Bóg dobry aż tak doc

Ks. Piotr Pawlukiewicz



Bóg dobry aż tak?

O Bożym miłosierdziu myśli kilka







Oficyna Wydawnicza „Liberton" Warszawa 1999





O Boże mój, mów do mnie o nadziei...

Jakżeż by mogły na tej biednej ziemi zrodzić się myśli tchnące nadzieją?

Czyż nie muszą one przyjść z nieba?...

Nadzieja, która wznosi nas tak bardzo ponad samych siebie, która tak bardzo przewyższa wszelkie nasze marzenia, ta nadzieja jest nam nie tylko przez Ciebie dozwolona, lecz nakazana jako obowiązek!...
Chociaż jestem tak zły, chociaż
jestem grzesznikiem, muszę mieć nadzieję, że pójdę do nieba - Ty zabraniasz mi rozpaczy...

Bez względu na moją niewdzięcz­ność, oziębłość, nikczemność, bez względu na to, jak dalece nadużywałem Twych łask, o Boże mój. Ty każesz mi spodziewać się, że będę żył na zawsze u stóp Twoich, w wiecznym miłowaniu i świętości!...

Zabraniasz mi zniechęcenia, nie pozwalasz, bym kiedykolwiek, widząc swą nędzę, powiedział: „Już nie mogę iść dalej, droga do nieba jest za stroma, muszę cofnąć się i stoczyć na sam dół". Nie pozwalasz, bym na widok moich ustawicznie popełnianych błędów, za które codziennie Cię przepraszam i w które wciąż na nowo popadam, powiedział sobie: „Nigdy nie potrafię się poprawić. Świętość jest nie dla mnie. Co może być wspólnego pomiędzy niebem a mną?...

Jestem naprawdę zbyt niegodny, bym mógł tam się dostać ". Zabraniasz mi, Panie, bym
wspomniawszy na niezliczone łaski, jakimiś mnie obsypał, powiedział sobie: „Nadużyłem zbyt wielu łask, powinienem być świętym, a jestem grzesznikiem, nie mogę się poprawić, to jest za trudne, jestem samą tylko nędzą i pychą. Po tym wszystkim, co Bóg dla mnie uczynił, nie ma we mnie nic dobrego i nigdy nie pójdę do nieba ".

Chcesz, bym nie tracił nadziei mimo wszystko, chcesz, bym zawsze ufał, że mam dosyć łask, by móc się nawrócić i dojść do chwały... Niebo i ja, doskonałość i nędza — cóż jest
między nimi wspólnego? Jest Twoje Serce, Jezu, Panie mój. Twoje Serce - łącznik spajający z sobą te dwie rzeczy tak bardzo różne.., i miłość Ojca, który tak umiłował świat, że swego Syna Jednorodzonego dał...


(Karol de Foucauld, Pisma duchowe - fragment)



Wstęp, czyli słowo do zniechęconych


Na pewno już nie raz w życiu widziałeś obraz Jezusa Miłosiernego. Być może słyszałeś, jak w kościele grupa starszych pań modliła się, powtarzając kilkadziesiąt razy słowa: „ Dla Jego bolesnej męki - miej miłosierdzie dla nas i całego świata ". Słyszałeś też zapewne o błogosławionej Faustynie Kowalskiej. I może właśnie, dlatego, że widziałeś, że słyszałeś, to teraz wcale nie masz zamiaru czytać tej książeczki. Być może Twoim zdaniem te promyczki z Jezusowego serca, ta monotonna modlitwa - to wszystko jest dobre, ale dla starych babć. Ośmielę się jednak zaproponować: przeczytaj cierpliwie te słowa. Niewiele brakowało, a i ja kiedyś nabrałbym jakże mylnego przeko­nania, że kult Miłosierdzia Bożego jest czymś powierz­chownym i płytkim. Dziś dziękuję Bogu, że ocalił mnie od tej tragedii.


Bezgrzeszni?


Zacznijmy od fragmentu Ewangelii: „Jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek. Wszedł, więc do domu faryzeusza i zajął miejsce za stołem. A oto kobieta, która prowadziła w mieście życie grzeszne, dowiedziawszy się, że jest gościem w domu faryzeusza, przyniosła flakonik alabastrowy olejku, i stanąwszy z tyłu u nóg Jego, płacząc, zaczęła łzami oblewać Jego nogi i włosami swej głowy je wycierać. Potem całowała Jego stopy i namaszczała je olejkiem. Widząc to faryzeusz, który Go zaprosił, mówił sam do siebie: «Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą». Na to Jezus rzekł do niego: «Szymonie, mam ci coś powiedzieć». On rzekł: «Powiedz, Nauczycielu!». «Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników. Jeden winien mu był pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. Gdy nie mieli, z czego oddać, darował obydwom. Który więc z nich będzie go bardziej miłował?». Szymon odpowiedział: «Sądzę, że ten, któremu więcej darował». On mu rzeki: «Słusznie osądziłeś». Potem zwrócił się do kobiety i rzekł Szymonowi: «Widzisz tę kobietę? Wszedłem do twego domu, a nie podałeś Mi wody do nóg; ona zaś łzami oblała Mi stopy i swymi włosami je otarła. Nie dałeś Mi pocałunku; a ona, odkąd wszedłem, nie przestaje całować nóg moich. Głowy nie namaściłeś Mi oliwą; ona zaś olejkiem namaściła moje nogi. Dlatego powiadam ci: Odpuszczone są jej liczne grzechy, ponieważ bardzo umiłowała. A ten, komu mało się odpuszcza, mało miłuje». Do niej zaś rzekł: «Twoje grzechy są odpuszczone». Na to współbiesiadnicy zaczęli mówić sami do siebie: «Któż On jest, że nawet grzechy odpuszcza?». On zaś rzekł do kobiety: «Twoja wiara cię ocaliła, idź w pokoju!». (Łk 7, 36-50)

Fragment ten opisuje spotkanie Jezusa z dwiema jakże różnymi osobami. „Jeden z faryzeuszów zaprosił Jezusa do siebie na posiłek". W zasadzie nic nie wiemy o tym człowieku. Zapewne jednak jak przystało na faryzeusza, był osobą poważaną, zachowującą przykładnie religijne przepisy, pochodzącą z tak zwanych wyższych sfer. Ów człowiek wprawdzie zaprosił Jezusa do siebie, ale przyjmował Go z wyraźnym dystansem. Nie podał mu wody do obmycia nóg ani oliwy do namaszczenia głowy. Nie ucałował Jezusa serdecznie, choć ten gest był powszechnie
przyjęty w ówczesnym zwyczaju. O czym to wszystko świadczy? Może o tym, że ten faryzeusz zaprosił Jezusa do siebie nie z życzliwości, nie po to, aby swoją gościną oddać Mu należny hołd, ale być może jedynie z czystej ciekawości. Może myślał tak: „Tyle opowiadają o tym Jezusie. Że podobno taki mądry, że cuda czyni. Zaproszę Go do siebie, sam Mu się przyjrzę z bliska, sam się o wszystkim przekonam". Zaprosił Jezusa, ale uczynił to dla próby.
Świadczą o tym słowa, które wypowiedział do samego siebie, gdy grzeszna kobieta przypadła do stóp Zbawiciela. Rzekł wtedy: „Gdyby On był prorokiem, wiedziałby, co za jedna i jaka jest ta kobieta, która się Go dotyka, że jest grzesznicą".

Kobieta, o której mowa, zachowała się zupełnie inaczej. Nie przyglądała się, nie analizowała. Nie patrząc na to, co powiedzą inni, bez żadnego wyrachowania upadła do stóp Jezusa, całowała Jego stopy i ocierała je swoimi włosami. Swoim zachowaniem tak bardzo upokorzyła się przed Chrystusem.

Ta biblijna historia przypominała mi się nieraz, gdy pracując, jako kapelan szpitala, przemierzałem korytarze, zaglądałem do sal i proponowałem chorym spowiedź i przystąpienie do komunii świętej. To właśnie na oddziale męskim czułem się niekiedy jak w gościnie u faryzeusza. „A, witamy, witamy! Niech księżulek usiądzie, pogadamy. Co tam w polityce? A może ksiądz jakiś kawał nam opowie, bo tu w szpitalu okropnie nudno". Jakże często takimi słowami witali mnie chorzy panowie. Przyglądali mi się bacznie, bo byłem zaraz po święceniach. Niektórzy myśleli zapewne: „A co taki młokos może nam tu powiedzieć". Niekiedy, jako doświadczeni życiem, wystawiali mnie na próbę: „ A jak tam się księdzu ta nowa lekarka podoba? A ksiądz to tak nic, na boku? Zupełnie nic?". I patrzyli ciekawie: czerwieni się księżulek czy sienie czerwieni. Ale gdy przychodziło do pytania: „A może by się któryś z panów wyspowiadał?", to wielu miało stałą odpowiedź: „Jeszcze nie umieramy! A zresztą, z czego tu się spowiadać? A bo to ja, kogo zabiłem czy okradłem? Chory jestem, to i grzeszyć nie mogę. Owszem, nieraz się trochę wypiło, ale przecież za swoje! To żaden grzech!".

Inaczej było na oddziale kobiecym. Chętnych do spowiedzi i komunii pań było zazwyczaj znacznie więcej. Oczywiście, może to pewne uogólnienie, ale od dawna wiadomo, że kobiety są pobożniejsze. Jednak nie mogę w tym miejscu nie zacytować słów pewnego rekolekcjonisty. Podczas nauki stanowej dla mężczyzn powiedział: „Jak się już chłop Panem Bogiem przejmie na poważnie, to nie ma: zmiłuj się".

Wróćmy jednak do moich dyskusji na oddziale męskim. Starałem się tłumaczyć moim „bezgrzesznym" pacjentom, że gdyby się tak dobrze przyjrzeć ich życiu duchowemu, to by się zapewne jakąś skazę na ich sumieniu znalazło. Kiedy gorąco temu zaprzeczali, opowiadałem im historię, którą sam usłyszałem przed laty na rekolekcjach dla dzieci. Ksiądz rekolekcjonista mówił mniej więcej tak: „Wydaje nam się, drogie dzieci, że tu, w kościele, powietrze jest przezroczyste. Świecą się światła i wszyscy widzimy się bardzo dobrze. Nie ma tu żadnej mgły, żadnego dymu. Ale gdybyśmy teraz zaświecili tutaj mocny reflektor, taki jak w teatrze, to zobaczylibyśmy w jego świetle, że w całej świątyni, w powietrzu unosi się mnóstwo kurzu. Dlaczego teraz go nie widzimy? Ponieważ jest za ciemno. Owszem, zapalone światło wystarcza, abyśmy mogli poruszać się po kościele, wzajemnie się widzieć. Ale żeby zobaczyć drobne pyłki kurzu, potrzeba lepszego oświetlenia. Podobnie jest z naszymi grzechami - aby je dostrzec, potrzebne jest mocne światło. Nie takie, jakie daje słońce czy żarówka. Potrzebne jest światło, którym jest sam Jezus Chrystus. Jeśli jakaś elegancka pani chce założyć sukienkę, to wyjmuje ją z szafy, podchodzi do okna i tam bacznie się przygląda, czy ona jest czysta. Nikt nie sprawdza czystości ubrania w ciemnym przedpokoju, bo tam nie widać brudu. Podobnie jest z naszym sumieniem. Jeśli ktoś oddali się od Chrystusa, to dzieje się tak, jakby stanął w półmroku. Nie dostrzega swoich grzechów. To, dlatego często ludzie oddaleni od Boga, którzy prowadzą złe życie, będą się zaklinać, że nie mają żadnych grzechów. Natomiast ci, którzy często czytają Pismo Święte, modlą się, uczestniczą w mszy świętej, będą doskonale widzieć na swoim sumieniu nawet najmniejszą skazę ".

Taką myśl zapamiętałem z tamtej dziecięcej nauki i bardzo mi się spodobała. I serdecznie radzę osobom, które doszły do wniosku, że nie mają żadnych grzechów, aby przyszły do konfesjonału i powiedziały szczerze: „Proszę księdza, ze mną jest już tak źle, już tak oddaliłem się od Chrystusa i żyję w takiej ciemności, iż wydaję mi się, że nie mam grzechów".

Poczucie bezgrzeszności jest bardzo niebezpie­cznym stanem. Wielu z nas słyszało zapewne o tym, że zdarza się czasem, iż chory, na krótko przed śmiercią, zaczyna niespodziewanie czuć się znacznie lepiej. Gdy pracowałem w szpitalu, to sam spotkałem się z takimi przypadkami. Rozmawiałem nawet o tym z lekarzami. Jeden z nich powiedział: „Proszę księdza, kiedy organizm człowieka zaczyna powoli umierać, to wyłącza mu się stopniowo system nerwowy. Chory przestaje wtedy odczuwać ból, który dręczył go niekiedy całymi tygodniami. To przynosi mu ulgę. Myśli, że wraca do zdrowia, a w istocie dzieje się zupełnie odwrotnie - nadchodzi śmierć".

Z sumieniem jest bardzo podobnie. W naszym życiu duchowym pełni ono funkcję systemu ostrzegania. Gdy pragniemy wkroczyć na drogę grzechu, gdy zaczynamy brnąć już w stronę duchowej śmierci, sumienie nas ostrzega. Tak jak fizyczny ból jest dla nas czerwonym światłem sygnalizującym, że coś jest nie tak z sercem, z nerkami, z płucami, że funkcjonowanie naszego organizmu jest zagrożone, tak i sumienie mówi: uważaj, to co czynisz niszczy w tobie życie duchowe, życie nadprzyrodzone. Grozi ci śmierć.

Co robią ludzie, gdy zaczynają odczuwać ból? Wielu robi konieczne badania, zaczynają się leczyć. Jednak są i tacy, którzy bagatelizują sprawę. Mówią sobie: to nic groźnego. Biorą tylko jakiś środek przeciwbólowy i ból na jakiś czas w istocie ustaje. Ale choroba rozwija się dalej. Podobnie jest z sumieniem. Można je zagłuszyć, a nawet zupełnie „wyłączyć". Wystarczy sobie mocno powtarzać: ja nic złego nie robię, inni też tak postępują. Po jakimś czasie wyrzuty mogą stać się słabsze, a nawet mogą zniknąć zupełnie. Kiedy czytamy relacje z rozpraw sądowych dotyczących okrutnych zbrodni, to nierzadko możemy spotkać się z określeniem: „sprawca nie okazywał najm­niejszych wyrzutów sumienia". Normalnym ludziom nie mieści się to w głowie, że po zamordowaniu niewinnego człowieka można jeszcze, patrząc w oczy bliskim ofiary, uśmiechać się cynicznie. Życie pokazuje jednak, że jest to możliwe. Do takiego stanu odczłowieczenia dochodzą właśnie ci, którzy przez lata zagłuszali w sobie głos sumienia. Oczywiście, to są przypadki skrajne, ale na co dzień też możemy spotkać się z czymś takim.

Pamiętam, gdy jeszcze za czasów komuny poprosiłem pewnego pana, aby naprawił mi zamek w drzwiach. Życzliwy parafianin już następnego dnia zjawił się na plebanii i ochoczo przystąpił do pracy. Widząc jego narzędzia, zapytałem ciekawie:

- A skąd pan ma, panie Stanisławie, taki wspaniały komplet pilniczków? Gdzie coś takiego można kupić?

Pan Stanisław, nie przerywając pracy, odpowiedział z uśmiechem i bez żadnego zająknięcia:

-Nie, proszę księdza. Tego się nigdzie nie kupi!
Z roboty sobie niedawno przyniosłem. Fajne iglaczki, co?

Westchnąłem głęboko i zacząłem rozmyślać o bar­dzo skomplikowanych wyborach moralnych, przed jakimi stawali ludzie żyjący w PRL, gdy z zadumy wyrwały mnie słowa pana Stanisława:

A to złodzieje, proszą księdza! A to złodzieje!

Gdzie złodzieje, jacy złodzieje? – Zaniepokoiłem się nie na żarty.

U mnie, na magazynie! Widzi ksiądz? Jednego pilniczka brakuje! I to tego okrągłego! A właśnie teraz go potrzebuję. Jak to tak można kraść? - dziwił się jeszcze długo pan Stanisław.

Przykłady takiego „wyłączenia" sumienia można by mnożyć w nieskończoność. Chyba każdy z nas mógłby tu dorzucić coś z własnego życia. Sumienie jest wielkim, choć niekiedy w istocie bardzo uciążliwym darem Pana Boga. Ale kto je „wyłączył", znajduje się w sytuacji kogoś, komu zepsuła się latarka w czasie nocnej wędrówki przez las. Do nieba jest wtedy bardzo trudno trafić.

Jak już wspomniałem, najbardziej popularnym sposobem zagłuszania sumienia są stwierdzenia: „Owszem, może to, co zrobiłem, nie było moralne, ale..." - i tu następuje zazwyczaj jeden z dwóch wariantów: „wszyscy tak robią" albo: „musiałem tak zrobić".

