Jo Beverley
Diabelska intryga
Dedykuję tę książkę trzem mężczyznom, którzy odegrali
ważną rolę w m o i m życiu:
Kenowi, Jonathanowi i Philipowi.
To dzięki wam pisanie stało się dla mnie nie tylko
możliwe, ale też przyjemne. I czuję, że bogowie
naprawdę mi sprzyjają.
PODZIĘKOWANIA
Po pierwsze, pragnę podziękować za wsparcie i rady
mojej agentce, Alice Orr, która przechodzi teraz na zasłu
żony odpoczynek. Życzę jej wiele szczęścia.
Spotkania z innymi autorami są zawsze niesłychanie po
mocne, dlatego chciałabym złożyć podziękowania mojej
grupie dyskusyjnej, złożonej z Jane Wallace, Solveig McLa
ren, Kareł Loganhume, Marjorie Daniels i Anity Birt, za
pomoc w doprowadzeniu do końca tego nie zawsze łatwe
go projektu. Zwykle są to rozmowy internetowe, ale praw
dziwą duszę tej książki odnalazłam w czasie bezpośrednie
go spotkania z wymienionymi autorkami.
Dziękuję również Andrew Sigelowi, któremu udało się
odnaleźć to, co pozostało z libretta „Orione" londyńskie
go Bacha. Dzięki temu mogłam zrewidować swoje poglą
dy na temat tej opery. Pragnę też przekazać wyrazy
wdzięczności znawczyni porto Bibianie Behrendt, a także
grupie internetowej lemot@onelist. com, która sprawdziła
pisownie obcych zwrotów i wyrazów.
Przede wszystkim jednak podziękowania należą się sa
memu Rothgarowi, który wdarł się w moje życie osiem lat
temu i oznajmił: „Przyszedłem, żeby odmienić twój los".
1
Londyn, czerwiec 1763 roku
D r z w i do klubu Savoir Faire otworzyły się nagle i na
ulicy zajaśniało pochodzące ze środka światło. M i n ę ł a p ó ł
noc. Służący, którzy do tej pory leniuchowali, poderwali
się na równe nogi. Chłopcy z pochodniami ruszyli, żeby
oświetlić drogę wychodzącym dżentelmenom. Jednak czu
wający nad wszystkim lokaj już dmuchnął w swój gwiz
dek i natychmiast od strony powozów odpowiedział mu
podobny dźwięk. Woźnica najpierw zapalił lampy, a na
stępnie odczepił od końskich pysków w o r k i z obrokiem.
Jednocześnie zapobiegliwy lokaj zadbał o to, żeby
chłopcy nie niepokoili jego panów: markiza Rothgara oraz
jego przyrodniego brata, lorda Bryghta Mallorena. N i e
wzbudziło to entuzjazmu wyrostków, ale w końcu z ocią
ganiem powrócili do gry w kości.
M i m o lśniących bielą koronek przy strojach, a także bi
żuterii, którą nosili, markiz i jego brat nie potrzebowali
ochrony. W wysadzanych szlachetnymi kamieniami po
chwach trzymali krótkie szpady, i w razie potrzeby zawsze
potrafili ich użyć.
Gawędzili sobie teraz spokojnie, czekając na powóz.
W tym czasie kolejna grupa gości wyszła z wnętrza eks
kluzywnego klubu. Mężczyźni śmiali się i klepali po ple
cach. Jeden z nich zaintonował fałszywie:
Choć czystość jest poniekąd cnotą,
Lady Chastity nie dba o to,
Ale krzyczała dama nieźle,
9
G d y z nagim chłopem ją znaleźli,
La-la-li, la-la-la.
Bracia odwrócili się gwałtownie, a ich szpady świsnęły
w powietrzu.
- Wydaje mi się, że ta piosenka już dawno wyszła z mo
dy - łagodnie zauważył markiz. - Powinieneś przeprosić,
panie, za karygodny brak wyczucia.
Słowa przyśpiewki stanowiły złośliwy komentarz do
wydarzeń sprzed dwóch lat, kiedy to znaleziono lady Cha-
stity Ware z nagim mężczyzną w ł ó ż k u . M ł o d a dama nie
przyznała się do niczego, ale to Mallorenowie musieli do
wieść jej niewinności. Dzięki n i m mogła zacząć pokazy
wać się w towarzystwie i w końcu wyjść za mąż za naj
młodszego przyrodniego brata markiza, lorda Cynrica,
obecnie Raymore'a.
Jasnowłosy mężczyzna, który zapewne sporo w y p i ł ,
przerwał swój śpiew i skrzywił się na te słowa.
- A n i mi się śni! Każdy może śpiewać, co mu się żyw
nie podoba.
- Byle nie t o ! - warknął lord Bryght, przystawiając szpa
dę do gardła blondyna. Ten jednak nawet nie mrugnął,
chociaż jego towarzysze cofnęli się ze strachem.
M a r k i z odepchnął swoją szpadą ostrze brata.
- Dosyć! N i e trzeba nam ulicznych bójek! - Spojrzał zim
no na jasnowłosego śpiewaka. - Twoje nazwisko, panie?
Większość ludzi w Londynie zadrżałaby na dźwięk tych
słów, wypowiedzianych przez lorda Rothgara, nazywane
go często M r o c z n y m Markizem, ale jego oponent tylko
spojrzał na niego z pogardą.
- Curry, panie. Nazywam się Andrew Curry.
- Wobec tego, przeproś, panie, za t o , że śpiewałeś tak fał
szywie - zażądał Rothgar, kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Wargi Curry'ego zadrżały od t ł u m i o n e j wściekłości.
- Łajno pozostanie łajnem, choćby posadzić na n i m
kwiatki - mruknął. - Zawsze będzie śmierdzieć.
10
- Tak jak trup - podjął markiz. - Zechciej, panie, wy
znaczyć swojego sekundanta.
O dziwo, mężczyzna uśmiechnął się pod nosem.
- Giller? - zwrócił się do jednego ze swoich towarzyszy.
Ubrany w jedwabie osobnik o twarzy łotra skinął nie
chętnie głową.
- Oczywiście, Curry. Zawsze do usług.
- Lord Bryght wystąpi w moim imieniu. - Markiz wska
zał brata. - Ale chyba sami możemy uzgodnić szczegóły,
prawda? Rodzaj broni?
- Szpady - padła odpowiedź.
- Dobrze, wobec tego szpady o dziewiątej przy stawie
w St. James's Park. - Rothgar schował broń do pochwy
i wsiadł do powozu, który już na niego czekał. - Dosko
nałe miejsce, żeby popełnić samobójstwo.
Lord Bryght również schował swoją szpadę, wyraźnie
zaniepokojony dobrym humorem Curry'ego.
- Giller, chodź no tutaj! - zawadiaka przywołał jednego
z kompanów.
- Po co? - Mężczyzna w jedwabiach nie wyglądał na za
chwyconego całą sytuacją.
- Bo jesteś moim sekundantem, barania głowo! - wściekł się
Curry. - Musisz powiedzieć markizowi, że go nie przeproszę!
Skonsternowany Giller zaczął skubać swój wytworny strój.
Wyglądał tak, jakby sam bał się, że go zasieka w pojedynku.
- Otóż chodzi o to, panie Giller... - zaczął Bryght.
- Nazywam się Parkwood Giller - przerwał mu zagadnięty.
- Przepraszam, panie Parkwood. Więc chodzi o to, że
jako sekundanci powinniśmy starać się doprowadzić do
ugody. Proszę porozmawiać z sir Andrewem i jeśli zmieni
zdanie, skontaktować się ze mną. Mieszkam w Malloren
House przy Marlborough Sąuare.
Giller tylko rozłożył ręce w bufiastych rękawach.
- Zmienić zdanie?! Curry?! To raczej niech pan przeko
na markiza, żeby nie popełniał samobójstwa.
Podejrzenia Bryght a znalazły potwierdzenie. Curry
11
prawdopodobnie był zawodowcem. L o r d wsiadł do powo
zu i konie od razu ruszyły. Za n i m i z nową siłą wybuchła
pijacka piosenka.
Bryght zaklął pod nosem.
- Rozprawię się z n i m j u t r o , bracie, zgodnie ze wszyst
k i m i zasadami - uspokoił go Rothgar.
- Zgodnie z zasadami?! Mogłeś na niego użyć bata, a nikt
nie poczytałby ci tego za dyshonor.
- Tak myślisz? Pamiętaj, że to nie Francja. - Markiz za
myślił się na chwilę. - Poza tym, odniosłem wrażenie, że
ten Curry celowo dążył do pojedynku.
- Zwykle się tym tak bardzo nie przejmujesz - odparo
wał Bryght, którego pojawienie się w Londynie miało zwią
zek właśnie ze sprawami honoru. Jednak, jeśli jego brat
przegra, sprawa stanie się nieaktualna.
Rothgar uśmiechnął się wpatrzony w nikłe światło do
chodzące zza szyby powozu.
- I tak trudno by mi było uniknąć pojedynku - stwierdził.
- A poza tym, chcę się dowiedzieć, kto pragnie mojej śmierci.
- Więc wiesz, że ten Curry to zawodowiec?
- Domyślam się że to zabijaka i oszust - odparł mar
kiz. - Pewnie dużo uchodzi mu na sucho, bo ma szybką
rękę. Trzeba w końcu dać mu nauczkę.
- Tylko dlaczego ty masz to robić?! - Rothgar należał
do najlepszych szermierzy, ale przecież zawsze mógł zna
leźć się ktoś lepszy. Sam wpajał tę zasadę swoim m ł o d
szym przyrodnim braciom, dając im lekcje fechtunku.
Markiz milczał, a Bryght przypomniał sobie jego wcześ
niejsze słowa.
- Myślisz, że ktoś go wynajął? - zadał kolejne pytanie. -
K t o , na m i ł y Bóg, mógłby chcieć cię zabić?!
- Ktoś, kto mnie nienawidzi i się mnie boi - padła od
powiedź.
Bryght tylko się skrzywił na te słowa.
- Tak wielu ludzi się nawzajem nienawidzi, ale jakoś się
nie pojedynkują - zauważył, a następnie pokręcił głową. -
12
Poza tym, nie sądzę, żeby ten Curry chciał cię zabić. Prze
cież można za to pójść do więzienia.
- Inaczej cały ten pojedynek nie miałby sensu. - Głos
markiza brzmiał ciepło i pogodnie. - Zresztą Curry będzie
mógł od razu uciec do Francji, skoro dostanie za ten po
jedynek cały worek pieniędzy.
- Czyich pieniędzy?
Rothgar pochylił się w stronę brata. Bryght mógł teraz
dojrzeć jego spokojną, zamyśloną twarz.
- To ciekawe pytanie - rzekł. - Wydaje mi się, że żaden
z moich nieprzyjaciół nie powinien korzystać z takich
środków, ale... - zawiesił głos.
- Pewnie masz takich wrogów, o których nawet nie wiesz!
- zniecierpliwił się Bryght. - Właśnie dlatego lepiej nie być
Mrocznym Markizem i eminence noire Anglii. Inaczej, każ
dy może zrzucić na ciebie winę za swoje niepowodzenia.
Rothgar zaśmiał się serdecznie.
- Tak, jak na wiejskiego głupka, którego wszyscy winią
za to, że mleko jest gorzkie, albo że mrą owce?
Bryght również wybuchnął śmiechem, ponieważ porówna
nie było zupełnie chybione. Jego brat należał do najlepiej wy
kształconych i najsprytniejszych ludzi w kraju. Jednak, kiedy
powóz zatrzymał się przed pałacem, Bryght natychmiast spo
ważniał, gdyż znowu przypomniał sobie o pojedynku.
Na śmierć i życie? Czy to możliwe?
Spał kiepsko, za to Rothgar wyglądał rano na wypoczę
tego i odświeżonego. Wkrótce wezwali powóz i pojechali
nad ponury staw w St. James's Park.
- Do diabła! Skąd się tutaj wzięło tylu ludzi?! - zdziwił
się Bryght. - Przecież to pojedynek, a nie przedstawienie!
- A co za różnica? - mruknął Rothgar, wychodząc z po
wozu.
Bryght poszedł w jego ślady, po czym rozejrzał się do
koła. Była tu chyba cała londyńska śmietanka towarzyska,
a przynajmniej jej męska część. Arystokracja ustawiła się
w pierwszym rzędzie, a osoby gorzej urodzone cisnęły się
13
gdzieś dalej. N i e k t ó r z y nawet wzięli ze sobą dzieci! Część
z nich powłaziła na drzewa, podobnie jak kobiety z ludu.
Natomiast ci, którzy nie chcieli być widziani na miejscu
pojedynku, obserwowali wszystko z oddali przez lunety.
To prawda, że lord Rothgar zaliczał się do najbardziej
znanych osób w Londynie, ale w takiej chwili należało dać
mu spokój. Świat schodził powoli na psy. Jeszcze dziesięć
lat temu usunięto by gapiów z miejsca pojedynku.
Wśród zebranych Bryght dostrzegł lorda Selwyna. N a
leżał on do największych entuzjastów publicznych egze
kucji. Na wieść o powieszeniu lub ścięciu, gotów był je
chać na koniec świata i z pewnością nie wstawałby tak
wcześnie, gdyby nie liczył na ciekawe widowisko.
Najwyraźniej spodziewał się, że ktoś tu dzisiaj umrze.
Bryght szybko przeniósł wzrok na brata, bowiem zo
rientował się, że przygląda się zebranym zbyt ostentacyj
nie. Co prawda po ślubie przeprowadził się na wieś, ale
wciąż znał zasady rządzące londyńskim światkiem. Wie
dział, że nie może okazywać strachu. N i e może też zdra
dzić najmniejszym gestem, że niepokoi się o Rothgara.
W tłumie rozległ się szmer i po chwili na pole przy stawie
wyszedł sam Curry ubrany tylko w białą koszulę i spodnie.
Na oko był zbudowany podobnie jak lord Rothgar, chociaż
miał w sobie jakąś lisią zręczność, która od razu wskazywa
ła, że jest niebezpieczny.
Bryght zaczął żałować, że Cyn został w domu. M i m o
niskiego wzrostu, miał on to „coś", co odróżniało praw
dziwego fechtmistrza od amatora. Był prawdopodobnie
lepszy od Rothgara, a poza tym, to on powinien stanąć
w obronie h o n o r u swojej żony.
Curry wyciągnął szpadę i dla rozgrzewki zaczął ćwiczyć
cięcia i sztychy.
- Do diabła, jest leworęczny - w y m a m r o t a ł pod nosem
Bryght.
Jednak Rothgar, który rozbierał się właśnie z pomocą
służącego, usłyszał te słowa.
14
- Masz rację, to prawdziwie diabelska cecha - skomen
tował. - Wiedziałem o tym.
Bryght jedynie skinął głową. Jego brat nigdy nie stawał
do walki bez wcześniejszego przygotowania. M i m o świe
żego wyglądu, nie spał pewnie zbyt długo tej nocy.
- I czego jeszcze się dowiedziałeś? - spytał.
- Tak jak przypuszczałem, jest bardzo dobry - stwier
dził Rothgar. - W Anglii wygrał trzy pojedynki, raniąc, ale
nie zabijając swoich przeciwników. Ale podobno we Fran
cji zabił dwie osoby.
Bryght pomyślał, że będzie mu bardzo trudno zachować
obojętność w czasie walki. Teraz jeszcze bardziej bał się
o brata. Co prawda Rothgar ćwiczył regularnie i uchodził
za mistrza, ale miał niewielkie doświadczenie.
Czy jest wystarczająco dobry, żeby pokonać profesjo
nalistę? To pytanie nie dawało mu spokoju.
Fettler, służący markiza, pomógł mu zdjąć wyszywany
aurdut, odłożył ubrania i z niezmąconym spokojem podał
mu jego szpadę. Zapewne już uznał swego pana za zwycięz
cę. Bryght żałował, że brakuje mu tej pewności.
- Idź już. - Rothgar ciął powietrze szpadą. - Masz obo
wiązki jako sekundant.
- Co mam robić? Czy chcesz ugody?
Markiz tylko potrząsnął głową i zdjął pierścień z rubi
nem, który mu widocznie przeszkadzał.
- N i e sądzę, żeby do niej doszło. W razie czego zajmij
się wszystkimi sprawami. Czy masz ochotę na mój tytuł?
- Przecież wiesz, że nie! - oburzył się Bryght. - Powiedz,
jesteś gotów walczyć za wszelką cenę?
Uśmiech ponownie pojawił się na twarzy Rothgara.
- Za kogo mnie uważasz? Przecież nie jestem zwierzę
ciem! Wystarczy, że Curry będzie prosił o wybaczenie
przy wszystkich tych ludziach. Na kolanach - dorzucił
markiz, widząc sposępniałe oblicze brata.
Bryght chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko machnął
ręką. Z przeciwnej strony zmierzał ku niemu Parkwood
15
Giller, wystrojony jeszcze bardziej niż w nocy. Widocznie
pozbył się już strachu o swoje zdrowie i życie, bo wyraź
nie sprawiała mu przyjemność" rola sekundanta.
Spotkali się w połowie drogi.
- Czy Sir Andrew jest gotów odwołać swoje oszczer
stwo? - spytał Bryght.
Koronkowa chusteczka Gillera zawirowała w powietrzu.
- Oszczerstwo?! Raczysz, panie, żartować! To raczej
markiz powinien go przeprosić za nieuzasadnioną napaść.
Na te słowa Bryght aż zgrzytnął zębami.
- To bezczelność!
- Przecież wszyscy wiedzą, że...
Bryght zbliżył się do Gillera, a w jego oczach pojawiły
się niebezpieczne błyski.
- Posłuchaj, draniu. To prawda, że sekundanci nie wal
czą. Ale uważaj, bo wyzwę cię zaraz po t y m pojedynku.
Na łotrowskiej twarzy Parkwooda pojawił się strach.
- Ależ zapewniam waszą lordowską mość... - niemal dła
w i ł się w obawie, że Bryght dotrzyma słowa. - Zapewniam,
że ja... ja tak wcale nie myślę.
- W porządku. Spełniliśmy swoją misję. Pora zacząć po
jedynek.
Bryght nie miał żadnych wątpliwości, że nic nie zdoła
ł o b y przekonać Curry'ego. Dlatego s k ł o n i ł się lekko
i szybko w r ó c i ł do Rothgara.
- Walka - oznajmił krótko.
Rothgar milczał, starając się rozluźnić mięśnie. Odebrał
tę wiadomość jak coś oczywistego i dalej ćwiczył, usiłując
jednocześnie skupić się na przeciwniku. Pewnie właśnie
dzięki temu zwykle wygrywał z Bryghtem, który b y ł zbyt
niecierpliwy, żeby przed walką zastanawiać się nad strate
gią i możliwościami oponenta. Z kolei Cyn miał tę umie
jętność we krwi. N i e musiał nic robić. Wystarczyło, że
wziął szpadę do ręki, a już był rozluźniony i skupiony.
Bryght raz jeszcze pożałował, że to drugi brat nie może
stanąć w obronie żony. Z pewnością posiekałby Curry'ego
16
na kawałki. Sześcioletnia wojaczka uczyniła go nieczułym
na śmierć, więc pewnie nawet by się t y m nie przejął.
Curry przechadzał się niecierpliwie po polu walki. Ze
brani czekali teraz na znak Rothgara. Bryght nie chciał
go ponaglać, ale pragnął jak najszybciej mieć pojedynek
Z
głowy. Tymczasem markiz wcale się nie spieszył. Skoń
czył co prawda rozgrzewkę, ale teraz po prostu spokoj
nie czekał. Być może c h o d z i ł o mu o to, żeby wyprowa
dzić Curry'ego z równowagi.
W końcu uśmiechnął się do brata i wreszcie przeszedł
na wydeptany placyk. Publiczność wstrzymała dech. N i k t
nie poruszał się z równą gracją jak lord Rothgar. N i k t też
nie wyglądał okazalej i godniej od niego. Nawet teraz,
W samej koszuli i spodniach, pozostał w każdym calu dwo
rzaninem. Jednocześnie ujawniła się jego natura drapież
cy. To, co na co dzień osłaniały peruki i piękne stroje.
Wszyscy wiedzieli o wielkich wpływach Rothgara. Jednak
głównie ceniono jego spryt i cywilną odwagę. Niewielu wie
działo, że jest on też doskonałym szermierzem. Bryght po
myślał, że brat być może celowo unikał do tej pory pojedyn
ków. Jakby nie chciał ujawniać wszystkich swoich atutów.
Widzowie aż zamarli na tę demonstrację siły i gracji.
A Curry? Jeśli nawet się bał, to nie dał tego po sobie poznać.
Wkrótce też stało się jasne, dlaczego. Ponieważ już od
pierwszego skrzyżowania szpad, Curry dał się poznać ja
ko doskonały fechtmistrz. M i a ł w sobie ową lisią zręcz
ność, czy też instynkt, który pozwalał mu wykorzystać ka
żdą słabość przeciwnika. A poza tym, był leworęczny.
Bryght zagryzł wargi, widząc, że brat broni się niezręcznie.
Co prawda udawało mu się odparowywać wszystkie ciosy
Curry'ego, ale jednocześnie ustępował mu placu. Po chwili
Curry spływał potem. Na czole Rothgara również pojawiło
się parę kropel. M i m o niezbyt wyszukanej techniki, jego obro
na była skuteczna, chociaż przeciwnik napierał jak burza.
Publiczność uznała już chyba Rothgara za pokonanego
i tylko jego brat żywił nadzieję, pamiętając te wszystkie
17
sztuczki, których nauczył się właśnie od niego. To niemoż
liwe, żeby Rothgar wszystkiego zapomniał!
N i k t nawet nie śmiał westchnąć. W powietrzu słychać
było tylko szczęk stali. Koszule walczących zabarwiły się
krwią, choć były to zaledwie zadrapania. M i m o przewagi,
Curry'emu nie udało się ciężej zranić lorda.
Nastąpiło kolejne zwarcie. Obaj mężczyźni byli już moc
no zmęczeni, ale Curry, który wciąż atakował, chyba bardziej.
I właśnie w chwili, kiedy napierał z ostateczną determinacją
na markiza, Rothgar jakby urósł. Wyprężywszy się, strząsnął
z siebie ostrze Curry'ego, jakby to była zabawka, a nie broń,
a następnie wykonał prosty sztych wprost w jego pierś. Prze
rażony przeciwnik usiłował się osłonić i właśnie wtedy, jakimś
nadludzkim sposobem, Rothgar śmignął ostrzem tuż przed
nosem Curry'ego i wbił je wprost w jego lewe ramię. Curry
krzyknął i wypuścił szpadę z dłoni. D l a wszystkich, którzy
choć trochę się na tym znali, stało się jasne, że najprawdopo
dobniej nie będzie już mógł walczyć lewą ręką.
Widzowie dopiero po chwili zorientowali się w sytuacji.
Rozległy się brawa i radosne okrzyki, co znaczyło, że oprócz
wrogów, markiz miał tu również przyjaciół.
Curry spojrzał na swoje ramię, nie bardzo wiedząc, co
się stało.
Przecież był lepszy.
Przecież już uznał siebie za zwycięzcę.
Schylił się i chwycił szpadę w prawą d ł o ń . Jednak Rothgar
przystawił mu wcześniej swoje ostrze do piersi.
- Musisz teraz obiecać, że... nie będziesz śpiewał nie
modnych piosenek - powiedział, dysząc. Obrona pochło
nęła sporo jego sił.
W oczach Curry'ego pojawiła się bezrozumna wście
kłość. Patrzył, nie bardzo pojmując, co się stało.
Przecież nikt go do tej pory nie pokonał.
- Jak nie mogę śpiewać, to powiem, że lady Chastity
Ware to kurwiszon, jakiego świat nie widział!
Z dzikim wrzaskiem rzucił się na Rothgara. Ten tylko uchy-
18
lił się i jednym sztychem przeszył mu pierś na wysokości ser
ca, żałując, że pozwolił mu wypowiedzieć ostatnie słowa.
Curry padł na ziemię tuż przed nim. Chwilę potem stało
się jasne, że już żadne bluźnierstwo nie wyjdzie z jego ust.
2
Rothgar oczyścił szpadę i schował ją do pochwy. Do Cur-
ry'ego niespiesznie podszedł doktor, żeby potwierdzić to, co
i tak było oczywiste. Żaden z przyjaciół nieszczęśnika nie
miał jakoś ochoty się nim zająć. Publiczność, która do tej po
ry milczała w osłupieniu, wybuchła teraz gwarem wielu osób.
Rothgar spojrzał przez ramię na stojących za nim ludzi.
Głosy natychmiast ucichły.
- Szanowni państwo - zaczął - słyszeliście, że sir An-
drew Curry obraził nie tylko damę i jej rodzinę, ale także
króla i królową. To oni bowiem przyjęli lady Raymore do
swego dworu, dając w ten sposób świadectwo jej cnocie.
I nikt nie ma prawa tego kwestionować!
W tłumie rozległy się głosy poparcia:
- Tak! Dobrze mówi!
- Boże chroń króla!
- Śmierć oszczercom!
Kumple Curry'ego spojrzeli po sobie ze strachem i nie
czekając na dalszy rozwój wypadków ruszyli w swoją stro
nę. Mężczyźni zaczęli gratulować Rothgarowi. Kiedy t ł u m
się rozproszył, Bryght zauważył, że nie ma nikogo, kto
mógłby zająć się ciałem. Dlatego poprosił swojego lokaja,
żeby załatwił całą sprawę z doktorem Gibsonem. W tym
czasie Fettler pomagał Rothgarowi się ubrać.
- Czy rzeczywiście miał nad tobą przewagę? - Bryght
nie mógł powstrzymać ciekawości.
Rothgar wypił potężny łyk z flaszy podanej mu przez lo-
19
kaja. Była to z całą pewnością źródlana woda, a nie alkohol.
- Muszę przyznać, że był zupełnie niezły - odparł wy
mijająco. - Najpierw musiałem poznać jego technikę, co
kosztowało mnie parę pomniejszych ran.
- Coś poważnego? - zaniepokoił się Bryght.
- Tylko draśnięcia - powiedział Rothgar i skinął na sto
jący nieopodal powóz. Wsiadając, spojrzał jeszcze na Cur
ry'ego, przy którym czuwał doktor Gibson.
Pojazd ruszył w stronę Malloren House.
- Mam nadzieję, że nie zatruł swojej szpady - westchnął
Bryght, sadowiąc się na swoim miejscu.
Na ustach brata pojawił się ironiczny uśmieszek.
- Nie dramatyzuj!
- Taki łotr jak Curry byłby do tego zdolny. Po prostu
uważam, że... - urwał, widząc, że markiz zamknął oczy
i oparł głowę o ścianę powozu.
Pojedynek go znużył i teraz potrzebuje odpoczynku,
pomyślał. Ciekawe, czy podobnie jak on, Rothgar stracił
ochotę na wszelkiego rodzaju pojedynki?
Kiedy w końcu znaleźli się w Malloren House, Bryght
po chwili wahania podążył za bratem do jego apartamen
tu. Wiedział, oczywiście, że służący dobrze się nim zajmie,
ale nie mógł się powstrzymać.
Rothgar tylko spojrzał na niego koso, nie wyrzucił go
jednak ze swojego pokoju. Powoli rozebrał się, zdejmując
na końcu pociętą koszulę. Bryght odetchnął z ulgą, widząc,
że rany rzeczywiście nie są poważne. Najgorsze było chy
ba cięcie przez ramię, z którego wciąż płynęła krew.
Bryght powoli odzyskiwał zdolność logicznego myślenia.
- Więc uważasz, że ktoś wynajął Curry'ego? - nawiązał
do ich wcześniejszej rozmowy.
Służący, który cicho niczym duch pojawił się w kom
nacie, napełnił stojącą na stoliku miskę ciepłą wodą.
-Jeżeli tak, to ten ktoś powinien znowu uderzyć - stwier
dził Rothgar, zabierając się do mycia. - I wtedy, mam na
dzieję, wszystko stanie się jasne.
20
- Jeszcze raz! N a miły Bóg, nie będziesz przecież na to
bezczeynnie czekał!
M a r k i z t y l k o wzruszył ramionami i ochlapał wodą
skrwawioną pierś.
- A jak mam temu zapobiec? - Zamyślił się na chwilę. -
Zresztą wolę, kiedy wróg atakuje. Wtedy nie muszę się za
stanawiać, gdzie jest i co robi. Interesujesz się matematyką,
prawda? Jeden punkt nic nam nie mówi, ale dwa pozwala
ją wyznaczyć linię, która dokądś prowadzi...
Markiz dokończył ablucji i stanął tak, żeby jego bal
wierz mógł opatrzyć rany.
Następnym razem to może być trucizna albo strzał
w ciemności.
- Robię, co mogę, żeby się tego strzec - mruknął, pod
nosząc ramię do góry.
- A jednak...
- Boże, co za natręt! - Rothgar stracił nagle cierpliwość. - To
chyba dlatego, że niedawno się ożeniłeś. Przecież nic się tak na
prawdę nie zmieniło! N i e rozumiem, o co robisz tyle hałasu.
Przy gwałtownym ruchu bandaż zsunął się z jego ramie
nia, ale balwierz szybko zabrał się do poprawiania opatrun
ku. Bryght pomyślał, że spotkało go to, na co zasłużył.
- Owszem, moja sytuacja się zmieniła - potwierdził, ski
nąwszy głową dla podkreślenia wagi tych słów. - Teraz,
kiedy znalazłem spokój w domowym zaciszu, boję się, że
l»vdę musiał zajmować się tą sprawą.
Zrobię wszystko, żebyś nie musiał - odparował zgryź
liwie Rothgar. - Na razie potrafię się jeszcze bronić, a po
tem będziesz zbyt stary, żeby się t y m przejmować.
- A Francis? - Bryght pytał o swego syna.
Balwierz skinął głową, że opatrunek skończony i markiz
usiadł na krześle, żeby mógji go ogolić. Wiedział, o co chodzi
bratu. O małżeństwo. Jego małżeństwo, z którego urodziłby
się spadkobierca dóbr i tytułu. Jednak Rothgar nie chciał się
£cnić. Wciąż pamiętał swoją chorą psychicznie matkę i dlate
go wolał, żeby to Bryght i Cyn dali życie nowym Mallorenom.
21
Ten temat należał w rodzinie do zakazanych, ale Bryght
najwyraźniej miał ochotę złamać tabu.
- No więc? - podjął.
Rothgar przez chwilę nie mógł odpowiedzieć, ponieważ
balwierz golił jego namydloną twarz. W końcu jednak ski
nął głową.
- Prawdopodobnie twój syn będzie mógł się cieszyć ty
tułem i wysoką pozycją. - Spojrzał bratu wprost w oczy.
- Przecież wiesz.
To było ostrzeżenie. Markiz uważał temat za wyczer
pany. Jednak jego brat, który czuł, że prowadzi coś w ro
dzaju pojedynku, nie dawał za wygraną.
- A jeśli nie?
Rothgar wstał, żeby służący mogli go ubrać.
- Tak czy tak, powinien się do tego przygotowywać -
oznajmił ponuro. - I nie zaniedbywać w przyszłości lekcji
fechtunku.
Chwilę później miał już na sobie nową, wy krochmalo
ną koszulę oraz wyszywany srebrną nicią, jedwabny sur
dut.
Bryght milczał. Już dawno pogodził się z tym, że tytuł
markiza może przejść na niego. Znał obowiązki, które się
z tym wiązały. Później, planując małżeństwo, założył, że
to jego syn będzie dziedzicem.
Teraz jednak, kiedy Francis miał już dziewięć miesięcy,
zaczął się bać o jego przyszłość. Obawiała się też jego żona,
Portia. Sama prowadziła żywot spokojny i nie chciała, żeby
syn angażował się w dworskie układy, co nieodmiennie
oznaczało intrygi i balansowanie między życiem a śmiercią.
Rothgar i tym razem postawił na swoim. Przypomniał,
że nie ma zamiaru się żenić, chociaż ani razu nie padło to
bezpośrednio z jego ust.
Nie wiedzieć czemu Bryght pomyślał nagle o Currym.
Czy Francis by sobie z nim poradził? A jeśli tak, to kie
dy? Za piętnaście lat? Może za dwadzieścia?
Balwierz wyszedł, za to w pokoju pojawił się cyrulik.
22
N i ó s ł wielką perukę, z włosami związanymi czarną aksa
mitką i przykrytymi szarym materiałem.
Do Bryghta dopiero teraz dotarło, że nie jest to zwykła
poranna toaleta.
- Gdzie się, do licha, wybierasz?
- Zapomniałeś, że dziś piątek?
Rzeczywiście, często nie pamiętał o środowych i piąt
kowych spotkaniach u króla. Jednak Rothgar nie mógł so
bie na to pozwolić. Obecność nie była co prawda obowiąz
kowa, ale wszystkie liczące się osoby ze dworu i z rządu
starały się tych audiencji nie opuszczać. Absencja była po
czytywana za af ront. Znaczyło to, że nieobecny przyłączył
się do którejś z opozycyjnych partii.
- Przecież do króla na pewno dotarły wieści o twoim
pojedynku - zauważył Bryght.
- Tym bardziej powinienem pójść, żeby Jego Królewska
Mość mógł stwierdzić, że jestem w dobrym zdrowiu - nie
ustępował Rothgar.
- Ale na pewno ktoś powie królowi...
Markiz podniósł rękę, na której zalśniły rodzinne pier
ścienie i Bryght natychmiast zamilkł.
- Życie na wsi uśpiło w tobie podstawowe instynkty,
mój drogi. Jego Królewska Mość z pewnością będzie chciał
mnie widzieć, a poza tym, muszę pokazać wszystkim, że
nic mi się nie stało i że nie przejąłem się pojedynkiem.
Rothgar stanął przed lustrem i poprawił trochę swój strój.
- Poza tym, obiecałem Uftonom, że przedstawię ich na
dworze - dodał.
- Jakim Uftonom? Nie znam żadnych Uftonów!
- Mieszkają w małym zamku koło Crowthorne - od
rzekł, patrząc z politowaniem na brata. - To pewni ludzie.
Sir George chce, żeby jego syn i spadkobierca poznał ucie
chy Londynu. Pewnie wcześniej pokazał mu, jak zarządzać
ziemią i ludźmi. Na razie zajmuje się nimi Carruthers.
Bryght poniechał protestów. Markiz mógł z jakichś powo
dów rozczarować króla, ale na pewno nie zawiódłby Uftonów.
23
Zresztą dzisiaj nie zawiedzie nikogo. Pokaże się pięknie
wystrojony i upudrowany i będzie udawał, że nic się nie
stało. Bryght przypomniał sobie słowa Szekspira: „ C a ł y
świat jest sceną..." Najpierw pojedynek, potem spotkanie
u króla, następnie jakiś bal i żonglowanie dowcipami, a na
koniec uciechy loża albo zielonego stołu do gry. Bryght
znał to wszystko, niemal wszystko, i w swoim czasie na
wet to l u b i ł . Jednak teraz miał wrażenie, że dopiero w ro
dzinie jego życie stało się prawdziwe.
- Czy nie myślałeś o tym, że król może nie być zado
wolony z zabicia Curry'ego? - spytał jeszcze.
- Jeśli zechce mnie upomnieć, powinienem dać mu ku
temu okazję - odrzekł Rothgar z niezmąconym spokojem.
- A jeśli zechce cię wtrącić do Tower? - Bryght nie da
wał spokoju.
- Podporządkuję się jego woli, chociaż to był uczciwy
pojedynek.
- Ale śmierć Curry'ego nie była konieczna.
Markiz raz jeszcze spojrzał na brata z ukosa, a jego nie
bieskie oczy pociemniały z gniewu.
- To co t w o i m zdaniem mam zrobić?! Przecież nie
umiem czytać w myślach króla! Może powinienem od ra
zu uciec do Holandii?! Albo do Nowego Świata?!
Bryght dopiero teraz zrozumiał, że brat musi pójść na
poranne spotkanie. Rothgar rzadko się m y l i ł w tego rodza
ju sprawach, a w zasadzie nie m y l i ł się nigdy. Wydawał mu
się w t y m jakiś nieludzki, a jego przywiązanie do szczegó
ł ó w sprawiało wrażenie obsesji. Musiał być zawsze niena
gannie ogolony i ubrany. Żadnym gestem nie mógł zdra
dzić, że jest zmęczony lub, że bolą go rany.
Być może to tragiczne doświadczenia młodości sprawi
ł y , że Rothgar wolał kryć swoje uczucia. Został przecież
markizem w wieku dziewiętnastu lat i od tego czasu kon
sekwentnie, budował swoją pozycję.
Dlaczego? Czy po to, żeby nie czuć wewnętrznej pustki?
Matka Rothgara zwariowała po porodzie i własnymi rę-
24
kami udusiła swoje dziecko. Rothgar, który m i a ł wówczas
zaledwie parę lat, mógł na to tylko patrzeć.
Bryght odnosił czasami wrażenie, że precyzja i chęć pa
nowania nad wszystkim też była rodzajem szaleństwa, któ
re brat przeciwstawiał swojej matce. To prawda, że dzięki
temu skorzystali nie tylko Mallorenowie, ale i kraj, lecz
gdzieś za precyzyjnym mechanizmem, k t ó r y s t w o r z y ł
Rothgar, rozbudowując swoje imperium, czaiły się pustka
i strach. Bryght wciąż go podziwiał, ale miał też nadzieję,
że jego syn będzie zupełnie inny.
Markiz jeszcze raz przejrzał się w lustrze, po czym przy-
pasał sobie krótką, bogato zdobioną szpadę. Stanowiła ona
jedynie ozdobę, ponieważ byłoby mu trudno walczyć w ta
k i m stroju. Rothgar ubrany był w jedwabne pończochy
i ciasno pasowane spodnie. Licowana skóra butów aż lśni
ł a , podobnie jak ich srebrne klamry i obcasy. W d ł o n i trzy
mał chusteczkę z najcieńszego jedwabiu. Na koniec Fet-
tler przypiął mu do lewej piersi gwiaździsty order Łaźni
ze z ł o t y m krzyżem w środku.
Rothgar odwrócił się do brata i z ł o ż y ł mu wspaniały
dworski u k ł o n .
- Voila - powiedział.
W tej chwili stanowił doskonałe połączenie piękna i gro
zy. Tak jak tygrys albo lampart czający się do skoku.
Bryght zaczął klaskać, a Rothgar uśmiechnął się tylko
ironicznie. Co prawda swoją rolę miał opanowaną do per
fekcji, ale zachowywał do niej, w odróżnieniu od wielu,
całkowity dystans. Często też mawiał, że życie dworskie
to jeden wielki bal kostiumowy, ale niestety na t y m balu
podejmuje się niesłychanie ważne decyzje.
Wyszli z pokoju. Za markizem ciągnęła się smuga deli
katnego różanego zapachu, ponieważ skropił wcześniej
swoją chustkę perfumami. Z t y ł u wyglądał jak bawidamek,
niezdolny do podjęcia jakiejkolwiek walki.
Pozory, pozory, pomyślał Bryght.
- Chciałem jeszcze porozmawiać o Francisie - rzucił,
25
zrównując się z bratem. Wiedział, że wybrał zły moment
na tę rozmowę.
- Tak? - Oczy markiza zalśniły jak dwa kawałki lodu,
ale Bryght postanowił nie dawać za wygraną.
- Poznasz go lepiej, jak przyjedziesz na ślub Branda.
- Aż drżę z radości na tę myśl - rzekł Rothgar, najwy
raźniej już wchodząc w dworską rolę. - To taki cudowny
berbeć. Jak uważasz, czy Brand rzeczywiście osiądzie na
północy? - dodał już normalnym tonem.
- Tak sądzę. Nigdy nie pociągało go światowe życie -
odparł Bryght, wiedząc, że i tym razem pozwolił zwekslo-
wać rozmowę na inne tory.
- Nie uda mu się go zupełnie uniknąć - powiedział Roth
gar, otwierając drzwi wiodące na schody przed podjazdem. -
Kuzynka jego narzeczonej jest tam ważną figurą. Jej posia
dłość dorównuje Rothgar Abbey.
- Mówisz o lady Arradale? - upewnił się Bryght.
Rothgar skinął głową.
- Hrabina to współczesna Amazonka. Potrafi walczyć
nie tylko za pomocą szpady, czy pistoletu, ale też swej uro
dy. Nie wolno jej lekceważyć.
- Ale...
- Czy Brand opowiadał ci o tym, jak go omal nie zabi
ła? W dodatku zdołała wyprowadzić mnie i moich ludzi
w pole. - Rothgar nie chciał dopuścić go do słowa. - Ma
sporą władzę i chce ją utrzymać.
- Ale nie każdy lubi władzę! - Bryght zdołał w końcu
coś powiedzieć. - Nie chciałbym, żeby Francis dziedziczył
po tobie.
Milczenie, które nastąpiło po tych słowach przypomi
nało ciszę przed burzą. Przerwał ją dopiero turkot nadjeż
dżającego powozu.
- Wobec tego-zapewniam cię, że postaram się go prze
żyć - rzekł w końcu markiz.
Jego brat pokręcił energicznie głową.
- Wolałbym, żebyś się ożenił.
26
- Nigdy. Nawet dla ciebie - padła odpowiedz.
- Poza matką nie miałeś w rodzinie żadnej... tego typu
choroby. Może to był przypadek - zasugerował Bryght.
- Wolę nie ryzykować.
- Więc co ja mam zrobić?
Markiz już chciał wsiąść do powozu, ale zatrzymał się
w drzwiach i spojrzał poważnie na brata.
- Są dwa wyjścia: albo dasz mi syna na wychowanie, albo
powinienem pozwolić mordercom zrobić, co do nich należy
- oddał szybko, chcąc uprzedzić wszelkie protesty. - Wtedy
ty zostaniesz markizem, a Francis będzie się spokojnie uczył
nowej roli. Możemy założyć, że ktoś chce się zemścić na
mie, a nie na całej rodzinie. Inaczej wybrałby łatwiejszy cel.
Bryght wolał nie pytać, kogo ma na myśli.
- Może jednak zaryzykujesz małżeństwo - powtórzył.
Rothgar zmarszczył brwi.
- Mam podjąć ryzyko tylko po to, żebyś ty się przestał
martwić?! Nic z tego. Musisz przywyknąć do myśli, że któ
ryś z was będzie musiał przejąć moje obowiązki. Albo ty,
albo twój syn. I tak masz lepiej, bo ja nie byłem w ogóle
prz ygotowany do tej roli.
Przyjął jeszcze laskę i kapelusz od jednego z lokajów
i wsiadł do odkrytego powozu, którym miał odbyć krótką
podróż do St. James's Palące. Stali już tutaj zbyt długo
i przed pałacem pojawili się ludzie gotowi błagać markiza
o to, by zrobił coś w ich sprawie.
Bryght patrzył za oddalającym się pojazdem, któremu
towarzyszyło dwóch uzbrojonych służących. Markiz
Rothgar znów znalazł się na scenie.
Westchnął ciężko, zmęczony i zdenerwowany wydarze
niami poranka. Czasami żałował, że w ogóle ma starsze
go brata.
Harrogate, Yorkshire
- Tam do diabla! - Hrabina Arradale cofnęła się, widząc,
27
że zaślepione ostrze znajduje się tuż na wysokości jej ser
ca. Gdyby to była prawdziwa walka, już by nie żyła.
Fechtmistrz zdjął maskę i spojrzał na nią stalowym
wzrokiem.
- Za mało ćwiczysz, pani - stwierdził.
Diana również ściągnęła maskę, którą następnie podała
służącej.
- Bo nie chcesz przyjeżdżać do mego zamku, Carr.
Clara powiesiła maskę i pospieszyła do pani, by pomóc
jej zdjąć napierśnik. William Carr sam radził sobie ze swo
imi ochraniaczami.
- Wiesz pani, że cię uwielbiam, ale nie mogę pozwolić,
żebyś mną całkowicie zawładnęła.
Diana zerknęła na przystojnego Irlandczyka. M i a ł nie
bieskie oczy i niemal granatowe, falujące włosy. Kiedyś na
wet myślała, czy z nim nie poflirtować, ale uznała to za
zbyt niebezpieczne. Carr, tak jak większość mężczyzn,
chciałby ją po prostu mieć na własność. I to po to, żeby
zrobić z niej swoją żonę!
- Przynajmniej strzelam lepiej - powiedziała, podchodząc
do lustra, żeby związać swoje kasztanowe, wijące się włosy.
- Ale przy strzelaniu twoje policzki nie nabierają tak
wspaniałych kolorów.
- Za to serce bije mi szybciej - odparowała.
- Bo strzelanie daje ci władzę. Władzę nad życiem. A ty
uwielbiasz władzę, pani. - Spojrzał na nią smutno. - M o
że dlatego jesteś tak piękna i . . . niebezpieczna.
Lustro powiedziało jej, że fechtmistrz mówi prawdę.
Zwłaszcza teraz, zarumieniona po walce, wyglądała szcze
gólnie atrakcyjnie. Jej uroda często przyciągała mężczyzn,
nawet tych o niskim statusie. Czasami żałowała, że jej po
zycja nie pozwalała na k r ó t k i romans z którymś z nich.
Diana związała włosy aksamitką i odwróciła się od lustra.
- Zaraz ci pokażę, jak niebezpieczna - rzekła z pewnym
siebie uśmiechem. - Do strzelania nie potrzebuję partne
ra, więc mogę ćwiczyć codziennie.
28
- Wierzę. - O t w o r z y ł przed nią drzwi prowadzące na
zalane słońcem podwórze. - Lubisz wygrywać.
- Wszyscy lubią, ale ja szczególnie - przyznała.
- I pewnie do tej pory żałujesz, że chybiłaś - zauważył
Carr. - Chociaż wcale nie chciałaś zabić tego młodzieńca.
- Lorda Branda? - Hrabina wyprostowała się dumnie. -
Oczywiście cieszę się, że go nie zabiłam. Przede wszystkim jed
nak, żałuję tego, że w ogóle strzeliłam. To był nagły wypadek.
Powinieneś nauczyć mnie, jak sobie radzić w takich sytuacjach.
Z a t r z y m a l i się przy wejściu na strzelnicę.
- Przede wszystkim, dama powinna unikać takich sytu
acji. - Spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, jak to przyjmie.
- Ta była nie do uniknięcia - stwierdziła. - Gdyby rze
czywiście było tak, jak myślałam, straciłybyśmy z Rosąży-
eśli coś podobnego się zdarzy, muszę wiedzieć, jak się
bronić. Inaczej, po co w ogóle ćwiczyć?!
Żeby się sprawdzić, lady Arradale,
Diana zaśmiała się k r ó t k o .
To prawda. Znasz mnie aż nazbyt dobrze. - Nagle spo
ważniała. - Ale muszę też umieć się bronić. U c z mnie,
Carr. U c z mnie tak, jakbym była mężczyzpą. Żebyipi mo
gła pokonać wszystkich moich wrogów!
C a r r przez chwilę dzukał klucza w kieszeni, a botem
o t w o r z y ł drzwi. Weszli na strzelnicę
Chętnie zrobię to za ciebie, o pani - pospieszył z pfertą.
Dziękuję, nie trzeba,
Znaleźli się w d ł u g i m pomieszczeniu, w k t ó r y m unosił
się zapach prochu i metalu. Diana wciągnęła go z przyjem
nością. To prawda, uwielbiała pistolety. T y l k o one dawały
jej takie poczucie siły i władzy.
Pomyślała jednak, ze nieprędko będzie mogła z nich
skorzystać. Wbrew temu, co powiedziała C a r r o w i , nie mia
ła zbyt wielu wrogów, N o , może za wyjątkiem pewnego
markiza. A i on nie ł a g r a ż a ł raczej jej yciu i cpocie,
a w każdym razie nie temu pierwszemu.
Carr wskazał kolekcję krótkiej broni,
29
- Proszę, pani. Są do twojej dyspozycji.
Diana wybrała jeden z robionych na zamówienie pisto
letów, zważyła go w dłoni, i sama zabrała się do ładowa
nia: podsypała trochę prochu, wsunęła kulę do lufy. Ubi
ła wszystko, myśląc o tym, że to wieści o Mrocznym Mar
kizie sprowadziły ją do Carra. Nie była tu przecież od wie
lu miesięcy.
Odłożyła naładowany pistolet i zajęła się kolejnym.
Tak, pokonała Rothgara, a on nie należał do ludzi, którzy,
łatwo zapominają porażki. Ale nie tylko to wzbudzało nie
pokój hrabiny. Gdy w zeszłym roku markiz odwiedził jej
zamek, bez przerwy toczyli ze sobą słowne pojedynki, któ
re wkrótce przerodziły się we flirt. Dzięki temu mogli po
wiedzieć więcej, zostawiając sobie zawsze drogę odwrotu.
W pewnym momencie stało się jasne, że Rothgar propo
nuje jej romans. Diana spłoszyła się, a on obrócił wszyst
ko w żart, ale kiedy się żegnali, pochylił się do niej i szep
nął: „Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie, pani, jestem
do twojej dyspozycji".
Od tego czasu te słowa prześladowały ją dniem i nocą.
Zdarzało się, że żałowała swojej decyzji, ale częściej cie
szyła się, że uniknęła niebezpieczeństwa.
Diana potrząsnęła głową, chcąc odgonić od siebie natręt
ne myśli i podsypała jeszcze prochu na panewki obu pisto
letów. Markiz z całą pewnością nie zagrażał jej życiu, ale od
roku gorliwie ćwiczyła strzelanie. Przecież nie tylko życie
miała do stracenia. Gdy tylko doszły do niej wieści o tym,
że przyjeżdża, umówiła się na spotkanie z Irlandczykiem.
- Zaraz zobaczysz, Carr, że potrafię się bronić - oświad
czyła, stając w pozycji strzeleckiej. Przed nią majaczyły
szare sylwetki z czerwonymi krążkami w miejscu serca.
Diana odwiodła kurek pierwszego pistoletu i uniosła dłoń
do strzału. Powoli zaczynało do niej docierać, że nie jest
to jednak najlepsza broń przeciw markizowi.
30
3
Dochodziło południe. Coraz więcej osób mijało bramę
przy Pall Mail i zmierzało w stronę St. James's Palące.
Wśród nich znajdowali się zarówno ministrowie królew
scy, wyżsi oficerowie, jak i wystrojeni dworacy oraz przed
stawiciele ziemiaństwa, którzy chcieli choć raz w życiu
znaleźć się na audiencji u króla. Wszyscy mieli na sobie
dworskie stroje, a także upudrowane peruki oraz krótkie
szpady. Inaczej nie wpuszczono by ich do wnętrza.
Ci, którzy byli przyzwyczajeni do takich wizyt, gawę
dzili swobodnie z towarzyszami albo myśleli o swoich
sprawach. Natomiast ziemianie rozglądali się dokoła na
bożnie, licząc na to, że król być może zwróci na nich uwa
gę, a nawet, kto wie, zamieni z nimi parę słów.
Odźwierny zaprowadził markiza wprost na dziedziniec
królewski. Rothgar raz jeszcze poprawił koronki u rękawów,
a następnie zaczął odpowiadać na pozdrowienia różnych
osób. Niektórzy patrzyli na niego tak, jakby za chwilę mie
li go odprowadzić do Tower. To nie było wykluczone, po
nieważ młody król był nieprzewidywalny, a jednocześnie
miał silne poczucie władzy i moralnego posłannictwa.
Rothgar zauważył swojego sekretarza w towarzystwie
dwóch wyraźnie zdeprymowanych dżentelmenów i na
tychmiast ruszył w ich stronę. Zanim Carruthers zdążył
cokolwiek powiedzieć, starszy mężczyzna o szczerej twa
rzy wystąpił i skłonił się Rothgarowi.
- Wasza lordowska mość, jesteśmy panu bardzo wdzięcz
ni. - Sir George wciąż skubał koronkowy rękaw, najwidocz
niej speszony wspaniałością swojego stroju.
Rothgar natychmiast mu się odkłonił.
31
- Cieszę się, widząc cię, panie, w Londynie - rzekł i skie
rował wzrok na młodzieńca. - A to zapewne twój syn... -
Teraz spojrzał na Carruthersa, który podpowiedział bez
głośnie: „George". - George - dokończył, starając się po
wstrzymać uśmiech.
M ł o d y człowiek skłonił się głęboko, trzymając prawą dłoń
na rękojeści krótkiej szpady. Już zapewne doświadczył, jak
trudno nad nią zapanować. Przy braku uwagi, można było
dźgnąć damę albo dżentelmena w nieodpowiednie miejsce.
M a r k i z wskazał obu U f t o n o m drogę do pałacu.
- M a m nadzieję, że mój sekretarz s ł u ż y ł panom pomo
cą w czasie tej wizyty - Rothgar z w r ó c i ł się do starszego
mężczyzny.
- O tak! I to bardzo! - Sir George opowiadał o wszystkim,
co widzieli w Londynie, a jego syn kiwał co jakiś czas głową.
Zbliżali się do wielkiej sali przyjęć, a starszy Uf ton coraz czę
ściej tracił wątek i spoglądał nerwowo w stronę apartamen
tów królewskich. - Na m i ł y Bóg, panie! Sam nie wiem, co
powiedzieć, jeśli król zechce zamienić ze mną parę słów.
- Najjaśniejszy pan sam wybierze temat - uspokoił go
markiz. - Ale mów coś, panie, bo k r ó l nie jest zadowolo
ny, kiedy mu odpowiadają tylko „tak, Wasza Królewska
M o ś ć " albo „nie, Wasza Królewska M o ś ć " .
Starszy Uf ton przystanął i z trudem przełknął ślinę,
- N o , spróbuję. Raz kozie śmierć! Ale ty Georgie -
z w r ó c i ł się do syna - odpowiadaj tylko „ t a k " lub „ n i e " .
- Dobrze, tato - karnie obiecał młodzieniec.
