice starają się
ją korzystnie wyswatać jeszcze przed końcem sezonu zabaw i przyjęć
towarzyskich.
W istocie, nic nie było dalsze od prawdy. Choć hrabina rozumiała
troskę męża o przyszłość ich jedynej córki i doceniała jego pogląd, że
do łowców fortun należy odnosić się z rezerwą (choć przyznał to
ledwie półgębkiem), uważała, że podczas swego pierwszego sezonu
towarzyskiego w Londynie Sophia powinna przede wszystkim bawić
się i cieszyć, nie zaprzątając sobie głowy myślami o zrobieniu
korzystnej partii.
Jeżeli przypadkiem pozna odpowiedniego dżentelmena, z którym
mogłaby spędzić resztę życia, to doskonale się ułoży, lecz jeśli nie...
cóż, ma przed sobą następny sezon.
Z takim przeświadczeniem weszła do sypialni córki, gdzie
zręczna służąca wpinała jedwabne kwiaty w pięknie ułożone, czarne
loki Sophii. W przeciwieństwie do zmiennego usposobienia córki,
hrabina zawsze trzymała swe uczucia na wodzy, lecz z wyraźną dumą
w szarych oczach wpatrywała się w swą latorośl.
- Moje kochanie, wyglądasz absolutnie czarująco - powiedziała
swym spokojnym głosem, skinieniem głowy każąc odejść pokojówce.
Choć matka natura bez wątpienia hojnie Sophię obdarowała,
błogosławiąc ją uroczą twarzyczką i zgrabną kibicią, brak jej było
próżności, czego dowiodła teraz, z niewielkim entuzjazmem
przyglądając się swemu odbiciu w lustrze.
- To piękna suknia, mamo, i naprawdę bardzo mi się podoba, ale
wolałabym coś ciemnoniebieskiego albo czerwonego. Madame Felice
powiedziała, że przy mojej cerze w intensywnych kolorach jest mi
lepiej.
- A madame Felice znana jest z tego, że nigdy się nie myli, wiem
o tym doskonale - odparła hrabina. - Niemniej mam staroświeckie
poglądy i uważam, że młodym damom przystoją jedynie pastelowe
odcienie. Oczywiście, jak wyjdziesz za mąż, będziesz mogła nosić
soczystsze barwy.
Podchwyciła taksujące spojrzenie, jakim córka zmierzyła się w
stojącym na stole lustrze, i uśmieszek wypłynął na jej usta. Nie,
Sophia ma bardzo dobrze poukładane w głowie. Lady Marissie ani
przez myśl nie przeszło, by jej dziecię zhańbiło się ucieczką z jakimś
nieznanym w świecie parweniuszem, jeśli, oczywiście, dziewczyny
nie popchną do tego naciski rodziny ponaglającej do ślubu. Wtedy, na
przekór wszystkim, mogłaby popełnić szaleństwo.
- Nie, moje złotko, nie przyszłam do ciebie, by omawiać kwestie
małżeństwa - zapewniła, wiedząc dokładnie, jakie myśli przechodzą
przez tę piękną główkę. - Dosyć już się dzisiaj na ten temat
nasłuchałaś.
Sophii o mały włos nie wyrwało się westchnienie ulgi. Matka,
choć niezwykle opanowana, nieomylnie umiała wczuwać się w
uczucia innych. Jakże żałuje, że nie jest bardziej do niej podobna!
Niestety, obawiała się, że odziedziczyła temperament Cleeve'ów,
razem z ich gwałtownymi wybuchami i uporem.
- Papa nigdy nie rozprawiał tak nierozsądnie. Jest przekonany, że
dobrym mężem może być tylko ktoś bogaty i o wyrobionej pozycji.
Hrabina, która doskonale rozumiała rozterki swego nieszczęsnego
męża, nie odezwała się. Jak kochający ojciec może wytłumaczyć
uwielbianej córce, nie raniąc jej uczuć, że zalotnikom może chodzić
wyłącznie o posag?
- A przecież to on nam wpoił - ciągnęła Sophia - że służący może
być równie szlachetny jak hrabia. Może zbyt skwapliwie chłonęłam
jego słowa, gdyż wolałabym poślubić kogoś dobrego i wartościowego,
niezależnie od jego pozycji na drabinie społecznej, niż wyjść za
jakiegoś utytułowanego dżentelmena tylko dlatego, że dzięki temu
nadal będę żyła w luksusie. - Spojrzała na matkę błagalnie. -
Rozumiesz to, mamo, prawda?
- Lepiej niż myślisz, moje kochanie. Chcesz powiedzieć, że
zamierzasz oddać swą rękę mężczyźnie, którego będziesz kochać i
szanować, a on w zamian będzie kochał i szanował ciebie.
Sadowiąc się na szezlongu, wyciągnęła rękę do córki, by się do
niej przyłączyła, po czym ciągnęła:
- Twój ojciec też tego pragnie. Chodzi mu tylko o twoje szczęście,
Sophio. Zrobi wszystko co w jego mocy, byś nie popełniła błędu,
który niegdyś stał się jego udziałem. O pierwszym małżeństwie
hrabiego z rzadka tylko napomykano - właściwie był to temat tabu.
Niemniej od starszych służących i przyjaciół rodziny Sophia
dowiedziała się dość, by być pewną, że jej ojciec żałował związku z
piękną Danielle.
- Owszem, rozumiem - odparła cicho - ale muszę spotkać
mężczyznę, z którym szczęśliwie mogłabym spędzić resztę życia.
Obawiam się, mamo, że lord Vale nie jest moim księciem z bajki.
- Ja również nie miałam upodobania do dandysów w średnim
wieku, moje dziecko - wyznała hrabina, z czułością poklepując córkę
po ramieniu. - Nie ma powodu, byś przyjmowała rękę kawalera,
któremu jesteś niechętna. Prędzej czy później poznasz przystojnego,
młodego dżentelmena, który zdobędzie twoje serduszko, ale do tego
czasu nie zaprzątaj sobie tym swej ślicznej główki.
Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić. Choć wyrozumiała
postawa matki dodała Sophii nieco pewności siebie, dziewczyna nadal
była bardzo zatroskana. Nie znosiła kłótni z ojcem, lecz jednocześnie
z niechęcią słuchała jego poglądów na jej małżeństwo. Czyż to jej
wina, że od przyjazdu do miasta czterech kawalerów poprosiło ją o
rękę?
Żadnego w najmniejszym stopniu nie zachęcała, chyba że zgoda
na wspólny taniec jest dla mężczyzny wystarczającym zaproszeniem
do oświadczyn. To wszystko było bezsensowne, uznała, podnosząc się
i wychodząc wraz z matką z pokoju. Z każdym z owych odrzuconych
konkurentów zamieniła raptem kilkanaście słów, na jakiej zatem
podstawie sądzą, że będzie z niej idealna żona?
Była przekonana, że miłość od pierwszego wejrzenia istnieje,
choć ona sama jej nie doświadczyła. Wiedziała też, że panowie często
dają się zwieść uroczej buzi. Zastanawiała się wszakże, czy nie
wydaje się tak pociągająca pewnym przedstawicielom płci przeciwnej
raczej ze względu na zapis pięćdziesięciu tysięcy funtów, które ojciec
przyrzekł ofiarować jej przy zamążpójściu.
Pełen wyrachowania uśmieszek powoli wypłynął na wargi Sophii
- które pewien oczarowany fircyk nazwał najbardziej kuszącymi
ustami w Londynie - gdy zobaczyła ojca, witającego pierwszych gości
u wejścia do sali balowej. Groźba, że ją wydziedziczy, jeśli wyjdzie za
mąż bez jego zgody, może obrócić się na jej korzyść, uznała.
Jeśli rozejdzie się fama, że nie jest bogatą dziedziczką, liczba
konkurentów do jej ręki może zacząć maleć, aż w ogóle ich zabraknie,
a wtedy będzie mogła w pełni cieszyć się swym pierwszym sezonem
towarzyskim w Londynie bez dalszych sporów z ojcem.
Plan, raz powzięty, szybko zaczęła wcielać w życie: tu rzuciła
słówko, tam uwagę, a łapczywie słuchających uszu nie brakowało.
Choć sezon jeszcze się oficjalnie nie rozpoczął, do Londynu zjechały
już tłumy i zaproszenia na bal do Yardleyów przyjmowano
entuzjastycznie. Pośród czterystu gości wiele było pełnych nadziei
mamuś, których córek żadną miarą nie można było nazwać
pięknościami.
Należało się więc spodziewać, że liczni rodzice, świata
niewidzący poza swymi pociechami, będą ochoczo przekazywać
niekorzystne wieści na temat groźnej rywalki, gdyż zwiększały one
szanse ich własnych dzieci na zrobienie dobrej partii.
A zatem w miarę jak bal nabierał rumieńców, Sophia z coraz
większym zadowoleniem spostrzegała wiele długich, pełnych namysłu
spojrzeń, rzucanych w jej kierunku. Nie była tak niemądra, by sądzić,
że cały londyński światek uwierzy w krążącą o niej plotkę, uważała
też, że rzekomy brak fortuny wcale nie zniechęci do niej wszystkich
bez wyjątku konkurentów, toteż z tego względu z każdym kawalerem
tańczyła tylko raz.
Niemniej partnerów do zabawy jej nie brakowało i upłynęło sporo
czasu, nim zeszła wreszcie z parkietu, by udać się na poszukiwania
swej dobrej przyjaciółki, Robiny Perceval, dla której również był to
pierwszy londyński sezon towarzyski.
- To naprawdę wspaniały bal - oznajmiła Robina, gdy Sophia,
wyczerpana, opadła na stojące obok niej puste krzesło. - Jeszcze nigdy
nie widziałam tylu ludzi stłoczonych w jednej sali. Tańce, które ciotka
Eleanor organizuje w domu, do tych nawet się nie umywają.
Na Sophii proszony wieczór nie zrobił aż takiego wrażenia.
Robina prowadziła dość spokojne życie na plebanii w Abbot Quincey,
z którego do wiejskiej posiadłości Cleeve'ów można było dojść
piechotą. Sophia natomiast, odkąd skończyła szesnaście lat, brała
udział we wspaniałych przyjęciach.
- Tak, potworny ścisk, prawda? Musisz się przyzwyczaić do takiej
ciżby, bo mówi się, a wiem o tym z dobrego źródła, że przyjęcia nie
uważa się za udane, jeśli ludzie nie depczą sobie po piętach.
Przez chwilę rozglądała się po sali, starając się wypatrzyć
znajome twarze.
- Szkoda, że nie przybędzie twoja kuzynka Hester, ale jej brat
Hugo jest tutaj. Tańczyłam z nim wcześniej.
- Słyszałam, że ciotka Eleanor i Hester przyjadą do miasta dopiero
w kwietniu. - Robina nie mogła powściągnąć uśmiechu. - Gdyby to
zależało od Hester, w ogóle by się tu nie pojawiła. W przeciwieństwie
do brata nie lubi miejskiego życia. Wolałaby się zamknąć w tym
swoim pokoiku na poddaszu. Choć nikt chyba nie ma pojęcia, co ona
tam robi całymi godzinami. Trudno uwierzyć, że rodzeństwo tak się
od siebie różni!
Jej uśmiech zgasł, gdy spojrzała na uroczy profil Sophii. Znały się
prawie od dziecka i zawsze były najlepszymi przyjaciółkami, toteż
Robina bez wahania dodała:
- Chyba powinnaś wiedzieć, że dziś wieczorem krążyły o tobie
dość nieprzyjemne plotki. - Dopiero teraz zauważyła zdradzieckie
drganie kącika ust przyjaciółki. - Nic mi nie mówiłaś, że zamierzasz
rozgłaszać wieści, iż nie będziesz miała ani pensa. Co cię, na miłość
boską, opętało?
Sophia, wiedząc, że córka pastora nigdy nie zawiedzie
pokładanego w niej zaufania, bez wahania wyjawiła swój sekret.
- Sama widzisz - ciągnęła, opowiedziawszy jej dzisiejszą
rozmowę z ojcem - musiałam coś zrobić, żeby zdusić w zarodku te
bezsensowne propozycje małżeństwa. I to nieprawda, że plotki są
kłamliwe. Ojciec zagroził, że mnie wydziedziczy, jeśli wyjdę za mąż
wbrew jego woli. - W jej oczach pojawił się wojowniczy błysk. -
Mówiąc zupełnie szczerze, mam wielką ochotę tak właśnie postąpić.
Robina siedziała w milczeniu, rozważając te słowa. Nauczyła się
uważać zazdrość za grzech, lecz w tej chwili nie mogła nie poczuć
odrobiny niechęci wobec świetnej pozycji przyjaciółki. Sytuacja obu
panien była diametralnie różna. Sophia mogła odrzucać konkurentów
do woli, podczas gdy Robina musiałaby się poważnie zastanowić nad
każdą propozycją, którą ewentualnie otrzyma.
Pochodzenie miała nieskazitelne - oboje rodzice urodzili się w
szlacheckich domach. Nazwisko Percevalów było stare i otoczone
szacunkiem, lecz nie zmienia to faktu, że ojciec Robiny, skromny
wiejski pastor, mógł ofiarować córce żałośnie mizerny posag.
Rodzice, choć żyli wygodnie, bynajmniej nie byli bogaci, a już z
pewnością nie mogliby wyekwipować najstarszej córki na następny
sezon towarzyski do Londynu, skoro w domu trzy młodsze panienki
niecierpliwie czekały, by wprowadzono je w świat. Toteż Robina
uważała za swój obowiązek przyjęcie każdej rozsądnej propozycji
małżeństwa. Lecz jakże pragnęła, by ona również mogła poślubić z
miłości konkurenta do ręki!
- Wyjechałam z plebanii, gdzie zawsze przywoływano mnie do
rozsądku, zaledwie przed paroma dniami - zauważyła z wymuszonym
uśmieszkiem - a już czuję, że gotowa jestem ulec niebezpiecznie
frywolnym pokusom i oszałamiającej atmosferze metropolii.
- Moja zrównoważona przyjaciółka sprowadzona na manowce...?
Przez kogo czy też co, jeśli wolno wiedzieć?
- Wytłumaczę ci to kiedy indziej, gdyż teraz, jeśli się nie mylę,
zmierza ku nam dżentelmen z wyraźnym zamiarem zaproszenia cię do
tańca.
Lord Nicholas Risely istotnie zdążał w ich stronę. Wysoki,
szczupły i bardzo przystojny, był ulubieńcem wszystkich dam
prowadzących domy otwarte, toteż zapraszano go wszędzie. Ubierał
się nieskazitelne, wysławiał w sposób nienaganny i tak się składało, że
był książęcym synem, co prawda młodszym, niemniej uważano go za
doskonałą partię.
W innych okolicznościach ten katalog jego cech skłoniłby Sophię
do wciągnięcia go na listę kandydatów, których najlepiej jest unikać,
lecz nie zrobiła tego. Wpisała natomiast młodzieńca do swego karnetu
tylko i wyłącznie dlatego, że z najlepiej poinformowanego źródła
dowiedziała się, iż lord Nicholas Risely nie szuka żony.
Radośnie pozwoliła zaprowadzić się na parkiet, lecz po drodze,
gdy dołączali do drugiej pary, gdyż figury tego tańca wykonywało się
czwórkami, Sophia zauważyła dziwne spojrzenie, jakie rzucił jej lord
Nicholas.
- Coś pana trapi, milordzie - zauważyła. - Chyba nie obawa, że się
pan zbłaźni. Taki z pan wyśmienity tancerz.
Figury taneczne rozdzieliły ich, tak że lord Nicholas miał czas na
zastanowienie się nad odpowiedzią. Spotkał już Sophię przedtem
dwukrotnie i doszedł do wniosku, że dosyć ją lubi. Była bystra i
dowcipna, nie jak większość owych wdzięczących się panien na
małżeńskim targowisku. Gdyby nie to, że jeszcze przez parę lat
zamierzał wieść kawalerski żywot, wziąłby ją po uwagę jako
ewentualną kandydatkę na żonę.
Była niezwykle przyjemna dla oka. Nie można by jej nazwać
pięknością w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale bezsprzecznie
wydawała się tak urocza, że wiele godnych pogardy plotkarek,
mających córki na wydaniu, zaczęło rozgłaszać o niej złośliwe
pogłoski. Twierdzono, że prześliczna lady Sophia nie dziedziczy
majątku po to, by wydawała się mniej godna pożądania.
Było to tak niegodne, tak podstępne, że sam lord Risely nie miał
zamiaru wspierać zapędów żadnej mamuśki przez powtarzanie plotek,
które dziś wieczór doszły jego uszu.
- Niczym się nie kłopoczę, panno Sophio - zapewnił ją, gdy
znowu tańczyli w jednej parze. - Dawno się tak dobrze nie bawiłem.
To wspaniały bal i czuję się zaszczycony, że mogę tańczyć z jego
najpiękniejszą uczestniczką.
- To bardzo miłe słowa, lordzie Nicholasie! Gdyby jakikolwiek
inny dżentelmen dał wyraz takim uczuciom, miałabym się na
baczności, ale z panem jestem absolutnie bezpieczna.
O co jej, do diabła, chodzi? - zastanawiał się, gdy znowu ich
rozdzielono, i bez wahania poprosił o wyjaśnienie, kiedy ponownie
spotkali się na parkiecie.
- Po prostu o to, że pański dobry przyjaciel, Freddy Fortescue
zapewnił mnie, że jeszcze nie szuka pan żony, a zatem mogę
przyjmować pańskie komplementy bez obawy, iż w następnej
kolejności będzie mnie pan napastować oświadczynami.
Nicholas zamrugał powiekami. Panna była nieprawdopodobnie
szczera, lecz jemu nie bardzo to odpowiadało. Nie miał zamiaru prosić
tej dziewuszki ani żadnej innej o rękę, lecz takie postawienie sprawy
było bardzo upokarzające.
Sophia natychmiast zauważyła błysk urazy w oczach młodego
człowieka.
- Uchybiłam panu, milordzie, lecz Bóg mi świadkiem, że nie
miałam takiego zamiaru - zapewniła go z olśniewającym uśmiechem,
by jakoś ukoić zranioną miłość własną tego dżentelmena. - Rzecz w
tym, że i ja nie chcę jeszcze rezygnować z panieństwa, a gdy do tego
dojdzie, nigdy nie będę należała do śmietanki towarzyskiej.
Przez chwilę myślał, że na pewno nie mówi poważnie, że wciąga
go w jakiś złośliwy żart. Potem przypomniał sobie, jak tego wieczoru
powiedziano mu, że konkury lorda Vale'a zostały odrzucone. Jego
samego nie było, żeby mógł potwierdzić te pogłoski bądź im
zaprzeczyć, a do tego nikt nie wiedział, czy jego nieobecność
spowodowana jest urażoną dumą, ponieważ panna odrzuciła jego
zaloty, czy też miał wcześniejsze zobowiązania.
- Widzi pan, lordzie Nicholasie, nie pociągają mnie mężczyźni
bogaci, o wysokiej pozycji społecznej. - Sophia doszła do wniosku, że
dla niej będzie tylko lepiej, jeśli to się rozniesie. - Zamierzam poślubić
człowieka wartościowego, bez względu na pochodzenie i pozycję w
świecie.
- Raczej lokaj niż markiz, parobek niż książę - podsunął
żartobliwie. - Myślę, że pani ojciec tak tego nie zostawi, lady Sophio.
- Ależ już to zrobił, proszę mi wierzyć - wyjawiła mu bez
wahania. - Nie przejęłam się jego groźbą, że mnie wydziedziczy.
Ciągle niepewny, czy ma jej wierzyć, czy nie, gdy taniec dobiegł
końca, odprowadził Sophię do przyjaciółki, po czym szybko odsunął
się, by pokosztować wybornych zakąsek, które serwowano w
przerwach między tańcami. Właśnie wziął z rąk lokaja kieliszek
szampana, gdy ktoś go klepnął w ramię.
- Risely, czy to, co słyszałam, to prawda, czy jakaś plotka? -
indagował władczy głos.
Gdy się odwrócił, ujrzał damę, która sprawowała pieczę nad
Almack, a której wszyscy śmiertelnie się obawiali. Dama ta
wpatrywała się weń z wyniośle uniesionymi brwiami. Gdyby był to
ktoś inny, po prostu nie zwróciłby nań uwagi, lecz ignorować Sally
Jersey można było tylko na własne ryzyko.
- Niczego nie mogę powiedzieć na pewno. Hrabia Yardley zbyt
kocha swoją córkę, by ją wydziedziczyć.
Skwitowała tę wieść machnięciem szczupłej dłoni.
- Nie mówię o tych kompletnych bzdurach. Doprawdy nie wiem,
jak zrodziły się takie głupie plotki. Nie, chodziło mi o Sharnbrooka.
Któregoś dnia spotkałam twoją siostrę, gdy składała jedną ze swych
rzadkich wizyt w mieście, a ona wspomniała, że od miesięcy nie miała
wiadomości od twojego brata.
- A tak, to prawda - potwierdził, zdradzając brak troski. - Pół roku
temu, gdy dowiedział się o śmierci ojca, napisał do nas list z wieścią,
że przed końcem roku zamierza wrócić do kraju. Mogę tylko
przypuszczać, że coś go zatrzymało na Jamajce.
- Kiedy w końcu wróci, powiedz mu ode mnie, żeby się nie
ukrywał w tym waszym wspaniałym gnieździe rodzinnym. My, panie
domu, potrzebujemy go w Londynie. Taki idealny materiał na męża!
Wszystkie młode damy chciałyby zdobyć jego zainteresowanie.
- O nie, nie wszystkie - wymruczał pod nosem, widząc piękność o
kruczoczarnych włosach, którą kolejny tancerz prowadził na parkiet.
ROZDZIAŁ DRUGI
Lord Nicholas Risely był jednym z pierwszych gości, którzy
wyszli z balu. Kilka par uniosło brwi ze zdziwieniem, kiedy z
wdziękiem żegnał gospodarzy, gdyż odkąd przed dwoma laty wszedł
do londyńskiego towarzystwa, cieszył się opinią człowieka lubiącego
bywać w świecie, młodzieńca o niespożytej energii, który, gdy
zaczyna się sezon przyjęć, rzadko ląduje w swym łóżku przed trzecią
rano.
Dziś wieczór jednak najwyraźniej stracił ochotę do zabawy, choć
bal u Yardleyów należał do niezwykle udanych. Nie czekając na
służącego, by przywołał mu powóz, wyszedł na dwór i stanął,
napawając się chłodnym, nocnym powietrzem. Nie zważając na
ewentualnych napastników, grasujących w tej szykownej części
miasta, ruszył w kierunku swego małego, lecz wygodnego
londyńskiego domu.
Choć wydawał się wyniośle obojętny podczas rozmowy z lady
Jersey, dama ta na nowo rozbudziła w nim niepokój o bezpieczeństwo
brata. W ostatnim liście, przysłanym z Jamajki, Benedykt wyraźnie
stwierdził, że zamierza wrócić do ojczyzny na jesieni. Było to ponad
pół roku temu i od tego czasu Nicholas nie otrzymał od niego żadnych
wiadomości.
Naturalnie, było całkiem możliwe, że musiał zmienić plany i
odroczył wyjazd. Niewykluczone też, że list, zawiadamiający o tym
rodzinę, gdzieś zaginął. Niemniej, Nicholas nie mógł całkiem
odrzucić ewentualności, że coś złego przytrafiło się księciu
Sharnbrookowi.
Długie podróże morskie i przy najlepszych warunkach są
niebezpiecznymi przedsięwzięciami, a tym bardziej w czasach tak
niespokojnych. Wprawdzie wspaniała flota brytyjska panowała na
morzach, jednak jej dzielni żeglarze nie byli w stanie upilnować
każdej mili morskiej, atak zaś ze strony statków francuskich groził
zawsze.
Jeszcze
bardziej niepokojące były
wspomnienia
owych
przeraźliwych burz, które w zimowych miesiącach siały spustoszenie
na wybrzeżu, wzbudzając wielopiętrowe fale, w których zatonął
niejeden statek. Atlantyk to ogromny ocean, ale ostatnio nie
doniesiono o żadnym statku żeglownym, który zatonął parę mil od
brzegu.
Gdy wreszcie Nicholas przybył do swego domu, starał się nie
zagłębiać w te rozważania, a były one ponure. Nie dość, że szczerze
kochał brata, którego nie widział od ponad pięciu lat, to na dodatek
nie miał najmniejszej chęci zastępować Benedykta w charakterze
głowy rodziny.
Beztroskie życie kawalerskie bardzo mu odpowiadało, a choć nie
uważał się za lekkoducha, wzdragał się na myśl, że ma przyjąć
odpowiedzialność
za
administrowanie
olbrzymim
majątkiem
rodzinnym w hrabstwie Hamp, nie wspominając już o innych
pokaźnych posiadłościach, rozrzuconych po całym kraju.
Wyjął klucz i otworzył drzwi. Ponieważ nigdy nie wiedział, kiedy
wróci do domu, toteż nie kazał swemu zacnemu słudze czekać na
siebie. Dlatego był nieco zdziwiony, znalazłszy lokaja i kamerdynera
w jednej osobie, drzemiącego w wygodnym, obitym skórą fotelu w
holu.
- Co to ma znaczyć, Figgins? Dlaczego nie jesteś w łóżku,
człowieku? - zapytał, gdy służącego wytrącił z drzemki trzask
zamykanych drzwi.
Ponieważ Figgins był służącym przez prawie całe życie,
przyzwyczaił się już do kaprysów wielkich państwa i nie poczuł się
ani odrobinę urażony dość zniecierpliwionym tonem swego młodego
pracodawcy. Choć zawsze uważał się za nadzwyczajnego
kamerdynera, po śmierci swego poprzedniego pana nie miał nic
przeciwko przyjęciu posady służącego do wszystkiego w tym małym,
lecz wytwornym domu.
Służył u lorda Nicholasa i z czystym sumieniem mógł stwierdzić,
że nigdy nie zachował się niewłaściwie - nigdy, aż do dzisiejszej
nocy. Podnosząc się na nogi, rzucił lekko zaniepokojone spojrzenie w
kierunku salonu.
- Uważałem za swój obowiązek, sir... ee... w tych
okolicznościach, zaczekać na pański powrót, by pana przestrzec.
- Przestrzec mnie przed czym, jeśli można wiedzieć? - ponaglał
go Nicholas, podczas gdy służący rzucił kolejne spojrzenie na drzwi
salonu.
- Przed tym, milordzie, że ktoś tam czeka na pański powrót.
Nicholas, zdjąwszy wierzchnie odzienie, skupił uwagę na
służącym. Często, gdy wracał do domu nad ranem, znajdował
przyjaciół, śpiących smacznie na kanapie w salonie, a zatem nie
rozumiał, dlaczego Figgins robi z tego taką kwestię.
- No dobrze, kto to jest? Harry Harmond?
- Nie, sir. Tego jegomościa nigdy na oczy nie widziałem. -
Figgins, który rzadko zdradzał jakiekolwiek uczucia, pozwolił sobie
na słaby uśmieszek satysfakcji. - Zawsze byłem dumny z tego, że
wystarczy mi tylko popatrzeć, żebym ocenił charakter człowieka i
dokładnie określił jego pozycję towarzyską. Poznam się również na
natręcie, gdyby do nas wtargnął.
Ale muszę przyznać, że osobnik, który przyszedł tu tuż po
pańskim wyjściu z domu, a teraz wygodnie przebywa w pańskim
salonie, wprawił mnie w prawdziwe zakłopotanie. Jego wygląd...
pozostawia wiele do życzenia, lecz sądząc z mowy i obejścia, jest bez
wątpienia dżentelmenem. A zatem jestem zdania, sir, że choć gość ów
uparcie odmawia podania nazwiska, musi być jednym z pańskich
dawnych znajomych, któremu chyba się nie powiodło.
Przez kilka chwil Nicholas stał jak słup, z otwartymi ze
zdziwienia ustami.
- I wpuściłeś go do środka? Wielki Boże, człowieku, musisz mieć
źle w głowie!
Nicholas miał miękkie serce i chętnie przyszedłby z pomocą
przyjacielowi, gdyby powstała taka potrzeba, lecz nie chciał, by
wykorzystał go jakiś podejrzany osobnik, którego pewnie ledwo znał.
- Co, na miłość boską, przyszło ci do głowy, żeby go wpuścić do
środka? Ten hultaj już pewnie dawno zniknął. A z nim moje najlepsze
srebra, jeśli cokolwiek znam się na rzeczy!
- O nie, sir. Niczego podobnego nie uczynił - odparł Figgins,
zupełnie nieporuszony. - Mogę pana zapewnić, że nie pozwoliłbym
mu zrobić kroku w głąb domu, a tym bardziej podać kolacji i dwóch
szklanek wina, gdyby nie powiedział mi, że ma wiadomości dotyczące
pańskiego brata.
- Och, doprawdy, kurier od brata? - Nicholas był nastawiony
zdecydowanie sceptycznie. - Lepiej niech te wieści będą warte
wieczerzy i wina, które spożył na mój rachunek - dodał przez
zaciśnięte zęby i wielkimi krokami pomaszerował do pokoju, gdzie
ujrzał
nędznego
oberwańca,
wyciągniętego
swobodnie
na
najwygodniejszym fotelu w domu. - W przeciwnym razie wskażę mu
drogę do wyjścia porządnym kopniakiem!
Powolny, leniwy uśmieszek uniósł kąciki kształtnych ust gościa,
lecz oczy miał mocno zamknięte, gdy się odezwał:
- Pozwolę sobie oznajmić ci, że nadzwyczaj nieuprzejmie witasz
kogoś, kogo nie widziałeś od kilku lat, drogi braciszku.
Nicholas stanął jak wryty, jeszcze raz otworzył usta, nie mogąc
zapanować nad tym częstym u niego odruchem, gdy tymczasem
powieki, skrywające błyszczące niebieskie oczy, uniosły się wreszcie i
gość jednym zgrabnym ruchem uniósł się na nogi.
- Benedykt? - zapytał Nicholas, robiąc niepewny krok do przodu.
A potem wykrzyknął: - Ben, wróciłeś wreszcie! Ależ to cudownie!
Figgins, kręcący się niespokojnie w drzwiach, patrzał z dumą, jak
dwaj mężczyźni objęli się w gorącym uścisku. Cieszył się, że instynkt
go nie zawiódł i że serdecznie witany gość, wyższy od brata o kilka
centymetrów i zdecydowanie bardziej barczysty, okazał się takim
człowiekiem, za jakiego Figgins miał go od początku - dobrze
urodzonym dżentelmenem. Zakasłał lekko, by dać do zrozumienia, że
ciągle jeszcze tu stoi, a bracia rozluźnili uścisk.
- Czy przynieść brandy, milordzie?
- Tak. Tak, oczywiście - odparł Nicholas, ciągle nieco
oszołomiony tak nieoczekiwanym pojawieniem się brata. - Postaraj
się o jak najlepszą. Musimy to uczcić.
Gdy służący wyszedł, Nicolas jeszcze przez chwilę kręcił się po
pokoju, zapalając świece, po czym dołączył do brata przy kominku.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, gdy ujrzał, że brat dokłada nowe
kłody do i tak już żywo buchającego ognia. Najwyraźniej brytyjski
klimat już mu nie odpowiadał, czemu trudno się dziwić, skoro tyle lat
spędził za granicą.
Jednak nie była to największa zmiana, jaka w nim zaszła. Nikt,
kto ujrzałby go teraz, nie przypuściłby, że Benedykt niegdyś był
dandysem, rywalizującym pod względem strojów ze słynnym Beau
Brummellem. Nicholas przypomniał sobie zupełnie wyraźnie, jak
wielokrotnie obserwował brata, który siedział przed lustrem toaletki,
cierpliwie układając w kunsztowne fałdy mocno wykrochmalony
fular, póki wreszcie ta ważna część stroju nie uzyskała pożądanego
kształtu.
Teraz, gdy spoczywał przed kominkiem, pod szyją miał
zawiązaną jaskrawą, czerwoną chustkę, nogi okrywały mu zwyczajne
spodnie z ręcznie tkanego materiału, a szeroką pierś opinała nieco
zabrudzona i bardzo pognieciona koszula. Właściwie wyglądał jak
włóczęga z tą masą złotobrązowych włosów, sięgających mu niemal
do ramion. A wielotygodniowy zarost na twarzy i brodzie jeszcze
pogłębiał to wrażenie.
- Sądząc z twego niezadowolonego spojrzenia - odezwał się
Benedykt, unosząc niebieskie oczy w samą porę, by podchwycić
wzrok brata, mierzący go z wyraźną dezaprobatą - rozumiem, że nie
pochwalasz mojego wyglądu.
- Boże wielki, Ben! Przypominasz włóczęgę, który w dodatku ma
niejedno na sumieniu.
- Cieszę się, że nie słyszy tego ów ciężko pracujący poczciwiec,
który dał mi to ubranie - odparł Benedykt z lekkim grymasem
niechęci. - Czułby się bardzo urażony. Założę się, że to jego najlepsza
koszula. Choć właściwie trudno powiedzieć, że dał mi ten
przyodziewek - poprawił się. - Ubiliśmy interes. Wymieniłem go za
swój. I byłem bardzo zadowolony. Po kilku tygodniach na morzu
miałem serdecznie dosyć własnego odzienia.
- To znaczy, że oddałeś całe swoje ubranie za te... nędzne
łachmany? - Nicholas nie wierzył w ani jedno słowo brata. - Musisz
mnie mieć za durnia, skoro myślisz, że w to uwierzę.
- To prawda, taka jak to, że tu siedzę. Tyle że dałem mu tylko te
ubrania, jakie miałem na grzbiecie. To wszystko, co miałem. Reszty
pozbawili mnie piraci.
- Piraci? Jacy piraci?
- Ci, na których, na nasze nieszczęście, natknęliśmy się dwa dni
potem, gdy postawiliśmy żagle w Port Royal. - Benedykt uśmiechnął
się, widząc zdecydowanie sceptyczne spojrzenie młodszego brata. -
Pływanie po Morzu Karaibskim różni się nieco od wycieczki łódką w
dół Tamizy, drogi chłopcze. To nadal jest niebezpieczne miejsce.
Wielu ludzi najprzeróżniejszych narodowości, uciekających przed
prawem, szuka tam schronienia. Uwierz mi, że napady piratów to
niemal codzienność.
- I co się stało? - ponaglał Nicholas, nagle przypominający
podnieconego uczniaka. Benedykt chętnie zaspokajał jego ciekawość.
- Kapitan naszego statku, dobra chrześcijańska dusza, nie mógł
przepłynąć obojętnie obok okrętu, który najwyraźniej miał jakieś
kłopoty, i rozkazał, byśmy się zatrzymali. Z zadziwiającą szybkością
rzucono bosaki i nim kapitan z załogą zdążyli się zorientować, co się
stało, na nasz okręt wdarła się banda rzezimieszków.
Kapitan i załoga oraz kilku pasażerów dzielnie się sprawili i
niebawem te łotry wróciły na swój statek, ale przedtem zabrali nam
część jedzenia i kilka wartościowych przedmiotów, w tym mój
sakwojaż, w którym były nie tylko ubrania, ale i kosztowności. A
zatem zostałem tak, jak stałem. Wyobrażasz sobie chyba, że gdy
wylądowaliśmy w Liverpoolu, miałem serdecznie dość swojego
odzienia i wolałem je zamienić nawet na to, co mam na sobie.
Nicholas doskonale to rozumiał, lecz nagle przyszła mu do głowy
pewna myśl.
- Jak, na miły Bóg, dotarłeś z Liverpoolu do Londynu? Przecież
chyba nie piechotą.
- Bogu dzięki, do tego jeszcze nie doszło, choć nie mogło to być
dużo gorsze od podróży publicznym dyliżansem. Podczas pobytu na
Jamajce obywałem się bez wielu wygód, lecz z trudem zniosłem
wysiadywanie całymi godzinami w powozie, cuchnącym potem,
cebulą i różnymi innymi wstrętnymi odorami.
Miał tak zbolały wyraz twarzy, że młodszy brat parsknął
śmiechem.
- Na szczęście udało mi się zachować zegarek kieszonkowy, który
sprzedałem za połowę wartości. Założę się, że szelma, który go ode
mnie kupił w Liverpoolu, myślał, że bierze kradzione.
- I trudno się dziwić - odparł Nicholas, gdy już odzyskał
panowanie nad sobą. - Nikt nie wziąłby cię za księcia.
- Niezupełnie masz rację - poprawił Ben. - Twój niezrównany
kamerdyner, jeśli się nie mylę, zdołał dojrzeć prawdę mimo
przebrania. - Rozejrzał się, a gdy zobaczył, że drzwi się otwierają,
twarz mu pojaśniała - A oto i on, uzbrojony, jak widzę, nie tylko w ten
wyborny placek z jabłkami.
- Myślałem, że, być może, sir, skosztuje pan jeszcze kawałek -
rzekł Figgins, stawiając tacę z ciastem i brandy na podręcznym
stoliku, w pobliżu fotela, na którym siedział jego pan. - Czy jeszcze
pan coś rozkaże, milordzie?
- Tak, pościel łóżko w pokoju gościnnym i poszukaj jakiejś mojej
nocnej koszuli. - Gdy tylko Figgins wyszedł, Nicholas zwrócił się do
brata. - Na Grosvenor Square zostały tylko resztki służby. Domu nie
używano od śmierci ojca.
Na próżno szukał śladów wyrzutów sumienia na przystojnej
twarzy brata, lecz wiedział, jak bardzo Benedykt kochał ojca.
- Odszedł spokojnie we śnie. Nie cierpiał - upewnił brata.
- Cieszę się - odparł cicho Benedykt i zmienił temat, pytając o
siostrę.
- O, Connie miewa się świetnie. Trochę się zaokrągliła od czasu,
kiedy ją ostatni raz widziałeś. Ale - wzruszył ramionami - to normalne
w jej wieku. Zwiększyła liczbę latorośli, odkąd się pożegnaliście.
Wydała już na świat pięcioro małych nicponiów. Co, jak sądzę,
przynosi chlubę Lansdownowi. Wielce szanuję naszego drogiego
szwagra. Nieszczęsne chłopisko musi mieć świętą cierpliwość, by
wytrzymać z naszą siostrą o kurzym móżdżku.
Benedykt, z przyjemnością przyjmując kolejny kawałek szarlotki
oraz pełny kieliszek brandy, nie mógł powściągnąć uśmiechu. Bez
wątpienia Constance nadal traktowała Nicholasa niczym psotnego
uczniaka, a jego widoczna niechęć do siostry była całkowicie
zrozumiała. Postanowił dać wyraz swym własnym uczuciom.
- Zauważyłem w tobie wielką zmianę, Nicku. - Przez chwilę
wpatrywał się w strój brata, będący ostatnim krzykiem mody. -
Widzę, że teraz ty stałeś się dandysem.
- Trzeba należycie wyglądać, drogi bracie. - Bolesny grymas
powrócił mu na twarz, gdy jego wzrok znowu przyciągnęła barwna
ozdoba szyi Benedykta. - Dobrze, że przyszedłeś prosto tutaj. Musimy
dbać o nasze dobre imię i o wszystko, co się z nim wiąże - napomknął,
a w jego głosie pobrzmiewały snobistyczne tony. - Jutro wstaniemy
wcześnie i złożymy wizytę u krawca... a może u paru.
Następnego ranka Benedykt odkrył, że obaj z bratem różnie
rozumieją pojęcie „wczesnego wstawania". Zjadł obfite śniadanie, na
które składały się jajka na szynce i bułki z masłem, popił to wszystko
kilkoma filiżankami świeżo zaparzonej kawy, a skoro nic nie
wskazywało na to, że Nicholas wreszcie opuści sypialnię i przywita
nowy dzień, Benedykt postanowił spędzić czas na zwiedzaniu
metropolii, by się przekonać, jakie w niej zaszły zmiany podczas jego
nieobecności.
Gdy wyszedł, okazało się, że ranek jest suchy, ciepły i szczęśliwie
zniknęła owa dusząca mgła, która zasnuwała miasto nawet o tej porze
roku. Sadził wielkie, szybkie kroki, jak przystało na atletycznie
zbudowanego mężczyznę, toteż niebawem znalazł się na końcu ulicy
przechodzącej w szerszą arterię, gdzie ludzka ciżba krzątała się koło
swych codziennych zajęć.
Tę część miasta znał najlepiej, to tu śliczne dziewczęta w białych
fartuszkach i czarnych czepeczkach z tafty paradowały po najchętniej
uczęszczanych ulicach i placach, oferując mleko z wiaderek, które
nosiły ze sobą. Ich okrzyki zlewały się z nawoływaniami straganiarzy
pragnących sprzedać swoje towary.
To tu beztrosko marnował czas i pieniądze, odwiedzając
przyjaciół i korzystając z wielu przyjemnych rozrywek, które
metropolia
miała
do
zaoferowania
młodemu,
zamożnemu
dżentelmenowi o odpowiedniej pozycji.
Dobrze pamiętał, jaką odczuwał gorycz, gdy ojciec nakłaniał go
do podróży na Jamajkę, by poznał wartość pieniądza, zarządzając
tamtejszą plantacją rodzinną. Ich rozstanie było przykre, z obu stron
padło wiele wzajemnych oskarżeń. Jednakże już po paru miesiącach
Benedykt przekonał się, że decyzja ojca była całkowicie słuszna, i
czuł wdzięczność za to, że większość listów, które wymieniali między
sobą podczas tych lat rozłąki, wypełniały ciepło i zrozumienie.
Teraz żałował tylko, że nie zdążył wrócić do Anglii, by po raz
ostatni ujrzeć ojca przed śmiercią. Tak, te lata spędzone na Jamajce
zupełnie go odmieniły. Nie był już beztroskim, frywolnym hulaką,
zapatrzonym we własny pępek, uganiającym się za przyjemnościami,
który jedynego celu upatrywał w powodzeniu towarzyskim.
Przepuszczał ogromne kwoty bez myśli o tych, których ciężka
praca zapewniła mu te pieniądze, nie zastanawiając się nawet, skąd
pochodzą. Teraz, starszy i jak sądził, mądrzejszy, uznał, że może zająć
miejsce ojca i wypełniać jego obowiązki jako głowa rodziny w sposób
odpowiedzialny i sumienny. Krój surduta, układ fałd fulara i buty
lśniące jak lustro nie miały już dlań wielkiego znaczenia.
Wymknęło mu się westchnienie. Wypadało jednak pójść za radą
brata i ubrać się stosownie do pozycji społecznej przed wmieszaniem
się w modne towarzystwo, do którego, na dobrą sprawę, wcale nie
miał ochoty wracać.
Smród gnijących odpadków i inne, równie nieprzyjemne zapachy,
które uderzyły go w nozdrza, kazały mu się rozejrzeć po okolicy. Nie
zdając sobie z tego sprawy, zapuścił się na wschód, w te rejony
stolicy, do których ludzie z jego sfery zaglądają rzadko lub nigdy.
Przepaść między bogatymi a biednymi nigdy tak wyraźnie nie
rzuciła mu się w oczy. Nie było tu wspaniałych rezydencji, chłopców
uprzątających brud z ulicy, wytwornych pań i panów ubranych w
piękne stroje, którzy zażywaliby świeżego powietrza. Trudno się
dziwić, uznał, ściągając chustkę z szyi i obwiązując nią nos i usta.
Tutaj na coś się przyda.
Powietrze bowiem było stęchłe, zanieczyszczone brudami i
śmieciem, fetor wydobywał się z zatłoczonych ruder i tchnął od
zagłodzonych dzieci okrytych łachmanami czy wręcz gołych, które
grzebały się w błocie. Wolał nie myśleć, co tu się będzie działo, gdy
zapanują wysokie temperatury. Nic dziwnego, że w tych dzielnicach
miasta ciągle groził wybuch epidemii tyfusu. Dla nieszczęśników,
który tu mieszkali, choroba i głód były codziennością, sposobem życia
bez nadziei na ucieczkę.
Wiedział, że szczytem głupoty jest włóczenie się po tych
hałaśliwych ulicach, gdzie na każdym rogu ma się do czynienia z
występkiem i zepsuciem, a jednak przypatrywał się wszystkiemu ze
szczerym i nieukrywanym zaciekawieniem.
Tak daleko zagłębił się w tę obskurną okolicę, na której widok
krajało mu się serce, że do zamożniejszej części miasta wrócił dopiero
koło południa, a gdy przyszedł do domu brata, Nicholas nie powitał
go zbyt uprzejmie.
- Gdzieś ty się, do diabła, podziewał?! - zawołał. - Figgins
powiedział, że wyszedłeś z domu z samego rana.
- Zgadza się. - Benedykt zasiadł wraz z Nicholasem przy stole i
wypił filiżankę świeżo parzonej kawy. - Zamiast na ciebie czekać,
postanowiłem spędzić ten czas, zwiedzając stolicę.
- Przypuszczam, że odkryłeś pewne zmiany, co?
- Nie zwracałem szczególnej uwagi na najbliższe okolice.
Jednakże Whitechapel, Bethnal Green, Shoreditch i Smithfield
okazały się niezmiernie interesujące.
- Boże drogi, Benedykcie! - Nicholas zaczął się zastanawiać, czy
lata spędzone pod tropikalnym słońcem nie nadwątliły nieco władz
umysłowych jego brata. - Co cię napadło, by wędrować do tych
ohydnych dzielnic? Wiadomo, że znajdziesz tam wszelkie
paskudztwo, jakie tylko przyjdzie ci do głowy. Policja też nie
patroluje tych dzielnic w pojedynkę, nawet w środku dnia. - Nagle
przyszła mu do głowy niepokojąca możliwość. - Boże wielki! Nie
poszedłeś tam, żeby znaleźć sobie kobietę, co?
- Zostało mi jeszcze trochę rozsądku. Otrzymałem, co prawda,
kilka propozycji, ale zbytnio szanuję swoje zdrowie.
- Dzięki Bogu i za to! Dziwię się jednak, że zdołałeś wrócić
stamtąd bez szwanku.
- W swoim odzieniu wyglądałem jak jeden z nich, więc nie warto
było mnie napastować.
Ta szczera odpowiedź skierowała myśli Nicholasa na
najważniejszy problem dręczący go w tej chwili i, pospiesznie
skończywszy skromny posiłek, bez dalszej zwłoki postanowił
przywrócić żałosny wygląd brata do przyzwoitego stanu.
Bawiły go przerażone miny krawców na Bond Street, gdy do ich
wspaniałych pracowni śladem Nicholasa wkraczał jego brat. Benedykt
nie czuł urazy, gdy spotykał się z chłodnym przyjęciem i okazywał
godne podziwu opanowanie, kiedy popychano go to w jedną stronę, to
w drugą, biorąc z niego miarę sprawnie, lecz dość brutalnie.
Nicholas zdążył jednak niebawem się przekonać, że pod tym
spokojem kryje się żelazna wola. Benedykt bowiem za żadne skarby
nie zgodził się, by uszyto mu płaszcze obcisłe, pod dyktando mody, a
kolory jego ubrań musiały być jak najdyskretniejsze.
- Za grosz fantazji! Tak bym to określił - protestował Nicholas,
gdy znowu wyłonili się na słoneczną ulicę. - W tym sezonie modne są
kamizelki w żółte i czarne pasy.
- Bez wątpienia masz rację, braciszku, ale nie zamierzam chodzić
po stolicy w barwach stworzenia, które większość życia spędza na
zbieraniu pyłków.
Nicholas już miał rzucić dalsze kalumnie na, jak uważał, żałośnie
przyziemny brak gustu, lecz po przeciwległej stronie ulicy ujrzał
jednego ze swych zepsutych do szpiku kości znajomków, toteż dał
nura w otwarte drzwi, kryjąc się przed jego wzrokiem.
