Beverley Jo Diabelska intryga

background image

Jo Beverley

Diabelska intryga

background image

Dedykuję tę książkę trzem mężczyznom, którzy odegrali

ważną rolę w m o i m życiu:

Kenowi, Jonathanowi i Philipowi.

To dzięki wam pisanie stało się dla mnie nie tylko

możliwe, ale też przyjemne. I czuję, że bogowie

naprawdę mi sprzyjają.

background image

PODZIĘKOWANIA

Po pierwsze, pragnę podziękować za wsparcie i rady

mojej agentce, Alice Orr, która przechodzi teraz na zasłu­

żony odpoczynek. Życzę jej wiele szczęścia.

Spotkania z innymi autorami są zawsze niesłychanie po­

mocne, dlatego chciałabym złożyć podziękowania mojej

grupie dyskusyjnej, złożonej z Jane Wallace, Solveig McLa­

ren, Kareł Loganhume, Marjorie Daniels i Anity Birt, za

pomoc w doprowadzeniu do końca tego nie zawsze łatwe­

go projektu. Zwykle są to rozmowy internetowe, ale praw­

dziwą duszę tej książki odnalazłam w czasie bezpośrednie­

go spotkania z wymienionymi autorkami.

Dziękuję również Andrew Sigelowi, któremu udało się

odnaleźć to, co pozostało z libretta „Orione" londyńskie­

go Bacha. Dzięki temu mogłam zrewidować swoje poglą­

dy na temat tej opery. Pragnę też przekazać wyrazy

wdzięczności znawczyni porto Bibianie Behrendt, a także

grupie internetowej lemot@onelist. com, która sprawdziła

pisownie obcych zwrotów i wyrazów.

Przede wszystkim jednak podziękowania należą się sa­

memu Rothgarowi, który wdarł się w moje życie osiem lat

temu i oznajmił: „Przyszedłem, żeby odmienić twój los".

background image

1

Londyn, czerwiec 1763 roku

D r z w i do klubu Savoir Faire otworzyły się nagle i na

ulicy zajaśniało pochodzące ze środka światło. M i n ę ł a p ó ł ­
noc. Służący, którzy do tej pory leniuchowali, poderwali
się na równe nogi. Chłopcy z pochodniami ruszyli, żeby
oświetlić drogę wychodzącym dżentelmenom. Jednak czu­

wający nad wszystkim lokaj już dmuchnął w swój gwiz­
dek i natychmiast od strony powozów odpowiedział mu
podobny dźwięk. Woźnica najpierw zapalił lampy, a na­
stępnie odczepił od końskich pysków w o r k i z obrokiem.

Jednocześnie zapobiegliwy lokaj zadbał o to, żeby

chłopcy nie niepokoili jego panów: markiza Rothgara oraz

jego przyrodniego brata, lorda Bryghta Mallorena. N i e

wzbudziło to entuzjazmu wyrostków, ale w końcu z ocią­
ganiem powrócili do gry w kości.

M i m o lśniących bielą koronek przy strojach, a także bi­

żuterii, którą nosili, markiz i jego brat nie potrzebowali
ochrony. W wysadzanych szlachetnymi kamieniami po­
chwach trzymali krótkie szpady, i w razie potrzeby zawsze
potrafili ich użyć.

Gawędzili sobie teraz spokojnie, czekając na powóz.

W tym czasie kolejna grupa gości wyszła z wnętrza eks­
kluzywnego klubu. Mężczyźni śmiali się i klepali po ple­
cach. Jeden z nich zaintonował fałszywie:

Choć czystość jest poniekąd cnotą,
Lady Chastity nie dba o to,

Ale krzyczała dama nieźle,

9

background image

G d y z nagim chłopem ją znaleźli,
La-la-li, la-la-la.

Bracia odwrócili się gwałtownie, a ich szpady świsnęły

w powietrzu.

- Wydaje mi się, że ta piosenka już dawno wyszła z mo­

dy - łagodnie zauważył markiz. - Powinieneś przeprosić,

panie, za karygodny brak wyczucia.

Słowa przyśpiewki stanowiły złośliwy komentarz do

wydarzeń sprzed dwóch lat, kiedy to znaleziono lady Cha-

stity Ware z nagim mężczyzną w ł ó ż k u . M ł o d a dama nie

przyznała się do niczego, ale to Mallorenowie musieli do­

wieść jej niewinności. Dzięki n i m mogła zacząć pokazy­
wać się w towarzystwie i w końcu wyjść za mąż za naj­

młodszego przyrodniego brata markiza, lorda Cynrica,
obecnie Raymore'a.

Jasnowłosy mężczyzna, który zapewne sporo w y p i ł ,

przerwał swój śpiew i skrzywił się na te słowa.

- A n i mi się śni! Każdy może śpiewać, co mu się żyw­

nie podoba.

- Byle nie t o ! - warknął lord Bryght, przystawiając szpa­

dę do gardła blondyna. Ten jednak nawet nie mrugnął,
chociaż jego towarzysze cofnęli się ze strachem.

M a r k i z odepchnął swoją szpadą ostrze brata.
- Dosyć! N i e trzeba nam ulicznych bójek! - Spojrzał zim­

no na jasnowłosego śpiewaka. - Twoje nazwisko, panie?

Większość ludzi w Londynie zadrżałaby na dźwięk tych

słów, wypowiedzianych przez lorda Rothgara, nazywane­
go często M r o c z n y m Markizem, ale jego oponent tylko
spojrzał na niego z pogardą.

- Curry, panie. Nazywam się Andrew Curry.
- Wobec tego, przeproś, panie, za t o , że śpiewałeś tak fał­

szywie - zażądał Rothgar, kładąc nacisk na ostatnie słowo.

Wargi Curry'ego zadrżały od t ł u m i o n e j wściekłości.

- Łajno pozostanie łajnem, choćby posadzić na n i m

kwiatki - mruknął. - Zawsze będzie śmierdzieć.

10

background image

- Tak jak trup - podjął markiz. - Zechciej, panie, wy­

znaczyć swojego sekundanta.

O dziwo, mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.

- Giller? - zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszy.

Ubrany w jedwabie osobnik o twarzy łotra skinął nie­

chętnie głową.

- Oczywiście, Curry. Zawsze do usług.

- Lord Bryght wystąpi w moim imieniu. - Markiz wska­

zał brata. - Ale chyba sami możemy uzgodnić szczegóły,

prawda? Rodzaj broni?

- Szpady - padła odpowiedź.

- Dobrze, wobec tego szpady o dziewiątej przy stawie

w St. James's Park. - Rothgar schował broń do pochwy

i wsiadł do powozu, który już na niego czekał. - Dosko­

nałe miejsce, żeby popełnić samobójstwo.

Lord Bryght również schował swoją szpadę, wyraźnie

zaniepokojony dobrym humorem Curry'ego.

- Giller, chodź no tutaj! - zawadiaka przywołał jednego

z kompanów.

- Po co? - Mężczyzna w jedwabiach nie wyglądał na za­

chwyconego całą sytuacją.

- Bo jesteś moim sekundantem, barania głowo! - wściekł się

Curry. - Musisz powiedzieć markizowi, że go nie przeproszę!

Skonsternowany Giller zaczął skubać swój wytworny strój.

Wyglądał tak, jakby sam bał się, że go zasieka w pojedynku.

- Otóż chodzi o to, panie Giller... - zaczął Bryght.

- Nazywam się Parkwood Giller - przerwał mu zagadnięty.

- Przepraszam, panie Parkwood. Więc chodzi o to, że

jako sekundanci powinniśmy starać się doprowadzić do

ugody. Proszę porozmawiać z sir Andrewem i jeśli zmieni

zdanie, skontaktować się ze mną. Mieszkam w Malloren

House przy Marlborough Sąuare.

Giller tylko rozłożył ręce w bufiastych rękawach.

- Zmienić zdanie?! Curry?! To raczej niech pan przeko­

na markiza, żeby nie popełniał samobójstwa.

Podejrzenia Bryght a znalazły potwierdzenie. Curry

11

background image

prawdopodobnie był zawodowcem. L o r d wsiadł do powo­
zu i konie od razu ruszyły. Za n i m i z nową siłą wybuchła
pijacka piosenka.

Bryght zaklął pod nosem.
- Rozprawię się z n i m j u t r o , bracie, zgodnie ze wszyst­

k i m i zasadami - uspokoił go Rothgar.

- Zgodnie z zasadami?! Mogłeś na niego użyć bata, a nikt

nie poczytałby ci tego za dyshonor.

- Tak myślisz? Pamiętaj, że to nie Francja. - Markiz za­

myślił się na chwilę. - Poza tym, odniosłem wrażenie, że
ten Curry celowo dążył do pojedynku.

- Zwykle się tym tak bardzo nie przejmujesz - odparo­

wał Bryght, którego pojawienie się w Londynie miało zwią­
zek właśnie ze sprawami honoru. Jednak, jeśli jego brat
przegra, sprawa stanie się nieaktualna.

Rothgar uśmiechnął się wpatrzony w nikłe światło do­

chodzące zza szyby powozu.

- I tak trudno by mi było uniknąć pojedynku - stwierdził.

- A poza tym, chcę się dowiedzieć, kto pragnie mojej śmierci.

- Więc wiesz, że ten Curry to zawodowiec?
- Domyślam się że to zabijaka i oszust - odparł mar­

kiz. - Pewnie dużo uchodzi mu na sucho, bo ma szybką

rękę. Trzeba w końcu dać mu nauczkę.

- Tylko dlaczego ty masz to robić?! - Rothgar należał

do najlepszych szermierzy, ale przecież zawsze mógł zna­
leźć się ktoś lepszy. Sam wpajał tę zasadę swoim m ł o d ­
szym przyrodnim braciom, dając im lekcje fechtunku.

Markiz milczał, a Bryght przypomniał sobie jego wcześ­

niejsze słowa.

- Myślisz, że ktoś go wynajął? - zadał kolejne pytanie. -

K t o , na m i ł y Bóg, mógłby chcieć cię zabić?!

- Ktoś, kto mnie nienawidzi i się mnie boi - padła od­

powiedź.

Bryght tylko się skrzywił na te słowa.
- Tak wielu ludzi się nawzajem nienawidzi, ale jakoś się

nie pojedynkują - zauważył, a następnie pokręcił głową. -

12

background image

Poza tym, nie sądzę, żeby ten Curry chciał cię zabić. Prze­

cież można za to pójść do więzienia.

- Inaczej cały ten pojedynek nie miałby sensu. - Głos

markiza brzmiał ciepło i pogodnie. - Zresztą Curry będzie
mógł od razu uciec do Francji, skoro dostanie za ten po­

jedynek cały worek pieniędzy.

- Czyich pieniędzy?
Rothgar pochylił się w stronę brata. Bryght mógł teraz

dojrzeć jego spokojną, zamyśloną twarz.

- To ciekawe pytanie - rzekł. - Wydaje mi się, że żaden

z moich nieprzyjaciół nie powinien korzystać z takich
środków, ale... - zawiesił głos.

- Pewnie masz takich wrogów, o których nawet nie wiesz!

- zniecierpliwił się Bryght. - Właśnie dlatego lepiej nie być
Mrocznym Markizem i eminence noire Anglii. Inaczej, każ­
dy może zrzucić na ciebie winę za swoje niepowodzenia.

Rothgar zaśmiał się serdecznie.
- Tak, jak na wiejskiego głupka, którego wszyscy winią

za to, że mleko jest gorzkie, albo że mrą owce?

Bryght również wybuchnął śmiechem, ponieważ porówna­

nie było zupełnie chybione. Jego brat należał do najlepiej wy­
kształconych i najsprytniejszych ludzi w kraju. Jednak, kiedy
powóz zatrzymał się przed pałacem, Bryght natychmiast spo­

ważniał, gdyż znowu przypomniał sobie o pojedynku.

Na śmierć i życie? Czy to możliwe?

Spał kiepsko, za to Rothgar wyglądał rano na wypoczę­

tego i odświeżonego. Wkrótce wezwali powóz i pojechali

nad ponury staw w St. James's Park.

- Do diabła! Skąd się tutaj wzięło tylu ludzi?! - zdziwił

się Bryght. - Przecież to pojedynek, a nie przedstawienie!

- A co za różnica? - mruknął Rothgar, wychodząc z po­

wozu.

Bryght poszedł w jego ślady, po czym rozejrzał się do­

koła. Była tu chyba cała londyńska śmietanka towarzyska,
a przynajmniej jej męska część. Arystokracja ustawiła się

w pierwszym rzędzie, a osoby gorzej urodzone cisnęły się

13

background image

gdzieś dalej. N i e k t ó r z y nawet wzięli ze sobą dzieci! Część
z nich powłaziła na drzewa, podobnie jak kobiety z ludu.
Natomiast ci, którzy nie chcieli być widziani na miejscu
pojedynku, obserwowali wszystko z oddali przez lunety.

To prawda, że lord Rothgar zaliczał się do najbardziej

znanych osób w Londynie, ale w takiej chwili należało dać
mu spokój. Świat schodził powoli na psy. Jeszcze dziesięć
lat temu usunięto by gapiów z miejsca pojedynku.

Wśród zebranych Bryght dostrzegł lorda Selwyna. N a ­

leżał on do największych entuzjastów publicznych egze­
kucji. Na wieść o powieszeniu lub ścięciu, gotów był je­
chać na koniec świata i z pewnością nie wstawałby tak

wcześnie, gdyby nie liczył na ciekawe widowisko.

Najwyraźniej spodziewał się, że ktoś tu dzisiaj umrze.
Bryght szybko przeniósł wzrok na brata, bowiem zo­

rientował się, że przygląda się zebranym zbyt ostentacyj­
nie. Co prawda po ślubie przeprowadził się na wieś, ale

wciąż znał zasady rządzące londyńskim światkiem. Wie­

dział, że nie może okazywać strachu. N i e może też zdra­
dzić najmniejszym gestem, że niepokoi się o Rothgara.

W tłumie rozległ się szmer i po chwili na pole przy stawie

wyszedł sam Curry ubrany tylko w białą koszulę i spodnie.

Na oko był zbudowany podobnie jak lord Rothgar, chociaż
miał w sobie jakąś lisią zręczność, która od razu wskazywa­
ła, że jest niebezpieczny.

Bryght zaczął żałować, że Cyn został w domu. M i m o

niskiego wzrostu, miał on to „coś", co odróżniało praw­
dziwego fechtmistrza od amatora. Był prawdopodobnie

lepszy od Rothgara, a poza tym, to on powinien stanąć

w obronie h o n o r u swojej żony.

Curry wyciągnął szpadę i dla rozgrzewki zaczął ćwiczyć

cięcia i sztychy.

- Do diabła, jest leworęczny - w y m a m r o t a ł pod nosem

Bryght.

Jednak Rothgar, który rozbierał się właśnie z pomocą

służącego, usłyszał te słowa.

14

background image

- Masz rację, to prawdziwie diabelska cecha - skomen­

tował. - Wiedziałem o tym.

Bryght jedynie skinął głową. Jego brat nigdy nie stawał

do walki bez wcześniejszego przygotowania. M i m o świe­
żego wyglądu, nie spał pewnie zbyt długo tej nocy.

- I czego jeszcze się dowiedziałeś? - spytał.
- Tak jak przypuszczałem, jest bardzo dobry - stwier­

dził Rothgar. - W Anglii wygrał trzy pojedynki, raniąc, ale
nie zabijając swoich przeciwników. Ale podobno we Fran­
cji zabił dwie osoby.

Bryght pomyślał, że będzie mu bardzo trudno zachować

obojętność w czasie walki. Teraz jeszcze bardziej bał się
o brata. Co prawda Rothgar ćwiczył regularnie i uchodził
za mistrza, ale miał niewielkie doświadczenie.

Czy jest wystarczająco dobry, żeby pokonać profesjo­

nalistę? To pytanie nie dawało mu spokoju.

Fettler, służący markiza, pomógł mu zdjąć wyszywany

aurdut, odłożył ubrania i z niezmąconym spokojem podał
mu jego szpadę. Zapewne już uznał swego pana za zwycięz­
cę. Bryght żałował, że brakuje mu tej pewności.

- Idź już. - Rothgar ciął powietrze szpadą. - Masz obo­

wiązki jako sekundant.

- Co mam robić? Czy chcesz ugody?
Markiz tylko potrząsnął głową i zdjął pierścień z rubi­

nem, który mu widocznie przeszkadzał.

- N i e sądzę, żeby do niej doszło. W razie czego zajmij

się wszystkimi sprawami. Czy masz ochotę na mój tytuł?

- Przecież wiesz, że nie! - oburzył się Bryght. - Powiedz,

jesteś gotów walczyć za wszelką cenę?

Uśmiech ponownie pojawił się na twarzy Rothgara.
- Za kogo mnie uważasz? Przecież nie jestem zwierzę­

ciem! Wystarczy, że Curry będzie prosił o wybaczenie
przy wszystkich tych ludziach. Na kolanach - dorzucił

markiz, widząc sposępniałe oblicze brata.

Bryght chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko machnął

ręką. Z przeciwnej strony zmierzał ku niemu Parkwood

15

background image

Giller, wystrojony jeszcze bardziej niż w nocy. Widocznie

pozbył się już strachu o swoje zdrowie i życie, bo wyraź­
nie sprawiała mu przyjemność" rola sekundanta.

Spotkali się w połowie drogi.
- Czy Sir Andrew jest gotów odwołać swoje oszczer­

stwo? - spytał Bryght.

Koronkowa chusteczka Gillera zawirowała w powietrzu.
- Oszczerstwo?! Raczysz, panie, żartować! To raczej

markiz powinien go przeprosić za nieuzasadnioną napaść.

Na te słowa Bryght aż zgrzytnął zębami.
- To bezczelność!
- Przecież wszyscy wiedzą, że...
Bryght zbliżył się do Gillera, a w jego oczach pojawiły

się niebezpieczne błyski.

- Posłuchaj, draniu. To prawda, że sekundanci nie wal­

czą. Ale uważaj, bo wyzwę cię zaraz po t y m pojedynku.

Na łotrowskiej twarzy Parkwooda pojawił się strach.
- Ależ zapewniam waszą lordowską mość... - niemal dła­

w i ł się w obawie, że Bryght dotrzyma słowa. - Zapewniam,

że ja... ja tak wcale nie myślę.

- W porządku. Spełniliśmy swoją misję. Pora zacząć po­

jedynek.

Bryght nie miał żadnych wątpliwości, że nic nie zdoła­

ł o b y przekonać Curry'ego. Dlatego s k ł o n i ł się lekko
i szybko w r ó c i ł do Rothgara.

- Walka - oznajmił krótko.
Rothgar milczał, starając się rozluźnić mięśnie. Odebrał

tę wiadomość jak coś oczywistego i dalej ćwiczył, usiłując

jednocześnie skupić się na przeciwniku. Pewnie właśnie

dzięki temu zwykle wygrywał z Bryghtem, który b y ł zbyt
niecierpliwy, żeby przed walką zastanawiać się nad strate­

gią i możliwościami oponenta. Z kolei Cyn miał tę umie­

jętność we krwi. N i e musiał nic robić. Wystarczyło, że
wziął szpadę do ręki, a już był rozluźniony i skupiony.

Bryght raz jeszcze pożałował, że to drugi brat nie może
stanąć w obronie żony. Z pewnością posiekałby Curry'ego

16

background image

na kawałki. Sześcioletnia wojaczka uczyniła go nieczułym
na śmierć, więc pewnie nawet by się t y m nie przejął.

Curry przechadzał się niecierpliwie po polu walki. Ze­

brani czekali teraz na znak Rothgara. Bryght nie chciał
go ponaglać, ale pragnął jak najszybciej mieć pojedynek
Z

głowy. Tymczasem markiz wcale się nie spieszył. Skoń­

czył co prawda rozgrzewkę, ale teraz po prostu spokoj­
nie czekał. Być może c h o d z i ł o mu o to, żeby wyprowa­
dzić Curry'ego z równowagi.

W końcu uśmiechnął się do brata i wreszcie przeszedł

na wydeptany placyk. Publiczność wstrzymała dech. N i k t
nie poruszał się z równą gracją jak lord Rothgar. N i k t też
nie wyglądał okazalej i godniej od niego. Nawet teraz,

W samej koszuli i spodniach, pozostał w każdym calu dwo­

rzaninem. Jednocześnie ujawniła się jego natura drapież­

cy. To, co na co dzień osłaniały peruki i piękne stroje.

Wszyscy wiedzieli o wielkich wpływach Rothgara. Jednak

głównie ceniono jego spryt i cywilną odwagę. Niewielu wie­
działo, że jest on też doskonałym szermierzem. Bryght po­

myślał, że brat być może celowo unikał do tej pory pojedyn­
ków. Jakby nie chciał ujawniać wszystkich swoich atutów.

Widzowie aż zamarli na tę demonstrację siły i gracji.

A Curry? Jeśli nawet się bał, to nie dał tego po sobie poznać.

Wkrótce też stało się jasne, dlaczego. Ponieważ już od

pierwszego skrzyżowania szpad, Curry dał się poznać ja­
ko doskonały fechtmistrz. M i a ł w sobie ową lisią zręcz­
ność, czy też instynkt, który pozwalał mu wykorzystać ka­

żdą słabość przeciwnika. A poza tym, był leworęczny.

Bryght zagryzł wargi, widząc, że brat broni się niezręcznie.

Co prawda udawało mu się odparowywać wszystkie ciosy
Curry'ego, ale jednocześnie ustępował mu placu. Po chwili
Curry spływał potem. Na czole Rothgara również pojawiło
się parę kropel. M i m o niezbyt wyszukanej techniki, jego obro­
na była skuteczna, chociaż przeciwnik napierał jak burza.

Publiczność uznała już chyba Rothgara za pokonanego

i tylko jego brat żywił nadzieję, pamiętając te wszystkie

17

background image

sztuczki, których nauczył się właśnie od niego. To niemoż­

liwe, żeby Rothgar wszystkiego zapomniał!

N i k t nawet nie śmiał westchnąć. W powietrzu słychać

było tylko szczęk stali. Koszule walczących zabarwiły się
krwią, choć były to zaledwie zadrapania. M i m o przewagi,
Curry'emu nie udało się ciężej zranić lorda.

Nastąpiło kolejne zwarcie. Obaj mężczyźni byli już moc­

no zmęczeni, ale Curry, który wciąż atakował, chyba bardziej.

I właśnie w chwili, kiedy napierał z ostateczną determinacją
na markiza, Rothgar jakby urósł. Wyprężywszy się, strząsnął
z siebie ostrze Curry'ego, jakby to była zabawka, a nie broń,
a następnie wykonał prosty sztych wprost w jego pierś. Prze­
rażony przeciwnik usiłował się osłonić i właśnie wtedy, jakimś
nadludzkim sposobem, Rothgar śmignął ostrzem tuż przed
nosem Curry'ego i wbił je wprost w jego lewe ramię. Curry
krzyknął i wypuścił szpadę z dłoni. D l a wszystkich, którzy
choć trochę się na tym znali, stało się jasne, że najprawdopo­
dobniej nie będzie już mógł walczyć lewą ręką.

Widzowie dopiero po chwili zorientowali się w sytuacji.

Rozległy się brawa i radosne okrzyki, co znaczyło, że oprócz

wrogów, markiz miał tu również przyjaciół.

Curry spojrzał na swoje ramię, nie bardzo wiedząc, co

się stało.

Przecież był lepszy.
Przecież już uznał siebie za zwycięzcę.

Schylił się i chwycił szpadę w prawą d ł o ń . Jednak Rothgar

przystawił mu wcześniej swoje ostrze do piersi.

- Musisz teraz obiecać, że... nie będziesz śpiewał nie­

modnych piosenek - powiedział, dysząc. Obrona pochło­
nęła sporo jego sił.

W oczach Curry'ego pojawiła się bezrozumna wście­

kłość. Patrzył, nie bardzo pojmując, co się stało.

Przecież nikt go do tej pory nie pokonał.
- Jak nie mogę śpiewać, to powiem, że lady Chastity

Ware to kurwiszon, jakiego świat nie widział!

Z dzikim wrzaskiem rzucił się na Rothgara. Ten tylko uchy-

18

background image

lił się i jednym sztychem przeszył mu pierś na wysokości ser­

ca, żałując, że pozwolił mu wypowiedzieć ostatnie słowa.

Curry padł na ziemię tuż przed nim. Chwilę potem stało

się jasne, że już żadne bluźnierstwo nie wyjdzie z jego ust.

2

Rothgar oczyścił szpadę i schował ją do pochwy. Do Cur-

ry'ego niespiesznie podszedł doktor, żeby potwierdzić to, co

i tak było oczywiste. Żaden z przyjaciół nieszczęśnika nie

miał jakoś ochoty się nim zająć. Publiczność, która do tej po­

ry milczała w osłupieniu, wybuchła teraz gwarem wielu osób.

Rothgar spojrzał przez ramię na stojących za nim ludzi.

Głosy natychmiast ucichły.

- Szanowni państwo - zaczął - słyszeliście, że sir An-

drew Curry obraził nie tylko damę i jej rodzinę, ale także

króla i królową. To oni bowiem przyjęli lady Raymore do

swego dworu, dając w ten sposób świadectwo jej cnocie.

I nikt nie ma prawa tego kwestionować!

W tłumie rozległy się głosy poparcia:

- Tak! Dobrze mówi!

- Boże chroń króla!

- Śmierć oszczercom!

Kumple Curry'ego spojrzeli po sobie ze strachem i nie

czekając na dalszy rozwój wypadków ruszyli w swoją stro­

nę. Mężczyźni zaczęli gratulować Rothgarowi. Kiedy t ł u m

się rozproszył, Bryght zauważył, że nie ma nikogo, kto

mógłby zająć się ciałem. Dlatego poprosił swojego lokaja,

żeby załatwił całą sprawę z doktorem Gibsonem. W tym

czasie Fettler pomagał Rothgarowi się ubrać.

- Czy rzeczywiście miał nad tobą przewagę? - Bryght

nie mógł powstrzymać ciekawości.

Rothgar wypił potężny łyk z flaszy podanej mu przez lo-

19

background image

kaja. Była to z całą pewnością źródlana woda, a nie alkohol.

- Muszę przyznać, że był zupełnie niezły - odparł wy­

mijająco. - Najpierw musiałem poznać jego technikę, co

kosztowało mnie parę pomniejszych ran.

- Coś poważnego? - zaniepokoił się Bryght.

- Tylko draśnięcia - powiedział Rothgar i skinął na sto­

jący nieopodal powóz. Wsiadając, spojrzał jeszcze na Cur­

ry'ego, przy którym czuwał doktor Gibson.

Pojazd ruszył w stronę Malloren House.

- Mam nadzieję, że nie zatruł swojej szpady - westchnął

Bryght, sadowiąc się na swoim miejscu.

Na ustach brata pojawił się ironiczny uśmieszek.

- Nie dramatyzuj!

- Taki łotr jak Curry byłby do tego zdolny. Po prostu

uważam, że... - urwał, widząc, że markiz zamknął oczy

i oparł głowę o ścianę powozu.

Pojedynek go znużył i teraz potrzebuje odpoczynku,

pomyślał. Ciekawe, czy podobnie jak on, Rothgar stracił

ochotę na wszelkiego rodzaju pojedynki?

Kiedy w końcu znaleźli się w Malloren House, Bryght

po chwili wahania podążył za bratem do jego apartamen­

tu. Wiedział, oczywiście, że służący dobrze się nim zajmie,

ale nie mógł się powstrzymać.

Rothgar tylko spojrzał na niego koso, nie wyrzucił go

jednak ze swojego pokoju. Powoli rozebrał się, zdejmując

na końcu pociętą koszulę. Bryght odetchnął z ulgą, widząc,

że rany rzeczywiście nie są poważne. Najgorsze było chy­

ba cięcie przez ramię, z którego wciąż płynęła krew.

Bryght powoli odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.

- Więc uważasz, że ktoś wynajął Curry'ego? - nawiązał

do ich wcześniejszej rozmowy.

Służący, który cicho niczym duch pojawił się w kom­

nacie, napełnił stojącą na stoliku miskę ciepłą wodą.

-Jeżeli tak, to ten ktoś powinien znowu uderzyć - stwier­

dził Rothgar, zabierając się do mycia. - I wtedy, mam na­

dzieję, wszystko stanie się jasne.

20

background image

- Jeszcze raz! N a miły Bóg, nie będziesz przecież na to

bezczeynnie czekał!

M a r k i z t y l k o wzruszył ramionami i ochlapał wodą

skrwawioną pierś.

- A jak mam temu zapobiec? - Zamyślił się na chwilę. -

Zresztą wolę, kiedy wróg atakuje. Wtedy nie muszę się za­

stanawiać, gdzie jest i co robi. Interesujesz się matematyką,

prawda? Jeden punkt nic nam nie mówi, ale dwa pozwala­

ją wyznaczyć linię, która dokądś prowadzi...

Markiz dokończył ablucji i stanął tak, żeby jego bal­

wierz mógł opatrzyć rany.

Następnym razem to może być trucizna albo strzał

w ciemności.

- Robię, co mogę, żeby się tego strzec - mruknął, pod­

nosząc ramię do góry.

- A jednak...
- Boże, co za natręt! - Rothgar stracił nagle cierpliwość. - To

chyba dlatego, że niedawno się ożeniłeś. Przecież nic się tak na­

prawdę nie zmieniło! N i e rozumiem, o co robisz tyle hałasu.

Przy gwałtownym ruchu bandaż zsunął się z jego ramie­

nia, ale balwierz szybko zabrał się do poprawiania opatrun­
ku. Bryght pomyślał, że spotkało go to, na co zasłużył.

- Owszem, moja sytuacja się zmieniła - potwierdził, ski­

nąwszy głową dla podkreślenia wagi tych słów. - Teraz,

kiedy znalazłem spokój w domowym zaciszu, boję się, że
l»vdę musiał zajmować się tą sprawą.

Zrobię wszystko, żebyś nie musiał - odparował zgryź­

liwie Rothgar. - Na razie potrafię się jeszcze bronić, a po­
tem będziesz zbyt stary, żeby się t y m przejmować.

- A Francis? - Bryght pytał o swego syna.
Balwierz skinął głową, że opatrunek skończony i markiz

usiadł na krześle, żeby mógji go ogolić. Wiedział, o co chodzi
bratu. O małżeństwo. Jego małżeństwo, z którego urodziłby
się spadkobierca dóbr i tytułu. Jednak Rothgar nie chciał się
£cnić. Wciąż pamiętał swoją chorą psychicznie matkę i dlate­

go wolał, żeby to Bryght i Cyn dali życie nowym Mallorenom.

21

background image

Ten temat należał w rodzinie do zakazanych, ale Bryght

najwyraźniej miał ochotę złamać tabu.

- No więc? - podjął.

Rothgar przez chwilę nie mógł odpowiedzieć, ponieważ

balwierz golił jego namydloną twarz. W końcu jednak ski­

nął głową.

- Prawdopodobnie twój syn będzie mógł się cieszyć ty­

tułem i wysoką pozycją. - Spojrzał bratu wprost w oczy.

- Przecież wiesz.

To było ostrzeżenie. Markiz uważał temat za wyczer­

pany. Jednak jego brat, który czuł, że prowadzi coś w ro­

dzaju pojedynku, nie dawał za wygraną.

- A jeśli nie?

Rothgar wstał, żeby służący mogli go ubrać.

- Tak czy tak, powinien się do tego przygotowywać -

oznajmił ponuro. - I nie zaniedbywać w przyszłości lekcji

fechtunku.

Chwilę później miał już na sobie nową, wy krochmalo­

ną koszulę oraz wyszywany srebrną nicią, jedwabny sur­

dut.

Bryght milczał. Już dawno pogodził się z tym, że tytuł

markiza może przejść na niego. Znał obowiązki, które się

z tym wiązały. Później, planując małżeństwo, założył, że

to jego syn będzie dziedzicem.

Teraz jednak, kiedy Francis miał już dziewięć miesięcy,

zaczął się bać o jego przyszłość. Obawiała się też jego żona,

Portia. Sama prowadziła żywot spokojny i nie chciała, żeby

syn angażował się w dworskie układy, co nieodmiennie

oznaczało intrygi i balansowanie między życiem a śmiercią.

Rothgar i tym razem postawił na swoim. Przypomniał,

że nie ma zamiaru się żenić, chociaż ani razu nie padło to

bezpośrednio z jego ust.

Nie wiedzieć czemu Bryght pomyślał nagle o Currym.

Czy Francis by sobie z nim poradził? A jeśli tak, to kie­

dy? Za piętnaście lat? Może za dwadzieścia?

Balwierz wyszedł, za to w pokoju pojawił się cyrulik.

22

background image

N i ó s ł wielką perukę, z włosami związanymi czarną aksa­

mitką i przykrytymi szarym materiałem.

Do Bryghta dopiero teraz dotarło, że nie jest to zwykła

poranna toaleta.

- Gdzie się, do licha, wybierasz?

- Zapomniałeś, że dziś piątek?

Rzeczywiście, często nie pamiętał o środowych i piąt­

kowych spotkaniach u króla. Jednak Rothgar nie mógł so­

bie na to pozwolić. Obecność nie była co prawda obowiąz­

kowa, ale wszystkie liczące się osoby ze dworu i z rządu

starały się tych audiencji nie opuszczać. Absencja była po­

czytywana za af ront. Znaczyło to, że nieobecny przyłączył

się do którejś z opozycyjnych partii.

- Przecież do króla na pewno dotarły wieści o twoim

pojedynku - zauważył Bryght.

- Tym bardziej powinienem pójść, żeby Jego Królewska

Mość mógł stwierdzić, że jestem w dobrym zdrowiu - nie

ustępował Rothgar.

- Ale na pewno ktoś powie królowi...

Markiz podniósł rękę, na której zalśniły rodzinne pier­

ścienie i Bryght natychmiast zamilkł.

- Życie na wsi uśpiło w tobie podstawowe instynkty,

mój drogi. Jego Królewska Mość z pewnością będzie chciał

mnie widzieć, a poza tym, muszę pokazać wszystkim, że

nic mi się nie stało i że nie przejąłem się pojedynkiem.

Rothgar stanął przed lustrem i poprawił trochę swój strój.

- Poza tym, obiecałem Uftonom, że przedstawię ich na

dworze - dodał.

- Jakim Uftonom? Nie znam żadnych Uftonów!

- Mieszkają w małym zamku koło Crowthorne - od­

rzekł, patrząc z politowaniem na brata. - To pewni ludzie.

Sir George chce, żeby jego syn i spadkobierca poznał ucie­

chy Londynu. Pewnie wcześniej pokazał mu, jak zarządzać

ziemią i ludźmi. Na razie zajmuje się nimi Carruthers.

Bryght poniechał protestów. Markiz mógł z jakichś powo­

dów rozczarować króla, ale na pewno nie zawiódłby Uftonów.

23

background image

Zresztą dzisiaj nie zawiedzie nikogo. Pokaże się pięknie

wystrojony i upudrowany i będzie udawał, że nic się nie

stało. Bryght przypomniał sobie słowa Szekspira: „ C a ł y
świat jest sceną..." Najpierw pojedynek, potem spotkanie
u króla, następnie jakiś bal i żonglowanie dowcipami, a na
koniec uciechy loża albo zielonego stołu do gry. Bryght

znał to wszystko, niemal wszystko, i w swoim czasie na­

wet to l u b i ł . Jednak teraz miał wrażenie, że dopiero w ro­

dzinie jego życie stało się prawdziwe.

- Czy nie myślałeś o tym, że król może nie być zado­

wolony z zabicia Curry'ego? - spytał jeszcze.

- Jeśli zechce mnie upomnieć, powinienem dać mu ku

temu okazję - odrzekł Rothgar z niezmąconym spokojem.

- A jeśli zechce cię wtrącić do Tower? - Bryght nie da­

wał spokoju.

- Podporządkuję się jego woli, chociaż to był uczciwy

pojedynek.

- Ale śmierć Curry'ego nie była konieczna.
Markiz raz jeszcze spojrzał na brata z ukosa, a jego nie­

bieskie oczy pociemniały z gniewu.

- To co t w o i m zdaniem mam zrobić?! Przecież nie

umiem czytać w myślach króla! Może powinienem od ra­
zu uciec do Holandii?! Albo do Nowego Świata?!

Bryght dopiero teraz zrozumiał, że brat musi pójść na

poranne spotkanie. Rothgar rzadko się m y l i ł w tego rodza­

ju sprawach, a w zasadzie nie m y l i ł się nigdy. Wydawał mu

się w t y m jakiś nieludzki, a jego przywiązanie do szczegó­
ł ó w sprawiało wrażenie obsesji. Musiał być zawsze niena­

gannie ogolony i ubrany. Żadnym gestem nie mógł zdra­
dzić, że jest zmęczony lub, że bolą go rany.

Być może to tragiczne doświadczenia młodości sprawi­

ł y , że Rothgar wolał kryć swoje uczucia. Został przecież
markizem w wieku dziewiętnastu lat i od tego czasu kon­
sekwentnie, budował swoją pozycję.

Dlaczego? Czy po to, żeby nie czuć wewnętrznej pustki?
Matka Rothgara zwariowała po porodzie i własnymi rę-

24

background image

kami udusiła swoje dziecko. Rothgar, który m i a ł wówczas
zaledwie parę lat, mógł na to tylko patrzeć.

Bryght odnosił czasami wrażenie, że precyzja i chęć pa­

nowania nad wszystkim też była rodzajem szaleństwa, któ­
re brat przeciwstawiał swojej matce. To prawda, że dzięki
temu skorzystali nie tylko Mallorenowie, ale i kraj, lecz
gdzieś za precyzyjnym mechanizmem, k t ó r y s t w o r z y ł
Rothgar, rozbudowując swoje imperium, czaiły się pustka
i strach. Bryght wciąż go podziwiał, ale miał też nadzieję,

że jego syn będzie zupełnie inny.

Markiz jeszcze raz przejrzał się w lustrze, po czym przy-

pasał sobie krótką, bogato zdobioną szpadę. Stanowiła ona

jedynie ozdobę, ponieważ byłoby mu trudno walczyć w ta­

k i m stroju. Rothgar ubrany był w jedwabne pończochy
i ciasno pasowane spodnie. Licowana skóra butów aż lśni­

ł a , podobnie jak ich srebrne klamry i obcasy. W d ł o n i trzy­

mał chusteczkę z najcieńszego jedwabiu. Na koniec Fet-
tler przypiął mu do lewej piersi gwiaździsty order Łaźni

ze z ł o t y m krzyżem w środku.

Rothgar odwrócił się do brata i z ł o ż y ł mu wspaniały

dworski u k ł o n .

- Voila - powiedział.

W tej chwili stanowił doskonałe połączenie piękna i gro­

zy. Tak jak tygrys albo lampart czający się do skoku.

Bryght zaczął klaskać, a Rothgar uśmiechnął się tylko

ironicznie. Co prawda swoją rolę miał opanowaną do per­
fekcji, ale zachowywał do niej, w odróżnieniu od wielu,
całkowity dystans. Często też mawiał, że życie dworskie
to jeden wielki bal kostiumowy, ale niestety na t y m balu

podejmuje się niesłychanie ważne decyzje.

Wyszli z pokoju. Za markizem ciągnęła się smuga deli­

katnego różanego zapachu, ponieważ skropił wcześniej
swoją chustkę perfumami. Z t y ł u wyglądał jak bawidamek,
niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek walki.

Pozory, pozory, pomyślał Bryght.
- Chciałem jeszcze porozmawiać o Francisie - rzucił,

25

background image

zrównując się z bratem. Wiedział, że wybrał zły moment

na tę rozmowę.

- Tak? - Oczy markiza zalśniły jak dwa kawałki lodu,

ale Bryght postanowił nie dawać za wygraną.

- Poznasz go lepiej, jak przyjedziesz na ślub Branda.

- Aż drżę z radości na tę myśl - rzekł Rothgar, najwy­

raźniej już wchodząc w dworską rolę. - To taki cudowny

berbeć. Jak uważasz, czy Brand rzeczywiście osiądzie na

północy? - dodał już normalnym tonem.

- Tak sądzę. Nigdy nie pociągało go światowe życie -

odparł Bryght, wiedząc, że i tym razem pozwolił zwekslo-

wać rozmowę na inne tory.

- Nie uda mu się go zupełnie uniknąć - powiedział Roth­

gar, otwierając drzwi wiodące na schody przed podjazdem. -

Kuzynka jego narzeczonej jest tam ważną figurą. Jej posia­

dłość dorównuje Rothgar Abbey.

- Mówisz o lady Arradale? - upewnił się Bryght.

Rothgar skinął głową.

- Hrabina to współczesna Amazonka. Potrafi walczyć

nie tylko za pomocą szpady, czy pistoletu, ale też swej uro­

dy. Nie wolno jej lekceważyć.

- Ale...

- Czy Brand opowiadał ci o tym, jak go omal nie zabi­

ła? W dodatku zdołała wyprowadzić mnie i moich ludzi

w pole. - Rothgar nie chciał dopuścić go do słowa. - Ma

sporą władzę i chce ją utrzymać.

- Ale nie każdy lubi władzę! - Bryght zdołał w końcu

coś powiedzieć. - Nie chciałbym, żeby Francis dziedziczył

po tobie.

Milczenie, które nastąpiło po tych słowach przypomi­

nało ciszę przed burzą. Przerwał ją dopiero turkot nadjeż­

dżającego powozu.

- Wobec tego-zapewniam cię, że postaram się go prze­

żyć - rzekł w końcu markiz.

Jego brat pokręcił energicznie głową.

- Wolałbym, żebyś się ożenił.

26

background image

- Nigdy. Nawet dla ciebie - padła odpowiedz.

- Poza matką nie miałeś w rodzinie żadnej... tego typu

choroby. Może to był przypadek - zasugerował Bryght.

- Wolę nie ryzykować.

- Więc co ja mam zrobić?

Markiz już chciał wsiąść do powozu, ale zatrzymał się

w drzwiach i spojrzał poważnie na brata.

- Są dwa wyjścia: albo dasz mi syna na wychowanie, albo

powinienem pozwolić mordercom zrobić, co do nich należy

- oddał szybko, chcąc uprzedzić wszelkie protesty. - Wtedy

ty zostaniesz markizem, a Francis będzie się spokojnie uczył

nowej roli. Możemy założyć, że ktoś chce się zemścić na

mie, a nie na całej rodzinie. Inaczej wybrałby łatwiejszy cel.

Bryght wolał nie pytać, kogo ma na myśli.

- Może jednak zaryzykujesz małżeństwo - powtórzył.

Rothgar zmarszczył brwi.

- Mam podjąć ryzyko tylko po to, żebyś ty się przestał

martwić?! Nic z tego. Musisz przywyknąć do myśli, że któ­

ryś z was będzie musiał przejąć moje obowiązki. Albo ty,

albo twój syn. I tak masz lepiej, bo ja nie byłem w ogóle

prz ygotowany do tej roli.

Przyjął jeszcze laskę i kapelusz od jednego z lokajów

i wsiadł do odkrytego powozu, którym miał odbyć krótką

podróż do St. James's Palące. Stali już tutaj zbyt długo

i przed pałacem pojawili się ludzie gotowi błagać markiza

o to, by zrobił coś w ich sprawie.

Bryght patrzył za oddalającym się pojazdem, któremu

towarzyszyło dwóch uzbrojonych służących. Markiz

Rothgar znów znalazł się na scenie.

Westchnął ciężko, zmęczony i zdenerwowany wydarze­

niami poranka. Czasami żałował, że w ogóle ma starsze­

go brata.

Harrogate, Yorkshire

- Tam do diabla! - Hrabina Arradale cofnęła się, widząc,

27

background image

że zaślepione ostrze znajduje się tuż na wysokości jej ser­
ca. Gdyby to była prawdziwa walka, już by nie żyła.

Fechtmistrz zdjął maskę i spojrzał na nią stalowym

wzrokiem.

- Za mało ćwiczysz, pani - stwierdził.
Diana również ściągnęła maskę, którą następnie podała

służącej.

- Bo nie chcesz przyjeżdżać do mego zamku, Carr.
Clara powiesiła maskę i pospieszyła do pani, by pomóc

jej zdjąć napierśnik. William Carr sam radził sobie ze swo­

imi ochraniaczami.

- Wiesz pani, że cię uwielbiam, ale nie mogę pozwolić,

żebyś mną całkowicie zawładnęła.

Diana zerknęła na przystojnego Irlandczyka. M i a ł nie­

bieskie oczy i niemal granatowe, falujące włosy. Kiedyś na­

wet myślała, czy z nim nie poflirtować, ale uznała to za
zbyt niebezpieczne. Carr, tak jak większość mężczyzn,

chciałby ją po prostu mieć na własność. I to po to, żeby

zrobić z niej swoją żonę!

- Przynajmniej strzelam lepiej - powiedziała, podchodząc

do lustra, żeby związać swoje kasztanowe, wijące się włosy.

- Ale przy strzelaniu twoje policzki nie nabierają tak

wspaniałych kolorów.

- Za to serce bije mi szybciej - odparowała.
- Bo strzelanie daje ci władzę. Władzę nad życiem. A ty

uwielbiasz władzę, pani. - Spojrzał na nią smutno. - M o ­
że dlatego jesteś tak piękna i . . . niebezpieczna.

Lustro powiedziało jej, że fechtmistrz mówi prawdę.

Zwłaszcza teraz, zarumieniona po walce, wyglądała szcze­
gólnie atrakcyjnie. Jej uroda często przyciągała mężczyzn,
nawet tych o niskim statusie. Czasami żałowała, że jej po­
zycja nie pozwalała na k r ó t k i romans z którymś z nich.

Diana związała włosy aksamitką i odwróciła się od lustra.
- Zaraz ci pokażę, jak niebezpieczna - rzekła z pewnym

siebie uśmiechem. - Do strzelania nie potrzebuję partne­
ra, więc mogę ćwiczyć codziennie.

28

background image

- Wierzę. - O t w o r z y ł przed nią drzwi prowadzące na

zalane słońcem podwórze. - Lubisz wygrywać.

- Wszyscy lubią, ale ja szczególnie - przyznała.
- I pewnie do tej pory żałujesz, że chybiłaś - zauważył

Carr. - Chociaż wcale nie chciałaś zabić tego młodzieńca.

- Lorda Branda? - Hrabina wyprostowała się dumnie. -

Oczywiście cieszę się, że go nie zabiłam. Przede wszystkim jed­
nak, żałuję tego, że w ogóle strzeliłam. To był nagły wypadek.
Powinieneś nauczyć mnie, jak sobie radzić w takich sytuacjach.

Z a t r z y m a l i się przy wejściu na strzelnicę.
- Przede wszystkim, dama powinna unikać takich sytu­

acji. - Spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, jak to przyjmie.

- Ta była nie do uniknięcia - stwierdziła. - Gdyby rze­

czywiście było tak, jak myślałam, straciłybyśmy z Rosąży-

eśli coś podobnego się zdarzy, muszę wiedzieć, jak się

bronić. Inaczej, po co w ogóle ćwiczyć?!

Żeby się sprawdzić, lady Arradale,

Diana zaśmiała się k r ó t k o .

To prawda. Znasz mnie aż nazbyt dobrze. - Nagle spo­

ważniała. - Ale muszę też umieć się bronić. U c z mnie,

Carr. U c z mnie tak, jakbym była mężczyzpą. Żebyipi mo
gła pokonać wszystkich moich wrogów!

C a r r przez chwilę dzukał klucza w kieszeni, a botem

o t w o r z y ł drzwi. Weszli na strzelnicę

Chętnie zrobię to za ciebie, o pani - pospieszył z pfertą.

Dziękuję, nie trzeba,

Znaleźli się w d ł u g i m pomieszczeniu, w k t ó r y m unosił

się zapach prochu i metalu. Diana wciągnęła go z przyjem­
nością. To prawda, uwielbiała pistolety. T y l k o one dawały

jej takie poczucie siły i władzy.

Pomyślała jednak, ze nieprędko będzie mogła z nich

skorzystać. Wbrew temu, co powiedziała C a r r o w i , nie mia

ła zbyt wielu wrogów, N o , może za wyjątkiem pewnego
markiza. A i on nie ł a g r a ż a ł raczej jej yciu i cpocie,
a w każdym razie nie temu pierwszemu.

Carr wskazał kolekcję krótkiej broni,

29

background image

- Proszę, pani. Są do twojej dyspozycji.

Diana wybrała jeden z robionych na zamówienie pisto­

letów, zważyła go w dłoni, i sama zabrała się do ładowa­

nia: podsypała trochę prochu, wsunęła kulę do lufy. Ubi­

ła wszystko, myśląc o tym, że to wieści o Mrocznym Mar­

kizie sprowadziły ją do Carra. Nie była tu przecież od wie­

lu miesięcy.

Odłożyła naładowany pistolet i zajęła się kolejnym.

Tak, pokonała Rothgara, a on nie należał do ludzi, którzy,

łatwo zapominają porażki. Ale nie tylko to wzbudzało nie­

pokój hrabiny. Gdy w zeszłym roku markiz odwiedził jej

zamek, bez przerwy toczyli ze sobą słowne pojedynki, któ­

re wkrótce przerodziły się we flirt. Dzięki temu mogli po­

wiedzieć więcej, zostawiając sobie zawsze drogę odwrotu.

W pewnym momencie stało się jasne, że Rothgar propo­

nuje jej romans. Diana spłoszyła się, a on obrócił wszyst­

ko w żart, ale kiedy się żegnali, pochylił się do niej i szep­

nął: „Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, pani, jestem

do twojej dyspozycji".

Od tego czasu te słowa prześladowały ją dniem i nocą.

Zdarzało się, że żałowała swojej decyzji, ale częściej cie­

szyła się, że uniknęła niebezpieczeństwa.

Diana potrząsnęła głową, chcąc odgonić od siebie natręt­

ne myśli i podsypała jeszcze prochu na panewki obu pisto­

letów. Markiz z całą pewnością nie zagrażał jej życiu, ale od

roku gorliwie ćwiczyła strzelanie. Przecież nie tylko życie

miała do stracenia. Gdy tylko doszły do niej wieści o tym,

że przyjeżdża, umówiła się na spotkanie z Irlandczykiem.

- Zaraz zobaczysz, Carr, że potrafię się bronić - oświad­

czyła, stając w pozycji strzeleckiej. Przed nią majaczyły

szare sylwetki z czerwonymi krążkami w miejscu serca.

Diana odwiodła kurek pierwszego pistoletu i uniosła dłoń

do strzału. Powoli zaczynało do niej docierać, że nie jest

to jednak najlepsza broń przeciw markizowi.

30

background image

3

Dochodziło południe. Coraz więcej osób mijało bramę

przy Pall Mail i zmierzało w stronę St. James's Palące.

Wśród nich znajdowali się zarówno ministrowie królew­

scy, wyżsi oficerowie, jak i wystrojeni dworacy oraz przed­

stawiciele ziemiaństwa, którzy chcieli choć raz w życiu

znaleźć się na audiencji u króla. Wszyscy mieli na sobie

dworskie stroje, a także upudrowane peruki oraz krótkie

szpady. Inaczej nie wpuszczono by ich do wnętrza.

Ci, którzy byli przyzwyczajeni do takich wizyt, gawę­

dzili swobodnie z towarzyszami albo myśleli o swoich

sprawach. Natomiast ziemianie rozglądali się dokoła na­

bożnie, licząc na to, że król być może zwróci na nich uwa­

gę, a nawet, kto wie, zamieni z nimi parę słów.

Odźwierny zaprowadził markiza wprost na dziedziniec

królewski. Rothgar raz jeszcze poprawił koronki u rękawów,

a następnie zaczął odpowiadać na pozdrowienia różnych

osób. Niektórzy patrzyli na niego tak, jakby za chwilę mie­

li go odprowadzić do Tower. To nie było wykluczone, po­

nieważ młody król był nieprzewidywalny, a jednocześnie

miał silne poczucie władzy i moralnego posłannictwa.

Rothgar zauważył swojego sekretarza w towarzystwie

dwóch wyraźnie zdeprymowanych dżentelmenów i na­

tychmiast ruszył w ich stronę. Zanim Carruthers zdążył

cokolwiek powiedzieć, starszy mężczyzna o szczerej twa­

rzy wystąpił i skłonił się Rothgarowi.

- Wasza lordowska mość, jesteśmy panu bardzo wdzięcz­

ni. - Sir George wciąż skubał koronkowy rękaw, najwidocz­

niej speszony wspaniałością swojego stroju.

Rothgar natychmiast mu się odkłonił.

31

background image

- Cieszę się, widząc cię, panie, w Londynie - rzekł i skie­

rował wzrok na młodzieńca. - A to zapewne twój syn... -
Teraz spojrzał na Carruthersa, który podpowiedział bez­
głośnie: „George". - George - dokończył, starając się po­

wstrzymać uśmiech.

M ł o d y człowiek skłonił się głęboko, trzymając prawą dłoń

na rękojeści krótkiej szpady. Już zapewne doświadczył, jak
trudno nad nią zapanować. Przy braku uwagi, można było
dźgnąć damę albo dżentelmena w nieodpowiednie miejsce.

M a r k i z wskazał obu U f t o n o m drogę do pałacu.
- M a m nadzieję, że mój sekretarz s ł u ż y ł panom pomo­

cą w czasie tej wizyty - Rothgar z w r ó c i ł się do starszego
mężczyzny.

- O tak! I to bardzo! - Sir George opowiadał o wszystkim,

co widzieli w Londynie, a jego syn kiwał co jakiś czas głową.
Zbliżali się do wielkiej sali przyjęć, a starszy Uf ton coraz czę­
ściej tracił wątek i spoglądał nerwowo w stronę apartamen­
tów królewskich. - Na m i ł y Bóg, panie! Sam nie wiem, co
powiedzieć, jeśli król zechce zamienić ze mną parę słów.

- Najjaśniejszy pan sam wybierze temat - uspokoił go

markiz. - Ale mów coś, panie, bo k r ó l nie jest zadowolo­
ny, kiedy mu odpowiadają tylko „tak, Wasza Królewska
M o ś ć " albo „nie, Wasza Królewska M o ś ć " .

Starszy Uf ton przystanął i z trudem przełknął ślinę,

- N o , spróbuję. Raz kozie śmierć! Ale ty Georgie -

z w r ó c i ł się do syna - odpowiadaj tylko „ t a k " lub „ n i e " .

- Dobrze, tato - karnie obiecał młodzieniec.