Rothgar uśmiechnął się lekko. U w a ż a ł poranne spotkania
u króla za nużące, dlatego z przyjemnością zgodził się za
prezentować swoich sąsiadów na dworze. Dzięki temu mógł
spojrzeć na tę uroczystość ich oczami, co czyniło ją mniej
nudną. Poza tym cieszył się, że ludzie szlachetni mają do
stęp do króla. Ż a ł o w a ł tylko, że nie przełożył pojedynku o je
den dzień, co być może zaoszczędziłoby U f t o n o m nieprzy
jemności. Jeśli król zdecyduje się zrobić sprawę ze śmierci
Curry'ego, na pewno jakoś się to na nich odbije.
32
Weszli do wielkiej komnaty z przepysznymi zdobienia
m i , ale niemal pozbawionej mebli. Rothgar wybrał towa
rzystwo, w k t ó r y m dostrzegł jeszcze kilku przedstawicieli
ziemiaństwa i po chwili Uftonowie zaczęli z n i m i swobod
nie rozmawiać o cenach zboża i hodowli bydła. Markiz sta
rał się uczestniczyć w rozmowie, m i m o iż co jakiś czas ktoś
do niego podchodził ze słowami wsparcia. U s i ł o w a ł też za
pamiętać tych, którzy nagle przestali go zauważać.
Nagle w pierwszych rzędach rozległy się szmery.
- K r ó l ! Król! Król!
Wszyscy zwrócili się w stronę władcy, ale on dał znak,
żeby wrócić do przerwanych rozmów. Jerzy I I I miał do
piero dwadzieścia pięć lat, świeżą cerę i niebieskie oczy. Je
go twarz była nieprzenikniona. Ponieważ wciąż poważnie
traktował swoje obowiązki, zaczął przechadzać się po sa
l i , starając się z każdym zamienić choć parę słów. Rothgar
nie mógł zgadnąć, w jakim jest nastroju.
W końcu wdał się w krótką pogawędkę z hrabią Marl-
bury, który stał nieopodal markiza. Rozmowy powoli za
częły cichnąć. Oczy zebranych zwróciły się na Rothgara.
K r ó l podszedł do niego i skinął lekko głową.
- Cieszymy się, widząc cię w dobrym zdrowiu, panie,
co? - powiedział. - Bardzo się cieszymy.
Rothgar o d k ł o n i ł się głęboko.
- Wasza Królewska Mość jest dla mnie bardzo łaskawy.
N i e c h mi wolno będzie przedstawić sir George'a Uftona
z Uf t o n Green i jego syna, George'a.
Od tego m o m e n t u wszystko poszło już gładko. Zebra
ni na sali przedstawiciele arystokracji i szlachty powrócili
do swoich rozmów, a sir George odpowiadał krótko, ale
sensownie na pytania króla, dotyczące głównie sytuacji
w hrabstwie Berkshire. Na koniec król zapytał młodego
George'a, czy podoba mu się w Londynie i usłyszawszy
nerwowe „Tak, Wasza Królewska Mość", przeszedł dalej.
Sir George odetchnął z ulgą. Rothgar miał ochotę pójść
w jego ślady, ale oczywiście tego nie zrobił. N i e pozwolił
33
sobie nawet na uśmiech zwycięstwa. Gdy tylko Uftono-
wie uspokoili się nieco, wyprowadził ich na świeże powie
trze. Tutaj czekał na nich Carruthers, który przekazał
Uftonów w ręce dwóch lokai w liberiach i poinformował
markiza, że król chce go widzieć na prywatnej audiencji.
- Więc to jeszcze nie koniec - wymamrotał pod nosem
Rothgar i poklepał po ramieniu zaniepokojonego sekretarza.
Pospacerował trochę między marmurowymi rzeźbami,
a potem udał się do sypialni królewskiej, która służyła też
jako sala przyjęć. Po drodze zastanawiał się, czy chodził
o sprawę Curry'ego, czy też król po prostu chce zasięgnąć
jego rady w sprawach państwowych.
Rothgar czasami żałował tego, że zajmuje tak wysoką
pozycję w państwie. O ileż przyjemniej byłoby mieć nie
wielką, według jego standardów, posiadłość, taką jak Ufto-
nowie. Największym problemem byłaby wtedy zła pogoda
lub choroba bydła i nie musiałby się wówczas zastanawiać,
czy następnego dnia nie trafi do więzienia.
Skoro jednak sam Bóg wyznaczył mu takie obowiązki,
musi teraz z pokorą przyjąć Jego wolę.
Po powrocie do domu, Rothgar z przyjemnością pozbył się
peruki i dworskiego stroju. Teraz miał czas na to, żeby prze
myśleć rozmowę z królem. Mimo pokoju zawartego z Fran
cją wiele osób w Paryżu myślało o nowej wojnie, chcąc w ten
sposób powetować sobie porażkę. Chodziło o to, żeby wyba
dać, kto się ku temu skłania i na ile zaawansowane są przygo
towania. Król wiedział, że Rothgar ma, dzięki swym konek
sjom, większe możliwości w tym względzie, niż jego szpiedzy.
Nie chcąc zawieść władcy, musiał napisać parę listów, na po
zór niewinnych, ale zawierających wyraźne wskazówki.
Kiedy skończył, zajął się sprawami domowymi. Podpi
sał kilka rachunków i zaczął przeglądać pisma, zawierają
ce prośbę o patronat lub wsparcie. Nie miał nastroju na
podobne problemy i już chciał wyrzucić papiery, gdy na
gle zauważył pakiet przysłany przez znajomego wydawcę.
34
Wewnątrz znalazł wybór wierszy. Jeden z nich wyszedł
spod pióra Rousseau, ale był przetłumaczony na angielski:
Słońce dobiegło niemal końca szlaku,
Kiedy cna Diana w dziewiczym orszaku...
W tym momencie przypomniała mu się inna Diana, la
dy Arradale. Podobnie jak bohaterka wiersza, była piękna,
stworzona do miłości i... zdecydowana strzec swej cnoty.
Pomyślał, że mógłby jej dać ten wiersz w prezencie.
Rothgar rozumiał decyzję Diany, by nie wychodzić za
mąż. Wiedział jednak, że w przeciwieństwie do mężczyzn,
nie będzie jej łatwo zaspokoić swoje seksualne potrzeby. Co
więcej, dla wielu osób piękna i niezamężna kobieta stanowi
ła afront wobec boskich wyroków. Ci ludzie gotowi ją byli
uważać za wysłanniczkę piekieł, czy też współczesną Lilit.
Niestety, należał do nich również król, który w dodat
ku nie krył swojej niechęci wobec faktu, że Diana West-
mount została głową rodu. Pytał o nią nawet w czasie roz
mowy, a Rothgar odpowiedział coś wymijająco w nadziei,
że monarcha wkrótce o wszystkim zapomni. Co prawda
ograniczało go wiele przepisów, ale wciąż potrafił kąsać.
Markiz doczytał wiersz do końca. Opisywał on wojnę,
jaką bogini łowów wypowiedziała Kupidynowi. Był za
bawny, a także pouczający. Wprawdzie Dianie udało się
przepędzić posłańca miłości ze swego królestwa, ale zako
chała się, zraniona jego zabłąkaną strzałą. Hrabina z pew
nością doceni kunszt poety oraz wymowę wiersza.
Tak, musi dać ten wiersz do przepisania. Przy okazji po
winien zachować jeden egzemplarz dla siebie. Diana West-
mount była taka, jak jej poetycki odpowiednik - odważna,
mądra i wyjątkowo piękna. Trzeba było wiele wewnętrz
nej siły, żeby się w niej nie zakochać.
Oczywiście miała też i wady. Rothgar nigdy nie spotkał
osoby równie władczej i impulsywnej. To powinno wystar
czyć, żeby się od niej trzymać z daleka. Tymczasem on, wciąż
35
do niej powracał, jeśli nie dosłownie, to chociaż myślami
Jako kuzynka narzeczonej Branda, stanie się wkrótce je
go daleką powinowatą.
- Człowiek rozumny unika niebezpieczeństw - powtó
rzył głośno jedną z maksym, k t ó r y m i się kierował.
Przez chwilę bawił się pierścieniem z rubinem, zastana
wiając się, czy jechać na ślub Branda. N i k t nie miałby mu
za z ł e , gdyby się na n i m nie pojawił. Wszyscy wiedzieli, żei
ma na głowie mnóstwo ważnych spraw.
Jednak, z drugiej strony, była to rzadka okazja, żeby
spotkać się niemal z całą rodziną. I z Dianą Westmount,
dodał w myśli.
Wstał od biurka i zaczął przechadzać się po pokoju.
Sprawy związane z Francją mogą poczekać. Carruthers
zostanie w Londynie i w razie czego prześle mu wieścił
przez posłańca. Zobaczy tylko szczęśliwy koniec przygo
dy Branda i będzie wracał. W końcu i on p r z y ł o ż y ł ręki do
pomyślnego zakończenia tej całej historii.
Stanął przed oknem, jak zwykle, gdy m i a ł już gotową
decyzję. Pojedzie na trzy dni i, przy odrobinie szczęścia,
w ogóle nie zobaczy się z hrabiną.
Rothgar wyszedł, żeby przygotować się do serii wieczor
nych spotkań. W głębi duszy wiedział, że trzy dni to bar
dzo dużo. Wystarczy, żeby spowodować nawet największą
katastrofę.
T r z y d n i , pomyślała Diana, nasłuchując, czy jej
odźwierny nie obwieszcza trąbieniem przybycia Mallore-
nów. Będą tu tylko trzy dni. M u s i uważać, żeby w t y m cza
sie unikać wszelkich starć.
W końcu usłyszała daleki sygnał. Jej serce zatrzepotało
w piersi niczym ptak. Usiłowała tłumaczyć sobie, że to dla
tego, iż w dawnych czasach właśnie w ten sposób zapo
wiadano nadciągających wrogów.
Potrzebowała chwili, żeby się uspokoić. Przecież to nie
najazd, tylko zwykła wizyta. Ona będzie się zachowywać
36
jak dama, markiz jak dżentelmen, a na koniec uścisną so
bie dłonie i się rozstaną. Najchętniej na zawsze.
- Diano.
Aż podskoczyła, słysząc głos matki. Starsza pani nie tra
ciła nadziei, że córka jednak wyjdzie za mąż. Teraz zapew
ne chciała zobaczyć, jak zareaguje na przyjazd Mallore-
nów, a właściwie jednego z nich.
- To chyba goście weselni, Diano - powiedziała. - Nie
zejdziesz ich przywitać?
- Tak, mamo.
Starsza pani uśmiechnęła się chytrze.
- Przewróciłaś zamek do góry nogami, żeby ich godnie
przyjąć. Przez ostatnią godzinę stałaś i czekałaś na sygnał
trąbki. A teraz zwlekasz z powitaniem. Co się z tobą dzieje?
- N i c , mamo - odparła, unikając jej wyblakłych nieco,
zielonych, tak jak jej, oczu.
Matka nigdy tak naprawdę nie rozumiała jej motywów.
Wydawało jej się, że panna, która nie jest ani brzydka, ani
ułomna, co umożliwiałoby jej krzewienie cnoty bez wyrze
czeń, powinna w końcu wyjść za mąż. Poza tym, uważała
tytularne obowiązki hrabiowskie za ciężar, a nie wyzwanie.
Markiz wydawał jej się idealnym kandydatem na męża
i w skrytości ducha wierzyła, że Diana w końcu go poślubi.
Nigdy w życiu! pomyślała hrabina, zbiegając po schodach.
Kiedy znalazła się na dole, przystanęła na chwilę, żeby
złapać oddech. Spojrzała przelotnie do wielkiego lustra wi
szącego w holu i stwierdziła, że jest zarumieniona. Najwy
żej powie, że to puder.
Poprawiła jeszcze swoją bladożółtą suknię w kremowe
kwietne wzory i prosty naszyjnik z pereł. Nie może zapo
minać, że jest damą. Włosy wydawały się w porządku, cho
ciaż parę niesfornych kosmyków wyśliznęło się spod muśli
nowego czepeczka. Jednak nic nie mogła już na to poradzić.
Powozy Mallorenów zaturkotały na podjeździe i za
trzymały się na zamkowym dziedzińcu. Diana po raz ko
lejny przypomniała sobie ostatnie spotkanie z markizem.
37
Chciał wówczas porwać jej kuzynkę Rosę, a ona wraz
z niewielkim oddziałem swoich ludzi zdołała mu się prze
ciwstawić. Nie żałowała tego, co zrobiła, chociaż Rothgar
należał do najpotężniejszych osobistości w królestwie.
Ciekawe, czy zauważy, że ma na sobie tę samą suknię,
co wtedy?
Markiz miał opinię bystrego obserwatora, co mogła pa
rę razy potwierdzić. Powinien zauważyć jej strój i, co wię
cej, zrozumieć jego znaczenie. Wciąż była gotowa walczyć
i zwyciężać. Nie miała zamiaru się poddać, mimo złożo
nej przez niego propozycji.
Uznała, że nadszedł odpowiedni moment, żeby powi
tać gości i podeszła do drzwi. Dwóch lokajów otworzyło
je na oścież. Na zamkowym podwórzu stały aż cztery po
dróżne powozy. Trzy inne, z bagażami i służącymi, poje
chały dalej, w stronę pomieszczeń kuchennych.
Część przybyłych już wysiadła. Wśród nich znajdowały się
zmęczone dzieci, które będą wymagały dodatkowej opieki.
Tylko Mallorenów stać było na równie absurdalne pomysły.
Diana uśmiechnęła się uprzejmie i już szykowała krót
ką przemowę powitalną, kiedy nagle zobaczyła postać wy
siadającą z drugiego w kolejności powozu.
- Rosa! - krzyknęła uradowana i pospieszyła, żeby ją
uściskać. Nie widziały się przez długich dziewięć miesięcy.
Dopiero po chwili przypomniała sobie o obowiązkach
gospodyni i wyzwoliła ze swych objęć ukochaną kuzynkę.
Podniosła chustkę do oczu, a kiedy ją opuściła, zobaczyła
przed sobą rozbawionego tym, co zaszło lorda Branda
Mallorena. Wysoki i przystojny, z ciemnorudymi włosami
zaczesanymi do tyłu, wydawał się idealnym partnerem dla
Rosy. ale to nie on wprawił ją w drżenie. To nie z jego po
wodu miała problemy z wysłowieniem się. Rothgar był
w pobliżu. Diana czuła na sobie jego wzrok. Raz jeszcze
poprawiła nerwowo suknię, która miała być jej zbroją
przeciwko markizowi i powiedziała drżącym głosem:
- Witamy w Arradale.
38
4
Z powozu wysiadł w końcu uśmiechnięty markiz. Dia
na poczuła, że jej serce nie chce się podporządkować dys
cyplinie, którą narzuciła całemu ciału.
- Lord Rothgar? - Miała nadzieję, że nie zauważy, jak
jest zdenerwowana. - Miło mi znowu powitać cię w Arra-
dale, panie.
Markiz musnął tylko jej dłoń ustami przy powitaniu,
a mimo to dreszcz przebiegł po plecach Diany. Czy zawsze
tak na nią działał, czy też było to coś nowego? Teraz była
zbyt zmieszana, by wspominać jego wcześniejszą wizytę.
- Cała przyjemność po mojej stronie, hrabino - przywi
tał się oficjalnie. - Tym bardziej, że zgodziłaś się gościć
Mallorenów.
Rothgar patrzył na nią chłodno. Nic nie wskazywało na
to, że jest choć trochę poruszony.
- Och, dla Rosy zrobiłabym wszystko - wyznała. - Mo
głabym gościć nawet monstra.
- N o , to może jakoś z nami wytrzymasz. - Dotknął de
likatnie jej ramienia, kierując w stronę nowo przybyłych.
- Pozwól, pani, że przedstawię ci niektórych członków
mojej rodziny.
Jego dotyk parzył. Zerknęła na Rosę, szukając pomocy,
ale kuzynka nie spuszczała oczu z narzeczonego, ślepa na
to, co się działo dokoła. Jednak markiz natychmiast wy
chwycił jej spojrzenie.
- Patrzy na niego jak w obrazek - szepnął hrabinie do
ucha. - To prawdziwe szaleństwo.
Te słowa trochę ją otrzeźwiły. Szaleństwo! Nie może
pozwolić na to, by też się w nim pogrążyć.
39
Diana uniosła dumnie głowę i podeszła do grupki Mal-
lorenów.
- To lord i lady Steen - Rothgar pospieszył z wyjaśnie
niami. - Jak widzisz, pani, mają czwórkę dzieci, ale do
prawdy trudno mi połapać się w tym, które z nich jest k i m .
Lady Steen to oczywiście moja siostra H i l d a .
Najmłodsze dziecko o ciemnych włosach podbiegło do
Rothgara i wyciągnęło rączki w górę.
- Wuje! Wuje! - zawołało.
Ku jej zdziwieniu Rothgar podniósł malucha i ucałował
w oba policzki.
- A to akurat jest A r t h u r Groves - dodał markiz ze śmie
chem. - G o t ó w zaprzyjaźnić się nawet ze smokiem.
Diana zauważyła, że czuprynka malca nie jest tak ciem
na, jak kruczoczarne włosy wuja. Podobieństwo b y ł o jed
nak uderzające. Chłopiec p r z y t u l i ł się mocno do Rothga
ra i zszedł mu z rąk dopiero na wyraźne żądanie matki.
Bardzo poruszył ją ten widok. Spodziewała się Mrocznego
Markiza, a zastała mężczyznę łagodnego jak baranek. Pomyś
lała, że czyni go to jeszcze bardziej niebezpiecznym. W ten
sposób potrafi uśpić czujność przeciwnika, a potem... uderzyć.
- M ó j brat, oczywiście, żartuje - wtrąciła lady Steen. -
N i e chce się przyznać, że uwielbia siostrzeńca. Tak trud
no być eminence noire Anglii! - dodała z westchnieniem.
- Przecież wszyscy w Londynie wiedzą, że zjadam takie
niewinne dzieci na śniadanie - rzekł markiz, mrugając do
niej znacząco.
Uderzyło j a t o , że jest tak odprężony. Ona szykowała się
do walki, a on tymczasem dobrze się bawił. Przykucnął te
raz, żeby porozmawiać o czymś z Arthurem. Zdaje się, że
o koniach. Przy okazji nic sobie nie robił z form towarzy
skich, być może zakładając, że stanowią już jedną rodzinę.
Diana odwróciła głowę o parę sekund za późno. N i e ,
nie może patrzeć! N i e wolno jej dać po sobie poznać, że
go obserwuje. Przez najbliższe trzy dni będzie musiała
ignorować markiza.
40
Lady Steen wypchnęła przed siebie dwie dziewczynki,
które usiłowały się schować za jej spódnicą.
- Pozwoli pani, że przedstawię moje córki, hrabino. - Te
raz ona przejęła obowiązek prezentowania rodziny. - Sa
rah i Elanor.
Obie dziewczynki dygnęły nieśmiało. N i e przypomina
ły Arthura. Podobnie, jak część Mallorenów miały raczej
rude włosy.
- A to mój najstarszy syn, Charles, lord Herbert - do
dała lady Steen.
Młodzieniec spojrzał na nią i s k ł o n i ł się grzecznie. Jako
jedyny z „dzieci" stał spokojnie przy swoim ojcu.
- Niestety, nie mogę pani zapewnić, hrabino, że nasze po
ciechy będą grzeczne. - W tym momencie Sarah zachichota
ła nerwowo, ale matka zgromiła jąwzrokiem. - M a m nadzie
ję, że nie naruszą zanadto spokoju Arradale. Zabralismyje ze
sobą, ponieważ później wyruszamy całą rodziną do Szkocji.
Diana zapewniła ją, że to żaden k ł o p o t i zdziwiła się, że
rzeczywiście tak myśli. Jeszcze bardziej poruszyło j a t o , że
czuła się coraz lepiej w towarzystwie Mallorenów. Przesta
ła się uśmiechać z obowiązku i na jej usta powrócił zwy
k ł y promienny i szczery uśmiech.
Dopiero po chwili dotarło do niej, że to niebezpieczne.
Powinna uważać, bo cios może spaść znienacka.
Przeszli do kolejnego powozu, gdzie stało dwoje Mallo
renów. Rothgar znowu trzymał na rękach siostrzeńca, po
nieważ A r t h u r zaczął go wołać, kiedy ruszyli dalej. W tej
sytuacji trudno się było dziwić, że nie zachowywał dwor
skich form i rzucił tylko:
- To mój brat, Bryght.
Lord Malloren miał włosy jeszcze ciemniejsze niż Rothgar
i był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek wi
działa. Wysoki, z jastrzębimi rysami brata, pełen nonszalancji
mógł spodobać się każdej kobiecie, lecz na Dianie nie zrobił
szczególnego wrażenia. Ku jej zdziwieniu jego żona była niska,
ruda, z tysiącem piegów na twarzy, i nie wyróżniała się urodą.
41
W pewnym momencie Bryght spojrzał na swoją wy
brankę, a na jego twarzy pojawił się wyraz uwielbienia,
Rothgar znowu pochylił się do jej ucha.
- Zadurzył się w niej jak żak - szepnął. - Uważaj, pani,
bo to może być zaraźliwe. Ja jeden w mojej rodzinie opar
łem się tej chorobie.
Hrabina potrząsnęła głową.
- Nie obawiaj się, panie. Ja też ją pokonam - zapewniła go.
- Och, co za ulga! - powiedział, westchnąwszy teatral
nie. - Wobec tego będziemy mogli siąść razem do kolacji,
tworząc enklawę w morzu zakochanych.
Diana roześmiała się na te słowa, licząc na to, że nie
zdradzi się ze swoim niepokojem. Markiz miał rację. Jakoa
jedyni w całym towarzystwie nie mieli partnerów i z tego
względu zapewne będą musieli wszystko robić razem.
Nie, to niemożliwe! Musi temu jakoś zaradzić.
- Wuje, dali, dali! - zakrzyknął mały Arthur.
Lord Bryght poprosił ją, by zaczekała, ponieważ chce
jej przedstawić swojego syna. Chwilę potem z powozu wy
siadł, czy raczej został wysadzony, chłopczyk w jedwab
nym stroju, który ledwo umiał utrzymać się na nogach.
Piastunka pilnowała cały czas, żeby nie upadł.
- To mój syn, Francis - powiedział z wyraźną dumą.
Diana nie bardzo wiedziała, jak się zachować. Nigdy
wcześniej nie przedstawiano jej niemowlaków.
- Bardzo mi miło - rzekła niepewnie, kucnąwszy przy
Francisie, który szybko schronił się w ramiona piastunki.
Na ten widok mały Arthur zażądał, żeby go postawić i po
biegł do ciotecznego brata. Na szczęście Bryght w porę wziąl
syna na ręce, inaczej Francis już leżałby na ziemi Lord Mallo-
ren zaczaj kołysać go w powietrzu, a ten zaniósł się śmiechem.
Diana próbowała nie okazywać zdziwienia, chociaż by
ło to bardzo trudne. To niemożliwe, żeby tacy mężczyźni
jak Rothgar czy Bryght lubili dzieci. Kłóciło się to z ich
wizerunkiem twardych i bezwzględnych rycerzy.
- Oczywiście nie musi pani pamiętać, które dziecko jest
42
czyje, hrabino - powiedziała żona Bryghta, chwyciwszy
małego Arthura. Głos miała melodyjny i pełen ciepła. Coś
sprawiało, że po prostu chciało się jej słuchać. - Przy odro
binie szczęścia można ich w ogóle nie spotkać.
Rothgar wziął ją delikatnie pod ramię.
- Chodźmy dalej.
Pożegnała się z Bryghtem i jego żoną i ruszyli w stronę
ostatniego powozu.
- Liczę na to, ze Portia ma rację - rzekł, rozglądając się
dokoła. - To naprawdę wielki zamek i dzieci będą miały
mnóstwo miejsca do zabawy. Czasami zachowują się jak
prawdziwe diablęta - dodał ostrzegawczo.
Diana pomyślała, że jakoś poradzi sobie z dziećmi.
Zwłaszcza, że, o dziwo, była do nich dobrze nastawiona.
Znacznie trudniej będzie sprostać wyzwaniu, jakie stano
wiła sama obecność markiza. Po tym, co zobaczyła, czuła
się zupełnie zagubiona. Mroczny Markiz okazał się nagle
miłośnikiem dzieci i rodziny.
Zatrzymali się przed ostatnią parą.
- Tuszę, pani, że poznałaś już moją siostrę, Elf?
Rzeczywiście, spotkała się z nią parę razy w Londynie
i obie panie przypadły sobie do gustu.
- M i ł o mi panią widzieć, lady Elfled.
Zagadnięta skinęła swoją rudą głową i wskazała stojące
go obok przystojnego szatyna.
- Mi również, hrabino. Oto mój mąż, lord Walgrave.
Mężczyzna skłonił się szarmancko, a w jego oczach po
jawiły się wesołe iskierki. Wszystko wskazywało na to, że
jest człowiekiem pogodnym i prostodusznym.
- To dla mnie wielki zaszczyt, lady Arradale.
Walgrave'owie jeszcze nie mieli dzieci. Diana mogła więc
liczyć na to, że mąż Elf będzie dotrzymywał jej towarzystwa,
co by ją uwolniło od markiza. Według najnowszej mody,
małżonkowie raczej unikali siebie w większym towarzy
stwie. Jednak wystarczyło zobaczyć, z jakim namaszczeniem
lord Walgrave podaje żonie ramię, żeby zrozumieć, że nie
43
ma na co liczyć. Zresztą Mallorenowie w ogóle nie przejmo
wali się modą i gotowi byli robić, co im się żywnie podoba.
Najlepszy dowód, że zabrali ze sobą dzieci.
To byli już wszyscy. Diana wiedziała, że Rothgar ma
jeszcze jednego brata, lorda Cynrica, ale ten wraz z żoną
przebywał w Kanadzie. Jeszcze raz rozejrzała się po dzie
dzińcu i pomyślała, że to przecież tylko trzy dni.
Klasnęła w ręce i zaprosiła wszystkich do zamku.
- Nawet nie wie pani, jak jestem szczęśliwa, że mam za
sobą tę podróż - wyznała lady Walgrave, idąc tuż przy niej.
- To już trzeci miesiąc, ale wciąż mam mdłości, zwłaszcza
w powozie.
Hrabina spojrzała na nią ze zdziwieniem. Że też się nie
domyśliła! Wszyscy Mallorenowie byli p ł o d n i ponad ludzka
miarę. Może jest to ich tajny plan, żeby zdominować w ten
sposób Anglię. Jedynie Rothgar zawsze twierdził, że nie chce
się żenić. Ale te deklaracje nie do końca ją uspokajały.
- Może każę przynieść sole trzeźwiące - zaproponowała.
- N i e , dziękuję. Świeże powietrze działa na mnie najle
piej. - Odetchnęła głęboko. - Jednak nie zdziw się pani,
kiedy będę musiała nagle opuścić towarzystwo.
Diana skinęła głową i przystanęła chwilę przed drzwia
m i , żeby lady Walgrave mogła jeszcze pooddychać świe
żym powietrzem.
- To wobec tego bardzo odważna decyzja, że zdecydo
wałaś się, pani, na tę podróż - zauważyła.
Elf tylko potrząsnęła głową.
- Chciałam koniecznie zobaczyć ten ślub. Przeżyć tój
jeszcze raz. Nasz był taki pospieszny, prawda kochanie?
- O, tak - zgodził się lord Walgrave.
D i a n a p r z y p o m n i a ł a sobie p l o t k i , które przywiozła
z L o n d y n u jedna z jej sąsiadek. Podobno data ślubu lady
Malloren została przyspieszona z bardzo ważnego powo
du. Ciekawe, czy okaże się, że Elf urodzi wcześniaka, któ
ry będzie zupełnie normalnym, zdrowym noworodkiem?
Takie rzeczy zdarzały się w towarzystwie i nikt z tego nie
44
robił problemu. Chyba, że cała sprawa wychodziła na jaw.
- Poza tym, tak naprawdę cieszę się z tej podróży - dorzu
ciła szybko lady Walgrave. - Nigdy nie byłam na północy. Te
wzgórza i ukwiecone łąki! Gdybym była malarką, spróbowa
łabym to uchwycić... Poza tym interesuje mnie przemysł.
- Przemysł? - powtórzyła niepewnie Diana, przekona
na, że się przesłyszała.
Elf potwierdziła natychmiast:
- Tak, głównie przędzalniczy i tkacki.
- Przędzalniczy i tkacki? - Diana nie mogła uwierzyć
własnym uszom i nawet zapomniała, że to niegrzecznie tak
szczegółowo wypytywać gości.
Na ustach Elf pojawił się tajemniczy uśmieszek.
- To takie hobby - wyjaśniła. - Namówiłam nawet
Bryghta i Portię, żeby pojechali obejrzeć akwedukt księcia
Bridgewater. A potem zwiedzimy port w Liverpoolu.
Jak na kobietę były to rzeczywiście dość nietypowe za
interesowania. Diana miała wrażenie, że śni. Już wcześniej
zdarzały jej się koszmary dotyczące spotkania z Mallore-
nami. Nie dziwiło jej, że przybysze z południa chcieli zo
baczyć słynny akwedukt. Sama była obecna przy jego
otwarciu cztery lata temu. Ale port i fabryki?! To wszyst
ko jakoś nie chciało jej się pomieścić w głowie.
Rzuciła więc tylko coś zdawkowego i poprowadziła go
ści dalej, do wnętrza zamku.
Planowała, że urządzi dziś wieczorem przyjęcie dla znu
dzonych i głodnych luksusu przybyszy z Londynu, ale te
raz nie wiedziała, czy to najlepszy pomysł. Być może mar
kiz wolałby zwiedzić kopalnię ołowiu, a lord Steen wziąć
udział w wyprawie na torfowiska!
Tak naprawdę, to sama najchętniej schowałaby się
gdzieś na torfowych bagnach na te całe trzy dni.
Niestety, jako gospodyni nie mogła tego zrobić. Posta
nowiła jakoś wypełnić czas, który im został. Pozwoli teraz
służbie, by zaprowadziła gości do ich pokojów. Po krótkim
odpoczynku planowała uroczystą kolację i cieszyła się
45
w duchu, pamiętając, że miejsca jej i markiza znajdowały
się na przeciwległych krańcach stołu. Po kolacji muzyka
i karty, co powinno wystarczyć na resztę wieczoru.
Ślub miał się zacząć wcześnie rano, o k o ł o dziesiątej. A po
tem zaplanowano oczywiście weselne przyjęcie.
Diana zaczęła wydawać dyspozycje służbie, kiedy nagle
w h o l u rozległ się przerażający wrzask. To krzyczał Ar
thur, któremu matka udaremniła kolejny napad na Fran
cisa. Po c h w i l i dołączył do niego sam napadnięty i w sali
zrobiło się straszne zamieszanie. Na szczęście piastunki
schwyciły najmłodszą progeniturę Mallorenow i pobiegły
za służbą z wrzeszczącymi dzieciakami.
Diana z trudem powstrzymała się, żeby nie zatkać so
bie uszu. Zmieszani Mallorenowie szybko rozeszli się do
swoich pokojów. Została tylko ona i markiz.
- Czy źle się czujesz, panie? - spytała, widząc jego zbie
lałą twarz i usta. M a r k i z zachwiał się, jakby m i a ł upaść.
- Trochę mnie b o l i głowa, to wszystko - powiedział,
a uśmiech szybko p o w r ó c i ł na jego wargi. - To zadziwia
jące, że ten h o l ma tak wspaniałą akustykę.
Diana skinęła głową, chcąc dać znak, że go rozumie. W t y m
towarzystwie byli jedynymi zdrowymi psychicznie ludźmi.
Okazało się, że jest to niebezpieczne. Nagle zawiązała
się między n i m i jakaś dziwna nić porozumienia. Nawet,
gdyby chciała ją przeciąć, nie była w stanie tego zrobić. Dla
tego pożegnała się szybko i uciekła do swoich pokojów.
5
Tego wieczoru zasiedli do kolacji w czternastkę. Oprócz
dorosłych Mallorenow była tu jeszcze Rosa, Diana, jej matka,
a także paru rezydentów. Markiz, tak jak zaplanowała hrabi
na, usiadł tuż obok jej matki, na przeciwległym końcu stołu.
46
Mimo to, Diana nie mogła się powstrzymać, żeby co ja
kiś czas nie zerkać w jego stronę. Starała się zatem więcej
uwagi poświęcać Brandowi i lordowi, których miała po
obu bokach.
Mallorenowie okazali się być bardzo miłym towarzys
twem. Widać było, że lubią się nawzajem i czują się świet
nie w swoim gronie. Rozmowa miała raczej ogólny cha
rakter, a nie tak, jak na eleganckich przyjęciach, wyłącz
nie sąsiedzki. Wyglądało na to, że mają za nic wymogi
mody, jeśli kłóciły się one w jakiś sposób z ich rodzinny
mi przyzwyczajeniami.
Rothgar prawie się nie odzywał, chociaż gdy już otwo
rzył usta, mówił z sensem i dowcipnie. Diana, jako gospo
dyni, starała się brać udział w rozmowie, chociaż nie mo
gła oderwać swych myśli od markiza.
Odniosła wrażenie, że Rothgar lubi rodzinę, ale jedno
cześnie odnosi się do niej z dystansem. Tak jakby był oj
cem wszystkich tu zebranych i patrzył pobłażliwie na swo
je pociechy.
Diana wiedziała, że matka markiza zwariowała po po
rodzie i zabiła niemowlę. Rosa poinformowała ją w sekre
cie, że Rothgar, który był tego świadkiem, wciąż pamiętał
to wydarzenie i że sam obawiał się szaleństwa. Dlatego też
zdecydował się nie żenić.
Później dowiedziała się także, że rodzice markiza zmarli
na jakąś tajemniczą chorobę zaledwie parę dni po sobie i on
musiał wówczas przejąć wszelkie obowiązki wynikające
z tytułu i pozycji. Miał wtedy dziewiętnaście lat. Ojciec Dia
ny zmarł, gdy miała dwadzieścia dwa, ale po pierwsze, nie
była obciążona strasznymi wspomnieniami, a po drugie, zo
stała jej jeszcze matka, która mogła zawsze służyć radą.
Diana odsunęła od siebie talerz z plackiem z karczocha.
Czuła, że powoli traci apetyt. Dla kogoś takiego, jak Roth
gar, to co zrobiły w zeszłym roku z Rosą, mogło się wy
dać głupie. Poczęstowały wtedy Branda winem ze środ
kiem nasennym, a następnie odeszły. Rosa nawet chciała
47
zostać, żeby się nim zająć, ale sama nie czuła się najlepiej,
ponieważ wypiła wcześniej parę ł y k ó w trunku.
Brand im wybaczył. Czy markiz również? Diana nie
chciała jego przyjaźni, wolała jednak nie mieć w nim wroga.
- Źle się pani czuje, hrabino? - spytał zaniepokojony lord
Steen.
Natychmiast zaprzeczyła ruchem głowy.
- Po prostu coś mi się przypomniało - wyjaśniła. - Ży
cie wśród M a l l o r e n ó w musi być naprawdę ciekawe, praw
da? - zaryzykowała pytanie.
Zauważyła, że usta lekko mu drgnęły.
- Na tyle, że zdecydowaliśmy się przenieść w odludny
zakątek Devon - odparł.
Diana omal się nie roześmiała. A więc Steenowie mieli dość
intryg i sławy, jaką cieszył się Rothgar. N i e powinna zapomi
nać, że nie każdy lubi dworskie życie. A przecież markiz na
leżał do królewskich doradców. Chociaż nigdy się z tym nie
afiszował, wszyscy wiedzieli, że ma wielkie wpływy.
Hrabina spojrzała na przeciwległy koniec stołu. Już po
przednio odniosła wrażenie, że markiz góruje nad rodziną,
a teraz przekonanie to się pogłębiło. Dystans wydawał się jesz
cze większy. Czyżby był równie samotny jak ona w swoich
dążeniach i planach? Czyżby rodzina jego też nie rozumiała?
Po kolacji wszyscy wstali od stołu. Panowie zajęli się swo
imi drinkami i grą w karty, a panie oczywiście plotkami.
Diana wysłuchała najnowszych wieści i sama podzieli
ła się tym, co wiedziała o okolicznych osobistościach. Po
chwili Elf zaproponowała Dianie, żeby przeszły na „ t y " ,
co wydawało się sensownym posunięciem ze względu na
ich już niemal rodzinne stosunki. Rozmowa przebiegała
nadzwyczaj ciekawie i hrabina nie miałaby nic przeciwko
temu, żeby panowie posiedzieli dłużej nad brandy i karta
mi. Niestety, zapragnęli zagrać z paniami. Diana przygo
towała zatem stoliki, a lady Steen usiadła do klawesynu.
Po paru melodiach wymieniła ją Rosa, do której zaraz
dosiadł się Brand. N i e grał zbyt dobrze i nie k r y ł tego, że
48
przede wszystkim interesuje go narzeczona. Diana nie mo
gła powstrzymać zazdrości, widząc, jak coraz bardziej
przysuwa się do Rosy.
Palce narzeczonych tańczyły po klawiaturze i był to praw
dziwy taniec miłości. Oboje co chwila patrzyli sobie w oczy.
Hrabina wstała ze swego miejsca i rozejrzała się po sa
l i . Czy goście mają wszystko, czego potrzebują? Czy są za
dowoleni? Przecież jest tutaj gospodynią.
O dziwo, pierwszą osobą, na którą zwróciła uwagę był mar
kiz. G r a ł właśnie w wista z lordem Bryghtem oraz małżonka
mi Walgrave. Jednak jego partnerem był lord Walgrave, a nie
brat. Zaciekawiona Diana przyglądała się przez moment grze,
chcąc zrozumieć, dlaczego. Bez trudu zauważyła, że zarówno
Rothgar, jak i lord Bryght są doskonałymi graczami. Pewnie
dlatego rodzina nie chciała, by grywali w tandemie.
L o r d Rothgar natychmiast uchwycił jej spojrzenie.
- Czy chcesz zagrać, pani? - spytał.
Diana potrząsnęła głową.
- N i e chciałabym przeszkadzać... - zaczęła, ale lord Wal-
grave podniósł d ł o ń do góry, nie dając jej skończyć.
- N i e przeszkadzasz, pani - stwierdził z mocą, kładąc
rękę na sercu. - Chętnie ustąpię ci pola. Czuję się jak ko
tek, który wszedł między tygrysy.
- Biedak, brakuje mu instynktu mordercy - poparła go
żona.
Diana nie miała wyboru, ponieważ lord Walgrave już
opuścił swoje miejsce przy stoliku i zaczął rozmowę z lor
dem Steenem. Przez chwilę miała wrażenie, że padła ofia
rą spisku, szybko jednak porzuciła tę myśl.
Przecież sama była swoim największym wrogiem! Co ją
podkusiło, żeby umieścić Rothgara w apartamencie przy
legającym bezpośrednio do jej części zamku?
- N i e wiedziałam, że wist może być aż tak niebezpiecz
ny - rzekła niepewnie Diana.
- Powinnaś spytać najpierw, o jaką stawkę gramy -
stwierdził markiz i zmierzył ją wzrokiem.
49
Siedzieli naprzeć wko siebie. Zbyt blisko, jak na jej gustuj
N i g d y wcześniej nie znajdowała się tak blisko Rothgara.
- A o co gramy? - zapytała nieśmiało.
- O duszę. - Markiz niemal przewiercał ją wzrokiem.
Diana drgnęła na swoim miejscu. Serce zabiło jej nie
spokojnie.
- Tak mówimy w rodzinie, ale w rzeczywistości gramy na
punkty - wyjaśniła Elf znudzonym tonem. - Chodzi o to, że
brat nie chce, żebyśmy w swoim gronie grali na pieniądze.
- A co się dzieje z przegraną duszą? - Diana powoli od
zyskiwała kontenans.
- Zostaje u właściciela, chyba...
- Chyba? - powtórzyła, patrząc Rothgarowi wprost w oczy
- Chyba, że zwycięzca zechce inaczej. Biedne przegrane du
sze! - westchnął teatralnie i wyłożył pierwszą kartę. - As kier.
Diana uśmiechnęła się lekko.
- N i e będziesz mógł, panie, teraz mówić, że masz asa
w rękawie - zauważyła.
Markiz wyglądał na rozbawionego tą uwagą.
- Zawsze mam jakiegoś asa w rękawie - stwierdził,
kładając z kolei króla kier.
Zachowywał się tak, jakby wiedział, że z kierów pozo
stała jej tylko dama. Gra stawała się coraz bardziej emo
cjonująca. I n n i członkowie rodziny porzucili swoje zaję
cia i zaczęli się przyglądać czwórce przy stoliku.
Wkrótce stało się jasne, że Rothgar skorzystał z gry,ze-
by nawiązać z nią flirt. Co i rusz padały pod jej adresem
dwuznaczne uwagi. Musiała nie tylko uważać na przebieg
gry, ale jeszcze zastanawiać się, jak je odparować. Żeby nie
patrzeć na Rothgara, starała się skoncentrować na samej
rozgrywce. Jednak po chwili zauważyła, że patrzy na pięk
ne, wypielęgnowane dłonie markiza i myśli, jak dobrze by
łoby czuć je na skórze.
Rothgar rozpoczął licytację.
- Jeśli wolisz, pani, grać na pieniądze, to... - zawiesił głos,
Hrabina zaprzeczyła lekkim ruchem głowy.
50
- Zawsze uważałam, że to sama gra jest ekscytująca,
a nie t o , jaka jest stawka.
Rothgar uśmiechnął się z aprobatą.
- Ja też tak uważam. A ty, pani, jesteś wytrawnym graczem.
Ich oczy spotkały się na moment i hrabina poczuła, że bra
kuje jej tchu. Wymowa jego spojrzenia była aż nadto oczy
wista. Potrzebowała czasu, żeby choć trochę się opanować.
- Gramy? - spytała.
Trzy dni, starała się uspokoić w duchu. To tylko trzy dni.
Oboje z markizem zdecydowanie wygrali. To prawda, że
mieli trochę szczęścia, ale poza tym decydowały umiejęt
ności oraz zdolność zgadywania intencji partnera. N i e m a l
czytali sobie w myślach. Zebrani nagrodzili ich brawami.
Kiedy wstawali od stolika, zauważyła, że Elf wymieniła
znaczące spojrzenie z Bryghtem. Diana chciała zaprotesto
wać. Stwierdzić, że to przecież o niczym nie świadczy.
Oczywiście nie zrobiła tego, ponieważ byłaby to jawna de
monstracja niechęci wobec markiza.
W końcu rozegrali tylko partyjkę wista!
Jednak Diana nie miała pewności, że chodzi tylko o karty.
A jej wątpliwości nasiliły się, kiedy udała się na spoczynek.
Służąca rozpoczęła normalny wieczorny rytuał, a hrabina nie
mogła się powstrzymać, żeby co jakiś czas nie zerkać na wy
łożone mahoniem drzwi, dzielące ją od sypialni Rothgara.
Jego pokój był pomalowany w fantazyjne kwietne wzory.
D r z w i po drugiej stronie aż lśniły bielą i mogły zachwycić
niejednego podlotka różowymi zdobieniami. Początkowo
wydawało jej się, że umieszczenie markiza w tak kobiecym
pokoju będzie niezłym dowcipem. Powoli jednak zaczynała
w to wątpić. Wciąż miała na sobie suknię, chociaż służąca już
chciała ją rozpinać. Diana powiedziała jej, żeby chwilę zacze
kała i zbliżyła się do drzwi.
Ciekawe, co robi markiz? I jak podoba mu się to pomiesz
czenie, stworzone specjalnie dla niej w czasach, gdy miała
kilkanaście lat? Markiz nie mógł być już rozebrany do snu,
ponieważ wychodził jeszcze do stajni, żeby sprawdzić konie.
51
Nie mogąc powstrzymać ciekawości, Diana zapukała
do drzwi.
- Proszę! - dobiegło do niej ze środka.
Nacisnęła ciężką klamkę, myśląc o tym, że powinna od
szukać stary klucz do tych drzwi. Weszła i ujrzała marki
za. Stał na środku pokoju, w koszuli i spodniach, ale już
bez surduta. Nie można tego było nazwać negliżem, ale
też nie był to strój odpowiedni na przyjęcie damy. Na twa
rzy Rothgara malowało się zdziwienie.
- Czym mogę służyć, pani?
Hrabina zaczerwieniła się i spróbowała odwrócić wzrok,
który spoczywał na jego muskularnym ciele. Na próżno.
Z tego powodu zmieszała się jeszcze bardziej.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko tej... sypial
ni, panie - zaczęła niepewnie. - Chciałam sprawdzić, czy
niczego ci nie brakuje.
Rothgar spojrzał najpierw na nią, a następnie jego
wzrok powędrował w stronę łóżka w jej pokoju. Piekło
i szatani! Diana myślała, że spali się ze wstydu.
- Twoja gościnność, pani, jest... porażająca. Nie, dzięku
ję, niczego mi nie brakuje.
Diana miała ochotę uciec stąd i zatrzasnąć mocno drzwi.
Co się z nią dzieje, że strzela gafę za gafą?!
- Musieliśmy wykorzystać wszystkie gościnne pokoje -
tłumaczyła się. - Liczę na to, że będzie ci tu wygodnie, mi
mo kobiecego wystroju.
Rothgar uniósł do góry brew.
- Mam wrażenie, że sypiałem już w podobnych - rzekł
z namysłem, a ona pomyślała, że ze wstydu zapadnie się
pod ziemię.
- Powinnam była ją przemalować - brnęła dalej, chociaż
najchętniej zakończyłaby już tę rozmowę. - Korzystałam
z niej, kiedy byłam małą dziewczynką, a teraz stoi pusta.'
- Lepiej zaczekaj, pani, aż wyjdziesz za mąż. Będziesz
wtedy potrzebować dodatkowej sypialni.
Hrabina uniosła dumnie brodę.
52
- Przecież wiesz, panie, że, podobnie jak ty, nie chcę
wiązać się węzłem małżeńskim.
- A, tak. - Z m i e r z y ł ją wzrokiem od stóp do głów. - Wo
bec tego powinnaś, pani, zmienić sypialnię.
- Zmienić? Dlaczego? - Diana spojrzała przez ramię,
chcąc sprawdzić, co nie podoba mu się w jej sypialni.
Rothgar polecił służącemu, by postawił przed nią wiel
kie lustro stojące pod ścianą. I nagle stało się jasne, co miał
na myśli. W swojej długiej kremowej sukni, z naszyjnika
mi z pereł i z ł o t y m i bransoletami, wciąż pasowała do tej
sypialni. Pokój, który przejęła po ojcu, wydawał się dla niej
zbyt surowy i ponury. Wyglądało to tak, jakby przez po
myłkę zamienili się pomieszczeniami.
- Bardziej potrzebne jest mi biurko niż toaletka - po
wiedziała do siebie.
- Wybór należy do ciebie, pani. - Markiz skłonił głowę, -
Masz przecież władzę i pieniądze.
Poruszył dłonią, a ten gest wydawał się otwierać wszyst
kie drzwi w o k ó ł . Nagle stało się dla niej jasne, że po śmier
ci ojca przeniosła się do męskiego świata, w k t ó r y m mu
siała radzić sobie z różnymi przeciwnościami. Zamiana po
kojów stanowiła symbol tego, co zaszło.
- Czy to już wszystko, lady Arradale? - Rothgar starał
się powstrzymać ziewnięcie. - Obawiam się, że jutrzejsze
uroczystości zaczynają się wcześnie rano.
Diana poczuła nagle, że nadużywa jego cierpliwości. Po
żegnała się więc z n i m pospiesznie, a markiz zamknął za
nią drzwi. W wielkim dębowym biurku ojca znalazła klucz.
W ł o ż y ł a go więc do zamka i przekręciła ze zgrzytem.
Była zła na siebie, ponieważ pozwoliła, by ostatni ruch
należał do markiza. Jednocześnie zamknięcie drzwi na
klucz stanowiło demonstrację nie siły lecz słabości.
To szaleństwo! szaleństwo powtarzała w duchu, nie bar
dzo wiedząc, co ma na myśli. Czy swoje zachowanie, czy
też całą sytuację? A może i jedno, i drugie?
Clara zaczęła rozpinać jej suknię, a hrabina nagle wy-
53
obraziła sobie, co by się stało, gdyby nie znalazła klucza.
Czy Rothgar przyszedłby do niej w nocy? Z całą pewno
ścią byłby wspaniałym kochankiem. Pieściłby ją delikat
nie, powoli dochodząc do stanu najwyższej rozkoszy.
Przecież nie k r y ł tego, że zna kobiece alkowy. Diana za
drżała, a służąca od razu się spłoszyła.
- Przepraszam, jeśli cię, pani u k ł u ł a m - powiedziała po
kornie.
Diana nie mogła przyznać się, że ten dreszcz wywołały
jej erotyczne fantazje.
- N i c takiego, Claro - westchnęła.
Kiedy później została sama, krążyła jeszcze przez chwi
lę po pokoju, zastanawiając się, co robi markiz. Ta myśl nie
dawała jej spokoju. Chętnie nawet zajrzałaby do jego poko
ju przez dziurkę od klucza, ale zrezygnowała, podniecona
tym, co mogłaby zobaczyć. Ciekawe, czy gdyby nie za
mknęła drzwi, Rothgar uznałby to za zaproszenie? Jeszcze
nigdy żaden mężczyzna nie spał tak blisko niej. Pomijając
ojca, który przychodził, żeby pocałować ją na dobranoc.
Diana rozejrzała się dokoła. Pokój ojca wydał jej się na
gle smutny, wręcz przygnębiający. Przejęła go wraz z obo
wiązkami głowy rodu. Musi je przecież wypełniać. Chce
utrzymać świetność swej rodziny i nie pozwoli, by jakikol
wiek mężczyzna traktował ją jak swoją własność. To było
święte postanowienie. Od śmierci ojca wiedziała, że jest
skazana na samotność i już dawno się z t y m pogodziła.
Więc dlaczego na jej policzkach pojawiły się łzy?
Diana wytarła je starannie batystową chusteczką i po
łożyła się do łóżka. M i a ł a nadzieję, że ten podstępny Ro
thgar nie zdoła przeniknąć do jej snów.
54
6
Zarówno ślub, jak i przyjęcie w rodzinnym domu Ro
sy wypadły nadzwyczajnie. Diana miała wątpliwości,
zwłaszcza co do tego drugiego, ponieważ miało się ono od
być w wiejskim dworze, Coniston Hall, pozbawionym wy
gód i przestrzeni, do których przywykła arystokracja.
Oczywiście od razu zaproponowała, by urządzić wese
le w Arradale, ale ojciec Rosy, bogaty właściciel ziemski,
odmówił. Na północy mniej liczył się blichtr i tytuły, a bar
dziej charakter i własna praca. Jego zdaniem Mallorenowie
powinni to zaakceptować.
Diana musiała przyznać, że przyjęli to lepiej niż sądzi
ła. Nie starali się izolować, ale wtopili się w różnobarwny
weselny tłum, pokazując, że naprawdę potrafią się bawić.
Zresztą niedostatki wyrafinowanej elegancji rekompenso
wał zestaw potraw i sposób ich przyrządzenia, zaś z bra
ku sali balowej, urządzono tańce w wielkiej szopie, co chy
ba odpowiadało wszystkim.
Hrabina tańczyła z wikarym, rumianym panem Hob-
wickiem, szwagrem Rosy, Haroldem Davenporetem i swo
im zarządcą. Cały czas rozglądała się jednak za markizem.
Wciąż czuła jego obecność. Markiz tańczył z miejscowy
mi paniami, nie przebierając, jeśli idzie o wiek czy urodę,
co z pewnością zjednało mu pochlebne opinie.
„Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie..." Diana nie mo
gła nic poradzić na to, że te słowa ciągle do niej wracały.
Po jakimś czasie Rothgar zniknął jej z oczu. Odnalazła go
we dworze w towarzystwie starszych właścicieli ziemskich.
Już chciała podejść i wybawić go z tej, jak jej się wydawało,
55
niezbyt dla niego miłej sytuacji, kiedy zauważyła, że rozmo
wa jest nadzwyczaj żywa i interesująca dla obu stron.
Zganiła siebie w duchu za to śledzenie markiza i przeszła
do pań, które pokrzepiały się właśnie lemoniadą z imbirem.
Dzięki kawałkom lodu z piwnic Arradale napój miał praw
dziwie orzeźwiające właściwości. Diana próbowała się włą
czyć do rozmowy, ale dotyczyła ona głównie mężów i dzieci.
Znudzona tematem, zerkała co jakiś czas w stronę Rothgara.
Zauważyła, że nie próbuje on upodobnić się do swoich
rozmówców. Byłoby to wyjątkowo niemądre posunięcie,
ponieważ wszyscy zebrani znali jego pozycję. Na szczę
ście nie starał się też wywyższać, co podkreślił swoim stro
jem. M i a ł on „wiejski", p ł o w o ż ó ł t y kolor i niewiele ozdób.
Jedynie elegancki krój zdradzał, że pochodzi z najlepszych
londyńskich salonów krawieckich. Nawet koronkowe wy
kończenia rękawów b y ł y mniej obfite niż zwykle, ale za
to wykonane z najlepszego materiału.
Miejscowe ziemiaństwo miało na sobie bogatsze i bar
dziej krzykliwe stroje. Panowie nosili na wygolonych gło
wach peruki. Było to łatwiejsze niż hodowanie własnych
włosów. Natomiast wszyscy Mallorenowie zdecydowali
się wystąpić bez peruk, co podkreślało m i ł y i nieformalny
charakter uroczystości.
M i e l i na szczęście bardzo ładne i bujne włosy. Zwłasz
cza markiz, który związał ściągnięte do t y ł u kruczoczarne
włosy aksamitką. Diana pomyślała o t y m , jak przyjemnie
byłoby je czuć pod palcami.
Zarumieniona poprosiła o kolejną lemoniadę i przyłożyła
chłodną szklankę do policzka. Łudziła się nadzieją, że ostu
dzi to choć trochę jej wyobraźnię. Na próżno. Ciągle miała
przed oczami wyrazistą twarz z jastrzębimi rysami i mocno
zarysowanymi kreskami brwi. Niebieskie oczy lśniły dziw
nym światłem, które znamionowało siłę i władzę. Markiz wy
glądał tak, jakby wciąż balansował między powagą a ironią.