- Ani mi w głowie nosić płaszcze tak dopasowane, że nie można
w nich oddychać, ani obcisłe spodnie, które mogłyby się rozedrzeć,
gdy człowiekowi zechce się w nich usiąść - oznajmił Benedykt, zanim
przekonał się, że przemawia do świeżego powietrza, a rozglądając się
wokół, by odnaleźć brata, niebawem zderzył się z czymś miękkim,
szczupłym i całkowicie kobiecym, co wyłoniło się z Biblioteki
Hookhama.
Benedykt bezczynnie patrzył, jak kilka książek wyślizguje się ze
szczupłych rąk i upada na chodnik, lecz zdołał uchronić przed tym
losem ich właścicielkę, wyciągając dłoń i pewnym ruchem otaczając
jej talię osy.
- Bardzo mi przykro - przepraszał, przeklinając w duchu swą
niezgrabność, i już miał zamiar puścić damę, gdy nagle główka,
okryta modnym czepkiem, uniosła się.
Przez parę chwil Benedykt, niczym jakiś usychający z miłości
głupiec, wpatrywał się w oczy gęsto okolone rzęsami, z figlarną
iskierką, migającą gdzieś w ich zielonej głębi, a także na idealnie
wykrojone usta, które obdarzyły go najsłodszym z uśmiechów.
Znał dziesiątki piękności, lecz nigdy przedtem widok ślicznej
twarzy i zgrabnej kibici nie urzekł go tak całkowicie. Odniósł
wrażenie, że ta powabna istota rzuciła nań hipnotyczny czar, pod
którego wpływem jego ciało i dusza zastygły. Widoki i dźwięki wokół
niego z wolna zaczynały odpływać. Był świadom tylko jej obecności
oraz swego pragnienia, by nigdy nie zwalniać uścisku.
Nicholas natomiast, wychynąwszy z jakiejś kryjówki, w której się
zaszył w sobie tylko wiadomym celu, od razu zauważył
zainteresowanie, jakie w kilku przechodniach wzbudził ten
niezgrabiasz jego brat, i natychmiast opanował sytuację, następując
bratu niezbyt delikatnie na nogę, obutą w zniszczony trzewik.
- Nie stój tu jak głupiec! - rozkazał. - Pomóż pokojówce tej pani
zbierać książki!
Bardzo niechętnie Benedykt wypełnił polecenie, a Nicholas
niezwłocznie odprowadził młodą damę do czekającego pojazdu.
- Sam nie wiem, jak mam przepraszać. Ten nieokrzesany gbur
mógł zrobić pani krzywdę. Mam nadzieję, że w wyniku tego
incydentu nie doznała pani żadnego uszczerbku?
- Ach, nie, nic a nic, drogi panie - zapewniła go, wędrując na
chwilę spojrzeniem w kierunku wysokiego mężczyzny, który wręczał
książki jej służącej. - I proszę, niech pan nie gani służącego. Tyle w
tym nieszczęsnym zdarzeniu mojej winy, co i jego. Nie patrzyłam,
dokąd idę.
Kątem oka Nicholas ujrzał zbliżającego się Benedykta i
pospiesznie pomógł uroczej panience wsiąść do powozu.
- Jest pani zbyt łaskawa - odparł, odsuwając się na bok, by zrobić
miejsce pokojówce, po czym, nie tracąc ani chwili, zamknął drzwi.
- Dlaczego, do diabła, mnie nie przedstawiłeś? - zapytał
rozgniewany Benedykt, spoglądając w kierunku odjeżdżającego
powozu.
- Co takiego?! - Nicholasa znowu ogarnęła obawa, że lata
spędzone pod karaibskim słońcem odbiły się na władzach
umysłowych brata. - Skoro od wyjścia z domu robię wszystko, co w
mojej mocy, by nikt nie dowiedział się, kim jesteś? Może ty nie
czujesz się dumny z nazwiska, które nosisz, braciszku, ale ja z
pewnością tak. Gdyby dowiedziano się, że lord Benedykt Risely
chodzi po mieście w takim przyodziewku, w klubach przez całe
miesiące o niczym innym by nie mówiono!
Widząc przechodzącego woźnicę, Nicholas czym prędzej
wpakował brata, który zdążył mu przysporzyć tylu kłopotów, do
wynajętego powozu. Wolał, by Benedykt nie wzbudzał już więcej
sensacji na londyńskich ulicach.
- Nie rozumiem, co cię naszło, Ben - strofował go po drodze. -
Kiedyś tak bardzo dbałeś o swój wygląd, a teraz zupełnie cię nie
obchodzi, że ludzie biorą cię za jakiegoś oberwańca, a nie za księcia.
Bendedykt jednym uchem słuchał napomnień brata, gdyż myślał o
zjawiskowej młodej kobiecie.
- Kim ona jest? Znasz ją?
Nicholas rzucił mu zniecierpliwione spojrzenie, po raz kolejny
zastanawiając się, co też brata opętało. Nikt by nie uwierzył, że
Benedykt zdolny był odpierać ataki piratów, skoro para zielonych
oczu powalała go jednym spojrzeniem!
- Oczywiście, że ją znam. Tańczyłem z nią ledwo zeszłej nocy. To
lady Sophia Cleeve, córka hrabiego Yardleya. Można by pomyśleć, że
nigdy przedtem nie widziałeś ładnej buzi.
- Ładnej? Ależ to zupełnie nieodpowiednie określenie! - zganił go
brat. - Ona jest niezwykła.
Nicholas zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Ludzie różnie mówią. Niektórzy uważają ją za piękność. W tym
sezonie jednak w modzie są blondynki.
Na Benedykcie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
Najwyraźniej nie znajdował upodobania w jasnych włosach.
- No, no, widzę, że ta mała trzpiotka schwytała cię w swoje sidła -
rzucił Nicholas, teraz szczerze rozbawiony niefortunnym spotkaniem
z córką hrabiego. - Co prawda, uważam, że dla ciebie to już najwyższa
pora, byś dał się zakuć w małżeńskie okowy, ale radziłbym ci szczerze
gdzie indziej szukać sobie żony.
Straszliwa ewentualność przeszła przez myśl Benedykta.
- Nie jest chyba już mężatką, co? A może się zaręczyła?
- Najprawdopodobniej ani jedno, ani drugie.
- Czemu? Co chcesz przez to powiedzieć?
- Małżeństwo jej nie interesuje. W każdym razie - dodał Nicholas,
wytężając pamięć - nie związek z członkiem naszej sfery. Jeśli to, co
mi powiedziała, jest prawdą, woli towarzystwo stajennych niż
hrabiów.
- Ha! Musiała się z ciebie naigrywać - skarcił go Benedykt,
uważając, że brat daje dowód niezwykłej naiwności.
- Być może - przyznał Nicholas. - Powtarzam tylko to, co
słyszałem zeszłego wieczoru. Co więcej, wiem na pewno, że od
przyjazdu do miasta otrzymała cztery propozycje małżeństwa i
wszystkie odrzuciła. Co by znaczyło, że nie goni za mężem, a tym
bardziej za tytułem. - Odezwało się w nim przewrotne poczucie
humoru i wybuchnął śmiechem. - Z ręką na sercu mogę powiedzieć,
że poświęciła ci dziś na ulicy więcej uwagi, niż zwykła to czynić
wobec członków własnej sfery.
Brata najwyraźniej ten żart nie rozbawił, gdyż siedział w
milczeniu, wyglądając przez okno.
- Nie przejmuj się - poradził mu Nicholas. - Mnóstwo pięknych
dziewcząt wystąpi w sezonie, kiedy się już oficjalnie zacznie.
- Chyba masz rację - wymamrotał pod nosem Benedykt, a w jego
uderzająco błękitnych oczach pojawił się błysk wyrachowania - ale
zamierzam poznać pannę Sophię Cleeve. Biorąc wszystko razem pod
uwagę, lepiej będzie, jeśli na razie nikomu nie zdradzisz, kim jestem.
- A co ci z tego przyjdzie? - zapytał Nicholas, całkowicie zbity z
tropu.
Benedykt przeniósł wzrok na zdumione oblicze brata.
- Sam powiedziałeś, że woli towarzystwo stajennych... A jeśli coś
umiem... to na pewno radzić sobie w stajni.
ROZDZIAŁ TRZECI
Hrabia Yardley był człowiekiem o ustalonych przyzwyczajeniach,
a pobyt w stolicy w najmniejszym stopniu nie zmienił jego
codziennego rozkładu dnia. Cardew wiedział zatem, gdzie zastanie
swego pana o tej porze, toteż wkroczył do biblioteki, w której lord, tak
jak służący się spodziewał, pilnie wczytywał się w korespondencję.
- Przepraszam, że przeszkadzam - rzekł, gdy sir Thomas,
przestając wpatrywać się w list, który trzymał w ręce, uniósł brwi - ale
przyszedł koniuszy i prosi o chwilę rozmowy.
Podobnie jak cała służba, Cardew ogromnie szanował swego
pracodawcę. Podczas dwudziestu lat, które przepracował w Cleeve
jako kamerdyner, ani razu nie zdarzyło się, żeby lord był tak zajęty, by
nie mógł poświęcić czasu zatrudnionym u siebie ludziom. Teraz też
wiedział, jaka będzie odpowiedź, nim jego pan się odezwał:
- Oczywiście. Zaraz się z nim zobaczę.
Pewien, że oddany sługa nie zaprzątałby mu głowy błahostką,
hrabia odłożył listy i po chwili ujrzał koniuszego, który stał z czapką
w ręce, przestępując z nogi na nogę jak zawsze, gdy znajdował się w
wytwornym otoczeniu. Trapp czuł się szczęśliwy tylko w stajniach.
Konie były jego życiem, a hrabia podejrzewał, że przekładał je nad
towarzystwo wielu ludzi.
- Wejdź, Trapp - rozkazał, gdyż stajenny, który spędził z nim
długie lata w Indiach, nadal tkwił przy drzwiach. - Co mogę dla ciebie
zrobić?
- Przyszedłem tu z powodu młodego Clema, sir. - Nie wyglądał na
władcę stajni, który rządził w nich żelazną ręką, jego głos również nie
przypominał tych szczekliwych komend, którymi trzymał w strachu
najmłodszych stajennych.
Niepewnym krokiem zbliżył się do biurka.
- Clemowi ofiarowano posadę koniuszego w jakimś dużym
majątku na południu, sir. Nie chcę się go pozbywać. To dobry chłopak
i pracował u nas ładne parę lat, ale trzeba przyznać, że będzie to dla
niego bardzo korzystne. - Ogorzała twarz koniuszego zmarszczyła się
w czymś na kształt uśmiechu. - Nie chcę jeszcze zawieszać uprzęży na
kołku, jak to się mówi, więc nie mogę mieć żalu do Clema, że woli
nie czekać, aż się wycofam.
Lord skinął głową na znak zgody.
- Czy wiesz, kto złożył mu propozycję zatrudnienia, Trapp?
- Nie mam pojęcia. Clem chyba też nic nie wie, a jeżeli coś wie,
to nie puszcza pary z ust. Zdaje się, że ktoś podszedł do niego, gdy był
w gospodzie Pod Czerwonym Lwem. Ten ktoś powiedział, że jeśli
Cłem chce tę posadę, musi ją przyjąć natychmiast. Dał mu czas do
namysłu do wieczora.
Hrabia zmarszczył srebrnoszare brwi, wyraźnie zdradzając
stanowczą dezaprobatę. Takie zdobywanie pracowników po kryjomu
uważał za praktykę całkowicie niedopuszczalną, ale jednocześnie
rozumiał, że Clem chce poprawić swoją dolę. Byłoby małoduszne nie
puścić młodego stajennego, choć narażało to lorda i Trappa na kłopot
związany z poszukiwaniem innego na to miejsce.
- Jeśli Clem chce odejść, musimy się z tym pogodzić - odparł
wreszcie. - Nie znajdziemy nikogo na zastępstwo tak od razu, więc
załatwię, żeby przyjechał do nas jakiś chłopak z Jaffrey House.
- Może nie będzie pan musiał zadawać sobie trudu, sir - oznajmił
Trapp zaskoczonemu hrabiemu. - Szczęśliwym trafem, ktoś zaszedł
dzisiaj do stajni w poszukiwaniu pracy. Powiedział, że przez całe lata
był w koloniach. Spalony na brąz, więc pewnie prawdę gada. Mówił,
że wrócił po śmierci swego starego pana.
Sir Thomas nie przyjął tego oświadczenia z entuzjazmem.
- Wiesz, kto był jego zmarłym panem? Może pokazać referencje?
- Nie, sir. W czasie drogi powrotnej było trochę zamieszania na
statku i stracił wszystkie rzeczy. Tak mi w każdym razie powiedział.
- Hm. Znasz moje poglądy, Trapp. Nie lubię zatrudniaćludzi,
którzy nie mogą wykazać się referencjami, a zwłaszcza obcych.
- Tak, sir. Dobrze o tym wiem. - Trapp uniósł rękę, by podrapać
się po posiwiałych włosach, co czynił zawsze, gdy stawał przed
drażliwym problemem. - Zazwyczaj ja też tak uważam. Muszę
przyznać, że ten gość nieźle zna się na koniach. Źrebica panienki
Sophii była dziś rozbrykana, kiedy on wszedł do stajni. Uspokoił ją w
okamgnieniu, jak mi Bóg miły. Zwierzęta, wedle mego zdania, mają
dużo więcej rozsądku niż ludzie. Zawsze powtarzam, że jeśli konie
kogoś polubią, to nie może być całkiem zły.
Lord doszedł do wniosku, że w tej prostej filozofii kryje się być
może więcej niż źdźbło prawdy. Rozważał tę sprawę jeszcze przez
parę chwil, po czym wygłosił swoją opinię:
- No dobrze, Trapp. Jeśli chcesz dać temu nieznajomemu szansę,
masz na to moją zgodę. Jeżeli jednak okaże się nieodpowiedni,
wówczas, jak już wspomniałem, przyślę ci na zastępstwo kogoś z
Jaffrey House.
Sir Thomas wybrał takie rozwiązanie, nie był jednak zadowolony
z obrotu wydarzeń. Czyżby to był tylko zbieg okoliczności,
zastanawiał się, patrząc, jak sługa wychodzi z pokoju, że ledwie jego
stajennemu ofiarowano nową posadę, już zjawia się ktoś inny w
poszukiwaniu zajęcia? Jego cienkie wargi rozciągnął kwaśny uśmiech.
Doszedł do wniosku, że być może staje się zbyt cyniczny na stare lata
i zagłębił się w rozmyślaniach o sprawie, która od kilku dni nie
dawała mu spokoju.
Dlaczego, zastanawiał się, od niedawna kawalerowie, będący
dobrymi partiami, nie wykazywali zainteresowania jego córką? Od
wieczoru, podczas którego odbył się bal, nikt nie poprosił go o rękę
Sophii ani słownie, ani na piśmie. Nie był na tyle nierozsądny, by
przypuszczać, że konkurenci będą oświadczali się o jego latorośl
tydzień w tydzień w trakcie ich pobytu w mieście.
Nie był też tak zaślepiony ojcowską miłością, by uważać choćby
przez chwilę, że jego córka, mimo iż tak ładna, podbije każde męskie
serce. Nie można też zaprzeczyć, że Sophia czasami bywała
dokuczliwa, i każdy dżentelmen, ceniący sobie spokojne życie,
powinien się głęboko zastanowić, nim zaproponuje jej małżeństwo.
Tylko mężczyzna o silniejszym charakterze niż ona potrafi ją
poskromić. Chyba w tak wielkim kraju można znaleźć dobrze
urodzonego młodzieńca, który
zdołałby powściągnąć bujny
temperament tej niesfornej dzierlatki. Hrabia mógł tylko żywić taką
nadzieję i ufać, że już niebawem młodzian o podobnych zaletach
stanie na drodze jego córki.
Drzwi otworzyły się i przedmiot jego dumań, wyglądając uroczo
w jedwabnej sukni koloru lawendy i odpowiednio dobranym czepku,
wdzięcznym krokiem wszedł do pokoju. Gdy Sophia lekko sunęła
przez pokój do biurka, na widok pełnego słodyczy, anielskiego
uśmiechu większość dżentelmenów doszłaby do przekonania, że jest
to dziewczę z natury łagodne.
Było to wrażenie z gruntu mylne, choć lord mniemał, że każdy
nieszczęsny, oszołomiony jej urokiem głupiec mógłby dojść do
takiego wniosku. Znowu ogarnęły go wątpliwości.
- Cóż ja takiego zrobiłam, że nachmurzyłeś się, papo? -
Ucałowała go w miękkie, srebrnoszare włosy, po czym przycupnęła,
nieproszona, na brzegu biurka. - Każdy, widząc to twoje pełne
dezaprobaty spojrzenie, mógłby przypuścić, że spłatałam jakąś psotę.
- Takie założenie nosi wszelkie cechy prawdopodobieństwa, moja
droga - odparł sucho, wywołując szmerek kobiecego śmieszku, który
zawsze przywoływał uśmiech na jego usta. - Dokąd to się dziś
wybierasz wystrojona w najpiękniejszą suknię?
- Wyjeżdżam z mamą powozem do madame Felice. Mamy tam
być za godzinę, żeby dokonać ostatniej przymiarki mojego nowego
stroju do konnej jazdy, i nie możemy się spóźnić, bo inaczej będziemy
musiały jechać drugi raz.
- No, no! Jak to się wszystko zmienia - zauważył lord tym samym,
suchym tonem. - Za moich czasów żadna krawcowa nie ośmieliłaby
się dyktować, o której godzinie ma do jej pracowni przybyć ktoś z
arystokracji.
- Ach! Ależ ona nie jest zwyczajną krawcową, papo. Każdy, kto
jest kimś, ma suknię uszytą przez madame Felice - wygłosiła Sophia,
złośliwie naśladując wytworną panią domu, u której bawiła się
wczoraj wieczorem na balu. - Zazwyczaj, jak wiesz, nie ma to dla
mnie większego znaczenia, lecz bardzo mi zależy na skończeniu tego
nowego stroju. Odkąd przybyliśmy do miasta, jeździłam konno tylko
raz.
Ta niewinna wymówka przypomniała lordowi dzisiejszą rozmowę
i wcale nie był zdziwiony strapioną miną Sophii, gdy opowiedział
córce o tym, że Clem odchodzi oraz o powodach jego rezygnacji.
- Bardzo mi przykro, że nie będzie go już u nas, papo. Zawsze
najchętniej jeździłam na wszystkie przejażdżki z Clemem. -
Zsunąwszy się lekko z biurka, podeszła do drzwi, lecz nagle
odwróciła się, jakby przyszła jej do głowy jakaś myśl. - To chyba nie
znaczy, że przez cały czas pobytu w mieście podczas konnych
przejażdżek będzie towarzyszył mi Trapp, prawda? Nie będę mogła
nic zrobić, bo on poinformuje cię o wszystkich szczegółach każdej
mojej wyprawy.
- I bardzo dobrze! - odpalił lord, drażniąc się z nią przekornie, po
czym zaśmiał się otwarcie, gdy Sophia z dumnie odrzuconą głową
opuściła pokój.
Nie, wcale nie byłoby źle, gdyby ktoś miał na oku tę małą
trzpiotkę, powtarzał sobie, zastanawiając się jednocześnie nad planami
na najbliższe tygodnie. Choć cieszył się dobrym zdrowiem, nie był już
młody i na długo przed wyjazdem do stolicy oboje z żoną doszli do
wniosku, że nadzór nad najmłodszą i przysparzającą największych
kłopotów latoroślą pozostanie w rękach matki, która świetnie da sobie
z tym radę.
Lord Yardley dość dobrze przystosował się do trybu życia,
obowiązującego w Londynie, lecz doskonale zdawał sobie sprawę, że
nie wystarcza mu ani sił, ani ochoty, by rzucić się w wir spotkań
towarzyskich. Uznał jednak, że nie doznałby najmniejszego
uszczerbku, gdyby od czasu do czasu towarzyszył żonie i córce na
proszonym wieczorze. Jego obecność z pewnością skłoniłaby Sophię
do bardziej statecznego zachowania.
Poza tym, należałoby zamienić słówko z Trappem, by uprzedził
nowego pracownika, że musi on pilnie czuwać nad panienką w czasie
przejażdżek konnych. Jeśli pogoda będzie dopisywać tak jak dotąd,
być może wydłużą się one do dłuższych wycieczek.
Sophię nieprzyjemnie zaskoczyło odejście Clema, który był jej
osobistym stajennym od ponad dziesięciu lat. Niezwykle czujny i
uważający, dawał jej wszakże dużą swobodę. Okazał się też idealnym
pomocnikiem i towarzyszem podczas nieprzeliczonych przejażdżek
przez posiadłości ojca w hrabstwie Northampton.
Sophia nie wątpiła, że wedle niektórych odnosiła się do młodego
człowieka zbyt swobodnie i bez ceregieli, lecz uważała go bardziej za
przyjaciela niż służącego i czuła, że bardzo trudno będzie znaleźć
kogoś odpowiedniego na jego miejsce.
A zatem, gdy weszła do pracowni słynnej krawcowej na Bond
Street, była nieco przygaszona. Myślami tak dalece zagłębiła się w
przeszłość, wspominając te liczne wyjazdy, kiedy wraz ze swym
zaufanym towarzyszem zapuszczali się w odległe zakątki hrabstwa
Northampton, że nie zwróciła uwagi na inne klientki, które siedziały
w miękkich, pluszowych fotelach. Nie zdawała też sobie sprawy, że to
rozrywana krawcowa we własnej osobie towarzyszy jej do
przymierzalni.
- Nie podoba się panience nowy strój, mademoiselle? - wyrwał ją
dopiero z zamyślenia głos o miękkim akcencie. - A może panienka
czuje się dziś nieszczęśliwa z jakiegoś innego powodu?
Gdy Sophia wróciła do teraźniejszości, ze sporym zaskoczeniem
stwierdziła, że modiste bacznie się jej przypatruje, otwarcie ją taksując
pięknymi, niebieskimi oczyma.
- Ależ nie, madame, strój leży doskonale.
- Niezupełnie - zaprzeczyła krawcowa, fachowym okiem
dostrzegając niedoróbki. - Trzeba dokonać pewnych poprawek przy
spódnicy. Mam nadzieję, że gdy go panienka będzie nosić, poczuje się
panienka szczęśliwsza, inaczej co się stanie z moją reputacją, mam
rację, petite?
A więc słynna modiste ma poczucie humoru, uznała Sophia, od
razu dostrzegając figlarny błysk w niebieskich oczach. Błyskawiczna
kariera bardziej bawiła, niż cieszyła krawcową, a Sophia poczuła
nagłą sympatię do kobiety, która, jak podejrzewała, była od niej
starsza o zaledwie kilka lat.
- Daję słowo, madame, że strój bardzo mi się podoba - zapewniła
ją, uważając, by nie nastąpić na miękki zwój aksamitu, gdy
zdejmowała spódnicę. - Po prostu dziś rano dostałam dość smutne
wiadomości. Ktoś, kto pracował dla naszej rodziny od wielu łat, ma
nas opuścić.
Uśmiech, który rozchylał pełne wargi krawcowej, stał się pełen
ciepła i zrozumienia.
- Myślę, że może ten, który odchodzi, jest kimś więcej niż tylko
służącym?
Sophia skinęła głową.
- Bardziej przyjacielem.
- Może więc panienka zdoła go namówić, żeby został? - poradziła
madame, pomagając Sophii włożyć suknię oraz dobraną do niej
pelerynę, którą sama uszyła dla ulubionej klientki zaledwie przed
tygodniem.
- Pewnie bym mogła, ale nawet nie będę próbować. - W dużym,
owalnym lustrze pochwyciła zdumione spojrzenie krawcowej. - Przez
wiele lat był moim osobistym stajennym i, jak sądzę, podobało mu się
u nas, ale teraz ma widoki na lepszą posadę. Zaproponowano mu
stanowisko koniuszego w jakimś majątku ziemskim, ale nie wiem w
którym. - Szczupłą dłonią zrobiła gest pełen rezygnacji. - Odwodzić
go od tego byłoby samolubstwem z mojej strony. Niech awansuje w
świecie.
W oczach modiste pojawił się wyraz, który Sophii trudno było
wytłumaczyć, wydało jej się jednak, że w tych uderzająco błękitnych
głębiach dostrzega cień szacunku.
- Myślę, petite, że bez najmniejszego trudu znajdziecie kogoś na
jego miejsce - odparła cicho młoda krawcowa, odchylając zasłonę, by
przepuścić Sophię do eleganckiej poczekalni.
- No, no, Sophio! Dostąpiłaś dzisiaj zaszczytu nie lada - żartowała
z niej matka, gdy wyszły z pracowni i ponownie usadowiły się w
powozie, który miał je odwieźć z powrotem na Berkeley Square. -
Lady Strattan zrobiła się zielona z zazdrości, gdy madame Felice tobie
poświęciła niepodzielną uwagę. Jak się czujesz, usunąwszy w cień
taką lwicę salonową jak lady Strattan? Nieszczęsna niewiasta nie
będzie mogła teraz nikomu w oczy spojrzeć!
- Wiesz doskonale, mamo, że takie względy nie mają dla mnie
najmniejszego znaczenia - odparła Sophia, śmiejąc się z dość
złośliwego żartu matki. - Wystarczyłoby mi w zupełności, gdyby
obsłużyła mnie któraś z pomocnic, choć, muszę przyznać, że słynna
krawcowa jest bardzo interesująca - rzekła, sadowiąc się wygodniej. -
Wygląda na młodszą, niż do tej pory sądziłam. Przypuszczam, że jest
zaledwie parę lat starsza ode mnie. Śliczna z niej kobieta, choć robi,
co może, by ukryć swą urodę pod zwykłą, bardzo prostą suknią, a
włosy chowa pod czepkiem.
- Może jeszcze jest w żałobie, kochanie - odparła lady Marissa,
coś sobie przypominając. - Chyba ktoś wspominał, że niedawno
owdowiała.
- Pewnie masz rację - przyznała Sophia, ale nadal dręczyły ją
wątpliwości. - Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby się okazało, że w
ogóle nie wyszła za mąż. Nie byłaby pierwszą kobietą, która udaje
mężatkę. Nasza własna gospodyni robi dokładnie to samo.
- To prawda - zgodziła się matka. - Służące, które osiągają
wysoką pozycję w domach swoich państwa, często udają kobiety
zamężne, by dodać sobie powagi.
- Tak jak krawcowe są przekonane, że podając się za Francuzki,
zapewnią sobie powodzenie.
- Czyżbyś podejrzewała, że madame Felice nie jest prawdziwą
Francuzką, złotko?
Przechyliwszy lekko głowę na bok, Sophia zastanawiała się nad
odpowiedzią.
- Sama nie wiem. Mówi z bardzo wdzięcznym akcentem, który
wydaje się naturalny.
- Cóż, miałaś okazję, by wyrobić sobie opinię. Spędziłaś w
przymierzalni sporo czasu. Twój nowy kostium chyba nie wymaga
wielu poprawek.
- Nie, trzeba tylko trochę dopasować spódnicę. Madame Felice
przysięgała, że każe mi go przesłać do domu pojutrze.
- To cię musiało ucieszyć. Wiem, jak bardzo brakuje ci konnych
przejażdżek, odkąd przybyliśmy do miasta.
- Perspektywa ich odbywania straciła wiele ze swego uroku - od
razu przyznała Sophia, zdając sobie sprawę, że matka jeszcze o
niczym nie wie. - Clem nas opuszcza. Co znaczy, że dopóki nie
znajdzie się ktoś na jego miejsce, będę musiała cierpieć obecność
Trappa. Jak obie wiemy, Trapp jest niezachwianie wierny głowie
rodziny. Wszystko, co powiem i zrobię, dojdzie wprost do uszu papy.
Hrabina nie mogła powściągnąć uśmiechu, słysząc w głosie córki
nutkę rozgoryczenia. Zauważyła, podobnie jak mąż, że w ostatnich
dniach odwiedza ich mniej młodzieńców skłonnych pretendować do
ręki Sophii. Nie była to dla niej niespodzianka. Dobrze wiedziała, co
się kryje za plotkami, które krążyły od czasu balu. Na szczęście,
umierały już one śmiercią naturalną.
W następnych dniach rzuciło się jej w oczy, że córka wybiera do
tańca zupełnie innych partnerów. Wśród szczęśliwców znalazło się
kilku, których można zaliczyć do dobrych partii, lecz lady Marissa
podejrzewała, że właśnie oni nie chcą jeszcze zamienić uroków
kawalerskiego życia na związek małżeński.
Bardziej rozbawiona niż zaniepokojona tymi dziecinnymi
gierkami Sophii postanowiła zachować spostrzeżenia dla siebie i nie
strofować córki za te przewrotne wybiegi, których się chwytała, by
trzymać z dala od siebie godnych kawalerów. Nie mogła się jednak
powstrzymać, by jej nie powiedzieć:
- Mam nadzieję, moja droga, że nigdy nie uczynisz ani nie
powiesz nic takiego, co mogłoby zdenerwować ojca - tyle zdołała
wykrztusić, by nie wybuchnąć śmiechem, gdy Sophia z rezolutnym
wyrazem twarzy zaczęła wyglądać przez okno.
Trzy dni później do stajni przysłano wiadomość dla Trappa, że
panienka Sophia życzy sobie, by osiodłać jej konia i wyprowadzić go
ze stajni. Koniuszy po zapoznaniu się z tym poleceniem, miał
mieszane uczucia: z jednej strony to dobrze, że niesforna źrebica
panienki trochę sobie pobryka - dużo łatwiej będzie dać sobie z nią
radę, jeśli przejedzie się po powietrzu.
Nie bardzo jednak chciał oddawać ukochaną córkę hrabiego pod
opiekę człowieka praktycznie obcego. Z nachmurzoną miną patrzył,
jak jego podwładny zajmuje się jednym z pięknych, zaprzęgowych
koni sir Thomasa i znowu się zastanawiał, co ma myśleć o niejakim
Beniaminie Rudgelym.
Trapp sam przyznawał, że jako przełożony ma ciężką rękę, karci
za najmniejsze przewinienie, natomiast ociąga się z udzielaniem
pochwał. Kłopot w tym, że w Rudgelym nie mógł dopatrzyć się
najmniejszego uchybienia. Nowy pracownik okazał się nadzwyczaj
chętny do pracy, nieraz wytężał wszystkie siły, by jak najszybciej
uwinąć się z robotą.
Z końmi obchodził się tak, że aż radość brała patrzeć, i pewną
ręką prowadził powóz, którym lord Yardley udawał się do miasta.
Dbał też o czystość osobistą, co Trapp przyjął z ulgą, gdyż dzielili
pomieszczenie nad stajniami. W sumie koniuszy nie mógł zrozumieć,
dlaczego mimo tych wszystkich przymiotów nowego stajennego
dręczą go wątpliwości.
Podrapał się po posiwiałej głowie, myśląc, że może jest ciut zbyt
cyniczny, zanadto podejrzliwy wobec swego towarzysza. Póki nie
okaże się, że jego podwładnemu nie można wierzyć, nie ma podstaw,
by komukolwiek zdradzał swe obawy.
- Zostaw tę robotę, chłopcze, i osiodłaj konia lady Sophii. Młoda
pani chce się dziś rano przejechać - oznajmił, nie zauważając, że w
błękitnych oczach nagle pojawiły się radosne iskierki oczekiwania.
Może to i dobrze, bo inaczej wierny sługa zacząłby się
zastanawiać, czy ma pozwolić przystojnemu stajennemu na wspólną
jazdę z panienką.
- A teraz, chłopcze, posłuchaj, co mam ci do powiedzenia -
zaczął, usiadłszy na stołku. Przez chwilę zastanawiał się, jak poruszyć
temat kapryśnego niekiedy zachowania Sophii. - Chcę, żebyś się nią
zaopiekował najlepiej, jak potrafisz. Lejce trzymaj łagodnie, ale
pewną ręką. Nasz pan bardzo ją kocha i nie byłby zadowolony, gdyby
coś jej się przytrafiło. Miej na nią baczenie, rozumiesz? Czasami
bywa trochę uparta.
- Wiem o tym, panie Trapp. Często się nią zajmowałem w czasie
ostatnich trzech dni.
- Co? - Koniuszy na chwilę poczuł się zaskoczony, po czym
zaświtało mu, co podwładny ma na myśli. - Nie mówię o klaczy, ty
bęcwale! - rzekł ostro. - Wiem, że dajesz sobie z nią radę. Panna
Sophia może narobić ci kłopotów, jeśli wpadnie w ten swój
humorzasty nastrój.
Widok barczystych ramion, trzęsących się ze śmiechu, bynajmniej
nie uspokoił Trappa i po raz kolejny opadły go wątpliwości.
- Zastanów się, chłopcze. Jeśli czujesz, że panienka Sophia
wejdzie ci na głowę, powiedz od razu, a ja sam z nią pojadę.
- Załatwię wszystko jak trzeba. Mam trochę doświadczenia w
obchodzeniu się z kapryśnymi damami.
- W to akurat nie wątpię - mruknął pod nosem Trapp, lecz w tej
chwili przyszła mu do głowy inna niepokojąca możliwość i w
dręczącej ciszy wpatrzył się w niewątpliwie przystojną twarz młodego
człowieka. - Tylko znaj swoje miejsce, mój chłopcze, i niech ci żadne
kosmate myśli nie przychodzą do głowy. Panna Sophia jest damą i
lepiej o tym pamiętaj.
Nastąpiła chwila milczenia, po czym odezwał się stajenny:
- Daję panu uroczyste słowo, że będę pamiętał, jakie tu miejsce
zajmuję. Na każdej wspólnej przejażdżce z panienką Sophią będę ją
traktował jak... jak własną siostrę.
- O doprawdy? - Koniuszy nie był całkowicie przekonany. -
Nigdy nie mówiłeś, że masz siostrę.
- Może i nie mówiłem, ale mam. Tak się składa, że mam również
brata. Zatrzymałem się u niego w Londynie, zanim tu nastałem.
- Aż dziw bierze, Ben, że tak mało o tobie wiem. - Trapp znowu
na niego łypnął. - Na przykład dlaczego nagle przyszło ci do głowy,
żeby porzucić Jamajkę i wrócić?
Odpowiedź padła błyskawicznie.
- Siedziałem tam przez pięć lat i już miałem dosyć. Można
powiedzieć, że tęsknota mnie tu przygnała. Sir Simon Fellows może
potwierdzić to, co powiedziałem. Zawsze mogę do niego napisać z
prośbą o referencje dla jego lordowskiej mości.
- Umiesz czytać i pisać, tak? - odparł Trapp, rzucając się na tę
zadziwiającą wiadomość jak sęp na ofiarę. Jednocześnie usilnie starał
się zapamiętać nazwisko Fellows, w razie gdyby lord chciał
zweryfikować gołosłowne oświadczenia Rudgely'ego. - A wolno
zapytać, skąd jesteś taki uczony?
Tym razem odpowiedź nie padła tak szybko.
- Mojemu... eee... dawnemu panu bardzo zależało, żebym spędzał
trochę czasu nad książkami.
O dziwo, ta odpowiedź nie zaskoczyła Trappa, gdyż to właśnie
hrabia w czasie długich lat pobytu w Indiach pilnował, by Trapp
nauczył się czytać i pisać. Coś innego wydało mu się szczególnie
zastanawiające i nie omieszkał natychmiast zagadnąć o to młodego
człowieka:
- Przypuszczam więc, że to twój dawny chlebodawca nauczył cię
tej pańskiej mowy.
- Dziękuję za komplement, panie Trapp, ale tak bardzo po pańsku
to ja nie mówię. Mój pan nie pozwalał kląć w obecności kobiet i przez
to tak jakoś odzwyczaiłem się od przekleństw.
- No, to nie było takie złe - oddał mu sprawiedliwość koniuszy. -
Przy pannie Sophii musisz uważać na to, co mówisz. Jak na złość,
pamięta słowa, których w ogóle nie powinna była usłyszeć. - Po tej
rozmowie, która nieco poprawiła mu humor, Trapp podniósł się. -
Wszystko pięknie, ale nie mogę przegadać całego dnia. Lepiej się
pospiesz, chłopcze, i osiodłaj konie, bo inaczej młoda pani będzie na
ciebie czekała.
Nowy stajenny niezwłocznie wykonał rzucone szorstkim tonem
polecenie i właśnie podjechał pod dom, gdy jego drzwi otworzyły się
na oścież. Po chwili Sophia we własnej osobie lekko zbiegła ze
schodów, lecz stanęła jak wryta, a na jej ślicznej twarzy ukazał się
wyraz najwyższego zdumienia.
- Wielkie nieba! - wykrzyknęła, nie próbując udawać, że widzi
tego mężczyznę po raz pierwszy w życiu. - Więc to ty jesteś moim
nowym stajennym!
ROZDZIAŁ CZWARTY
Po raz drugi w życiu Benedykt Risely, siódmy książę Sharnbrook,
doznał owej słodkiej i zarazem gorzkiej tęsknoty, oszałamiającej
czułości połączonej z pożądaniem, które to uczucia rozprzestrzeniały
się gwałtownie do każdej cząsteczki ciała, sprawiając, że puls bił
mocno, a w głowie się kręciło.
Chciał wziąć Sophię w ramiona, zaprowadzić do łóżka i nasycić
to potężne, przyziemne pragnienie, jednakże mógł tylko dotknąć
swego sflaczałego, niekształtnego kapelusza w geście uprzejmego
powitania, ułożyć dłonie tak, by mogła na nich postawić stopę i
pomóc jej umościć się w siodle.
Jadąc na gniadoszu za swą panią w dyskretnej odległości, po raz
kolejny zaczął się zastanawiać, czy postępuje rozsądnie, i sam nie
wiedział, co mu strzeliło do głowy, by w ogóle wpaść na pomysł
takiej przebieranki. Ponieważ postanowił przyjąć rolę stajennego, jego
kontakt z tą uroczą młodą osobą, która wzbudziła w nim tak ogromne
zainteresowanie, będzie ograniczony - najwyżej godzina dziennie, a i
to, jeśli mu się poszczęści.
Jednak przy założeniu, że jego brat Nicholas mówił prawdę, czyż
łatwiej zdobyłby jej względy, przedstawiając się jako hrabia
Sharnbrook? Uznał, że w ten sposób przynajmniej trochę ją pozna bez
zewnętrznych nacisków przyjaciół czy też wtrącania się rodziny, a i
on sam będzie miał możliwość przekonania się, czy to, czego doznał
podczas owych pamiętnych chwil na Bond Street i ponownie teraz,
było czymś więcej niż palącym pożądaniem fizycznym, które bez
wątpienia z czasem wygaśnie.
Pamiętał bardzo wyraźnie, że w czasie swej uciążliwej podróży
morskiej do domu miał wiele czasu na rozmyślania, jaką kobietę
chciałby poślubić. Na szczęście rodzina Riselych była bogata, może
wręcz jedna z najbogatszych w kraju, a zatem nie musiał łowić panny
z dużym posagiem. Oczekiwano, oczywiście, że ożeni się z damą
nieskazitelnego pochodzenia, która będzie umiała się odpowiednio
znaleźć jako księżna Sharnbrook i da mu synów.
Lecz, z drugiej strony nie chciał, by kobieta, którą w końcu
poślubi, była jedynie klaczą rozpłodową wysokiej klasy czy też piękną
ozdobą rodowego zamku. Pragnął w niej widzieć pomocnicę i
przyjaciółkę, która dzieliłaby z nim radości i smutki. Czy lady Sophia
Cleeve okaże się tą wymarzoną towarzyszką, idealną kobietą, której,
jak się obawiał, być może nigdy nie znajdzie?
Tymczasem obiekt jego rozmyślań uniósł szczupłą rękę i skinął
ku niemu władczo.
- Zbliż się - rozkazała, lecz w jej ustach zabrzmiało to jak słodkie
zaproszenie. - Zbliż się i jedź obok mnie. Chcę w tobą porozmawiać.
Benedyktowi nie trzeba było tego drugi raz powtarzać, znalazł się
obok niej w mgnieniu oka, z podziwem patrząc, jak pięknie wygląda
w prostym, zielonym stroju jeździeckim, z burzą delikatnych koronek
zdobiących szyję, i ponownie przyszło mu do głowy, że jest
zakochanym głupcem.
- Jak się nazywasz?
- Ben, panienko, Beniamin Rudgely - odparł, powtarzając imię i
nazwisko, które wymyślił dlań jego pomysłowy brat.
- A jak to się stało, że szukałeś zatrudnienia u mojej rodziny,
Beniaminie Rudgely? - W jej miłym głosie brzmiała lekka nutka
dezaprobaty. - Chyba lord Nicholas Risely nie wymówił ci służby
tylko z powodu owego nieszczęsnego incydentu na Bond Street?
Umysł młodego człowieka pracował pospiesznie. Najwyraźniej
sądziła, że Benedykt jest służącym Nicholasa. Jakże jego niepoprawny
młodszy brat śmiałby się, gdyby się kiedykolwiek o tym dowiedział!
- Jaki lord Nicholas? - Udawał zdziwienie z kunsztem najlepszego
aktora.
- Ach, rozumiem. Po prostu przechodził, tak? - odparła Sophia,
rada, że ten punkt został wyjaśniony.
Nieszczęsny lord Nicholas omal nie pogrążył się ze szczętem w
jej oczach. I to wcale nie ze swojej winy! Jej złośliwy uśmieszek
zbladł, gdyż jeszcze jedna zagadkowa rzecz zaprzątnęła jej umysł.
- A skąd tak szybko dowiedziałeś się, że będą nam potrzebne
usługi stajennego?
Planując ten fortel, Benedykt doszedł do wniosku, że im częściej
będzie odpowiadał zgodnie z prawdą, tym łatwiej będzie mu się
utrzymać w swojej roli. Bez trudu przekonał nieocenionego
totumfackiego brata, by porozmawiał ze stajennym lorda Yardleya
oraz by Figgins spotkał się z nim ponownie następnego wieczoru w
gospodzie.
- Sączyłem akurat kufel piwa w pobliskiej gospodzie, kiedy
podsłuchałem rozmowę przy sąsiednim stoliku między pani dawnym
stajennym i jakimś człowiekiem.
Mając wzrok utkwiony prosto przed siebie, czuł, że te bystre
zielone oczy przeszywają go na wylot.
- Widzi panienka, dopiero niedawno wróciłem do kraju i
rozglądałem się za pracą, więc pomyślałem, że nie zaszkodzi
skorzystać z okazji i zasięgnąć języka w stajniach pani ojca, gdyby
stajenny przystał na zmianę pracy.
Wydawało się, że trafiło jej to do przekonania, i po chwili znowu
się odezwała:
- A więc byłeś za granicą, Benie. Co skłoniło cię do powrotu?
- Śmierć mojego pana. - Była to prawda, choć poczuł się dziwnie,
mówiąc w ten sposób o zmarłym ojcu. Wzruszył ramionami. - A poza
tym spędziłem na Jamajce pięć lat, chciałem więc wreszcie zobaczyć
rodzinę.
- Twoja rodzina mieszka w Londynie?
- Mam tu brata - odparł Benedykt, nadal starając się mówić
prawdę, kiedy tylko było to możliwe.
Rzucił z ukosa szybkie spojrzenie na swą towarzyszkę, zauważył
inteligencję, błyszczącą w promiennie zielonych oczach, i doszedł do
wniosku, że błędem byłoby nie doceniać młodej panny. Do tej pory
bardzo się starał, by jego opowieści nie można było nic zarzucić, lecz
nie należało też zbytnio ufać własnym aktorskim talentom.
Już wzbudził podejrzenia koniuszego, przyznając, że umie pisać i
czytać, oraz niemądrze wyjawił nazwisko znajomego plantatora z
Jamajki, lecz teraz naprawianie tych uchybień nie miało większego
sensu. Powinien jednak bardziej mieć się na baczności, zwłaszcza w
towarzystwie tej przeuroczej istoty.
- Musisz skorzystać z okazji, by odwiedzić brata, póki moja
rodzina bawi w Londynie, Benie - powiedziała Sophia, uniesieniem
szpicruty pozdrawiając pasażerów mijającego ich powozu. - Przy
sprzyjającej pogodzie będę codziennie udawać się na przejażdżki, ale
od czasu do czasu na pewno zdołasz wymknąć się na godzinkę, by
odwiedzić rodzinę, jeżeli, naturalnie, Trapp nie będzie miał nic
przeciwko temu.
Znowu zdradzała ten słodki, pełen troski o innych rys swojej
natury. Benedykt wpatrywał się prosto przed siebie, ukrywając błysk
podziwu w oku. Nie zapomniał, że przyjęła na siebie część winy po
owym niezapomnianym spotkaniu na Bond Street. Ile młodych kobiet
z jej sfery zatroszczyłoby się o człowieka, którego wzięły za zwykłego
służącego? Z pewnością niewiele.
- Nie daj się zastraszyć temu groźnemu koniuszemu, Benie -
ciągnęła, z wyraźnie widocznym szelmowskim błyskiem w oku. -
Czasami potrafi zrzędzić nie do wytrzymania, stary gbur. Stajenni w
Jaffrey House boją się go jak ognia.
- Jaffrey House? - powtórzył. - Czy to wiejska rezydencja?
Sophia skinęła głową.
- Nasz rodzinny dom leży w hrabstwie Northampton. Mój ojciec
wybudował go wkrótce po powrocie z Indii. Urodziłam się tam ja i
moi dwaj bracia. To urocze miejsce. - W jej uśmiechu pojawił się cień
smutku. - Szkoda, że nie jest to rodowa posiadłość Cleeve'ów, choć
została zbudowana na ziemi, która niegdyś stanowiła część majątku
zmarłego hrabiego.
Benedykt mgliście przypomniał sobie, że ojciec coś wspominał o
zmarłym hrabim, który popełnił samobójstwo, utraciwszy cały
majątek przy karcianym stoliku.
- A kto jest teraz właścicielem rodowej siedziby? - zapytał, mając
nadzieję, że jak na zwykłego stajennego nie wydaje się zbyt wścibski.
Na szczęście chyba Sophia wcale tak nie myślała, choć zauważył na
jej twarzy nagły wyraz pogardy.
- Markiz Sywell, obmierzła kreatura, zepsuta do szpiku kości i o
odrażających obyczajach. Celowo zaniedbał opactwo Steepwood,
które przez lata takiej gospodarki popadło niemal w ruinę. Papa
wielokrotnie proponował, że odkupi to miejsce, ale bez skutku. Zdołał
jednak odzyskać większość innych posiadłości, należących niegdyś do
rodziny Cleeve'ów, między innymi rezydencję w mieście.
Tymczasem dojechali do parku. Sophia zatrzymała klacz i
rozejrzała się wokół z umiarkowanym entuzjazmem. Sezon zacznie
się oficjalnie za ponad dwa tygodnie, a już na ulicach i w parkach
tłoczyli się sławni i bogaci.
- Rozejrzyj się, Benie! Czy to nie cudowne, jak świetne
towarzystwo paraduje w najelegantszych strojach ku zbudowaniu
maluczkich? - Wybuchnęła śmiechem, w którym brzmiała donośna
nuta pogardy. - Markiz Sywell jest bezecnym, odrażającym członkiem
rasy ludzkiej, ale nie stanowi on bynajmniej wyjątku. Wielu z tych,
których tu widzisz, jest równie wyzutych z czci. W przyszłości muszę
wyjeżdżać wcześniej rano, kiedy powietrze jest mniej zepsute.
Nicholas jednak nie przesadzał, doszedł do wniosku Benedykt,
jadąc dalej w dyskretnej odległości. Lady Sophia Cleeve istotnie żywi
wiele pogardy dla przedstawicieli swej własnej klasy. Wygląda na to,
że jego cel będzie znacznie trudniej osiągnąć, niż mu się na początku
zdawało!