Jeśli chodzi o pierwszy argument, to rzeczywiście, wielu ludzi grzeszy. Ale czy naprawdę wszyscy? Przecież nie wszystkie małżeństwa używają środków antykon­cepcyjnych. Znam ludzi, którzy - gdy w tłoku przejadą autobusem kilka przystanków i mimo szczerych chęci nie uda im się dotrzeć do kasownika - to po wyjściu z pojazdu sami przedzierają bilet i wyrzucają go do kosza. Znam też takie osoby, które NIGDY nie przeklinają, znam ludzi, którzy NIGDY z własnej woli nie opuściły w dorosłym życiu ani jednej mszy świętej. Powtarzam: wielu grzeszy, ale nie wszyscy.

I drugi argument. Czy rzeczywiście MUSIMY grzeszyć? Czy MUSIMY kłamać, kraść? Czy naprawdę nienarodzone dzieci MUSZĄ być zabijane? Proszę pójść do domów wielodzietnych rodzin, porozmawiać z rodzicami i dziećmi. Wiem, że ich życie zazwyczaj nie było i nadal nie jest sielanką. Jednak ich wzruszające świadectwa są niezbitym argumentem, że można z miłością przyjąć i wychować czwarte czy piąte dziecko. Życie takich rodzin demaskuje fałsz argumentów wysuwanych przez zwolenników aborcji, którzy twierdzą, że bezwzględna konieczność zabicia nienarodzonego dziecka wynika z sytuacji losowej danej rodziny. Tak naprawdę jednak to nie jest przymus, ale wybór. Dramatyczny niekiedy, ale jednak wolny wybór. Lewicowe media nieustannie przynoszą informacje o zastraszających warunkach życia rodzin wielodzietnych. Ma to być argumentem, jaki wkłada się do ręki wahającym się kobietom: „usuń, bo inaczej twoja rodzina wpadnie w nędzę". Mechanizm propagandowy jest w tym przypadku bardzo czytelny. Ale szczęśliwe wielodzietne rodziny zadają kłam słowu „MUSZĘ", którym wielu próbuje uzasadnić odrzucenie poczętego życia.

Prócz powyższych przyczyn, które doprowadziły wielu do przekonania o własnej bezgrzeszności, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej. Otóż poczucie żalu za grzech, siła wyrzutów sumienia zależą na pewno od wagi popełnionego występku. Inny będzie żal, gdy ktoś kogoś obrazi słowami, inny, gdy uderzy go w twarz. Inne są wyrzuty sumienia, gdy ktoś nieskromnie spojrzy na kobietę, a inne, gdy dopuści się z nią cudzołóstwa. Ale stopień poczucia winy zależy nie tylko od tego. Pozwolę sobie tu przytoczyć wymyślony przykład: ktoś wraca samochodem do domu. Właśnie przed chwilą spadł ogromny deszcz i ulice toną w kałużach. Kierowca bardzo się spieszy, bo umówił się w domu ze swym przyjacielem i nie chce się spóźnić. W wąskiej uliczce wjeżdża w kałużę. Spod kół tryska fontanna wody i ochlapuje jakiegoś psa, który biegł chodnikiem. Kierowca patrzy w lusterko i widzi, że pies, któremu nic się nie stało, otrząsa się z wody. Skoncen­trowany na jeździe, już za chwilę zapomina o prysznicu, jaki sprawił bezpańskiemu zwierzakowi. Dwie ulice dalej, zaraz za zakrętem, przed sklepem stoi jakiś mężczyzna. Nasz kierowca nie zdążył ominąć kałuży i - niestety - także go ochlapuje. Mokry przechodzień zaczyna coś krzyczeć w stronę odjeżdżającego samochodu. Kierowca poczuł się nieswojo. Wie, że to była jego wina. Wprawdzie tłumaczy sobie, że przecież nie potrącił tego człowieka, a jednak pewien niesmak pozostał. Do domu jest już bardzo blisko i kierowca widzi z daleka, że przed furtką czeka przyjaciel. Przyciska mocniej gaz i za chwilę z piskiem opon zatrzymuje się przed domem. Nie przewidział, że i tu zebrała się spora kałuża. Woda spod kół tryska na kolegę. Kierowca szybko wyskakuje z auta, zaczyna serdecznie przepraszać przyjaciela i własną chusteczką staranie wyciera jego kurtkę.

Przedstawiając tę historyjkę, chciałem zwrócić uwagę na fakt, że żal za grzech zależy nie tylko od samego rodzaju postępku, ale także od tego, kim dla mnie jest ten, którego skrzywdziłem. Czy jest dla mnie jak bezpański pies, czy jak ktoś zupełnie obcy, kogo nie znam, czy jak serdeczny przyjaciel. Każdy grzech jest jakimś zlekceważeniem Pana Boga, jest obrazą Stwórcy. To, czy człowiek będzie żałował za swoje przewinienia, zaniedbania wobec Boga, zależy w istotny sposób od tego, kim jest dla niego sam Bóg.

Kiedyś byłem po kolędzie u pewnego pana, który mieszkał sam i miał dużego psa. W rozmowie wyznał mi szczerze, że jest bardzo zapracowany i nawet nie ma czasu na poranną modlitwę. Zapytałem go wtedy, czy wychodzi rano z psem na spacer. Odpowiedział: „Oczywiście, prze­cież z psem muszę wyjść!". I kto tu jest ważniejszy?

Widziałem ludzi, którzy, gdy zapomnieli wyprowadzić swojego czworonożnego ulubieńca na spacer, brali go potem na kolana i ciepłym, serdecznym głosem mówili: „Niech piesek się nie gniewa na pana. Pan już będzie dobry i będzie kochał pieska". Widziałem nawet, jak przy tym całowali psa. Często ci sami ludzie nie chodzą do kościoła latami, nie modlą się, łamią chrześcijańską moralność na różne sposoby, ale są przy tym mocno przekonani, że nic złego nie robią, że są to w istocie drobne grzeszki, którymi nie ma, co się przejmować. Dlaczego tak jest? Otóż między innymi, dlatego, że przejmują się Panem Bogiem tak jak zeszłorocznym śniegiem. „Nie byłem w kościele? Przecież to drobiazg! Nie odmówiłem pacierza? No, nie przesadzajmy, przecież to żadna zbrodnia!". Otóż taka postawa ma swoją konkretną przyczynę. Jest nią sprowadzenie chrześcijaństwa do zbioru rozmaitych przepisów. Wielu ludzi traktuje religię bezosobowo. Owszem, i oni za poważne grzechy uznają krzywdy wyrządzone innym ludziom. W ich mniemaniu kradzież, pobicie czy morderstwo to rzeczywiście występki godne napiętnowania. Ale już jakiekolwiek zaniedbanie czy zlekceważenie praktyk religijnych nie jest dla nich większym problemem. Na pewno u podłoża takiej postawy leży po prostu brak wiary w Boga. Ci ludzie nie wierzą w Boga, nie „widzę" Go i dlatego nie czują, że - opuszczając choćby niedzielną eucharystię- coś złego komuś robili. W ich mniemaniu to tylko złamanie przepisu. To tak, jakby opuścić cotygodniową zbiórkę harcerską. Ludzie ci są nawet zdziwieni, gdy mówi się im, że opuszczenie niedzielnej mszy to grzech ciężki. „W czym tu problem? - pytają. -

Była ładna pogoda, więc pojechaliśmy na działkę. Czy jest w tym coś złego?" Gdyby chorował im pies, pozostaliby zapewne w domu...

Kilka lat temu odwiedziłem pewną starszą panią. Gdy tylko wszedłem do jej skromnej kawalerki, to od razu zauważyłem odświętnie nakryty stół. Widok był naprawdę wzruszający: stary obrus, a na nim poszczerbione talerzyki i kubeczki, każdy inny. Przy talerzykach leżały aluminiowe łyżeczki. Na środku stołu stał większy talerz z jakimiś herbatnikami, obok owoce i wazonik ze sztucznymi kwiatami.

Siedziałem u tej pani jedną godzinę, potem drugą. Nie przyszedł nikt. Do końca życia nie zapomnę, jak ta staruszka chowała do kredensu te kubeczki i talerzyki, mówiąc sama do siebie:

- Chyba coś im wypadło. Pewnie przyjdą jutro.
Nigdy nie zapomnę łez, jakie miała wtedy w oczach. I ona, i ja wiedzieliśmy, że jutro też nikt nie przyjdzie.

Dedykuję tę historyjkę tym, którzy lekko i z uśmie­chem mówią: „Nie byłem na mszy, bo działka, bo grzyby, bo rodzina do mnie przyjechała. Ale to przecież drobiazg. Nic się nie stało".

Aby zabezpieczyć się przed takim „znieczuleniem" sumienia warto pamiętać o tym, by rachunek sumienia i sama spowiedź nie były dla nas jedynie sporządzaniem bezosobowego bilansu życia duchowego. Ma to być spotkanie z żywym Jezusem, którego chcemy za coś przeprosić. Nie wolno zapomnieć o samym sposobie wyznawania grzechów. Jakże niewinnie brzmią na przykład słowa: „nie odmawiam pacierza". Ale gdy powiemy: „nie rozmawiam z Ojcem", to, chociaż mówimy o tym samym grzechu, od razu sami czujemy, że sprawa jest poważniejsza. Gdyby nam ktoś powiedział, że od miesiąca nie odzywa się do ojca, z którym mieszka pod jednym dachem, to chyba słusznie byśmy wnioskowali, że relacje w tej rodzinie układają się fatalnie. A taką właśnie fatalną sytuację duchową można ukrywać przed samym sobą, ubierając ją w niewinnie brzmiące słowa: „nie odmawiam pacierza".

Ogromna większość katolików w wieku dziecięcym uczy się rachunku sumienia, a także reguł samego spowiadania się. Bezmyślność życia religijnego może sprawić, że człowiek, rozwijając się latami pod względem intelektualnym, w dziedzinie religijnej wciąż pozostaje dzieckiem. Przez całe lata automatycznie powtarza przy konfesjonale, że „nie odmawiał pacierza, opuścił mszę, pokłócił się" itp. W jego mniemaniu są to wprawdzie grzechy, ale przecież nie takie straszne. Ta fatalna rutyna nie pozwala mu zauważyć spraw fundamentalnych. Na przykład tego, że wcale nie kocha Pana Boga, że nie spełnia pierwszego i najważniejszego z Bożych przykazań. Ktoś taki, robiąc rachunek sumienia, usiłuje niekiedy przypomnieć sobie, ile razy przeklął od ostatniej spowiedzi albo ile razy złamał piątkowy post. Jednak zupełnie nie pomyśli o tym, że w jego życiu Bóg jest o wiele mniej ważny niż na przykład jego samochód.

Kolejnym nieporozumieniem dotyczącym pozornej bezgrzeszności jest przeświadczenie, że grzechem jest tylko to, co złego człowiek uczynił. Tymczasem już spowiedź powszechna podpowiada nam, że zgrzeszyć można także zaniedbaniem. Moją winą może być także i to, czego nie zrobiłem, a co mogłem i powinienem uczynić. Niestety, wielu ludziom nie przyjdzie do głowy, żeby na spowiedzi powiedzieć na przykład to, że od lat absolutnie nie przejmują się duchowymi obowiązkami ojca czy matki chrzestnej. Nie wpadnie im na myśl, że coś jest nie tak, gdy czyta się różne gazety i książki wątpliwej niekiedy wartości, a nie zajrzy się nigdy do Pisma Świętego, które od lat stoi na półce. Grzechem o wiele większym niż złamanie piątkowego postu czy sprzeczka ze współmałżonkiem jest brak pamięci o kimś samotnym, kto może już latami czeka na list lub odwiedziny. Przy rachunku sumienia warto pomyśleć o naszych babciach, ciociach i dalekich krewnych.

Stopień naszej winy przed Panem Bogiem uzależniony jest także od tego, do kogo się porównamy. Jeżeli zestawimy siebie z jakimś zbrodniarzem, to rzeczy­wiście możemy nabrać przeświadczenia, że jesteśmy nieomal aniołami. Gdy natomiast spróbujemy porównać nasze postępowanie z życiem osób świętych, to ocena może wypaść zgoła odmiennie. Do kogo więc mamy się porównywać? Do Pana Jezusa. On jest naszym wzorem. Jego mamy naśladować. Ktoś może powiedzieć, że porównywanie się do Chrystusa może nas szybko wpędzić w zupełne załamanie. Przecież On postępował absolutnie bezbłędnie. On jest Bogiem. Tak, to prawda. Ale pamię­tajmy, że Jezus jest nie tylko naszym wzorem, który o włas­nych siłach mamy naśladować. On przez sakramenty i duchowe dary pragnie udzielać nam samego Siebie. W zasadzie mamy Go nie tylko naśladować, ale pozwolić Mu, by żył w nas.

Dlatego też nie pocieszajmy się tym złudnym argumentem, że inni postępują gorzej od nas. Nie jest to dla nas żadnym usprawiedliwieniem. Bóg na kartach Pisma Świętego wyraźnie i jednoznacznie wzywa nas do świętości. Daje nam też wszystko, co potrzebne, abyśmy to powołanie zrealizowali.

Przedstawiałem te argumenty wielokrotnie moim rozmówcom, tym „bezgrzesznym i zupełnie bez winy". Niektórzy się zamyślali, inni upierali się przy swoim. Pokazywałem im także fragment Pierwszego Listu św. Jana, w którym jest napisane: „Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy" (1J 1, 8). Mówiłem o tym, że nawet papież regularnie się spowiada. Pytałem: „To co, jest pan lepszy od papieża?". Tu niektórzy się trochę łamali: „ No nie, od papieża to raczej nie...". Wiem, że potrzeba czasu, aby stanąć w prawdzie przed Bogiem po latach duchowego zagubienia czy nawet, powiedzmy to wprost, zakłamania. Dlatego nie martwiłem się zbytnio tym, że moi rozmówcy w wielu przypadkach nie od razu prosili o spowiedź. Zostawiałem ich z tymi myślami i miałem nadzieję, że ich wewnętrzna uczciwość nie do końca umarła. Wiedziałem też, że niekiedy człowiekowi, którego może przekonały moje argumenty, trudno jest się do tego przyznać. Dlatego miałem nadzieję, że moi rozmówcy, choć nie powiedzą mi o tym, wyspowiadają się u innego księdza.

Refleksje o naszej pozornej bezgrzeszności zamieściłem na początku tej książeczki nie bez powodu. Chciałem zapobiec sytuacji, w której ktoś mógłby błędnie pomyśleć, że ten temat jego nie dotyczy. Boże miłosierdzie jest potrzebne nie tylko pragnącym odmienić swoje życie przestępcom, prostytutkom, oszustom, złodziejom itp. Nie. To ratunek dla nas wszystkich. To szansa dla ludzi wewnętrznie uczciwych. Bo każdy z nas jest duchowym nędzarzem. Jednak radosne przesłanie Ewangelii mówi nam, że bogaty w miłosierdzie Bóg z ojcowską dobrocią i troską pochyla się nad nami. Jesteśmy prochem, ale Bóg umiłował ten proch.


Komu mało się odpuszcza, mało miłuje”


Przed kilku laty na krakowskim rynku, przy Sukiennicach, grupa amerykańskich turystów pytała napotkanych przechodniów, gdzie tu, w Krakowie, znajduje się kościół z relikwiami błogosławionej siostry Faustyny Kowalskiej, gdzie mieści się Sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Wielu krakowian bezradnie rozglądało się dokoła i nie potrafiło wskazać drogi do poszukiwanej świątyni. Opowiadano mi potem, że goście zza oceanu dziwili się niepomiernie temu, iż oni przelecieli kilka tysięcy kilometrów, żeby między innymi pomodlić się przy grobie błogosławionej Faustyny, a ci, którzy mieszkają tuż obok tego miejsca, nie orientują się nawet, gdzie się ono znajduje.

Słyszałem także, że na dalekich Filipinach produ­kuje się zegarki, które dyskretnie przypominają ich właś­cicielom, że mija właśnie godzina piętnasta, i że o tej godzinie przerywany jest na chwilę program telewizyjny, a na ekranach telewizorów pojawia się obraz Jezusa Miłosiernego. Wszystko po to, aby pamiętać o godzinie Bożego Miłosierdzia. Wyobrażam sobie, co by się działo w katolickiej Polsce, gdyby taki obyczaj spróbowano wprowadzić.