Rothgar uśmiechnął się lekko. U w a ż a ł poranne spotkania

u króla za nużące, dlatego z przyjemnością zgodził się za­
prezentować swoich sąsiadów na dworze. Dzięki temu mógł
spojrzeć na tę uroczystość ich oczami, co czyniło ją mniej
nudną. Poza tym cieszył się, że ludzie szlachetni mają do­
stęp do króla. Ż a ł o w a ł tylko, że nie przełożył pojedynku o je­
den dzień, co być może zaoszczędziłoby U f t o n o m nieprzy­

jemności. Jeśli król zdecyduje się zrobić sprawę ze śmierci

Curry'ego, na pewno jakoś się to na nich odbije.

32

background image

Weszli do wielkiej komnaty z przepysznymi zdobienia­

m i , ale niemal pozbawionej mebli. Rothgar wybrał towa­
rzystwo, w k t ó r y m dostrzegł jeszcze kilku przedstawicieli
ziemiaństwa i po chwili Uftonowie zaczęli z n i m i swobod­
nie rozmawiać o cenach zboża i hodowli bydła. Markiz sta­
rał się uczestniczyć w rozmowie, m i m o iż co jakiś czas ktoś
do niego podchodził ze słowami wsparcia. U s i ł o w a ł też za­
pamiętać tych, którzy nagle przestali go zauważać.

Nagle w pierwszych rzędach rozległy się szmery.
- K r ó l ! Król! Król!

Wszyscy zwrócili się w stronę władcy, ale on dał znak,

żeby wrócić do przerwanych rozmów. Jerzy I I I miał do­
piero dwadzieścia pięć lat, świeżą cerę i niebieskie oczy. Je­
go twarz była nieprzenikniona. Ponieważ wciąż poważnie
traktował swoje obowiązki, zaczął przechadzać się po sa­
l i , starając się z każdym zamienić choć parę słów. Rothgar

nie mógł zgadnąć, w jakim jest nastroju.

W końcu wdał się w krótką pogawędkę z hrabią Marl-

bury, który stał nieopodal markiza. Rozmowy powoli za­

częły cichnąć. Oczy zebranych zwróciły się na Rothgara.
K r ó l podszedł do niego i skinął lekko głową.

- Cieszymy się, widząc cię w dobrym zdrowiu, panie,

co? - powiedział. - Bardzo się cieszymy.

Rothgar o d k ł o n i ł się głęboko.
- Wasza Królewska Mość jest dla mnie bardzo łaskawy.

N i e c h mi wolno będzie przedstawić sir George'a Uftona

z Uf t o n Green i jego syna, George'a.

Od tego m o m e n t u wszystko poszło już gładko. Zebra­

ni na sali przedstawiciele arystokracji i szlachty powrócili
do swoich rozmów, a sir George odpowiadał krótko, ale
sensownie na pytania króla, dotyczące głównie sytuacji

w hrabstwie Berkshire. Na koniec król zapytał młodego

George'a, czy podoba mu się w Londynie i usłyszawszy
nerwowe „Tak, Wasza Królewska Mość", przeszedł dalej.

Sir George odetchnął z ulgą. Rothgar miał ochotę pójść

w jego ślady, ale oczywiście tego nie zrobił. N i e pozwolił

33

background image

sobie nawet na uśmiech zwycięstwa. Gdy tylko Uftono-

wie uspokoili się nieco, wyprowadził ich na świeże powie­

trze. Tutaj czekał na nich Carruthers, który przekazał

Uftonów w ręce dwóch lokai w liberiach i poinformował

markiza, że król chce go widzieć na prywatnej audiencji.

- Więc to jeszcze nie koniec - wymamrotał pod nosem

Rothgar i poklepał po ramieniu zaniepokojonego sekretarza.

Pospacerował trochę między marmurowymi rzeźbami,

a potem udał się do sypialni królewskiej, która służyła też

jako sala przyjęć. Po drodze zastanawiał się, czy chodził

o sprawę Curry'ego, czy też król po prostu chce zasięgnąć

jego rady w sprawach państwowych.

Rothgar czasami żałował tego, że zajmuje tak wysoką

pozycję w państwie. O ileż przyjemniej byłoby mieć nie­

wielką, według jego standardów, posiadłość, taką jak Ufto-

nowie. Największym problemem byłaby wtedy zła pogoda

lub choroba bydła i nie musiałby się wówczas zastanawiać,

czy następnego dnia nie trafi do więzienia.

Skoro jednak sam Bóg wyznaczył mu takie obowiązki,

musi teraz z pokorą przyjąć Jego wolę.

Po powrocie do domu, Rothgar z przyjemnością pozbył się

peruki i dworskiego stroju. Teraz miał czas na to, żeby prze­

myśleć rozmowę z królem. Mimo pokoju zawartego z Fran­

cją wiele osób w Paryżu myślało o nowej wojnie, chcąc w ten

sposób powetować sobie porażkę. Chodziło o to, żeby wyba­

dać, kto się ku temu skłania i na ile zaawansowane są przygo­

towania. Król wiedział, że Rothgar ma, dzięki swym konek­

sjom, większe możliwości w tym względzie, niż jego szpiedzy.

Nie chcąc zawieść władcy, musiał napisać parę listów, na po­

zór niewinnych, ale zawierających wyraźne wskazówki.

Kiedy skończył, zajął się sprawami domowymi. Podpi­

sał kilka rachunków i zaczął przeglądać pisma, zawierają­

ce prośbę o patronat lub wsparcie. Nie miał nastroju na

podobne problemy i już chciał wyrzucić papiery, gdy na­

gle zauważył pakiet przysłany przez znajomego wydawcę.

34

background image

Wewnątrz znalazł wybór wierszy. Jeden z nich wyszedł

spod pióra Rousseau, ale był przetłumaczony na angielski:

Słońce dobiegło niemal końca szlaku,

Kiedy cna Diana w dziewiczym orszaku...

W tym momencie przypomniała mu się inna Diana, la­

dy Arradale. Podobnie jak bohaterka wiersza, była piękna,

stworzona do miłości i... zdecydowana strzec swej cnoty.

Pomyślał, że mógłby jej dać ten wiersz w prezencie.

Rothgar rozumiał decyzję Diany, by nie wychodzić za

mąż. Wiedział jednak, że w przeciwieństwie do mężczyzn,

nie będzie jej łatwo zaspokoić swoje seksualne potrzeby. Co

więcej, dla wielu osób piękna i niezamężna kobieta stanowi­

ła afront wobec boskich wyroków. Ci ludzie gotowi ją byli

uważać za wysłanniczkę piekieł, czy też współczesną Lilit.

Niestety, należał do nich również król, który w dodat­

ku nie krył swojej niechęci wobec faktu, że Diana West-

mount została głową rodu. Pytał o nią nawet w czasie roz­

mowy, a Rothgar odpowiedział coś wymijająco w nadziei,

że monarcha wkrótce o wszystkim zapomni. Co prawda

ograniczało go wiele przepisów, ale wciąż potrafił kąsać.

Markiz doczytał wiersz do końca. Opisywał on wojnę,

jaką bogini łowów wypowiedziała Kupidynowi. Był za­

bawny, a także pouczający. Wprawdzie Dianie udało się

przepędzić posłańca miłości ze swego królestwa, ale zako­

chała się, zraniona jego zabłąkaną strzałą. Hrabina z pew­

nością doceni kunszt poety oraz wymowę wiersza.

Tak, musi dać ten wiersz do przepisania. Przy okazji po­

winien zachować jeden egzemplarz dla siebie. Diana West-

mount była taka, jak jej poetycki odpowiednik - odważna,

mądra i wyjątkowo piękna. Trzeba było wiele wewnętrz­

nej siły, żeby się w niej nie zakochać.

Oczywiście miała też i wady. Rothgar nigdy nie spotkał

osoby równie władczej i impulsywnej. To powinno wystar­

czyć, żeby się od niej trzymać z daleka. Tymczasem on, wciąż

35

background image

do niej powracał, jeśli nie dosłownie, to chociaż myślami

Jako kuzynka narzeczonej Branda, stanie się wkrótce je­

go daleką powinowatą.

- Człowiek rozumny unika niebezpieczeństw - powtó­

rzył głośno jedną z maksym, k t ó r y m i się kierował.

Przez chwilę bawił się pierścieniem z rubinem, zastana­

wiając się, czy jechać na ślub Branda. N i k t nie miałby mu

za z ł e , gdyby się na n i m nie pojawił. Wszyscy wiedzieli, żei
ma na głowie mnóstwo ważnych spraw.

Jednak, z drugiej strony, była to rzadka okazja, żeby

spotkać się niemal z całą rodziną. I z Dianą Westmount,
dodał w myśli.

Wstał od biurka i zaczął przechadzać się po pokoju.

Sprawy związane z Francją mogą poczekać. Carruthers

zostanie w Londynie i w razie czego prześle mu wieścił

przez posłańca. Zobaczy tylko szczęśliwy koniec przygo­
dy Branda i będzie wracał. W końcu i on p r z y ł o ż y ł ręki do
pomyślnego zakończenia tej całej historii.

Stanął przed oknem, jak zwykle, gdy m i a ł już gotową

decyzję. Pojedzie na trzy dni i, przy odrobinie szczęścia,

w ogóle nie zobaczy się z hrabiną.

Rothgar wyszedł, żeby przygotować się do serii wieczor­

nych spotkań. W głębi duszy wiedział, że trzy dni to bar­
dzo dużo. Wystarczy, żeby spowodować nawet największą
katastrofę.

T r z y d n i , pomyślała Diana, nasłuchując, czy jej

odźwierny nie obwieszcza trąbieniem przybycia Mallore-
nów. Będą tu tylko trzy dni. M u s i uważać, żeby w t y m cza­
sie unikać wszelkich starć.

W końcu usłyszała daleki sygnał. Jej serce zatrzepotało

w piersi niczym ptak. Usiłowała tłumaczyć sobie, że to dla­

tego, iż w dawnych czasach właśnie w ten sposób zapo­

wiadano nadciągających wrogów.

Potrzebowała chwili, żeby się uspokoić. Przecież to nie

najazd, tylko zwykła wizyta. Ona będzie się zachowywać

36

background image

jak dama, markiz jak dżentelmen, a na koniec uścisną so­

bie dłonie i się rozstaną. Najchętniej na zawsze.

- Diano.

Aż podskoczyła, słysząc głos matki. Starsza pani nie tra­

ciła nadziei, że córka jednak wyjdzie za mąż. Teraz zapew­

ne chciała zobaczyć, jak zareaguje na przyjazd Mallore-

nów, a właściwie jednego z nich.

- To chyba goście weselni, Diano - powiedziała. - Nie

zejdziesz ich przywitać?

- Tak, mamo.

Starsza pani uśmiechnęła się chytrze.

- Przewróciłaś zamek do góry nogami, żeby ich godnie

przyjąć. Przez ostatnią godzinę stałaś i czekałaś na sygnał

trąbki. A teraz zwlekasz z powitaniem. Co się z tobą dzieje?

- N i c , mamo - odparła, unikając jej wyblakłych nieco,

zielonych, tak jak jej, oczu.

Matka nigdy tak naprawdę nie rozumiała jej motywów.

Wydawało jej się, że panna, która nie jest ani brzydka, ani

ułomna, co umożliwiałoby jej krzewienie cnoty bez wyrze­

czeń, powinna w końcu wyjść za mąż. Poza tym, uważała

tytularne obowiązki hrabiowskie za ciężar, a nie wyzwanie.

Markiz wydawał jej się idealnym kandydatem na męża

i w skrytości ducha wierzyła, że Diana w końcu go poślubi.

Nigdy w życiu! pomyślała hrabina, zbiegając po schodach.

Kiedy znalazła się na dole, przystanęła na chwilę, żeby

złapać oddech. Spojrzała przelotnie do wielkiego lustra wi­

szącego w holu i stwierdziła, że jest zarumieniona. Najwy­

żej powie, że to puder.

Poprawiła jeszcze swoją bladożółtą suknię w kremowe

kwietne wzory i prosty naszyjnik z pereł. Nie może zapo­

minać, że jest damą. Włosy wydawały się w porządku, cho­

ciaż parę niesfornych kosmyków wyśliznęło się spod muśli­

nowego czepeczka. Jednak nic nie mogła już na to poradzić.

Powozy Mallorenów zaturkotały na podjeździe i za­

trzymały się na zamkowym dziedzińcu. Diana po raz ko­

lejny przypomniała sobie ostatnie spotkanie z markizem.

37

background image

Chciał wówczas porwać jej kuzynkę Rosę, a ona wraz

z niewielkim oddziałem swoich ludzi zdołała mu się prze­

ciwstawić. Nie żałowała tego, co zrobiła, chociaż Rothgar

należał do najpotężniejszych osobistości w królestwie.

Ciekawe, czy zauważy, że ma na sobie tę samą suknię,

co wtedy?

Markiz miał opinię bystrego obserwatora, co mogła pa­

rę razy potwierdzić. Powinien zauważyć jej strój i, co wię­

cej, zrozumieć jego znaczenie. Wciąż była gotowa walczyć

i zwyciężać. Nie miała zamiaru się poddać, mimo złożo­

nej przez niego propozycji.

Uznała, że nadszedł odpowiedni moment, żeby powi­

tać gości i podeszła do drzwi. Dwóch lokajów otworzyło

je na oścież. Na zamkowym podwórzu stały aż cztery po­

dróżne powozy. Trzy inne, z bagażami i służącymi, poje­

chały dalej, w stronę pomieszczeń kuchennych.

Część przybyłych już wysiadła. Wśród nich znajdowały się

zmęczone dzieci, które będą wymagały dodatkowej opieki.

Tylko Mallorenów stać było na równie absurdalne pomysły.

Diana uśmiechnęła się uprzejmie i już szykowała krót­

ką przemowę powitalną, kiedy nagle zobaczyła postać wy­

siadającą z drugiego w kolejności powozu.

- Rosa! - krzyknęła uradowana i pospieszyła, żeby ją

uściskać. Nie widziały się przez długich dziewięć miesięcy.

Dopiero po chwili przypomniała sobie o obowiązkach

gospodyni i wyzwoliła ze swych objęć ukochaną kuzynkę.

Podniosła chustkę do oczu, a kiedy ją opuściła, zobaczyła

przed sobą rozbawionego tym, co zaszło lorda Branda

Mallorena. Wysoki i przystojny, z ciemnorudymi włosami

zaczesanymi do tyłu, wydawał się idealnym partnerem dla

Rosy. ale to nie on wprawił ją w drżenie. To nie z jego po­

wodu miała problemy z wysłowieniem się. Rothgar był

w pobliżu. Diana czuła na sobie jego wzrok. Raz jeszcze

poprawiła nerwowo suknię, która miała być jej zbroją

przeciwko markizowi i powiedziała drżącym głosem:

- Witamy w Arradale.

38

background image

4

Z powozu wysiadł w końcu uśmiechnięty markiz. Dia­

na poczuła, że jej serce nie chce się podporządkować dys­

cyplinie, którą narzuciła całemu ciału.

- Lord Rothgar? - Miała nadzieję, że nie zauważy, jak

jest zdenerwowana. - Miło mi znowu powitać cię w Arra-

dale, panie.

Markiz musnął tylko jej dłoń ustami przy powitaniu,

a mimo to dreszcz przebiegł po plecach Diany. Czy zawsze

tak na nią działał, czy też było to coś nowego? Teraz była

zbyt zmieszana, by wspominać jego wcześniejszą wizytę.

- Cała przyjemność po mojej stronie, hrabino - przywi­

tał się oficjalnie. - Tym bardziej, że zgodziłaś się gościć

Mallorenów.

Rothgar patrzył na nią chłodno. Nic nie wskazywało na

to, że jest choć trochę poruszony.

- Och, dla Rosy zrobiłabym wszystko - wyznała. - Mo­

głabym gościć nawet monstra.

- N o , to może jakoś z nami wytrzymasz. - Dotknął de­

likatnie jej ramienia, kierując w stronę nowo przybyłych.

- Pozwól, pani, że przedstawię ci niektórych członków

mojej rodziny.

Jego dotyk parzył. Zerknęła na Rosę, szukając pomocy,

ale kuzynka nie spuszczała oczu z narzeczonego, ślepa na

to, co się działo dokoła. Jednak markiz natychmiast wy­

chwycił jej spojrzenie.

- Patrzy na niego jak w obrazek - szepnął hrabinie do

ucha. - To prawdziwe szaleństwo.

Te słowa trochę ją otrzeźwiły. Szaleństwo! Nie może

pozwolić na to, by też się w nim pogrążyć.

39

background image

Diana uniosła dumnie głowę i podeszła do grupki Mal-

lorenów.

- To lord i lady Steen - Rothgar pospieszył z wyjaśnie­

niami. - Jak widzisz, pani, mają czwórkę dzieci, ale do­

prawdy trudno mi połapać się w tym, które z nich jest k i m .

Lady Steen to oczywiście moja siostra H i l d a .

Najmłodsze dziecko o ciemnych włosach podbiegło do

Rothgara i wyciągnęło rączki w górę.

- Wuje! Wuje! - zawołało.
Ku jej zdziwieniu Rothgar podniósł malucha i ucałował

w oba policzki.

- A to akurat jest A r t h u r Groves - dodał markiz ze śmie­

chem. - G o t ó w zaprzyjaźnić się nawet ze smokiem.

Diana zauważyła, że czuprynka malca nie jest tak ciem­

na, jak kruczoczarne włosy wuja. Podobieństwo b y ł o jed­
nak uderzające. Chłopiec p r z y t u l i ł się mocno do Rothga­
ra i zszedł mu z rąk dopiero na wyraźne żądanie matki.

Bardzo poruszył ją ten widok. Spodziewała się Mrocznego

Markiza, a zastała mężczyznę łagodnego jak baranek. Pomyś­
lała, że czyni go to jeszcze bardziej niebezpiecznym. W ten
sposób potrafi uśpić czujność przeciwnika, a potem... uderzyć.

- M ó j brat, oczywiście, żartuje - wtrąciła lady Steen. -

N i e chce się przyznać, że uwielbia siostrzeńca. Tak trud­

no być eminence noire Anglii! - dodała z westchnieniem.

- Przecież wszyscy w Londynie wiedzą, że zjadam takie

niewinne dzieci na śniadanie - rzekł markiz, mrugając do
niej znacząco.

Uderzyło j a t o , że jest tak odprężony. Ona szykowała się

do walki, a on tymczasem dobrze się bawił. Przykucnął te­
raz, żeby porozmawiać o czymś z Arthurem. Zdaje się, że
o koniach. Przy okazji nic sobie nie robił z form towarzy­
skich, być może zakładając, że stanowią już jedną rodzinę.

Diana odwróciła głowę o parę sekund za późno. N i e ,

nie może patrzeć! N i e wolno jej dać po sobie poznać, że

go obserwuje. Przez najbliższe trzy dni będzie musiała
ignorować markiza.

40

background image

Lady Steen wypchnęła przed siebie dwie dziewczynki,

które usiłowały się schować za jej spódnicą.

- Pozwoli pani, że przedstawię moje córki, hrabino. - Te­

raz ona przejęła obowiązek prezentowania rodziny. - Sa­
rah i Elanor.

Obie dziewczynki dygnęły nieśmiało. N i e przypomina­

ły Arthura. Podobnie, jak część Mallorenów miały raczej
rude włosy.

- A to mój najstarszy syn, Charles, lord Herbert - do­

dała lady Steen.

Młodzieniec spojrzał na nią i s k ł o n i ł się grzecznie. Jako

jedyny z „dzieci" stał spokojnie przy swoim ojcu.

- Niestety, nie mogę pani zapewnić, hrabino, że nasze po­

ciechy będą grzeczne. - W tym momencie Sarah zachichota­
ła nerwowo, ale matka zgromiła jąwzrokiem. - M a m nadzie­

ję, że nie naruszą zanadto spokoju Arradale. Zabralismyje ze

sobą, ponieważ później wyruszamy całą rodziną do Szkocji.

Diana zapewniła ją, że to żaden k ł o p o t i zdziwiła się, że

rzeczywiście tak myśli. Jeszcze bardziej poruszyło j a t o , że
czuła się coraz lepiej w towarzystwie Mallorenów. Przesta­
ła się uśmiechać z obowiązku i na jej usta powrócił zwy­

k ł y promienny i szczery uśmiech.

Dopiero po chwili dotarło do niej, że to niebezpieczne.

Powinna uważać, bo cios może spaść znienacka.

Przeszli do kolejnego powozu, gdzie stało dwoje Mallo­

renów. Rothgar znowu trzymał na rękach siostrzeńca, po­
nieważ A r t h u r zaczął go wołać, kiedy ruszyli dalej. W tej
sytuacji trudno się było dziwić, że nie zachowywał dwor­
skich form i rzucił tylko:

- To mój brat, Bryght.
Lord Malloren miał włosy jeszcze ciemniejsze niż Rothgar

i był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek wi­
działa. Wysoki, z jastrzębimi rysami brata, pełen nonszalancji
mógł spodobać się każdej kobiecie, lecz na Dianie nie zrobił
szczególnego wrażenia. Ku jej zdziwieniu jego żona była niska,
ruda, z tysiącem piegów na twarzy, i nie wyróżniała się urodą.

41

background image

W pewnym momencie Bryght spojrzał na swoją wy­

brankę, a na jego twarzy pojawił się wyraz uwielbienia,

Rothgar znowu pochylił się do jej ucha.

- Zadurzył się w niej jak żak - szepnął. - Uważaj, pani,

bo to może być zaraźliwe. Ja jeden w mojej rodzinie opar­

łem się tej chorobie.

Hrabina potrząsnęła głową.

- Nie obawiaj się, panie. Ja też ją pokonam - zapewniła go.

- Och, co za ulga! - powiedział, westchnąwszy teatral­

nie. - Wobec tego będziemy mogli siąść razem do kolacji,

tworząc enklawę w morzu zakochanych.

Diana roześmiała się na te słowa, licząc na to, że nie

zdradzi się ze swoim niepokojem. Markiz miał rację. Jakoa

jedyni w całym towarzystwie nie mieli partnerów i z tego

względu zapewne będą musieli wszystko robić razem.

Nie, to niemożliwe! Musi temu jakoś zaradzić.

- Wuje, dali, dali! - zakrzyknął mały Arthur.

Lord Bryght poprosił ją, by zaczekała, ponieważ chce

jej przedstawić swojego syna. Chwilę potem z powozu wy­

siadł, czy raczej został wysadzony, chłopczyk w jedwab­

nym stroju, który ledwo umiał utrzymać się na nogach.

Piastunka pilnowała cały czas, żeby nie upadł.

- To mój syn, Francis - powiedział z wyraźną dumą.

Diana nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Nigdy

wcześniej nie przedstawiano jej niemowlaków.

- Bardzo mi miło - rzekła niepewnie, kucnąwszy przy

Francisie, który szybko schronił się w ramiona piastunki.

Na ten widok mały Arthur zażądał, żeby go postawić i po­

biegł do ciotecznego brata. Na szczęście Bryght w porę wziąl

syna na ręce, inaczej Francis już leżałby na ziemi Lord Mallo-

ren zaczaj kołysać go w powietrzu, a ten zaniósł się śmiechem.

Diana próbowała nie okazywać zdziwienia, chociaż by­

ło to bardzo trudne. To niemożliwe, żeby tacy mężczyźni

jak Rothgar czy Bryght lubili dzieci. Kłóciło się to z ich

wizerunkiem twardych i bezwzględnych rycerzy.

- Oczywiście nie musi pani pamiętać, które dziecko jest

42

background image

czyje, hrabino - powiedziała żona Bryghta, chwyciwszy

małego Arthura. Głos miała melodyjny i pełen ciepła. Coś

sprawiało, że po prostu chciało się jej słuchać. - Przy odro­

binie szczęścia można ich w ogóle nie spotkać.

Rothgar wziął ją delikatnie pod ramię.
- Chodźmy dalej.

Pożegnała się z Bryghtem i jego żoną i ruszyli w stronę

ostatniego powozu.

- Liczę na to, ze Portia ma rację - rzekł, rozglądając się

dokoła. - To naprawdę wielki zamek i dzieci będą miały

mnóstwo miejsca do zabawy. Czasami zachowują się jak

prawdziwe diablęta - dodał ostrzegawczo.

Diana pomyślała, że jakoś poradzi sobie z dziećmi.

Zwłaszcza, że, o dziwo, była do nich dobrze nastawiona.

Znacznie trudniej będzie sprostać wyzwaniu, jakie stano­

wiła sama obecność markiza. Po tym, co zobaczyła, czuła

się zupełnie zagubiona. Mroczny Markiz okazał się nagle

miłośnikiem dzieci i rodziny.

Zatrzymali się przed ostatnią parą.

- Tuszę, pani, że poznałaś już moją siostrę, Elf?

Rzeczywiście, spotkała się z nią parę razy w Londynie

i obie panie przypadły sobie do gustu.

- M i ł o mi panią widzieć, lady Elfled.

Zagadnięta skinęła swoją rudą głową i wskazała stojące­

go obok przystojnego szatyna.

- Mi również, hrabino. Oto mój mąż, lord Walgrave.

Mężczyzna skłonił się szarmancko, a w jego oczach po­

jawiły się wesołe iskierki. Wszystko wskazywało na to, że

jest człowiekiem pogodnym i prostodusznym.

- To dla mnie wielki zaszczyt, lady Arradale.

Walgrave'owie jeszcze nie mieli dzieci. Diana mogła więc

liczyć na to, że mąż Elf będzie dotrzymywał jej towarzystwa,

co by ją uwolniło od markiza. Według najnowszej mody,

małżonkowie raczej unikali siebie w większym towarzy­

stwie. Jednak wystarczyło zobaczyć, z jakim namaszczeniem

lord Walgrave podaje żonie ramię, żeby zrozumieć, że nie

43

background image

ma na co liczyć. Zresztą Mallorenowie w ogóle nie przejmo­

wali się modą i gotowi byli robić, co im się żywnie podoba.

Najlepszy dowód, że zabrali ze sobą dzieci.

To byli już wszyscy. Diana wiedziała, że Rothgar ma

jeszcze jednego brata, lorda Cynrica, ale ten wraz z żoną

przebywał w Kanadzie. Jeszcze raz rozejrzała się po dzie­
dzińcu i pomyślała, że to przecież tylko trzy dni.

Klasnęła w ręce i zaprosiła wszystkich do zamku.
- Nawet nie wie pani, jak jestem szczęśliwa, że mam za

sobą tę podróż - wyznała lady Walgrave, idąc tuż przy niej.
- To już trzeci miesiąc, ale wciąż mam mdłości, zwłaszcza

w powozie.

Hrabina spojrzała na nią ze zdziwieniem. Że też się nie

domyśliła! Wszyscy Mallorenowie byli p ł o d n i ponad ludzka
miarę. Może jest to ich tajny plan, żeby zdominować w ten
sposób Anglię. Jedynie Rothgar zawsze twierdził, że nie chce
się żenić. Ale te deklaracje nie do końca ją uspokajały.

- Może każę przynieść sole trzeźwiące - zaproponowała.
- N i e , dziękuję. Świeże powietrze działa na mnie najle­

piej. - Odetchnęła głęboko. - Jednak nie zdziw się pani,
kiedy będę musiała nagle opuścić towarzystwo.

Diana skinęła głową i przystanęła chwilę przed drzwia­

m i , żeby lady Walgrave mogła jeszcze pooddychać świe­
żym powietrzem.

- To wobec tego bardzo odważna decyzja, że zdecydo­

wałaś się, pani, na tę podróż - zauważyła.

Elf tylko potrząsnęła głową.
- Chciałam koniecznie zobaczyć ten ślub. Przeżyć tój

jeszcze raz. Nasz był taki pospieszny, prawda kochanie?

- O, tak - zgodził się lord Walgrave.
D i a n a p r z y p o m n i a ł a sobie p l o t k i , które przywiozła

z L o n d y n u jedna z jej sąsiadek. Podobno data ślubu lady
Malloren została przyspieszona z bardzo ważnego powo­
du. Ciekawe, czy okaże się, że Elf urodzi wcześniaka, któ­
ry będzie zupełnie normalnym, zdrowym noworodkiem?
Takie rzeczy zdarzały się w towarzystwie i nikt z tego nie

44

background image

robił problemu. Chyba, że cała sprawa wychodziła na jaw.

- Poza tym, tak naprawdę cieszę się z tej podróży - dorzu­

ciła szybko lady Walgrave. - Nigdy nie byłam na północy. Te

wzgórza i ukwiecone łąki! Gdybym była malarką, spróbowa­

łabym to uchwycić... Poza tym interesuje mnie przemysł.

- Przemysł? - powtórzyła niepewnie Diana, przekona­

na, że się przesłyszała.

Elf potwierdziła natychmiast:

- Tak, głównie przędzalniczy i tkacki.
- Przędzalniczy i tkacki? - Diana nie mogła uwierzyć

własnym uszom i nawet zapomniała, że to niegrzecznie tak

szczegółowo wypytywać gości.

Na ustach Elf pojawił się tajemniczy uśmieszek.

- To takie hobby - wyjaśniła. - Namówiłam nawet

Bryghta i Portię, żeby pojechali obejrzeć akwedukt księcia

Bridgewater. A potem zwiedzimy port w Liverpoolu.

Jak na kobietę były to rzeczywiście dość nietypowe za­

interesowania. Diana miała wrażenie, że śni. Już wcześniej

zdarzały jej się koszmary dotyczące spotkania z Mallore-

nami. Nie dziwiło jej, że przybysze z południa chcieli zo­

baczyć słynny akwedukt. Sama była obecna przy jego

otwarciu cztery lata temu. Ale port i fabryki?! To wszyst­

ko jakoś nie chciało jej się pomieścić w głowie.

Rzuciła więc tylko coś zdawkowego i poprowadziła go­

ści dalej, do wnętrza zamku.

Planowała, że urządzi dziś wieczorem przyjęcie dla znu­

dzonych i głodnych luksusu przybyszy z Londynu, ale te­

raz nie wiedziała, czy to najlepszy pomysł. Być może mar­

kiz wolałby zwiedzić kopalnię ołowiu, a lord Steen wziąć

udział w wyprawie na torfowiska!

Tak naprawdę, to sama najchętniej schowałaby się

gdzieś na torfowych bagnach na te całe trzy dni.

Niestety, jako gospodyni nie mogła tego zrobić. Posta­

nowiła jakoś wypełnić czas, który im został. Pozwoli teraz

służbie, by zaprowadziła gości do ich pokojów. Po krótkim

odpoczynku planowała uroczystą kolację i cieszyła się

45

background image

w duchu, pamiętając, że miejsca jej i markiza znajdowały

się na przeciwległych krańcach stołu. Po kolacji muzyka
i karty, co powinno wystarczyć na resztę wieczoru.

Ślub miał się zacząć wcześnie rano, o k o ł o dziesiątej. A po­

tem zaplanowano oczywiście weselne przyjęcie.

Diana zaczęła wydawać dyspozycje służbie, kiedy nagle

w h o l u rozległ się przerażający wrzask. To krzyczał Ar­

thur, któremu matka udaremniła kolejny napad na Fran­
cisa. Po c h w i l i dołączył do niego sam napadnięty i w sali
zrobiło się straszne zamieszanie. Na szczęście piastunki
schwyciły najmłodszą progeniturę Mallorenow i pobiegły
za służbą z wrzeszczącymi dzieciakami.

Diana z trudem powstrzymała się, żeby nie zatkać so­

bie uszu. Zmieszani Mallorenowie szybko rozeszli się do

swoich pokojów. Została tylko ona i markiz.

- Czy źle się czujesz, panie? - spytała, widząc jego zbie­

lałą twarz i usta. M a r k i z zachwiał się, jakby m i a ł upaść.

- Trochę mnie b o l i głowa, to wszystko - powiedział,

a uśmiech szybko p o w r ó c i ł na jego wargi. - To zadziwia­

jące, że ten h o l ma tak wspaniałą akustykę.

Diana skinęła głową, chcąc dać znak, że go rozumie. W t y m

towarzystwie byli jedynymi zdrowymi psychicznie ludźmi.

Okazało się, że jest to niebezpieczne. Nagle zawiązała

się między n i m i jakaś dziwna nić porozumienia. Nawet,

gdyby chciała ją przeciąć, nie była w stanie tego zrobić. Dla­
tego pożegnała się szybko i uciekła do swoich pokojów.

5

Tego wieczoru zasiedli do kolacji w czternastkę. Oprócz

dorosłych Mallorenow była tu jeszcze Rosa, Diana, jej matka,
a także paru rezydentów. Markiz, tak jak zaplanowała hrabi­
na, usiadł tuż obok jej matki, na przeciwległym końcu stołu.

46

background image

Mimo to, Diana nie mogła się powstrzymać, żeby co ja­

kiś czas nie zerkać w jego stronę. Starała się zatem więcej

uwagi poświęcać Brandowi i lordowi, których miała po

obu bokach.

Mallorenowie okazali się być bardzo miłym towarzys­

twem. Widać było, że lubią się nawzajem i czują się świet­

nie w swoim gronie. Rozmowa miała raczej ogólny cha­

rakter, a nie tak, jak na eleganckich przyjęciach, wyłącz­

nie sąsiedzki. Wyglądało na to, że mają za nic wymogi

mody, jeśli kłóciły się one w jakiś sposób z ich rodzinny­

mi przyzwyczajeniami.

Rothgar prawie się nie odzywał, chociaż gdy już otwo­

rzył usta, mówił z sensem i dowcipnie. Diana, jako gospo­

dyni, starała się brać udział w rozmowie, chociaż nie mo­

gła oderwać swych myśli od markiza.

Odniosła wrażenie, że Rothgar lubi rodzinę, ale jedno­

cześnie odnosi się do niej z dystansem. Tak jakby był oj­

cem wszystkich tu zebranych i patrzył pobłażliwie na swo­

je pociechy.

Diana wiedziała, że matka markiza zwariowała po po­

rodzie i zabiła niemowlę. Rosa poinformowała ją w sekre­

cie, że Rothgar, który był tego świadkiem, wciąż pamiętał

to wydarzenie i że sam obawiał się szaleństwa. Dlatego też

zdecydował się nie żenić.

Później dowiedziała się także, że rodzice markiza zmarli

na jakąś tajemniczą chorobę zaledwie parę dni po sobie i on

musiał wówczas przejąć wszelkie obowiązki wynikające

z tytułu i pozycji. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Ojciec Dia­

ny zmarł, gdy miała dwadzieścia dwa, ale po pierwsze, nie

była obciążona strasznymi wspomnieniami, a po drugie, zo­

stała jej jeszcze matka, która mogła zawsze służyć radą.

Diana odsunęła od siebie talerz z plackiem z karczocha.

Czuła, że powoli traci apetyt. Dla kogoś takiego, jak Roth­

gar, to co zrobiły w zeszłym roku z Rosą, mogło się wy­

dać głupie. Poczęstowały wtedy Branda winem ze środ­

kiem nasennym, a następnie odeszły. Rosa nawet chciała

47

background image

zostać, żeby się nim zająć, ale sama nie czuła się najlepiej,
ponieważ wypiła wcześniej parę ł y k ó w trunku.

Brand im wybaczył. Czy markiz również? Diana nie

chciała jego przyjaźni, wolała jednak nie mieć w nim wroga.

- Źle się pani czuje, hrabino? - spytał zaniepokojony lord

Steen.

Natychmiast zaprzeczyła ruchem głowy.

- Po prostu coś mi się przypomniało - wyjaśniła. - Ży­

cie wśród M a l l o r e n ó w musi być naprawdę ciekawe, praw­
da? - zaryzykowała pytanie.

Zauważyła, że usta lekko mu drgnęły.

- Na tyle, że zdecydowaliśmy się przenieść w odludny

zakątek Devon - odparł.

Diana omal się nie roześmiała. A więc Steenowie mieli dość

intryg i sławy, jaką cieszył się Rothgar. N i e powinna zapomi­
nać, że nie każdy lubi dworskie życie. A przecież markiz na­
leżał do królewskich doradców. Chociaż nigdy się z tym nie
afiszował, wszyscy wiedzieli, że ma wielkie wpływy.

Hrabina spojrzała na przeciwległy koniec stołu. Już po­

przednio odniosła wrażenie, że markiz góruje nad rodziną,
a teraz przekonanie to się pogłębiło. Dystans wydawał się jesz­
cze większy. Czyżby był równie samotny jak ona w swoich
dążeniach i planach? Czyżby rodzina jego też nie rozumiała?

Po kolacji wszyscy wstali od stołu. Panowie zajęli się swo­

imi drinkami i grą w karty, a panie oczywiście plotkami.

Diana wysłuchała najnowszych wieści i sama podzieli­

ła się tym, co wiedziała o okolicznych osobistościach. Po
chwili Elf zaproponowała Dianie, żeby przeszły na „ t y " ,
co wydawało się sensownym posunięciem ze względu na
ich już niemal rodzinne stosunki. Rozmowa przebiegała
nadzwyczaj ciekawie i hrabina nie miałaby nic przeciwko
temu, żeby panowie posiedzieli dłużej nad brandy i karta­
mi. Niestety, zapragnęli zagrać z paniami. Diana przygo­
towała zatem stoliki, a lady Steen usiadła do klawesynu.

Po paru melodiach wymieniła ją Rosa, do której zaraz

dosiadł się Brand. N i e grał zbyt dobrze i nie k r y ł tego, że

48

background image

przede wszystkim interesuje go narzeczona. Diana nie mo­
gła powstrzymać zazdrości, widząc, jak coraz bardziej
przysuwa się do Rosy.

Palce narzeczonych tańczyły po klawiaturze i był to praw­

dziwy taniec miłości. Oboje co chwila patrzyli sobie w oczy.

Hrabina wstała ze swego miejsca i rozejrzała się po sa­

l i . Czy goście mają wszystko, czego potrzebują? Czy są za­
dowoleni? Przecież jest tutaj gospodynią.

O dziwo, pierwszą osobą, na którą zwróciła uwagę był mar­

kiz. G r a ł właśnie w wista z lordem Bryghtem oraz małżonka­
mi Walgrave. Jednak jego partnerem był lord Walgrave, a nie
brat. Zaciekawiona Diana przyglądała się przez moment grze,
chcąc zrozumieć, dlaczego. Bez trudu zauważyła, że zarówno
Rothgar, jak i lord Bryght są doskonałymi graczami. Pewnie
dlatego rodzina nie chciała, by grywali w tandemie.

L o r d Rothgar natychmiast uchwycił jej spojrzenie.
- Czy chcesz zagrać, pani? - spytał.
Diana potrząsnęła głową.
- N i e chciałabym przeszkadzać... - zaczęła, ale lord Wal-

grave podniósł d ł o ń do góry, nie dając jej skończyć.

- N i e przeszkadzasz, pani - stwierdził z mocą, kładąc

rękę na sercu. - Chętnie ustąpię ci pola. Czuję się jak ko­
tek, który wszedł między tygrysy.

- Biedak, brakuje mu instynktu mordercy - poparła go

żona.

Diana nie miała wyboru, ponieważ lord Walgrave już

opuścił swoje miejsce przy stoliku i zaczął rozmowę z lor­
dem Steenem. Przez chwilę miała wrażenie, że padła ofia­
rą spisku, szybko jednak porzuciła tę myśl.

Przecież sama była swoim największym wrogiem! Co ją

podkusiło, żeby umieścić Rothgara w apartamencie przy­
legającym bezpośrednio do jej części zamku?

- N i e wiedziałam, że wist może być aż tak niebezpiecz­

ny - rzekła niepewnie Diana.

- Powinnaś spytać najpierw, o jaką stawkę gramy -

stwierdził markiz i zmierzył ją wzrokiem.

49

background image

Siedzieli naprzeć wko siebie. Zbyt blisko, jak na jej gustuj

N i g d y wcześniej nie znajdowała się tak blisko Rothgara.

- A o co gramy? - zapytała nieśmiało.
- O duszę. - Markiz niemal przewiercał ją wzrokiem.
Diana drgnęła na swoim miejscu. Serce zabiło jej nie­

spokojnie.

- Tak mówimy w rodzinie, ale w rzeczywistości gramy na

punkty - wyjaśniła Elf znudzonym tonem. - Chodzi o to, że
brat nie chce, żebyśmy w swoim gronie grali na pieniądze.

- A co się dzieje z przegraną duszą? - Diana powoli od­

zyskiwała kontenans.

- Zostaje u właściciela, chyba...
- Chyba? - powtórzyła, patrząc Rothgarowi wprost w oczy
- Chyba, że zwycięzca zechce inaczej. Biedne przegrane du­

sze! - westchnął teatralnie i wyłożył pierwszą kartę. - As kier.

Diana uśmiechnęła się lekko.
- N i e będziesz mógł, panie, teraz mówić, że masz asa

w rękawie - zauważyła.

Markiz wyglądał na rozbawionego tą uwagą.
- Zawsze mam jakiegoś asa w rękawie - stwierdził,

kładając z kolei króla kier.

Zachowywał się tak, jakby wiedział, że z kierów pozo­

stała jej tylko dama. Gra stawała się coraz bardziej emo­
cjonująca. I n n i członkowie rodziny porzucili swoje zaję­
cia i zaczęli się przyglądać czwórce przy stoliku.

Wkrótce stało się jasne, że Rothgar skorzystał z gry,ze-

by nawiązać z nią flirt. Co i rusz padały pod jej adresem

dwuznaczne uwagi. Musiała nie tylko uważać na przebieg
gry, ale jeszcze zastanawiać się, jak je odparować. Żeby nie
patrzeć na Rothgara, starała się skoncentrować na samej
rozgrywce. Jednak po chwili zauważyła, że patrzy na pięk­
ne, wypielęgnowane dłonie markiza i myśli, jak dobrze by­
łoby czuć je na skórze.

Rothgar rozpoczął licytację.
- Jeśli wolisz, pani, grać na pieniądze, to... - zawiesił głos,
Hrabina zaprzeczyła lekkim ruchem głowy.

50

background image

- Zawsze uważałam, że to sama gra jest ekscytująca,

a nie t o , jaka jest stawka.

Rothgar uśmiechnął się z aprobatą.
- Ja też tak uważam. A ty, pani, jesteś wytrawnym graczem.
Ich oczy spotkały się na moment i hrabina poczuła, że bra­

kuje jej tchu. Wymowa jego spojrzenia była aż nadto oczy­

wista. Potrzebowała czasu, żeby choć trochę się opanować.

- Gramy? - spytała.

Trzy dni, starała się uspokoić w duchu. To tylko trzy dni.

Oboje z markizem zdecydowanie wygrali. To prawda, że

mieli trochę szczęścia, ale poza tym decydowały umiejęt­
ności oraz zdolność zgadywania intencji partnera. N i e m a l
czytali sobie w myślach. Zebrani nagrodzili ich brawami.
Kiedy wstawali od stolika, zauważyła, że Elf wymieniła

znaczące spojrzenie z Bryghtem. Diana chciała zaprotesto­

wać. Stwierdzić, że to przecież o niczym nie świadczy.

Oczywiście nie zrobiła tego, ponieważ byłaby to jawna de­
monstracja niechęci wobec markiza.

W końcu rozegrali tylko partyjkę wista!
Jednak Diana nie miała pewności, że chodzi tylko o karty.

A jej wątpliwości nasiliły się, kiedy udała się na spoczynek.

Służąca rozpoczęła normalny wieczorny rytuał, a hrabina nie

mogła się powstrzymać, żeby co jakiś czas nie zerkać na wy­
łożone mahoniem drzwi, dzielące ją od sypialni Rothgara.

Jego pokój był pomalowany w fantazyjne kwietne wzory.

D r z w i po drugiej stronie aż lśniły bielą i mogły zachwycić
niejednego podlotka różowymi zdobieniami. Początkowo

wydawało jej się, że umieszczenie markiza w tak kobiecym
pokoju będzie niezłym dowcipem. Powoli jednak zaczynała
w to wątpić. Wciąż miała na sobie suknię, chociaż służąca już

chciała ją rozpinać. Diana powiedziała jej, żeby chwilę zacze­

kała i zbliżyła się do drzwi.

Ciekawe, co robi markiz? I jak podoba mu się to pomiesz­

czenie, stworzone specjalnie dla niej w czasach, gdy miała
kilkanaście lat? Markiz nie mógł być już rozebrany do snu,

ponieważ wychodził jeszcze do stajni, żeby sprawdzić konie.

51

background image

Nie mogąc powstrzymać ciekawości, Diana zapukała

do drzwi.

- Proszę! - dobiegło do niej ze środka.

Nacisnęła ciężką klamkę, myśląc o tym, że powinna od­

szukać stary klucz do tych drzwi. Weszła i ujrzała marki­

za. Stał na środku pokoju, w koszuli i spodniach, ale już

bez surduta. Nie można tego było nazwać negliżem, ale

też nie był to strój odpowiedni na przyjęcie damy. Na twa­

rzy Rothgara malowało się zdziwienie.

- Czym mogę służyć, pani?

Hrabina zaczerwieniła się i spróbowała odwrócić wzrok,

który spoczywał na jego muskularnym ciele. Na próżno.

Z tego powodu zmieszała się jeszcze bardziej.

- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko tej... sypial­

ni, panie - zaczęła niepewnie. - Chciałam sprawdzić, czy

niczego ci nie brakuje.

Rothgar spojrzał najpierw na nią, a następnie jego

wzrok powędrował w stronę łóżka w jej pokoju. Piekło

i szatani! Diana myślała, że spali się ze wstydu.

- Twoja gościnność, pani, jest... porażająca. Nie, dzięku­

ję, niczego mi nie brakuje.

Diana miała ochotę uciec stąd i zatrzasnąć mocno drzwi.

Co się z nią dzieje, że strzela gafę za gafą?!

- Musieliśmy wykorzystać wszystkie gościnne pokoje -

tłumaczyła się. - Liczę na to, że będzie ci tu wygodnie, mi­

mo kobiecego wystroju.

Rothgar uniósł do góry brew.

- Mam wrażenie, że sypiałem już w podobnych - rzekł

z namysłem, a ona pomyślała, że ze wstydu zapadnie się

pod ziemię.

- Powinnam była ją przemalować - brnęła dalej, chociaż

najchętniej zakończyłaby już tę rozmowę. - Korzystałam

z niej, kiedy byłam małą dziewczynką, a teraz stoi pusta.'

- Lepiej zaczekaj, pani, aż wyjdziesz za mąż. Będziesz

wtedy potrzebować dodatkowej sypialni.

Hrabina uniosła dumnie brodę.

52

background image

- Przecież wiesz, panie, że, podobnie jak ty, nie chcę

wiązać się węzłem małżeńskim.

- A, tak. - Z m i e r z y ł ją wzrokiem od stóp do głów. - Wo­

bec tego powinnaś, pani, zmienić sypialnię.

- Zmienić? Dlaczego? - Diana spojrzała przez ramię,

chcąc sprawdzić, co nie podoba mu się w jej sypialni.

Rothgar polecił służącemu, by postawił przed nią wiel­

kie lustro stojące pod ścianą. I nagle stało się jasne, co miał

na myśli. W swojej długiej kremowej sukni, z naszyjnika­
mi z pereł i z ł o t y m i bransoletami, wciąż pasowała do tej
sypialni. Pokój, który przejęła po ojcu, wydawał się dla niej

zbyt surowy i ponury. Wyglądało to tak, jakby przez po­

myłkę zamienili się pomieszczeniami.

- Bardziej potrzebne jest mi biurko niż toaletka - po­

wiedziała do siebie.

- Wybór należy do ciebie, pani. - Markiz skłonił głowę, -

Masz przecież władzę i pieniądze.

Poruszył dłonią, a ten gest wydawał się otwierać wszyst­

kie drzwi w o k ó ł . Nagle stało się dla niej jasne, że po śmier­
ci ojca przeniosła się do męskiego świata, w k t ó r y m mu­
siała radzić sobie z różnymi przeciwnościami. Zamiana po­
kojów stanowiła symbol tego, co zaszło.

- Czy to już wszystko, lady Arradale? - Rothgar starał

się powstrzymać ziewnięcie. - Obawiam się, że jutrzejsze
uroczystości zaczynają się wcześnie rano.

Diana poczuła nagle, że nadużywa jego cierpliwości. Po­

żegnała się więc z n i m pospiesznie, a markiz zamknął za

nią drzwi. W wielkim dębowym biurku ojca znalazła klucz.

W ł o ż y ł a go więc do zamka i przekręciła ze zgrzytem.

Była zła na siebie, ponieważ pozwoliła, by ostatni ruch

należał do markiza. Jednocześnie zamknięcie drzwi na

klucz stanowiło demonstrację nie siły lecz słabości.

To szaleństwo! szaleństwo powtarzała w duchu, nie bar­

dzo wiedząc, co ma na myśli. Czy swoje zachowanie, czy
też całą sytuację? A może i jedno, i drugie?

Clara zaczęła rozpinać jej suknię, a hrabina nagle wy-

53

background image

obraziła sobie, co by się stało, gdyby nie znalazła klucza.
Czy Rothgar przyszedłby do niej w nocy? Z całą pewno­
ścią byłby wspaniałym kochankiem. Pieściłby ją delikat­
nie, powoli dochodząc do stanu najwyższej rozkoszy.
Przecież nie k r y ł tego, że zna kobiece alkowy. Diana za­
drżała, a służąca od razu się spłoszyła.

- Przepraszam, jeśli cię, pani u k ł u ł a m - powiedziała po­

kornie.

Diana nie mogła przyznać się, że ten dreszcz wywołały

jej erotyczne fantazje.

- N i c takiego, Claro - westchnęła.
Kiedy później została sama, krążyła jeszcze przez chwi­

lę po pokoju, zastanawiając się, co robi markiz. Ta myśl nie
dawała jej spokoju. Chętnie nawet zajrzałaby do jego poko­

ju przez dziurkę od klucza, ale zrezygnowała, podniecona

tym, co mogłaby zobaczyć. Ciekawe, czy gdyby nie za­

mknęła drzwi, Rothgar uznałby to za zaproszenie? Jeszcze
nigdy żaden mężczyzna nie spał tak blisko niej. Pomijając
ojca, który przychodził, żeby pocałować ją na dobranoc.

Diana rozejrzała się dokoła. Pokój ojca wydał jej się na­

gle smutny, wręcz przygnębiający. Przejęła go wraz z obo­

wiązkami głowy rodu. Musi je przecież wypełniać. Chce

utrzymać świetność swej rodziny i nie pozwoli, by jakikol­

wiek mężczyzna traktował ją jak swoją własność. To było

święte postanowienie. Od śmierci ojca wiedziała, że jest
skazana na samotność i już dawno się z t y m pogodziła.

Więc dlaczego na jej policzkach pojawiły się łzy?

Diana wytarła je starannie batystową chusteczką i po­

łożyła się do łóżka. M i a ł a nadzieję, że ten podstępny Ro­

thgar nie zdoła przeniknąć do jej snów.

54

background image

6

Zarówno ślub, jak i przyjęcie w rodzinnym domu Ro­

sy wypadły nadzwyczajnie. Diana miała wątpliwości,

zwłaszcza co do tego drugiego, ponieważ miało się ono od­

być w wiejskim dworze, Coniston Hall, pozbawionym wy­

gód i przestrzeni, do których przywykła arystokracja.

Oczywiście od razu zaproponowała, by urządzić wese­

le w Arradale, ale ojciec Rosy, bogaty właściciel ziemski,

odmówił. Na północy mniej liczył się blichtr i tytuły, a bar­

dziej charakter i własna praca. Jego zdaniem Mallorenowie

powinni to zaakceptować.

Diana musiała przyznać, że przyjęli to lepiej niż sądzi­

ła. Nie starali się izolować, ale wtopili się w różnobarwny

weselny tłum, pokazując, że naprawdę potrafią się bawić.

Zresztą niedostatki wyrafinowanej elegancji rekompenso­

wał zestaw potraw i sposób ich przyrządzenia, zaś z bra­

ku sali balowej, urządzono tańce w wielkiej szopie, co chy­

ba odpowiadało wszystkim.

Hrabina tańczyła z wikarym, rumianym panem Hob-

wickiem, szwagrem Rosy, Haroldem Davenporetem i swo­

im zarządcą. Cały czas rozglądała się jednak za markizem.

Wciąż czuła jego obecność. Markiz tańczył z miejscowy­

mi paniami, nie przebierając, jeśli idzie o wiek czy urodę,

co z pewnością zjednało mu pochlebne opinie.

„Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie..." Diana nie mo­

gła nic poradzić na to, że te słowa ciągle do niej wracały.

Po jakimś czasie Rothgar zniknął jej z oczu. Odnalazła go

we dworze w towarzystwie starszych właścicieli ziemskich.

Już chciała podejść i wybawić go z tej, jak jej się wydawało,

55

background image

niezbyt dla niego miłej sytuacji, kiedy zauważyła, że rozmo­

wa jest nadzwyczaj żywa i interesująca dla obu stron.

Zganiła siebie w duchu za to śledzenie markiza i przeszła

do pań, które pokrzepiały się właśnie lemoniadą z imbirem.
Dzięki kawałkom lodu z piwnic Arradale napój miał praw­
dziwie orzeźwiające właściwości. Diana próbowała się włą­
czyć do rozmowy, ale dotyczyła ona głównie mężów i dzieci.
Znudzona tematem, zerkała co jakiś czas w stronę Rothgara.

Zauważyła, że nie próbuje on upodobnić się do swoich

rozmówców. Byłoby to wyjątkowo niemądre posunięcie,

ponieważ wszyscy zebrani znali jego pozycję. Na szczę­

ście nie starał się też wywyższać, co podkreślił swoim stro­

jem. M i a ł on „wiejski", p ł o w o ż ó ł t y kolor i niewiele ozdób.
Jedynie elegancki krój zdradzał, że pochodzi z najlepszych

londyńskich salonów krawieckich. Nawet koronkowe wy­
kończenia rękawów b y ł y mniej obfite niż zwykle, ale za
to wykonane z najlepszego materiału.

Miejscowe ziemiaństwo miało na sobie bogatsze i bar­

dziej krzykliwe stroje. Panowie nosili na wygolonych gło­

wach peruki. Było to łatwiejsze niż hodowanie własnych
włosów. Natomiast wszyscy Mallorenowie zdecydowali

się wystąpić bez peruk, co podkreślało m i ł y i nieformalny
charakter uroczystości.

M i e l i na szczęście bardzo ładne i bujne włosy. Zwłasz­

cza markiz, który związał ściągnięte do t y ł u kruczoczarne

włosy aksamitką. Diana pomyślała o t y m , jak przyjemnie
byłoby je czuć pod palcami.

Zarumieniona poprosiła o kolejną lemoniadę i przyłożyła

chłodną szklankę do policzka. Łudziła się nadzieją, że ostu­
dzi to choć trochę jej wyobraźnię. Na próżno. Ciągle miała
przed oczami wyrazistą twarz z jastrzębimi rysami i mocno
zarysowanymi kreskami brwi. Niebieskie oczy lśniły dziw­
nym światłem, które znamionowało siłę i władzę. Markiz wy­

glądał tak, jakby wciąż balansował między powagą a ironią.