Może nie teraz, ale zawsze, kiedy z nią rozmawiał.
W pewnym momencie Rothgar wstał, żeby nalać sobie
56
kolejnego drinka. Natychmiast popatrzyła w jego stronę,
jakby łączyła ich niewidzialna smycz. Przekonana, że by
ło to zbyt ostentacyjne, zaczerwieniła się aż po k o r z o n k i
włosów i rozejrzała d o k o ł a , chcąc sprawdzić, czy ktoś za
uważył jej spojrzenie.
Niespodziewanie podpłynęła do niej ubrana na biało Rosa.
- Jeśli będziesz tak na niego patrzeć, ludzie zaczną plot
kować - szepnęła jej do ucha przyjaciółka.
- N i e bądź głupia! - obruszyła się Diana.
Rosa wzięła ją pod rękę i odciągnęła w jakiś ustronny
kąt. Wyglądała pięknie w swoim k o r o n k o w y m staniku wy-
szywanymperłami. Białywelonocieniałjej delikatnątwarz.
- E l f pytała mnie już o to, co łączy cię z jej bratem.
- Z markizem? To przecież nonsens!
Kuzynka znała ją jednak na tyle dobrze, żeby nie dać
się zwieść.
- L o r d Rothgar jest interesującym mężczyzną - zauwa
żyła. - I przystojnym, zwłaszcza jeśli kogoś fascynują dra
pieżniki.
- Do licha, przecież jest też głęboko l u d z k i !
Rosa spojrzała na nią z bezgranicznym zdziwieniem,
a hrabina przeklęła w myśli swój szybki język.
- Oczywiście on mi się wcale nie podoba. - Diana postano
w i ł a wybrnąć z niezręcznej sytuacji. - Ale to nie znaczy, że nie
mogę widzieć jego zalet. Czasami bardzo mi go żal, Roso.
- Żal?! Lorda Rothgara?! - p o w t ó r z y ł a przyjaciółka, jak
by chcąc się upewnić, że mówią o tej samej osobie.
-Jesteś taka, jak inni! Widzisz w nim tylko doskonale funk
cjonującą maszynę, a nie żywego człowieka! Powinnaś mu być
wdzięczna. To dzięki niemu stanęłaś na ślubnym kobiercu!
- Jestem, ale...
- Tak, to prawda, że jest inteligentny, elegancki, a poza
t y m zajmuje się sprawami największej wagi państwowej -
ciągnęła Diana ze świadomością, że wkrótce pożałuje swo
ich słów. - Ale popatrz, j a k i jest samotny! N i e widzisz, że
nawet najbliższa rodzina go nie rozumie?!
57
- A ty? Ty rozumiesz? - spytała nieufnie Rosa.
Hrabina skinęła głową.
- Naturalnie. Ponieważ ja też czuwam nad dobrem ro
dżiny i postanowiłam nigdy nie wchodzić w związki mał
żeńskie - powiedziała zdecydowanie. - Oczywiście, przy
zachowaniu odpowiednich proporcji.
- Jeśli dobrze pamiętam, nie miałaś w rodzinie choroby
psychicznej - rzuciła niewinnie przyjaciółka.
Diana starała się jej nie słuchać.
- Poza tym, jest człowiekiem znanym...
- To chyba dobrze - wtrąciła zaraz Rosa.
Jednak Diana wiedziała, co oznacza popularność. Mar
kiz nie mógł pewnie przejść ulicą, nie będąc rozpoznanyn.
A wielbiciele potrafią być natrętni. Sama coś o tym wie
działa, chociaż była tylko jednąze znanych osób z półno
cy Anglii. Ale prawdziwą anonimowość zapewniało jej je
dynie przebranie. Skorzystała z niego w zeszłym roku
udając pryszczatą pokojówkę Rosy. To właśnie wtedy spo
tkała markiza po raz pierwszy.
- Nie ma też czasu na prawdziwe przyjaźnie - dodała
Diana, myśląc o swojej sytuacji.
To prawda, że miała wielu znajomych, ale tylko Rosa
była jej prawdziwą przyjaciółką. A teraz traciła nawet ją.
- Ma przecież piękną kochankę - stwierdziła Rosa, nie
wiedząc, że tym jednym zdaniem wywoła prawdziwą bu
rzę w sercu hrabiny.
- Czy... czy nie boi się, że spłodzi dziecko? - spytała ze
ściśniętym gardłem.
- Podobno jest bezpłodna.
- To... bardzo... wygodne -zauważyła, czując, że każde
słowo kaleczy jej krtań.
Nie, nie powinna się tak bardzo przejmować sprawami
markiza! Jednocześnie starała się przekonać, że kieruje nią
jedynie współczucie.
-Jest bardzo piękna - ciągnęła Rosa. - W hiszpańskim typie.
Diana spojrzała ze zdziwieniem na przyjaciółkę.
58
- Chcesz powiedzieć, że Malłorenowie przedstawili cię.
tej kurtyzanie?! - Nie posiadała się ze zdumienia.
Rosa w odpowiedzi potrząsnęła głową.
- To nie jest kurtyzana. I nikt tak naprawdę nie wie, czy
rzeczywiście jest kochanką lorda. Tak się tylko mówi. -
Rosa ponownie zniżyła głos. - To uczona i poetka. W jej
domu odbywają się przyjęcia literackie. Byliśmy nawet na
jednym z Brandem.
Uczona i poetka! pomyślała smutno Diana. Mimo sta
rannego wykształcenia, nie była ani jednym, ani drugim.
Czuła, że coś dławi ją w gardle, dlatego pociągnęła Rosę
do drzwi, żeby wyjść na powietrze.
Kiedy znalazły się na zewnątrz, odetchnęła parę razy
głębiej, a następnie zaproponowała, żeby poszły zobaczyć
tańce. Tam przynajmniej nie było markiza.
- To pewnie ciekawa osobowość - rzuciła Diana, nie
mogąc się uwolnić od myśli na temat kochanki markiza.
- Kto? - zdziwiła się Rosa. - A, tak, oczywiście. Eleganc
ka i światowa. Wyglądają razem jak dwoje pięknych, raso
wych kotów.
- Kotów? Trudno mi sobie wyobrazić markiza w cha
rakterze kanapowca, który łasi się do czyichś rąk.
Rosa zaśmiała się krótko.
- Przecież sama mówiłaś, że nie jest pozbawiony uczuć.
Diana tylko machnęła ręką i spojrzała na wirujące pa
ry. Nie było sensu niczego tłumaczyć. Rosa należała już
do innego świata i z całą pewnością nie zrozumiałaby
skomplikowanej psychiki lorda Rothgara.
Myśli Diany krążyły wciąż wokół niego. Tak, ona potra
fiła go zrozumieć. A jednocześnie sprawiało jej przyjem
ność wyobrażanie sobie, że markiz właśnie do niej się łasi.
Że to ona może zaspokoić jego kocią potrzebę pieszczot.
Muzyka zamilkła i tancerze skłonili się sobie głęboko.
Zapowiedziano następny taniec. Panowie ustawili się w jed
nym rzędzie, a panie w drugim. Flecista dał znak i rozpo
częto skocznego jiga.
59
Atmosfera robiła się coraz bardziej swobodna. Dżentel
meni emablowali damy, a młodzież pozwalała sobie nawet
od czasu do czasu na wymianę pocałunków. Wzrok Dia
ny padł na grupę dzieci, które bawiły się w swoim kółku.
Był wśród nich Arthur, który po swojemu podskakiwał
w takt muzyki. Zapłonione i szczęśliwe córki lady Steen
znalazły sobie partnerów i tańczyły z dorosłymi.
- Widziałam go z siostrzeńcem - powiedziała po chwili
hrabina. - To zadziwiające, jak się potrafi nim opiekować.
Tym razem Rosa nie musiała już pytać, o kogo jej chodzi.
- Tak, wygląda jak tygrys z barankiem - zaczęła, ale za
raz umilkła widząc błyski w oczach Diany. - Tak, widać,
że powinien mieć dzieci.
Skoro nie zjadł jeszcze małego Arthura, dodała w duchu.
Hrabina patrzyła na maluchy, myśląc o tym, że nie po
trafi być w ich towarzystwie tak naturalna i swobodna jak
Rothgar. Jej wzrok padł na dziecko, które wirowało w tań
cu jak kołowrotek. Nieco dalej zauważyła żonę lorda
Bryghta, trzymającą w ramionach uśpionego synka.
Wśród kobiet z sąsiedztwa była jeszcze jedną żoną i mat
ką. Bez trudu znalazła z nimi wspólny język.
Diana pomyślała, że nic nie denerwuje jej bardziej niż
rozmowy o porodach. Albo o przeziębieniach dzieci!
Nie należała do tego świata.
Nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
- Tak, masz rację - zwróciła się do Rosy. - Markiz powi
nien się ożenić. To dziwne, że nikt go jeszcze nie przekonał.
- Ze jego matka nie była szalona?
Diana pokręciła głową.
- Że warto zaryzykować.
- Słyszałam, że lord Bryght próbował to zrobić, ale do
szło do przykrej sceny - poinformowała ją Rosa.
Diana z całą pewnością wypytałaby przyjaciółkę o szcze
góły, ale w tym momencie w stodole pojawił się lord Brand.
- Zdaje się, że mąż już się za tobą stęsknił - powiedzia
ła, czując ukłucie w sercu.
60
Rosa wyciągnęła ku niemu ręce i pocałowała go mocno,
gdy wziął ją w ramiona.
- Ten rok nauczył nas cierpliwości, prawda kochanie? -
zwróciła się do męża.
Diana wiedziała, że po gwałtownym wybuchu namięt
ności oboje postanowili czekać z rozpoczęciem miłosnego
życia aż do ślubu.
Brand pocałował ją raz jeszcze.
- Mnie nie nauczył niczego! - stwierdził z łobuzerskim
uśmiechem. - Chodźmy już, kochanie.
Rosa przylgnęła do niego niemal całym ciałem. Wystar
czyło na nich spojrzeć, żeby wiedzieć, jak są szczęśliwi. Przez
moment Diana żałowała, że nie ma ukochanego. Chciała, że
by ktoś tak na nią popatrzył przynajmniej raz w życiu.
- Muszę już iść, Diano - zwróciła się do niej przyjaciółka.
Zabrzmiało to, jak zapowiedź rozstania. - Dziękuję za to, co
dla mnie zrobiłaś i życzę ci, żebyś znalazła swoje szczęście. Być
może wcale nie jest tak daleko - dodała z tajemniczą miną.
Hrabina chciała wyjaśnić, że kobieta z jej pozycją i wła
dzą musi zapomnieć o własnym szczęściu, ale tylko
uśmiechnęła się do nowożeńców.
- Bądźcie zawsze zdrowi i tacy dla siebie, jak dzisiejsze
go dnia - powiedziała. - A mnie wystarczy polityka i ra
chunki. N i e uwierzycie, ale bardzo mnie to zajmuje.
Rosa zrobiła minę, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale
po chwili zrezygnowała. Przytuliła się tylko ciaśniej do mę
ża i po chwili zniknęli wśród t ł u m u otaczającego stodołę.
Diana znowu została sama.
Po następnym tańcu zarządziła przerwę. W najlepszym
możliwym momencie, ponieważ Brand zbierał się już wraz
z żoną do odjazdu. M i e l i stąd spory kawałek do swojego
nowego domu w Wenscote i dlatego zdecydowali się wy
jechać wcześnie. I c h powóz już czekał, a woźnica kończył
zapinanie uprzęży.
Zebrani obsypali nowożeńców kwiatami, wyjmowany
mi z koszy przygotowanych uprzednio przez Dianę. Te-
61
raz, żeby godnie pożegnać przyjaciółkę, sama chwyciła je
den z tych koszy i chodziła wśród t ł u m u , by każdy mógł
z niego zaczerpnąć. Podsunęła go też markizowi, który, ku
jej zdziwieniu, wziął aż dwie garście kwiecia, podążył
w stronę nowożeńców i wysypał je prosto na ich głowy.
Brand śmiejąc się, próbował usunąć p ł a t k i z włosów
młodej żony, a potem swoich. Na próżno. Sporo kwiat
ków zostało, tworząc w o k ó ł ich głów coś w rodzaju koro
ny, czy może raczej aureoli.
Na ten widok Diana poczuła ściśnięcie w gardle. Nie chcia
ła jednak płakać. Będzie się przecież nadal widywać z przyja
ciółką. Zebrała resztę kwiecia z kosza i rzuciła na Rosę.
- Szczęśliwej drogi!
Łzy same p o p ł y n ę ł y jej po policzkach.
- Czy małżeństwo to tak wielkie nieszczęście, hrabino? -
Usłyszała głęboki męski baryton tuż k o ł o swego ucha.
Zamarła nagle, świadoma bliskości Rothgara.
- To są łzy szczęścia, markizie - odparła, wycierając po
liczki. - Zresztą, już nie płaczę.
W obliczu zagrożenia udało jej się szybko powstrzymać
- Wciąż płaczesz, pani. Tylko w myślach.
- Masz inklinacje do metafizyki, panie - stwierdziła,
rając się, by jej głos zabrzmiał kpiąco.
Rothgar potraktował to jednak poważnie.
- Być może metafizyka jest w życiu najważniejsza.
- Co by znaczyło, że jesteśmy jak piórka na wietrze.
- A nigdy się tak nie czułaś, pani? - Markiz patrzył na
nią uważnie.
Gdyby chciała powiedzieć prawdę, musiałaby wyznać,
przez cały dzień miotały nią dziwne, nieznane jej po
uczuć. Tak, jakby stała się nagle zupełnie innym człowiekiei
- A ty, panie?
Wstrzymała oddech. Myśl o tym, że markizem kierowa
ło coś poza jego wolą, wydała jej się m a ł o prawdopodobna,
- Chodźmy, bo zaraz odjadą - powiedział po chwili wa
hania. - Zpewnościąbędzie ci brakować przyjaciółki, pani.
62
- A tobie, panie, brata - zauważyła, tknięta nagłą myślą. -
To przecież ostatni.
Wiedziała, że trafiła w jego słaby punkt. Markiz też cza
sami musiał się czuć jak miotane wiatrem piórko.
- Ostatni? - powtórzył, chcąc zyskać na czasie.
- I n n i twoi bracia są już żonaci - wyjaśniła. - Zdaje się,
że sam ich swatałeś, prawda, panie?
Rothgar pokiwał tylko smutno głową.
- Masz, pani, doskonałą pamięć.
-I co będziesz robił teraz? - zapytała prowokacyjnie.
- Swat pozostaje swatem. Będę się starał dobrze wyswa
tać naszą ojczyznę - odparł po dłuższym namyśle.
- Komu?
- Cóż, przede wszystkim, pokojowi - odrzekł po następ
nej minucie. - W kraju musi być spokojnie, żeby mógł się
prawidłowo rozwijać.
Hrabina sama wiedziała o tym aż nazbyt dobrze. Pokój
miał zawsze swoją cenę.
- Czy nie powinniśmy odebrać Francji tego, co do nas
należy?
Tym razem nie musiał zbyt długo szukać odpowiedzi.
- Raczej wzmocnić to, co już mamy. To i tak dużo.
Pochylił się, żeby wyjąć coś z kosza na kwiaty. Kiedy
się wyprostował, zauważyła, że trzyma w ręku mak. Pur
purowy kwiat mógł zesłać kojący sen albo wywołać po
tworne uzależnienie.
Skinęła głową.
- Zgadzam się.
Rothgar zbliżył się do niej i zatknął kwiat za jej stanik.
Tak głęboko, że poczuła łaskotanie między piersiami. Dia
nie zabrakło refleksu, żeby zaprotestować. Spojrzała naj
pierw na kwiat, a potem w oczy markiza.
- O co ci chodzi, panie?
W odpowiedzi wymamrotał coś po grecku.
- Arystoteles. - Bez trudu rozpoznała cytat. - Łatwiej
zrozumieć innych niż siebie. Łatwiej też ich osądzić.
63
Zaskoczony Rothgar spojrzał na nią z podziwem. Do
piero po chwili pokiwał ze zrozumieniem głową.
- To jasne, jako jedynaczka i dziedziczka otrzymałaś,
pani, męską edukację.
- Czasami było to potwornie nudne, ale jak widać, się opła
cało - rzekła, a złośliwy uśmieszek pojawił się na jej wargach.
Markiz spojrzał na nią swoimi błękitnymi oczami, w któ
rych igrały wesołe iskierki.
- Przy tobie, pani, muszę pamiętać, że kobiety mają też
głowy - stwierdził.
Diana nie wiedziała, czy potraktować to jako komple
ment pod swoim adresem, czy też bronić honoru kobiet.
- Już Safona stanowiła tutaj dobry przykład - rzekła su
rowo, żeby się zaraz zawstydzić.
Markiz jedynie machnął ręką.
- Safona nie napisała niczego nadzwyczajnego. Można
by nawet powiedzieć, że była typową kobietą. Pisała z gło
wy, ale nie o głowie, że się tak wyrażę.
Diana zaczerwieniła się jeszcze bardziej.
- Ty, pani, jesteś znacznie bardziej interesująca - dodał
po chwili.
Znowu poczuła na sobie jego spojrzenie. Ponieważ za
uważyła, że podstawiono już jej powóz, postanowiła uciec,
ratując się w ten sposób z opresji. Nie lubiła, kiedy to wła
śnie ona stawała się tematem rozmowy. Och, gdyby miała
przy sobie pistolet, z którego mierzyła do niego rok temu.
- Tylko ci się tak wydaje, panie. Zegnaj - rzuciła jesz
cze, wciskając się na miejsce obok ciotki Mary.
Powóz ruszył w kierunku zamku. Hrabina spojrzała na
mak, który wciąż miała zatknięty za dekolt. Śmiałe posu
nięcie. Ciekawe, co miało znaczyć?
A może, po prostu, nic?
Nie, lord Rothgar nie należał do ludzi, którzy robią coś
ot tak sobie. We wszystkim był jakiś cel. Zaniepokoić ją?
Zbić z pantałyku? A może był to gest przyjaźni? Jeśli tak,
to zbyt erotyczny, jak na jej gust.
64
Powoli zaczęło narastać w niej przekonanie, że markiz
również jej pragnie. Być może oboje musieli walczyć z po
żądaniem.
Diana zobaczyła piórko na rękawie ciotki i dmuchnęła.
Delikatny puszek uniósł się w powietrze i poleciał do gó
ry, wprost w niebo. Płynął sobie delikatnie, aż w końcu
uderzył w niego podmuch wiatru i puszek pofrunął dale
ko przed siebie.
Woźnica pogonił konie. Powóz potoczył się szybciej.
Piórko zniknęło jej z oczu.
Rothgar odwrócił oczy od powozu, k t ó r y m odjechała
lady Arradale. Pomyślał, że p o p e ł n i ł wielkie głupstwo,
wtykając jej kwiat za stanik. Bliskość ciała hrabiny rozpa
liła go do białości. M i a ł wrażenie, że śluby i wesela coraz
gorzej działają na jego mózg.
Przez chwilę jeszcze przechadzał się wśród ostatnich go
ści. Widział szczere, przyjazne twarze i roześmiane oczy.
Wszyscy się tu znali. To był inny świat i markiz pomyślał
ze smutkiem, że nigdy nie będzie do niego należał.
Podobnie, jak lady Arradale.
Tyle, że ona przynajmniej miała z n i m jakiś kontakt. Pa
ru ziemian, z k t ó r y m i rozmawiał, wspominało, że odgry
wa dużą rolę w północnej części kraju. N i e k t ó r z y nie kry
li też, że woleliby na jej miejscu mężczyznę, ale nawet oni
chwalili ją za dobre i mądre decyzje. Tak, wieś nie znała
jeszcze intryg. Ciekawe, czy hrabina potrafi to docenić.
Jeszcze raz pomyślał o niej ciepło. Rozumna, pełna
wdzięku, piękna, wykształcona. I niebezpieczna, dodał za
raz. Bardzo niebezpieczna.
Wczoraj wieczorem przyszła do jego sypialni.
Co dalej? Czy następnym razem wypuści ją, tak jak wczo
raj?
Rothgar zażądał konia pod wierzch. Stajenny osiodłał
go w ciągu paru minut. Markiz dosiadł wierzchowca i ru
szył w stronę zamku.
65
7
Po powrocie do Arradale goście rozeszli się do swoich
pokojów, żeby się przebrać i trochę odpocząć. Diana za
rządziła późną kolację i upewniwszy się, że wszystko jest
w porządku, również udała się na spoczynek.
Z westchnieniem ulgi legła na ł ó ż k u ojca i najpierw
przez kilka minut przypominała sobie ślub, a następnie
skoncentrowała się na osobie markiza. Musiała teraz przy
jąć jakąś taktykę, żeby przetrwać kolejny dzień. No i oczy
wiście dzisiejszą kolację.
Leżąc na miękkim łożu, powoli traciła orientację. N i e
wiedziała już, o co jej tak naprawdę chodziło. Czy o zwy
cięstwo w pojedynkach słownych? Czy może o to, żeby
wyjść cało z tego spotkania?
Dziś po kolacji znowu zasiądą do gry w wista. Musi uwa
żać, żeby nie grać z markizem. A n i przeciwko niemu,bo
przecież wtedy mogłaby stracić „duszę". Na j u t r o zaplano
wała już parę rzeczy: łowienie ryb, wycieczkę łódką po je
ziorze i, dla zainteresowanych, wyprawę do wodospadów.
A pojutrze? Diana odetchnęła z ulgą. Pojutrze wszyscy
wyjadą. I o ile żal jej się będzie żegnać z nową przyjaciół
ką, o tyle chętnie rozstanie się z Rothgarem!
Hrabina wstała po jakiejś półgodzinie, czując, że wciąż
jest jej gorąco. Zadzwoniła na służącą, żeby przygotowała
jej kąpiel. Wymyta i odświeżona w ł o ż y ł a lekki jedwabny
szlafrok. Właśnie tego potrzebowała. Jedwab pieścił deli
katnie jej ciało, a ona mogła odpocząć, śniąc... o markizie.
Diana otworzyła oczy i podniosła się z łóżka. Pomyśla
ła, że życie pod jednym dachem z Rothgarem stanowczo
przekracza jej możliwości.
66
Spokojnie, już niedługo się go pozbędzie. Tylko, czy nie
warto doświadczyć czegoś nowego przy okazji tej wizyty?
Jeżeli się jeszcze kiedykolwiek spotkają, to pewnie za parę
lat. Czy nie będzie wtedy żałować, że go nie pocałowała?
Serce podskoczyło w piersi hrabiny.
- N i e , dosyć tego! - powiedziała głośno i sama zdziwi
ła się, że jej głos brzmi tak mocno w sypialnianej ciszy.
Musi coś robić! Musi działać! Inaczej pogrąży się bez
reszty w sennych marzeniach o Rothgarze.
Usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać leżące na n i m
papiery. Przed ślubem nie miała czasu, żeby to zrobić i dla
tego piętrzący się przed nią stos wyglądał nadzwyczaj oka
zale. Większość stanowiły rachunki, wymagające jedynie
jej podpisu albo propozycje, które od razu mogła wyrzu
cić. Dopiero po paru minutach zatrzymała się na dłużej
nad listem od kuzynki. Annę zawiadamiała ją oficjalnie, ja
ko głowę rodu, o planowanym ślubie. Czyżby cały świat
zwariował na punkcie małżeństwa? A przecież jej chodzi
ło o jeden niewinny pocałunek!
List wypadł jej nagle z ręki.
Niewinny?
Diana nauczyła się w ten sposób myśleć po doświadczeniach
z wczesnej młodości, kiedy to pozwalała od czasu do czasu, że
by jakiś chłopiec z sąsiedztwa skradł jej całusa. Później,
niekiedy, decydowała się też na mniej niewinne pieszczoty,
w czasie balów maskowych i innych tego rodzaju okazji Cały
czas miała jednak świadomość, że w pełni panuje nad sytuacją.
Teraz po raz pierwszy poczuła się zagrożona. Wystarczyła
sama myśl o pocałunku, a już dreszcz przebiegał po jej ciele.
To dlatego, tłumaczyła sobie, że lord Rothgar jest nie
bezpieczny.
Diana oparła brodę na d ł o n i i przez chwilę zastanawia
ła się nad całą sprawą. Markiz nie powinien być przecież
dla niej zagrożeniem. Jego niechęć do małżeństwa stano
w i ł a odpowiednie zabezpieczenie.
Czy nie mogłaby więc pozwolić sobie na jeszcze jeden flirt?
67
Uporządkowała resztę papierów i bezwiednie sięgnęła
po leżący nieopodal mak. Bawiąc się n i m przeszła do dru
giego pokoju, gdzie spoczęła na szezlongu przy otwartym
oknie. Myślami powróciła do rozmowy sprzed roku:
- Co by się stało, panie, gdybym pozwoliła ci całować
moją dłoń? - spytała wówczas Rothgara.
- Cóż, to w dalszym ciągu byłby flirt, hrabino.
- Flirt? - powtórzyła, unosząc lekko brwi.
- Tak, trochę poważniejszy - przyznał.
- Wobec tego moja wiedza na temat flirtu jest bardzo
ograniczona - westchnęła.
- Może chciałabyś nauczyć się czegoś nowego?
- N i e , dziękuję - odrzekła wtedy słabnącym głosem.
Jeszcze teraz na to wspomnienie serce b i ł o jej szybciej
Hrabina ucałowała lekko czerwone p ł a t k i i uniosła się tro
chę na szezlongu. Gdybyś kiedykolwiek zmieniła zdanie-
te słowa wciąż dźwięczały jej w głowie.
- Claro! - zawołała służącą.
Pojawiła się ona niemal natychmiast, trzymając w re
kach suknię, którą Diana chciała włożyć na kolację.
- Słucham panią.
- Powiedz Ecclesby'emu, że po kolacji urządzimy tańce
Rothgar miał na sobie tylko pasowane spodnie i koszule.
Związane z t y ł u włosy opadały mu na plecy, kontrastując z jej
bielą. Siedział w pokoiku obok sypialni, przy damskim biur
ku, które bardziej nadawało się na toaletkę niż miejsce,przy
którym można prowadzić korespondencję. Między innymi l i
stami Carruthers przysłał mu dwa zaszyfrowane raporty. Je
den dotyczył tego, co dzieje się w Paryżu, a drugi stanowił do
kładny opis działań francuskiego ambasadora w Londynie,
Bardzo zaniepokoiło go to, że D ' E o n tak łatwo zdołał wkraść
się w łaski królowej. Po k r ó t k i m namyśle zdecydował, że po
powrocie sam będzie musiał zająć się tą sprawą.
Następnie otworzył list z pieczęcią królewską. Tak, jak
się spodziewał, nie b y ł o tam nic szczególnego. Rothgar za-
68
trzymał się tylko na dłużej nad fragmentem poświęconym
lady Arradale. Z jakichś powodów król miał obsesję na
punkcie hrabiny. Powinien raczej zająć się własną żoną i nie
mieszać się do czyichś prywatnych spraw. Markiz pomy
ślał, że ten problem będzie dla niego kolejnym wyzwaniem.
Ktoś zapukał do drzwi.
Rothgar złożył list i ukrył go wśród innych na biureczku.
- Proszę.
Spodziewał się Diany, natomiast w drzwiach pojawiła
się Elf. Siostra miała na ustach uśmiech, ale widział, że jest
spięta.
- Piękny ślub, nieprawdaż? - zagaiła i zerknęła do wnę
trza pokoju. - D o b r y Boże!
Rothgar zachował stoicki spokój.
- To dawny pokój hrabiny - wyjaśnił. - Różowy kolor
działa kojąco na nerwy. Jeśli teraz powiesz m i , że przepu-
talaś rodzinny majątek, najwyżej pogrożę ci palcem.
Elf roześmiała się swobodnie. N i e chodziło więc o pie
niądze.
- Rozumiem, że w zamku mogło zabraknąć pokoi go
ścinnych, ale... - Ponownie rozejrzała się w o k ó ł . - Przepra
szam, czy mogę zajrzeć do sypialni?
Rothgar sam otworzył jej drzwi. Elf stała przez dłuższy
czas w progu, podziwiając różową tapetę, ł ó ż k o z amorka-
mi nad wezgłowiem i baldachim w kwietne wzory.
- Czy możemy się zamienić? - spytała w końcu. - Takie
dziewicze łoże bardzo mnie podnieca.
Markiz uśmiechnął się do siebie.
- Być może o to chodziło hrabinie - rzekł po namyśle. -
Ale na mnie nie ma jakoś takiego wpływu.
Jednak wystarczyło, że pomyślał o Dianie, a już przed
oczami stanęła mu erotyczna scena z jej udziałem. Zoba
czył ją śpiącą w samej bieliźnie w t y m właśnie ł o ż u i . . . N i e ,
nie, wystarczy!
Elf weszła do sypialni.
- Bardzo tu pięknie.
69
- H m , no tak. Napijesz się czegoś? Mogę ci nalać lemo
niady z cytryną - zaproponował.
Siostra natychmiast skinęła głową.
- Wspaniale! - Przyjęła z jego rąk chłodną szklankę. -
Skąd ją wziąłeś, Bey?
- Zamówiłem u służby - odparł. - Zresztą sam przywio
złem do Arradale chyba tonę cytryn.
- N i e spodziewałeś się
5
że hrabina będzie je miała - za
uważyła złośliwie.
- Raczej nie chciałem uszczuplać jej zapasów. Przecież
wiesz, że uwielbiam cytryny. - Wskazał jej miejsce w lek
k i m wyplatanym fotelu. - N o , Elf, powiedz, co cię spro
wadza do mojego buduaru?
Uśmiechnęła się raz jeszcze, ale już mniej pewnie i wypi
ła spory ł y k lemoniady. Rothgar zajął miejsce naprzeciwko.
- Bardzo polubiłam lady Arradale - zaczęła, czując, że
chyba po raz pierwszy wkracza w osobiste życie brata. -
Em, widziałam, jakwłożyłeś kwiat za jej stanik. Chyba nie
chcesz z nią flirtować?
Spuściła oczy, ale Rothgar patrzył wprost na nią.
- A gdybym miał taki zamiar?
- Musiałabym zaprotestować - powiedziała mocniej
szym głosem.
- Chyba nie sądzisz, że mógłbym ją skrzywdzić? Hra
bina jest silną i władczą kobietą i wie, na co może sobie
pozwolić.
Siostra pokręciła głową.
-W tych sprawach nie ma mocnych i można kogoś
skrzywdzić nawet o tym nie wiedząc - stwierdziła. - Oczy
wiście wiem, że nie dopuściłbyś do skandalu.
Markiz pochylił się w stronę siostry.
- Więc nie rozumiem, czego się obawiasz.
Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Czuła
się niezręcznie, ale jednocześnie jej interwencja zaczęła na
bierać sensu. Rothgar dał przecież wyraźnie do zrozumie
nia, że interesuje się Dianą.
70
- Tego, że złamiesz jej serce!
- Jestem przekonany, że hrabina potrafi odróżnić flirt
od trwałego związku - rzekł szybko.
Elf potrząsnęła głową.
- Ale po co ten cały flirt?! - spytała dramatycznie. - Ro
sa opowiadała mi o waszym poprzednim spotkaniu.
- I co, myślisz, że chcę się zemścić? - przerwał jej.
- Sam to powiedziałeś, Bey!
- Naprawdę sądzisz, że chcę jąw sobie rozkochać, a po
tem porzucić w podły sposób? - zapytał z niedowierza
niem. - Myślałem, że stać cię na więcej fantazji.
Elf poczuła, że się rumieni. Chciała jednak doprowadzić
tę rozmowę do końca.
- Więc po co to wszystko? Przecież pojutrze wyjeżdżamy!
Markiz wzruszył ramionami.
- Wesela tworzą sprzyjającą atmosferę do flirtu - wyja
śnił. - A tak się składa, że poza wdową, jesteśmy z hrabi
ną jedynymi osobami bez pary.
- Wobec tego flirtuj z wdową!
- Nawet próbowałem, ale ta kobieta ma niezamężną
córkę! - jęknął Rothgar.
Elf nie mogła powstrzymać śmiechu.
- Wobec tego, jeśli nie masz zamiaru się żenić, powinie
neś powstrzymać się od flirtów - stwierdziła z całą mocą.
- Diana potrzebuje mężczyzny, który mógłby się zająć jej
sprawami. Ty jesteś potrzebny w stolicy.
Markiz rozłożył szeroko ręce.
- Więc widzisz, że nic nie może wyniknąć z tego związ
ku. - Powoli zaczynał tracić cierpliwość. - Oboje mamy in
ne plany.
Jednak siostra raz jeszcze pokręciła głową.
- Obawiam się, Bey, że nie rozumiesz sytuacji lady Arra-
dale - zaczęła wyjaśnienia. - Wybrała trudną drogę i w prze
ciwieństwie do samotnych mężczyzn nie może ulec żadnej
pokusie. Dlatego właśnie jesteś dla niej zagrożeniem.
Rothgar roześmiał się serdecznie.
71
- N i e przeceniasz przypadkiem moich możliwości?
- Czasami mam wrażenie, że to ty ich nie doceniasz
westchnęła Elf, wstając ze swego miejsca.
Markiz pospieszył, by otworzyć jej drzwi.
- Przecież wiesz, że staram się zrozumieć swoje słabe
i mocne p u n k t y - rzucił przy wyjściu.
Siostra tylko pokręciła głową.
- Ale nie wszystkie, nie wszystkie - rzekła smutno.-
N i e masz pojęcia, ile kobiet cierpiało z twojego powodu.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Na własne życzenie - mruknął.
Elf otworzyła usta, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć,
ale po chwili je zamknęła. Pożegnała się z bratem i wyszła.
W korytarzu zatrzymała się i spojrzała na grecką urnę niewi-
dzącym wzrokiem. Ta rozmowa wcale jej nie uspokoiła. Po
namyśle podeszła do sąsiednich drzwi i zapukała lekko.
Otworzyła jej pulchna pokojówka z zadartym noskiem
- Słucham, panią.
- Chciałabym rozmawiać z hrabiną, jeśli to możliwe.
- Elf? - Głos Diany dobiegł do niej z wnętrza pokoju.
Wejdź, proszę.
Pokojówka otworzyła szeroko drzwi i wpuściła ją d<
środka. Elf zauważyła, że Diana wstaje właśnie z szezlo
ga. M i a ł a na sobie jasnozielony jedwabny szlafrok.
- Przepraszam, przeszkodziłam ci w odpoczynku.
Pani domu pokręciła głową.
- Wręcz przeciwnie. Myślę, że lepiej wypocznę przy
rozmowie. - Wskazała jej wygodną kanapę, stojącą koło
otwartego okna. - Usiądź proszę. Napijesz się lemoniady?
Na stoliku stał dzban w pojemniku z lodem. Obie te
rzeczy b y ł y takie same jak w pokoju Rothgara.
- Z przyjemnością.
Służąca podała im szklanki napełnione chłodnym płynem.
- Możesz teraz odejść, Claro - zwróciła się do niej hra
bina. - Będę cię potrzebowała dopiero przed kolacją.
Po chwili zostały same.
72
- Lemoniada jest doskonała na gorące letnie wieczory,
takie jak dziś - zauważyła Elf.
Diana skinęła głową.
- Twój brat był na tyle uprzejmy, że przywiózł dodat
kowy zapas cytryn. Inaczej musielibyśmy już pić wodę.
- Tak, Bey lubi panować nad sytuacją.
Diana roześmiała się na te słowa.
- Jest wspaniałym człowiekiem - powiedziała lekko, ale
Elf nie dała się na to nabrać.
Tak jak ona, Diana miała dwadzieścia sześć lat. Wyda
wała się jednak bardziej dojrzała, zapewne z powodu swo
ich licznych obowiązków. W ciągu ostatnich lat udawało
jej się unikać różnych niebezpieczeństw, co tylko ją
w z m o c n i ł o . Jednak Elf dostrzegła też jakiś smutek w jej
oczach. Coś, co świadczyło o tym, że tęskni do tego, co
kobiece i słabe. Doskonale rozumiała tę tęsknotę. Wiedzia
ła też, że Diana musiała wkładać coraz więcej wysiłku
w obronę swojej niezależności.
- D a ł a b y m wiele, żeby wiedzieć o czym myślisz. - Usły
szała po chwili głos hrabiny.
Natychmiast ocknęła się z zamyślenia.
- W zeszłym roku postanowiłam stracić dziewictwo - po
wiedziała, gdyż nie miała zamiaru bawić się w subtelności.
Diana wytrzeszczyła oczy.
- I co? - wydusiła z siebie.
- Byłam już zmęczona strzeżeniem cnoty - ciągnęła Elf
z nadzieją, że wszystko, co powie, będzie czymś w rodza
ju ostrzeżenia. - Sama postanowiłam z t y m skończyć.
Oczywiście z pomocą Forta. Okazało się, że jest to dosyć
trudne.
- Pewnie chciał zaczekać do ślubu - domyśliła się Diana.
Siostra Rothgara roześmiała się perliście.
- Fort? N i e ! C h o d z i ł o raczej o... To dosyć skompliko
wana sprawa. Po prostu nie chciał wżeniać się w rodzinę
Mallorenów i to mi zaimponowało. Każdy inny wziąłby
mnie nawet, gdybym była garbata.
73
Diana pokiwała głową, chcąc dać znak, że wie do cze
go zmierza.
- Ale w końcu przecież i tak wzięliście ślub? - spytała.
- Pobraliśmy się cztery miesiące po tym wydarzeniu.
M o g ł o pójść gorzej. Na szczęście nie zaszłam w ciążę.
Diana poczuła, że się rumieni.
- Gdybyś spodziewała się dziecka, t w o i bracia i tak
zmusiliby lorda Walgrave do małżeństwa i wszystko skoń
czyłoby się tak samo - zauważyła.
E l f pokręciła głową.
- N i e , wówczas na pewno bym za niego nie wyszła -
stwierdziła z mocą. - A m o i bracia, nawet C y n , też byli te
mu przeciwni.
H r a b i n a otworzyła ze zdziwienia usta.
- Więc wiedzieli o t y m , co się stało? Rothgar wiedział?
I co zrobił?
E l f uśmiechnęła się smutno.
- Wygłosił k r ó t k i w y k ł a d o wykorzystywaniu ludzi
i wciąganiu mężczyzn w pułapkę. N i e było to zbyt przy
jemne, ale i tak odetchnęłam z ulgą. Bałam się, że wyzwie
Forta na pojedynek - zakończyła swoją opowieść.
W pokoju zapanowało milczenie. Diana zaczęła wygła
dzać dłonią fałdy swojego szlafroka.
- Jak rozumiem, jest to ostrzeżenie przed... flirtem. -
Uniosła głowę i spojrzała na siostrę Rothgara. - Jednak
w twoim wypadku wszystko skończyło się dobrze.
- Ale mogło też dojść do katastrofy. - W z i ę ł a Dianę za
rękę. - Przepraszam, że może zabrzmi to, jak impertynen
cja... Znamy się tak krótko... Uważaj, Diano. Jak słyszałaś,
znam niebezpieczeństwa, na które jesteś narażona. Gdy
bym miała ci coś polecić, to tylko małżeństwo.
H r a b i n a cofnęła natychmiast swoją d ł o ń .
- Jestem przekonana, że małżeństwo to wspaniała rzecz -
stwierdziła chłodno. - Jednak cena, którą musiałabym za nie
zapłacić, jest zbyt wysoka.
Elf westchnęła ciężko. Być może niepotrzebnie rozmawia-
74
ła z Dianą na ten temat. Osoba tak chłodna i wyniosła jak
ona, z całą pewnością poradzi sobie ze swymi słabościami.
- Utrzymałabyś przecież hrabiowski tytuł - podjęła dys
kusję.
- Ale w oczach świata byłabym tylko żoną swego mę
ża. Utraciłabym prawo zasiadania w Izbie Lordów i repre
zentowania swojej rodziny. Nie oddam władzy, która mi
się słusznie należy!
Z kolei Elf spojrzała na hrabinę ze zdziwieniem. Nie
znała jej od tej strony. Nie wiedziała, że Diana tak bardzo
ceni sobie władzę. Cóż, jeśli okaże się, że nie potrafi po
wściągnąć swych kobiecych instynktów, może stracić jesz
cze więcej. Skandal zniszczyłby jej karierę.
Elf miała wrażenie, że stoi na wysokim wzgórzu i widzi
Amazonkę jadącą galopem po zboczu. Na dole jest głębo
ki dół, ale kobieta na koniu go nie widzi, a ona nie może
krzyknąć tak głośno, żeby ją ostrzec.
- Jeśli tak, to obawiam się, że rozmowa nic nie pomo
że - westchnęła Elf i wstała ze swego miejsca. - Ale mogę
spróbować ci pomóc. Prześlę to przez moją służącą.
Diana również podniosła się z szezlonga. Elf milczała
chwilę, zastanawiając się, czy poruszyć kolejny temat.
- Najgorsze jest to, że my, kobiety, nie potrafimy od
dzielić uczucia od spraw p ł c i - rzekła w końcu. - Zwłasz
cza, jeśli jest to pierwszy raz.
Diana skinęła głową na znak, że rozumie.
- Tak właśnie było z Rosą. Do końca zarzekała się, że
nie kocha Branda.
Elf uśmiechnęła się pobłażliwie.
- Okłamywała samą siebie. - Z tymi słowami wyszła
z mrocznego, męskiego pokoju lady Arradale.
Kiedy znalazła się u siebie, zajrzała do swoich papierów. Nie
bez trudu odnalazła ulotkę, którą wydały anonimowo z Safo-
ną i rozdawały znajomym damom. Były to informacje na te
mat sposobów zmniejszenia prawdopodobieństwa zajścia
w ciążę. Elf owinęła ją w czysty papier i przesłała do Diany.
75
Oczywiście Bey wiedział o tym wszystkim. Sam zresztą
był orędownikiem podobnych praktyk. Uważał, że to kobie
ty powinny decydować, czy chcą mieć dziecko, czy nie. Jed
nak Elf przypuszczała, że to nie on wprowadzi Dianę
w świat kobiecych rozkoszy. Zostało mu półtora dnia. To za
krótko, żeby uwieść damę. Obawiała się, że hrabina tak czy
tak będzie w końcu musiała skorzystać z ulotki.
Tej nocy Diana powróciła do swej sypialni jednocześnie
zirytowana i sfrustrowana. Co prawda nie sądziła, że mar
kiz będzie chciał ją uwieść, ale spodziewała się, że ponow
nie nawiąże z nią flirt. Może nawet ją pocałuje.
Tymczasem Rothgar przez cały wieczór traktował hra
binę z chłodną uprzejmością. Kiedy chciała, to z nią tań
czył, kiedy prosiła o lemoniadę, przynosił ją natychmiast,
lecz nie b y ł o w t y m żadnego uczucia. Poza t y m niewiele
m ó w i ł i odpowiadał jedynie na pytania. Tak, jakby prze
stała go nagle interesować.
Na kolacji były tylko cztery pary, w tym trzy zamężne
i ona z markizem. Mogła więc spędzić z n i m sporo czasu. Ale
kiedy zostawali sami, markiz zaczynał rozmowę o pogodzie!
Tego wieczoru dowiedziała się więcej niż kiedykolwiek na te
mat aberracji pogodowych wokół Wysp Brytyjskich i ich
wpływie na gospodarkę i samopoczucie mieszkańców. Kiedy
wreszcie skończyli dysputę na tematy związane z klimatem,
markiz zaczął omawiać produkcję rolną! Jeśli sądził, że ją tym
zainteresuje, to był oczywiście w błędzie.
Diana zacisnęła d ł o ń w małą piąstkę i uderzyła w stojący
przy łóżku stolik. Delikatny mebel aż podskoczył, a ona po
czuła gwałtowny ból. Spojrzała na jego blat, na którym w dal
szym ciągu spoczywał przywiędnięty już purpurowy mak.
- Dosyć tego! - mruknęła.
Clara obserwowała ją z rosnącym zdziwieniem. Rzadko zda
rzało jej się widzieć panią w podobnym nastroju. Szybko też
pomogła hrabinie zdjąć piękną satynową suknię z głębokim de
koltem i gorset. Nalała jeszcze wody do miski, żeby Diana mo-
76
gła przemyć twarz i zabrała się do szczotkowania jej włosów.
Hrabina zaczęła się powoli uspokajać. Czesanie zawsze
wpływało kojąco na jej nerwy. Pomyślała, że to koniec
z Rothgarem. Bawił się nią w czasie weselnego przyjęcia,
a kiedy się skończyło, przestał na nią zwracać uwagę. Prze
cież znał w Londynie tyle pięknych kobiet. Dlaczego miał
by się interesować właśnie nią?
Wciąż jednak czuła się skrzywdzona. Na szczęście nikt, po
za Elf, nie odgadł, co tak naprawdę czuje. A co by się stało, gdy
by markiz wiedział, że jest gotowa mu ulec? Czy skorzystałby
Z
okazji, a potem potraktował tak obojętnie, jak dziś? Wszyst
ko możliwe. To dobrze, że już pojutrze odjedzie z Arradale.
Diana odesłała Clarę do jej pokoiku i zdjąwszy bieliznę,
włożyła lnianą koszulę nocną. N i e miała jeszcze ochoty się
kłaść. Nalała sobie wody do szklanki i otworzyła okno, pró
bując stłumić rozczarowanie. N a d zamkiem wisiał gruby ro-
i;al księżyca. N i e , nie osiągnie pełni przed wyjazdem Mallo-
rcnów. N i e wzbudzi miłosnego szaleństwa w jej żyłach.
Hrabina uśmiechnęła się gorzko i usiadła na ł ó ż k u ,
vciąż patrząc na księżyc. Czy to prawda, że cały jest ze
srebra i że kryje w swym wnętrzu niezmierzone skarby?
Księżyc w p e ł n i był jej symbolem, symbolem bogini Dia
ny. N i e powinna więc bać się jego wpływu. Tylko on mógł
stać się powiernikiem jej największych tajemnic.
Może taki już jej los, by zawsze uciekać przed zalotni
kami. Może wiąże się to jakoś z jej imieniem. N i e , z pew
nością w Anglii żyje wiele D i a n będących szczęśliwymi żo
nami i matkami.
Już chciała się położyć, znużona całym dniem, kiedy na
gle przypomniała sobie przesyłkę od Elf. Dopiero teraz roz
pakowała ją i spojrzała na starannie wydrukowaną ulotkę.
Zaczęła czytać, ciekawa, czy jest to jakieś kazanie, czy mo
że traktat na temat wyrzeczeń. Jej policzki powoli nabiera
ły kolorów. N i c podobnego! Wewnątrz znajdował się do
kładny, ale prosty opis praktyk, które pozwalają uniknąć
ciąży. Niektóre dotyczyły mężczyzn, ale większość kobiet.
77
Zaszokowana Diana odłożyła broszurkę na biurko. A po
tem znowu wzięła, żeby dalej czytać przy m d ł y m świetle
lampy. W trakcie lektury na jej ustach pojawił się uśmiech.
Jedno było pewne, Elf nie sądziła, że Diana straci cnotę z jej
bratem. Markiz z całą pewnością znał techniki opisane w tej
ulotce. Odniosła nawet wrażenie, że mógł ją redagować.
Wskazywał na to jej prosty, męski styl.
8
Następnego ranka obudził ją silny powiew wiatru i coś
jakby krople deszczu bębniące po parapecie. Kiedy otwo
rzyła oczy, zobaczyła, że deszcz wpada przez otwarte
okno do jej sypialni. Wyskoczyła z łóżka i zamknęła je
szybko. Spojrzała na szary, zamglony krajobraz.
Natura całkowicie pokrzyżowała jej plany. W taki dzień
nie było mowy o jakichkolwiek wyprawach. Znaczyło to, że
będzie musiała spędzić z Mallorenami cały dzień w zamku.
Z westchnieniem rezygnacji zadzwoniła po Clarę i ka
zała jej wytrzeć mokry parapet i podłogę.
Po namyśle zdecydowała, że każe wstawić do salonu
stół bilardowy. Panowie na pewno chętnie zagrają, a mo
że i niektóre damy będą miały na to ochotę. Jeśli nie, trze
ba będzie zadowolić się kartami i najlepszymi t r u n k a m i
z zamkowych piwnic. To powinno wystarczyć.
Największy problem stanowiły dzieci. Diana nie miała po
jęcia co zrobić, żeby się nie nudziły. Zamek nie był przygoto
wany na ich przyjęcie. Nie wiedziała nawet, gdzie się podziały
jej zabawki z dzieciństwa. W końcu posłała po ochmistrzynię.
Przypomniawszy sobie wczorajsze zachowanie marki
za, wybrała zieloną, aksamitną suknię, całkowicie zasłania
jącą dekolt. Jeśli wczoraj mógł mieć jakieś wątpliwości, co
do jej zamiarów, dzisiejsze przesłanie b y ł o oczywiste. Suk-
78
nia mówiła, że jej właścicielka nie ma ochoty na jakikol
wiek, nawet najbardziej niewinny, flirt.
Diana zjadła śniadanie w swoim pokoju, a następnie, za
opatrzona w odpowiedni klucz, zajrzała do pokoju dzieci.
Młodsza dwójka ze śmiechem obrzucała się resztkami je
dzenia, natomiast dzieci Steenów, czyli Eleanor, Sarah
i lord Harber, patrzyły ponuro w okno.
- Nienawidzę Yorkshire - orzekła starsza dziewczynka,
zanim jeszcze dostrzegła jej obecność.
Diana chrząknęła i starsze dzieci bardzo się zmieszały.
Wstały grzecznie i u k ł o n i ł y jej się na powitanie.
- Brzydka pogoda to straszna rzecz, prawda? - powie
działa z uśmiechem. - Ale mam dla was niespodziankę.
Moja ochmistrzyni dała mi klucz do pokoju, gdzie wciąż
powinny być moje stare zabawki. To niedaleko, na końcu
korytarza. Pójdziecie tam ze mną?
Cała trójka otoczyła ją ochoczo. Dziewczynki aż pisz
czały z radości. Diana powoli zaczęła sobie przypominać
niektóre ze swoich zabawek i jeszcze raz musiała przyznać,
że rodzice bardzo o nią dbali.
Wyszli we czwórkę na korytarz, zostawiając umazane
kaszą i puddingiem maluchy w pokoju. Ochmistrzyni za
pewniała ją co prawda, że starała się utrzymywać to miej
sce w czystości i porządku, ale Diana miała też nadzieję,
że będzie w nim coś tajemniczego i niezwykłego.
Wkrótce dotarli do drzwi. Zamek niestety był naoliwio
ny i klucz nie zazgrzytał.
- Przykro m i , ale nie ma tu szkieletów i innych tego ty
pu fascynujących rzeczy - usprawiedliwiła się Diana,
wprowadzając dzieci do środka.
Cała trójka uśmiechnęła się grzecznie.
Diana podeszła do wielkiej komody i otworzyła szufladę.
- Tutaj są stroje - stwierdziła. - Możecie się w nie prze
bierać.
Dzieci nie wyglądały na zachwycone. Diana uśmiechnę
ła się pod nosem i zajrzała do sporego pudła.
79
- Sztuczne kwiaty - oznajmiła.
Powoli chyba zaczynało do nich docierać, że się z n i m i
drażni.
- Lady Arradale, a zabawki? - spytała nieśmiało Eleanor.
- Aa, trzeba było od razu mówić, że chodzi wam o za
bawki - powiedziała, prowadząc je do następnego pokoju.
T y m razem drzwi zaskrzypiały. To pomieszczenie było
nieco ciemniejsze od poprzedniego. Dzieci nareszcie po
czuły powiew przygody.
- Możecie sami poszukać zabawek - zniżyła głos do szep
tu. - Tylko uważajcie, bo niektóre mogą być z porcelany.
Dzieciaki w ciszy rozeszły się po pokoju. Sarah była naj
szybsza. Od razu odkryła pierwszą zabawkę, szczelnie osło
niętą materiałem.
- K o ń na biegunach! - wykrzyknęła, rozpakowując go.
Hrabina przypomniała sobie, jak bardzo lubiła to zwie
rzę. Jako dziecko mogła galopować na n i m całe popołu
dnie, odkrywając nowe ziemie. Zabawka była w niezłym
stanie, a czerwone lejce i siodło wyglądały jak nowe.
- Mogę się na n i m przejechać? - poprosiła Sarah.
Kiedy Diana skinęła głową, uniosła falbany swojej spodki
nicy i usiadła na n i m okrakiem. N i e „ujechała" jednak da
leko, bo Charlie znalazł właśnie nową zabawkę.
- Co to jest, lady Arradale? - spytał.
Sarah już była przy n i c h i p a t r z y ł a na drewnianą!
skrzynkę, którą rozpakował właśnie jej brat.
Diana zmarszczyła czoło.
- Jeśli dobrze pamiętam, jest to magiczne pudełko. -
O t w o r z y ł a drzwiczki. - Musicie patrzeć do tego cylindra,
żeby zobaczyć obraz.
Dzieci po kolei zaglądały do środka.
- N i c nie widać - poskarżyła się Nelly.
Diana odnalazła już szufladkę z r u c h o m y m i dyskami
i wsunęła jeden do środka.
- Musicie stanąć bliżej okna, chociaż najlepiej patrzeć
przy świecy - instruowała dzieci.
80
- O, są, ludzie - ucieszył się Charlie. - Ruszają się! Ru
szają! - krzyknął uradowany, kiedy Diana zakręciła korbką.
- Daj! M i ! M i ! - Siostry też chciały zobaczyć.
Diana ustawiła je w kolejce i pokazała, jak zrobić, żeby
ludziki poruszały się szybciej. Zwłaszcza N e l i była za
chwycona zabawką.
- Jeśli nie dasz mi jeszcze popatrzeć, to wybiorę coś za
ciebie - zagroził jej brat.
Dziewczynka odskoczyła jak oparzona od magicznego
pudełka.
- A n i m i się waż!
Natychmiast podbiegła do kolejnej zabawki i zaczęła ją
rozpakowywać.
- Ostrożnie, Eleanor - upomniała ją Diana.