Dlaczego objawienia skierowane do siostry Faustyny, nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego zyskują na świecie taką popularność? Na pewno jedną z przyczyn jest to, że miliony ludzi noszą jeszcze w swoich sercach wykoślawiony obraz Pana Boga. Niewątpliwie od dziesiątków lat coraz więcej w Kościele mówi się o dobroci Boga, odchodzi się od moralizatorsko-piekielnego stylu w duszpasterstwie i homiletyce, ale jednak ciągle całe rzesze ludzi niekiedy panicznie wręcz boją się Stwórcy. Dlaczego? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Często jest to owoc niezbyt fortunnej edukacji religijnej z czasów dzieciństwa. Wystarczyło, że ktoś kilka razy, gdy był malutkim dzieckiem, usłyszał słowa: „Widzisz, błyska się na niebie. To Bozia gniewa się na ciebie, bo jesteś niegrzeczny!". I choć potem taki ktoś w dorosłym życiu wysłucha wielu kazań o dobroci Boga, choć wiele razy zaśpiewa pieśń Boże w dobroci nigdy nieprzebrany, to jednak, kiedy popełni grzech i zaczyna myśleć o swoim pośmiertnym losie (a przypadkiem jeszcze w tym czasie błyska się na niebie), to lęk przed surowym Sędzią dosłownie paraliżuje duszę.

Ktoś powie: na szczęście minęły czasy takich metod wychowawczych. Niezupełnie. Nie dalej jak rok temu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie mijałem młodą mamę niemogącą sobie poradzić ze swoim rozkapryszonym synkiem. W pewnym momencie usłyszałem, jak ta młoda kobieta, wskazując na mnie, mówiła do dziecka: „Bądź grzeczny, bo jak nie, to cię ksiądz zabierze". Niekiedy wystarczy tylko tyle, by komuś na całe łata w istotny sposób skrzywić religijne i duchowe życie.

Dlaczego jeszcze tak bardzo boimy się Boga? Otóż znana jest nam wszystkim prawda, że zostaliśmy stworzeni na podobieństwo samego Stwórcy. Ale jakże często to my tworzymy sobie Boga na nasze podobieństwo. W naszych relacjach z bliźnimi zdarza się nam doświadczać sytuacji, w których tracimy już cierpliwość, zaufanie, kiedy po prostu mamy już kogoś naprawdę dość. Ktoś na przykład pożyczył od nas raz pieniądze i nie oddał, a potem pożyczył jeszcze raz i też nie oddał. Za trzecim razem zaklinał się na wszystko, że tym razem będzie inaczej, a było tak jak zwyk­le. I wtedy właśnie reagujemy często słowami: „No nie! Tego już za wiele! Teraz nie dostaniesz już ode mnie ani grosza! Straciłem do ciebie zaufanie!". Podobnie może być z kłamstwem, z niesolidnością w pracy itp. Zawiodłeś wiele razy, a więc koniec! Jesteś spalony! I często, kierując się na codzień takimi obyczajami, żyjąc w takim świecie, jakoś podświadomie zdobywamy przekonanie, że Bóg jest taki sam. Raz obiecałeś poprawę i znowu zgrzeszyłeś. I drugi raz, i trzeci, a potem znowu upadłeś. Zaklinałeś się w kon­fesjonale, że już nigdy, że to było tylko wyjątkowo, a tydzień nie minął i wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. I wtedy pomyślałeś tak logicznie, po ludzku: „On już mnie ma dość. Już mnie skreślił. Więcej mi nie zaufa, nie wybaczy". I w takiej sytuacji to nawet nie mamy do Pana Boga pretensji. Sami zrobilibyśmy tak samo. Jednak rzecz w tym, że On nie jest taki jak my! Myśli Boga nie są naszymi myślami. Postawa Jego miłości i miłosierdzia nie jest podobna do naszych zachowań wobec bliźnich. I choćbyśmy po raz setny czy tysiączny zawinili, choćbyśmy zaczynali spowiedź od słów: „Ostatni raz spowiadałem się dwa dni temu...", choćby pasmo upadków trwało całymi latami to, jeśli jest w nas choćby iskra nadziei na powstanie - nadziei opartej nie na naszej sile, ale na Jego miłości - jeśli naprawdę, może wbrew ludzkiej logice i pojmowaniu pragniemy Boga, to On nam wybaczy i zaufa. I wielu świętych tę naj­trudniejszą lekcję chrześcijaństwa przerabiało w swoim życiu dziesiątki, a może nawet setki razy.

Wielką tajemnicą jest to, że do świętości prowadzi często nie szeroka autostrada tak zwanego porządnego życia, ale zawiła ścieżka, która wiedzie niekiedy przez duchowe rowy, pola i bezdroża. Do końca nigdy chyba nie zrozumiemy, dlaczego Bóg dopuszcza do tego, by człowieka niekiedy dosłownie sparaliżowała świadomość własnej grzeszności. Wtedy wątpimy już we wszystko, w naszym mniemaniu bramy piekła otwierają się na oścież, leżymy zupełnie rozłożeni na łopatki i nie możemy z siebie wydobyć nawet najcichszego szeptu modlitwy. Może ktoś, kto czyta te słowa, bliski jest takiego stanu rozpaczy. Bo znowu się stało, znowu wróciło, znowu upadek. I już żadnej nadziei. Leżymy jak sparaliżowani. Warto sobie przypomnieć wtedy biblijną historię człowieka, którego przyjaciele przez otwór w dachu spuścili do stóp Jezusa. Leżał przed Zbawicielem i nie potrafił powiedzieć ani jednego słowa, poruszyć nawet najmniejszym palcem. Leżał jak kłoda drewna. Cóż za wstyd - taki bezradny, a na dodatek wszyscy dokoła się gapią. Ilu z nas to przerabiało. Wszyscy dokoła się gapią, a my nie możemy sobie poradzić sami ze sobą czy z tak zwanym życiem. I wokół nas słychać szept: „Ale się stoczył, ale wykoleił, ale pogubił". I jeszcze dodają życzliwie: „No, brachu, weź się w garść. Zmień się. Tak nie można. Życie marnujesz". Jak nas wtedy te słowa denerwują: zmień życie. Jak tu zmienić życie, kiedy palcem nie można kiwnąć! Szatan trzyma za kołnierz i rzuca człowiekiem jak śmieciem o ziemię, a ci porządni mówią: „zmień życie". A tu zupełny paraliż! Ale czy pamiętamy, co się wtedy stało, tam, w tej biblijnej historii? Ten sparaliżowany nie mówił nic, lecz Jezus wiedział, o co chodzi. Powiedział tylko: „Weź swoje łoże i chodź". Do tej pory łoże jakby panowało na nim. Był do niego przykuty. To właśnie łoże go „nosiło", ale teraz Jezus mówi mu niejako: „To ty zapanuj nad łożem! Nie zostawiaj go, nie odrzucaj, tylko weź pod pachę i idź!".

Tak jest i w naszym życiu. Pokusy, jak to łoże, pozostaną w tobie, ale to nie one będą cię niosły, ale tyje poniesiesz.

To było cudowne wydarzenie dla trędowatego. Musiał z wielką miłością patrzeć na swego Zbawcę, Jezusa. Ale zanim to się stało, musiał leżeć jak kłoda u Jego stóp. Niech pamiętają o tym wszyscy, którzy dziś zupełnie nie potrafią się modlić, konfesjonał omijają z daleka, a grzech dyryguje ich życiem. Niech pamiętają o tym wszyscy ogarnięci duchowym bezwładem beznadziejności. Zupełny paraliż u stóp Jezusa to dobry punkt wyjścia do wielkiej miłości Boga. I dlatego nasz Pasterz niekiedy godzi się na to, aby życie sprowadziło nas do parteru, ale zaraz potem wzywa nas do głębokiej wiary w Jego niezgłębione miłosierdzie.

Gdy rozmyślam o tej wielkiej tajemnicy ludzkiego życia, jaką jest każdy nasz błąd i upadek, które w końcowym rezultacie doprowadzają nas do Pana Boga, to próbuję zrozumieć ten pozorny paradoks przy pomocy takiego wymyślonego przykładu. Wyobraźmy sobie kilkuletnie dziecko. Załóżmy, że jest ono po prostu dzieckiem wzo­rowym. Wstaje zawsze punktualnie, myje się, odmawia pacierz, zjada śniadanie i nigdy nie grymasi. Do szkoły przychodzi punktualnie i oczywiście jest tam wzorowym uczniem. Po lekcjach grzecznie się bawi, odrabia sumiennie pracę domową, samo z własnej inicjatywy sprząta swój pokój, chodzi po zakupy, wieczorem ogląda tylko dozwolone filmy i chodzi spać o przyzwoitej porze. Dziecko idealne. I wyda­wać by się mogło, że jest ono ogromną radością swoich rodziców, ale tak nie jest. Otóż załóżmy, że to dziecko, choć tak solidne, grzeczne i uporządkowane, wobec rodziców zachowuje pewien chłód i dystans. Owszem, zawsze powie „dziękuję", „przepraszam" i „w czym ci pomóc, mamo", ale wszystko to takie suche i mechaniczne. Nigdy się ten dzieciak do mamy gorąco nie uśmiechnie, nigdy tatusiowi nie wdrapie się na kolana, nigdy nie przybiegnie rankiem do rodziców, aby się wygrzać u nich pod kołdrą i z nimi pożartować. Co dla takich rodziców może się stać chwilą nieopisanego szczęścia? Otóż paradoksalnie może to być sytuacja, kiedy ich dziecko na przykład rozbije sobie niegroźnie kolano i przybiegnie z płaczem do domu, i zacznie krzyczeć: „Mamusiu, boli! Mamusiu, ratuj!". Jeśli przy tym rzuci się mamie na szyję i zacznie ją ściskać i przytulać swój policzek do policzka mamy, to jestem przekonany, że taka mamusia -widząc przecież, że otarcie jest niegroźne - będzie szczęśliwa, że nareszcie jej dziecko otworzyło przed nią swe serduszko. Szczęśliwi byliby rodzice takiego super-porządnego dziecka, gdyby coś go w nocy troszeczkę przestraszyło i żeby przy­biegło do łóżka swoich rodziców, krzycząc: „Mamusiu! Tatusiu! Ja się boję!".

Przykład wymyśliłem może nieudolnie i mało realistycznie, bowiem zazwyczaj takie wielce porządne dzieci bardzo kochają swoich rodziców i okazują im ciepło i miłość nie tylko w sytuacjach zagrożenia. Jednak w naszej relacji do Boga taka sytuacja może mieć miejsce. Ignacy Rzecki z Lalki Bolesława Prusa mawiał często: „Ech! Gdybym ja był Panem Bogiem. Ale gdzie tam marzyć o tem ". A jednak spróbujmy trochę wczuć się w Pana Boga, jak z góry patrzy na nas. I co widzi? Niekiedy w miarę porządnych ludzi. Wstają rano, odmawiają pacierz, idą do pracy, wracają do domu, dalej pracują, wypoczywają. Nie nadużywają alkoholu, nie palą, nie przeklinają. Tylko, że często ci tak zwani „porządni ludzie" nie kochają Pana Boga. Miłość Boga polega wprawdzie na przestrzeganiu Bożych przykazań, właśnie na porządnym życiu. Ale można takie prowadzić, a Boga nie kochać. Wspaniałym, choć smutnym przykładem takiej postawy jest ewangeliczny młodzieniec, który wprawdzie przykazania zachowywał, ale Bóg nie był dla niego najważniejszy. Nie kochał Go całym sercem i całą duszą. I co wtedy ma zrobić Pan Bóg, gdy patrzy na takiego porządnego człowieka? Porządnego, a jednak nie wypeł­niającego w swoim życiu pierwszego i najważniejszego przykazania, które brzmi: Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą. Właśnie ta miłość jest dla Pana Boga najważniejsza, a nie punktualność, pracowitość itp. Co ma w takiej sytuacji zrobić nasz dobry Pan Bóg? Otóż do­puszcza niekiedy, abyśmy w tym naszym „porządnym" życiu trochę sobie kolana porozbijali, i w wyniku tego wtulili się w Niego. Abyśmy nasze uporządkowane „pacierze na pozio­mie" zamienili na zroszone łzami wyznanie: „Jezu, daruj... Nie opuszczaj mnie". Pan Bóg sam niekiedy zgasi w naszym życiu ów blask naszej pewności siebie i dobrego mniemania o sobie, abyśmy pobiegli do niego z gorącą modlitwą na ustach: „Bądź ze mną!!!". I będzie to modlitwa miła Panu Bogu nawet wtedy, gdy wywoła ją nasz moralny upadek. Taka jest, niestety, smutna prawda o naszym życiu, że dopiero gdy jak dzieci narozrabiamy, czujemy, że Bóg jest nam naprawdę potrzebny.

Jest w języku polskim powiedzenie: jak trwoga - to do Boga. Dotyczy ono sytuacji, kiedy dopiero jakieś nieszczęście czy niepowodzenie skłania ludzkie serce ku Stwórcy. Mógłby ktoś pomyśleć, że ta maksyma krytykuje takie zachowanie i taką pobożność wywołaną nieszczęściem. Tak jednak nie jest. Oby każdy z nas jak najszybciej uciekał pod skrzydła Bożej opieki, gdy przyjdzie na niego jakakol­wiek trwoga. Ostatecznym, bowiem sensem życia człowieka na ziemi jest umiłowanie Boga, i czymś zupełnie drugo­rzędnym jest sprawa drogi, którą się do tego dochodzi. A zresztą, czy w historii ludzkości, oprócz osoby Matki Bożej, byli tacy, którzy pokochali naprawdę Boga, nie doświadczając goryczy upadku? Czy można pokochać Boga, nie doś­wiadczając nieopisanej radości, gdy Pan wydobywa nas z otchłani grzechu? Jakże wiele dają do myślenia słowa Jezusa: „Komu mało się odpuszcza, mało miłuje" ( Łk 7, 47). To, że Jezus wybrał na pierwszego z Apostołów Piotra, który najczęściej upadał, ale i zaraz powracał do Zbawiciela, daje nam dużo do myślenia. Dlatego zasadniczym problemem człowieka nie jest w istocie sam grzech, ale to, jak zachowuje się po popełnieniu grzechu, czy raczej to, co z tym grzechem dalej robi. Zwycięstwo nad grzechem to uczynienie go błogosławioną w i n ą, a więc natychmias­towy powrót do Boga i zachwycenie się ogromem Jego miłosierdzia. Tymczasem wydaje się nam niekiedy, że najbardziej poprawną reakcją chrześcijanina po obrażeniu Pana Boga jest zatopienie się w głębokim smutku. Jest to rzeczywiście naturalne uczucie, które pozytywnie świadczy o wrażliwości tego, który zgrzeszył. Ale zwycięstwem szatana byłoby to, gdyby ten smutek odebrał człowiekowi wiarę w Boże miłosierdzie, gdyby zupełnie sparaliżował jego życie duchowe. Pamiętam, jak pewien pan opowiadał mi o swoim zdziwieniu, gdy kiedyś w czasie spowiedzi wyznał spowied­nikowi dość poważny grzech. Otóż ksiądz największy prob­lem widział nie w samym przewinieniu, ale w smutku, który dogłębnie przeniknął serce penitenta. „Ciesz się, raduj i śmiej! Wtedy pokonasz szatana! Tym wyznasz wiarę w to, że Chrystus jest miłosierny, że On rzeczywiście pokonał grzech w świecie i w twoim sercu!" - tak przekonywał zasmuconego penitenta ten mądry kapłan.

Błogosławiona wina. Bóg nigdy nie chce zła, nigdy nie chce grzechu w naszym życiu, ale - gdy się zdarzą -pragnie dobrych skutków, jakie może wywołać nasz upadek. Wiem, że może nie do końca jasne to słowa, bo dotykam w tym miejscu wielkiej tajemnicy. I znów wraca mi przed oczy obraz matki i takiego porządnego, ale niekochającego dziecka. Czy można powiedzieć, że taka kobieta chciałaby, żeby jej pociecha rozbiła sobie kolana, żeby czegoś bardzo się w nocy przestraszyła? Na pewno nie! Ale to serce matki, tak tęskniące za miłością swojego dziecka, będzie w sumie dziękować Bogu za ten niegroźny upadek czy nocny lęk, który pozwoli jej usłyszeć słowa: „Mamusiu, kocham cię. Mamusiu, potrzebuję cię". Błogosławiony upadek, błogosławiona wina.

Przypomnijmy sobie nasze ostatnie duchowe dramaty i kryzysy. A może nie jest najważniejsze to, że ktoś się kiedyś upił, cudzołożył, pokłócił? Może najbardziej istotne jest to, że teraz, po tym wszystkim, jak tylko potrafi, stara się odmienić swoje życie, nawrócić się. I już niejako przepisany pacierz, ale z potrzeby serca, jak dziecko tatusiowi, ktoś taki szepcze Bogu słowa: „Kocham Cię". Może tak naprawdę po raz pierwszy w życiu i szczerze mówi takie słowa, choć pacierzy było już przedtem tysiące. Może - podobnie jak w wierszu Jana Kochanowskiego, w którym pisał o ludzkim zdrowiu - i Pana Boga trzeba na jakiś czas utracić, żeby zrozumieć, jak bardzo jest nam bliski, żeby dopiero wtedy naprawdę Go pokochać.

