Ucieczka
z Katynia
Numer:
16/2005 (1168)
Zbiegowie
z Katynia wiedzieli, że wyznanie prawdy o wymknięciu się z rąk
oprawców oznaczało wyrok śmierci
Nie
ma takiego miejsca na świecie, takiego więzienia, obozu czy łagru,
skąd by ludzie nie uciekali. Uciekali z Pawiaka, uciekali z
Oświęcimia. Historycy mogą przytoczyć setki przykładów. A
jednak ci sami historycy nie potrafią przytoczyć przykładu choćby
jednej ucieczki z Katynia. Choć od ponad 60 lat uporczywie poszukuje
się bezpośrednich świadków zbrodni, nigdy przed trybunałem
świata szukającego sprawiedliwości nie stanął człowiek, który
zdołał uciec z Katynia. Pytaniem pozostaje, czy takiego człowieka
nie było?
Bez
szans
Ucieczka
była bardzo mało prawdopodobna. Oprawcy uczynili wszystko, by taki
wypadek nie mógł się zdarzyć. Transporty z Kozielska na stację
Gniezdowo przychodziły tylko za dnia. Jeżeli któryś z transportów
polskich oficerów nie został rozładowany w ciągu dnia, pociąg
odprawiano na bocznicę pod Smoleńskiem, by w lesie ciemności nocy
nie stanowiły pokusy dla uciekinierów. Drogę ze stacyjki Gniezdowo
na miejsce egzekucji przebywano "czornymi woronami",
autobusami dostosowanymi do przewozu więźniów, bez możliwości
porozumiewania się. Podobnie dwa takie same autobusy przewoziły
skazanych na miejsce stracenia z "daczy" NKWD już po
ostatniej rewizji. Badacze zbrodni, którzy rekonstruowali ową drogę
śmierci, ustalili, że na miejsce egzekucji transportowano ludzi już
skrępowanych. Często z żołnierskim płaszczem zarzuconym na głowę
i pętlą sznura wokół szyi. Zabijano tzw. strzałem katyńskim w
potylicę. Grupa oprawców liczyła trzy osoby: zabójcę i dwóch
enkawudzistów trzymających pod ręce skrępowanego oficera. Taka
technologia egzekucji zdawała się wykluczać możliwość oporu i
ucieczki.
Ustalono
jednak, że wiele ciał nosi ślady ciosów bagnetów, jak gdyby
jednak nad dołami śmierci oficerowie stawiali opór lub walczyli.
Jak się okazało podczas prac ekshumacyjnych, wiele ciał nosiło
ślady po kilku pociskach. Jeśli więc nie wszystko przebiegało
zgodnie ze zbrodniczym sowieckim scenariuszem, to czy można
wykluczyć, że komuś udało się przeżyć? Z tragicznej egzekucji
w Wawrze w grudniu 1939 r., w której Niemcy rozstrzelali 107 osób,
po kilku godzinach spod zwałów ciał wyczołgały się dwie - a
według niektórych źródeł - trzy osoby. Czy więc z egzekucji
katyńskich 4404 jeńców Kozielska - choćby zgodnie z rachunkiem
prawdopodobieństwa - nie mogło ocaleć kilku ludzi? Żaden historyk
nie potrafi tej tezie zaprzeczyć.
Historia
ocalałego
W
1974 r. w Chicago ukazała się nie przetłumaczona na język polski
książka Eugenjusza Andreia Komorowskiego (spisana przez Josepha L.
Gilmore'a) "Night never ending" (Noc, która się nie
kończy). Opowiada historię polskiego oficera, rotmistrza w stanie
spoczynku Eugeniusza Komorowskiego, postaci historycznej ujętej w
rocznikach oficerskich.
REKLAMA
W
1920 r. był on dowódcą szwadronu w 4. Pułku Strzelców Konnych. W
1939 r., już w stanie spoczynku według dokumentów katyńskich, był
związany z 10. Pułkiem Strzelców Konnych. W skrócie historia jego
ucieczki przedstawia się następująco. 28 kwietnia 1940 r. znalazł
się w transporcie 161 osób z Kozielska. Wskutek deszczów droga z
obozu na stację kolejową okazała się nieprzejezdna i kolumna
Polaków pokonywała ją pieszo. Gdy jeden z oficerów odmówił
dalszego marszu, powstało zamieszanie, a sowiecka eskorta zaczęła
strzelać. Komorowski, ranny, stracił przytomność. Odzyskał ją
dopiero w wagonie kolejowym, leżąc wśród nieżywych kolegów.