Dziewczynka posłuchała, chociaż jednocześnie starała
sie jak najszybciej dostać do wnętrza paczki. Po chwili jej
oczom ukazała się porcelanowa twarzyczka.
- To lalka! - ucieszyła się. - O, jaka wielka!
Przed nią stał chłopiec niemal naturalnej wielkości. Pleca
mi opierał się o skałę, a w rękach trzymał pałeczki. Wyglądał
uk, jakby za chwilę miał n i m i uderzyć w swój bębenek.
- Ma prawdziwe włosy - zauważyła Nelly. D o t k n ę ł a jego
jasnych kędziorów, ale z obawą cofnęła rękę. - I ubranie.
Dzieci wydawały się trochę onieśmielone tą dziwną lal
ką. Zresztą Diana też za nią nie przepadała, a jej matka
traktowała dziwnego dobosza z wyraźną niechęcią. Pew
nie dlatego rodzice pozbyli się lalki. Diana w ogóle jej nie
pamiętała.
- T a m z t y ł u jest kluczyk - zaczęła wyjaśnienia. - Jeśli
przekręcicie go dwadzieścia razy, zobaczycie, co się stanie.
Najstarszy Charlie pokiwał głową.
- Wiem, co to jest. To automat. Pamiętacie, widzieliśmy
takie u wujka Beya. Ma ich u siebie sporo.
N i e miała pojęcia, że Rothgar zbiera automaty. Było to
dziwne, ponieważ markiz nie wyglądał na kogoś, kto lubi
fcabawki. A te urządzenia były rzadkie i bardzo drogie.
81
Nelly nabrała trochę odwagi i podeszła do lalki. Stanęła
z t y ł u i zaczęła przekręcać kluczyk. Wszystkie dzieci liczyły.
- ... siedem, osiem, dziewięć, dziesięć...
Kiedy doszły do dwudziestu, hrabina powiedziała: „uwa
ga" i opuściła dźwignię, która uruchamiała dobosza. Coś
zgrzytnęło i mechaniczny chłopiec u k ł o n i ł się dzieciom.
- Ooo! - rozległo się dokoła.
Jednak to nie było wszystko. Dobosz odwrócił głowę, że
by spojrzeć na ptaka siedzącego na skale, a ten rozpostarł
skrzydła i wydał z siebie zgrzytliwe, mechaniczne trele.
Chłopiec zaczął mu towarzyszyć, wybijając rytm pałeczka
mi na bębenku. Co jakiś czas podnosił głowę, jakby chciał
sprawdzić, czy podoba się publiczności. W pewnym mo
mencie jednak znieruchomiał, a jego pałeczki zawisły w po
wietrzu. Wyglądał teraz inaczej niż przedtem. I tylko ptak
przed końcem melodii zdołał złożyć skrzydła. Na koniec
coś okropnie zazgrzytało, ale dzieci i tak zaklaskały w ręce.
- Wspaniałe! Cudowne!
Diana skoczyła, żeby podnieść dźwignie. Pamiętała, że
z jakichś względów jest to niesłychanie ważne.
- Ojej - westchnęła.
- Gratuluję odwagi - usłyszała za sobą męski baryton.
Natychmiast się odwróciła i zobaczyła stojącego w drzwiach
markiza.
- Gratuluję odwagi - powtórzył. - To niebezpieczne ba
wić się taką lalką, bez wcześniejszego sprawdzenia mecha
nizmu. - Podszedł do nich, a następnie p o ł o ż y ł d ł o ń na
głowie dobosza. - Pawre en fant. Panie pozwolą.
Dziewczynki zachichotały, kiedy uniósł delikatnie saty
nowy kaftan lalki. Oczom wszystkich ukazały się metalo
we tryby i kółka, które łączyły się z głównym mechani
zmem znajdującym się w skale.
Markiz delikatnie badał wszystkie części urządzenia.
- Jedna przekładnia zerwana - zwrócił się do dzieci,
a nie do niej. - N i e wolno go na razie uruchamiać, zanim
nie sprawdzi się wszystkiego dokładnie.
82
Opuścił chłopcu kaftan i podniósł się z klęczek. T y m
razempopatrzył na hrabinę.
- To piękny mechanizm, pani. Wykonany prawdopo
dobnie przez Vaucansona.
Diana tylko wzruszyła ramionami.
Być może. Dostałam go na szóste urodziny i nigdy nie
lubiłam się t y m bawić. - Pogładziła Eleanor po główce. -
Obawiam się, że będziesz musiała poszukać sobie czegoś
innego, kochanie.
Dziewczynka z wyraźną ulgą zrezygnowała z dobosza
i wkrótce znalazła drewniany teatrzyk z kompletnąpacyn-
kową obsadą do paru bajek.
• Jaki ładny! - ucieszyła się Nelly.
Pozostała dwójka też była zachwycona i wkrótce razem
zaczęli się zastanawiać, jaką sztukę zagrać.
- Chciałeś ze mną mówić, panie? - Diana zwróciła się
Rothgara.
W odpowiedzi pokręcił głową.
- Chciałem sprawdzić, co robią dzieci - odparł. - Pa
skudna pogoda.
- Pewnie wywołaliśmy ją naszą wczorajszą rozmową -
rzuciła z przekąsem.
Markiz nie zareagował na złośliwość. Wciąż przyglądał
się mechanicznemu c h ł o p c u , jakby próbując sobie coś
przypomnieć.
- Ciekawe, dlaczego tu stoi - rzekł w końcu. - Chyba
wiesz, pani, że jest bardzo cenny?
Hrabina raz jeszcze wzruszyła ramionami.
- N i g d y nie zastanawiałam się nad jego wartością. N i e
przepadałam za n i m w dzieciństwie, a moja matka wręcz
go nie lubiła.
- Pewnie dlatego, że to chłopiec - zauważył.
Diana jeszcze raz spojrzała na dobosza.
- To prawda, że k u p i ł go ojciec, ale nie sądzę, żeby
chciał jej dokuczyć - powiedziała z wahaniem. - C h o d z i ł o
raczej o t o , że jest jak żywy.
83
A może o obie te rzeczy, dodała w myśli. Przecież jej mat
ka miała tylko jedno dziecko, i to w dodatku dziewczynkę.
Diana nigdy nie zastanawiała się nad związkiem rodziców.
Wydawał się jej szczęśliwy. Ale zapewne w n i m również nie
brakowało dramatów. Przypomniała sobie, że jej prawdzi
wa edukacja zaczęła się, gdy miała już dwanaście lat. Praw
dopodobnie wtedy ojciec porzucił 'myśl o męskim p o t o m k u
Markiz uniósł delikatnie porcelanową głowę chłopca.
Z powodu uszkodzonego mechanizmu poruszyła się wol
no, jakby dobosz wahał się, czy wykonać ten ruch. Zielo
ne martwe oczy patrzyły teraz wprost na nich.
- Ładne dziecko - stwierdził. - Podobne do ciebie, pa
ni, z dzieciństwa. A w każdym razie do tego portretu, któ
ry wisi w twojej dawnej sypialni.
Diana z zapartym tchem podeszła do zabawki. Markiz
miał rację. Tylko jej włosy b y ł y inne, ciemniejsze.
Zamknęła na chwilę oczy, chcąc się uspokoić. Pomyśla
ła o t y m , co musiała czuć matka, widząc dobosza. Jak to
dobrze, że nie przywiązała się do niego i że rodzice tak
szybko go schowali.
- To... straszne - wyjąkała.
- Twój ojciec, pani, pewnie uważał to tylko za kaprys. M o
że chciał wam zrobić przyjemność - podsunął jej Rothgar.
Tak, na pewno ma rację, pomyślała Diana. Wciąż była
zbyt wstrząśnięta, żeby zebrać myśli i powiedzieć coś sen
sownego.
- Ładny chłopiec. Władczy, ale pełen wdzięku i ciepła.
Twój portret, pani, też mi się zresztą podobał.
O nie, tylko nie teraz! Diana nie miała najmniejszej
ochoty na flirt. Rothgar chyba również, ponieważ znowu
pochylił się nad automatem.
-Jeśli nie znajdziesz, pani, kogoś, kto mógłby go napra
wić, mogę go wziąć do L o n d y n u - zaproponował. - Mistrz
M e r l i n jest najlepszym fachowcem w tej dziedzinie. Oso
biście bardzo lubię zajmować się automatami.
- Już słyszałam. - Diana przypomniała sobie uwagę
84
Charliego. - I jestem naprawdę zaskoczona, że lubisz za
bawki, panie.
- Raczej maszyny, pani. Precyzyjne automaty, które ro
bią to, co się im poleci.
Hrabina uśmiechnęła się lekko.
- Potrzebujesz do tego magii? Merlina? - spytała ironicznie.
- Tak się składa, że to prawdziwe nazwisko - odparł po
ważnie. - Zauważ, że na przykład książę Bridgewater budu
je mosty i akwedukty, jak na to wskazuje jego nazwisko.
- A Byrd komponował muzykę chóralną opartą na pie
śniach ptaków - dodała po chwili. - Coś rzeczywiście jest
Z
t y m i znaczącymi nazwiskami.
Markiz pokiwał głową.
- Właśnie. Nazwiska mogą zawierać dodatkowe infor
macje o osobach, które je noszą - powiedział, patrząc na
nią znacząco.
Diana tylko wzruszyła ramionami.
- Arradale to po prostu dolina rzeki Arry - zauważyła. -
Za to twoje nazwisko, panie, kojarzy się z gniewem. A imię
Bey, bo tak, zdaje się, nazywa cię rodzina, oznacza wschod
niego przywódcę.
- A twoje imię, pani? Diana to bogini łowów. - Z a n i m
zdążyła wymyślić jakąś zręczną odpowiedź, Rothgar do
dał: - Na pewno świetnie strzelasz, pani. Chętnie bym to
iprawdził. Masz tu zapewne jakąś strzelnicę?
Hrabina przypomniała sobie wydarzenia sprzed roku i po
myślała niechętnie o wspólnym strzelaniu. Na szczęście mu-
liała się zająć dziećmi, które bawiły się właśnie teatrzykiem.
- Chodźcie - zwróciła się do nich. - Powinniśmy wra
cać do pokoju. Służba zaraz dostarczy wam zabawki.
Markiz wciąż czekał na odpowiedź. Diana zmarszczyła
czoło, myśląc, że powinien dostać to, o co prosi.
- Czy chcesz, panie, urządzić zawody strzeleckie?
- Czemu nie? N i e mamy przecież nic lepszego do robo
ty. A poza tym, chciałbym zobaczyć, jak strzelasz, pani -
Zakończył.
85
Hrabina zdawała sobie sprawę, że jako gospodyni nie
może odmówić. Czuła się jednak nieswojo. Odprowadzi
ła dzieci do ich pokoju i poleciła służbie, by przyniosła im
zabawki. Następnie zaprosiła Rothgara do salonu.
- Skąd to zainteresowanie, panie? - spytała go po dro
dze. - Pamiętasz, rok temu nie mogłam chybić, bo trzyma
ł a m pistolet tuż przy twoich plecach.
- Ale chybiłaś, pani, strzelając do Branda - zauważył.
- To dlatego, że byłam zbyt wzburzona, a on poruszał
się zbyt szybko.
- M a m nadzieję, że nie żałujesz niecelnego strzału?
Zatrzymała się na chwilę i zmierzyła go c h ł o d n y m wzro
kiem.
- Cieszę się oczywiście, ze nie zabiłam Branda - rzekła
wyniośle. - Natomiast żałuję, że chybiłam. Kobieta z mo
ją pozycją musi umieć się bronić.
Markiz skinął głową.
- Masz rację, pani.
- Dlatego następnym razem nie mogę dać się ponieść emo
cjom - powiedziała na poły do siebie, a na poły do niego.
Kiedy znaleźli się w salonie, hrabina zaczęła wydawać
rozporządzenia służbie. Poleciła poinformować gości o za
wodach i otworzyć strzelnicę. Wszystko m i a ł o być goto
we w ciągu najbliższych paru minut.
Rothgar obserwował ją z uśmiechem, myśląc, że Diana
potrafi działać szybko. Była też niebezpieczna. Z całą pew
nością w ciągu tego roku pracowała nie tylko nad swoimi
strzeleckimi umiejętnościami, ale też nad emocjami. Cieka
w i ł y go efekty tej pracy. Markiz był przekonany, że wszel
kie umiejętności się łączą i że nie można stać się doskona
ł y m strzelcem czy szermierzem, bez znajomości greckich
filozofów. Pewnie dlatego mężczyźni bardziej interesowa
li się wojaczką. I gdyby Elf nie wychowywała się z Cynem,
z pewnością nie posiadałaby tylu „męskich" umiejętności,
a przy okazji uniknęłaby wielu niebezpieczeństw. I tak do
brze, że wszystko skończyło się szczęśliwie.
86
Z hrabiną b y ł o podobnie. Męskie wychowanie dało jej
do ręki groźną broń, a kobieca natura uczyniła ją jeszcze
bardziej niebezpieczną. Lady Arradale stanowiła zagroże
nie nie tylko dla otoczenia, ale i dla siebie samej. Świad
czyły o t y m rozkazy, które Rothgar otrzymał od króla.
Z królewskiego pisma wynikało, że hrabina u p o m n i a ł a
się jako głowa rodu o swoje miejsce w Izbie Lordów. Znaj
dowało się ono oczywiście poza jej zasięgiem. W całym
parlamencie nie zasiadała ani jedna kobieta, a Jerzy I I I z ca
łą pewnością nie m i a ł zamiaru tego zmieniać.
Co więcej, jako tradycjonalista, wpadł w gniew i kazał
Rothgarowi szpiegować lady Arradale. Rozumiał chyba, że
dysponuje ona dużą władzą, zwłaszcza t u , na północy,
chciał się więc dowiedzieć, jak ją poskromić.
Ta rola nieszczególnie odpowiadała markizowi. Prze
cież wciąż musiał pamiętać o t y m , że ma działać jako po
plecznik króla. Na p r z y k ł a d zawody strzeleckie, które
uważał za świetną rozrywkę, zaczęły mu się po namyśle ja
wić jako coś groźnego. N i e będzie dobrze, gdy k r ó l dowie
się, na przykład, że lady Arradale jest doskonałym strzel
cem. To tylko wzmoże jego niechęć.
Powinien więc chyba poprosić członków rodziny, by
o tym nie opowiadali.
Po jakimś czasie wszyscy zainteresowani goście zjawili się
w salonie, skąd przeszli podcieniami do strzelnicy. Służba
przygotowała już cztery pistolety. Odsłonięto też cele, który
mi były ludzkie sylwetki. Dwie z nich najwyraźniej kobiece.
- Do licha, mamy strzelać do kobiet? - zaniepokoił się Steen.
- Kobiety też potrafią być groźne - zauważył Rothgar.
- Oczywiście - potwierdziła zdecydowanie Diana. -
Gdyby strzelała do pana jakaś kobieta, lordzie Steen, na
pewno zdecydowałby się pan na strzał.
- Strzelała? Kobieta? - powtórzył niepewnie Steen.
- Portia oddała do mnie dwa strzały - zauważył Bryght.
- A Elf rzuciła we mnie nożem - dodał Fort.
- To nieprawda - wtrąciła szybko Elf. - M i e r z y ł a m do
87
kartki, którą trzymałeś w d ł o n i i w nią właśnie trafiłam.
- Tak czy tak, nie było to pewnie zbyt przyjemne - mruk
nął Rothgar, odwracając się do Diany. - Jak strzelamy, hra
bino?
Zagadnięta wskazała sylwetki.
- Strzelamy w zaznaczone serce - odparła. - Im bliżej
środka, t y m lepiej.
Rothgar spojrzał jeszcze na pistolety.
- Czy to twoje, pani? - Wskazał mniejszą parę.
Diana potwierdziła skinięciem głowy.
- Elf też może z nich korzystać - zaproponowała. - Zda
je się, że chciała wziąć udział w zawodach.
- Ale czy wobec tego, my możemy skorzystać ze swo
ich? - dopytywał się w dalszym ciągu markiz.
- Przywiozłeś, panie, swoje pistolety pojedynkowe?! -
Aż otworzyła usta ze zdziwienia.
Rothgar nie wiedząc czemu, odczuł przyjemność, wi
dząc jej zdumienie.
- Nigdy nic nie wiadomo... - bąknął. - Ale nie, mam po
prostu moje pistolety podróżne - przyznał w końcu i spoj
rzał na pozostałych mężczyzn.
Tak, jak się spodziewał, Bryght wziął ze sobą broń.
Również Elf po chwili wahania przyznała, że ma pistole
ty, co niepomiernie zdziwiło jej męża. Teraz stało się ja
sne, kto w t y m gronie należy do Mallorenów, a kto nie.
Natychmiast wysłano służbę do pokojów po broń.
Rothgar natomiast rozejrzał się po oczekujących, a następ
nie zwrócił się do Diany:
- Jaką nagrodę proponujesz, pani?
Hrabina spłoszyła się nieco.
- N i e sądzę, żeby ktoś z obecnych chciał grać o pienią
dze - rzekła niepewnie.
- Wobec tego gramy o „duszę" - rzuciła lekko Elf.
- W o l a ł b y m o ciało - wymamrotał Rothgar pod nosem,
ale na tyle wyraźnie, żeby Diana go usłyszała. Patrzył na
nią tak, jakby chciał ją pożreć.
88
Musiała powtórzyć sobie parę razy w duchu, że robi to spe
cjalnie po to, żeby ją wytrącić z równowagi. Rzucali kośćmi,
żeby ustalić, kto strzela pierwszy i wypadło na Rothgara, któ
ry bez najmniejszego wysiłku umieścił dwie kule w kolejnych
dwóch sercach. Rodzina nagrodziła go okrzykami i tylko la
dy Arradale spojrzała na niego chłodno. W jej oczach pojawił
się płomień prawdziwego współzawodnictwa.
Następnie strzelała Elf, która okazała się być lepsza od
strzelającego po niej Forta. Bryght jednak okazał się rów
nie dobry jak jego brat, chociaż było widać, że strzelanie
nie sprawia mu przyjemności.
Kiedy przyszła jej kolej, Diana stanęła pewnie w postawie
strzelniczej ijej kule, podobnie jak Rothgara, utkwiły równo
w samych środkach serc. Zauważyła, że markiz jest poruszo
ny jej umiejętnościami. Pewnie pomyślał o tym, że gdyby tak
strzelała rok temu, Branda nie byłoby już wśród nich.
- Jak m i ł o ! M a m y trzech zwycięzców! - ucieszyła się Elf.
Hrabina pokręciła głową.
- N i e . Teraz umieścimy za sercami biały papier i będzie
my starali się jak najwierniej powtórzyć poprzedni strzał -
oznajmiła.
- Na miły Bóg! Przecież to szaleństwo! - obruszył się Steen.
- Raczej niepotrzebna ekstrawagancja - zauważył spo
kojnie Rothgar. - 2 moich doświadczeń wynika, że nie
trzeba nawet trafić w serce, żeby zabić.
Spojrzała na niego i pomyślała, że gdyby grali „o ciało",
sama oćwiczyłaby go rózgami. Nagiego.
- Przecież chodzi tylko o sprawdzenie naszych umiejęt
ności - powiedziała z uśmiechem. - To nie musi niczemu
służyć. Tak, jak pańskie automaty, markizie.
Rothgar skłonił jej się dwornie.
- Dobrze. Wobec tego sprawdźmy, pani, które z nas jest
najlepszą maszyną. Do zabijania - dodał, patrząc jej w oczy.
I znowu z r o b i ł to tylko po to, żeby wyprowadzić ją
z równowagi. Diana nie miała zamiaru się poddać. Kaza
ła służącemu umieścić czyste kartki za sercami przypię-
89
t y m i do sylwetek, a następnie wskazała je Rothgarowi.
- Proszę, panie.
Markiz naładował już wcześniej pistolety i teraz zajął
pozycję strzelniczą. T y m razem celował dłużej. Kiedy
strzelił, pomyślał, że kula powędrowała trochę w bok. Za
drugim razem starał się nie powtórzyć tego błędu, ale zno
wu trochę przesadził.
Służący szybko przyniósł papierki i serca.
- Na m i ł y Bóg! Dokładne trafienia! - wykrzyknął Steen.
Markiz uśmiechnął się pobłażliwie. Lubi szwagra, ale
dokładność nie była jego najmocniejszą stroną.
- N i e , strzały lekko przesunięte - stwierdził. - Pierwszy
w prawo, a drugi w lewo. Bryght? - zwrócił się do brata.
- Nie widzę sensu w takiej zabawie - mruknął zagadnięty.
- Potraktuj to jako zadanie matematyczne. Musisz po
prostu wytyczyć dwa punkty - kusił go Rothgar.
- Wolę to robić za pomocą l i n i i i cyrkla - powiedział
stanowczo Bryght. - Rezygnuję.
Również Elf, która miała na koncie dwa trafienia, jed
no nieco oddalone od środka, nie dała się skusić.
- Wiem, że nie potrafię tego zrobić - stwierdziła po prostu.
- Ale ty, pani, chyba nie zrezygnujesz? - markiz zwró
cił się do lady Arradale.
Diana już trzymała w ręku pistolet.
- N i e , oczywiście. Przecież to była moja propozycja -
przypomniała.
Zajęła pozycję i po chwili oddała pierwszy strzał. Roth
gar widział, że celny, ale z tej odległości trudno mu było oce
nić, na ile. Zastanawiał się, kto uczył ją strzelania, gdyż lady
Arradale była w t y m bardzo dobra. Zdawało mu się tylko,
ze brakuje jej tej wewnętrznej dyscypliny, która pozwala za
stosować rzeczy wyuczone w praktyce. A może nie. Już nie.
Po drugim strzale przyniesiono tarcze i okazało się, że
na kartkach Diany też są przesunięcia.
- Chyba mniejsze - przyznał po oględzinach Rothgar.
Hrabina potrząsnęła głową.
90
- N i e , chyba takie same - rzekła z przykrością.
- Chodźmy lepiej do salonu i poddajmy te tarcze do
kładnej analizie - zaproponował Bryght. - Jest pewnie ja
kiś sposób, żeby zmierzyć te przesunięcia. To właśnie jest
dla mnie matematycznym wyzwaniem.
Bryght od razu zabrał się do oględzin. Przyglądał się obu
kartkom przez ładnych parę minut. W końcu uniósł głowę.
- Do licha, Bey! Wygląda na to, że przegrałeś z hrabiną! -
wykrzyknął ze zdziwieniem.
- M a m nadzieję, że wygrana cię ucieszyła, pani? Czy
umiesz walczyć na szpady?
- Ależ Bey! - zaprotestował brat.
Diana tylko się uśmiechnęła.
- Tak, ale nie jestem w t y m tak dobra - poinformowa
ła go. - Brakuje mi stałego partnera.
Rothgar pomyślał, że chętnie by n i m został. Teraz miał
jednak ochotę zmierzyć się powtórnie z lady Arradale. N i e
wątpił, że jest również diabelsko zdolnym szermierzem.
9
Diana poprowadziła towarzystwo do domu. Szła przo
dem, chcąc uniknąć czczych rozmów. Podświadomie czu
ła, że z jednej strony markiz ją podziwia, ale z drugiej, jest
mu ciężko pogodzić się z porażką.
Ganiła siebie w duchu za to, że zastanawia się, co my
śli Rothgar. Jednak fakt pozostawał faktem. Zależało jej na
opinii markiza. Zrobiłaby wszystko, żeby z n i m wygrać.
Kiedy znaleźli się w salonie, Diana zamówiła herbatę
dla wszystkich, natomiast Bryght zabrał się do pomiarów.
Mniej więcej po godzinie podniósł się znad kartek z nie
pewną miną i o d ł o ż y ł szkło powiększające.
- Wydaje mi się, że jest remis - obwieścił.
91
Hrabina wzięła kartki z sercami i przyjrzała się im raz
jeszcze. Robiła wszystko, żeby ukryć niezadowolenie.
- Tak, bardzo podobne - przyznała.
Bryght spojrzał na nią z rozbawieniem.
- N i e m a l identyczne - stwierdził.
Rothgar podszedł do stolika i wziął tarcze Diany.
- Pozwolisz pani, że zatrzymam twoje serce? - Świadomie
użył liczby pojedynczej, chociaż miał w d ł o n i obydwie kartki.
- Jako pamiątkę?
- Jako skarb - powiedział, chowając tarcze do kieszeni
surduta. - N o , przynajmniej udało mi się zremisować.
Elf wyczuła, że atmosfera staje się coraz bardziej napię
ta i podskoczyła do swojej nowej przyjaciółki.
- D i a n o , droga, podobno świetnie grasz w bilard! N a
ucz mnie tego, proszę. Mężczyźni nie potrafią tego zrobić.
Wciąż mi mówią...
Diana dała się wyprowadzić do sąsiedniego pokoju, słu
chając potoku jej wymowy. Nawet nie obejrzała się za sie
bie, chociaż miała na to olbrzymią ochotę. Elf prowadziła
ją pewnie, ściskając mocno ramię hrabiny. Powinna jej być
chyba wdzięczna, bo już zamierzała zaproponować kolej
ny pojedynek strzelecki.
Spędziły wspólnie następną godzinę przy stole bilardo
wym. Elf okazała się pojętną uczennicą i już po jakimś cza
sie bez problemów kierowała bile do łuzy. Zresztą Diana
grała naprawdę dobrze. Myślała nawet o tym, żeby zapro
ponować bilard reszcie towarzystwa, ale obawiała się, że
Rothgar dorównuje jej umiejętnościami. I znowu staliby
się parą. Sama myśl o tym, że mógłby okazać się lepszy,
nie mieściła się w głowie hrabiny.
Żeby nie myśleć o markizie, zajęła się pracą. Spędziła
dwie godziny w towarzystwie swego sekretarza i najroz
maitszych papierów. To przyniosło jej ukojenie. Kiedy
T u r c o t t wyszedł, żeby zająć się listami, które mu podyk
towała, Diana mogła wreszcie pozbierać myśli.
Po pierwsze, stwierdziła, że markiz jest fascynującym męż-
92
czyzną. Nie przyjmowanie tego do wiadomości byłoby poważ
nym błędem. Zresztą, nie tylko jej imponował. W całym Lon
dynie, ba, w całym kraju, krążyły opowieści o jego wyczynach.
Po drugie, musiała przyznać, że coś się między n i m i dzie
je. Diana znała wielu przystojnych mężczyzn, ale żaden nie
działał na nią tak jak Rothgar. Tylko przy n i m ciarki cho
dziły jej po plecach, a serce przyspieszało swego biegu.
Czy markiz działał tak na wszystkie kobiety? M i a ł a po
wody, by przypuszczać, że nie. W końcu Rosa wybrała
Branda, chociaż równie dobrze mogła zdecydować się na
Rothgara. Przecież na początku nawet nie m ó w i ł a o m i ł o
ści, a tylko o pożądaniu. Markiz był przecież równie po
ciągający jak jego bracia.
Bardziej, bardziej, dodała w myśli.
Wiele wskazywało na to, że kobiety szukają tego jedne
go, wybranego mężczyzny. Niektóre, tak jak Rosa, znaj
dują go bez trudu. Inne rezygnują z poszukiwań. Jeszcze
inne trafiają na swoich wybranych, gdy już jest za późno.
Czy to możliwe, żeby markiz b y ł przeznaczony właśnie
jej? Jeśli tak, musi się go wyrzec. W imię wyższych celów.
Diana uśmiechnęła się do siebie. Zachowywała się tak,
jakby Rothgar już się jej oświadczył, a przecież nawet sło
wem nie wspomniał o małżeństwie, a jeśli tak, to tylko
w sensie negatywnym.
To naprowadziło ją na trzeci i ostatni punkt rozważań.
Markiz doskonale nadawał się na kochanka! Diana często
zastanawiała się nad t y m aspektem swoich znajomości. Lu
biła oceniać, czy ten lub inny mężczyzna nadawałby się na
kochanka. W przypadku Rothgara, było oczywiste, że tak.
Markiz miał nie tylko wspaniałe ciało, lecz również od
powiednią pozycję. Gdyby ich związek jakoś się upublicz
n i ł , co zwykle następowało przy tego rodzaju okazjach, nie
musiałaby się niczego wstydzić. N o , prawie niczego... Po
za tym, dorównywał jej umiejętnościami. Diana uwielbia
ła mierzyć się z mężczyznami i było jej przykro, kiedy
z powodu swoich częstych zwycięstw, spotykała się z od-
93
mową. A Rothgar z całą pewnością dotrzymałby jej pola.
Przez chwilę wyobrażała sobie, że stoi przed nią ze
szpadą. N i e wiedzieć czemu b y ł nagi. Aż zaparło jej dech.
To zadziwiające, jak łatwo mogła sobie wyimaginować na
giego markiza!
Diana musiała odczekać chwilę, żeby się uspokoić.
I wtedy naszła ją kolejna refleksja, że Rothgar ze swoim
mizoginizmem, był też najbezpieczniejszym z kochanków.
Nawet, gdyby z jakiegoś powodu postradała zmysły i bła
gała go, żeby się z nią ożenił, on i tak by o d m ó w i ł !
Jeszcze przez moment myślała o tym wszystkim, a po
tem roześmiała się nagle. Po co się nad tym zastanawiać?!
Przecież markiz wyjedzie jutro i nie spotkają się już nigdy.
Jeśli coś ma się zdarzyć, to dzisiejszej nocy.
Hrabina wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju.
Wyjrzała przez okno. Deszcz ustąpił przygnębiającej
mżawce, poza tym nic się nie zmieniło. Biedne dzieci, mu-
-si im powiedzieć, że mogą zmienić zabawki.
Dziś w nocy!
Westchnęła lekko. N i e , to niemożliwe.
Nagle przyszło jej do głowy, że powinna zająć się gośćmi
Podeszła do drzwi i zastygła z dłonią na mosiężnej klamce.
- Czy to odwaga, czy tchórzostwo? - spytała siebie.
Idealny kochanek znajduje się w sypialni obok, a ona
dobrowolnie z niego rezygnuje. Czy boi się publicznego
blamażu? A może po prostu reakcji Rothgara?
Diana zeszła do gości tylko po to, żeby się przekonać,
że wszyscy zajęli się swoimi sprawami. Markiza w ogóle
nie było w salonie. Wobec tego zajrzała do dzieci i zapro
ponowała im nowe zabawki. Maluchy bardzo przywiąza
ły się do konia na biegunach, więc ta zabawka, jako jedy
na została w pokoju.
Już z czystym sumieniem wróciła do siebie i zajęła się
mniej ważnymi sprawami. Teraz z kolei praca wyraźnie jej
nie szła. Przerzuciła część sąsiedzkiej korespondencji,
94
w której nie znalazła nic ciekawego, a następnie z ulgą
stwierdziła, że zbliża się pora obiadu.
Zeszła na d ó ł , ale markiza wciąż nie było w salonie.
Przeszła do pokoju obok, gdzie Elf wytrwale zmagała się
z bilardem.
- Brawo! - wykrzyknęła, widząc zgrabne uderzenie. - Za
chwilę będziesz musiała przerwać. W jadalni już nakrywa
ją do stołu. Widziałaś gdzieś brata?
- Rotligara? - Elf od razu domyśliła się o kogo chodzi. -
N i e , ani na chwilę nie wychodził z pokoju.
- Zawsze ma tyle pracy? - zdziwiła się Diana.
- N i e , ale jest teraz bardziej zajęty ze względu na nie
dawny pokój z Francją.
- Ale przecież markiz nie jest członkiem rządu, prawda?
- N i e jest - zgodziła się siostra Rothgara.
- A może jednak jest? - dopytywała się hrabina.
Elf robiła wszystko, żeby nie parsknąć śmiechem. Zna
ła już te pytania na temat brata i zwykle zbywała je w ten
lub inny sposób. T y m razem chciała powiedzieć prawdę.
- Sama nie wiem wszystkiego, ale domyślam się, że Bey
ma rozbudowaną sieć informatorów i wie o sprawach,
o których nie wie król.
- Słyszałam, że jest jego doradcą.
- Zaufanym doradcą - poprawiła ją Elf. - Król bardzo sobie
ceni jego dar obserwacji. I to, że Bey nie pcha się do polityki
Elf wyraźnie uznała temat za wyczerpany, a Diana nie
chciała jej naciskać. Przeszły do salonu, gdzie już czekali
inni goście. Po chwili pojawił się tam także markiz i już
w komplecie mogli zacząć obiad.
Po posiłku wszyscy znowu przenieśli się do salonu,
gdzie dzieci zaaranżowały małą scenę. Dorośli obejrzeli
przygotowany przez nie spektakl i nagrodzili go brawami.
Rozmowa w sposób naturalny zeszła na zabawki i Diana
kazała, na życzenie gości, przenieść je do salonu. Wszyscy
oglądali ruchome scenki w magicznym pudełku. Parę osób
wyraziło żal, że nie można uruchomić automatu.
95
Hrabina spojrzała na matkę. Starsza pani zachowywała
się zupełnie naturalnie, ale kiedy spoglądała na dobosza,
w jej oczach pojawiał się jakiś cień. Diana chętnie by ją
pocieszyła, ale nie wiedziała, jak to zrobić. W końcu, pod
wpływem nagłego impulsu podeszła do markiza.
- Jeśli chcesz, panie, możesz wziąć ten automat do Lon
dynu i naprawić - powiedziała. - To prezent ode mnie.
Był to dosyć ekstrawagancki podarunek, ale lord Roth-
gar skłonił się jej dwornie.
- Dziękuję, pani. Zajmę się n i m z całą pieczołowitością.
Kiedy wszyscy obejrzeli już zabawki, ustawiono stoliki
do gry w wista. Diana pilnowała, żeby nie grać z marki
zem, ale i tak jej myśli wciąż krążyły w o k ó ł niego.
Ostatnia noc! Czy powinna, czy też nie? Co robić?
I przede wszystkim, jak zareagowałby sam markiz, gdyby
pojawiła się u niego w nocy?
Obserwowała go ostrożnie zza swoich kart, podziwiając
jego profil i długie palce. Niemal czuła je na swoim ciele.
- I co teraz? - Dobiegł do niej głos lorda Steena.
- Że co? A, walet trefl.
Lord Steen westchnął ciężko.
- I znowu pani przegrała, hrabino. Proszę się skoncen
trować na grze.
W t y m właśnie momencie dłonie Rothgara dotarły do
jej piersi. Jej sutki stały się twarde niczym dwa kamyki.
Diana wstała od stolika i wymówiwszy się migreną, pode
szła do okna. Jak na ironię przestało padać. Chmury ustą
p i ł y i widać b y ł o nawet chylące się ku zachodowi słońce.
Jeszcze jedna noc.
Diana wyszła na zewnątrz, żeby odetchnąć świeżym po
wietrzem. Kamienie na dziedzińcu były mokre od deszczu.
Przeszła do zachodniej bramy, chcąc raz jeszcze spojrzeć
na słońce, a następnie wróciła do gości.
Z trudem doczekała pory spoczynku. W końcu, kiedy
znalazła się sama w sypialni, przebrała się w jedwabną ko
szulę nocną i odesłała Clarę. Z pokoju obok nie dobiega-
96
ły żadne dźwięki, ale Diana była pewna, że markiz w r ó c i ł
już do siebie. Po cóż miałby chodzić nocą po zamku.
Po chwili namysłu włożyła satynowy szlafrok i ścisnęła
go mocno paskiem. Stanowił on godziwy przyodziewek,
chociaż nikt nie mógł mieć wątpliwości, że jest to strój noc
ny. Zaczerwieniona podeszła do drzwi i zastukała lekko.
Ku swemu zaskoczeniu zobaczyła przed sobą służącego
Rothgara.
- Słucham, lady Arradale?
O m i o t ł a szybko wzrokiem sypialnię, żeby stwierdzić,
że nie ma w niej Rothgara. Piekło i szatani! Chciała zatrza
snąć drzwi i schować się pod kołdrę, ale postanowiła rato
wać resztki swojej godności.
- Chciałam się dowiedzieć o jutrzejsze plany markiza -
powiedziała.
Mężczyzna patrzył na nią bez cienia zainteresowania.
- Czy mam to przekazać markizowi, kiedy wróci, lady
Arradale?
Diana stwierdziła, że nerwy ma napięte jak postronki.
Musi uważać, żeby się nie skompromitować. I to przed
kim? Przed zwykłym służącym!
- N i e , nie. Sama z n i m porozmawiam j u t r o rano.
Na twarzy służącego nie drgnął nawet muskuł.
- Tak jest, milady.
Zamknęła drzwi, a następnie rzuciła się na łóżko. Po co
uległa temu głupiemu impulsowi?! Czuła się upokorzona
i skompromitowana. Mogła mieć jedynie nikłą nadzieję, że
służący nic nie powie Rothgarowi o jej wizycie. Zawsze
obawiała się tego, że jej namiętna natura doprowadzi kie
dyś do czegoś takiego. Czuła się zniesmaczona tym, że mu
siała się tłumaczyć przed służącym.
N i e , musi poskromić swoje skłonności i żyć jak mnisz
ka! To jedyny sposób, żeby uniknąć podobnie niezręcz
nych sytuacji.
Nagle usłyszała pukanie do drzwi.
Najchętniej zatkałaby sobie uszy i udawała, że zasnęła.
97
Niestety, pukanie powtórzyło się. T y m razem było głoś
niejsze i bardziej natarczywe.
Wstała i z bijącym sercem podeszła do drzwi. Czy Rothgar
przychodził z podobnym zamiarem co ona? Poprawiła jesz
cze szlafrok, zanim wpuściła go do wnętrza. Ku jej zaskocze
niu, miał na sobie ten sam surdut i spodnie co przy kolacji.
- Tak, słucham. - Ścisnęła jeszcze mocniej pasek.
- Przepraszam za najście o tak późnej porze, hrabino.
Chciałem jednak z panią porozmawiać.
M ó w i ł pewnym głosem, konkretnie i dobitnie. N i e , nie
przyszedł tu po to, żeby ją zdobyć. Diana z trudem zdo
ł a ł a ukryć swoje rozczarowanie. Po co wobec tego ją na
chodził? Czyżby chciał jej coś wyznać?
- Proszę, niech pan wejdzie, markizie - powiedziała ofi
cjalnym tonem. - Może kieliszek porto?
Odmówił ruchem głowy, co znaczyło, że nie będzie mogła
szukać pomocy w alkoholu. Ciekawe, czy zauważył, że drżą
jej ręce i że jest zarumieniona jak kilkunastoletnia panienka?
Usiedli naprzeciwko siebie. Jak mąż i żona, pomyślała.
- O co więc chodzi, panie?
- Polecono mi zabrać panią do Londynu, hrabino - pa
dła odpowiedź.
Erotyczne fantazje skończyły się jak nożem uciął. Dia
na siedziała na swoim miejscu z otwartymi ustami.
- Kto... kto ci polecił, panie? - zdołała w końcu wyjąkać.
-Jak to kto? K r ó l . Oczywiście z pomocą królowej. - Po
dał jej zalakowany list.
Diana złamała pieczęć i przeczytała list od królowej.
Charlotte chciała, by na jakiś czas została jej damą dworu.
- Dlaczego? - O d ł o ż y ł a pismo. - To chyba jasne, że nie
pojadę.
Rothgar pokręcił z dezaprobatą głową.
- N i e radzę odmawiać królowi.
- N i e ma prawa! - wykrzyknęła, zaciskając dłonie w pię
ści. Wstała i zaczęła się przechadzać po sypialni. N i e tego
się spodziewała po tej romantycznej nocy.
98
Rothgar siedział spokojnie na swoim miejscu.
- Dlaczego? - Diana powtórzyła swoje pytanie.
Pamiętała jeszcze, że wielu Arradale'ów nie powróciło
z Londynu. Zostało oficjalnie lub nieoficjalnie zgładzo
nych. Od tego czasu ograniczono znacznie królewską wła
dzę, ale Jerzy I I I wciąż mógł ją wtrącić do Tower.
- Sama zwróciłaś na siebie uwagę Jego Królewskiej M o
ści, pani - zaczął markiz. - N i e trzeba b y ł o ubiegać się
o miejsce w Izbie Lordów.
- Przecież słusznie mi się należy! - rzekła z mocą, cho
ciaż wiedziała, że sprawa jest przegrana. - N i k t nie repre
zentuje moich ziem w Parlamencie! To niesprawiedliwe!
- Tylko dzieci myślą w takich kategoriach, pani. Życie
nie jest sprawiedliwe - dodał sentencjonalnie.
- Czy uważasz, że zachowuję się dziecinnie, panie?
- Akurat w t y m jednym względzie - odparł. - To pew
nie dlatego, że mieszkałaś zbyt długo na północy.
- Lubię moje ziemie.
- Tak, bo tutaj możesz bawić się jak dziecko i niczego
się nie obawiać.
Spojrzała na niego i gdzieś, w głębi serca, pojawił się
strach. Niewiele wiedziała o życiu dworskim, a miała po
wody, by spodziewać się najgorszego.
- Czy coś mi grozi? - Milczała przez chwilę, mocując
się z jednym słowem. - Tower? - wydobyła je w końcu
z siebie.
Rothgar pokręcił głową.
- N i e sądzę. Pamiętaj o akcie Habeas Corpus.
Diana wciąż była pełna wątpliwości.
- Czy król go uszanuje?
- Został do tego ostatnio zmuszony przez sąd w spra
wie tego dziennikarza, Johna Wilkesa. Jednak to, że w ogó
le doszło do aresztowania wskazuje, że król wciąż ma ostre
zęby i potrafi kąsać.
Hrabina przypomniała sobie przypadek Wilkesa, który
napisał krytyczny wobec króla artykuł do „ N o r t h Britona".
99
Jerzy I I I wtrącił go za to do Tower, ale Wilkes został zwol
niony jako członek Izby Gmin.
-Ja nie napisałam niczego obraźliwego ani nie złama
ł a m prawa - zauważyła Diana.
Zaczynała się powoli uspokajać. Żaden z jej wielkich
przodków nie ugiął się przed królem. Zwłaszcza wtedy,
gdy czuł, że racja jest po jego stronie.
- To oczywiste, pani. M i m o to jesteś w niebezpieczeństwie.
- Ale dlaczego? - powtórzyła po raz kolejny. - Doma
gałam się jedynie tego, co mi się słusznie należy.
Rubin na palcu markiza błysnął krwawo w powietrzu.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zniecierpliwienia.
- Dajmy już temu pokój, pani - powiedział z westchnie
niem. - Większość mężczyzn zareagowałaby podobnie. Za
łożę się, że król napisał na twojej petycji: „przeciwne natu
rze" albo gorzej: „buntownicze". Obawiam się, że sprawdził
też twoją pozycję i wpływy. M u s i uważać na te ziemie.
Zwłaszcza, że znajdują się tak blisko Szkocji.
- Ale ja przecież nie jestem buntownikiem! I nie moż
na mną pomiatać. N i e zgodzi się na to ani arystokracja,
ani mój lud! - zakończyła mocno.
- Ani ja, co jest tutaj oczywiście najważniejsze - dodał
beznamiętnym tonem.
Chciała roześmiać mu się prosto w twarz, ale coś jej mó
w i ł o , że markiz nie żartuje. Nawet Elf podkreślała prze
cież wpływ, jaki ma na króla. Diana słyszała zresztą już
wcześniej o jego możliwościach.
- Powiedz zatem, co mi zagraża, panie - poprosiła.
- Po pierwsze, najpierw pojawią się naciski, żebyś wyszła
za mąż, pani. - Już otworzyła usta, żeby zaprotestować, ale
Rothgar powstrzymał ją dłonią. - Po drugie, jeśli im nie ule
gniesz, będą cię chcieli uznać za umysłowo chorą.
Protest uwiązł jej w gardle. Przez chwilę patrzyła na mar
kiza jakby był jednym z tych precyzyjnie wykonanych au
tomatów, a potem wstała i lekceważąc jakąkolwiek etykie
tę, nalała sobie kieliszek porto z kryształowej karafki. Słod-
100
ko-cierpki p ł y n dobrze jej zrobił, ale nie uspokoił do końca.
- Przecież k r ó l nie może mnie tak po prostu uznać za
wariatkę!
Rothgar nawet się nie poruszył na swoim miejscu.
- Sam, nie - stwierdził. - N i e wiem, czy czytałaś, pani,
ostatni raport komisji parlamentarnej na temat domów dla
umysłowo chorych?
Diana skinęła głową.
- Tak, wiem. Wielu wariatów to po prostu ludzie niewy
godni - podjęła temat. - Sama definicja choroby umysłowej
jest niejasna, co pozwala na wsadzenie do domu wariatów
praktycznie każdego. Zwykle są to krnąbrne żony albo cór
ki. Podjęłam już kroki, żeby zlikwidować tę plagę na swoich
terenach. M a m nadzieję, że w Londynie dzieje się podobnie?
Markiz potwierdził, wciąż jednak b y ł zaniepokojony jej
losem.
- To prawda, ale nie można b y ł o zabronić wtrącania
tam ludzi naprawdę chorych - rzekł ze smutkiem. - Dla
tego, dysponując odpowiednią władzą, można przekupić
lekarzy i pozbyć się niewygodnej osoby. Wszystko może
tu się stać pretekstem.
Już chciała powiedzieć, że to niesprawiedliwe, ale się po
wstrzymała. Nie chciała, by Rothgar uważał jąza dziecko. Zna
ła niesprawiedliwości świata i od lat starała się z nimi walczyć.
- Na przykład co? - spytała.
Tylko chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią:
- Hazard, częste wizyty w teatrze, chęć poślubienia oso
by niższego stanu... - wymieniał znane sobie przypadki.
- Albo też pragnienie zasiadania w Parlamencie - dorzuciła.
- Wystarczy niechęć do małżeństwa - mruknął Rothgar. -
Ciekawe, dlaczego pociąg do rządzenia innymi wciąż wyda
je się wszystkim bardzo naturalny?
Diana sięgnęła po karafkę i nalała sobie jeszcze trochę
ciemnego niczym krew p ł y n u . T y m razem piła m a ł y m i ły
kami, rozkoszując się smakiem. Zaczynała się wreszcie po
w o l i uspokajać.
101
- N i e sądzę, żeby król zdecydował się na taki krok wo
bec głowy rodu - rzekła po chwili. - Cała sprawa byłaby
szyta zbyt grubymi nićmi.
Rothgar uderzył dłonią w poręcz swojego fotela.
- Właśnie dlatego powinnaś, pani, pojechać na południe.
Ile razy byłaś w Londynie?
Diana zmarszczyła brwi.
- Dwa. Pierwszy raz sześć lat temu z ciotką, a potem
w czasie koronacji.
Właśnie wtedy Rothgar zobaczył j a p o raz pierwszy. Już
wówczas go zaintrygowała. Wydawała mu się piękna i nie
dostępna. Czyż mógł przypuszczać, że ich drogi skrzyżu
ją się tak szybko?
- Musisz wobec tego pokazać się w towarzystwie, żeby
wszyscy mogli cię ocenić. W ten sposób wytrącisz królowi
b r o ń z ręki - radził. - Spróbuj też poznać i zrozumieć dwór.
- Żeby móc z n i m walczyć?
Spojrzał na nią jak na niesforną uczennicę.
- Żeby nauczyć się unikania zagrożeń - pouczył. -
Z dworem tak naprawdę nie można wygrać.
Diana jeszcze przez chwilę przechadzała się po pokoju,
a następnie odstawiła swój wysoki kieliszek i usiadła w fotelu.
- A jaką mam gwarancję, panie, że mnie nie zwodzisz? -
spytała po chwili namysłu.
To pytanie wyraźnie go rozbawiło.
- A czemu miałbym cię zwodzić?
R o z ł o ż y ł a ręce w bezradnym geście.
- Sama nie wiem. Jesteś, panie, w końcu eminence noire
Anglii. Możesz mieć swoje powody.
- Przyjmijmy, pani, że t y m razem wyjątkowo mówię
prawdę. Gdyby coś ci się stało, Rosa i Brand nigdy by mi
tego nie darowali. Jesteś teraz prawie członkiem mojej ro
dziny, a ja zawsze chronię rodzinę.
- Nawet przed niechcianym małżeństwem?
- A po co chronić przed chcianym? - zażartował.
Diana skrzywiła się, jakby ten dowcip dotknął ją osobiście.
102
- M ó w m y poważnie!
- Dobrze, wobec tego powiem ci, pani - zaczął, patrząc
jej prosto w oczy. - Osobiście uważam, że należy zwięk
szać wolności obywatelskie, w t y m prawa kobiet. Sam przy
ł o ż y ł e m ręki do podpisania aktu Hardwicke'a i paru innych
dokumentów w tej materii. Ale staram się też żyć w takim
świecie, w jakim się urodziłem. Dlatego muszę cię uprze
dzić, że jeśli król znajdzie dla ciebie, pani, odpowiednią par
tię, będzie ci się trudno wymigać od ślubu. Inaczej uznają
cię za umysłowo chorą. - Zawiesił głos. - Można jednak pró
bować temu zaradzić, jeśli zechcesz ze mną współdziałać.
Diana spojrzała na niego podejrzliwie. Jakie miała pod
stawy, żeby mu ufać? Jeszcze dziś rano niemal przegrał
z nią w strzeleckim turnieju.
- To znaczy?
Rothgar uśmiechnął się do niej.
- Bardzo dobrze zagrałaś pokojówkę Rosy, pani. Może
teraz dla odmiany spróbujesz zagrać prawdziwą damę?
- Ja jestem prawdziwą damą - powiedziała z naciskiem,
prostując się na swoim miejscu.
Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- No więc, jeśli będziesz się zachowywać jak prawdzi
wa dama, możliwe, że po prostu uspokoisz królewskie
obawy. I wtedy, cała sprawa okaże się nadzwyczaj prosta.
- A jeśli k r ó l zechce mnie jednak wydać za mąż?
- To nie odmawiaj, ale powiedz, że jesteś już z kimś po
słowie - podsunął jej sprytne wyjście.
- Przecież to nieprawda!
T y m razem nie potrafił powstrzymać zniecierpliwienia.
Zmarszczył czoło i pokręcił głową, jakby była niegrzeczną
uczennicą i zasługiwała na najniższą możliwą notę.
- Gdybyś przeczytała uważnie list królowej, zauważy
łabyś, pani, że cię zaprasza na k r ó t k i okres - zaczął wyja
śnienia. - Królowa urodzi już w sierpniu, a wtedy król, któ
ry jest kochającym małżonkiem, zapomni o innych spra
wach. Musisz tylko dotrwać do tego m o m e n t u .
103
- Rozumiem. - Po k r ó t k i m namyśle zdecydowała, że
markiz proponuje jej najlepsze wyjście z sytuacji.
- Bardzo się cieszę.
Hrabina uśmiechnęła się smutno.
- Będę mogła wrócić do domu, ale z podciętymi skrzy
d ł a m i - powiedziała ni to do siebie, ni to do Rothgara. -
Chodzi o to, żebym nie podnosiła hałasu!
- Będziesz musiała, pani, działać jak lis, a nie jak lwica!
- To znaczy, że będę musiała wszystkiego się bać - stwier
dziła.
- Będziesz żyła tak, jak przedtem - przekonywał ją.
Diana znowu wstała i zaczęła przechadzać się po sypial
ni, która nagle wydała jej się ciasna. Podeszła do okna
i otworzyła je na oścież. N o c była ciepła i pogodna. Wspa
niały księżyc świecił nad jej zamkiem.
- Ale bez poczucia wolności - rzuciła.
Rothgar wstał i p o ł o ż y ł d ł o ń na jej ramieniu. Nawet te
raz, po tej rozmowie, poczuła, że wciąż go pragnie.
- To dziecięce obawy. Pora stać się dorosłym.
Przez chwilę zastanawiała się, co odpowiedzieć, ale w gło
wie miała pustkę. Jej świat, który tak cierpliwie budowała
przez osiem lat mógł lec w gruzach. I to tylko z powodu kró
lewskich uprzedzeń. Diana wciąż nie mogła się z tym pogo
dzić. Patrzyła na księżyc, myśląc o tym, że sama chciałaby
być tak odległa i chłodna wobec ludzkich spraw.
- A co się stanie, jeśli król nie da się nabrać i wciąż będzie
naciskał na małżeństwo? - zadała ostatnie, dręczące ją pyta
nie. - Albo jeśli zechce ze mnie zrobić psychicznie chorą?
- Wtedy poślubisz mnie - padła odpowiedź.
Odwróciła się od okna i stanęła z nim twarzą w twarz.
M i a ł a nadzieję, że nie widzi, jak sprzeczne targają nią emo
cje. Jedna jej część wyrywała się, żeby powiedzieć, że mo
gą się pobrać już teraz, a druga chciała krzyczeć, że nigdy
do tego nie dopuści.
- Sprytny plan - wykrztusiła w końcu.
Markiz uśmiechnął się do niej życzliwie.
104
- Cieszę się, że jesteś w stanie ocenić to racjonalnie.
- Traktujesz to, panie, jako ostateczne zabezpieczenie -
ciągnęła, starając się ukryć swoje uczucia. - Jako mąż bę
dziesz mógł zawsze uratować mnie przed domem dla umy
słowo chorych.
Rothgar skinął głową.
- A poza tym, będzie to oczywiście jedynie formalne
małżeństwo - zapewnił. - Zatrzymasz pani swój t y t u ł , zie
mie i . . . swoją osobę. Pod warunkiem...
- Pod warunkiem? - podchwyciła, zaniepokojona tym,
że czegoś jednak od niej będzie chciał.
- Pod warunkiem, że będę cię mógł bić bez ograniczeń,
pani. - Rozłożył ręce w bezradnym geście. - Inaczej po pro
stu nie będziesz zachowywać się rozsądnie. Pamiętaj, że je
śli posłuchasz mojej rady, małżeństwo nie będzie konieczne.
Diana z trudem powstrzymała uśmiech.
- Wobec tego spróbuję zachowywać się jak tępa, spole
gliwa dama - stwierdziła.
- Tak będzie najlepiej.
Rothgar zaczął zbierać się do wyjścia. O dziwo, nie
chciała, żeby ją opuszczał. Pragnęła zatrzymać go na d ł u
żej w swojej sypialni.