Każdy grzech jest jakby zerwaniem liny pomiędzy nami a Bogiem. Każdy powrót do Niego jest jakby zawiązaniem na tej linie supła. Im więcej supłów, tym lina krótsza, tym bliższy Bóg. Wielka to tajemnica. Ale czyż może być radośniejsza wieść dla nas, grzeszników?


Jezus dobry aż tak?


Objawienia, jakie otrzymała błogosławiona siostra Faustyna Kowalska, były i są nadal dla całego świata wielkim przypomnieniem prawdy o Bożym miłosierdziu, nieskończonej dobroci Boga. Są przypomnieniem tych pięknych tajemnic, jakie na kartach Bożego Objawienia Stwórca stopniowo odsłaniał przed człowiekiem. Całym blaskiem zajaśniały one w Chrystusie, którego Osoba jest pełnią Bożego Objawienia. Jezus błogosławionej Faustynie
w istocie nie odkrył niczego nowego. Chciał jednak uwypuklić tę prawdę, która w życiu Kościoła bywała czasami nieco odsuwana w cień i zastępowana chłodną kazuistyczną wizją bezwzględnego Boga - Sędziego. Chciał przypomnieć, że jest Bogiem Dobrego Serca i wiel­kiej wrażliwości, który umiłował nas aż do końca.

W pierwszej części naszych rozważań próbowałem wskazać na pewne przyczyny dramatycznego w skutkach wykrzywienia obrazu Boga, jakie ma miejsce w sercach wielu ludzi wierzących. Teraz chciałbym dodać do tych przyczyn jeszcze i to, że wiele osób wcale nie czyta Pisma Świętego. W konsekwencji ich wyobrażenia o Bogu są często syntezą mglistych wspomnień z dawnej katechezy, nierzadko prowa­dzonej przez nadgorliwą babcię albo porywczą katechetkę. Do tego dochodzą płomienne kazania rekolekcyjne, przez które także za wszelką cenę chciano skruszyć serce grzesznika (ze wstawkami w stylu: „I pamiętaj - śmierć to kosmiczny utrwalacz!!!"), jakieś zasłyszane fragmenty różnej, jakości prywatnych objawień czy wręcz obrazy z krwawych horrorów. Iluż to ludzi na świecie na podstawie takiej edukacji ukształtowało w sobie fałszywy i ponury obraz Boga i spraw ostatecznych. Nie muszę dodawać, że za wszelką cenę chce się potem o tym wszystkim zapomnieć i wyrzucić taką religijność ze swojego życia, ale nie przychodzi to łatwo. W przypadku wielu ludzi służy temu programowa anty-kościelność. Jak sobie ktoś ponarzeka na czarnych, to mu na jakiś czas słabnie perspektywa potępienia za grzeszne życie, jakie prowadzi. Zazwyczaj na długo to nie wystarcza i „tera­pię" trzeba zaczynać od nowa.

Jak to jednak jest z tym Bogiem, piekłem i karą za grzech? Aby znaleźć odpowiedzi na te pytania, najlepiej otworzyć Biblię, a zwłaszcza Nowy Testament. Tam jest dokładnie i jasno opisane, jak Bóg traktuje grzeszników. Przyznam osobiście, że choć teksty te znam od wielu lat i wiele razy je czytałem, to gdy wracam do nich powtórnie, zadziwiają mnie i wciąż zachwycają. I rozumiem tych, którym w głowie się to nie może pomieścić, że Bóg jest aż tak dobry. Sam się do nich w pierwszym rzędzie zaliczam.

Przeczytajmy na przykład fragmenty ostatniego rozdziału Ewangelii św. Jana. Oto Apostołowie, ciągle przerażeni swoją sytuacją po śmierci Jezusa, poszli łowić ryby. Do swoich nieszczęść dołożyli jednak jeszcze i to, że nic nie złowili. O świcie Jezus staje na brzegu i pyta ich: „Dzieci, czy macie co na posiłek?" (J 21, 5). Oni Go jednak nie poznali. Nic dziwnego. Cały czas czują się jeszcze, delikatnie mówiąc, niespecjalnie po tym, jak gromadnie stchórzyli i zostawili swojego Mistrza w godzinie męki i śmierci. Do głowy im nie przychodzi, że On, Mesjasz, który pokonał śmierć, zwróci się do nich z pytaniem o śniadanie, że zainteresuje się tym, czy są głodni. Czy mogli się tego spodziewać, że po tym wszystkim, co zrobili, jak się zachowali, On zwróci się do nich słowem „dzieci"? Mógłby wygarnąć im ostro: wy tchórze, zdrajcy, egoiści! Ale nic z tego. Do tych jedenastu przerażonych chłopów On, bez ironii, bez podstępu mówi: dzieci. A gdy przypływają do brzegu, okazuje się, że Zbawiciel już przygotował dla nich pieczoną rybę i chleb. Aby ośmielić ich prosi, by przynieśli jeszcze trochę ryb złowionych w cudowny sposób. Gdy Apostołowie stoją jeszcze zalęknieni, Jezus, jak podaje św. Jan, „wziął chleb i podał im -podobnie i rybą" (J 21, 13).

Wydawać by się mogło, że teraz, po zmar­twychwstaniu, tuż przed wniebowstąpieniem, jest najlepszy moment, by Jezus wygłosił jakąś mowę o marności tego świata, by jeszcze raz wezwał ich do przejęcia się sprawami Królestwa Bożego. Jednak tak się nie stało. Bóg zmar­twychwstały, Pan Kosmosu smaży rybę i łamie chleb dla jedenastu winowajców. Być może lękali się, czy to nie podstęp, czy to nie chwyt, po którym nastąpi reprymenda, zapowiedź kary za zdradę. A może dopiero wtedy zaczęły pojawiać się w ich sercach pytania: czy to możliwe, żeby On był aż tak dobry? Aż tak?!!!

Pamiętamy dobrze, jak Jezus wskrzesił córkę Jaira. Nikt z nas nie wyobrazi sobie zdziwienia osób obecnych przy tym cudzie. Nikt nie wczuje się w radość rodziców. Przecież wszyscy widzieli dziewczynkę, gdy była umarła, a teraz to samo dziecko siedzi i uśmiecha się. Świadkowie tego wydarzenia zapewne dotykali dziecka, by móc uwierzyć w to, co się stało. Rodzice ściskali raz córkę, a raz Jezusa. Padali z płaczem do Jego stóp. I wśród tej eksplozji radości i wzruszenia tylko Jezus, TYLKO Jezus, zauważył, że dziewczynka jest głodna. Zbawiciel nie wyszedł na taras, nie wygłosił tryumfalnej mowy o swoim posłannictwie. Po prostu zatroszczył się o jedzenie dla dziecka. Nawet jej mama (a przecież to właśnie matki są najlepszymi specjalistkami od karmienia dzieci) zapomniała o posiłku.

Taki jest Jezus. Taki jest Bóg. Nie kocha idei doskonałego człowieka, ale kocha konkretnego człowieka z jego głodem duszy i ciała. Może kiedyś strasznie naro­zrabiasz, zdradzisz, uciekniesz, zaprzesz się. Jednak po tym wszystkim On zacznie rozmowę z tobą może właśnie tak: „Dziecko, nie zjadłbyś czegoś?".

I może popatrzmy jeszcze na trzeci fragment Ewangelii, który w urzekający wręcz sposób pokazuje dobroć Jezusa, okazywaną zwłaszcza wobec grzeszników. Ten fragment Nowego Testamentu też wszyscy doskonale znamy. Uczeni w Piśmie i faryzeusze przyprowadzili do Jezusa jawnogrzesznicę i teraz chcą Go wypróbować: wyda na nią wyrok czy nie? Pamiętamy, jak Jezus mądrym zdaniem „ Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień "(J 8, 7) pozbywa się żądnych sensacji obłudników. Zostaje z cudzołożnicą sam na sam. On -Źródło świętości i ona - grzesznica. On, Prawodawca i ona, która to prawo pogwałciła. On mógł ją teraz jednym aktem woli ukarać, zniszczyć, unicestwić. Sponiewierana kobieta leży u Jego stóp, oczekując na wydanie wyroku. Wie, że zasłużyła na karę. Lecz oto co się dzieje? Jezus pyta: „Nikt cię nie potępił? "(J 8,10). Chciałoby się powiedzieć: „Panie Jezu, po co o to pytasz? Czy nie widzisz, że wszyscy ode­szli?". Rzeczywiście, dlaczego Jezus zadał takie dziwne pytanie? Przecież sam widział, co się stało.

Czy zdarzyło się komuś z was być w tak zwanej głupiej, czy może raczej niezręcznej sytuacji? Takiej, w której zazwyczaj pyta się o pogodę, miętosi koniec obrusa na stole, nerwowo bawi się zapalniczką? Może to była właśnie sytuacja, kiedy kogoś przyłapaliśmy na kłamstwie, drobnej kradzieży, nieuczciwości. Jemu głupio, a i my nie wiemy, co powiedzieć. Bo to nasz dobry znajomy, przyjaciel, a tu taka wpadka. Niech mi zawodowi egzegeci wybaczą, to jest moja bardzo prywatna interpretacja, ale wydaje mi się, że wtedy, w tamtej sytuacji, było właśnie coś z tej atmosfery. Jezus widzi, że ta kobieta cała drży ze strachu, ze wstydu, wie, że całe jej życie jest teraz w Jego rękach. Zbawiciel chce ją niejako ośmielić, delikatnie wydobyć ją z paraliżu rozpaczy. Chce, żeby - mimo że jest ogarnięta strachem - chociaż tylko otworzyła usta. Kobieta odpowiada: „Nikt, Panie!". Może nawet nieśmiało patrzy na Niego. I wtedy Jezus mówi krótko: „I ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!" ( J 8, 11). Czy zdarzyło się wam wyjmować komuś jakiś pyłek z oka? Bierzemy rożek chusteczki i delikatnie, jak najde­likatniej, aby nie urazić naszego pacjenta, przeprowadzamy zabieg. Niekiedy, chcąc w pierwszej chwili od razu dotknąć oka, cofamy nagle rękę, by zastanowić się, jeszcze dokład­niej się przyjrzeć. Wiemy, że nasze najmniejsze nawet niedelikatne dotknięcie spowoduje ból. Podobnie czyni Jezus z sercem skażonym przez grzech. Delikatnie, jak najdelikatniej zaczyna rozmowę od takiego pytania, które ma jawnogrzesznicy pomóc otworzyć usta, otworzyć serce. Chrystus nie przeprowadza całej rozprawy sądowej. Nie stawia pytań, którymi często ludzie lubią z nieukrywaną rozkoszą dręczyć winowajców: „A który to już raz ci się przydarzyło? A dlaczego to zrobiłeś? A jakie ja mam gwa­rancje, że to się nie powtórzy? I co teraz mam z tobą zro­bić?". Nic tego. Żeby nie sprawiać niepotrzebnego bólu

Chrystus mówi krótko i konkretnie: „/ Ja ciebie nie potępiam. - Idź, a od tej chwili już nie grzesz!".

Jak mądry jest Kościół, że na przestrzeni wieków miejscem spowiedzi uczynił dyskretny konfesjonał. Ci, którzy tego pragną, mogą nawet nie pokazywać swojego oblicza spowiednikowi. Jak to dobrze, że w konfesjonałach nie trzeba się przedstawiać. Kiedyś pewien proboszcz z letniskowej miejscowości specjalnie ustawił konfesjonał na zewnątrz świątyni, blisko żywopłotu. Kiedy tylko zaczynało szarzeć, zza ściany zieleni dopadały kratek konfesjonału tajemnicze postacie i po kilku minutach równie dyskretnie znikały. Ilu to się podobno wtedy, w te wakacyjne miesiące, wyspowiadało osób różnej orientacji politycznej, które tak na co dzień kościół parafialny omijały z daleka.

Ktoś jednak może wyrazić swą wątpliwość w tę łagodność Jezusa. Przecież On też potrafił krzyknąć, postraszyć piekłem i uderzyć biczem kupczących. Tak, to prawda. Chrystus też potrafił być groźny, ale tylko dla tych, którzy innym zamykali drogę do Boga i którzy żyli w zatwardziałości swoich grzechów. Na tych rzeczywiście podnosił głos i rękę, i potrafił im grozić bardzo poważnie. Nie ma jednak w Ewangelii takiej sceny, żeby Jezus właśnie tak stanowczo potraktował powracającego grzesznika. I dlatego też tych wszystkich, którzy może już od lat żywią się -jak syn marnotrawny - gorzkimi strąkami wyrzutów sumienia, gorąco zachęcam: wróćcie! Choćby ktoś już trzydzieści czy czterdzieści lat nie był u spowiedzi, choćby nie pamiętał już katechizmowych formułek, jakie zazwyczaj wypowiada się przy konfesjonale. Nawet gdyby miał na sumieniu grzechy, które pokazuje się tylko w filmach, wyświetlanych późną nocą w kodowanych programach telewizji. Księdza w konfesjonale to nie zaskoczy ani nie zgorszy. My, kapłani, wiemy, jak szatan potrafi upokorzyć człowieka. I choćby ktoś miał w spowiedzi powiedzieć: „sto, może pięćset razy", to nic. Niech przyjdzie. Właśnie niech tym bardziej przyjdzie. W takich sytuacjach nawet już nie trzeba dawać żadnej nauki. Taki wieloletni, udrę­czony przez diabła grzesznik doskonale wie, jak wiele zła uczynił. Zdarza się też, że przez te lata często odbył już potworną pokutę wyrzutów sumienia. Naprawdę warto przyjść, żeby po latach usłyszeć te najpiękniejsze w świecie słowa: „Idź, i ja ciebie nie potępiam".



Najpiękniejszy obraz świata


Prawda o Bożym miłosierdziu od samego początku zajmuje istotne miejsce na kartach Objawienia. Już Stary Testament przedstawia oblicze Boga Miłosiernego. Ale jednocześnie jest to dla wielu chrześcijan jedna z naj­trudniejszych do przyjęcia prawd wiary. I największym dramatem nie jest to, że ludzie cudzołożą, upijają się, kłócą i kradną. Największym dramatem jest to, że po tym wszystkim nie potrafią, nie chcą wrócić do Boga. Nie wierzą w to, że On ich przyjmie, że wszystko wybaczy. W wyniku takiego trwania w grzechu przestają sami siebie szanować, czują do siebie niechęć, a nawet nienawiść. A stąd już tylko krok do znienawidzenia innych. Jednym z największych zadań współczesnego Kościoła jest wyjście naprzeciw grzesznikom z przesłaniem o Dobrym i Miłosiernym Bogu. Dlatego tak gorliwie propaguje się dziś kult Bożego Miłosierdzia.

Zanim jeszcze napiszę kilka słów o formach i ducho­wym kształcie kultu Miłosierdzia, wspomnę o pozornej płyciźnie tego nabożeństwa, o której wspomniałem we wstępie do tej książeczki. Domyślam się, bowiem, że wśród czytających te słowa znajdą się i tacy, którzy nie mogą sobie absolutnie wyobrazić, aby mieli przesuwać paciorki różańca i wypowiadać przy tym pięćdziesiąt razy tę samą formułkę.

Podobnie być może nie porywa kogoś sam obraz Jezusa Miłosiernego. Może dla kogoś Pan Jezus taki na nim słodki, i jeszcze te promyczki wychodzące z Jego serca. Otóż nie dajmy się na to nabrać. Czy pamiętacie historię Naamana, wodza wojska Aramu? Zachorował na trąd i jego bliscy poradzili mu, żeby się udał do słynnego proroka Elizeusza, do Samarii. Zabrał więc ze sobą Naaman niezliczone bogactwa, jako zapłatę za ewentualne wyzdrowienie, i wyruszył w drogę. Kiedy przybył na miejsce, prorok kazał mu zanurzyć się siedem razy w Jordanie. To zaskoczyło, rozczarowało, a nawet rozgniewało Naamana. Spodziewał się raczej specjalnych obrzędów uzdrowienia, modłów, dotknięć, zaklęć, a tu, zamiast tego wszystkiego, otrzymał polecenie, aby się wykąpać w rzece. „Przecież mogłem się wykąpać tak samo u siebie w domu. Czy nasze rzeki są gorsze?" - mówił rozgoryczony. Na szczęście ludzie z jego otoczenia nakłonili go do spełnienia polecenia Elizeusza i, jak można się domyślać, nastąpił cud uzdrowienia.

Tylu ludzi ma dzisiaj poważne kłopoty duchowe, choćby z rodziną, czy jakiekolwiek inne, spędzające im sen z oczu. Być może myślą oni sobie : „Gdybym pojechał na jakieś wspaniałe rekolekcje, gdybym mógł mieć za kierownika duchowego jakiegoś wspaniałego i znanego spowiednika, to może by mi to coś pomogło. Ale paciorki na różańczyku odmawiać? Nie, to dobre dla starych babek, ale nie dla mnie". Nie dla ciebie? To spróbuj. Bóg najchętniej przychodzi drogą ukrytą w prostocie i szarości. Jezus nie chce, abyś zachwycił się samym kultem Miłosierdzia. Tu nie chodzi o zachwyt nad obrazem, nad formą modlitwy. Jezus chce, abyś odkrył i pokochał Jego przebaczającą dobroć, i z ufnością zaufał Jego miłosierdziu.