Tego wieczoru hrabia, nie zamierzając rezygnować z życia
towarzyskiego, odprowadził żonę i córkę na bal, który wydawali
markiz i markiza Strattan. Jeżeli groźna ta matrona nadal żywiła urazę
do młodej panny, z której powodu przed paroma dniami pewna słynna
krawcowa nie poświęciła jej dostatecznej uwagi, absolutnie nie dała
tego po sobie poznać. Przeciwnie, Sophia została powitana z
wyjątkową serdecznością, na co nawet lady Marissa zwróciła uwagę,
gdy jej mąż usunął się do pokoju, gdzie grano w karty.
- Czy w naszej sferze uchodzi publicznie dawać wyraz swoim
uczuciom, mamo? Wiem, że niektórzy to czynią, lecz inni... -
Spojrzenie Sophii skierowało się ku młodej kobiecie, której mąż po
przyjeździe do Londynu całkiem otwarcie wdał się w romans ze znaną
w mieście cudzoziemką -...nie najgorzej potrafią ukryć swe uczucia.
Hrabina pobiegła wzrokiem za spojrzeniem córki. Słyszała o
niesłychanej awanturze miłosnej lorda Rochforda i żywiła wielkie
współczucie dla jego ślicznej, młodej żony, której zachowanie w
towarzystwie było nienaganne.
- Nie wszystkie małżeństwa tak źle kończą, Sophio.
- Wiem o tym, mamo, ale podejrzewam, że wiele pań, które tu
dziś widzimy, w swoim czasie musiało cierpieć w milczeniu z
powodu grzeszków mężów. Znając swój charakter, obawiam się, że
nie będę taka wyrozumiała.
Hrabina pomyślała, że najrozsądniej będzie zmienić temat.
Spostrzegła swą przyjaciółkę, lady Elizabeth Perceval, która siedziała
z córką, i poprowadziła ku nim Sophię.
- Tak się cieszę, że przyjęłaś zaproszenie na dzisiejszy wieczór -
rzekła Robina, gdy jej matka zajęta była rozmową z lady Marissą. -
Nie widziałyśmy się od wieków. Co porabiałaś przez ten czas?
- Nic szczególnego - odparła Sophia, taktownie nie wspominając
o tym, że od czasu, kiedy wydawała własny bal, ani jednego wieczoru
nie spędziła w domu.
- Nie wierzę ci ani trochę - odrzekła Robina, która nagle poczuła
się swobodnie, jak zawsze w towarzystwie Sophii. - Dokądkolwiek
pójdziemy z mamą, wszędzie słyszymy twoje imię. Pewnego dnia
doszły nas głupie plotki, że chcesz poślubić któregoś z lokajów
twojego papy.
Rozbawienie Robiny zniknęło, gdy tylko dojrzała błysk w
zielonych oczach przyjaciółki, błysk, który w przeszłości widziała
zbyt często, by nie wiedzieć, co on oznacza.
- Och, Sophio! Chyba nie ty rozsiewasz te niemądre pogłoski o
sobie? Twój ojciec będzie wściekły, kiedy się o tym dowie.
- Owszem, prawdopodobnie wybuchnie gniewem - przyznała
Sophia.
Ojciec był dla niej niezwykle pobłażliwy, znacznie bardziej niż
wobec jej braci, a jednak zdawała sobie sprawę, że jego cierpliwość
ma swoje granice.
- Niestety, Robino, w przeciwieństwie do ciebie nie zawsze
zachowuję się jak należy. Doskonale zdaję sobie sprawę, że w domu,
w wioskach otaczających opactwo, powszechnie uważa się mnie za
dziewczynę straszliwie rozpuszczoną, której wszystko uchodzi
płazem. Jest to, oczywiście, święta prawda - przyznała otwarcie, co
stanowiło jeden z jej powabów.
- Nie znoszę, gdy mi się ktoś sprzeciwia. Wiem, że to poważna
wada, którą muszę w sobie zwalczyć. Na swoje usprawiedliwienie
mam to, że wcale nie wyraziłam chęci poślubienia lokaja.
Powiedziałam tylko, że ogólnie biorąc, wolę towarzystwo służby niż
wyżej postawionych członków społeczeństwa.
Zamilkła na chwilę, wpatrując się w postaci, wymalowane na jej
wachlarzu.
- I o dziwo, okazało się to prawdą. Dziś po południu udałam się
na przejażdżkę w towarzystwie mojego stajennego i uczciwie ci
mówię, że od czasu przyjazdu do miasta po raz pierwszy przyjemnie
spędziłam czas.
Robiny to ani trochę nie zaskoczyło.
- No cóż - wzruszyła ramionami. - Można się było tego
spodziewać. Wiem, że uważasz Clema bardziej za przyjaciela niż
służącego.
- Nie towarzyszył mi wcale Clem - poinformowała ją Sophia,
wpatrując się niewidzącym wzrokiem w salę balową. Oczyma duszy
ujrzała potężną postać wysokiego mężczyzny o długiej, gęstej grzywie
złotobrązowych włosów i przenikliwych, niebieskich oczach. - Clem,
niestety, opuścił nas, by zarządzać stajniami w majątku gdzieś na
południu Anglii.
Robina przyjęła tę wieść z ogromnym zdumieniem i nie wiedziała
wprost, co odpowiedzieć. Mieszkańcy czterech wiosek otaczających
opactwo Steepwood przez lata przyzwyczaili się do widoku córki
hrabiego Yardleya, jeżdżącej konno pod opieką wiernego stajennego.
Clem od dawna był towarzyszem Sophii; mogła na nim polegać.
Trochę żal, że nie ujrzy się ich już, krążących razem po okolicy.
- Wiem, że będzie ci go bardzo brakować - rzekła wreszcie
Robina z prawdziwym współczuciem w głosie.
- Bardzo - przyznała Sophia, uśmiechając się smutno. - Może i
jestem rozpuszczona, Robino, ale nie tak samolubna, by mu zagrodzić
drogę do zdobycia lepszej pozycji. Nasz koniuszy odejdzie na
emeryturę dopiero za ładne parę lat, a Clem już doskonale radzi sobie
z prowadzeniem stajni. Muszę jednak przyznać, że stajenny, który
przyszedł na miejsce Clema, zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie -
wyjawiła, wpatrując się przez chwilę w dwóch dżentelmenów
siedzących obok siebie w przeciwległym krańcu sali.
Potrząsnęła głową.
- To było bardzo dziwne. Z początku nie zdawałam sobie z tego
sprawy, lecz kiedy wróciłam do domu i przypomniałam sobie
rozmowę, którą prowadziliśmy podczas przejażdżki, odniosłam
wrażenie, jakbym wcale nie gawędziła ze służącym.
Robina nie wydawała się tym zdziwiona.
- Zawsze wdawałaś się w wesołe pogaduszki z Clemem -
przypomniała.
- To prawda. A jednak tym razem wyglądało to jakoś inaczej.
Zgadzałam się prawie ze wszystkim, co powiedział, zwłaszcza z jego
uwagami na temat naszej sfery. - Roześmiała się z niedorzeczności tej
sytuacji: dobrze urodzona panna wysłuchuje od stajennego pouczeń na
temat właściwego zachowania! - To wszystko razem doprawdy było
niemądre. Może wzięło się to stąd, że w jego towarzystwie czułam się
całkowicie swobodnie.
Robina nie widziała w tym żadnej niedorzeczności.
- Są ludzie, nawet służący, w których od razu wyczuwa się bratnią
duszę. - Westchnęła z głębi serca. - Wiem, że mama i papa chcą, bym
zrobiła dobrą partię. Ale o wiele bardziej wolałabym wyjść za kogoś,
przy kim nie byłabym skrępowana, kto nie oczekiwałby, że zawsze
będę się zachowywała jak należy i kto kochałby mnie taką, jaka
jestem!
Sophia bezwiednie zwróciła wzrok na damę siedzącą po prawej
strome przyjaciółki. Nie wątpiła ani przez chwilę, że na plebanii w
Abbot Quincey Robina spędziła szczęśliwe dzieciństwo. Niełatwo
było jednak sprostać wymogom lady Elizabeth Perceval w zakresie
należytego zachowania.
Lady Elizabeth była niezwykle szanowana we wszystkich
czterech wioskach leżących wokół opactwa. Okazała się idealną
towarzyszką życia i pomocnicą ciężko pracującego, przepełnionego
miłością bliźniego pastora Abbot Quincey.
Poświęcała się bez wytchnienia biednym i potrzebującym w
parafii i bez żadnych oporów wchodziła do najskromniejszej chaty, by
udzielić ulgi i pociechy chorym i umierającym. A jednak roztaczała
wokół siebie władczą atmosferę, nie pozwalającą zapomnieć nigdy i
nikomu o jej wysokim urodzeniu. W towarzystwie pastorowej
wszyscy musieli pamiętać, iż to córka hrabiego.
Sophia mogła tylko przypuszczać, że lady Elizabeth krótko
trzymała dzieci. Bezsprzecznie wpoiła surowe normy zachowania
córkom, a zwłaszcza Robinie, która, jako najstarsza, miała świecić
przykładem trzem młodszym siostrom. Niełatwo było sprostać tak
szczytnym ideałom, dumała Sophia, jeszcze raz ogarniając
spojrzeniem przestronną i teraz już szczelnie wypełnioną salę balową.
Zastanawiała się, które cechy z natury słodkiego usposobienia
przyjaciółki zostały stłumione przez lata, i jakie jej zadziwiające
przymioty mogłyby się ujawnić, gdyby kochana Robina oddaliła się
na jakiś czas od swej matki.
- Robino, nie wiesz przypadkiem, kim jest ciemnowłosy
dżentelmen, który siedzi na przeciwległym krańcu sali obok lorda
Byrona? Chyba go jeszcze nie widziałam.
Robina, która miała wspaniałą pamięć do nazwisk, natychmiast
udzieliła jej odpowiedzi.
- To sir Lucius Crawley. Dopiero niedawno przybył do miasta.
Ale - dodała ciszej - musiał uchybić w czymś towarzystwu, bo gdy na
którymś balu zatańczyłam z nim jeden, jedyny raz, mama
powiedziała, że pod żadnym pozorem nie wolno mi tego powtórzyć.
- A to ciekawe! - W oczach Sophii pojawił się znajomy błysk,
zapowiadający, że zaraz zrobi czy powie coś niesłychanego. -
Przypuszczam, że to łotr.
Spontaniczny chichot Robiny sprawił, że jej dbała o etykietę
matka spojrzała na córkę z łagodnym wyrzutem. Na szczęście dla
dziewczyny przyszedł jej z pomocą równie dbały o konwenanse
kuzyn, Hugo Perceval, który zaprosił ją do tańca.
Siedząc ich wyczyny na parkiecie, Sophia zauważyła, że
nieprawdopodobnie przystojny sir Lucius Crawley podnosi się i
kieruje w jej stronę. Jeśli zamierzał poprosić ją, by została jego
partnerką, to spotkało go rozczarowanie, gdyż nagle jak spod ziemi
wyrósł przed Sophią lord Nicholas Risely, który uprzejmie poprosił ją
do następnego tańca.
Ponieważ młody lord panował niepodzielnie w gronie jej
„bezpiecznych" wielbicieli, Sophia nie wahała się ani chwili.
Uważała, że jest zabawny, jego dowcipne uwagi witała z ulgą po
wystudiowanych uprzejmościach, którymi raczyła ją większość
panów.
Był też kopalnią wiedzy, zawsze gotów uraczyć Sophię
najświeższymi ploteczkami, a to, czego nie wiedział o sławnych i
osławionych z najwyższych kręgów towarzyskich, doprawdy niewarte
było zainteresowania. Bez wahania zagadnęła go o wyjątkowo
przystojnego mężczyznę, który zdołał zwrócić na siebie jej uwagę.
- Czyżby Crawley przybył do miasta? - Zdradzając lekkie
zdziwienie, Nicholas szybko rozejrzał się dookoła i niebawem
zauważył baroneta, którego reputacja, oględnie mówiąc, pozostawiała
wiele do życzenia. - A tak. To on we własnej osobie. Zazwyczaj nie
przyjeżdża przed początkiem sezonu. Mogę tylko przypuszczać, że
ponownie zamierza się ożenić.
- Ponownie? - zapytała zaintrygowana Sophia.
Nicholas przede wszystkim pragnął się dowiedzieć, jak powiodło
się jego bratu, nie widział się bowiem z Benedyktem ani nie miał od
niego wiadomości od czasu, gdy zatrudnił się jako stajenny. Zdawał
sobie jednak sprawę, że tak nagła zmiana tematu mogłaby wzbudzić
zdziwienie, a zresztą i tak nie wiedział, jak przejść do kwestii dbałości
o konie. Najroztropniej będzie zaspokoić ciekawość tej szelmutki lady
Sophii co do sir Luciusa.
- Owszem, przed paroma laty ożenił się z posagiem, by ocalić
gniazdo rodowe. O ile mi wiadomo, miał długi na hipotece. A jednak -
wzruszył ramionami - nic dziwnego, że wybrnął z kłopotów.
Wielmożny Lucius to gagatek. Powiem tylko, że nie lubi odmawiać
sobie przyjemności.
Sophia z wiekiem przekonała się, że o wiele więcej można się
dowiedzieć, gdy człowiek nie zasięga informacji zbyt dociekliwie.
Stwierdziła też, że panowie używają znacznie swobodniejszego
języka, jeśli się ich bez przerwy nie wypytuje, co mają na myśli.
- Przypuszczam, że pierwsza żona umarła - rzekła tylko, starając
się zapamiętać barwne słownictwo lorda Nicholasa.
- Rodząc nieżywe dziecko w rok po ślubie, o ile dobrze pamiętam.
Udało się jej, jeśli chce pani znać moje zdanie - dodał cynicznie. -
Wszyscy wiedzieli, że ożenił się z nią dla pieniędzy. Wcale tego nie
ukrywał, bo w parę tygodni po ślubie powrócił do dawnych
zwyczajów.
Sophia poczuła się rozczarowana, lecz nie jakoś szczególnie
zdziwiona. Jej zainteresowanie owym niepoprawnym lwem
salonowym szybko zaczęło zanikać. Jeśli opowieść lorda Nicholasa
była prawdziwa, to Lucius, rozpustnik myślący tylko o sobie,
ucieleśniał wszystkie te cechy, którymi najbardziej pogardzała u
przedstawicieli swej klasy.
Nie myślałaby już więcej o baronecie, lecz gdy umilkły ostatnie
tony muzyki, stwierdziła, że wielmożny Lucius należący najwyraźniej
do ludzi, którzy nie pozwalają dwukrotnie pokrzyżować sobie planów,
stoi przed nią. Lord Nicholas, nie mając wyboru, musiał przedstawić
sobie tę parę, po czym odszedł, zostawiając Sophię wpatrzoną w
uderzająco błękitne oczy, głęboko osadzone w chudej, lecz przystojnej
męskiej twarzy.
Nie mogła nie porównywać tych lekko drwiących oczu,
spoglądających na nią z góry, z innymi, o tym samym zadziwiającym
odcieniu, które przypatrywały się jej dzisiaj bacznie parę godzin
wcześniej. Przypomniała sobie, że Ben Rudgely patrzał na nią wprost,
lecz pod jego spojrzeniem czuła się w pełni ubrana, natomiast sir
Lucius rozbierał ją wzrokiem i uważnie oglądał jej wdzięki w
poszukiwaniu najdrobniejszej choćby skazy.
Uśmiechnęła się do siebie, gdy po krótkiej wymianie uprzejmości
weszli pomiędzy tańczące pary. Bez wątpienia wiele kobiet urzekłoby
mroczne, zamyślone oblicze Luciusa i jego prowokujące spojrzenie,
lecz Sophia wyczuła wyraźny brak ciepła w uśmiechu cienkich warg i
coś złowieszczego w całym zachowaniu. Poczuła wręcz pewność, że
kobieta, która złoży swój los w ręce tego człowieka, postąpi nad
wyraz nieroztropnie.
W tym względzie ona i ojciec doskonale się zgadzali. Choć w
ciągu ostatnich lat hrabia rzadko odwiedzał stolicę, znakomicie
orientował się w wydarzeniach towarzyskich i słyszał co nieco o
nadszarpniętej reputacji sir Luciusa. Nic dziwnego, że nie był
zachwycony, gdy ujrzał swą ukochaną córkę w towarzystwie niecnego
baroneta.
Szybko odnalazł żonę, bez wahania odciągnął ją nieco na stronę i
dał wyraz swemu niezadowoleniu, pytając, co jej przyszło do głowy,
że pozwoliła córce tańczyć z człowiekiem o tak zaszarganej opinii jak
Lucius Crawley.
- Mój drogi, niewiele mogłam na to poradzić - odparła w swój
spokojny sposób, podejrzewając, że mąż przez cały czas pilnie
obserwował córkę oraz kawalerów, którzy dotrzymywali jej
towarzystwa. - Podszedł do Sophii, gdy jeszcze znajdowała się na
parkiecie z lordem Nicholasem Riselym.
Sir Thomas na chwilę przestał myśleć o niebezpieczeństwach,
jakimi grozi jego córce wszelka styczność z niegodziwym baronetem.
- Risely? - zapytał. Istotnie, wysoki, jasnowłosy młodzieniec,
który pierwszy poprosił Sophię do tańca, był mu skądś znany. - Czy to
któryś z Sharnbrooków?
- Tak, młodszy syn. Sophia dosyć go lubi.
- Doprawdy? - Zrodziła się w nim nadzieja, która jednak szybko
zgasła pod wpływem zapewnień żony, że córka żywi do młodego
człowieka wyłącznie przyjacielskie uczucia.
- To uroczy młody szelma. Sama bardzo go lubię - wyznała - lecz
zupełnie nie nadaje się dla Sophii. Jest o wiele za młody. Byłabym ci
zatem bardzo zobowiązana, gdybyś nie nalegał, by się do siebie
zbytnio zbliżyli.
- Ani myślę się wtrącać, moje serce - zapewnił ją, lecz nie była
całkowicie przekonana, czemu dała wyraz, sceptycznie unosząc brew.
- Dlaczego w takim razie postanowiłeś nam dziś wieczór
towarzyszyć? Czy przypadkiem nie po to, by mieć oko na naszą
córkę? Jeśli uważasz, Thomasie, że nie potrafię jej przypilnować jak
należy, zatrudnij odpowiednią przyzwoitkę - zaproponowała wprost,
lecz bez gniewu. Niemniej lord dosłyszał w jej głosie nutkę lekkiego
wyrzutu.
- No, no, już dobrze, moja duszko - rzekł, starając się ją
ułagodzić. - Wiesz doskonale, że nikomu nie powierzyłbym opieki
nad naszą małą z większym zaufaniem niż tobie. Po prostu chodzi o
to... chodzi o to...
- O to, że troszczysz się o dobro naszej jedynej córki - dokończyła
za niego, uśmiechając się, choć uważała, że mąż niepotrzebnie się
niepokoi. - Kocham Sophię nie mniej niż ty, Thomasie, lecz w
przeciwieństwie do ciebie mam dużo większe zaufanie do zdrowego
rozsądku naszej dziewczynki. Uwierz mi, że prędzej czy później
spotka mężczyznę, któremu zechce oddać serce, a co więcej, będzie to
z pewnością człowiek godny naszego szacunku i zaufania.
Jeśli wolno ci coś poradzić, póki nie nadejdzie ten czas, zostawmy
ją w spokoju, niech nasza córka, która jest rozsądną młodą panną, w
pełni korzysta ze swego pierwszego sezonu towarzyskiego.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Sophia postanowiła odbyć przejażdżkę wcześnie, zanim park
zapełni się fircykami i dandysami oraz dżentelmenami mającymi
bzika na punkcie sportu, którzy skorzy są do wykazania swoich
umiejętności w szaleńczej jeździe konnej lub w wyścigach powozów.
Gdy pokojówka rozsunęła zasłony, okazało się, że pogoda zapowiada
się piękna.
Kiedy Sophia jadła śniadanie, a potem przebierała się w strój
jeździecki, czuła narastające podniecenie. Była przekonana, że brało
się ono tylko i wyłącznie z oczekiwania czystej przyjemności, jaką
sprawi jej jazda w prawie pustym parku. Nie rozumiała zatem,
dlaczego jej radosny nastrój nagle przygasł, gdy niewiele później na
jej promienny uśmiech i radosne powitanie nowy stajenny
odpowiedział tylko skinieniem głowy.
Sophia nie wiedziała, że Ben po nocach nie spał, marząc, że
Sophia spoczywa w jego ramionach, chętnie przyjmuje jego
pieszczoty, lecz gdy się budził, ogarniało go bezsilne poczucie pustki,
bo nie było przy nim ukochanej.
Sophia nigdy też nie pomyślałaby, że mężczyzna zginający się z
rękami złożonymi, by podnieść ją na siodło, wychodzi ze skóry, by
zapanować nad swoimi emocjami i swą bezsilnością. Wiedziała tylko,
że czuje się urażona wyraźną obojętnością nowego stajennego, i
wpatrując się w jego pochyloną głowę, zastanawiała się, jak to
możliwe, by wczorajszy, tak wspaniały towarzysz przez noc zmienił
się w ponurego tępaka, który nie potrafi nawet miłą rozmową
uprzyjemnić przejażdżki.
Gdy nie spróbowała nawet umieścić swej szczupłej stopy w
dłoniach Bena, stajenny uniósł głowę, z pytającym wyrazem oczu.
- Co się stało, lady? Nie chce panienka jechać dziś na
przejażdżkę?
- Hm, czyż to nie dziwne? - rzekła, a sarkazm przepełniał każde
jej słowo. - Miałam właśnie zadać ci to samo pytanie.
Wyprostował się, górując nad nią swą potężną postacią. Z jego
twarzy nie dawało się niczego wyczytać.
- Nie bardzo rozumiem, co panienka chciała przez to powiedzieć.
- Nie? - Sophia nie była wcale przekonana o prawdziwości jego
słów, gdyż inteligencja, bijąca z uderzająco błękitnych oczu
stajennego przekonywała ją, że ich właściciel dokładnie orientuje się
w stanie jej uczuć.
Na ustach dziewczyny pojawił się figlarny uśmiech.
- W takim razie chciałabym, by wszystko między nami było jasne.
Jak mi się wydaje, jestem niezwykle niewymagającą panią, niemniej
dam w ucho każdemu służącemu, który opieszale wypełnia polecenia,
jakie mu wydaję.
W tym właśnie momencie klacz zaczęła się niecierpliwić, chcąc
ruszyć w drogę.
- Nieznośne stworzenie - mruknął Ben, co uspokoiło ją
natychmiast, lecz Sophia nie była bynajmniej pewna, czy słowa te nie
zostały skierowane do niej.
Wątpliwości rozstrzygnęła na korzyść Bena, lecz absolutnie nie
miała zamiaru znosić jego ponurego nastroju bez wyjaśnień. Gdy
wyjeżdżali z placyku, zapytała, dlaczego nowy stajenny jest dziś w tak
złym humorze.
- Proszę nie obrażać mojej inteligencji twierdzeniem, że nic się
nie stało - ciągnęła. - Wyglądasz jak listopadowa noc.
Benedykt nie mógł powstrzymać uśmiechu. Jego mała
szczebiotka nie przebiera w słowach. Lecz jak, na miły Bóg, może jej
powiedzieć, że to przez nią ma kłopoty, że jest po prostu bezsilny
wobec nadmiaru emocji?
- Jeśli sprawiam wrażenie... trochę nieśmiałego, proszę mi
wybaczyć i przypisać to memu brakowi doświadczenia i mojej
gorliwości. Widzi panienka, nie zawsze byłem stajennym - przyznał,
pocieszając się, że przynajmniej to jest prawdą.
- A czym się przedtem zajmowałeś? - zapytała.
Był przygotowany na to pytanie.
- Urodziłem się na wsi i przywykłem do pracy z różnymi
zwierzętami, nie tylko z końmi.
- Więc jesteś wiejskim chłopakiem, tak?
- Eee... niezupełnie, panienko. Urodziłem się w dużym majątku w
hrabstwie Hamp i gdy byłem znacznie młodszy, usługiwałem we
dworze.
Jakież to ciekawe! - pomyślała Sophia, zwężonymi oczyma
wpatrując się w regularny profil o wysokim, inteligentnym czole,
nieco orlim nosie i mocno zarysowanej szczęce. Choć ubierał się i
czasami odzywał jak wieśniak, na pewno nie był wiejskim kmiotkiem.
Chłopi nie używają takich słów jak „przywykłem" czy „przypisać".
Beniamim Rudgely reprezentuje sobą coś więcej, niż widać na oko.
- Co cię skłoniło do wyjazdu na Jamajkę? - Prowadziła lekką,
towarzyską rozmowę, lecz Ben wyczuł ledwo skrytą w niej nutę
prawdziwego zainteresowania.
To zrozumiałe, że rozbudził w Sophii niekłamaną ciekawość,
której wcale nie skrywała, i zamierzał w odpowiedzi na jej pytania
mówić prawdę, oczywiście, o ile będzie to możliwe.
- Mój dawny pan kazał mi jechać, panienko, nie mogę
powiedzieć, że miałem wielką ochotę opuszczać Anglię - wyjawił,
wyraźnie pamiętając ówczesny stan ducha - ale muszę przyznać, że
pobyt na Jamajce wiele mnie nauczył.
Choć Benedykt wpatrywał się prosto przed siebie, doskonale
zdawał sobie sprawę, że Sophia bacznie mu się przygląda. Czekał na
następne wnikliwe pytanie i nieco się zdumiał, gdy zauważyła tylko,
że po powrocie musiał zaobserwować wiele zmian.
- Owszem, w stolicy. Od czasu mego wyjazdu wzniesiono wiele
budowli. I, naturalnie, założono nowe oświetlenie gazowe. - Nagle
dostrzegł niezbyt przyjemny widok. - Ale, oczywiście, wiele rzeczy
wcale nie uległo poprawie.
Sophia pobiegła za jego wzrokiem i ujrzała dozorcę,
wypędzającego na boczną uliczkę dwójkę biednie ubranych dzieci.
Biedacy roili się wszędzie, lecz szczególnie rzucali się w oczy w
Londynie, gdzie przepaść między klasami była bardzo wyraźna.
Władze robiły, co mogły, by ulice w tej części miasta oczyścić z
żebraków, lecz walka ta nie miała szans powodzenia - nędzarzy było
zbyt wielu.
- To wstyd dla Londynu - przyznała Sophia, czując nagły
przypływ współczucia.
- To wstyd dla ludzkości - poprawił Ben - a ludzkość powinna się
wstydzić mnóstwa rzeczy.
Zdążyli już dojechać do bramy parkowej i Benedykt zmienił
temat, mówiąc, jak miło będzie mieć cały park prawie tylko dla siebie,
a ta myśl właśnie przebiegała przez uroczo upartą główkę Sophii.
- Jaka szkoda, że nie wolno puścić się przez park porządnym
galopem! - Rzucił jej z ukosa drwiące spojrzenie, gdy obróciła ku
niemu przestraszony wzrok. - O tak, panienko. Choć jestem tylko
skromnym stajennym, nawet ja wiem, że w stolicy damom wolno
jeździć wyłącznie spokojnym truchtem.
- W samą porę mi przypomniałeś - powiedziała, wybuchając
śmiechem. - Dobrze, że tu jesteś, bo kto by mnie pouczył, jak mam się
zachować. - Złośliwe iskierki, zawsze obecne w jej oczach, tym razem
stały się bardziej wyraziste. - Minąłeś się z powołaniem, Beniaminie
Rudgely. Powinieneś zostać przyzwoitką.
Omal się nie zakrztusił. Jakże ona śmie przypisywać mu coś
wspólnego z istotami, które w młodzieńczych latach przysporzyły mu
tylu kłopotów?! Podczas lat spędzonych za granicą wiele postaci,
mniej liczących się w światku towarzyskim, wyleciało Benedyktowi z
pamięci, lecz natychmiast rozpoznał samotną postać zbliżającą się na
paradnym kasztanowym rumaku.
Benedykt pierwszy by przyznał, że nigdy nie był i pewnie już nie
zostanie wzorem cnót. Za młodu absolutnie nie był aniołem. Pamiętał,
że wiele godzin spędzał z kieliszkiem w ręku i przy karcianym stoliku.
Nieraz włóczył się po mieście z zabójczą pięknością, wspartą o jego
ramię.
Utrzymywał, nie starając się zbytnio o dyskrecję, znajomości z
damami ze swojej sfery, a przynajmniej takimi, które dostosowywały
się do jego zasad miłosnej gry. Nigdy jednak nie uwodził niewinnych
panienek, a żadna z jego flam przezeń nie cierpiała. Losy niewiast,
które miały nieszczęście związać się z sir Luciusem Crawleyem, były
daleko smutniejsze.
Benedyktowi natychmiast przyszła na myśl pewna szczególnie
obrzydliwa opowieść o baronecie. Młoda dama, zaplątana w tę
historię, pochodziła z dobrej rodziny, a jak głosiła wieść, przy
zamążpójściu miała otrzymać sporą sumę pieniędzy. Niebawem po
przybyciu do Londynu nieszczęsna dziewczyna znalazła się pod
niszczącym urokiem Luciusa i zgodziła się, by razem uciekli.
Jej wuj, puściwszy się w pogoń, dopędził zbiegów jakieś
dwadzieścia mil na północ od miasta. Wiedział, że sir Luciusowi
chodzi wyłącznie o posag, toteż bez wahania poinformował baroneta,
iż siostrzenica, wychodząc za mąż bez zgody rodziny, nie dostanie ani
pensa. To zasadniczo wpłynęło na zmianę uczuć Luciusa, a porzucona
narzeczona, która miała złamane serce, parę dni później rzuciła się z
okna domu swego wuja, ponosząc śmierć na miejscu.
Niestety, biedna, oszukana dziewczyna nie była jedyną, która
ucierpiała, obdarzywszy zaufaniem samolubnego baroneta. Teraz
prowadził on swego konia obok klaczy Sophii, Benedykt wszakże,
jadący kilka kroków za nimi, z ulgą zauważył, że jego ukochana
dziewczyna w najmniejszym stopniu nie ulega mrocznej urodzie
Luciusa, choć powitała go dość serdecznie, napomykając, że jest
zdziwiona, widząc go na przejażdżce o tak wczesnej porze.
- Prawdę mówiąc, milady, kiedy zatrzymuję się w mieście, nie
mam zwyczaju wstawać o rannej godzinie - przyznał - ale
podsłuchałem, jak mówiła pani do swojej ślicznej przyjaciółki, że dziś
rano zamierza wyjechać wcześnie, a tak świetnej okazji, by pogłębić
naszą znajomość, nie mogłem przepuścić.
A zatem zdolny był do podsłuchiwania, gdy odpowiadało to jego
celom. Jakie ma zamiary? - zastanawiała się Sophia. Czyżby chciał ją
uwieść? Nie, bardzo w to wątpiła. Gdyby osławiony zdobywca serc
niewieścich zrujnował reputację córki hrabiego, wyklęto by go z
towarzystwa.
Może jednak lord Nicholas miał rację, przypuszczając, że sir
Lucius ponownie zamierza się ożenić, rozmyślała. Niewykluczone, że
wręcz uznał ją za stosowną kandydatkę na przyszłą lady Crawley.
Jeśli tak, szybko wyprowadzi go z błędu. Za nic w świecie nie
związałaby się z osobnikiem, który bez wątpienia za parę lat okaże się
lustrzanym odbiciem tego rozwiązłego rozpustnika, markiza Sywell!
- Pochlebiasz mi, baronecie, lecz powinien pan oszczędzić sobie
kłopotu. Bezsprzecznie nasze drogi spotkają się w najbliższych
tygodniach.
Nie do takich odpowiedzi przywykł przez lata sir Lucius, gdy
jakiejś damie okazywał szczególne względy, lecz szczwany lis nie dał
się zbić z tropu. Doświadczenie mówiło mu, że lady Sophia, mimo
całej pewności siebie, jest w gruncie rzeczy niedoświadczonym
niewiniątkiem. A do tego pościg uważał za bardziej podniecający niż
nieuchronne zdobycie ofiary i wiedział, że poskromienie tej pełnej
temperamentu małej dzierlatki, stopniowe łamanie jej oporu, sprawi
mu nieopisaną rozkosz.
- I wyświadczyłby mi pan wielką przysługę - ciągnęła Sophia,
niezadowolona ze sposobu, w jaki pożerał ją wzrokiem, niczym
żarłoczny pies, toczący ślinę na widok kości - gdyby nie rozpowiadał
pan, że zażywam ruchu o tak wczesnej porze. Moje poranne
przejażdżki to święte chwile, w czasie których mogę cieszyć się
samotnością.
Doszedł jej uszu głęboki męski pomruk, zdławiony tylko
częściowo i Sophia musiała zmobilizować wszystkie siły, by nie
wybuchnąć śmiechem, gdy sir Lucius obrócił się w siodle, by rzucić
jej stajennemu spojrzenie pełne nagany.
Wiedziała, że powinna skarcić Bena za to, że jedzie tak blisko i
bezwstydnie przysłuchuje się każdemu słowu jej rozmowy z
Luciusem, lecz nie zamierzała robić tego ani teraz, ani później. Czuła
bowiem, że póki ma pod ręką Beniamina Rudgely'ego, nie musi lękać
się osobników pokroju Luciusa Crawleya.
- Ufam, że dzisiejszym przyjazdem nie zakłóciłem pani
samotności - rzekł gładko baronet, choć nie zdołał ukryć
zniecierpliwienia z powodu oburzającego zachowania służącego. - O
ile pamiętam, zeszłego wieczoru nie miała pani nic przeciwko memu
towarzystwu.
Sophia w duchu nie szczędziła sobie wyrzutów za poświęcanie
uwagi sir Luciusowi na balu u Strattanów. Wiedziała, że nie należy z
nim tańczyć po raz drugi, a jednak nieroztropnie uczyniła to, tylko
dlatego, że na twarzy ojca dostrzegła nieomylny wyraz dezaprobaty.
Choć nie miała wielkiego doświadczenia z mężczyznami, kobieca
mądrość ostrzegła ją, że sir Lucius może być niebezpieczny, jeśli
postąpi się wbrew jego woli, a wystrychnięty na dudka niechybnie
srogo się zemści. Zatem postanowiła niezwłocznie zapoznać go ze
stanem swoich uczuć, by w przyszłości nie doszło już do żadnych
nieporozumień.
Jednak, z jakiegoś niewiadomego powodu, nie chciała, by Ben się
dowiedział, że jak mała głuptaska okazała pewne względy
człowiekowi o reputacji sir Luciusa. Tymczasem dotarli do odludnej,
zwłaszcza o tej porze, części parku.
- Przejdźmy się trochę - zaproponowała, przywiązując konia do
drzewa, po czym lekko zsunęła się na ziemię, nim Ben albo sir Lucius
zdołali jej pomóc.
Nie zauważyła spojrzenia pełnego dezaprobaty, rzuconego przez
czujne, niebieskie oczy, gdy spacerowała pod sklepieniem zielonych
gałęzi, lecz nieomylnie spostrzegł je sir Lucius i z wielką satysfakcją
nakazał stajennemu, by został przy koniach. Przystanąwszy przy
potężnym wiązie, Sophia czekała, aż sir Lucius do niej dołączy.
- Chyba winna jestem panu przeprosiny - oznajmiła, przechodząc
od razu do rzeczy. Wydawała się o wiele bardziej opanowana, niż była
w istocie. Nie zamierzała spacerować aż tak daleko, a Ben był w
pewnej odległości, przy koniach.
- Przeprosiny, moja droga? - Sir Lucius, w którego oczach
błyszczało zadowolenie i coś jeszcze o wiele bardziej niepokojącego,
czego Sophia nie chciała nazywać, postąpił krok naprzód. - I za cóż to
chcesz mnie przepraszać? - rzekł miękko. - W niczym mi nie
uchybiłaś.
Sophia instynktownie cofnęła się o krok, stwierdziwszy, że
przyciska się do pnia wiązu. To, co zaledwie przed paroma minutami
wydawało się proste, teraz mocno ją zakłopotało. Lucius nie był
żółtodziobem, którego zachcianki można poskromić kilkoma celnymi
słowami. Ten wytrawny uwodziciel nie ustawał w zabiegach, jeśli
tylko uznał, że jego starania spotkają się z przychylnym przyjęciem. A
czyż nie zachęciła go dostatecznie, przebywając z nim w ustronnym
miejscu?
Potwierdził jej najgorsze obawy, przysuwając się o krok bliżej i
kładąc kształtną dłoń na pniu w pobliżu jej głowy. Nigdy nie była
strachliwa, nawet jako dziecko, i teraz z prawdziwym zadowoleniem
dałaby mu z całej siły w twarz, gdyż pochylił głowę, wpatrując się w
jej dekolt. Nie uwierzyłby, gdyby mu oświadczyła, że jest jej
całkowicie obojętny, i zastanawiała się właśnie, jak tu wybrnąć z tej
niezręcznej sytuacji, gdy nagle usłyszała trzask gałązki, na którą ktoś
nastąpił.
Sir Lucius również to usłyszał i odwrócił się raptownie. W
przeciwieństwie do Sophii, nie odczuł głębokiej ulgi, ujrzawszy
stajennego, który stal zaledwie trzy stopy od nich.
- Co tu robisz, na miłość boską? - zapytał podniesionym głosem. -
Powiedziałem ci, żebyś został przy koniach!
- Owszem - potwierdził gładko Benedykt. Sophia zdążyła się
zorientować, że wrogość baroneta zupełnie nie zbiła go z tropu. Tylko
cień rozdrażnienia przemknął po jego twarzy, gdy spojrzał w stronę
swej pani. - Chciałbym przypomnieć, sir, że nie jestem pańskim
lokajem, a zatem nie muszę słuchać pańskich rozkazów.
To wszystko stało się tak szybko, że Sophia zdołała tylko
westchnąć z zadziwieniem. Sir Lucius, klnąc pod nosem, uniósł
szpicrutę, lecz Benedykt bez trudu odparł cios, wymierzony w jego
ramię i za sekundę wymierzył w szczękę baroneta uderzenie, które
powaliło go na ziemię.
- Co tu się, do diabła, dzieje? - zapytał władczy i dobrze znajomy
głos, a Sophia, oszołomiona całym zajściem, nie wierzyła własnym
oczom, gdy stanął przed nią jej starszy brat, który zbliżył się ku nim
stanowczym krokiem.
Gdyby
potrafiła
uczynić
się
niewidzialną,
na
pewno
wykorzystałaby tę umiejętność. Była tak zaskoczona pojawieniem się
Marcusa, że nie zdołała wykrztusić słowa, nie mówiąc o
wytłumaczeniu tego, co się przed chwilą zdarzyło.
Patrzyła, jak brat bystrym spojrzeniem obrzuca Bena, gotowego i
chętnego do powtórzenia swego czynu, po czym przenosi wzrok na
Luciusa, który, spoglądając nań błędnym wzrokiem, próbował
podnieść się na nogi.
- Pozwól, że ci pomogę, Crawley - rzekł, lecz Lucius z irytacją
odrzucił jego dłoń.
- Muszę powiedzieć, Angmering - rzekł Lucius, gdy wreszcie
wstał i zaczął doprowadzać do porządku swój lekko wymięty stój, do
którego przyczepiło się parę liści - że dobór służby przez twojego ojca
pozostawia wiele do życzenia.
- Na to wygląda - odparł Marcus, ponownie rzucając spojrzenie w
kierunku stajennego. - Niemniej, jeśli wolno nadmienić, Crawley, nie
mamy w zwyczaju chłostać naszych ludzi. Z tego, co widziałem, ten
człowiek działał w obronie własnej. Proponuję, byśmy zapomnieli o
całym pożałowania godnym incydencie i rozeszli się, każdy w swoją
stronę, nim przyciągniemy uwagę ciekawskich gapiów.
Patrząc na sir Luciusa, który nagle czujnie zaczął rozglądać się
wokół, Sophia zdała sobie sprawę, że jej bystry brat ma rację. Baronet
może i być popędliwy, może nawet cieszyć go dwuznaczna sława,
jaką przez lata przyniosły mu podboje miłosne, lecz na pewno nie
chce zostać wyśmiany, co groziłoby mu, gdyby zrobił z siebie
widowisko w miejscu publicznym. Przed paroma minutami nie było
tu, co prawda, nikogo, ale już teraz w ich kierunku zmierzała grupka
jeźdźców.
- Masz, oczywiście, rację, Angmering. - Crawley pochylił się, by
podnieść kapelusz, rzucając przy tym mściwe spojrzenie w kierunku
stajennego. - Zapomnijmy o tym nieszczęsnym zdarzeniu - rzekł tylko
i nieznacznie kiwnąwszy głową, odszedł.
- A może teraz z łaski swojej powiesz mi, co tu zaszło! - zażądał
Marcus, słysząc słabe westchnienie ulgi siostry.
Był od niej o dziesięć lat starszy, lecz Sophia nigdy nie czuła
przed nim strachu, mimo że nieraz bywał szorstki w obejściu. Rzuciła
mu spojrzenie spod rzęs, po czym poznał, że siostra wraca do
równowagi i nie jest zachwycona jego wojowniczą postawą. Zwróciła
się do Bena, który zdawał się nie przejmować całą sytuacją.
- Wróć teraz na Berkeley Square. Brat bez wątpienia odprowadzi
mnie bezpiecznie do domu. Benie - dodała miękkim głosem, gdy się
odwrócił - dziękuję.
- Kim jest ten człowiek, Sophio? - zapytał Marcus, gdy tylko Ben
znalazł się poza zasięgiem jego głosu. - Kogoś mi przypomina, ale za
nic w świecie nie mogę sobie uświadomić, kto to taki. - Potrząsnął
głową, jakby odpędzając tę myśl. - A dlaczego nie ma z tobą Clema?
- Clem opuścił nas i przyjął pracę u kogoś innego. Mój nowy
stajenny nazywa się Beniamim Rudgely.
- Tam do diabła! - To nazwisko nic Marcusowi nie mówiło. -
Benimin Rudgely niedługo u nas zabawi, jeśli nadal będzie tak
postępował - ostrzegł. - Zwykły służący nie może powalać na ziemię
lepszych od siebie i mieć nadzieję na zachowanie posady.
Sophia tego nie pojmowała. Nie chciała nazywać Bena zwykłym
służącym i natychmiast dała to Marcusowi do zrozumienia.
- Marcusie, nie przyjmuję do wiadomości, że Ben zostanie
odprawiony z powodu dzisiejszego nieszczęsnego wydarzenia.
Widziałeś na własne oczy, co się stało.
- Owszem, widziałem - potwierdził, gdy wracali do koni. - Nie
rozumiem jednak, dlaczego do tego doszło.
- Stało się tak dlatego, że wczoraj wieczorem niemądrze
pozwoliłam Crawleyowi robić sobie awanse. Na pewno jednak nie
zaprosiłam go na dzisiejszą poranną przejażdżkę - zapewniła Marcusa
pospiesznie, przyjmując jego pomoc przy dosiadaniu klaczy.
Dostrzegła też bez trudu pełen wyrzutu błysk w ciemnych oczach
brata, gdy wskoczył na siodło. - Chyba uznał, że będę rada z jego
obecności dziś rano. Właśnie miałam mu delikatnie uświadomić, że
nie lubię natarczywych hultajów, gdy nagle pojawił się Ben.
Postanowiła
być
sprawiedliwa
i
wszelkie
wątpliwości
rozstrzygnąć na korzyść sir Luciusa.
- Ani przez chwilę nie przypuszczałam, że Crawley uwiódłby
mnie w parku, lecz nie przeczę, że byłam zadowolona z interwencji
Bena. A teraz, Marcusie, pragnę tylko zapomnieć o tym nieszczęsnym
wydarzeniu.
Popatrzał na nią tak, jakby zamierzał coś odpowiedzieć, lecz po
chwili namysłu nie odrzekł nic i w milczeniu dojechali do parkowych
bram. Sophia zapytała wreszcie brata, kiedy przybył do miasta.
- Wczoraj późnym wieczorem. Zatrzymałem się u swojego
przyjaciela, Lawrence'a Petershama. Pomieszkam u niego przez parę
dni, a potem udamy się do jego wiejskiej rezydencji w hrabstwie
Hamp, by trochę zapolować i powędkować.
Sophia poczuła się rozczarowana, lecz nie była zbytnio
zdziwiona. Marcus nigdy nie korzystał z domu na Berkeley Square,
gdy przebywał tam sir Thomas, woląc zatrzymać się w hotelu lub u
przyjaciół. W czasie ostatnich kilku lat jego odwiedziny w Jaffrey
House stały się rzadsze, a Sophia martwiła się, że brat korzysta z
każdej okazji, by uniknąć towarzystwa ojca, uważał bowiem, że ten
źle traktował jego matkę. Jeśli ta sytuacja się nie zmieni, wzajemna
wrogość będzie narastała.
Hrabia zdecydowanie odmawiał wszelkich rozmów na temat
pierwszego małżeństwa, a jego druga żona, której lojalność była
niezawodna, również nie zdradziła żadnych szczegółów. Sophia nie
wiedziała zatem, co tak naprawdę zaszło między małżonkami, i
wątpiła, by Marcus był lepiej zorientowany w tej sprawie.
Zaczęła przywoływać na pamięć chwile dzieciństwa i wspomniała
pewne urocze lato, niemal sprzed jedenastu lat, gdy wyjrzała przez
jedno z okien na wyższych piętrach Jaffrey House i zobaczyła, jak jej
brat kroczy w kierunku opactwa Steepwood. To miejsce zawsze
niezmiernie go fascynowało i często tam zachodził, by pozostać sam
na sam ze swymi myślami.
Sophia nawet jako dziecko niechętnie zbaczała na teren opactwa.
Przez wieki narosło wokół tej okolicy wiele niesamowitych
opowieści. W ciągu ostatnich lat rozpustne zachowanie markiza
Sywell wystarczyło, by odstraszyć od samotnych wędrówek do tej
posiadłości wiele młodych kobiet, a Sophia, która nie była zbyt
posłusznym dzieckiem, tym razem podporządkowała się surowemu
zakazowi rodziców i nigdy na własną rękę nie usiłowała
przedsięwziąć wycieczek do opactwa.
Jednak w towarzystwie starszego brata nic jej nie groziło, toteż w
pewien letni dzień bez wahania umknęła guwernantce, by udać się tam
pod jego opieką. Marcus, milczek od urodzenia, niechętnie powitał
siostrę, która biegła przez park w jego kierunku. Gdy wreszcie go
doścignęła, nie krył swych uczuć, zdecydowanie każąc jej wracać do
domu, a ponieważ siostrzyczka miała zawzięty charakter, stanowczo
odmówiła.
Doszło do awantury, w trakcie której Marcus ostro skrytykował
ojca, Sophia zaś rzuciła się nań z pięściami, waląc brata na oślep i
wykrzykując obelgi pod adresem jego matki. Marcus szybko
pochwycił ją za ramiona i gdy się nieco uspokoiła, zawarli układ: on
nigdy nie powie złego słowa na temat ojca, Sophia zaś solennie
obiecała, że przestanie uwłaczać jego matce.
W czasie następnych lat oboje dotrzymywali umowy. Teraz też
Sophia nie zamierzała tłumaczyć Marcusowi, że unikanie towarzystwa
ich ojca uważa za bardzo niemądre. Wyraziła tylko nadzieję, że
zobaczy się jeszcze z bratem w czasie jego pobytu w Londynie.
- To bardzo prawdopodobne - odparł Marcus, lecz zaraz potem
popsuł jej humor, dodając: - Nie ulega wątpliwości, że trzeba ci
kogoś, kto miałby na ciebie oko, moja droga.
Sophię zaczął ponosić wrodzony, niepohamowany temperament.
Nadal czuła się winna, ale absolutnie nie chciała przyznać, że to na
niej ciąży odpowiedzialność za owo niefortunne wydarzenie.