Może nie teraz, ale zawsze, kiedy z nią rozmawiał.

W pewnym momencie Rothgar wstał, żeby nalać sobie

56

background image

kolejnego drinka. Natychmiast popatrzyła w jego stronę,

jakby łączyła ich niewidzialna smycz. Przekonana, że by­

ło to zbyt ostentacyjne, zaczerwieniła się aż po k o r z o n k i

włosów i rozejrzała d o k o ł a , chcąc sprawdzić, czy ktoś za­

uważył jej spojrzenie.

Niespodziewanie podpłynęła do niej ubrana na biało Rosa.
- Jeśli będziesz tak na niego patrzeć, ludzie zaczną plot­

kować - szepnęła jej do ucha przyjaciółka.

- N i e bądź głupia! - obruszyła się Diana.
Rosa wzięła ją pod rękę i odciągnęła w jakiś ustronny

kąt. Wyglądała pięknie w swoim k o r o n k o w y m staniku wy-

szywanymperłami. Białywelonocieniałjej delikatnątwarz.

- E l f pytała mnie już o to, co łączy cię z jej bratem.
- Z markizem? To przecież nonsens!
Kuzynka znała ją jednak na tyle dobrze, żeby nie dać

się zwieść.

- L o r d Rothgar jest interesującym mężczyzną - zauwa­

żyła. - I przystojnym, zwłaszcza jeśli kogoś fascynują dra­
pieżniki.

- Do licha, przecież jest też głęboko l u d z k i !
Rosa spojrzała na nią z bezgranicznym zdziwieniem,

a hrabina przeklęła w myśli swój szybki język.

- Oczywiście on mi się wcale nie podoba. - Diana postano­

w i ł a wybrnąć z niezręcznej sytuacji. - Ale to nie znaczy, że nie

mogę widzieć jego zalet. Czasami bardzo mi go żal, Roso.

- Żal?! Lorda Rothgara?! - p o w t ó r z y ł a przyjaciółka, jak­

by chcąc się upewnić, że mówią o tej samej osobie.

-Jesteś taka, jak inni! Widzisz w nim tylko doskonale funk­

cjonującą maszynę, a nie żywego człowieka! Powinnaś mu być

wdzięczna. To dzięki niemu stanęłaś na ślubnym kobiercu!

- Jestem, ale...
- Tak, to prawda, że jest inteligentny, elegancki, a poza

t y m zajmuje się sprawami największej wagi państwowej -
ciągnęła Diana ze świadomością, że wkrótce pożałuje swo­
ich słów. - Ale popatrz, j a k i jest samotny! N i e widzisz, że
nawet najbliższa rodzina go nie rozumie?!

57

background image

- A ty? Ty rozumiesz? - spytała nieufnie Rosa.

Hrabina skinęła głową.

- Naturalnie. Ponieważ ja też czuwam nad dobrem ro

dżiny i postanowiłam nigdy nie wchodzić w związki mał­

żeńskie - powiedziała zdecydowanie. - Oczywiście, przy

zachowaniu odpowiednich proporcji.

- Jeśli dobrze pamiętam, nie miałaś w rodzinie choroby

psychicznej - rzuciła niewinnie przyjaciółka.

Diana starała się jej nie słuchać.
- Poza tym, jest człowiekiem znanym...

- To chyba dobrze - wtrąciła zaraz Rosa.

Jednak Diana wiedziała, co oznacza popularność. Mar­

kiz nie mógł pewnie przejść ulicą, nie będąc rozpoznanyn.

A wielbiciele potrafią być natrętni. Sama coś o tym wie­

działa, chociaż była tylko jednąze znanych osób z półno­

cy Anglii. Ale prawdziwą anonimowość zapewniało jej je­

dynie przebranie. Skorzystała z niego w zeszłym roku

udając pryszczatą pokojówkę Rosy. To właśnie wtedy spo­

tkała markiza po raz pierwszy.

- Nie ma też czasu na prawdziwe przyjaźnie - dodała

Diana, myśląc o swojej sytuacji.

To prawda, że miała wielu znajomych, ale tylko Rosa

była jej prawdziwą przyjaciółką. A teraz traciła nawet ją.

- Ma przecież piękną kochankę - stwierdziła Rosa, nie

wiedząc, że tym jednym zdaniem wywoła prawdziwą bu­

rzę w sercu hrabiny.

- Czy... czy nie boi się, że spłodzi dziecko? - spytała ze

ściśniętym gardłem.

- Podobno jest bezpłodna.

- To... bardzo... wygodne -zauważyła, czując, że każde

słowo kaleczy jej krtań.

Nie, nie powinna się tak bardzo przejmować sprawami

markiza! Jednocześnie starała się przekonać, że kieruje nią

jedynie współczucie.

-Jest bardzo piękna - ciągnęła Rosa. - W hiszpańskim typie.

Diana spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.

58

background image

- Chcesz powiedzieć, że Malłorenowie przedstawili cię.

tej kurtyzanie?! - Nie posiadała się ze zdumienia.

Rosa w odpowiedzi potrząsnęła głową.

- To nie jest kurtyzana. I nikt tak naprawdę nie wie, czy

rzeczywiście jest kochanką lorda. Tak się tylko mówi. -

Rosa ponownie zniżyła głos. - To uczona i poetka. W jej

domu odbywają się przyjęcia literackie. Byliśmy nawet na

jednym z Brandem.

Uczona i poetka! pomyślała smutno Diana. Mimo sta­

rannego wykształcenia, nie była ani jednym, ani drugim.

Czuła, że coś dławi ją w gardle, dlatego pociągnęła Rosę

do drzwi, żeby wyjść na powietrze.

Kiedy znalazły się na zewnątrz, odetchnęła parę razy

głębiej, a następnie zaproponowała, żeby poszły zobaczyć

tańce. Tam przynajmniej nie było markiza.

- To pewnie ciekawa osobowość - rzuciła Diana, nie

mogąc się uwolnić od myśli na temat kochanki markiza.

- Kto? - zdziwiła się Rosa. - A, tak, oczywiście. Eleganc­

ka i światowa. Wyglądają razem jak dwoje pięknych, raso­

wych kotów.

- Kotów? Trudno mi sobie wyobrazić markiza w cha­

rakterze kanapowca, który łasi się do czyichś rąk.

Rosa zaśmiała się krótko.

- Przecież sama mówiłaś, że nie jest pozbawiony uczuć.

Diana tylko machnęła ręką i spojrzała na wirujące pa­

ry. Nie było sensu niczego tłumaczyć. Rosa należała już

do innego świata i z całą pewnością nie zrozumiałaby

skomplikowanej psychiki lorda Rothgara.

Myśli Diany krążyły wciąż wokół niego. Tak, ona potra­

fiła go zrozumieć. A jednocześnie sprawiało jej przyjem­

ność wyobrażanie sobie, że markiz właśnie do niej się łasi.

Że to ona może zaspokoić jego kocią potrzebę pieszczot.

Muzyka zamilkła i tancerze skłonili się sobie głęboko.

Zapowiedziano następny taniec. Panowie ustawili się w jed­

nym rzędzie, a panie w drugim. Flecista dał znak i rozpo­

częto skocznego jiga.

59

background image

Atmosfera robiła się coraz bardziej swobodna. Dżentel­

meni emablowali damy, a młodzież pozwalała sobie nawet

od czasu do czasu na wymianę pocałunków. Wzrok Dia­

ny padł na grupę dzieci, które bawiły się w swoim kółku.

Był wśród nich Arthur, który po swojemu podskakiwał

w takt muzyki. Zapłonione i szczęśliwe córki lady Steen

znalazły sobie partnerów i tańczyły z dorosłymi.

- Widziałam go z siostrzeńcem - powiedziała po chwili

hrabina. - To zadziwiające, jak się potrafi nim opiekować.

Tym razem Rosa nie musiała już pytać, o kogo jej chodzi.

- Tak, wygląda jak tygrys z barankiem - zaczęła, ale za­

raz umilkła widząc błyski w oczach Diany. - Tak, widać,

że powinien mieć dzieci.

Skoro nie zjadł jeszcze małego Arthura, dodała w duchu.

Hrabina patrzyła na maluchy, myśląc o tym, że nie po­

trafi być w ich towarzystwie tak naturalna i swobodna jak

Rothgar. Jej wzrok padł na dziecko, które wirowało w tań­

cu jak kołowrotek. Nieco dalej zauważyła żonę lorda

Bryghta, trzymającą w ramionach uśpionego synka.

Wśród kobiet z sąsiedztwa była jeszcze jedną żoną i mat­

ką. Bez trudu znalazła z nimi wspólny język.

Diana pomyślała, że nic nie denerwuje jej bardziej niż

rozmowy o porodach. Albo o przeziębieniach dzieci!

Nie należała do tego świata.

Nie chciała mieć z nim nic wspólnego.

- Tak, masz rację - zwróciła się do Rosy. - Markiz powi­

nien się ożenić. To dziwne, że nikt go jeszcze nie przekonał.

- Ze jego matka nie była szalona?

Diana pokręciła głową.

- Że warto zaryzykować.

- Słyszałam, że lord Bryght próbował to zrobić, ale do­

szło do przykrej sceny - poinformowała ją Rosa.

Diana z całą pewnością wypytałaby przyjaciółkę o szcze­

góły, ale w tym momencie w stodole pojawił się lord Brand.

- Zdaje się, że mąż już się za tobą stęsknił - powiedzia­

ła, czując ukłucie w sercu.

60

background image

Rosa wyciągnęła ku niemu ręce i pocałowała go mocno,

gdy wziął ją w ramiona.

- Ten rok nauczył nas cierpliwości, prawda kochanie? -

zwróciła się do męża.

Diana wiedziała, że po gwałtownym wybuchu namięt­

ności oboje postanowili czekać z rozpoczęciem miłosnego

życia aż do ślubu.

Brand pocałował ją raz jeszcze.
- Mnie nie nauczył niczego! - stwierdził z łobuzerskim

uśmiechem. - Chodźmy już, kochanie.

Rosa przylgnęła do niego niemal całym ciałem. Wystar­

czyło na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, jak są szczęśliwi. Przez
moment Diana żałowała, że nie ma ukochanego. Chciała, że­

by ktoś tak na nią popatrzył przynajmniej raz w życiu.

- Muszę już iść, Diano - zwróciła się do niej przyjaciółka.

Zabrzmiało to, jak zapowiedź rozstania. - Dziękuję za to, co
dla mnie zrobiłaś i życzę ci, żebyś znalazła swoje szczęście. Być
może wcale nie jest tak daleko - dodała z tajemniczą miną.

Hrabina chciała wyjaśnić, że kobieta z jej pozycją i wła­

dzą musi zapomnieć o własnym szczęściu, ale tylko
uśmiechnęła się do nowożeńców.

- Bądźcie zawsze zdrowi i tacy dla siebie, jak dzisiejsze­

go dnia - powiedziała. - A mnie wystarczy polityka i ra­
chunki. N i e uwierzycie, ale bardzo mnie to zajmuje.

Rosa zrobiła minę, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale

po chwili zrezygnowała. Przytuliła się tylko ciaśniej do mę­
ża i po chwili zniknęli wśród t ł u m u otaczającego stodołę.
Diana znowu została sama.

Po następnym tańcu zarządziła przerwę. W najlepszym

możliwym momencie, ponieważ Brand zbierał się już wraz
z żoną do odjazdu. M i e l i stąd spory kawałek do swojego
nowego domu w Wenscote i dlatego zdecydowali się wy­

jechać wcześnie. I c h powóz już czekał, a woźnica kończył

zapinanie uprzęży.

Zebrani obsypali nowożeńców kwiatami, wyjmowany­

mi z koszy przygotowanych uprzednio przez Dianę. Te-

61

background image

raz, żeby godnie pożegnać przyjaciółkę, sama chwyciła je­
den z tych koszy i chodziła wśród t ł u m u , by każdy mógł
z niego zaczerpnąć. Podsunęła go też markizowi, który, ku

jej zdziwieniu, wziął aż dwie garście kwiecia, podążył

w stronę nowożeńców i wysypał je prosto na ich głowy.

Brand śmiejąc się, próbował usunąć p ł a t k i z włosów

młodej żony, a potem swoich. Na próżno. Sporo kwiat­

ków zostało, tworząc w o k ó ł ich głów coś w rodzaju koro­
ny, czy może raczej aureoli.

Na ten widok Diana poczuła ściśnięcie w gardle. Nie chcia­

ła jednak płakać. Będzie się przecież nadal widywać z przyja­
ciółką. Zebrała resztę kwiecia z kosza i rzuciła na Rosę.

- Szczęśliwej drogi!
Łzy same p o p ł y n ę ł y jej po policzkach.
- Czy małżeństwo to tak wielkie nieszczęście, hrabino? -

Usłyszała głęboki męski baryton tuż k o ł o swego ucha.

Zamarła nagle, świadoma bliskości Rothgara.
- To są łzy szczęścia, markizie - odparła, wycierając po­

liczki. - Zresztą, już nie płaczę.

W obliczu zagrożenia udało jej się szybko powstrzymać

- Wciąż płaczesz, pani. Tylko w myślach.
- Masz inklinacje do metafizyki, panie - stwierdziła,

rając się, by jej głos zabrzmiał kpiąco.

Rothgar potraktował to jednak poważnie.
- Być może metafizyka jest w życiu najważniejsza.
- Co by znaczyło, że jesteśmy jak piórka na wietrze.
- A nigdy się tak nie czułaś, pani? - Markiz patrzył na

nią uważnie.

Gdyby chciała powiedzieć prawdę, musiałaby wyznać,

przez cały dzień miotały nią dziwne, nieznane jej po
uczuć. Tak, jakby stała się nagle zupełnie innym człowiekiei

- A ty, panie?

Wstrzymała oddech. Myśl o tym, że markizem kierowa­

ło coś poza jego wolą, wydała jej się m a ł o prawdopodobna,

- Chodźmy, bo zaraz odjadą - powiedział po chwili wa­

hania. - Zpewnościąbędzie ci brakować przyjaciółki, pani.

62

background image

- A tobie, panie, brata - zauważyła, tknięta nagłą myślą. -

To przecież ostatni.

Wiedziała, że trafiła w jego słaby punkt. Markiz też cza­

sami musiał się czuć jak miotane wiatrem piórko.

- Ostatni? - powtórzył, chcąc zyskać na czasie.

- I n n i twoi bracia są już żonaci - wyjaśniła. - Zdaje się,

że sam ich swatałeś, prawda, panie?

Rothgar pokiwał tylko smutno głową.
- Masz, pani, doskonałą pamięć.

-I co będziesz robił teraz? - zapytała prowokacyjnie.

- Swat pozostaje swatem. Będę się starał dobrze wyswa­

tać naszą ojczyznę - odparł po dłuższym namyśle.

- Komu?

- Cóż, przede wszystkim, pokojowi - odrzekł po następ­

nej minucie. - W kraju musi być spokojnie, żeby mógł się

prawidłowo rozwijać.

Hrabina sama wiedziała o tym aż nazbyt dobrze. Pokój

miał zawsze swoją cenę.

- Czy nie powinniśmy odebrać Francji tego, co do nas

należy?

Tym razem nie musiał zbyt długo szukać odpowiedzi.

- Raczej wzmocnić to, co już mamy. To i tak dużo.

Pochylił się, żeby wyjąć coś z kosza na kwiaty. Kiedy

się wyprostował, zauważyła, że trzyma w ręku mak. Pur­

purowy kwiat mógł zesłać kojący sen albo wywołać po­

tworne uzależnienie.

Skinęła głową.

- Zgadzam się.

Rothgar zbliżył się do niej i zatknął kwiat za jej stanik.

Tak głęboko, że poczuła łaskotanie między piersiami. Dia­

nie zabrakło refleksu, żeby zaprotestować. Spojrzała naj­

pierw na kwiat, a potem w oczy markiza.

- O co ci chodzi, panie?

W odpowiedzi wymamrotał coś po grecku.

- Arystoteles. - Bez trudu rozpoznała cytat. - Łatwiej

zrozumieć innych niż siebie. Łatwiej też ich osądzić.

63

background image

Zaskoczony Rothgar spojrzał na nią z podziwem. Do­

piero po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.

- To jasne, jako jedynaczka i dziedziczka otrzymałaś,

pani, męską edukację.

- Czasami było to potwornie nudne, ale jak widać, się opła­

cało - rzekła, a złośliwy uśmieszek pojawił się na jej wargach.

Markiz spojrzał na nią swoimi błękitnymi oczami, w któ­

rych igrały wesołe iskierki.

- Przy tobie, pani, muszę pamiętać, że kobiety mają też

głowy - stwierdził.

Diana nie wiedziała, czy potraktować to jako komple­

ment pod swoim adresem, czy też bronić honoru kobiet.

- Już Safona stanowiła tutaj dobry przykład - rzekła su­

rowo, żeby się zaraz zawstydzić.

Markiz jedynie machnął ręką.

- Safona nie napisała niczego nadzwyczajnego. Można

by nawet powiedzieć, że była typową kobietą. Pisała z gło­

wy, ale nie o głowie, że się tak wyrażę.

Diana zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Ty, pani, jesteś znacznie bardziej interesująca - dodał

po chwili.

Znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Ponieważ za­

uważyła, że podstawiono już jej powóz, postanowiła uciec,

ratując się w ten sposób z opresji. Nie lubiła, kiedy to wła­

śnie ona stawała się tematem rozmowy. Och, gdyby miała

przy sobie pistolet, z którego mierzyła do niego rok temu.

- Tylko ci się tak wydaje, panie. Zegnaj - rzuciła jesz­

cze, wciskając się na miejsce obok ciotki Mary.

Powóz ruszył w kierunku zamku. Hrabina spojrzała na

mak, który wciąż miała zatknięty za dekolt. Śmiałe posu­

nięcie. Ciekawe, co miało znaczyć?

A może, po prostu, nic?

Nie, lord Rothgar nie należał do ludzi, którzy robią coś

ot tak sobie. We wszystkim był jakiś cel. Zaniepokoić ją?

Zbić z pantałyku? A może był to gest przyjaźni? Jeśli tak,

to zbyt erotyczny, jak na jej gust.

64

background image

Powoli zaczęło narastać w niej przekonanie, że markiz

również jej pragnie. Być może oboje musieli walczyć z po­
żądaniem.

Diana zobaczyła piórko na rękawie ciotki i dmuchnęła.

Delikatny puszek uniósł się w powietrze i poleciał do gó­
ry, wprost w niebo. Płynął sobie delikatnie, aż w końcu
uderzył w niego podmuch wiatru i puszek pofrunął dale­

ko przed siebie.

Woźnica pogonił konie. Powóz potoczył się szybciej.

Piórko zniknęło jej z oczu.

Rothgar odwrócił oczy od powozu, k t ó r y m odjechała

lady Arradale. Pomyślał, że p o p e ł n i ł wielkie głupstwo,
wtykając jej kwiat za stanik. Bliskość ciała hrabiny rozpa­
liła go do białości. M i a ł wrażenie, że śluby i wesela coraz
gorzej działają na jego mózg.

Przez chwilę jeszcze przechadzał się wśród ostatnich go­

ści. Widział szczere, przyjazne twarze i roześmiane oczy.

Wszyscy się tu znali. To był inny świat i markiz pomyślał

ze smutkiem, że nigdy nie będzie do niego należał.

Podobnie, jak lady Arradale.

Tyle, że ona przynajmniej miała z n i m jakiś kontakt. Pa­

ru ziemian, z k t ó r y m i rozmawiał, wspominało, że odgry­

wa dużą rolę w północnej części kraju. N i e k t ó r z y nie kry­

li też, że woleliby na jej miejscu mężczyznę, ale nawet oni
chwalili ją za dobre i mądre decyzje. Tak, wieś nie znała

jeszcze intryg. Ciekawe, czy hrabina potrafi to docenić.

Jeszcze raz pomyślał o niej ciepło. Rozumna, pełna

wdzięku, piękna, wykształcona. I niebezpieczna, dodał za­

raz. Bardzo niebezpieczna.

Wczoraj wieczorem przyszła do jego sypialni.

Co dalej? Czy następnym razem wypuści ją, tak jak wczo­

raj?

Rothgar zażądał konia pod wierzch. Stajenny osiodłał

go w ciągu paru minut. Markiz dosiadł wierzchowca i ru­

szył w stronę zamku.

65

background image

7

Po powrocie do Arradale goście rozeszli się do swoich

pokojów, żeby się przebrać i trochę odpocząć. Diana za

rządziła późną kolację i upewniwszy się, że wszystko jest

w porządku, również udała się na spoczynek.

Z westchnieniem ulgi legła na ł ó ż k u ojca i najpierw

przez kilka minut przypominała sobie ślub, a następnie
skoncentrowała się na osobie markiza. Musiała teraz przy­

jąć jakąś taktykę, żeby przetrwać kolejny dzień. No i oczy­
wiście dzisiejszą kolację.

Leżąc na miękkim łożu, powoli traciła orientację. N i e

wiedziała już, o co jej tak naprawdę chodziło. Czy o zwy­

cięstwo w pojedynkach słownych? Czy może o to, żeby

wyjść cało z tego spotkania?

Dziś po kolacji znowu zasiądą do gry w wista. Musi uwa­

żać, żeby nie grać z markizem. A n i przeciwko niemu,bo
przecież wtedy mogłaby stracić „duszę". Na j u t r o zaplano­

wała już parę rzeczy: łowienie ryb, wycieczkę łódką po je­

ziorze i, dla zainteresowanych, wyprawę do wodospadów.

A pojutrze? Diana odetchnęła z ulgą. Pojutrze wszyscy

wyjadą. I o ile żal jej się będzie żegnać z nową przyjaciół­

ką, o tyle chętnie rozstanie się z Rothgarem!

Hrabina wstała po jakiejś półgodzinie, czując, że wciąż

jest jej gorąco. Zadzwoniła na służącą, żeby przygotowała
jej kąpiel. Wymyta i odświeżona w ł o ż y ł a lekki jedwabny

szlafrok. Właśnie tego potrzebowała. Jedwab pieścił deli­

katnie jej ciało, a ona mogła odpocząć, śniąc... o markizie.

Diana otworzyła oczy i podniosła się z łóżka. Pomyśla­

ła, że życie pod jednym dachem z Rothgarem stanowczo
przekracza jej możliwości.

66

background image

Spokojnie, już niedługo się go pozbędzie. Tylko, czy nie

warto doświadczyć czegoś nowego przy okazji tej wizyty?

Jeżeli się jeszcze kiedykolwiek spotkają, to pewnie za parę

lat. Czy nie będzie wtedy żałować, że go nie pocałowała?

Serce podskoczyło w piersi hrabiny.
- N i e , dosyć tego! - powiedziała głośno i sama zdziwi­

ła się, że jej głos brzmi tak mocno w sypialnianej ciszy.

Musi coś robić! Musi działać! Inaczej pogrąży się bez

reszty w sennych marzeniach o Rothgarze.

Usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać leżące na n i m

papiery. Przed ślubem nie miała czasu, żeby to zrobić i dla­
tego piętrzący się przed nią stos wyglądał nadzwyczaj oka­
zale. Większość stanowiły rachunki, wymagające jedynie

jej podpisu albo propozycje, które od razu mogła wyrzu­

cić. Dopiero po paru minutach zatrzymała się na dłużej
nad listem od kuzynki. Annę zawiadamiała ją oficjalnie, ja­
ko głowę rodu, o planowanym ślubie. Czyżby cały świat
zwariował na punkcie małżeństwa? A przecież jej chodzi­
ło o jeden niewinny pocałunek!

List wypadł jej nagle z ręki.
Niewinny?
Diana nauczyła się w ten sposób myśleć po doświadczeniach

z wczesnej młodości, kiedy to pozwalała od czasu do czasu, że­
by jakiś chłopiec z sąsiedztwa skradł jej całusa. Później,
niekiedy, decydowała się też na mniej niewinne pieszczoty,

w czasie balów maskowych i innych tego rodzaju okazji Cały

czas miała jednak świadomość, że w pełni panuje nad sytuacją.

Teraz po raz pierwszy poczuła się zagrożona. Wystarczyła

sama myśl o pocałunku, a już dreszcz przebiegał po jej ciele.

To dlatego, tłumaczyła sobie, że lord Rothgar jest nie­

bezpieczny.

Diana oparła brodę na d ł o n i i przez chwilę zastanawia­

ła się nad całą sprawą. Markiz nie powinien być przecież
dla niej zagrożeniem. Jego niechęć do małżeństwa stano­

w i ł a odpowiednie zabezpieczenie.

Czy nie mogłaby więc pozwolić sobie na jeszcze jeden flirt?

67

background image

Uporządkowała resztę papierów i bezwiednie sięgnęła

po leżący nieopodal mak. Bawiąc się n i m przeszła do dru­
giego pokoju, gdzie spoczęła na szezlongu przy otwartym
oknie. Myślami powróciła do rozmowy sprzed roku:

- Co by się stało, panie, gdybym pozwoliła ci całować

moją dłoń? - spytała wówczas Rothgara.

- Cóż, to w dalszym ciągu byłby flirt, hrabino.
- Flirt? - powtórzyła, unosząc lekko brwi.
- Tak, trochę poważniejszy - przyznał.
- Wobec tego moja wiedza na temat flirtu jest bardzo

ograniczona - westchnęła.

- Może chciałabyś nauczyć się czegoś nowego?
- N i e , dziękuję - odrzekła wtedy słabnącym głosem.

Jeszcze teraz na to wspomnienie serce b i ł o jej szybciej

Hrabina ucałowała lekko czerwone p ł a t k i i uniosła się tro­
chę na szezlongu. Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie-

te słowa wciąż dźwięczały jej w głowie.

- Claro! - zawołała służącą.
Pojawiła się ona niemal natychmiast, trzymając w re­

kach suknię, którą Diana chciała włożyć na kolację.

- Słucham panią.
- Powiedz Ecclesby'emu, że po kolacji urządzimy tańce

Rothgar miał na sobie tylko pasowane spodnie i koszule.

Związane z t y ł u włosy opadały mu na plecy, kontrastując z jej

bielą. Siedział w pokoiku obok sypialni, przy damskim biur­
ku, które bardziej nadawało się na toaletkę niż miejsce,przy
którym można prowadzić korespondencję. Między innymi l i ­

stami Carruthers przysłał mu dwa zaszyfrowane raporty. Je­
den dotyczył tego, co dzieje się w Paryżu, a drugi stanowił do­

kładny opis działań francuskiego ambasadora w Londynie,
Bardzo zaniepokoiło go to, że D ' E o n tak łatwo zdołał wkraść
się w łaski królowej. Po k r ó t k i m namyśle zdecydował, że po
powrocie sam będzie musiał zająć się tą sprawą.

Następnie otworzył list z pieczęcią królewską. Tak, jak

się spodziewał, nie b y ł o tam nic szczególnego. Rothgar za-

68

background image

trzymał się tylko na dłużej nad fragmentem poświęconym
lady Arradale. Z jakichś powodów król miał obsesję na
punkcie hrabiny. Powinien raczej zająć się własną żoną i nie

mieszać się do czyichś prywatnych spraw. Markiz pomy­
ślał, że ten problem będzie dla niego kolejnym wyzwaniem.

Ktoś zapukał do drzwi.
Rothgar złożył list i ukrył go wśród innych na biureczku.
- Proszę.

Spodziewał się Diany, natomiast w drzwiach pojawiła

się Elf. Siostra miała na ustach uśmiech, ale widział, że jest
spięta.

- Piękny ślub, nieprawdaż? - zagaiła i zerknęła do wnę­

trza pokoju. - D o b r y Boże!

Rothgar zachował stoicki spokój.
- To dawny pokój hrabiny - wyjaśnił. - Różowy kolor

działa kojąco na nerwy. Jeśli teraz powiesz m i , że przepu-
talaś rodzinny majątek, najwyżej pogrożę ci palcem.

Elf roześmiała się swobodnie. N i e chodziło więc o pie­

niądze.

- Rozumiem, że w zamku mogło zabraknąć pokoi go­

ścinnych, ale... - Ponownie rozejrzała się w o k ó ł . - Przepra­
szam, czy mogę zajrzeć do sypialni?

Rothgar sam otworzył jej drzwi. Elf stała przez dłuższy

czas w progu, podziwiając różową tapetę, ł ó ż k o z amorka-
mi nad wezgłowiem i baldachim w kwietne wzory.

- Czy możemy się zamienić? - spytała w końcu. - Takie

dziewicze łoże bardzo mnie podnieca.

Markiz uśmiechnął się do siebie.
- Być może o to chodziło hrabinie - rzekł po namyśle. -

Ale na mnie nie ma jakoś takiego wpływu.

Jednak wystarczyło, że pomyślał o Dianie, a już przed

oczami stanęła mu erotyczna scena z jej udziałem. Zoba­
czył ją śpiącą w samej bieliźnie w t y m właśnie ł o ż u i . . . N i e ,
nie, wystarczy!

Elf weszła do sypialni.
- Bardzo tu pięknie.

69

background image

- H m , no tak. Napijesz się czegoś? Mogę ci nalać lemo­

niady z cytryną - zaproponował.

Siostra natychmiast skinęła głową.

- Wspaniale! - Przyjęła z jego rąk chłodną szklankę. -

Skąd ją wziąłeś, Bey?

- Zamówiłem u służby - odparł. - Zresztą sam przywio­

złem do Arradale chyba tonę cytryn.

- N i e spodziewałeś się

5

że hrabina będzie je miała - za­

uważyła złośliwie.

- Raczej nie chciałem uszczuplać jej zapasów. Przecież

wiesz, że uwielbiam cytryny. - Wskazał jej miejsce w lek­

k i m wyplatanym fotelu. - N o , Elf, powiedz, co cię spro­

wadza do mojego buduaru?

Uśmiechnęła się raz jeszcze, ale już mniej pewnie i wypi­

ła spory ł y k lemoniady. Rothgar zajął miejsce naprzeciwko.

- Bardzo polubiłam lady Arradale - zaczęła, czując, że

chyba po raz pierwszy wkracza w osobiste życie brata. -

Em, widziałam, jakwłożyłeś kwiat za jej stanik. Chyba nie

chcesz z nią flirtować?

Spuściła oczy, ale Rothgar patrzył wprost na nią.

- A gdybym miał taki zamiar?

- Musiałabym zaprotestować - powiedziała mocniej­

szym głosem.

- Chyba nie sądzisz, że mógłbym ją skrzywdzić? Hra­

bina jest silną i władczą kobietą i wie, na co może sobie

pozwolić.

Siostra pokręciła głową.

-W tych sprawach nie ma mocnych i można kogoś

skrzywdzić nawet o tym nie wiedząc - stwierdziła. - Oczy­

wiście wiem, że nie dopuściłbyś do skandalu.

Markiz pochylił się w stronę siostry.

- Więc nie rozumiem, czego się obawiasz.

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Czuła

się niezręcznie, ale jednocześnie jej interwencja zaczęła na­

bierać sensu. Rothgar dał przecież wyraźnie do zrozumie­

nia, że interesuje się Dianą.

70

background image

- Tego, że złamiesz jej serce!

- Jestem przekonany, że hrabina potrafi odróżnić flirt

od trwałego związku - rzekł szybko.

Elf potrząsnęła głową.

- Ale po co ten cały flirt?! - spytała dramatycznie. - Ro­

sa opowiadała mi o waszym poprzednim spotkaniu.

- I co, myślisz, że chcę się zemścić? - przerwał jej.

- Sam to powiedziałeś, Bey!

- Naprawdę sądzisz, że chcę jąw sobie rozkochać, a po­

tem porzucić w podły sposób? - zapytał z niedowierza­

niem. - Myślałem, że stać cię na więcej fantazji.

Elf poczuła, że się rumieni. Chciała jednak doprowadzić

tę rozmowę do końca.

- Więc po co to wszystko? Przecież pojutrze wyjeżdżamy!

Markiz wzruszył ramionami.

- Wesela tworzą sprzyjającą atmosferę do flirtu - wyja­

śnił. - A tak się składa, że poza wdową, jesteśmy z hrabi­

ną jedynymi osobami bez pary.

- Wobec tego flirtuj z wdową!

- Nawet próbowałem, ale ta kobieta ma niezamężną

córkę! - jęknął Rothgar.

Elf nie mogła powstrzymać śmiechu.

- Wobec tego, jeśli nie masz zamiaru się żenić, powinie­

neś powstrzymać się od flirtów - stwierdziła z całą mocą.

- Diana potrzebuje mężczyzny, który mógłby się zająć jej

sprawami. Ty jesteś potrzebny w stolicy.

Markiz rozłożył szeroko ręce.

- Więc widzisz, że nic nie może wyniknąć z tego związ­

ku. - Powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Oboje mamy in­

ne plany.

Jednak siostra raz jeszcze pokręciła głową.

- Obawiam się, Bey, że nie rozumiesz sytuacji lady Arra-

dale - zaczęła wyjaśnienia. - Wybrała trudną drogę i w prze­

ciwieństwie do samotnych mężczyzn nie może ulec żadnej

pokusie. Dlatego właśnie jesteś dla niej zagrożeniem.

Rothgar roześmiał się serdecznie.

71

background image

- N i e przeceniasz przypadkiem moich możliwości?
- Czasami mam wrażenie, że to ty ich nie doceniasz

westchnęła Elf, wstając ze swego miejsca.

Markiz pospieszył, by otworzyć jej drzwi.
- Przecież wiesz, że staram się zrozumieć swoje słabe

i mocne p u n k t y - rzucił przy wyjściu.

Siostra tylko pokręciła głową.

- Ale nie wszystkie, nie wszystkie - rzekła smutno.-

N i e masz pojęcia, ile kobiet cierpiało z twojego powodu.

Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Na własne życzenie - mruknął.
Elf otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć,

ale po chwili je zamknęła. Pożegnała się z bratem i wyszła.

W korytarzu zatrzymała się i spojrzała na grecką urnę niewi-

dzącym wzrokiem. Ta rozmowa wcale jej nie uspokoiła. Po
namyśle podeszła do sąsiednich drzwi i zapukała lekko.

Otworzyła jej pulchna pokojówka z zadartym noskiem
- Słucham, panią.
- Chciałabym rozmawiać z hrabiną, jeśli to możliwe.
- Elf? - Głos Diany dobiegł do niej z wnętrza pokoju.

Wejdź, proszę.

Pokojówka otworzyła szeroko drzwi i wpuściła ją d<

środka. Elf zauważyła, że Diana wstaje właśnie z szezlo
ga. M i a ł a na sobie jasnozielony jedwabny szlafrok.

- Przepraszam, przeszkodziłam ci w odpoczynku.
Pani domu pokręciła głową.
- Wręcz przeciwnie. Myślę, że lepiej wypocznę przy

rozmowie. - Wskazała jej wygodną kanapę, stojącą koło
otwartego okna. - Usiądź proszę. Napijesz się lemoniady?

Na stoliku stał dzban w pojemniku z lodem. Obie te

rzeczy b y ł y takie same jak w pokoju Rothgara.

- Z przyjemnością.
Służąca podała im szklanki napełnione chłodnym płynem.
- Możesz teraz odejść, Claro - zwróciła się do niej hra­

bina. - Będę cię potrzebowała dopiero przed kolacją.

Po chwili zostały same.

72

background image

- Lemoniada jest doskonała na gorące letnie wieczory,

takie jak dziś - zauważyła Elf.

Diana skinęła głową.
- Twój brat był na tyle uprzejmy, że przywiózł dodat­

kowy zapas cytryn. Inaczej musielibyśmy już pić wodę.

- Tak, Bey lubi panować nad sytuacją.
Diana roześmiała się na te słowa.
- Jest wspaniałym człowiekiem - powiedziała lekko, ale

Elf nie dała się na to nabrać.

Tak jak ona, Diana miała dwadzieścia sześć lat. Wyda­

wała się jednak bardziej dojrzała, zapewne z powodu swo­

ich licznych obowiązków. W ciągu ostatnich lat udawało

jej się unikać różnych niebezpieczeństw, co tylko ją

w z m o c n i ł o . Jednak Elf dostrzegła też jakiś smutek w jej

oczach. Coś, co świadczyło o tym, że tęskni do tego, co

kobiece i słabe. Doskonale rozumiała tę tęsknotę. Wiedzia­
ła też, że Diana musiała wkładać coraz więcej wysiłku

w obronę swojej niezależności.

- D a ł a b y m wiele, żeby wiedzieć o czym myślisz. - Usły­

szała po chwili głos hrabiny.

Natychmiast ocknęła się z zamyślenia.
- W zeszłym roku postanowiłam stracić dziewictwo - po­

wiedziała, gdyż nie miała zamiaru bawić się w subtelności.

Diana wytrzeszczyła oczy.
- I co? - wydusiła z siebie.
- Byłam już zmęczona strzeżeniem cnoty - ciągnęła Elf

z nadzieją, że wszystko, co powie, będzie czymś w rodza­

ju ostrzeżenia. - Sama postanowiłam z t y m skończyć.

Oczywiście z pomocą Forta. Okazało się, że jest to dosyć
trudne.

- Pewnie chciał zaczekać do ślubu - domyśliła się Diana.
Siostra Rothgara roześmiała się perliście.
- Fort? N i e ! C h o d z i ł o raczej o... To dosyć skompliko­

wana sprawa. Po prostu nie chciał wżeniać się w rodzinę

Mallorenów i to mi zaimponowało. Każdy inny wziąłby
mnie nawet, gdybym była garbata.

73

background image

Diana pokiwała głową, chcąc dać znak, że wie do cze­

go zmierza.

- Ale w końcu przecież i tak wzięliście ślub? - spytała.
- Pobraliśmy się cztery miesiące po tym wydarzeniu.

M o g ł o pójść gorzej. Na szczęście nie zaszłam w ciążę.

Diana poczuła, że się rumieni.
- Gdybyś spodziewała się dziecka, t w o i bracia i tak

zmusiliby lorda Walgrave do małżeństwa i wszystko skoń­
czyłoby się tak samo - zauważyła.

E l f pokręciła głową.
- N i e , wówczas na pewno bym za niego nie wyszła -

stwierdziła z mocą. - A m o i bracia, nawet C y n , też byli te­
mu przeciwni.

H r a b i n a otworzyła ze zdziwienia usta.
- Więc wiedzieli o t y m , co się stało? Rothgar wiedział?

I co zrobił?

E l f uśmiechnęła się smutno.
- Wygłosił k r ó t k i w y k ł a d o wykorzystywaniu ludzi

i wciąganiu mężczyzn w pułapkę. N i e było to zbyt przy­

jemne, ale i tak odetchnęłam z ulgą. Bałam się, że wyzwie

Forta na pojedynek - zakończyła swoją opowieść.

W pokoju zapanowało milczenie. Diana zaczęła wygła­

dzać dłonią fałdy swojego szlafroka.

- Jak rozumiem, jest to ostrzeżenie przed... flirtem. -

Uniosła głowę i spojrzała na siostrę Rothgara. - Jednak

w twoim wypadku wszystko skończyło się dobrze.

- Ale mogło też dojść do katastrofy. - W z i ę ł a Dianę za

rękę. - Przepraszam, że może zabrzmi to, jak impertynen­
cja... Znamy się tak krótko... Uważaj, Diano. Jak słyszałaś,
znam niebezpieczeństwa, na które jesteś narażona. Gdy­
bym miała ci coś polecić, to tylko małżeństwo.

H r a b i n a cofnęła natychmiast swoją d ł o ń .
- Jestem przekonana, że małżeństwo to wspaniała rzecz -

stwierdziła chłodno. - Jednak cena, którą musiałabym za nie

zapłacić, jest zbyt wysoka.

Elf westchnęła ciężko. Być może niepotrzebnie rozmawia-

74

background image

ła z Dianą na ten temat. Osoba tak chłodna i wyniosła jak

ona, z całą pewnością poradzi sobie ze swymi słabościami.

- Utrzymałabyś przecież hrabiowski tytuł - podjęła dys­

kusję.

- Ale w oczach świata byłabym tylko żoną swego mę­

ża. Utraciłabym prawo zasiadania w Izbie Lordów i repre­

zentowania swojej rodziny. Nie oddam władzy, która mi

się słusznie należy!

Z kolei Elf spojrzała na hrabinę ze zdziwieniem. Nie

znała jej od tej strony. Nie wiedziała, że Diana tak bardzo

ceni sobie władzę. Cóż, jeśli okaże się, że nie potrafi po­

wściągnąć swych kobiecych instynktów, może stracić jesz­

cze więcej. Skandal zniszczyłby jej karierę.

Elf miała wrażenie, że stoi na wysokim wzgórzu i widzi

Amazonkę jadącą galopem po zboczu. Na dole jest głębo­

ki dół, ale kobieta na koniu go nie widzi, a ona nie może

krzyknąć tak głośno, żeby ją ostrzec.

- Jeśli tak, to obawiam się, że rozmowa nic nie pomo­

że - westchnęła Elf i wstała ze swego miejsca. - Ale mogę

spróbować ci pomóc. Prześlę to przez moją służącą.

Diana również podniosła się z szezlonga. Elf milczała

chwilę, zastanawiając się, czy poruszyć kolejny temat.

- Najgorsze jest to, że my, kobiety, nie potrafimy od­

dzielić uczucia od spraw p ł c i - rzekła w końcu. - Zwłasz­

cza, jeśli jest to pierwszy raz.

Diana skinęła głową na znak, że rozumie.

- Tak właśnie było z Rosą. Do końca zarzekała się, że

nie kocha Branda.

Elf uśmiechnęła się pobłażliwie.

- Okłamywała samą siebie. - Z tymi słowami wyszła

z mrocznego, męskiego pokoju lady Arradale.

Kiedy znalazła się u siebie, zajrzała do swoich papierów. Nie

bez trudu odnalazła ulotkę, którą wydały anonimowo z Safo-

ną i rozdawały znajomym damom. Były to informacje na te­

mat sposobów zmniejszenia prawdopodobieństwa zajścia

w ciążę. Elf owinęła ją w czysty papier i przesłała do Diany.

75

background image

Oczywiście Bey wiedział o tym wszystkim. Sam zresztą

był orędownikiem podobnych praktyk. Uważał, że to kobie­
ty powinny decydować, czy chcą mieć dziecko, czy nie. Jed­

nak Elf przypuszczała, że to nie on wprowadzi Dianę

w świat kobiecych rozkoszy. Zostało mu półtora dnia. To za

krótko, żeby uwieść damę. Obawiała się, że hrabina tak czy
tak będzie w końcu musiała skorzystać z ulotki.

Tej nocy Diana powróciła do swej sypialni jednocześnie

zirytowana i sfrustrowana. Co prawda nie sądziła, że mar­
kiz będzie chciał ją uwieść, ale spodziewała się, że ponow­
nie nawiąże z nią flirt. Może nawet ją pocałuje.

Tymczasem Rothgar przez cały wieczór traktował hra­

binę z chłodną uprzejmością. Kiedy chciała, to z nią tań­

czył, kiedy prosiła o lemoniadę, przynosił ją natychmiast,

lecz nie b y ł o w t y m żadnego uczucia. Poza t y m niewiele
m ó w i ł i odpowiadał jedynie na pytania. Tak, jakby prze­
stała go nagle interesować.

Na kolacji były tylko cztery pary, w tym trzy zamężne

i ona z markizem. Mogła więc spędzić z n i m sporo czasu. Ale
kiedy zostawali sami, markiz zaczynał rozmowę o pogodzie!

Tego wieczoru dowiedziała się więcej niż kiedykolwiek na te­

mat aberracji pogodowych wokół Wysp Brytyjskich i ich

wpływie na gospodarkę i samopoczucie mieszkańców. Kiedy
wreszcie skończyli dysputę na tematy związane z klimatem,

markiz zaczął omawiać produkcję rolną! Jeśli sądził, że ją tym
zainteresuje, to był oczywiście w błędzie.

Diana zacisnęła d ł o ń w małą piąstkę i uderzyła w stojący

przy łóżku stolik. Delikatny mebel aż podskoczył, a ona po­
czuła gwałtowny ból. Spojrzała na jego blat, na którym w dal­

szym ciągu spoczywał przywiędnięty już purpurowy mak.

- Dosyć tego! - mruknęła.
Clara obserwowała ją z rosnącym zdziwieniem. Rzadko zda­

rzało jej się widzieć panią w podobnym nastroju. Szybko też

pomogła hrabinie zdjąć piękną satynową suknię z głębokim de­
koltem i gorset. Nalała jeszcze wody do miski, żeby Diana mo-

76

background image

gła przemyć twarz i zabrała się do szczotkowania jej włosów.

Hrabina zaczęła się powoli uspokajać. Czesanie zawsze

wpływało kojąco na jej nerwy. Pomyślała, że to koniec

z Rothgarem. Bawił się nią w czasie weselnego przyjęcia,
a kiedy się skończyło, przestał na nią zwracać uwagę. Prze­
cież znał w Londynie tyle pięknych kobiet. Dlaczego miał­

by się interesować właśnie nią?

Wciąż jednak czuła się skrzywdzona. Na szczęście nikt, po­

za Elf, nie odgadł, co tak naprawdę czuje. A co by się stało, gdy­

by markiz wiedział, że jest gotowa mu ulec? Czy skorzystałby

Z

okazji, a potem potraktował tak obojętnie, jak dziś? Wszyst­

ko możliwe. To dobrze, że już pojutrze odjedzie z Arradale.

Diana odesłała Clarę do jej pokoiku i zdjąwszy bieliznę,

włożyła lnianą koszulę nocną. N i e miała jeszcze ochoty się
kłaść. Nalała sobie wody do szklanki i otworzyła okno, pró­

bując stłumić rozczarowanie. N a d zamkiem wisiał gruby ro-

i;al księżyca. N i e , nie osiągnie pełni przed wyjazdem Mallo-
rcnów. N i e wzbudzi miłosnego szaleństwa w jej żyłach.

Hrabina uśmiechnęła się gorzko i usiadła na ł ó ż k u ,

vciąż patrząc na księżyc. Czy to prawda, że cały jest ze

srebra i że kryje w swym wnętrzu niezmierzone skarby?
Księżyc w p e ł n i był jej symbolem, symbolem bogini Dia­
ny. N i e powinna więc bać się jego wpływu. Tylko on mógł
stać się powiernikiem jej największych tajemnic.

Może taki już jej los, by zawsze uciekać przed zalotni­

kami. Może wiąże się to jakoś z jej imieniem. N i e , z pew­

nością w Anglii żyje wiele D i a n będących szczęśliwymi żo­
nami i matkami.

Już chciała się położyć, znużona całym dniem, kiedy na­

gle przypomniała sobie przesyłkę od Elf. Dopiero teraz roz­
pakowała ją i spojrzała na starannie wydrukowaną ulotkę.
Zaczęła czytać, ciekawa, czy jest to jakieś kazanie, czy mo­
że traktat na temat wyrzeczeń. Jej policzki powoli nabiera­
ły kolorów. N i c podobnego! Wewnątrz znajdował się do­
kładny, ale prosty opis praktyk, które pozwalają uniknąć
ciąży. Niektóre dotyczyły mężczyzn, ale większość kobiet.

77

background image

Zaszokowana Diana odłożyła broszurkę na biurko. A po­

tem znowu wzięła, żeby dalej czytać przy m d ł y m świetle
lampy. W trakcie lektury na jej ustach pojawił się uśmiech.

Jedno było pewne, Elf nie sądziła, że Diana straci cnotę z jej

bratem. Markiz z całą pewnością znał techniki opisane w tej
ulotce. Odniosła nawet wrażenie, że mógł ją redagować.
Wskazywał na to jej prosty, męski styl.

8

Następnego ranka obudził ją silny powiew wiatru i coś

jakby krople deszczu bębniące po parapecie. Kiedy otwo­

rzyła oczy, zobaczyła, że deszcz wpada przez otwarte
okno do jej sypialni. Wyskoczyła z łóżka i zamknęła je
szybko. Spojrzała na szary, zamglony krajobraz.

Natura całkowicie pokrzyżowała jej plany. W taki dzień

nie było mowy o jakichkolwiek wyprawach. Znaczyło to, że

będzie musiała spędzić z Mallorenami cały dzień w zamku.

Z westchnieniem rezygnacji zadzwoniła po Clarę i ka­

zała jej wytrzeć mokry parapet i podłogę.

Po namyśle zdecydowała, że każe wstawić do salonu

stół bilardowy. Panowie na pewno chętnie zagrają, a mo­

że i niektóre damy będą miały na to ochotę. Jeśli nie, trze­
ba będzie zadowolić się kartami i najlepszymi t r u n k a m i
z zamkowych piwnic. To powinno wystarczyć.

Największy problem stanowiły dzieci. Diana nie miała po­

jęcia co zrobić, żeby się nie nudziły. Zamek nie był przygoto­
wany na ich przyjęcie. Nie wiedziała nawet, gdzie się podziały
jej zabawki z dzieciństwa. W końcu posłała po ochmistrzynię.

Przypomniawszy sobie wczorajsze zachowanie marki­

za, wybrała zieloną, aksamitną suknię, całkowicie zasłania­

jącą dekolt. Jeśli wczoraj mógł mieć jakieś wątpliwości, co

do jej zamiarów, dzisiejsze przesłanie b y ł o oczywiste. Suk-

78

background image

nia mówiła, że jej właścicielka nie ma ochoty na jakikol­

wiek, nawet najbardziej niewinny, flirt.

Diana zjadła śniadanie w swoim pokoju, a następnie, za­

opatrzona w odpowiedni klucz, zajrzała do pokoju dzieci.

Młodsza dwójka ze śmiechem obrzucała się resztkami je­

dzenia, natomiast dzieci Steenów, czyli Eleanor, Sarah

i lord Harber, patrzyły ponuro w okno.

- Nienawidzę Yorkshire - orzekła starsza dziewczynka,

zanim jeszcze dostrzegła jej obecność.

Diana chrząknęła i starsze dzieci bardzo się zmieszały.

Wstały grzecznie i u k ł o n i ł y jej się na powitanie.

- Brzydka pogoda to straszna rzecz, prawda? - powie­

działa z uśmiechem. - Ale mam dla was niespodziankę.

Moja ochmistrzyni dała mi klucz do pokoju, gdzie wciąż

powinny być moje stare zabawki. To niedaleko, na końcu

korytarza. Pójdziecie tam ze mną?

Cała trójka otoczyła ją ochoczo. Dziewczynki aż pisz­

czały z radości. Diana powoli zaczęła sobie przypominać

niektóre ze swoich zabawek i jeszcze raz musiała przyznać,

że rodzice bardzo o nią dbali.

Wyszli we czwórkę na korytarz, zostawiając umazane

kaszą i puddingiem maluchy w pokoju. Ochmistrzyni za­

pewniała ją co prawda, że starała się utrzymywać to miej­

sce w czystości i porządku, ale Diana miała też nadzieję,

że będzie w nim coś tajemniczego i niezwykłego.

Wkrótce dotarli do drzwi. Zamek niestety był naoliwio­

ny i klucz nie zazgrzytał.

- Przykro m i , ale nie ma tu szkieletów i innych tego ty­

pu fascynujących rzeczy - usprawiedliwiła się Diana,

wprowadzając dzieci do środka.

Cała trójka uśmiechnęła się grzecznie.

Diana podeszła do wielkiej komody i otworzyła szufladę.

- Tutaj są stroje - stwierdziła. - Możecie się w nie prze­

bierać.

Dzieci nie wyglądały na zachwycone. Diana uśmiechnę­

ła się pod nosem i zajrzała do sporego pudła.

79

background image

- Sztuczne kwiaty - oznajmiła.
Powoli chyba zaczynało do nich docierać, że się z n i m i

drażni.

- Lady Arradale, a zabawki? - spytała nieśmiało Eleanor.
- Aa, trzeba było od razu mówić, że chodzi wam o za­

bawki - powiedziała, prowadząc je do następnego pokoju.

T y m razem drzwi zaskrzypiały. To pomieszczenie było

nieco ciemniejsze od poprzedniego. Dzieci nareszcie po­
czuły powiew przygody.

- Możecie sami poszukać zabawek - zniżyła głos do szep­

tu. - Tylko uważajcie, bo niektóre mogą być z porcelany.

Dzieciaki w ciszy rozeszły się po pokoju. Sarah była naj­

szybsza. Od razu odkryła pierwszą zabawkę, szczelnie osło­
niętą materiałem.

- K o ń na biegunach! - wykrzyknęła, rozpakowując go.
Hrabina przypomniała sobie, jak bardzo lubiła to zwie­

rzę. Jako dziecko mogła galopować na n i m całe popołu­
dnie, odkrywając nowe ziemie. Zabawka była w niezłym
stanie, a czerwone lejce i siodło wyglądały jak nowe.

- Mogę się na n i m przejechać? - poprosiła Sarah.
Kiedy Diana skinęła głową, uniosła falbany swojej spodki

nicy i usiadła na n i m okrakiem. N i e „ujechała" jednak da­
leko, bo Charlie znalazł właśnie nową zabawkę.

- Co to jest, lady Arradale? - spytał.
Sarah już była przy n i c h i p a t r z y ł a na drewnianą!

skrzynkę, którą rozpakował właśnie jej brat.

Diana zmarszczyła czoło.
- Jeśli dobrze pamiętam, jest to magiczne pudełko. -

O t w o r z y ł a drzwiczki. - Musicie patrzeć do tego cylindra,

żeby zobaczyć obraz.

Dzieci po kolei zaglądały do środka.
- N i c nie widać - poskarżyła się Nelly.
Diana odnalazła już szufladkę z r u c h o m y m i dyskami

i wsunęła jeden do środka.

- Musicie stanąć bliżej okna, chociaż najlepiej patrzeć

przy świecy - instruowała dzieci.

80

background image

- O, są, ludzie - ucieszył się Charlie. - Ruszają się! Ru­

szają! - krzyknął uradowany, kiedy Diana zakręciła korbką.

- Daj! M i ! M i ! - Siostry też chciały zobaczyć.
Diana ustawiła je w kolejce i pokazała, jak zrobić, żeby

ludziki poruszały się szybciej. Zwłaszcza N e l i była za­
chwycona zabawką.

- Jeśli nie dasz mi jeszcze popatrzeć, to wybiorę coś za

ciebie - zagroził jej brat.

Dziewczynka odskoczyła jak oparzona od magicznego

pudełka.

- A n i m i się waż!
Natychmiast podbiegła do kolejnej zabawki i zaczęła ją

rozpakowywać.

- Ostrożnie, Eleanor - upomniała ją Diana.
Dziewczynka posłuchała, chociaż jednocześnie starała

sie jak najszybciej dostać do wnętrza paczki. Po chwili jej
oczom ukazała się porcelanowa twarzyczka.