Dobry Jezus przekazał na ręce prostej i niewy­kształconej zakonnicy Faustyny Kowalskiej nowe formy kultu Miłosierdzia Bożego. Jego praktyka ma prowadzić do odrodzenia życia religijnego w duchu chrześcijańskiej ufności i miłosierdzia. Te formy są duchowymi i modli­tewnymi sposobami odzyskiwania wiary w to, że Bóg nas nie opuścił. Przez nabożeństwo do Miłosierdzia Bożego można zyskać niepojęte dary z rąk Boga. Zacznijmy od kultu obrazu Jezusa Miłosiernego.

Każdy z nas w swoim życiu widział już wiele religijnych obrazów. Wizerunki samego Jezusa, Matki Bożej, wielu świętych znane są nam już od dzieciństwa. Na ich tle obraz Jezusa Miłosiernego jest czymś zupełnie wyjątkowym. Nie chodzi tu wcale o jego plastyczne wartości. Obraz ten jest niepowtarzalny, ponieważ nic ma swojego oryginału. Nawet ten pierwszy, namalowany w roku 1934 jest już kopią. Tajemnicę obrazu wyjaśnia nam zapis w Dzienniczku błogosławionej siostry Faustyny. Znajdujemy tam takie słowa: „Wieczorem, kiedy byłam w
celi, ujrzałam Pana Jezusa ubranego w szacie białej. Jedna ręka wzniesiona do błogosławieństwa, a druga dotykała szaty na piersiach. Z uchylenia szaty na piersiach wychodziły dwa wielkie promienie, jeden czerwony, a drugi blady. W milczeniu wpatrywałam się w Pana, dusza moja była przejęta bojaźnią, ale i radością wielka. Po chwili powiedział mi Jezus: « Wymaluj obraz według rysunku, który widzisz, z podpisem: „Jezu, ufam Tobie". Pragnę aby ten obraz czczono najpierw w kaplicy waszej i na całym świecie»" (Dz . 47). Gdy błogosławiona Faustyna w roku 1934 zobaczyła obraz namalowany w Wilnie przez artystę

Eugeniusza Kazimierowskiego, zasmuciła się, bo nie był on tak piękny jak jej mistyczne widzenie. Zaraz potem Jezus jej powiedział: „Nie w piękności farby ani pędzla jest wielkość tego obrazu, ale w łasce mojej"

Zanim wspomnimy o obietnicach, jakie Jezus pozostawił dla tych, którzy będą czcili Jego obraz, przyjrzyjmy się samemu wizerunkowi. Warto to uczynić, bo przecież wszystko w tym obrazie jest ważne. To, że wygląda on tak, a nie inaczej, jest wolą samego Zbawiciela. Każdy szczegół malowidła ma nam coś powiedzieć. Zwróćmy uwagę na niektóre jego elementy.

Otóż proszę popatrzeć na prawą dłoń Zbawiciela. Jest ona wyraźnie wzniesiona do błogosławieństwa. Komu Jezus pragnie błogosławić? Każdemu człowiekowi dobrej woli. A mówiąc dokładnie, każdemu przejawowi dobrej woli w naszym sercu. Choćby najmniejszemu.

Jest rzecz, która w całym bogactwie duchowym Kościoła katolickiego szczególnie mnie zachwyca. Wprawdzie znane są powszechnie słabości katolików w Polsce i w innych regionach świata - ignorancja religijna, brak konsekwencji wiary wyrażanej w codziennym życiu. Ubolewamy nad tym i przecież staramy się to zmienić. Ale obok tego jest coś, z czego my, katolicy, możemy być naprawdę dumni. Dostrzeżemy to, patrząc na nasze kościoły. Chodzi mi o otwarte drzwi świątyń, które są najlepszym znakiem otwartości Kościoła na każdego człowieka. Kiedy odprawiam mszę świętą w kościele świętej Anny w Warszawie, na Starym Mieście, to mam często wrażenie, że odprawiam ją na ulicy. Przez szeroko otwarte drzwi widzę spacerujących turystów, osoby spieszące się do pracy. Co chwila przejeżdżający samochód oślepia mnie odblaskiem słonecznym na szybie i nierzadko mam wrażenie, że rozpędzony ulicą Miodową autobus wjedzie wprost do kościoła. Drzwi są otwarte szeroko. I każdy może wejść do kościoła. I prostytutka, i człowiek mafii, i złodziej, i morderca. I nie stoją przy drzwiach wejściowych żadne służby porządkowe, które stawiałyby wchodzącym pytanie:

A kim pan jest? A czy porządnie się pani prowadzi? A czy zasłużył pan na wejście do świątyni?". Niczego takiego nie ma. Wejść może każdy. I co go powita w świątyni? W kościele świętej Anny w Warszawie, jak i wielu świątyniach całego świata, wchodzący dostrzeże właśnie wizerunek Jezusa Miłosiernego i Jego błogosławiącą dłoń. Bo Chrystus błogosławi każdemu. Jeśli przyszedł tu zatwardziały grzesznik, to Zbawiciel błogosławi mu na jego powrót do Boga. Nie na dalszą drogę przestępstw, ale błogosławi tej malutkiej może iskierce dobrej woli, która jak mikroskopijne światełko zabłysła w duszy grzesznika.

Ktoś może powie, że to daleka nadinterpretacja. Przecież ta ręka, ten obraz to tylko farba i płótno. Przecież to jakiś ksiądz kupił go kiedyś, czy zamówił go u malarza i potem powiesił w kościele. Czy można zaraz mówić, że to Jezus błogosławi konkretnemu człowiekowi wcho­dzącemu do świątyni? Mocno wierzę, że tak jest jestem prze­konany, że gdyby Wszechmogący Bóg chciał, to ten konkretny obraz nie zawisłby w tym konkretnym kościele. Stwórca może komuś albo zasłonić wejście do kościoła, albo wewnętrznym natchnieniem zaprosić go do świątyni. Jeśli stoisz i patrzysz na obraz, który sam Jezus dał światu, to znaczy, że On tego chce. I On ci w tym momencie błogosławi swoją dłonią. A może właśnie do tej pory, choć wiele razy patrzyłeś na ten święty wizerunek, nigdy nie zauważyłeś, nie pomyślałeś o tym błogosławieństwie? Może dopiero teraz Jezus odsłania je przed tobą?

Na żadnym obrazie na świecie nie istnieje wizerunek Jezusa z zaciśniętą pięścią wzniesioną w geście groźby. Taki obraz istnieje natomiast w sercach bardzo wielu ludzi, o których już pisałem. Rozpaczliwie, o własnych siłach starają się stanąć przed Bogiem w glorii doskonałości. A ponieważ ciągle im się to nie udaje, nieustannie chodzą wściekli na siebie i na cały świat. To oni przede wszystkim powinni powiesić sobie w pokoju, postawić na biurku, włożyć do portfela ten błogosławiony wizerunek Jezusa Miłosiernego.

Drugi charakterystyczny szczegół, jaki możemy dostrzec, patrząc na ten niezwykły obraz, to układ stóp Jezusa. Widać wyraźnie, że Zbawiciel nie stoi w miejscu. On idzie. Idzie w kierunku patrzącego na obraz. To bardzo ważna prawda. W mniemaniu wielu tradycyjnych katolików dzieło naszego zbawienia leży w rękach nas samych. Bóg dał nam prawo, objawił nam swoją wolę, pokazał drogę i wygodnie usiadł w fotelu w niebie. A teraz patrzy, jak my z tym wszystkim dajemy sobie radę. Owszem, od czasu do czasu jest nam gotów pomóc, ale tak w istocie to On już zrobił to, co do Niego należało. Teraz czas na nasze działanie i nasze wysiłki. Otóż nic bardziej błędnego!

Kiedyś w jednej z książek księdza Janusza Pasierba przeczytałem słowa, które bardzo mocno uświadomiły mi, kim jest dla nas Jezus. Autor napisał tak: „W filmie „ O je­den most za daleko " młody oficer amerykański rozmawia przed bitwą ze starszym od siebie sierżantem. Chłopiec boi się i prosi sierżanta, by mu dał słowo, że on, ten młody oficer... nie zginie. Sierżant po dłuższym wahaniu daje obietnicę. Po bitwie widzimy sierżanta, jak w poprzek linii frontu pędzi drogą przez las, pośród zabitych odszukuje porucznika, zabiera bezwładne ciało, kluczy pod ostrzałem między drzewami, dowozi do swoich i, ryzykując sąd wojenny, zmusza pistoletem pułkownika chirurga, by wyjął z potwornie okaleczonej głowy odłamek.... I dopiero wtedy dowiadujemy się, że konający został uratowany, wbrew wszelkim nadziejom.

Dawno nie widziałem filmu, który by pokazywał lepiej, jak odbywa się nasze zbawienie, jak karkołomnie Jezus dotrzymuje danego nam słowa".

Jezus obiecał nam na chrzcie świętym, że będziemy zbawieni. I będzie nas nosił na rękach, będzie nas wygrzebywał spod sterty grzechów i słabości, byle dotrzymać słowa. On cały czas zabiega o nasze zbawienie! Owszem, Jezus nigdy nie naruszy naszej wolności, ale będzie aranżował w naszym życiu różne sytuacje, dobijał się do naszego sumienia. Jeśli trzeba, ześle nam burzę z piorunami, w innej sytuacji postara się o cudowny wschód słońca. Postawi na naszej drodze dobrego spowiednika albo niebezpiecznego łotra, jeżeli okaże się, że już tylko w ten sposób można nas obudzić ze śmiertelnego snu. Kiedy my o Nim nie pamiętamy, On nie przestaje o nas myśleć. Przez te kilkadziesiąt lat naszego życia na ziemi w niebie trwa gorąca akcja ratunkowa po kryptonimem „Twoje zbawienie". Jest w nią zaangażowana Trójca Święta, Matka Boża, święty Józef i wszyscy święci. A ile się anioł stróż nalata, żeby swoją robotę wykonać! Piszę o tym może żartobliwie, ale to najświętsza prawda. To, co my robimy w naszym życiu religijnym, jest w istocie drobiazgiem wobec aktywności Nieba. I właśnie, dlatego na obrazie Jezus nie stoi w miejscu, ale idzie do każdego z nas.

I może popatrzmy jeszcze na trzeci element obrazu Jezusa Miłosiernego, na napis: Jezu, ufam Tobie. Tego też nie wymyśliła siostra Faustyna ani malarz. Sam Chrystus pragnął, aby takie słowa widniały pod Jego wizerunkiem.

Potocznie przyjęło się dzielić ludzi na tych, którzy wierzą i tych, którzy nie wierzą w Boga. Jest oczywiście sens takiego podziału, chociaż w istocie nie jest on najważniejszy. Można przecież uznawać istnienie Pierwszej Przyczyny, można wierzyć, że jest Ona Osobą, ale też można jednocześnie wcale się wtedy Bogiem nie przejmować. Są wokół nas ludzie, którzy wierzą, że „gdzieś Ktoś jest", ale nawet w najmniejszym stopniu ten Ktoś nie ma wpływu na ich życie. Dlatego bardziej istotnym wydaje się być podział na tych, którzy uwierzyli Bogu (zaufali Mu) i tych, którzy nie przyjęli z wiarą Jego słów, Jego oferty miłości. I przy takim rozróżnieniu nie można mówić, że jedni są wierzący, a drudzy niewierzący. Wierzący są wszyscy, problem polega tylko na tym, kto komu i jak bardzo uwierzył, zaufał. Ludzie, bowiem wierzą bankom, lekarzom, biurom turystycznym, sąsiadowi, który zachwala nowo otwarty sklep, znajomemu, który poleca kupno takiego, a nie innego samochodu. Jednemu nie wierzymy, drugiemu wierzymy, ale generalnie bez wiary żyć się nie da. Wszystkiego nie da się sprawdzić. Wierzymy przecież w to, że nasi rodzice są naszymi rodzicami. Chwili własnego narodzenia nie pamięta przecież nikt. I teraz w tym kontekście zapytać można, czy wierzę Jezusowi Chrystusowi? Czy wierzę w to, co mówił? Czy wierzę w sens drogi, którą mi zaproponował? Czy wierzę w to, że naprawdę mnie kocha, że Mu na mnie zależy, że jest gotów przyjąć mnie do siebie po moim kolejnym odejściu? Czy wierzę Mu, kiedy mówi mi, że chce mnie obdarzyć nieśmiertelnością? Czy wierzą Jezusowi te matki, które prowadzą swoje dzieci co tydzień na język angielski, na muzykę, a w niedzielę zamiast do kościoła jadą z nimi na działkę i na grzyby? W przydatność angielskiego wierzą, muzyki też, a mszy świętej? Ludzie wierzą funduszom emerytalnym, w to, że kiedyś po latach te dzisiejsze, całkiem spore wpłaty dadzą im porządną emeryturę. Ale czy ci, którzy opuszczają mszę świętą w niedzielę wierzą w to, że po śmierci eucharystia zapewnia życie wieczne?

Ksiądz Kazimierz Wójtowicz przedstawił w swoich powiastkach pouczającą historyjkę. Do miasta przyjechał cyrkowiec. Rozpiął wysoko nad ulicą linę od dachu jednego budynku do drugiego. Gdy zebrał się już tłum gapiów, przejechał pewnie rowerem po linie. Zerwał się huragan braw. „Ludzie - zapytał cyrkowiec - czy wierzycie, że przejadę teraz po tej linie z powrotem?! - Oczywiście, że wierzymy! Jesteś wspaniałym cyrkowcem! - odpowiedział zgodnie tłum. - To, kto ze mną wsiądzie na rower?" — postawił pytanie cyrkowiec. Niestety, chętnych nie było. Czy wierzysz w to, że Bóg jest wszechmogący, że bło­gosławi wszystkim uczciwym? „Oczywiście, że wierzę!" Jeżeli tak, to przestań oszukiwać w swoim sklepie, w zakładzie pracy. „No, tak od razu to się nie da, ja nie mogę, tak trochę to ja muszę zakombinować". Czy wierzysz, że sam Bóg jest obrońcą ludzi prawych? „Ależ oczywiście!". To przestań kłamać, knuć intrygę. „No, ale ja nie mogę inaczej, przecież inni też tak postępują. Taki jest świat".

Chrześcijaństwo jest dla wielu wspaniałym rowerem, tylko za nic nie chcą na niego wsiąść.

Jezu, ufam Tobie. Jak widać, to nie jest takie proste. Tu nie wystarczy tradycyjna wiara z dziada pradziada. Tu nie wystarczą święte obrazy na ścianach, bezmyślne wypełnianie praktyk religijnych. Tu trzeba daru żywej wiary. Wiary we wszechmoc Bożą, w miłość Bożą i w Boże miłosierdzie. A jak już pisałem, niekiedy jest nam w to najtrudniej uwierzyć. W to, że On jest aż tak dobry, aż tak przebaczający. Dyktując ten napis błogosławionej siostrze Faustynie, Jezus pragnął niejako włożyć w nasze usta to wyznanie, chciał nas ośmielić do ufnego wypowiadania tych słów: Jezu, ufam Tobie. Tym, którzy czczą ten obraz, Zbawiciel naprawdę pomaga Mu zaufać.



Nie zginiesz, zwyciężysz, obronię cię!



Z kultem obrazu Jezusa Miłosiernego Zbawiciel związał trzy obietnice. Już pierwsza z nich jest wprost szokująca: „Dusza, która czcić będzie ten obraz, nie zginie ". Jest to jednoznacznie wyrażona obietnica wiecznego zbawienia. Proszę pamiętać, że mamy do czynienia nie z zapiskami nawiedzonej dewotki, ale osoby, którą Kościół uznał za błogosławioną. Pisma błogosławionej siostry Faustyny były mozolnie i całościowo przebadane przez kompetentnych teologów. Kościół uznał, że zawarte w nich przesłanie jest zgodne z nauką objawioną. Dlatego z całą powagą należy przyjąć tę, jak wspomniałem, szokującą obietnicę. Zaznaczyć przy tym należy, że cały kult chrześcijański, a w tym także chrześcijański kult obrazów, nie ma w sobie nic z magii. Nie można, więc obietnicy Chrystusowej interpretować tak, że powieszenie obrazka na ścianie, zanoszenie przed nim modlitw, ozdabianie go kwiatkami automatycznie daje nam zbawienie, i że już wtedy można sobie hulać i żyć, jak się chce. Oczywiście, że nie. Kult obrazu musi dokonywać się, jak cały kult chrześcijański, w duchu i w prawdzie. Obraz, prócz zewnętrznych znaków, czcić trzeba przede wszystkim duchową, solidną pracą. Temu jednak, kto będzie tak czynił, mimo oczywistej niedoskonałości swoich starań, Jezus obiecuje Niebo. Czyż w takiej sytuacji nic ma się ochoty wyjść na ulicę i tańczyć ze szczęścia?! Czy ktoś, kto naprawdę przejmuje się swoim zbawieniem, nie powinien natychmiast i już do końca życia czcić ten obraz, jak tylko potrafi?!