- Pozwolę sobie powiadomić cię, Marcusie, że nie pragnę ani nie
potrzebuję twoich usług jako przyzwoitki - odparła ostrym tonem. -
Wiodłoby mi się znacznie lepiej, gdyby męscy członkowie rodziny
przestali się mieszać w moje sprawy.
- Ha! - Marcus natychmiast zrozumiał, w czym rzecz. - Więc
ojciec ustalił reguły! Najwyższa pora!
- Spodziewałam się po tobie jakiejś nietaktownej uwagi - odpaliła,
teraz już naprawdę zła. - Mam tylko nadzieję, że gdy w końcu dojdzie
do wniosku, że i na ciebie przyszła pora, również zdecyduje, kogo
masz sobie wybrać za żonę!
- A więc to tak! - Choć jego uśmiech niewątpliwie był złośliwy,
zawierał jednak cień sympatii. - Daj spokój, Sophio, spójrz na to
rozsądnie. Pierwszy przyznam, że choć nie zawsze się zgadzałem z
tym, co ojciec robił i mówił, to on ma na względzie twoją
pomyślność. Po prostu nie chce, byś padła ofiarą jakiegoś łowcy
posagów.
- Nie jestem tak tępa, jak ci się wydaje, Marcusie. Wiem, że czyha
na mnie takie niebezpieczeństwo. Ty i papa nie zdajecie sobie sprawy,
że nie jestem już dzieckiem i potrafię powziąć właściwą decyzję, gdy
dojdzie do wyboru kandydata na męża.
Wydawał się całkowicie nieprzekonany, czego dowiodły jego
następne słowa:
- Możesz uważać, że zjadłaś wszystkie rozumy, ale twoje
dzisiejsze zachowanie temu przeczy. Żadna rozsądna kobieta nie
pozwoliłaby się do siebie zbliżyć mężczyźnie o reputacji Crawleya.
Przez ten czas dotarli już na Berkeley Square i Sophia, nie
czekając na pomoc, sama zsunęła się z siodła. Fakt, że w słowach
brata kryło się więcej niż ziarno prawdy, rozdrażnił ją jeszcze
bardziej, toteż postanowiła zetrzeć z twarzy Marcusa ten zadowolony
z siebie uśmiech.
- Jednego możesz być pewien, braciszku. Choć czasami wydaję ci
się tylko nieopierzonym kurczakiem, nie jestem na tyle głupia, by
związać się na całe życie z podobnym do ciebie wyniosłym,
aroganckim nudziarzem!
Trochę rozbawiony, a trochę poirytowany z powodu, jak sądził,
całkowicie błędnej oceny jego charakteru, Marcus odprowadził konie
do stajni. Siostra jeszcze nie nauczyła się trzymać na wodzy swego
wybujałego temperamentu i dalej robi to, co jej akurat wpadnie do
głowy.
- Potrzebuje mocnej ręki. Mam nadzieję, że jej przyszły mąż
będzie człowiekiem, który w razie potrzeby udzieli żonie porządnej
lekcji - rzekł pod nosem z ponurą satysfakcją, nie bardzo zdając sobie
sprawę, że czyni to dość głośno.
- Taki mężczyzna z łatwością da sobie z nią radę, wielmożny
panie - powiedział ktoś z rozbawieniem.
- Może masz rację, ale żal mi tego jej nieszczęsnego wybrańca -
odparł Marcus, automatycznie przekazując lejce nowemu stajennemu.
- Kiedy ogarnie ją psotny nastrój, może być bardzo niesforna.
- Zbytnio mnie to nie dziwi. Musiała być bardzo rozpuszczona
jako dziecko. Przypuszczam, że to wina hrabiego.
- Masz absolutną rację. Gdyby krócej ją trzymał przed laty, nie
wyrosłaby na taką nieznoś... - Marcus urwał nagle, zdając sobie
sprawę, z kim rozmawia, i rzucił Benowi zirytowane spojrzenie. -
Radziłbym ci zachować swoje opinie dla siebie, mój człowieku! -
rzekł ostro, lecz nie mogąc powstrzymać uśmiechu, wyszedł ze stajni.
Nowy stajenny okazał się zuchwalcem, lecz z pewnością nie jest
głupcem i od razu poznał się na Sophii.
Znalazł ojca samotnie siedzącego w bibliotece, a ponieważ chciał
omówić z nim pewne sprawy dotyczące posiadłości, którą zarządzał
na północy, ucieszył się, że może pomówić z nim sam na sam.
Powitali się bez zbytniej czułości. Sir Thomas z pewnością
pragnął, żeby spotkanie przebiegło inaczej, by mógł okazać synowi
głęboką miłość, jaką do niego żywi, ale wątpił, czy Marcus doceniłby
ten przejaw uczucia. Lecz kogóż można za to winić?
Z pewnością nie sir Thomasa, który doskonale zdawał sobie
sprawę, że gdyby otwarcie mówił o swoim katastrofalnym pierwszym
małżeństwie, nie usiłował oszczędzić Marcusowi bólu i powiedział
mu prawdę o jego matce, syn nie uważałby go teraz za starego drania.
A może już jest za późno, żeby to wszystko naprawić? - zastanawiał
się, wręczając synowi kieliszek wina.
Gdyby kiedykolwiek w przyszłości nastręczyła się odpowiednia
sposobność, zrobi wszystko, by zdobyć uczucia syna. Tymczasem
musi zadowolić się szacunkiem, jaki zawsze okazywał mu Marcus, i
odpłacić mu się tym samym, słuchając uważnie, co syn proponował
przeprowadzić w północnym majątku.
Skinąwszy głową na znak zgody, powiedział Marcusowi, by
dokonał wszelkich zmian, jakie uważa za stosowne, po czym uznał
rozmowę za skończoną. Marcus wcale nie miał zamiaru wyjść, co
więcej, podszedł do karafki i ponownie napełnił kieliszek. Hrabia
odgadł, że syn chce poruszyć jeszcze jeden temat, czekał więc
cierpliwie, aż znowu zajmie swoje miejsce.
Marcus pociągnął pokrzepiający łyk sherry.
- Jak wiesz, ojcze, nie jestem plotkarzem i naprawdę nie lubię
wtykać nosa w nie swoje sprawy, ale sądzę, że powinieneś wiedzieć o
tym, co zdarzyło się dziś rano w parku, gdyż dotyczy to Sophii.
Dokładnie biorąc, chodzi o incydent, w którym uczestniczył jeden z
twoich służących.
Marcus dostrzegł, że ojciec słucha go z napiętą uwagą.
- Mój znajomy, Petersham, chce mi sprzedać swego gniadosza, a
ponieważ potrzebuję konia pod wierzch, postanowiłem go
wypróbować. Zupełnie przypadkowo natrafiłem na Sophię w
odludnym zakątku parku. Była tam w towarzystwie sir Luciusa
Crawleya.
Hrabia nie był zachwycony tą wiadomością i od razu dał temu
wyraz:
- A to diablica!
- Powiedziała mi, że wcale nie umawiała się tam z Crawleym -
zapewnił go Marcus. Nie chciał narobić siostrze kłopotów, pragnął
tylko ostrzec ojca, by stał się nieco czujniejszy. - I ja jej wierzę.
Sophia może mieć wady, lecz z pewnością by nie skłamała. Jestem
święcie przekonany, że wręcz nie lubi Crawleya.
Hrabia chrząknął.
- Wczoraj wieczorem nie odniosłem takiego wrażenia. Ta mała
flirciara tańczyła z nim dwa razy. Może jednak postąpiła tak tylko
dlatego, gdyż wiedziała, że mi się to nie spodoba.
Marcus nie mógł powstrzymać uśmiechu. Co prawda, ojciec nie
był pierwszej młodości, ale umysł miał sprawny jak zawsze.
- Prawdopodobnie masz rację. W każdym razie, wracając do tej
dzisiejszej historii, gdy przybyłem tam na miejsce, zauważyłem, że
Crawley podniósł szpicrutę na nowego stajennego, a ten powalił
baroneta jednym uderzeniem pięści w szczękę.
- Coś podobnego, wielkie nieba! - W szarych oczach sir Thomasa
zabłysło prawdziwe podniecenie.
- Uwierz mi, ojcze, że sam podziwiałem sposób, w jaki to zrobił.
Założę się, że w swoim czasie trochę się boksował. Wcale nie
wymachiwał rękami na oślep. Widać, że zna się na rzeczy! - Nutka
podziwu w głosie Marcusa zniknęła. - Uważam, że nie powinien był
tego zrobić, choć przyznaję, że działał w obronie własnej.
- Chcesz powiedzieć, że należy go zwolnić z powodu tego
wydarzenia?
- Nie, ojcze. Absolutnie nie. Może być bezczelnym zuchwalcem,
ale wykonywał tylko swój obowiązek, broniąc Sophii. Jak wiem, jest
u was od niedawna, lecz jeśli się nie mylę, zdążył już się poznać na
mojej siostrzyczce. Niełatwo jej będzie wymknąć się spod jego opieki,
a według mojego przekonania, on zawsze będzie wiernie jej strzegł.
- Cenię twoje zdanie - odparł hrabia. - Uspokoiłeś mnie tymi
słowami. - Przez chwilę przypatrywał się synowi w milczeniu i
zauważył, że wyraz zmartwienia pozostał w jego oczach. - Co
właściwie cię dręczy, Marcusie?
- Sam nie wiem. Nie przypuszczam, by Crawley oskarżył
stajennego o napaść, zwłaszcza że są świadkowie tego wydarzenia i
tylko by się ośmieszył. Jednak to mściwy łotr. Nie podobał mi się
wyraz jego oczu, gdy odchodził.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Marcus nie był jedynym człowiekiem, który dostrzegł ów
złowieszczy błysk w zimnych, niebieskich oczach. Benedykt od razu
to zauważył, a znając charakter sir Luciusa, spodziewał się, że baronet
co najmniej napisze do Yardleya, skarżąc się gorzko z powodu
obrażeń, jakich doznał, a także żądając natychmiastowego zwolnienia
sprawcy ataku na tak godną osobistość.
Jednak minęło parę dni, a Benedykt nie usłyszał nawet najlżejszej
reprymendy za swe zachowanie w parku. Doszedł więc do wniosku,
że być może sir Lucius nie jest aż tak okropny, jak wieść niesie.
Potem nastąpiło coś, co przywróciło Benedyktowi poprzednią
opinię o mściwym baronecie. Prowadził właśnie jednego z koni sir
Thomasa do kowala, gdy zaczął podejrzewać, że jest obiektem uwagi.
Obróciwszy się nagle, zauważył mocno zbudowanego osobnika w
obszarpanym palcie, który umknął w boczną uliczkę.
Potem, gdy przysiadł na zbitej z nieheblowanych desek ławeczce
przed kuźnią, czekając, aż podkują konia, zobaczył tego samego
opryszka, wpatrującego się prosto w kuźnię. Ujrzał go jeszcze później
tego samego dnia, włóczącego się w pobliżu stajni, tyle że tym razem
w towarzystwie kompana o równie łajdackim wyglądzie.
Benedykt nie miał wątpliwości, że jest obserwowany, toteż
następnego wieczoru, gdy Trapp, będący w wyjątkowo towarzyskim
nastroju, nagle zaproponował, by razem wybrali się do gospody Pod
Czerwonym Lwem na kufelek piwa (albo dwa), Benedykt chętnie
przyjął nieoczekiwane zaproszenie. Teraz będzie miał okazję się
przekonać, czy istotnie ktoś go śledzi.
Mrok już prawie zapadł, gdy Trapp opuścił ich pomieszczenie nad
stajnią, lecz było jeszcze na tyle jasno, by Benedykt mógł zajrzeć do
końskich boksów, w których szczęśliwie nie dojrzał żadnych
podejrzanych postaci. Nie dało się natomiast stwierdzić, czy ktoś idzie
ich śladem, gdy skręcili w główną ulicę i poszli w kierunku
wschodnim, do gospody będącej ulubionym miejscem spotkań
stajennych i woźniców.
Londyn nigdy nie śpi, zwłaszcza o tej porze roku, a wokół było
tylu ludzi, że Benedykt nie zdołał zauważyć, czy ktoś za nim podąża.
Jak się okazało, to sokolooki Trapp, gdy już usadowił się wygodnie w
zaprzyjaźnionej gospodzie, z zasłużonym kuflem piwa w dłoni,
pierwszy
zauważył,
że
Benedykt
jest
obiektem
czyjegoś
zainteresowania.
- Ej, chłopcze - odezwał się, gdy już pociągnął spory łyk piwa i
otarł usta wierzchem dłoni - jegomość, który tam stoi, świdruje cię
oczami na wylot. - Pokazał na paskudnego hultaja, który opierał się o
ladę. - To jakiś twój znajomek?
Benedykt spojrzał, zakrywając twarz kuflem, akurat gdy
mężczyzna obracał się do niego tyłem. Choć nie widział wyraźnie
jego twarzy, dałby głowę, że to żaden z tych dwu, którzy
przedwczoraj czatowali koło stajni, a zatem mógł z całkowicie
czystym sumieniem odpowiedzieć, że nigdy w życiu nie widział tego
osobnika.
Trapp najwyraźniej stracił zainteresowanie tym tematem i
zauważył, że rankiem lady Sophia znowu będzie potrzebowała usług
Bena.
- To ci poprawiło humor, co, chłopcze - rzekł, zauważywszy błysk
radości, który na jedną chwilę, gdy Ben się zapomniał, pojawił się w
jego oczach.
Benedykt nawet nie próbował zaprzeczać.
- Szczerze mówiąc, panie Trapp, trochę mnie to męczy, że mam
tak mało do roboty. Lubię być stale czymś zajęty.
Koniuszy nie znalazł niczego dziwnego w tym wyznaniu.
- Ja też mam podobny charakter. Milady nie jeździ konno już od
ponad dziesięciu lat. Hrabia dosiada wierzchowca od czasu do czasu,
ale nigdy, kiedy zatrzymuje się w mieście. Tylko lady Sophia jeździ
regularnie. Mimo wszystko - wzruszył ramionami - nie powinniśmy
się skarżyć. Powiadam ci, że nie będziemy mieli wielu takich
wieczorów jak ten, kiedy cała rodzina zostaje w domu, więc radujmy
się, póki czas.
Benedykt przyznał mu rację i gdyby wszystko potoczyło się
zwykłą koleją rzeczy, bez wątpienia ta chwila wytchnienia byłaby mu
w smak, nigdy bowiem nie spędzał wieczoru w gospodzie, sącząc
piwo w towarzystwie stajennego. Jednak całą przyjemność zepsuł mu
mężczyzna, który stał oparty o ladę i, jak Benedykt zdążył zauważyć,
kilkakrotnie rzucał spojrzenia w jego kierunku.
Nie miał już teraz najmniejszych wątpliwości, że jest obiektem
czyjegoś zainteresowania. Pytanie tylko czyjego? Kto miałby
poświęcać uwagę zwykłemu stajennemu? Oczywiście, jest całkiem
możliwe, że gdy jeździł, ćwicząc wspaniałe konie hrabiego Yardleya,
rozpoznał go pod tym przebraniem ktoś z przeszłości, być może jakiś
przyjaciel. Ale przyjaciel by się nie krył.
Dlaczego ktoś każe go obserwować? - zadał sobie sam pytanie,
wpatrując się w kufel, zanim wzmocnił się jego zawartością. Nie, w
tym kryje się coś więcej, instynkt podpowiadał mu, że jest to jakaś
złowroga historia.
- Oczywiście, kiedy wrócimy do rezydencji w Jaffrey, trzeba
będzie nieźle się uwijać - ciągnął Trapp, a Benedykt, odsuwając
niepokojące myśli, słuchał go uprzejmie. - Latem chłopcy wrócą ze
szkoły do domu i będziemy mieli pełne ręce roboty. Najbardziej lubią
kręcić się koło stajni.
Z rozmowy z Sophią, którą Benedykt odbył przed paroma dniami,
wyniósł wyraźne wrażenie, że bardzo kocha swych braci bliźniaków, a
i on sam chętnie by ich poznał. Nie może tego jednak zrobić w
przebraniu stajennego, jeśli tylko da się uniknąć takiej sytuacji. Już i
tak źle się stało, że spotkał się ze starszym bratem.
Lord Angmering nie był głupcem, a Benedykt ani przez chwilę
nie wątpił, że Marcus bez trudu rozpozna księcia Sharnbrook, jeśli
spotkają się w nieodległej przyszłości. Nad tym będzie się
zastanawiał, kiedy dojdzie do takiej sytuacji. Tymczasem ma dość
innych zmartwień.
Jeszcze raz zerknął na kontuar w samą porę, by uchwycić
spojrzenie zdecydowanie nieprzyjaznych oczu, bacznie weń
wpatrzonych. Gburowato wyglądający i niechlujnie odziany typ
zapewne dla pieniędzy zrobi wszystko, nawet dokona morderstwa.
Ale kto, do diabła, tak go nienawidził, czuł doń taką urazę, by nasyłać
nań rzezimieszków? Uśmiechnął się ponuro, gdyż przychodziło mu do
głowy tylko jedno nazwisko.
Jeśli jego podejrzenia były słuszne i sir Lucius Crawley wynajął
opryszków, by zaspokoić żądzę zemsty, Benedykt nie chciał w
nieuchronną bójkę wplątywać Trappa. Szybko zaczął odczuwać
szacunek dla tego burkliwego, ciężko pracującego człowieka, a choć
nie miał cienia wątpliwości, że zaczepiony, będzie dzielnie stawiać
opór, nie zamierzał narażać go na przykre przeżycia, jeśli tylko dałoby
się tego umknąć.
Dopiwszy resztki piwa, zaniósł dwa puste kufle na ladę. Trapp
uniósł zdumiony wzrok, gdy Benedykt wrócił, stawiając na ich stoliku
tylko jeden wypełniony kufel, a potem nie zajął swego miejsca.
- O co chodzi? Nie chcesz ze mną wypić, chłopcze? - zapytał, nie
próbując nawet ukryć rozczarowania.
- Nie, panie Trapp. Jeden wystarczy mi aż nadto - skłamał. To
było najlepsze piwo, warzone na miejscu, jakiego nie próbował od lat,
i w innych okolicznościach chętnie zostałby tu na cały wieczór. -
Wrócę i zobaczę, co tam słychać u koni. Pan niech tu zostanie i
rozkoszuje się napitkiem.
Trapp nie zamierzał z nim dyskutować, a będąc nietowarzyski z
natury, najchętniej sączyłby swoje piwo w samotności, gdy nagle
zauważył obwiesia o szczurzym spojrzeniu, który dotąd opierał się o
ladę, lecz na widok wychodzącego Bena natychmiast za nim podążył.
Był pewien, że Ben nie kłamał, twierdząc, iż nie zna tego
człowieka, i poczuł się bardzo nieswojo. Jakiś szósty zmysł
podpowiedział mu, że coś tu nie gra. Nie spodobał mu się ten
jegomość - wyglądał na skończonego łotra - i trudno uwierzyć w taki
przypadek, że wyszedł akurat wtedy, gdy gospodę opuścił młody
stajenny.
Dlatego też wyszedł, nie ociągając się. Na szczęście Ben
postanowił wrócić tą samą drogą, którą przyszli, toteż Trapp szybko
zauważył wysoką sylwetkę, sadzącą długie kroki. Niestety, dostrzegł
też obcego, który szybko zbliżał się do Bena.
Przyspieszył i bez wątpienia zmniejszył odległość od
podejrzanego osobnika, gdy stało się to, czego się obawiał: nie
wiadomo skąd pojawiło się dwóch mężczyzn, którym pomagał i
których podjudzał pierwszy tropiciel, po czym wszyscy trzej
zaciągnęli Bena w boczną uliczkę.
Panował na niej ruch, tłoczno było od powozów, lecz tylko
niewielu ludzi szło pieszo i nikt, z wyjątkiem Trappa, nie widział, co
się dzieje, a jeśli nawet coś zobaczył, nie chciał się w to wplątywać.
Trapp ruszył do czynu z energią niewiarygodną jak na człowieka
dobrze już po pięćdziesiątce i dobiegł do wylotu wąskiej uliczki
akurat wtedy, gdy Ben, dzielnie usiłując dać sobie radę z trzema
napastnikami, nagle zwalił się na ziemię.
Nieco oszołomiony gwałtownym upadkiem Benedykt musiał
znieść mnóstwo bezlitosnych kopniaków, gdy jeden z napastników
został obezwładniony w wirze walki. Kątem gwałtownie puchnącego
lewego oka Ben zauważył, że jego waleczny wybawca wymierza
straszliwy cios obwiesiowi, który wyszedł za nim z gospody i,
zbierając resztki sił, uderzył potężnym kamieniem dobrze umięśnioną
nogę. Drab upadł na ziemię, jęcząc z bólu, zbyt ciężko poszkodowany,
by mógł być niebezpieczny.
Marcus miał rację, przypuszczając, że najnowszy pracownik ojca
poznał tajniki boksu. Benedykt w istocie był gorliwym amatorem tej
sztuki, toteż bez trudu i skutecznie wyeliminował z walki trzeciego
napastnika, mężczyznę w obszarpanym płaszczu. Szybko podniósł się
na nogi i potężnym ciosem powalił go na ziemię, po czym mocno
ścisnął brudny szalik, okalający szyję pokonanego złoczyńcy, tak że
obwieś leżał nieruchomo, z trudem łapiąc powietrze.
- Kto ci zapłacił, żebyś mnie zabił? - syknął Benedykt,
nieubłaganie nadal trzymając mężczyznę w żelaznym uścisku.
- Nie zabił - wystękał rzezimieszek, bezskutecznie usiłując
oderwać trzymające go palce i nabrać trochę oddechu. - Tylko... tylko
trochę przyłożył.
- Kto to był?
- Przysięgam, że nie wiem, wielmożny panie. Nigdy go przedtem
nie widziałem. Trzy dni temu wszedł do gospody Pod Trzema
Fretkami, szukając kogoś, kto wykona dla niego pewną robotę.
Benedykt z najwyższą rozkoszą ścisnąłby drania tak, by wydusić
z niego życie, ale rozsądek zwyciężył, każąc mu rozluźnić uścisk.
- Opisz mi go! Jak wyglądał?
- Wysoki i chudy gość w czarnym ubraniu.
Nie przypominało to wyglądu sir Luciusa, ale, uświadomił sobie
Benedykt, Crawley raczej nie będzie sam sobie wynajmował
opryszków.
- To służący?
- Ano. Na takiego mi wyglądał. - Wynajęty rzezimieszek podniósł
rękę do gardła, lecz roztropnie porzucił myśli o ucieczce. - Powiedział
mi, gdzie pana znaleźć i jak pan wygląda. Chciał, żebyśmy za panem
poszli, a gdy nadarzy się sposobność, dali panu solidny wycisk.
Mieliśmy się koło tego zakrzątnąć jak najszybciej, by dostać resztę
pieniędzy. Ten jegomość chciał, żebyśmy załatwili pana, nie
zwlekając.
Mimo posiniaczonych i pokrwawionych warg Benedykt zdobył
się na lekki uśmieszek, podnosząc napastnika na nogi za klapy
obszarpanego płaszcza.
- No cóż, zasłużyłeś na pełną nagrodę, ty draniu.
- Co takiego? - Mężczyzna wyglądał na oszołomionego;
podejrzliwość, walczyła w nim o lepsze z nadzieją. - Nie odda pan nas
łapsom?
Benedykt nie odpowiedział, lecz spojrzał na opustoszałą alejkę.
Jakąś częścią umysłu zarejestrował, że mężczyzna ze zranionym
kolanem już dawno pokuśtykał naprzód, wraz z drugim wspólnikiem,
a po piętach deptał im uparty Trapp.
- Gdybym to zrobił, nie odebrałbyś reszty tak podle zarobionych
pieniędzy, co? - odpowiedział w końcu. - Teraz bez kłopotu otrzymasz
swój krwawy zarobek.
- Nie czuje pan do mnie urazy? - Niski, przysadzisty mężczyzna
wyglądał jeszcze bardziej odrażająco, gdy się uśmiechał. Brakowało
mu kilku zębów, bez wątpienia w wyniku łotrowskich poczynań, a
pozostałe były czarne i zepsute. - Ciężkie czasy nastały, nigdzie nie
ma pracy. Trzeba brać, co dają.
- Pracy? - powtórzył Benedykt, zupełnie nieporuszony. - Owszem,
i zawsze znajdą się tacy, którzy zrobią wszystko za nędzny zarobek.
Co mi przypomina, o czym mówiłem już wcześniej... Jesteś pewien,
że dostaniesz umówioną zapłatę?
Z twarzy opryszka widać było, że nie miał co do tego żadnej
pewności.
- Powiedział mi, że pojutrze będzie Pod Trzema Fretkami. I lepiej,
żebym tam go zastał!
- Uwierz mi, że go tam nie będzie - zapewnił go Benedykt z
ponurą satysfakcją. - Zapłacę ci wszystko, jeśli zrobisz to, co ci
powiem...
Następnego ranka Sophia wyjechała z domu wcześnie rano. Od
czasu niefortunnego spotkania z Luciusem Crawleyem postanowiła
odbywać przejażdżki o różnych porach dnia, tak by wykluczyć
możliwość natrafienia na któregokolwiek z jej konkurentów.
Obecność brata, naturalnie, dawała gwarancję, że nie powtórzy się
nieszczęsny incydent z Hyde Parku, a w towarzystwie Marcusa
chętnie spędzała czas, gdy się bowiem postarał, potrafił być
przemiłym kompanem. Niemniej nie mogła zaprzeczyć, że pragnęłaby
zadzierzgnąć bliższą znajomość ze swym zagadkowym stajennym.
A zatem trudno jej było ukryć rozczarowanie, gdy przed domem
ujrzała zaufanego sługę ojca, który na nią czekał.
- Dlaczego nie pojedzie ze mną Ben? - spytała zawiedziona.
Jeśli nawet Trapp poczuł się dotknięty zupełnym brakiem
entuzjazmu dla jego towarzystwa, niczego nie dał po sobie poznać.
- Jakby tu powiedzieć... zdarzyła mu się mała przygoda, toteż
chwilowo zwolniłem go z obowiązków.
Sophia od razu zauważyła, że koniuszy ma pod okiem
imponującego siniaka.
- Ty też nieźle oberwałeś, Trapp. Co tu się dzieje, na miłość
boską? Wyglądasz, jakbyś wdał się w bójkę.
- W bójkę, panienko? - powtórzył, starając się sprawiać wrażenie
wcielonej niewinności. - Dlaczego panienka sądzi, że lubię wszczynać
burdy? Jestem spokojnym człowiekiem, bez dwóch zdań.
Unosząc sceptycznie brwi, Sophia pozwoliła, by Trapp pomógł jej
dosiąść konia.
- Nikt nie uznałby cię za spokojnego człowieka, Trapp, gdyby
usłyszał, jak klniesz i obrzucasz błotem stajennych w Jaffrey House. -
Nie dosłyszała, co mruknął w odpowiedzi, lecz specjalnie jej na tym
nie zależało. Zapytała natomiast, co takiego zaszło, że Ben nie może
towarzyszyć jej dziś na porannej przejażdżce.
- Och, był gotów jechać z panienką, ale pomyślałem sobie, że
powinien odpocząć.
Sophia z pewnym wysiłkiem trzymała nerwy na wodzy.
- Nadal czekam na odpowiedź, Trapp. Nie wątpię, że udzielisz mi
jej w dogodnym dla siebie czasie.
Trapp wychwycił ironiczny ton i nie mógł powstrzymać
uśmiechu. Jedyna córka jego pana zawsze przypominała mu terriera -
ciekawskiego i zdecydowanego, który nigdy nie puści zdobyczy, jeśli
już raz zatopi w niej zęby.
- Tytus poczuł się obrażony odwiedzinami szczura w jego boksie i
wypadł z niego. Na nieszczęście młody Ben stał tuż za nim i otrzymał
cios kopytem z całej siły w pierś, biedny chłopak!
Ponieważ
Tytus,
najspokojniejszy
ze
wszystkich
koni
zaprzęgowych ojca, najwyżej nastawiał uszu, gdy dawał mu się we
znaki szczególnie wrzaskliwy pies, Sophii bardzo trudno było
uwierzyć w to wyjaśnienie.
- I przypuszczam, że Ben uderzył cię łokciem w oko, gdy zatoczył
się od uderzenia?
- Ano, tak właśnie było, panienko - potwierdził Trapp, który tym
razem nie wychwycił drwiącej nuty w jej głosie, a Sophia,
uśmiechając się lekko, postanowiła na razie nie dociekać, jak to było
naprawdę, dając w ten sposób słudze swego ojca fałszywe poczucie
bezpieczeństwa.
Przez cały czas bardzo zręcznie udawała obojętność, ani razu nie
próbując poruszyć tego tematu, nie pytała nawet, jak bardzo rozległe
są obrażenia jej osobistego stajennego. Objechała spokojnie park
dookoła, zatrzymując się co jakiś czas, by zamienić parę uprzejmych
słów z kilkoma znajomymi, między innymi z lady Elizabeth i Robiną,
powróciła na Berkeley Square i, nadal zachowując się niezwykle
uprzejmie, poszła ze stajennym do boksów.
- Mogłem sam odprowadzić konia panienki do stajni - rzekł
Trapp, pomagając jej zsiąść.
- Wiem, że mogłeś to zrobić - odparła, uśmiechając się ze
zdradziecką słodyczą, czas bowiem udawanej potulności właśnie
nieodwołalnie dobiegł końca. - Nie mogłeś natomiast zaspokoić mojej
ciekawości co do Bena i odpowiedzieć mi wyraźnie i bez ogródek na
pytanie, dlaczego nie był w stanie mi dzisiaj towarzyszyć.
Zanim Trapp zdążył cokolwiek powiedzieć czy zrobić jakiś ruch,
by ją zatrzymać, już była w połowie schodów prowadzących do
pomieszczenia nad stajnią.
Ujrzała Bena, leżącego na wąskim łóżku, o wiele za małym na
człowieka tej postury. Stajenny wczytywał się w stare wydanie
Morning Post. Nie zaskoczył jej fakt, że służący umie czytać, gdyż już
dawno doszła do wniosku, iż zyskała osobistego stajennego o zupełnie
niezwykłych talentach.
Ben doskonale wiedział, że ktoś wszedł. Z góry założył, że był to
Trapp, toteż nie usiłował się podnieść ani nawet odezwać, bo choć
Trapp z każdym dniem stawał się bardziej towarzyski, nadal jednak
całymi godzinami potrafił milczeć zawzięcie. Dopiero gdy Benedykt
wyczuł w pokoju nieomylny zapach kobiecych perfum, odłożył gazetę
i się rozejrzał.
- Milady! - Tak się uradował jej niespodziewanym widokiem, że
na chwilę zapomniał o swoich obrażeniach. Usiłował się podnieść,
lecz tylko jęknął, gdyż obolałe żebra przypomniały mu o jego
żałosnym stanie.
Sophia znalazła się przy nim w jednej chwili i łagodnie kładąc
dłoń na barczystym ramieniu, nalegała, by Ben nie wstawał z miejsca.
Nie miała teraz najmniejszej wątpliwości, że brał udział w bójce:
świadczyło o tym przecięcie nad lewym okiem, rozcięta i spuchnięta
górna warga oraz poranione kłykcie.
Ani przez chwilę nie przypuszczała, że te obrażenia zadał
Benedyktowi koniuszy. Wiedziała, że czasami Trapp miewa humory i
trudno go zadowolić. Niemniej, nigdy nie uciekał się do użycia siły,
by utrzymać nieskazitelny porządek w stajniach - raz złapano go, gdy
w Jaffrey House dał porządnie w ucho wyjątkowo leniwemu
stajennemu. Ben jednak nie był leniwy. Przewyższał Trappa wzrostem
i siłą, nie mówiąc już o tym, że był dużo młodszy, tak że zwyciężyłby
go w okamgnieniu.
- Co ci się stało? - zapytała łagodnie, lecz stanowczo,
zdecydowana poznać prawdę. - I proszę, nie obrażaj mojej inteligencji
opowiadaniem tego steku bzdur o Tytusie.
Co, na miłość boską, ten pomysłowy Trapp jej nałgał? -
zastanawiał się Benedykt, a słysząc ciężkie kroki na schodach,
zapragnął żarliwie, by ten niekoronowany król stajni pospieszył się i
podsunął mu, jak ma odpowiedzieć na to pytanie.
Gdy poprzedniego wieczoru wrócili wreszcie do swego pokoju,
Trapp, którego zgrubiałe ręce okazały się nadspodziewanie delikatne,
opatrzył rany ich obu. Benedykt bez wahania wyjawił wszystko
zwierzchnikowi, który tak dzielnie stanął w jego obronie.
Nazwisko sir Luciusa Crawleya nic Trappowi nie mówiło, a choć
zdecydowanie był za tym, by mściwemu baronetowi odpłacić
pięknym za nadobne, zgodził się ze zdaniem Benedykta, że im mniej
ludzi będzie wiedziało o tym incydencie, tym lepiej. W zamian
Benedykt niechętnie zgodził się nie pokazywać, przynajmniej dopóki
nie znikną ślady bójki.
W swym starannie przemyślanym planie nie wzięli jednak pod
uwagę zupełnie nieobliczalnego zachowania się bardzo stanowczej
Sophii.
- Czekam na wyjaśnienia - oznajmiła właśnie, niecierpliwie
uderzając gałką szpicruty w fałdy spódnicy, a on sam nie był pewien,
czy pragnie Sophię pocałować, potrząsnąć nią czy też uczynić jedno i
drugie.
Nadejście Trappa niewiele pomogło. W odpowiedzi na pytające
spojrzenie Benedykta uniósł tylko bezradnie ręce, dowodząc tym
samym, że ma małe doświadczenie w postępowaniu z niesfornymi
przedstawicielkami płci pięknej. A zatem Benedykt, nie mając
wyboru, musiał zapanować nad sytuacją i szybko doszedł do wniosku,
że biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, najlepiej będzie uczciwie
wyznać całą prawdę. Z wyraźnym trudem podniósł się na nogi, by
stanąć z Sophią twarzą w twarz.
- Muszę panience powiedzieć z przykrością, i to z wielu
powodów, że zeszłego wieczoru wraz z panem Trappem zostaliśmy
wciągnięci w bójkę.
- To widać na pierwszy rzut oka - odparła, bynajmniej
nierozbawiona, choć Benedykt pragnął przedstawić lekko cale
wydarzenie, a Trapp, czując, że wypadałoby mu coś powiedzieć,
doznał nagłego przypływu natchnienia.
- Napadło na nas trzech drabów. Chodziło im o nasze sakiewki,
ale ich nie dostali, bo młody Ben i ja daliśmy im takiego łupnia, że
uciekli jak szczeniaki, które dostały klapsa.
Wyraz komicznego zdziwienia na twarzy Benedykta pogłębił
jeszcze sceptycyzm Sophii.
- Choć takie zachowanie jest wysoce naganne, trudno nie mieć
odrobiny współczucia dla doli tych napastników, Trapp - powiedziała
tonem suchym jak drewno na podpałkę. - Musieli być rzeczywiście w
rozpaczliwej sytuacji, skoro wybrali was dwu na ofiary rozboju...
Albo gwałtownie potrzebowali pieniędzy, albo po prostu byli
głupi! Gdyby im się powiodło, byliby straszliwie rozczarowani
wielkością łupu zdobytego z takim narażeniem zdrowia. W końcu
dwóch stajennych, udających się wieczorem na kufelek piwa, nie
zabiera ze sobą suto wypchanych sakiewek.
Trapp spojrzał bezradnie na swego podwładnego. Jeśli liczył, że
Benedykt wskaże mu jakieś wyjście z sytuacji, to się zawiódł, gdyż
ten wpatrywał się w Sophię z rozbawieniem i wyraźnym podziwem w
oczach.
- Co skłoniło tych ludzi do napadu na ciebie? - rzekła, kierując
pytanie prosto do niego.
- Przynętą były pieniądze, panienko - zapewnił. - Zapłacono im za
to.
- Ale dlaczego? Czy ktoś żywi do ciebie urazę? - Trudno jej było
w to uwierzyć i od razu odrzuciłaby taką myśl, gdyby Benedykt z
pełnym przekonaniem nie skinął głową. - Przyznaję, że znam cię
bardzo mało, lecz ani przez chwilę nie przypuszczałam, że łatwo
wdajesz się w bójki i nieopatrznie przysparzasz sobie wrogów. Czy
wiesz, komu zależało, by na ciebie napaść?
Nie próbował nawet odpowiedzieć.
- Ten, kto wynajął tych drabów, musiał mieć pieniądze - nalegała.
- Czyżbyś naprawdę się nie orientował, kto to jest?
Znowu nie odpowiedział, ale nagle okazało się, że nie ma takiej
potrzeby, gdyż Sophia w tej sekundzie zrozumiała, kto to mógł być, i
ogarnęły ją sprzeczne uczucia. Po pierwsze, głęboko się zawstydziła,
gdy zdała sobie sprawę, że to wszystko przez nią, że gdyby nie
zachowała się jak dziecko, usiłując zniweczyć plany ojca, który starał
się tylko znaleźć jej odpowiedniego konkurenta, niewinny człowiek
nie zostałby pobity.
- Crawley - wymamrotała pod nosem, czując, że ogarnia ją gniew.
- To na pewno on. Niech sczeźnie jak pies.
- Z czasem wszyscy opuścimy ten padół - odparł Benedykt z
błyskiem wisielczego humoru, lecz Sophii to nie rozbawiło.
- Na pewno nie będę czekać tak długo - oznajmiła, a w jej
zdecydowanym głosie pojawiły się twarde nuty. - Crawley to drań, a
ja osobiście dopilnuję, by drogo zapłacił za to, co ci zrobił.
Zapadło milczenie.
- Niech panienka da sobie z tym spokój - odezwał się po chwili
Benedykt.
Zabrzmiało to bez wątpienia jak polecenie, aż Trapp otworzył usta
ze zdziwienia. Służący ma jej rozkazywać?
Sophia spojrzała na swego stajennego z mieszaniną gniewu i
zaskoczenia. Nie przywykła, by ktokolwiek, nawet o wyższej pozycji,
zwracał się do niej w ten sposób. Niemniej nie powstrzymało to
Benedykta.
- Kobiety nie muszą załatwiać moich porachunków - ciągnął tym
samym, stanowczym tonem. - W obecnej chwili nie mam możliwości
odpłacenia się sir Luciusowi Crawleyowi za jego postępek, ale
zostanie on w mojej pamięci i w stosownym czasie odpowiem za tę
zniewagę. A na razie, w najlepszym interesie panienki i moim będzie
zostawić to tak, jak jest.
Z miny Sophii można było wyczytać gniew, lecz także, jak
stwierdził Benedykt, bacznie się jej przyglądając, pewną dozę
podziwu, a w końcu dopatrzył się w jej twarzy niechętnej zgody.
Sophia obróciła się na pięcie i podeszła do schodów.
- No więc dobrze, Beniaminie Rudgely, będzie, jak sobie życzysz
- rzuciła przez ramię.
Potem wyszła, nie odzywając się więcej, a Trapp znowu stanął z
otwartymi ze zdziwienia ustami.
- A niech mnie! - oznajmił, gdy wreszcie odzyskał głos. -
Gdybym tego nie widział, nigdy bym w to nie uwierzył. - Zerknął w
kierunku Bena, a w jego oczach zaczynał budzić się podziw. - Jesteś
niesamowity, chłopcze! Panna Sophia zawsze była upartą dziewczyną,
wszystko musiało być tak, jak ona chce, a jednak zgodziła się
zostawić tę sprawę w spokoju.
- Niezupełnie, panie Trapp - zaprzeczył Benedykt. - Jeśli się nie
mylę, niełatwo jej było powziąć decyzję. - Uśmiechnął się lekko,
moszcząc obolałe ciało na łóżku. - Może jest uparta i rozpuszczona,
ale ani przez chwilę nie wątpię, że dotrzyma słowa.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Benedykt nie zawiódł się na młodej kobiecie, w której pokładał
wiarę jak w żadnej innej. Okazało się to dwa dni później, gdy
otrzymał wezwanie, by stawił się w pałacu punktualnie w południe.
Ponieważ pół godziny wcześniej Trapp odwiózł hrabiego i
hrabinę lekkim miejskim powozem, Benedykt domyślił się, kto chciał
go widzieć. Choć był przygotowany na tę rozmowę, serce biło mu w
przyspieszonym tempie, gdy o wyznaczonej godzinie wchodził do
biblioteki, gdzie ujrzał swą ukochaną. Siedziała przy mahoniowym
biurku, zajęta pisaniem listu.
Poczuł rozczarowanie, gdy nie uśmiechnęła się na powitanie,
każąc mu usiąść po drugiej stronie biurka. Wydawała się całkowicie
pochłonięta listem, toteż nie próbował jej przeszkadzać, lecz rozejrzał
się po pokoju, którego ściany szczelnie wypełniały książki.
W przeciwieństwie do Trappa Benedykt, co całkiem zrozumiałe,
w eleganckim otoczeniu czuł się swobodnie. Ściany pełne książek,
nieomylny zapach skóry i dobrej starej whisky przypomniały mu
bibliotekę w Sharnbrook.
Nie wątpił ani przez chwilę, że podczas jego długiej nieobecności
wierna służba doskonale dbała o dom i jego wnętrze. Większość mebli
z pewnością okryta była płóciennymi pokrowcami, a Benedykt z
utęsknieniem czekał dnia, kiedy każe je zdjąć, sam zaś podejmie
liczne obowiązki, do których był przygotowywany od urodzenia.
Wracając myślą do teraźniejszości, zerknął na drugą stronę
biurka, na istotę, która opóźniała jego powrót do rodzinnego gniazda.
Nadobna dziedziczka skończyła już pisać i dość bacznie się weń
wpatrywała.
- Twoje rany szybko się goją - odezwała się Sophia,
zauważywszy, że Ben nie ma już spuchniętych warg, choć rozcięcie
nad lewym okiem ciągle jeszcze jest wyraźnie widoczne. - Mam
nadzieję, że w tej sytuacji Trapp nie zarzuca cię robotą.
Benedykt pospiesznie zapewnił ją, że prawda wygląda wręcz
przeciwnie i że przydzielają mu tylko najlżejsze prace.
- W istocie, panienko, im szybciej będę mógł podjąć wszystkie
swe obowiązki, tym lepiej mi to zrobi.
- W takim razie możesz towarzyszyć mi jutro. Brat dziś wyjeżdża
z Londynu, więc będę potrzebowała twoich usług od zaraz.
W uszach Benedykta jej słowa zabrzmiały jak najsłodsza muzyka.
Nie to, żeby nie lubił lorda Angmeringa - wręcz przeciwnie. Brat
Sophii często zachodził do stajni, gdy przyjeżdżał na Berkeley Square,
a jego nierzadko zjadliwe uwagi bawiły Benedykta. Jednak obecność
Marcusa w stolicy przeszkadzała w uwodzeniu jego uroczej siostry,
toteż bez przykrości myślał o rychłym jego wyjeździe.
- Tymczasem jednak nie powinieneś zbyt pospiesznie
podejmować swych dawnych obowiązków - rzekła miękko Sophia,
która czuła się winna, patrząc na wyraźnie wypukłości bandaży pod
szorstką, bawełnianą koszulą. - Nie chcę przysparzać ci jeszcze więcej
bólu.
Dopiero po pewnej chwili Benedykt zdał sobie sprawę, że Sophia
mówi o jego obrażeniach fizycznych, nie zaś obecnym stanie ducha i
niemal westchnął z ulgą, gdyż ani przez moment nie wątpił, że jego
dni jako pomocnika w stajni Yardleyow byłyby policzone, gdyby
ktokolwiek się dowiedział, że skromny sługa czyni zakusy na młodą
dziedziczkę.
- To, co zaszło tego wieczoru, nie jest panienki winą - zapewnił ją
szybko, lecz ona nie dała się tak szlachetnie oczyścić z winy.
- Owszem, jest. To wszystko przeze mnie. Niemądrze postąpiłam,
zachęcając człowieka pokroju Crawleya. Napadnięto na ciebie z
powodu mojej lekkomyślności.
Nie mogła powstrzymać wymuszonego uśmiechu.
- Sumienie mnie gryzie i przyznam, że bardzo mi wstyd. Nie
przypuszczam wszakże, bym przy mojej naturze zbyt długo oddawała
się przygnębieniu - rzekła lekko, nie uświadamiając sobie, jak bardzo
to przeżycie wpłynęło na jej stosunek do wielu spraw. - Oczywiście,
humor mi się nie poprawił, gdy zeszłego wieczoru ujrzałam Crawleya
i byłam zmuszona zwracać się do niego uprzejmie z powodu tej
bezsensownej obietnicy, jaką ci dałam.
- Rozmawiała pani z nim?
- Tak, przez chwilę - odparła, nie znajdując nic dziwnego w jego
wyraźnym zainteresowaniu. - Bogu dzięki, ani razu nie poprosił mnie
do tańca. - Nagle się zachmurzyła. - Teraz, gdy się nad tym
zastanawiam, w ogóle nie pamiętam, żeby z kimkolwiek tańczył.
Wydawał się czymś zaabsorbowany i, o ile sobie przypominam, dość
wcześnie wyszedł z przyjęcia. - To wielce rozbawiło Bena, a Sophia
chciała znać przyczynę jego wesołości.
- Podejrzewam, że zajęcia Crawleya spowodowane są wyłącznie
moim drobnym fortelem - przyznał i zaczął jej wyjaśniać, jakie kroki
podjął, by choć trochę się zemścić.
Sophia całkowicie poparła jego postępowanie, poczuła się też
mniej winna.
- Mam tylko nadzieję, że opryszki, które na ciebie napadły, będą
nadal domagały się zapłaty. I otrzymają ją!
- Podejrzewam, że w końcu Crawley będzie musiał spełnić ich
żądania, by zamknąć im usta. Taki człowiek jak on może cieszyć się
złą sławą, ale wynajmowanie opryszków, by osiągnąć niegodziwe
cele, spotkałoby się z ogólnym potępieniem. Straciłby twarz,
napiętnowano by go nawet jako tchórza, a to oznacza śmierć
towarzyską każdego członka wyższej klasy.
Jak zawsze, gdy mówił szczerą prawdę, Sophia nie mogła się
nadziwić, skąd tak dobrze zna jej sferę. Nie zdołała zapanować nad
ciekawością.
- Ciągłe mnie zadziwiasz, Benie. Znasz doskonale zasady,
rządzące w wyższych kręgach. Ciekawa jestem, skąd uzyskałeś tę
wiedzę? Może z przeglądania kolumn towarzyskich w gazetach, co?
Benedykt byłby niezwykle zdziwiony, gdyby, prędzej czy później,
nie rzuciła jakiejś uwagi na temat jego umiejętności czytania, toteż był
przygotowany na to na pół szydercze zapytanie i nie zbiło go ono z
pantałyku.
- Zdaje sobie pewnie panienka sprawę, że pan Trapp nie lubi
gadać po próżnicy, więc dużo czytam w wolnym czasie.
Sophia przez chwilę zastanawiała się nad tą odpowiedzią.
Służący, stojący wyżej w hierarchii, przeważnie umieli czytać i pisać,
ale w przypadku chłopców stajennych sprawa przedstawiała się
zupełnie inaczej. Jednakże Sophia nie mogła szczerze powiedzieć, że
była zaskoczona tymi umiejętnościami Bena.
- Bez wątpienia twój dawny pan nalegał, byś się uczył.
- Jak najbardziej, panienko - przyznał Benedykt, choć nadal czuł
się dziwnie, gdy o zmarłym ojcu mówił „dawny pan". - Uważał, że
człowiek bez wykształcenia nie będzie w stanie wspiąć się na wyższy
poziom społeczny.