- To lalka! - ucieszyła się. - O, jaka wielka!
Przed nią stał chłopiec niemal naturalnej wielkości. Pleca­

mi opierał się o skałę, a w rękach trzymał pałeczki. Wyglądał

uk, jakby za chwilę miał n i m i uderzyć w swój bębenek.

- Ma prawdziwe włosy - zauważyła Nelly. D o t k n ę ł a jego

jasnych kędziorów, ale z obawą cofnęła rękę. - I ubranie.

Dzieci wydawały się trochę onieśmielone tą dziwną lal­

ką. Zresztą Diana też za nią nie przepadała, a jej matka

traktowała dziwnego dobosza z wyraźną niechęcią. Pew­
nie dlatego rodzice pozbyli się lalki. Diana w ogóle jej nie
pamiętała.

- T a m z t y ł u jest kluczyk - zaczęła wyjaśnienia. - Jeśli

przekręcicie go dwadzieścia razy, zobaczycie, co się stanie.

Najstarszy Charlie pokiwał głową.
- Wiem, co to jest. To automat. Pamiętacie, widzieliśmy

takie u wujka Beya. Ma ich u siebie sporo.

N i e miała pojęcia, że Rothgar zbiera automaty. Było to

dziwne, ponieważ markiz nie wyglądał na kogoś, kto lubi
fcabawki. A te urządzenia były rzadkie i bardzo drogie.

81

background image

Nelly nabrała trochę odwagi i podeszła do lalki. Stanęła

z t y ł u i zaczęła przekręcać kluczyk. Wszystkie dzieci liczyły.

- ... siedem, osiem, dziewięć, dziesięć...
Kiedy doszły do dwudziestu, hrabina powiedziała: „uwa­

ga" i opuściła dźwignię, która uruchamiała dobosza. Coś
zgrzytnęło i mechaniczny chłopiec u k ł o n i ł się dzieciom.

- Ooo! - rozległo się dokoła.

Jednak to nie było wszystko. Dobosz odwrócił głowę, że­

by spojrzeć na ptaka siedzącego na skale, a ten rozpostarł

skrzydła i wydał z siebie zgrzytliwe, mechaniczne trele.
Chłopiec zaczął mu towarzyszyć, wybijając rytm pałeczka­
mi na bębenku. Co jakiś czas podnosił głowę, jakby chciał
sprawdzić, czy podoba się publiczności. W pewnym mo­
mencie jednak znieruchomiał, a jego pałeczki zawisły w po­

wietrzu. Wyglądał teraz inaczej niż przedtem. I tylko ptak
przed końcem melodii zdołał złożyć skrzydła. Na koniec

coś okropnie zazgrzytało, ale dzieci i tak zaklaskały w ręce.

- Wspaniałe! Cudowne!
Diana skoczyła, żeby podnieść dźwignie. Pamiętała, że

z jakichś względów jest to niesłychanie ważne.

- Ojej - westchnęła.
- Gratuluję odwagi - usłyszała za sobą męski baryton.

Natychmiast się odwróciła i zobaczyła stojącego w drzwiach

markiza.

- Gratuluję odwagi - powtórzył. - To niebezpieczne ba­

wić się taką lalką, bez wcześniejszego sprawdzenia mecha­

nizmu. - Podszedł do nich, a następnie p o ł o ż y ł d ł o ń na
głowie dobosza. - Pawre en fant. Panie pozwolą.

Dziewczynki zachichotały, kiedy uniósł delikatnie saty­

nowy kaftan lalki. Oczom wszystkich ukazały się metalo­

we tryby i kółka, które łączyły się z głównym mechani­

zmem znajdującym się w skale.

Markiz delikatnie badał wszystkie części urządzenia.
- Jedna przekładnia zerwana - zwrócił się do dzieci,

a nie do niej. - N i e wolno go na razie uruchamiać, zanim
nie sprawdzi się wszystkiego dokładnie.

82

background image

Opuścił chłopcu kaftan i podniósł się z klęczek. T y m

razempopatrzył na hrabinę.

- To piękny mechanizm, pani. Wykonany prawdopo­

dobnie przez Vaucansona.

Diana tylko wzruszyła ramionami.

Być może. Dostałam go na szóste urodziny i nigdy nie

lubiłam się t y m bawić. - Pogładziła Eleanor po główce. -
Obawiam się, że będziesz musiała poszukać sobie czegoś
innego, kochanie.

Dziewczynka z wyraźną ulgą zrezygnowała z dobosza

i wkrótce znalazła drewniany teatrzyk z kompletnąpacyn-

kową obsadą do paru bajek.

• Jaki ładny! - ucieszyła się Nelly.

Pozostała dwójka też była zachwycona i wkrótce razem

zaczęli się zastanawiać, jaką sztukę zagrać.

- Chciałeś ze mną mówić, panie? - Diana zwróciła się

Rothgara.

W odpowiedzi pokręcił głową.

- Chciałem sprawdzić, co robią dzieci - odparł. - Pa­

skudna pogoda.

- Pewnie wywołaliśmy ją naszą wczorajszą rozmową -

rzuciła z przekąsem.

Markiz nie zareagował na złośliwość. Wciąż przyglądał

się mechanicznemu c h ł o p c u , jakby próbując sobie coś
przypomnieć.

- Ciekawe, dlaczego tu stoi - rzekł w końcu. - Chyba

wiesz, pani, że jest bardzo cenny?

Hrabina raz jeszcze wzruszyła ramionami.
- N i g d y nie zastanawiałam się nad jego wartością. N i e

przepadałam za n i m w dzieciństwie, a moja matka wręcz

go nie lubiła.

- Pewnie dlatego, że to chłopiec - zauważył.
Diana jeszcze raz spojrzała na dobosza.
- To prawda, że k u p i ł go ojciec, ale nie sądzę, żeby

chciał jej dokuczyć - powiedziała z wahaniem. - C h o d z i ł o
raczej o t o , że jest jak żywy.

83

background image

A może o obie te rzeczy, dodała w myśli. Przecież jej mat­

ka miała tylko jedno dziecko, i to w dodatku dziewczynkę.

Diana nigdy nie zastanawiała się nad związkiem rodziców.

Wydawał się jej szczęśliwy. Ale zapewne w n i m również nie
brakowało dramatów. Przypomniała sobie, że jej prawdzi­
wa edukacja zaczęła się, gdy miała już dwanaście lat. Praw­

dopodobnie wtedy ojciec porzucił 'myśl o męskim p o t o m k u

Markiz uniósł delikatnie porcelanową głowę chłopca.

Z powodu uszkodzonego mechanizmu poruszyła się wol­
no, jakby dobosz wahał się, czy wykonać ten ruch. Zielo­
ne martwe oczy patrzyły teraz wprost na nich.

- Ładne dziecko - stwierdził. - Podobne do ciebie, pa­

ni, z dzieciństwa. A w każdym razie do tego portretu, któ­
ry wisi w twojej dawnej sypialni.

Diana z zapartym tchem podeszła do zabawki. Markiz

miał rację. Tylko jej włosy b y ł y inne, ciemniejsze.

Zamknęła na chwilę oczy, chcąc się uspokoić. Pomyśla­

ła o t y m , co musiała czuć matka, widząc dobosza. Jak to
dobrze, że nie przywiązała się do niego i że rodzice tak
szybko go schowali.

- To... straszne - wyjąkała.
- Twój ojciec, pani, pewnie uważał to tylko za kaprys. M o ­

że chciał wam zrobić przyjemność - podsunął jej Rothgar.

Tak, na pewno ma rację, pomyślała Diana. Wciąż była

zbyt wstrząśnięta, żeby zebrać myśli i powiedzieć coś sen­
sownego.

- Ładny chłopiec. Władczy, ale pełen wdzięku i ciepła.

Twój portret, pani, też mi się zresztą podobał.

O nie, tylko nie teraz! Diana nie miała najmniejszej

ochoty na flirt. Rothgar chyba również, ponieważ znowu
pochylił się nad automatem.

-Jeśli nie znajdziesz, pani, kogoś, kto mógłby go napra­

wić, mogę go wziąć do L o n d y n u - zaproponował. - Mistrz

M e r l i n jest najlepszym fachowcem w tej dziedzinie. Oso­

biście bardzo lubię zajmować się automatami.

- Już słyszałam. - Diana przypomniała sobie uwagę

84

background image

Charliego. - I jestem naprawdę zaskoczona, że lubisz za­

bawki, panie.

- Raczej maszyny, pani. Precyzyjne automaty, które ro­

bią to, co się im poleci.

Hrabina uśmiechnęła się lekko.

- Potrzebujesz do tego magii? Merlina? - spytała ironicznie.
- Tak się składa, że to prawdziwe nazwisko - odparł po­

ważnie. - Zauważ, że na przykład książę Bridgewater budu­

je mosty i akwedukty, jak na to wskazuje jego nazwisko.

- A Byrd komponował muzykę chóralną opartą na pie­

śniach ptaków - dodała po chwili. - Coś rzeczywiście jest

Z

t y m i znaczącymi nazwiskami.

Markiz pokiwał głową.
- Właśnie. Nazwiska mogą zawierać dodatkowe infor­

macje o osobach, które je noszą - powiedział, patrząc na
nią znacząco.

Diana tylko wzruszyła ramionami.
- Arradale to po prostu dolina rzeki Arry - zauważyła. -

Za to twoje nazwisko, panie, kojarzy się z gniewem. A imię

Bey, bo tak, zdaje się, nazywa cię rodzina, oznacza wschod­

niego przywódcę.

- A twoje imię, pani? Diana to bogini łowów. - Z a n i m

zdążyła wymyślić jakąś zręczną odpowiedź, Rothgar do­
dał: - Na pewno świetnie strzelasz, pani. Chętnie bym to
iprawdził. Masz tu zapewne jakąś strzelnicę?

Hrabina przypomniała sobie wydarzenia sprzed roku i po­

myślała niechętnie o wspólnym strzelaniu. Na szczęście mu-

liała się zająć dziećmi, które bawiły się właśnie teatrzykiem.

- Chodźcie - zwróciła się do nich. - Powinniśmy wra­

cać do pokoju. Służba zaraz dostarczy wam zabawki.

Markiz wciąż czekał na odpowiedź. Diana zmarszczyła

czoło, myśląc, że powinien dostać to, o co prosi.

- Czy chcesz, panie, urządzić zawody strzeleckie?
- Czemu nie? N i e mamy przecież nic lepszego do robo­

ty. A poza tym, chciałbym zobaczyć, jak strzelasz, pani -
Zakończył.

85

background image

Hrabina zdawała sobie sprawę, że jako gospodyni nie

może odmówić. Czuła się jednak nieswojo. Odprowadzi­
ła dzieci do ich pokoju i poleciła służbie, by przyniosła im
zabawki. Następnie zaprosiła Rothgara do salonu.

- Skąd to zainteresowanie, panie? - spytała go po dro­

dze. - Pamiętasz, rok temu nie mogłam chybić, bo trzyma­
ł a m pistolet tuż przy twoich plecach.

- Ale chybiłaś, pani, strzelając do Branda - zauważył.
- To dlatego, że byłam zbyt wzburzona, a on poruszał

się zbyt szybko.

- M a m nadzieję, że nie żałujesz niecelnego strzału?

Zatrzymała się na chwilę i zmierzyła go c h ł o d n y m wzro­

kiem.

- Cieszę się oczywiście, ze nie zabiłam Branda - rzekła

wyniośle. - Natomiast żałuję, że chybiłam. Kobieta z mo­
ją pozycją musi umieć się bronić.

Markiz skinął głową.
- Masz rację, pani.
- Dlatego następnym razem nie mogę dać się ponieść emo­

cjom - powiedziała na poły do siebie, a na poły do niego.

Kiedy znaleźli się w salonie, hrabina zaczęła wydawać

rozporządzenia służbie. Poleciła poinformować gości o za­

wodach i otworzyć strzelnicę. Wszystko m i a ł o być goto­
we w ciągu najbliższych paru minut.

Rothgar obserwował ją z uśmiechem, myśląc, że Diana

potrafi działać szybko. Była też niebezpieczna. Z całą pew­

nością w ciągu tego roku pracowała nie tylko nad swoimi
strzeleckimi umiejętnościami, ale też nad emocjami. Cieka­

w i ł y go efekty tej pracy. Markiz był przekonany, że wszel­

kie umiejętności się łączą i że nie można stać się doskona­
ł y m strzelcem czy szermierzem, bez znajomości greckich
filozofów. Pewnie dlatego mężczyźni bardziej interesowa­
li się wojaczką. I gdyby Elf nie wychowywała się z Cynem,

z pewnością nie posiadałaby tylu „męskich" umiejętności,

a przy okazji uniknęłaby wielu niebezpieczeństw. I tak do­

brze, że wszystko skończyło się szczęśliwie.

86

background image

Z hrabiną b y ł o podobnie. Męskie wychowanie dało jej

do ręki groźną broń, a kobieca natura uczyniła ją jeszcze

bardziej niebezpieczną. Lady Arradale stanowiła zagroże­

nie nie tylko dla otoczenia, ale i dla siebie samej. Świad­
czyły o t y m rozkazy, które Rothgar otrzymał od króla.

Z królewskiego pisma wynikało, że hrabina u p o m n i a ł a

się jako głowa rodu o swoje miejsce w Izbie Lordów. Znaj­
dowało się ono oczywiście poza jej zasięgiem. W całym
parlamencie nie zasiadała ani jedna kobieta, a Jerzy I I I z ca­
łą pewnością nie m i a ł zamiaru tego zmieniać.

Co więcej, jako tradycjonalista, wpadł w gniew i kazał

Rothgarowi szpiegować lady Arradale. Rozumiał chyba, że
dysponuje ona dużą władzą, zwłaszcza t u , na północy,
chciał się więc dowiedzieć, jak ją poskromić.

Ta rola nieszczególnie odpowiadała markizowi. Prze­

cież wciąż musiał pamiętać o t y m , że ma działać jako po­
plecznik króla. Na p r z y k ł a d zawody strzeleckie, które
uważał za świetną rozrywkę, zaczęły mu się po namyśle ja­

wić jako coś groźnego. N i e będzie dobrze, gdy k r ó l dowie

się, na przykład, że lady Arradale jest doskonałym strzel­
cem. To tylko wzmoże jego niechęć.

Powinien więc chyba poprosić członków rodziny, by

o tym nie opowiadali.

Po jakimś czasie wszyscy zainteresowani goście zjawili się

w salonie, skąd przeszli podcieniami do strzelnicy. Służba

przygotowała już cztery pistolety. Odsłonięto też cele, który­
mi były ludzkie sylwetki. Dwie z nich najwyraźniej kobiece.

- Do licha, mamy strzelać do kobiet? - zaniepokoił się Steen.
- Kobiety też potrafią być groźne - zauważył Rothgar.
- Oczywiście - potwierdziła zdecydowanie Diana. -

Gdyby strzelała do pana jakaś kobieta, lordzie Steen, na

pewno zdecydowałby się pan na strzał.

- Strzelała? Kobieta? - powtórzył niepewnie Steen.
- Portia oddała do mnie dwa strzały - zauważył Bryght.
- A Elf rzuciła we mnie nożem - dodał Fort.

- To nieprawda - wtrąciła szybko Elf. - M i e r z y ł a m do

87

background image

kartki, którą trzymałeś w d ł o n i i w nią właśnie trafiłam.

- Tak czy tak, nie było to pewnie zbyt przyjemne - mruk­

nął Rothgar, odwracając się do Diany. - Jak strzelamy, hra­

bino?

Zagadnięta wskazała sylwetki.
- Strzelamy w zaznaczone serce - odparła. - Im bliżej

środka, t y m lepiej.

Rothgar spojrzał jeszcze na pistolety.
- Czy to twoje, pani? - Wskazał mniejszą parę.
Diana potwierdziła skinięciem głowy.
- Elf też może z nich korzystać - zaproponowała. - Zda­

je się, że chciała wziąć udział w zawodach.

- Ale czy wobec tego, my możemy skorzystać ze swo­

ich? - dopytywał się w dalszym ciągu markiz.

- Przywiozłeś, panie, swoje pistolety pojedynkowe?! -

Aż otworzyła usta ze zdziwienia.

Rothgar nie wiedząc czemu, odczuł przyjemność, wi­

dząc jej zdumienie.

- Nigdy nic nie wiadomo... - bąknął. - Ale nie, mam po

prostu moje pistolety podróżne - przyznał w końcu i spoj­

rzał na pozostałych mężczyzn.

Tak, jak się spodziewał, Bryght wziął ze sobą broń.

Również Elf po chwili wahania przyznała, że ma pistole­
ty, co niepomiernie zdziwiło jej męża. Teraz stało się ja­
sne, kto w t y m gronie należy do Mallorenów, a kto nie.

Natychmiast wysłano służbę do pokojów po broń.

Rothgar natomiast rozejrzał się po oczekujących, a następ­
nie zwrócił się do Diany:

- Jaką nagrodę proponujesz, pani?
Hrabina spłoszyła się nieco.
- N i e sądzę, żeby ktoś z obecnych chciał grać o pienią­

dze - rzekła niepewnie.

- Wobec tego gramy o „duszę" - rzuciła lekko Elf.
- W o l a ł b y m o ciało - wymamrotał Rothgar pod nosem,

ale na tyle wyraźnie, żeby Diana go usłyszała. Patrzył na
nią tak, jakby chciał ją pożreć.

88

background image

Musiała powtórzyć sobie parę razy w duchu, że robi to spe­

cjalnie po to, żeby ją wytrącić z równowagi. Rzucali kośćmi,
żeby ustalić, kto strzela pierwszy i wypadło na Rothgara, któ­
ry bez najmniejszego wysiłku umieścił dwie kule w kolejnych
dwóch sercach. Rodzina nagrodziła go okrzykami i tylko la­
dy Arradale spojrzała na niego chłodno. W jej oczach pojawił
się płomień prawdziwego współzawodnictwa.

Następnie strzelała Elf, która okazała się być lepsza od

strzelającego po niej Forta. Bryght jednak okazał się rów­
nie dobry jak jego brat, chociaż było widać, że strzelanie
nie sprawia mu przyjemności.

Kiedy przyszła jej kolej, Diana stanęła pewnie w postawie

strzelniczej ijej kule, podobnie jak Rothgara, utkwiły równo

w samych środkach serc. Zauważyła, że markiz jest poruszo­

ny jej umiejętnościami. Pewnie pomyślał o tym, że gdyby tak
strzelała rok temu, Branda nie byłoby już wśród nich.

- Jak m i ł o ! M a m y trzech zwycięzców! - ucieszyła się Elf.
Hrabina pokręciła głową.
- N i e . Teraz umieścimy za sercami biały papier i będzie­

my starali się jak najwierniej powtórzyć poprzedni strzał -
oznajmiła.

- Na miły Bóg! Przecież to szaleństwo! - obruszył się Steen.
- Raczej niepotrzebna ekstrawagancja - zauważył spo­

kojnie Rothgar. - 2 moich doświadczeń wynika, że nie
trzeba nawet trafić w serce, żeby zabić.

Spojrzała na niego i pomyślała, że gdyby grali „o ciało",

sama oćwiczyłaby go rózgami. Nagiego.

- Przecież chodzi tylko o sprawdzenie naszych umiejęt­

ności - powiedziała z uśmiechem. - To nie musi niczemu
służyć. Tak, jak pańskie automaty, markizie.

Rothgar skłonił jej się dwornie.
- Dobrze. Wobec tego sprawdźmy, pani, które z nas jest

najlepszą maszyną. Do zabijania - dodał, patrząc jej w oczy.

I znowu z r o b i ł to tylko po to, żeby wyprowadzić ją

z równowagi. Diana nie miała zamiaru się poddać. Kaza­
ła służącemu umieścić czyste kartki za sercami przypię-

89

background image

t y m i do sylwetek, a następnie wskazała je Rothgarowi.

- Proszę, panie.
Markiz naładował już wcześniej pistolety i teraz zajął

pozycję strzelniczą. T y m razem celował dłużej. Kiedy

strzelił, pomyślał, że kula powędrowała trochę w bok. Za
drugim razem starał się nie powtórzyć tego błędu, ale zno­

wu trochę przesadził.

Służący szybko przyniósł papierki i serca.

- Na m i ł y Bóg! Dokładne trafienia! - wykrzyknął Steen.
Markiz uśmiechnął się pobłażliwie. Lubi szwagra, ale

dokładność nie była jego najmocniejszą stroną.

- N i e , strzały lekko przesunięte - stwierdził. - Pierwszy

w prawo, a drugi w lewo. Bryght? - zwrócił się do brata.

- Nie widzę sensu w takiej zabawie - mruknął zagadnięty.
- Potraktuj to jako zadanie matematyczne. Musisz po

prostu wytyczyć dwa punkty - kusił go Rothgar.

- Wolę to robić za pomocą l i n i i i cyrkla - powiedział

stanowczo Bryght. - Rezygnuję.

Również Elf, która miała na koncie dwa trafienia, jed­

no nieco oddalone od środka, nie dała się skusić.

- Wiem, że nie potrafię tego zrobić - stwierdziła po prostu.
- Ale ty, pani, chyba nie zrezygnujesz? - markiz zwró­

cił się do lady Arradale.

Diana już trzymała w ręku pistolet.
- N i e , oczywiście. Przecież to była moja propozycja -

przypomniała.

Zajęła pozycję i po chwili oddała pierwszy strzał. Roth­

gar widział, że celny, ale z tej odległości trudno mu było oce­
nić, na ile. Zastanawiał się, kto uczył ją strzelania, gdyż lady

Arradale była w t y m bardzo dobra. Zdawało mu się tylko,

ze brakuje jej tej wewnętrznej dyscypliny, która pozwala za­
stosować rzeczy wyuczone w praktyce. A może nie. Już nie.

Po drugim strzale przyniesiono tarcze i okazało się, że

na kartkach Diany też są przesunięcia.

- Chyba mniejsze - przyznał po oględzinach Rothgar.
Hrabina potrząsnęła głową.

90

background image

- N i e , chyba takie same - rzekła z przykrością.
- Chodźmy lepiej do salonu i poddajmy te tarcze do­

kładnej analizie - zaproponował Bryght. - Jest pewnie ja­
kiś sposób, żeby zmierzyć te przesunięcia. To właśnie jest

dla mnie matematycznym wyzwaniem.

Bryght od razu zabrał się do oględzin. Przyglądał się obu

kartkom przez ładnych parę minut. W końcu uniósł głowę.

- Do licha, Bey! Wygląda na to, że przegrałeś z hrabiną! -

wykrzyknął ze zdziwieniem.

- M a m nadzieję, że wygrana cię ucieszyła, pani? Czy

umiesz walczyć na szpady?

- Ależ Bey! - zaprotestował brat.
Diana tylko się uśmiechnęła.
- Tak, ale nie jestem w t y m tak dobra - poinformowa­

ła go. - Brakuje mi stałego partnera.

Rothgar pomyślał, że chętnie by n i m został. Teraz miał

jednak ochotę zmierzyć się powtórnie z lady Arradale. N i e
wątpił, że jest również diabelsko zdolnym szermierzem.

9

Diana poprowadziła towarzystwo do domu. Szła przo­

dem, chcąc uniknąć czczych rozmów. Podświadomie czu­
ła, że z jednej strony markiz ją podziwia, ale z drugiej, jest
mu ciężko pogodzić się z porażką.

Ganiła siebie w duchu za to, że zastanawia się, co my­

śli Rothgar. Jednak fakt pozostawał faktem. Zależało jej na
opinii markiza. Zrobiłaby wszystko, żeby z n i m wygrać.

Kiedy znaleźli się w salonie, Diana zamówiła herbatę

dla wszystkich, natomiast Bryght zabrał się do pomiarów.
Mniej więcej po godzinie podniósł się znad kartek z nie­

pewną miną i o d ł o ż y ł szkło powiększające.

- Wydaje mi się, że jest remis - obwieścił.

91

background image

Hrabina wzięła kartki z sercami i przyjrzała się im raz

jeszcze. Robiła wszystko, żeby ukryć niezadowolenie.

- Tak, bardzo podobne - przyznała.
Bryght spojrzał na nią z rozbawieniem.
- N i e m a l identyczne - stwierdził.
Rothgar podszedł do stolika i wziął tarcze Diany.
- Pozwolisz pani, że zatrzymam twoje serce? - Świadomie

użył liczby pojedynczej, chociaż miał w d ł o n i obydwie kartki.

- Jako pamiątkę?
- Jako skarb - powiedział, chowając tarcze do kieszeni

surduta. - N o , przynajmniej udało mi się zremisować.

Elf wyczuła, że atmosfera staje się coraz bardziej napię­

ta i podskoczyła do swojej nowej przyjaciółki.

- D i a n o , droga, podobno świetnie grasz w bilard! N a ­

ucz mnie tego, proszę. Mężczyźni nie potrafią tego zrobić.

Wciąż mi mówią...

Diana dała się wyprowadzić do sąsiedniego pokoju, słu­

chając potoku jej wymowy. Nawet nie obejrzała się za sie­

bie, chociaż miała na to olbrzymią ochotę. Elf prowadziła

ją pewnie, ściskając mocno ramię hrabiny. Powinna jej być

chyba wdzięczna, bo już zamierzała zaproponować kolej­
ny pojedynek strzelecki.

Spędziły wspólnie następną godzinę przy stole bilardo­

wym. Elf okazała się pojętną uczennicą i już po jakimś cza­

sie bez problemów kierowała bile do łuzy. Zresztą Diana
grała naprawdę dobrze. Myślała nawet o tym, żeby zapro­

ponować bilard reszcie towarzystwa, ale obawiała się, że
Rothgar dorównuje jej umiejętnościami. I znowu staliby
się parą. Sama myśl o tym, że mógłby okazać się lepszy,
nie mieściła się w głowie hrabiny.

Żeby nie myśleć o markizie, zajęła się pracą. Spędziła

dwie godziny w towarzystwie swego sekretarza i najroz­
maitszych papierów. To przyniosło jej ukojenie. Kiedy

T u r c o t t wyszedł, żeby zająć się listami, które mu podyk­
towała, Diana mogła wreszcie pozbierać myśli.

Po pierwsze, stwierdziła, że markiz jest fascynującym męż-

92

background image

czyzną. Nie przyjmowanie tego do wiadomości byłoby poważ­
nym błędem. Zresztą, nie tylko jej imponował. W całym Lon­
dynie, ba, w całym kraju, krążyły opowieści o jego wyczynach.

Po drugie, musiała przyznać, że coś się między n i m i dzie­

je. Diana znała wielu przystojnych mężczyzn, ale żaden nie

działał na nią tak jak Rothgar. Tylko przy n i m ciarki cho­
dziły jej po plecach, a serce przyspieszało swego biegu.

Czy markiz działał tak na wszystkie kobiety? M i a ł a po­

wody, by przypuszczać, że nie. W końcu Rosa wybrała

Branda, chociaż równie dobrze mogła zdecydować się na
Rothgara. Przecież na początku nawet nie m ó w i ł a o m i ł o ­
ści, a tylko o pożądaniu. Markiz był przecież równie po­
ciągający jak jego bracia.

Bardziej, bardziej, dodała w myśli.

Wiele wskazywało na to, że kobiety szukają tego jedne­

go, wybranego mężczyzny. Niektóre, tak jak Rosa, znaj­
dują go bez trudu. Inne rezygnują z poszukiwań. Jeszcze

inne trafiają na swoich wybranych, gdy już jest za późno.
Czy to możliwe, żeby markiz b y ł przeznaczony właśnie

jej? Jeśli tak, musi się go wyrzec. W imię wyższych celów.

Diana uśmiechnęła się do siebie. Zachowywała się tak,

jakby Rothgar już się jej oświadczył, a przecież nawet sło­
wem nie wspomniał o małżeństwie, a jeśli tak, to tylko

w sensie negatywnym.

To naprowadziło ją na trzeci i ostatni punkt rozważań.

Markiz doskonale nadawał się na kochanka! Diana często

zastanawiała się nad t y m aspektem swoich znajomości. Lu­
biła oceniać, czy ten lub inny mężczyzna nadawałby się na
kochanka. W przypadku Rothgara, było oczywiste, że tak.

Markiz miał nie tylko wspaniałe ciało, lecz również od­

powiednią pozycję. Gdyby ich związek jakoś się upublicz­
n i ł , co zwykle następowało przy tego rodzaju okazjach, nie
musiałaby się niczego wstydzić. N o , prawie niczego... Po­
za tym, dorównywał jej umiejętnościami. Diana uwielbia­
ła mierzyć się z mężczyznami i było jej przykro, kiedy
z powodu swoich częstych zwycięstw, spotykała się z od-

93

background image

mową. A Rothgar z całą pewnością dotrzymałby jej pola.

Przez chwilę wyobrażała sobie, że stoi przed nią ze

szpadą. N i e wiedzieć czemu b y ł nagi. Aż zaparło jej dech.

To zadziwiające, jak łatwo mogła sobie wyimaginować na­
giego markiza!

Diana musiała odczekać chwilę, żeby się uspokoić.

I wtedy naszła ją kolejna refleksja, że Rothgar ze swoim
mizoginizmem, był też najbezpieczniejszym z kochanków.

Nawet, gdyby z jakiegoś powodu postradała zmysły i bła­
gała go, żeby się z nią ożenił, on i tak by o d m ó w i ł !

Jeszcze przez moment myślała o tym wszystkim, a po­

tem roześmiała się nagle. Po co się nad tym zastanawiać?!
Przecież markiz wyjedzie jutro i nie spotkają się już nigdy.

Jeśli coś ma się zdarzyć, to dzisiejszej nocy.

Hrabina wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.

Wyjrzała przez okno. Deszcz ustąpił przygnębiającej

mżawce, poza tym nic się nie zmieniło. Biedne dzieci, mu-

-si im powiedzieć, że mogą zmienić zabawki.

Dziś w nocy!

Westchnęła lekko. N i e , to niemożliwe.

Nagle przyszło jej do głowy, że powinna zająć się gośćmi

Podeszła do drzwi i zastygła z dłonią na mosiężnej klamce.

- Czy to odwaga, czy tchórzostwo? - spytała siebie.
Idealny kochanek znajduje się w sypialni obok, a ona

dobrowolnie z niego rezygnuje. Czy boi się publicznego

blamażu? A może po prostu reakcji Rothgara?

Diana zeszła do gości tylko po to, żeby się przekonać,

że wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Markiza w ogóle
nie było w salonie. Wobec tego zajrzała do dzieci i zapro­
ponowała im nowe zabawki. Maluchy bardzo przywiąza­
ły się do konia na biegunach, więc ta zabawka, jako jedy­
na została w pokoju.

Już z czystym sumieniem wróciła do siebie i zajęła się

mniej ważnymi sprawami. Teraz z kolei praca wyraźnie jej
nie szła. Przerzuciła część sąsiedzkiej korespondencji,

94

background image

w której nie znalazła nic ciekawego, a następnie z ulgą

stwierdziła, że zbliża się pora obiadu.

Zeszła na d ó ł , ale markiza wciąż nie było w salonie.

Przeszła do pokoju obok, gdzie Elf wytrwale zmagała się
z bilardem.

- Brawo! - wykrzyknęła, widząc zgrabne uderzenie. - Za

chwilę będziesz musiała przerwać. W jadalni już nakrywa­

ją do stołu. Widziałaś gdzieś brata?

- Rotligara? - Elf od razu domyśliła się o kogo chodzi. -

N i e , ani na chwilę nie wychodził z pokoju.

- Zawsze ma tyle pracy? - zdziwiła się Diana.
- N i e , ale jest teraz bardziej zajęty ze względu na nie­

dawny pokój z Francją.

- Ale przecież markiz nie jest członkiem rządu, prawda?
- N i e jest - zgodziła się siostra Rothgara.
- A może jednak jest? - dopytywała się hrabina.
Elf robiła wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem. Zna­

ła już te pytania na temat brata i zwykle zbywała je w ten
lub inny sposób. T y m razem chciała powiedzieć prawdę.

- Sama nie wiem wszystkiego, ale domyślam się, że Bey

ma rozbudowaną sieć informatorów i wie o sprawach,
o których nie wie król.

- Słyszałam, że jest jego doradcą.
- Zaufanym doradcą - poprawiła ją Elf. - Król bardzo sobie

ceni jego dar obserwacji. I to, że Bey nie pcha się do polityki

Elf wyraźnie uznała temat za wyczerpany, a Diana nie

chciała jej naciskać. Przeszły do salonu, gdzie już czekali
inni goście. Po chwili pojawił się tam także markiz i już

w komplecie mogli zacząć obiad.

Po posiłku wszyscy znowu przenieśli się do salonu,

gdzie dzieci zaaranżowały małą scenę. Dorośli obejrzeli
przygotowany przez nie spektakl i nagrodzili go brawami.
Rozmowa w sposób naturalny zeszła na zabawki i Diana
kazała, na życzenie gości, przenieść je do salonu. Wszyscy
oglądali ruchome scenki w magicznym pudełku. Parę osób

wyraziło żal, że nie można uruchomić automatu.

95

background image

Hrabina spojrzała na matkę. Starsza pani zachowywała

się zupełnie naturalnie, ale kiedy spoglądała na dobosza,

w jej oczach pojawiał się jakiś cień. Diana chętnie by ją

pocieszyła, ale nie wiedziała, jak to zrobić. W końcu, pod

wpływem nagłego impulsu podeszła do markiza.

- Jeśli chcesz, panie, możesz wziąć ten automat do Lon­

dynu i naprawić - powiedziała. - To prezent ode mnie.

Był to dosyć ekstrawagancki podarunek, ale lord Roth-

gar skłonił się jej dwornie.

- Dziękuję, pani. Zajmę się n i m z całą pieczołowitością.
Kiedy wszyscy obejrzeli już zabawki, ustawiono stoliki

do gry w wista. Diana pilnowała, żeby nie grać z marki­
zem, ale i tak jej myśli wciąż krążyły w o k ó ł niego.

Ostatnia noc! Czy powinna, czy też nie? Co robić?

I przede wszystkim, jak zareagowałby sam markiz, gdyby
pojawiła się u niego w nocy?

Obserwowała go ostrożnie zza swoich kart, podziwiając

jego profil i długie palce. Niemal czuła je na swoim ciele.

- I co teraz? - Dobiegł do niej głos lorda Steena.
- Że co? A, walet trefl.
Lord Steen westchnął ciężko.
- I znowu pani przegrała, hrabino. Proszę się skoncen­

trować na grze.

W t y m właśnie momencie dłonie Rothgara dotarły do

jej piersi. Jej sutki stały się twarde niczym dwa kamyki.

Diana wstała od stolika i wymówiwszy się migreną, pode­
szła do okna. Jak na ironię przestało padać. Chmury ustą­
p i ł y i widać b y ł o nawet chylące się ku zachodowi słońce.

Jeszcze jedna noc.

Diana wyszła na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym po­

wietrzem. Kamienie na dziedzińcu były mokre od deszczu.

Przeszła do zachodniej bramy, chcąc raz jeszcze spojrzeć
na słońce, a następnie wróciła do gości.

Z trudem doczekała pory spoczynku. W końcu, kiedy

znalazła się sama w sypialni, przebrała się w jedwabną ko­
szulę nocną i odesłała Clarę. Z pokoju obok nie dobiega-

96

background image

ły żadne dźwięki, ale Diana była pewna, że markiz w r ó c i ł

już do siebie. Po cóż miałby chodzić nocą po zamku.

Po chwili namysłu włożyła satynowy szlafrok i ścisnęła

go mocno paskiem. Stanowił on godziwy przyodziewek,
chociaż nikt nie mógł mieć wątpliwości, że jest to strój noc­
ny. Zaczerwieniona podeszła do drzwi i zastukała lekko.

Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła przed sobą służącego

Rothgara.

- Słucham, lady Arradale?
O m i o t ł a szybko wzrokiem sypialnię, żeby stwierdzić,

że nie ma w niej Rothgara. Piekło i szatani! Chciała zatrza­
snąć drzwi i schować się pod kołdrę, ale postanowiła rato­

wać resztki swojej godności.

- Chciałam się dowiedzieć o jutrzejsze plany markiza -

powiedziała.

Mężczyzna patrzył na nią bez cienia zainteresowania.
- Czy mam to przekazać markizowi, kiedy wróci, lady

Arradale?

Diana stwierdziła, że nerwy ma napięte jak postronki.

Musi uważać, żeby się nie skompromitować. I to przed

kim? Przed zwykłym służącym!

- N i e , nie. Sama z n i m porozmawiam j u t r o rano.

Na twarzy służącego nie drgnął nawet muskuł.
- Tak jest, milady.
Zamknęła drzwi, a następnie rzuciła się na łóżko. Po co

uległa temu głupiemu impulsowi?! Czuła się upokorzona
i skompromitowana. Mogła mieć jedynie nikłą nadzieję, że
służący nic nie powie Rothgarowi o jej wizycie. Zawsze
obawiała się tego, że jej namiętna natura doprowadzi kie­
dyś do czegoś takiego. Czuła się zniesmaczona tym, że mu­
siała się tłumaczyć przed służącym.

N i e , musi poskromić swoje skłonności i żyć jak mnisz­

ka! To jedyny sposób, żeby uniknąć podobnie niezręcz­

nych sytuacji.

Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
Najchętniej zatkałaby sobie uszy i udawała, że zasnęła.

97

background image

Niestety, pukanie powtórzyło się. T y m razem było głoś­
niejsze i bardziej natarczywe.

Wstała i z bijącym sercem podeszła do drzwi. Czy Rothgar

przychodził z podobnym zamiarem co ona? Poprawiła jesz­
cze szlafrok, zanim wpuściła go do wnętrza. Ku jej zaskocze­

niu, miał na sobie ten sam surdut i spodnie co przy kolacji.

- Tak, słucham. - Ścisnęła jeszcze mocniej pasek.
- Przepraszam za najście o tak późnej porze, hrabino.

Chciałem jednak z panią porozmawiać.

M ó w i ł pewnym głosem, konkretnie i dobitnie. N i e , nie

przyszedł tu po to, żeby ją zdobyć. Diana z trudem zdo­
ł a ł a ukryć swoje rozczarowanie. Po co wobec tego ją na­
chodził? Czyżby chciał jej coś wyznać?

- Proszę, niech pan wejdzie, markizie - powiedziała ofi­

cjalnym tonem. - Może kieliszek porto?

Odmówił ruchem głowy, co znaczyło, że nie będzie mogła

szukać pomocy w alkoholu. Ciekawe, czy zauważył, że drżą

jej ręce i że jest zarumieniona jak kilkunastoletnia panienka?

Usiedli naprzeciwko siebie. Jak mąż i żona, pomyślała.
- O co więc chodzi, panie?
- Polecono mi zabrać panią do Londynu, hrabino - pa­

dła odpowiedź.

Erotyczne fantazje skończyły się jak nożem uciął. Dia­

na siedziała na swoim miejscu z otwartymi ustami.

- Kto... kto ci polecił, panie? - zdołała w końcu wyjąkać.
-Jak to kto? K r ó l . Oczywiście z pomocą królowej. - Po­

dał jej zalakowany list.

Diana złamała pieczęć i przeczytała list od królowej.

Charlotte chciała, by na jakiś czas została jej damą dworu.

- Dlaczego? - O d ł o ż y ł a pismo. - To chyba jasne, że nie

pojadę.

Rothgar pokręcił z dezaprobatą głową.
- N i e radzę odmawiać królowi.
- N i e ma prawa! - wykrzyknęła, zaciskając dłonie w pię­

ści. Wstała i zaczęła się przechadzać po sypialni. N i e tego
się spodziewała po tej romantycznej nocy.

98

background image

Rothgar siedział spokojnie na swoim miejscu.
- Dlaczego? - Diana powtórzyła swoje pytanie.
Pamiętała jeszcze, że wielu Arradale'ów nie powróciło

z Londynu. Zostało oficjalnie lub nieoficjalnie zgładzo­

nych. Od tego czasu ograniczono znacznie królewską wła­
dzę, ale Jerzy I I I wciąż mógł ją wtrącić do Tower.

- Sama zwróciłaś na siebie uwagę Jego Królewskiej M o ­

ści, pani - zaczął markiz. - N i e trzeba b y ł o ubiegać się
o miejsce w Izbie Lordów.

- Przecież słusznie mi się należy! - rzekła z mocą, cho­

ciaż wiedziała, że sprawa jest przegrana. - N i k t nie repre­

zentuje moich ziem w Parlamencie! To niesprawiedliwe!

- Tylko dzieci myślą w takich kategoriach, pani. Życie

nie jest sprawiedliwe - dodał sentencjonalnie.

- Czy uważasz, że zachowuję się dziecinnie, panie?
- Akurat w t y m jednym względzie - odparł. - To pew­

nie dlatego, że mieszkałaś zbyt długo na północy.

- Lubię moje ziemie.
- Tak, bo tutaj możesz bawić się jak dziecko i niczego

się nie obawiać.

Spojrzała na niego i gdzieś, w głębi serca, pojawił się

strach. Niewiele wiedziała o życiu dworskim, a miała po­

wody, by spodziewać się najgorszego.

- Czy coś mi grozi? - Milczała przez chwilę, mocując

się z jednym słowem. - Tower? - wydobyła je w końcu
z siebie.

Rothgar pokręcił głową.
- N i e sądzę. Pamiętaj o akcie Habeas Corpus.
Diana wciąż była pełna wątpliwości.
- Czy król go uszanuje?
- Został do tego ostatnio zmuszony przez sąd w spra­

wie tego dziennikarza, Johna Wilkesa. Jednak to, że w ogó­
le doszło do aresztowania wskazuje, że król wciąż ma ostre
zęby i potrafi kąsać.

Hrabina przypomniała sobie przypadek Wilkesa, który

napisał krytyczny wobec króla artykuł do „ N o r t h Britona".

99

background image

Jerzy I I I wtrącił go za to do Tower, ale Wilkes został zwol­

niony jako członek Izby Gmin.

-Ja nie napisałam niczego obraźliwego ani nie złama­

ł a m prawa - zauważyła Diana.

Zaczynała się powoli uspokajać. Żaden z jej wielkich

przodków nie ugiął się przed królem. Zwłaszcza wtedy,
gdy czuł, że racja jest po jego stronie.

- To oczywiste, pani. M i m o to jesteś w niebezpieczeństwie.
- Ale dlaczego? - powtórzyła po raz kolejny. - Doma­

gałam się jedynie tego, co mi się słusznie należy.

Rubin na palcu markiza błysnął krwawo w powietrzu.

Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.

- Dajmy już temu pokój, pani - powiedział z westchnie­

niem. - Większość mężczyzn zareagowałaby podobnie. Za­

łożę się, że król napisał na twojej petycji: „przeciwne natu­

rze" albo gorzej: „buntownicze". Obawiam się, że sprawdził
też twoją pozycję i wpływy. M u s i uważać na te ziemie.
Zwłaszcza, że znajdują się tak blisko Szkocji.

- Ale ja przecież nie jestem buntownikiem! I nie moż­

na mną pomiatać. N i e zgodzi się na to ani arystokracja,
ani mój lud! - zakończyła mocno.

- Ani ja, co jest tutaj oczywiście najważniejsze - dodał

beznamiętnym tonem.

Chciała roześmiać mu się prosto w twarz, ale coś jej mó­

w i ł o , że markiz nie żartuje. Nawet Elf podkreślała prze­

cież wpływ, jaki ma na króla. Diana słyszała zresztą już

wcześniej o jego możliwościach.

- Powiedz zatem, co mi zagraża, panie - poprosiła.
- Po pierwsze, najpierw pojawią się naciski, żebyś wyszła

za mąż, pani. - Już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale

Rothgar powstrzymał ją dłonią. - Po drugie, jeśli im nie ule­
gniesz, będą cię chcieli uznać za umysłowo chorą.

Protest uwiązł jej w gardle. Przez chwilę patrzyła na mar­

kiza jakby był jednym z tych precyzyjnie wykonanych au­
tomatów, a potem wstała i lekceważąc jakąkolwiek etykie­
tę, nalała sobie kieliszek porto z kryształowej karafki. Słod-

100

background image

ko-cierpki p ł y n dobrze jej zrobił, ale nie uspokoił do końca.

- Przecież k r ó l nie może mnie tak po prostu uznać za

wariatkę!

Rothgar nawet się nie poruszył na swoim miejscu.
- Sam, nie - stwierdził. - N i e wiem, czy czytałaś, pani,

ostatni raport komisji parlamentarnej na temat domów dla
umysłowo chorych?

Diana skinęła głową.
- Tak, wiem. Wielu wariatów to po prostu ludzie niewy­

godni - podjęła temat. - Sama definicja choroby umysłowej

jest niejasna, co pozwala na wsadzenie do domu wariatów

praktycznie każdego. Zwykle są to krnąbrne żony albo cór­
ki. Podjęłam już kroki, żeby zlikwidować tę plagę na swoich
terenach. M a m nadzieję, że w Londynie dzieje się podobnie?

Markiz potwierdził, wciąż jednak b y ł zaniepokojony jej

losem.

- To prawda, ale nie można b y ł o zabronić wtrącania

tam ludzi naprawdę chorych - rzekł ze smutkiem. - Dla­
tego, dysponując odpowiednią władzą, można przekupić
lekarzy i pozbyć się niewygodnej osoby. Wszystko może
tu się stać pretekstem.

Już chciała powiedzieć, że to niesprawiedliwe, ale się po­

wstrzymała. Nie chciała, by Rothgar uważał jąza dziecko. Zna­

ła niesprawiedliwości świata i od lat starała się z nimi walczyć.

- Na przykład co? - spytała.

Tylko chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią:

- Hazard, częste wizyty w teatrze, chęć poślubienia oso­

by niższego stanu... - wymieniał znane sobie przypadki.

- Albo też pragnienie zasiadania w Parlamencie - dorzuciła.
- Wystarczy niechęć do małżeństwa - mruknął Rothgar. -

Ciekawe, dlaczego pociąg do rządzenia innymi wciąż wyda­

je się wszystkim bardzo naturalny?

Diana sięgnęła po karafkę i nalała sobie jeszcze trochę

ciemnego niczym krew p ł y n u . T y m razem piła m a ł y m i ły­
kami, rozkoszując się smakiem. Zaczynała się wreszcie po­

w o l i uspokajać.

101

background image

- N i e sądzę, żeby król zdecydował się na taki krok wo­

bec głowy rodu - rzekła po chwili. - Cała sprawa byłaby

szyta zbyt grubymi nićmi.

Rothgar uderzył dłonią w poręcz swojego fotela.
- Właśnie dlatego powinnaś, pani, pojechać na południe.

Ile razy byłaś w Londynie?

Diana zmarszczyła brwi.
- Dwa. Pierwszy raz sześć lat temu z ciotką, a potem

w czasie koronacji.

Właśnie wtedy Rothgar zobaczył j a p o raz pierwszy. Już

wówczas go zaintrygowała. Wydawała mu się piękna i nie­

dostępna. Czyż mógł przypuszczać, że ich drogi skrzyżu­

ją się tak szybko?

- Musisz wobec tego pokazać się w towarzystwie, żeby

wszyscy mogli cię ocenić. W ten sposób wytrącisz królowi
b r o ń z ręki - radził. - Spróbuj też poznać i zrozumieć dwór.

- Żeby móc z n i m walczyć?
Spojrzał na nią jak na niesforną uczennicę.
- Żeby nauczyć się unikania zagrożeń - pouczył. -

Z dworem tak naprawdę nie można wygrać.

Diana jeszcze przez chwilę przechadzała się po pokoju,

a następnie odstawiła swój wysoki kieliszek i usiadła w fotelu.

- A jaką mam gwarancję, panie, że mnie nie zwodzisz? -

spytała po chwili namysłu.

To pytanie wyraźnie go rozbawiło.
- A czemu miałbym cię zwodzić?
R o z ł o ż y ł a ręce w bezradnym geście.
- Sama nie wiem. Jesteś, panie, w końcu eminence noire

Anglii. Możesz mieć swoje powody.

- Przyjmijmy, pani, że t y m razem wyjątkowo mówię

prawdę. Gdyby coś ci się stało, Rosa i Brand nigdy by mi
tego nie darowali. Jesteś teraz prawie członkiem mojej ro­
dziny, a ja zawsze chronię rodzinę.

- Nawet przed niechcianym małżeństwem?
- A po co chronić przed chcianym? - zażartował.
Diana skrzywiła się, jakby ten dowcip dotknął ją osobiście.

102

background image

- M ó w m y poważnie!
- Dobrze, wobec tego powiem ci, pani - zaczął, patrząc

jej prosto w oczy. - Osobiście uważam, że należy zwięk­

szać wolności obywatelskie, w t y m prawa kobiet. Sam przy­
ł o ż y ł e m ręki do podpisania aktu Hardwicke'a i paru innych
dokumentów w tej materii. Ale staram się też żyć w takim
świecie, w jakim się urodziłem. Dlatego muszę cię uprze­
dzić, że jeśli król znajdzie dla ciebie, pani, odpowiednią par­

tię, będzie ci się trudno wymigać od ślubu. Inaczej uznają
cię za umysłowo chorą. - Zawiesił głos. - Można jednak pró­
bować temu zaradzić, jeśli zechcesz ze mną współdziałać.

Diana spojrzała na niego podejrzliwie. Jakie miała pod­

stawy, żeby mu ufać? Jeszcze dziś rano niemal przegrał

z nią w strzeleckim turnieju.

- To znaczy?
Rothgar uśmiechnął się do niej.
- Bardzo dobrze zagrałaś pokojówkę Rosy, pani. Może

teraz dla odmiany spróbujesz zagrać prawdziwą damę?

- Ja jestem prawdziwą damą - powiedziała z naciskiem,

prostując się na swoim miejscu.

Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- No więc, jeśli będziesz się zachowywać jak prawdzi­

wa dama, możliwe, że po prostu uspokoisz królewskie

obawy. I wtedy, cała sprawa okaże się nadzwyczaj prosta.

- A jeśli k r ó l zechce mnie jednak wydać za mąż?
- To nie odmawiaj, ale powiedz, że jesteś już z kimś po

słowie - podsunął jej sprytne wyjście.

- Przecież to nieprawda!

T y m razem nie potrafił powstrzymać zniecierpliwienia.

Zmarszczył czoło i pokręcił głową, jakby była niegrzeczną
uczennicą i zasługiwała na najniższą możliwą notę.

- Gdybyś przeczytała uważnie list królowej, zauważy­

łabyś, pani, że cię zaprasza na k r ó t k i okres - zaczął wyja­
śnienia. - Królowa urodzi już w sierpniu, a wtedy król, któ­
ry jest kochającym małżonkiem, zapomni o innych spra­

wach. Musisz tylko dotrwać do tego m o m e n t u .

103

background image

- Rozumiem. - Po k r ó t k i m namyśle zdecydowała, że

markiz proponuje jej najlepsze wyjście z sytuacji.

- Bardzo się cieszę.
Hrabina uśmiechnęła się smutno.
- Będę mogła wrócić do domu, ale z podciętymi skrzy­

d ł a m i - powiedziała ni to do siebie, ni to do Rothgara. -
Chodzi o to, żebym nie podnosiła hałasu!

- Będziesz musiała, pani, działać jak lis, a nie jak lwica!
- To znaczy, że będę musiała wszystkiego się bać - stwier­

dziła.

- Będziesz żyła tak, jak przedtem - przekonywał ją.
Diana znowu wstała i zaczęła przechadzać się po sypial­

ni, która nagle wydała jej się ciasna. Podeszła do okna
i otworzyła je na oścież. N o c była ciepła i pogodna. Wspa­
niały księżyc świecił nad jej zamkiem.

- Ale bez poczucia wolności - rzuciła.
Rothgar wstał i p o ł o ż y ł d ł o ń na jej ramieniu. Nawet te­

raz, po tej rozmowie, poczuła, że wciąż go pragnie.

- To dziecięce obawy. Pora stać się dorosłym.
Przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć, ale w gło­

wie miała pustkę. Jej świat, który tak cierpliwie budowała

przez osiem lat mógł lec w gruzach. I to tylko z powodu kró­
lewskich uprzedzeń. Diana wciąż nie mogła się z tym pogo­
dzić. Patrzyła na księżyc, myśląc o tym, że sama chciałaby

być tak odległa i chłodna wobec ludzkich spraw.

- A co się stanie, jeśli król nie da się nabrać i wciąż będzie

naciskał na małżeństwo? - zadała ostatnie, dręczące ją pyta­
nie. - Albo jeśli zechce ze mnie zrobić psychicznie chorą?

- Wtedy poślubisz mnie - padła odpowiedź.
Odwróciła się od okna i stanęła z nim twarzą w twarz.

M i a ł a nadzieję, że nie widzi, jak sprzeczne targają nią emo­
cje. Jedna jej część wyrywała się, żeby powiedzieć, że mo­

gą się pobrać już teraz, a druga chciała krzyczeć, że nigdy
do tego nie dopuści.

- Sprytny plan - wykrztusiła w końcu.
Markiz uśmiechnął się do niej życzliwie.

104

background image

- Cieszę się, że jesteś w stanie ocenić to racjonalnie.
- Traktujesz to, panie, jako ostateczne zabezpieczenie -

ciągnęła, starając się ukryć swoje uczucia. - Jako mąż bę­
dziesz mógł zawsze uratować mnie przed domem dla umy­
słowo chorych.

Rothgar skinął głową.
- A poza tym, będzie to oczywiście jedynie formalne

małżeństwo - zapewnił. - Zatrzymasz pani swój t y t u ł , zie­
mie i . . . swoją osobę. Pod warunkiem...

- Pod warunkiem? - podchwyciła, zaniepokojona tym,

że czegoś jednak od niej będzie chciał.

- Pod warunkiem, że będę cię mógł bić bez ograniczeń,

pani. - Rozłożył ręce w bezradnym geście. - Inaczej po pro­
stu nie będziesz zachowywać się rozsądnie. Pamiętaj, że je­
śli posłuchasz mojej rady, małżeństwo nie będzie konieczne.

Diana z trudem powstrzymała uśmiech.
- Wobec tego spróbuję zachowywać się jak tępa, spole­

gliwa dama - stwierdziła.

- Tak będzie najlepiej.
Rothgar zaczął zbierać się do wyjścia. O dziwo, nie

chciała, żeby ją opuszczał. Pragnęła zatrzymać go na d ł u ­
żej w swojej sypialni.

- Moglibyśmy przypieczętować nasz pakt pocałunkiem -

wyrwało jej się. Diana sama była zadziwiona tymi słowami.

Markiz zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią prze­

ciągle.

- Lepiej nie, lady Arradale - rzekł w końcu. - Czy mo­

żesz, pani, wyjechać jutro? Jeśli nie, mogę na ciebie zacze­
kać parę dni.