- Moglibyśmy przypieczętować nasz pakt pocałunkiem -
wyrwało jej się. Diana sama była zadziwiona tymi słowami.
Markiz zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na nią prze
ciągle.
- Lepiej nie, lady Arradale - rzekł w końcu. - Czy mo
żesz, pani, wyjechać jutro? Jeśli nie, mogę na ciebie zacze
kać parę dni.
Diana sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo zabolała
ją odmowa. Wiedziała jednak, że Rothgar ma rację. Jeśli
mają razem jechać do Londynu, będzie lepiej, jeśli nauczą
się trzymać swe żądze na wodzy. Dotyczyło to zwłaszcza
jej... Ale może też i jego?
- Myślę, że lepiej załatwić to szybko - odparła z wes
tchnieniem. - Postaram się jutro rano załatwić wszystkie
105
moje sprawy i będziemy mogli wyjechać wczesnym popo
łudniem. Czy to ci odpowiada, panie?
Rothgar skinął głową.
- Najzupełniej. Pozostaje nam wobec tego parę szcze
gółów do uzgodnienia. Czy pojedziesz, pani, moim powo
zem, czy weźmiesz własny?
Przez chwilę zastanawiała się nad odpowiedzią. Podróż
z markizem była kusząca, bardzo kusząca, a podróż od
dzielnym powozem nazbyt ekstrawagancka.
- Chętnie pojadę z tobą, panie. Ale i tak będę potrzebo
wała oddzielnego powozu z bagażami i służbą - zauważyła.
Rothgar otworzył już drzwi do swojej sypialni. Diana
raz jeszcze spojrzała na znajome kwietne wzory i delikat
ne różowe wnętrze. Jak miło byłoby spędzić tę noc w swo
im dawnym pokoju.
- To jasne, pani. Możesz go wysłać, kiedy zechcesz.
Próbowała obliczyć w myślach, jak szybko zdoła zała
twić wszystkie swoje sprawy. Stwierdziła, że część z nich
może zostawić swojemu sekretarzowi, jak choćby te nie
szczęsne listy od sąsiadów. Nikt się nie obrazi, że nie od
powiedziała osobiście, jeśli okaże się, że wyjechała do Lon
dynu na wezwanie królowej.
- Wobec tego wyjedziemy w południe - zdecydowała.
Lord Rothgar chciał już wyjść. Nie mógł się jednak po
wstrzymać i zbliżywszy się do hrabiny, uniósł jej dłoń do ust.
- Wiesz, pani, że zawsze będziesz miała we mnie przy
jaciela.
Ile ciepła kryło się w tych jego na pozór zimnych oczach!
- A ty, panie, że z niechęcią przyjmuję twoją pomoc.
Zaśmiał się krótko i puścił jej dłoń.
- To niemal powszechne odczucie - stwierdził, przecho
dząc do swojej sypialni. - Boimy się przyjmować czyjaś
pomoc. Boimy się uzależniać od innych ludzi.
Diana stała przez moment przy otwartym oknie, ściska
jąc dłoń, którą pocałował. Więc to jednak nie koniec.
106
W ciągu najbliższych tygodni, a może miesięcy będą spo
tykać się równie często jak ostatnio. Z westchnieniem zdję
ła szlafrok, nie wiedząc, czego chce i o co jej chodzi.
Kiedy weszła do łóżka, lodowaty dreszcz przebiegł jej po
plecach. Wstała zatem, żeby zamknąć okno, chociaż to nie
świeże powietrze spowodowało, że nagle zrobiło jej się zim
no. Z m r o z i ł a ją myśl, że mogłaby zostać uznana za umysło
wo chorą! Żyła co prawda w czasach cywilizowanych, a wła
dza monarchy uległa ostatnio dużemu ograniczeniu, wciąż
jednak wiele ryzykowała. Dopiero teraz zrozumiała, że gdy
by nie Rothgar, byłaby narażona na znacznie większe nie
bezpieczeństwo. Być w odpowiednim czasie uprzedzonym,
to tyle co zyskać dodatkową broń.
Pomodliła się, dziękując Bogu za to szczęśliwe zrządze
nie losu. Jednocześnie pomyślała, że to jej płeć jest powo
dem wszystkich tych problemów. Gdyby nie była kobietą,
mogłaby kpić sobie z królewskich knowań. A przede
wszystkim - nigdy nie naraziłaby się na podobne kłopoty.
Zasiadałaby zwyczajowo w Izbie Lordów i nikt by nawet
nie pisnął, że to nie jej miejsce.
Przed zaśnięciem pomyślała jeszcze, że coraz bardziej uza
leżnia się od markiza. Czuła się tak, jakby Rothgar prowadził
ją na jedwabnym sznurku, który z każdą chwilą stawał się co
raz grubszy. Stwierdziła też, że nie może dopuścić do mał
żeństwa z nim. Co innego być samotną hrabiną, rządzącąpół-
nocą Anglii, a co innego chować się za plecami męża.
N i e , absolutnie nie może na to pozwolić.
Przed wizytą u Diany Rothgar odesłał Fettlera do jego
pokoju. Stary służący należał do najbardziej dyskretnych
znanych mu ludzi, ale wystawianie go na próbę nie miało
żadnego sensu. Rozebrał się więc sam i ze zdziwieniem za
uważył, że zajęło mu to mniej czasu niż z asystą służącego.
To dziwne, że arystokracja nie ubiera się i nie rozbiera
sama, pomyślał. Oczywiście pomoc jest wymogiem etykie
ty, ale jakże uciążliwym!
107
Rothgar kiedyś nawet próbował buntować się przeciw
ko różnym wymogom towarzyskim, ale szybko dał sobie
spokój. Z uśmiechem pomyślał o hrabinie, która sama na
lała sobie porto. Zauważył, że ma ochotę na alkohol, gdy
tylko zaproponowała mu kieliszek. O d m ó w i ł , chcąc wy
stawić ją na próbę.
- Dziwna kobieta - westchnął, przypominając sobie od
bytą przed chwilą rozmowę.
Podszedł do obrazu wiszącego nad kominkiem i spojrzał
nań raz jeszcze. Ostatnio robił to zbyt często. Ale czy mógł
się oprzeć tej dziewczynce z kasztanowymi lokami, którą
nieznany artysta uchwycił w tak naturalnej pozie? M a ł a Dia
na siedziała na ławce, trzymając na rękach dwa kotki. Jeden
chciał jej chyba uciec, więc podniosła trochę nóżkę ukazu
jąc pofałdowaną ppńczoszkę. Nie to jednak było najważniej
sze, ale radość życia, która wprost biła od dziecka. Roześmia
na buzia z dołeczkami i iskierki w zielonych oczach. Wprost
miało się ochotę uściskać i wycałować dziewczynkę.
Chciał zbliżyć się jeszcze bardziej do obrazu, ale coś mu
zatarasowało drogę. Dopiero teraz przypomniał sobie o auto
macie, który kazał ustawić przy kominku. Zdjął z niego p ł ó
cienną zasłonę i spojrzał na dwoje dzieci. Różniły się włosa
mi i oczami, poza tym były niemal identyczne. Chłopiec co
prawda robił wrażenie poważniejszego, ale za to dopiero te
raz zauważył ptaka na gałęzi tuż obok ramienia dziewczynki.
Pomyślał smutno o losach niechcianych dziewczynek.
Hrabina miała na pewno szczęśliwe dzieciństwo, ale jej ro
dzice z pewnością bardziej cieszyliby się z chłopca. Tak
b y ł o w wielu domach. Czy sprawiedliwie?
Przypomniał sobie własne słowa na temat sprawiedli
wości i uśmiechnął się gorzko. N i e miał złudzeń co do
świata, w k t ó r y m przyszło mu żyć.
Raz jeszcze rozważył to, co wynikało z postanowienia
lady Arradale. Musiał przyznać, że był to jedyny sensow
ny wybór. Gdyby wyszła za mąż, musiałaby zrezygnować
ze swoich ambicji. Mąż-zawistnik t r o p i ł b y każdy przejaw
108
jej samodzielności. I tym, co by jej wówczas pozostawało,
byłoby ukrywanie własnych umiejętności.
Mąż i żona stanowią jedno. Tyle, że t y m jednym jest
właśnie mąż, pomyślał. Jego siostra miała dużo szczęścia,
że trafiła na Forta. Ale też była znacznie mniej niezależna
niż Diana.
Myśli markiza podążyły nagle w innym kierunku. Za
czął się zastanawiać, co by było, gdyby nagle, jakimś cu
dem, pojawił się brat hrabiny. Czy powitałaby go ciepło?
Czy z chęcią pozbyłaby się hrabiowskich obowiązków?
Rothgar pokręcił głową i raz jeszcze spojrzał na portret
dziecka, a potem jego lalkową podobiznę. Ciężar władzy
jest słodki. Nawet dzieci lubią rządzić rówieśnikami. Poza
tym, lady Arradale doskonale sobie radziła. Z pewnością żle
by zniosła, gdyby ktoś obrócił wniwecz całą jej pracę.
Półświadomie dotknął głowy chłopczyka i pomyślał
o dzieciach, których nigdy nie będzie miał. Na szczęście
miał już dziedzica. Ale obserwując dziecko Bryghta, za
tęsknił za własnym. Cóż, puste marzenia.
Z ciężkim westchnieniem usiadł na łóżku, żeby zdjąć bu
ty. Były to dworskie pantofle, których używał w czasie wi
zyt. Ściągnął też krótkie spodnie i pończochy. Następnie
zerknął na automat i z powrotem przykrył go płótnem. Spoj
rzenie dziewczynki z portretu jakoś mu nie przeszkadzało.
Wciąż dziwiło go to, że hrabina, będąc osobą tak mądrą
i odważną, potrafiła jednocześnie być tak naiwna. Ale czuł
do niej sympatię z powodu jej całkowitej ignorancji doty
czącej dworskich gierek. Z całą pewnością należała do tych
osób, które m ó w i ł y prawdę prosto w oczy i potrafiły bro
nić swoich przekonań.
Z uśmiechem przypomniał sobie to, co Fettler swoim
beznamiętnym głosem opowiedział mu o jej nocnej wizy
cie. Znaczyło to, że płonął w niej ogień pożądania. Być mo
że w innych okolicznościach Rothgar skorzystałby z okazji.
Ale teraz był zbyt wzburzony pismem od króla. A poza tym
wiedział, że ich wzajemne stosunki i tak się mocno skom-
109
plikują w ciągu najbliższych dni. W tym wszystkim, co ich
czekało, nie było miejsca na romans.
10
Diana z ulgą wstała nad ranem, ponieważ przez całą noc
dręczyły ją koszmary związane z domem dla psychicznie cho
rych oraz... markizem. To on ratował ją z opresji, a potem ca
łował jej d ł o ń . To on wnosił ją do ślubnej sypialni i rozbierał.
To on w końcu z dzikim chichotem mówił, że tak naprawdę
wcale nie są małżeństwem i że król to wszystko ukartował.
Sny nie miały żadnego sensu, ale były bardzo męczące.
Kiedy się w końcu obudziła, pożałowała, że zgodziła się
jechać powozem Rothgara. Ta podróż może stanowić
przedłużenie nocnego koszmaru. Wystarczy, że markiz za
cznie z nią flirtować. Albo, co gorsza, tego poniecha!
Pomyślała o dniach, które będzie spędzać razem z n i m .
I o nocach, które będą spędzać osobno. Wszystko to wy
dało jej się zbyt przytłaczające i najchętniej w ogóle wy
cofałaby się z decyzji dotyczącej wyjazdu.
Wiedziała jednak, że nie może tego zrobić. W i d m o cho
roby psychicznej wciąż nad nią wisiało. K t o odmawia kró
lowi? Buntownik, albo wariat!
Obudziła się, gdy zegar wybił trzecią i leżała jeszcze p ó ł
godziny. Kiedy usłyszała jedno krótkie uderzenie, wstała
i zapaliła świecę. Jeszcze przy jej świetle zabrała się do po
rządkowania spraw domowych.' Napisała instrukcje dla
służby, w których dokonała wyraźnego podziału kompe
tencji. Wyznaczyła też sekretarza na swojego zastępcę.
Dopiero po czwartej obudziła Clarę i wydała jej odpo
wiednie dyspozycje. Napisała również do Wenscote z in
formacją dla Rosy i Branda. N i e miała ochoty wzywać ich
110
tak szybko po ślubie, ale przyjaciółka nie darowałaby jej,
gdyby wyjechała bez pożegnania.
W końcu, kiedy zrobiło się już zupełnie widno, a jej
apartament zamienił się w jedną wielką pakowalnię, Dia
na posłała pokojówkę, żeby sprawdziła, czy obudziła się
już jej matka. Clara wróciła z informacją, że tak. Diana
udała się więc do niej, zastanawiając się, jak wyjaśnić mat
ce swój nagły wyjazd i nie wzbudzić jej niepokoju.
Tymczasem okazało się, że starsza pani, która jadła wła
śnie śniadanie w łóżku, uznała wyprawę do Londynu za
świetny pomysł.
- Jak to m i ł o ze strony królowej - ucieszyła się. - I jak
dobrze, że markiz będzie ci towarzyszył. Na drogach jest
przecież tak niebezpiecznie.
Diana pomyślała, że znacznie niebezpieczniej będzie
w powozie z Rothgarem.
- Zawsze radzę sobie sama, mamo - zauważyła. - A po
za tym dwór jest chyba strasznie nudny.
- Oczywiście - zgodziła się matka, wprawiając ją w osłu
pienie. - Chodzi o to, że będziesz mogła korzystać z roz
rywek Londynu.
- Większość osób wyjeżdża stamtąd na koniec sezonu.
Starsza pani pokręciła głową.
- Jestem przekonana, że znajdziesz coś... podniecające
go. - W jej oczach zalśniły figlarne iskierki. - Już markiz
o to zadba. W końcu jesteście teraz prawie... rodziną.
Te niedopowiedzenia i błyski w oczach matki kazały jej
sądzić, że wie o wczorajszej propozycji markiza. Jednak ta
kie przypuszczenie było na tyle absurdalne, że szybko od
daliła je od siebie. Matka jak zwykle więcej przeczuwała
niż wiedziała. Jak to się dzieje, że jej przeczucia okazują
się zwykle trafne? Dobrze przynajmniej, że nie domyśla
się powodu nagłego wezwania do Londynu.
Po chwili do pokoju wszedł lokaj, obwieszczając przyby
cie Rosy i Branda. Posłaniec Diany nie mógł dotrzeć do nich
tak szybko, co znaczyło, że to Rothgar poinformował ich
111
wcześniej. Przeszła do salonu, gdzie zastała wszystkich swo
ich gości. Część była już gotowa do wyjazdu. Powitały ją
spojrzenia pełne sympatii, ale też ciekawości. Diana przy
witała się spokojnie z zebranymi. Dopiero po jakimś czasie
znalazła okazję, żeby porozmawiać z Rosą na osobności.
- Pięknie wyglądasz! - zachwyciła się Diana.
- No jasne. O co chodzi z t y m całym Londynem? Po
słaniec markiza przyjechał wczoraj bardzo późno, ale na
szczęście nie spaliśmy. - Przyjaciółka zachichotała. - Za
wsze mówiłaś, że nie znosisz Londynu.
Diana wzruszyła ramionami.
- N i e mam wyboru. Królowa...
Nie zdołała skończyć, ponieważ Elf wzięła ją w ramiona.
- Och, D i a n o ! Moje biedactwo!
Ciekawe, czego dowiedziała się od brata? Diana nie
chciała, żeby wszyscy poznali jej sytuację. Byłoby to krę
pujące i zupełnie niepotrzebne.
- Mój Boże, uschniesz z nudów przy królowej! - użala
ła się nad nią dalej. - Zwłaszcza teraz, kiedy oczekuje roz
wiązania, nie jest w stanie myśleć o niczym innym.
- Ale przynajmniej jest nadzieja, że szybko mnie zwol
ni - podsunęła z westchnieniem Diana.
Elf tylko machnęła ręką.
-1 tak zdążysz zanudzić się na śmierć. Powiedziałam Beyowi,
że pojedziemy z wami do Londynu, ale jest przeciwny.
Hrabina zerknęła na Rothgara, który rozmawiał wła
śnie ze Steenem i Bryghtem. Ciekawe, dlaczego nie chciał,
by Elf jej towarzyszyła?
- Ma rację. Przecież chcieliście się rozejrzeć po okolicy -
przypomniała.
Siostra Rothgara potrząsnęła swoją kształtną główką.
- F o r t obiecał j n i , że jak tylko się ze wszystkim upora
my, natychmiast przyjedziemy do stolicy. Musimy odwie
dzić parę zakładów tkackich, żeby zorientować się w ce
nach. Inne atrakcje mogą poczekać.
Ta wiadomość dodała jej otuchy.
112
- Bardzo się cieszę - rzekła z uśmiechem. - I liczę na po
moc w Londynie.
Elf spojrzała najpierw na nią, a potem na Rothgara.
- Czy podróż z moim bratem nie będzie dla ciebie zbyt...
uciążliwa? - Spytała, powstrzymując z trudem figlarny uśmiech.
- Obawiam się, że to raczej markiz zanudzi się w mo
im towarzystwie - odparła Diana, starając się nadać głoso
wi znudzony t o n . - Chcę wziąć ze sobą parę książek, więc
droga zbiegnie mi na czytaniu.
- Przynajmniej będzie wam wygodnie. Powóz Beya ma
rozkosznie miękkie siedzenia. - Elf z a p ł o n i ł a się nagle z po
wodu wymowy swoich słów. - Szczęśliwej podróży.
U c a ł o w a ł y się na pożegnanie.
Dzieci Steenów były już niespokojne. Rodzice obiecali
im atrakcje w d o m u i teraz chciały dotrzeć tam jak naj
szybciej. Diana pożegnała się więc z Hildą i jej mężem, któ
ry w imieniu całej rodziny podziękował jej za gościnność.
Potem przyszła kolej na Walgrave'ów.
- Jeśli Bey będzie chciał tobą rządzić, to powiedz mu,
żeby się wypchał - szepnęła jeszcze Elf, żegnając się z nią
po raz drugi.
Na końcu pożegnali się Bryghtowie. Przy czym lord pa
trzył na nią tak, jakby domyślał się, dlaczego musi jechać do
Londynu. Jego cicha jak myszka żona była zajęta Francisem.
- Życzę powodzenia - powiedziała tylko, kiedy podsta
wiono ich powóz. - I dziękujemy za wszystko.
Być może właśnie takiej towarzyszki życia potrzebował
Bryght. Łagodnej i spokojnej, nie rzucającej się w oczy. Za
pewne zmęczyło go ciągłe obcowanie ze swoimi wojowni
czymi i pewnymi swego siostrami.
Zostali we czwórkę z markizem, Rosą i Brandem. Za
kończono już pakowanie rzeczy hrabiny i służba przeno
siła teraz sakwojaże do oddzielnego powozu.
- N i e mam ochoty na ten wyjazd! - westchnęła.
Rosa wzięła ją pod ramię.
- To jasne - rzuciła. - Ale powiedz sobie, że już niedłu-
113
go wrócisz do domu. Jeszcze przed jesienią, kiedy jest tu
najładniej.
Rothgar patrzył na przyjaciółki, które zaczęły przecha
dzać się po zamkowym dziedzińcu, a następnie przeniósł
spojrzenie na brata.
- Pytaj.
- Czy to naprawdę konieczne, Bey? - Brand wyrzucił
z siebie pytanie, które dręczyło go od momentu, kiedy zo
baczył minę lady Arradale.
- To rozkaz króla.
- K r ó l zwykle robi to, co mu radzisz - zauważył Brand.
- Przeceniasz moje możliwości - mruknął Rothgar. -
Czy wiedziałeś o tym, że hrabina wystąpiła o prawo zasia
dania w Izbie Lordów?
Brat skrzywił się, jakby jadł przywiezioną przez marki
za cytrynę.
- Rosa coś o tym wspominała - przyznał. - Jak na tak
sprytną kobietę, potrafi robić wyjątkowo głupie rzeczy.
Chodzi mi o lady Arradale.
- A nie wydaje ci się to niesprawiedliwe?
- Niesprawiedliwe? - powtórzył Brand. - Czy ja wiem?
Przecież dziedziczy t y t u ł .
- Ale gdyby miała nawet młodszego brata, to nie była
by hrabiną - zauważył Rothgar.
- Chciałbyś, żeby t y t u ł przysługiwał najstarszemu
dziecku bez względu na płeć? - zapytał Brand, uderzony
oryginalnością tej myśli.
- Albo najzdolniejszemu. Albo takiemu, które po pros
tu pragnie dziedziczyć. Bryght na przykład nie chce tytu
łu markiza. A n i dla siebie, ani dla swojego syna - zakoń
czył gorzko Rothgar.
- To by była prawdziwa rewolucja! - Brand potrząsnął gło
wą. - Jeśli będziesz o tym rozpowiadał, skończysz w Bedlam.
Markiz zaśmiał się ponuro.
- No właśnie. Ale zostawmy ten temat. Chciałbym cię
jeszcze prosić, żebyś miał oko na Francuzów.
114
- Tutaj? - zdziwił się Brand.
- Tak, właśnie tutaj - potwierdził Rothgar. - Te ziemie
są języczkiem uwagi całego królestwa. Leżą między spokoj
ną południową Anglią, a buntowniczą Szkocją i Irlandią.
Dlatego proszę, żebyś uważał na przybyszów z północy. Je
żeli czegoś się dowiesz, natychmiast przyślij mi wiadomość.
- Czy to się nigdy nie skończy? - westchnął Brand. - Po
dejrzewam, że Bryght i Elf też otrzymali odpowiednie dys
pozycje.
- Tak, chociaż mam swoich ludzi w Liverpoolu. Ludwik
XV chciałby pomścić klęskę Francji.
Brand wyprostował się nieco.
- Byłby szalony, gdyby zaczął nową wojnę!
Rothgar zbył wybuch brata machnięciem ręki.
- Wojna w ogóle jest szaleństwem, a popatrz, co się dzie
je wokół. Wiem, że Francuzi tylko czekają na odpowiedni
moment, żeby uderzyć. Być może będą sami chcieli stwo
rzyć dogodną sytuację. D ' E o n to zręczny polityk.
- I podobno niezrównany szermierz - Brand wpadł mu
w słowo. - Jak sądzisz, czy miał coś wspólnego ze sprawą
Curry'ego?
Rothgar nie chciał rozmawiać o t y m z bratem. Zrozu
miał, że Brand pragnie się przede wszystkim zająć piękną
żoną. P o p e ł n i ł błąd, prosząc go, by miał oko na Francu
zów. Tak, myli się ostatnio zbyt często.
- Jestem w bardzo serdecznych stosunkach z D'Eonem -
poinformował Branda.
Jednak brat nie dał się tak łatwo zwieść.
- Uważaj na niego, Bey - poprosił. - To groźny prze
ciwnik.
Służba skończyła już przygotowania do odjazdu. Zjedli
więc we czwórkę późne śniadanie, a następnie pożegnali
się, wyszedłszy ponownie na dziedziniec.
- N i e przejmuj się Francuzami, Brand - rzekł Rothgar. -
Zajmij się raczej hodowlą bydła i . . . dzieci. Życzę ci wiele
szczęścia.
115
- M ó g ł b y m ci radzić to samo, ale nie... - Brat zmarszczył
czoło. - M a m tylko jedną prośbę. Postaraj się nie skrzyw
dzić hrabiny. Łatwiej ją dotknąć, niżby się mogło wydawać.
Rothgar p o ł o ż y ł d ł o ń na sercu.
- Pragnę tylko jej dobra - zadeklarował.
Brand spojrzał na niego z powagą.
- Właśnie tego się obawiałem.
Kiedy w końcu dotarli do oberży „ P o d łabędziem"
w miasteczku Ferry Bridge, Diana była zupełnie wyczer
pana. Markiz zarezerwował dla nich całe piętro. Większość
służby wyległa na podwórko, żeby ich powitać. To rów
nież wydało jej się denerwujące. Diana przywykła do za
szczytów, ale nie aż takich.
Jednak najbardziej męczył ją brak zainteresowania ze
strony markiza.
Tak, jak zapowiedziała, wzięła ze sobą parę interesują
cych książek, ale miała też nadzieję na ciekawą rozmowę.
Zwłaszcza, że podróżowali w towarzystwie Clary i Fettle-
ra, co czyniło konwersację zupełnie bezpieczną.
Niestety Rothgar przez cały czas przeglądał jakieś do
kumenty. Część z nich miała pieczęcie najświetniejszych
domów Anglii, więc domyśliła się, że są ważne. Niektóre
były zapewne zaszyfrowane, gdyż markiz czytał je ko
rzystając z jakiejś książeczki.
K o ł o trzeciej stos korespondencji zmalał na tyle, że od
zyskała nadzieję na jakiś kontakt z towarzyszem podróży.
Niestety, wkrótce dogonił ich posłaniec z nowymi listami.
Jak się okazało, ścigał ich aż od Arradale.
Rozmawiali tylko w czasie przerw na zmianę koni.
Rothgar przechadzał się z nią wówczas po okolicy, gawę
dząc o pogodzie albo miejscowym przemyśle lub rolnic
twie. N i e spodziewała się, że aż tyle wie, ale nie intereso
wały jej ani uprawy, ani mijane roszarnie.
W końcu zrozumiała, że Rothgar chce w ten sposób
ograniczyć ich osobiste kontakty. Zapewne nieprzeniknio-
116
ny Fettler opowiedział mu o jej nocnej wizycie i markiz
domyślił się jej powodów.
Do licha! N i e chciała przez dwa kolejne dni rozmawiać
o pogodzie i uprawach lnu. Posłała Clarę do swojego pokoju,
żeby poczyniła przygotowania do nocy, ale pokojówka powró
ciła z informacją, że wszystko już jest zrobione. Diana przez
chwilę miała ochotę zadysponować kolację do swego pokoju,
ale w końcu zdecydowała się zjeść w towarzystwie Rothgara.
Kiedy jednak zeszła do ich prywatnej jadalni, zastała
tam dwoje nieznanych ludzi pogrążonych w rozmowie
z markizem.
Rothgar natychmiast zauważył jej wejście.
- Oto hrabina Arradale - zaprezentował ją. - Pozwól,
pani, że ci przedstawię pana de Couriac i jego damę.
M ł o d y człowiek wstał i skłonił jej się dwornie na fran
cuski sposób. Jego towarzyszka dygnęła uprzejmie. Diana
patrzyła na nich osłupiała. Francuzi?! Tutaj?! Wkrótce
uzmysłowiła sobie, że przecież oficjalnie między Koroną
a Francją panuje pokój. Skłoniła się, czując, jak palą ją po
liczki. Czyżby markiz specjalnie sprowadził tutaj tę parę,
przeznaczając jej role przyzwoitek? Wiedział przecież, że
nie będzie mógł liczyć na stałą obecność służby.
- Bardzo mi m i ł o państwa poznać - powiedziała Diana.
Pani de Couriac była dosyć ładna, lecz przede wszyst
k i m sprawiała wrażenie osoby niezwykle inteligentnej. Ma
lutka i szczupła, wyglądała bardziej na dziewczynkę niż do
rosłą kobietę i miała duże brązowe oczy oraz zaciśnięte
w kreseczkę usta. Jej mąż prezentował się przy niej jak
niedźwiedź, chociaż tak naprawdę był niższy od Rothgara.
- Z wzajemnością. Niezmiehnie się cieszymy, mogąc od
wiedzić pani piękne sthony - powiedziała z silnym akcen
tem pani de Couriac.
Angielski jej męża b y ł znacznie lepszy:
- Przez wszystkie te lata żałowaliśmy, że nie możemy
tego zrobić - dodał.
Oboje m ó w i l i po angielsku, co b y ł o o tyle zaskakujące,
117
że Francuzi rzadko uczyli się tego języka. Co więcej, ra
czej nie interesowały ich brytyjskie pejzaże i przyciągał ich
jedynie przemysł.
Ze względu na panią de Couriac, Diana przeszła na fran
cuski, którym posługiwała się jak rodowita Paryżanka.
- Wojna jest zawsze nieszczęściem, prawda? Czy pań
stwo zjecie z nami kolację? Jak m i ł o ! Musicie państwo nam
opowiedzieć, co dzieje się we Francji.
Przy zupie rozmawiali o podróżach. M ó w i ł głównie pan
de Couriac, natomiast jego żona wpatrywała się w marki
za. Jej usta nabrały nagle powabnego kształtu, a w oczach
pojawił się wyraz cielęcego zachwytu.
Pan de Couriac albo tego nie widział, albo nie chciał widzieć!
Podano rybę. Diana próbowała zwrócić na siebie uwa
gę markiza i Francuzeczki, ale na próżno. Pomyślała, że
to Rothgar oszalał, dając się omotać tej kobiecie. Przecież
za chwilę pan de Couriac wyzwie go na pojedynek!
Francuz zachowywał jednak spokój, skupiając się na
swoim daniu.
- Ach, wy, Anglicy, żadnych sosów, żadnych sosów -
rzucił tylko.
Madame de Couriac oblizała prowokacyjnie palce, któ
rymi wcześniej dotknęła potrawy. Wyglądała w tej chwili
jak demon seksu. Albo jedna z tych strzyg, o których Dia
na kiedyś czytała.
Dlaczego jej mąż nic nie robi? Czyżby obawiał się A n
glika na jego własnym terytorium? Diana pomyślała, że
musi zadziałać, inaczej dojdzie do tragedii. N a d l u d z k i m
wysiłkiem zdołała odwrócić uwagę Francuzki od markiza
i zaczęła rozmowę o modzie. Pytała najpierw o stroje, po
tem o perfumy, a kiedy zaczęło jej już brakować tematów,
wypytywała panią de Couriac o modne fryzury i kapelu
sze, których zresztą szczerze nie znosiła.
Co jakiś czas zerkała na markiza. Tak, jak przypuszcza
ła, nie pozostał obojętny na wdzięki Francuzki. Czy nie
rozumiał tego, że naraża się na gniew jej męża? Przecież
118
był światowcem. Powinien znać niebezpieczeństwa wyni
kające z takich sytuacji.
Kolacja dobiegała już końca. Oboje z Rothgarem dopija
li herbatę, a francuskie małżeństwo kończyło kawę. Diana
z wymuszonym uśmiechem odsunęła od siebie filiżankę.
- Chcecie państwo zapewne już się położyć, żeby jutro
wcześnie zacząć podróż - zwróciła się do Francuzów.
- N i e , zatrzymaliśmy się tutaj na kilka dni - powiedzia
ła pani de Couriac, patrząc Rothgarowi prosto w oczy.
Co za głupiec! pomyślała Diana.
- Może porto? - zaproponował pan de Couriac.
A ten jeszcze większy! wściekała się w duchu.
- N i e , dziękuję. My w każdym razie wyjeżdżamy jutro
rano - rzekła, kładąc nacisk na „ m y " .
- Czy chcesz przez to powiedzieć, pani, że m y musimy
udać się na spoczynek? - spytał Rothgar. - Poproszę porto.
Spojrzała na niego z wściekłością, ale musiała powściąg
nąć gniew. Dalsza walka wydawała się beznadziejna. Mar
kiz bez reszty pogrążył się w szaleństwie.
- W każdym razie j a muszę - niemal warknęła, a na
stępnie skłoniła się wszystkim chłodno. - Dobranoc.
Wstali, żeby się z nią pożegnać, ale nie miała wątpliwo
ści, że za chwilę usiądą do porto. Sama nie wiedziała, dla
czego pan de Couriac nie skorzystał z okazji i nie odciąg
nął żony od markiza. Mężczyźni wydawali jej się coraz
mniej zrozumiali. Co takiego ma w sobie ta Francuzka?!
I dlaczego Rothgar uznał, że jest lepsza od niej?!
Kiedy znalazła się na korytarzu, przyszło jej do głowy,
że być może chodzi im o jakąś perwersję a trois, o których
czytała kiedyś w zakazanej książce. Francuzi słynęli prze
cież z miłosnych gier.
Diana otworzyła drzwi do swego pokoju, a potem zatrza
snęła je z hukiem. Oparła się o nie plecami i stwierdziła, że
jest zazdrosna. Zazdrosna o panią de Couriac, której tak
szybko udało się to, na co ona czekała od ładnych paru dni.
Co za ironia, pomyślała, zdejmując swój czepek. Przecież
119
ta kobieta jest zamężna, więc nie powinna się tak zachowy
wać. Tylko osoba wolna, tak jak Diana, mogła w ten spo
sób prowokować mężczyzn. Przypomniała sobie, jak Fran
cuzka oblizywała palce i położyła d ł o ń na swoich ustach.
Nie, to nie tak. Brakowało jej czegoś uwodzicielskiego, cze
goś, co jak ją kiedyś przekonywała Rosa, mają tylko kurtyzany.
Podeszła do okna i swoim zwyczajem otworzyła je na
oścież. Jakiś spóźniony powóz nadjeżdżał od strony Yor
ku. Jak przyjemnie byłoby wyjść i cieszyć się wolnością.
Niestety, zapewne wszyscy w oberży wiedzą, że przyje
chała tu w towarzystwie lorda Rothgara.
Przypomniała sobie, jak przed rokiem odgrywała rolę
pokojówki Rosy. Cieszyło ją to, że nikt nie zwraca na nią
uwagi. Służąca zawsze mogła pójść, gdzie chciała. M i a ł a
też prawo do przyjaznej pogawędki z jakimś woźnicą czy
lokajem lub nawet flirtu.
Przez chwilę zastanawiała się nad Clarą, która była
mniej więcej jej wzrostu. Hrabina potrafiła też naśladować
jej akcent z Yorkshire. Jednak nie, bez odpowiedniego ma
kijażu nie miała najmniejszych szans. Ktoś mógłby ją na
tychmiast rozpoznać.
Oczywiście Rothgar mógł wyjść, gdy tylko miał na to
ochotę. Wszyscy by go poznali, ale wcale by się t y m nie
przejął. Diana nie wiedziała, dlaczego mężczyźni nawet
w t y m względzie mieli większe prawa, ale fakt pozostawał
faktem. Powszechnie zakładano, że kobieta nie potrafi się
bronić. A przecież wczoraj wykazała, że jest co najmniej
równie dobrym strzelcem jak markiz.
Uśmiechnęła się do siebie na myśl o t y m , żeby wyjść na
dwór z pistoletami. N i e , musi przecież grać prawdziwą,
a więc słabą i omdlewającą damę. Inaczej zamkną ją szyb
ko w d o m u dla psychicznie chorych.
Diana była raz w takim miejscu i nie chciała już nigdy
tam wracać. Stało się to zaraz po raporcie komisji parla
mentarnej. Właśnie wtedy pojechała do Yorku, żeby spraw
dzić, czy nie trzyma się tam pokrzywdzonych kobiet.
120
Miejsce było dobrze utrzymane, a siostry zakonne wy
glądały na oddane swoim pacjentom. W zgiełku i tumulcie,
jaki tam panował, trudno było ocenić, które osoby są nor
malne, a które nie. A jeśli ta kobieta, która wyznała jej, że
jest indyjską księżniczką mówiła prawdę?! N i e , niemożli
we! M i a ł a przecież piegi i mówiła z miejscowym akcentem.
Diana nabrała wówczas przekonania, że nawet człowiek
normalny, który trafi w takie miejsce, po jakimś czasie mu
si zwariować. Lodowate kąpiele, którymi leczono chorych,
mogły jeszcze przyspieszyć ten proces.
Brr! Nagle poczuła, że zrobiło jej się zimno. Podeszła
do okna, żeby je zamknąć, ale nagle zastygła z wyciągnię
t y m i rękami. Z d o ł u dobiegła do niej rozmowa po francu
sku. Od razu zorientowała się, że ma ona dosyć burzliwy
przebieg. Pan de Couriac zapewne zdecydował się wypo
mnieć żonie jej wiarołomność.
- Ależ próbowałam! - syknęła kobieta i rozejrzała się do
koła.
Diana nadstawiła uszu.
- Za mało. Widziałem, że mu się podobasz.
- To co mam zrobić?! Iść nago do jego sypialni?!
- Tak, jeśli tego wymaga interes kraju.
- On nie jest taki, Jean-Louis. Sam musiałby mnie poprosić.
Głos mężczyzny niemal przeszedł w krzyk. Francuz zu
pełnie nie przejmował się tym, że ktoś może ich słyszeć.
- To zrób coś, żeby cię poprosił!
- Cii... Sama nie wiem... Aa! - Kobieta wydała pełen bó
lu okrzyk, a Diana wychyliła się, żeby sprawdzić, co dzie
je się na dole. Pan de Couriac trzymał żonę za ramię i za
pewne ścisnął ją tak mocno, że zabolało.
- Proszę, Jean-Louis! Będę próbować.
Mężczyzna rozejrzał się dokoła. N i e spojrzał w górę, ale
Diana i tak wolała wycofać się do swego pokoju. Więc to
sam pan de Couriac stręczył markizowi żonę. Ale po co?
Dla pieniędzy? A może po to, by go zabić? Hrabina przy
pomniała sobie, jak Elf opowiadała o tym, że ktoś próbo-
121
wał zabić jej brata w pojedynku. A może chodziło o szan
taż? N i e , raczej niemożliwe. To kobieta w takich sytuacjach
miała więcej do stracenia. Więc jednak pojedynek. Gdyby
pan de Couriac przyłapał markiza ze swoją żoną, Rothgar
musiałby dotrzymać mu pola. To prawda, że jest doskona
ł y m szermierzem, ale na świecie na pewno są lepsi.
Pełna złych przeczuć zadzwoniła po Clarę i wyjrzała za
okno. Francuzi gdzieś zniknęli.
11
- Claro, pójdź teraz do markiza i przekaż, że proszę
o chwilę rozmowy - powiedziała Diana, kiedy pokojówka
zjawiła się w jej pokoju.
Czekając, zastanawiała się, jak ostrzec Rothgara. Clara
wróciła szybciej niż się spodziewała.
- Markiza nie ma w jego pokoju, pani.
Czyżby już znalazł się w ramionach madame de Couriac?
N i e , to za szybko. Popełnił dużą nieostrożność wychodząc
w nocy ze swojego pokoju, a może i z oberży.
- Wobec tego przekaż jego lokajowi, że chcę rozmawiać
z markizem, gdy tylko wróci.
- Tak, pani.
Clara wyszła z pokoju, a Diana zaczęła ponownie ana
lizować rozmowę Francuzów. Nagle przyszło jej do gło
wy, że mogą też być szpiegami. Wydawało jej się, że de
Couriac wspomniał coś o dobru kraju.
Przypomniała sobie papiery, które widziała u Rothga
ra. Część z nich na pewno była tajna. Być może Francuzi
chcieli je wykraść.
Diana odetchnęła z ulgą. Gdyby jej domysły okazały się
słuszne, życie markiza nie byłoby w niebezpieczeństwie.
Doprawdy Rothgar niepotrzebnie w ł ó c z y ł się po nocy.
122
Zaczęła chodzić po swoim wygodnym pokoju, czując
się w n i m jak w klatce. W końcu nie wytrzymała i narzu
ciwszy lekką pelerynę wyszła na zewnątrz. Ludzie zwraca
li na nią uwagę, ale nie budziła sensacji. Starała się trzymać
tylko dobrze oświetlonych miejsc. Kiedy znalazła się przed
oberżą, zauważyła, że Rothgar żegna się z zażywnym męż
czyzną, wyglądającym na wiejskiego prawnika. Zaraz po
tem zobaczyła francuskie małżeństwo przechadzające się
nieopodal. Śmiało podeszła do markiza.
- Czy mogłabym z tobą porozmawiać, panie? - spytała,
rozglądając się nerwowo.
- Ależ z największą rozkoszą - odrzekł, składając jej
ukłon.
Pomyślała, że mógłby sobie darować te dworskie manie
ry. Zaproponowała przechadzkę, a kiedy znaleźli się dale
ko od de Couriaców, chwyciła go za ramię.
- Podsłuchałam przypadkiem rozmowę tych Francu
zów - szepnęła podniecona.
-I?
Krew nabiegła jej do policzków i zmieszana opuściła rękę.
- Em, de Couriac chciał skłonić żonę, żeby... żeby ci się,
panie, oddała - wyrzuciła z siebie w końcu.
- Odniosłem wrażenie, że wcale nie trzeba jej do tego
skłaniać - powiedział z niezmąconym spokojem.
- Pani de Couriac jest niebezpieczna.
- Wszystkie kobiety są niebezpieczne - stwierdził sen
tencjonalnie.
- Ale ja, panie, nie chcę cię zabić! - wypaliła.
Rothgar uśmiechnął się lekko.
- Chciałbym mieć tę pewność - rzekł z westchnieniem. -
Przecież już raz próbowałaś zabić mojego brata. Ale, ale,
zbaczamy z głównego tematu. Powiedz pani, dlaczego tak
mnie straszysz panią de Couriac?
Jej obawy wydały się nagle przesadzone.
- Em, wydaje mi się, że mogą być szpiegami. - Diana
starała się pozbierać rozbiegane myśli. - To pewnie głupie,
123
ale m ó w i l i coś, że to dla dobra krajui... w ogolę - z a k o ń
czyła niezręcznie.
Markiz pokręcił głową.
- To wcale nie jest głupie. Dziękuję za ostrzeżenie.
Niestety, wciąż nie przychodziła mu do głowy najgor
sza ewentualność. Diana uznała więc, że musi mu o t y m
powiedzieć wprost.
- Być może pan de Couriac będzie chciał cię przyłapać z żo
ną. Po to, żeby zabić cię w pojedynku - ciągnęła, czując się
wyjątkowo niezręcznie. - Słyszałam, że już była taka próba.
- Ach, ta Elf! - westchnął, po czym spojrzał jej prosto
w oczy. - N i e tak łatwo mnie zabić.
Już chciała mu odpowiedzieć, że każdy może zginąć
w pojedynku, kiedy od strony oberży nadbiegła zdenerwo
wana pani de Couriac.
- Ach, monsieur, mój mąż leży w bólach - mówiła szybko
po francusku. - Posłałam po lekarza, ale mój angielski nie jest
tak dobry, żeby się z n i m porozumieć. Czy zechcesz panie...?
- Ja też mówię po francusku - wtrąciła Diana. - Chęt
nie podejmę się roli tłumaczki.
Pani de Courier spojrzała na nią jak na jaszczurkę.
- Niestety, mój mąż jest w samej bieliźnie - rzekła,
spuszczając oczy. Jednocześnie chwyciła markiza pod ra
mię i przylgnęła do niego całym ciałem.
Diana nie potrafiłaby tego tak zrobić. Przypomniała sobie,
że jeszcze przed chwilą widziała ich dwoje przed oberżą. A te
raz nagle okazało się, że pan de Couriac jest półnagi i chory.
Co więcej, zdążyli posłać po lekarza. Cała intryga była szyta
grubymi nićmi, ale Rothgar wydawał się tego nie dostrzegać.
- Chodźmy - powiedział. - Pewnie zaraz pojawi się lekarz.
Diana spojrzała na Francuzkę.
- Możesz też, pani, liczyć na moją pomoc - wtrąciła
złośliwie. - Gdybyś na przykład czuła się zbyt samotna.
Z trudem powstrzymała się, żeby nie chwycić Rothgara za
wolne ramię i nie przeciągnąć go na swoją stronę. Zrobiła
wszystko co mogła, aby go ostrzec. Ma chyba trochę oleju
124
w głowie, który pozwoli mu wyjść cało z tej sytuacji, chociaż
Diana powoli zaczynała wątpić w męski rozum. Zwłaszcza
tam, gdzie w grę wchodziły takie diablice, jak pani de Couriac.
Rothgar poszedł za Francuzką, ciekawy, o co też może jej
chodzić. Równie dobrze mogły to być jego papiery, jak i życie.
Już od jakiegoś czasu podejrzewał, że to D'Eon stoi za poje
dynkiem z Currym. Gdyby się okazało, że teraz de Couriac
chce go wyzwać, zyskałby ten drugi punkt, o którym mówił
Bryghtowi. Wyznaczona linia prowadziłaby wprost do Francji.
Markiz uśmiechnął się, przypomniawszy sobie śmiałą
akcję lady Arradale. Doskonale radziła sobie w nowych dla
niej warunkach, choć jednocześnie nie zyskałaby swoim za
chowaniem przychylności króla. Gdy tylko przekonała się,
że ma do czynienia ze szpiegami, powinna zemdleć albo co
najmniej zamknąć się na klucz w swoim pokoju. Prawdzi
wa dama nie starałaby się zaradzić niebezpieczeństwu.
Pozory, pozory, powtórzył raz jeszcze w myśli. Będzie
musiał porozmawiać z hrabiną o jej zachowaniu.
Po paru minutach dotarli do pokoju Francuzów. Pan de
Couriac miał na sobie niemal cały przyodziewek. Zdjął tyl
ko pas od swoich podróżnych spodni. Kiedy ich zobaczył,
jęknął żałośnie.
- Posłałaś, pani, po lekarza?
Madame de Couriac przyłożyła wierzch dłoni do czoła.
- Tak... tak mi się zdaje - odparła słabym głosem. - Je
stem wstrząśnięta.
Przysunęła się jeszcze bliżej Rothgara, chociaż to stan
męża powinien ją bardziej interesować. Markiz grzecznie
acz stanowczo poprowadził ją do łóżka.
Usłyszeli pukanie do drzwi.
- Proszę! - krzyknął po francusku pan de Couriac, a po
tem przypomniał sobie, że jest chory i znowu jęknął.
Do pokoju wszedł młody i szczupły mężczyzna. Miał
przy sobie torbę z przyborami i rzeczywiście wyglądał na
miejscowego lekarza.
125
- Doktor Ribble - przedstawił się.
- Proszę dalej, doktorze. Tutaj jest pański pacjent. Je
stem lord Rothgar i będę, w razie potrzeby, tłumaczył
z francuskiego.
Spojrzenie lekarza wskazywało, że o nim słyszał. Jed
nak na jego spokojnej twarzy nie drgnął żaden muskuł. Za
chował też swój rzeczowy sposób bycia i od razu przystą
pił do badania pacjenta.
- Nic szczególnego tu nie widzę - rzekł w końcu, zapo
znawszy się z tłumaczeniem markiza. - Może tylko nie
wielkie wzdęcie, zupełnie naturalne po posiłku. Zalecam
odpoczynek. Takie bóle często same mijają.
Tym razem pani de Couriac nie potrzebowała tłumaczenia.
- I myśli pan, że zapłacimy za taką pohadę?! - spytała
po angielsku. - Bezczelność. Musi mu pan coś przepisać!
- Zapewniam panią, że nie ma żadnej potrzeby... - za
czął spokojnie doktor.
- To niephawdopodobne! - przerwała mu Francuzka. -
Pan jest... Pan jest... charlatan. Jak to się mówi po angiel
sku? - zwróciła się do markiza.
Rothgar obserwował z rozbawieniem całą scenę. Podo
bało mu się zachowanie doktora Ribble'a. Musi zapamię
tać to nazwisko na wypadek, gdyby potrzebował tutaj ko
goś zaufanego.
- Tak samo jak po francusku, szarlatan - wyjaśnił Rothgar.
- Obawiam się jednak, że doktor może mieć rację.
Pani de Couriac nie chciała tego przyjąć do wiadomo
ści. Wzburzona plątała się coraz bardziej w swojej an-
gielszczyźnie.
- To niemożliwe. Musi być lekahstwo. Ja nie zapłacimy,
jeśli nie będzie lekahstwo!
Doktor zmarszczył brwi, a następnie otworzył swoją
torbę. Wyjął z niej płaską flaszę i wręczył ją Francuzce.
Rothgar był pewny, że zawiera jakąś nieszkodliwą zioło
wą miksturę.
- Więc najpiehw nic, a potem coś. Ja myślimy, że pan nie-
126
nawidzić Fhancuzów. Pan chcemy ich othuć - brnęła dalej,
chociaż była na tyle wzburzona, że nie powinna mówić w żad
nym języka Czy to możliwe, żeby wszystko to było udane?
- Ależ nic podobnego - odparł rzeczowo doktor Ribble. -
To będzie razem pięć szylingów. Trzy za wizytę i dwa za le
karstwo. Proszę podawać po dwie ł y ż k i co parę godzin.
Pani de Couriac wyciągnęła drżącą d ł o ń z portmonetką
do markiza.
- N i e c h pan mu zapłaci - powiedziała po francusku. -
Nie mam już siły.
Rothgar odliczył potrzebną sumę i wręczył ją lekarzo
wi. 2 trudem powstrzymał się, żeby nie mrugnąć do niego
porozumiewawczo. Tak, z całą pewnością zapamięta jego
nazwisko.
Kiedy doktor Ribble wyszedł, madame de Couriac otwo
rzyła flaszę i nalała odrobinę lekarstwa na cynową łyżkę.
- Pachnie fatalnie - stwierdził zaniepokojony pan de
Couriac.
Markiz nie wątpił, że jeszcze gorzej smakuje. N i k t prze
cież nie uwierzy w smaczne lekarstwo. Medycy zwykle
przy takich okazjach dodawali do mikstur odrobinę opium,
żeby rodzina miała trochę spokoju w czasie snu pacjenta.
- Wypij, kochanie.
Francuz w y p i ł i skrzywił się okropnie.
- Fe, coś strasznego!
- Ale za to, jak będzie działać, panie - w t r ą c i ł markiz. -
Wypij jeszcze łyżkę.
Pan de Couriac posłuchał jego słów, chociaż rym razem
skrzywił się jeszcze bardziej. Żona otuliła go troskliwie kołdrą.
- Spij, kochanie - poprosiła.
Rothgar nie miał powodów, żeby przedłużać wizytę, ale
pozostał chwilę, żeby sprawdzić, co teraz nastąpi. To spotka
nie mogło być przygotowane wcześniej. N i e k r y ł się przecież
ze swoimi planami i zamówił pokoje na własne nazwisko.
Ciekawe, czy pani de Couriac spróbuje go teraz zwabić
do łóżka, czy też będzie próbowała go zabić? To drugie by-
127
ło bardziej prawdopodobne, chociaż nie spodziewał się,
żeby jej mąż wyzwał go na pojedynek. Ten sposób okazał
się zawodny. Trzeba więc znaleźć inny, lepszy.
Markiz spojrzał raz jeszcze na małżonków. Jeśli nawet
okaże się, że za całą sprawą stoi Ludwik XV, wciąż nie wie
dział, dlaczego miałby pragnąć jego śmierci. Oczywiście
wszyscy wiedzieli, że jest królewskim doradcą i że ma duże
wpływy, ale Rothgar, w przeciwieństwie do wielu innych mę
żów stanu, nie parł do otwartego konfliktu z Francją. Chciał
natomiast powstrzymać eksport wszystkiego, co pomogłoby
Ludwikowi XV odbudować jego flotę. Namawiał też króla
by nalegał na zniszczenie fortyfikacji pod Dunkierką.
Żadna z tych rzeczy nie usprawiedliwiała morderstwa. M o
że jednak pani de Couriac zechce wyjaśnić mu parę spraw?
Francuzka odwróciła się właśnie od łoża zbolałego mę
ża i podeszła do markiza.
- Jak mam ci, panie, dziękować? Tak bardzo nam po
mogłeś. - Zachwiała się nagle. - Och, czuję, że och...
Z ł a p a ł ją i przygarnął do siebie, tak jak się spodziewa
ła. Zawsze przy takich okazjach m i a ł ochotę się odsunąć.
Z r o b i ł to nawet dwa czy trzy razy.
- Osłabłaś, pani - stwierdził. - Zaprowadzę cię do mo
jej jadalni. Musisz się napić koniaku.
- Jesteś, panie, bardzo uprzejmy - szepnęła i przytuliła
się do niego jeszcze mocniej.
Zaprowadził słaniającą się Francuzkę do jadalni, mija
jąc po drodze drzwi do sypialni lady Arradale. Następnie
posadził ją na leżance, stojącej w rogu jadalnego pokoju
i nalał trochę koniaku.
- Twoja uprzejmość, panie, jest najwyższej próby -
stwierdziła, zdejmując pantofelki. - Muszę powiedzieć, że
nie wszyscy twoi rodacy są tak m i l i .
Rothgar wzruszył ramionami.
- Niedawno skończyliśmy wojnę.
- Czy wciąż czujesz, panie, wrogość do Francuzów?
A zwłaszcza... Francuzek?
128
Pani de Couriac bez przerwy się do niego wdzięczyła.
A to składała usta w ciup, a to przeginała do t y ł u szyję.
Najchętniej wziąłby ja na kolano i dał w pupę, jak małej
dziewczynce, którą udawała.
- Wobec Francuzek? Nigdy! - zadeklarował. - Właśnie po
to walczyłem, żeby wyzwolić je spod panowania Francuzów.
Madame wybuchnęła perlistym, zbyt perlistym jak na je
go gust, śmiechem, a następnie wypiła kolejny łyk koniaku.
- Żartowniś z ciebie, panie. Ja też nie mam ci niczego za złe.
Rothgar obserwował ją uważnie. Sam też p i ł , chcąc dać
dobry przykład.
- A dlaczego miałabyś mieć? - spytał natychmiast.
Zmieszała się trochę pod jego spojrzeniem. Na jej po
liczkach pojawiły się rumieńce. Przysunęła się bliżej, zno
wu udając osłabienie.
- Och, panie, obawiam się, że zemdleję...
Rothgar chwycił ją i przyciągnął do siebie. N i e potrze
bował długo czekać, żeby odzyskała przytomność. Zatrze
potała rzęsami niczym lalka i otworzyła oczy.
- T r u d n o mi oddychać w tej sukni. Zdejmij ją - popro
siła. - N i e potrafię ci się oprzeć, panie. Weź mnie!
Palce Rothgara zacisnęły się w o k ó ł jej wąskiej talii, a na
stępnie przesunęły w dół, w stronę delikatnych stopek.
- Wolniej, madame. Należę do mężczyzn, którzy lubią
pić rozkosz m a ł y m i łykami.
Diana siedziała w fotelu w swoim pokoju, nie bardzo
wiedząc, co robić. Wciąż niepokoiła się o Rothgara. M i m o
późnej pory nie chciała iść do łóżka. W p e ł n y m stroju cze
kała na rozwój wydarzeń.