- Hm. - Sophia przyglądała mu się w milczeniu, nie całkiem
zadowolona z jego wyjaśnień, lecz postanowiła na razie dać spokój i
machnęła tylko szczupłą dłonią w kierunku małego stolika przy
drzwiach. - Znajdziesz tam ostatnie egzemplarze Morning Post. A
gdybyś miał ochotę, przed wyjściem rzuć okiem na półki i pożycz
sobie każdą książkę, która ci się spodoba.
Wzruszony tą wspaniałomyślnością, Benedykt właśnie miał
wygłosić gorące podziękowanie, gdy otworzyły się drzwi i wszedł
kamerdyner, by powiadomić pannę Sophię, że panna Perceval
przybyła z wizytą i czeka w bawialni, co raptownie przerwało
rozmowę ku wielkiemu rozczarowaniu przynajmniej jednego z jej
uczestników. Sophia zapewniła Bena, że może zabawić w bibliotece,
jak długo zechce, by wybrać książkę wedle swego upodobania, po
czym wyszła do salonu.
- Na śmierć zapomniałam, że cię zaprosiłam do siebie na
dzisiejszy ranek - przyznała, akurat gdy przyjaciółka zdejmowała ze
swych ciemnych loków śliczny jedwabny czepeczek w kolorze farbki
do bielizny.
Robina absolutnie nie czuła się obrażona, lecz nie mogła się
powstrzymać, by nie dokuczyć Sophii:
- Przypuszczam też, że całkiem zapomniałaś, dlaczego mnie tu
zaprosiłaś.
- O nie, o tym pamiętam - zapewniła ją Sophia, uśmiechając się z
jej na poły drwiącego tonu. - Chociaż, jak się później okazało, mogłaś
sobie oszczędzić trudu. Kiedy cię zapraszałam, przypuszczałam, że
Marcus tu będzie, ale postanowił dzisiaj wyjechać z Londynu. Wiesz,
co z niego za paskuda, Robino. - Uniosła ręce bezradnym gestem. -
Nie można przewidzieć, co zrobi z dnia na dzień. Niestety, bez jego
pomocy nie zdołam pokazać ci zbyt dobrze figur tego walca, chyba
że...
Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl i odwróciła się do
kamerdynera, który wszedł w ślad za nią, niosąc tacę z karafką ratafii
oraz talerz słodkich, migdałowych biszkoptów.
- Cardew, bądź tak dobry i zobacz, czy Ben jest jeszcze w
bibliotece, a jeśli tak, poproś go, by tu przyszedł.
Kamerdyner prychnął głośno, wyrażając swoje niezadowolenie.
Uważał za niestosowne, by służba pracująca na zewnątrz chodziła
swobodnie po domu, nawet jeśli wystroiła się jak należy przed
stawieniem się u pałacowych drzwi. Jednak starczyło mu rozumu, by
nie dyskutować z hrabianką, toteż poszedł po Bena, tak jak mu
kazano.
Choć Sophia kilkakrotnie wspominała o swym nowym stajennym,
zupełnie zapomniała uprzedzić, jak bardzo jest przystojny, toteż
Robina stanęła niemal z otwartymi ustami, gdy drzwi się otworzyły i
po chwili wysoki mężczyzna o złotobrązowych włosach sięgających
karku, swobodnym krokiem wszedł do salonu.
Robina nie mogła oderwać od niego oczu. Najbardziej uderzył ją
nie imponujący wzrost ani barczyste ramiona, lecz to, że nawet w
zwykłym roboczym ubraniu w eleganckim otoczeniu wydawał się
całkiem na miejscu.
- Ach, wybornie! - rzekła Sophia, pospiesznie przeglądając
książkę i gazety, które trzymał w ręce. - Widzę, że wybrałeś sobie coś
do czytania. Odłóż to teraz, Benie, bo potrzebuję twojej pomocy.
Usłuchał z lekkim zdziwieniem.
- Czym mogę służyć, panienko?
Choć szybko pozbyła się resztek dziecięcej niedojrzałości, w jej
naturze zostało jednak coś łobuzerskiego.
- Na pewno tak wykształcona osoba jak ty kiedyś uczyła się
tańczyć.
- Tańczyć, panienko? - powtórzył, rzucając ostrożne spojrzenie w
drugi koniec pokoju, w kierunku Robiny.
- Tak, tańczyć, Benie. Wiesz, to taka niemądra rozrywka, której
my, co mniej poważni śmiertelnicy, oddajemy się z braku czegoś
lepszego do roboty.
Stłumiony chichot z tyłu przypomniał Sophii nie tylko o
obecności przyjaciółki, lecz także, iż zapomina o dobrych manierach.
Pospiesznie naprawiła ten błąd, oficjalnie przedstawiając sobie
obecnych, jakby Ben był dżentelmenem, który zaszedł z wizytą, po
czym nakłoniła lekko rozbawioną Robinę, by zasiadła przy
fortepianie.
Robina uczyniła to z najwyższą chęcią. Nie tak utalentowana jak
jej siostra, potrafiła jednak zagrać bardzo przyzwoicie, gdy ją o to
poproszono, choć palce się jej nieco poplątały, gdy ujrzała, jak Sophia
śmiało kładzie jedną męską dłoń na swej talii, a drugą ujmuje w
szczupłe palce.
Benedykt był zdumiony. Słyszał, oczywiście, o tym nowym tańcu,
który gwałtownie zyskiwał na popularności, lecz sam nigdy go nie
tańczył. Był jednak bardzo chętny do nauki, zwłaszcza że dzięki temu
mógł choć lekko dotknąć kobiety, która, jak się przekonywał z
każdym dniem bardziej, będzie dla niego idealną żoną.
Sophia również nie pozostała obojętna na bliskość mężczyzny.
Doskonałe pamiętała ten wieczór w Boże Narodzenie, kiedy Marcusa
zdołano namówić, by nauczył ją tańca, który wówczas uważano za
nadzwyczaj nieprzyzwoity. Wtedy zupełnie nie uświadamiała sobie,
że brat ją przytrzymuje, gdy wirowali razem wokół bawialni w Jaffrey
House, toteż teraz musiała zebrać myśli i znaleźć się w tej sytuacji jak
najlepiej.
Szybko doszła do wniosku, że albo ona jest znakomitą
nauczycielką, albo Ben niesłychanie pojętnym uczniem. Po kilku
momentach nieuwagi, gdy jednak zgrabnie uniknęli nastąpnięcia sobie
na nogi, wirowali wokół dużego salonu doskonale zgrani, póki Sophia
bezwiednie nie wsunęła czubka bucika pod dywan.
Nie runęła jak długa tylko dzięki szybkiemu refleksowi partnera.
Objął silnym ramieniem jej szczupłą talię i trzymał ją przez chwilę
bezpiecznie opartą o swą muskularną pierś, po czym łagodnie
postawił na nogi. Trwało to zaledwie parę chwil, a jednak jej ciało
pulsowało takim bogactwem doznań, że aż się zarumieniła.
Instynktownie odsunęła się o krok i zaryzykowała przelotne
spojrzenie na mężczyznę, którego krótki uścisk tak bardzo ją poruszył,
lecz zaraz stwierdziła, że on wcale nie patrzy na nią, ale na instrument
stojący w drugim końcu pokoju. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że
muzyka ucichła.
- No, no! Ależ to szybki taniec, ten walc! - zawołała, usiłując
opanować zadyszkę, a gdy podążyła wzrokiem za lekko rozbawionym
spojrzeniem Bena, ujrzała Robinę, która trzymała palce nad
klawiszami i wyglądała na wyraźnie zamyśloną. - Może skończymy
na tym pierwszą lekcję, co? Czuję się dość zmęczona.
Mówiła szczerą prawdę, lecz nie tłumaczyło to uczucia
nieśmiałości, które nagle ją opanowało. Sophia zdołała zaledwie
kiwnąć głową Benowi, by go odprawić, po czym podeszła do sofy.
Robina dołączyła do niej, gdy tylko zamknęły się za nim drzwi.
- Wydaje się, że twój stajenny ma wiele talentów.
Ta cicho wypowiedziana uwaga wcale nie wydała się Sophii
dziwna. W istocie, byłaby bardzo zdumiona, gdyby jej niezwykle
bystra przyjaciółka nie dostrzegła w Beniaminie Rudgelym niczego
nadzwyczajnego.
- Więcej, niż ci się wydaje - odparła, odzyskując panowanie nad
sobą i zastanawiając się, dlaczego w ogóle je straciła. - Za każdym
razem, kiedy jestem w jego towarzystwie, odkrywam w nim coś
nowego. Na przykład któregoś dnia dowiedziałam się, że umie pisać i
czytać.
- Wielkie nieba! - Robina nawet nie próbowała ukrywać
zdumienia. - To niezwykłe, nie uważasz?
- Bardzo - przyznała Sophia - ale też Beniamin Rudgely jest w
najwyższym stopniu niezwykłym człowiekiem.
Sięgając po ratafię, umieszczoną pod ręką na pobliskim stoliku,
nalała dwa kieliszki, wręczyła jeden Robinie, po czym oparła się o
sofę, w zamyśleniu sącząc trunek.
- Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że jest synem z
nieprawego łoża jakiegoś bogacza.
Choć Robina wychowała się w rodzinie pastora, nie można jej
było uznać za naiwną czy nieśmiałą skromnisię. Wpatrywała się w
jakiś odległy punkt, jakby chcąc przywołać wizję przystojnej twarzy o
niezaprzeczalnie arystokratycznych rysach i po paru chwilach skinęła
potakująco głową.
- Zawsze mówi o zmarłym chlebodawcy jako o „dawnym panu" -
wyjaśniła Sophia. - Mam jednak przeświadczenie, że łączyło ich coś
więcej niż zwyczajny stosunek pana i służącego. W końcu ilu ludzi
zadbałoby o edukację służby? Wiem, że mój ojciec kazał uczyć
Trappa, ale przyznasz, że to niezwykłe.
Znowu przyjaciółka skinieniem przyznała jej rację.
- Uważasz, że dawny chlebodawca mógł być jego ojcem?
- Oczywiście, to całkiem możliwe.
- Ale nie znasz jego nazwiska?
- Nie, nie znam. Co więcej, nie zamierzam tego dochodzić. Jeśli
Ben będzie chciał, żebym je poznała, sam mi powie - a jeżeli nie, na
pewno ma swoje powody, żeby mi go nie zdradzać.
Robina, która początkowo była tylko zaciekawiona tym tematem,
postanowiła dokładnie go zgłębić.
- Najwyraźniej bardzo cię obchodzi twój stajenny, Sophio -
zauważyła cicho.
- Owszem, chyba można tak powiedzieć.
- Zdaje się, że bardzo go polubiłaś.
- To prawda - przyznała Sophia, nie widząc powodu, by kłamać. -
Clema też bardzo lubiłam, pamiętasz?
- Taak... Ale Clem, pozwól, że ci przypomnę, był niski, tęgawy i
w niczym nie przypominał Adonisa, podczas gdy Beniamin Rudgely...
- Jest niezwykle przystojny - dokończyła za nią Sophia. -
Owszem, zauważyłam to, Robino, nie jestem ślepa. Jeśli sądzisz, że
między nami dochodzi do czegoś niewłaściwego...
- Niczego nie sądzę - pospiesznie zapewniła ją Robina. - Po prostu
chodzi o to, że... - w jej jasnoniebieskich oczach zamigotał błysk
niepokoju - nigdy nie ukrywałaś swych uczuć. Wszyscy wiedzieli, jak
bardzo lubiłaś dawnego stajennego i nikt w czterech wioskach
opactwa nie widział w waszej przyjaźni niczego zdrożnego.
Ale to jest Londyn, Sophio, prawdziwa wylęgarnia skandali i
złośliwych plotek. Jeśli okażesz nowemu stajennemu tę samą
sympatię, jaką żywiłaś dla Clema, to wolę nie myśleć o
oszczerstwach, które zaczną krążyć na twój temat.
Sophia siedziała w milczeniu, przez parę minut rozmyślając nad
słowami Robiny, po czym, sięgnąwszy po biszkopt ze słodkimi
migdałami, machnęła ręką z lekceważeniem. Jej przyjaciółka
wyraźnie przesadza!
Jak się okazało, obawy Robiny nie były płonne. Gdy Sophia i jej
przystojny stajenny przez parę dni regularnie pojawiali się w parku,
wywołali masę plotek i domysłów. Oczywiście wiele osób nie
widziało nic złego w tym, że młoda dama i jej stajenny jadą obok
siebie, zatopieni w rozmowie.
Inni zaś, zwłaszcza ci, którzy w zeszłym miesiącu byli na balu u
Yardleyów, zastanawiali się, czy w krążących wówczas pogłoskach
nie kryje się źdźbło prawdy. Lady Sophia Cleeve od przyjazdu do
Londynu poświęcała bardzo mało uwagi dżentelmenom z
eleganckiego świata, na oczach wszystkich okazując najwyższe
zainteresowanie plebejuszowi ze stajni!
Sophia pozostawała obojętna na liczne ukradkowe mrugnięcia i
złośliwe szepty, wymieniane za jej plecami. Odczuwała boleśnie tylko
to, że Londyn stał się niesłychanie zatłoczony, jego ludność jakby
podwoiła się w ciągu doby. Niezależnie od pory dnia, w jakiej
postanowiła odbyć przejażdżkę, nie mogła znaleźć ulicy, którą
swobodnie dałoby się przejechać, ani miejsca w parku, wolnego od
plotkujących par.
Któregoś ranka podczas śniadania, mniej więcej w tydzień po
wyjeździe Marcusa, gorzko poskarżyła się na to rodzicom. Lady
Marissa rzuciła córce spojrzenie pełne zrozumienia.
- Obawiam się, moja droga, że będziesz musiała się do tego
przyzwyczaić. Zaczął się sezon i większość gości pozostanie aż do
jego zakończenia.
- Zdaję sobie z tego sprawę, mamo, ale mam wrażenie, że
wszyscy zjechali do stolicy w ciągu ostatnich paru dni. - Uderzył ją
przewrotny zbieg okoliczności. - Dokładnie rzecz biorąc, ten napływ
zaczął się od wyjazdu Marcusa. Może powinniśmy go zawezwać i
przekonać się, czy jego obecność nie nakłoni paru przybyszów do
powrotu do ich majątków.
Hrabia, pogrążony w lekturze licznej korespondencji, leżącej przy
jego talerzu, nie mógł powstrzymać chichotu.
- Gdyby ktoś cię usłyszał, moje dziecko, mógłby dojść do
wniosku, że nie szanujesz brata, a tymczasem każdy przyzna, że...
Urwał, a jego twarz pokryła się tak chorobliwą bladością, że
zaniepokojona hrabina zapytała, czy mąż dobrze się czuje.
- C... co? - Szeroko rozwartymi oczyma przyglądał się jej przez
stół, jakby była osobą zupełnie mu nieznaną. Potem wziął się w garść,
pospiesznie
wstał
z
fotela,
zgarniając
jednocześnie
całą
korespondencję. - Czuję się doskonale, moje serce... tak, naprawdę
znakomicie. Przepraszam was, ale skończę czytanie listów w
bibliotece.
- Co się nagle stało papie? - odezwała się Sophia, gdy tylko je
opuścił.
- Bez wątpienia coś go zdenerwowało - musiała przyznać matka,
lecz zdecydowanie nie chciała zagłębiać się w domysły i pospiesznie
zmieniła temat. - Mam nadzieję, że list do ciebie nie zawierał złych
wiadomości?
- Wręcz przeciwnie - zapewniła ją Sophia. - To karteczka od
Olivii Roade Burton. Napisałam do niej w zeszłym tygodniu, lecz
najwyraźniej wiadomość ode mnie jeszcze do niej nie dotarła, gdyż
pisze, że uważa mnie za największą świnkę na świecie, skoro tak
szybko o niej zapomniałam.
- Ta młoda dama - zauważyła lady Marissa tonem, który nagle stał
się oschły - nie ma prawa nikogo krytykować po tym, jak się sama
zachowała.
Sophia nie mogła powstrzymać wesołości z tego rzadkiego
przejawu wyraźnego niezadowolenia matki.
- Zdaję sobie sprawę, że nie masz zbyt dobrego mniemania o
Olivii, mamo. Może jest trochę samolubna i rozpieszczona, ale ja też
taka jestem.
- To święta prawda, moja droga - przytaknęła hrabina, wcale nie
zamierzając oszczędzać córki. - Jestem jednak pewna, że nie igrałabyś
z męskimi uczuciami, w jednej chwili przyrzekając dżentelmenowi
rękę, a w następnej zmieniając zdanie. Zanim zaczniesz bronić panny
Roade Burton - ciągnęła, uniemożliwiając córce przyjście znajomej z
pomocą - powiem ci jasno i otwarcie, że nigdy nie wierzyłam w ten
stek nonsensów, który rozgłaszał biedaczysko lord Ravensden, jakoby
nigdy nie byli oficjalnie zaręczeni i że ogłoszenie w prasie było tylko
przykrą pomyłką.
Matka mówiła prawdę i Sophia czuła, że nie powiedzie się jej
próba ukazania Olivii w lepszym świetle. Nie ma co przekonywać
lady Marissy, że wydarzenia, które rozegrały się przed paroma
miesiącami, miały zupełnie inny przebieg. Powiedziała więc tylko:
- Dżentelmen do ostatka, co, mamo? Pewnie dlatego lubisz lorda
Ravensdena i byłaś tak rada, kiedy postanowił poślubić Beatrice.
Zawsze o wiele bardziej lubiłaś Beatrice niż jej siostrę... No, przyznaj
się, mamo!
Hrabina, prawdomówna jak zawsze, nawet nie zamierzała
zaprzeczać.
- Tak, trzeba przyznać, że Ravensdenowi się udało, gdy Olivia
postanowiła go zostawić.
- Masz zupełną rację - przytaknęła Sophia. - Może nie pochwalam
sposobów postępowania Olivii, ale w sumie wyszły one na dobre
wszystkim zainteresowanym. Poza tym - dodała z uśmieszkiem osoby,
która wie, co w trawie piszczy - nie wierzę, byś naprawdę miała Olivii
za złe to, że nie chciała wyjść za mężczyznę, który jej nie kochał.
- Chyba tak, moja duszko - odparła matka, lecz nie chciała już
więcej ustępować córce i zmieniła temat, pytając, czy list zawiera
jakieś interesujące ploteczki.
- Nie, nic ciekawego. - Sophia szybko przebiegła wzrokiem
pojedynczą kartkę papieru. - Olivia wspomina, że okolice opactwa
wyglądają jak opuszczone. Nic dziwnego, skoro większość
mieszkańców dworów zjechała do stolicy.
Mogłabym przysiąc, że wczoraj widziałam Beatrice, jak jechała z
Ravensdenem powozem, i na pewno widziałam lorda Ishama, który
onegdaj, ponury jak gradowa chmura, jeździł po parku, lecz nie
zauważyłam, czy była z nim India. I wiesz, oczywiście, że
Percevalowie wreszcie przyjechali do miasta.
- Tak, wiem o tym. - Hrabina nie mogła powstrzymać uśmiechu. -
Jak powiedział któregoś dnia drogi Hugo, jego matka nie jest
zadowolona, że wydałyśmy dla ciebie bal, nim ona i Hester przybyły
do miasta. On, kochany chłopak, doskonale rozumie, dlaczego to
zrobiłam. Kalendarz wydarzeń towarzyskich jest tak wypełniony, że
nie zdołałybyśmy się wcisnąć z naszym przyjęciem, gdy sezon
oficjalnie się rozpocznie. Ale, ale - dodała, wzmocniwszy się łykiem
kawy - nie zapomniałaś, że drogi Hugo ma nas zabrać do lady Sefton
na wieczorek w przyszłym tygodniu?
- Nie, nie zapomniałam - zapewniła ją Sophia, uśmiechając się ze
zwyczaju matki, która dodawała czułe słówko przed imionami swych
szczególnych ulubieńców. - Zastanawiam się, mamo - kazał jej
powiedzieć złośliwy duszek - dlaczego nigdy nie dążyłaś do
małżeństwa między „drogim" Hugo a mną, skoro najwyraźniej tak
wysoko go cenisz?
- Właśnie z tego powodu nigdy się o to nie starałam - odparła
hrabina Marissa. - Ani mi było w głowie narzucać taką złośliwą małą
psotnicę temu miłemu chłopcu. Nie dałabyś mu chwili spokoju, a on
jest zbyt wielkim dżentelmenem, by postąpić z tobą tak, jak często na
to zasługujesz.
Sophia nie mogła powstrzymać śmiechu, słysząc tę szczerą, choć
niepochlebną ocenę swego charakteru.
- Tak, być może masz rację. Brat Hugona o wiele lepiej by się
nadawał.
- Przeciwnie, on byłby zupełnie nieodpowiedni! - zaprzeczyła
hrabina, wstrząsając się na samą myśl. - Lowell jest tak samo
trzpiotowaty jak ty, a poza tym to jeszcze młodzieniaszek. O nie, moja
droga. Musisz wyjść za kogoś, czyje poglądy będziesz szanowała i
czyich decyzji nie podważysz. I zapewniam cię, że jeśli spotkam taką
osobę, zrobię wszystko co w mojej mocy, by doprowadzić do
małżeństwa.
Sophia nagle się zamyśliła i niewidzącym wzrokiem wpatrzyła w
przeciwległą ścianę. Oczami duszy ujrzała wysokiego mężczyznę o
długich, złotobrązowych włosach i inteligentnych niebieskich oczach.
Ben zawsze łagodnie zwracał swej pani uwagę, gdy podczas
przejażdżek wypsnęło jej się coś, co nie przystoi damie, i nieraz
powściągała język pod wpływem jego łagodnej krytyki. Jakie to
dziwne! Nagle zauważyła, że matka bacznie się jej przygląda,
poderwała się więc na nogi.
- Oczywiście, mamo, że z największą radością poślubię takiego
mężczyznę, jeśli go kiedykolwiek spotkam. Tymczasem muszę
odpowiedzieć na list Olivii.
Zapominając, że ojciec szukał chwili wytchnienia w bibliotece,
weszła tam i zobaczyła, że sir Thomas stoi przy oknie. Patrzył na
skwer, ramiona miał opuszczone, minę poważną i po raz pierwszy
Sophia pomyślała, że ojciec sprawia wrażenie zmęczonego życiem
człowieka.
Zatopiony we własnych, ponurych myślach nie zwrócił uwagi na
jej obecność. Właśnie zastanawiała się, czy nie wymknąć się po cichu,
gdy nagle zapytał, czego córka chce.
- Przepraszam, że ci przeszkodziłam, papo. - Rzadko odzywał się
do niej ostro, toteż była zdumiona jego szorstkim tonem, ale nie
dotknęło jej to. Patrząc na jego minę, od razu można było poznać, że
jest czymś głęboko zmartwiony. - Zapomniałam, że tu jesteś.
Chciałam napisać list, ale mogę przyjść później.
- Nie ma potrzeby. - Gdy przechodził do biurka, by wziąć stamtąd
pojedynczy arkusik papieru i wsunąć go do kieszeni, jego krok nie był
tak energiczny jak zawsze. - Wychodzę na chwilę, więc możesz tu
zostać i napisać list.
Zaniepokojona Sophia odsunęła się, by zrobić mu przejście, i
uświadomiła sobie, że bardzo posiwiał, a na twarzy wyżłobiły mu się
głębokie zmarszczki. Przypomniała sobie, że kiedy przed paroma laty
dowiedział się o zatonięciu statku płynącego z Indii, przez parę
tygodni miał taki wyraz twarzy. Zmartwiła go utrata nie ładunku, lecz
ludzi, toteż zastanawiała się, czy podobna katastrofa wydarzyła się i
teraz.
Modląc się, by tak nie było, usadowiła się przy biurku i sięgnęła
do lewej górnej szuflady po papier, przy okazji zsuwając wieczko
małego pudełka. W innych okolicznościach nasunęłaby je na miejsce,
lecz to, co ujrzała, tak pochłonęło jej uwagę, że wyjęła pudełeczko, by
dokładniej przejrzeć jego zawartość.
Przypomniała sobie mgliście, że przy śniadaniu wraz z listami
Cardew położył obok talerza ojca to właśnie pudełeczko i nawet
zastanawiała się, co też ono w sobie mieściło, nigdy bowiem nie
widziała tego cacuszka ani jego zawartości.
Lok ciemnych włosów mógł należeć do ojca, Sophia doskonale
bowiem wiedziała, że w młodości lord miał ciemną czuprynę,
podobnie jak ona. Było jednak wykluczone, by kiedykolwiek nosił
maleńką obrączkę leżącą obok jedwabistych pukli. Wzór był
delikatny, bez wątpienia starodawny, a obrączka pasowała na palec
tak szczupły jak Sophii.
Ze zdziwieniem potrząsnęła głową, nie mogąc zrozumieć,
dlaczego ktokolwiek miałby przysyłać jej ojcu takie rzeczy. Były to
bez wątpienia skarby, może miłosne pamiątki...
ROZDZIAŁ ÓSMY
Hrabia Yardley opuścił Londyn wynajętym powozem wcześnie
następnego
ranka,
dwudziestego
drugiego
kwietnia,
nie
powiadamiając żadnego z mieszkańców domu, nawet żony, dokąd się
udaje, ani nie podając powodów swego nagłego wyjazdu. Zabawił
poza domem tylko jedną noc i wrócił jeszcze bardziej wzburzony.
Niepokój Sophii wzrastał, gdyż ojciec najwyraźniej coraz bardziej
zamykał się w sobie. Gdy się na siebie natykali, rzadko wdawał się z
nią w rozmowę, a przeważnie czas spędzał w bibliotece, gdzie przed
wtargnięciem intruzów chroniły go drzwi zamknięte na klucz.
Nikomu nie powiedział, dlaczego jest tak przygnębiony, a Sophia
ani lady Marrisa nie chciały wtykać nosa w jego sprawy. Ta
niesłychana zmiana usposobienia głowy domu pozostawała całkowitą
tajemnicą, dopóki Sophia nie uzyskała informacji z najbardziej
nieoczekiwanego źródła. Choć wieść ta nie tłumaczyła przyczyn
obecnego usposobienia ojca, przynajmniej wyjaśniała, dokąd lord udał
się podczas swego krótkiego wypadu z Londynu.
Sophia, siedząc z matką w słonecznej bawialni od frontu, gotowa
na przybycie porannych gości, ze zdziwieniem ujrzała ojca, który
wszedł do pokoju z listem w ręce.
- Cardew nieumyślnie położył to wraz z moją korespondencją -
wyjaśnił, wręczając jej kopertę, po czym, ku zdumieniu pań, usadowił
się na jednym z krzeseł o krętych nogach.
Jego zachowanie wzbudziło w Sophii iskrę nadziei, bo choć nie
wdał się ze swoimi paniami w pogawędkę, najwyraźniej gotów był
przebywać jakiś czas w ich towarzystwie, czego bezwzględnie unikał
przez ostatnie dni. Rzuciła ukradkowe spojrzenie na matkę, która
siedziała obok niej na sofie, spokojnie pochylona nad robótką. Lady
Marissa również nie wszczynała rozmowy. A zatem, idąc za jej
przykładem, Sophia milczała, całą uwagę poświęcając listowi.
Natychmiast rozpoznała charakter pisma i jeszcze zanim złamała
pieczęć, wiedziała, kto do niej napisał. Szybko zapoznała się z treścią
listu, po czym spojrzała na pospiesznie nabazgrany dopisek, w którym
jej przyjaciółka, Olivia, wyraźnie stwierdzała, że była zaskoczona, w
zeszłym tygodniu widząc hrabiego zmierzającego konno w kierunku
opactwa Steepwood.
- Wielkie nieba, papo! - wykrzyknęła Sophia, nie myśląc o tym,
czy słusznie na głos wyraża zdziwienie. - Po co, na miły Bóg,
pojechałeś w zeszłym tygodniu do Jaffrey House?
Z chwilą gdy to powiedziała, zorientowała się, że popełniła błąd.
Twarz ojca przybrała niebezpieczny odcień purpury, podniósł się tak
gwałtownie, że krzesło przewróciło się na podłogę.
- Dokąd jadę i co robię to wyłącznie moja rzecz! - odparł
podniesionym tonem. - Lepiej poszukaj sobie odpowiedniego męża,
zamiast wtrącać się w sprawy, które zupełnie ciebie nie dotyczą!
Lady Marissa po mistrzowsku opanowała zdenerwowanie z
powodu tego, jak sądziła, nieuzasadnionego wybuchu i przez sofę
wyciągnęła rękę do córki, gdy tylko jej mąż wypadł z pokoju, z
zaskakującą gwałtownością trzaskając drzwiami.
- Uspokój się, moje dziecko - starała się załagodzić sytuację. - Nie
miej takiej smutnej minki. Ojciec nie jest sobą, inaczej nie odezwałby
się do ciebie w ten sposób.
Sophia nie należała do dziewcząt płaczliwych i teraz też nie miała
zamiaru ronić łez, ale nie mogła ukryć smutku, mówiąc:
- Wiem o tym, mamo. Łatwiej bym to zniosła, gdybym wiedziała,
co tak zmartwiło papę. Początkowo myślałam, że otrzymał jakieś
tragiczne wiadomości na temat któregoś z będących na morzu
statków, lecz ani przez chwilę nie przypuszczałam, że może to być
powodem jego tak silnego przygnębienia, gdyż z pewnością do tej
pory już by się nam z tego zwierzył.
Hrabina przytaknęła, sama nie wiedząc, co spowodowało tak
gwałtowną zmianę w zachowaniu męża.
- Tak się składa, moje dziecko, że twój ojciec zawsze lubił sam
zajmować się swoimi sprawami. Nie jest jednak człowiekiem, który
smuci się bez powodu, tak że z przykrością muszę powiedzieć, że
dopóki nie przezwycięży swej obecnej melancholii albo nie zdradzi
nam jej przyczyn, będziemy musiały pogodzić się z jego nastrojami.
Westchnąwszy, Sophia z niechęcią przyznała jej rację.
- Miejmy nadzieję, mamo, że nie będziemy musiały zbyt długo
znosić tej sytuacji. Atmosfera w domu z każdym dniem staje się coraz
bardziej napięta. Wszak nawet nieszczęsny Cardew chodzi na palcach,
kiedy mija drzwi biblioteki.
Kamerdyner właśnie w tej chwili wkroczył do pokoju, by
oznajmić, iż przybyli pierwsi goście tego dnia. Już po chwili lady
Elizabeth Perceval w towarzystwie córki zjawiła się w pokoju.
Sophia, z jakichś powodów, które jej samej nie były znane, w
ostatnich dniach stała się bardzo wrażliwa na nastroje innych i od razu
wyczuła, że jej przyjaciółkę coś gnębi. Toteż, gdy tylko matka zajęła
lady Elizabeth rozmową, Sophia zaciągnęła Robinę do okna i prosto z
mostu zapytała, co ją dręczy.
Robina nie mogła powściągnąć uśmiechu.
- Nie zdawałam sobie sprawy, że tak łatwo mnie przejrzeć -
odparła lekko, ale już po chwili beztroski Robina ciągnęła
poważniejszym tonem: - Nie mam pojęcia, jak ci to powiedzieć,
Sophio, i wiem, że nie będziesz zadowolona, ale chyba powinnaś
wiedzieć, co plotkują o tobie niecni ludzie... to znaczy o tobie i
nowym stajennym.
Robina od razu zauważyła, że szczupłe ciało Sophii, okryte
śliczną, jasnozieloną suknią poranną, zesztywniało lekko, lecz uznała,
że jej obowiązkiem jest ostrzeżenie przyjaciółki.
- Mama i ja uczestniczyłyśmy w małym przyjęciu, wydanym dla
dość wąskiego grona w domu lorda Exmoutha. On i jego matka
przybyli do Londynu zaledwie w zeszłym tygodniu, a szanowna
wdowa, z niewiadomego powodu, powzięła do mnie sympatię. To
urocza dama - ciągnęła Robina, lekko zbaczając z tematu. - Ma
charakter, jest pełna życia i nie boi się mówić tego, co myśli, ale
wcale nie jest złośliwa i to ona pierwsza podjęła temat tych
gorszących plotek na twój temat.
- A co dokładnie powiedziała ci lady Exmouth? - zapytała
zniżonym głosem Sophia, rzucając krótkie spojrzenie w kierunku
matki.
Na chwilę zapadła cisza.
- Ponieważ od przyjazdu do miasta nie wykazywałaś
zainteresowania towarzystwem żadnego dżentelmena, pewni ludzie są
skorzy wierzyć plotkom, które rozeszły się w noc twego własnego
balu. Mówiono wtedy, że w istocie wolisz towarzystwo...ee... osób z
niższych sfer.
- Och, nie - westchnęła Sophia.
Po raz drugi w ciągu dwóch krótkich tygodni musiała ponosić
konsekwencje własnej głupoty. Nie można zaprzeczyć, że to ona sama
spowodowała falę obecnych plotek. Nie chodziło jej już o siebie, lecz
nie chciała, by pogłoski te doszły do uszu jej drogiej matki.
- Ale są też ludzie, którzy stają w twojej obronie - zapewniła ją
Robina, usiłując ulżyć widocznej konsternacji przyjaciółki. - Mama
machnęła na to wszystko ręką, twierdząc, że byłaś tak wychowana, by
okazywać względy służącym, niezależnie od tego, jak niską pozycję
zajmowali w domu twego papy.
Nagły błysk w jej oczach zdradził skłonność do żartów.
- A podobno lord Nicholas Risely rozpowiada, że wcale go nie
dziwi to twoje wyraźne upodobanie do osobistego stajennego, gdyż
ów sługa wyratował cię spod kół powozu pewnego ranka na Bond
Street.
- Lord Nicholas tak powiedział? - Gdy Sophia przypominała sobie
to zdarzenie, kąciki jej ust lekko uniosły się w uśmiechu. - Chyba
trochę przesadził - przyznała. - Niemniej jestem mu wdzięczna.
- Sama nie wiedziałam, czy mu wierzyć, czy nie, bo gdyby coś
takiego się zdarzyło, na pewno byś mi powiedziała. - Figlarny błysk
znowu pojawił się w oczach Robiny. - Każdego jednak zapewniam, że
to szczera prawda.
Sophia czuła, że napięcie powoli ją opuszcza.
- Jesteś dobrą przyjaciółką. Jedną z najlepszych - powiedziała,
wywołując na policzkach Robiny delikatne rumieńce.
Choć
Sophia
z
najwyższą
przyjemnością
okazywałaby
niezgłębioną pogardę dla krążących o niej plotek i zachowywałaby się
jak zwykle, wiedziała, że nie może tak postąpić ze względu na matkę.
Lady Marissa robiła wszystko co w ludzkiej mocy, by pobyt córki w
mieście był udany. Nawet w ciągu ostatnich, męczących dni, gdy
musiała znosić samotniczy tryb życia męża, była dla córki źródłem
pociechy i wsparcia, a Sophia mogła uczynić przynajmniej tyle, by
oszczędzić matce dalszego niepokoju.
Gdy więc opuściła dom wczesnym popołudniem, by odbyć
codzienną przejażdżkę, postanowiła zachowywać się nadzwyczaj
nobliwie, jak przystało na jej pozycję życiową. Niestety, podejmując
to postanowienie, nie wzięła pod uwagę uczuć kogoś, czyje
towarzystwo znaczyło dla niej więcej, niż zdawała sobie z tego
sprawę.
Gdy tylko Benedykt ujrzał, jak wyłania się z domu, i zauważył
poważny wyraz twarzy Sophii, nabrał podejrzeń, że coś zmąciło jej
spokój ducha. Lekkie skinienie głowy, świadczące o dobrym
wychowaniu, tylko potwierdziło jego przekonanie, a brak zaproszenia,
by jechał obok niej, był widomym znakiem, że bezsprzecznie coś jest
nie w porządku.
Głowiąc się, co też mógł powiedzieć czy zrobić, co tak ją
zdenerwowało, wyjechał za nią ze skweru, trzymając się w
odpowiedniej odległości. Nic mu nie przychodziło na myśl. W istocie
pamiętał wyraźnie, że po przejażdżce zeszłego popołudnia rozstali się
po przyjacielsku. Omawiali podczas niej szereg tematów, poczynając
od wojny we Francji po straszliwe warunki życia londyńskiej biedoty.
A zatem był dość pewien, że to nie on jest powodem obecnego,
zdecydowanie chłodnego traktowania.
Benedykt pracował w stajniach hrabiego Yardleya już od
miesiąca, toteż zdążył poznać charakter Sophii, a choć ją kochał,
bynajmniej nie był ślepy na jej wady. Bywała niepokojąco gwałtowna
i często mówiła, co jej ślina na język przyniosła, lecz te drobne
uchybienia jedynie wzmagały jej urok.
Trzeba też jej przyznać, że nie traktowała źle służby i nie robiła z
igły wideł. Dlatego nabrał pewności, że Sophia ma jakiś rozsądny
powód, by odnosić się do niego z całkowitą obojętnością.
Ponury uśmiech wykrzywił mu usta, gdy rozważał swą obecną
sytuację, która w istocie była nie do pozazdroszczenia. Gdyby był
prawdziwym stajennym, urodzonym i wychowanym do takiego życia,
prawdopodobnie zniósłby w milczeniu obojętność panienki. Jednak
sytuacja przedstawiała się inaczej. Pochodzi z Sharnbrooków, w jego
żyłach płynie błękitna krew i nie pozwoli sobie, by ignorowała go
młoda dama, która ma zostać jego żoną!
Gdy tylko Sophia zauważyła u swego boku górującą nad nią
wysoką postać, poczuła, jak wzmaga się w niej napięcie. Chciała mu
powiedzieć, by cofnął się o krok, lecz takie polecenie nie mogło jej
przejść przez usta. Nie potrafiła nagle zacząć traktować tego
mężczyzny jak służącego, skoro nigdy do tej pory tego nie czyniła.
Jakże mu nakazać, by pamiętał o swoim miejscu, skoro ona sama
myśli o nim jako o kimś sobie równym!
Zaryzykowała spojrzenie z ukosa w jego kierunku i w tych
uderzająco błękitnych oczach nie dostrzegła ani odrobiny szacunku,
toteż zaczęła się zastanawiać, czy miała rację, na tyle mu pozwalając.
A jednak, przypomniała sobie, było to całkiem zrozumiałe w tych
okolicznościach.
Nie całkiem zdając sobie z tego sprawę, instynktownie zwróciła
się do Bena w poszukiwaniu męskiego towarzystwa, którym przez lata
był dla niej kochany papa, lecz ostatnio zaniedbał ten przyjemny
obowiązek. A zastąpienie ojca Benem wydało się jej o tyle naturalne,
że był pilnym słuchaczem i zarazem interesującym rozmówcą, którego
celne uwagi nieodmiennie doprowadzały ją do śmiechu.
O dziwo, wiele poglądów dzielił z ojcem, toteż przyszło jej do
głowy, że gdyby przestał mówić gardłową, wiejską angielszczyzną i
stosownie się ubrał, byłby całkiem na miejscu w klubie White'a czy
Boodle'a, zależnie, oczywiście, od jego politycznych przekonań.
Żywiła też niezachwianą pewność, że wiele słynnych dam,
będących lwicami salonowymi, widziałoby w nim ozdobę swych
przyjęć. Ta myśl przyprawiła ją o uśmiech, a gdy odwróciła głowę,
odkryła, że przedmiot jej dumań przygląda się swej pani z lekkim
zdziwieniem.
- Bogu dzięki za to! - powiedział tonem, w którym kryło się
szyderstwo. - Już myślałem, że w pani rodzinie ktoś umarł. Albo, co
gorsza, że wypadłem z łask.
- O nie. To się nigdy nie zdarzy - zapewniła go miękko.
Jej uśmiech zgasł, gdy wjechali obok siebie do zatłoczonego
parku, a Sophia zauważyła w odkrytym powozie osławione plotkarki.
Kiedy spojrzała w ich stronę, zachichotały, przykrywając usta ręką.
- To te wstrętne babska jak lady Tockington, o, tam, wytrącają
mnie z równowagi. Czyżby jej życie było tak puste, tak straszliwie
nieinteresujące, że nie ma nic innego do roboty prócz rozsiewania
kłamstw o innych?
Benedykt zawsze liczył się z tym, że dawni przyjaciele, choć nie
widzieli go od pięciu lat, mogą rozpoznać go w przebraniu stajennego.
Od kilku dni zdawał sobie sprawę, że wraz z Sophią są obiektem
ogólnego zainteresowania i odgadywał, co się o nich mówi.
W tej sytuacji najlepiej jest, oczywiście, machnąć ręką i udawać,
że nic szczególnego się nie dzieje, gdyż niebawem plotkarze wezmą
kogoś innego na języki. Niestety, jego pozycja była, mówiąc
najoględniej, nieco niepewna. Choć dotychczas nikt go nie rozpoznał,
w każdej chwili obawiał się zdemaskowania, a jeśli teraz odkryją jego
maskaradę, może utracić to, o co tak zawzięcie się starał.
Powrócił spojrzeniem do uroczego profilu przyszłej żony, nieco
teraz zeszpeconego bardzo niezadowoloną miną.
- Może w tej sytuacji, panienko, byłoby roztropniej zatrudnić
Trappa jako eskortę panienki, póki plotkarze nie znajdą nowego
obiektu ich godnych pogardy zainteresowań - zaproponował, lecz był
zaskoczony, gdy panna natychmiast skinęła głową na znak zgody.
- Zazwyczaj, Benie, nie dbałabym ani trochę o to, że ludzie, nie
mający nic lepszego do zrobienia, biorą mnie na języki - przyznała.
Choć była zdenerwowana i zaniepokojona, nie mogła powstrzymać
ponurego uśmieszku, który uniósł kąciki jej ust. - Faktem jest, że cię
lubię, i wcale mnie nie obchodzi, kto o tym wie.
Rzuciła mu spojrzenie, lecz nie zdążyła dostrzec błysku
satysfakcji, który pojawił się w oczach stajennego.
- Tym razem nie myślę o sobie. Moja matka musi się teraz uporać
z wieloma sprawami i nie chciałabym, żeby martwiła się jeszcze
wstrętnymi pogłoskami o mnie.
Sophia zauważyła zdziwienie na twarzy towarzysza i bez namysłu
postanowiła mu się zwierzyć.
- Ojciec ostatnimi czasy zachowywał się bardzo dziwnie. Nigdy
przedtem nie widziałam, żeby tak postępował. Zamyka się w swoim
własnym świecie, do którego nie dopuszcza mamy ani mnie. Gdyby
był chory, mogłabym to zrozumieć i iść na ustępstwa, ale wydaje mi
się, że nie chodzi tu o jego zdrowie.
Choć Benedykt nigdy nie zetknął się osobiście z hrabią, wiedział
od Trappa, że jego lordowska mość, mimo podeszłego wieku, cieszy
się doskonałym zdrowiem. Słyszał też o nieoczekiwanym, krótkim
wyjeździe lorda z miasta w zeszłym tygodniu i podsunął myśl, że
wówczas mogło zdarzyć się coś, co przysporzyło mu zmartwień.
Sophia zastanawiała się nad tym przez chwilę, po czym
potrząsnęła głową.
- Pamiętam wyraźnie, że coś go zmartwiło w przeddzień wyjazdu
ze stolicy. Poza tym - wzruszyła ramionami - dziś rano dowiedziałam
się, że odwiedził naszą wiejską rezydencję.
- A jak panienka sądzi, co mogło go skłonić do tej wizyty? -
zapytał Benedykt, nie tyle zainteresowany postępowaniem hrabiego,
co zatroskany o spokój ducha Sophii. Najwyraźniej martwiła się
ojcem, a wszystko, co ją trapiło, miało teraz dla niego ogromne
znaczenie.
- Widziano go, jak jechał w kierunku opactwa Steepwood -
zwierzyła mu się - więc można przypuszczać, że chciał odwiedzić
Sywella. Dlaczego papie nagle przyszło do głowy, żeby się tam udać,
i to do tego o takiej porze? Pozostaje to dla mnie zagadką.
Benedyktowi też wydało się to dosyć dziwne. Potem coś mu się
przypomniało.
- Pamiętam, jak kiedyś panienka mówiła, że ojciec chce kupić
opactwo. Może dowiedział się, że Sywell w końcu zdecydował się je
sprzedać, i postanowił złożyć swoją ofertę przed wszystkimi.
- Obyś miał rację - westchnęła Sophia.
Może z wyjątkiem swego ojca, z nikim nie czuła się tak dobrze
jak w towarzystwie Beniamina Rudgely'ego. W przeciwieństwie do
wielu dżentelmenów, z którymi spędzała wieczory, Ben nigdy nie był
nudny, zawsze miał na podorędziu jakiś nowy, ciekawy temat do
rozmowy, a nade wszystko nie musiała mu tłumaczyć dowcipu czy
lekko prowokacyjnej uwagi, która się jej wyrwała.
Po prostu był niezwykle dobrym kompanem i chyba jednym z
najbardziej interesujących przedstawicieli swojej płci, jakiego
kiedykolwiek poznała. Na nowo zaczęła się zastanawiać, dlaczego
przyjął posadę o tyle poniżej swych możliwości.
Rzucając mu kolejne spojrzenie z ukosa, zauważyła, że Beniamin
się rozgląda, swymi inteligentnymi, błękitnymi oczyma przypatrując
się innym jeźdźcom, przy czym w jego wzroku nie było
najmniejszego szacunku. Tak, rozmyślała, jest coś dumnego w
sposobie, w jaki się nosi, można wręcz powiedzieć, coś wyniosłego.
Miała wrażenie, że stajenny nie uważa tych bogatych członków
towarzystwa, którzy paradowali teraz w swych najszykowniejszych
strojach, za lepszych od siebie i uważała, że gdyby oduczył się swej
wiejskiej wymowy i odpowiednio się ubrał, nie raziłby w
najmodniejszych salonach Londynu.
Potrząsnęła głową, zastanawiając się, czy szczery szacunek, który
żywiła do jadącego obok niej człowieka, nie zaciemnia jej sądu. Lecz,
jednocześnie, choć Ben nigdy nawet nie próbował się jej zwierzać,
miała silne przeczucie, że jeszcze nie tak dawno cieszył się
wygodniejszym życiem niż teraz, mieszkając z Trappem nad
stajniami. Podejrzewała też, że miał bardziej odpowiedzialne zajęcie,
wydając, a nie wypełniając rozkazy.
Dlaczego, na miły Bóg, przyjął pracę w stajni, skoro stać go było
na znacznie więcej? Czy od powrotu do Anglii nie mógł znaleźć
bardziej stosownej dla siebie pracy, czy też za tym, co robi, kryje się
jakiś inny powód?
Benedykt nagle odwrócił głowę, podchwycił zamyślone
spojrzenie Sophii i całkowicie mylnie tłumacząc sobie wyraz jej
twarzy, rzekł:
- Jeśli mogę coś poradzić, niech panienka nie bierze sobie do
serca zmartwień ojca. Każdy od czasu do czasu miewa w życiu jakieś
kłopoty. Mam wrażenie, że hrabia zwierza się innym tylko wtedy, gdy
jest do tego gotowy, i nigdy wcześniej.
Sophia doszła do wniosku, że nie tylko on ma takie usposobienie,
nagle ze zdziwieniem zdając sobie sprawę, że ojciec i mężczyzna
jadący obok niej wcale tak bardzo się od siebie nie różnią. Co jest
zdumiewające, gdyż nie mogą mieć ze sobą wiele wspólnego... Ale
czy rzeczywiście?
- Kiedy przyjmowałem tę pracę, powiedziała panienka, że od
czasu do czasu dostanę trochę wolnego, by odwiedzić rodzinę -
powiedział Ben, przerywając rozmyślania Sophii. - Właśnie chciałem
zapytać, czy dziś po południu mógłbym odwiedzić brata?
Nie zastanawiała się nawet przez chwilę.