Diana sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zabolała

ją odmowa. Wiedziała jednak, że Rothgar ma rację. Jeśli

mają razem jechać do Londynu, będzie lepiej, jeśli nauczą
się trzymać swe żądze na wodzy. Dotyczyło to zwłaszcza

jej... Ale może też i jego?

- Myślę, że lepiej załatwić to szybko - odparła z wes­

tchnieniem. - Postaram się jutro rano załatwić wszystkie

105

background image

moje sprawy i będziemy mogli wyjechać wczesnym popo­

łudniem. Czy to ci odpowiada, panie?

Rothgar skinął głową.

- Najzupełniej. Pozostaje nam wobec tego parę szcze­

gółów do uzgodnienia. Czy pojedziesz, pani, moim powo­

zem, czy weźmiesz własny?

Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Podróż

z markizem była kusząca, bardzo kusząca, a podróż od­

dzielnym powozem nazbyt ekstrawagancka.

- Chętnie pojadę z tobą, panie. Ale i tak będę potrzebo­

wała oddzielnego powozu z bagażami i służbą - zauważyła.

Rothgar otworzył już drzwi do swojej sypialni. Diana

raz jeszcze spojrzała na znajome kwietne wzory i delikat­

ne różowe wnętrze. Jak miło byłoby spędzić tę noc w swo­

im dawnym pokoju.

- To jasne, pani. Możesz go wysłać, kiedy zechcesz.

Próbowała obliczyć w myślach, jak szybko zdoła zała­

twić wszystkie swoje sprawy. Stwierdziła, że część z nich

może zostawić swojemu sekretarzowi, jak choćby te nie­

szczęsne listy od sąsiadów. Nikt się nie obrazi, że nie od­

powiedziała osobiście, jeśli okaże się, że wyjechała do Lon­

dynu na wezwanie królowej.

- Wobec tego wyjedziemy w południe - zdecydowała.

Lord Rothgar chciał już wyjść. Nie mógł się jednak po­

wstrzymać i zbliżywszy się do hrabiny, uniósł jej dłoń do ust.

- Wiesz, pani, że zawsze będziesz miała we mnie przy­

jaciela.

Ile ciepła kryło się w tych jego na pozór zimnych oczach!

- A ty, panie, że z niechęcią przyjmuję twoją pomoc.

Zaśmiał się krótko i puścił jej dłoń.

- To niemal powszechne odczucie - stwierdził, przecho­

dząc do swojej sypialni. - Boimy się przyjmować czyjaś

pomoc. Boimy się uzależniać od innych ludzi.

Diana stała przez moment przy otwartym oknie, ściska­

jąc dłoń, którą pocałował. Więc to jednak nie koniec.

106

background image

W ciągu najbliższych tygodni, a może miesięcy będą spo­
tykać się równie często jak ostatnio. Z westchnieniem zdję­

ła szlafrok, nie wiedząc, czego chce i o co jej chodzi.

Kiedy weszła do łóżka, lodowaty dreszcz przebiegł jej po

plecach. Wstała zatem, żeby zamknąć okno, chociaż to nie
świeże powietrze spowodowało, że nagle zrobiło jej się zim­
no. Z m r o z i ł a ją myśl, że mogłaby zostać uznana za umysło­

wo chorą! Żyła co prawda w czasach cywilizowanych, a wła­

dza monarchy uległa ostatnio dużemu ograniczeniu, wciąż

jednak wiele ryzykowała. Dopiero teraz zrozumiała, że gdy­
by nie Rothgar, byłaby narażona na znacznie większe nie­

bezpieczeństwo. Być w odpowiednim czasie uprzedzonym,
to tyle co zyskać dodatkową broń.

Pomodliła się, dziękując Bogu za to szczęśliwe zrządze­

nie losu. Jednocześnie pomyślała, że to jej płeć jest powo­
dem wszystkich tych problemów. Gdyby nie była kobietą,
mogłaby kpić sobie z królewskich knowań. A przede

wszystkim - nigdy nie naraziłaby się na podobne kłopoty.

Zasiadałaby zwyczajowo w Izbie Lordów i nikt by nawet
nie pisnął, że to nie jej miejsce.

Przed zaśnięciem pomyślała jeszcze, że coraz bardziej uza­

leżnia się od markiza. Czuła się tak, jakby Rothgar prowadził

ją na jedwabnym sznurku, który z każdą chwilą stawał się co­

raz grubszy. Stwierdziła też, że nie może dopuścić do mał­
żeństwa z nim. Co innego być samotną hrabiną, rządzącąpół-
nocą Anglii, a co innego chować się za plecami męża.

N i e , absolutnie nie może na to pozwolić.

Przed wizytą u Diany Rothgar odesłał Fettlera do jego

pokoju. Stary służący należał do najbardziej dyskretnych
znanych mu ludzi, ale wystawianie go na próbę nie miało
żadnego sensu. Rozebrał się więc sam i ze zdziwieniem za­
uważył, że zajęło mu to mniej czasu niż z asystą służącego.

To dziwne, że arystokracja nie ubiera się i nie rozbiera

sama, pomyślał. Oczywiście pomoc jest wymogiem etykie­
ty, ale jakże uciążliwym!

107

background image

Rothgar kiedyś nawet próbował buntować się przeciw­

ko różnym wymogom towarzyskim, ale szybko dał sobie

spokój. Z uśmiechem pomyślał o hrabinie, która sama na­

lała sobie porto. Zauważył, że ma ochotę na alkohol, gdy
tylko zaproponowała mu kieliszek. O d m ó w i ł , chcąc wy­

stawić ją na próbę.

- Dziwna kobieta - westchnął, przypominając sobie od­

bytą przed chwilą rozmowę.

Podszedł do obrazu wiszącego nad kominkiem i spojrzał

nań raz jeszcze. Ostatnio robił to zbyt często. Ale czy mógł
się oprzeć tej dziewczynce z kasztanowymi lokami, którą
nieznany artysta uchwycił w tak naturalnej pozie? M a ł a Dia­
na siedziała na ławce, trzymając na rękach dwa kotki. Jeden
chciał jej chyba uciec, więc podniosła trochę nóżkę ukazu­

jąc pofałdowaną ppńczoszkę. Nie to jednak było najważniej­

sze, ale radość życia, która wprost biła od dziecka. Roześmia­
na buzia z dołeczkami i iskierki w zielonych oczach. Wprost
miało się ochotę uściskać i wycałować dziewczynkę.

Chciał zbliżyć się jeszcze bardziej do obrazu, ale coś mu

zatarasowało drogę. Dopiero teraz przypomniał sobie o auto­
macie, który kazał ustawić przy kominku. Zdjął z niego p ł ó ­
cienną zasłonę i spojrzał na dwoje dzieci. Różniły się włosa­
mi i oczami, poza tym były niemal identyczne. Chłopiec co
prawda robił wrażenie poważniejszego, ale za to dopiero te­
raz zauważył ptaka na gałęzi tuż obok ramienia dziewczynki.

Pomyślał smutno o losach niechcianych dziewczynek.

Hrabina miała na pewno szczęśliwe dzieciństwo, ale jej ro­
dzice z pewnością bardziej cieszyliby się z chłopca. Tak

b y ł o w wielu domach. Czy sprawiedliwie?

Przypomniał sobie własne słowa na temat sprawiedli­

wości i uśmiechnął się gorzko. N i e miał złudzeń co do

świata, w k t ó r y m przyszło mu żyć.

Raz jeszcze rozważył to, co wynikało z postanowienia

lady Arradale. Musiał przyznać, że był to jedyny sensow­
ny wybór. Gdyby wyszła za mąż, musiałaby zrezygnować
ze swoich ambicji. Mąż-zawistnik t r o p i ł b y każdy przejaw

108

background image

jej samodzielności. I tym, co by jej wówczas pozostawało,

byłoby ukrywanie własnych umiejętności.

Mąż i żona stanowią jedno. Tyle, że t y m jednym jest

właśnie mąż, pomyślał. Jego siostra miała dużo szczęścia,
że trafiła na Forta. Ale też była znacznie mniej niezależna

niż Diana.

Myśli markiza podążyły nagle w innym kierunku. Za­

czął się zastanawiać, co by było, gdyby nagle, jakimś cu­
dem, pojawił się brat hrabiny. Czy powitałaby go ciepło?
Czy z chęcią pozbyłaby się hrabiowskich obowiązków?

Rothgar pokręcił głową i raz jeszcze spojrzał na portret

dziecka, a potem jego lalkową podobiznę. Ciężar władzy

jest słodki. Nawet dzieci lubią rządzić rówieśnikami. Poza

tym, lady Arradale doskonale sobie radziła. Z pewnością żle
by zniosła, gdyby ktoś obrócił wniwecz całą jej pracę.

Półświadomie dotknął głowy chłopczyka i pomyślał

o dzieciach, których nigdy nie będzie miał. Na szczęście
miał już dziedzica. Ale obserwując dziecko Bryghta, za­

tęsknił za własnym. Cóż, puste marzenia.

Z ciężkim westchnieniem usiadł na łóżku, żeby zdjąć bu­

ty. Były to dworskie pantofle, których używał w czasie wi­
zyt. Ściągnął też krótkie spodnie i pończochy. Następnie
zerknął na automat i z powrotem przykrył go płótnem. Spoj­
rzenie dziewczynki z portretu jakoś mu nie przeszkadzało.

Wciąż dziwiło go to, że hrabina, będąc osobą tak mądrą

i odważną, potrafiła jednocześnie być tak naiwna. Ale czuł
do niej sympatię z powodu jej całkowitej ignorancji doty­
czącej dworskich gierek. Z całą pewnością należała do tych
osób, które m ó w i ł y prawdę prosto w oczy i potrafiły bro­
nić swoich przekonań.

Z uśmiechem przypomniał sobie to, co Fettler swoim

beznamiętnym głosem opowiedział mu o jej nocnej wizy­

cie. Znaczyło to, że płonął w niej ogień pożądania. Być mo­

że w innych okolicznościach Rothgar skorzystałby z okazji.

Ale teraz był zbyt wzburzony pismem od króla. A poza tym
wiedział, że ich wzajemne stosunki i tak się mocno skom-

109

background image

plikują w ciągu najbliższych dni. W tym wszystkim, co ich
czekało, nie było miejsca na romans.

10

Diana z ulgą wstała nad ranem, ponieważ przez całą noc

dręczyły ją koszmary związane z domem dla psychicznie cho­
rych oraz... markizem. To on ratował ją z opresji, a potem ca­
łował jej d ł o ń . To on wnosił ją do ślubnej sypialni i rozbierał.

To on w końcu z dzikim chichotem mówił, że tak naprawdę

wcale nie są małżeństwem i że król to wszystko ukartował.

Sny nie miały żadnego sensu, ale były bardzo męczące.

Kiedy się w końcu obudziła, pożałowała, że zgodziła się

jechać powozem Rothgara. Ta podróż może stanowić

przedłużenie nocnego koszmaru. Wystarczy, że markiz za­
cznie z nią flirtować. Albo, co gorsza, tego poniecha!

Pomyślała o dniach, które będzie spędzać razem z n i m .

I o nocach, które będą spędzać osobno. Wszystko to wy­
dało jej się zbyt przytłaczające i najchętniej w ogóle wy­
cofałaby się z decyzji dotyczącej wyjazdu.

Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. W i d m o cho­

roby psychicznej wciąż nad nią wisiało. K t o odmawia kró­
lowi? Buntownik, albo wariat!

Obudziła się, gdy zegar wybił trzecią i leżała jeszcze p ó ł

godziny. Kiedy usłyszała jedno krótkie uderzenie, wstała
i zapaliła świecę. Jeszcze przy jej świetle zabrała się do po­
rządkowania spraw domowych.' Napisała instrukcje dla
służby, w których dokonała wyraźnego podziału kompe­
tencji. Wyznaczyła też sekretarza na swojego zastępcę.

Dopiero po czwartej obudziła Clarę i wydała jej odpo­

wiednie dyspozycje. Napisała również do Wenscote z in­

formacją dla Rosy i Branda. N i e miała ochoty wzywać ich

110

background image

tak szybko po ślubie, ale przyjaciółka nie darowałaby jej,
gdyby wyjechała bez pożegnania.

W końcu, kiedy zrobiło się już zupełnie widno, a jej

apartament zamienił się w jedną wielką pakowalnię, Dia­
na posłała pokojówkę, żeby sprawdziła, czy obudziła się

już jej matka. Clara wróciła z informacją, że tak. Diana

udała się więc do niej, zastanawiając się, jak wyjaśnić mat­
ce swój nagły wyjazd i nie wzbudzić jej niepokoju.

Tymczasem okazało się, że starsza pani, która jadła wła­

śnie śniadanie w łóżku, uznała wyprawę do Londynu za
świetny pomysł.

- Jak to m i ł o ze strony królowej - ucieszyła się. - I jak

dobrze, że markiz będzie ci towarzyszył. Na drogach jest
przecież tak niebezpiecznie.

Diana pomyślała, że znacznie niebezpieczniej będzie

w powozie z Rothgarem.

- Zawsze radzę sobie sama, mamo - zauważyła. - A po­

za tym dwór jest chyba strasznie nudny.

- Oczywiście - zgodziła się matka, wprawiając ją w osłu­

pienie. - Chodzi o to, że będziesz mogła korzystać z roz­
rywek Londynu.

- Większość osób wyjeżdża stamtąd na koniec sezonu.

Starsza pani pokręciła głową.

- Jestem przekonana, że znajdziesz coś... podniecające­

go. - W jej oczach zalśniły figlarne iskierki. - Już markiz
o to zadba. W końcu jesteście teraz prawie... rodziną.

Te niedopowiedzenia i błyski w oczach matki kazały jej

sądzić, że wie o wczorajszej propozycji markiza. Jednak ta­
kie przypuszczenie było na tyle absurdalne, że szybko od­
daliła je od siebie. Matka jak zwykle więcej przeczuwała
niż wiedziała. Jak to się dzieje, że jej przeczucia okazują
się zwykle trafne? Dobrze przynajmniej, że nie domyśla
się powodu nagłego wezwania do Londynu.

Po chwili do pokoju wszedł lokaj, obwieszczając przyby­

cie Rosy i Branda. Posłaniec Diany nie mógł dotrzeć do nich
tak szybko, co znaczyło, że to Rothgar poinformował ich

111

background image

wcześniej. Przeszła do salonu, gdzie zastała wszystkich swo­

ich gości. Część była już gotowa do wyjazdu. Powitały ją
spojrzenia pełne sympatii, ale też ciekawości. Diana przy­

witała się spokojnie z zebranymi. Dopiero po jakimś czasie

znalazła okazję, żeby porozmawiać z Rosą na osobności.

- Pięknie wyglądasz! - zachwyciła się Diana.
- No jasne. O co chodzi z t y m całym Londynem? Po­

słaniec markiza przyjechał wczoraj bardzo późno, ale na
szczęście nie spaliśmy. - Przyjaciółka zachichotała. - Za­

wsze mówiłaś, że nie znosisz Londynu.

Diana wzruszyła ramionami.
- N i e mam wyboru. Królowa...
Nie zdołała skończyć, ponieważ Elf wzięła ją w ramiona.
- Och, D i a n o ! Moje biedactwo!
Ciekawe, czego dowiedziała się od brata? Diana nie

chciała, żeby wszyscy poznali jej sytuację. Byłoby to krę­
pujące i zupełnie niepotrzebne.

- Mój Boże, uschniesz z nudów przy królowej! - użala­

ła się nad nią dalej. - Zwłaszcza teraz, kiedy oczekuje roz­

wiązania, nie jest w stanie myśleć o niczym innym.

- Ale przynajmniej jest nadzieja, że szybko mnie zwol­

ni - podsunęła z westchnieniem Diana.

Elf tylko machnęła ręką.
-1 tak zdążysz zanudzić się na śmierć. Powiedziałam Beyowi,

że pojedziemy z wami do Londynu, ale jest przeciwny.

Hrabina zerknęła na Rothgara, który rozmawiał wła­

śnie ze Steenem i Bryghtem. Ciekawe, dlaczego nie chciał,

by Elf jej towarzyszyła?

- Ma rację. Przecież chcieliście się rozejrzeć po okolicy -

przypomniała.

Siostra Rothgara potrząsnęła swoją kształtną główką.

- F o r t obiecał j n i , że jak tylko się ze wszystkim upora­

my, natychmiast przyjedziemy do stolicy. Musimy odwie­
dzić parę zakładów tkackich, żeby zorientować się w ce­
nach. Inne atrakcje mogą poczekać.

Ta wiadomość dodała jej otuchy.

112

background image

- Bardzo się cieszę - rzekła z uśmiechem. - I liczę na po­

moc w Londynie.

Elf spojrzała najpierw na nią, a potem na Rothgara.
- Czy podróż z moim bratem nie będzie dla ciebie zbyt...

uciążliwa? - Spytała, powstrzymując z trudem figlarny uśmiech.

- Obawiam się, że to raczej markiz zanudzi się w mo­

im towarzystwie - odparła Diana, starając się nadać głoso­

wi znudzony t o n . - Chcę wziąć ze sobą parę książek, więc

droga zbiegnie mi na czytaniu.

- Przynajmniej będzie wam wygodnie. Powóz Beya ma

rozkosznie miękkie siedzenia. - Elf z a p ł o n i ł a się nagle z po­

wodu wymowy swoich słów. - Szczęśliwej podróży.

U c a ł o w a ł y się na pożegnanie.
Dzieci Steenów były już niespokojne. Rodzice obiecali

im atrakcje w d o m u i teraz chciały dotrzeć tam jak naj­
szybciej. Diana pożegnała się więc z Hildą i jej mężem, któ­
ry w imieniu całej rodziny podziękował jej za gościnność.
Potem przyszła kolej na Walgrave'ów.

- Jeśli Bey będzie chciał tobą rządzić, to powiedz mu,

żeby się wypchał - szepnęła jeszcze Elf, żegnając się z nią
po raz drugi.

Na końcu pożegnali się Bryghtowie. Przy czym lord pa­

trzył na nią tak, jakby domyślał się, dlaczego musi jechać do
Londynu. Jego cicha jak myszka żona była zajęta Francisem.

- Życzę powodzenia - powiedziała tylko, kiedy podsta­

wiono ich powóz. - I dziękujemy za wszystko.

Być może właśnie takiej towarzyszki życia potrzebował

Bryght. Łagodnej i spokojnej, nie rzucającej się w oczy. Za­

pewne zmęczyło go ciągłe obcowanie ze swoimi wojowni­
czymi i pewnymi swego siostrami.

Zostali we czwórkę z markizem, Rosą i Brandem. Za­

kończono już pakowanie rzeczy hrabiny i służba przeno­
siła teraz sakwojaże do oddzielnego powozu.

- N i e mam ochoty na ten wyjazd! - westchnęła.

Rosa wzięła ją pod ramię.
- To jasne - rzuciła. - Ale powiedz sobie, że już niedłu-

113

background image

go wrócisz do domu. Jeszcze przed jesienią, kiedy jest tu

najładniej.

Rothgar patrzył na przyjaciółki, które zaczęły przecha­

dzać się po zamkowym dziedzińcu, a następnie przeniósł
spojrzenie na brata.

- Pytaj.
- Czy to naprawdę konieczne, Bey? - Brand wyrzucił

z siebie pytanie, które dręczyło go od momentu, kiedy zo­
baczył minę lady Arradale.

- To rozkaz króla.
- K r ó l zwykle robi to, co mu radzisz - zauważył Brand.
- Przeceniasz moje możliwości - mruknął Rothgar. -

Czy wiedziałeś o tym, że hrabina wystąpiła o prawo zasia­

dania w Izbie Lordów?

Brat skrzywił się, jakby jadł przywiezioną przez marki­

za cytrynę.

- Rosa coś o tym wspominała - przyznał. - Jak na tak

sprytną kobietę, potrafi robić wyjątkowo głupie rzeczy.
Chodzi mi o lady Arradale.

- A nie wydaje ci się to niesprawiedliwe?
- Niesprawiedliwe? - powtórzył Brand. - Czy ja wiem?

Przecież dziedziczy t y t u ł .

- Ale gdyby miała nawet młodszego brata, to nie była­

by hrabiną - zauważył Rothgar.

- Chciałbyś, żeby t y t u ł przysługiwał najstarszemu

dziecku bez względu na płeć? - zapytał Brand, uderzony
oryginalnością tej myśli.

- Albo najzdolniejszemu. Albo takiemu, które po pros­

tu pragnie dziedziczyć. Bryght na przykład nie chce tytu­
łu markiza. A n i dla siebie, ani dla swojego syna - zakoń­
czył gorzko Rothgar.

- To by była prawdziwa rewolucja! - Brand potrząsnął gło­

wą. - Jeśli będziesz o tym rozpowiadał, skończysz w Bedlam.

Markiz zaśmiał się ponuro.
- No właśnie. Ale zostawmy ten temat. Chciałbym cię

jeszcze prosić, żebyś miał oko na Francuzów.

114

background image

- Tutaj? - zdziwił się Brand.

- Tak, właśnie tutaj - potwierdził Rothgar. - Te ziemie

są języczkiem uwagi całego królestwa. Leżą między spokoj­

ną południową Anglią, a buntowniczą Szkocją i Irlandią.
Dlatego proszę, żebyś uważał na przybyszów z północy. Je­

żeli czegoś się dowiesz, natychmiast przyślij mi wiadomość.

- Czy to się nigdy nie skończy? - westchnął Brand. - Po­

dejrzewam, że Bryght i Elf też otrzymali odpowiednie dys­
pozycje.

- Tak, chociaż mam swoich ludzi w Liverpoolu. Ludwik

XV chciałby pomścić klęskę Francji.

Brand wyprostował się nieco.
- Byłby szalony, gdyby zaczął nową wojnę!
Rothgar zbył wybuch brata machnięciem ręki.
- Wojna w ogóle jest szaleństwem, a popatrz, co się dzie­

je wokół. Wiem, że Francuzi tylko czekają na odpowiedni

moment, żeby uderzyć. Być może będą sami chcieli stwo­
rzyć dogodną sytuację. D ' E o n to zręczny polityk.

- I podobno niezrównany szermierz - Brand wpadł mu

w słowo. - Jak sądzisz, czy miał coś wspólnego ze sprawą

Curry'ego?

Rothgar nie chciał rozmawiać o t y m z bratem. Zrozu­

miał, że Brand pragnie się przede wszystkim zająć piękną

żoną. P o p e ł n i ł błąd, prosząc go, by miał oko na Francu­
zów. Tak, myli się ostatnio zbyt często.

- Jestem w bardzo serdecznych stosunkach z D'Eonem -

poinformował Branda.

Jednak brat nie dał się tak łatwo zwieść.

- Uważaj na niego, Bey - poprosił. - To groźny prze­

ciwnik.

Służba skończyła już przygotowania do odjazdu. Zjedli

więc we czwórkę późne śniadanie, a następnie pożegnali

się, wyszedłszy ponownie na dziedziniec.

- N i e przejmuj się Francuzami, Brand - rzekł Rothgar. -

Zajmij się raczej hodowlą bydła i . . . dzieci. Życzę ci wiele
szczęścia.

115

background image

- M ó g ł b y m ci radzić to samo, ale nie... - Brat zmarszczył

czoło. - M a m tylko jedną prośbę. Postaraj się nie skrzyw­
dzić hrabiny. Łatwiej ją dotknąć, niżby się mogło wydawać.

Rothgar p o ł o ż y ł d ł o ń na sercu.
- Pragnę tylko jej dobra - zadeklarował.
Brand spojrzał na niego z powagą.
- Właśnie tego się obawiałem.

Kiedy w końcu dotarli do oberży „ P o d łabędziem"

w miasteczku Ferry Bridge, Diana była zupełnie wyczer­

pana. Markiz zarezerwował dla nich całe piętro. Większość
służby wyległa na podwórko, żeby ich powitać. To rów­
nież wydało jej się denerwujące. Diana przywykła do za­
szczytów, ale nie aż takich.

Jednak najbardziej męczył ją brak zainteresowania ze

strony markiza.

Tak, jak zapowiedziała, wzięła ze sobą parę interesują­

cych książek, ale miała też nadzieję na ciekawą rozmowę.
Zwłaszcza, że podróżowali w towarzystwie Clary i Fettle-
ra, co czyniło konwersację zupełnie bezpieczną.

Niestety Rothgar przez cały czas przeglądał jakieś do­

kumenty. Część z nich miała pieczęcie najświetniejszych
domów Anglii, więc domyśliła się, że są ważne. Niektóre
były zapewne zaszyfrowane, gdyż markiz czytał je ko­
rzystając z jakiejś książeczki.

K o ł o trzeciej stos korespondencji zmalał na tyle, że od­

zyskała nadzieję na jakiś kontakt z towarzyszem podróży.
Niestety, wkrótce dogonił ich posłaniec z nowymi listami.

Jak się okazało, ścigał ich aż od Arradale.

Rozmawiali tylko w czasie przerw na zmianę koni.

Rothgar przechadzał się z nią wówczas po okolicy, gawę­
dząc o pogodzie albo miejscowym przemyśle lub rolnic­

twie. N i e spodziewała się, że aż tyle wie, ale nie intereso­

wały jej ani uprawy, ani mijane roszarnie.

W końcu zrozumiała, że Rothgar chce w ten sposób

ograniczyć ich osobiste kontakty. Zapewne nieprzeniknio-

116

background image

ny Fettler opowiedział mu o jej nocnej wizycie i markiz
domyślił się jej powodów.

Do licha! N i e chciała przez dwa kolejne dni rozmawiać

o pogodzie i uprawach lnu. Posłała Clarę do swojego pokoju,

żeby poczyniła przygotowania do nocy, ale pokojówka powró­
ciła z informacją, że wszystko już jest zrobione. Diana przez
chwilę miała ochotę zadysponować kolację do swego pokoju,
ale w końcu zdecydowała się zjeść w towarzystwie Rothgara.

Kiedy jednak zeszła do ich prywatnej jadalni, zastała

tam dwoje nieznanych ludzi pogrążonych w rozmowie
z markizem.

Rothgar natychmiast zauważył jej wejście.
- Oto hrabina Arradale - zaprezentował ją. - Pozwól,

pani, że ci przedstawię pana de Couriac i jego damę.

M ł o d y człowiek wstał i skłonił jej się dwornie na fran­

cuski sposób. Jego towarzyszka dygnęła uprzejmie. Diana
patrzyła na nich osłupiała. Francuzi?! Tutaj?! Wkrótce
uzmysłowiła sobie, że przecież oficjalnie między Koroną
a Francją panuje pokój. Skłoniła się, czując, jak palą ją po­

liczki. Czyżby markiz specjalnie sprowadził tutaj tę parę,
przeznaczając jej role przyzwoitek? Wiedział przecież, że

nie będzie mógł liczyć na stałą obecność służby.

- Bardzo mi m i ł o państwa poznać - powiedziała Diana.
Pani de Couriac była dosyć ładna, lecz przede wszyst­

k i m sprawiała wrażenie osoby niezwykle inteligentnej. Ma­
lutka i szczupła, wyglądała bardziej na dziewczynkę niż do­

rosłą kobietę i miała duże brązowe oczy oraz zaciśnięte

w kreseczkę usta. Jej mąż prezentował się przy niej jak

niedźwiedź, chociaż tak naprawdę był niższy od Rothgara.

- Z wzajemnością. Niezmiehnie się cieszymy, mogąc od­

wiedzić pani piękne sthony - powiedziała z silnym akcen­
tem pani de Couriac.

Angielski jej męża b y ł znacznie lepszy:

- Przez wszystkie te lata żałowaliśmy, że nie możemy

tego zrobić - dodał.

Oboje m ó w i l i po angielsku, co b y ł o o tyle zaskakujące,

117

background image

że Francuzi rzadko uczyli się tego języka. Co więcej, ra­
czej nie interesowały ich brytyjskie pejzaże i przyciągał ich

jedynie przemysł.

Ze względu na panią de Couriac, Diana przeszła na fran­

cuski, którym posługiwała się jak rodowita Paryżanka.

- Wojna jest zawsze nieszczęściem, prawda? Czy pań­

stwo zjecie z nami kolację? Jak m i ł o ! Musicie państwo nam
opowiedzieć, co dzieje się we Francji.

Przy zupie rozmawiali o podróżach. M ó w i ł głównie pan

de Couriac, natomiast jego żona wpatrywała się w marki­
za. Jej usta nabrały nagle powabnego kształtu, a w oczach

pojawił się wyraz cielęcego zachwytu.

Pan de Couriac albo tego nie widział, albo nie chciał widzieć!
Podano rybę. Diana próbowała zwrócić na siebie uwa­

gę markiza i Francuzeczki, ale na próżno. Pomyślała, że
to Rothgar oszalał, dając się omotać tej kobiecie. Przecież
za chwilę pan de Couriac wyzwie go na pojedynek!

Francuz zachowywał jednak spokój, skupiając się na

swoim daniu.

- Ach, wy, Anglicy, żadnych sosów, żadnych sosów -

rzucił tylko.

Madame de Couriac oblizała prowokacyjnie palce, któ­

rymi wcześniej dotknęła potrawy. Wyglądała w tej chwili

jak demon seksu. Albo jedna z tych strzyg, o których Dia­

na kiedyś czytała.

Dlaczego jej mąż nic nie robi? Czyżby obawiał się A n ­

glika na jego własnym terytorium? Diana pomyślała, że
musi zadziałać, inaczej dojdzie do tragedii. N a d l u d z k i m

wysiłkiem zdołała odwrócić uwagę Francuzki od markiza

i zaczęła rozmowę o modzie. Pytała najpierw o stroje, po­
tem o perfumy, a kiedy zaczęło jej już brakować tematów,

wypytywała panią de Couriac o modne fryzury i kapelu­

sze, których zresztą szczerze nie znosiła.

Co jakiś czas zerkała na markiza. Tak, jak przypuszcza­

ła, nie pozostał obojętny na wdzięki Francuzki. Czy nie
rozumiał tego, że naraża się na gniew jej męża? Przecież

118

background image

był światowcem. Powinien znać niebezpieczeństwa wyni­
kające z takich sytuacji.

Kolacja dobiegała już końca. Oboje z Rothgarem dopija­

li herbatę, a francuskie małżeństwo kończyło kawę. Diana
z wymuszonym uśmiechem odsunęła od siebie filiżankę.

- Chcecie państwo zapewne już się położyć, żeby jutro

wcześnie zacząć podróż - zwróciła się do Francuzów.

- N i e , zatrzymaliśmy się tutaj na kilka dni - powiedzia­

ła pani de Couriac, patrząc Rothgarowi prosto w oczy.

Co za głupiec! pomyślała Diana.
- Może porto? - zaproponował pan de Couriac.

A ten jeszcze większy! wściekała się w duchu.

- N i e , dziękuję. My w każdym razie wyjeżdżamy jutro

rano - rzekła, kładąc nacisk na „ m y " .

- Czy chcesz przez to powiedzieć, pani, że m y musimy

udać się na spoczynek? - spytał Rothgar. - Poproszę porto.

Spojrzała na niego z wściekłością, ale musiała powściąg­

nąć gniew. Dalsza walka wydawała się beznadziejna. Mar­

kiz bez reszty pogrążył się w szaleństwie.

- W każdym razie j a muszę - niemal warknęła, a na­

stępnie skłoniła się wszystkim chłodno. - Dobranoc.

Wstali, żeby się z nią pożegnać, ale nie miała wątpliwo­

ści, że za chwilę usiądą do porto. Sama nie wiedziała, dla­
czego pan de Couriac nie skorzystał z okazji i nie odciąg­
nął żony od markiza. Mężczyźni wydawali jej się coraz
mniej zrozumiali. Co takiego ma w sobie ta Francuzka?!
I dlaczego Rothgar uznał, że jest lepsza od niej?!

Kiedy znalazła się na korytarzu, przyszło jej do głowy,

że być może chodzi im o jakąś perwersję a trois, o których
czytała kiedyś w zakazanej książce. Francuzi słynęli prze­
cież z miłosnych gier.

Diana otworzyła drzwi do swego pokoju, a potem zatrza­

snęła je z hukiem. Oparła się o nie plecami i stwierdziła, że

jest zazdrosna. Zazdrosna o panią de Couriac, której tak

szybko udało się to, na co ona czekała od ładnych paru dni.

Co za ironia, pomyślała, zdejmując swój czepek. Przecież

119

background image

ta kobieta jest zamężna, więc nie powinna się tak zachowy­

wać. Tylko osoba wolna, tak jak Diana, mogła w ten spo­

sób prowokować mężczyzn. Przypomniała sobie, jak Fran­
cuzka oblizywała palce i położyła d ł o ń na swoich ustach.

Nie, to nie tak. Brakowało jej czegoś uwodzicielskiego, cze­

goś, co jak ją kiedyś przekonywała Rosa, mają tylko kurtyzany.

Podeszła do okna i swoim zwyczajem otworzyła je na

oścież. Jakiś spóźniony powóz nadjeżdżał od strony Yor­
ku. Jak przyjemnie byłoby wyjść i cieszyć się wolnością.
Niestety, zapewne wszyscy w oberży wiedzą, że przyje­
chała tu w towarzystwie lorda Rothgara.

Przypomniała sobie, jak przed rokiem odgrywała rolę

pokojówki Rosy. Cieszyło ją to, że nikt nie zwraca na nią
uwagi. Służąca zawsze mogła pójść, gdzie chciała. M i a ł a
też prawo do przyjaznej pogawędki z jakimś woźnicą czy
lokajem lub nawet flirtu.

Przez chwilę zastanawiała się nad Clarą, która była

mniej więcej jej wzrostu. Hrabina potrafiła też naśladować

jej akcent z Yorkshire. Jednak nie, bez odpowiedniego ma­

kijażu nie miała najmniejszych szans. Ktoś mógłby ją na­
tychmiast rozpoznać.

Oczywiście Rothgar mógł wyjść, gdy tylko miał na to

ochotę. Wszyscy by go poznali, ale wcale by się t y m nie

przejął. Diana nie wiedziała, dlaczego mężczyźni nawet

w t y m względzie mieli większe prawa, ale fakt pozostawał

faktem. Powszechnie zakładano, że kobieta nie potrafi się

bronić. A przecież wczoraj wykazała, że jest co najmniej

równie dobrym strzelcem jak markiz.

Uśmiechnęła się do siebie na myśl o t y m , żeby wyjść na

dwór z pistoletami. N i e , musi przecież grać prawdziwą,
a więc słabą i omdlewającą damę. Inaczej zamkną ją szyb­

ko w d o m u dla psychicznie chorych.

Diana była raz w takim miejscu i nie chciała już nigdy

tam wracać. Stało się to zaraz po raporcie komisji parla­
mentarnej. Właśnie wtedy pojechała do Yorku, żeby spraw­
dzić, czy nie trzyma się tam pokrzywdzonych kobiet.

120

background image

Miejsce było dobrze utrzymane, a siostry zakonne wy­

glądały na oddane swoim pacjentom. W zgiełku i tumulcie,

jaki tam panował, trudno było ocenić, które osoby są nor­

malne, a które nie. A jeśli ta kobieta, która wyznała jej, że

jest indyjską księżniczką mówiła prawdę?! N i e , niemożli­

we! M i a ł a przecież piegi i mówiła z miejscowym akcentem.

Diana nabrała wówczas przekonania, że nawet człowiek
normalny, który trafi w takie miejsce, po jakimś czasie mu­
si zwariować. Lodowate kąpiele, którymi leczono chorych,

mogły jeszcze przyspieszyć ten proces.

Brr! Nagle poczuła, że zrobiło jej się zimno. Podeszła

do okna, żeby je zamknąć, ale nagle zastygła z wyciągnię­
t y m i rękami. Z d o ł u dobiegła do niej rozmowa po francu­
sku. Od razu zorientowała się, że ma ona dosyć burzliwy
przebieg. Pan de Couriac zapewne zdecydował się wypo­
mnieć żonie jej wiarołomność.

- Ależ próbowałam! - syknęła kobieta i rozejrzała się do­

koła.

Diana nadstawiła uszu.
- Za mało. Widziałem, że mu się podobasz.
- To co mam zrobić?! Iść nago do jego sypialni?!
- Tak, jeśli tego wymaga interes kraju.
- On nie jest taki, Jean-Louis. Sam musiałby mnie poprosić.
Głos mężczyzny niemal przeszedł w krzyk. Francuz zu­

pełnie nie przejmował się tym, że ktoś może ich słyszeć.

- To zrób coś, żeby cię poprosił!
- Cii... Sama nie wiem... Aa! - Kobieta wydała pełen bó­

lu okrzyk, a Diana wychyliła się, żeby sprawdzić, co dzie­

je się na dole. Pan de Couriac trzymał żonę za ramię i za­

pewne ścisnął ją tak mocno, że zabolało.

- Proszę, Jean-Louis! Będę próbować.
Mężczyzna rozejrzał się dokoła. N i e spojrzał w górę, ale

Diana i tak wolała wycofać się do swego pokoju. Więc to
sam pan de Couriac stręczył markizowi żonę. Ale po co?
Dla pieniędzy? A może po to, by go zabić? Hrabina przy­

pomniała sobie, jak Elf opowiadała o tym, że ktoś próbo-

121

background image

wał zabić jej brata w pojedynku. A może chodziło o szan­

taż? N i e , raczej niemożliwe. To kobieta w takich sytuacjach
miała więcej do stracenia. Więc jednak pojedynek. Gdyby
pan de Couriac przyłapał markiza ze swoją żoną, Rothgar
musiałby dotrzymać mu pola. To prawda, że jest doskona­

ł y m szermierzem, ale na świecie na pewno są lepsi.

Pełna złych przeczuć zadzwoniła po Clarę i wyjrzała za

okno. Francuzi gdzieś zniknęli.

11

- Claro, pójdź teraz do markiza i przekaż, że proszę

o chwilę rozmowy - powiedziała Diana, kiedy pokojówka

zjawiła się w jej pokoju.

Czekając, zastanawiała się, jak ostrzec Rothgara. Clara

wróciła szybciej niż się spodziewała.

- Markiza nie ma w jego pokoju, pani.
Czyżby już znalazł się w ramionach madame de Couriac?

N i e , to za szybko. Popełnił dużą nieostrożność wychodząc

w nocy ze swojego pokoju, a może i z oberży.

- Wobec tego przekaż jego lokajowi, że chcę rozmawiać

z markizem, gdy tylko wróci.

- Tak, pani.
Clara wyszła z pokoju, a Diana zaczęła ponownie ana­

lizować rozmowę Francuzów. Nagle przyszło jej do gło­

wy, że mogą też być szpiegami. Wydawało jej się, że de

Couriac wspomniał coś o dobru kraju.

Przypomniała sobie papiery, które widziała u Rothga­

ra. Część z nich na pewno była tajna. Być może Francuzi
chcieli je wykraść.

Diana odetchnęła z ulgą. Gdyby jej domysły okazały się

słuszne, życie markiza nie byłoby w niebezpieczeństwie.
Doprawdy Rothgar niepotrzebnie w ł ó c z y ł się po nocy.

122

background image

Zaczęła chodzić po swoim wygodnym pokoju, czując

się w n i m jak w klatce. W końcu nie wytrzymała i narzu­
ciwszy lekką pelerynę wyszła na zewnątrz. Ludzie zwraca­
li na nią uwagę, ale nie budziła sensacji. Starała się trzymać
tylko dobrze oświetlonych miejsc. Kiedy znalazła się przed
oberżą, zauważyła, że Rothgar żegna się z zażywnym męż­
czyzną, wyglądającym na wiejskiego prawnika. Zaraz po­
tem zobaczyła francuskie małżeństwo przechadzające się
nieopodal. Śmiało podeszła do markiza.

- Czy mogłabym z tobą porozmawiać, panie? - spytała,

rozglądając się nerwowo.

- Ależ z największą rozkoszą - odrzekł, składając jej

ukłon.

Pomyślała, że mógłby sobie darować te dworskie manie­

ry. Zaproponowała przechadzkę, a kiedy znaleźli się dale­

ko od de Couriaców, chwyciła go za ramię.

- Podsłuchałam przypadkiem rozmowę tych Francu­

zów - szepnęła podniecona.

-I?
Krew nabiegła jej do policzków i zmieszana opuściła rękę.
- Em, de Couriac chciał skłonić żonę, żeby... żeby ci się,

panie, oddała - wyrzuciła z siebie w końcu.

- Odniosłem wrażenie, że wcale nie trzeba jej do tego

skłaniać - powiedział z niezmąconym spokojem.

- Pani de Couriac jest niebezpieczna.
- Wszystkie kobiety są niebezpieczne - stwierdził sen­

tencjonalnie.

- Ale ja, panie, nie chcę cię zabić! - wypaliła.
Rothgar uśmiechnął się lekko.
- Chciałbym mieć tę pewność - rzekł z westchnieniem. -

Przecież już raz próbowałaś zabić mojego brata. Ale, ale,
zbaczamy z głównego tematu. Powiedz pani, dlaczego tak
mnie straszysz panią de Couriac?

Jej obawy wydały się nagle przesadzone.

- Em, wydaje mi się, że mogą być szpiegami. - Diana

starała się pozbierać rozbiegane myśli. - To pewnie głupie,

123

background image

ale m ó w i l i coś, że to dla dobra krajui... w ogolę - z a k o ń ­
czyła niezręcznie.

Markiz pokręcił głową.
- To wcale nie jest głupie. Dziękuję za ostrzeżenie.
Niestety, wciąż nie przychodziła mu do głowy najgor­

sza ewentualność. Diana uznała więc, że musi mu o t y m

powiedzieć wprost.

- Być może pan de Couriac będzie chciał cię przyłapać z żo­

ną. Po to, żeby zabić cię w pojedynku - ciągnęła, czując się

wyjątkowo niezręcznie. - Słyszałam, że już była taka próba.

- Ach, ta Elf! - westchnął, po czym spojrzał jej prosto

w oczy. - N i e tak łatwo mnie zabić.

Już chciała mu odpowiedzieć, że każdy może zginąć

w pojedynku, kiedy od strony oberży nadbiegła zdenerwo­
wana pani de Couriac.

- Ach, monsieur, mój mąż leży w bólach - mówiła szybko

po francusku. - Posłałam po lekarza, ale mój angielski nie jest
tak dobry, żeby się z n i m porozumieć. Czy zechcesz panie...?

- Ja też mówię po francusku - wtrąciła Diana. - Chęt­

nie podejmę się roli tłumaczki.

Pani de Courier spojrzała na nią jak na jaszczurkę.
- Niestety, mój mąż jest w samej bieliźnie - rzekła,

spuszczając oczy. Jednocześnie chwyciła markiza pod ra­
mię i przylgnęła do niego całym ciałem.

Diana nie potrafiłaby tego tak zrobić. Przypomniała sobie,

że jeszcze przed chwilą widziała ich dwoje przed oberżą. A te­

raz nagle okazało się, że pan de Couriac jest półnagi i chory.
Co więcej, zdążyli posłać po lekarza. Cała intryga była szyta

grubymi nićmi, ale Rothgar wydawał się tego nie dostrzegać.

- Chodźmy - powiedział. - Pewnie zaraz pojawi się lekarz.
Diana spojrzała na Francuzkę.
- Możesz też, pani, liczyć na moją pomoc - wtrąciła

złośliwie. - Gdybyś na przykład czuła się zbyt samotna.

Z trudem powstrzymała się, żeby nie chwycić Rothgara za

wolne ramię i nie przeciągnąć go na swoją stronę. Zrobiła
wszystko co mogła, aby go ostrzec. Ma chyba trochę oleju

124

background image

w głowie, który pozwoli mu wyjść cało z tej sytuacji, chociaż

Diana powoli zaczynała wątpić w męski rozum. Zwłaszcza

tam, gdzie w grę wchodziły takie diablice, jak pani de Couriac.

Rothgar poszedł za Francuzką, ciekawy, o co też może jej

chodzić. Równie dobrze mogły to być jego papiery, jak i życie.

Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że to D'Eon stoi za poje­

dynkiem z Currym. Gdyby się okazało, że teraz de Couriac

chce go wyzwać, zyskałby ten drugi punkt, o którym mówił

Bryghtowi. Wyznaczona linia prowadziłaby wprost do Francji.

Markiz uśmiechnął się, przypomniawszy sobie śmiałą

akcję lady Arradale. Doskonale radziła sobie w nowych dla

niej warunkach, choć jednocześnie nie zyskałaby swoim za­

chowaniem przychylności króla. Gdy tylko przekonała się,

że ma do czynienia ze szpiegami, powinna zemdleć albo co

najmniej zamknąć się na klucz w swoim pokoju. Prawdzi­

wa dama nie starałaby się zaradzić niebezpieczeństwu.

Pozory, pozory, powtórzył raz jeszcze w myśli. Będzie

musiał porozmawiać z hrabiną o jej zachowaniu.

Po paru minutach dotarli do pokoju Francuzów. Pan de

Couriac miał na sobie niemal cały przyodziewek. Zdjął tyl­

ko pas od swoich podróżnych spodni. Kiedy ich zobaczył,

jęknął żałośnie.

- Posłałaś, pani, po lekarza?

Madame de Couriac przyłożyła wierzch dłoni do czoła.

- Tak... tak mi się zdaje - odparła słabym głosem. - Je­

stem wstrząśnięta.

Przysunęła się jeszcze bliżej Rothgara, chociaż to stan

męża powinien ją bardziej interesować. Markiz grzecznie

acz stanowczo poprowadził ją do łóżka.

Usłyszeli pukanie do drzwi.

- Proszę! - krzyknął po francusku pan de Couriac, a po­

tem przypomniał sobie, że jest chory i znowu jęknął.

Do pokoju wszedł młody i szczupły mężczyzna. Miał

przy sobie torbę z przyborami i rzeczywiście wyglądał na

miejscowego lekarza.

125

background image

- Doktor Ribble - przedstawił się.

- Proszę dalej, doktorze. Tutaj jest pański pacjent. Je­

stem lord Rothgar i będę, w razie potrzeby, tłumaczył

z francuskiego.

Spojrzenie lekarza wskazywało, że o nim słyszał. Jed­

nak na jego spokojnej twarzy nie drgnął żaden muskuł. Za­

chował też swój rzeczowy sposób bycia i od razu przystą­

pił do badania pacjenta.

- Nic szczególnego tu nie widzę - rzekł w końcu, zapo­

znawszy się z tłumaczeniem markiza. - Może tylko nie­

wielkie wzdęcie, zupełnie naturalne po posiłku. Zalecam

odpoczynek. Takie bóle często same mijają.

Tym razem pani de Couriac nie potrzebowała tłumaczenia.

- I myśli pan, że zapłacimy za taką pohadę?! - spytała

po angielsku. - Bezczelność. Musi mu pan coś przepisać!

- Zapewniam panią, że nie ma żadnej potrzeby... - za­

czął spokojnie doktor.

- To niephawdopodobne! - przerwała mu Francuzka. -

Pan jest... Pan jest... charlatan. Jak to się mówi po angiel­

sku? - zwróciła się do markiza.

Rothgar obserwował z rozbawieniem całą scenę. Podo­

bało mu się zachowanie doktora Ribble'a. Musi zapamię­

tać to nazwisko na wypadek, gdyby potrzebował tutaj ko­

goś zaufanego.

- Tak samo jak po francusku, szarlatan - wyjaśnił Rothgar.

- Obawiam się jednak, że doktor może mieć rację.

Pani de Couriac nie chciała tego przyjąć do wiadomo­

ści. Wzburzona plątała się coraz bardziej w swojej an-

gielszczyźnie.

- To niemożliwe. Musi być lekahstwo. Ja nie zapłacimy,

jeśli nie będzie lekahstwo!

Doktor zmarszczył brwi, a następnie otworzył swoją

torbę. Wyjął z niej płaską flaszę i wręczył ją Francuzce.

Rothgar był pewny, że zawiera jakąś nieszkodliwą zioło­

wą miksturę.

- Więc najpiehw nic, a potem coś. Ja myślimy, że pan nie-

126

background image

nawidzić Fhancuzów. Pan chcemy ich othuć - brnęła dalej,

chociaż była na tyle wzburzona, że nie powinna mówić w żad­

nym języka Czy to możliwe, żeby wszystko to było udane?

- Ależ nic podobnego - odparł rzeczowo doktor Ribble. -

To będzie razem pięć szylingów. Trzy za wizytę i dwa za le­
karstwo. Proszę podawać po dwie ł y ż k i co parę godzin.

Pani de Couriac wyciągnęła drżącą d ł o ń z portmonetką

do markiza.

- N i e c h pan mu zapłaci - powiedziała po francusku. -

Nie mam już siły.

Rothgar odliczył potrzebną sumę i wręczył ją lekarzo­

wi. 2 trudem powstrzymał się, żeby nie mrugnąć do niego

porozumiewawczo. Tak, z całą pewnością zapamięta jego
nazwisko.

Kiedy doktor Ribble wyszedł, madame de Couriac otwo­

rzyła flaszę i nalała odrobinę lekarstwa na cynową łyżkę.

- Pachnie fatalnie - stwierdził zaniepokojony pan de

Couriac.

Markiz nie wątpił, że jeszcze gorzej smakuje. N i k t prze­

cież nie uwierzy w smaczne lekarstwo. Medycy zwykle
przy takich okazjach dodawali do mikstur odrobinę opium,
żeby rodzina miała trochę spokoju w czasie snu pacjenta.

- Wypij, kochanie.
Francuz w y p i ł i skrzywił się okropnie.
- Fe, coś strasznego!
- Ale za to, jak będzie działać, panie - w t r ą c i ł markiz. -

Wypij jeszcze łyżkę.

Pan de Couriac posłuchał jego słów, chociaż rym razem

skrzywił się jeszcze bardziej. Żona otuliła go troskliwie kołdrą.

- Spij, kochanie - poprosiła.
Rothgar nie miał powodów, żeby przedłużać wizytę, ale

pozostał chwilę, żeby sprawdzić, co teraz nastąpi. To spotka­
nie mogło być przygotowane wcześniej. N i e k r y ł się przecież

ze swoimi planami i zamówił pokoje na własne nazwisko.

Ciekawe, czy pani de Couriac spróbuje go teraz zwabić

do łóżka, czy też będzie próbowała go zabić? To drugie by-

127

background image

ło bardziej prawdopodobne, chociaż nie spodziewał się,
żeby jej mąż wyzwał go na pojedynek. Ten sposób okazał
się zawodny. Trzeba więc znaleźć inny, lepszy.

Markiz spojrzał raz jeszcze na małżonków. Jeśli nawet

okaże się, że za całą sprawą stoi Ludwik XV, wciąż nie wie­
dział, dlaczego miałby pragnąć jego śmierci. Oczywiście

wszyscy wiedzieli, że jest królewskim doradcą i że ma duże
wpływy, ale Rothgar, w przeciwieństwie do wielu innych mę­
żów stanu, nie parł do otwartego konfliktu z Francją. Chciał

natomiast powstrzymać eksport wszystkiego, co pomogłoby
Ludwikowi XV odbudować jego flotę. Namawiał też króla

by nalegał na zniszczenie fortyfikacji pod Dunkierką.

Żadna z tych rzeczy nie usprawiedliwiała morderstwa. M o ­

że jednak pani de Couriac zechce wyjaśnić mu parę spraw?

Francuzka odwróciła się właśnie od łoża zbolałego mę­

ża i podeszła do markiza.

- Jak mam ci, panie, dziękować? Tak bardzo nam po­

mogłeś. - Zachwiała się nagle. - Och, czuję, że och...

Z ł a p a ł ją i przygarnął do siebie, tak jak się spodziewa­

ła. Zawsze przy takich okazjach m i a ł ochotę się odsunąć.
Z r o b i ł to nawet dwa czy trzy razy.

- Osłabłaś, pani - stwierdził. - Zaprowadzę cię do mo­

jej jadalni. Musisz się napić koniaku.

- Jesteś, panie, bardzo uprzejmy - szepnęła i przytuliła

się do niego jeszcze mocniej.

Zaprowadził słaniającą się Francuzkę do jadalni, mija­

jąc po drodze drzwi do sypialni lady Arradale. Następnie

posadził ją na leżance, stojącej w rogu jadalnego pokoju
i nalał trochę koniaku.

- Twoja uprzejmość, panie, jest najwyższej próby -

stwierdziła, zdejmując pantofelki. - Muszę powiedzieć, że
nie wszyscy twoi rodacy są tak m i l i .

Rothgar wzruszył ramionami.
- Niedawno skończyliśmy wojnę.
- Czy wciąż czujesz, panie, wrogość do Francuzów?

A zwłaszcza... Francuzek?

128

background image

Pani de Couriac bez przerwy się do niego wdzięczyła.

A to składała usta w ciup, a to przeginała do t y ł u szyję.
Najchętniej wziąłby ja na kolano i dał w pupę, jak małej
dziewczynce, którą udawała.

- Wobec Francuzek? Nigdy! - zadeklarował. - Właśnie po

to walczyłem, żeby wyzwolić je spod panowania Francuzów.

Madame wybuchnęła perlistym, zbyt perlistym jak na je­

go gust, śmiechem, a następnie wypiła kolejny łyk koniaku.

- Żartowniś z ciebie, panie. Ja też nie mam ci niczego za złe.
Rothgar obserwował ją uważnie. Sam też p i ł , chcąc dać

dobry przykład.

- A dlaczego miałabyś mieć? - spytał natychmiast.
Zmieszała się trochę pod jego spojrzeniem. Na jej po­

liczkach pojawiły się rumieńce. Przysunęła się bliżej, zno­

wu udając osłabienie.

- Och, panie, obawiam się, że zemdleję...
Rothgar chwycił ją i przyciągnął do siebie. N i e potrze­

bował długo czekać, żeby odzyskała przytomność. Zatrze­

potała rzęsami niczym lalka i otworzyła oczy.

- T r u d n o mi oddychać w tej sukni. Zdejmij ją - popro­

siła. - N i e potrafię ci się oprzeć, panie. Weź mnie!

Palce Rothgara zacisnęły się w o k ó ł jej wąskiej talii, a na­

stępnie przesunęły w dół, w stronę delikatnych stopek.

- Wolniej, madame. Należę do mężczyzn, którzy lubią

pić rozkosz m a ł y m i łykami.

Diana siedziała w fotelu w swoim pokoju, nie bardzo

wiedząc, co robić. Wciąż niepokoiła się o Rothgara. M i m o

późnej pory nie chciała iść do łóżka. W p e ł n y m stroju cze­
kała na rozwój wydarzeń.

Wcześniej wysłała Clarę na przeszpiegi, wiedziała więc,

że lekarz uznał chorobę Francuza za zwykłą niedyspozy­
cję i że Rothgar zabrał słaniającą się panią de Couriac do
swojej prywatnej jadalni.