Siostra Emmanuel z Medjugorie zadała kiedyś grupie pielgrzymów takie pytanie: „Jak myślicie, gdzie pójdziecie po śmierci?". Prawie wszyscy uśmiechnęli się nieco zakłopotani i w mniemaniu swojej skromności odpo­wiedzieli zgodnie, że mają przynajmniej nadzieje, na czyściec. Wtedy siostra niemalże zakrzyknęła: „Co wy mówicie?! Jak możecie tak spokojnie to mówić?! Czyściec jest straszny! Nieba! NIEBA pragnijcie!!!".

Mówi się dziś, że tragedią współczesnego człowieka jest jego zachłanność. Ludzie chcą dzisiaj mieć samochód, piękne mieszkanie, chcą wyjechać w eleganckie miejsce na wakacje i posiadać zasobne konto bankowe. Moim jednak zdaniem problemem współczesnego człowieka jest właśnie brak zachłanności. Niekiedy nawet prowokująco pytam ludzi, którzy opowiadają mi o swoich materialnych aspiracjach: „Chcesz mieć tylko piękny dom i najlepszy samochód? Tak mało?!".

Kiedy rozmawiam z mamami czy babciami na temat ich dzieci czy wnuków, to jak Polska długa i szeroka słyszę mniej więcej takie słowa: „Ja to tylko chcę, proszę księdza, żeby mi te dzieci zdrowe były. Żeby mi nie chorowały, żeby się dobrze chowały". Te panie też prowokuję pytaniem: „Tak mało pani chce?! Tak mało?! Bo gdybym ja miał takie wspaniałe dziecko, takiego pięknego wnuka, to przede wszystkim pragnął bym dla niego jednej rzeczy: wieczności. Chciałbym z nim żyć WIECZNIE! Bez końca! Bez chorób, lęku, trosk i smutku! Zawsze z Jezusem!". Ktoś powiedział, że ludzie nie widzą tego problemu, bo nie kochają się tak do końca. Dopiero tych naprawdę zakochanych przeraża śmierć. Tym średnio zakochanym wystarczy, jak wykształcą dziecko, dadzą mu posag, zapewnią karierę i godziwe warunki w dorosłym życiu. I choć są tak przewidujący, to jednak o tym, co będzie dalej, jakoś już dziwnie nie myślą.

Druga obietnica Jezusa: „Obiecują także już tu, na ziemi, zwycięstwo nad nieprzyjaciółmi". Co oznaczają te słowa? Czy chodzi o pokonanie wrogów osobistych? Politycznych? Oczywiście, nie. Każdy człowiek tak naprawdę ma jednego wroga - szatana. I Jezus obiecuje nam zwycięstwo nad nim. Czy nie jest to niesamowita wieść dla tych, którzy przeżywają tragedię narkomanii swoich dzieci, rozpadu małżeństwa? Czyż to nie wielka otucha i nadzieja dla rodziców dzieci, które odeszły od Boga, które może żyją bez ślubu kościelnego? Niezgoda w rodzinie, alkoholizm, zdrada małżeńska - takich sytuacji w Polsce są setki tysięcy, a przecież u źródła każdej z nich leży działanie szatana. Próbujemy go niekiedy pokonać krzykiem, tłumaczeniem drugiemu człowiekowi jego błędu, ale przecież zły duch śmieje się tego. I oto teraz Jezus przychodzi z konkretną obietnicą: pokonasz szatana. Jezus nie bawi się nami, nie bawi się tymi, którzy stoją niekiedy na granicy rozpaczy. Mówi prosto i konkretnie. Nie używa słów: „może", „raczej" czy „prawdopodobnie". Nie. Jego słowo jest jasne i konkretne: zwyciężysz! Na pewno! Ktoś zapyta: „Czy to naprawdę możliwe? Czy czczenie obrazu może przynieść rozwiązanie dramatycznych sytuacji rodzinnych czy osobistych?". To prawda. Wielu ludziom nie udało się tego osiągnąć. Ale tylko dlatego, że nigdy nie spróbowali.

I wreszcie trzecia obietnica: „ Ja sam będę bronić duszy, która będzie czcić ten obraz, jako swej chwały w godzinie śmierci". Aby w pełni zrozumieć wagę tej obietnicy, trzeba wspomnieć kilka słów na temat spraw ostatecznych.

Otóż chyba najbardziej rozpowszechnionym w świadomości ludzi obrazem Sądu Ostatecznego jest scena, kiedy to naprzeciwko Stwórcy staje zmarły człowiek i czeka cierpliwie, aż Pan Bóg przejrzy całą księgę jego życia. Potem zapada wyrok: niebo, piekło albo czyściec. Otóż powiedzieć trzeba, że wszelkie ludzkie pojmowanie Sądu Ostatecznego jest zawodne, ponieważ będzie on dokonywał się już w tamtej rzeczywistości, a ona wymyka się naszemu pojmowaniu. Tym niemniej, jeśli mielibyśmy posługiwać się w tym przypadku jakimś obrazem, to raczej powinniśmy widzieć to tak, że w chwili Sądu człowiek pozna całą prawdę o sobie. Zobaczymy samych siebie takimi, jacy w istocie jesteśmy. Dla wielu może to być szokujące. Nawet bardziej niż ten wstrząs, który przeżywamy, słysząc swój głos nagrany na taśmę, albo oglądając siebie na zdjęciu czy filmie wideo. Jakże często wtedy pytamy: „To ja? To mój głos? To ja jestem taki gruby? To ja tak skrzeczę?". Niby na codzień widzimy się w lustrze, słyszymy swój głos, a jednak często taki eksperyment jest dla nas wstrząsający. Otóż w chwili Sądu Ostatecznego zobaczymy siebie samych w całej prawdzie. Dlatego przygotowanie na ten moment polega w istocie na życiu w prawdzie już tu, na ziemi, na walce z okłamywaniem siebie samego. Warto za życia słuchać swoich wrogów. Niekiedy mówią nam więcej prawdy o nas niż ci, których uważamy za naszych przyjaciół. To ich słowa są dla nas często najlepszym przygotowaniem na Sąd Ostateczny.

Tak, więc w tej decydującej chwili poznamy prawdę o sobie i, co bardzo ważne, my sami wybierzemy sobie wieczną przyszłość. Jeśli ktoś całe życie powtarza: „Jestem do niczego, nie jestem nic wart, jestem grzesznikiem, nikt mnie nie kocha, Bóg mnie nie kocha", to istnieje realne niebezpieczeństwo, że w chwili Sądu taki ktoś wybierze pustkę i nicość, jako konsekwencję swojej niewiary w miłość Boga, niewiary w swoją godność dziecka Bożego. To, dlatego mamy już tu, na ziemi wzrastać w wierze w Boże miłosierdzie, abyśmy, gdy w chwili śmierci zoba­czymy całą prawdę o sobie, potrafili powiedzieć: „To prawda, jestem człowiekiem grzesznym, ale Boże miło­sierdzie jest większe od moich grzechów". Tak będzie mógł wtedy powiedzieć ktoś, kto już na ziemi uwierzy w Bożą dobroć dla skruszonych grzeszników.

Co ciekawe, także czyściec jest dobrowolnym wyborem człowieka. Siostra Emmanuel z Medjugorie porównuje wybór czyśćca do sytuacji znanej nam z codziennego doświadczenia. Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w trakcie gruntownych porządków domowych. Mamy na sobie roboczy fartuch, jesteśmy spoceni, a ręce mamy całe w paście do podłogi. I właśnie w tej chwili ktoś dzwoni do drzwi. Otwieramy je i widzimy drogiego nam człowieka, którego z utęsknieniem oczekiwaliśmy. Stoi w drzwiach elegancko ubrany, uśmiecha się do nas i wyciąga ku nam ramiona. Wydajemy z siebie okrzyk radości i chcemy odruchowo rzucić mu się na szyję, ale błyskawicznie rezygnujemy z tego zamiaru. Patrzymy na swój strój, brudne ręce i mówimy do drogiego gościa: „Poczekaj chwilę, zaraz się umyję, przebiorę i przywitam się z tobą".

Podobnie jest i z czyśćcem. Kiedy człowiek mający jeszcze serce zabrudzone egoizmem, pychą czy jakim­kolwiek grzechem stanie na przeciw Pięknego i Dobrego Boga, to też będzie miał natychmiast pragnienie, by się z Nim zjednoczyć, by zamieszkać w Jego domu. Ale kiedy w świetle tej Bożej prawdy o sobie zrozumie, że jest to jeszcze niemożliwe, to sam zapragnie oczyszczenia. Ciekawe jest też to, że chociaż czyściec jest wielkim cierpieniem, to jednak nikt z tam przebywających nie chce wrócić na ziemię. Jest tak, dlatego, ponieważ z czyśćca jest tylko jedna droga- do Nieba, a z ziemi można trafić jeszcze gdzie indziej.

W chwili ostatecznego wyboru człowieka będzie przy nim oczywiście Bóg, ale jest wielce prawdopodobne, że do końca będzie obecny tam i szatan. Jeśli tak, to i on będzie człowiekowi mówił prawdę o jego życiu, ale tylko o tych ciemnych stronach naszego ziemskiego pielgrzy­mowania. A będzie mówił całą prawdę i tylko prawdę. Będzie liczył na to, że w końcu powiemy: „No tak, rzeczywiście, popełniłem mnóstwo zła. Absolutnie nie zasługuję na niebo, ani nawet na czyściec". Jeśli szatanowi się uda, to wtedy człowiek sam wybierze piekło.

Siostra Klara Jaroszyńska, franciszkanka z Lasek, opisując ostatnie chwile agonii księdza Aleksandra Fedorowicza, kapłana, o którym papież powiedział kiedyś prywatnie, że był świętym duszpasterzem, zapisała takie słowa: „Nigdy nie będziemy wiedzieli, dlaczego oczy księdza zaczęły wyrażać przerażenie, rozpacz, jakąś straszliwą szarpaninę i niepokój. Słyszeliśmy urywane słowa jakiejś rozmowy, jakiegoś ostatecznego rozrachunku: «Nie, tego nie robiłem... to było., tak... tak... zdarzało się». Naraz wykrzyknął: «Nie! Nie! Nigdy!». I znowu spokojnie: «Nie pamiętam, nie wiem...». I wreszcie: «A jeśli cała ta powieść okaże się nieprawdziwa, a ja największym zbrodniarzem, to co?». Byliśmy przerażeni, spłoszeni -wspomina siostra Klara. Wzięłam wtedy w garść wody święconej i chlusnęłam na księdza. Uspokoił się! Uspokoił się nagle!".

Przygotować się na śmierć, to wzrastać w ufności w Boże miłosierdzie. Jeśli ktoś uwierzy, że Bóg odpuścił mu grzechy z ostatniego miesiąca, z ostatniego roku, dziesięciolecia, że mu naprawdę przebaczył, to jest wtedy szansa, że uwierzy w Boże miłosierdzie, kiedy szatan będzie w chwili śmierci wygłaszał swoją prokuratorską mowę. Jak to dziś sprawdzić, czy ja w to wierzę? Musimy sobie przypomnieć, czy jesteśmy smutni czy radośni po spo­wiedzi. Ludzie, którzy po otrzymaniu rozgrzeszenia odchodzą od konfesjonału smutni i wzdychają przy tym, mówiąc: „I tak jestem do niczego", są na bardzo niebez­piecznej drodze. Ich serca są ciągle ogarnięte pychą. Sami z siebie chcą być perfekcyjni i grzech krzyżuje im plany. Oni nie chcą kochać Boga. Chcą zaimponować Mu swoją bezgrzesznością, i ciągle im się to nie udaje.

W świetle tego, co napisałem, trudno jest może uwierzyć w to, że ktoś może sam dobrowolnie wybrać dla siebie piekło. Otóż, by wyjaśnić ten „piekielny mechanizm", można posłużyć się porównaniem z naszej codzienności. Zdarzyła się nam zapewne nie raz taka sytuacja, kiedy to pokłóciliśmy się z kimś nam bliskim i wiemy, że stało się to z naszej winy. Czujemy się po czymś takim zazwyczaj fatalnie i dosłownie fizycznie cierpimy. Wiemy, że wystarczyłby jeden telefon, jedno słowo, jedno wyciągnięcie ręki, ale... nie idziemy! Nie dzwonimy! Dobrowolnie trwamy w tym cierpieniu. I to jest właśnie mechanizm piekła. Taka ziemska sytuacja to jest właśnie przedsionek piekła. To jest właśnie to tajemnicze i fatalne zacięcie się w nienawiści i cierpieniu jednocześnie. Zupełnie nielo­giczne i niezrozumiałe. Oparte na pysze i na głupocie. Piekło wybierają właśnie pyszni i głupi, którzy się tak właśnie zacięli na Pana Boga. Warto sobie przypomnieć, czy teraz w relacji do kogoś nie pozostaję taki nieugięty.

Otóż właśnie Chrystus obiecuje wszystkim czcicie­lom obrazu Jezusa Miłosiernego, że będzie o nich walczyć w godzinie śmierci. Że będzie ich bronić przed zwątpieniem, przed takim głupim i pełnym pychy wyborem.

Opowiadano mi kiedyś o tragicznym wydarzeniu. W czasie wakacji wywróciła się łódka na jeziorze i utonął młody chłopiec, kleryk. Rodzice przeżywali potworne katusze. Tak się cieszyli, że będą mieć syna księdza. Tragizm sytuacji potęgował fakt, że mimo wielu dni poszukiwań nie odnaleziono ciała. I nagle ktoś przybiegł z wiadomością, że ciało zostało wyłowione. I właśnie wtedy, kiedy wydawało się, że już nic nie ukoi bólu zrozpaczonych rodziców, pewna rzecz jakże uspokoiła ich serca. Kiedy wyciągnięto na brzeg zesztywniałe już zwłoki, wszyscy od razu zauważyli, że ten zmarły młody człowiek miał ułożone ręce jak Jezus Miłosierny na obrazie. Lewa dłoń rozchylona, ułożona na piersiach, prawa na wysokości twarzy, wzniesiona w geście błogosławieństwa. Wszyscy odczytali to jednoznacznie -w chwili śmierci ten chłopiec widział Jezusa Miłosiernego! Kiedy ktoś odruchowo wyciąga do nas rękę, my czynimy to samo. Kiedy wyciąga ku nam ramiona, my także chcemy go przytulić. Otóż zastygła postawa tego chłopca mówiła świadkom tej tragedii, że w chwili śmierci spotkał on Kogoś, kto mu tak właśnie błogosławił. Gdy jego rodzice zobaczyli ciało zmarłego syna, gdy bez najmniejszych wątpliwości tak zinterpretowali gest jego dłoni, dopiero wtedy pogodzili się z tym niezbadanym wyrokiem Bożej Opatrzności.


Dzienniczek błogosławionej siostry Faustyny jest wielkim przesłaniem o nieskończonej dobroci i miłosierdziu Boga. Tym więcej do myślenia daje nam fakt, że właśnie na jego kartach znaleźć możemy tak bardzo przerażający obraz piekła. Przytoczę go w całości, ponieważ w ostatnich latach w różnych środowiskach pojawiają się głosy, że piekła nie ma, a jeżeli jest, to na pewno świeci pustkami. Jezus pokazał Faustynie jednak inny obraz: „Dziś byłam w przepaściach piekła, wprowadzona przez anioła. Jest to miejsce wielkiej kaźni, jakiż jest obszar jego strasznie wielki. Rodzaje mąk, które widziałam: pierwszą męką, która stanowi piekło, jest utrata Boga; drugie — ustawiczny wyrzut sumienia; trzecie — nigdy się już ten los nie zmieni; czwarta męka -jest ogień, który będzie przenikał duszę, ale nie zniszczy jej, jest to straszna męka, jest to ogień czysto duchowy, zapalony gniewem Bożym; piąta męka -jest ustawiczna ciemność, straszny zapach duszący, a chociaż jest ciemność, widzą się wzajemnie szatani i potępione dusze, i widzą wszystko zło innych i swoje; szósta męka -jest ustawiczne towarzystwo szatana; siódma męka - jest straszna rozpacz, nienawiść Boga, złorzeczenia, przekleństwa, bluźnierstwa. Są to męki, które wszyscy potępieni cierpią razem, ale to jest nie koniec mąk. Są męki dla dusz poszczególne, które są mękami zmysłów: każda dusza czym grzeszyła, tym jest dręczona w straszny i nie do opisania sposób. Są straszne lochy, otchłanie kaźni, gdzie jedna męka odróżnia się od drugiej; umarłabym na ten widok tych strasznych mąk, gdyby mnie nie utrzymywała wszechmoc Boża. Niech grzesznik wie: jakim zmysłem grzeszy, takim dręczony będzie przez wieczność całą. Piszę o tym z rozkazu Bożego, aby żadna dusza nie wymawiała się, że nie ma piekła, albo tym, że nikt tam nie był i nie wie, jak tam jest.