- Oczywiście, że możesz. Trapp z pewnością da sobie radę bez
ciebie przez godzinkę czy dłużej. Żałuję, że nie mogę ci towarzyszyć.
Atmosfera w domu jest, mówiąc najoględniej, bardzo napięta. -
Roześmiała się nagłe, a w jej śmiechu zabrzmiała szaleńcza nuta. -
Jeżeli mojemu ojcu w najbliższym czasie nie poprawi się humor,
przyjmę propozycję pierwszego dżentelmena, który poprosi o moją
rękę, choćby po to, by wyrwać się z Berkeley Square!
Benedykta nie rozbawiło to w najmniejszym stopniu, a na jego
wysokim czole pojawiła się głęboka zmarszczka, gdy cofnął się o parę
kroków, by zrobić miejsce dla jednego z wielbicieli Sophii.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Zanim Benedykt chwycił się swego, jak mu się wówczas
wydawało, niewinnego fortelu, umówił się ze swoim bratem, że jeśli
nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, kontakt między nimi będzie
mocno ograniczony bądź żaden.
Nicholas zgodził się z tym, gdyż zawsze istniała możliwość, że
jakiś spostrzegawczy szelma, widząc ich razem, dostrzeże rodzinne
podobieństwo. Nawet on, niepoprawny figlarz, wolałby nie tłumaczyć
całemu światu, dlaczego jego szacowny brat, którego powrót do
wytwornego towarzystwa był oczekiwany już od jakiegoś czasu,
przebiera się w stajennego. Był więc nieco zdziwiony, gdy pewnego
dnia drzwi bawialni otworzyły się i jego brat nieoczekiwanie
wkroczył do pokoju.
- Wielkie nieba! - wykrzyknął Nicholas, od razu tracąc
zainteresowanie książką, która w modnych kołach stanowiła niemałą
sensację. - Sporo ryzykowałeś, przychodząc tutaj, co? A gdyby cię
ktoś zobaczył?
- Na wszelki wypadek nie wszedłem frontowym wejściem. -
Zdając sobie sprawę, że nie ma co czekać na zaproszenie, Benedykt
opadł na fotel naprzeciw brata. - To dziwne, jak szybko człowiek
przyzwyczaja się do bycia służącym. Teraz to niemal moja druga
natura.
- Wierzę ci na słowo - odparł Nicholas z głębokim poczuciem
niesmaku, gdyż sama myśl o wkroczeniu do domu wejściem dla
służby przyprawiła go o drżenie. - Widzę, że odgrywanie stajennego
nadal ma dla ciebie urok nowości?
Wyraz twarzy Benedykta wyraźnie zdradzał jego uczucia, jeszcze
zanim odpowiedział:
- Przeciwnie, mam tego serdecznie dosyć!
W nagłym wybuchu śmiechu Nicholasa słychać było nieomylną
nutę triumfu.
- Wiedziałem, że z czasem stracisz zainteresowanie piękną Sophią
i zwrócisz wzrok w zupełnie innym kierunku. Któraż to zyskała łaskę
w twoich oczach?
Benedykt doszedł do wniosku, że marne to świadectwo o jego
wierności, lecz nie poczuł do brata najmniejszej urazy. Musiał
uczciwie przyznać, że gdy był w wieku Nicholasa, zachowywał się jak
niepoprawny lekkoduch i żadnej niewieście nie potrafił dochować
wierności. Niezdolny powstrzymać uśmieszku pełnego dezaprobaty
dla samego siebie, rzucił spojrzenie na młodszego brata.
- Gdy wyruszyłem na tę skandaliczną eskapadę - tak, bracie,
skandaliczną - powtórzył, gdy na twarzy Nicholasa odmalowało się
zdziwienie - uczyniłem to z powodów czysto samolubnych. Chciałem
dobrze poznać Sophię Cleeve, nim zaangażuję się w trwały związek.
Choć wstydzę się do tego przyznać, prawdą jest, że w przeszłości
często padałem ofiarą uroku ładnej buzi, i wiem doskonale, że
zauroczenie to płomień, który płonie jasno przez jakiś czas, ale rzadko
utrzymuje się długo.
- Czyżby krótki okres pracy w stajniach Yardleyów całkowicie
wygasił płomień pożądania? - podsunął Nicholas, gdy Benedykt, z
nieodgadnionym wyrazem twarzy, zamilkł i zapatrzył się w pusty
kominek.
- Nie. Płonie on jaśniej niż kiedykolwiek... Ale to, co czuję do
jedynaczki lorda Yardleya, ma niewiele wspólnego z zauroczeniem.
Uniósł wzrok, napotykając pełne zainteresowania spojrzenie
brata.
- Bardzo ją kocham - przyznał głosem pozbawionym emocji,
który jednak brzmiał szczerze. - Gdybym przeszukał całą ziemię
wzdłuż i wszerz, nie znalazłbym kobiety, która bardziej mi
odpowiada. Mogę tylko dziękować opatrzności za to, że nasze ścieżki
przecięły się tamtego ranka na Bond Street.
Benedykt nie szukał aprobaty, gdyż uważał, że wybór żony należy
tylko i wyłącznie do niego, a jednak poczuł się mocno zaniepokojony
nieco zmartwioną miną, która przez chwilę pojawiła się na chłopięcej
twarzy brata.
- Widzę, że nie pochwalasz mojego wyboru.
- Och, nie, nie! Nie o to chodzi - pospiesznie zapewnił go
Nicholas. - Lubię Sophię. To wspaniała dziewczyna - jedna z
najsympatyczniejszych. Odkąd ją poznałem, przez te wszystkie
tygodnie nie powiedziała ani jednej złośliwej uwagi o żadnej
londyńskiej debiutantce.
Co więcej - rzekł, zapalając się - można z nią gawędzić, nie
zastanawiając się cały czas, czy aby mówi się rzeczy odpowiednie dla
jej uszu. Ceni dobry żart i nigdy nie trzeba jej niczego dwa razy
tłumaczyć. To o wiele więcej niż da się powiedzieć o większości tych
słodkich stworzonek ozdabiających swym urokiem sezon.
Była to rzeczywiście pochwała, jednak Benedykt nie omieszkał
zauważyć lekkiego zakłopotania malującego się na twarzy brata.
- Nadal nie jesteś w pełni przekonany, czy będzie z niej
odpowiednia hrabina, co? - zapytał, a Nicholas nawet nie usiłował
zaprzeczać.
- Chodzi ci o to, że zupełnie nie przypomina naszej drogiej
zmarłej matki, mam rację?
Ich matce wpojono od kołyski, że nie należy poniżać się
okazaniem najdrobniejszego wyrazu uczucia, toteż była kobietą zimną
i nieprzystępną. Ani razu, nawet z dzieciństwa, Benedykt nie mógł
przypomnieć sobie jej czułego słowa czy gestu. Nic dziwnego zatem,
że ich ojciec szukał pewnych koniecznych pociech gdzie indziej, a
Benedykt nie miał mu aż tak bardzo za złe tych częstych wykroczeń
przeciw wierności małżeńskiej.
- Nie, Bogu dzięki! - odparł z uczuciem.
- Ach, była jak góra lodowa - zmuszony był przyznać Nicholas. -
Jednak nie zaprzeczysz, że znała swoje obowiązki. Może nie wszyscy
ją lubili, nawet we własnej rodzinie, ale głowę dam, że nigdy nie
zachowała się w sposób, który przyniósłby hańbę nazwisku Risely.
Wcale nie twierdzę, że kochana mała Sophia umyślnie
postąpiłaby w sposób uwłaczający jej godności - ciągnął pospiesznie
w obawie, że wyraził się dość niezręcznie. - W końcu jest córką lorda
i dobrze wie, jak powinna się prowadzić. Kłopot w tym, braciszku, że
nie zawsze postępuje tak, jak powinna, i często mówi rzeczy wręcz
skandaliczne.
Benedykt nie próbował bronić przyszłej żony po prostu dlatego,
że wszystko, co powiedział brat, było prawdą.
- Pierwszy przyznam, że Sophia nie jest bez wad. Tak - zgodził
się - czasami potrafi być bezmyślnie impulsywna. W sposób aż
niepokojący! - dodał, przypominając sobie wyraźnie pewne drobne
zdarzenie związane z pozbawionym skrupułów baronetem. - Nie
zawsze też zastanowi się poważnie, zanim coś powie.
Dla niego były to drobne skazy na skądinąd uroczym charakterze
dziewczęcia, a zatem nie rozwodził się nad nimi.
- Musisz wszakże pamiętać, że jest jeszcze bardzo młoda, nie
skończyła nawet dwudziestu jeden lat i pod niektórymi względami
pozostaje rozpieszczaną córeczką zaślepionego papy. Myślę, że
powoli zaczyna uwalniać się od tych rodzinnych słabości i żegna się z
pierwszą, dziewczęcą młodością.
Urwał na chwilę, by przyjrzeć się uważnie pełnym karafkom,
ustawionym kusząco w zasięgu ręki i, podejrzewając, że jego
zawstydzająco niedbały gospodarz nadal będzie zapominał o swych
obowiązkach, postanowił nalać sobie sporą porcję brandy - pierwszą,
którą spróbował od wielu dni.
- W ciągu ostatnich tygodni doskwierały mi pewne niedostatki -
przyznał, wychylając ze smakiem połowę zawartości szklaneczki. -
Choć muszę powiedzieć, że ogólnie biorąc, moje zdrowie na tym nie
ucierpiało, jednak bez żalu powrócę do dostatniego życia.
To Nicholas rozumiał bardzo dobrze i rad był z owego
postanowienia całym sercem.
- Bogu niech będą za to dzięki! Jeśli o mnie chodzi, im prędzej
dokonasz tej przemiany, tym lepiej. Dostarczono wszystkie twoje
nowe ubrania. Są na górze, w gościnnej sypialni i tylko na ciebie
czekają. Zadzwonię na Figginsa. Tak cię wystroi, że będziesz
wyglądał na...
- Nie przyszedłem dziś tutaj, by wkładać moje hrabiowskie szaty -
przerwał Benedykt głosem cichym, ale stanowczym.
- W takim razie po co? - Nicholas nie był w stanie pojąć toku
rozumowania brata. - Powiedziałeś mi przed chwilą, że Sophia ma
wszystko, czego szukasz u przyszłej żony. Widać, że jesteś zakochany
po uszy w tej dzierlatce, więc po co ciągnąć to przedstawienie?
Na chwilę zapadło milczenie.
- Bo moim zdaniem istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że
mogę całkiem ją stracić, jeśli zbyt wcześnie przyznam się do swej
tożsamości - rzekł wreszcie Benedykt. - Przez łata dostatecznie
poznałem płeć piękną, Nicku, by nabrać pewności, że nie jestem
Sophii Cleeve obojętny. Nie wiem tylko, czy lubi mnie na tyle, by
pogodziła się z myślą, że mężczyzna, który tygodniami wkradał się w
jej łaski, jest nadętym uwodzicielem kierującym się czysto
samolubnymi względami.
Zdobywając się na słaby uśmiech na widok zdumionej miny brata,
Benedykt wlał do gardła resztę brandy, po czym napełnił szklaneczkę
ze stojącej koło jego łokcia karafki, której zawartości szybko
ubywało. Zorientował się, że zdaniem brata każda zdrowa na umyśle
niewiasta z największą chęcią wstąpi w związek z głową szlachetnej
rodziny Riselych. Powiedzmy - prawie każda, gdyż Sophia Cleeve
należała do tego rzadkiego gatunku istot, których uczuć i lojalności
nie można kupić.
- Parę tygodni temu - tłumaczył Ben z namysłem - gdy Sophia
powiedziała ci, że, ogólnie biorąc, woli towarzystwo służby, tak
całkiem nie żartowała. Naprawdę czuje pogardę dla większości ludzi
ze swojej sfery, zwłaszcza tych, którzy bez opamiętania korzystają z
własnej, wysokiej pozycji z krzywdą mniej uprzywilejowanych
członków społeczeństwa.
I nie mogę powiedzieć, że mam do niej pretensję o te uczucia -
ciągnął, a przez myśl przemknęły mu nazwiska Crawleya i Sywella, a
także innych, godnych pożałowania osobników. - Nicku, zastanawiam
się, niby dlaczego mam czuć wyższość wobec tych indywiduów, dla
których żywię taką wzgardę. Czyż nie kłamałem i nie zwodziłem oraz
nie wykorzystywałem ludzi, którym mniej się poszczęściło niż mnie,
dla osiągnięcia własnych, samolubnych celów?
Nagle wybuchnął śmiechem, w którym nie słychać było
wesołości.
- Pod względem samolubstwa i bezgranicznego zarozumialstwa
Benedykt Risely, siódmy książę Sharnbrook, obawiam się, figuruje
niemal na szczycie listy kochanej Sophii, na której umieściła godnych
pogardy parów królestwa.
Próbował spłukać gorzki smak z ust kolejnym łykiem
bursztynowego napoju, ale z miernym skutkiem.
- Podczas tych ostatnich tygodni usiłowałem zdecydować, czy
urocza córka hrabiego Yardleya będzie dla mnie odpowiednią żoną.
Natomiast się nie zastanawiałem, czy byłbym dla niej właściwym
mężem. Ona na pewno zauważy to niesłychane zuchwalstwo z mojej
strony. Nie mówiąc o tym, że okłamywałem ją niemal od chwili, gdy
się spotkaliśmy.
Nicholas, jak zawsze nastawiony optymistycznie, uznał, że Sophia
nie jest dziewczyną, która robiłaby z igły widły i gdy sprawy te
wytłumaczy się jej dość przekonująco, na pewno o wszystkim
zapomni i wszystko przebaczy. Benedykt nie był tego taki pewny.
- Być może - przyznał po chwili głębokiego namysłu. - Wiele
będzie zależało od tego, czy na wyjaśnienia wybierze się właściwy
moment. Mogę ci powiedzieć, bracie, że Sophia dawała mi wiele
sposobności, by wyznać całą prawdę. Jest młoda, ale na pewno nie
głupia i, jeśli się nie mylę, od początku wiedziała, że nie jestem tym,
za kogo się podaję.
- Podejrzewa, że jesteś Sharnbrookiem?
- Nie, tego na pewno nie podejrzewa. Mam nieodparte wrażenie,
że jej zdaniem jestem bękartem jakiegoś bogacza.
Nicholas omal się nie zakrztusił brandy.
- Wielkie nieba - rzekł słabym głosem, ku wielkiemu rozbawieniu
brata.
- Tak, tych ostatnich kilka tygodni obfitowało też w zabawne
wydarzenia - przyznał Benedykt, nim uśmiech, z jakim je wspominał,
zgasł i jego twarz przybrała poważny wyraz. - Ale czas nie pracuje już
na moją korzyść. Za nic w świecie nie chcę, by Sophia dowiedziała
się, kim naprawdę jestem, od kogoś innego. Co jest bardzo możliwe.
Niestety, staję się obiektem coraz większego zainteresowania.
Dalsze wyjaśnienia nie były potrzebne.
- Ach, więc doszło do ciebie, co opowiadają o was plotkarki?
- Owszem. Sama obmowa szczególnie mnie nie martwi, lecz
niepokoję się tym, że zwracam na siebie uwagę tylu osób. Prędzej czy
później ktoś mnie rozpozna.
Nicholas skinął głową z całkowitym zrozumieniem.
- Któregoś dnia widziałem twego starego przyjaciela Carstairsa,
jak jechał swą kariolką po Piccadilly. Wiem z całą pewnością, że
Halstead i Melcham przybyli do miasta.
Przyjazd do stolicy bardzo bliskich przyjaciół Benedykta był
nieuchronny, mimo to klął on pod nosem długo i płynnie.
- Jeśli któryś z tych starych rozpustników choćby rzuci na mnie
okiem, jestem skończony. Czy nasza siostra przypadkiem również
zjeżdża do stolicy?
- Nie, w żadnym razie, wpadnie najwyżej na dzień lub dwa.
Chyba wspomniałem ci już przedtem, że kochana Constance straciła
zamiłowanie do miejskiego życia. - Nicholas przez chwilę zastanawiał
się nad upodobaniem siostry do uroków wsi, po czym przerwał
rozmyślania i stwierdził, że Benedykt zagłębił się we własnym
świecie, gdzie najwyraźniej było mu dobrze. Pożegnał się po paru
minutach.
Gdy drzwi zamknęły się za gościem, Nicholas wpatrzył się w
pusty fotel, który zachował jeszcze odciśnięty kształt muskularnej
postaci brata, i zastanawiał się, czemu zawdzięcza tę nieoczekiwaną
wizytę. Pomyślał, że może Benedykt chciał po prostu z kimś
porozmawiać, podzielić się swymi obawami i nadziejami na
przyszłość.
Starszy brat z pewnością nie przyszedł po to, by uzyskać zgodę na
wybór żony. To nie ulegało wątpliwości! Benedykt zdecydował, że
pragnie Sophii Cleeve, i Nicholas ani przez moment nie sądził, że brat
zmieniłby zdanie, gdyby wyboru tego nie pochwalił któryś z
członków rodziny.
Nie, powtórzył w duchu, w tej chwili Benedykt gryzł się tym, że
sama Sophia może go nie zechcieć. Czy istnieją jakieś powody tych
obaw? Pierwszy skłonny był przyznać, że choć znał córkę hrabiego
dłużej niż jego brat, ich znajomość była w gruncie rzeczy
powierzchowna. Prawda, że nieraz ze sobą tańczyli i od czasu do
czasu wymieniali poglądy na temat najnowszych wydarzeń, lecz
nigdy, o ile pamiętał, nie wdali się w poważną dyskusję.
Nicholas przypomniał sobie, że Benedykt nie gustował w
prostych umysłach, nawet ukrytych w pięknych ciałach, lecz nie
przepadał też za uczonymi niewiastami. A zatem urocza Sophia musi
być kimś pośrednim między tymi dwoma rodzajami kobiet.
Sięgnął po stos obwiedzionych złotą obwódką bilecików,
leżących na pobliskim stoliku, i zaczął z zainteresowaniem przeglądać
zaproszenia na dzisiejszy wieczór. Jego przyszła szwagierka z
pewnością zaszczyci któreś z tych wytwornych zebrań. Jeśli uda mu
się szczerze z nią porozmawiać, może odkryje, dlaczego tak
zafascynowała mężczyznę o doświadczeniu i znajomości świata
Benedykta.
Co ważniejsze, a nuż uda mu się dowiedzieć, czy młoda dama
rzeczywiście odrzuciłaby propozycję zostania następną księżną
Sharnbrook. Gdyby odmówiła, raczej nie mógłby wpłynąć na jej
decyzję. Ale nigdy nie wiadomo.
W bogato udekorowanym salonie znajdowała się najwyżej setka
gości. To nieduże zgromadzenie w porównaniu z kilkoma wielkimi
balami, które wydawano dziś wieczorem, pomyślała Sophia,
automatycznie wykonując taneczne ruchy.
Na początku była zachwycona, że jej matka przyjęła zaproszenie
lady Carlisle na to małe, nieformalne przyjęcie, a jej radość jeszcze
wzrosła, gdy okazało się, tuż przez wyjazdem, że hrabia będzie im
towarzyszyć. Ten jej dobry humor przygasł nieco, kiedy uświadomiła
sobie, że decyzja ojca nie wypływała z chęci wzięcia udziału w życiu
towarzyskim. Po prostu nie odstępował od swego zamiaru, by mieć
oko na córkę.
Choć była poirytowana, uśmiechnęła się do siebie. Przejrzeć
gierki ojca było dziecinnie łatwo. Trudniej było Sophii pogodzić się z
faktem, że stała się obiektem złośliwych plotek. Rzeczywiście w
towarzystwie Bena, tak zatapiała się w rozmowie z nim, że na nic
więcej nie zwracała uwagi. Nie tak jak teraz, kiedy było jej coraz
trudniej skupić się na tym, co mówi jej młody partner, i doskonale
widziała, co się wokół niej dzieje.
Nawet przyjście spóźnionego gościa nie uszło jej uwagi. Co, na
miły Bóg, skłoniło akurat lorda Nicholasa Risely do przyjścia na tak
nic nieznaczącą w oczach wielkiego świata herbatkę tańcującą? -
zastanawiała się, szczęśliwa, że znowu może pozwolić bujać swym
myślom. Choć nie był najwyżej notowanym kawalerem na rynku
małżeńskim, niemniej uznawano go za doskonałą partię i wszędzie
zapraszano.
Młodego lorda widywano na najwspanialszych balach, których
mnóstwo odbywało się dzisiejszego wieczoru, dlaczego zatem
postanowił uświetnić swą obecnością taki zwyczajny wieczorek?
Sophia poczuła się zaintrygowana, a nie mając na czym innym
skupić uwagi, śledziła jego kroki. Widziała, że wziął od lokaja
kieliszek szampana, po czym rozejrzał się, jakby kogoś szukając. Ich
oczy spotkały się, a on uniósł kieliszek w milczącym toaście, po czym
mszył przed siebie, zatrzymując się od czasu do czasu przy różnych
gościach i wymieniając z nimi kilka słów.
Może się jej tylko zdawało, lecz odniosła wrażenie, że nowy
przybysz nie chce z nikim rozmawiać zbyt długo, natomiast dąży do
tego rogu pokoju, gdzie pośród ożywionej grupki stała jej matka.
Gdy tylko taniec dobiegł końca, Sophia niezwłocznie wróciła do
Lady Marissy, akurat by usłyszeć, jak ta uprzejmie zadaje pytanie, czy
w tym sezonie uda się spotkać w mieście księcia Sharnbrooka.
- Nie, jeśli ma choć odrobinę rozumu - wypsnęło się Sophii, po
czym poczuła na sobie pełne zrozumienia męskie spojrzenie.
- Dlaczego uważa pani, że brat postąpiłby głupio, odwiedzając
miasto?
Podejrzewała, że lord Nicholas zna odpowiedź na to pytanie, i nie
musi mu na nie odpowiadać, a jednak nie mogła sobie tego odmówić.
- Bo każda troskliwa mama mająca córkę na wydaniu nie da mu
chwili spokoju, póki nie przedstawi tak znamienitemu kawalerowi
swej latorośli.
- Nie każda matka - wtrąciła hrabina.
- No, może nie każda - przyznała Sophia, rzucając matce
spojrzenie pełne aprobaty. - Ale z pewnością większość.
Nicholas, otwarcie szacujący wzrokiem matkę i córkę, popatrywał
to na jedną, to na drugą.
- Zapewniam, że mój brat nie ma zajęczego serca.
Przyzwyczajony jest też, że poświęca mu się uwagę, czy ma na to
ochotę, czy też nie. Na pewno pojawi się w mieście, gdy uzna, że jest
do tego gotowy.
Teraz Sophia i jej matka wymieniły spojrzenia, po czym lady
Yardley rzekła:
- Czy mam rację, wnosząc z pańskich słów, że hrabia szczęśliwie
powrócił do kraju i że miał pan sposobność widzieć go po waszym
długim rozstaniu?
Z miny lorda Nicholasa dało się wyczytać, że był zły na siebie,
gdyż powiedział za wiele, lecz nie zamierzał, niczym ostatni głupiec,
zaprzeczać prawdzie, którą przypadkiem wyjawił.
- Tak, łaskawa pani, widziałem się z nim - przyznał. - Tak się
złożyło, że odwiedził mnie akurat dzisiaj. Jednakże nie chce jeszcze,
by wszyscy wiedzieli o jego powrocie. Potrzebuje trochę czasu, by...
ee... przyzwyczaić się do swej nowej roli w życiu.
- To całkiem zrozumiałe - odparła lady Marissa, lecz tymczasem
zagadnęła ją długoletnia znajoma i Sophia musiała upewnić jego
lordowską mość, że ani ona, ani jej matka nie są skłonne do
rozsiewania plotek, toteż modne towarzystwo od żadnej z nich się nie
dowie o powrocie księcia.
- Miło mi to słyszeć - odparł z wyraźną ulgą. - Benedykt musi się
dopiero przyzwyczaić do nowej sytuacji. - Wychylił kieliszek. - Nie
jest tym samym człowiekiem, który przed pięcioma laty wyjechał do
Indii Zachodnich.
- A na ile się zmienił? - zapytała Sophia bardziej z uprzejmości
niż z rzeczywistego zainteresowania.
- W każdy możliwy sposób - zaskoczył ją swoją otwartością lord
Risely. - Zanim opuścił Anglię, był zdecydowanym dandysem. Gdy
się teraz na niego patrzy, nie można w to uwierzyć. Nie troszczy się
też o swoje dobre samopoczucie. Czy panie wie, że pierwszego dnia
pobytu w mieście odwiedził najbiedniejsze dzielnice?
To przykuło uwagę Sophii.
- A cóż go do tego skłoniło?
Wzruszył ramionami.
- Przypuszczam, że ciekawość. Był przerażony tyra, co zobaczył.
Powiedział, że nasi niewolnicy żyją w lepszych warunkach niż ci
nieszczęśni biedacy z przedmieść Londynu.
- A tak - odparła cicho Sophia, z wyraźną wymówką w głosie. -
Zapomniałam, że jest pan właścicielem plantacji.
- Nie byłbym, gdyby to zależało od Benedykta - wyjawił
Nicholas, odnotowując od razu zmianę w wyrazie twarzy dziewczyny.
- Mój brat uwolniłby swoich niewolników z dnia na dzień, ale obawia
się rezultatów takiego czynu.
Siedzą tam na beczce prochu. Jeśli wyswobodzi niewolników u
siebie, bez wątpienia wywoła wielki niepokój na innych plantacjach, a
Benedykt wcale tego nie pragnie. Ze wszystkich sił wspiera
abolicjonistów, którzy chcą uwolnienia całej siły roboczej, i wierzy,
że nadejdzie kres takich nieludzkich praktyk jak niewolnictwo.
Sophia stwierdziła, że podziela nadzieje szlachetnego bbrata
Nicholasa, przypominając sobie zarazem to, co jej stajenny powiedział
ledwie onegdaj. „Zbyt prędka jesteś, pani, do potępiania własnej
klasy. W każdej sferze są ludzie dobrzy i źli. Odnajdziesz ich, jeśli
będziesz miała oczy i uszy otwarte". I, jak zwykle, miał rację.
- Bardzo chciałabym poznać pańskiego brata, lordzie Nicholasie.
Na pewno okaże się, że mamy ze sobą wiele wspólnego.
Nastąpiła chwila milczenia.
- Sądzę, że dałoby się to zorganizować bez trudu - odparł po
chwili Nicholas.
Podejrzewając, że jego lordowska mość, z przyczyn znanych
tylko jemu, ma ochotę pozostać przy niej, Sophia skorzystała z okazji,
by podziękować mu za jego rycerskie próby zduszenia krążących o
niej plotek.
- Że też człowiek nie może publicznie porozmawiać z własnym
stajennym, by jakiś głuptas nie zaczął rozpuszczać plotek!
- Niech się pani tym w ogóle nie przejmuje, moja droga.
Rozmawiaj z nim, ile chcesz. Nie pamiętam teraz dokładnie, co
powiedziałem ani do kogo, ale z pewnością uciszyłem kilka
jadowitych języków.
- A więc zostałam dobrze poinformowana i jestem panu
wdzięczna - odparła, nim zmieniła temat, przyznając, jakim
zdumieniem napełniło ją pojawienie się lorda Nicholasa w salonie.
Ani na chwilę nie stracił kontenansu.
- A dlaczegóż miałaby pani być zdumiona, pytam? Uważa pani,
że jestem zbyt wielką personą, by się pokazywać na tak skromnych
przyjęciach?
Sophia przechyliła głowę na bok, jakby się nad tym
zastanawiając.
- Jak też na to odpowiedzieć... szczerze czy z wystudiowaną
uprzejmością?
Jego wybuch pełnego aprobaty śmiechu skierował w ich stronę
niejedno spojrzenie.
- A więc o to chodzi! - wykrzyknął nieco zagadkowo. - Teraz
rozumiem i z całego serca popieram. Nada się pani doskonale, w to
nie wątpię. - Potem opanowując się, zmienił temat, pytając, jak jej się
podoba pierwszy sezon w Londynie.
- Szczerze mówiąc, lordzie Risely, ostatnio stracił wiele ze swego
uroku - przyznała, zobaczywszy ojca, który wyłonił się z gabinetu,
gdzie panowie zabawiali się kartami. - Czasami mam ochotę
zaproponować, byśmy wcześniej wrócili na wieś - wyjawiła, nie
zauważając bardzo zakłopotanej miny jego lordowskiej mości.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Popatrzywszy przez okno salonu, lady Marissa zobaczyła córkę,
która właśnie wracała do domu. Wchodząc, nie trzasnęła gwałtownie
drzwiami. Wielka szkoda, uznała matka.
Choć zazwyczaj nie pochwalała dziecinnych wybuchów gniewu,
tym razem uznała, że Sophii dobrze by zrobiło, gdyby dała upust
swym uczuciom, bowiem z powodu jej złego humoru w domu
panowała nieprzyjemna atmosfera. Czy to jakieś wydarzenie, czy też
jakaś osoba tak zepsuła nastrój młodej pannie?
Powracając na sofę, zaczęła wyszywać, myślami błądząc, jak to
ostatnio czyniła, wokół niezwykłego zachowania męża. Choć refleksja
ta wydawała się jej nieprawdopodobna, coraz częściej miewała
wrażenie, że poślubiła człowieka kompletnie jej obcego. Zniknął miły
i wyrozumiały mężczyzna, którego znała od ponad dwudziestu lat, a w
jego miejsce pojawił się nieznośny zrzęda, z upodobaniem okazujący
wszystkim złe humory.
Hrabina,
niezdolna
powstrzymać
kwaśnego
uśmiechu,
przypomniała sobie, jaką radość odczuła przed paroma dniami, gdy
hrabia nieoczekiwanie oznajmił, że chętnie uda się na skromne
przyjęcie do lady Carlisle. Jak się okazało, przedwcześnie się cieszyła.
Przypuszczała, że mąż wychodzi ze stanu, który wywołał u niego taką
udrękę, i teraz znowu będzie doceniać wszystkie liczne przyjemności,
jakie oferuje Londyn.
Niedługo się łudziła. Jeszcze zanim tego wieczoru opuścili
przyjęcie, doszła do wniosku, że mąż włącza się w życie towarzyskie
tylko dlatego, że chce, by po tym sezonie Sophia wróciła na wieś
zaręczona. Hrabina Marissa uznała, że córka również doskonale
zdawała sobie z tego sprawę.
Nieszczęsna Sophia. Lady Marissę ogarnęła fala współczucia.
Drogie dziecko z pewnością czuje, że jej życie nie należy już do niej,
skoro ojciec dopytuje się, dokąd wychodzi i z kim. Wieczory były,
oczywiście, jeszcze gorsze, gdyż nie usiłował skrywać, że śledzi
każdy jej krok. Nie omieszkał czynić córce wyrzutów, jeśli zatańczyła
choć jeden raz więcej z mężczyzną, którego uznał za niegodnego jej
względów. A nie daj Boże, jeżeli nieszczęsne dziecko nie chciało
zatańczyć po raz drugi z kimś, kogo uznał za wartego uwagi!
Hrabina jedynie milcząco popierała cierpliwość córki, gdyż
Sophia nieraz, lecz zawsze spokojnie, usiłowała się przeciwstawiać
nierozsądnemu, jeśli nie wręcz dziwacznemu zachowaniu ojca. Co
samo w sobie było bardzo osobliwe, doszła do wniosku,
zastanowiwszy się nad tym przez chwilę. Usposobienie Sophii trudno
było nazwać łagodnym. Już jako dziecko łatwo wpadała w gniew i
nigdy nie bała się powiedzieć, co jej leży na sercu.
Hrabina Marissa potrząsnęła głową, zadając sobie pytanie,
dlaczego dopiero teraz zorientowała się w tych drobnych, lecz
zdecydowanych zmianach charakteru córki, które zaszły bez
wątpienia po przybyciu rodziny do Londynu. Nawet nie przyszło jej
do głowy, że to za jej sprawą córka się zmieniła.
A jednak ktoś miał wysoce dobroczynny wpływ na dziewczynę,
która z niesfornego i bezmyślnego czasami dziecka stała się świetnie
wychowaną, czarującą młodą damą, doszła do wniosku hrabina,
zastanawiając się, kto też, na Boga, mógłby to być.
Drzwi saloniku otworzyły się i obiekt milczącej aprobaty lady
Marissy wszedł do pokoju. Sophia zmieniła ubranie na prostą,
muślinową suknię i siadając w drugim krańcu sofy, wyglądała, jeśli
nie na promieniejącą ze szczęścia, to przynajmniej na dość
zadowoloną.
- Rada jesteś z przejażdżki? - zapytała hrabina i ze zdumieniem
ujrzała, że córka robi komicznie skonsternowaną minę.
- Prawdę mówiąc, mamo, nie. Towarzystwo Trappa nigdy nie
było zbyt interesujące. Do tego z wiekiem robi się coraz bardziej
milczący. A może - rzekła, rozstrzygając wątpliwości na korzyść
długoletniego sługi - on się nie zmienił, a tylko ja ostatnio
przywykłam do ciekawszego towarzystwa.
- Rozumiem, że masz na myśli następcę Clema. - Skupiona nad
tamburkiem, hrabina nie zauważyła czujnego wyrazu twarzy córki. -
Nigdy nie słyszałam, żebyś się na niego skarżyła, więc chyba jesteś z
niego zupełnie zadowolona.
- Nie widzę u niego żadnej wady.
- Miło mi to słyszeć. Obawiałam się, że nie znajdziesz nikogo,
kogo polubiłabyś w połowie tak jak Clema.
- O tak, mamo, z pewnością... go lubię. Bardzo lubię Bena.
Lady dostrzegła pewne wahanie, lecz postanowiła go nie
komentować i rzekła tylko:
- Nie pamiętam, bym z nim kiedykolwiek rozmawiała, kiwałam
mu tylko głową w tych rzadkich okazjach, gdy wzywano go, by
naprawił powóz. Myślisz, że zadowala go praca dla naszej rodziny,
czy też podejrzewasz, że gdy sezon się skończy, będzie szukał
zatrudnienia gdzie indziej? W końcu, zamieszkanie na wsi nie
każdemu odpowiada. Może będzie chciał pozostać w mieście?
Nie otrzymawszy odpowiedzi, hrabina ze zdumieniem zauważyła,
że zwykły, zdrowy rumieniec jej córki zniknął.
- Co się stało, moja droga? Dobrze się czujesz? Wyglądasz,
jakbyś otrzymała straszliwą wiadomość.
Sophia zaprzeczyła gwałtownie, ze śmiechem, który nawet w jej
uszach brzmiał fałszywie. W istocie poczuła się tak, jakby właśnie
otrzymała cios w żołądek. Po raz pierwszy w życiu ogarnęła ją panika.
Jeśli na samą wzmiankę o tym, że Ben może poszukać innej pracy,
omal nie zemdlała, jak się będzie czuła, gdy to przypuszczenie stanie
się rzeczywistością?
Widząc, że matka bacznie się jej przypatruje, zwróciła twarz do
okna, by jej mina nie zdradziła czegoś, czego nie chciała przyznać
sama przed sobą.
- Boże drogi! - wykrzyknęła z ulgą, rada, że ma prawdziwy
powód do zmiany tematu. - Lord Nicholas właśnie ukazał się na
skwerze... Wydaje mi się, że zmierza w naszą stronę. Czyżby chciał
zaszczycić nas wizytą?
Ta sama myśl przeszła przez głowę hrabinie, choć nie zdradziła
się z niczym, gdy parę minut później lokaj wprowadził młodego
człowieka do oblanego słońcem saloniku. Co prawda, w czasie
proszonych wieczorów zawsze nalegał, by Sophia jak najczęściej
dotrzymywała mu towarzystwa, ale milady nigdy nie uważała go za
poważnego konkurenta do ręki córki i wątpiła, czy składając tę
wizytę, chciał uchodzić za odpowiednią partię.
- Cóż to za miła niespodzianka, lordzie Nicholasie - powitała go,
prosząc, by usiadł. - Nie widziałam pana od czasu, gdy spotkaliśmy
się na wieczorze u lady Carlisle.
- Tak, pani. Nie było mnie w mieście przez ostatnie parę dni, bo
wyjechałem w odwiedziny do starego przyjaciela, Toby'ego
Aldermana. Korzysta w uroków wsi, można by rzec.
- To znaczy, że ma puste kieszenie - wtrąciła Sophia, zdradzając,
że choć z każdym dniem nabiera ogłady, zdarza jej się jeszcze rzucić
jakąś śmiałą uwagę. - Spotkałam go raz, kiedy po raz pierwszy
przybyliśmy do miasta. Jeśli mnie pamięć nie myli, bardzo szybko
musiał opuścić stolicę z powodu rosnących długów.
- Tak to właśnie wygląda. Ostatnio grywał wysoko, a lord
Alderman stanowczo odmówił płacenia długów wnuka, póki Toby nie
udowodni, że zamierza zmienić swe zwyczaje. A zatem zmuszono go
do pozostania na wsi i zajęcia się majątkiem, podczas gdy cała rodzina
wyruszyła z długą wizytą do Szkocji. Przypuszczam jednak, że od
czasu do czasu wyskoczy do miasta, by odpocząć trochę od wiejskiej
nudy.
- Zanim zdradzi pan dalsze sekrety pańskiego przyjaciela,
chciałam zauważyć, że dziadek młodego pana Aldermana jest bliskim
przyjacielem mojego męża - ostrzegła hrabina, starając się nie śmiać z
paplaniny gościa. - Jak pan z pewnością wie, ani ja, ani moja córka nie
lubimy plotek, ale jesteśmy tylko ludźmi i od czasu do czasu coś nam
się wypsnie.
- Och, proszę się tym nie przejmować, łaskawa pani - odparł
Nicholas, lekceważąco machając kształtną dłonią. - Towarzystwo
plotkuje teraz o znacznie ciekawszych rzeczach. Słyszały panie o stale
ciągnącej się sadze lady C. i jej przyjaciela poety oraz o
skandalizującej powieści Nikczemny markiz. Podróże Toby'ego nikogo
nie będą obchodziły.
- Owszem, słyszałam o tej książce - przyznała Sophia,
przypominając sobie coś zabawnego, co jej przyjaciółka Robina
wyjawiła zeszłego wieczoru. - Uważa się, że niektóre postaci są
wzięte z życia. - Wiele wysiłku kosztowało ją, by nie zdradzić matce,
że „drogi" Hugo Perceval zajmuje w tym utworze pokaźne miejsce i
że zjadliwe pióro autora nie było dlań łaskawe. - Nie wiem, ile w tym
prawdy, ale powiedziano mi też, że czarny charakter tej książki oparty
jest na postaci naszego uroczego sąsiada.
Te słowa wyraźnie zainteresowały hrabinę.
- Sywella?... Doprawdy... No cóż, trzeba przyznać, że spełnia
wymogi tytułu.
- Z pewnością uważany jest za faworyta - poinformował ich
Nicholas. - Ja sam nigdy go nie spotkałem. Zdaje się, że to jakiś
szalony samotnik. - Wzruszył ramionami. - Zawsze uważałem, że
zalety mieszkania na wsi zostały znacznie wyolbrzymione, a
patrzenie, jak trawa rośnie, musi z czasem źle się skończyć.
Wystarczy przykład mojej siostry, żeby się przekonać, ile w tym
prawdy. Odkąd na dobre wyjechała z miasta, zaczęła dziwaczyć! To
mi przypomina o celu mojej dzisiejszej wizyty - ciągnął, gdy
słuchaczkom udało się wreszcie stłumić uśmieszki. - Dom mojej
siostry znajduje się dziesięć mil od domu Toby'ego Aldermana, więc
postanowiłem złożyć jej wizytę, bo inaczej do końca świata będzie mi
wypominać, że byłem tak blisko i nie wpadłem.
Gdy u niej byłem, przypomniała mi, że urodziny naszej ciotki
Tabathy przypadają w piątek, a ja pochopnie zobowiązałem się
reprezentować rodzinę. Constance wyjeżdża do Bath. Na śmierć
zapomniałem o tym przeklętym przyjęciu, a do tego obiecałem
przywieźć paru przyjaciół z miasta, żeby uświetnić to wydarzenie. Od
powrotu zabiegam o odpowiednie towarzystwo. - Z miną pełną
nadziei spojrzał na Sophię. - A może pani zgodziłaby się wziąć udział
w tej mojej małej wyprawie?
Choć nieco zdziwiona nieoczekiwanym zaproszeniem lorda
Risely'ego, hrabina w najmniejszym stopniu nie czuła się urażona, że
nie wciągnięto jej do tego młodzieńczego grona. W innych
okolicznościach nie pozwoliłaby córce opuszczać stolicy w środku
sezonu i nocować u kobiety, która w istocie była nieznajomą, lecz
biorąc pod uwagę napiętą atmosferę, panującą ostatnio w domu, nie
chciała pochopnie odmawiać. W końcu, nieco czasu spędzonego z
dala od wszechwidzącego oka hrabiego może Sophii zrobić tylko
dobrze.
- Lordzie Risely, zaproszenie jest zaskoczeniem dla nas obu -
oznajmiła, podczas gdy Sophia w milczeniu formułowała uprzejmą
odmowę. - Zdaje pan też sobie zapewne sprawę, że potrzebujemy
trochę czasu do namysłu. Muszę jednak zaznaczyć na wstępie, że
nigdy nie pozwoliłabym podróżować Sophii do domu pańskiej ciotki
bez przyzwoitki.
- Oczywiście, że nie - zgodził się Nicholas. - Jestem pewien, że
ciotka odda do mojej dyspozycji swój powóz i zapewni, by wszystkie
młode damy przez cały czas miały odpowiednie przyzwoitki.
Hrabina Yardley nie mogła dopatrzyć się niczego złego w tej
propozycji i zapewniła Nicholasa, że przyśle mu do domu wiadomość
o swej decyzji jeszcze przed końcem dnia. Sophia była zdumiona, że
matka w ogóle rozważa możliwość jej wyjazdu, czemu dała wyraz,
gdy tylko lord wyszedł z pokoju.
- Ależ, mamo, chyba nie zapomniałaś, że w piątek Meechamowie
wydają bal. To jedno z największych wydarzeń sezonu i wypada na
nim być.
- Nie, nie zapomniałam, kochanie - odparła matka, ponownie
powracając do swego tamburka. - Jeśli chcesz tam iść, oczywiście
musisz odrzucić zaproszenie.
Sophia podeszła do okna, by zobaczyć, jak ich gość wychodzi ze
skweru.
- Dziwne - rzekła, z lekka marszcząc brwi - że zaproszenie nie
objęło ciebie, mamo.
- Nie, wcale nie wydaje mi się to dziwne - odparła hrabina. - Lady
Tabatha Risely cieszy się reputacją osoby dość niezwykłej. Mieszka
całkiem wygodnie, lecz jeśli pamięć mnie nie myli, jej dom nie jest
duży, tak że nie pomieściłaby wielu osób naraz.
- Znasz ją, mamo?
- Tylko przelotnie, ale nie widziałam jej od bardzo dawna. Ma już
siedemdziesiąt lat i z rzadka przyjeżdża do miasta.
Straszliwa możliwość przebiegła nagle przez myśl Sophii. Tylko
jednym uchem wysłuchała odpowiedzi matki.
- Nie przypuszczasz, że lord Nicholas zapałał do mnie afektem,
co? - zapytała, dzieląc się z nią swoimi obawami - I że to zaproszenie
to tylko pretekst, żeby przedstawić mnie rodzinie?
- Obrazisz się, jeśli ci powiem, że na pewno nie? Bądź spokojna,
moje dziecko. Bardzo cię lubi, ale na pewno nie jest w tobie
zakochany.
Sophia omal nie westchnęła z ulgą, sadowiąc się na sofie obok
matki.
- W takim razie chętnie wyjadę ze stolicy, choćby tylko na jedną
noc. Zrobiło się bardzo ciepło, nie można wprost wytrzymać. Wiejskie
powietrze dobrze mi zrobi.
- O tym samym pomyślałam - przyznała lady Marissa. - A zatem,
mam napisać liścik, że przyjmujesz zaproszenie?
Choć początkowa reakcja Sophii na propozycję nieoczekiwanego
wyjazdu była mniej niż entuzjastyczna, gdy nadszedł piątek, stała w
oknie salonu, oczekując przybycia powozu lady Tabathy. Krótki
wypad z miasta uznała za zrządzenie losu. Coraz trudniej jej było
znieść zmiany zachodzące w ojcu, a jego wieczna obecność
wieczorami przyprawiała ją niemal o histerię.
Gdziekolwiek się obróciła, widziała, że krąży w pobliżu,
wpatrując się w każdego młodzieńca, który okazywał jego córce
względy, i badawczo mierząc okiem samą Sophię. Jeśli miał nadzieję,
że dojrzy na jej twarzy wyraz zakochania, to będzie czekał na próżno,
bo choć z kilkoma przystojnymi młodymi mężczyznami chętnie
porozmawiałaby godzinkę, na jej drodze nie pojawił się jeszcze żaden,
z którym gotowa byłaby spędzić życie.
I skąd ten nagły pęd ojca, by ją wydać za mąż? - zastanawiała się,
zadając sobie po raz kolejny pytanie, które dręczyło ją często w czasie
ostatnich dni. Pamiętała wyraźnie, że gdy przybyli do miasta, hrabia
przede wszystkim starał się ją chronić przed łowcami posagów. Być
może, po części, dalej było to jego celem, ale nie mogła się oprzeć
uczuciu, że obecnie ojciec, z powodów znanych tylko sobie, zapragnął
zobaczyć ją na ślubnym kobiercu, a przynajmniej zaręczoną przed
końcem sezonu.
Potrząsnęła głową, dalej nie mogąc zrozumieć powodów tak
gwałtownej zmiany. Żyje się raz, pomyślała, postanawiając, że będzie
czerpała pełnymi garściami przyjemności, które, o dziwo, sprawia jej
ten pierwszy sezon w stolicy, i nie pozwoli sobie ich odebrać przez
wzgląd na dziwne zachowanie ojca.
W końcu, zawsze może polegać na niezachwianym wsparciu
matki. Bogu dzięki, że ma przy sobie takie przyjaciółki jak Robina
Perceval, którym może się zwierzyć... I, oczywiście, skoro jest Ben...
Jakże brakowało jej stajennego w czasie minionego tygodnia!
Musiała to przyznać sama przed sobą. Przynajmniej jednak udało się
jej zamienić z nim parę słów, gdy wracała do stajni po codziennej
przejażdżce. Ten jego cudowny, szeroki, radosny uśmiech, który
poprzedzał parę pokrzepiających słów, zawsze podnosił ją na duchu.
Ben był nadal święcie przekonany, że obecny, melancholijny
nastrój jej ojca nie będzie trwał w nieskończoność. Kto wie, może ma
rację, doszła do wniosku, nieobecnym wzrokiem śledząc elegancką
kariolkę zaprzężoną w parę rączych koni, która właśnie zajeżdżała na
skwer.
Wszak słusznie przewidział, że plotki na temat zauroczenia
młodej damy swym stajennym umrą śmiercią naturalną, gdy
towarzystwo otrzyma smakowitsze kąski, którymi będzie mogło się
epatować. I tak skandaliczne wyczyny lady Caroline Lamb, a także
awanturnicze zachowanie innej wysoko postawionej damy, której
nazwisko łączono z pewnym członkiem rodziny królewskiej,
sprawiły, że języki plotkarzy mełły nieustannie.
W czasie ostatnich dwóch czy trzech dni Sophia nie zauważyła,
by ktokolwiek rzucił złośliwe spojrzenie w jej kierunku. Pomyślała, że
może po powrocie do miasta będzie mogła podjąć swe codzienne
przejażdżki. Tymczasem kariolka zatoczyła koło i zatrzymała się
przed domem.