Co dalej?
Mogła tylko zgadywać, co dzieje się w apartamencie

129

background image

markiza. Rozumiała aż nazbyt dobrze, że chce on wyba­
dać Francuzkę i starała się nie myśleć o metodach, do któ­
rych musi się uciec.

Jeden z jej ludzi ani na chwilę nie spuszczał z oka sy­

pialni pana de Couriac. Drugi t k w i ł przy pokoju markiza,
gotowy w każdej chwili pospieszyć mu na pomoc. Diana

wiedziała, że Rothgar potrafi się sam bronić, pragnęła jed­

nak uniknąć jakiegokolwiek ryzyka.

Cały czas usiłowała wmówić sobie, że nie obchodzi jej

to, co dzieje się teraz w jadalni. N i e mogła być przecież
zazdrosna o taką pchłę, jak madame de Couriac.

Usłyszała cztery uderzenia do drzwi. Dwa szybkie i dwa

wolne. To był któryś z jej służących.

- Proszę.
Lokaj, który czuwał przy drzwiach Francuza zameldo­

wał, że ze środka dochodzą jakieś dźwięki. Pan de Couriac

prawdopodobnie wyzdrowiał i teraz się ubierał.

- Tylko, że to jakby żelazo, pani - poinformował ją nie­

zbyt składnie.

Diana potrzebowała chwili, żeby podjąć decyzję. Wcisnę­

ła w ręce służącego książkę i kazała mu ją upuścić, gdyby
Francuz wyszedł z pokoju. Pan de Couriac mógł równie do­

brze szukać nocnika, jak i przypasywać sobie szpadę.

Co dalej? To pytanie powracało do niej coraz częściej.

N i e mogła ot tak sobie wtargnąć do apartamentu marki­
za. Dopiero, gdyby Francuz wyszedł, jej interwencja była­

by w p e ł n i usprawiedliwiona. Naładowała nawet pistolet,

który trzymała w fałdach sukni.

Diana nastawiła uszy.
N i c , cisza.
I nagle, bum! 2 d o ł u dobiegło do niej głośne uderzenie.

Znaczyło to, że pan de Couriac opuścił swój pokój.

Czy pójdzie teraz na górę?
Diana postanowiła być pierwsza. Tak, jak planowała,

weszła bez pukania do jadalni markiza.

- Och! - wykrzyknęła widząc, że Rothgar i Francuzka

130

background image

siedzą na leżance. Markiz trzymał w dłoniach jej stopę,
a ona wyginała się do t y ł u , mrucząc z przyjemnością.

- Och! - westchnęła pani de Couriac na widok hrabiny.

Tylko Rothgar zachował spokój.

- Czym mogę służyć, pani? - spytał Dianę.
Masaż stóp nie byłby najgorszy, pomyślała.
Francuzka szybko zabrała mu nogę z kolan i wsunęła

stopy w pantofelki.

- Bardzo ci dziękuję, panie - powiedziała. - To mi do­

skonale zrobiło.

- Poproszę koniaku - zażądała Diana, dostrzegłszy bu­

telkę na stoliku.

Markiz rozejrzał się dokoła, jakby spodziewał się, że gdzieś

obok stoi lokaj, potem westchnął i wstał z leżanki.

- Muszę porozmawiać z tą służbą - mruknął do siebie.
Diana czekała na swój kieliszek. D r z w i znowu otwarły

się z trzaskiem i pojawił się w nich pan de Couriac. U bo­
ku miał k r ó t k i rapier.

- O, już wyzdrowiałeś, panie! - ucieszył się Rothgar. -

Może odrobinę koniaku?

Francuz aż otworzył usta ze zdziwienia. W t y m momen­

cie do pokoju wpadł uzbrojony służący Diany.

- Moja służba jest zawsze gotowa - powiedziała z dumą

hrabina. - Mój drogi, nalej wszystkim koniaku.

Pan de Couriac popatrzył na nią z wściekłością, a po­

tem przeniósł cały ciężar tego spojrzenia na żonę. Skurczy­
ła się pod jego wpływem. Podziękował za alkohol, mruk­
nął coś na temat tego, że jeszcze nie czuje się dobrze i nie­
mal wyciągnął małżonkę z jadalni.

Rothgar uśmiechnął się promiennie.
- Przemiła para!
Odprawił jej służącego i sam nalał koniaku. Kiedy zo­

stali sami, nagle spoważniał.

- Chyba powinniśmy ustalić, kto się k i m opiekuje pani -

rzekł, podając jej kieliszek - Pozbawiłaś mnie nie lada okazji.

Diana ogrzewała przez chwilę alkohol dłonią.

131

background image

- Chciałeś, żeby cię złapał, panie? - zdziwiła się. - W i ­

działeś, że b y ł uzbrojony?

Dopiero teraz odsłoniła swoją lewą rękę, w której wciąż

trzymała pistolet. Markiz podszedł do niej i spojrzał z nie­
dowierzaniem na broń.

- To jakieś szaleństwo - westchnął.

Jednak hrabina chciała się dowiedzieć, co tak naprawdę

dzieje się w oberży. Odłożyła więc pistolet na stół i zajęła miej­
sce opuszczone przez panią de Couriac. Czuła jeszcze ciepło

jej ciała i ciężkie, orientalne perfumy, których używała.

- O co tutaj chodzi? - spytała, wypiwszy kolejny łyk al­

koholu.

Markiz wzruszył ramionami.
- Być może ona jest rozpustna, aja mam ochotę na romans.
- A tak naprawdę? - N i e dawała za wygraną.
Rothgar klepnął się po kolanach.
- Mogę prosić o twoje stopy, pani?

Aż otworzyła usta ze zdziwienia.

- Po co?
- Lubię kończyć to, co zacząłem.
Pokusa była zbyt wielka i po chwili ułożyła swoje nagie

stopy na kolanach markiza. Jęknęła z rozkoszy, czując jego
dotyk. Natychmiast też zganiła siebie w duchu. Musi uwa­

żać, żeby zachowywać się przyzwoicie. Jednak, gdy Rothgar
rozpoczął masaż, było jej niezwykle trudno się opanować.

- M o g ł o też im chodzić o moje papiery - ciągnął markiz. -

Ale wówczas de Couriac poszedłby raczej do mojej sypialni.

- I nie byłby uzbrojony - zauważyła.
- M ó g ł wziąć rapier do obrony. - Przycisnął czuły punkt

na wysklepieniu jej stopy i Diana aż syknęła z rozkoszy.
Na szczęście szybko otrzeźwił ją sens tego, co powiedział.

- To znaczy... - zaczęła.
- To znaczy, że chciał mnie zabić.
- W pojedynku?
Rothgar uśmiechnął się lekko.
- N i e , nie w pojedynku.

132

background image

Zimny dreszcz przebiegł po jej ciele.

- I co dalej? - zadała kolejne pytanie.

- Teraz, pani, powinienem pocałować twoją stopę. Czy

pragniesz ciągnąć tę grę? - Spojrzał jej prosto w oczy.

Diana była zmieszana i niepewna. Nie wiedziała, czy

markiz żartuje, czy mówi poważnie. Czy chce ją uwieść,

czy też raczej ukarać za mieszanie się w jego sprawy? Na­

gle zrobiło się jej gorąco, gdy poczuła jego dłoń nieco wy­

żej, na łydce. Jej pierś zafalowała niespokojnie.

- Nie, nie sądzę - szepnęła ledwie dosłyszalnie.

- Ja też uważam, że to nie ma sensu.

Hrabina dopiła swój koniak i wstała. Markiz, wbrew

etykiecie, pozostał na swoim miejscu.

- Czy nie zaspokoisz, panie, mojej ciekawości? - spyta­

ła po chwili. - K i m są ci ludzie?

Rothgar przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.

- Niewiedza jest bezpieczniejsza - stwierdził w końcu.

- Ale też nudna - odparowała.

- Za to ciekawość może zaprowadzić na samo dno pie­

kła - rzekł ostrzegawczo.

- Chętnie tam zajrzę, bylebym tylko mogła wrócić.

Markiz pokręcił głową.

- Z piekła nie ma już wyjścia. - Wstał i przez chwilę mie­

rzyli się wzrokiem. - Dobranoc, lady Arradale.

Poczuła się odrzucona i niechciana. Cóż jednak miała

robić? Pożegnała się i wyszła. Przed drzwiami wciąż cze­

kał jej uzbrojony służący. Powiedziała mu, żeby poszedł

do siebie i zeszła na dół, by odwołać drugiego.

Kiedy znalazła się w swoim pokoju, przypomniała sobie

palce markiza na swoich stopach. Ten masaż był jak piesz­

czota. Do końca życia nie będzie go mogła zapomnieć.

Muszę! powiedziała sobie w duchu, zacisnąwszy dłonie

na poręczach fotela. Muszę zapomnieć o wszystkim, co wią­

że się z Rothgarem.

Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie będzie to

łatwe, mając go wciąż przy sobie. Spojrzała na stojącą na

133

background image

stole lampę i poczuła się jak ćma, która wciąż stara się do­
trzeć do płomienia. Na razie dzieliła ją od niego warstwa
szkła i owad był nieszczęśliwy. Możliwe, że po jakimś cza­
sie traii do ognia, a wówczas zamieni się w popiół.

Diana spojrzała do lustra.
- Jak ćma - powiedziała do siebie.

12

Diana zeszła na śniadanie, ciekawa, jak potraktuje ją

markiz. On jednak nawet gestem nie dał znać, że pamięta
nocny masaż i to, że siedział w jej obecności. Wstał, gdy

tylko ją zobaczył i odprowadził na miejsce jak prawdziwy
dżentelmen. Następnie częstował doskonałymi jajkami na

bekonie i bawił rozmową na temat pogody. Hrabina stara­

ła się powściągnąć irytację, ale miała z tym pewne proble­
my. Na szczęście po chwili w jadalni pojawił się Fettler.

- Tak, słucham? - powiedział markiz, kiedy służący sta­

nął przy jego krześle.

Fettler pochylił się lekko.
- M a m informacje, że Francuzi opuścili dziś w nocy

oberżę - zaczął.

- I pewnie nie zapłacili za swój apartament - przerwał

mu Rothgar. - To bardzo nieładnie z ich strony.

- N i e , zapłacili, panie. - Fettler zniżył głos. - Chodzi

o to, że zostawili na podłodze ślady krwi.

Diana odłożyła sztućce. Tylko to, że widziała markiza

żywego i całego powstrzymało ją od wstania od stołu.

- Co więcej, panie - ciągnął służący - oberżysta słyszał w no­

cy dwa krzyki. Jeden grubszy, a drugi cienki, jakby damski.

- Najpierw kobiecy, a potem męski? - spytała pobladła Dia­

na. Wiec to jednak nie był sen. Popełniono tutaj morderstwo.

- Tak, pani. - Fettler spojrzał w jej kierunku.

134

background image

- A czy ktoś widział odjazd tych Francuzów? - wypy­

tywała dalej.

- Oberżysta dostarczył im k o n i - odparł służący t y m

swoim beznamiętnym głosem. - Zapłacili mu i odjechali.

- Więc może byli tylko ranni?
Markiz nawet nie przerwał jedzenia. Dopiero teraz, gdy

miał już pusty talerz, odłożył sztućce i spojrzał na niąz roz­

bawieniem.

- Oberżysta źle widział w mroku, ale wydawało mu się,

że pan de Couriac trzymał sztywno prawą rękę, a jego żo­

na miała krwawy ślad na twarzy - odrzekł Fettler.

- Czy coś jeszcze? - Markiz wyglądał na znudzonego.
Kiedy służący zaprzeczył, odprawił go z powrotem, po

czym spojrzał na zemocjonowaną hrabinę.

- Zjedz jeszcze, pani. - Podsunął jej pieczone kiełbaski. -

Będzie ci się lepiej myślało.

Wyglądały naprawdę apetycznie, więc Diana nabiła aż

dwie na swój widelec.

- N i e musisz traktować mnie tak protekcjonalnie, pa­

nie - rzekła, wbijając nóż w soczyste mięso. - Chyba do­
myślam się, co się stało.

- A co? - Markiz sięgnął po filiżankę kawy.
- Pan de Couriac chciał ją ukarać za to, że źle wywią­

zała się z zadania, a ona musiała pchnąć go nożem - roz­
winęła swoją myśl, a potem rzuciła się na kolejny kawałek
kiełbaski. - Sama bym tak zrobiła.

- Będę o t y m pamiętał - zapewnił ją z uśmiechem. - Tyl­

ko po co wyjeżdżali?

Diana zastanawiała się przez moment nad odpowiedzią,

a następnie uniosła nóż do góry.

- Bali się albo ciebie, albo swojego zwierzchnika. Może

chcą też przygotować nową pułapkę - dodała i sama się
przestraszyła tego, co powiedziała.

Ale markiz bardziej chyba obawiał się jej noża niż de

Couriaców.

- Czy możesz mnie zapewnić, pani, że będziesz używa-

135

background image

ła tego noża wyłącznie do kiełbasek? Przecież nawet nie
próbowałem cię oszpecić.

- A, tak - obiecała, nabijając na nóż ostatni kawałek

pysznej kiełbaski. - Może wreszcie powiesz m i , panie, dla­

czego ci ludzie nastają na twoje życie? M a m prawo wie­
dzieć, skoro biorę w t y m udział.

Rothgar wypił kolejny łyk kawy i zmarszczył czoło.
- A dlaczego jeden człowiek może chcieć zabić drugiego?
Diana potrząsnęła głową.
- Masz, panie, tendencję do odpowiadania pytaniem na

pytanie - rzekła, odkładając sztućce. - Załóżmy, że nie je­

steś Sokratesem, a ja t w o i m uczniem.

Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- Właśnie, dlaczego? - Zaczął odginać swoje długie pal­

ce. - Po pierwsze, przez zemstę. N i e zrobiłem jednak Fran­
cuzom niczego strasznego. Po drugie, żeby coś zyskać. Ale

jedynym człowiekiem, który może zyskać po mojej śmier­

ci jest Bryght, a on nie pracuje dla Ludwika XV.

- Po trzecie - podjęła Diana - ze strachu, że zdradzisz

jakieś sekrety, panie.

- N i e znam żadnych sekretów - uciął krótko, chociaż

Diana spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Po czwar­
te, ze strachu przed tym, co mogę zrobić.

Pokręciła głową.
- Jesteś tak groźny? I nie masz żadnych sekretów?
Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami.
- Albo z obawy przed tym, czego się mogę dowiedzieć -

mruknął do siebie, ale Diana usłyszała jego słowa. - N o , do­
syć tego, moja pani. Przejmujemy się jakimiś drobiazgami,
a zapominamy o prawdziwym niebezpieczeństwie. Czy mó­

wiłem ci już, że nie możesz mieć broni na dworze? I w ogó­
le, pani, musisz zachowywać się jak dama.

- Zrobię to,Tdedy okaże się to koniecznie.
- Jak powiedział pewien pijak, kiedy mu zaproponowa­

no, żeby skończył z gorzałką - zażartował.

- Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.

136

background image

- Już to udowodniłaś, pani, wysyłając petycję do króla.
Diana znowu poczuła uścisk strachu na gardle. Z powo­

du wczorajszych wypadków, zupełnie zapomniała po co

jedzie do Londynu.

- Teraz będę uważać.
- A ja ci w t y m pomogę - stwierdził, nalewając jej ka­

wy. - Napij się, proszę. Wkrótce ruszamy w drogę.

- Kiedy to się wreszcie skończy?! - westchnęła.
- Jeśli pytasz o swoją sytuację, to wraz z powrotem na

północ. Natomiast jeśli o Francuzów, to obawiam się, że

wraz z moją śmiercią.

Diana poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu. N i ­

gdy nie czuła się poważnie zagrożona. N i g d y też nie mu­

siała oswajać się z myślą o śmierci. Natomiast Rothgar wy­

glądał na pogodzonego ze swoim losem. A przecież mógł
być od niej zaledwie parę lat starszy.

- C h o d z i ł o mi o twoje problemy, panie. Co zrobisz, je­

śli Francuzi zastawią nową pułapkę?

Markiz wytarł usta delikatną batystową serwetką.
- Jeśli zechcą zorganizować prawdziwy zamach, to nic. -

Pomachał białą tkaniną, jakby chciał się poddać. - Jednak

wiele wskazuje na to, że będą próbowali wykorzystać moje

słabości, żeby mnie zmusić do walki.

W y p i ł a kolejny gorzki ł y k kawy.

- Musisz więc oprzeć się swoim słabościom, a wszystko

będzie dobrze - rzuciła.

Spojrzał głęboko w jej zielone oczy.

- Musimy - poprawił ją.
Przez chwilę przy stole panowała cisza. A więc nie mó­

w i ł tylko o Francuzach. Diana odsunęła od siebie kawę, na

którą zupełnie nie miała ochoty. Chętniej napiłaby się ko­
niaku, ale wiedziała, że damie nie przystoi o niego prosić,
a dżentelmenowi pić o tej porze.

Konwenanse, konwenanse...
Z n o w u pomyślała o swoim bezpieczeństwie. Kiedyś ko­

jarzyło jej się tylko z nudą, ale teraz chciała już być bez-

137

background image

pieczna. N i e przypuszczała nawet, że zagrożenia mogą
przybierać tak zwyrodniałe formy.

Spojrzała na markiza, świadoma tego, że czegoś od niej

oczekuje. Czy powinna powiedzieć, że chce oprzeć się swoim
słabościom? Czy może podziękować mu za opiekę? Jedno zer­

knięcie wystarczyło, żeby dostrzec, że patrzy na nią ciepło

i z przyjaźnią. Przyjaźń! Tylko to miał jej do zaoferowania!
I to wyłącznie z powodu jakichś wyimaginowanych, zagrożeń.

N i e , rzeczywistych, poprawiła siebie w duchu.

- A jeśli ja nie chcę, żeby wszystko było dobrze? - za­

pytała prowokacyjnie.

Rothgar wstał i podszedł do drzwi.
- M o i m zadaniem jest zapewnienie ci, pani, bezpieczeń­

stwa. I zrobię to, nawet wbrew twojej woli - rzekł z całą
mocą. - Powinniśmy zaraz ruszać, jeśli chcemy dziś do­

trzeć do Stamford.

Wydęła usta, ale Rothgar już na nianie patrzył. Zakoń­

czyła więc śniadanie i wstała od stołu, myśląc, że rzeczy­

wiście jest podobna do pijaka. Ale jej „gorzałka" miała

śniadą cerę, jastrzębie rysy i lodowato niebieskie oczy.

Kiedy w końcu k o ł a ich powozu zaturkotały na moście

w Stamford, Diana była jedynie cieniem tej osoby, która
tak niedawno opuściła zamek Arradale. Nigdy nie przy­
puszczała, że sama bliskość mężczyzny może ją wprawić
w taki stan. Bolała ją głowa i miała ochotę wyskoczyć ze

swego miejsca i biec jak najdalej przed siebie.

Markiz zachowywał się cały czas z nienaganną galante­

rią, co tylko pogarszało sprawę. Czasami zagadywał ją
o samopoczucie lub starał się nawiązać konwersację na te­
mat pogody, ale głównie zajmował się swoimi papierami.
Co jakiś czas, zapewne żeby trochę odetchnąć, sięgał po

dość grubą książkę. Diana próbowała odczytać wytłoczo­
ny na grzbiecie t y t u ł , ale bezskutecznie.

W końcu wyjęła własną książkę i udawała, że czyta.

Gdy markiz zwrócił jej uwagę, że trzyma ją do góry no-

138

background image

gami, myślała, że spali się ze wstydu. Litery tańczyły jej
przed oczami. Nawet koncepty Pope'a nie były w stanie
przyciągnąć jej uwagi, nie mówiąc o jej utrzymaniu.

Postanowiła więc śledzić mijanych jeźdźców i powozy.

Wypatrywała de Couriaców albo też innych zamachow­

ców. Ale już k o ł o południa stwierdziła, że nie ma się cze­
go obawiać. Francuzi zapewne zrozumieli, że markiz jest
dla nich zbyt t r u d n y m przeciwnikiem.

K o ł o trzeciej zatrzymali się na posiłek. M i a ł a nadzieję,

że Rothgar zacznie się zachowywać normalnie, ale srogo
się zawiodła. Zaczął jej nawet prawić komplementy! Rów­

nie dobrze mogli być parą zupełnie obcych ludzi.

Po namyśle stwierdziła, że markiz ma rację. Przecież

prawie zupełnie się nie znają i zapewne, po paru spotka­

niach w Londynie, rozstaną się na zawsze. Po co budować

coś na tak kruchych podstawach? Po co budzić nadzieję?

Powóz w końcu wjechał do miasteczka, a Diana raz jesz­

cze powiedziała sobie, że nic nie wie i nie chce wiedzieć o ży­
ciu Rothgara. Jej ciało mówiło jednak coś innego. Wystarczy­
ł o , że markiz schylił się trochę w jej kierunku, a dreszcz prze­

biegał jej po plecach. Wciąż czuła dotyk jego rąk na swoich

stopach. I wciąż pragnęła, by masaż nigdy się nie skończył.

Zerknęła raz jeszcze na dłonie markiza. Były piękne i wy­

pielęgnowane. Co więcej, wcale nie budziły strachu, lecz...
pożądanie. Diana chciała je czuć na swoim ciele. Domyśla­
ła się, że Rothgar jest nie tylko mistrzem szpady. Jego piesz­
czoty należały na pewno do najbardziej wyszukanych.

Pierścień markiza zalśnił krwawo przy zachodzącym słoń­

cu.

- Koniec podróży - oznajmił, kiedy zajechali na dziedzi­

niec oberży „ P o d królem Jerzym". - To znaczy, na dzisiaj.

M i a ł a nadzieję, że poda jej d ł o ń przy wysiadaniu, a ona

będzie mogła ją ścisnąć, ale Rothgar ponownie zapomniał

o etykiecie. A może zauważył jej pełne żaru spojrzenie
i uznał, że nie powinien ulegać słabościom? Diana wyszła

więc sama z powozu i z przyjemnością rozprostowała nogi.

139

background image

Chyba po raz pierwszy od dawna chciała być kobietą.

Tylko kobietą, skuloną słodko w jego ramionach.

- Pokoje już gotowe - oznajmił Rothgar po krótkiej roz­

mowie z oberżystą.

Podziękowała i przeszła z Clarą do swojej sypialni, któ­

ra była jeszcze ładniejsza niż poprzednia. Ucieszyło ją
zwłaszcza łoże z pościelą z gęsiego puchu. Jednak po chwi­

li zasmuciła się na myśl, że spędzi tę noc samotnie.

Westchnęła ciężko i otworzyła szeroko okno. Jak tak da­

lej pójdzie, rzeczywiście trzeba ją będzie oddać do domu dla
psychicznie chorych. Markiz miał rację, że przy takim nasta­

wieniu czekała ich katastrofa. W ciągu ostatnich paru godzin

nie mogła racjonalnie myśleć, a przecież choćby tu, na miej­
scu, mogli się gdzieś czaić kolejni szpiedzy króla Francji.

Po k r ó t k i m namyśle, zdecydowała, że zje kolację w swo­

im pokoju. Wysłała więc Clarę do markiza z informacją,
że boli ją głowa. N i e miała ze sobą soli trzeźwiących. N i ­
gdy ich nie używała. Teraz też była pewna, że ból przej­
dzie sam po k r ó t k i m odpoczynku.

Zjadła więc lekki posiłek, a następnie położyła się na za­

słanym łóżku. Starała się o niczym nie myśleć. Po jakimś
czasie stwierdziła, że czuje się lepiej. Ból ustąpił, a ona od­

zyskała psychiczną równowagę.

Posłała więc po swojego służącego i wydała mu dyspo­

zycje. Willis powrócił po piętnastu minutach z informacją,
że w oberży nie ma francuskich gości.

- A markiz? Sprawdziłeś, co robi?
- Tak, pani - odparł. - Jest u siebie w pokoju z gościem.
Natychmiast przypomniała sobie to, co się działo z de

Couriacami. Czy Rothgar sam nie potrafił zadbać o swo­

je bezpieczeństwo?

- Czy... czy dowiedziałeś się kto to jest? - zadała kolej­

ne pytanie.

Willis skinął głową.

- Dama, która jedzie do Nottinghamshire.

Znowu? Rothgar chyba oszalał na punkcie kobiet! To

140

background image

prawda, że był atrakcyjny, ale nie aż tak, żeby jedna po

drugiej wskakiwały mu do łóżka. Ta kobieta musiała być

szpiegiem albo, co gorsza, morderczynią.

- Nazwisko? - spytała krótko.

Służący skurczył się na swoim miejscu.

- Ee, pytałem oberżystę, ale ta dama jest jakaś dziwna.

Powiedziała tylko, że nazywa się tak jakoś... - Zanim W i l -

lis wymówił to imię, już je znała. - Syfona.

- Safona - poprawiła go.

- Możliwe, pani - zgodził się. - To chyba nie jest fran­

cuskie nazwisko, prawda?

Pokręciła głową, czując, że nie byłaby w stanie wydo­

być z siebie głosu. Czyżby Rothgar zaplanował to spotka­

nie? A może specjalnie posłał po przyjaciółkę, żeby uwol­

nić się od wpływu Diany. Wszak mogła przypuszczać, że

nie jest dlań obojętna.

- Bardzo sprytne, bardzo sprytne - powtórzyła pod no­

sem, odprawiwszy uprzednio Willisa.

Jedyne, co mogła teraz zrobić, to zejść na dół i poszukać so­

bie kogoś, z kim dałoby się poflirtować. Czuła jednak dziwną

pustkę w sercu. Nie, nigdzie nie pójdzie. Zagra raczej w karty

z Clarą, a następnie wypije kilka kieliszków dwudziestoletnie­

go porto, które tuż po ich przyjeździe zachwalał oberżysta.

Rothgar nalał rubinowego płynu do kieliszka Safony.

- Wielka szkoda, że lady Arradale nie przyszła na kola­

cję. Na pewno by ci się spodobała.

- A tobie się podoba? - W jej oczach zapaliła się iskier­

ka zaciekawienia.

- Nawet bardzo.

Żałował, że Safona musi jechać na północ. Potrzebował

kogoś, z kim mógłby poważnie porozmawiać. Dopiero te­

raz zrozumiał, jak był spięty podczas całej podróży.

- A co ci się w niej podoba?

No tak, stary kłopot z przyjaciółmi. Zwykle sąw stanie

aż nazbyt wiele się domyślić.

141

background image

- Charakter, duma, inteligencja...
- Zawsze wydawało mi się, że większość mężczyzn do­

cenia raczej duże biusty, krągłe biodra i . . . hojność.

- Pamiętaj, że ja nie jestem większością mężczyzn - po­

wiedział z uśmiechem. - Ale jeśli idzie o te części ciała, któ­

re wymieniłaś i . . . inne, to muszę stwierdzić, że nie pozo­
stawiają wiele do życzenia.

Saibna wypiła kolejny ł y k wina. Światło kandelabru

oświetlało jej niezwykłą i piękną twarz. M i a ł a ciemną skó­
rę, wysokie kości policzkowe i duże orientalne oczy

w kształcie migdałów. Od razu można się b y ł o domyślić,

że przynajmniej część jej przodków nie pochodziła z An­
glii. Była szczupła i gibka, z wąskimi biodrami, ale za to
pięknie wysklepionym biustem. Jednak to nie uroda Salo­
ny stanowiła podstawę ich wieloletniej przyjaźni.

Może powinien porozmawiać z nią o Dianie? W końcu

była lekarką dusz i wiedziała więcej niż ktokolwiek o za­
wiłej ludzkiej psychice.

- Czy lady Arradale cię pociąga, Bey?
- Wcale tego nie powiedziałem.
Przyjrzała mu się uważniej.
- Zmieniłeś zdanie?
N i e wiedział, czy chodzi jej o małżeństwo, czy o po­

tomstwo. W obu wypadkach odpowiedź była jedna:

- Nie.

- Z czym walczysz, Bey?
- Z szaleństwem.
- Wygrać z szaleństwem, to znaczy przegrać - rzuciła. -

Wiesz o tym?

Safona spokojnie dopiła swoje wino. Rothgar pochylił

się w jej stronę i spojrzał głęboko w oczy przyjaciółki.

- Mówisz zagadkami.
- Jeśli nawet pokonasz własne słabości, to i tak nie da­

dzą ci one spokoju - wyjaśniła. - Będą wracać przez całe
życie. Jedyna rzecz rozsądna w miłości, to ulec jej, chociaż

wydawałoby się to szaleństwem.

142

background image

Kto jej powiedział o miłości?!

Rothgar spojrzał na przyjaciółkę. Znali się od tylu lat.

Znał jej umysł i ciało, chociaż był tylko jednym z jej ko­

chanków. Być może najważniejszym, gdyż potrafił oprócz

zmysłowości docenić też jej umysł. Markiz zaś lubił to, że

nie musi przy niej niczego udawać. Safona była prawdzi­

wym odpoczynkiem wojownika. Nigdy nie rozmawiali

o miłości. Dlaczego teraz poruszyła ten temat w kontek­

ście lady Arradale?

- Nie zmieniłem zdania - powtórzył twardo.

- Szkoda.
- Dlaczego?

Poprosiła gestem, żeby nalał jej jeszcze porto. Przez

chwilę zbierała myśli, chcąc dać mu pełną odpowiedź.

- Nie chodzi mi tylko o lady Arradale - odrzekła w koń­

cu. - Wiele się ostatnio wokół ciebie zmieniło.

- Plaga małżeństw i narodzin - mruknął ponuro. - Też

to zauważyłaś?

Spojrzała na niego ciekawie.

- Bardzo żałuję, że nie mogę poznać lady Arradale -

stwierdziła. - Dlaczego boli ją głowa?

- To pewnie przez tę podróż - stwierdził, patrząc w pod­

łogę.

- A nie byłeś dla niej niemiły?

Potrząsnął głową.

- Wręcz przeciwnie, zachowywałem się jak prawdziwy

dżentelmen.

Przyjaciółka syknęła z dezaprobatą.

- A więc jednak byłeś.

Rothgar sięgnął po kieliszek i wypił całąjego zawartość.

To również nie uszło jej uwagi.

- Tylko dla dobra lady Arradale.

Safona bawiła się przez chwilę jednym ze swoich pier­

ścieni.

- To znaczy, że postanowiłeś zabić to uczucie - stwier­

dziła wreszcie.

143

background image

- Tak. Skoro nie zmieniłem zdania, musiało zginąć -

przyznał.

- Zginąć młodo. Tak jak twoja siostra.

Grymas gniewu wykrzywił mu twarz. Z trudem udało

mu się opanować.

- To nie było zbyt uprzejme - rzucił tylko.

- Czasami impertynencja jest jak skalpel - zauważyła

Safona. - Pozwala przeprowadzić niezbędną operację.

Rothgar powściągnął gniew już na tyle, że nawet się do

niej uśmiechnął.

- A czego chciałabyś mnie tym razem pozbawić?

- Twojej żelaznej zbroi.

- Nigdy!

- Wobec tego czeka cię szaleństwo - orzekła ze smut­

kiem. - Nie możesz w nieskończoność opierać się swoim

naturalnym instynktom. Zwłaszcza teraz, kiedy poznałeś

lady Arradale.

Cóż ona wiedziała o Dianie? Przecież się nawet nie spo­

tkały!

- Na razie jestem zupełnie zdrowy.

- Na razie - powtórzyła.

Nalał sobie znowu porto i wypił.

- Wystarczy, Safono. - To, co miało być rozkazem, za­

mieniło się w żałosną prośbę.

Jednak przyjaciółka, podobnie jak wytrawny chirurg,

nie zważała na nic.

- Nie, Bey. Jesteś wspaniałym człowiekiem. Nie znio­

słabym tego, gdybyś zwariował albo popełnił samobój­

stwo. A wiele wskazuje na to, że uruchomiłeś mechanizm

autodestrukcji.

Spojrzał na nią podejrzliwie.

- Ja? Autodestrukcji?

- A czym miał być pojedynek z Currym?

Rothgar machnął ręką, jakby sprawa go zupełnie nie do­

tyczyła.

- To była kwestia honoru! Wcale nie szukałem śmierci. -

144

background image

Jej brązowe oczy wciąż patrzyły na niego z przyganą. - Obie­

cuję ci, moja droga, że się nie zastrzelę ani nie powieszę.

- Nigdy w to nie wątpiłam. To nie w t w o i m stylu.
Markiz wstał i p o ł o ż y ł rękę na sercu.
- Obiecuję więc, że nie skończę z sobą w świadomy spo­

sób.

Saibna również podniosła się z miejsca i podeszła do okna.

- Nawet nie wiesz, jak potężną siłą może być ludzka pod­

świadomość - westchnęła.

Rothgar uwielbiał sposób, w jaki się poruszała. N i e szła,

ale jakby p ł y n ę ł a w powietrzu. N i e b y ł o w t y m nic sztucz­

nego. Tak, jakby się już z t y m urodziła.

Przez chwilę zastanawiał się, czy Safona będzie się

chciała z n i m kochać. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma

na to ochoty i to nie z powodu rozmowy. Gdyby zaprosi­
ła go do siebie na noc, z pewnością by się zgodził. Na tym,
między innymi, polegała ich przyjaźń.

Safona zbliżyła się do niego i dotknęła chłodną dłonią

jego policzka.

- Boję się, Bey - wyznała. - Boję się, że zatrzymasz się

nagle, jak jeden z tych twoich automatów.

- N i e jestem automatem!
- N i e , ale masz niektóre cechy tych maszyn - rzekła ze

smutkiem. - Pewnie dlatego tak je lubisz. I też trzeba cię
nakręcić, żebyś zaczął działać.

Pomyślał, że wspólnie spędzona noc nie byłaby taka zła.

Pomogłaby mu się rozluźnić i zapomnieć choć na chwilę

o lady Arradale.

- A ty jesteś w t y m najlepsza - powiedział, patrząc jej

zmysłowo w oczy.

Potrząsnęła głową.
- Nie o tym mówię, Bey. Zawsze działałeś, ponieważ chcia­

łeś chronić swoją rodzinę. Powiedz, k i m zajmiesz się teraz?

Markiz tylko machnął ręką.
- Z pewnością nie zabraknie im k ł o p o t ó w - stwierdził.
- Ale nauczą się je rozwiązywać sami, we własnych ro-

145

background image

dżinach - tłumaczyła. - Staniesz się... nie, już się stałeś nie­

potrzebny.

Rothgar przypomniał sobie rozmowę z Bryghtem

i z trudem przełknął ślinę.

- Mam co robić - mruknął w końcu.

Safona zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Poczuł się

jak zawodnik na ringu, którego napastnik zepchnął w róg.

Od początku nie był w stanie nawiązać z nią równorzęd

nej walki. Wciąż musiał się bronić. Dlaczego? Czyżby mia

ła trochę racji?

- Jesteś człowiekiem, który potrzebuje podniety, żeby

móc funkcjonować. Zawsze działałeś z pasją i energią. Mó­

wię o pasji, a nie seksie, Bey - dodała, kiedy położył dło­

nie na jej biodrach. - Nie potrafisz żyć jak filozof. Do tej

pory broniłeś swoją rodzinę. Co zrobisz teraz?

Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.

- A ty? Co ty robisz?

Safona uśmiechnęła się pobłażliwie.

-Ja jestem samowystarczalna - odparła. - Mam kochan­

ków, ale równie dobrze mogę ich nie mieć. Rozumiem, że

ciało daje nam przyjemność, ale prawdziwą pełnię może­

my osiągnąć sami albo z pomocą innych ludzi. Ty potrze­

bujesz innych ludzi Bey.

Czy mu się wydawało, czy też szepnęła na koniec: „la­

dy Arradale"?

- Z jakiej niemądrej książki to wyczytałaś?

Spojrzała na niego z politowaniem.

Markiz odstąpił od niej i zaczął krążyć po pokoju.

- Dobrze, wobec tego może ucieszy cię wiadomość, że

przez najbliższych parę tygodni będę się musiał zająć spra­

wami hrabiny - podjął temat. - Będę, jak to ujęłaś, żył jej

życiem. Muszę ją bronić przed zakusami króla.

Skinęła głową.
- Nie wątpię, że zrobisz to z prawdziwą pasją.

Spojrzał na nią Znowu ten uśmiech. A niech ją diabli porwą!

- Zrobię to najlepiej, jak potrafię - stwierdził.

146

background image

-Potrafisz, potrafisz - westchnęła. - Chodź, pocałuj mnie,Bey.

Zatrzymał się i zmarszczył czoło.
- N i e mam nastroju.

Safona podeszła bliżej i wzięła go za rękę.
- Tylko jeden pocałunek - poprosiła. - Być może ostatni.
Pocałował, ale jej dłoń.
- N i e zamierzam się żenić, moja droga. Naprawdę nic

się nie zmieniło. Zresztą, lady Arradale też nie chce wycho­
dzić za mąż.

- Tak, oczywiście.
- Więc z całą pewnością nie będzie to nasz ostatni po­

całunek, chyba że sama tak zdecydujesz.

Safona skinęła głową.

- N i g d y ci nie odmówię, jeśli będziesz się chciał ze mną

kochać - powiedziała, a następnie wspięła się nieco na pal­
ce, żeby dotknąć swoimi wargami jego ust.

Pocałunek trwał długo. Oboje byli mistrzami w tej sztu­

ce. Jednak Rothgar nie mógł nie zauważyć, samotnej łzy,
która skapnęła z rzęsy przyjaciółki i potoczyła się po jej
kremowym policzku.

Kiedy skończyli, podeszła szybko do drzwi.
- Ale byłabym bardzo rozczarowana, gdybyś przyszedł

do mnie w t y m celu - rzuciła wychodząc.

Markiz patrzył przez chwilę za nią, jakby nie mogąc

uwierzyć własnym uszom. M i a ł ochotę wziąć kieliszek po

porto i trzasnąć n i m o ścianę. Był jeszcze bardziej spięty

niż poprzednio, a sądził, że rozmowa go zrelaksuje.

13

Następnego ranka Diana przeszła niechętnie do jadalni

Rothgara. Ku jej zaskoczeniu nie zastała tam markiza, ale

147

background image

szczupłą kobietę o orientalnej urodzie. M i m o , że nieznajo­
ma miała na sobie zwykły strój podróżny, otaczała ją aura
niezwykłości. Poruszała się też w zadziwiająco lekki sposób.

Wstała na widok Diany. Natychmiast w drzwiach po­

jawił się Rothgar, który musiał słyszeć, jak wchodzi.

- Pozwól, pani, że przedstawię ci poetkę Safonę - zwró­

cił się do niej, podchodząc bliżej.

Hrabina mogła oczywiście odmówić kontaktów z tak

niekonwencjonalną osobą, ale bala się, że zostałoby to źle
odebrane. N i e wiedziała jednak, jak się do niej zwracać,
ani jak ją traktować.

- Bardzo mi m i ł o , madame. - Skłoniła lekko głowę. -Je­

dzie pani do Londynu?

- N i e , z Londynu, lady Arradale - odparła Safona nie­

zwykle miękkim, melodyjnym głosem. - Zaproszono mnie
na biesiadę poetycką w Nottinghamshire. Jeśli będziesz,
pani, w Londynie po m o i m powrocie, chętnie zaproszę cię
na jedno z moich literackich spotkań.

- Z największą przyjemnością - powiedziała Diana, cho­

ciaż pomyślała: „po m o i m trupie".

- Muszę już iść. Mój powóz czeka.

W jej pożegnaniu z Rothgarem nie b y ł o cienia intym­

ności. M i m o to Diana od razu zauważyła, jak wiele ich łą­
czy. Usłyszała też ostatnie słowa, które Safona powiedzia­
ła nieco głośniej: „Bardzo rozczarowana".

- Rozczarowałeś, panie, Safonę? - spytała, kiedy zosta­

li już sami.

- N i e , chodziło jej o to, co może się zdarzyć. - Odsu­

nął krzesło i wskazał jej miejsce.

Ciekawe, co może się zdarzyć? Czy miała na myśli mał­

żeństwo? Przecież Rothgar mógł sobie na to pozwolić,
skoro była bezpłodna. W obawie, że powie zaraz coś nie­
grzecznego, nałożyła sobie na talerz wielki plaster szynki
i zabrała się do jedzenia.

W końcu, kiedy przełknęła pierwsze kawałki, poczuła

się na tyle uspokojona, że zwróciła się do markiza:

148

background image

- Czy dzisiaj wreszcie dojedziemy do Londynu?
- Tak, jeśli wszystko dobrze pójdzie. - Rothgar również

zaczął jedzenie. - Dzięki temu mogłabyś odpocząć przed

jutrzejszym spotkaniem z królową.

A więc to już j u t r o ! Przynajmniej będzie mogła zapo­

mnieć o Rotligarze i Salonie. M i a ł a już dosyć stałej blisko­
ści markiza.

Zjadła szybko i bez przyjemności i wypiła herbatę za­

miast kawy.

- Jedźmy już - poprosiła, wstając od stołu.
Rothgar poprosił ją jeszcze o chwilę z w ł o k i . Wyszła

więc przed oberżę „ P o d królem Jerzym" i z podziwem

spojrzała na jej masywną sylwetkę. Markiz wybierał tylko
najlepsze zajazdy.

Zaczęła przechadzać się po podjeździe i ze zdziwieniem

zauważyła, że jej służąca wsiada do powozu z bagażami.

- Claro, powinnaś przecież być ze mną - powiedziała.

Służąca pokręciła głową.

- N i e , pani. Dzisiaj mam jechać z Fettlerem w drugim

powozie. To zarządzenie markiza - wyjaśniła.

Hrabina skinęła głową. Będzie musiała później porozma­

wiać z Clarą i wyjaśnić, kto może jej wydawać rozkazy. Jed­

nocześnie zachodziła w głowę, co też to może znaczyć. By­
ła coraz bardziej podniecona. Czy to możliwe, żeby noc
spędzona z Safoną zaostrzyła mu apetyt? A może z jakichś

powodów nie pozwoliła mu na zbliżenie i markiz zdecydo­

wał się zmienić obiekt swych zalotów. Oczywiście nie od­

powiadała jej rola zastępczyni, ale z drugiej strony...

Diana potrząsnęła głową, stając tuż przy drzwiczkach

powozu. N i e , z pewnością chce z nią po prostu swobod­
nie porozmawiać. Może chodzi mu o opracowanie strate­
gii przy spotkaniu z królową?

Albo o t o , żeby raz jeszcze pomasować jej stopy! Diana zno­

wu puściła wodze fantazji, czując, że serce bije jej coraz moc­

niej. Ocknęła się dopiero, kiedy Rothgar zaprosił ją do środka.

Po wejściu odniosła wrażenie, że znalazła się w innym,

149

background image

jeszcze bardziej luksusowym powozie. Po chwili zoriento­
wała się jednak, że dwa siedzenia z naprzeciwka złożono
w przednią ścianę pojazdu. Bardzo sprytne, pomyślała.

Zwłaszcza, jeśli podróżny ma długie nogi.

Czy c h o d z i ł o mu tylko o to, żeby móc się wyprosto­

wać? M a r k i z rzeczywiście usadowił się tak, by zająć całą

długość powozu.

- Teraz jest wygodniej, nie sądzisz, pani?
N i e , w jego obecności czuła się bardziej skrępowana!
- N i e narzekałam do tej pory, panie - odrzekła. - Cho­

ciaż jest to oczywiście świetne rozwiązanie.

- Sam je wymyśliłem i zaprojektowałem - pochwalił się. -

Co więcej, można tak rozłożyć siedzenia, by tworzyły coś

w rodzaju wielkiego łoża.

Rzuciła mu szybkie spojrzenie, a jednocześnie zarumie­

niła się aż po korzonki włosów.

- Więc chodzi ci o większą wygodę, panie? - Wskazała

jego wyciągnięte nogi.

- N i e tylko. Musimy przecież przećwiczyć twoją rolę, pa­

ni - stwierdził. - Tak, żebyś dobrze wypadła w Londynie.

Przećwiczyć? Na łożu? D o b r y Boże! M i a ł a nadzieję, że

nie domyśla się, j a k i m i t o r a m i biegną jej myśli.

- Wydaje mi się, że wiem, jak zachowują się damy. M o ­

że nawet widziałam parę w swoim życiu - ironizowała.

- N i e żartuj, pani. Chodzi o t o , żebyś trzymała w ry­

zach swój wybujały temperament. Co byś na przykład po­
wiedziała, gdyby król tak zaczął rozmowę. - Rothgar zro­
b i ł odpowiednią minę i jednocześnie z m i e n i ł głos na
ostrzejszy i m a ł o uprzejmy. - Czy nie uważasz, pani, że
kobiety p o w i n n y służyć swoim mężom i rodzić im dzieci?

- Szczęśliwe te, które mogą to robić Wasza Królewska Mość.
- Jeśli to nie jest oficjalna audiencja, możesz mówić naj­

jaśniejszy panie albo sire - szepnął.

- Tak, sire.
- I nikt nie powinien się migać, moja pani! - dodał „ k r ó ­

lewskim" głosem.

150

background image

- Kto by się tam migał, sire.

Markiz zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- M ó w i m y poważnie - rzucił ostrzegawczo.
Hrabina skinęła głową.
- Wobec tego, lady Arradale, zapewne chcesz wyjść za mąż?
- Jeśli znajdę odpowiedniego kandydata, sire.
Rothgar skinął jej łaskawie głową, jednocześnie minę

miał taką, jakby połknął patyk.

- Kandydatów u nas nie brakuje, co?
- Co, co? - zdziwiła się Diana.
- N i c , po prostu ma taką manierę, że powtarza „co?" -

wyjaśnił normalnym głosem. - W czasie uroczystości sta­

ra się pilnować, ale też to czasem wtrąca.

- Rozumiem.
- No więc jak, moja pani? - znowu spytał skrzekliwym

łosem.

- Sire, chciałabym poślubić człowieka mężnego, walecz­

nego i mądrego.

Rothgar przerwał jej skomplikowanym gestem.
- Chodzi więc o żołnierza, co?
- Wspominałam też o inteligencji - zauważyła.

- N i e żartuj sobie z króla, bo wtrąci cię, pani, do To­

wer - ostrzegł ją, a potem powrócił do roli: - Chodzi ci
więc o żołnierza?

- Niekoniecznie, sire. N i e tylko wśród wojskowych są

odważni ludzie, nie mówiąc już o mądrych - nie mogła
sobie darować tego przytyku. - Chciałabym też męża od­
danego i czułego. Takiego, który byłby mi wierny tak, jak

ja jemu.

I nie spotykał się w nocy z pięknościami o egzotycznej

urodzie, dodała w duchu.

Rothgar spojrzał na nią bystrze.
- Myślisz pani, że nie znajdziesz nikogo takiego? - Zmie­

n i ł głos na normalny. - Brand będzie takim mężem.

- Jeszcze nie skończyłam, sire.
Skinął ręką na znak, że pozwala jej łaskawie dokończyć.

151

background image

- Pragnę takiego męża, sire, który nie będzie starał się

mnie w niczym ograniczać. Takiego, który potrafi dostrzec

we mnie nie tylko kobietę, ale i człowieka.

Markiz smutno pokiwał głową.
- I dlatego właśnie musimy wszystko powtórzyć, lady

Arradale.

Diana dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że wy­

padła z roli.

- Oczywiście, nie powiem tego królowi - sumitowała się.
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, a pijak wyrzuci butelkę.
- N i e jestem niewolnikiem niezależności i władzy! - wy-

buchnęła.

Rothgar nie dał się ponieść emocjom. U n i ó s ł tylko nie­

znacznie brwi.

- Naprawdę?
- W każdym razie nie w większym stopniu niż ty, panie!
- Tyle, że mężczyźni mogą zajmować się polityką - za­

uważył.

Słowo „niesprawiedliwe" aż cisnęło się jej na usta. Jeśli go

nie wypowiedziała, to dlatego, że pamiętała wcześniejsze ko­
mentarze Rothgara na ten temat. Skłoniła więc tylko głowę.

- Tak, sire.
- Dobrze - pochwalił ją Rothgar. - A co powiesz, jeśli

król spyta o stan twoich włości, pani?

Diana uśmiechnęła się triumfalnie.
- O, tutaj jestem dobra. Mogę objaśnić wszystko w naj­

drobniejszych szczegółach.

Markiz nie wyglądał na zadowolonego z tej odpowiedzi.
- N i e , pani! Udasz zmieszanie i niewiedzę.
- Ale wówczas może zechcieć, żeby jakiś mężczyzna

uporządkował moje sprawy - argumentowała Diana.

-1 tak będzie ci chciał narzucić małżeństwo - stwier­

dził. - A to tylko pogłębiłoby jego niechęć do ciebie.

Diana westchnęła, ale pochyliła głowę jeszcze niżej.
- Tak, sire.

152

background image

Wziął ją lekko pod brodę i uniósł w ten sposób, żeby

spojrzeć wprost w jej zielone oczy.

- Dobrze, co? - powiedział z podziwem.

Wieczorem, kiedy opuściwszy Ware ruszyli prosto do

Londynu, była już kompletnie wyczerpana. Myślała z nie­

chęcią o naukach, lecz również o nauczycielu, chociaż

Kothgar r o b i ł wszystko, żeby ją zaciekawić i poruszyć. Po­

dróż w y d ł u ż y ł a im się z p o w o d u poluzowanego k o ł a

i przymusowego postoju u kołodzieja we wsi.

M i m o irytacji i wyczerpania, narastał w niej strach. Je­

śli markizowi chodziło o to, by przekonać ją, że bez jego

pomocy pogrąży się w oczach króla, to osiągnął swój cel.

Diana nie wiedziała, co ją czeka. Bała się najgorszego.

W t y m świetle zamach na Rothgara jawił się jako dziecin­
na igraszka.

Wyjrzała na zewnątrz, obserwując zachodzące słońce.

Położyła rękę na rozpalonym czole. N i e , nie bolała jej gło­

wa, ale wszystko wirowało jej przed oczami jakby na ry­

cerskim turnieju.

- Odnoszę wrażenie, panie, że koniecznie chcesz mnie

poślubić - powiedziała w końcu słabym głosem.

Markiz półleżał na swoim siedzeniu i również wyglądał

na zmęczonego.

- Dlaczego tak sądzisz, pani?
- Bo robisz wszystko, żeby mnie przekonać, że sobie nie

poradzę - odparła. - A jeśli tak, to pozostaje mi tylko sko­

rzystać z twojej propozycji małżeństwa.

- To by znacznie uprościło sytuację - przyznał. - Ale nie

poddawaj się, pani. Myślałem, że masz więcej woli walki.

Słońca nie było już prawie widać zza l i n i i horyzontu.

Diana odwróciła się do markiza.

- Zrobiłeś wszystko, panie, żeby ją zniszczyć.
- Jest wiele różnych sposobów walki i wiele strategii.

N i e zawsze ten, kto się wycofuje, jest pokonanym. Zwy­
k l i ludzie nie są tego w stanie zrozumieć.

153

background image

- Czy to znaczy, że uważasz mnie za niezwykłą? - Aż

otworzyła szerzej oczy.

- N i e napraszaj się, pani, o komplementy - upomniał ją. -
- Kiedy potrzebuję czegoś, na czym mogłabym się

oprzeć. Czuję się stłamszona i niemal pokonana - poskar­

żyła się, a ł z y niemal stanęły jej w oczach. N i e chciała jed­

nak płakać. N i e przy Rothgarze.

- Tak, pani, jesteś niezwykła - przyznał. - Na tym, mię­

dzy innymi, polega twój problem.

W czasie tej wyczerpującej lekcji osiągnęli stan, który trud­

no by było nazwać przyjaźnią. Czuli się raczej jak dwoje spi­
skowców, walczących o wspólną sprawę. Połączył ich jeden
cel, a także coś głębszego, czego nie potrafiła jeszcze nazwać

- Bo jestem takim monstrum, którego powinni się strzec

mężczyźni?

Pochylił się w jej stronę. W p ó ł m r o k u widziała jedynie

błękit jego oczu.

- Jesteś pani niezwykle inteligentną, ale i piękną kobie­

tą - stwierdził. - To już drugi komplement. A właściwie
drugi i trzeci.

Diana poczuła, że serce skoczyło jej do gardła.
- Ale na tobie, panie, nie robię jakoś wrażenia - powie­

działa prowokacyjnie.

Wziął jej dłoń i z ł o ż y ł na niej solenny pocałunek. Dia­

na zadrżała, czując jego usta. Tak bardzo chciała mieć je
bliżej, znacznie bliżej.

- Robisz. I to duże.
Diana nie była w stanie się poruszyć. Dobrze, że głos

jej jeszcze nie odmówił posłuszeństwa.

- Wcale tego nie okazujesz...

Wyprostował się i pochylił nad hrabiną.

- Wiesz, pani, że nie byłoby to zbyt rozsądne.
- N i c nie wiem - szepnęła, czując na twarzy jego gorą­

cy oddech.

Rozchyliła wargi, w każdej chwili spodziewając się po­

całunku. Na próżno.

154

background image

- Nasza... przygoda już prawie skończona, pani - ciągnął

Rothgar. - Po jutrzejszej wizycie na dworze nie będziemy

sie już musieli spotykać.

Nie chce mnie, pomyślała Diana. I natychmiast przypo­

mniała sobie Safonę. Czy to z jej powodu markiz traktował

ja tak ozięble? Czy rzeczywiście pojechała na północ, tak jak

mówiła? A może wróci szybko do swego londyńskiego

gniazdka, żeby się z nim spotkać? I, na koniec, czym miałaby

być rozczarowana? Czy tym, że markiz zgodził się jej pomóc?

- Gdzie spędzę dzisiejszą noc? - odezwała się po dłuż-

zej przerwie.

- W Malloren House. Ale nie w pokojach przylegają­

cych do moich - dodał zaraz.

- Wobec tego unikniemy wszelkich niebezpieczeństw.

Możesz mnie, panie, teraz pocałować na pożegnanie. -

Wskazała palcem swoje usta.

- Nie, pani. Takie pożegnanie mogłoby się stać powitaniem.

Nie mógł się jednak powstrzymać i dotknął jej na­

brzmiałych oczekiwaniem warg. Cóż to była za rozkosz

czuć je pod palcami. Jakie były ciepłe i pełne.

- Mam wrażenie, że nie dokończyłeś jeszcze mojej edu­

kacji - szepnęła.

- Uważaj, pani, bo rozpalisz płomień, który trudno bę­

dzie zgasić.

Miała wrażenie, że jego oczy pociemniały, a może spra­

wił to półmrok nadciągającej nocy. Rothgar pochylił się

jeszcze bardziej i dotknął ustami jej warg. Nie mogła się

powstrzymać i przylgnęła do niego całym ciałem.