Ja, siostra Faustyna, z rozkazu Bożego byłam w przepaściach piekła na to, aby mówić duszom i świadczyć, że piekło jest. O tym teraz mówić nie mogę, mam rozkaz od Boga, abym to zostawiła na piśmie. Szatani mieli do mnie wielką nienawiść, ale z rozkazu Bożego musieli mi być posłuszni. To, com napisała, jest słabym cieniem rzeczy, które widziałam. Jedno zauważyłam: że tam jest najwięcej dusz, które nie dowierzały, że jest piekło. Kiedy przyszłam do siebie, nie mogłam ochłonąć z przerażenia, jak strasznie tam cierpią dusze (...) " (Dz. 741).

Czy ten opis nie stoi w sprzeczności z prawdą o Bożym miłosierdziu? Pytają niektórzy: skoro Bóg jest tak dobry, to dlaczego stworzył piekło? Otóż pamiętać trzeba, że to nie Bóg jest twórcą tej potwornej kaźni. To szatan i wszyscy ci, którzy powiedzieli „nie" Bożej miłości, sami zgotowali sobie taki los. Jeśli komuś z nas jest smutno z te­go powodu, że są dusze, które doznały potępienia, to proszę pamiętać, że Jezus z tego powodu cierpiał nieskończenie więcej. Jest to dla nas absolutnie niewyobrażalne, jest to niepojętą tajemnicą, jak bardzo zraniona jest ojcowska miłość Boga, który swoje dzieci widzi w wiecznym zbuntowaniu i cierpieniu.

Przesłanie o Bożym miłosierdziu nie jest jakimś słodkim dodatkiem, który ma znieczulić nas na prawdę o dramacie szatana i każdego człowieka, który wybiera drogę potępienia. Jest ono ukazaniem możliwości ratunku z jak najbardziej realnego zagrożenia, przed jakim staje każdy z nas. I dlatego obietnice Jezusa w sposób niezwykle konkretny stają się fundamentem naszej radości i pokoju naszego serca.


Osiągniesz WSZYSTKO!


Kolejną formą wypraszania Bożego miłosierdzia, o jakiej Pan Jezus powiedział siostrze Faustynie, jest koronka do Miłosierdzia Bożego. Jak już o tym pisałem, niedobrze by było, gdyby ktoś odruchowo zaliczył ją do bezmyślnego klepania w kółko tej samej modlitewki i na dodatek przekładania w dłoni paciorków różańca. Ta mod­litwa ma głęboki związek z mszą świętą i w zasadzie można powiedzieć, że jest ona modlitewnym przedłużeniem eucharystii. Szczególnie wiąże się ona z bardzo istotnym momentem mszy świętej, jakim jest tak zwana doksologia końcowa. Są to słowa, które kapłan wypowiada na zakończenie modlitwy eucharystycznej, tuż przed wprowa­dzeniem do modlitwy Ojcze nasz. Trzymając podniesione nad ołtarzem patenę z Hostią i kielich z Krwią Pana Jezusa, celebrans mówi: „Z Chrystusem, w Chrystusie i przez Chrystusa, Tobie, Boże Ojcze Wszechmogący, w jedności Ducha Świętego, wszelka cześć i chwała przez wszystkie wieki wieków". Wierni odpowiadają słowem „Amen".

Ksiądz Aleksander Fedorowicz często podkreślał, że właśnie to „Amen" jest najważniejszym słowem wypowiadanym przez uczestników każdej mszy świętej. Wspominał nawet, że cały wysiłek duszpasterstwa sprowadza się do tego, aby nauczyć ludzi wypowiadać to „Amen" w sposób świadomy i głęboki. Wypowiadać oczywiście nie tylko ustami, ale całym swoim życiem. Msza święta jest ofiarą i w tym właśnie momencie eucharystii Kościół ofiaruje Bogu Ojcu Ciało i Krew Syna Bożego. Proszę mi wybaczyć pewne skojarzenie, ale zapewne każdy z nas zbroił coś w dzieciństwie w taki czy inny sposób. Paleta możliwości zawsze była na tym polu ogromna. Chcąc niekiedy przebłagać gniew, czy choćby zniecierpliwienie rodziców, albo biegliśmy na łąkę po jakiś kwiatek, albo lepiliśmy z plasteliny misia lub dzbanuszek i potem z tym „darem przebłagalnym" stawaliśmy przed mamą czy tatą. Ze spuszczoną głową bąkaliśmy pod nosem, że ,już nigdy więcej..., że przepraszam". I może wprawdzie dostawaliśmy jeszcze od rodziców jakąś karę „ku pamięci", ale generalnie ten kwiatuszek czy dzbanuszek, ta spuszczona głowa i pokorne mruczenie sprawę załatwiało. Otóż, kiedy stoję przy ołtarzu i trzymam w dłoniach Ciało i Krew Zbawiciela, niekiedy przypominają mi się tamte wydarzenia z dzieciństwa. Podobieństwo jest naprawdę uderzające! Biały Chleb i te krople Wina są tak wzruszająco skromnymi w swojej formie darami. A przecież w tym momencie ksiądz i wszyscy wierni, grzesznicy wobec Boga, stoimy bezradni i skruszeni przed naszym Tatusiem i składamy Mu dar przebłagania. Nie jest to już jednak dziecięcy podarek, ale nieskończona ofiara miłości Syna Bożego. I choć już w innych, uroczystych słowach, ale mówimy do naszego Ojca właściwie to samo: „To dla Ciebie, Tatusiu. Nie gniewaj się na nas".

I ten ważny moment naszego życia duchowego zawiera w sobie koronka do Miłosierdzia Bożego. Wypowiadamy w niej takie słowa: „Ojcze Przedwieczny, ofiaruję Ci Ciało i Krew, Duszę i Bóstwo najmilszego Syna Twojego, a Pana naszego Jezusa Chrystusa, na przebła­ganie za grzechy nasze i całego świata". I potem jeszcze powtarzane wielokrotnie wezwanie: „Dla Jego bolesnej męki miej miłosierdzie dla nas i całego świata". To jest właśnie modlitwa grzesznego dziecka przed Dobrym Ojcem. Dziecka, które trzyma w rękach niepojęty skarb Chrystusowej miłości, wyrażonej przez mękę na Golgocie i zawartej w tajemnicy mszy świętej.

Wszystkim, którzy będą odmawiać tę koronkę, Jezus pozostawił taką obietnicę zapisaną w Dzienniczku siostry Faustyny: „ Przez odmawianie tej koronki podoba Mi się dać wszystko, o co Mnie będziesz prosić ". W innym miejscu Dzienniczka znajdujemy takie słowa: „Przez koronkę uprosisz wszystko, jeżeli to, o co prosisz, będzie zgodne z moją wolą". Znowu ten niesamowity konkret: uprosisz WSZYSTKO, co jest zgodne z Jego wolą. A czy nie jest zgodne z wolą Chrystusa uwolnienie z nałogu, zgoda w rodzinie, doprowadzenie do zawarcia ślubu kościelnego tych, którzy żyją bez niego? Czyż nie jest zgodne z wolą Chrystusa, aby ktoś odwrócił się od zła i wrócił na drogę chrześcijaństwa? Niech wczytają się pilnie w te obietnice ci, którym szatan zniszczył szczęście rodzinne, odebrał pokój ducha. Niech natychmiast sięgną po cudowne lekarstwo, jakie daje strapionym Bóg.

Nigdy nie zapomnę rozmowy z pewnym zamożnym, przystojnym mężczyzną. Pozwolił mi, abym tę jego historię, bez szczegółów oczywiście, opowiadał, gdzie to tylko może okazać się pożyteczne. Brzmi ona tak: „To stało się kilka lat po ślubie. Miałem piękną i kochającą żonę, przeurocze dzieci i żadnych powodów do narzekania. I właśnie wtedy opętał mnie duch nieczystości. Zaczęło się od coraz bardziej odważnych dowcipów z koleżankami w pracy, potem niby żartobliwych dotknięć, aż wreszcie nastąpiła pierwsza zdrada. Z pomocą alkoholu, który usuwał wstyd i łamał skrupuły, brnąłem dalej w nieczystość. Jedna koleżanka, druga koleżanka, potem jakaś stara miłość sprzed lat, i dalej, co było potworne, «zaliczyłem» także żonę kolegi. Zdobywałem łupy jak doświadczony myśliwy. Wszystkie te kobiety traktowałem jak, przepraszam za słowo, samiczki. Nie było między nami żadnych uczuć, tylko czysty seks. Najwyżej lubiliśmy się. Moje poczucie humoru, uroda, hojne prezenty i wystawny styl życia pomagały osiągnąć niemalże wszystko, co chciałem. Na szczęście Bóg nie odebrał mi światła sumienia. Wiedziałem, że to, co robię, jest podłe. Żona nie domyślała się niczego. Ale gdy wracałem do domu, a ona z uśmiechem i czułym słowem podawała mi obiad, to dosłownie chciało mi się wyć z bólu. Uciekałem przed spojrzeniem dzieci jak przed rozpalonym żelazem. A następnego dnia, mimo mocnych postanowień z poprzedniego wieczoru, kolejną panią trzymałem już w ramionach.

Jestem katolikiem i spowiadałem się z tego wszystkiego. Nie chciałem, aby żona zauważyła, że w nie­dzielę na mszy świętej przestałem przystępować do komunii, więc spowiadałem się często. I nie z czystego formalizmu. Naprawdę byłem zrozpaczony i chciałem przerwać to pasmo grzechu. Nie potrafiłem. Przy konfesjonale byłem szczery, księża naprawdę starali mi się pomóc. Ja to wszystko doskonale rozumiałem, ale mimo to, jak ćma, wracałem do tego, co mnie wyniszczało. Aż przy jednej spowiedzi ksiądz powiedział krótko i konkret­nie: «Bracie, obrazek Jezusa Miłosiernego do portfela i codziennie koronka do Miłosierdzia Bożego. A obrazka nie zapomnij codziennie ucałować». Po raz pierwszy myślałem, że się na spowiedzi zdenerwuję. Miałem, bowiem jeszcze nadzieję, że mi jakieś ekstra rekolekcje pomogą, jakaś specjalna pokuta, książka, a tu spowiednik każe mi paciorki przesuwać i obrazeczki święte całować. Ale w tej rozpaczy byłem gotowy na wszystko. Obrazek w kurii kupiłem, różaniec po cichu wyciągnąłem ze szkatułki stojącej na re­gale w pokoju. A potem ja, człowiek z wyższym wyksz­tałceniem, współwłaściciel niemałej firmy, zamykałem się w łazience i po kryjomu, ze ściągawką w ręku, odmawiałem koronkę. Obrazek całowałem w windzie, w garażu czy w łazience. I po miesiącu stał się cud. Dosłownie CUD! Patrzyłem na te same kobiety, które kiedyś rozpalały mnie do białości i nic. Nie pragnąłem ich. No, może czasem, ale to już nie było to. Wystarczyło przecież powiedzieć jedno słowo, aby je mieć, aleja tego słowa nie mówiłem. Byłem inny! Byłem szczęśliwy! Jestem szczęśliwy!

Pan Bóg nie wyłączył mi popędu seksualnego. Szatan ze mnie nie zrezygnował. I już po tamtym zwycięstwie też były małe wpadki. Ale generalnie ocalałem. I wierzę, że choć walka nie jest jeszcze skończona, Jezus mnie z ręki nie wypuści. Przecież mi to obiecał. Jeszcze się przed rodziną nie przyznałem do tego obrazka i koronki, którą nadal codziennie odmawiam, ale może kiedyś to zrobię? Może moje dzieci też kiedyś tego skarbu będą potrzebowały?".

Tyle historii tego człowieka. Jest takich dużo więcej. Jezus powiedział do siostry Faustyny: „Kapłani będą podawać koronkę grzesznikom, jako ostatnią deskę ratunku". Boża, ostatnia deska ratunku nie może zawieść. Tych, którzy nigdy nie próbowali odmawiać koronki, informuję, że zajmuje to kilka minut.

I jeszcze kilka słów o jednej formie upraszania Bożego miłosierdzia. Jezus polecił Faustynie czcić godzinę swojej męki. Powiedział do niej: „Staraj się w tej godzinie odprawiać drogę krzyżową, o ile ci na to obowiązki pozwolą; a jeżeli nie możesz odprawić drogi krzyżowej, to przynajmniej wstąp na chwilę do kaplicy i uczcij moje serce pełne miłosierdzia w Najświętszym Sakramencie; a jeżeli nie możesz wstąpić do kaplicy, pogrąż się w modlitwie tam, gdzie jesteś, chociaż przez króciutką chwilę".

Chciałoby się powiedzieć: kochany Pan Jezus! Jak On rozumie nasze życie. Jak On rozumie to, że o godzinie piętnastej wielu ludzi jest jeszcze w pracy, inni odbierają dzieci z przedszkola, jeszcze inni są na stołówce, na dyżurze czy gdzieś indziej. Prosi więc choćby o króciutką modlitwę. Ktoś powie: „Gdzie ja tam będę pamiętać, żeby się o pięt­nastej pomodlić. Właśnie wtedy człowiek jest najbardziej załatany". Czy będziesz pamiętał? O to się nie martw! Zostaw to Panu Bogu czy aniołowi stróżowi. Tylko sam sobie postanów choćby krótki akt strzelisty, a zobaczysz, jakie dziwne rzeczy zaczną się dziać właśnie o godzinie piętnastej. Albo cię ktoś na ulicy akurat wtedy zapyta o godzinę. Albo gdy będziesz jechał autobusem, kierowca włączy radio na wiadomości - właśnie o piętnastej. Albo spojrzysz na wystawę u zegarmistrza, a tu na zegarze właśnie punkt piętnasta. Jezus wymyśli dziesiątki sposobów, abyś pamiętał o godzinie Jego śmierci. Wykorzystaj to, i czy w tramwaju, czy na uczelni, czy w kolejce na poczcie przymknij oczy i westchnij: „Któryś za nas cierpiał rany, Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami". Takie albo podobne słowa. One wystarczą. I wtedy już się Niebo otwiera.


I jeszcze dwie obietnice


Teraz chciałbym napisać o dwóch ostatnich, nie w sensie ważności oczywiście, sposobach zasługiwania na przecudowny dar Bożego miłosierdzia. Otóż w swoich objawieniach, skierowanych do siostry Faustyny, Jezus bardzo mocno podkreślił wagę święta Miłosierdzia. Pragnął, aby było ono obchodzone w pierwszą niedzielę po Wielkanocy. „Kto w tym dniu przystąpi do Źródła Życia, ten dostąpi zupełnego odpuszczenia win i kar". Tym źródłem życia jest oczywiście eucharystia.

W innym miejscu w Dzienniczku znajdujemy takie słowa o święcie Miłosierdzia: „W tym dniu otwarte są wszystkie upusty Boże, przez które płyną łaski. Niech się nie lęka zbliżyć do Mnie żadna dusza, chociażby jej grzechy były, jako szkarłat".

Warto pomyśleć o szczególnym przeżyciu tego dnia. Jeśli ktoś ma możliwość, może wybrać się do Krakowa, do Łagiewnik, aby w Sanktuarium Bożego Miłosierdzia pomodlić się przy grobie błogosławionej siostry Faustyny. Może ktoś inny wybierze się na ulicę Żytnią w Warszawie, do kaplicy Sióstr Matki Bożej Miłosierdzia. Pomysłów na pewno znajdzie się wiele. To oczywiście tylko zewnętrzne formy. Istota sprawy dokonuje się w sercu człowieka. Ogromnie dużo zyskują ci, którzy tego dnia ze szczególną intencją przystępują do komunii świętej, a jeśli trzeba, to i do spowiedzi. Można przeczytać jakiś fragment Dzienniczka, wspólnie odmówić koronkę, „przypilnować" szczególnie godziny piętnastej. Ważne jest, bowiem, aby tego dnia nie przegapić, aby zamiast siedzieć i narzekać: „jaki to człowiek jest do niczego", wtulić się ramiona miłosiernego Ojca. Tam tylko odnaleźć można dziecięcy pokój serca, za którym tak bardzo tęsknimy.

Ostatnia forma nabożeństwa do miłosierdzia Bożego to szerzenie czci miłosierdzia, gdyż i z tą formą związane są obietnice. „Dusze, które szerzą cześć miłosierdzia mojego, osłaniam przez całe życie jak czuła matka swe niemowlę, a w godzinie śmierci nie doznają przerażenia. Miłosierdzie moje osłoni je w tej ostatniej walce".