Sophia bez trudu rozpoznała wysoką postać, która wyskoczyła z
eleganckiego pojazdu, gdy tylko służący wybiegł przed dom, by
przytrzymać konie. Poczuła się trochę niepewnie, ujrzawszy lorda
Nicholasa, który miał niezbyt szczęśliwą minę.
- Czy wyjazd został odwołany? - zapytała, dochodząc do wniosku,
że taki musi być powód jego wizyty.
- Ależ nie! Nic podobnego - zapewnił ją pospiesznie, rzucając
ukradkowe spojrzenie na Cardew, który niczym strażnik trzymał
wartę przy drzwiach, gotów bronić swej młodej pani przed
niepożądanymi umizgami młodego człowieka. - Chodzi o to, że
powóz mojej ciotki nie przyjechał. Powinien tu być już przed godziną.
Musiał ich spotkać jakiś wypadek, innej możliwości nie widzę.
Sophia zastanawiała się przez chwilę, po czym zaproponowała, że
odbędą podróż w dobrze resorowanym powozie ojca, lecz z miny
Nicholasa wyczytała, że ten pomysł nie przypadł mu do gustu, nawet
zanim powiedział:
- Nie ma takiej potrzeby. Freddy Fortescue i jego siostra robią
dziś wypad za miasto. Ich babka mieszka dosłownie o krok od mojej
ciotki, tak że możemy poprosić ich o podwiezienie. - Zerknął na
zegarek. - Pewnie jeszcze nie wyjechali. Przy odrobinie szczęścia
złapiemy ich, jeśli się pospieszymy.
Odwrócił się, by wejść do holu, lecz drogę zagrodziła mu potężna
postać kamerdynera.
- Wypada mi przypomnieć, panienko - odezwał się Cardew
wyjątkowo zuchwałym głosem - że milady przed wyjściem nakazała
mi stanowczo, bym osobiście odprowadził panienkę do powozu lady
Tabathy Risely, a nie do żadnego innego.
- Tak, ale słyszeliście już, Cardew, że z jakiegoś powodu powóz
wielmożnej Tabathy nie przybył, więc przestań robić niepotrzebne
trudności, jeszcze bardziej opóźniając mój wyjazd, i przynieś mi zaraz
torbę podróżną, żeby ją zapakować do kariolki jego lordowskiej
mości.
- Pani człowiek ma trochę racji. Trzeba myśleć o przyzwoitości -
wtrącił się Nicholas, zyskując przychylne spojrzenie bezkompromiso-
wego sługi. - Może pani pojechać ze mną do domu Fortescue, nikt nie
dopatrzy się w tym niczego złego. Ale jeśli Freddy i jego siostra już
wyjechali? Nie mogę za nimi pędzić z panią, bez żadnej przyzwoitki,
prawda?
Nicholas zastanawiał się przez chwilę nad tym problemem.
- Mam pomysł. Weźmy ze sobą stajennego panienki. Wtedy, jeśli
ktoś zobaczy, jak wyjeżdżamy ze stolicy, nie będzie mógł powiedzieć
złego słowa.
Ben spodziewał się w miarę spokojnego popołudnia i był nieco
zdziwiony, gdy zawezwano go, żeby bezzwłocznie stawił się u
frontowych drzwi. Wiedział na pewno, że hrabiego i hrabinę obwozi
teraz po mieście obowiązkowy Trapp w lekkim powozie.
Usłyszał też z niezawodnych źródeł, że Sophia spędza popołudnie
i wieczór poza miastem, tak że nie spodziewał się jej zobaczyć, gdy
wychodził zza rogu stajni. Co więcej, towarzyszyła jej w kariolce
doskonale znana mu postać w butelkowozielonym, znakomicie
skrojonym palcie.
Benedykt natychmiast nabrał podejrzeń. Jego brat, o ile dobrze
pamiętał, nie miał najmniejszego upodobania do sportu. Mijać metę,
wyprzedzając o pierś rywala, po prostu nie leżało w jego stylu. Cóż
więc, zadawał sobie pytanie, robi on tu w najmodniejszym powoziku,
który z pewnością do niego nie należał?
Co ważniejsze, dlaczego ten młody rozpustnik przebywa w
towarzystwie przyszłej księżnej Shambrook, skoro to słodkie
dziewczę powinno od dawna znajdować się poza miastem, napawając
się czystym, wiejskim powietrzem? Benedykt zauważył też, że
Nicholas uporczywie unika jego wzroku.
Sophia nie przeżywała takich rozterek i uśmiechnęła się do niego
promiennie.
- Będziesz mi służył za przyzwoitkę, Benie - oznajmiła, gdy w
końcu stanął obok powozu, rzucając jej pytające spojrzenie. - Lord
Nicholas i Cardew - dodała, gdy lokaj położył jej podróżną torbę pod
siedzenie - uważają, że moja reputacja ucierpi, jeśli zobaczą mnie, jak
wyjeżdżam z miasta w otwartym powozie. To niedorzeczne, nie
sądzisz?
- Nie, nie sądzę - odparł Ben z bezpośredniością, do której Sophia
zdążyła się już przyzwyczaić. - Chciałbym też zauważyć, że jestem
stajennym, nie przyzwoitką. Co więcej, panienko, myślę, że w ogóle
nie powinna panienka wyjeżdżać z miasta w tym powoziku.
W innych okolicznościach Cardew ostro skarciłby stajennego za
odpowiadanie swej pani w tak pozbawiony szacunku sposób. Rzecz w
tym jednak, że całkowicie się z nim zgadzał, i byłby hipokrytą,
udzielając Benowi reprymendy.
Nicholas natomiast odczuł przewrotną przyjemność, każąc swemu
starszemu bratu trzymać język na zębami, po czym polecił mu w ten
sam, szorstki sposób usiąść z tylu kariolki. Ledwo Ben zdążył się
usadowić, Nicholas pochwycił lejce i zmusił parę wspaniałych
siwków do rączego biegu. Gdy wyjeżdżali ze skweru, cała trójka
pogrążona była w myślach, lecz niebawem ciekawość Benedykta
wzięła górę nad jego gniewem i zapytał, dokąd jadą.
- Curzon Street - odparł Nicholas, sekretnie uśmiechając się ze
zwięzłego przebiegu tej rozmowy. O ile znał życie, starszy brat z
przyjemnością by go udusił. - Jeśli będziemy mieli szczęście,
dotrzemy tam na czas.
- Na czas do czego, jeśli wolno wiedzieć?
- Wydaje mi się, mój dobry człowieku - odparł Nicholas,
naśladując bardzo udatnie zuchwałą dezaprobatę, którą przed chwilą
zademonstrował niezwykle poprawny lokaj Yardleyów - że stać cię na
wszystko. Pozwolę sobie poinformować cię, że jesteś bezczelnym
nicponiem!
Usłyszał coś, co brzmiało podejrzanie jak stłumiony kobiecy
chichot.
- Dziwię się, że godzi się pani z takim zuchwalstwem, lady
Sophio - ciągnął, czerpiąc z tego ogromną radość, choć wiedział, że
drogo za te słowa zapłaci, gdy znajdzie się sam na sam z Benedyktem.
- Ja bym sobie na to nie pozwolił. Noga tego szelmy nie postałaby
pięciu minut w moim domu. Ani w żadnym innym, skoro już o tym
mowa!
- Ben rzeczywiście trochę się zagalopował - zmuszona była
przyznać Sophia, widząc, że stajenny miażdży spojrzeniem siedzącego
obok niej dżentelmena. - Mam nadzieję, że zastaniemy przyjaciół
lorda Nicholasa, zanim opuszczą miasto, Benie. Wtedy będę miała
należytą opiekę, a ty wrócisz spokojnie na Berkeley Square.
- A jeśli nie zdążymy, panienko?
Pytanie Bena było rozsądne, lecz Sophia nie potrafiła na nie
odpowiedzieć i zwróciła się o pomoc do Nicholasa.
- Och, nic takiego się nie stanie - oznajmił Nicholas z wyraźną
beztroską. - Nawet jeśli wyjechali już z domu, dogonimy ich, nim
dotrą do granic Londynu.
Niestety, rachuby okazały się chybione. Co w najmniejszym
stopniu nie zdziwiło Benedykta, ponieważ pary wspaniałych siwków
ani razu nie poderwano do galopu.
Oczywiście, jego brat mógł mieć niezaprzeczalne powody, by
jechać z tak małą prędkością, doszedł do wniosku Benedykt, gdy
opuścili już ostatnie kręte uliczki na przedmieściach stolicy.
Podejrzewał, że powóz należał do któregoś z przyjaciół Nicholasa, a
on bardzo się starał, by ani konie, ani powóz nie doznały
najmniejszego uszczerbku.
A może zamierza przejechać długą odległość i nie chce
przemęczać siwków? Oba wyjaśnienia były prawdopodobne, a jednak
Benedykt nie mógł pozbyć się wrażenia, że brat szykuje mu jakąś
sztuczkę.
Zwrócił teraz uwagę na pasażerkę i doszedł do wniosku, że przez
kilka ostatnich mil Sophia była zadziwiająco milcząca, a teraz
sprawiała wrażenie zamyślonej. Być może jego brat zaplanował jakiś
fortel, lecz wątpił, by jego przyszła żona brała w nim udział. Nie, o ile
się głęboko nie mylił, była tak samo zdziwiona jak on, że Nicholas ani
trochę się nie stara dogonić swych przyjaciół Fortescue.
Sunęli ciągle w tym samym ślimaczym, monotonnym tempie,
prześcigani przez wiele pojazdów, w tym turkoczący wóz. Potem
Nicholas, bez najmniejszego uprzedzenia, postanowił przyspieszyć i
bardzo zręcznie, z rozmachem skręcił kariolką na bardzo zatłoczony
dziedziniec zajazdu pocztowego.
- Czy mógłbym wiedzieć, dokąd zmierzamy, panienko? - zapytał
Benedykt, podczas gdy jego brat, który szybko zsiadł z kozła,
wydawał pilne polecenia stajennemu.
- Do domu lady Tabathy Risely - objaśniła go, nie znajdując
niczego podejrzanego w tym pytaniu. - Jeśli nam się uda
kiedykolwiek tam dobrnąć.
Benedykt nawet drgnieniem brwi nie zdradził najmniejszego
zdziwienia, choć nie mógł się nie zaśmiać, słysząc sarkazm w głosie
ukochanej. Dodało to Sophii otuchy, toteż odwróciła się na swym
siedzeniu, by spojrzeć wprost na człowieka, którego nigdy nie
uważała za służącego.
- Tak się cieszę, że tu jesteś, Ben - powiedziała z prostotą. -
Czułabym się nieswojo, gdyby cię ze mną nie było.
Kątem oka zauważyła, że Risely wszedł do zajazdu.
- Nie wydaje ci się, że lord Nicholas nawet nie próbował
wyprzedzić swego przyjaciela? Służący Fortescue zapewnili nas, że
pojazd ich państwa odjechał pół godziny przed naszym przybyciem.
Już dawno powinniśmy ich dogonić. I z pewnością tak by się stało,
gdybyś to ty trzymał lejce! - Uderzyła ją nagle pewna myśl. -
Zaproponuję, żebyś teraz powoził. I gdzie, na miłość boską, podziewa
się teraz lord Nicholas? - podniosła głos, dając upust irytacji.
Mina musiała ją zdradzić, gdyż Nicholas po powrocie natychmiast
przeprosił, że kazał jej czekać.
- Wpadłem tylko na chwilę, by się dowiedzieć, czy nasz przyjaciel
Freddy tędy nie przejeżdżał.
- To musiało być tak dawno temu, że byłabym zdziwiona, gdyby
karczmarz pamiętał - odpaliła, a Nicholas musiał zebrać wszystkie
siły, by się opanować.
- Ci Fortescue trzymają dobre konie, toteż może zachowałem się
trochę nieroztropnie, starając się ich wyprzedzić - przyznał. - Nie będę
jednak już więcej próbował. Nie ma też sensu dłużej zwlekać, licząc
na to, że powóz ciotki Tabathy podjedzie ku nam. Natomiast postaram
się nadrobić stracony czas, jadąc na skróty - rzekł, skręcając z traktu
pocztowego.
Jechali kilka mil wąskimi, krętymi dróżkami. Hrabstwo Surrey
wydało się Sophii krainą całkowicie obcą. Nie miała pojęcia, gdzie się
znajdują, nie wiedziała, w jakim kierunku jadą, słońce bowiem
schowało się za grubą warstwę chmur. Benedykt także nie znał tej
trasy, choć w odległej przeszłości kilkakrotnie odwiedzał swą starą
niezamężną ciotkę, ale wtedy zawsze jeździł głównym traktem
pocztowym.
- Myślę, że dobrze byłoby, gdybyśmy się zatrzymali na chwilę i
trochę odświeżyli - zaproponował Nicholas, kiedy dotarli do sennej
wioski, gdzie naprzeciwko kościoła, otoczona drzewami, stała byłe
jak sklecona gospoda. - Byłem tu już kiedyś i zapewniam was, że
jedzenie jest wyborne. Może nawet postawię temu zuchwałemu
stajennemu kufel piwa. - Nicholas nie mógł się oprzeć, by nie zakpić z
Benedykta. Nie zwracając uwagi na głośne, szydercze prychnięcie
brata, zaprowadził Sophię do gospody.
Gdy po paru minutach Benedykt, dopilnowawszy, by konie miały
wszystko, co potrzeba, wolnym krokiem wszedł do gospody,
Nicholasowi przeszło przez myśl, że na dobrą sprawę mógłby być
niewidzialny, zakochana para bowiem nie poświęcała mu najmniejszej
uwagi. Znad krawędzi kufla przypatrywał się swym towarzyszom i po
raz drugi w ciągu paru godzin musiał zebrać wszystkie siły, by
zachować kamienny wyraz twarzy.
Zupełnie nie mógł sobie wyobrazić, jak Benedykt zdołał utrzymać
się na służbie tyle czasu. Nie okazywał państwu najmniejszego
szacunku. Jak na sługę zachowywał się wręcz zdumiewająco
zuchwale! A jednak Sophia nie miała nic przeciwko temu, wydawało
się, że w ogóle tego nie zauważa.
Potrząsnął głową. Bez wątpienia tworzyli niezwykłą parę -
hrabianka i jej złotowłosy stajenny. W każdym razie nie wątpił, że
stworzą idealne stadło, jeżeli jego starannie obmyślony plan się
powiedzie.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Powinien być przygotowany na to, co się stało; należało
przewidzieć, że prędzej czy później to się musi wydarzyć, a jednak
gdy do tego doszło, Benedykt był kompletnie zaskoczony. W jednej
chwili jechali wąską, krętą wiejską dróżką, wierząc, choć nie było na
to szans, że zdołają dotrzeć do celu podróży, nim z groźnych,
czarnych zwałów chmur, które z wolna nadciągały od zachodu, lunie
na nich rzęsisty deszcz.
Za moment leżeli w rowie, oglądając krajobraz pod bardzo
szczególnym kątem i bezradnie patrząc, jak zewnętrzne koło toczy się
drogą przed nimi. Na szczęście żadne z nich nie ucierpiało. Niestety,
jeden siwek lekko naciągnął sobie ścięgno w kolanie, a choć
obrażenie nie było poważne, biedne zwierzę nie mogło ciągnąć
pojazdu, nawet gdyby powóz nadawał się do dalszej podróży, o czym
nie było mowy.
Benedykt sądził, że jego młodszy brat nie miał wyboru i musiał
zjechać tak szybko i gwałtownie, by uniknąć zderzenia z
nadjeżdżającym powozem, który pędził o wiele za prędko, jak na te
wąskie dróżki.
Nieco później Nicholas zaproponował, że on wróci do gospody z
końmi, a Benedykt i Sophia niech poszukają schronienia do jego
powrotu w stojącej nieopodal chacie. Wtedy to Benedykta ogarnęły
pierwsze wątpliwości. Zaczął poważnie rozważać możliwość, że owo
nieszczęsne wydarzenie mogło nie być niewinnym wypadkiem, jak to
się na pierwszy rzut oka wydawało.
Zerknął przez ramię na Nicholasa, który dosiadał zdrowego siwka
i ostrożnie prowadząc ranne zwierzę, zniknął za zakrętem. Benedykt
doszedł do wniosku, że mieli niezwykłe szczęście, zderzając się z
drugim pojazdem akurat na tym odcinku drogi, gdyż na dużej
przestrzeni było to jedyne miejsce, na którym dwa pojazdy mogą się
minąć przy ostrożnej jeździe.
Przypadek czy też to wszystko zostało ukartowane? - pytanie to
samo się narzucało. Czy to szczęśliwy zbieg okoliczności, że w
pobliżu jest chatynka, w której mogą znaleźć schronienie? Oczy mu
się zwęziły. Wszystko to wygląda dosyć podejrzanie, uznał, wchodząc
beztrosko do chatki, gdy nie usłyszał odpowiedzi na swoje drugie
stukanie.
Sophia, która niezbyt dobrze orientowała się w warunkach życia
biedoty, z zainteresowaniem rozejrzała się po jedynym pomieszczeniu
domku i odniosła korzystne wrażenie.
- Muszę przyznać, że jest tu bardzo czysto i przytulnie.
Tak, trochę zbyt czysto i nazbyt przytulnie, doszedł do wniosku
Benedykt, którego podejrzenia rosły z każdą chwilą. Nawet w
Sharnbrook pracownicy rolni nie mieszkali tak wygodnie. Białych
lnianych prześcieradeł, poduszek z pierza, czegoś, co wyglądało na
materac z końskiego włosia, nie znajdowało się w wiejskich chatach.
Gdy odwrócił się do stołu zastawionego jadłem, nie mógł
powstrzymać kwaśnego uśmiechu. Ilu robotników, zastanawiał się,
może sobie pozwolić na wyborne czerwone wino do chleba i sera?
Doprawdy, Nicholas trochę przesadził, by można to wnętrze uznać za
prawdziwe.
Potrząsnął głową. Bez wątpienia te rzeczy przeniesiono z jakiegoś
dużego domu, znajdującego się nieopodal, wyłącznie dla wygody jego
i Sophii. Co więcej, ktoś, kto tak przemyślnie postarał się zaspokoić
ich potrzeby, zakładał, że pobędą tu dłużej.
- Możemy się rozgościć w oczekiwaniu na powrót lorda -
zaproponował Benedykt, wrzucając spore polano do ognia, który na
ich przybycie rozpaliła jakaś troskliwa duszyczka. Nie dodał, że jego
zdaniem Nicholas, czy też ktokolwiek inny, przybędzie dopiero
następnego ranka.
Nie, wedle wszelkich oznak na niebie i ziemi, chytry braciszek
założył, że Benedykt wykorzysta tę noc spędzoną sam na sam z
Sophią. O dziwo, starszemu Sharnbrookowi nigdy nie przyszło do
głowy, by uwieść Sophię, ażeby osiągnąć swój cel. Patrzył, jak sadowi
się w bujanym fotelu przy palenisku. Ale był tylko człowiekiem, a ona
bardzo piękną młodą kobietą...
- Myślisz, że zrobi się tragicznie zimno, Ben? - zapytała Sophia,
gdy bezwiednie dorzucał do ognia kolejną, sporą kłodę drewna.
Odsunęła fotel nieco dalej od paleniska. - Może i masz rację - dodała,
gdy pierwsze krople deszczu zaczęły uderzać w małe okienko. - Lord
Nicholas przybędzie do gospody przemoczony do suchej nitki,
biedaczysko.
Biedaczysko! - powtórzył w duchu Benedykt i znowu kwaśno się
uśmiechnął. Czy tak samo będzie troszczyć się o dobro młodego
lorda, gdy zacznie podejrzewać prawdę? Nie miał najmniejszych
wątpliwości, że Nicholas, przy pomocy i korzystając z zasobów
jakiegoś bliskiego przyjaciela mieszkającego w okolicy, zaplanował tę
eskapadę w najdrobniejszych szczegółach.
Nagle poczuł pierwsze wyrzuty sumienia. Nie mógł spokojnie
wpatrywać się w te ufne, zielone oczy.
- To nic pewnego - ostrzegł, usiłując ją przygotować na
ewentualność spędzenia tu nocy - że lord zdoła wynająć inny powóz.
Prawdę mówiąc, to bardzo mało prawdopodobne. Niech panienka
pamięta, że zatrzymaliśmy się w gospodzie, nie w zajeździe
pocztowym. Niewiele zdoła tam uzyskać.
- To prawda, ale może karczmarz ma powozik - powiedziała po
chwili namysłu.
- Oczywiście, że to możliwe. Pytanie tylko, czy zechce pożyczyć
go nieznajomemu.
Sophia spojrzała nań ze zdziwieniem.
- Ależ akurat ten karczmarz i jego żona znają lorda bardzo dobrze.
Widać było wyraźnie, że łączą ich przyjacielskie stosunki.
Miała rację, lecz wolałby, by była mniej spostrzegawcza, gdyż
niewątpliwie spodziewała się, że Nicholas dostanie bez kłopotu
wszelką potrzebną pomoc. Co było prawdą, choć Benedykt
podejrzewał, że jego brat celowo zwleka z przybyciem, gdyż uzyskał
to, czego chciał, uszkadzając powóz.
Wbił oczy w jakiś niewidoczny punkt w podłodze zastanawiając
się, jak najdelikatniej wyrazić swe podejrzenia i szybko doszedł do
wniosku, że nie jest w stanie zniszczyć tych dziecięcych iluzji,
którymi Sophia nadal się karmiła. Nie chciał uświadamiać jej gorzkiej
prawdy, że osoby, które lubiła i podziwiała, od czasu do czasu nie
postępują honorowo, że ludzie nie są albo dobrzy, albo źli, lecz mają
zarówno zalety, jak i wady.
Przypuszczała, że Nicholas celowo jechał bardzo wolno, ale nigdy
nie przyszłoby jej do głowy, że wypadek, z powodu którego została
sam na sam z Benedyktem, nie był tylko nieszczęśliwym zrządzeniem
losu. Nie domyśliłaby się, że wszystko, co się jej przydarzyło od czasu
opuszczenia Berkeley Square, było starannie zaplanowane aż do
najdrobniejszego szczegółu i że szlachetny młody lord, którego tak
lubiła, wcale nie zamierzał zawieźć jej do domu ciotki Tabathy.
- Zupełnie nie znam tej części kraju, a ty, Ben?
Odrywając wzrok od niewidocznego punktu na podłodze i
wracając myślą
do
teraźniejszości,
Benedykt bezskutecznie
poszukiwał w ślicznej twarzyczce Sophii śladu zaniepokojenia.
Powoli rozwiązując wstążki modnego czepka, wydawała się
całkowicie
pogodzona
ze
swym
nieszczęsnym
położeniem,
przyjmując je z osobliwą, pełną godności rezygnacją.
- Ja też nie mam najmniejszego pojęcia, gdzie się znajdujemy -
przyznał. - To niewątpliwie chatka należąca do kogoś zatrudnionego
w majątku, więc gdzieś w pobliżu powinien znajdować się dwór. Gdy
deszcz przestanie tak lać, pójdę go poszukać i sprowadzę pomoc.
Ponownie nie próbowała ukryć zdumienia.
- Uważasz, że to roztropne? Przypuśćmy, że lord wróci, kiedy nas
nie będzie. Tak, powiedziałam nas - dodała, gdy uniósł swe wyraziste,
ciemne brwi. - Nie sądzisz chyba, że zostanę tu sama i pozwolę ci
wędrować Bóg wie gdzie. A poza tym właściciel mógłby powrócić,
kiedy ciebie nie będzie. Nie wiadomo, z jakim człowiekiem
znalazłabym się sam na sam.
Rozejrzała się wokół, jakby coś ją nagle uderzyło.
- Chociaż muszę przyznać, że mieszkaniec tego domku utrzymuje
go w najwyższym porządku. Czy wszystkie chaty są tak schludne,
Benie? Muszę powiedzieć, że nie bardzo się w tym orientuję.
- Z tego, co wiem, to nie - odparł, uśmiechając się, choć poczuł
się niezręcznie w sytuacji, w której znalazł się nie ze swojej winy.
Podszedł do okna i ku swej konsternacji stwierdził, że deszcz nie
tylko nie ustaje, ale jeszcze się nasila. Niech diabli wezmą jego brata!
Po co ten młody szczeniak wtrąca się w nie swoje sprawy? - zaklął w
duchu. Gdyby Nicholas znalazł się w pobliżu, z przyjemnością by go
udusił. Nie wątpił ani przez chwilę, że działania Nicholasa
podyktowane były głęboką braterską troską.
Lecz czy temu uparciuchowi nie przyszło do głowy, że starszy
brat mógł nie zapaść w serduszko Sophii na tyle, by za niego wyszła?
A jeśli dziewczyna będzie wolała stracić w oczach świata reputację,
niż związać się na całe życie z człowiekiem, do którego nie czuje
szacunku?
Na samą myśl o tym poczuł, że pęka mu serce, lecz jeśli Nicholas
nie wziął pod uwagę tej ewentualności, on na pewno tak. Musi też
spojrzeć prawdzie w oczy - gdzieś w głębi duszy jakaś bezecna część
jego istoty radowała się niezwykłą możliwością uzyskania tego, czego
pragnął całym sobą.
Nie mógł zaprzeczyć, że z ochotą słuchał podszeptów demona
pokusy, namawiającego go, by wykorzystał sytuację, prowokującego,
żeby uwiódł młodą panią i nie przejmował się konsekwencjami swego
czynu. Do tej pory zdołał oprzeć się popędom niższych instynktów...
Ale jak długo wytrzyma?
Gdy Ben zapalił łojowe świece na krawędzi kominka i zjedli już
proste, lecz pożywne jadło, Sophia całkowicie pogodziła się z myślą,
że spędzi noc w skromnej chacie i postanowiła cieszyć się tym
nowym przeżyciem. Choć deszcz nie padał już tak rzęsiście jak
wcześniej, było zbyt ciemno, by ryzykować wyprawę w poszukiwaniu
dworu, gdzie mogliby uzyskać pomoc w dotarciu do celu.
A zatem bardzo rozsądnie porzuciła wszelką nadzieję, że zobaczy
lorda Nicholasa przed świtem. Oderwawszy wzrok od płomieni
tańczących na kominku, spojrzała na Bena, siedzącego naprzeciw niej
na drewnianej ławie. Może to tylko wytwór jej wyobraźni, ale
wyczuła teraz w mężczyźnie stłumione napięcie, którego nie
dostrzegła w nim, gdy przybyli do chatki.
Doszła do wniosku, że martwi się o jej reputację, i nie mogła
powstrzymać uśmiechu. Jakie to dziwne, że w najmniejszym stopniu
nie czuła się zakłopotana; przez całe, tak brzemienne w wydarzenia
popołudnie i wieczór ani na chwilę nie ogarnęła jej najmniejsza obawa
właśnie dlatego, że ten szczególny człowiek dotrzymywał jej
towarzystwa.
Nie zamierzała nawet zastanawiać się nad tą dość ambarasującą
prawdą, że zostanie z nim na noc, wypowiedziała tylko na głos
pierwotną myśl, rzucając niedbale:
- Chyba musimy spojrzeć prawdzie w oczy, Ben, i pogodzić się z
tym, że jego lordowska mość przyjdzie nam na ratunek dopiero rano.
Zastygł z kolejnym polanem, które miał dorzucić do ognia, jego
przenikliwe niebieskie oczy patrzyły na Sophię z uczuciem, trudnym
dla niej do zrozumienia, gdy odwrócił się w jej kierunku.
- Nie wyglądasz na szczególnie zaniepokojoną. Nie przeszkadza
ci, że jesteś tu sama ze mną, Sophio?
Drgnęła, bo ją zaskoczył, nie tyle bezpośredniością swego pytania
- przywykła do jego szczerości, lecz dlatego, że nazwał ją po imieniu i
w jego ustach zabrzmiało to tak naturalnie.
- Nie, oczywiście, że nie - zapewniła go, z wysiłkiem wymawiając
słowa, gdyż z jakichś niewytłumaczalnych powodów nagle zaschło jej
w gardle.
Uniosła się z krzesła, przeszła przez małą izdebkę i, by wybrnąć z
niezręcznej sytuacji, nalała sobie wina z butelki stojącej na stole.
Wiedziała, że powinna go skarcić za taką poufałość, lecz zamiast tego
zapytała:
- Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać?
- Ponieważ jestem mężczyzną... co prawda stajennym, ale
mężczyzną, nie mniej niż - powiedzmy - markiz czy hrabia. I
ponieważ spędzimy całą noc razem... i do tego zupełnie sami. -
Jednym zgrabnym ruchem podniósł się z ławy i zaczął iść w jej
kierunku. - Dobrze by było, gdybyś zastanowiła się przez chwilę nad
konsekwencjami.
- Nad konsekwencjami? - powtórzyła, nie mając pojęcia, dlaczego
serce zaczęło jej nagle bić tak gwałtownie, że omal nie rozsadziło
piersi, choć się niczego nie bała.
Nawet nie drgnęła, mimo iż Ben podszedł tak blisko, że jego
ciepły oddech owiewał loczki wijące się na jej karku.
- Jeżeli sobie wyobrażasz, że mój ojciec będzie cię ścigał,
wymachując pistoletem i zażąda, byś postąpił zgodnie z nakazami
honoru, to możesz odetchnąć spokojnie - zapewniła go, dziwiąc się
nieomylnej nucie rozczarowania, która bezwiednie zabrzmiała w jej
głosie. - Gdybyś był markizem... sprawy miałyby się zupełnie inaczej.
- Może dla twojego ojca, ale nie dla ciebie. - Położył ręce na jej
ramionach i odwrócił ją delikatnie, lecz stanowczo, tak że stali teraz
twarzami do siebie. - Ty pokochasz mężczyznę, nie jego bogactwa czy
pozycję społeczną. - Wpatrywał się teraz w nią tak intensywnie, że nie
mogła oderwać od niego wzroku. - Załóżmy, że twój ojciec, z
jakichkolwiek powodów, będzie nalegał, byś mnie poślubiła, Sophio.
Czy postarasz się go od tego odwieść?
Nie, nigdy! Jej serce odpowiedziało tak gwałtownie, że umysł
nawet nie usiłował zaprzeczyć tej prawdzie. Być może było to
szaleństwo, ale nie chciałaby spędzić wszystkich swych dni z nikim
innym prócz tego zagadkowego, obcego mężczyzny, który
nieoczekiwanie wkroczył w jej życie, i tak niezauważalnie, że ledwo
to sobie uświadamiała, stał się jej niezbędny do szczęścia.
Pokochała go, to pewne.
Teraz zdała sobie z tego sprawę, lecz wcale nie czuła się
zaskoczona. Rozchyliła wargi, ale nie zdążyła niczego wyznać, gdyż
nakryły je usta Bena.
Nie przyszło jej do głowy, by się bronić, ani teraz, ani chwilę
później, gdy nieubłaganie została pchnięta na miękki materac. Męskie
wargi i palce z czarodziejską mocą krążyły po jej ciele, a ona z ochotą
przyjmowała te pieszczoty. Cnotliwe gesty, na które zezwalała kilku
wybranym przedstawicielom płci przeciwnej - pocałunki w palce i
nadstawiony policzek, w najmniejszej mierze nie przygotowały jej na
ten niezrównany przejaw męskiej namiętności.
Dla Benedykta reakcja młodej panny była nie mniej zaskakująca.
Zamiast choćby dla pozoru udawać dziewiczą wstydliwość, sama go
zachęcała, by pozwalał sobie na coraz więcej, układając się tak, by
mógł łatwiej sięgnąć do guziczków przy zapięciu jej sukni i ściągnąć
przez ramiona pętający ją strój.
Nie mogła opanować drżenia rozkoszy, przebiegającego przez jej
ciało, gdy prawa ręka Bena zaczęła gładzić delikatne kości jej
ramienia i zsunęła się niżej, by przebiec palcami wokół krągłości jej
piersi. Nigdy by nie uwierzyła, że lekkie jak piórko dotknięcie męskiej
ręki może wywołać w niej takie bogactwo rozkosznych doznań,
zaćmiewając umysł, przytłaczając wszystkie rozsądne myśli z
wyjątkiem jednej.
- Kocham cię - wyszeptała tak cicho, że ledwo sama zdała sobie z
tego sprawę, lecz w mężczyźnie nagle zaszła zmiana.
Poczuła, że zesztywniał, magiczne palce zatrzymały się, po czym
uniósł głowę i wpatrzył się w jej twarz, a oczy błyszczały mu
dziwnym połączeniem triumfu i stanowczego postanowienia.
Potem podniósł się, unikając drżącej ręki, którą ku niemu
wyciągnęła. Przesunął się tak, że nie mogła go dotknąć, mamrocząc
jakieś słowa, które wówczas wydały się jej bezsensowne, lecz
pamiętała je bardzo dobrze przez tygodnie, miesiące i lata, które miały
nadejść.
- Nie, nie tak - powtórzył, jakby rozpaczliwie usiłując przekonać
samego siebie. - Może jestem szalony. Bez wątpienia mój
przedsiębiorczy młodszy brat będzie uważał, że postradałem rozum...
ale to nieważne. Nie mogę na to pozwolić... nie w ten sposób.
Sophia przypatrywała mu się w milczeniu, gdy wyciągnął rękę, by
uchwycić się brzegu kominka palcami, które zaledwie przed chwilą
wywołały w niej taką burzę zmysłów.
- Ben, nie rozumiem cię. - Czuła się jak dziecko, zranione i
zagubione, ukarane nie wiedzieć za co. - Czy zrobiłam coś nie tak?
Nie próbował odpowiedzieć, a ona zaczęła się zastanawiać, czy
może to jej nieskromny brak opanowania stał się przyczyną tej nagłej
zmiany, która w nim zaszła. Instynktownie sięgnęła do stanika sukni i
zaczęła porządkować na sobie ubranie, w miarę niepostrzeżenie i
szybko, co nie szło jej łatwo, gdyż palce miała wyjątkowo niezgrabne.
- Naprawdę cię kocham, Benie - zapewniła go, gdy poczuła, że
znowu może spojrzeć mu w twarz. - Inaczej nie pozwoliłabym,
żebyś... to znaczy, nie dałabym ci...
- Wiem, co chcesz powiedzieć. - Teraz zadał sobie trud, by na nią
spojrzeć, a choć nie była pewna, o czym myślał ani co czuł, nie
widziała w jego oczach śladu niesmaku czy odrazy. - Dlatego właśnie
nie dopuszczę, by zdarzyło się to właśnie w ten sposób. Muszę
porozmawiać z twoim ojcem, jak to przystoi w podobnej sytuacji.
Chcę, byście... ty i twój ojciec, mieli możliwość wyboru.
- Co?! - wykrzyknęła Sophia bez tchu, nie mogąc uwierzyć, że tak
inteligentny człowiek powiedział coś równie głupiego. - Benie,
musiało ci się pomieszać w głowie... albo mnie! Papa nigdy się nie
zgodzi. Nigdy, rozumiesz?
- Nie? - Nie wydawał się przekonany ani w najmniejszej mierze
zatroskany. Wyglądał raczej na bardzo rozbawionego. - Mam
nadzieję, że się mylisz, a jeśli nie, musimy ufać, że zdrowy rozsądek
zwycięży i że z czasem pogodzi się z losem.
- Na pewno nie! - Największy głupiec wychwyciłby silne
przekonanie w jej glosie. - Nie znasz mojego ojca. Jak myślisz, po
kim odziedziczyłam upór? Mówiłam ci już, jaki nastrój panował w
domu przez ostatnie dwa czy trzy tygodnie - przypomniała mu,
zastanawiając się, dlaczego te szerokie ramiona drżą od
powstrzymywanego śmiechu. - To była nieustanna walka, ja swoje, a
on swoje. Dzięki różnym chytrym sztuczkom na razie ja wygrywam,
ale to może już długo nie potrwać. Z jakiegoś powodu papa chce, bym
przed końcem sezonu zawarła odpowiednie małżeństwo, a nie jest to
człowiek, który łatwo znosi porażkę.
- W takim razie powinien być zachwycony, gdy złożę mu swoją
propozycję.
Omal się nie zdradził, widząc jej strapioną minę. Wiedział
dokładnie, jakie myśli przebiegały przez tę małą główkę, i nade
wszystko pragnął zapewnić ukochaną, że gdy poprosi hrabiego o jej
rękę, odpowiedź będzie zadowalająca. Trzymał język na wodzy.
Urocza Sophia, którą otoczenie rozpieszczało i od dzieciństwa
spełniało wszystkie jej zachcianki, musi się nauczyć, że nie może
mieć w życiu wszystkiego, czego zapragnie, że czasami musi pójść na
ustępstwa. A co najważniejsze, trzeba ją przekonać, żeby porzuciła
swe dziewczęce fantazje, które chce zachować, będąc już kobietą, i by
przyjęła do wiadomości, jaka jest i kim jest.
- Oczywiście zdaję sobie sprawę, że hrabia może mnie nie
polubić, nie uznać mnie za odpowiedniego kandydata. W takim razie,
kiedy się pobierzemy, będziemy musieli zrezygnować z twojego
posagu.
Po raz pierwszy w jej oczach pojawiła się niepewność, która
zadźwięczała także w jej głosie, gdy zapytała:
- Czy to ma dla ciebie tak wielkie znaczenie? Bo dla mnie
żadnego.
- Doprawdy?
- Tak. Chętnie poświęcę fortunę, by poślubić ukochanego
mężczyznę.
- Jakie to wzruszające! - Nie oszczędzał jej uczuć, nie mógł być
dla niej miły, jeśli chciał zyskać pewność, że ją zdobył. - Uważasz, że
liczy się tylko miłość?
- Ben, o co chodzi? - Niemal nie mógł już znieść jej niepokoju. -
Czy nie chcesz się ze mną ożenić?
- Chcę bardziej, niż myślisz, moja najdroższa, ale porzućmy na
chwilę ten temat. Zastanówmy się natomiast, jaką będziesz żoną dla
biednego stajennego.
Stanął mocno na rozstawionych nogach, skrzyżował ręce na piersi
i przyjrzał się jej, zupełnie jakby oglądał cenną źrebicę na końskim
targu.
- Masz przyjemną powierzchowność i bez wątpienia świetne
maniery. Ale rozsądny człowiek nie kupi konia pełnej krwi, żeby
ciągnął mu pług.
Od razu wyczuł, że ogarnął ją gniew, nawet jeszcze zanim
poradziła mu stanowczym głosem, by wyrażał się nieco uprzejmiej.
- Wątpię, czy potrafisz gotować - ciągnął, ignorując jej słowa - i
nie sądzę, żebyś kiedykolwiek trzymała miotłę w ręce. Byłbym
zdumiony, gdybyś umiała wykrochmalić fular albo cokolwiek
przeprała. W sumie, biedak nie będzie miał z ciebie pożytku,
kochanie, i powinien dobrze się namyślić, zanim weźmie cię za żonę.
Dla Sophii znaczenie tej przemowy było absolutnie jasne:
mężczyzna, w którym się zakochała, co sobie przed chwilą
uświadomiła, dla którego z radością poświęciłaby wszystko, byleby
być tylko z nim, zastanawia się, czy w ogóle się z nią ożenić!
Czuła
się
głęboko
zraniona,
zwłaszcza
po
miłosnych
pieszczotach, którymi rozkoszowali się jeszcze przed chwilą. Bardzo
upokorzył ją ten katalog jej niedociągnięć, które tak bezlitośnie
wymienił. Nigdy nie uważała się za osobę mściwą, lecz nie mogła
powściągnąć przemożnej chęci, by jego z kolei zranić i upokorzyć.
Czerpiąc z owej głębokiej studni, jaką jest kobieca duma,
podniosła się z łóżka i stanęła z nim twarzą w twarz.
- Oboje powinniśmy się zastanowić, zanim podejmiemy decyzję,
której kiedyś moglibyśmy żałować - oznajmiła wyniosłym tonem. -
Zwłaszcza ty, gdyż muszę jasno powiedzieć, że po tym, co między
nami - zaszło, nie możesz być już moim osobistym stajennym.
- Całkowicie się zgadzam - przyznał ochoczo. - Co więcej, nie
mam zamiaru spędzać z tobą nocy w tej chacie, lecz pozwolę sobie
pozbawić cię jednego z koców i czekać na świt na ganku. - Z tymi
słowami pochwycił jedno przykrycie z łóżka i podszedł do drzwi,
mamrocząc pod nosem coś, co podejrzanie brzmiało jak „Dobranoc,
hrabino".
Zanim Sophia wreszcie zasnęła, kilkakrotnie chciała zawołać
Bena, by wrócił do środka i spędził noc na ławie przed ogniem, lecz
powstrzymała ją duma. Gdy się obudziła w promieniach słońca,
prześwitujących przez okienko chatki, żałowała wypowiedzianych w
gniewie słów i postanowiła poprosić Bena, by został, pewna, że jakoś
zdołają pokonać piętrzące się przed nimi trudności. Ale było już za
późno.
Gdy odsuwała przykrycie i pospiesznie naciągała na siebie
pogniecioną suknię, Beniamin Rudgely podążał już drogą na
pożyczonym koniu, by zniknąć z jej życia na zawsze.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Skandaliczna niewdzięczność! - Kilka naczyń na nakrytym do
śniadania stole omal nie wylądowało na podłodze, gdy hrabia Yardley
dawał ujście swemu oburzeniu, dość mocno uderzając otwartą dłonią
o blat. - Jak inaczej można to nazwać? Wiedziałem od razu, że nie
należy najmować służby bez jakichkolwiek referencji, ale,
dobroduszny głupiec, zrobiłem to wbrew rozsądkowi. I jak ten łotr
odpłacił się za moje dobre serce? - rzekł, nie kierując tego pytania do
żadnego ze swych słuchaczy w szczególności. - Powiem wam:
zabierając się bez słowa pożegnania i zostawiając nas bez stajennego!
Niewdzięczny szubrawiec!
Lady Marissa, wysłuchawszy ze współczuciem słusznych skarg
męża na niesolidnego stajennego, Beniamina Rudgely'ego, nie mogła
powstrzymać uśmiechu. Cieszyła się, że mąż znowu towarzyszy jej
przy śniadaniu, nawet jeśli przy tej okazji wylewa żale na
przeciwności losu. Przynajmniej, uzmysłowiła sobie, napady złego
humoru stały się ostatnio o wiele rzadsze, a choć nie można jeszcze
powiedzieć, by wrócił do swego normalnego, zrównoważonego stanu
ducha, w ciągu ostatnich paru dni nastrój wyraźnie mu się poprawił.
- Postąpił może trochę bezmyślnie, mój złoty, ale chyba
niesłusznie nazywasz go szubrawcem - zauważyła ze zwykłym dla
siebie poczuciem sprawiedliwości. - Przyznam, że stajenny postąpił
grubiańsko, nie powiadamiając o odejściu ze służby, ale przynajmniej,
nim zniknął, z tego, co się orientuję, nie przywłaszczył sobie sreber
rodzinnych ani do czyichkolwiek innych.
- To prawda - przyznał lord, a jego grymas niezadowolenia
odrobinę złagodniał. - Mimo wszystko to bardzo dziwne. - Przesunął
wzrok od żony do drugiej uczestniczki śniadania. - Nie wiesz, o co tu
może chodzić, Sophio?
- Powiedziała nam już wszystko, co wiedziała, moje złoto -
wtrąciła się hrabina, natychmiast przychodząc córce z odsieczą. - Jeśli
ktoś może żałować zniknięcia Beniamina Rudgely'ego, to właśnie
nasza córka. - Przesłała jej przez stół uśmiech pełen współczucia. -
Polubiłaś go, prawda, kochanie?
- Bardzo - odparła Sophia, sama się dziwiąc, jak umiejętnie
panuje nad sobą i - owszem - czując się z siebie dumna.
Gdy obudziła się owego ranka, by odkryć, że na ganku przed
chatą siedzi nie Ben, lecz lord Nicholas Risely oraz żona karczmarza,
w którego gospodzie zatrzymali się na krótko poprzedniego
popołudnia, nikomu nie zdradziła, że jej serce przeszywa nieustający
ból. Pamiętała wyraźnie, że zdaniem Bena damy z jej sfery, które
publicznie dają upust burzliwym uczuciom, zachowują się nieco
wulgarnie. Z niezmiennym zainteresowaniem słuchała jego opinii i, o
dziwo, prawie zawsze zgadzała się z punktem widzenia swego
stajennego.
Zaczynała też przyjmować do wiadomości, choć było to bolesne,
że wszystko, co powiedział w czasie tej niezapomnianej nocy w
chatce zaledwie przed tygodniem, który wydawał się jej rokiem, było
oczywistą prawdą. Tylko w głupiutkich dziecinnych marzeniach damy
z wyższej sfery wychodzą za swoich służących, a potem żyją długo i
szczęśliwie.
O tak, miał niewątpliwie rację, napominała się w duchu, choć
przyznanie się do tego sprawiało jej ból. Żywiła tylko nadzieję, że
może pewnego dnia będzie miała okazję mu to powiedzieć - że choć
nadal go kocha i pewnie jej miłość przetrwa wiecznie, związek
pomiędzy nimi jest niemożliwy.
- Chyba nie mogę dodać nic do tego, co już powiedziałam -
potwierdziła Sophia, przerywając gwałtownie swe rozmyślania, gdy
uświadomiła sobie, że dwie pary oczu badawczo się w nią wpatrują. -
Wytłumaczyłam już, dlaczego postanowiłam wziąć Bena ze sobą.
Choć - dodała - mówiąc zupełnie szczerze, jestem przekonana, że był
to pomysł lorda Nicholasa. Gdy pojazd jego ciotki nie pojawił się,
uznał, że jeżdżąc z nim po mieście, powinnam mieć chociaż sługę w
charakterze przyzwoitki.
Hrabia cmoknął pogardliwie.
- Wielmożna Tabatha Risely zawsze była głupią kobietą. Jak
można zapomnieć o wysłaniu powozu po gościa, skoro solennie
obiecała to zrobić?
- Może znajdzie się jakieś usprawiedliwienie - łagodziła
mężowskie oburzenie lady Marissa. - W końcu, moje złotko,
skończyła siedemdziesiątkę.
Szare brwi lorda uniosły się gwałtownie.
- Tak? No i co z tego? Ja też nie jestem najmłodszy, a pamięć mi
dopisuje.
- Owszem - przyznała z radością lady Marissa. - Jak już
wspomniałeś, lady Tabatha zawsze była trochę... roztrzepana. Chwała
Bogu nie przeszło to na innych członków rodziny. Lord Nicholas, ten
złoty chłopak, odznaczył się wielką przytomnością umysłu, nalegając,
by stajenny też pojechał. Prawda, że lepiej by było, gdyby nie
zdecydował się podróżować w odkrytym powozie aż do domu ciotki,
skoro nie zdołał dogonić swoich przyjaciół.
- Nie, to nie było najmądrzejsze - musiała przyznać Sophia - ale
jak już ci wytłumaczyłam, mamo, gdy zatrzymaliśmy się w tym
zajeździe, by zmienić konie, tyle samo czasu zająłby nam powrót
tutaj, by wziąć powóz, co jazda do domu lady Tabathy.
Sophia uznała to wyjaśnienie za rozsądne i oboje jej rodzice
najwyraźniej przychylili się do tego zdania.
- Nie wiedziałam, że lord nie zamierzał spędzić nocy w domu
ciotki, lecz postanowił zatrzymać się u swego przyjaciela, Toby'ego
Aldermana, który mieszka w pobliżu - tłumaczyła dalej, pamiętając
wyraźnie, co lord Nicholas radził jej powiedzieć, gdyby rodzice
zadawali dalsze pytania.
Jej odrętwiały umysł jakimś cudem zdołał przyswoić sobie
wszystko, co mówił Nicholas podczas krótkiej podróży z powrotem
do miasta w powozie Toby'ego Aldermana, z karczmarką jako
przyzwoitką. Ich powrót do miasta nie mógłby wyglądać bardziej
stosownie i takim miał się wydawać dzięki cudownej bajeczce, którą
wymyślił.