Diana całowała się już wcześniej i nie sądziła, że ten po­

całunek zrobi na niej aż takie wrażenie. Była w błędzie! To,

co nastąpiło, przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania. Był

w tym żar rozkoszy i prostota miłości. Był błękit nieba

i zieleń trawy. Miała wrażenie, że znalazła się gdzieś dale­

ko od realnego świata.

Kiedy w końcu się od siebie oderwali, Diana dotknęła

swych ust.

155

background image

- C... co to było?
G ł u p i e pytanie. Przecież b y ł to pocałunek. Ale Rothgar

nie użył tego słowa:

- To byliśmy my. - P o ł o ż y ł nacisk na ostatnie słowo. -

Czy rozumiesz teraz, pani?

Potrząsnęła głową.
- Wiem tylko, że chcę jeszcze.
- To oczywiste - powiedział i odsunął się od niej na swo­

je miejsce. Chciała zaprotestować, ale powstrzymała się po

krótkiej walce wewnętrznej.

- Wiedziałeś, że tak będzie.
Skinął głową.
- Domyślałem się.
- Od kiedy?
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy dotknąłem twoich stóp?

Jak mogłaby o n i m zapomnieć. N i e d ł u g o przestanie re­

agować na nazwisko de Couriac, a wciąż będzie pamiętać
delikatny masaż.

- Moglibyśmy zostać kochankami - zauważyła po chwi­

li milczenia.

Markiz westchnął ciężko.
- Ten ogień mógłby nas pochłonąć - stwierdził z mocą. -

Musimy pilnować, by nigdy nie połączyć naszych płomieni.

Diana zakryła twarz rękami. N i e chciała protestować.

Wiedziała, że Rothgar ma rację. Liczyła jednak na to, że znaj­

dzie sposób, żeby móc się z n i m kochać bez zobowiązań.

A jeśli nie?
Wówczas będzie musiała uciec na północ i zamknąć się

w swojej wieży. Może po jakimś czasie spłynie na nią uko­

jenie? Może zdoła pogodzić się z losem?

Powóz zatrzymał się nagle. Rothgar otworzył drzwicz­

ki. Wiedziała tylko, że chce ją opuścić. Z trudem powstrzy­
mywała okrzyk rozpaczy.

Czyżby już przyjechali do Londynu? Wyjrzała na ze­

wnątrz. W o k ó ł szczere pole.

- Co się stało? - krzyknął markiz.

156

background image

- C o ś z końmi, panie - odkrzyknął jeden z woźniców. -

N i e chcą iść dalej.

14

Markiz wyszedł z powozu, a Diana, która nieco otrzeź­

wiała, poszła w jego ślady. Szóstka k o n i stała w zaprzęgu
ZE

zwieszonymi głowami. Tak jakby m i a ł y za chwilę za­

snąć. Obaj woźnice oglądali je uważnie.

- Co to może być? - spytał markiz, rozglądając się

ostrożnie.

Czyżby znowu groziło im niebezpieczeństwo? Diana nie

mogła nikogo dostrzec w mroku. Po ich prawej stronie znaj­

dowały się ugory, a po lewej zagajnik, w k t ó r y m mógł się
czaić cały batalion Francuzów. Gdzieś przed n i m i majaczy­
ła kościelna wieża. Szeroka droga wznosiła się nieco, więc
nie widzieli tego, co działo się dalej. Zresztą za jakiś czas,
kiedy zapadną ciemności, i tak nie zobaczą zbyt wiele.

Diana przypuszczała, że nie są daleko od Londynu. O tej

porze ruch zwykle jest niewielki. Zaraz jednak powinien

nadjechać powóz bagażowy z Fettlerem i Clarą. Początko­

wo chciała dołączyć do Rothgara, który wymieniał jakieś

uwagi z woźnicami, ale po namyśle powróciła do powozu
i wyjęła z podręcznej torby pistolety. Oba naładowane.

Większość ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, uznałaby wożenie
ze sobą b r o n i za ekstrawagancję, ale Diana dziękowała te­
raz N i e b u za swoją przezorność. Tak uzbrojona podeszła
do Rothgara. On również miał swoje pistolety.

- Gdzie się podział powóz z naszymi służącymi? - mruk­

nęła nerwowo. - Powinni już tu być.

Markiz tylko się skrzywił.
- Pewnie mają te same problemy.
- Gałęzie cisów?

157

background image

Woźnice spojrzeli na nią z wyraźnym szacunkiem.

- Tak mówią m o i ludzie - przytaknął Rothgar. - Wszyst­

kie symptomy się zgadzają.

Diana cieszyła się, że nawet nie wspomniał, by odłoży­

ła broń. Wiedział przecież, że jest dobrym strzelcem.

- Cisy - powtórzyła cicho.
M i m o , że były bardzo trujące, konie je uwielbiały. Po

ich zjedzeniu popadały w stan zbliżony do śpiączki. Ale

przecież nigdzie przy zajazdach nie sadzono cisów.

- Wydaje mi się, że konie woźniców są w porządku. -

Diana spojrzała do t y ł u . Stały tam dwa osiodłane zwierzę­

ta, przywiązane do powozu.

- To prawda. N i e zmienialiśmy ich w Ware - dodał mar­

kiz po namyśle.

- Czy myślisz, panie, że powinniśmy na nich pojechać?
- Wszystko jest lepsze niż czekanie.
Kiedy jednak we czwórkę przeszli na t y ł y karety, jeden

z k o n i padł na kolana.

- Biedne zwierzę! - westchnął woźnica.
- To dobra śmierć, Warner - powiedział Rothgar. - Ma­

my już tylko jedno zwierzę. Co robić? - Spojrzał na woź­
nicę. - Posłuchaj, Warner, pojedziesz do najbliższego zajaz­
du lub oberży i sprowadzisz nam konie. Jak najszybciej, bo
niedługo nic już nie będziemy widzieć.

Mężczyzna schylił głowę.
- Tak, panie.
Odwiązał konia i bez zbędnych słów ruszył w drogę. Zo­

stali we trójkę na trakcie. M r o k powoli gęstniał. Spływał na
nich niczym zły duch z nocnego nieba. Nawet księżyc scho­

wał się za chmury, więc nie mogli liczyć na zbyt wiele światła.

- Wsiądź do powozu, Diano - zadysponował Rothgar.
- Po raz pierwszy użyłeś mojego imienia... panie - za­

uważyła.

Markiz uśmiechnął się do siebie w ciemnościach.

- Niebezpieczeństwa zbliżają ludzi - stwierdził. - Myślę,

że możemy poniechać dworskiej etykiety. Wsiadaj szybko.

158

background image

- Zrobię to, jeśli wsiądziesz ze mną.

- Wiem, o co ci chodzi - mruknął.

- O, to też - przyznała. - Ale na razie wyłącznie o two­

je bezpieczeństwo.

Rothgar polecił woźnicy, żeby wszedł na dach powozu

i uważnie śledził okolicę. Następnie zwrócił się do Diany.

- Wolę zostać tutaj.
- Więc zostaję z tobą. - Już nie dodała „panie". Od te­

go momentu stali się towarzyszami broni.

- N i e bądź głupia - upomniał ją Rothgar. - Na pewno

cię zabiją, jeśli staniesz im na drodze. Znam ludzi tego po­
kroju.

Z r o b i ł o jej się nagle chłodno ze strachu. Jednak spokój,

z, jakim markiz traktował niebezpieczeństwo wpłynął rów­
nież na jej morale.

- Ale będą się musieli na chwilę zatrzymać - zawahała

sie-Bey.

B y ł o już ciemno, nie mogła więc zobaczyć uśmiechu,

który pojawił się na jego twarzy. Rothgar przyciągnął ją
i ścisnął mocno.

- Trzymaj się, Diano - powiedział. - Pamiętaj, że nasza

słabość jest naszą siłą. My boimy się mroku, ale oni też nie
są w nim bezpieczni.

Zaczęli się rozglądać dookoła. Zadziwiające było to, że

nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wieczór wydawał
się cichy i spokojny. Tu i ówdzie brzęczały owady. Odzy­

wały się też ptaki latające jeszcze nad ugorem. A zagajnik
wcale nie wydawał się groźny.

Po jakimś czasie wyszedł zza chmur księżyc. W jego

świetle zobaczyła ponownie wieżę kościoła. W o k ó ł zapew­
ne rozciągała się wioska. C h ł o p i szli już spać, nieświado­
mi tego, że za chwilę może się tu rozegrać tragedia.

Nawet zdychające konie były spokojne. Zapadały w sen,

z którego miały się już nie obudzić.

Bez słowa stanęli do siebie t y ł e m . I c h plecy zetknęły się

ze sobą. Była to najbezpieczniejsza z możliwych pozycji.

159

background image

I nagle usłyszeli koński tętent. Na drodze.Dobiegał od

strony, z której przyjechali.

- Są - szepnęła bezwiednie.
Równie dobrze mogła to być ich służba, ale Diana odwró­

ciła się, ponieważ stała plecami do nadjeżdżającego powozu.

- Są, panie, są - dobiegło do nich z góry.

To woźnica informował ich, że również zobaczył powóz.

- Miller, czy widzisz, kto to taki? - spytał Rothgar.
- To nasz powóz - odrzekł zagadnięty.
Diana odetchnęła z ulgą. Miller, chcąc lepiej widzieć,

podpełzł do krawędzi powozu i wychylił się do t y ł u .

- To nasz powóz - powtórzył - ale...

N i e zdążył skończyć. Od strony powozu rozległy się

dwa strzały i Miller runął na ziemię, niczym wór ziemnia­

ków. W t y m samym momencie markiz pchnął ją do rowu,

a sam uskoczył nieco dalej, za niewielkie drzewo. Kolejne
strzały podziurawiły ich powóz. Diana wyciągnęła przed
siebie jeden z pistoletów i strzeliła w okno nadjeżdżające­

go powozu. Rothgar zrobił to samo sekundę później.

Usłyszeli głośny okrzyk, a potem ciszę. Kolejne strzały od­

dano już w jej kierunku. Leżała zmartwiała na ziemi łykając
kurz. Łzy ciekły jej po policzkach. Markiz wyskoczył zza
drzewka, które i tak nie dawało mu schronienia i oddał dru­
gi strzał. I l u jeszcze napastników kryło się w powozie?

Rothgar wskoczył nieco dalej do rowu i przywarł do

ziemi. Teraz mógł już liczyć tylko na swoją szpadę. Jed­
nak Diana miała jeszcze jeden strzał. W świetle księżyca
zobaczyła, że co prawda jeden z woźniców próbuje zapa­
nować nad oszalałymi k o ń m i , ale drugi zaczął mierzyć

z muszkietu do Rothgara.

Do Beya!
U ł o ż y ł a się tak, jak ją uczył Carr i znalazła pewne pod­

parcie dla ręki. Niestety woźnica z lejcami wciąż blokował

jej widok mężczyzny z muszkietem. Wewnątrz powozu

panowała cisza. Zamachowcy albo polegli, albo wystrzela­
li już wszystkie naboje. Diana wciąż nie mogła się zdecy-

160

background image

dować na strzał. W pewnym momencie stwierdziła, że gło­

wa strzelca weszła jej na muszkę i spokojnym ruchem po­

ciągnęła za język spustowy.

Rozległ się strzał. Znacznie głośniejszy niż te, które pa­

miętała ze strzelnicy. Usłyszała krzyk, ale jakiś dziwny,

jakby podwójny.

Obaj mężczyźni spadli z kozła.

Przed oczami miała czarną krew.

A potem konie poniosły, unosząc ze sobą pozbawiony

woźniców powóz, a Rothgar wstał z ziemi i zaczął otrze­

pywać swoje ubranie.

- W życiu nie widziałem tak żądnej krwi kobiety.

Dwóch jednym strzałem!

W jej uszach wciąż jeszcze wibrował krzyk mężczyzn.

Rothgar podszedł do hrabiny i pomógł jej wstać. Potem

wziął ją w ramiona i zaczął tulić do siebie.

- Płacz, Diano, płacz - szepnął gładząc japo głowie. -

Tak ciężko jest zabijać.

Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy zabiła

człowieka, zemdlała. Teraz było troszkę lepiej, ale nie

chciała patrzeć na trafionych woźniców.

- Nie żyją? - spytała słabym głosem.

Rothgar podszedł do nich i trącił najpierw jednego,

a potem drugiego czubkiem buta.

- Nie cierpieli długo - stwierdził. - Mistrzowski strzał.

- To przypadek. - Podeszła do powozu. - Musimy rato­

wać Clarę i twojego służącego!

- Na razie nie mamy koni - zauważył.

- Popatrz, powóz podziurawiony. - Wskazała ręką śla­

dy kul. - A chciałeś, żebym tam usiadła.

Markiz cmoknął, jakby poirytowany niewiarą w jego

możliwości.

- Wewnątrz są żelazne blachy. Na pewno zatrzymały

kule. Musieliby raczej strzelać z armaty.

Wskoczył do środka i po chwili wyszedł z powozu z bu­

telką brandy w ręku.

161

background image

- No proszę, najlepszy dowód - dodał. - Niestety, nie

mam kieliszków. Pij.

Diana pomyślała, że nigdy wcześniej nie piła alkoholu

z butelki. Smakował inaczej, jakby pełniej. A może był to

smak życia, którego omal nie straciła?

Nagle dobiegł do nich przeciągły jęk. Rothgar odsunął

butelkę od ust.

- Miller?

Ponowny jęk.

Rzucili się razem na tyły powozu. Trwali w przekona­

niu, że woźnica nie żyje. Był to jednak kawał chłopa i mi­

mo postrzału odzyskał przytomność.

- Boli! - jęknął, kiedy znaleźli się przy nim.

Rothgar przystawił mu do ust butelkę brandy.

- Czy masz jakieś bandaże? - spytała Diana.

- Nie, chyba nie.

Postrzał wyglądał okropnie, ale kula na szczęście ominęła

serce. Poszła trochę wyżej, więc oszczędziła najdelikatniejsze

narządy wewnętrzne. Ból musiał być straszny, a poza tym,

biedny woźnica mógł się lada chwila wykrwawić.

W końcu pozrywała zasłonki z powozu i zrobiła z nich

szarpie z nadzieją, że choć trochę zatamuje krwawienie.

Dziwiła się przy tym, że jeszcze nie zemdlała.

Rothgar ułożył woźnicę wygodnie, a potem ruszył na

poszukiwanie pistoletów. Znalazł ich pięć oraz muszkiet

zamachowca i zabrał się do nabijania broni.

- Myślisz, że wrócą? - zadała dręczące ją pytanie.

- Nie sądzę - mruknął Rothgar, podsypując prochu na

panewkę. - Lepiej się jednak zabezpieczyć.

Dopiero teraz zrozumiała, że cały atak zajął najwyżej

dwie, trzy minuty. Zapewne miał trwać krócej. Zamachow­

com chodziło o zabicie Rothgara, a także woźnicy, gdyby

się im opierał. Być może specjalnie nie nakarmili jednego

konia cisami, licząc na to, że markiz wyśle gdzieś drugie­

go służącego.

Diana wstała od jęczącego Millera i poczuła, że drżą jej

162

background image

ręce. Rothgar o d ł o ż y ł ostatni pistolet i otoczył ją ramie­
niem. M i m o upadku muszkiet wciąż b y ł nabity.

- N i e zemdleję - zapewniła Beya.
- Z całą pewnością - zgodził się, przytrzymując ją mocniej.
- N i e żartuję.

- Z całą pewnością.
- Zemdlałam tylko po t y m , jak zastrzeliłam Edwarda

Overtona. Ale postanowiłam, że to się już nigdy nie sta­
nie. Że nie zemdleję - dodała, nie bardzo wiedząc, czy wy­
raża się dostatecznie jasno.

- Zapewne, zapewne...
- On też krzyczał.
- To naturalne - zapewnił ją. - Ludzie zwykle krzyczą

przy takich okazjach.

Spojrzała na niego nieufnie.

- N i e żartuj sobie z tego! - fuknęła.
- N i e żartuję.

Zrozumiała, że naprawdę nie żartuje. Rozmawiał z nią

tak, jakby była jego towarzyszem broni. Bez wielkich słów,
ze zrozumieniem czyjejś słabości. Już wcześniej poczuła tę

więź, ale teraz stała się ona silniejsza.

- Nabić twoje pistolety? - spytał jeszcze.
- Jasne, że nie - odparła i uwolniwszy się z jego objęć,

podeszła do rowu.

Bez trudu odnalazła swoją broń. Spojrzała na nią naj­

pierw z odrazą, a potem z podziwem. W końcu uratowała
im życie. Dokładnie tak, jak chciał Carr. Wzięła do ręki
pierwszy pistolet, kiedy jednak usiłowała podsypać prochu
do lufy, d ł o ń znowu zaczęła jej drżeć.

- Do diabła z t y m wszystkim! - warknęła, przekazując

Beyowi pistolet i proch strzelniczy.

- H m , może znowu spróbuj zachowywać się jak dama -

zaproponował. - Wejdź do powozu i odpocznij troszkę.

D a m sobie radę.

Poprosił, żeby poczekała i sam wszedł do powozu. Po

chwili zaprosił ją do środka. Kiedy weszła, zauważyła, że

163

background image

przygotował dla niej prawdziwe łoże, a nawet wyjął skądś
ciepłą narzutę. Miejsca było tu dosyć dla paru osób.

Kiedy ułożyła się, markiz pocałował ją w czoło. Czekała

na następny pocałunek. I to niekoniecznie w czoło. Posunę­

ła się, żeby zrobić mu miejsce, ale Bey pokręcił głową.

- Rozejrzę się dokoła.
Diana wcale nie chciała zasypiać. Postanowiła czuwać

i tylko trochę odpocząć. Słyszała jeszcze kroki Rothgara.
Po jakimś czasie wszystko pogrążyło się w ciszy. N i e wie­
działa, czy to świat zasnął, czy ona.

Do gospody „Pod Białą Gęsią" dotarli dopiero k o ł o go­

dziny jedenastej. Po k r ó t k i m oczekiwaniu pojawił się woź­
nica z k o ń m i i uzbrojonymi stajennymi. To, co zobaczył,

wcale go nie przeraziło. Być może dlatego, że po drodze na­

trafili na wywrócony powóz z dwoma trupami w środku.

- Musieliśmy zastrzelić wałachy, panie. -Jego spokojny

t o n wskazywał, że nie była to pierwsza tego rodzaju przy­
goda, którą przeżył przy boku markiza.

- Trudno. Zajmij się teraz Millerem - zadysponował

Rothgar. - Lepiej go nie ruszać, zanim nie przyjedzie lekarz.

Ranny woźnica znowu stracił przytomność. N i e wy­

trzymał najprawdopodobniej przejmującego bólu.

Na miejsce wypadku dotarło już sporo osób z wioski,

zwabionych wystrzałami. Posłano po medyka. Markiz ża­
ł o w a ł , że nie może to być doktor Ribble.

- Czy to naprawdę jest lord Rothgar? - zapytał ktoś z t ł u m u .
- Podobno tak - padła odpowiedź. - Na drzwiach po­

wozu jest jego herb.

- No i do czego to teraz dochodzi! - odezwał się ktoś

trzeci.

- O, o, widać jeszcze ślady po kulach.
Diana leżała w powozie, nie chcąc pokazywać się na ze­

wnątrz. Po co stawać się jeszcze jedną atrakcją dla ciekaw­

skiej gawiedzi? Na szczęście c h ł o p i pomogli też usunąć
z drogi martwe konie. Jednak, kiedy przybył medyk, oka-

164

background image

zalo się, że Thomas Miller już nie żyje. Zawinięto go więc

W koc i umieszczono obok niej w powozie. N i e miała nic

-przeciwko temu. Od Beya dowiedziała się, że miał żonę

i dwoje dzieci i że dorastał w jego majątku. Zauważyła, że
kiedy o t y m mówił, bolesny grymas wykrzywił mu twarz.

Nie potrafił pozostać nieczuły na nieszczęścia swoich ludzi.

Gospoda „ P o d Białą Gęsią" miała zaledwie parę pokoi

gościnnych. Znajdowała się zbyt blisko Ware, żeby pełnić

jakąś ważną rolę, ale gospodarz zrobił wszystko, co mógł,
zeby

było i m wygodnie.

Historia napadu rozniosła się po całej okolicy i wkrót­

ce, m i m o późnej pory, sprowadzono Eresby'ego Motte'a,

miejscowego sędziego.

- To dobra okazja, żeby przećwiczyć rolę damy - posta­

nowiła Diana.

Rothgar, który przyniósł jej tę wiadomość, skinął gło­

wą. Wciąż chodził pochylony, ponieważ pokoje w gospo­
dzie były bardzo niskie.

- Oczywiście nie przyznasz się do zastrzelenia tych lu­

dzi - stwierdził z diabelskim uśmiechem. - Dzięki temu zy­
ska tylko moja reputacja.

Chciało jej się śmiać, ale zdołała się powstrzymać i z m i ­

ną prawdziwej damy zeszła na d ó ł . Pozwoliła, by żona

właściciela gospody nalała jej słodzonej herbaty i czekała

na sędziego. Najpierw jednak pojawiła się Clara. Trochę

potargana, ale cała i zdrowa.

Jej historia okazała się prosta. N i k t nie o t r u ł koni z ich

powozu, ale pękła im uprząż. Kiedy woźnica zatrzymał się,
żeby ją naprawić, otoczyło ich pięciu zamaskowanych lu­

dzi. Kazali im wysiąść, a gdy natrafili na opór, po prostu
wyrzucili ich z powozu. Następnie związali i zostawili
w pobliskich krzakach.

Pięciu, pomyślała Diana. Z n a c z y ł o t o , że jednemu

z morderców udało się zbiec. Aż zadrżała, kiedy pomyśla­
ła, że ten człowiek może się czaić gdzieś w pobliżu. Posta­
nowiła zadbać jednak o sprawy bieżące i poprosiła Clarę

165

background image

o przygotowanie czystej sukni. Będzie jej łatwiej zagrać
prawdziwą damę w czystym przyodziewku.

Clara wróciła po paru minutach z informacją, że nie

sprowadzono jeszcze drugiego powozu.

- Dlaczego nie ma czegoś w podróżnym? - Diana nie

kryła irytacji. - Przecież jest tam miejsce na bagaż.

Clara skłoniła głowę jeszcze niżej.
- W powozie podróżnym jedzie automat, pani - wyjaśni­

ł a . - M a r k i z kazał go poowijać w gałgany, żeby się nie stłukł.

No tak, automat mógł zawsze liczyć na luksusową po­

dróż. Niestety, Diana nie woziła przy sobie zapasowej suk­
ni. W podręcznym sakwojażu miała jedynie parę książek,
przybory do pisania, kremy i pudry oraz pistolety. Cieka­

we, jak długo będzie czekać na resztę swoich bagaży. I czy
woźnica nie zdecyduje się jechać prosto do Londynu.

Przyjęła więc sędziego, kostycznego staruszka, w zabru­

dzonym ziemią i krwią stroju, co tylko wzbudziło jego

współczucie. Eresby M o t t e wysłuchał ich relacji i zapew­

n i ł , że zajmie się całą sprawą. Jednak Diana nie sądziła, że­

by udało mu się odnaleźć bandytów.

Pożegnała się z Beyem, zjadła późny posiłek i zaraz po

północy udała się na spoczynek. Ze względu na niewielką
ilość pokoi musiała dzielić swój z Clarą. Służąca zasnęła
szybko, ale Diana leżała w ł ó ż k u , zastanawiając się nad

wydarzeniami minionego dnia. Szybko zapomniała o wal­

ce i śmierci. Zapomniała nawet o piątym napastniku/Pa­
miętała tylko pocałunek markiza.

Najwspanialszy pocałunek w jej życiu!
Przez chwilę przewracała się niespokojnie w pościeli,

potem wstała i owinęła się lekką, różową kołdrą.

Postanowiła pójść do Rothgara.
N i e wiedziała, jak ją przyjmie, ale na razie nie miało to

żadnego znaczenia. D o t k n ę ł a jeszcze swoich ust i wyszła

na korytarz. Nagle przyszło jej do głowy, że podobnie jak

ona, markiz może dzielić pokój ze swoim służącym. Co
zrobi wówczas? Ach, nieważne, nieważne...

166

background image

Juz chciała otworzyć drzwi do pokoju obok, ale z wnę­

trza dobiegło do niej lekkie pochrapywanie. Nie, Bey, em-

minence noire

Anglii, nie mógł wydawać z siebie takich

odgłosów. Nacisnęła więc klamkę kolejnych drzwi, żeby

sprawdzić, czy nie są zamknięte.

Nie były.

Pchnęła je więc lekko i... omal nie krzyknęła. Bey sie­

dział na krześle naprzeciwko wejścia z pistoletem w ręce.

Miał na sobie krótkie spodnie, białą koszulę i powalane

krwią długie buty do jazdy.

Diana owinęła się szczelniej kołdrą,

- Chciałam tylko sprawdzić, czy nic ci nie jest - szepnęła.

Przez moment rozważał, co z nią zrobić. W końcu wstał

i wskazał miejsce na swoim drewnianym łóżku. Jednocze­

śnie kocim ruchem zamknął drzwi. Hrabina usiadła, czu­

jąc, że serce wali jej jak młotem.

15

Diana rozejrzała się dokoła. Pokój do złudzenia przy­

pominał ten, który ona dostała. Pod oknem stało proste

biureczko, a przy wejściu stolik z fajansową miską. Tyle,

że znajdowało się tutaj tylko jedno łóżko i dwa krzesła.

Na biurku, podobnie jak w jej pokoju, żona właściciela po­

stawiła wazon z pięknym bukietem. Wszystko było pro­

ste, ale za to czyste i pachnące. A przede wszystkim wy-

krochmalona pościel, na której usiadła.

- Nic ci nie jest? - powtórzyła pytanie, kiedy markiz

usadowił się na swoim krześle.

- Większość ludzi myśli, że jestem z żelaza - mruknął.

- Przy mnie nie musisz udawać.

Jego wzrok padł na stojącą na biureczku karafkę i kie­

liszki.

167

background image

- Może napijemy się porto? - zaproponował, wstając. -

To pewnie nie vintage, ale moje zostało gdzieś na drodze.

Podszedł do biurka i o d ł o ż y ł pistolet.
- W zasadzie sam nie wiem, na co czekam - dodał z wes­

tchnieniem. - Przypuszczam, że jesteśmy tu bezpieczni.
Na razie nic nam nie grozi.

N a l a ł porto do kieliszków i jeden z nich podał Dianie.

Spojrzała na niego ze zdziwieniem, kiedy przysunął sobie

krzesło i usiadł naprzeciwko.

- Wiedziałeś o tym piątym?

Wydął lekceważąco wargi. W blasku świec był jeszcze

bardziej mroczny niż normalnie, w ciągu dnia.

- Przecież wiem wszystko! - Roześmiał się sucho. - Ale

tak naprawdę, wypytałem Fettlera. Potwierdził moje po­
dejrzenia. Czy rozpoznałaś któregoś z napastników?

Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Było zbyt ciemno. Poza tym, nie myślałam, że... - Po­

słała mu szybkie spojrzenie. - De Couriac?

- Prawdopodobnie to on zbiegł - Rothgar potwierdził

jej przypuszczenia. - Tak by przynajmniej wynikało z re­

lacji Fettlera. Dowódca tych zbirów w ogóle się nie odzy­
wał. Pokazywał tylko, co mają robić.

Diana zawstydziła się nagle, że nie wypytała o wszyst­

ko Clarę. Sądziła, że zaskoczy Beya informacjami o zbieg­
ł y m bandycie, a tymczasem to on ją zadziwił.

- Bali się, że służący go rozpoznają!
- Albo, że zdradzi go akcent - dodał.
- A... a jego żona? - dopytywała się.
Markiz uśmiechnął się lekko pod nosem i pochylił nie­

co w jej stronę.

- Teraz jestem pewien, że to nie była jego żona - stwier­

dził. - Pewnie odesłał ją do Francji. Niewiele mogłaby
zdziałać z taką twarzą.

Hrabina patrzyła na niego przez moment, nie bardzo

rozumiejąc. Więc k i m była madame de Couriac? I o co mu
chodziło, gdy m ó w i ł o jej twarzy? Jednym haustem wypi-

168

background image

pół kieliszka porto. Rzeczywiście, nie było najlepszej ja­

kości, ale nie to ją teraz interesowało.

- Co zrobiłeś, że chcą cię zabić, Bey?! Co się w ogóle

dzieje?!

Rothgar również wypił porto, a następnie p o ł o ż y ł d ł o ń

na sercu.

- Może być - mruknął i zwrócił się do niej: - Bardzo mi

przykro, Diano, że wplątałem cię w tę sprawę. Wysłałem
po posiłki do Londynu i jutrzejsza podróż powinna już

być bezpieczna.

- Ale dlaczego Francuzi chcą cię zabić? - N i e dawała

niu spokoju.

Rothgar spochmurniał i milczał przez chwilę.
- Mogę zaszkodzić ich krajowi w dwóch sprawach -

odezwał się w końcu. - N i e chcę im pozwolić na odbudo­
wę floty i pragnę zniszczyć fortyfikacje w Dunkierce. To

ich główna baza wypadowa na Anglię. W ten sposób mo­

glibyśmy uniknąć przyszłego najazdu.

- Najazdu? - powtórzyła. - Od czasu N o r m a n ó w nikt

nie poważył się na podbój wyspy!

- N o r m a n o w i e też byli Francuzami - zauważył. - Ale

nie o to mi chodzi. Pod groźbą siły łatwiej by im było zmie­
nić króla. Na przykład na kogoś z dynastii Stuartów.

Diana wypiła jeszcze wina, czując, że szybciej niż zwy­

kle uderza jej do głowy. M i a ł a problemy ze zrozumieniem
tego, o czym m ó w i ł Rothgar.

- Ale dlaczego nie zniszczono jeszcze tych umocnień?

Przecież było to jedno z postanowień traktatu pokojowego.

Markiz spojrzał na nią z szacunkiem. Czyżby intereso­

wała się też sprawami kraju?

- N i e dotrzymano także paru następnych - stwierdził. -

Francuzi wiedzą, co oznaczałoby zniszczenie Dunkierki.
Dlatego robią co mogą, żeby do tego nie dopuścić. Ostatnio

ambasador francuski przedstawił czarującą propozycję, że­

by nie zasypywać kanału prowadzącego do morza, tylko na­
zwać go imieniem świętego Jerzego. Na cześć króla Anglii.

169

background image

- Żartujesz!
- Niestety, nie. - D o p i ł swoje wino i sięgnął po karaf­

kę. - Co więcej, królowi bardzo się ten pomysł spodobał,
bo w pierwszej wersji m i a ł to być kanał świętego Ludwi­
ka. Jeszcze?

Pokręciła głową, więc markiz nalał tylko sobie. Patrzy­

ła jak pije, zwracając szczególną uwagę na usta.

Pocałunek. Ich pocałunek.
- A może jednak. - Wyciągnęła do niego swój kieliszek.

Więc króla tak łatwo oszukać?

- Nawet o t y m nie myśl! - odrzekł, nalewając jej porto. -

Jest próżny, ale potrafi być bardzo przenikliwy.

Diana napiła się trochę wina i oblizała wargi. Z r o b i ł a to

odruchowo, nie zastanawiając się nad t y m gestem.

Rothgar spojrzał gdzieś w bok.
- Poza tym pełniący rolę ambasadora Francji D'Eon, to nie­

zwykle sprytny, ale i czarujący człowiek - dodał po chwili

- I nie cofa się przed niczym - dorzuciła.
- Z całą pewnością!
M a r k i z wstał i zbliżył się do wazonu, z którego wyjął

lilię. Była piękniejsza i bardziej okazała niż mak, ale Dia­
na prawie nie miała na sobie ubrania, a przede wszystkim
sztywnego stanika sukni. Została w samej bieliznie, bo jej
szlafrok też znajdował się w powozie podróżnym. Dlate­
go teraz jeszcze mocniej o t u l i ł a się kołdrą.

Bey pochylił się w stronę hrabiny. Czuła już słodki za­

pach kwiatu.

- D ' E o n walczył jako kapitan dragonów w czasie woj­

ny - zaczął wyjaśnienia. - Jednak jego rola była znacznie

poważniejsza. Kiedyś podróżował dwa dni ze złamaną no­
gą, żeby dostarczyć wiadomość. N i e można traktować go
zbyt lekko. To człowiek ambitny i niebezpieczny.

Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Ich usta znalazły się po

przeciwległych stronach lilii. W o ń kwiatu była odurzająca.

- O co mu chodzi? - spytała słabo.
- Żeby zostać stałym ambasadorem - padła odpowiedź.

170

background image

- M y ś l a ł a m , że już n i m jest. - Przypomniała sobie jego

słowa.

- Rothgar potrząsnął głową.

- Zastępuje tylko hrabiego de Guerchy - wyjaśnił. -

I uważa, że doskonale sobie radzi w tej roli. Poza t y m wy­
dal już część pieniędzy z budżetu reprezentacyjnego i nie
thciąłby tłumaczyć się przed hrabią.

Diana dostrzegła diabelski błysk w jego oku i natych­

miast otrzeźwiała.

- Czyżbyś maczał w t y m palce?
Rothgar ze śmiechem podał jej kwiat.
- Czy sądzisz, że by mnie posłuchał? - Wyglądał na jesz­

cze bardziej rozbawionego. - O t r z y m a ł bezpośrednie upo­
ważnienie od króla.

Hrabina zrobiła wielkie oczy i odłożyła lilię.
- Na m i ł y Bóg! Sfałszowałeś dokumenty?! - wykrzyknęła.
Rothgar p o ł o ż y ł palec na ustach.
- C i i ! N i e jesteś chyba taka naiwna, żeby sądzić, że poli­

tyka polega na wzajemnej wymianie uprzejmości - rzekł
z westchnieniem. - To są brudne sprawy, Diano. Francuzi

już dwukrotnie w tym stuleciu wypowiadali nam wojnę. Na

szczęście nie mogą już użyć Szkotów. I c h klany są albo wier­
ne królowi, albo pozbawione władzy. Ale mają jeszcze Ir­
landię. A ja robię wszystko, żeby zapobiec nowej wojnie.

Diana skinęła głową na znak, że rozumie. N i e dziwiła

się już zakusom Francuzów. Rothgar stał im na drodze n i ­
czym skała. N i e był próżny, tak jak król. N i e m i a ł ambi­
cji, ponieważ nie sprawował żadnych ważnych funkcji. Co
więcej, zapewne nie można go b y ł o przekupić.

Markiz sięgnął po kwiat. Po chwili dotknął delikatnymi

p ł a t k a m i jej policzka. Diana znów poczuła mocny, słodki
zapach.

- Obawiam się, że czekają cię nowe niebezpieczeństwa -

szepnęła.

D o t k n ą ł lilią jej warg.
- Teraz chyba zmniejszyło się zagrożenie - zauważył. -

171

background image

Dostali dobrą nauczkę. Mam nadzieję, że nie posuną się
do najgorszego.

Przytrzymała kwiat.
- Najgorszego?
- Gdybym nagle skonał, wzbudziłoby to zbyt wiele po­

dejrzeń - wyjaśnił. - Myślę, że nie użyją trucizny.

W nagłym przypływie strachu chwyciła go za rękę.

- Och, Bey.
Diana wiedziała, że powinna już odejść. N i e miała na

to jednak najmniejszej ochoty. D o t y k Rothgara działał na
nią silniej niż jakikolwiek narkotyk. Jednocześnie drżała
ze strachu, że coś mu się może stać. Nigdy nie darowała­

by sobie tego, że pozostali wobec Ciebie tak... obcy.

- D o t k n i j mnie - poprosiła.
Spojrzał jej w oczy.
- Mówisz tak, bo ledwo uszliśmy z życiem. Jutro bę­

dziesz tego żałować.

- Nigdy! - szepnęła, czując, że nie może opuścić jego

pokoju. - Proszę, dotknij.

Pogładził ją po głowie.
- Jeszcze? - spytał.
Chciała krzyczeć, że jest gotowa na wszystko. Jeśli tyl­

ko on zechce. Wprawdzie dziś oboje żyją, ale kto wie, co
będzie jutro?

- Tak. Proszę, pocałuj mnie. - Zaczynało jej brakować

tchu w piersiach. - Ale bez... bez...

Skinął głową.
- N i e jestem nierozważnym m ł o d z i k i e m - zapewnił ją.

Z n o w u wziął kwiat i zaczął prowadzić go delikatnie po

jej szyi i policzkach. A kiedy już nie mogła wytrzymać, do­

tknął p ł a t k a m i jej warg. Diana zamknęła oczy, wiedząc, co
za chwilę nastąpi.

Pocałunek był jeszcze dłuższy i jeszcze wspanialszy niż

poprzedni. Przylgnęła całym ciałem do markiza, nie zda­

jąc sobie sprawy z tego, że jej k o ł d r a opadła na podłogę.

Dzieliła ich teraz zaledwie cienka warstwa bielizny.

172

background image

-Jeszcze, jeszcze - powtarzają, kiedy nagle poczuła, że
sie
odniej odsuwa.

Rothgar westchnął głośno.

- N i e jestem niedoświadczonym młodzikiem, ale... są

pewne granice.

Diana nie chciała nic wiedzieć na ten temat. Wyciągnę­

ła do niego ramiona.

- Proszę - jęknęła żałośnie.

Spojrzał na nią uważnie.

- Czy mógłbym...? - spytał, nie kończąc. - Kiedy miałaś

otatnią niedyspozycję miesięczną?

Zaczerwieniła się słysząc to pytanie.
- Już dawno, bardzo dawno - odparła, spuściwszy oczy. -

Niedługo powinnabyć nowa.

Starała się przypomnieć sobie to, co wyczytała z bro­

szurki, którą dostała od Elf.

- Ryzyko jest niewielkie - stwierdził.
- Ale wciąż istnieje! - przestraszyła się. - Myślałam, że mo­

żemy być razem zupełnie nago, a wciąż nad sobą panować.

Rothgar zacisnął usta. Widziała, że przez chwilę walczył z so­

bą, a następnie podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku.

- Tak będzie bezpieczniej - rzekł.

W jego oczach znowu pojawiły się diabelskie iskierki.

Tak jakby chciał sprostać kolejnemu wyzwaniu. Być mo­

że trudniejszemu niż walka.

Rozpiął górne guziki od koszuli i ściągnął ją przez gło­

wę. Diana aż otworzyła usta ze zdziwienia. Czyżby wziął

dosłownie to, co powiedziała? Spuściła oczy chcąc się cze­

goś napić, sięgnęła po kieliszek. Była jednak tak stremowa­

na, że zakrztusiła się porto.

- M a m przestać? - usłyszała pytanie Rothgara.
N i e mogąc powstrzymać ciekawości, uniosła lekko gło­

wę. Nawet nie podejrzewała, że jego ramiona są tak szero­

kie. I że pod koszulą kryją się węzły muskułów. Pomyśla­
ła z pogardą o swoim ciele, gładkim i słabym.

- N i e , proszę...

173

background image

Markiz skinął głową, a następnie sięgnął do tyłu i rozwią­

zał aksamitkę. Ciemne, niemal granatowe włosy rozsypały

się po jego plecach. Teraz wyglądał na mrocznego jeźdźca.

Diana nie mogła wprost oderwać od niego wzroku.

- Dalej? - upewnił się.

- Koniecznie.

Uśmiechnął się, słysząc, że nagle nabrała pewności.

Ustawił krzesło naprzeciwko niej, żeby zdjąć buty z ciem­

nymi plamami. Następnie ściągnął pończochy i zabrał się

do rozwiązywania tasiemek przy atłasowych spodniach.

- Jesteś wspaniały - powiedziała, widząc pracę jego mięś­

ni. - Nie przypuszczałam, że aż tak.

Rothgar wstał i pociągnął w dół spodnie.

- Wolę kobiece ciało - stwierdził. - Sam sobie wydaję

się za bardzo żylasty.

Z tymi słowami ściągnął spodnie i rzucił je na podłogę.

Stał przed nią nagi. Diana zawsze myślała, że wie dużo

o męskim ciele. Czytała o penisie i o tym, jak wygląda

w stanie wzwodu i spoczynku. Widziała nawet odpowied­

nie ilustracje. Jednak to, co zobaczyła, przeszło jej najśmiel­

sze oczekiwania. Nagle miała przed sobą zupełnie nagiego

mężczyznę i to, co według jej wyobrażeń powinno być ma­

łe, znajdowało się przed nią, olbrzymie i kuszące.

- O Boże! - jęknęła.

- Słabo ci?

Chciał się do niej zbliżyć, ale Diana podniosła się z łóż­

ka i wskazała mu swoje miejsce. Obawiała się, że wystar­

czyłoby najniewinniej sze dotknięcie, a nie potrafiłaby nad

sobą zapanować. Cała była pożądaniem. Starała się ode­

rwać oczy od Rothgara, ale bezskutecznie.

- Teraz chyba moja kolej - powiedziała ze ściśniętym

gardłem.

Markiz pokręcił głową.

- Nie musisz tego robić.

- Zupełnie nadzy - przypomniała mu, nie chcąc już tłu­

maczyć, że cała sytuacja wynikła z nieporozumienia.

174

background image

Problem polegał na tym, że w zasadzie nie miała prawie

nic do zdjęcia. Kiedy kołdra zsunęła się na ziemię, została

tylko w jedwabnej, sięgającej jej do pół łydki halce. Sama

nie wiedziała, co dalej.

- Jeśli przesuniesz się trochę w lewo, będę lepiej widział.

Przesunęła się i spuściła głowę, Czy możliwe, żeby to

był wstyd?

- Może jednak damy sobie spokój - zaproponował po

raz kolejny.

- Wcale się nie wstydzę - zapewniła go, czując, że ru­

mieni się jeszcze bardziej. - Czytałam różne książki.

Rothgar uśmiechnął się do niej.

- Mogłem się domyślić. No już, zdejmuj tę halkę i wska­

kuj do łóżka!

Sam położył się i przykrył, zasłaniając to, co do tej pory

było odkryte. Diana przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.

Ciekawe, że w jej książkach nie było par w łóżku. W krza­

kach, na łące, nawet na huśtawce, ale nigdy w łóżku. Pomyś­

lała, że to pewnie dlatego, że po pierwsze, pod kołdrą niewie­

le widać, a po drugie, sypialnia kojarzy się z małżeństwem.

Za chwilę rozbierze się i położy przy Beyu, jak... jak żona.

No już, dosyć tego!

Schyliła się, żeby ściągnąć halkę przez głowę.

- Nie, nie. Opuść ją w dół. Najpierw powinienem zo­

baczyć piersi - poinstruował Rothgar.

Wyprostowała się i spojrzała w stronę łóżka. Nie będzie

jej pouczał! Nagle uśmiechnęła się zalotnie, wyjęła trzy

kwiatki z wazonu i włożyła je między piersi. Poczuła spły­

wającą w dół zimną wodę. Zsunęła jedno ramiączko i prze­

sunęła w dół, odsłaniając koniuszek piersi. Bey westchnął

głucho na swoim miejscu.

- Dobrze.

Zupełnie bez wstydu zsuwała wolno halkę. Kwiaty pachnia­

ły słodko między jej piersiami. Czuła, że markiz jest coraz bar­

dziej podniecony. W końcu stanęła przed nim zupełnie naga.

- Chodź do mnie - usłyszała jego schrypnięty głos.

175

background image

16

Diana poczuła, że jest bardziej przestraszona niż podnieco­

na, ale posłuchała wezwania. Kiedy znalazła się w pobliżu łóż­
ka, markiz chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Patrzył
na kwiaty, które się wciąż trzymały między jej piersiami.

Dopiero, gdy poczuła jego bliskość, znowu odezwało

się pożądanie. Rothgar również był podniecony, a ona na­
reszcie mogła go zaspokoić.

Tylko, czy znajdzie w sobie tyle odwagi?

- Jesteś piękna - szepnął, przesuwając wzrokiem po jej

bujnych kształtach.

Zawsze wydawało jej się, że ma za duże piersi. Jednak

płaski brzuch, wąska talia i rozłożyste biodra nie pozosta­

wiały chyba wiele do życzenia. N i e mogła się tylko po­

szczycić takimi muskułami, jak Rothgar. Chociaż ramiona
miała mocne, znacznie mocniejsze niż większość kobiet.

Jeśli zdobędzie się na odwagę...
Według broszury, którą otrzymała od Elf, nie ryzyko­

wała zbyt wiele. Bliskość kolejnej niedyspozycji niemal

gwarantowała bezpłodność. N i e m a l . W tych sprawach nie
było nic pewnego. Ryzyko zawsze istniało.

- Cudowna! - dodał, przesuwając d ł o ń po jej boku.
Dreszcz rozkoszy przeszył ciało Diany. N i e sądziła, że

może tak mocno zareagować na męski dotyk. Jednak Bey
nie b y ł też pierwszym lepszym mężczyzną.

Markiz pociągnął ją lekko ku sobie. Znowu się zawsty­

dziła i spuściła wzrok. Usiadła jednak na ł ó ż k u k o ł o nie­
go. Po chwili poczuła pocałunek na szyi, a następnie deli­
katne dotknięcie jego d ł o n i . Rothgard ujął od t y ł u piersi
Diany i zaczął je pieścić.

176

background image

- Ach! - westchnęła, czując, że sutki stwardniały jej ni­

czym kamyki.

P o ł o ż y ł ją na ł ó ż k u i przesunąwszy się usiadł obok. I c h

oczy spotkały się na chwilę. Jego skrzyły się pożądaniem.

Natomiast w zieleni jej oczu kryła się jeszcze obawa i nie­

pewność. Jednak ciało Diany m ó w i ł o co innego. Jej ra­
miona, piersi, łagodne zaokrąglenia bioder m ó w i ł y :

„Bierz nas".

Rothgar pochylił się znowu. Wystarczyło, że dotknął

ustami jednego z sutków, a znowu jęknęła z rozkoszy.

- To niesprawiedliwe! - poskarżyła się.
Przesunął wargi nieco wyżej.
- Chcesz, żebym przestał?
- Nigdy. I to właśnie jest niesprawiedliwe - wyjaśniła,

prężąc się z rozkoszy.

Z n o w u pocałował jej pierś.
- To jedna z tych pieszczot, które nie smakują w samot­

ności - stwierdził.

Diana raz jeszcze poczerwieniała na całej twarzy. Czyż­

by odgadł, że praktykowała od czasu do czasu autoero­
tyzm, o którym przeczytała w jednej ze swoich książek?

Teraz, kiedy miała porównanie, zrozumiała, że nic nie mo­

że się równać z pieszczotami Rothgara.

- Mężczyźni też mogą mieć z t y m problem - rzuciła. -

To znaczy, z samotnością.

Zajrzał jej głęboko w oczy.
- Uwielbiam oczytane kobiety. Zwłaszcza, kiedy są tak

piękne i . . . nagie.

Z n o w u wyprężyła się w oczekiwaniu na kolejną piesz­

czotę. Tymczasem Rothgar sięgnął tylko po jeden z kwia­
tów, które wciąż trzymały się między piersiami Diany.

Wziął go w d ł o ń i zaczął przesuwać po jej drżącym ciele.

Nawet nie przypuszczała, że zrobi to na niej aż takie wra­
żenie. N i e m a l przestała oddychać, kiedy poczuła na ciele
delikatne p ł a t k i , które przesuwały się wolno w dół.

- Och! - westchnęła ponownie.

177

background image

I właśnie wtedy Rothgar poniechał pieszczoty.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że pochyla się nad nią

z poważną miną.

- Musisz podjąć decyzję - powiedział. - Czy chcesz ry­

zykować?

Od razu pomyślała, że chyba powinna poprzestać na

tym, co było dotąd. Z r o b i ł o jej się jednak żal tych niezwy­
kłych, cudownych doznań.

- A czy będziesz w stanie się wycofać? - spytała po krót­

kiej wewnętrznej walce.

- Mogę spróbować. Ale tak naprawdę nigdy nie wiado­

mo, co się zdarzy, kiedy zawładnie mną pożądanie.

- Ja już jestem w jego mocy - wyznała. - N i g d y w ży­

ciu się tak nie czułam.

- To dopiero wstęp. Uwertura do prawdziwego dzieła -

zapewnił ją.

Jeśli tak, to byłaby głupia, gdyby się wycofała. N i e mo­

że zrezygnować z czegoś, co zaczyna się tak... tak podnieca­

jąco. Z drugiej strony, może zakończyć się dosyć żałośnie

dziecięcym krzykiem. Wiedziała już, że byłoby to nieszczę­
ściem nie tylko dla niej, ale i dla Beya.

N i e wolno aż tak ryzykować.
- To spróbuj - westchnęła ledwie dosłyszalnie.

Markiz posłuchał tego wezwania. W n i m też krew aż

wrzała. Pochylił się nad nią, chcąc ponownie ucałować jej

pierś, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Przyciągnęła go do
siebie mocno. I c h nagie ciała zetknęły się po raz pierwszy.
Było to dla niej wstrząsające doznanie, ale wydawało się,
że Bey również nie panuje nad sobą. Całował ją i tulił. Po
chwili przesunął Dianę nieco dalej na łóżko i p o ł o ż y ł się
obok. N i e b y ł o to niestety tak wspaniałe łoże, jak w jej sy­
pialni. M i e l i mało miejsca i dlatego musieli do siebie przy­
lgnąć. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła.

Zaczęło jej się wydawać, że przesadza z ostrożnością.

Przecież nie może teraz zajść w ciążę. Nigdy nie znajdzie
lepszego m o m e n t u na t o , żeby kochać się z markizem.

178

background image

Poczuła na swoim ciele jego wyprężoną męskość i roz­

chyliła ściśnięte dotąd uda.

N i e będzie lepszego momentu, powtórzyła w duchu.
Rothgar skorzystał z okazji i wsunął się między jej nogi.

Poczuła wilgoć w intymnym miejscu. Wiedziała, że jest goto­

wa, by go przyjąć. Już nie potrafiła myśleć, roztrząsać argu­

mentów za i przeciw. Krew pulsowała jej w skroniach. Przed

oczami latały kolorowe punkty, jakby patrzyła w witraż.

-Jeszcze się mogę wycofać - dobiegło do niej wprost z nie­

ba.

N i e , nie z nieba. Z góry. Rothgar dopiero chciał ją za­

brać do nieba.

Diana poczuła, że łzy zaczynają jej spływać po twarzy.

Były to jednak łzy szczęścia. Nigdy w życiu nie czuła te­

go, co teraz.

- Pocałuj mnie - poprosiła.

Ten pocałunek trwał długo, bardzo długo. Zawarła się

w nim jakby cała historia ich poznania. Wzajemna fascyna­

cja, walka, ale też i bardziej subtelne uczucia. Diana bała
sieje nazwać, chociaż chciała szeptać: „kochany, kochany".

Rothgar miał nadzieję, że hrabina wycofa się po tym po­

całunku. Wmawiał sobie, że to pożegnanie, koniec. Czuł,
że coraz bardziej pożąda Diany i że za chwilę nie będzie
mógł się zatrzymać, choćby go o to błagała.

Wiedział, że może ją mieć w każdej chwili.

N i e chciał jej do niczego zmuszać.
To nie było do końca w jego stylu, ale też powtarzał so­

bie, ze Diana jest kimś wyjątkowym.

- Co dalej? - szepnął, unosząc się troszkę nad nią.
Przyciągnęła go do siebie. Jej nogi rozsunęły się jeszcze

bardziej i uniosły w górę. Droga do rozkoszy stała otworem.

- Kochaj mnie, Bey. N i e mogłabym żyć, gdybyśmy nie

skończyli tego, co zaczęliśmy...

Nie potrzebował dalszej zachęty. Diana zamknęła oczy i wy­

gięła ciało w łuk, a on wszedł w nią jednym silnym pchnięciem.

- Aa!

179

background image

Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nią z niepokojem.
- M o c n o boli?
Pokręciła głową.
- N i e przestawaj.
Rozkosz przytłumiła ból. Wkrótce zupełnie o nim zapom­

niała. Chciała tylko czuć Beya jak najpełniej. Chciała go po­

znać jak najlepiej. Tak jak ją zapewnił, pieszczoty stanowiły

jedynie uwerturę do tego, co nastąpiło później. A on umiał

cudownie grać na jej ciele. Wygrywał na nim gwałtowne wzlo­
ty i długie crescenda. Potrafił uderzyć forte, ale też piano, kie­
dy potrzebowała chwili odpoczynku. N i e wiedziała, jak d ł u ­
go się z nią kochał, ale mogło to być całe życie. Jej życie.

Przez chwilę zastanawiała się, czy nikt ich nie słyszy.

Łóżko pod n i m i trzeszczało, a oni sami jęczeli i krzyczeli
z rozkoszy. W końcu stwierdziła, że jest jej wszystko jed­
no. Chciała żyć jedynie swoją miłością do markiza.

W końcu wszedł w nią po raz ostatni, a następnie opadł

na poduszkę. Diana otworzyła oczy i westchnęła w p e ł n i

zaspokojona. Rothgar leżał obok, dysząc ciężko.

- Ale jesteś spocony i zmęczony - zdziwiła się, a potem

spojrzała na siebie i stwierdziła, że jest w podobnym stanie.

- Nawet ja nie potrafię się kochać z zimną obojętnością -

wydyszał.

- Z Mallorenami wszystko jest możliwe - powiedziała

to, co sam jej parę razy powtarzał.

Zaśmiał się cicho i założył ręce za głowę. N i e sądziła,

że może być aż tak zrelaksowany i naturalny.

- Zdarzało mi się uprawiać seks z wyrachowania z oso­

bami pokroju pani de Couriac - przyznał. - Ale to nie zna­

czy, że się z n i m i kochałem. Z tobą bym tak nie potrafił.

Kochać się?
Słowo „kochać" połaskotało jąmile, chociaż wiedziała, że

chodzi o coś innego. Do tej pory nie rozmawiali o uczuciach.
Domyślała się, że Rothgar wolałby tego uniknąć. Ale przed
sobą mogła się już przyznać, że kocha Rothgara. I to nie tyl­

ko jako wspaniałego kochanka i niezwykle przystojnego

180

background image

mężczyznę. W ciągu tych paru dni miała okazję poznać go

jako nieustraszonego rycerza i zręcznego polityka. Nawet,
jeśli dopuszczał się fałszerstw, robił wszystko dla dobra kra­
ju. Diana nie wątpiła w jego uczciwość i prawy charakter.

Kocham lorda Rothgara, pomyślała. I nigdy mu tego nie

powiem.

Nie chciała obciążać go swoją miłością. Wiedziała, że ma

inne zadania. Nigdy też przed nianie krył, że nie myśli o mał­

żeństwie. To, które jej zaproponował, było jedynie zręcznym
wyjściem z sytuacji, zagrywką zupełnie w jego stylu.