Wcześniej wysłała Clarę na przeszpiegi, wiedziała więc,
że lekarz uznał chorobę Francuza za zwykłą niedyspozy
cję i że Rothgar zabrał słaniającą się panią de Couriac do
swojej prywatnej jadalni.
Co dalej?
Mogła tylko zgadywać, co dzieje się w apartamencie
129
markiza. Rozumiała aż nazbyt dobrze, że chce on wyba
dać Francuzkę i starała się nie myśleć o metodach, do któ
rych musi się uciec.
Jeden z jej ludzi ani na chwilę nie spuszczał z oka sy
pialni pana de Couriac. Drugi t k w i ł przy pokoju markiza,
gotowy w każdej chwili pospieszyć mu na pomoc. Diana
wiedziała, że Rothgar potrafi się sam bronić, pragnęła jed
nak uniknąć jakiegokolwiek ryzyka.
Cały czas usiłowała wmówić sobie, że nie obchodzi jej
to, co dzieje się teraz w jadalni. N i e mogła być przecież
zazdrosna o taką pchłę, jak madame de Couriac.
Usłyszała cztery uderzenia do drzwi. Dwa szybkie i dwa
wolne. To był któryś z jej służących.
- Proszę.
Lokaj, który czuwał przy drzwiach Francuza zameldo
wał, że ze środka dochodzą jakieś dźwięki. Pan de Couriac
prawdopodobnie wyzdrowiał i teraz się ubierał.
- Tylko, że to jakby żelazo, pani - poinformował ją nie
zbyt składnie.
Diana potrzebowała chwili, żeby podjąć decyzję. Wcisnę
ła w ręce służącego książkę i kazała mu ją upuścić, gdyby
Francuz wyszedł z pokoju. Pan de Couriac mógł równie do
brze szukać nocnika, jak i przypasywać sobie szpadę.
Co dalej? To pytanie powracało do niej coraz częściej.
N i e mogła ot tak sobie wtargnąć do apartamentu marki
za. Dopiero, gdyby Francuz wyszedł, jej interwencja była
by w p e ł n i usprawiedliwiona. Naładowała nawet pistolet,
który trzymała w fałdach sukni.
Diana nastawiła uszy.
N i c , cisza.
I nagle, bum! 2 d o ł u dobiegło do niej głośne uderzenie.
Znaczyło to, że pan de Couriac opuścił swój pokój.
Czy pójdzie teraz na górę?
Diana postanowiła być pierwsza. Tak, jak planowała,
weszła bez pukania do jadalni markiza.
- Och! - wykrzyknęła widząc, że Rothgar i Francuzka
130
siedzą na leżance. Markiz trzymał w dłoniach jej stopę,
a ona wyginała się do t y ł u , mrucząc z przyjemnością.
- Och! - westchnęła pani de Couriac na widok hrabiny.
Tylko Rothgar zachował spokój.
- Czym mogę służyć, pani? - spytał Dianę.
Masaż stóp nie byłby najgorszy, pomyślała.
Francuzka szybko zabrała mu nogę z kolan i wsunęła
stopy w pantofelki.
- Bardzo ci dziękuję, panie - powiedziała. - To mi do
skonale zrobiło.
- Poproszę koniaku - zażądała Diana, dostrzegłszy bu
telkę na stoliku.
Markiz rozejrzał się dokoła, jakby spodziewał się, że gdzieś
obok stoi lokaj, potem westchnął i wstał z leżanki.
- Muszę porozmawiać z tą służbą - mruknął do siebie.
Diana czekała na swój kieliszek. D r z w i znowu otwarły
się z trzaskiem i pojawił się w nich pan de Couriac. U bo
ku miał k r ó t k i rapier.
- O, już wyzdrowiałeś, panie! - ucieszył się Rothgar. -
Może odrobinę koniaku?
Francuz aż otworzył usta ze zdziwienia. W t y m momen
cie do pokoju wpadł uzbrojony służący Diany.
- Moja służba jest zawsze gotowa - powiedziała z dumą
hrabina. - Mój drogi, nalej wszystkim koniaku.
Pan de Couriac popatrzył na nią z wściekłością, a po
tem przeniósł cały ciężar tego spojrzenia na żonę. Skurczy
ła się pod jego wpływem. Podziękował za alkohol, mruk
nął coś na temat tego, że jeszcze nie czuje się dobrze i nie
mal wyciągnął małżonkę z jadalni.
Rothgar uśmiechnął się promiennie.
- Przemiła para!
Odprawił jej służącego i sam nalał koniaku. Kiedy zo
stali sami, nagle spoważniał.
- Chyba powinniśmy ustalić, kto się k i m opiekuje pani -
rzekł, podając jej kieliszek - Pozbawiłaś mnie nie lada okazji.
Diana ogrzewała przez chwilę alkohol dłonią.
131
- Chciałeś, żeby cię złapał, panie? - zdziwiła się. - W i
działeś, że b y ł uzbrojony?
Dopiero teraz odsłoniła swoją lewą rękę, w której wciąż
trzymała pistolet. Markiz podszedł do niej i spojrzał z nie
dowierzaniem na broń.
- To jakieś szaleństwo - westchnął.
Jednak hrabina chciała się dowiedzieć, co tak naprawdę
dzieje się w oberży. Odłożyła więc pistolet na stół i zajęła miej
sce opuszczone przez panią de Couriac. Czuła jeszcze ciepło
jej ciała i ciężkie, orientalne perfumy, których używała.
- O co tutaj chodzi? - spytała, wypiwszy kolejny łyk al
koholu.
Markiz wzruszył ramionami.
- Być może ona jest rozpustna, aja mam ochotę na romans.
- A tak naprawdę? - N i e dawała za wygraną.
Rothgar klepnął się po kolanach.
- Mogę prosić o twoje stopy, pani?
Aż otworzyła usta ze zdziwienia.
- Po co?
- Lubię kończyć to, co zacząłem.
Pokusa była zbyt wielka i po chwili ułożyła swoje nagie
stopy na kolanach markiza. Jęknęła z rozkoszy, czując jego
dotyk. Natychmiast też zganiła siebie w duchu. Musi uwa
żać, żeby zachowywać się przyzwoicie. Jednak, gdy Rothgar
rozpoczął masaż, było jej niezwykle trudno się opanować.
- M o g ł o też im chodzić o moje papiery - ciągnął markiz. -
Ale wówczas de Couriac poszedłby raczej do mojej sypialni.
- I nie byłby uzbrojony - zauważyła.
- M ó g ł wziąć rapier do obrony. - Przycisnął czuły punkt
na wysklepieniu jej stopy i Diana aż syknęła z rozkoszy.
Na szczęście szybko otrzeźwił ją sens tego, co powiedział.
- To znaczy... - zaczęła.
- To znaczy, że chciał mnie zabić.
- W pojedynku?
Rothgar uśmiechnął się lekko.
- N i e , nie w pojedynku.
132
Zimny dreszcz przebiegł po jej ciele.
- I co dalej? - zadała kolejne pytanie.
- Teraz, pani, powinienem pocałować twoją stopę. Czy
pragniesz ciągnąć tę grę? - Spojrzał jej prosto w oczy.
Diana była zmieszana i niepewna. Nie wiedziała, czy
markiz żartuje, czy mówi poważnie. Czy chce ją uwieść,
czy też raczej ukarać za mieszanie się w jego sprawy? Na
gle zrobiło się jej gorąco, gdy poczuła jego dłoń nieco wy
żej, na łydce. Jej pierś zafalowała niespokojnie.
- Nie, nie sądzę - szepnęła ledwie dosłyszalnie.
- Ja też uważam, że to nie ma sensu.
Hrabina dopiła swój koniak i wstała. Markiz, wbrew
etykiecie, pozostał na swoim miejscu.
- Czy nie zaspokoisz, panie, mojej ciekawości? - spyta
ła po chwili. - K i m są ci ludzie?
Rothgar przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią.
- Niewiedza jest bezpieczniejsza - stwierdził w końcu.
- Ale też nudna - odparowała.
- Za to ciekawość może zaprowadzić na samo dno pie
kła - rzekł ostrzegawczo.
- Chętnie tam zajrzę, bylebym tylko mogła wrócić.
Markiz pokręcił głową.
- Z piekła nie ma już wyjścia. - Wstał i przez chwilę mie
rzyli się wzrokiem. - Dobranoc, lady Arradale.
Poczuła się odrzucona i niechciana. Cóż jednak miała
robić? Pożegnała się i wyszła. Przed drzwiami wciąż cze
kał jej uzbrojony służący. Powiedziała mu, żeby poszedł
do siebie i zeszła na dół, by odwołać drugiego.
Kiedy znalazła się w swoim pokoju, przypomniała sobie
palce markiza na swoich stopach. Ten masaż był jak piesz
czota. Do końca życia nie będzie go mogła zapomnieć.
Muszę! powiedziała sobie w duchu, zacisnąwszy dłonie
na poręczach fotela. Muszę zapomnieć o wszystkim, co wią
że się z Rothgarem.
Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że nie będzie to
łatwe, mając go wciąż przy sobie. Spojrzała na stojącą na
133
stole lampę i poczuła się jak ćma, która wciąż stara się do
trzeć do płomienia. Na razie dzieliła ją od niego warstwa
szkła i owad był nieszczęśliwy. Możliwe, że po jakimś cza
sie traii do ognia, a wówczas zamieni się w popiół.
Diana spojrzała do lustra.
- Jak ćma - powiedziała do siebie.
12
Diana zeszła na śniadanie, ciekawa, jak potraktuje ją
markiz. On jednak nawet gestem nie dał znać, że pamięta
nocny masaż i to, że siedział w jej obecności. Wstał, gdy
tylko ją zobaczył i odprowadził na miejsce jak prawdziwy
dżentelmen. Następnie częstował doskonałymi jajkami na
bekonie i bawił rozmową na temat pogody. Hrabina stara
ła się powściągnąć irytację, ale miała z tym pewne proble
my. Na szczęście po chwili w jadalni pojawił się Fettler.
- Tak, słucham? - powiedział markiz, kiedy służący sta
nął przy jego krześle.
Fettler pochylił się lekko.
- M a m informacje, że Francuzi opuścili dziś w nocy
oberżę - zaczął.
- I pewnie nie zapłacili za swój apartament - przerwał
mu Rothgar. - To bardzo nieładnie z ich strony.
- N i e , zapłacili, panie. - Fettler zniżył głos. - Chodzi
o to, że zostawili na podłodze ślady krwi.
Diana odłożyła sztućce. Tylko to, że widziała markiza
żywego i całego powstrzymało ją od wstania od stołu.
- Co więcej, panie - ciągnął służący - oberżysta słyszał w no
cy dwa krzyki. Jeden grubszy, a drugi cienki, jakby damski.
- Najpierw kobiecy, a potem męski? - spytała pobladła Dia
na. Wiec to jednak nie był sen. Popełniono tutaj morderstwo.
- Tak, pani. - Fettler spojrzał w jej kierunku.
134
- A czy ktoś widział odjazd tych Francuzów? - wypy
tywała dalej.
- Oberżysta dostarczył im k o n i - odparł służący t y m
swoim beznamiętnym głosem. - Zapłacili mu i odjechali.
- Więc może byli tylko ranni?
Markiz nawet nie przerwał jedzenia. Dopiero teraz, gdy
miał już pusty talerz, odłożył sztućce i spojrzał na niąz roz
bawieniem.
- Oberżysta źle widział w mroku, ale wydawało mu się,
że pan de Couriac trzymał sztywno prawą rękę, a jego żo
na miała krwawy ślad na twarzy - odrzekł Fettler.
- Czy coś jeszcze? - Markiz wyglądał na znudzonego.
Kiedy służący zaprzeczył, odprawił go z powrotem, po
czym spojrzał na zemocjonowaną hrabinę.
- Zjedz jeszcze, pani. - Podsunął jej pieczone kiełbaski. -
Będzie ci się lepiej myślało.
Wyglądały naprawdę apetycznie, więc Diana nabiła aż
dwie na swój widelec.
- N i e musisz traktować mnie tak protekcjonalnie, pa
nie - rzekła, wbijając nóż w soczyste mięso. - Chyba do
myślam się, co się stało.
- A co? - Markiz sięgnął po filiżankę kawy.
- Pan de Couriac chciał ją ukarać za to, że źle wywią
zała się z zadania, a ona musiała pchnąć go nożem - roz
winęła swoją myśl, a potem rzuciła się na kolejny kawałek
kiełbaski. - Sama bym tak zrobiła.
- Będę o t y m pamiętał - zapewnił ją z uśmiechem. - Tyl
ko po co wyjeżdżali?
Diana zastanawiała się przez moment nad odpowiedzią,
a następnie uniosła nóż do góry.
- Bali się albo ciebie, albo swojego zwierzchnika. Może
chcą też przygotować nową pułapkę - dodała i sama się
przestraszyła tego, co powiedziała.
Ale markiz bardziej chyba obawiał się jej noża niż de
Couriaców.
- Czy możesz mnie zapewnić, pani, że będziesz używa-
135
ła tego noża wyłącznie do kiełbasek? Przecież nawet nie
próbowałem cię oszpecić.
- A, tak - obiecała, nabijając na nóż ostatni kawałek
pysznej kiełbaski. - Może wreszcie powiesz m i , panie, dla
czego ci ludzie nastają na twoje życie? M a m prawo wie
dzieć, skoro biorę w t y m udział.
Rothgar wypił kolejny łyk kawy i zmarszczył czoło.
- A dlaczego jeden człowiek może chcieć zabić drugiego?
Diana potrząsnęła głową.
- Masz, panie, tendencję do odpowiadania pytaniem na
pytanie - rzekła, odkładając sztućce. - Załóżmy, że nie je
steś Sokratesem, a ja t w o i m uczniem.
Markiz nie zwrócił uwagi na jej słowa.
- Właśnie, dlaczego? - Zaczął odginać swoje długie pal
ce. - Po pierwsze, przez zemstę. N i e zrobiłem jednak Fran
cuzom niczego strasznego. Po drugie, żeby coś zyskać. Ale
jedynym człowiekiem, który może zyskać po mojej śmier
ci jest Bryght, a on nie pracuje dla Ludwika XV.
- Po trzecie - podjęła Diana - ze strachu, że zdradzisz
jakieś sekrety, panie.
- N i e znam żadnych sekretów - uciął krótko, chociaż
Diana spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Po czwar
te, ze strachu przed tym, co mogę zrobić.
Pokręciła głową.
- Jesteś tak groźny? I nie masz żadnych sekretów?
Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami.
- Albo z obawy przed tym, czego się mogę dowiedzieć -
mruknął do siebie, ale Diana usłyszała jego słowa. - N o , do
syć tego, moja pani. Przejmujemy się jakimiś drobiazgami,
a zapominamy o prawdziwym niebezpieczeństwie. Czy mó
wiłem ci już, że nie możesz mieć broni na dworze? I w ogó
le, pani, musisz zachowywać się jak dama.
- Zrobię to,Tdedy okaże się to koniecznie.
- Jak powiedział pewien pijak, kiedy mu zaproponowa
no, żeby skończył z gorzałką - zażartował.
- Sama potrafię zadbać o swoje sprawy.
136
- Już to udowodniłaś, pani, wysyłając petycję do króla.
Diana znowu poczuła uścisk strachu na gardle. Z powo
du wczorajszych wypadków, zupełnie zapomniała po co
jedzie do Londynu.
- Teraz będę uważać.
- A ja ci w t y m pomogę - stwierdził, nalewając jej ka
wy. - Napij się, proszę. Wkrótce ruszamy w drogę.
- Kiedy to się wreszcie skończy?! - westchnęła.
- Jeśli pytasz o swoją sytuację, to wraz z powrotem na
północ. Natomiast jeśli o Francuzów, to obawiam się, że
wraz z moją śmiercią.
Diana poruszyła się niespokojnie na swoim miejscu. N i
gdy nie czuła się poważnie zagrożona. N i g d y też nie mu
siała oswajać się z myślą o śmierci. Natomiast Rothgar wy
glądał na pogodzonego ze swoim losem. A przecież mógł
być od niej zaledwie parę lat starszy.
- C h o d z i ł o mi o twoje problemy, panie. Co zrobisz, je
śli Francuzi zastawią nową pułapkę?
Markiz wytarł usta delikatną batystową serwetką.
- Jeśli zechcą zorganizować prawdziwy zamach, to nic. -
Pomachał białą tkaniną, jakby chciał się poddać. - Jednak
wiele wskazuje na to, że będą próbowali wykorzystać moje
słabości, żeby mnie zmusić do walki.
W y p i ł a kolejny gorzki ł y k kawy.
- Musisz więc oprzeć się swoim słabościom, a wszystko
będzie dobrze - rzuciła.
Spojrzał głęboko w jej zielone oczy.
- Musimy - poprawił ją.
Przez chwilę przy stole panowała cisza. A więc nie mó
w i ł tylko o Francuzach. Diana odsunęła od siebie kawę, na
którą zupełnie nie miała ochoty. Chętniej napiłaby się ko
niaku, ale wiedziała, że damie nie przystoi o niego prosić,
a dżentelmenowi pić o tej porze.
Konwenanse, konwenanse...
Z n o w u pomyślała o swoim bezpieczeństwie. Kiedyś ko
jarzyło jej się tylko z nudą, ale teraz chciała już być bez-
137
pieczna. N i e przypuszczała nawet, że zagrożenia mogą
przybierać tak zwyrodniałe formy.
Spojrzała na markiza, świadoma tego, że czegoś od niej
oczekuje. Czy powinna powiedzieć, że chce oprzeć się swoim
słabościom? Czy może podziękować mu za opiekę? Jedno zer
knięcie wystarczyło, żeby dostrzec, że patrzy na nią ciepło
i z przyjaźnią. Przyjaźń! Tylko to miał jej do zaoferowania!
I to wyłącznie z powodu jakichś wyimaginowanych, zagrożeń.
N i e , rzeczywistych, poprawiła siebie w duchu.
- A jeśli ja nie chcę, żeby wszystko było dobrze? - za
pytała prowokacyjnie.
Rothgar wstał i podszedł do drzwi.
- M o i m zadaniem jest zapewnienie ci, pani, bezpieczeń
stwa. I zrobię to, nawet wbrew twojej woli - rzekł z całą
mocą. - Powinniśmy zaraz ruszać, jeśli chcemy dziś do
trzeć do Stamford.
Wydęła usta, ale Rothgar już na nianie patrzył. Zakoń
czyła więc śniadanie i wstała od stołu, myśląc, że rzeczy
wiście jest podobna do pijaka. Ale jej „gorzałka" miała
śniadą cerę, jastrzębie rysy i lodowato niebieskie oczy.
Kiedy w końcu k o ł a ich powozu zaturkotały na moście
w Stamford, Diana była jedynie cieniem tej osoby, która
tak niedawno opuściła zamek Arradale. Nigdy nie przy
puszczała, że sama bliskość mężczyzny może ją wprawić
w taki stan. Bolała ją głowa i miała ochotę wyskoczyć ze
swego miejsca i biec jak najdalej przed siebie.
Markiz zachowywał się cały czas z nienaganną galante
rią, co tylko pogarszało sprawę. Czasami zagadywał ją
o samopoczucie lub starał się nawiązać konwersację na te
mat pogody, ale głównie zajmował się swoimi papierami.
Co jakiś czas, zapewne żeby trochę odetchnąć, sięgał po
dość grubą książkę. Diana próbowała odczytać wytłoczo
ny na grzbiecie t y t u ł , ale bezskutecznie.
W końcu wyjęła własną książkę i udawała, że czyta.
Gdy markiz zwrócił jej uwagę, że trzyma ją do góry no-
138
gami, myślała, że spali się ze wstydu. Litery tańczyły jej
przed oczami. Nawet koncepty Pope'a nie były w stanie
przyciągnąć jej uwagi, nie mówiąc o jej utrzymaniu.
Postanowiła więc śledzić mijanych jeźdźców i powozy.
Wypatrywała de Couriaców albo też innych zamachow
ców. Ale już k o ł o południa stwierdziła, że nie ma się cze
go obawiać. Francuzi zapewne zrozumieli, że markiz jest
dla nich zbyt t r u d n y m przeciwnikiem.
K o ł o trzeciej zatrzymali się na posiłek. M i a ł a nadzieję,
że Rothgar zacznie się zachowywać normalnie, ale srogo
się zawiodła. Zaczął jej nawet prawić komplementy! Rów
nie dobrze mogli być parą zupełnie obcych ludzi.
Po namyśle stwierdziła, że markiz ma rację. Przecież
prawie zupełnie się nie znają i zapewne, po paru spotka
niach w Londynie, rozstaną się na zawsze. Po co budować
coś na tak kruchych podstawach? Po co budzić nadzieję?
Powóz w końcu wjechał do miasteczka, a Diana raz jesz
cze powiedziała sobie, że nic nie wie i nie chce wiedzieć o ży
ciu Rothgara. Jej ciało mówiło jednak coś innego. Wystarczy
ł o , że markiz schylił się trochę w jej kierunku, a dreszcz prze
biegał jej po plecach. Wciąż czuła dotyk jego rąk na swoich
stopach. I wciąż pragnęła, by masaż nigdy się nie skończył.
Zerknęła raz jeszcze na dłonie markiza. Były piękne i wy
pielęgnowane. Co więcej, wcale nie budziły strachu, lecz...
pożądanie. Diana chciała je czuć na swoim ciele. Domyśla
ła się, że Rothgar jest nie tylko mistrzem szpady. Jego piesz
czoty należały na pewno do najbardziej wyszukanych.
Pierścień markiza zalśnił krwawo przy zachodzącym słoń
cu.
- Koniec podróży - oznajmił, kiedy zajechali na dziedzi
niec oberży „ P o d królem Jerzym". - To znaczy, na dzisiaj.
M i a ł a nadzieję, że poda jej d ł o ń przy wysiadaniu, a ona
będzie mogła ją ścisnąć, ale Rothgar ponownie zapomniał
o etykiecie. A może zauważył jej pełne żaru spojrzenie
i uznał, że nie powinien ulegać słabościom? Diana wyszła
więc sama z powozu i z przyjemnością rozprostowała nogi.
139
Chyba po raz pierwszy od dawna chciała być kobietą.
Tylko kobietą, skuloną słodko w jego ramionach.
- Pokoje już gotowe - oznajmił Rothgar po krótkiej roz
mowie z oberżystą.
Podziękowała i przeszła z Clarą do swojej sypialni, któ
ra była jeszcze ładniejsza niż poprzednia. Ucieszyło ją
zwłaszcza łoże z pościelą z gęsiego puchu. Jednak po chwi
li zasmuciła się na myśl, że spędzi tę noc samotnie.
Westchnęła ciężko i otworzyła szeroko okno. Jak tak da
lej pójdzie, rzeczywiście trzeba ją będzie oddać do domu dla
psychicznie chorych. Markiz miał rację, że przy takim nasta
wieniu czekała ich katastrofa. W ciągu ostatnich paru godzin
nie mogła racjonalnie myśleć, a przecież choćby tu, na miej
scu, mogli się gdzieś czaić kolejni szpiedzy króla Francji.
Po k r ó t k i m namyśle, zdecydowała, że zje kolację w swo
im pokoju. Wysłała więc Clarę do markiza z informacją,
że boli ją głowa. N i e miała ze sobą soli trzeźwiących. N i
gdy ich nie używała. Teraz też była pewna, że ból przej
dzie sam po k r ó t k i m odpoczynku.
Zjadła więc lekki posiłek, a następnie położyła się na za
słanym łóżku. Starała się o niczym nie myśleć. Po jakimś
czasie stwierdziła, że czuje się lepiej. Ból ustąpił, a ona od
zyskała psychiczną równowagę.
Posłała więc po swojego służącego i wydała mu dyspo
zycje. Willis powrócił po piętnastu minutach z informacją,
że w oberży nie ma francuskich gości.
- A markiz? Sprawdziłeś, co robi?
- Tak, pani - odparł. - Jest u siebie w pokoju z gościem.
Natychmiast przypomniała sobie to, co się działo z de
Couriacami. Czy Rothgar sam nie potrafił zadbać o swo
je bezpieczeństwo?
- Czy... czy dowiedziałeś się kto to jest? - zadała kolej
ne pytanie.
Willis skinął głową.
- Dama, która jedzie do Nottinghamshire.
Znowu? Rothgar chyba oszalał na punkcie kobiet! To
140
prawda, że był atrakcyjny, ale nie aż tak, żeby jedna po
drugiej wskakiwały mu do łóżka. Ta kobieta musiała być
szpiegiem albo, co gorsza, morderczynią.
- Nazwisko? - spytała krótko.
Służący skurczył się na swoim miejscu.
- Ee, pytałem oberżystę, ale ta dama jest jakaś dziwna.
Powiedziała tylko, że nazywa się tak jakoś... - Zanim W i l -
lis wymówił to imię, już je znała. - Syfona.
- Safona - poprawiła go.
- Możliwe, pani - zgodził się. - To chyba nie jest fran
cuskie nazwisko, prawda?
Pokręciła głową, czując, że nie byłaby w stanie wydo
być z siebie głosu. Czyżby Rothgar zaplanował to spotka
nie? A może specjalnie posłał po przyjaciółkę, żeby uwol
nić się od wpływu Diany. Wszak mogła przypuszczać, że
nie jest dlań obojętna.
- Bardzo sprytne, bardzo sprytne - powtórzyła pod no
sem, odprawiwszy uprzednio Willisa.
Jedyne, co mogła teraz zrobić, to zejść na dół i poszukać so
bie kogoś, z kim dałoby się poflirtować. Czuła jednak dziwną
pustkę w sercu. Nie, nigdzie nie pójdzie. Zagra raczej w karty
z Clarą, a następnie wypije kilka kieliszków dwudziestoletnie
go porto, które tuż po ich przyjeździe zachwalał oberżysta.
Rothgar nalał rubinowego płynu do kieliszka Safony.
- Wielka szkoda, że lady Arradale nie przyszła na kola
cję. Na pewno by ci się spodobała.
- A tobie się podoba? - W jej oczach zapaliła się iskier
ka zaciekawienia.
- Nawet bardzo.
Żałował, że Safona musi jechać na północ. Potrzebował
kogoś, z kim mógłby poważnie porozmawiać. Dopiero te
raz zrozumiał, jak był spięty podczas całej podróży.
- A co ci się w niej podoba?
No tak, stary kłopot z przyjaciółmi. Zwykle sąw stanie
aż nazbyt wiele się domyślić.
141
- Charakter, duma, inteligencja...
- Zawsze wydawało mi się, że większość mężczyzn do
cenia raczej duże biusty, krągłe biodra i . . . hojność.
- Pamiętaj, że ja nie jestem większością mężczyzn - po
wiedział z uśmiechem. - Ale jeśli idzie o te części ciała, któ
re wymieniłaś i . . . inne, to muszę stwierdzić, że nie pozo
stawiają wiele do życzenia.
Saibna wypiła kolejny ł y k wina. Światło kandelabru
oświetlało jej niezwykłą i piękną twarz. M i a ł a ciemną skó
rę, wysokie kości policzkowe i duże orientalne oczy
w kształcie migdałów. Od razu można się b y ł o domyślić,
że przynajmniej część jej przodków nie pochodziła z An
glii. Była szczupła i gibka, z wąskimi biodrami, ale za to
pięknie wysklepionym biustem. Jednak to nie uroda Salo
ny stanowiła podstawę ich wieloletniej przyjaźni.
Może powinien porozmawiać z nią o Dianie? W końcu
była lekarką dusz i wiedziała więcej niż ktokolwiek o za
wiłej ludzkiej psychice.
- Czy lady Arradale cię pociąga, Bey?
- Wcale tego nie powiedziałem.
Przyjrzała mu się uważniej.
- Zmieniłeś zdanie?
N i e wiedział, czy chodzi jej o małżeństwo, czy o po
tomstwo. W obu wypadkach odpowiedź była jedna:
- Nie.
- Z czym walczysz, Bey?
- Z szaleństwem.
- Wygrać z szaleństwem, to znaczy przegrać - rzuciła. -
Wiesz o tym?
Safona spokojnie dopiła swoje wino. Rothgar pochylił
się w jej stronę i spojrzał głęboko w oczy przyjaciółki.
- Mówisz zagadkami.
- Jeśli nawet pokonasz własne słabości, to i tak nie da
dzą ci one spokoju - wyjaśniła. - Będą wracać przez całe
życie. Jedyna rzecz rozsądna w miłości, to ulec jej, chociaż
wydawałoby się to szaleństwem.
142
Kto jej powiedział o miłości?!
Rothgar spojrzał na przyjaciółkę. Znali się od tylu lat.
Znał jej umysł i ciało, chociaż był tylko jednym z jej ko
chanków. Być może najważniejszym, gdyż potrafił oprócz
zmysłowości docenić też jej umysł. Markiz zaś lubił to, że
nie musi przy niej niczego udawać. Safona była prawdzi
wym odpoczynkiem wojownika. Nigdy nie rozmawiali
o miłości. Dlaczego teraz poruszyła ten temat w kontek
ście lady Arradale?
- Nie zmieniłem zdania - powtórzył twardo.
- Szkoda.
- Dlaczego?
Poprosiła gestem, żeby nalał jej jeszcze porto. Przez
chwilę zbierała myśli, chcąc dać mu pełną odpowiedź.
- Nie chodzi mi tylko o lady Arradale - odrzekła w koń
cu. - Wiele się ostatnio wokół ciebie zmieniło.
- Plaga małżeństw i narodzin - mruknął ponuro. - Też
to zauważyłaś?
Spojrzała na niego ciekawie.
- Bardzo żałuję, że nie mogę poznać lady Arradale -
stwierdziła. - Dlaczego boli ją głowa?
- To pewnie przez tę podróż - stwierdził, patrząc w pod
łogę.
- A nie byłeś dla niej niemiły?
Potrząsnął głową.
- Wręcz przeciwnie, zachowywałem się jak prawdziwy
dżentelmen.
Przyjaciółka syknęła z dezaprobatą.
- A więc jednak byłeś.
Rothgar sięgnął po kieliszek i wypił całąjego zawartość.
To również nie uszło jej uwagi.
- Tylko dla dobra lady Arradale.
Safona bawiła się przez chwilę jednym ze swoich pier
ścieni.
- To znaczy, że postanowiłeś zabić to uczucie - stwier
dziła wreszcie.
143
- Tak. Skoro nie zmieniłem zdania, musiało zginąć -
przyznał.
- Zginąć młodo. Tak jak twoja siostra.
Grymas gniewu wykrzywił mu twarz. Z trudem udało
mu się opanować.
- To nie było zbyt uprzejme - rzucił tylko.
- Czasami impertynencja jest jak skalpel - zauważyła
Safona. - Pozwala przeprowadzić niezbędną operację.
Rothgar powściągnął gniew już na tyle, że nawet się do
niej uśmiechnął.
- A czego chciałabyś mnie tym razem pozbawić?
- Twojej żelaznej zbroi.
- Nigdy!
- Wobec tego czeka cię szaleństwo - orzekła ze smut
kiem. - Nie możesz w nieskończoność opierać się swoim
naturalnym instynktom. Zwłaszcza teraz, kiedy poznałeś
lady Arradale.
Cóż ona wiedziała o Dianie? Przecież się nawet nie spo
tkały!
- Na razie jestem zupełnie zdrowy.
- Na razie - powtórzyła.
Nalał sobie znowu porto i wypił.
- Wystarczy, Safono. - To, co miało być rozkazem, za
mieniło się w żałosną prośbę.
Jednak przyjaciółka, podobnie jak wytrawny chirurg,
nie zważała na nic.
- Nie, Bey. Jesteś wspaniałym człowiekiem. Nie znio
słabym tego, gdybyś zwariował albo popełnił samobój
stwo. A wiele wskazuje na to, że uruchomiłeś mechanizm
autodestrukcji.
Spojrzał na nią podejrzliwie.
- Ja? Autodestrukcji?
- A czym miał być pojedynek z Currym?
Rothgar machnął ręką, jakby sprawa go zupełnie nie do
tyczyła.
- To była kwestia honoru! Wcale nie szukałem śmierci. -
144
Jej brązowe oczy wciąż patrzyły na niego z przyganą. - Obie
cuję ci, moja droga, że się nie zastrzelę ani nie powieszę.
- Nigdy w to nie wątpiłam. To nie w t w o i m stylu.
Markiz wstał i p o ł o ż y ł rękę na sercu.
- Obiecuję więc, że nie skończę z sobą w świadomy spo
sób.
Saibna również podniosła się z miejsca i podeszła do okna.
- Nawet nie wiesz, jak potężną siłą może być ludzka pod
świadomość - westchnęła.
Rothgar uwielbiał sposób, w jaki się poruszała. N i e szła,
ale jakby p ł y n ę ł a w powietrzu. N i e b y ł o w t y m nic sztucz
nego. Tak, jakby się już z t y m urodziła.
Przez chwilę zastanawiał się, czy Safona będzie się
chciała z n i m kochać. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie ma
na to ochoty i to nie z powodu rozmowy. Gdyby zaprosi
ła go do siebie na noc, z pewnością by się zgodził. Na tym,
między innymi, polegała ich przyjaźń.
Safona zbliżyła się do niego i dotknęła chłodną dłonią
jego policzka.
- Boję się, Bey - wyznała. - Boję się, że zatrzymasz się
nagle, jak jeden z tych twoich automatów.
- N i e jestem automatem!
- N i e , ale masz niektóre cechy tych maszyn - rzekła ze
smutkiem. - Pewnie dlatego tak je lubisz. I też trzeba cię
nakręcić, żebyś zaczął działać.
Pomyślał, że wspólnie spędzona noc nie byłaby taka zła.
Pomogłaby mu się rozluźnić i zapomnieć choć na chwilę
o lady Arradale.
- A ty jesteś w t y m najlepsza - powiedział, patrząc jej
zmysłowo w oczy.
Potrząsnęła głową.
- Nie o tym mówię, Bey. Zawsze działałeś, ponieważ chcia
łeś chronić swoją rodzinę. Powiedz, k i m zajmiesz się teraz?
Markiz tylko machnął ręką.
- Z pewnością nie zabraknie im k ł o p o t ó w - stwierdził.
- Ale nauczą się je rozwiązywać sami, we własnych ro-
145
dżinach - tłumaczyła. - Staniesz się... nie, już się stałeś nie
potrzebny.
Rothgar przypomniał sobie rozmowę z Bryghtem
i z trudem przełknął ślinę.
- Mam co robić - mruknął w końcu.
Safona zbliżyła się do niego jeszcze bardziej. Poczuł się
jak zawodnik na ringu, którego napastnik zepchnął w róg.
Od początku nie był w stanie nawiązać z nią równorzęd
nej walki. Wciąż musiał się bronić. Dlaczego? Czyżby mia
ła trochę racji?
- Jesteś człowiekiem, który potrzebuje podniety, żeby
móc funkcjonować. Zawsze działałeś z pasją i energią. Mó
wię o pasji, a nie seksie, Bey - dodała, kiedy położył dło
nie na jej biodrach. - Nie potrafisz żyć jak filozof. Do tej
pory broniłeś swoją rodzinę. Co zrobisz teraz?
Rothgar zastanawiał się przez chwilę nad odpowiedzią.
- A ty? Co ty robisz?
Safona uśmiechnęła się pobłażliwie.
-Ja jestem samowystarczalna - odparła. - Mam kochan
ków, ale równie dobrze mogę ich nie mieć. Rozumiem, że
ciało daje nam przyjemność, ale prawdziwą pełnię może
my osiągnąć sami albo z pomocą innych ludzi. Ty potrze
bujesz innych ludzi Bey.
Czy mu się wydawało, czy też szepnęła na koniec: „la
dy Arradale"?
- Z jakiej niemądrej książki to wyczytałaś?
Spojrzała na niego z politowaniem.
Markiz odstąpił od niej i zaczął krążyć po pokoju.
- Dobrze, wobec tego może ucieszy cię wiadomość, że
przez najbliższych parę tygodni będę się musiał zająć spra
wami hrabiny - podjął temat. - Będę, jak to ujęłaś, żył jej
życiem. Muszę ją bronić przed zakusami króla.
Skinęła głową.
- Nie wątpię, że zrobisz to z prawdziwą pasją.
Spojrzał na nią Znowu ten uśmiech. A niech ją diabli porwą!
- Zrobię to najlepiej, jak potrafię - stwierdził.
146
-Potrafisz, potrafisz - westchnęła. - Chodź, pocałuj mnie,Bey.
Zatrzymał się i zmarszczył czoło.
- N i e mam nastroju.
Safona podeszła bliżej i wzięła go za rękę.
- Tylko jeden pocałunek - poprosiła. - Być może ostatni.
Pocałował, ale jej dłoń.
- N i e zamierzam się żenić, moja droga. Naprawdę nic
się nie zmieniło. Zresztą, lady Arradale też nie chce wycho
dzić za mąż.
- Tak, oczywiście.
- Więc z całą pewnością nie będzie to nasz ostatni po
całunek, chyba że sama tak zdecydujesz.
Safona skinęła głową.
- N i g d y ci nie odmówię, jeśli będziesz się chciał ze mną
kochać - powiedziała, a następnie wspięła się nieco na pal
ce, żeby dotknąć swoimi wargami jego ust.
Pocałunek trwał długo. Oboje byli mistrzami w tej sztu
ce. Jednak Rothgar nie mógł nie zauważyć, samotnej łzy,
która skapnęła z rzęsy przyjaciółki i potoczyła się po jej
kremowym policzku.
Kiedy skończyli, podeszła szybko do drzwi.
- Ale byłabym bardzo rozczarowana, gdybyś przyszedł
do mnie w t y m celu - rzuciła wychodząc.
Markiz patrzył przez chwilę za nią, jakby nie mogąc
uwierzyć własnym uszom. M i a ł ochotę wziąć kieliszek po
porto i trzasnąć n i m o ścianę. Był jeszcze bardziej spięty
niż poprzednio, a sądził, że rozmowa go zrelaksuje.
13
Następnego ranka Diana przeszła niechętnie do jadalni
Rothgara. Ku jej zaskoczeniu nie zastała tam markiza, ale
147
szczupłą kobietę o orientalnej urodzie. M i m o , że nieznajo
ma miała na sobie zwykły strój podróżny, otaczała ją aura
niezwykłości. Poruszała się też w zadziwiająco lekki sposób.
Wstała na widok Diany. Natychmiast w drzwiach po
jawił się Rothgar, który musiał słyszeć, jak wchodzi.
- Pozwól, pani, że przedstawię ci poetkę Safonę - zwró
cił się do niej, podchodząc bliżej.
Hrabina mogła oczywiście odmówić kontaktów z tak
niekonwencjonalną osobą, ale bala się, że zostałoby to źle
odebrane. N i e wiedziała jednak, jak się do niej zwracać,
ani jak ją traktować.
- Bardzo mi m i ł o , madame. - Skłoniła lekko głowę. -Je
dzie pani do Londynu?
- N i e , z Londynu, lady Arradale - odparła Safona nie
zwykle miękkim, melodyjnym głosem. - Zaproszono mnie
na biesiadę poetycką w Nottinghamshire. Jeśli będziesz,
pani, w Londynie po m o i m powrocie, chętnie zaproszę cię
na jedno z moich literackich spotkań.
- Z największą przyjemnością - powiedziała Diana, cho
ciaż pomyślała: „po m o i m trupie".
- Muszę już iść. Mój powóz czeka.
W jej pożegnaniu z Rothgarem nie b y ł o cienia intym
ności. M i m o to Diana od razu zauważyła, jak wiele ich łą
czy. Usłyszała też ostatnie słowa, które Safona powiedzia
ła nieco głośniej: „Bardzo rozczarowana".
- Rozczarowałeś, panie, Safonę? - spytała, kiedy zosta
li już sami.
- N i e , chodziło jej o to, co może się zdarzyć. - Odsu
nął krzesło i wskazał jej miejsce.
Ciekawe, co może się zdarzyć? Czy miała na myśli mał
żeństwo? Przecież Rothgar mógł sobie na to pozwolić,
skoro była bezpłodna. W obawie, że powie zaraz coś nie
grzecznego, nałożyła sobie na talerz wielki plaster szynki
i zabrała się do jedzenia.
W końcu, kiedy przełknęła pierwsze kawałki, poczuła
się na tyle uspokojona, że zwróciła się do markiza:
148
- Czy dzisiaj wreszcie dojedziemy do Londynu?
- Tak, jeśli wszystko dobrze pójdzie. - Rothgar również
zaczął jedzenie. - Dzięki temu mogłabyś odpocząć przed
jutrzejszym spotkaniem z królową.
A więc to już j u t r o ! Przynajmniej będzie mogła zapo
mnieć o Rotligarze i Salonie. M i a ł a już dosyć stałej blisko
ści markiza.
Zjadła szybko i bez przyjemności i wypiła herbatę za
miast kawy.
- Jedźmy już - poprosiła, wstając od stołu.
Rothgar poprosił ją jeszcze o chwilę z w ł o k i . Wyszła
więc przed oberżę „ P o d królem Jerzym" i z podziwem
spojrzała na jej masywną sylwetkę. Markiz wybierał tylko
najlepsze zajazdy.
Zaczęła przechadzać się po podjeździe i ze zdziwieniem
zauważyła, że jej służąca wsiada do powozu z bagażami.
- Claro, powinnaś przecież być ze mną - powiedziała.
Służąca pokręciła głową.
- N i e , pani. Dzisiaj mam jechać z Fettlerem w drugim
powozie. To zarządzenie markiza - wyjaśniła.
Hrabina skinęła głową. Będzie musiała później porozma
wiać z Clarą i wyjaśnić, kto może jej wydawać rozkazy. Jed
nocześnie zachodziła w głowę, co też to może znaczyć. By
ła coraz bardziej podniecona. Czy to możliwe, żeby noc
spędzona z Safoną zaostrzyła mu apetyt? A może z jakichś
powodów nie pozwoliła mu na zbliżenie i markiz zdecydo
wał się zmienić obiekt swych zalotów. Oczywiście nie od
powiadała jej rola zastępczyni, ale z drugiej strony...
Diana potrząsnęła głową, stając tuż przy drzwiczkach
powozu. N i e , z pewnością chce z nią po prostu swobod
nie porozmawiać. Może chodzi mu o opracowanie strate
gii przy spotkaniu z królową?
Albo o t o , żeby raz jeszcze pomasować jej stopy! Diana zno
wu puściła wodze fantazji, czując, że serce bije jej coraz moc
niej. Ocknęła się dopiero, kiedy Rothgar zaprosił ją do środka.
Po wejściu odniosła wrażenie, że znalazła się w innym,
149
jeszcze bardziej luksusowym powozie. Po chwili zoriento
wała się jednak, że dwa siedzenia z naprzeciwka złożono
w przednią ścianę pojazdu. Bardzo sprytne, pomyślała.
Zwłaszcza, jeśli podróżny ma długie nogi.
Czy c h o d z i ł o mu tylko o to, żeby móc się wyprosto
wać? M a r k i z rzeczywiście usadowił się tak, by zająć całą
długość powozu.
- Teraz jest wygodniej, nie sądzisz, pani?
N i e , w jego obecności czuła się bardziej skrępowana!
- N i e narzekałam do tej pory, panie - odrzekła. - Cho
ciaż jest to oczywiście świetne rozwiązanie.
- Sam je wymyśliłem i zaprojektowałem - pochwalił się. -
Co więcej, można tak rozłożyć siedzenia, by tworzyły coś
w rodzaju wielkiego łoża.
Rzuciła mu szybkie spojrzenie, a jednocześnie zarumie
niła się aż po korzonki włosów.
- Więc chodzi ci o większą wygodę, panie? - Wskazała
jego wyciągnięte nogi.
- N i e tylko. Musimy przecież przećwiczyć twoją rolę, pa
ni - stwierdził. - Tak, żebyś dobrze wypadła w Londynie.
Przećwiczyć? Na łożu? D o b r y Boże! M i a ł a nadzieję, że
nie domyśla się, j a k i m i t o r a m i biegną jej myśli.
- Wydaje mi się, że wiem, jak zachowują się damy. M o
że nawet widziałam parę w swoim życiu - ironizowała.
- N i e żartuj, pani. Chodzi o t o , żebyś trzymała w ry
zach swój wybujały temperament. Co byś na przykład po
wiedziała, gdyby król tak zaczął rozmowę. - Rothgar zro
b i ł odpowiednią minę i jednocześnie z m i e n i ł głos na
ostrzejszy i m a ł o uprzejmy. - Czy nie uważasz, pani, że
kobiety p o w i n n y służyć swoim mężom i rodzić im dzieci?
- Szczęśliwe te, które mogą to robić Wasza Królewska Mość.
- Jeśli to nie jest oficjalna audiencja, możesz mówić naj
jaśniejszy panie albo sire - szepnął.
- Tak, sire.
- I nikt nie powinien się migać, moja pani! - dodał „ k r ó
lewskim" głosem.
150
- Kto by się tam migał, sire.
Markiz zagryzł wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
- M ó w i m y poważnie - rzucił ostrzegawczo.
Hrabina skinęła głową.
- Wobec tego, lady Arradale, zapewne chcesz wyjść za mąż?
- Jeśli znajdę odpowiedniego kandydata, sire.
Rothgar skinął jej łaskawie głową, jednocześnie minę
miał taką, jakby połknął patyk.
- Kandydatów u nas nie brakuje, co?
- Co, co? - zdziwiła się Diana.
- N i c , po prostu ma taką manierę, że powtarza „co?" -
wyjaśnił normalnym głosem. - W czasie uroczystości sta
ra się pilnować, ale też to czasem wtrąca.
- Rozumiem.
- No więc jak, moja pani? - znowu spytał skrzekliwym
łosem.
- Sire, chciałabym poślubić człowieka mężnego, walecz
nego i mądrego.
Rothgar przerwał jej skomplikowanym gestem.
- Chodzi więc o żołnierza, co?
- Wspominałam też o inteligencji - zauważyła.
- N i e żartuj sobie z króla, bo wtrąci cię, pani, do To
wer - ostrzegł ją, a potem powrócił do roli: - Chodzi ci
więc o żołnierza?
- Niekoniecznie, sire. N i e tylko wśród wojskowych są
odważni ludzie, nie mówiąc już o mądrych - nie mogła
sobie darować tego przytyku. - Chciałabym też męża od
danego i czułego. Takiego, który byłby mi wierny tak, jak
ja jemu.
I nie spotykał się w nocy z pięknościami o egzotycznej
urodzie, dodała w duchu.
Rothgar spojrzał na nią bystrze.
- Myślisz pani, że nie znajdziesz nikogo takiego? - Zmie
n i ł głos na normalny. - Brand będzie takim mężem.
- Jeszcze nie skończyłam, sire.
Skinął ręką na znak, że pozwala jej łaskawie dokończyć.
151
- Pragnę takiego męża, sire, który nie będzie starał się
mnie w niczym ograniczać. Takiego, który potrafi dostrzec
we mnie nie tylko kobietę, ale i człowieka.
Markiz smutno pokiwał głową.
- I dlatego właśnie musimy wszystko powtórzyć, lady
Arradale.
Diana dopiero teraz zdała sobie sprawę z tego, że wy
padła z roli.
- Oczywiście, nie powiem tego królowi - sumitowała się.
Spojrzał jej prosto w oczy.
- Tak, a pijak wyrzuci butelkę.
- N i e jestem niewolnikiem niezależności i władzy! - wy-
buchnęła.
Rothgar nie dał się ponieść emocjom. U n i ó s ł tylko nie
znacznie brwi.
- Naprawdę?
- W każdym razie nie w większym stopniu niż ty, panie!
- Tyle, że mężczyźni mogą zajmować się polityką - za
uważył.
Słowo „niesprawiedliwe" aż cisnęło się jej na usta. Jeśli go
nie wypowiedziała, to dlatego, że pamiętała wcześniejsze ko
mentarze Rothgara na ten temat. Skłoniła więc tylko głowę.
- Tak, sire.
- Dobrze - pochwalił ją Rothgar. - A co powiesz, jeśli
król spyta o stan twoich włości, pani?
Diana uśmiechnęła się triumfalnie.
- O, tutaj jestem dobra. Mogę objaśnić wszystko w naj
drobniejszych szczegółach.
Markiz nie wyglądał na zadowolonego z tej odpowiedzi.
- N i e , pani! Udasz zmieszanie i niewiedzę.
- Ale wówczas może zechcieć, żeby jakiś mężczyzna
uporządkował moje sprawy - argumentowała Diana.
-1 tak będzie ci chciał narzucić małżeństwo - stwier
dził. - A to tylko pogłębiłoby jego niechęć do ciebie.
Diana westchnęła, ale pochyliła głowę jeszcze niżej.
- Tak, sire.
152
Wziął ją lekko pod brodę i uniósł w ten sposób, żeby
spojrzeć wprost w jej zielone oczy.
- Dobrze, co? - powiedział z podziwem.
Wieczorem, kiedy opuściwszy Ware ruszyli prosto do
Londynu, była już kompletnie wyczerpana. Myślała z nie
chęcią o naukach, lecz również o nauczycielu, chociaż
Kothgar r o b i ł wszystko, żeby ją zaciekawić i poruszyć. Po
dróż w y d ł u ż y ł a im się z p o w o d u poluzowanego k o ł a
i przymusowego postoju u kołodzieja we wsi.
M i m o irytacji i wyczerpania, narastał w niej strach. Je
śli markizowi chodziło o to, by przekonać ją, że bez jego
pomocy pogrąży się w oczach króla, to osiągnął swój cel.
Diana nie wiedziała, co ją czeka. Bała się najgorszego.
W t y m świetle zamach na Rothgara jawił się jako dziecin
na igraszka.
Wyjrzała na zewnątrz, obserwując zachodzące słońce.
Położyła rękę na rozpalonym czole. N i e , nie bolała jej gło
wa, ale wszystko wirowało jej przed oczami jakby na ry
cerskim turnieju.
- Odnoszę wrażenie, panie, że koniecznie chcesz mnie
poślubić - powiedziała w końcu słabym głosem.
Markiz półleżał na swoim siedzeniu i również wyglądał
na zmęczonego.
- Dlaczego tak sądzisz, pani?
- Bo robisz wszystko, żeby mnie przekonać, że sobie nie
poradzę - odparła. - A jeśli tak, to pozostaje mi tylko sko
rzystać z twojej propozycji małżeństwa.
- To by znacznie uprościło sytuację - przyznał. - Ale nie
poddawaj się, pani. Myślałem, że masz więcej woli walki.
Słońca nie było już prawie widać zza l i n i i horyzontu.
Diana odwróciła się do markiza.
- Zrobiłeś wszystko, panie, żeby ją zniszczyć.
- Jest wiele różnych sposobów walki i wiele strategii.
N i e zawsze ten, kto się wycofuje, jest pokonanym. Zwy
k l i ludzie nie są tego w stanie zrozumieć.
153
- Czy to znaczy, że uważasz mnie za niezwykłą? - Aż
otworzyła szerzej oczy.
- N i e napraszaj się, pani, o komplementy - upomniał ją. -
- Kiedy potrzebuję czegoś, na czym mogłabym się
oprzeć. Czuję się stłamszona i niemal pokonana - poskar
żyła się, a ł z y niemal stanęły jej w oczach. N i e chciała jed
nak płakać. N i e przy Rothgarze.
- Tak, pani, jesteś niezwykła - przyznał. - Na tym, mię
dzy innymi, polega twój problem.
W czasie tej wyczerpującej lekcji osiągnęli stan, który trud
no by było nazwać przyjaźnią. Czuli się raczej jak dwoje spi
skowców, walczących o wspólną sprawę. Połączył ich jeden
cel, a także coś głębszego, czego nie potrafiła jeszcze nazwać
- Bo jestem takim monstrum, którego powinni się strzec
mężczyźni?
Pochylił się w jej stronę. W p ó ł m r o k u widziała jedynie
błękit jego oczu.
- Jesteś pani niezwykle inteligentną, ale i piękną kobie
tą - stwierdził. - To już drugi komplement. A właściwie
drugi i trzeci.
Diana poczuła, że serce skoczyło jej do gardła.
- Ale na tobie, panie, nie robię jakoś wrażenia - powie
działa prowokacyjnie.
Wziął jej dłoń i z ł o ż y ł na niej solenny pocałunek. Dia
na zadrżała, czując jego usta. Tak bardzo chciała mieć je
bliżej, znacznie bliżej.
- Robisz. I to duże.
Diana nie była w stanie się poruszyć. Dobrze, że głos
jej jeszcze nie odmówił posłuszeństwa.
- Wcale tego nie okazujesz...
Wyprostował się i pochylił nad hrabiną.
- Wiesz, pani, że nie byłoby to zbyt rozsądne.
- N i c nie wiem - szepnęła, czując na twarzy jego gorą
cy oddech.
Rozchyliła wargi, w każdej chwili spodziewając się po
całunku. Na próżno.
154
- Nasza... przygoda już prawie skończona, pani - ciągnął
Rothgar. - Po jutrzejszej wizycie na dworze nie będziemy
sie już musieli spotykać.
Nie chce mnie, pomyślała Diana. I natychmiast przypo
mniała sobie Safonę. Czy to z jej powodu markiz traktował
ja tak ozięble? Czy rzeczywiście pojechała na północ, tak jak
mówiła? A może wróci szybko do swego londyńskiego
gniazdka, żeby się z nim spotkać? I, na koniec, czym miałaby
być rozczarowana? Czy tym, że markiz zgodził się jej pomóc?
- Gdzie spędzę dzisiejszą noc? - odezwała się po dłuż-
zej przerwie.
- W Malloren House. Ale nie w pokojach przylegają
cych do moich - dodał zaraz.
- Wobec tego unikniemy wszelkich niebezpieczeństw.
Możesz mnie, panie, teraz pocałować na pożegnanie. -
Wskazała palcem swoje usta.
- Nie, pani. Takie pożegnanie mogłoby się stać powitaniem.
Nie mógł się jednak powstrzymać i dotknął jej na
brzmiałych oczekiwaniem warg. Cóż to była za rozkosz
czuć je pod palcami. Jakie były ciepłe i pełne.