Uznany przez Rosjan za zabitego, przez szpary wagonu śledził
odjazdy autobusów wiozących Polaków na śmierć. Potem został
załadowany na ciężarówkę wraz z innymi ciałami. Spod
przymkniętych powiek obserwował ogromną zbiorową mogiłę
wypełnioną ciałami kolegów. Widział kolejne egzekucje.
Prowadzono ich po sześciu, z rękami związanymi do tyłu i z
płaszczami naciągniętymi na głowy. Strzelało tylko dwóch
enkawudzistów. Po wszystkim Komorowski został zrzucony do dołu.
Zanim po kilku godzinach wyczołgał się do lasu, wcisnął swój
portfel między zabitych. Miał niewładną rękę i ranę w biodrze.
A jednak zdołał po tygodniach tułaczki dotrzeć do Grodna, a po
wielu miesiącach znalazł się w Rumunii, a potem we Francji i
Szwajcarii. Miał wówczas 44 lata. Zmienił nazwisko, by zatrzeć
wszelkie ślady po tym, co wiedział.
Wielka
mistyfikacja?
Historycy
zakwestionowali tę relację. Doszukali się w niej dziesiątek
nieścisłości i błędów. Dzisiaj już wiemy, że transport z
Kozielska, w którym wywieziono na śmierć rotmistrza Eugeniusza
Komorowskiego, wyruszył nie 28 kwietnia, ale 16 kwietnia. Liczył
nie 161, ale 97 oficerów. Błędów jest wiele, zastanawia jedno.
Dlaczego, jeśli przyjąć, że mamy do czynienia z mistyfikacją,
człowiek, który się jej dopuścił, podpisał się nazwiskiem
oficera, którego ciało zostało w Katyniu zidentyfikowane. O ileż
prostsze byłoby posłużyć się jednym z wieluset nazwisk tych,
których nie zidentyfikowano. Taką relację byłoby znacznie
trudniej zweryfikować i odrzucić. Chyba że, co trudno wykluczyć,
autor z pełną świadomością podpisał się cudzym nazwiskiem, by
od swego prawdziwego oddalić wszelkie podejrzenia.
Tajemniczy
gość
W
kwietniu 1943 r., gdy "Nowy Kurier Warszawski" rozpoczął
publikację listy zidentyfikowanych ofiar Katynia, w jednym z
pierwszych numerów pojawiło się nazwisko por. Jerzego
Kobyłeckiego. Według relacji rodziny, kilka dni później do
zamieszkałej w Warszawie siostry zabitego Haliny Kobyłeckiej
zgłosił się nieznajomy mężczyzna. "Razem z Jurkiem -
powiedział - uciekliśmy z transportu do Katynia. Jurka zastrzelili,
mnie udało się uciec. Proszę nie pytać o nazwisko, bo go nie
podam. Więcej mnie już pani nigdy nie zobaczy, ale przysiągłem
Jurkowi, że dam znać rodzinie". W każdym jego ruchu znać
było zawodowego oficera. Po co ktoś w tak bolesnej sprawie miałby
nas wprowadzać w błąd - zastanawiano się w rodzinie, by przyjąć,
że por. Jerzy Kobyłecki z 30. Pułku Piechoty poległ bohaterską
śmiercią podczas próby ucieczki.
REKLAMA
Ucieczka
przez całe życie
Ślad
innej ucieczki z transportu katyńskiego można znaleźć w relacji
Stanisława Stachowskiego z Bielska-Białej. W początkach lat 50.,
podczas dyskusji dotyczącej prawdziwych sprawców zbrodni
katyńskiej, jeden z jej uczestników, ponadpięćdziesięcioletni
człowiek, wziął go na bok, i zastrzegając absolutną tajemnicę,
przedstawił się jako major Okuszko. Opowiedział, że po wojnie
1939 r. trafił do obozu kozielskiego. W kwietniu 1940 r. znalazł
się w transporcie na zachód. Jak przekonywali ich Sowieci, jechali
do domów. Gdy jednak na ścianach wagonu towarowego, którym byli
przewożeni, doczytali się zapisów ich poprzedników, z których
wynikało, że rozładowują ich na jakiejś małej stacyjce i wywożą
do lasu, postanowili uciekać. Jeszcze o zmroku, nad ranem, wyrwali
deski z podłogi wagonu nad osią i pojedynczo przeciskali się na
tory w biegu pociągu. Uratowało się dwóch pierwszych. Trzech
następnych zostało zastrzelonych. Na listach katyńskich nie ma
nazwiska majora Okuszki. I być może ta relacja nie byłaby warta
przywołania, gdyby nie to, że na liście jeńców obozu
kozielskiego historyk znajduje nazwisko por. Aleksandra
Radwana-Okuszki urodzonego w 1900 r. w majątku Iłów na
Wileńszczyźnie, dowborczyka, w 1939 r. żołnierza szwadronu KOP
Budsław. Jego ciała nie zidentyfikowano w Katyniu - i jeśli
uwierzyć relacji o tej ucieczce - to miałoby do niej dojść 17
kwietnia 1940 r. z transportu pod kryptonimem 035/2.