Stwierdziła, że t y m bardziej nie może dopuścić do tego

związku.

Chciała jednak coś zrobić. Sama nie wiedziała, co.
Po k r ó t k i m namyśle zdjęła z palca pierścionek z szafi­

rem. Pomyślała, że tak nawet będzie lepiej, z t y m kamie­
niem niebieskim jak jego oczy. Wzięła d ł o ń markiza
i sprawdziła, czy pasuje. Okazało się, że Bey ma palce nie­
mal równie cienkie jak ona.

Czy domyśli się znaczenia tego gestu?
Spojrzał na pierścionek, a potem na nią. Coś jakby smu­

tek pojawiło się w jego oczach. Wyciągnął d ł o ń do góry

i przez chwilę patrzył na szafir, a potem pocałował jąw usta.

Diana bała się, że się rozpłacze. Dlatego wstała i ścią­

gnąwszy prześcieradło z łóżka, rzuciła je do miski. Jutro
zajmie się n i m służba.

Poczuła coś dziwnego i spojrzała na swój brzuch.
- Jaka szkoda - powiedziała i wytarła go rąbkiem prze­

ścieradła. Na kartce, którą dostała od Elf, też pojawiły się
informacje na temat zakończenia aktu przed wytryskiem
nasienia. Było to dodatkowe zabezpieczenie, ale Dianie,
nie wiedzieć czemu, zrobiło się nagle przykro. Czuła się
niepełna, niedowartościowana.

- Tak będzie lepiej - zapewnił ją.
- No tak, to jeszcze nie zimna obojętność, ale już racjo­

nalne zachowanie.

Wyciągnął ręce, zapraszając ją do łóżka. Położyła się

181

background image

obok, chociaż goły siennik nie b y ł już tak wygodny, jak

wykrochmalone prześcieradło.

- Przestań - poprosił. - Ja też tego nie chciałem.
Przysunęła się i w t u l i ł a w jego ciało.
- Jeśli teraz zaszłam w ciążę, to będę mogła jedynie skar­

żyć się na ślepy los - zauważyła.

Markiz pokręcił głową.
- Powstrzymaj się ze skargami chociaż parę dni - zapro­

ponował. - N i e sądzę, żeby cokolwiek mogło się stać. - N i e

wiedzieć czemu te słowa wprawiły ją w jeszcze większe
przygnębienie. Czy to możliwe, żeby żałowała straconej

okazji? Czyżby naprawdę chciała dać Rothgarowi dziecko?

To dziecko, którego nie chciał. Którego wręcz się obawiał!

Diana westchnęła, stwierdziwszy, że powinna być racjo­

nalna. Tak, jak Bey. Tak, jak i n n i ludzie. W zasadzie nie­
mal cały świat.

M i a ł a wrażenie, że płynie gdzieś w łóżku. Że unosi się

na falach, żeglując daleko, daleko. Musi się spieszyć, żeby

zdążyć przed zmrokiem. Musi uważać.

Rothgar patrzył z uśmiechem na zasypiającą Dianę. Ty­

le jej chciał powiedzieć, ale wciąż nie mógł znaleźć odpo­

wiednich słów. Teraz, kiedy p o ł o ż y ł jej głowę okoloną

kasztanową aureolą na poduszce, Diana wyglądała jak
anioł. Czy ma prawo brukać niebiańskie istoty? W tej
chwili sprawiała też wrażenie osoby całkowicie zaspoko­

jonej i odprężonej. Z całą pewnością potrzebowała odpo­

czynku po tak ciężkim dniu.

Podparł się łokciem i przez dłuższy czas patrzył na nią

z góry. Na pełne usta i jasną cerę, która tak bardzo kon­
trastowała z jego karnacją. Liczył na to, że sen przyniesie

Dianie ukojenie.

Widział jej zmagania wewnętrzne.

Bez trudu zrozumiał symbolikę pierścienia.
Co dalej?

To pytanie nie dawało mu spokoju. Gdyby Diana nie

182

background image

należała

do osób, które naprawdę cenił, nie miałby z t y m

problemów. Ale już rok temu zaświtało mu, że może być
kimś wyjątkowym. A teraz ocaliła mu życie i nie robiła
przy t y m żadnego hałasu, jakby to b y ł o coś zupełnie natu­

ralnego. Większość kobiet, które znał, zemdlałaby już na

początku strzelaniny.

Diana otarła się dzisiaj o śmierć i miłość. Dwie najpo­

tężniejsze siły tego świata. M i a ł nadzieję, że nie wpłynie to
źle na jej stan.

Wyglądała zresztą uroczo.

N i e , nie należała do osób, które by wpadały w histerię

po zabiciu człowieka, czy utracie cnoty.

Jest niezwykła.

Niesamowita.

To aż dziwne, że uchowała się gdzieś na północy.

Przypomniał sobie ich wcześniejszy pocałunek, a potem

to, co wydarzyło się w jego sypialni i raz jeszcze spojrzał
z miłością na śpiącą. To niezwykłe, że oddała mu się z taką
odwagą, chociaż nie miała żadnego doświadczenia. A jak cu­
downie się kochali! Poznał cieleśnie wiele kobiet, ale żadna,
nawet Safona, nie potrafiła być tak namiętną kochanką.

Tylko, co dalej?
Nagle zdał sobie sprawę, że tuż obok leży ktoś dla nie­

go ważny. Zastanawiał się, jak powinien nazwać Dianę.
N i e była jego żoną. N i e chciał, żeby stała się kochanką.

Więc może przyjaciółką albo towarzyszką?

Safona twierdziła, że nie potrafi żyć bez rodziny. Czy

Diana mogłaby mu zastąpić rodzinę? A jeśli tak, to w jaki
sposób? Jednego był pewny. Jeśli jest płodna, to choćby

najbardziej uważali, prędzej czy później poczną dziecko.

Rothgar skrzywił się boleśnie.
Dopiero teraz zaczął rozumieć, że lepiej b y ł o zostawić

Dianę w spokoju. M ó g ł przecież spić ją winem, żeby uspo­

koić jej skołatane nerwy, a później odnieść ją z powrotem
do pokoju. N i e musiał korzystać z okazji.

Co dalej? Co dalej? Co dalej?

183

background image

Najgorsze było to, że w całą historię wplątali się jeszcze

Francuzi. N i e dbał o własne bezpieczeństwo, ale bał się o Dia­
nę. Być może ten, który uciekł, dobrze ją sobie zapamiętał.

Pochylił się i pogłaskał głowę leżącej. Spała jak dziecko.

Nawet jedna zmarszczka nie pojawiła się na jej czole. Usta
miała pełne, jakby stworzone do pocałunków.

N i e , nie, wystarczy.

Wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Potrzebował stroju, że­

by chronił go przed własnymi żądzami. Naciągnął pończo­

chy i w ł o ż y ł atłasowe spodnie, których troczki związał pod

kolanami. Ścisnął je mocno również w pasie, włożywszy
w nie uprzednio koszulę. Podróżny surdut dopełnił stroju.

Teraz on był ubrany, a ona naga. Ta świadomość nie po­

działała na niego kojąco. Wciąż przecież mógł ją pieścić.

Wciąż mógł na nią patrzeć. Przykryła się wprawdzie k o ł ­

drą, ale jej brzeg zsunął się, odsłaniając krągłą pierś.

Rothgar wstał i zaczął krążyć po pokoju. Na nogach

miał tylko pończochy, żeby nie robić hałasu.

Usłyszał turkot na zewnątrz i wychylił się ostrożnie, że­

by sprawdzić, czy to nie Francuzi. Okazało się, że to przy­
były z Londynu jego posiłki. Będą więc mieli bezpieczną
podróż. A jutro Diana spotka się z królową, a potem prze­
prowadzi się do jej części pałacu. Będą się widywać tylko

w czasie oficjalnych spotkań.

Pewnie szybko o sobie zapomną.
Markiz odszedł od okna i spojrzał na śpiącą. N a g ł y

skurcz wykrzywił mu twarz. Zrozumiał, że stanie się ina­
czej, nie zapomni o niej nigdy. Czas być może trochę
uśmierzy ból. I c h życie potoczy się swoim torem.

W końcu pomyślał, że czas odpocząć. Przez chwilę za­

stanawiał się, czy nie spocząć na podłodze. N i e miał jed­
nak żadnych dodatkowych pledów. Po k r ó t k i m namyśle

p o ł o ż y ł się więc w ubraniu obok Diany, która, jakby wy­
czuwając obecność Rothgara, obróciła się w jego kierun­
ku i chwyciła go za rękę.

Trzymała mocno. N i e chciał się ruszać, żeby nie zbu-

184

background image

dzić Diany. Spała tak rozkosznie z rozchylonymi warga­
mi. Z trudem się powstrzymał od pocałunku.

17

Diana obudziła się czując, że nigdy nie była tak wypo­

częta. Po chwili zaskoczona zmieszała się, ponieważ ktoś

ją pocałował.

Przetarła oczy.
Markiz.
Bey.

Wyciągnęła ręce, chcąc go objąć, ale odsunął się od niej.

- Już prawie świt - powiedział. - Musisz wracać do swo­

jego pokoju.

Wcale nie miała na to ochoty, lecz zrozumiała, że powin­

na to zrobić. Spojrzała niepewnie na ubranego Rothgara, a on
zrozumiał jej prośbę i odwrócił się do okna. Poranna szarość

ustępowała właśnie słonecznym żółciom i amarantom.

Diana odszukała swoją wygniecioną halkę, którą szyb­

ko w ł o ż y ł a przez głowę. Owinęła się też dokładnie różo­

wą kołderką.

- Gotowe - poinformowała markiza.
Odwrócił się od okna i spojrzał na nią tak, jakby znaj­

dowali się na balu. Podał jej ramię. Zauważyła, że nie ma
na palcu pierścienia z szafirem. Dianie zrobiło się żal, cho­
ciaż pochwaliła w duchu taką przezorność.

Wiele słów cisnęło jej się do ust, ale jakoś nie mogła ni­

czego powiedzieć. Zdecydowała się na to, co się stało z sil­
nym postanowieniem nie wiązania się z Beyem. Pragnęła
tylko zaspokoić swoją ciekawość. Gdy to nastąpiło, zamie­
rzała dotrzymać postanowienia, nawet gdyby miała cier­

pieć z tego powodu.

Podeszli do drzwi i Rothgar wyjrzał pierwszy na korytarz.

185

background image

- Droga wolna - rzucił, oglądając się za siebie. - Możesz iść.

Chciała jeszcze dotknąć jego ramienia, ale się powstrzy­

mała. To markiz zatrzymał ją, kiedy go mijała.

- Myślę, że jesteś bezpieczna. Ale musisz mi powiedzieć,

gdybyś... - zawiesił głos - nie miała kolejnej miesięcznej

niedyspozycji.

Pobladła tylko i potrząsnęła głową.

- Przecież nie chcesz się ożenić, a ja nie mogę wyjść za

mąż - szepnęła. - To będzie mój problem.

- Nieprawda!

Wzruszyła ramionami.

- Tak ma być i koniec - mruknęła.

- Tylko nie wydawaj mi rozkazów, Diano - zaczął groź­

nie, ale skończył miękko i wziął jąw ramiona. Ich usta ze­

tknęły się na moment. I znowu dreszcz rozkoszy przebiegł

po jej ciele. Czy już nigdy się od tego nie uwolni?!

- Adieu, Bey - szepnęła, wysuwając się na korytarz.

- Adieu.

Nie oglądając się za siebie, przeszła do drzwi swojego

pokoju. Clara jeszcze spała. Diana wyjęła z podręcznej tor­

by kasetkę z biżuterią i wsunęła na palec pierwszy znale­

ziony pierścień. Następnie położyła się na swoim łóżku,

wpatrując się w drewniane krokwie przy suficie. Wiedzia­

ła, że już nie zaśnie. Wspomnienia nie dawały jej spokoju.

Były cudowne i miały tylko jedną wadę - wszystkie nale­

żały do przeszłości.

Rano Diana znowu musiała włożyć swoją powalaną

błotem suknię. Zeszła na dół, żeby zjeść śniadanie z mar­

kizem. Na szczęście nie musieli rozmawiać, ponieważ do­

łączył do nich Eresby Motte z plikiem raportów do pod­

pisania. Raz jeszcze wypytał ich o wszystko. Okazało się,

że mimo wyglądu safanduły, był niezwykle sprytny. Jesz­

cze w nocy wysłał swojego człowieka do Ware z polece­

niem, by sprawdził, kim byli zamachowcy. Ponieważ

w miasteczku nie było zbyt wielkiego ruchu, wywiadów-

186

background image

ca bez trudu ustalił, że wszystkim zarządzał Francuz, nie­

jaki de Couriac. Jego ludzie nie pochodzili z okolicy.

- A pani de Couriac? - wyrwało się Dianie.

Motte spojrzał na nią bystro.

- Nie było z nimi żadnej kobiety. Dlaczego pytasz, pani?

Rothgar opowiedział pokrótce historię ich spotkania

z Francuzami. Wspomniał też o chorobie pana de Couriac.

- Czy to możliwe, panie, żeby chował do ciebie urazę? -

spytał go stary sędzia.

Markiz poruszył się na swoim miejscu.

- Nie widzę powodów - odparł. - Starałem się mu po­

móc.

Umysł Eresby'ego Motte'a pracował wyjątkowo spraw­

nie. Sędzia milczał przez chwilę, pijąc herbatę, o którą po­

prosił wcześniej.

- W tej sprawie brakuje mi jednej rzeczy. Motywów. -

Posłał Rothgarowi ostre spojrzenie. - Oczywiście wiesz,

panie, że musisz uważać.

Zapewne, podobnie jak oni, policzył napastników i za­

uważył, że jeden zbiegł.

- Sam nie wiem, dlaczego. - Markiz wzruszył ramiona­

mi. - Nic nie zrobiłem tym ludziom. Nie mam pojęcia, dla­

czego na mnie napadli. Wydawało mi się, że ten osobnik

był wyjątkowo zazdrosny o żonę - dodał, napotkawszy

pełne niedowierzania spojrzenie sędziego.

Po kolejnych pytaniach, które wskazywały, że Motte

nie w pełni uwierzył w wersję markiza, Rothgar wstał i po­

dał rękę Dianie.

- Pan wybaczy, panie sędzio, ale musimy już ruszać. La­

dy Arradale ma się jeszcze dzisiaj spotkać z królową.

Sędzia podniósł się ze swego miejsca.

- Ależ oczywiście - zgodził się, ale nie poddał do koń­

ca. - Pozwolisz, panie, że poślę do ciebie mojego człowie­

ka, gdyby pojawiły się jakieś nowe kwestie?

- Naturalnie.

Pożegnali się i wyszli przed gospodę. Do Londynu nie

187

background image

było już daleko. Diana zachwiała się, widząc ciemną pla­

mę na karecie.

- N i c ci nie jest? - zaniepokoił się Bey.
- N i e , po prostu zapomniałam o t y m - szepnęła. - Bied­

ny człowiek.

Rothgar wiedział, co wymazało złe wspomnienia z jej

pamięci. Sam jednak pamiętał, że musi zająć się rodziną
woźnicy.

- Już będzie dobrze - zapewnił ją, rozglądając się doko­

ła. Jego ludzie dobrze strzegli terenu. Na zmianę trzyma­
li wartę. Teraz, kiedy dał im znak, powoli zaczęli przygo­
towywać się do odjazdu.

Diana spojrzała na swoją suknię.
- M a m nadzieję, że już niedługo będę się mogła prze­

brać - rzekła z westchnieniem. - Clara zrobiła, co mogła,

ale część tego brudu po prostu nie chce zejść.

Pomyślała, że to dobra metafora życia. N i e k t ó r y c h

zmian i doświadczeń nie da się już odwrócić.

- Powóz będzie czekał na nas w Londynie - pocieszył

ją. - Przebierzesz się w Malloren House.

Clara i Fettler zasiedli już na swoich miejscach. Diana

wraz z markizem usadowiła się naprzeciwko i natychmiast
wyjechali na londyński gościniec.

N i e rozmawiali i nawet nie udawali, że czytają. N i e pa­

trzyli też na siebie. M i m o to w powozie czuć b y ł o atmos­
ferę intymności. Tak przynajmniej wydawało się Dianie.

Przypomniała sobie ostrzeżenia Rosy. Teraz sama do­

świadczała czegoś w rodzaju zakochania i nie potrafiła tego
oddzielić od seksu. Czyżby więc przyjaciółka miała rację?

Diana nie wiedziała, co o t y m sądzić. Chwilami wyda­

wało jej się, że Bey jest jej brakującą połową i że pragnie

go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Potem znowu
przychodziła refleksja, że połączyła ich tylko ta jedna noc
i że tak naprawdę nie mają ze sobą nic wspólnego.

Jednak im dłużej nad t y m myślała, tym trudniej b y ł o

jej uwierzyć, że są dla siebie zupełnie obcy. Zaczęła też

188

background image

rozważać praktyczne strony ewentualnego małżeństwa.

Jej niezależność?

O nią się nie obawiała. Wiedziała, że markiz by ją re­

spektował.

A władza?

Rothgar miał jej tyle, że na pewno nie pragnął więcej.

Mogłaby tylko skorzystać, gdyby stał się jej sojusznikiem.

A geografia?

Odległość dzieląca ich dobra mogła stać się zarówno wro­

giem, jak i sojusznikiem. Z całą pewnością musieliby znaleźć
sposób sprawnego zarządzania zarówno na północy, jak i po­
łudniu kraju. Być może oznaczałoby to okresy rozłąki, ale
Diana wiedziała, jak przyjemnie byłoby się później spotykać.

W końcu zaczęła się dziwić, że już wcześniej nie po­

myślała o mężu, który byłby znaczniejszy od niej. Przecież

w ten sposób mogła jedynie skorzystać. Zerknęła w bok,

na Rothgara i . . . porzuciła swoje nadzieje. To prawda, że jej
problemy można jakoś rozwiązać, lecz Bey wciąż obawiał
się szaleństwa w rodzinie. N i e będzie łatwo go przekonać,

że może warto zaryzykować.

Wyjrzała za okno i stwierdziła, że przejeżdżają przez

coraz gęściej zabudowane tereny. Co chwila też na ich dro­
dze pojawiały się zajazdy i gospody. N a s i l i ł się również lo­
kalny ruch. Wszystko wskazywało na to, że są już blisko
Londynu.

N i e d ł u g o się rozstaną.
D i a n a pomyślała o swojej wcześniejszej rozmowie

z markizem. Prosił ją, żeby powiedziała mu o ewentual­
nym dziecku. Dopiero teraz zrozumiała, ile kosztowała go
ta prośba. N i e , nie może być w ciąży. Jeśli Bey kiedykol­

wiek zdecyduje się na dziecko, musi to być jego samodziel­

na, w p e ł n i świadoma decyzja.

Jednocześnie przypomniała sobie sposób, w jaki trakto­

wał dzieci z rodziny. Jaka szkoda, że nie chce mieć włas­

nych. Z całą pewnością byłby dla nich dobrym ojcem. M u ­
si tylko pokonać strach, który, jak jej się wydawało, nie

189

background image

miał racjonalnych podstaw. Wynikał jedynie ze strasznych
doświadczeń dzieciństwa.

Jednak Diana była świadoma, że najtrudniej pozbyć się

obsesji. Dlatego stwierdziła, że jeśli nawet będzie miała
dziecko, to nie powie o niczym Rothgarowi. Da je na wy­
chowanie komuś ze swojej posiadłości, chociaż na pewno

będzie jej bardzo żal. Ale jeszcze bardziej obawiała się stra­

chu Beya. Na pozór był człowiekiem silnym, ale wiedziała,
że każdy, nawet najmocniejszy, ma swoją piętę Achillesa.

Tak jak jej słabym punktem b y ł o uczucie do Rothgara.

Teraz zrozumiała to z całą jasnością.

Nagle wzdrygnęła się, kiedy pomyślała o automacie, któ­

ry podróżował tuż za nią w kufrze podróżnym, owinięty

w szmatki niczym małe dziecko. Poczuła się tak, jakby to
było ich nienarodzone dziecko ukryte przed światem.

Do licha, przecież musi być jakiś sposób, żeby pokonać

trudności. Pomyślała z bólem, że zgodziłaby się nawet na

małżeństwo bez dzieci, gdyby istniał jakiś skuteczny spo­
sób zapobiegania ciąży. Broszura Elf nie pozostawiała

w tym względzie wątpliwości. Nawet, gdyby oboje z Ro-

thgarem zawsze uważali, i tak nie byliby całkiem bezpiecz­
ni. Diana słyszała co prawda o babkach mieszkających

w niektórych wioskach, które potrafiły „zamawiać" bez­
płodność, ale bała się tego rodzaju metod. Poza t y m nie
wierzyła do końca w ich skuteczność. Natomiast konwen­

cjonalna medycyna nie miała jej nic do zaoferowania.

Zrozpaczona raz jeszcze spojrzała w bok, żeby upew­

nić się, czy Bey jest przy niej. Siedział z przymkniętymi
oczami. Wysoki, smukły z jastrzębimi rysami. Jaka szko­
da, że nie przekaże żadnej z tych cech p o t o m k o m !

Markiz poczuł jej wzrok na sobie i otworzył oczy.
- Czy coś cię „niepokoi, pani? Mogę w czymś pomóc?
Diana spojrzała na dwójkę służących i potrząsnęła gło­

wą. Z n o w u zaczęła obserwować ruch za oknem. Mijali wła­

śnie wielki targ, gdzie Londyńczycy kupowali owoce i wa­
rzywa. I c h powóz zatrzymał się na chwilę z powodu wzmo-

190

background image

żonego ruchu. Wkrótce potoczył się dalej, ale już znacznie

wolniej. Ludzie ciągnęli do miasta. Część nawozach lub fu­

rach, a część pieszo. Diana czuła się tak, jakby znalazła się
nagle w ulu, albo wśród pracowitych mrówek. Od dawna
nie widziała tylu ludzi w jednym miejscu. Nawet w porcie

w Liverpoolu b y ł mniejszy ruch, chociaż tamtejszy t ł u m
wydawał się znacznie barwniejszy i bardziej egzotyczny.

M o m e n t ich rozstania zbliżał się nieubłaganie. Gdyby

mogła zostać na zawsze z Beyem w t y m powozie!

W Londynie czekał na nią zagniewany król.

Pomyślała, że mogłaby też przystać na propozycję mar­

kiza i wyjść za niego. U z n a ł a to jednak za niegodne. N i e ,
nie może z tego skorzystać. Jednocześnie wiedziała, że nie
poślubi już nikogo innego.

Ludzie z okolicznych wiosek przystawali, żeby popa­

trzeć na wspaniały powóz, który jechał w asyście ośmiu
uzbrojonych jeźdźców. N i e k t ó r z y pokazywali sobie herb
na jego drzwiach. Diana zwróciła uwagę na parę z dwójką
dzieci. Starszy chłopiec stał między rodzicami i łączył ich
niczym ogniwa łańcucha. Młodsza dziewczynka wyciągnę­
ła ręce do ojca, a on podniósł ją z uśmiechem.

Diana nie mogła się powstrzymać i pomachała do dziec­

ka swoją upierścienioną ręką. Dziewczynka aż otworzyła

buzię, widząc blask drogich kamieni.

Po chwili powóz minął rodzinę, która pewnie uznawa­

ła ich za wybrańców bogów. A Diana dałaby wiele, żeby
zamienić się z tą kobietą. I jeszcze, żeby to Rothgar był
uśmiechniętym wieśniakiem przy jej boku.

Wyjechali nagle za miejskie rogatki. Ulice nabrały od razu

innego wyglądu. Diana zastanawiała się, czy Bey zauważył
szczęśliwą rodzinę. I co sobie pomyślał? To prawda, że jest
twardy jak skała. Ale nawet jemu musi być czasami smutno.

Jej chciało się płakać.

- Co będzie, panie, jeśli powóz z bagażami nie przyje­

chał? - spytała, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będą
sobie mówić po imieniu.

191

background image

M a r k i z potrząsnął głową, jakby wyrwała go z głębokich

rozmyślań.

- Na pewno przyjechał - zapewnił ją i zmarszczył czo­

ł o . - Jeśli nie, będziesz mogła skorzystać ze strojów Elf.

Zostawiła część w Malloren House.

Diana s t ł u m i ł a chichot. Ach ci mężczyźni! Przecież nie

tylko różniły się wzrostem, ale i budową.

- A ty panie, skorzystasz z ubrań szwagra? - dopytywa­

ła się, wiedząc, że sugestia jest równie absurdalna.

M a r k i z od razu zrozumiał swój błąd.
- Dobrze, wobec tego wyślemy przeprosiny do królowej.
Oznaczało to, że zyska trochę czasu. Będzie go mogła

spędzić w towarzystwie Beya. Cały dzień, a kto wie, mo­

że nawet całą noc...

- Wjeżdżamy na Marlborough Sąuare - oznajmił, kie­

dy powóz w t o c z y ł się na plac, przy k t ó r y m stały nowo­
czesne domy z cegły. Na jego środku znajdował się nawet
miniaturowy park ze stawikiem dla kaczek.

- Śliczny! - ucieszyła się. - N i e sądziłam, że jest tu tyle

zieleni.

Rothgar pokiwał głową.
- W Londynie jest wiele parków.
- Wiem, panie. B y ł a m w kilku w czasie mojej poprzed­

niej wizyty.

Co za banalna konwersacja! Równie dobrze mogli być pa­

rą nieznajomych skazanych na odbycie wspólnej podróży.
Na szczęście powóz minął rząd szeregowców i zatrzymał się
na podjeździe przed lekkim, lecz dosyć sporym pałacykiem.

- Malloren House - oznajmił.
- To dom rodzinny? - spytała, wyglądając na zewnątrz.
- N i e , mój - padła odpowiedź.
- Największy na całym placu, panie? - zaczęła się z nim

drażnić.

Rothgar wzruszył ramionami.
- To nie moja zasługa - stwierdził. - M ó j dziad posta­

nowił wyprowadzić się ze starszej, bardziej zatłoczonej

192

background image

części miasta i wybrał to miejsce. A ojciec dokończył bu­
dowy. Wtedy m ó w i ł o się, że mieszka na wsi.

Diana rozejrzała się po pięknie zagospodarowanej oko­

licy i wydęła wargi.

- Wobec tego ja mieszkam na pustyni.
- Właśnie wtedy zaczęła się moda na takie place i wszy­

scy zaczęli się przenosić - wyjaśnił. - Ale my byliśmy

pierwsi przy Marlborough Sąuare.

- Wobec tego plac powinien się nazywać Malloren Sąuare.
Markiz pokręcił głową.
- Mój dziadek był przyjacielem i wielbicielem księcia

Marlborough.

Do powozu podbiegła służba z drewnianymi schodka­

m i . Dopiero teraz mogli wysiąść. Weszli na schody, z któ­
rych Diana raz jeszcze spojrzała na plac. Następnie weszli
do środka. H o l b y ł cały wyłożony dębem i rzeczywiście
sprawiał wrażenie, jakby stanowił wejście do wiejskiej re­
zydencji. Tylko dzięki d ł u g i m o k n o m od klatki schodowej
nie wyglądał ponuro, chociaż w pochmurne dni r o b i ł chy­

ba gorsze wrażenie. W przejściach ustawiono rzeźby i por­
trety, ale w rozsądnych ilościach. Brak tu b y ł o przepychu,
którego się spodziewała. Odniosła wrażenie, że jest to
przyjazna siedziba, a nie wzniesiony na pokaz pałac.

Diana odwróciła się do Beya, żeby wyrazić swoje uzna­

nie, ale okazało się, że jest zajęty. Natychmiast podskoczy­
ło do niego trzech służących z papierami, które zaczął

przeglądać. Natomiast czwarty szeptał mu coś na ucho.

Służba widocznie czekała na niego niecierpliwie. M i a ł się

przecież pojawić wczoraj wieczorem.

Westchnęła i podeszła do jednego z płócien. Przedsta­

w i a ł o Rothgara w paradnym stroju. Patrzył w d ó ł na
wszystkich, tak jakby byli m a r n y m i robaczkami. W ten
właśnie sposób i ona do niedawna go sobie wyobrażała.

Markiz w końcu pozbył się służących i podszedł do niej.

- Specjalnie wybrałem takiego malarza, który się mnie bał -

wyjaśnił - Czy nie sądzisz, że doskonale pasuje do holu?

193

background image

Skinęła głową.

- Jeśli chcesz przerazić swoich gości.
- A czemu nie?
- Wobec tego musisz mi zdradzić nazwisko tego arty­

sty - stwierdziła. - Potrzebuję podobnego portretu.

- Niestety, pewnie byś go nie przeraziła - rzekł, potrząs­

nąwszy głową. - Co tylko świadczy o jego głupocie. Służ­

ba poinformowała mnie, że bagaże już przyjechały. Two­

je kufry są w apartamencie na górze.

Diana skrzywiła się z niezadowolenia. Próbowała jednak

ukryć swoje uczucia i ruszyła korytarzem, przyglądając się
następnym portretom. Markiz wskazał jej drogę na górę.

Kiedy znalazła się na piętrze, przystanęła przed kolej­

nym obrazem. Znajdowało się na n i m dwoje stojących
obok siebie ludzi. Mężczyzna i kobieta.

Rodzice Beya, pomyślała. Mężczyzna do złudzenia

przypominał syna. Też miał ciemne włosy i ostre rysy, ale
wyglądał na łagodniejszego, tylko trochę smutnego.

- Mój ojciec - wyjaśnił.
Powiedział ojciec, a nie rodzice! To znaczyło, że kobieta na

portrecie była jego macochą. Miała płomienne włosy i rzeczy­

wiście przypominała odłam „rudych Mallorenów", jak ich na­

zywała Diana. Na jej twarzy nie było nawet śladu szaleństwa,
a tylko miłość i dobroć. Jej urodę odziedziczył Bryght, a kto

wie, może również Cyn, o którym tyle słyszała.

Zgodnie z konwencją obie postaci na portrecie stały

osobno. Wyczuwało się jednak między n i m i jakąś więź.
Można b y ł o bez trudu stwierdzić, że się kochają. Czy oj­

ciec markiza kochał również swoją pierwszą żonę? I czy

w pałacu są jakieś jej portrety?

Bey chrząknął, więc ruszyła dalej.
Przed drzwiami do jednego z pokojów czekały na nich

dwie służące. Markiz pożegnał się z nią, zapewniwszy, że

uzyska od nich wszystko, czego będzie chciała.

Było to oczywiście przesadzone zapewnienie. W tej

chwili pragnęła jedynie bliskości Rothgara.

194

background image

- To apartament lady Elf, to znaczy Walgrave - popra­

w i ł a się służąca, wprowadzając ją do przestronnego pokoju.

Znajdowały się tu pomalowane na biało meble, w t y m

fantazyjne biureczko. Ściany zdobiła jasna tapeta w chiń­
skie wzory. Wielkie okna dawały dużo światła. Diana po­
deszła do jednego z nich i otworzyła je na oścież. Wycho­
dziło na przyjemny ogród, w k t ó r y m śpiewały ptaki.

Jak tu sielsko, pomyślała.

- N i e rozpakowywałyśmy twoich bagaży, pani, bo masz

się przenieść do pałacu królowej - ciągnęła służąca. - Po­

wiedz tylko, jaką suknię ci przygotować, a zaraz to zrobi­

my. I przygotujemy ci, pani, kąpiel.

M i ł y krajobraz, do którego się tak przyzwyczaiła. Cie­

kawe, czy tak samo wygląda zza krat domu dla psychicz­
nie chorych?

Obróciła się do służących.
- Moja pokojówka, Clara, wie, gdzie jest suknia - po­

wiedziała. - Ale bardzo chętnie skorzystam z kąpieli.

Obie służące s k ł o n i ł y się grzecznie.
- Tak, pani. Czy czekając napijesz się herbaty?
- Poproszę - zadysponowała Diana i raz jeszcze wyjrza­

ła na zewnątrz.

Kiedy została sama, zdjęła swój kapelusik i potarła skro­

nie. N i e , nie bolałająjeszcze głowa, ale cała czuła się spię­

ta. Końcówka podróży była okropna, a obawiała się, że da­
lej będzie tylko gorzej.

Przez chwilę zastanawiała się, gdzie może być Rothgar.

Być może już przygotowuje się do wizyty na królewskim
dworze. Czy bierze kąpiel? Czy jest nagi? Jednego była

pewna. Gdyby była na miejscu Fettlera, znacznie sumien­
niej spełniałaby swoje obowiązki przy kąpieli Beya. Ale
pewnie ociągałaby się przy jego ubieraniu!

Rothgar pożegnał Dianę przed drzwiami do jej pokoju,

i ruszył na d ó ł , żeby sprawdzić, czy wszystko w domu jest

w porządku. Zastanawiał się przy t y m , co też mogła do-

195

background image

strzec w portrecie ojca i macochy. Na pewno nic, co rzu­
całoby jakiekolwiek światło na jego tragedię.

Wyszedł jeszcze na zewnątrz, żeby osobiście nadzoro­

wać rozpakowywanie automatu. Na szczęście nocna przy­

goda wcale mu nie zaszkodziła, chociaż mogła go uszko­
dzić jedna z kul, ponieważ skrzynia bagażowa nie miała
zabezpieczenia. Upewniwszy się, że dobosz jest w t a k i m
stanie, w jakim wyjechał z Arradale, markiz posłał służą­
cego do mistrza Johna Josepha Merlina, żeby dowiedzieć
się, kiedy będzie mógł przyjąć automat do naprawy.

W końcu został w pokoju sam na sam z mechanicznym

chłopcem. Kucnął więc, chcąc zajrzeć mu w oczy. Poczuł dziw­
ną pokusę, by go nakręcić i na chwilę przywołać do życia.

- Będziesz dla mnie jak wyrzut sumienia, wiesz? - zwró­

cił się do dobosza. - Przy tobie nigdy nie zapomnę o tym,
co mogło się wydarzyć. Albo, co się wydarzyło - dodał,

przypomniawszy sobie, że nie może być niczego pewny.

Chłopiec patrzył na niego tak, jakby chciał zapytać, czy

rzeczywiście nie chce, by stał się rzeczywisty.

Markiz podniósł się gwałtownie. Wyszedł z pokoju

i zamknął za sobą drzwi. Starał się przekonać siebie, że nic
się nie z m i e n i ł o . D o t ą d kierował się w życiu jedynie rozu­
mem. To co czuł, b y ł o jedynie chwilową słabością.

A nikt tak jak on nie potrafił sobie radzić ze słabościami.

18

Diana postanowiła rozerwać się, penetrując pokoje Elf.

Jednak obrazy njewiele jej mówiły, a książki, które stały

w przeszklonej biblioteczce znalazły się tu zapewne przy­
padkowo, już po jej wyjeździe. Trudno przypuszczać, by la­
dy Walgrave interesowała się hodowlą bydła i uprawą ziemi.

Przeszła więc do sypialni, która wydała jej się urocza,

196

background image

a następnie otworzyła drzwi do sporej gotowalni. Zobaczy­
ła tam Clarę w towarzystwie dwóch służących. Jej poko­

jówka przygotowywała już suknię na spotkanie z królową,

a służące lały wodę do balii. W k o m i n k u palił się ogień,
chociaż w pałacu wcale nie b y ł o zimno.

Diana domyśliła się, że zapalono go już wcześniej, za­

pewne z myślą o kąpieli. Gorąco wprost buchało od goto­

walni. Diana zamknęła drzwi, nie chcąc go wypuszczać

i pomyślała, że Rothgar prowadzi swój d o m z godną po­
zazdroszczenia precyzją.

To przywiodło jej na myśl automat. Markiz być może

dlatego lubił tego rodzaju mechanizmy, ponieważ przypo­
m i n a ł y jego własne życie. Pewnie już wypakował dobosza
i ustawił go gdzieś w swoich pokojach. Patrząc na jego fi­
gurkę, Diana wspomniała własne dzieciństwo. A ciekawe,

jak wyglądał Bey, kiedy miał sześć czy siedem lat? Czy ist­

nieją jego portrety jeszcze sprzed wielkiej tragedii, której

b y ł świadkiem? Czy zmienił się po t y m wydarzeniu?

Po jakimś czasie pojawiła się kolejna służąca w towa­

rzystwie lokaja niosącego tacę z herbatą.

- Czy w pałacu jest galeria portretów? - spytała Diana.
- Tak, pani, ale mała - odparła pokojówka. - W koryta­

rzu niedaleko sali balowej.

Lokaj postawił filiżankę na stoliku.
- Chciałabym ją zobaczyć.

Służąca spojrzała najpierw na parującą herbatę, a potem

na pokój, w k t ó r y m szykowano kąpiel. Ale jeśli nawet

zdziwiła j a t a prośba, nie powiedziała nic na ten temat.

- Tak, milady. Proszę za mną.
Diana ruszyła za pokojówką. Przeszły do drugiej części

d o m u z szerszym korytarzem, gdzie rzeczywiście wisiały
rodzinne portrety. Diana podziękowała dziewczynie i po­

wiedziała, że chce być sama.

Pierwsze obrazy pochodziły zapewne z epoki Tudorów.

Wiele wskazywało na to, że nie są nowe. Między innymi stro­
je portretowanych osób. Przeszła dalej, gdzie znalazła dwa

197

background image

płótna z okresu restauracji Stuartów, na których znajdowali

się zapewne dziadkowie Rothgara. Tutaj podobieństwa już

były znacznie oczywistsze, chociaż dopiero teraz zauważyła,

jakie cechy powtarzały się w tej rodzinie. N i e było w niej ja­

snowłosych cherubinów. Brakowało też osób otyłych. Wszys­
cy byli ciemni lub rudzi i mieli w rysach coś drapieżnego.

Niestety nigdzie nie znalazła portretu matki Beya. Być

może wisiał gdzieś, w jakimś odległym miejscu. W końcu
dotarła do p ł ó t n a z wizerunkiem markiza. N i e mogła się
nie uśmiechnąć na jego widok. Spory portret znajdował się

w centralnym miejscu, a w o k ó ł niego rozwieszono minia­
tury z członkami jego rodziny. Ciekawe, czy to on sam
wpadł na ten pomysł?

Bey na obrazie miał siedemnaście, osiemnaście lat, ale jego

oczy były poważne, nawet smutne. Namalowano go w czasie
obowiązkowej podróży do Włoch, ponieważ markiz opierał
się o jakąś rzeźbę, a w dali znajdowały się starożytne ruiny.
Diana wiedziała, że italscy malarze bardzo często wykonywa­
li t ł o , żeby przyjezdni mogli sobie wybrać takie, które im od­

powiada. Tak też mogło być i z tym portretem.

M i m o smutku w oczach, na twarzy markiza gościł

uśmiech. Było w n i m coś, co m ó w i ł o , że portretowany do­
skonale bawił się podczas wizyty we Włoszech. I to nie tyl­
ko przy zwiedzaniu zabytków... Diana była przekonana,
że ma przed sobą mężczyznę, który poznał smak lupana-
rów Neapolu i Rzymu.

Włoskie kobiety musiały za n i m szaleć. 2 jednej strony je­

go wygląd miał w sobie coś południowego, ale z drugiej, ostre
rysy i potężny wzrost czyniły go niepodobnym do Włocha.

Diana przeszła dalej, ale galeria szybko się skończyła. N i e

było tu portretu matki Rothgara. Znalazła za to płótna z H i l ­
dą i Elf, a także braćmi markiza. Wszystkie jednak przedsta­

wiały ludzi dorastających albo już dorosłych. Wcale jej to

nie zdziwiło, ponieważ obrazów dzieci nie wystawiano ra­
czej na widok publiczny. Można je było znaleźć w sypial­
niach i rodzinnych jadalniach, rzadziej w salonach.

198

background image

Jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Tak, wszyscy chcieli

zapewne zapomnieć o jego matce. Portret samego marki­
za powiedział jej, że mimo smutku, nie stracił on całej ra­

dości życia. Późniejsze wypadki też zostawiły swój ślad.
Od Rosy wiedziała, że ojciec i macocha Rothgara zmarli
z powodu jakiejś przywiezionej przez niego infekcji. Oczy­

wiście markiz nie ponosił za to winy. Jednak ten wypadek

również p o ł o ż y ł się cieniem na jego życiu.

Od dzieciństwa obcował ze śmiercią. Diana pomyślała

o wydarzeniach poprzedniego dnia. Nawet teraz, po la­
tach, niewiele się zmieniło.

Z westchnieniem uniosła lekko suknię i skierowała się

do swoich pokoi. Służące czekają pewnie niecierpliwie na

jej powrót. A herbata jest może jeszcze gorąca.

Dwie godziny później Diana stanęła przed olbrzymim

zwierciadłem i stwierdziła, że już dawno tak nie wygląda­
ł a . Imponująco przedstawiała się zwłaszcza obowiązująca
przy stroju dworskim turniura, której na co dzień nie uży­

wano. D z i ę k i niej szeroko rozpostarta spódnica mogła

ukazać barwy i bogactwo zdobień. W jej przypadku był to
kremowy jedwab z kwietnymi wzorami i złocistą krezą.

Stanik był również zdobiony z ł o t y m i motywami. Znajdo­

wał się na nim jedwabny kwiat w okolicach piersi. M o ż e

dlatego przypominał jej mak, który dostała od Rothgara.

Strój był tak bogaty, że spod falban niemal nie było wi­

dać butów z licowanej i specjalnie barwionej skóry.

Diana poprawiła kwiaty przy staniku i pomyślała

o Beyu. Czy jemu również skojarzą się z makiem? A mo­
że z wczorajszą nocą? Wstrzymała oddech na to wspomnie­
nie. Oczy w lustrze wydały jej się nagle dziwnie zamglone.

N i e , dosyć tego!
Rothgar chce pewnie zapomnieć o tym, co się między

nimi zdarzyło. A ona nie powinna mu teraz o t y m przy­
pominać. M u s i przekonać króla, że jest zdrowa na ciele
i umyśle, a zwłaszcza to drugie. Dlatego ma za zadanie grać

199

background image

rolę konwencjonalnej damy z prowincji. Dygnęła przed

lustrem i rozejrzała się ze strachem.

- Iluż tu znakomitych ludzi - rzekła w wystudiowany

sposób. - Czuję się taka onieśmielona.

Parsknęła śmiechem, gdyż ta scena wydała jej się grote­

skowa. Do diabła z londyńskimi znakomitościami! N i e są­
dziła, że spotka na dworze kogoś ciekawszego i odważniej-
szego od Rothgara.

Przypomniała sobie jedną z ich wspólnych prób. Musi

uważać, żeby nie przesadzić w swojej grze. Wtedy łatwo się
zdradzi. I czy król uwierzy, że to właśnie ta prowincjonalna
gęś prosiła go o miejsce w Izbie Lordów? N i e , powinna po­
zostać wielką damą i tylko trochę zmienić swój charakter.

Przeszła do pokoju obok, gdzie znajdowały się jej bagaże.
- Claro, czy znalazłaś już puder?

Służąca dygnęła.

- Tak, pani.
- No to na co czekasz?
Przeszły znowu do lustra, gdzie pokojówka zasłoniła jej

twarz i popudrowała włosy. Diana spojrzała, żeby ocenić
efekt. Dobrze! Jej pyszne kasztanowe sploty wyglądały te­
raz bardziej mysio. Jeszcze tylko trzeba pomalować twarz,
żeby zamaskować ślady rumieńców. N i e będzie jednak
czernić brwi i rzęs, co zwykle podkreśla siłę osobowości.

Zerknęła na kwiaty przy sukni i stwierdziła, że ma zbyt

głęboki dekolt. N i e chciała wyglądać zalotnie.

- Claro, moja chusteczka - zadysponowała. - Ta ze z ł o ­

ceniami, z muślinu.

Biedna służąca znowu musiała wrócić do skrzyń. Wkrótce

znalazła chusteczkę, którą Diana kazała sobie założyć na szy­

ję, a następnie sama zatknęła jej oba końce za stanik.

Wyglądała teraz przesadnie skromnie, ale właśnie o to

jej chodziło.

Żeby dodatkowo wzmocnić ten efekt, wybrała najprost­

szą biżuterię. Zdjęła pierścienie z palców, chociaż bardzo

je lubiła. Zostawiła tylko jeden z rubinem, a na szyję zało-

200

background image

żyła sznur pereł. Jeszcze tylko kolczyki z perłą oraz maleń­
k i m rubinem i koniec. Wszystko to dostała na swoje szes­
naste urodziny i szczerze nie znosiła tej biżuterii. Przypo­

minała w niej mniszkę, o co zapewne chodziło rodzicom.

Ponownie spojrzała w lustro. Wyglądała poprawnie,

lecz blado. N i k t zapewne nie uzna jej za zagrożenie dla
męskiego rodu.

Ciekawe, co powie Rothgar? pomyślała. Wciągnęła jesz­

cze koronkowe rękawiczki i wzięła wachlarz z kości słonio­

wej. Tak długo go nie używała, że od razu go otworzyła,

żeby sprawdzić, czy nie jest uszkodzony. Podeszła do
drzwi, czując, że głupie serce aż skoczyło z radości.

Wreszcie zobaczy go znowu. Po tylu godzinach rozłąki!

Przed drzwiami czekał lokaj w peruce.
- Prowadź mnie do lorda - zadysponowała.

Skinął głową i zaprowadził ją na t y ł y domu. Przyjęła to

ze zdziwieniem, ponieważ znajdowały się tu zwykle po­
mieszczenia dla służby.

Mężczyzna zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i za­

stukał w nie trzykrotnie laską. Następny służący otworzył
drzwi i zaanonsował jej przybycie:

- Lady Arradale, panie.

Diana przeszła dalej i znalazła się w zawalonym papie­

rami gabinecie. Stały tu aż dwa biurka, a ściany b y ł y

wprost zastawione pełnymi książek p ó ł k a m i . Zauważyła,

że na jednym z biurek leży wielka, kolorowa mapa.

Markiz wstał, żeby ją powitać. Wciąż trzymał pióro

w d ł o n i , jakby tylko na chwilę przerwał pisanie. Robił wra­
żenie znużonego.

N i e za dużo tej pracy? spytała go w duchu.
Rothgar już zdążył się przebrać. Wyglądał wspaniale

w swoim dworskim surducie z czerwonej satyny.

Jednak coś innego przykuło jej wzrok. W kącie pokoju,

tam gdzie kończyły się p ó ł k i , wisiał obraz przedstawiający
ciemnowłosą kobietę w czerwonej sukni. Twarz miała pięk­
ną, a minę, wydawać by się mogło, wyzywającą. Ale gdzieś

201

background image

w głębi jej oczu czaił się strach. Strach przed sobą, Diana

wiedziała, że jest to matka Beya. Coś w nich takiego było,

że od razu można ich było skojarzyć. Może oczy, które ty­

le mówiły tak o jednym, jak i o drugim.

Nic jednak nie wskazywało na to, że kobieta jest cho­

ra psychicznie.

Czy właśnie dlatego Bey trzymał to płótno w gabine­

cie? Czy miało ono służyć jako przestroga?

Diana zrozumiała, że kazał ją tutaj przyprowadzić po

to, by zobaczyła ten portret. Specjalnie też ubrał się na

czerwono, aby aluzja stała się bardziej przejrzysta. Chciał

ją przekonać, że szaleństwo czai się w jego rodzinie. Nie

trzeba wyglądać na wariata, żeby nim być.

Diana czuła, że serce wali jej jak młotem. Udając spo­

kój, podeszła do portretu. Jej wy krochmalona suknia za­

szeleściła niczym suche liście.

~ Wygląda na przerażoną - zauważyła. - Czy nie chcia­

ła wyjść za twego ojca?

Rothgar aż otworzył usta ze zdziwienia.

-Jak...? Skąd...? - Nie, Diana nie mogła nic wiedzieć o je­

go matce. Markiz skinął głową. - Wiem niewiele, ale coś

rozegrało się między nią a ojcem. To było zaplanowane

małżeństwo. Kochający rodzice znacznie wcześniej spisa­

li intercyzę. Moja babka do tej pory twierdzi, że to wszyst­

ko z tego powodu.

Diana chętnie podjęłaby temat, ale nie w tym momencie.

Miała przecież przed sobą wizytę u króla. Nagle w jej głowie

zalęgło się podejrzenie, że markiz również i to zaplanował.

Chciał, żeby ta rozmowa miała jedynie pobieżny charakter.

Do diabła z nim!

Pomyślała, że ma do czynienia z przebiegłym strate­

giem i że będzie się musiała nagłowić, jeśli zdecyduje się

na ofensywę. Na razie czuła, że może sobie pozwolić je­

dynie na nękające wypady.

- Byłeś mały, kiedy zmarła - rzekła po chwili namysłu. -

Być może twój ojciec rzeczywiście był dla niej niedobry.

202

background image

- Ojciec bardzo przypominał Branda. Czy sądzisz, że

Brand mógłby doprowadzić jakąkolwiek kobietę do sza­

leństwa?! Poza tym, jakiego trzeba upodlenia, żeby zadu­

sić gołymi rękami własne dziecko.

- Gołymi rękami?! - szepnęła, a ta scena stanęła jej na­

gle przed oczami. Zobaczyła kobietę duszącą własne dziec­

ko i zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wraże­

nie, że w pokoju zrobiło się chłodniej.

- W najgorszy z możliwych sposobów - dodał, nie wiedząc,

że jego oczy upodobniły się w tym momencie do oczu matki.

Diana ganiła siebie w duchu za tak gwałtowną reakcję.

- Czasami trudno zrozumieć to, co się dzieje z ludźmi -

rzekła po namyśle. - Jednak powinniśmy się starać pojąć

ich motywy. Szaleństwo miewa różne źródła. Nie każde

przechodzi z krwią na nowe pokolenie.

Milczeli przez chwilę. Wzrok Diany raz jeszcze padł na

portret.

- Czy namalowano go przed, czy po ślubie? - zaintere­

sowała się.

- Tuż przed.

- Więc ziarno choroby było tam wcześniej - stwierdziła.

- Od początku - dorzucił Rothgar.

Pokręciła z dezaprobatą głową.

- Zawsze mi się wydawało, że jesteś bardzo dociekliwy -

powiedziała. - Dlaczego właśnie tutaj szukasz najłatwiejszych

rozwiązań? Czy zauważyłeś u siebie jakieś oznaki szaleństwa?

Chciał odpowiedzieć, że wiele. Od kiedy ją poznał.

A wczorajsza noc była tego ukoronowaniem.

- Nie, jeszcze nie - odparł, jakby miał już ten problem

dobrze przemyślany.

- No widzisz! - ucieszyła się.

- Ale to nie znaczy, że szaleństwo nie może dotknąć mo­

jego dziecka - dodał szybko. - A nawet mnie, w przyszło­

ści. Już się przeciwko temu zabezpieczyłem.

Diana nie mogła uwierzyć własnym uszom. Tak bardzo bał

się choroby psychicznej, że znalazł jakiś sposób ograniczenia

203

background image

swoich uprawnień, gdyby to nastąpiło. Ten problem stanowił
rzeczywiście jego obsesję. Jeśli w przyszłości zdecyduje się za
niego wyjść, będzie musiała zacząć właśnie od tego.

-Jak?

Misterny zegar stojący na k o m i n k u wybił czwartą.
- Nieważne - mruknął. - Musimy już iść.
Dopiero teraz przyjrzał się Dianie dokładnie. Uśmiech­

nął się lekko na widok jej biżuterii, a także „maskującego"
makijażu.

- N i e przesadziłam? - spytała.
- W najmniejszym stopniu - zapewnił i podał jej rękę

do wyjścia.

Jednak Diana postanowiła wyjść samodzielnie.

- N i e rób tak na dworze - usłyszała za plecami jego

ostrzeżenie. - To wbrew etykiecie.

- Do diabła, a myślałam, że tak mi dobrze idzie! - Skrzy­

w i ł a się jakby jadła cytrynę. - Wiem, wiem. M i n też mam

nie robić.

- I nie mówić, nie będąc zagadniętą - dodał, całując jej

d ł o ń . - Na miłość Boską, uważaj, Diano!

Tak, wiedziała, że nie chce się z nią żenić. A ona też nie

miała zamiaru ratować się t y m małżeństwem.

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewniła.
Spojrzała raz jeszcze na tajemniczy portret, po czym wy­

szła, prowadzona przez markiza. Na podjeździe czekał na
nich zaprzężony w czwórkę koni miejski kocz, którym po­

jechali, korzystając z ładnej pogody. Z t y ł u towarzyszyli im

dwaj eleganccy lokaje w liberiach. Patrząc na t ł u m , Diana

przypomniała sobie de Couriaca. W otwartym koczu byli

wystawieni na strzały niczym kaczki. Jaka szkoda, że nie

ma ze sobą pistoletów!

Zwierzyła się ze swoich obaw markizowi, a on dyskret­

nie zwrócił jej uwagę na jadących za n i m i uzbrojonych

konnych.

- Jesteśmy dobrze chronieni.

Ale Diana wiedziała, że nikt lepiej od niej nie potrafi za-

204

background image

troszczyć się o Beya. Chciała więc mieć taką możliwość.

Zwłaszcza, że być może jest to jedno z ich ostatnich spotkań.

- Do diabła z królem i dworem! - westchnęła.

Markiz pochylił się w jej stronę. Poczuła upojny zapach

jego balwierskiego mydła.

- Na twoim miejscu zachowałbym te uwagi dla siebie. -

Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Chociaż przyznaję,

że czasami myślę tak samo.

Jechali szybko ulicami Londynu. Wielu przechodniów

zatrzymywało się i pokazywało rękami herb na złoconych

drzwiach kocza. Wielobarwny t ł u m przepływał ulicami

miasta. Oni jednak czuli się wyjątkowi. Hrabina Arradale

i markiz Rothgar pojawili się na scenie.

19

Kiedy znaleźli się już w pobliżu St. James's Palące, n


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 01 Małżeństwo z rozsądku
Beverley Jo Róże miłości
Beverley Jo Narzeczona markiza
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 04 Zakazany owoc(1)
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 06 Zakazana magia
Beverley Jo Kuszenie losu
Beverley Jo Małżeństwo z rozsądku 07 Książe i panna
Beverley Jo Mroczny ryczerz 01 Pan mego serca
Beverley Jo Malloren 03 Zakazane zabawy
Cartland Barbara Diabelska intryga
123 Cartland Barbara Diabelska intryga
Jo Walton Unreliable Witness
JO 29, pytania inne luzem
6 diabelnie skutecznych technik nauki jezykow obcych
SPAGHETTI Z TUNCZYKIEM by Jo
Stopnie dręczeń diabelskich, ► Dokumenty
Bo jo cie kochom, Teksty piosenek
OSZUKANY DIABEŁ KIECZKA

więcej podobnych podstron