- Mam wrażenie, że nie dokończyłeś jeszcze mojej edu
kacji - szepnęła.
- Uważaj, pani, bo rozpalisz płomień, który trudno bę
dzie zgasić.
Miała wrażenie, że jego oczy pociemniały, a może spra
wił to półmrok nadciągającej nocy. Rothgar pochylił się
jeszcze bardziej i dotknął ustami jej warg. Nie mogła się
powstrzymać i przylgnęła do niego całym ciałem.
Diana całowała się już wcześniej i nie sądziła, że ten po
całunek zrobi na niej aż takie wrażenie. Była w błędzie! To,
co nastąpiło, przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania. Był
w tym żar rozkoszy i prostota miłości. Był błękit nieba
i zieleń trawy. Miała wrażenie, że znalazła się gdzieś dale
ko od realnego świata.
Kiedy w końcu się od siebie oderwali, Diana dotknęła
swych ust.
155
- C... co to było?
G ł u p i e pytanie. Przecież b y ł to pocałunek. Ale Rothgar
nie użył tego słowa:
- To byliśmy my. - P o ł o ż y ł nacisk na ostatnie słowo. -
Czy rozumiesz teraz, pani?
Potrząsnęła głową.
- Wiem tylko, że chcę jeszcze.
- To oczywiste - powiedział i odsunął się od niej na swo
je miejsce. Chciała zaprotestować, ale powstrzymała się po
krótkiej walce wewnętrznej.
- Wiedziałeś, że tak będzie.
Skinął głową.
- Domyślałem się.
- Od kiedy?
- Pamiętasz ten wieczór, kiedy dotknąłem twoich stóp?
Jak mogłaby o n i m zapomnieć. N i e d ł u g o przestanie re
agować na nazwisko de Couriac, a wciąż będzie pamiętać
delikatny masaż.
- Moglibyśmy zostać kochankami - zauważyła po chwi
li milczenia.
Markiz westchnął ciężko.
- Ten ogień mógłby nas pochłonąć - stwierdził z mocą. -
Musimy pilnować, by nigdy nie połączyć naszych płomieni.
Diana zakryła twarz rękami. N i e chciała protestować.
Wiedziała, że Rothgar ma rację. Liczyła jednak na to, że znaj
dzie sposób, żeby móc się z n i m kochać bez zobowiązań.
A jeśli nie?
Wówczas będzie musiała uciec na północ i zamknąć się
w swojej wieży. Może po jakimś czasie spłynie na nią uko
jenie? Może zdoła pogodzić się z losem?
Powóz zatrzymał się nagle. Rothgar otworzył drzwicz
ki. Wiedziała tylko, że chce ją opuścić. Z trudem powstrzy
mywała okrzyk rozpaczy.
Czyżby już przyjechali do Londynu? Wyjrzała na ze
wnątrz. W o k ó ł szczere pole.
- Co się stało? - krzyknął markiz.
156
- C o ś z końmi, panie - odkrzyknął jeden z woźniców. -
N i e chcą iść dalej.
14
Markiz wyszedł z powozu, a Diana, która nieco otrzeź
wiała, poszła w jego ślady. Szóstka k o n i stała w zaprzęgu
ZE
zwieszonymi głowami. Tak jakby m i a ł y za chwilę za
snąć. Obaj woźnice oglądali je uważnie.
- Co to może być? - spytał markiz, rozglądając się
ostrożnie.
Czyżby znowu groziło im niebezpieczeństwo? Diana nie
mogła nikogo dostrzec w mroku. Po ich prawej stronie znaj
dowały się ugory, a po lewej zagajnik, w k t ó r y m mógł się
czaić cały batalion Francuzów. Gdzieś przed n i m i majaczy
ła kościelna wieża. Szeroka droga wznosiła się nieco, więc
nie widzieli tego, co działo się dalej. Zresztą za jakiś czas,
kiedy zapadną ciemności, i tak nie zobaczą zbyt wiele.
Diana przypuszczała, że nie są daleko od Londynu. O tej
porze ruch zwykle jest niewielki. Zaraz jednak powinien
nadjechać powóz bagażowy z Fettlerem i Clarą. Początko
wo chciała dołączyć do Rothgara, który wymieniał jakieś
uwagi z woźnicami, ale po namyśle powróciła do powozu
i wyjęła z podręcznej torby pistolety. Oba naładowane.
Większość ludzi, a zwłaszcza mężczyzn, uznałaby wożenie
ze sobą b r o n i za ekstrawagancję, ale Diana dziękowała te
raz N i e b u za swoją przezorność. Tak uzbrojona podeszła
do Rothgara. On również miał swoje pistolety.
- Gdzie się podział powóz z naszymi służącymi? - mruk
nęła nerwowo. - Powinni już tu być.
Markiz tylko się skrzywił.
- Pewnie mają te same problemy.
- Gałęzie cisów?
157
Woźnice spojrzeli na nią z wyraźnym szacunkiem.
- Tak mówią m o i ludzie - przytaknął Rothgar. - Wszyst
kie symptomy się zgadzają.
Diana cieszyła się, że nawet nie wspomniał, by odłoży
ła broń. Wiedział przecież, że jest dobrym strzelcem.
- Cisy - powtórzyła cicho.
M i m o , że były bardzo trujące, konie je uwielbiały. Po
ich zjedzeniu popadały w stan zbliżony do śpiączki. Ale
przecież nigdzie przy zajazdach nie sadzono cisów.
- Wydaje mi się, że konie woźniców są w porządku. -
Diana spojrzała do t y ł u . Stały tam dwa osiodłane zwierzę
ta, przywiązane do powozu.
- To prawda. N i e zmienialiśmy ich w Ware - dodał mar
kiz po namyśle.
- Czy myślisz, panie, że powinniśmy na nich pojechać?
- Wszystko jest lepsze niż czekanie.
Kiedy jednak we czwórkę przeszli na t y ł y karety, jeden
z k o n i padł na kolana.
- Biedne zwierzę! - westchnął woźnica.
- To dobra śmierć, Warner - powiedział Rothgar. - Ma
my już tylko jedno zwierzę. Co robić? - Spojrzał na woź
nicę. - Posłuchaj, Warner, pojedziesz do najbliższego zajaz
du lub oberży i sprowadzisz nam konie. Jak najszybciej, bo
niedługo nic już nie będziemy widzieć.
Mężczyzna schylił głowę.
- Tak, panie.
Odwiązał konia i bez zbędnych słów ruszył w drogę. Zo
stali we trójkę na trakcie. M r o k powoli gęstniał. Spływał na
nich niczym zły duch z nocnego nieba. Nawet księżyc scho
wał się za chmury, więc nie mogli liczyć na zbyt wiele światła.
- Wsiądź do powozu, Diano - zadysponował Rothgar.
- Po raz pierwszy użyłeś mojego imienia... panie - za
uważyła.
Markiz uśmiechnął się do siebie w ciemnościach.
- Niebezpieczeństwa zbliżają ludzi - stwierdził. - Myślę,
że możemy poniechać dworskiej etykiety. Wsiadaj szybko.
158
- Zrobię to, jeśli wsiądziesz ze mną.
- Wiem, o co ci chodzi - mruknął.
- O, to też - przyznała. - Ale na razie wyłącznie o two
je bezpieczeństwo.
Rothgar polecił woźnicy, żeby wszedł na dach powozu
i uważnie śledził okolicę. Następnie zwrócił się do Diany.
- Wolę zostać tutaj.
- Więc zostaję z tobą. - Już nie dodała „panie". Od te
go momentu stali się towarzyszami broni.
- N i e bądź głupia - upomniał ją Rothgar. - Na pewno
cię zabiją, jeśli staniesz im na drodze. Znam ludzi tego po
kroju.
Z r o b i ł o jej się nagle chłodno ze strachu. Jednak spokój,
z, jakim markiz traktował niebezpieczeństwo wpłynął rów
nież na jej morale.
- Ale będą się musieli na chwilę zatrzymać - zawahała
sie-Bey.
B y ł o już ciemno, nie mogła więc zobaczyć uśmiechu,
który pojawił się na jego twarzy. Rothgar przyciągnął ją
i ścisnął mocno.
- Trzymaj się, Diano - powiedział. - Pamiętaj, że nasza
słabość jest naszą siłą. My boimy się mroku, ale oni też nie
są w nim bezpieczni.
Zaczęli się rozglądać dookoła. Zadziwiające było to, że
nic nie zwiastowało niebezpieczeństwa. Wieczór wydawał
się cichy i spokojny. Tu i ówdzie brzęczały owady. Odzy
wały się też ptaki latające jeszcze nad ugorem. A zagajnik
wcale nie wydawał się groźny.
Po jakimś czasie wyszedł zza chmur księżyc. W jego
świetle zobaczyła ponownie wieżę kościoła. W o k ó ł zapew
ne rozciągała się wioska. C h ł o p i szli już spać, nieświado
mi tego, że za chwilę może się tu rozegrać tragedia.
Nawet zdychające konie były spokojne. Zapadały w sen,
z którego miały się już nie obudzić.
Bez słowa stanęli do siebie t y ł e m . I c h plecy zetknęły się
ze sobą. Była to najbezpieczniejsza z możliwych pozycji.
159
I nagle usłyszeli koński tętent. Na drodze.Dobiegał od
strony, z której przyjechali.
- Są - szepnęła bezwiednie.
Równie dobrze mogła to być ich służba, ale Diana odwró
ciła się, ponieważ stała plecami do nadjeżdżającego powozu.
- Są, panie, są - dobiegło do nich z góry.
To woźnica informował ich, że również zobaczył powóz.
- Miller, czy widzisz, kto to taki? - spytał Rothgar.
- To nasz powóz - odrzekł zagadnięty.
Diana odetchnęła z ulgą. Miller, chcąc lepiej widzieć,
podpełzł do krawędzi powozu i wychylił się do t y ł u .
- To nasz powóz - powtórzył - ale...
N i e zdążył skończyć. Od strony powozu rozległy się
dwa strzały i Miller runął na ziemię, niczym wór ziemnia
ków. W t y m samym momencie markiz pchnął ją do rowu,
a sam uskoczył nieco dalej, za niewielkie drzewo. Kolejne
strzały podziurawiły ich powóz. Diana wyciągnęła przed
siebie jeden z pistoletów i strzeliła w okno nadjeżdżające
go powozu. Rothgar zrobił to samo sekundę później.
Usłyszeli głośny okrzyk, a potem ciszę. Kolejne strzały od
dano już w jej kierunku. Leżała zmartwiała na ziemi łykając
kurz. Łzy ciekły jej po policzkach. Markiz wyskoczył zza
drzewka, które i tak nie dawało mu schronienia i oddał dru
gi strzał. I l u jeszcze napastników kryło się w powozie?
Rothgar wskoczył nieco dalej do rowu i przywarł do
ziemi. Teraz mógł już liczyć tylko na swoją szpadę. Jed
nak Diana miała jeszcze jeden strzał. W świetle księżyca
zobaczyła, że co prawda jeden z woźniców próbuje zapa
nować nad oszalałymi k o ń m i , ale drugi zaczął mierzyć
z muszkietu do Rothgara.
Do Beya!
U ł o ż y ł a się tak, jak ją uczył Carr i znalazła pewne pod
parcie dla ręki. Niestety woźnica z lejcami wciąż blokował
jej widok mężczyzny z muszkietem. Wewnątrz powozu
panowała cisza. Zamachowcy albo polegli, albo wystrzela
li już wszystkie naboje. Diana wciąż nie mogła się zdecy-
160
dować na strzał. W pewnym momencie stwierdziła, że gło
wa strzelca weszła jej na muszkę i spokojnym ruchem po
ciągnęła za język spustowy.
Rozległ się strzał. Znacznie głośniejszy niż te, które pa
miętała ze strzelnicy. Usłyszała krzyk, ale jakiś dziwny,
jakby podwójny.
Obaj mężczyźni spadli z kozła.
Przed oczami miała czarną krew.
A potem konie poniosły, unosząc ze sobą pozbawiony
woźniców powóz, a Rothgar wstał z ziemi i zaczął otrze
pywać swoje ubranie.
- W życiu nie widziałem tak żądnej krwi kobiety.
Dwóch jednym strzałem!
W jej uszach wciąż jeszcze wibrował krzyk mężczyzn.
Rothgar podszedł do hrabiny i pomógł jej wstać. Potem
wziął ją w ramiona i zaczął tulić do siebie.
- Płacz, Diano, płacz - szepnął gładząc japo głowie. -
Tak ciężko jest zabijać.
Przypomniała sobie, że kiedy po raz pierwszy zabiła
człowieka, zemdlała. Teraz było troszkę lepiej, ale nie
chciała patrzeć na trafionych woźniców.
- Nie żyją? - spytała słabym głosem.
Rothgar podszedł do nich i trącił najpierw jednego,
a potem drugiego czubkiem buta.
- Nie cierpieli długo - stwierdził. - Mistrzowski strzał.
- To przypadek. - Podeszła do powozu. - Musimy rato
wać Clarę i twojego służącego!
- Na razie nie mamy koni - zauważył.
- Popatrz, powóz podziurawiony. - Wskazała ręką śla
dy kul. - A chciałeś, żebym tam usiadła.
Markiz cmoknął, jakby poirytowany niewiarą w jego
możliwości.
- Wewnątrz są żelazne blachy. Na pewno zatrzymały
kule. Musieliby raczej strzelać z armaty.
Wskoczył do środka i po chwili wyszedł z powozu z bu
telką brandy w ręku.
161
- No proszę, najlepszy dowód - dodał. - Niestety, nie
mam kieliszków. Pij.
Diana pomyślała, że nigdy wcześniej nie piła alkoholu
z butelki. Smakował inaczej, jakby pełniej. A może był to
smak życia, którego omal nie straciła?
Nagle dobiegł do nich przeciągły jęk. Rothgar odsunął
butelkę od ust.
- Miller?
Ponowny jęk.
Rzucili się razem na tyły powozu. Trwali w przekona
niu, że woźnica nie żyje. Był to jednak kawał chłopa i mi
mo postrzału odzyskał przytomność.
- Boli! - jęknął, kiedy znaleźli się przy nim.
Rothgar przystawił mu do ust butelkę brandy.
- Czy masz jakieś bandaże? - spytała Diana.
- Nie, chyba nie.
Postrzał wyglądał okropnie, ale kula na szczęście ominęła
serce. Poszła trochę wyżej, więc oszczędziła najdelikatniejsze
narządy wewnętrzne. Ból musiał być straszny, a poza tym,
biedny woźnica mógł się lada chwila wykrwawić.
W końcu pozrywała zasłonki z powozu i zrobiła z nich
szarpie z nadzieją, że choć trochę zatamuje krwawienie.
Dziwiła się przy tym, że jeszcze nie zemdlała.
Rothgar ułożył woźnicę wygodnie, a potem ruszył na
poszukiwanie pistoletów. Znalazł ich pięć oraz muszkiet
zamachowca i zabrał się do nabijania broni.
- Myślisz, że wrócą? - zadała dręczące ją pytanie.
- Nie sądzę - mruknął Rothgar, podsypując prochu na
panewkę. - Lepiej się jednak zabezpieczyć.
Dopiero teraz zrozumiała, że cały atak zajął najwyżej
dwie, trzy minuty. Zapewne miał trwać krócej. Zamachow
com chodziło o zabicie Rothgara, a także woźnicy, gdyby
się im opierał. Być może specjalnie nie nakarmili jednego
konia cisami, licząc na to, że markiz wyśle gdzieś drugie
go służącego.
Diana wstała od jęczącego Millera i poczuła, że drżą jej
162
ręce. Rothgar o d ł o ż y ł ostatni pistolet i otoczył ją ramie
niem. M i m o upadku muszkiet wciąż b y ł nabity.
- N i e zemdleję - zapewniła Beya.
- Z całą pewnością - zgodził się, przytrzymując ją mocniej.
- N i e żartuję.
- Z całą pewnością.
- Zemdlałam tylko po t y m , jak zastrzeliłam Edwarda
Overtona. Ale postanowiłam, że to się już nigdy nie sta
nie. Że nie zemdleję - dodała, nie bardzo wiedząc, czy wy
raża się dostatecznie jasno.
- Zapewne, zapewne...
- On też krzyczał.
- To naturalne - zapewnił ją. - Ludzie zwykle krzyczą
przy takich okazjach.
Spojrzała na niego nieufnie.
- N i e żartuj sobie z tego! - fuknęła.
- N i e żartuję.
Zrozumiała, że naprawdę nie żartuje. Rozmawiał z nią
tak, jakby była jego towarzyszem broni. Bez wielkich słów,
ze zrozumieniem czyjejś słabości. Już wcześniej poczuła tę
więź, ale teraz stała się ona silniejsza.
- Nabić twoje pistolety? - spytał jeszcze.
- Jasne, że nie - odparła i uwolniwszy się z jego objęć,
podeszła do rowu.
Bez trudu odnalazła swoją broń. Spojrzała na nią naj
pierw z odrazą, a potem z podziwem. W końcu uratowała
im życie. Dokładnie tak, jak chciał Carr. Wzięła do ręki
pierwszy pistolet, kiedy jednak usiłowała podsypać prochu
do lufy, d ł o ń znowu zaczęła jej drżeć.
- Do diabła z t y m wszystkim! - warknęła, przekazując
Beyowi pistolet i proch strzelniczy.
- H m , może znowu spróbuj zachowywać się jak dama -
zaproponował. - Wejdź do powozu i odpocznij troszkę.
D a m sobie radę.
Poprosił, żeby poczekała i sam wszedł do powozu. Po
chwili zaprosił ją do środka. Kiedy weszła, zauważyła, że
163
przygotował dla niej prawdziwe łoże, a nawet wyjął skądś
ciepłą narzutę. Miejsca było tu dosyć dla paru osób.
Kiedy ułożyła się, markiz pocałował ją w czoło. Czekała
na następny pocałunek. I to niekoniecznie w czoło. Posunę
ła się, żeby zrobić mu miejsce, ale Bey pokręcił głową.
- Rozejrzę się dokoła.
Diana wcale nie chciała zasypiać. Postanowiła czuwać
i tylko trochę odpocząć. Słyszała jeszcze kroki Rothgara.
Po jakimś czasie wszystko pogrążyło się w ciszy. N i e wie
działa, czy to świat zasnął, czy ona.
Do gospody „Pod Białą Gęsią" dotarli dopiero k o ł o go
dziny jedenastej. Po k r ó t k i m oczekiwaniu pojawił się woź
nica z k o ń m i i uzbrojonymi stajennymi. To, co zobaczył,
wcale go nie przeraziło. Być może dlatego, że po drodze na
trafili na wywrócony powóz z dwoma trupami w środku.
- Musieliśmy zastrzelić wałachy, panie. -Jego spokojny
t o n wskazywał, że nie była to pierwsza tego rodzaju przy
goda, którą przeżył przy boku markiza.
- Trudno. Zajmij się teraz Millerem - zadysponował
Rothgar. - Lepiej go nie ruszać, zanim nie przyjedzie lekarz.
Ranny woźnica znowu stracił przytomność. N i e wy
trzymał najprawdopodobniej przejmującego bólu.
Na miejsce wypadku dotarło już sporo osób z wioski,
zwabionych wystrzałami. Posłano po medyka. Markiz ża
ł o w a ł , że nie może to być doktor Ribble.
- Czy to naprawdę jest lord Rothgar? - zapytał ktoś z t ł u m u .
- Podobno tak - padła odpowiedź. - Na drzwiach po
wozu jest jego herb.
- No i do czego to teraz dochodzi! - odezwał się ktoś
trzeci.
- O, o, widać jeszcze ślady po kulach.
Diana leżała w powozie, nie chcąc pokazywać się na ze
wnątrz. Po co stawać się jeszcze jedną atrakcją dla ciekaw
skiej gawiedzi? Na szczęście c h ł o p i pomogli też usunąć
z drogi martwe konie. Jednak, kiedy przybył medyk, oka-
164
zalo się, że Thomas Miller już nie żyje. Zawinięto go więc
W koc i umieszczono obok niej w powozie. N i e miała nic
-przeciwko temu. Od Beya dowiedziała się, że miał żonę
i dwoje dzieci i że dorastał w jego majątku. Zauważyła, że
kiedy o t y m mówił, bolesny grymas wykrzywił mu twarz.
Nie potrafił pozostać nieczuły na nieszczęścia swoich ludzi.
Gospoda „ P o d Białą Gęsią" miała zaledwie parę pokoi
gościnnych. Znajdowała się zbyt blisko Ware, żeby pełnić
jakąś ważną rolę, ale gospodarz zrobił wszystko, co mógł,
zeby
było i m wygodnie.
Historia napadu rozniosła się po całej okolicy i wkrót
ce, m i m o późnej pory, sprowadzono Eresby'ego Motte'a,
miejscowego sędziego.
- To dobra okazja, żeby przećwiczyć rolę damy - posta
nowiła Diana.
Rothgar, który przyniósł jej tę wiadomość, skinął gło
wą. Wciąż chodził pochylony, ponieważ pokoje w gospo
dzie były bardzo niskie.
- Oczywiście nie przyznasz się do zastrzelenia tych lu
dzi - stwierdził z diabelskim uśmiechem. - Dzięki temu zy
ska tylko moja reputacja.
Chciało jej się śmiać, ale zdołała się powstrzymać i z m i
ną prawdziwej damy zeszła na d ó ł . Pozwoliła, by żona
właściciela gospody nalała jej słodzonej herbaty i czekała
na sędziego. Najpierw jednak pojawiła się Clara. Trochę
potargana, ale cała i zdrowa.
Jej historia okazała się prosta. N i k t nie o t r u ł koni z ich
powozu, ale pękła im uprząż. Kiedy woźnica zatrzymał się,
żeby ją naprawić, otoczyło ich pięciu zamaskowanych lu
dzi. Kazali im wysiąść, a gdy natrafili na opór, po prostu
wyrzucili ich z powozu. Następnie związali i zostawili
w pobliskich krzakach.
Pięciu, pomyślała Diana. Z n a c z y ł o t o , że jednemu
z morderców udało się zbiec. Aż zadrżała, kiedy pomyśla
ła, że ten człowiek może się czaić gdzieś w pobliżu. Posta
nowiła zadbać jednak o sprawy bieżące i poprosiła Clarę
165
o przygotowanie czystej sukni. Będzie jej łatwiej zagrać
prawdziwą damę w czystym przyodziewku.
Clara wróciła po paru minutach z informacją, że nie
sprowadzono jeszcze drugiego powozu.
- Dlaczego nie ma czegoś w podróżnym? - Diana nie
kryła irytacji. - Przecież jest tam miejsce na bagaż.
Clara skłoniła głowę jeszcze niżej.
- W powozie podróżnym jedzie automat, pani - wyjaśni
ł a . - M a r k i z kazał go poowijać w gałgany, żeby się nie stłukł.
No tak, automat mógł zawsze liczyć na luksusową po
dróż. Niestety, Diana nie woziła przy sobie zapasowej suk
ni. W podręcznym sakwojażu miała jedynie parę książek,
przybory do pisania, kremy i pudry oraz pistolety. Cieka
we, jak długo będzie czekać na resztę swoich bagaży. I czy
woźnica nie zdecyduje się jechać prosto do Londynu.
Przyjęła więc sędziego, kostycznego staruszka, w zabru
dzonym ziemią i krwią stroju, co tylko wzbudziło jego
współczucie. Eresby M o t t e wysłuchał ich relacji i zapew
n i ł , że zajmie się całą sprawą. Jednak Diana nie sądziła, że
by udało mu się odnaleźć bandytów.
Pożegnała się z Beyem, zjadła późny posiłek i zaraz po
północy udała się na spoczynek. Ze względu na niewielką
ilość pokoi musiała dzielić swój z Clarą. Służąca zasnęła
szybko, ale Diana leżała w ł ó ż k u , zastanawiając się nad
wydarzeniami minionego dnia. Szybko zapomniała o wal
ce i śmierci. Zapomniała nawet o piątym napastniku/Pa
miętała tylko pocałunek markiza.
Najwspanialszy pocałunek w jej życiu!
Przez chwilę przewracała się niespokojnie w pościeli,
potem wstała i owinęła się lekką, różową kołdrą.
Postanowiła pójść do Rothgara.
N i e wiedziała, jak ją przyjmie, ale na razie nie miało to
żadnego znaczenia. D o t k n ę ł a jeszcze swoich ust i wyszła
na korytarz. Nagle przyszło jej do głowy, że podobnie jak
ona, markiz może dzielić pokój ze swoim służącym. Co
zrobi wówczas? Ach, nieważne, nieważne...
166
Juz chciała otworzyć drzwi do pokoju obok, ale z wnę
trza dobiegło do niej lekkie pochrapywanie. Nie, Bey, em-
minence noire
Anglii, nie mógł wydawać z siebie takich
odgłosów. Nacisnęła więc klamkę kolejnych drzwi, żeby
sprawdzić, czy nie są zamknięte.
Nie były.
Pchnęła je więc lekko i... omal nie krzyknęła. Bey sie
dział na krześle naprzeciwko wejścia z pistoletem w ręce.
Miał na sobie krótkie spodnie, białą koszulę i powalane
krwią długie buty do jazdy.
Diana owinęła się szczelniej kołdrą,
- Chciałam tylko sprawdzić, czy nic ci nie jest - szepnęła.
Przez moment rozważał, co z nią zrobić. W końcu wstał
i wskazał miejsce na swoim drewnianym łóżku. Jednocze
śnie kocim ruchem zamknął drzwi. Hrabina usiadła, czu
jąc, że serce wali jej jak młotem.
15
Diana rozejrzała się dokoła. Pokój do złudzenia przy
pominał ten, który ona dostała. Pod oknem stało proste
biureczko, a przy wejściu stolik z fajansową miską. Tyle,
że znajdowało się tutaj tylko jedno łóżko i dwa krzesła.
Na biurku, podobnie jak w jej pokoju, żona właściciela po
stawiła wazon z pięknym bukietem. Wszystko było pro
ste, ale za to czyste i pachnące. A przede wszystkim wy-
krochmalona pościel, na której usiadła.
- Nic ci nie jest? - powtórzyła pytanie, kiedy markiz
usadowił się na swoim krześle.
- Większość ludzi myśli, że jestem z żelaza - mruknął.
- Przy mnie nie musisz udawać.
Jego wzrok padł na stojącą na biureczku karafkę i kie
liszki.
167
- Może napijemy się porto? - zaproponował, wstając. -
To pewnie nie vintage, ale moje zostało gdzieś na drodze.
Podszedł do biurka i o d ł o ż y ł pistolet.
- W zasadzie sam nie wiem, na co czekam - dodał z wes
tchnieniem. - Przypuszczam, że jesteśmy tu bezpieczni.
Na razie nic nam nie grozi.
N a l a ł porto do kieliszków i jeden z nich podał Dianie.
Spojrzała na niego ze zdziwieniem, kiedy przysunął sobie
krzesło i usiadł naprzeciwko.
- Wiedziałeś o tym piątym?
Wydął lekceważąco wargi. W blasku świec był jeszcze
bardziej mroczny niż normalnie, w ciągu dnia.
- Przecież wiem wszystko! - Roześmiał się sucho. - Ale
tak naprawdę, wypytałem Fettlera. Potwierdził moje po
dejrzenia. Czy rozpoznałaś któregoś z napastników?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Było zbyt ciemno. Poza tym, nie myślałam, że... - Po
słała mu szybkie spojrzenie. - De Couriac?
- Prawdopodobnie to on zbiegł - Rothgar potwierdził
jej przypuszczenia. - Tak by przynajmniej wynikało z re
lacji Fettlera. Dowódca tych zbirów w ogóle się nie odzy
wał. Pokazywał tylko, co mają robić.
Diana zawstydziła się nagle, że nie wypytała o wszyst
ko Clarę. Sądziła, że zaskoczy Beya informacjami o zbieg
ł y m bandycie, a tymczasem to on ją zadziwił.
- Bali się, że służący go rozpoznają!
- Albo, że zdradzi go akcent - dodał.
- A... a jego żona? - dopytywała się.
Markiz uśmiechnął się lekko pod nosem i pochylił nie
co w jej stronę.
- Teraz jestem pewien, że to nie była jego żona - stwier
dził. - Pewnie odesłał ją do Francji. Niewiele mogłaby
zdziałać z taką twarzą.
Hrabina patrzyła na niego przez moment, nie bardzo
rozumiejąc. Więc k i m była madame de Couriac? I o co mu
chodziło, gdy m ó w i ł o jej twarzy? Jednym haustem wypi-
168
pół kieliszka porto. Rzeczywiście, nie było najlepszej ja
kości, ale nie to ją teraz interesowało.
- Co zrobiłeś, że chcą cię zabić, Bey?! Co się w ogóle
dzieje?!
Rothgar również wypił porto, a następnie p o ł o ż y ł d ł o ń
na sercu.
- Może być - mruknął i zwrócił się do niej: - Bardzo mi
przykro, Diano, że wplątałem cię w tę sprawę. Wysłałem
po posiłki do Londynu i jutrzejsza podróż powinna już
być bezpieczna.
- Ale dlaczego Francuzi chcą cię zabić? - N i e dawała
niu spokoju.
Rothgar spochmurniał i milczał przez chwilę.
- Mogę zaszkodzić ich krajowi w dwóch sprawach -
odezwał się w końcu. - N i e chcę im pozwolić na odbudo
wę floty i pragnę zniszczyć fortyfikacje w Dunkierce. To
ich główna baza wypadowa na Anglię. W ten sposób mo
glibyśmy uniknąć przyszłego najazdu.
- Najazdu? - powtórzyła. - Od czasu N o r m a n ó w nikt
nie poważył się na podbój wyspy!
- N o r m a n o w i e też byli Francuzami - zauważył. - Ale
nie o to mi chodzi. Pod groźbą siły łatwiej by im było zmie
nić króla. Na przykład na kogoś z dynastii Stuartów.
Diana wypiła jeszcze wina, czując, że szybciej niż zwy
kle uderza jej do głowy. M i a ł a problemy ze zrozumieniem
tego, o czym m ó w i ł Rothgar.
- Ale dlaczego nie zniszczono jeszcze tych umocnień?
Przecież było to jedno z postanowień traktatu pokojowego.
Markiz spojrzał na nią z szacunkiem. Czyżby intereso
wała się też sprawami kraju?
- N i e dotrzymano także paru następnych - stwierdził. -
Francuzi wiedzą, co oznaczałoby zniszczenie Dunkierki.
Dlatego robią co mogą, żeby do tego nie dopuścić. Ostatnio
ambasador francuski przedstawił czarującą propozycję, że
by nie zasypywać kanału prowadzącego do morza, tylko na
zwać go imieniem świętego Jerzego. Na cześć króla Anglii.
169
- Żartujesz!
- Niestety, nie. - D o p i ł swoje wino i sięgnął po karaf
kę. - Co więcej, królowi bardzo się ten pomysł spodobał,
bo w pierwszej wersji m i a ł to być kanał świętego Ludwi
ka. Jeszcze?
Pokręciła głową, więc markiz nalał tylko sobie. Patrzy
ła jak pije, zwracając szczególną uwagę na usta.
Pocałunek. Ich pocałunek.
- A może jednak. - Wyciągnęła do niego swój kieliszek.
Więc króla tak łatwo oszukać?
- Nawet o t y m nie myśl! - odrzekł, nalewając jej porto. -
Jest próżny, ale potrafi być bardzo przenikliwy.
Diana napiła się trochę wina i oblizała wargi. Z r o b i ł a to
odruchowo, nie zastanawiając się nad t y m gestem.
Rothgar spojrzał gdzieś w bok.
- Poza tym pełniący rolę ambasadora Francji D'Eon, to nie
zwykle sprytny, ale i czarujący człowiek - dodał po chwili
- I nie cofa się przed niczym - dorzuciła.
- Z całą pewnością!
M a r k i z wstał i zbliżył się do wazonu, z którego wyjął
lilię. Była piękniejsza i bardziej okazała niż mak, ale Dia
na prawie nie miała na sobie ubrania, a przede wszystkim
sztywnego stanika sukni. Została w samej bieliznie, bo jej
szlafrok też znajdował się w powozie podróżnym. Dlate
go teraz jeszcze mocniej o t u l i ł a się kołdrą.
Bey pochylił się w stronę hrabiny. Czuła już słodki za
pach kwiatu.
- D ' E o n walczył jako kapitan dragonów w czasie woj
ny - zaczął wyjaśnienia. - Jednak jego rola była znacznie
poważniejsza. Kiedyś podróżował dwa dni ze złamaną no
gą, żeby dostarczyć wiadomość. N i e można traktować go
zbyt lekko. To człowiek ambitny i niebezpieczny.
Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Ich usta znalazły się po
przeciwległych stronach lilii. W o ń kwiatu była odurzająca.
- O co mu chodzi? - spytała słabo.
- Żeby zostać stałym ambasadorem - padła odpowiedź.
170
- M y ś l a ł a m , że już n i m jest. - Przypomniała sobie jego
słowa.
- Rothgar potrząsnął głową.
- Zastępuje tylko hrabiego de Guerchy - wyjaśnił. -
I uważa, że doskonale sobie radzi w tej roli. Poza t y m wy
dal już część pieniędzy z budżetu reprezentacyjnego i nie
thciąłby tłumaczyć się przed hrabią.
Diana dostrzegła diabelski błysk w jego oku i natych
miast otrzeźwiała.
- Czyżbyś maczał w t y m palce?
Rothgar ze śmiechem podał jej kwiat.
- Czy sądzisz, że by mnie posłuchał? - Wyglądał na jesz
cze bardziej rozbawionego. - O t r z y m a ł bezpośrednie upo
ważnienie od króla.
Hrabina zrobiła wielkie oczy i odłożyła lilię.
- Na m i ł y Bóg! Sfałszowałeś dokumenty?! - wykrzyknęła.
Rothgar p o ł o ż y ł palec na ustach.
- C i i ! N i e jesteś chyba taka naiwna, żeby sądzić, że poli
tyka polega na wzajemnej wymianie uprzejmości - rzekł
z westchnieniem. - To są brudne sprawy, Diano. Francuzi
już dwukrotnie w tym stuleciu wypowiadali nam wojnę. Na
szczęście nie mogą już użyć Szkotów. I c h klany są albo wier
ne królowi, albo pozbawione władzy. Ale mają jeszcze Ir
landię. A ja robię wszystko, żeby zapobiec nowej wojnie.
Diana skinęła głową na znak, że rozumie. N i e dziwiła
się już zakusom Francuzów. Rothgar stał im na drodze n i
czym skała. N i e był próżny, tak jak król. N i e m i a ł ambi
cji, ponieważ nie sprawował żadnych ważnych funkcji. Co
więcej, zapewne nie można go b y ł o przekupić.
Markiz sięgnął po kwiat. Po chwili dotknął delikatnymi
p ł a t k a m i jej policzka. Diana znów poczuła mocny, słodki
zapach.
- Obawiam się, że czekają cię nowe niebezpieczeństwa -
szepnęła.
D o t k n ą ł lilią jej warg.
- Teraz chyba zmniejszyło się zagrożenie - zauważył. -
171
Dostali dobrą nauczkę. Mam nadzieję, że nie posuną się
do najgorszego.
Przytrzymała kwiat.
- Najgorszego?
- Gdybym nagle skonał, wzbudziłoby to zbyt wiele po
dejrzeń - wyjaśnił. - Myślę, że nie użyją trucizny.
W nagłym przypływie strachu chwyciła go za rękę.
- Och, Bey.
Diana wiedziała, że powinna już odejść. N i e miała na
to jednak najmniejszej ochoty. D o t y k Rothgara działał na
nią silniej niż jakikolwiek narkotyk. Jednocześnie drżała
ze strachu, że coś mu się może stać. Nigdy nie darowała
by sobie tego, że pozostali wobec Ciebie tak... obcy.
- D o t k n i j mnie - poprosiła.
Spojrzał jej w oczy.
- Mówisz tak, bo ledwo uszliśmy z życiem. Jutro bę
dziesz tego żałować.
- Nigdy! - szepnęła, czując, że nie może opuścić jego
pokoju. - Proszę, dotknij.
Pogładził ją po głowie.
- Jeszcze? - spytał.
Chciała krzyczeć, że jest gotowa na wszystko. Jeśli tyl
ko on zechce. Wprawdzie dziś oboje żyją, ale kto wie, co
będzie jutro?
- Tak. Proszę, pocałuj mnie. - Zaczynało jej brakować
tchu w piersiach. - Ale bez... bez...
Skinął głową.
- N i e jestem nierozważnym m ł o d z i k i e m - zapewnił ją.
Z n o w u wziął kwiat i zaczął prowadzić go delikatnie po
jej szyi i policzkach. A kiedy już nie mogła wytrzymać, do
tknął p ł a t k a m i jej warg. Diana zamknęła oczy, wiedząc, co
za chwilę nastąpi.
Pocałunek był jeszcze dłuższy i jeszcze wspanialszy niż
poprzedni. Przylgnęła całym ciałem do markiza, nie zda
jąc sobie sprawy z tego, że jej k o ł d r a opadła na podłogę.
Dzieliła ich teraz zaledwie cienka warstwa bielizny.
172
-Jeszcze, jeszcze - powtarzają, kiedy nagle poczuła, że
sie odniej odsuwa.
Rothgar westchnął głośno.
- N i e jestem niedoświadczonym młodzikiem, ale... są
pewne granice.
Diana nie chciała nic wiedzieć na ten temat. Wyciągnę
ła do niego ramiona.
- Proszę - jęknęła żałośnie.
Spojrzał na nią uważnie.
- Czy mógłbym...? - spytał, nie kończąc. - Kiedy miałaś
otatnią niedyspozycję miesięczną?
Zaczerwieniła się słysząc to pytanie.
- Już dawno, bardzo dawno - odparła, spuściwszy oczy. -
Niedługo powinnabyć nowa.
Starała się przypomnieć sobie to, co wyczytała z bro
szurki, którą dostała od Elf.
- Ryzyko jest niewielkie - stwierdził.
- Ale wciąż istnieje! - przestraszyła się. - Myślałam, że mo
żemy być razem zupełnie nago, a wciąż nad sobą panować.
Rothgar zacisnął usta. Widziała, że przez chwilę walczył z so
bą, a następnie podszedł do drzwi i przekręcił klucz w zamku.
- Tak będzie bezpieczniej - rzekł.
W jego oczach znowu pojawiły się diabelskie iskierki.
Tak jakby chciał sprostać kolejnemu wyzwaniu. Być mo
że trudniejszemu niż walka.
Rozpiął górne guziki od koszuli i ściągnął ją przez gło
wę. Diana aż otworzyła usta ze zdziwienia. Czyżby wziął
dosłownie to, co powiedziała? Spuściła oczy chcąc się cze
goś napić, sięgnęła po kieliszek. Była jednak tak stremowa
na, że zakrztusiła się porto.
- M a m przestać? - usłyszała pytanie Rothgara.
N i e mogąc powstrzymać ciekawości, uniosła lekko gło
wę. Nawet nie podejrzewała, że jego ramiona są tak szero
kie. I że pod koszulą kryją się węzły muskułów. Pomyśla
ła z pogardą o swoim ciele, gładkim i słabym.
- N i e , proszę...
173
Markiz skinął głową, a następnie sięgnął do tyłu i rozwią
zał aksamitkę. Ciemne, niemal granatowe włosy rozsypały
się po jego plecach. Teraz wyglądał na mrocznego jeźdźca.
Diana nie mogła wprost oderwać od niego wzroku.
- Dalej? - upewnił się.
- Koniecznie.
Uśmiechnął się, słysząc, że nagle nabrała pewności.
Ustawił krzesło naprzeciwko niej, żeby zdjąć buty z ciem
nymi plamami. Następnie ściągnął pończochy i zabrał się
do rozwiązywania tasiemek przy atłasowych spodniach.
- Jesteś wspaniały - powiedziała, widząc pracę jego mięś
ni. - Nie przypuszczałam, że aż tak.
Rothgar wstał i pociągnął w dół spodnie.
- Wolę kobiece ciało - stwierdził. - Sam sobie wydaję
się za bardzo żylasty.
Z tymi słowami ściągnął spodnie i rzucił je na podłogę.
Stał przed nią nagi. Diana zawsze myślała, że wie dużo
o męskim ciele. Czytała o penisie i o tym, jak wygląda
w stanie wzwodu i spoczynku. Widziała nawet odpowied
nie ilustracje. Jednak to, co zobaczyła, przeszło jej najśmiel
sze oczekiwania. Nagle miała przed sobą zupełnie nagiego
mężczyznę i to, co według jej wyobrażeń powinno być ma
łe, znajdowało się przed nią, olbrzymie i kuszące.
- O Boże! - jęknęła.
- Słabo ci?
Chciał się do niej zbliżyć, ale Diana podniosła się z łóż
ka i wskazała mu swoje miejsce. Obawiała się, że wystar
czyłoby najniewinniej sze dotknięcie, a nie potrafiłaby nad
sobą zapanować. Cała była pożądaniem. Starała się ode
rwać oczy od Rothgara, ale bezskutecznie.
- Teraz chyba moja kolej - powiedziała ze ściśniętym
gardłem.
Markiz pokręcił głową.
- Nie musisz tego robić.
- Zupełnie nadzy - przypomniała mu, nie chcąc już tłu
maczyć, że cała sytuacja wynikła z nieporozumienia.
174
Problem polegał na tym, że w zasadzie nie miała prawie
nic do zdjęcia. Kiedy kołdra zsunęła się na ziemię, została
tylko w jedwabnej, sięgającej jej do pół łydki halce. Sama
nie wiedziała, co dalej.
- Jeśli przesuniesz się trochę w lewo, będę lepiej widział.
Przesunęła się i spuściła głowę, Czy możliwe, żeby to
był wstyd?
- Może jednak damy sobie spokój - zaproponował po
raz kolejny.
- Wcale się nie wstydzę - zapewniła go, czując, że ru
mieni się jeszcze bardziej. - Czytałam różne książki.
Rothgar uśmiechnął się do niej.
- Mogłem się domyślić. No już, zdejmuj tę halkę i wska
kuj do łóżka!
Sam położył się i przykrył, zasłaniając to, co do tej pory
było odkryte. Diana przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
Ciekawe, że w jej książkach nie było par w łóżku. W krza
kach, na łące, nawet na huśtawce, ale nigdy w łóżku. Pomyś
lała, że to pewnie dlatego, że po pierwsze, pod kołdrą niewie
le widać, a po drugie, sypialnia kojarzy się z małżeństwem.
Za chwilę rozbierze się i położy przy Beyu, jak... jak żona.
No już, dosyć tego!
Schyliła się, żeby ściągnąć halkę przez głowę.
- Nie, nie. Opuść ją w dół. Najpierw powinienem zo
baczyć piersi - poinstruował Rothgar.
Wyprostowała się i spojrzała w stronę łóżka. Nie będzie
jej pouczał! Nagle uśmiechnęła się zalotnie, wyjęła trzy
kwiatki z wazonu i włożyła je między piersi. Poczuła spły
wającą w dół zimną wodę. Zsunęła jedno ramiączko i prze
sunęła w dół, odsłaniając koniuszek piersi. Bey westchnął
głucho na swoim miejscu.
- Dobrze.
Zupełnie bez wstydu zsuwała wolno halkę. Kwiaty pachnia
ły słodko między jej piersiami. Czuła, że markiz jest coraz bar
dziej podniecony. W końcu stanęła przed nim zupełnie naga.
- Chodź do mnie - usłyszała jego schrypnięty głos.
175
16
Diana poczuła, że jest bardziej przestraszona niż podnieco
na, ale posłuchała wezwania. Kiedy znalazła się w pobliżu łóż
ka, markiz chwycił ją za rękę i przyciągnął do siebie. Patrzył
na kwiaty, które się wciąż trzymały między jej piersiami.
Dopiero, gdy poczuła jego bliskość, znowu odezwało
się pożądanie. Rothgar również był podniecony, a ona na
reszcie mogła go zaspokoić.
Tylko, czy znajdzie w sobie tyle odwagi?
- Jesteś piękna - szepnął, przesuwając wzrokiem po jej
bujnych kształtach.
Zawsze wydawało jej się, że ma za duże piersi. Jednak
płaski brzuch, wąska talia i rozłożyste biodra nie pozosta
wiały chyba wiele do życzenia. N i e mogła się tylko po
szczycić takimi muskułami, jak Rothgar. Chociaż ramiona
miała mocne, znacznie mocniejsze niż większość kobiet.
Jeśli zdobędzie się na odwagę...
Według broszury, którą otrzymała od Elf, nie ryzyko
wała zbyt wiele. Bliskość kolejnej niedyspozycji niemal
gwarantowała bezpłodność. N i e m a l . W tych sprawach nie
było nic pewnego. Ryzyko zawsze istniało.
- Cudowna! - dodał, przesuwając d ł o ń po jej boku.
Dreszcz rozkoszy przeszył ciało Diany. N i e sądziła, że
może tak mocno zareagować na męski dotyk. Jednak Bey
nie b y ł też pierwszym lepszym mężczyzną.
Markiz pociągnął ją lekko ku sobie. Znowu się zawsty
dziła i spuściła wzrok. Usiadła jednak na ł ó ż k u k o ł o nie
go. Po chwili poczuła pocałunek na szyi, a następnie deli
katne dotknięcie jego d ł o n i . Rothgard ujął od t y ł u piersi
Diany i zaczął je pieścić.
176
- Ach! - westchnęła, czując, że sutki stwardniały jej ni
czym kamyki.
P o ł o ż y ł ją na ł ó ż k u i przesunąwszy się usiadł obok. I c h
oczy spotkały się na chwilę. Jego skrzyły się pożądaniem.
Natomiast w zieleni jej oczu kryła się jeszcze obawa i nie
pewność. Jednak ciało Diany m ó w i ł o co innego. Jej ra
miona, piersi, łagodne zaokrąglenia bioder m ó w i ł y :
„Bierz nas".
Rothgar pochylił się znowu. Wystarczyło, że dotknął
ustami jednego z sutków, a znowu jęknęła z rozkoszy.
- To niesprawiedliwe! - poskarżyła się.
Przesunął wargi nieco wyżej.
- Chcesz, żebym przestał?
- Nigdy. I to właśnie jest niesprawiedliwe - wyjaśniła,
prężąc się z rozkoszy.
Z n o w u pocałował jej pierś.
- To jedna z tych pieszczot, które nie smakują w samot
ności - stwierdził.
Diana raz jeszcze poczerwieniała na całej twarzy. Czyż
by odgadł, że praktykowała od czasu do czasu autoero
tyzm, o którym przeczytała w jednej ze swoich książek?
Teraz, kiedy miała porównanie, zrozumiała, że nic nie mo
że się równać z pieszczotami Rothgara.
- Mężczyźni też mogą mieć z t y m problem - rzuciła. -
To znaczy, z samotnością.
Zajrzał jej głęboko w oczy.
- Uwielbiam oczytane kobiety. Zwłaszcza, kiedy są tak
piękne i . . . nagie.
Z n o w u wyprężyła się w oczekiwaniu na kolejną piesz
czotę. Tymczasem Rothgar sięgnął tylko po jeden z kwia
tów, które wciąż trzymały się między piersiami Diany.
Wziął go w d ł o ń i zaczął przesuwać po jej drżącym ciele.
Nawet nie przypuszczała, że zrobi to na niej aż takie wra
żenie. N i e m a l przestała oddychać, kiedy poczuła na ciele
delikatne p ł a t k i , które przesuwały się wolno w dół.
- Och! - westchnęła ponownie.
177
I właśnie wtedy Rothgar poniechał pieszczoty.
Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że pochyla się nad nią
z poważną miną.
- Musisz podjąć decyzję - powiedział. - Czy chcesz ry
zykować?
Od razu pomyślała, że chyba powinna poprzestać na
tym, co było dotąd. Z r o b i ł o jej się jednak żal tych niezwy
kłych, cudownych doznań.
- A czy będziesz w stanie się wycofać? - spytała po krót
kiej wewnętrznej walce.
- Mogę spróbować. Ale tak naprawdę nigdy nie wiado
mo, co się zdarzy, kiedy zawładnie mną pożądanie.
- Ja już jestem w jego mocy - wyznała. - N i g d y w ży
ciu się tak nie czułam.
- To dopiero wstęp. Uwertura do prawdziwego dzieła -
zapewnił ją.
Jeśli tak, to byłaby głupia, gdyby się wycofała. N i e mo
że zrezygnować z czegoś, co zaczyna się tak... tak podnieca
jąco. Z drugiej strony, może zakończyć się dosyć żałośnie
dziecięcym krzykiem. Wiedziała już, że byłoby to nieszczę
ściem nie tylko dla niej, ale i dla Beya.
N i e wolno aż tak ryzykować.
- To spróbuj - westchnęła ledwie dosłyszalnie.
Markiz posłuchał tego wezwania. W n i m też krew aż
wrzała. Pochylił się nad nią, chcąc ponownie ucałować jej
pierś, a ona zarzuciła mu ręce na szyję. Przyciągnęła go do
siebie mocno. I c h nagie ciała zetknęły się po raz pierwszy.
Było to dla niej wstrząsające doznanie, ale wydawało się,
że Bey również nie panuje nad sobą. Całował ją i tulił. Po
chwili przesunął Dianę nieco dalej na łóżko i p o ł o ż y ł się
obok. N i e b y ł o to niestety tak wspaniałe łoże, jak w jej sy
pialni. M i e l i mało miejsca i dlatego musieli do siebie przy
lgnąć. Tak to sobie przynajmniej tłumaczyła.
Zaczęło jej się wydawać, że przesadza z ostrożnością.
Przecież nie może teraz zajść w ciążę. Nigdy nie znajdzie
lepszego m o m e n t u na t o , żeby kochać się z markizem.
178
Poczuła na swoim ciele jego wyprężoną męskość i roz
chyliła ściśnięte dotąd uda.
N i e będzie lepszego momentu, powtórzyła w duchu.
Rothgar skorzystał z okazji i wsunął się między jej nogi.
Poczuła wilgoć w intymnym miejscu. Wiedziała, że jest goto
wa, by go przyjąć. Już nie potrafiła myśleć, roztrząsać argu
mentów za i przeciw. Krew pulsowała jej w skroniach. Przed
oczami latały kolorowe punkty, jakby patrzyła w witraż.
-Jeszcze się mogę wycofać - dobiegło do niej wprost z nie
ba.
N i e , nie z nieba. Z góry. Rothgar dopiero chciał ją za
brać do nieba.
Diana poczuła, że łzy zaczynają jej spływać po twarzy.
Były to jednak łzy szczęścia. Nigdy w życiu nie czuła te
go, co teraz.
- Pocałuj mnie - poprosiła.
Ten pocałunek trwał długo, bardzo długo. Zawarła się
w nim jakby cała historia ich poznania. Wzajemna fascyna
cja, walka, ale też i bardziej subtelne uczucia. Diana bała
sieje nazwać, chociaż chciała szeptać: „kochany, kochany".
Rothgar miał nadzieję, że hrabina wycofa się po tym po
całunku. Wmawiał sobie, że to pożegnanie, koniec. Czuł,
że coraz bardziej pożąda Diany i że za chwilę nie będzie
mógł się zatrzymać, choćby go o to błagała.
Wiedział, że może ją mieć w każdej chwili.
N i e chciał jej do niczego zmuszać.
To nie było do końca w jego stylu, ale też powtarzał so
bie, ze Diana jest kimś wyjątkowym.
- Co dalej? - szepnął, unosząc się troszkę nad nią.
Przyciągnęła go do siebie. Jej nogi rozsunęły się jeszcze
bardziej i uniosły w górę. Droga do rozkoszy stała otworem.
- Kochaj mnie, Bey. N i e mogłabym żyć, gdybyśmy nie
skończyli tego, co zaczęliśmy...
Nie potrzebował dalszej zachęty. Diana zamknęła oczy i wy
gięła ciało w łuk, a on wszedł w nią jednym silnym pchnięciem.
- Aa!
179
Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na nią z niepokojem.
- M o c n o boli?
Pokręciła głową.
- N i e przestawaj.
Rozkosz przytłumiła ból. Wkrótce zupełnie o nim zapom
niała. Chciała tylko czuć Beya jak najpełniej. Chciała go po
znać jak najlepiej. Tak jak ją zapewnił, pieszczoty stanowiły
jedynie uwerturę do tego, co nastąpiło później. A on umiał
cudownie grać na jej ciele. Wygrywał na nim gwałtowne wzlo
ty i długie crescenda. Potrafił uderzyć forte, ale też piano, kie
dy potrzebowała chwili odpoczynku. N i e wiedziała, jak d ł u
go się z nią kochał, ale mogło to być całe życie. Jej życie.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nikt ich nie słyszy.
Łóżko pod n i m i trzeszczało, a oni sami jęczeli i krzyczeli
z rozkoszy. W końcu stwierdziła, że jest jej wszystko jed
no. Chciała żyć jedynie swoją miłością do markiza.
W końcu wszedł w nią po raz ostatni, a następnie opadł
na poduszkę. Diana otworzyła oczy i westchnęła w p e ł n i
zaspokojona. Rothgar leżał obok, dysząc ciężko.
- Ale jesteś spocony i zmęczony - zdziwiła się, a potem
spojrzała na siebie i stwierdziła, że jest w podobnym stanie.
- Nawet ja nie potrafię się kochać z zimną obojętnością -
wydyszał.
- Z Mallorenami wszystko jest możliwe - powiedziała
to, co sam jej parę razy powtarzał.
Zaśmiał się cicho i założył ręce za głowę. N i e sądziła,
że może być aż tak zrelaksowany i naturalny.
- Zdarzało mi się uprawiać seks z wyrachowania z oso
bami pokroju pani de Couriac - przyznał. - Ale to nie zna
czy, że się z n i m i kochałem. Z tobą bym tak nie potrafił.
Kochać się?
Słowo „kochać" połaskotało jąmile, chociaż wiedziała, że
chodzi o coś innego. Do tej pory nie rozmawiali o uczuciach.