"Znam
kilka wypadków, że zastrzelony "ożył" - notuje w swojej
relacji z 1994 r. Bronisław Jastrzębski. - Siepacze pisali w
raportach, że rozstrzelali wszystkich. A co mieli meldować, że
ktoś im zwiał. Żeby dobrał się do ich skóry Beria lub Stalin?
Poznałem w latach 50. człowieka, który projektował rozbudowę
kościoła w Falenicy. Kiedyś zwierzył mi się, że był na miejscu
mordu w Katyniu i uciekł wraz z drugim jeńcem. Opowiadał, że gdy
konwojenci zagapili się, jeńcy skoczyli w las. Nie biegnąc daleko,
wspięli się na rozłożyste drzewa i przeczekali do nocy. Klucząc
po lasach, dotarli do Polski. Nazywał się chyba Czarnecki. Gdy
skończył opowiadać, żałował tego, że się wygadał, i zaklinał
mnie o zachowanie tajemnicy. Opowiedziałem mu wtedy, kim jestem.
Pierwszy raz w życiu ujawniłem nieznajomemu człowiekowi, kim
naprawdę jestem. Mam całkowitą pewność, że mówił prawdę".
To niezwykle ważna relacja. Złożona przez legendarnego Damazego, w
latach wojny twórcę i dowódcę wywiadowczej Bojowej Organizacji
Wschód.
Na
listach katyńskich zidentyfikowano trzech oficerów o nazwisku
Czarnecki. W obozie kozielskim nazwisko to nosiło sześciu ludzi.
Wiele wskazuje na to, że jeden z nich, prawdopodobnie plutonowy
podchorąży Stefan Czarnecki z 16. Pułku Piechoty, zdołał uciec z
Katynia. Oto bowiem w relacji z 1986 r., składanej w zupełnie innej
sprawie, ks. Jan Raczkowski, proboszcz parafii w kampinoskim Lesznie,
a w latach wojny wikary kościoła w Falenicy, wspominał, że
podczas wojny spowiadał człowieka, który zdołał uciec z Katynia,
ale nie ujawnił swego nazwiska.
Zabójcza
prawda
Historia
najpewniej nigdy nie zdoła zweryfikować relacji o katyńskich
ucieczkach. Być może najbardziej wiarygodne wydają się te
relacje, w których nie pada żadne nazwisko. Tak jak w historii
relacjonowanej przez Stanisława Szpakowskiego z Zielonej Góry.
Przed wojną jego sąsiadką na kresach była Janina
Brzezińska-Radkowska. W 1940 r. wraz z matką i trzema siostrami
została wywieziona na Kołymę. Gdy w 1957 r. powróciła do kraju,
opowiedziała mu niezwykłą historię katyńskiej ucieczki.
Dotyczyła oficera, który lekko tylko ranny zdołał się w nocy
wygrzebać z dołów katyńskich. Zdecydował się jednak uciekać
nie na zachód, do Polski, ale na wschód. Wiedział, że tu nikt go
nie będzie szukał. Przemieszczał się tylko nocami, wygłodzony i
obdarty. Po kilku tygodniach trafił na brygadę "lesorubów",
więźniów łagru zatrudnionych przy wyrębie lasu. Obserwował ich
przez kilka dni. Przy ciężkiej, katorżniczej pracy co kilka dni
ktoś z brygady umierał. Skorzystał z pierwszej okazji. Przebrał
się w ubranie zmarłego, ciało wraz z mundurem zagrzebał w ziemi i
jakby nigdy nic dołączył do kolumny powracającej do obozu. Po
wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej łagier ewakuowano. Tak znalazł
się na Kołymie. Tu poznał Janinę Brzezińską, by dzielić z nią
życie przez ponad 15 lat. Gdy w 1957 r. jako małżeństwo powrócili
do kraju, udał się do Wałbrzycha, by stąd przedostać się na
Zachód. Nikt nie wie, jakie były jego dalsze losy ani jakie było
jego prawdziwe nazwisko.
REKLAMA
Czy
są to historie prawdziwe? Być może tak. Historyk bowiem dobrze
wie, że nie ma takiego miejsca na świecie, skąd by Polacy nie
uciekali. Takiego łagru, takiego obozu czy takiego
więzienia.
Autor:
Dariusz Baliszewski