Sophia przyjęła wówczas jego wyjaśnienia bez zbędnych pytań,
gdyż odkrywszy nieoczekiwane zniknięcie Bena, czuła się tak
oszołomiona, że nic nie przychodziło jej do głowy. Dopiero
następnego dnia zaczęła się zastanawiać, dlaczego lord Nicholas tak
zdecydowanie nie chciał, by opowiedziała, co wydarzyło się
naprawdę. W końcu nie zaszło nic takiego niestosownego. Ben spędził
całą noc na ganku. Niemniej dała słowo Nicholasowi i nie miała
zamiaru go łamać.
- Gdy lord Nicholas zaproponował, że weźmie ze sobą Bena, by
spędził noc u Aldermana, wydawało mi się to całkiem rozsądne. Dom
lady Tabathy nie jest duży, a ona nie chciała mieć na głowie jeszcze
jednego, niepotrzebnego służącego. Oczywiście, byłam całkowicie
zaskoczona, gdy zabrał się, nie mówiąc nikomu ani słowa, dokąd się
udaje.
- Wcale ci się nie dziwię, kochanie. Nie spodziewałam się tego po
nim. - Lady Marissa w zamyśleniu dopiła zawartość swej filiżanki, po
czym zapytała: - Lord Nicholas o niczym się nie dowiedział?
- Nic mi o tym nie wiadomo, mamo. Zna dobrze tę część kraju i
obiecał się popytać. Jak wiesz, całe miasto mówi teraz o powrocie
jego brata i wydaje mi się, że lord Nicholas pojechał do hrabstwa
Hamp, by spędzić parę dni z księciem Shambrookiem. Zobaczę się z
nim, gdy powróci do miasta, i wtedy się dowiem, czy doszły do niego
jakieś słuchy.
- Wielka szkoda, że stajennemu ni z tego, ni z owego przyszło do
głowy, by nas opuścić - odezwał się niespodziewanie lord. - Żałuję, że
nie poznałem go lepiej. Trapp przyszedł do mnie zeszłego ranka. Był
bardzo zdziwiony, że chłopak nie pofatygował się nawet, by zabrać
swoje rzeczy.
Sophia miała suche oczy i była wyjątkowo opanowana. Spojrzała
wprost na ojca.
- Muszę przyznać, papo, że mnie też to dziwi. Ani mi przez myśl
nie przeszło, że gdyby wrócił, powinniśmy przyjąć go z powrotem. -
Wiedziała, że tego by nie zniosła. - Jednak chciałabym mieć pewność,
że nic złego mu się nie przytrafiło.
- Naturalnie, dziecko - odpowiedział łagodnie lord, dając tym
samym poznać, że jego strapienie powoli odchodzi w niepamięć. -
Jeśli młody Risely niczego się nie dowie, może przespaceruję się po
Bow Street. Tam wyczekują tacy młodzieńcy. - Spojrzał na drzwi,
które otworzyły się nagle. - O co chodzi, Cardew?
Lokaj niósł list na srebrnej tacy.
- Doręczony osobiście, wasza lordowska mość. Posłaniec posila
się teraz w kuchni, czekając na odpowiedź.
Lord uniósł szare brwi, łamiąc potężną pieczęć.
- Wielkie nieba! - zakrzyknął, zapoznawszy się z treścią krótkiej
wiadomości. - Co o tym sądzisz, moja duszko?
Lady Marissa rzuciła okiem na pojedynczą kartkę papieru,
zapisaną śmiałym, eleganckim pismem.
- To zupełnie oczywiste - odparła, nie zdradzając śladu
zaskoczenia, które najwyraźniej przeżył jej mąż. - Książę Sharnbrook
uprzejmie zaprasza nas do spędzenia wraz z nim paru dni w swej
posiadłości.
- Owszem, ale dlaczego? - Hrabia uczynił gest, zdradzający jego
bezbrzeżne zdumienie. - Gdy ostatnio widziałem Benedykta
Risely'ego, nosił koszulę w zębach. Dlaczego nagle przyszło mu do
głowy, by zaprosić mnie i moją rodzinę do Sharnbrook, jeśli wolno
zapytać?
Lady Marissa wzruszyła ramionami.
- Doprawdy nie mam pojęcia. Mogę jedynie przypuszczać, że lord
Nicholas mógł wspomnieć o swej przyjaźni z Sophią i o tym, że
uprzejmie zgodziła się uczestniczyć w przyjęciu urodzinowym jego
wiekowej ciotki. Może jego wysokość chce jej osobiście
podziękować.
- Może to rzeczywiście o to chodzi i nie wbił sobie do głowy, że
nasza mała Sophia będzie dla niego idealną żoną. - Hrabia wydał się
nie tyle zaniepokojony, co szczerze zdziwiony. - Szybko odkryje
swoją pomyłkę, a jeśli przyjmę zaproszenie, okaże się, że młody
książę będzie gościł chyba jedyną pannę w kraju, która żywi niechęć
do utytułowanych dżentelmenów.
- Czy mam z tego wnosić, papo, że nie zdecydowałeś się jeszcze,
czy przyjąć zaproszenie? - zapytała Sophia, w której obudziło się
wrodzone poczucie humoru.
- Zdumiewasz mnie! Dałabym głowę, że chwycisz obiema rękami
taką wspaniałą okazję. W sumie, dość lubię lorda Nicholasa, więc
istnieje wielkie prawdopodobieństwo, że poczuję również sympatię do
jego brata. Wiesz, zdarzały się już dziwniejsze rzeczy.
Podniosła się i podeszła do drzwi.
- Na twoim miejscu przyjęłabym zaproszenie. Posiadłość ciotki
Adeli znajduje się w pobliżu Shambrook. Tyle razy nas do siebie
zapraszała. Jeśli książę i ja poczujemy do siebie niechęć od
pierwszego wejrzenia, możemy wreszcie złożyć jej obiecywaną
wizytę. Poza tym krótki wyjazd z tego miasta o zatęchłym powietrzu z
pewnością wszystkim nam dobrze zrobi. - Z tymi słowy wyszła z
jadalni, a jej ojciec aż otworzył usta ze zdziwienia.
Bez względu na to, czym kierowała się Sophia, zachęcając ojca do
przyjęcia zaproszenia - a i ona sama nie bardzo wiedziała, co nią
powodowało - nie żałowała, gdy trzy dni później Trapp zręcznie
zatoczył powozem po podjeździe, a ona rzuciła pierwsze spojrzenie na
rodową posiadłość hrabiego Sharnbrooka.
Położona wśród połaci naturalnego parku, oblana łagodnym
blaskiem zachodzącego słońca, ta budowla z okresu Restauracji,
zaprojektowana przez ucznia słynnego architekta Inigo Jonesa,
prezentowała się niezwykle okazale. Sophia nigdy nie widziała
domostwa równie doskonale usytuowanego i tylko dziwiła się, że
obecna głowa rodziny na tak długo opuściła swą piękną siedzibę.
Gdyby należała do niej, nie wyjechałaby stąd nawet na pięć
tygodni, nie mówiąc już o pięciu latach, myślała, wysiadając z
pomocą lokaja w liberii, który wyłonił się ze wschodniego wejścia do
domu, gdy tylko Trapp zatrzymał powóz.
Wnętrze robiło nie mniejsze wrażenie, przynajmniej to, co
zdążyła zauważyć, zyskało jej całkowite uznanie. Szli wraz z matką i
ojcem po kunsztownie rzeźbionej kondygnacji dębowych schodów,
poprzedzani przez starszawą gospodynię. Na górze skręcili w lewo i
weszli do niedawno dobudowanego wschodniego skrzydła. Tutaj
Sophię wprowadzono do jasnego, przestronnego pokoju, którego
ściany zdobiła ręcznie malowana chińska tapeta, a jedwabne zasłony
w kolorze głębokiej zieleni przystrajały oba okna i łóżko z
baldachimem.
Przez chwilę wpatrywała się z zachwytem w urządzenie sypialni,
od kunsztownej sztukaterii na suficie po gruby, miękki dywan.
Słyszała, że przez ponad dwa stulecia najlepsi architekci i projektanci
byli zatrudnieni przy urządzeniu domu i jego otoczenia, tworząc
wzorzec
ponadczasowego
piękna,
który
dorównywał
najświetniejszym budowlom w kraju.
Żadna rezydencja, którą dotychczas Sophia zwiedziła, nie
wzbudziła w niej takiego zainteresowania. Nie wiedziała, co ją tak
oczarowało, lecz nagle zapragnęła zobaczyć cały dom, dotrzeć do
każdego zakamarka i każdej kryjówki, by odkryć ich wszystkie
tajemnice. Szybko więc zrzuciła z siebie pognieciony nieco strój
podróżny i przebrała się w śliczną, lekką, muślinową suknię, na którą
narzuciła szał z frędzlami i udała się do pokoju matki.
Jedno spojrzenie na lady Marissę, spoczywającą na sofie przy
otwartym oknie powiedziało Sophii, że, przynajmniej na razie, matka
nie podziela jej entuzjazmu.
- Przepraszam, mamo, że tak nagle wpadłam. Spałaś?
- Nie, dziecko, chciałam tylko, żeby mi oczy odpoczęły. -
Wyciągnęła rękę, zapraszając córkę, by usiadła obok niej i od razu
zobaczyła, że w tych zielonych oczach pojawiły się nadzwyczaj żywe
iskierki, których, jak sobie uświadomiła, dawno już u Sophii nie
widziała. - Wyglądasz na podekscytowaną. Ciekawe, czy to na myśl o
spotkaniu z naszym gospodarzem tak się zaróżowiłaś? - zapytała. -
Podobno jest bardzo przystojny.
- Owszem, wiem to z wiarygodnych źródeł - odparła sucho
Sophia, zdradzając swój całkowity brak zainteresowania. - Tak
oczarował mnie urok tego wspaniałego domu, że jego właściciel nie
zdoła mu dorównać, o tym mogę cię zapewnić. Widziałaś kiedyś tak
wspaniale usytuowane miejsce?
- Nie, chyba nie. - Hrabina, patrząc, jak córka podchodzi do okna,
przypomniała sobie coś, co ją uderzyło przed paroma dniami,
odprawiła zatem pokojówkę i postanowiła zaspokoić swoją
ciekawość.
- Dlaczego zachęcałam papę, by przyjął zaproszenie? -
powtórzyła Sophia pytanie matki. - Uważałam, że dobrze mu zrobi,
jeśli wyrwie się na parę dni z miasta. Zmiana jest dla niego wskazana.
Nie sądzisz, że ostatnio miewa się dużo lepiej?
- Owszem, dziecko, też tak uważam. I nie było żadnego innego
powodu? - zapytała po chwili milczenia.
Sophia przymknęła oczy, by powstrzymać łzy, którym pozwalała
płynąć tylko wtedy, gdy była sama w pokoju. Gdy budziła się rano,
wypłakawszy się w poduszkę, wcale nie czuła się lepiej. Te napady
szlochu z czasem zaczną się zmniejszać, lecz ból będzie jej tak samo
ściskać serce, przypominając, że życie może być okrutne. Los okazał
się złośliwy, stawiając na jej drodze człowieka, którego musiała
pokochać, lecz nie mogła poślubić.
- Było ich kilka, mamo - przyznała cicho. - Miałam cichą
nadzieję, że lord Nicholas tu będzie. Niestety, jak pewnie słyszałaś od
gospodyni, gdy się jej zapytałam, lord pojechał dziś rano do Londynu.
- Wzruszyła ramionami. - Trudno. Zobaczę się z nim, kiedy wrócimy
do miasta. Tymczasem zamierzam korzystać ze świeżego, wiejskiego
powietrza. Przyjemnie będzie odetchnąć od hałasu i smrodu stolicy.
Hrabina Marissa nie wątpiła, że córka mówi prawdę, lecz
podejrzewała, że równie wiele ukrywa. Nie wypytywała wszakże jej
więcej, lecz powiedziała tylko:
- Jestem święcie przekonana, że krótki pobyt na wsi wszystkim
nam dobrze zrobi. Muszę nadmienić, że zachęcając ojca do przyjęcia
tego zaproszenia, najprawdopodobniej rozbudziłaś w nim nadzieję, że
zawrzesz wspaniałe małżeństwo.
W nagłym wybuchu śmiechu Sophii zadźwięczała szaleńcza nuta.
- A właściwie dlaczego nie?
- Bo sama przyznałaś, że wolisz lokajów niż markizów -
przypomniała jej lady Marissa, nie mogąc się powstrzymać, po czym
uśmiechnęła się, widząc zdumioną minę córki. - Tak, słyszałam te
plotki na naszym własnym balu - przyznała - i mniej więcej orientuję
się, skąd się wzięły.
- Że też w ogóle mogłam powiedzieć coś równie idiotycznego! -
wykrzyknęła głęboko zawstydzona Sophia. - Nie wiem, jak się
godziłaś z moją głupotą przez te wszystkie lata, mamo. - Smętny
uśmieszek wykrzywił jej kącik ust. - Może to mi było przeznaczone -
powiedziała pod nosem, nie zdając sobie sprawy, że mówi głośno. -
Tylko na to zasługuję.
W hrabinie nagle obudziła się czujność.
- O co chodzi, dziecko? - zapytała. Zaczęła obawiać się
najgorszego. - Czy coś się stało?
- Gdy przybyliśmy do Londynu, mamo - odparła Sophia,
odwracając się, by wyjrzeć przez okno na olbrzymi park, jakby tam
szukała pociechy - papa obawiał się, bym nie padła ofiarą jakiegoś
łowcy posagów. Chyba ani na chwilę nie przyszło mu do głowy, że to
jego niezrównanej córce może czegoś niedostawać, że to ja nie
spełniam warunków na idealną żonę.
Odwracając się od wspaniałego widoku, Sophia przeszła szybko
do drzwi, obawiając się, że niewzruszone opanowanie może ją
opuścić.
- Och, gdyby tylko żaba mogła zmienić się w księcia! - krzyknęła.
- Nie mogę mieć swojej żaby, więc muszę zadowolić się następnym z
kolei. Sądzę, że w tej sytuacji książę by się nadał. - Zanim matka
zdołała zebrać myśli i zapytać, o co córce, na miłość boską, chodzi,
Sophia wyszła z pokoju.
Przez kilka minut hrabina siedziała nieruchomo, czując w głowie
kompletny zamęt i wpatrując się z zadziwieniem w zamknięte drzwi.
Wreszcie coś zaświtało jej w głowie i pobiegła do przyległego pokoju,
gdzie jej mąż stał przy wysokim oknie z rękami założonymi za siebie,
podziwiając wspaniałe widoki.
- Thomasie, musimy natychmiast stąd wyjechać! - oznajmiła
hrabina bez ogródek.
- Co takiego? - Wytrącony z rozmyślań hrabia odwrócił się, by
spojrzeć na swą zazwyczaj spokojną żonę, która teraz miotała się po
pokoju jak oszalała. - Do diabła, przecież dopiero co przyjechaliśmy!
Co ci jest, Marisso?
- Nic, ale obawiam się, że z Sophią dzieje się coś bardzo
niedobrego. Lękam się też, że jeśli lord Sharnbrook zaproponuje jej
małżeństwo, nasza córka wyrazi zgodę!
Lepszej wiadomości sir Thomas nie mógł się spodziewać.
- No i co z tego. To wspaniała partia.
- Nie, bo Sophia będzie miała złamane serce z powodu swojej
żaby.
- Żaby... ? - Na obliczu lorda odmalował się wyraz zdumienia. - O
czym ty, do diabła, mówisz, Marisso? - Uśmiechnął się do niej ze
współczuciem. - Wiem, w czym rzecz, moja duszko. Cała ta bieganina
w Londynie wymęczyła cię, bo też i było przy tym mnóstwo
podniecenia. Musisz wypocząć.
- Mnie nic nie jest! - zawołała. Chyba po raz pierwszy w życiu tak
niewiele brakowało, by straciła panowanie nad sobą. - To o Sophię
powinieneś się martwić. - Przestała krążyć nerwowo po pokoju. -
Powinnam się była domyślić. Dostrzegłam w niej zmiany...
widziałam, że ktoś wywiera na nią dobroczynny wpływ... Ale ani
przez chwilę nie przypuszczałam, że się zakocha... Boże, ależ byłam
głupia!
- Zakochała się? Sophia...? W kim, jeśli wolno zapytać? - Hrabia
był całkowicie oszołomiony. - Z wyjątkiem młodego Risely'ego,
żadnemu mężczyźnie nie okazywała cienia zainteresowania, o ile mi
wiadomo.
- Rzeczywiście - przyznała żona, której pobladłe rysy naznaczył
niepokój. - I to właśnie mnie martwi, gdyż bardzo się boję, że oddała
serce komuś... kogo uznałbyś za absolutnie nieodpowiedniego.
- Ha! A więc tak się rzeczy mają! - ryknął sir Thomas, uderzając z
całej siły pięścią w znajdujący się akurat pod ręką stolik. - Mogłem się
domyślić, że to dziewuszysko zrobi coś takiego tylko po to, żeby mi
dokuczyć.
- Jeśli naprawdę w to wierzysz, wyrządzasz naszej córce krzywdę
- sprzeciwiła mu się lady Marissa, dzięki czemu lord wziął się w garść
i natychmiast skupił uwagę na słowach żony. - Gdybyś nie był tak
pogrążony we własnej melancholii i zainteresował się choć odrobinę
tym, co się dookoła ciebie dzieje, a nie myślał tylko o swoich
zmartwieniach, nie umknęłyby ci zmiany, które zaszły w Sophii.
Znosiła twoje przygnębienie i dziwaczne zachowanie z taką
cierpliwością i wyrozumiałością, że byłam z niej dumna jako matka.
Ani razu nie okazała najmniejszego zdenerwowania, gdy tak
niemądrze paradowałeś przed nią z każdym lalusiem i dandysem, jaki
ci się tylko nawinął. Nic dziwnego, że na biednym dziecku ci wszyscy
kandydaci do jej ręki nie robili najmniejszego wrażenia, skoro swe
uczucia ofiarowała już komuś innemu!
- Tak, ale kim jest ten człowiek, jeśli wolno zapytać? - wtrącił
rozsądnie lord.
- Nie mam pojęcia. - Usiłując odzyskać panowanie nad sobą,
hrabina usiadła na najbliższym krześle i przez chwilę usiłowała zebrać
rozbiegane myśli. - Gdybym nie była tak zajęta tobą w ostatnich
tygodniach, zwróciłabym większą uwagę na Sophię i jej kłopoty.
Najwyraźniej bardzo się starała ukryć przede mną prawdę. Może, w
głębi serca, przez cały czas zdawała sobie sprawę, że poślubiając tego
mężczyznę, popełni mezalians.
Uniosła głowę i spojrzała przez pokój na męża, który już nie był
zagniewany, lecz zmartwiony.
- Nie wiem, co przez ostatnie parę tygodni działo się tuż pod
naszym bokiem. Jestem tylko pewna tego, że nasza córka jest głęboko
nieszczęśliwa i usiłuje ukryć swe uczucia przed wszystkimi. Może
istnieje jakaś szansa, by poślubiła człowieka, który zdobył jej serce.
Czy mógłbyś spokojnie siedzieć i patrzeć, jak wychodzi za kogoś,
kogo nigdy nie pokocha, tylko dlatego, żeby tobie sprawić
przyjemność?
Nastąpiła długa cisza.
- Nie, Marisso, nie mógłbym - odpowiedział po chwili hrabia. W
jego głosie zabrzmiała dawna, nieubłagana stanowczość. - Chodź,
znajdźmy naszą córkę i dowiedzmy się, co się dzieje.
Sophia, nie mając pojęcia, że rodzice zamierzają zbadać stan jej
uczuć, szła samotnie żwirowaną ścieżką na tyłach rezydencji i nagle
zdała sobie sprawę, że napięcie ostatnich dni zaczyna się w końcu na
niej odbijać. Nie dość, że omal nie załamała się w obecności matki, to
teraz była przekonana, że oczy płatają jej figla, gdyż nagle zobaczyła,
wypisz wymaluj, dawnego stajennego Clema Claypole'a, który
siedząc na wspaniałym karym koniu, mija ją w oddali.
Pomyślała, że ze zmęczenia ma zwidy i że konna przejażdżka
dobrze by jej zrobiła, pomogła ukoić skołatane nerwy. Skierowała
kroki w stronę stajni, gdzie nie brak było wspaniałych rumaków.
Poprosiła więc napotkanego chłopca stajennego, by osiodłał dla niej
któregoś z nich, rozglądając się jednocześnie, czy nie dojrzy gdzieś
Clema.
- Tak jest, jaśnie panienko, za chwilę przyprowadzę konia, muszę
tylko znaleźć damskie siodło.
W oczekiwaniu na konia, postanowiła sprawdzić, co kryje się w
przepięknym pawilonie w ogrodzie, który już wcześniej przyciągnął
jej wzrok.
- Kompletne szaleństwo! - wyszeptała pod nosem, wchodząc do
oranżerii, gdzie znalazła się wśród girland pachnących pąków, których
nazw w większości nawet nie znała.
Wilgotne powietrze zapierało dech, lecz aromat był upajający,
toteż stała przez chwilę z zadziwieniem, patrząc na cudowny,
egzotyczny zbiór roślin, aż uwagę jej zwrócił wysoki okaz w potężnej
ceramicznej misie, stojący zaledwie parę jardów od niej.
- Delikatnie się z tym obchodź - ostrzegł ją dźwięczny,
zaskakująco znajomy głos, gdy Sophia, podchodząc, nieśmiało
wyciągnęła rękę, by dotknąć grubego, owalnego liścia. - Przebył
bardzo długą drogę. Dokładnie rzecz biorąc, z Karoliny. To jedyny
egzemplarz w majątku i bardzo o niego dbamy.
- To zrozumiałe - odparła Sophia, szybko cofając rękę jakby w
obawie, że mogłaby się poparzyć, po czym, gdy odwróciła się
gwałtownie, ujrzała wysoką, nienagannie odzianą postać, wyłaniającą
się spomiędzy roślin.
To, że jakąś odległą cząstką mózgu natychmiast rozpoznała coś
boleśnie znajomego w głębokim głosie, powinno stanowić dla niej
dostateczne ostrzeżenie. Jednak dalej stała z otwartymi ustami jak
ogłupiała, gdy ujrzała tę ukochaną twarz, teraz starannie ogoloną.
Wieńcząca czoło złota grzywa była równo przycięta. Mężczyzna
uśmiechał się do niej.
- Ben! - wyszeptała bez tchu, nadal nie mogąc uwierzyć
świadectwu własnych oczu, gdy przyglądała się każdemu szczegółowi
nienagannego stroju: dobrze wykrochmalonemu fularowi, który
zachował sztywność mimo wilgoci, kosztownej lnianej koszuli,
wciśniętej w pas obcisłych spodni oraz wypastowanym do połysku
wysokim butom z czarnej skóry.
Co on tu robi, ubrany jak dżentelmen? - to pierwsze z wielu pytań,
które przebiegły jej przez głowę. Zanim zaczęła wypytywać o koleje
losu Bena, znowu stanęła z półotwartymi ustami, widząc kolejną,
znajomą postać, która nagle pojawiła się w drzwiach.
- Clem - wyszeptała słabo, zastanawiając się, czy rzeczywiście nie
ogarnia jej szaleństwo.
- Dzień dobry, jaśnie panienko. Miło panienkę znowu widzieć. -
Krzywy uśmiech stajennego zgasł, gdy zwrócił się do swego nowego
pana. - Przepraszam, że przeszkadzam, wasza miłość, ale czy mam
znowu osiodłać dzisiaj Sułtana?
- Nie, nie dzisiaj, Clem. Odnoszę wrażenie, że dzisiaj będę zajęty
innymi, daleko ważniejszymi sprawami.
Choć Sophia czuła się tak straszliwie zagubiona, że nie zdołała
przyjąć do wiadomości oczywistego faktu, w pamiętnym, ukochanym
głosie wychwyciła jednak nutkę rozbawienia.
- A tak nawiasem, czy Trapp doszedł już do siebie po wstrząsie,
jakim był dla niego mój widok? Mam nadzieję, że dobrze o niego
zadbałeś.
- Mieszka ze mną w pomieszczeniu nad stajnią, wasza miłość.
Może potem wychylimy kufelek albo dwa i pogadamy o starych
czasach. - Clem zachichotał. - Bez obaw, do rana całkiem dojdzie do
siebie.
Sophia zdołała jakoś wybąkać parę słów na pożegnanie swego
dawnego stajennego i stała zapatrzona w miejsce, które przed chwilą
opuścił.
- Wiem, że to zabrzmi niewiarygodnie głupio - rzekła z
niebezpieczną powściągliwością - ale dlaczego Clem nazywa ciebie
„waszą miłością"?
- Wszyscy moi pracownicy tak się do mnie zwracają - odparł
cicho Benedykt po krótkiej chwili. Widział wzbierający w niej gniew i
niczego tak nie pragnął, jak wziąć ją w ramiona, zanim nastąpi
całkiem zrozumiały wybuch wściekłości. Ale roztropnie trzymał się
nieco z dala.
Sophia wstrzymała oddech. Nie mogła, nie chciała uwierzyć, że
ktoś, w kogo wrodzoną szlachetność nie zwątpiła wcześniej ani przez
chwilę, zakpił z niej w tak obrzydliwy sposób. Człowiek, który był dla
niej wzorem, któremu tak ufała, któremu ofiarowała serce, którego
szczerze pokochała...
A on, ten umiłowany, okazał się takim niegodziwcem. Poniżenie i
wzbierający gniew ustąpiły miejsca niewypowiedzianej rozpaczy. Jak
on mógł jej to zrobić?! Tak ją zranić? Była dla niego tylko zabawką,
głupią, naiwną panienką, z której sobie zadrwił. Poczuła napływające
do oczu łzy. Jednak jakimś cudem zdołała zachować owo godne
podziwu panowanie nad sobą, z którego jej matka tak słusznie była
dumna.
- Wszystko rozumiem. Dziękuję za gościnę, książę - powiedziała
cicho przez zaciśnięte gardło, sama dziwiąc się, że słowa te brzmią tak
spokojnie.
Nadludzkim wysiłkiem przywołała na twarz pogardliwy uśmiech,
dygnęła głęboko i nie oglądając się za siebie, wypadła z oranżerii.
Chciała znaleźć się jak najdalej od tego człowieka, jego pałacu,
posiadłości, jego zakłamania. Bez słowa podbiegła do zdumionego
stajennego, który zdążył już przyprowadzić dla niej konia, wskoczyła
na siodło i pełnym galopem ruszyła przed siebie.
Wstrzymywany szloch wydobył się z jej piersi, a łzy sprawiały, że
nie widziała drogi przed sobą. Pozwoliła, by koń pędził na oślep, nie
zważając na niebezpieczeństwo ani na przerażone wołanie Benedykta,
który wybiegł za nią z oranżerii. Opanowanie i zimna krew, z których
jeszcze przed chwilą była tak dumna, zniknęły.
- Nienawidzę cię, nienawidzę! - krzyczała na całe gardło, choć jej
krzywdziciel nie mógł jej już słyszeć.
Wstrząsana spazmami płaczu ledwo była w stanie utrzymać
wodze w dłoniach, cwałując coraz szybciej przez bagniste łąki i pola,
jakby ten pęd mógł wymazać z jej myśli przystojną, ogorzałą twarz
Bena czy też raczej księcia Sharnbrooka. Sophia nie mogła zrozumieć,
czym zasłużyła sobie na takie traktowanie.
Czy książę chciał przytrzeć jej nosa za plotki, jakie o sobie
rozpuściła? Czemu wdał się w awanturę z Luciusem? Czy w zmowie
z Nicholasem zorganizował szaloną eskapadę, która zakończyła się
nocą w chatce? Dlaczego odjechał bez pożegnania? Pełno
gorączkowych pytań kłębiło jej się w głowie, a na najważniejsze z
nich nie potrafiła sobie odpowiedzieć.
Jazda stopniowo uspokajała Sophię, a jej wzburzenie przerodziło
się w pełną żalu rezygnację. Westchnęła ciężko i pogrążyła się w
niewesołych rozmyślaniach o czekającym ją życiu bez Bena. Jednego
Sophia była bowiem pewna - hrabiego Sharnbrooka nigdy więcej nie
chce widzieć na oczy. Nigdy.
Ściągnęła nieco wodze, by odzyskać panowanie nad koniem, i
rozglądając się po malowniczej okolicy, postanowiła mimo wszystko
rozkoszować się przejażdżką. Łagodny wiatr rozwiewał bujne włosy
amazonki i chłodził jej rozpalone policzki. Na zielonych zboczach
wzgórz pasły się pilnowane przez psy owce, z dala dobiegały
nawoływania pastuszków.
- Cóż to za ironia - powiedziała do siebie Sophia, podziwiając ten
idylliczny krajobraz, jakże kontrastujący z jej stanem ducha.
Nagle zaświtało jej w głowie, że przecież planowała odwiedzić
ciotkę Adelę, w razie gdyby lord Sharnbrook nie przypadł jej do
gustu.
- Cóż za ironia - rzekła ponownie, śmiejąc się gorzko. Wszak
książę przypadł jej do gustu, i to aż za bardzo... Może chociaż ciotka
ucieszy się z mojej wizyty, pomyślała ze smutkiem.
Nigdy wcześniej nie jechała do krewnej inaczej niż powozem,
utkwiły jej jednak w pamięci słowa matki, że niedaleko dworku starej
markizy przepływa potok. Pokłusowała więc w stronę wijącej się w
oddali błękitnej wstęgi, mając nadzieję, że wcześniej czy później
natrafi na jakąś życzliwą duszę, która wskaże jej dalszą drogę.
- Gdzie jest moja córka? - Hrabia stanowczym głosem domagał
się odpowiedzi. - Młody człowieku, nie dbam o twoje pochodzenie i
koneksje! Zresztą swoim zachowaniem pokazałeś już, że nie wiesz, co
oznacza słowo honor! Twój świętej pamięci ojciec z pewnością
przewraca się w grobie. Wkradasz się do naszego domu w jakichś
niecnych, sobie tylko znanych celach, podajesz się za stajennego, a
potem nagle znikasz nie wiadomo gdzie! I teraz masz jeszcze czelność
patrzeć nam prosto w oczy! Co to za żarty? Co zrobiłeś mojej córce?
Jeśli choć włos spadł jej z głowy, to daję słowo, że nie spocznę...
- Mężu, proszę, uspokój się, Sophii na pewno nic się nie stało. -
Lady Marissa próbowała ułagodzić zapalczywego lorda Yardleya,
poważnie lękając się o jego zdrowie. - Może rzeczywiście nasza
znajomość z hrabią Sharnbrookiem zaczęła się trochę, hm,
niefortunnie, nie wątpię jednak w jego prawość i dobre intencje.
Benedykt spojrzał z wdzięcznością na hrabinę. Nietrudno było
dostrzec, że jest bardzo wzburzony.
- Dziękuję, milordzie, ze wstydem jednak przyznaję, że swoim
zachowaniem w pełni zasłużyłem na ostre słowa.
- Ja myślę - żachnął się hrabia.
- Przysięgam jednak, że zamiary moje były jak najbardziej
uczciwe. Zakochałem się w Sophii od pierwszego wejrzenia, a potem
wszystko potoczyło się tak szybko... Zapewniam, że nie zaszło nic
niestosownego. Jak niczego na świecie pragnę szczęścia Sophii,
kocham ją całym sercem - powiedział z uczuciem. - Wierzę, że ona
odwzajemnia moją miłość i zgodzi się mnie poślubić, mimo że...
- Po całej tej maskaradzie? - przerwał mu sir Thomas - Wątpię!
- Jednak teraz najważniejsze to odnaleźć Sophię - ciągnął
Benedykt. - Zjeździłem całą okolicę, wysłałem także służących na
poszukiwania, jednak nie natrafili na jej najmniejszy ślad - wyznał z
zaniepokojeniem. - Czy nie wiedzą państwo, dokąd mogła pojechać?
- Cóż, jeśli twoje nadzieje są prawdziwe i nasza córka
rzeczywiście się w tobie zadurzyła, musi czuć się bardzo zraniona -
stwierdziła lady Marissa z wyrzutem w głosie. - Zapewne nie chce cię
widzieć, uważa, że ją okłamałeś, wykorzystałeś - powiedziała, jednak
na widok rumieńca wstydu na twarzy dumnego księcia Sharnbrook
dodała szybko: - Nawet jeśli twoje intencje były jak najczystsze.
- Bóg jeden wie, co przyszło do głowy tej postrzelonej
dziewczynie! - wykrzyknął oburzony hrabia. Jednak poruszenie
młodego człowieka i jego wyraźna troska o los Sophii zmiękczyły
także serce sir Thomasa. - Marisso, czy gdzieś w pobliżu nie mieszka
przypadkiem twoja cioteczna kuzynka?
- Tak, ma mały dworek w Wilkshare, niedaleko stąd.
Przypominam sobie teraz, że Sophia zamierzała odwiedzić Adelę,
może więc pojechała do niej - zastanowiła się hrabina.
- Lady Adela Wedgewood to państwa krewna? Znam bardzo
dobrze jej posiadłość, ale to prawie trzydzieści mil traktem! Czy to
możliwe, by Sophia wybrała się zupełnie sama tak daleko? Oby tylko
nic jej się nie stało! - zawołał Benedykt. - Natychmiast każę siodłać
konia - rzekł, kierując kroki do wyjścia.
- Wolnego! - kategoryczny ton hrabiego powstrzymał młodzieńca.
- Sądzę, że to raczej my powinniśmy teraz zaopiekować się naszą
córką. Wierzę, że nie kierował się pan żadnymi nieczystymi
intencjami, jednak dość już narobiłeś kłopotów, młody człowieku.
- Lepiej, jeśli my porozmawiamy z nią pierwsi, zwłaszcza jeśli
rzeczywiście pojechała do kuzynki Adeli - dodała hrabina. - Tym
bardziej że jak znam moją córkę, Sophia prawdopodobnie w ogóle nie
będzie chciała pana widzieć.
- Być może ma pani rację, milady. Być może Sophia nie zechce
słuchać moich wyjaśnień. Muszę jednak spróbować - rzekł stanowczo
Benedykt.
- Możesz tylko pogorszyć swoje położenie - ostrzegła hrabina. -
Sophia nienawidzi fałszu i jest wyjątkowo uparta. Niełatwo odwieść ją
od powziętej decyzji.
Książę Sharnbrook uśmiechnął się smutno w odpowiedzi.
- Mam nadzieję, że posłucha głosu serca - rzekł niemal szeptem
raczej do siebie niż do zaniepokojonych rodziców Sophii. - Każę
zaprząc powóz, który zawiezie państwa do posiadłości lady
Wedgewood - powiedział pełnym już głosem. - Pozwolą państwo
jednak, że nie dotrzymam im towarzystwa i natychmiast wyruszę do
Wilkshare - rzekłszy to, skłonił się i wyszedł zdecydowanym krokiem.
- Sophio, wyjdź, proszę - markiza Wedgewood nalegała
błagalnym tonem.
Starsza pani nigdy nie kryła swego uwielbienia dla ciemnowłosej
uparciuchy,
którą
traktowała
jak
najukochańszą
wnuczkę.
Rozpuszczała małą prezentami, a gdy dziewczynka zaczęła dorastać i
przemieniać się w ponętną kobietę, stwierdziła, że żaden kawaler nie
jest jej godzien. Jednak lord Sharnbrook był wyjątkiem.
Jej synek, zmarły na krup wiele lat temu, gdyby dorósł, z
pewnością byłby podobny do błyskotliwego, smukłego blondyna o
czarującym uśmiechu i figlarnym spojrzeniu. Tak, on jako jedyny,
zdaniem markizy, zasługiwał, by wziąć za żonę jej niesforną
ślicznotkę.
- Sophio, nie bądź dzieckiem, wyjdźże stamtąd. Lord Sharnbrook
czeka na dole.
- Nie! Nie chcę go widzieć! Ani teraz, ani nigdy! Nienawidzę go!
Nienawidzę! - krzyczała Sophia, tupiąc zgrabną nóżką w elegancki
parkiet. - Oszukał mnie, zakpił sobie! Nie wierzę już w jego słodkie
słówka. Niech wraca, skąd przyszedł.
- Kochanie, proszę - nalegała ciotka - pozwól mu wyjaśnić całe to
nieporozumienie. To dobry chłopiec, znam go od małego. Każdemu
zdarza się czasem zbłądzić. Nie bądź tak surowa. Jemu naprawdę na
tobie zależy, widać to w jego oczach.
- Więc bierzesz jego stronę? - prychnęła oburzona Sophia.
- Nie biorę niczyjej strony - pośpieszyła natychmiast z
zapewnieniem markiza. - Pragnę tylko, byś była szczęśliwa. Żebyś z
powodu gorącej krwi i głupiego uporu nie popełniła największego
błędu w życiu.
- A więc dobrze - dobiegł zza drzwi naburmuszony głos. -
Wysłucham jego wyjaśnień.
Podeszła do okna, zastanawiając się, czemu wszyscy sprzysięgli
się przeciwko niej, nawet ciotka. Tak ten wstrętny Ben wszystkich
potrafi sobie okręcić wokół palca tymi gładkimi słówkami,
wypowiadanymi niskim wibrującym głosem. Nikczemny łotr!
Nagle Sophia opanowała się, szybko podbiegła do drzwi i otwarła
je na oścież.
- Przepraszam cię, ciociu - szepnęła skruszonym tonem,
obejmując mocno starszą damę. - Zachowuję się okropnie. Wpadam
do ciebie bez uprzedzenia i urządzam scenę godną najgorszej
kapryśnicy. Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło, wydawało mi się,
że już wyrosłam z takich dziecinnych fochów. Wybaczysz mi? -
spytała z błagalną minką.
- Ależ kochanie, nie masz za co przepraszać - zapewniła lady
Wedgewood, całując ulubienicę w czubek ślicznej główki. - W
sprawach sercowych trudno o opanowanie.
- Ciociu, proszę... - żachnęła się Sophia. - Lord Sharnbrook nic
dla mnie nie znaczy - rzuciła, zapominając, że przed chwilą twierdziła
coś wręcz przeciwnego. - Porozmawiam z nim, skoro uważasz, że
powinnam. Zamierzam go jednak odprawić, dość już przez niego
wycierpiałam. Postaram się jednak zachować, jak przystało na damę.
Czy mogłabyś poprosić go do ogrodu? Mam ochotę pospacerować.
- Wiem, jak się musisz czuć - rozgoryczona, zła, może ci trochę
głupio, że od razu nie odgadłaś prawdy. Pewnie żywisz do mnie wręcz
głęboką niechęć, podejrzewając, że zabawiłem się twoim kosztem -
poważnym tonem przekonywał Benedykt.
- A... czy tak nie było?
- Nie, moje kochanie. Cały czas byłem szczery, chciałem tylko
dobrze cię poznać.
- Przez cały czas mnie okłamywałeś - rzuciła z wyrzutem. - Nie
było ci wstyd podawać się za kogoś, kim nie jesteś?
- Przyznaję, że nie zmierzałem do celu w najrozsądniejszy sposób,
jednak nigdy nie chciałem cię oszukać. W istocie, udając stajennego,
zachowałem się jak ostatni głupiec.
Sophia obróciła się, a on nie spuszczał z niej ostrożnego wzroku,
instynktownie wiedząc, co musi myśleć i czuć, i nie mając
najmniejszych pretensji o to, że w tych prześlicznych zielonych
oczach pojawił się wyraz pogardy.
- Dlaczego więc to zrobiłeś? - wtrąciła, nie będąc gotowa ani mu
uwierzyć, ani, tym bardziej, przebaczyć.
- Z powodu czegoś, o czym wspomniał Nicholas, mówiąc o tobie
- o twej niechęci do utytułowanych dżentelmenów i dlatego że... och,
sam nie wiem!
Niecierpliwie przeczesał palcami włosy, nadal zły na siebie za
takie błazeństwa. A jeśli prawda wyjdzie na jaw?
- Przypuszczam, że chciałem przeżyć jeszcze jedną szaloną
przygodę, zanim wezmę na swoje barki odpowiedzialność za
szlachetny ród Riselych, stając się głową rodziny. Bóg jeden wie, co
za obłęd mnie ogarnął. Wiedziałem, że długo nie da się ciągnąć tej
maskarady.
Westchnął z głębi serca, tak że poczuła się wzruszona.
Przypatrywała mu się w milczeniu, uświadamiając sobie w tej chwili
to, co powinno być dla niej jasne od samego początku - że był tak
samo zakochany w niej, jak ona w nim. Czy cokolwiek innego ma
znaczenie?
- Kocham cię, Sophio Cleeve. Zakochałem się w tobie od
pierwszego wejrzenia tego ranka na Bond Street - przyznał śmiało, a
Sophia w głębi serca wiedziała, że mówi prawdę. Chciała dowiedzieć
się jeszcze o wiele więcej, ale była gotowa zaczekać. Liczyło się tylko
to, że znowu byli razem.
Coś w jej twarzy zdradziło jej uczucia, bo szybko wyciągnął rękę.
- Czy zostaniesz moją żoną?
- Tak - odparła, podając mu palce. - Ale tylko dlatego, że przez
resztę życia zamierzam zadawać ci niewymowne cierpienia za ten
przewrotny figiel, który mi spłatałeś!
Benedykt wybuchnął triumfalnym śmiechem, który ustał, gdy
wziął ją czule w objęcia, dzięki czemu dalsze wyjaśnienia wydały się
zbędne. Przylgnęli do siebie, wymieniając pocałunki i pieszczoty, aż
podniesiony, pełen dezaprobaty głos, pytający, co tu się, do diabła,
dzieje, z oszałamiających wyżyn ich wzajemnej namiętności
gwałtownie sprowadził ich z powrotem na ziemię.
Odsunęli się od siebie, na poły rozbawieni, a na poły zawstydzeni,
by spotkać gorejący wzrok hrabiego oraz hrabiny Marissy, która
wyglądała na bardzo zmieszaną.
- Choć nie lubię ci się w niczym sprzeciwiać, Marisso, wydaje mi
się, że całkowicie błędnie odczytałaś sytuację - rzekł lord złowieszczo.
- Nasza córka nie cierpi z powodu złamanego serca; szybko znalazła
pocieszenie w ramionach kochanka!
Słysząc tak niepochlebną ocenę swego zachowania, Sophia
milczała, toteż Benedykt musiał wyjaśnić tę delikatną sytuację.
- Sir, milady, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi! -
wykrzyknął, zerkając z zachwytem na swą cudowną narzeczoną. - Czy
pobłogosławicie naszemu związkowi? - zapytał gwoli tradycji, gdyż
ani przez moment nie wątpił, jaka będzie odpowiedź.
- Cóż, jeśli tego właśnie pragnie Sophia, z radością oddamy ci
naszą dziewczynkę. Dbaj o nią i opiekuj się, to nasz największy skarb
- odrzekł z powagą hrabia Yardley, a żona mogłaby przysiąc, że jego
oczy zwilgotniały.
Hrabina Marissa natomiast nie ukrywała łez wzruszenia.
Podbiegła do córki i uściskała ją mocno.
- Najdroższa córeczko, cieszymy się waszym szczęściem, oby
wasze małżeństwo było równie udane jak moje z twoim ojcem.
- Kochani, niech wam Bóg pobłogosławi. Nie mogę się już
doczekać wnuków, a wy, jak widzę, również...
- Ależ, mężu - zgorszyła się lady Marissa, widząc rumieniec
wykwitający na policzkach Sophii i szelmowskie błyski w oczach
księcia. Wszyscy czworo roześmieli się serdecznie.
- Trzeba przekazać dobrą nowinę ciotce Adeli, z pewnością się
niepokoi - przypomniała sobie nagle rozanielona Sophia.
Panie poszły przodem, by obwieścić zaniepokojonej ciotce o
zaręczynach. Słysząc tę wiadomość, dobroduszna starsza pani
rozpłakała się, po czym wyściskała ukochaną krewniaczkę.
- Wszyscy zasłużyliśmy chyba na filiżankę gorącej herbaty -
stwierdziła, kiedy wreszcie odzyskała panowanie nad sobą. -
Przejdźmy do saloniku.
- Cóż za niezwykły dzień - westchnęła Sophia. - Czuję się jak w
bajce. Wciąż nie mogę uwierzyć, w to, co się stało. W ciągu niespełna
kilku godzin przeżyłam czarną rozpacz i nieziemską radość -
zwierzyła się. - Świat jest piękny! - krzyknęła nagle, co wywołało
wybuch śmiechu obu starszych i bardziej doświadczonych kobiet.
- Ach, młodość, młodość - pokiwała pobłażliwie głową hrabina,
mrużąc oczy.
Tymczasem nadeszli panowie. Najwyraźniej Benedykt tak
zręcznie przekonał do siebie przyszłego teścia i ułagodził jego
wzburzenie, że lord stwierdził z rozbawieniem:
- Droga Marisso, czy przez to wszystko nie czujesz się
niewiarygodnie staro? Kto jak kto, ale nasz stajenny!
- Ani trochę - odrzekła, sama tryskając wesołością. - Obawiam się
tylko, że to się wszystko rozniesie. Plotkarze nie dadzą nam spokoju.
- Dołożyłem starań, żeby mnie nikt nie poznał - zapewnił ją
Benedykt. - Ale w razie gdyby, choć to mało prawdopodobne, ktoś
mnie przejrzał, proponuję ciche zaręczyny tu, w Sharnbrook, co łatwo
można urządzić w ciągu paru dni. Świat wtedy uzna, że była to miłość
od pierwszego wejrzenia... Co, oczywiście, jest całkowicie zgodne z
prawdą. - Podszedł do Sophii. - Zgadzasz się na szybkie zaręczyny,
najdroższa?
Jej promienny uśmiech starczył za odpowiedź. Z radością
przystałaby na każdy plan, który przyszedłby mu do głowy, a więc
także ślub w Boże Narodzenie w małym kościółku w Abbot Giles.
Hrabina Marrisa była nieco rozczarowana, gdyż dla swej jedynaczki
wymarzyła sobie prawdziwie wspaniałą uroczystość.
- Oboje tego pragną, moja duszko - zauważył lord, patrząc jak
szczęśliwa para spaceruje po tarasie. - Mogą, jak to zaproponowała
Sophia, święcić to wydarzenie i podejmować gości, gdy następnej
wiosny pojadą do Londynu.
- Oczywiście, że mogą. Pamiętajmy, że ślub drogiej Beatrice i
Harry'ego był naprawdę uroczym wydarzeniem. Nie widzę powodu,
dlaczego Sophii nie miałby być taki sam. Są w sobie bardzo
zakochani, to się rzuca w oczy. - Oderwała wzrok od promieniejącej
szczęściem pary i spojrzała na mężowski profil. - Musisz być
niezmiernie uradowany takim obrotem wydarzeń.
- To prawda - zapewnił ją, po czym nagle zmienił temat. - Wrócę
do Londynu po przyjęciu i umieszczę zawiadomienie o zaręczynach w
gazetach. Nie widzę powodu, żeby pozostawać w mieście do końca
sezonu, więc pojadę do Jaffrey House na początku czerwca.
- Zatem nie przyjedziesz tutaj? - Była zdziwiona i rozczarowana. -
Ale słyszałeś, jak obiecałam Benedyktowi, że zostanę tu z Sophią parę
tygodni.
- A więc dotrzymaj obietnicy. - Hrabia objął ją ramieniem. - Jest
parę spraw wymagających mojej uwagi, które nazbyt długo
pozostawiałem samym sobie. Ty nie masz się czym przejmować.
Lady Marissa nie była tego taka pewna, lecz zachowała swe
uwagi dla siebie i pozwoliła, by mąż poprowadził ją na taras, gdzie
dołączyli do córki i przyszłego zięcia.