Domyślała się, że Rothgar wolałby tego uniknąć. Ale przed
sobą mogła się już przyznać, że kocha Rothgara. I to nie tyl
ko jako wspaniałego kochanka i niezwykle przystojnego
180
mężczyznę. W ciągu tych paru dni miała okazję poznać go
jako nieustraszonego rycerza i zręcznego polityka. Nawet,
jeśli dopuszczał się fałszerstw, robił wszystko dla dobra kra
ju. Diana nie wątpiła w jego uczciwość i prawy charakter.
Kocham lorda Rothgara, pomyślała. I nigdy mu tego nie
powiem.
Nie chciała obciążać go swoją miłością. Wiedziała, że ma
inne zadania. Nigdy też przed nianie krył, że nie myśli o mał
żeństwie. To, które jej zaproponował, było jedynie zręcznym
wyjściem z sytuacji, zagrywką zupełnie w jego stylu.
Stwierdziła, że t y m bardziej nie może dopuścić do tego
związku.
Chciała jednak coś zrobić. Sama nie wiedziała, co.
Po k r ó t k i m namyśle zdjęła z palca pierścionek z szafi
rem. Pomyślała, że tak nawet będzie lepiej, z t y m kamie
niem niebieskim jak jego oczy. Wzięła d ł o ń markiza
i sprawdziła, czy pasuje. Okazało się, że Bey ma palce nie
mal równie cienkie jak ona.
Czy domyśli się znaczenia tego gestu?
Spojrzał na pierścionek, a potem na nią. Coś jakby smu
tek pojawiło się w jego oczach. Wyciągnął d ł o ń do góry
i przez chwilę patrzył na szafir, a potem pocałował jąw usta.
Diana bała się, że się rozpłacze. Dlatego wstała i ścią
gnąwszy prześcieradło z łóżka, rzuciła je do miski. Jutro
zajmie się n i m służba.
Poczuła coś dziwnego i spojrzała na swój brzuch.
- Jaka szkoda - powiedziała i wytarła go rąbkiem prze
ścieradła. Na kartce, którą dostała od Elf, też pojawiły się
informacje na temat zakończenia aktu przed wytryskiem
nasienia. Było to dodatkowe zabezpieczenie, ale Dianie,
nie wiedzieć czemu, zrobiło się nagle przykro. Czuła się
niepełna, niedowartościowana.
- Tak będzie lepiej - zapewnił ją.
- No tak, to jeszcze nie zimna obojętność, ale już racjo
nalne zachowanie.
Wyciągnął ręce, zapraszając ją do łóżka. Położyła się
181
obok, chociaż goły siennik nie b y ł już tak wygodny, jak
wykrochmalone prześcieradło.
- Przestań - poprosił. - Ja też tego nie chciałem.
Przysunęła się i w t u l i ł a w jego ciało.
- Jeśli teraz zaszłam w ciążę, to będę mogła jedynie skar
żyć się na ślepy los - zauważyła.
Markiz pokręcił głową.
- Powstrzymaj się ze skargami chociaż parę dni - zapro
ponował. - N i e sądzę, żeby cokolwiek mogło się stać. - N i e
wiedzieć czemu te słowa wprawiły ją w jeszcze większe
przygnębienie. Czy to możliwe, żeby żałowała straconej
okazji? Czyżby naprawdę chciała dać Rothgarowi dziecko?
To dziecko, którego nie chciał. Którego wręcz się obawiał!
Diana westchnęła, stwierdziwszy, że powinna być racjo
nalna. Tak, jak Bey. Tak, jak i n n i ludzie. W zasadzie nie
mal cały świat.
M i a ł a wrażenie, że płynie gdzieś w łóżku. Że unosi się
na falach, żeglując daleko, daleko. Musi się spieszyć, żeby
zdążyć przed zmrokiem. Musi uważać.
Rothgar patrzył z uśmiechem na zasypiającą Dianę. Ty
le jej chciał powiedzieć, ale wciąż nie mógł znaleźć odpo
wiednich słów. Teraz, kiedy p o ł o ż y ł jej głowę okoloną
kasztanową aureolą na poduszce, Diana wyglądała jak
anioł. Czy ma prawo brukać niebiańskie istoty? W tej
chwili sprawiała też wrażenie osoby całkowicie zaspoko
jonej i odprężonej. Z całą pewnością potrzebowała odpo
czynku po tak ciężkim dniu.
Podparł się łokciem i przez dłuższy czas patrzył na nią
z góry. Na pełne usta i jasną cerę, która tak bardzo kon
trastowała z jego karnacją. Liczył na to, że sen przyniesie
Dianie ukojenie.
Widział jej zmagania wewnętrzne.
Bez trudu zrozumiał symbolikę pierścienia.
Co dalej?
To pytanie nie dawało mu spokoju. Gdyby Diana nie
182
należała
do osób, które naprawdę cenił, nie miałby z t y m
problemów. Ale już rok temu zaświtało mu, że może być
kimś wyjątkowym. A teraz ocaliła mu życie i nie robiła
przy t y m żadnego hałasu, jakby to b y ł o coś zupełnie natu
ralnego. Większość kobiet, które znał, zemdlałaby już na
początku strzelaniny.
Diana otarła się dzisiaj o śmierć i miłość. Dwie najpo
tężniejsze siły tego świata. M i a ł nadzieję, że nie wpłynie to
źle na jej stan.
Wyglądała zresztą uroczo.
N i e , nie należała do osób, które by wpadały w histerię
po zabiciu człowieka, czy utracie cnoty.
Jest niezwykła.
Niesamowita.
To aż dziwne, że uchowała się gdzieś na północy.
Przypomniał sobie ich wcześniejszy pocałunek, a potem
to, co wydarzyło się w jego sypialni i raz jeszcze spojrzał
z miłością na śpiącą. To niezwykłe, że oddała mu się z taką
odwagą, chociaż nie miała żadnego doświadczenia. A jak cu
downie się kochali! Poznał cieleśnie wiele kobiet, ale żadna,
nawet Safona, nie potrafiła być tak namiętną kochanką.
Tylko, co dalej?
Nagle zdał sobie sprawę, że tuż obok leży ktoś dla nie
go ważny. Zastanawiał się, jak powinien nazwać Dianę.
N i e była jego żoną. N i e chciał, żeby stała się kochanką.
Więc może przyjaciółką albo towarzyszką?
Safona twierdziła, że nie potrafi żyć bez rodziny. Czy
Diana mogłaby mu zastąpić rodzinę? A jeśli tak, to w jaki
sposób? Jednego był pewny. Jeśli jest płodna, to choćby
najbardziej uważali, prędzej czy później poczną dziecko.
Rothgar skrzywił się boleśnie.
Dopiero teraz zaczął rozumieć, że lepiej b y ł o zostawić
Dianę w spokoju. M ó g ł przecież spić ją winem, żeby uspo
koić jej skołatane nerwy, a później odnieść ją z powrotem
do pokoju. N i e musiał korzystać z okazji.
Co dalej? Co dalej? Co dalej?
183
Najgorsze było to, że w całą historię wplątali się jeszcze
Francuzi. N i e dbał o własne bezpieczeństwo, ale bał się o Dia
nę. Być może ten, który uciekł, dobrze ją sobie zapamiętał.
Pochylił się i pogłaskał głowę leżącej. Spała jak dziecko.
Nawet jedna zmarszczka nie pojawiła się na jej czole. Usta
miała pełne, jakby stworzone do pocałunków.
N i e , nie, wystarczy.
Wstał z łóżka i zaczął się ubierać. Potrzebował stroju, że
by chronił go przed własnymi żądzami. Naciągnął pończo
chy i w ł o ż y ł atłasowe spodnie, których troczki związał pod
kolanami. Ścisnął je mocno również w pasie, włożywszy
w nie uprzednio koszulę. Podróżny surdut dopełnił stroju.
Teraz on był ubrany, a ona naga. Ta świadomość nie po
działała na niego kojąco. Wciąż przecież mógł ją pieścić.
Wciąż mógł na nią patrzeć. Przykryła się wprawdzie k o ł
drą, ale jej brzeg zsunął się, odsłaniając krągłą pierś.
Rothgar wstał i zaczął krążyć po pokoju. Na nogach
miał tylko pończochy, żeby nie robić hałasu.
Usłyszał turkot na zewnątrz i wychylił się ostrożnie, że
by sprawdzić, czy to nie Francuzi. Okazało się, że to przy
były z Londynu jego posiłki. Będą więc mieli bezpieczną
podróż. A jutro Diana spotka się z królową, a potem prze
prowadzi się do jej części pałacu. Będą się widywać tylko
w czasie oficjalnych spotkań.
Pewnie szybko o sobie zapomną.
Markiz odszedł od okna i spojrzał na śpiącą. N a g ł y
skurcz wykrzywił mu twarz. Zrozumiał, że stanie się ina
czej, nie zapomni o niej nigdy. Czas być może trochę
uśmierzy ból. I c h życie potoczy się swoim torem.
W końcu pomyślał, że czas odpocząć. Przez chwilę za
stanawiał się, czy nie spocząć na podłodze. N i e miał jed
nak żadnych dodatkowych pledów. Po k r ó t k i m namyśle
p o ł o ż y ł się więc w ubraniu obok Diany, która, jakby wy
czuwając obecność Rothgara, obróciła się w jego kierun
ku i chwyciła go za rękę.
Trzymała mocno. N i e chciał się ruszać, żeby nie zbu-
184
dzić Diany. Spała tak rozkosznie z rozchylonymi warga
mi. Z trudem się powstrzymał od pocałunku.
17
Diana obudziła się czując, że nigdy nie była tak wypo
częta. Po chwili zaskoczona zmieszała się, ponieważ ktoś
ją pocałował.
Przetarła oczy.
Markiz.
Bey.
Wyciągnęła ręce, chcąc go objąć, ale odsunął się od niej.
- Już prawie świt - powiedział. - Musisz wracać do swo
jego pokoju.
Wcale nie miała na to ochoty, lecz zrozumiała, że powin
na to zrobić. Spojrzała niepewnie na ubranego Rothgara, a on
zrozumiał jej prośbę i odwrócił się do okna. Poranna szarość
ustępowała właśnie słonecznym żółciom i amarantom.
Diana odszukała swoją wygniecioną halkę, którą szyb
ko w ł o ż y ł a przez głowę. Owinęła się też dokładnie różo
wą kołderką.
- Gotowe - poinformowała markiza.
Odwrócił się od okna i spojrzał na nią tak, jakby znaj
dowali się na balu. Podał jej ramię. Zauważyła, że nie ma
na palcu pierścienia z szafirem. Dianie zrobiło się żal, cho
ciaż pochwaliła w duchu taką przezorność.
Wiele słów cisnęło jej się do ust, ale jakoś nie mogła ni
czego powiedzieć. Zdecydowała się na to, co się stało z sil
nym postanowieniem nie wiązania się z Beyem. Pragnęła
tylko zaspokoić swoją ciekawość. Gdy to nastąpiło, zamie
rzała dotrzymać postanowienia, nawet gdyby miała cier
pieć z tego powodu.
Podeszli do drzwi i Rothgar wyjrzał pierwszy na korytarz.
185
- Droga wolna - rzucił, oglądając się za siebie. - Możesz iść.
Chciała jeszcze dotknąć jego ramienia, ale się powstrzy
mała. To markiz zatrzymał ją, kiedy go mijała.
- Myślę, że jesteś bezpieczna. Ale musisz mi powiedzieć,
gdybyś... - zawiesił głos - nie miała kolejnej miesięcznej
niedyspozycji.
Pobladła tylko i potrząsnęła głową.
- Przecież nie chcesz się ożenić, a ja nie mogę wyjść za
mąż - szepnęła. - To będzie mój problem.
- Nieprawda!
Wzruszyła ramionami.
- Tak ma być i koniec - mruknęła.
- Tylko nie wydawaj mi rozkazów, Diano - zaczął groź
nie, ale skończył miękko i wziął jąw ramiona. Ich usta ze
tknęły się na moment. I znowu dreszcz rozkoszy przebiegł
po jej ciele. Czy już nigdy się od tego nie uwolni?!
- Adieu, Bey - szepnęła, wysuwając się na korytarz.
- Adieu.
Nie oglądając się za siebie, przeszła do drzwi swojego
pokoju. Clara jeszcze spała. Diana wyjęła z podręcznej tor
by kasetkę z biżuterią i wsunęła na palec pierwszy znale
ziony pierścień. Następnie położyła się na swoim łóżku,
wpatrując się w drewniane krokwie przy suficie. Wiedzia
ła, że już nie zaśnie. Wspomnienia nie dawały jej spokoju.
Były cudowne i miały tylko jedną wadę - wszystkie nale
żały do przeszłości.
Rano Diana znowu musiała włożyć swoją powalaną
błotem suknię. Zeszła na dół, żeby zjeść śniadanie z mar
kizem. Na szczęście nie musieli rozmawiać, ponieważ do
łączył do nich Eresby Motte z plikiem raportów do pod
pisania. Raz jeszcze wypytał ich o wszystko. Okazało się,
że mimo wyglądu safanduły, był niezwykle sprytny. Jesz
cze w nocy wysłał swojego człowieka do Ware z polece
niem, by sprawdził, kim byli zamachowcy. Ponieważ
w miasteczku nie było zbyt wielkiego ruchu, wywiadów-
186
ca bez trudu ustalił, że wszystkim zarządzał Francuz, nie
jaki de Couriac. Jego ludzie nie pochodzili z okolicy.
- A pani de Couriac? - wyrwało się Dianie.
Motte spojrzał na nią bystro.
- Nie było z nimi żadnej kobiety. Dlaczego pytasz, pani?
Rothgar opowiedział pokrótce historię ich spotkania
z Francuzami. Wspomniał też o chorobie pana de Couriac.
- Czy to możliwe, panie, żeby chował do ciebie urazę? -
spytał go stary sędzia.
Markiz poruszył się na swoim miejscu.
- Nie widzę powodów - odparł. - Starałem się mu po
móc.
Umysł Eresby'ego Motte'a pracował wyjątkowo spraw
nie. Sędzia milczał przez chwilę, pijąc herbatę, o którą po
prosił wcześniej.
- W tej sprawie brakuje mi jednej rzeczy. Motywów. -
Posłał Rothgarowi ostre spojrzenie. - Oczywiście wiesz,
panie, że musisz uważać.
Zapewne, podobnie jak oni, policzył napastników i za
uważył, że jeden zbiegł.
- Sam nie wiem, dlaczego. - Markiz wzruszył ramiona
mi. - Nic nie zrobiłem tym ludziom. Nie mam pojęcia, dla
czego na mnie napadli. Wydawało mi się, że ten osobnik
był wyjątkowo zazdrosny o żonę - dodał, napotkawszy
pełne niedowierzania spojrzenie sędziego.
Po kolejnych pytaniach, które wskazywały, że Motte
nie w pełni uwierzył w wersję markiza, Rothgar wstał i po
dał rękę Dianie.
- Pan wybaczy, panie sędzio, ale musimy już ruszać. La
dy Arradale ma się jeszcze dzisiaj spotkać z królową.
Sędzia podniósł się ze swego miejsca.
- Ależ oczywiście - zgodził się, ale nie poddał do koń
ca. - Pozwolisz, panie, że poślę do ciebie mojego człowie
ka, gdyby pojawiły się jakieś nowe kwestie?
- Naturalnie.
Pożegnali się i wyszli przed gospodę. Do Londynu nie
187
było już daleko. Diana zachwiała się, widząc ciemną pla
mę na karecie.
- N i c ci nie jest? - zaniepokoił się Bey.
- N i e , po prostu zapomniałam o t y m - szepnęła. - Bied
ny człowiek.
Rothgar wiedział, co wymazało złe wspomnienia z jej
pamięci. Sam jednak pamiętał, że musi zająć się rodziną
woźnicy.
- Już będzie dobrze - zapewnił ją, rozglądając się doko
ła. Jego ludzie dobrze strzegli terenu. Na zmianę trzyma
li wartę. Teraz, kiedy dał im znak, powoli zaczęli przygo
towywać się do odjazdu.
Diana spojrzała na swoją suknię.
- M a m nadzieję, że już niedługo będę się mogła prze
brać - rzekła z westchnieniem. - Clara zrobiła, co mogła,
ale część tego brudu po prostu nie chce zejść.
Pomyślała, że to dobra metafora życia. N i e k t ó r y c h
zmian i doświadczeń nie da się już odwrócić.
- Powóz będzie czekał na nas w Londynie - pocieszył
ją. - Przebierzesz się w Malloren House.
Clara i Fettler zasiedli już na swoich miejscach. Diana
wraz z markizem usadowiła się naprzeciwko i natychmiast
wyjechali na londyński gościniec.
N i e rozmawiali i nawet nie udawali, że czytają. N i e pa
trzyli też na siebie. M i m o to w powozie czuć b y ł o atmos
ferę intymności. Tak przynajmniej wydawało się Dianie.
Przypomniała sobie ostrzeżenia Rosy. Teraz sama do
świadczała czegoś w rodzaju zakochania i nie potrafiła tego
oddzielić od seksu. Czyżby więc przyjaciółka miała rację?
Diana nie wiedziała, co o t y m sądzić. Chwilami wyda
wało jej się, że Bey jest jej brakującą połową i że pragnie
go bardziej niż kogokolwiek na świecie. Potem znowu
przychodziła refleksja, że połączyła ich tylko ta jedna noc
i że tak naprawdę nie mają ze sobą nic wspólnego.
Jednak im dłużej nad t y m myślała, tym trudniej b y ł o
jej uwierzyć, że są dla siebie zupełnie obcy. Zaczęła też
188
rozważać praktyczne strony ewentualnego małżeństwa.
Jej niezależność?
O nią się nie obawiała. Wiedziała, że markiz by ją re
spektował.
A władza?
Rothgar miał jej tyle, że na pewno nie pragnął więcej.
Mogłaby tylko skorzystać, gdyby stał się jej sojusznikiem.
A geografia?
Odległość dzieląca ich dobra mogła stać się zarówno wro
giem, jak i sojusznikiem. Z całą pewnością musieliby znaleźć
sposób sprawnego zarządzania zarówno na północy, jak i po
łudniu kraju. Być może oznaczałoby to okresy rozłąki, ale
Diana wiedziała, jak przyjemnie byłoby się później spotykać.
W końcu zaczęła się dziwić, że już wcześniej nie po
myślała o mężu, który byłby znaczniejszy od niej. Przecież
w ten sposób mogła jedynie skorzystać. Zerknęła w bok,
na Rothgara i . . . porzuciła swoje nadzieje. To prawda, że jej
problemy można jakoś rozwiązać, lecz Bey wciąż obawiał
się szaleństwa w rodzinie. N i e będzie łatwo go przekonać,
że może warto zaryzykować.
Wyjrzała za okno i stwierdziła, że przejeżdżają przez
coraz gęściej zabudowane tereny. Co chwila też na ich dro
dze pojawiały się zajazdy i gospody. N a s i l i ł się również lo
kalny ruch. Wszystko wskazywało na to, że są już blisko
Londynu.
N i e d ł u g o się rozstaną.
D i a n a pomyślała o swojej wcześniejszej rozmowie
z markizem. Prosił ją, żeby powiedziała mu o ewentual
nym dziecku. Dopiero teraz zrozumiała, ile kosztowała go
ta prośba. N i e , nie może być w ciąży. Jeśli Bey kiedykol
wiek zdecyduje się na dziecko, musi to być jego samodziel
na, w p e ł n i świadoma decyzja.
Jednocześnie przypomniała sobie sposób, w jaki trakto
wał dzieci z rodziny. Jaka szkoda, że nie chce mieć włas
nych. Z całą pewnością byłby dla nich dobrym ojcem. M u
si tylko pokonać strach, który, jak jej się wydawało, nie
189
miał racjonalnych podstaw. Wynikał jedynie ze strasznych
doświadczeń dzieciństwa.
Jednak Diana była świadoma, że najtrudniej pozbyć się
obsesji. Dlatego stwierdziła, że jeśli nawet będzie miała
dziecko, to nie powie o niczym Rothgarowi. Da je na wy
chowanie komuś ze swojej posiadłości, chociaż na pewno
będzie jej bardzo żal. Ale jeszcze bardziej obawiała się stra
chu Beya. Na pozór był człowiekiem silnym, ale wiedziała,
że każdy, nawet najmocniejszy, ma swoją piętę Achillesa.
Tak jak jej słabym punktem b y ł o uczucie do Rothgara.
Teraz zrozumiała to z całą jasnością.
Nagle wzdrygnęła się, kiedy pomyślała o automacie, któ
ry podróżował tuż za nią w kufrze podróżnym, owinięty
w szmatki niczym małe dziecko. Poczuła się tak, jakby to
było ich nienarodzone dziecko ukryte przed światem.
Do licha, przecież musi być jakiś sposób, żeby pokonać
trudności. Pomyślała z bólem, że zgodziłaby się nawet na
małżeństwo bez dzieci, gdyby istniał jakiś skuteczny spo
sób zapobiegania ciąży. Broszura Elf nie pozostawiała
w tym względzie wątpliwości. Nawet, gdyby oboje z Ro-
thgarem zawsze uważali, i tak nie byliby całkiem bezpiecz
ni. Diana słyszała co prawda o babkach mieszkających
w niektórych wioskach, które potrafiły „zamawiać" bez
płodność, ale bała się tego rodzaju metod. Poza t y m nie
wierzyła do końca w ich skuteczność. Natomiast konwen
cjonalna medycyna nie miała jej nic do zaoferowania.
Zrozpaczona raz jeszcze spojrzała w bok, żeby upew
nić się, czy Bey jest przy niej. Siedział z przymkniętymi
oczami. Wysoki, smukły z jastrzębimi rysami. Jaka szko
da, że nie przekaże żadnej z tych cech p o t o m k o m !
Markiz poczuł jej wzrok na sobie i otworzył oczy.
- Czy coś cię „niepokoi, pani? Mogę w czymś pomóc?
Diana spojrzała na dwójkę służących i potrząsnęła gło
wą. Z n o w u zaczęła obserwować ruch za oknem. Mijali wła
śnie wielki targ, gdzie Londyńczycy kupowali owoce i wa
rzywa. I c h powóz zatrzymał się na chwilę z powodu wzmo-
190
żonego ruchu. Wkrótce potoczył się dalej, ale już znacznie
wolniej. Ludzie ciągnęli do miasta. Część nawozach lub fu
rach, a część pieszo. Diana czuła się tak, jakby znalazła się
nagle w ulu, albo wśród pracowitych mrówek. Od dawna
nie widziała tylu ludzi w jednym miejscu. Nawet w porcie
w Liverpoolu b y ł mniejszy ruch, chociaż tamtejszy t ł u m
wydawał się znacznie barwniejszy i bardziej egzotyczny.
M o m e n t ich rozstania zbliżał się nieubłaganie. Gdyby
mogła zostać na zawsze z Beyem w t y m powozie!
W Londynie czekał na nią zagniewany król.
Pomyślała, że mogłaby też przystać na propozycję mar
kiza i wyjść za niego. U z n a ł a to jednak za niegodne. N i e ,
nie może z tego skorzystać. Jednocześnie wiedziała, że nie
poślubi już nikogo innego.
Ludzie z okolicznych wiosek przystawali, żeby popa
trzeć na wspaniały powóz, który jechał w asyście ośmiu
uzbrojonych jeźdźców. N i e k t ó r z y pokazywali sobie herb
na jego drzwiach. Diana zwróciła uwagę na parę z dwójką
dzieci. Starszy chłopiec stał między rodzicami i łączył ich
niczym ogniwa łańcucha. Młodsza dziewczynka wyciągnę
ła ręce do ojca, a on podniósł ją z uśmiechem.
Diana nie mogła się powstrzymać i pomachała do dziec
ka swoją upierścienioną ręką. Dziewczynka aż otworzyła
buzię, widząc blask drogich kamieni.
Po chwili powóz minął rodzinę, która pewnie uznawa
ła ich za wybrańców bogów. A Diana dałaby wiele, żeby
zamienić się z tą kobietą. I jeszcze, żeby to Rothgar był
uśmiechniętym wieśniakiem przy jej boku.
Wyjechali nagle za miejskie rogatki. Ulice nabrały od razu
innego wyglądu. Diana zastanawiała się, czy Bey zauważył
szczęśliwą rodzinę. I co sobie pomyślał? To prawda, że jest
twardy jak skała. Ale nawet jemu musi być czasami smutno.
Jej chciało się płakać.
- Co będzie, panie, jeśli powóz z bagażami nie przyje
chał? - spytała, zastanawiając się, czy jeszcze kiedyś będą
sobie mówić po imieniu.
191
M a r k i z potrząsnął głową, jakby wyrwała go z głębokich
rozmyślań.
- Na pewno przyjechał - zapewnił ją i zmarszczył czo
ł o . - Jeśli nie, będziesz mogła skorzystać ze strojów Elf.
Zostawiła część w Malloren House.
Diana s t ł u m i ł a chichot. Ach ci mężczyźni! Przecież nie
tylko różniły się wzrostem, ale i budową.
- A ty panie, skorzystasz z ubrań szwagra? - dopytywa
ła się, wiedząc, że sugestia jest równie absurdalna.
M a r k i z od razu zrozumiał swój błąd.
- Dobrze, wobec tego wyślemy przeprosiny do królowej.
Oznaczało to, że zyska trochę czasu. Będzie go mogła
spędzić w towarzystwie Beya. Cały dzień, a kto wie, mo
że nawet całą noc...
- Wjeżdżamy na Marlborough Sąuare - oznajmił, kie
dy powóz w t o c z y ł się na plac, przy k t ó r y m stały nowo
czesne domy z cegły. Na jego środku znajdował się nawet
miniaturowy park ze stawikiem dla kaczek.
- Śliczny! - ucieszyła się. - N i e sądziłam, że jest tu tyle
zieleni.
Rothgar pokiwał głową.
- W Londynie jest wiele parków.
- Wiem, panie. B y ł a m w kilku w czasie mojej poprzed
niej wizyty.
Co za banalna konwersacja! Równie dobrze mogli być pa
rą nieznajomych skazanych na odbycie wspólnej podróży.
Na szczęście powóz minął rząd szeregowców i zatrzymał się
na podjeździe przed lekkim, lecz dosyć sporym pałacykiem.
- Malloren House - oznajmił.
- To dom rodzinny? - spytała, wyglądając na zewnątrz.
- N i e , mój - padła odpowiedź.
- Największy na całym placu, panie? - zaczęła się z nim
drażnić.
Rothgar wzruszył ramionami.
- To nie moja zasługa - stwierdził. - M ó j dziad posta
nowił wyprowadzić się ze starszej, bardziej zatłoczonej
192
części miasta i wybrał to miejsce. A ojciec dokończył bu
dowy. Wtedy m ó w i ł o się, że mieszka na wsi.
Diana rozejrzała się po pięknie zagospodarowanej oko
licy i wydęła wargi.
- Wobec tego ja mieszkam na pustyni.
- Właśnie wtedy zaczęła się moda na takie place i wszy
scy zaczęli się przenosić - wyjaśnił. - Ale my byliśmy
pierwsi przy Marlborough Sąuare.
- Wobec tego plac powinien się nazywać Malloren Sąuare.
Markiz pokręcił głową.
- Mój dziadek był przyjacielem i wielbicielem księcia
Marlborough.
Do powozu podbiegła służba z drewnianymi schodka
m i . Dopiero teraz mogli wysiąść. Weszli na schody, z któ
rych Diana raz jeszcze spojrzała na plac. Następnie weszli
do środka. H o l b y ł cały wyłożony dębem i rzeczywiście
sprawiał wrażenie, jakby stanowił wejście do wiejskiej re
zydencji. Tylko dzięki d ł u g i m o k n o m od klatki schodowej
nie wyglądał ponuro, chociaż w pochmurne dni r o b i ł chy
ba gorsze wrażenie. W przejściach ustawiono rzeźby i por
trety, ale w rozsądnych ilościach. Brak tu b y ł o przepychu,
którego się spodziewała. Odniosła wrażenie, że jest to
przyjazna siedziba, a nie wzniesiony na pokaz pałac.
Diana odwróciła się do Beya, żeby wyrazić swoje uzna
nie, ale okazało się, że jest zajęty. Natychmiast podskoczy
ło do niego trzech służących z papierami, które zaczął
przeglądać. Natomiast czwarty szeptał mu coś na ucho.
Służba widocznie czekała na niego niecierpliwie. M i a ł się
przecież pojawić wczoraj wieczorem.
Westchnęła i podeszła do jednego z płócien. Przedsta
w i a ł o Rothgara w paradnym stroju. Patrzył w d ó ł na
wszystkich, tak jakby byli m a r n y m i robaczkami. W ten
właśnie sposób i ona do niedawna go sobie wyobrażała.
Markiz w końcu pozbył się służących i podszedł do niej.
- Specjalnie wybrałem takiego malarza, który się mnie bał -
wyjaśnił - Czy nie sądzisz, że doskonale pasuje do holu?
193
Skinęła głową.
- Jeśli chcesz przerazić swoich gości.
- A czemu nie?
- Wobec tego musisz mi zdradzić nazwisko tego arty
sty - stwierdziła. - Potrzebuję podobnego portretu.
- Niestety, pewnie byś go nie przeraziła - rzekł, potrząs
nąwszy głową. - Co tylko świadczy o jego głupocie. Służ
ba poinformowała mnie, że bagaże już przyjechały. Two
je kufry są w apartamencie na górze.
Diana skrzywiła się z niezadowolenia. Próbowała jednak
ukryć swoje uczucia i ruszyła korytarzem, przyglądając się
następnym portretom. Markiz wskazał jej drogę na górę.
Kiedy znalazła się na piętrze, przystanęła przed kolej
nym obrazem. Znajdowało się na n i m dwoje stojących
obok siebie ludzi. Mężczyzna i kobieta.
Rodzice Beya, pomyślała. Mężczyzna do złudzenia
przypominał syna. Też miał ciemne włosy i ostre rysy, ale
wyglądał na łagodniejszego, tylko trochę smutnego.
- Mój ojciec - wyjaśnił.
Powiedział ojciec, a nie rodzice! To znaczyło, że kobieta na
portrecie była jego macochą. Miała płomienne włosy i rzeczy
wiście przypominała odłam „rudych Mallorenów", jak ich na
zywała Diana. Na jej twarzy nie było nawet śladu szaleństwa,
a tylko miłość i dobroć. Jej urodę odziedziczył Bryght, a kto
wie, może również Cyn, o którym tyle słyszała.
Zgodnie z konwencją obie postaci na portrecie stały
osobno. Wyczuwało się jednak między n i m i jakąś więź.
Można b y ł o bez trudu stwierdzić, że się kochają. Czy oj
ciec markiza kochał również swoją pierwszą żonę? I czy
w pałacu są jakieś jej portrety?
Bey chrząknął, więc ruszyła dalej.
Przed drzwiami do jednego z pokojów czekały na nich
dwie służące. Markiz pożegnał się z nią, zapewniwszy, że
uzyska od nich wszystko, czego będzie chciała.
Było to oczywiście przesadzone zapewnienie. W tej
chwili pragnęła jedynie bliskości Rothgara.
194
- To apartament lady Elf, to znaczy Walgrave - popra
w i ł a się służąca, wprowadzając ją do przestronnego pokoju.
Znajdowały się tu pomalowane na biało meble, w t y m
fantazyjne biureczko. Ściany zdobiła jasna tapeta w chiń
skie wzory. Wielkie okna dawały dużo światła. Diana po
deszła do jednego z nich i otworzyła je na oścież. Wycho
dziło na przyjemny ogród, w k t ó r y m śpiewały ptaki.
Jak tu sielsko, pomyślała.
- N i e rozpakowywałyśmy twoich bagaży, pani, bo masz
się przenieść do pałacu królowej - ciągnęła służąca. - Po
wiedz tylko, jaką suknię ci przygotować, a zaraz to zrobi
my. I przygotujemy ci, pani, kąpiel.
M i ł y krajobraz, do którego się tak przyzwyczaiła. Cie
kawe, czy tak samo wygląda zza krat domu dla psychicz
nie chorych?
Obróciła się do służących.
- Moja pokojówka, Clara, wie, gdzie jest suknia - po
wiedziała. - Ale bardzo chętnie skorzystam z kąpieli.
Obie służące s k ł o n i ł y się grzecznie.
- Tak, pani. Czy czekając napijesz się herbaty?
- Poproszę - zadysponowała Diana i raz jeszcze wyjrza
ła na zewnątrz.
Kiedy została sama, zdjęła swój kapelusik i potarła skro
nie. N i e , nie bolałająjeszcze głowa, ale cała czuła się spię
ta. Końcówka podróży była okropna, a obawiała się, że da
lej będzie tylko gorzej.
Przez chwilę zastanawiała się, gdzie może być Rothgar.
Być może już przygotowuje się do wizyty na królewskim
dworze. Czy bierze kąpiel? Czy jest nagi? Jednego była
pewna. Gdyby była na miejscu Fettlera, znacznie sumien
niej spełniałaby swoje obowiązki przy kąpieli Beya. Ale
pewnie ociągałaby się przy jego ubieraniu!
Rothgar pożegnał Dianę przed drzwiami do jej pokoju,
i ruszył na d ó ł , żeby sprawdzić, czy wszystko w domu jest
w porządku. Zastanawiał się przy t y m , co też mogła do-
195
strzec w portrecie ojca i macochy. Na pewno nic, co rzu
całoby jakiekolwiek światło na jego tragedię.
Wyszedł jeszcze na zewnątrz, żeby osobiście nadzoro
wać rozpakowywanie automatu. Na szczęście nocna przy
goda wcale mu nie zaszkodziła, chociaż mogła go uszko
dzić jedna z kul, ponieważ skrzynia bagażowa nie miała
zabezpieczenia. Upewniwszy się, że dobosz jest w t a k i m
stanie, w jakim wyjechał z Arradale, markiz posłał służą
cego do mistrza Johna Josepha Merlina, żeby dowiedzieć
się, kiedy będzie mógł przyjąć automat do naprawy.
W końcu został w pokoju sam na sam z mechanicznym
chłopcem. Kucnął więc, chcąc zajrzeć mu w oczy. Poczuł dziw
ną pokusę, by go nakręcić i na chwilę przywołać do życia.
- Będziesz dla mnie jak wyrzut sumienia, wiesz? - zwró
cił się do dobosza. - Przy tobie nigdy nie zapomnę o tym,
co mogło się wydarzyć. Albo, co się wydarzyło - dodał,
przypomniawszy sobie, że nie może być niczego pewny.
Chłopiec patrzył na niego tak, jakby chciał zapytać, czy
rzeczywiście nie chce, by stał się rzeczywisty.
Markiz podniósł się gwałtownie. Wyszedł z pokoju
i zamknął za sobą drzwi. Starał się przekonać siebie, że nic
się nie z m i e n i ł o . D o t ą d kierował się w życiu jedynie rozu
mem. To co czuł, b y ł o jedynie chwilową słabością.
A nikt tak jak on nie potrafił sobie radzić ze słabościami.
18
Diana postanowiła rozerwać się, penetrując pokoje Elf.
Jednak obrazy njewiele jej mówiły, a książki, które stały
w przeszklonej biblioteczce znalazły się tu zapewne przy
padkowo, już po jej wyjeździe. Trudno przypuszczać, by la
dy Walgrave interesowała się hodowlą bydła i uprawą ziemi.
Przeszła więc do sypialni, która wydała jej się urocza,
196
a następnie otworzyła drzwi do sporej gotowalni. Zobaczy
ła tam Clarę w towarzystwie dwóch służących. Jej poko
jówka przygotowywała już suknię na spotkanie z królową,
a służące lały wodę do balii. W k o m i n k u palił się ogień,
chociaż w pałacu wcale nie b y ł o zimno.
Diana domyśliła się, że zapalono go już wcześniej, za
pewne z myślą o kąpieli. Gorąco wprost buchało od goto
walni. Diana zamknęła drzwi, nie chcąc go wypuszczać
i pomyślała, że Rothgar prowadzi swój d o m z godną po
zazdroszczenia precyzją.
To przywiodło jej na myśl automat. Markiz być może
dlatego lubił tego rodzaju mechanizmy, ponieważ przypo
m i n a ł y jego własne życie. Pewnie już wypakował dobosza
i ustawił go gdzieś w swoich pokojach. Patrząc na jego fi
gurkę, Diana wspomniała własne dzieciństwo. A ciekawe,
jak wyglądał Bey, kiedy miał sześć czy siedem lat? Czy ist
nieją jego portrety jeszcze sprzed wielkiej tragedii, której
b y ł świadkiem? Czy zmienił się po t y m wydarzeniu?
Po jakimś czasie pojawiła się kolejna służąca w towa
rzystwie lokaja niosącego tacę z herbatą.
- Czy w pałacu jest galeria portretów? - spytała Diana.
- Tak, pani, ale mała - odparła pokojówka. - W koryta
rzu niedaleko sali balowej.
Lokaj postawił filiżankę na stoliku.
- Chciałabym ją zobaczyć.
Służąca spojrzała najpierw na parującą herbatę, a potem
na pokój, w k t ó r y m szykowano kąpiel. Ale jeśli nawet
zdziwiła j a t a prośba, nie powiedziała nic na ten temat.
- Tak, milady. Proszę za mną.
Diana ruszyła za pokojówką. Przeszły do drugiej części
d o m u z szerszym korytarzem, gdzie rzeczywiście wisiały
rodzinne portrety. Diana podziękowała dziewczynie i po
wiedziała, że chce być sama.
Pierwsze obrazy pochodziły zapewne z epoki Tudorów.
Wiele wskazywało na to, że nie są nowe. Między innymi stro
je portretowanych osób. Przeszła dalej, gdzie znalazła dwa
197
płótna z okresu restauracji Stuartów, na których znajdowali
się zapewne dziadkowie Rothgara. Tutaj podobieństwa już
były znacznie oczywistsze, chociaż dopiero teraz zauważyła,
jakie cechy powtarzały się w tej rodzinie. N i e było w niej ja
snowłosych cherubinów. Brakowało też osób otyłych. Wszys
cy byli ciemni lub rudzi i mieli w rysach coś drapieżnego.
Niestety nigdzie nie znalazła portretu matki Beya. Być
może wisiał gdzieś, w jakimś odległym miejscu. W końcu
dotarła do p ł ó t n a z wizerunkiem markiza. N i e mogła się
nie uśmiechnąć na jego widok. Spory portret znajdował się
w centralnym miejscu, a w o k ó ł niego rozwieszono minia
tury z członkami jego rodziny. Ciekawe, czy to on sam
wpadł na ten pomysł?
Bey na obrazie miał siedemnaście, osiemnaście lat, ale jego
oczy były poważne, nawet smutne. Namalowano go w czasie
obowiązkowej podróży do Włoch, ponieważ markiz opierał
się o jakąś rzeźbę, a w dali znajdowały się starożytne ruiny.
Diana wiedziała, że italscy malarze bardzo często wykonywa
li t ł o , żeby przyjezdni mogli sobie wybrać takie, które im od
powiada. Tak też mogło być i z tym portretem.
M i m o smutku w oczach, na twarzy markiza gościł
uśmiech. Było w n i m coś, co m ó w i ł o , że portretowany do
skonale bawił się podczas wizyty we Włoszech. I to nie tyl
ko przy zwiedzaniu zabytków... Diana była przekonana,
że ma przed sobą mężczyznę, który poznał smak lupana-
rów Neapolu i Rzymu.
Włoskie kobiety musiały za n i m szaleć. 2 jednej strony je
go wygląd miał w sobie coś południowego, ale z drugiej, ostre
rysy i potężny wzrost czyniły go niepodobnym do Włocha.
Diana przeszła dalej, ale galeria szybko się skończyła. N i e
było tu portretu matki Rothgara. Znalazła za to płótna z H i l
dą i Elf, a także braćmi markiza. Wszystkie jednak przedsta
wiały ludzi dorastających albo już dorosłych. Wcale jej to
nie zdziwiło, ponieważ obrazów dzieci nie wystawiano ra
czej na widok publiczny. Można je było znaleźć w sypial
niach i rodzinnych jadalniach, rzadziej w salonach.
198
Jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Tak, wszyscy chcieli
zapewne zapomnieć o jego matce. Portret samego marki
za powiedział jej, że mimo smutku, nie stracił on całej ra
dości życia. Późniejsze wypadki też zostawiły swój ślad.
Od Rosy wiedziała, że ojciec i macocha Rothgara zmarli
z powodu jakiejś przywiezionej przez niego infekcji. Oczy
wiście markiz nie ponosił za to winy. Jednak ten wypadek
również p o ł o ż y ł się cieniem na jego życiu.
Od dzieciństwa obcował ze śmiercią. Diana pomyślała
o wydarzeniach poprzedniego dnia. Nawet teraz, po la
tach, niewiele się zmieniło.
Z westchnieniem uniosła lekko suknię i skierowała się
do swoich pokoi. Służące czekają pewnie niecierpliwie na
jej powrót. A herbata jest może jeszcze gorąca.
Dwie godziny później Diana stanęła przed olbrzymim
zwierciadłem i stwierdziła, że już dawno tak nie wygląda
ł a . Imponująco przedstawiała się zwłaszcza obowiązująca
przy stroju dworskim turniura, której na co dzień nie uży
wano. D z i ę k i niej szeroko rozpostarta spódnica mogła
ukazać barwy i bogactwo zdobień. W jej przypadku był to
kremowy jedwab z kwietnymi wzorami i złocistą krezą.
Stanik był również zdobiony z ł o t y m i motywami. Znajdo
wał się na nim jedwabny kwiat w okolicach piersi. M o ż e
dlatego przypominał jej mak, który dostała od Rothgara.
Strój był tak bogaty, że spod falban niemal nie było wi
dać butów z licowanej i specjalnie barwionej skóry.
Diana poprawiła kwiaty przy staniku i pomyślała
o Beyu. Czy jemu również skojarzą się z makiem? A mo
że z wczorajszą nocą? Wstrzymała oddech na to wspomnie
nie. Oczy w lustrze wydały jej się nagle dziwnie zamglone.
N i e , dosyć tego!
Rothgar chce pewnie zapomnieć o tym, co się między
nimi zdarzyło. A ona nie powinna mu teraz o t y m przy
pominać. M u s i przekonać króla, że jest zdrowa na ciele
i umyśle, a zwłaszcza to drugie. Dlatego ma za zadanie grać
199
rolę konwencjonalnej damy z prowincji. Dygnęła przed
lustrem i rozejrzała się ze strachem.
- Iluż tu znakomitych ludzi - rzekła w wystudiowany
sposób. - Czuję się taka onieśmielona.
Parsknęła śmiechem, gdyż ta scena wydała jej się grote
skowa. Do diabła z londyńskimi znakomitościami! N i e są
dziła, że spotka na dworze kogoś ciekawszego i odważniej-
szego od Rothgara.
Przypomniała sobie jedną z ich wspólnych prób. Musi
uważać, żeby nie przesadzić w swojej grze. Wtedy łatwo się
zdradzi. I czy król uwierzy, że to właśnie ta prowincjonalna
gęś prosiła go o miejsce w Izbie Lordów? N i e , powinna po
zostać wielką damą i tylko trochę zmienić swój charakter.
Przeszła do pokoju obok, gdzie znajdowały się jej bagaże.
- Claro, czy znalazłaś już puder?
Służąca dygnęła.
- Tak, pani.
- No to na co czekasz?
Przeszły znowu do lustra, gdzie pokojówka zasłoniła jej
twarz i popudrowała włosy. Diana spojrzała, żeby ocenić
efekt. Dobrze! Jej pyszne kasztanowe sploty wyglądały te
raz bardziej mysio. Jeszcze tylko trzeba pomalować twarz,
żeby zamaskować ślady rumieńców. N i e będzie jednak
czernić brwi i rzęs, co zwykle podkreśla siłę osobowości.
Zerknęła na kwiaty przy sukni i stwierdziła, że ma zbyt
głęboki dekolt. N i e chciała wyglądać zalotnie.
- Claro, moja chusteczka - zadysponowała. - Ta ze z ł o
ceniami, z muślinu.
Biedna służąca znowu musiała wrócić do skrzyń. Wkrótce
znalazła chusteczkę, którą Diana kazała sobie założyć na szy
ję, a następnie sama zatknęła jej oba końce za stanik.
Wyglądała teraz przesadnie skromnie, ale właśnie o to
jej chodziło.
Żeby dodatkowo wzmocnić ten efekt, wybrała najprost
szą biżuterię. Zdjęła pierścienie z palców, chociaż bardzo
je lubiła. Zostawiła tylko jeden z rubinem, a na szyję zało-
200
żyła sznur pereł. Jeszcze tylko kolczyki z perłą oraz maleń
k i m rubinem i koniec. Wszystko to dostała na swoje szes
naste urodziny i szczerze nie znosiła tej biżuterii. Przypo
minała w niej mniszkę, o co zapewne chodziło rodzicom.
Ponownie spojrzała w lustro. Wyglądała poprawnie,
lecz blado. N i k t zapewne nie uzna jej za zagrożenie dla
męskiego rodu.
Ciekawe, co powie Rothgar? pomyślała. Wciągnęła jesz
cze koronkowe rękawiczki i wzięła wachlarz z kości słonio
wej. Tak długo go nie używała, że od razu go otworzyła,
żeby sprawdzić, czy nie jest uszkodzony. Podeszła do
drzwi, czując, że głupie serce aż skoczyło z radości.
Wreszcie zobaczy go znowu. Po tylu godzinach rozłąki!
Przed drzwiami czekał lokaj w peruce.
- Prowadź mnie do lorda - zadysponowała.
Skinął głową i zaprowadził ją na t y ł y domu. Przyjęła to
ze zdziwieniem, ponieważ znajdowały się tu zwykle po
mieszczenia dla służby.
Mężczyzna zatrzymał się przed jakimiś drzwiami i za
stukał w nie trzykrotnie laską. Następny służący otworzył
drzwi i zaanonsował jej przybycie:
- Lady Arradale, panie.
Diana przeszła dalej i znalazła się w zawalonym papie
rami gabinecie. Stały tu aż dwa biurka, a ściany b y ł y
wprost zastawione pełnymi książek p ó ł k a m i . Zauważyła,
że na jednym z biurek leży wielka, kolorowa mapa.
Markiz wstał, żeby ją powitać. Wciąż trzymał pióro
w d ł o n i , jakby tylko na chwilę przerwał pisanie. Robił wra
żenie znużonego.
N i e za dużo tej pracy? spytała go w duchu.
Rothgar już zdążył się przebrać. Wyglądał wspaniale
w swoim dworskim surducie z czerwonej satyny.
Jednak coś innego przykuło jej wzrok. W kącie pokoju,
tam gdzie kończyły się p ó ł k i , wisiał obraz przedstawiający
ciemnowłosą kobietę w czerwonej sukni. Twarz miała pięk
ną, a minę, wydawać by się mogło, wyzywającą. Ale gdzieś
201
w głębi jej oczu czaił się strach. Strach przed sobą, Diana
wiedziała, że jest to matka Beya. Coś w nich takiego było,
że od razu można ich było skojarzyć. Może oczy, które ty
le mówiły tak o jednym, jak i o drugim.
Nic jednak nie wskazywało na to, że kobieta jest cho
ra psychicznie.
Czy właśnie dlatego Bey trzymał to płótno w gabine
cie? Czy miało ono służyć jako przestroga?
Diana zrozumiała, że kazał ją tutaj przyprowadzić po
to, by zobaczyła ten portret. Specjalnie też ubrał się na
czerwono, aby aluzja stała się bardziej przejrzysta. Chciał
ją przekonać, że szaleństwo czai się w jego rodzinie. Nie
trzeba wyglądać na wariata, żeby nim być.
Diana czuła, że serce wali jej jak młotem. Udając spo
kój, podeszła do portretu. Jej wy krochmalona suknia za
szeleściła niczym suche liście.
~ Wygląda na przerażoną - zauważyła. - Czy nie chcia
ła wyjść za twego ojca?
Rothgar aż otworzył usta ze zdziwienia.
-Jak...? Skąd...? - Nie, Diana nie mogła nic wiedzieć o je
go matce. Markiz skinął głową. - Wiem niewiele, ale coś
rozegrało się między nią a ojcem. To było zaplanowane
małżeństwo. Kochający rodzice znacznie wcześniej spisa
li intercyzę. Moja babka do tej pory twierdzi, że to wszyst
ko z tego powodu.
Diana chętnie podjęłaby temat, ale nie w tym momencie.
Miała przecież przed sobą wizytę u króla. Nagle w jej głowie
zalęgło się podejrzenie, że markiz również i to zaplanował.
Chciał, żeby ta rozmowa miała jedynie pobieżny charakter.
Do diabła z nim!
Pomyślała, że ma do czynienia z przebiegłym strate
giem i że będzie się musiała nagłowić, jeśli zdecyduje się
na ofensywę. Na razie czuła, że może sobie pozwolić je
dynie na nękające wypady.
- Byłeś mały, kiedy zmarła - rzekła po chwili namysłu. -
Być może twój ojciec rzeczywiście był dla niej niedobry.
202
- Ojciec bardzo przypominał Branda. Czy sądzisz, że
Brand mógłby doprowadzić jakąkolwiek kobietę do sza
leństwa?! Poza tym, jakiego trzeba upodlenia, żeby zadu
sić gołymi rękami własne dziecko.
- Gołymi rękami?! - szepnęła, a ta scena stanęła jej na
gle przed oczami. Zobaczyła kobietę duszącą własne dziec
ko i zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Miała wraże
nie, że w pokoju zrobiło się chłodniej.
- W najgorszy z możliwych sposobów - dodał, nie wiedząc,
że jego oczy upodobniły się w tym momencie do oczu matki.
Diana ganiła siebie w duchu za tak gwałtowną reakcję.
- Czasami trudno zrozumieć to, co się dzieje z ludźmi -
rzekła po namyśle. - Jednak powinniśmy się starać pojąć
ich motywy. Szaleństwo miewa różne źródła. Nie każde
przechodzi z krwią na nowe pokolenie.
Milczeli przez chwilę. Wzrok Diany raz jeszcze padł na
portret.
- Czy namalowano go przed, czy po ślubie? - zaintere
sowała się.
- Tuż przed.
- Więc ziarno choroby było tam wcześniej - stwierdziła.
- Od początku - dorzucił Rothgar.
Pokręciła z dezaprobatą głową.
- Zawsze mi się wydawało, że jesteś bardzo dociekliwy -
powiedziała. - Dlaczego właśnie tutaj szukasz najłatwiejszych
rozwiązań? Czy zauważyłeś u siebie jakieś oznaki szaleństwa?
Chciał odpowiedzieć, że wiele. Od kiedy ją poznał.
A wczorajsza noc była tego ukoronowaniem.
- Nie, jeszcze nie - odparł, jakby miał już ten problem
dobrze przemyślany.
- No widzisz! - ucieszyła się.
- Ale to nie znaczy, że szaleństwo nie może dotknąć mo
jego dziecka - dodał szybko. - A nawet mnie, w przyszło
ści. Już się przeciwko temu zabezpieczyłem.
Diana nie mogła uwierzyć własnym uszom. Tak bardzo bał
się choroby psychicznej, że znalazł jakiś sposób ograniczenia
203
swoich uprawnień, gdyby to nastąpiło. Ten problem stanowił
rzeczywiście jego obsesję. Jeśli w przyszłości zdecyduje się za
niego wyjść, będzie musiała zacząć właśnie od tego.
-Jak?
Misterny zegar stojący na k o m i n k u wybił czwartą.
- Nieważne - mruknął. - Musimy już iść.
Dopiero teraz przyjrzał się Dianie dokładnie. Uśmiech
nął się lekko na widok jej biżuterii, a także „maskującego"
makijażu.
- N i e przesadziłam? - spytała.
- W najmniejszym stopniu - zapewnił i podał jej rękę
do wyjścia.
Jednak Diana postanowiła wyjść samodzielnie.
- N i e rób tak na dworze - usłyszała za plecami jego
ostrzeżenie. - To wbrew etykiecie.
- Do diabła, a myślałam, że tak mi dobrze idzie! - Skrzy
w i ł a się jakby jadła cytrynę. - Wiem, wiem. M i n też mam
nie robić.
- I nie mówić, nie będąc zagadniętą - dodał, całując jej
d ł o ń . - Na miłość Boską, uważaj, Diano!
Tak, wiedziała, że nie chce się z nią żenić. A ona też nie
miała zamiaru ratować się t y m małżeństwem.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewniła.
Spojrzała raz jeszcze na tajemniczy portret, po czym wy
szła, prowadzona przez markiza. Na podjeździe czekał na
nich zaprzężony w czwórkę koni miejski kocz, którym po
jechali, korzystając z ładnej pogody. Z t y ł u towarzyszyli im
dwaj eleganccy lokaje w liberiach. Patrząc na t ł u m , Diana
przypomniała sobie de Couriaca. W otwartym koczu byli
wystawieni na strzały niczym kaczki. Jaka szkoda, że nie
ma ze sobą pistoletów!
Zwierzyła się ze swoich obaw markizowi, a on dyskret
nie zwrócił jej uwagę na jadących za n i m i uzbrojonych
konnych.
- Jesteśmy dobrze chronieni.
Ale Diana wiedziała, że nikt lepiej od niej nie potrafi za-
204
troszczyć się o Beya. Chciała więc mieć taką możliwość.
Zwłaszcza, że być może jest to jedno z ich ostatnich spotkań.
- Do diabła z królem i dworem! - westchnęła.
Markiz pochylił się w jej stronę. Poczuła upojny zapach
jego balwierskiego mydła.
- Na twoim miejscu zachowałbym te uwagi dla siebie. -
Mrugnął do niej porozumiewawczo. - Chociaż przyznaję,
że czasami myślę tak samo.
Jechali szybko ulicami Londynu. Wielu przechodniów
zatrzymywało się i pokazywało rękami herb na złoconych
drzwiach kocza. Wielobarwny t ł u m przepływał ulicami
miasta. Oni jednak czuli się wyjątkowi. Hrabina Arradale
i markiz Rothgar pojawili się na scenie.
19
Kiedy znaleźli się już w pobliżu St. James's Palące, n