Nawet się nie domyślamy, ilu ludzi żyjących wokół nas, nawet tych na codzień pogodnych i uśmiechniętych, potrzebuje Bożego miłosierdzia. Jakże często u podłoża wielu depresji, buntów, odejścia od Boga, od Kościoła, leży właśnie jakiś duchowy dramat wynikający z zagubienia Bożej, przebaczającej dobroci. Kto w sposób właściwy, delikatny wyjdzie naprzeciw takim ludziom z przesłaniem Bożego miłosierdzia, temu Zbawiciel obiecuje niezwykłe łaski.

Trudno jest może wygłaszać bratu czy ojcu kazania o Bożym miłosierdziu. To można zostawić księżom. Ale kupić komuś w prezencie Dzienniczek siostry Faustyny, zabrać kogoś na pielgrzymkę do Sanktuarium Miłosierdzia, podarować kopię obrazu czy choćby mały obrazeczek z tekstem koronki, to przecież jest możliwe.

Niech ta radosna wieść o Bogu, który przebacza i nakazuje przebaczać nawet siedemdziesiąt siedem razy, płynie wartkim strumieniem ku wszystkim ludziom, a zwła­szcza ku tym, którzy pozostają w niewoli smutku i załamania po grzechu. Dlatego cichym marzeniem autora niniejszej książeczki byłoby to, aby nie zagrzała ona w Twoim domu zbyt długo miejsca. Dać ją komuś w prezencie, a nawet położyć gdzieś w kościele, to już jest kolejny sposób „przy­muszenia" Pana Jezusa, by zrealizował wobec ofiarodawcy swoją obietnicę, że nad ludźmi szerzącymi Boże miłosier­dzie roztoczy szczególną opiekę.


W górę serca!"


Coraz więcej mówi się i pisze o dobroci Boga, ale wielu ludziom jakby wcale to nie pomaga w spotkaniu miłosiernego Boga. Jak już o tym pisałem, ich głównym problemem pozostaje nadal lęk przed odrzuceniem przez Boga. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego te liczne książki, piosenki, plakaty przed świątyniami, które wielkimi literami informują, że „Bóg cię kocha", nie rozpraszają tego lęku w ludzkich sercach? Otóż trzeba sobie jasno powiedzieć, że od samych usłyszanych czy przeczytanych słów wykrzywiony obraz Boga w naszych sercach natychmiast się nie zmieni. Słuchać i czytać o tej prawdzie to dopiero początek. Żywego i nieskończenie dobrego Boga trzeba spotkać i doświadczyć. A to dokonuje się głównie przez modlitwę. I właśnie jej brak zamyka nam drogę do prawdziwego pokoju serca. Tylko człowiek, który potrafi modlić się sercem, który podczas mszy świętej

* W tym miejscu jestem winien Czytelnikom jedno wyjaśnienie. Ten rozdział jest nieco zmienionym fragmentem mojej wcześniejszej książki Porozmawiajmy spokojnie o tych sprawach. Książka ta porusza kwestie problemów związanych z czystością. To właśnie one, powtarzając się wielokrotnie, doprowadzają wielu ludzi do bolesnego poczucia winy, a nawet rozpaczy. Postanowiłem zamieścić ten fragment, dlatego, że wspomniana pozycja pisana była głównie z myślą o ludziach młodych, a kwestie poruszane w obecnym rozdziale, jak sądzę, nie dotyczą tylko młodzieży. Poza tym, co bardzo istotne, wiążą się one w sposób szczególny z tematem Bożego miłosierdzia.


naprawdę czuje się zaproszony przez Jezusa do wspólnej Wieczerzy, podczas której karmiony jest nie zwykłym pokarmem, ale najczystszą miłością, nie będzie bał się Pana Boga. Prawdziwie rozmodlony człowiek, żyjący w obecności dobrego Boga, może jedynie lękać się, że utraci tak bliski kontakt ze Stwórcą.

Jezus obiecał nam na chrzcie świętym, że będziemy zbawieni. I będzie nas nosił na rękach, będzie nas wygrzebywał spod sterty grzechów i słabości, aby dotrzy­mać słowa. I takiego Jezusa musimy koniecznie zaprosić do naszego życia. Nie Jezusa, który jest nagrodą za nasze dobre zachowanie. Wielu ludzi żyje w takim przekonaniu, że mają prawo modlić się, mają prawo przychodzić do Pana Boga tylko wtedy, kiedy są porządni, kiedy wszystko w swoim życiu ułożą poprawnie. A tak nie jest. Czy ktoś z nas mówi sobie: „Nie pójdę do lekarza, bo jestem taki chory, mam gorączkę, kaszlę i kicham. Wstyd byłoby się w takim stanie pokazywać doktorowi. Jak się trochę podkuruję, to wtedy pójdę do przychodni". Nikt tak nie myśli, bo to byłby absurd! Do lekarza idziemy właśnie wtedy, kiedy jesteśmy chorzy. I do Jezusa idziemy szczególnie w tym czasie, kiedy upadamy, kiedy coś nie wychodzi, kiedy grzech znów tryumfuje nad nami.

Ogromne rozterki przeżywają ludzie, którym często zdarza się upadać, czy to w nadużywanie alkoholu, w samo­gwałt, cudzołóstwo albo kradzież. Tak często ocierają się o poczucie rozpaczy, kiedy grzech powtarza się po raz setny, tysiączny, kiedy trwa miesiąc, rok, nawet kilka czy kilkanaście lat. Pojawia się wtedy myśl: „To nie ma sensu. Taki już będę, tak widać być musi. Nic się tu nie zmieni. Bóg już na pewno ma mnie dość. Przecież ciągle upadam, tyle razy postanawiałem poprawę. Już chyba najbardziej cierpliwy człowiek nie wytrzymałby tego, gdybym go tyle razy zawiódł, więc Bóg chyba też mówi mi: «Dość! Nie będziesz mnie już więcej zwodził swoimi postanowieniami poprawy! Teraz czeka cię już tylko surowy sąd i wyrok!»". I wtedy nierzadko przychodzi zmiana przekonań moralnych. Taki ktoś, zrozpaczony codziennymi upadkami, w końcu sięga po rozwiązanie pseudo-wyzwolenia, które chętnie podsuną mu różne wyluzowane środowiska: „Ależ to, co robiłeś, to wcale nie jest grzech! Jeśli jest to nawet trochę nie w porządku, to nie można się tym za bardzo przejmować. Do piekła się od tego nie idzie! To tylko jakieś anachroniczne przekonania księży. I to zresztą nie wszystkich. A poza tym tak jak ty postępują miliony innych ludzi. Po prostu inaczej się nie da!". I kiedy takie zwątpienie wkrada się w serce człowieka, kiedy zaczyna kupować takie rozwiązanie, jest to znak, że trzeba... znowu powstać. Setny, tysiączny raz. Trzeba się z tego natychmiast wydźwignąć! „Ale w imię, czego? - ktoś zapyta. - Przecież wszystkie sposoby, postanowienia zawiodły. Na czym mam oprzeć swoją nadzieję? Przecież wiem, że będę dalej upadał!". Tak, to jest bardzo prawdopodobne przypuszczenie. Czas upadków może jeszcze trwać. Bóg da wytrwałym łaskę uzdrowienia, ale rzeczywiście przychodzi nam niekiedy długo na nią czekać. Cóż więc robić, kiedy rodzinne kłótnie, uczucia nienawiści, upadki w nałóg powtarzają się mimo mocnych postanowień i licznych prób podźwignięcia się?

Przed kilku laty uczestniczyłem w spotkaniu ewangelizacyjnym, na którym pewien świecki człowiek zadał zgromadzonym słuchaczom konkretne pytanie:

- Czy jesteście święci?

Ludzie zaczęli spoglądać niepewnie na siebie, a na ich twarzach malował się wyraz zakłopotania. Prowadzący spotkanie nie dawał jednak za wygraną.

- Czy jesteś święty? - Zapytał młodego mężczyznę siedzącego w pierwszym rzędzie.

Wyrwany znienacka do odpowiedzi rzekł:

- No... no... próbuję być święty.

Takiej odpowiedzi udzieliłoby chyba wielu z obec­nych na sali, bowiem duża część ludzi, gdy usłyszała te słowa, zaczęła potakująco kiwać głowami. Wtedy pytający zwrócił się do swojego rozmówcy z poleceniem:

-Próbuj wstać!

Kiedy ów powstał z krzesła, tamten rzekł:

-Nie powiedziałem ci: „wstań", ale: „próbuj wstać".

Człowiek ten usiadł, a potem... Znowu wstał. I tym razem jednak prowadzący spotkanie był niezadowolony.

Ty przecież wstałeś, a ja powiedziałem ci: „próbuj wstać".

Jak to mam „próbować wstać"? - pytał zmieszany słuchacz.

- Albo siedzę, albo wstaję. Co to znaczy: „próbować wstać"?

I wtedy padła odpowiedź, która jest dla nas wszystkich bardzo ważnym pytaniem:

- A co to znaczy: „próbować być świętym"? Albo jesteś w konkretnej chwili święty, albo nie jesteś.

Drogi Czytelniku, odłóż na chwilę tę książeczkę, spójrz na zegarek i zapytaj samego siebie: „Czy teraz, o tej godzinie, w tej chwili jestem święty? Czy jestem w stanie łaski uświęcającej? Czy mojego sumienia nie obciąża jakiś poważny grzech, czy nie trwam w jakimś złym uporze? Może jestem z kimś skłócony, postanowiłem nie odzywać się do niego? Czy nie planuję niczego złego? Czy po prostu mogę teraz spojrzeć Jezusowi w oczy?". Jeżeli tak, to jesteś święty! A jeżeli nie? Jeżeli między tobą a Bogiem jest jakiś mur grzechu? To, co wtedy?

Są takie dwa słowa, które w naszym życiu ducho­wym toczą ze sobą swego rodzaju walkę. To właśnie słowo „próbować" i słowo „natychmiast". Które z nich jest bliższe duchowi Ewangelii, można bardzo łatwo stwierdzić, zaglądając do biblijnej konkordancji. Otóż słowo „natychmiast" pojawia się w Ewangeliach dwadzieścia siedem razy. Gdy Jezus został ochrzczony, to natychmiast wyszedł z wody, Apostołowie natychmiast zostawili sieci i szli za Zbawicielem. Gdy Piotr zaczął tonąć w jeziorze, Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go. Gdy Chrystus powiedział do ojca chorego chłopca: „ Wszystko jest możliwe dla tego, kto wierzy", ten natychmiast zawołał: „Wierzę, zaradź niedowiarstwu memu". Jezus natychmiast uzdrawiał chorych. Natychmiast wstał paralityk, natychmiast ustał krwotok chorej kobiety, natychmiast powstała wskrzeszona dziewczynka. Gdy Apostołowie płynęli po wzburzonym jeziorze, a Jezus przyszedł do nich po wodzie, to „łódź natychmiast znalazła się przy brzegu". Natomiast wspomniane słowo „próbować" jest użyte w Ewangelii tylko raz, gdy Jezus mówi do Żydów: „Nie próbujcie sobie mówić: «Abrahama mamy za ojca»" (Łk 3, 8). Poza tym Jezus nie wypowiada go nigdy.

Przeciwstawiając sobie słowa „natychmiast" i „pró­bować", nie chcę powiedzieć, że zawsze, gdy chrześcijanin coś próbuje robić, jest to złe i nieewangeliczne. Chodzi mi tylko o podkreślenie, jak bardzo ważne jest w życiu chrześcijańskim zdecydowane działanie, czynienie od razu wszystkiego, co jest naszym powołaniem, co w danej chwili jest możliwe do zrobienia. Bowiem jak mówi Ewangelia: „Ludzie gwałtowni zdobywają królestwo Boże" (Mt 11, 12). I dlatego ważnym momentem w życiu duchowym każdego chrześcijanina jest chwila postanowienia: „Będę święty, muszę zostać świętym! Właśnie teraz!". I choć może człowieka, którego powinieneś przeprosić, spotkasz dopiero jutro, może do spowiedzi będziesz mógł pójść za kilka godzin, może tę rzecz, którą musisz oddać, odniesiesz właścicielowi za kilka dni, to tę decyzję możesz podjąć już teraz! I jesteś święty. Natychmiast! Możesz natychmiast stać się święty - w autobusie, w kolejce do kasy, nawet leżąc w łóżku. Każdy człowiek na świecie, gdzie chce i kiedy chce, może natychmiast stać się święty! 1 to jest najprawdziwsza, niesamowita wolność, którą zyskaliśmy przez to, że Jezus już nas zbawił.

Zanim jednak będziemy mieć w niej pełny udział, trzeba będzie jeszcze stoczyć walkę ze złym duchem, który przychodzi do nas z argumentem z pozoru bardzo logicznym, a co niebezpieczniejsze, mającym posmak tak docenianej w chrześcijaństwie pokory. Mówi serdecznym, rozsądnym głosem: „Ty chcesz zostać święty? No tak, oczywiście, to dobry pomysł, ale czy to nie zarozumiałość? Przypomnij sobie swoje ostatnie upadki. Pamiętasz? Samogwałt, alkohol, kradzież. Może było tego nawet więcej niż kiedyś. I ty chcesz być święty? Oczywiście, próbuj, staraj się poprawić, ale bądź realistą. Musisz to wszystko spokojnie przemyśleć, zastanowić się. Ale może nie podejmuj decyzji tak gwałtownie. Może zaczniesz od jutra, od przyszłego miesiąca? A potem to owszem, może rzeczywiście spróbujesz żyć inaczej. Zresztą popatrz na innych: czy są wśród nich święci? Ludzie są tacy zwykli, szarzy, a ty chcesz być święty? Nie łudź się. Owszem, bądź porządny, przyzwoity i próbuj się poprawić, ale...". Właśnie! Z tym „ale" trzeba się rozprawić. Trzeba być „zarozumiałym" i upartym. Fanatycznie upartym. „A ja właśnie będę święty!". Dlaczego takim trzeba być? Bo nie ma się nic do stracenia. Jan Bosco powiedział: „Albo będziesz święty, albo będziesz nikim". Choćby mnie moje grzechy ciągle odrzucały od bram nieba, kalały brudem, poniżały i upokarzały, będę podnosił się natychmiast i wracał. Będę ufał nie swoim siłom, umiejętnościom czy duchowym kalkulacjom. Ufam Bogu, który mnie stworzył. W chrzcie świętym uczynił mnie swym przybranym dzieckiem. Karmi mnie swoim Ciałem, w konfesjonale pozwala mi doświadczyć cudu miłosierdzia nawet siedemdziesiąty siódmy raz. Ja już nawet nie wierzę sobie, ale wierzę Jemu. To nie ja jestem szalony, gdy mówię: „będę święty". To Bóg jest niepojęty, wzywając mnie do swego domu, nazywając mnie swoim dzieckiem, nakazując mi być świętym człowiekiem. A przecież On zna wszystkie zakamarki mojego serca. Te ciemne też. I odpowiem na to wezwanie do świętości już teraz! Natychmiast! Bo, po co te minuty obok Niego. Te dni z tak wykańczającym kompromisem sumienia. Wstanę i wrócę do mojego Ojca! Gdy tylko po ludzku spojrzymy na problem naszego wezwania do świętości, to odpowiedź jest jedna: „to niemożliwe". Tyle słabości krępuje świat naszego ducha, tyle pokus wokół nas, pragnienia ciała są tak niesamowicie silne, wyobraźnia tak łatwo szybuje ku strefie zakazanej. Tak, to prawda, ale czy naprawdę to wszystko aż tak bezlitośnie nas zniewala? Gdy byłem jeszcze małym chłopcem, to spędzałem wakacje na jednej z mazurskich wsi. Córka gospodarzy, u których mieszkałem, pokazała mi kiedyś taką, jak to mówiliśmy, sztuczkę. Złapała chodzącą po podwórku kurę, ścisnęła dłonią obie jej nogi i zaczęła przy nich manipulować tak, jakby je wiązała. Następnie położyła przestraszonego ptaka na boku i paty­kiem namalowała na ziemi, przed oczami kury, biegnącą od jej nóg kreskę tak, jakby to był koniec sznurka. Rzecz niesłychana. Biedna kura, mając zupełnie nieskrępowane nogi, myślała, że są one związane i pokornie leżała na ziemi, nie próbując nawet wstać. Zdarzało się niekiedy, że trwało to parę ładnych minut. Czy czasem zły duch nie robi z nami podobnej rzeczy? Leżymy i nawet nie próbujemy wstać, mając przed oczami kreskę naszych wyrzutów sumienia. Dajemy się niekiedy nabrać na głos świata, któremu za wszelką cenę zależy na tym, by przekonać wszystkich, że świętość jest niemożliwa. Że, jak to mówią, „każdy jest umoczony". Każdy robi to, co jest twoim wyrzutem sumienia. Obmowa, zawiść, antykoncepcja - to wszystko jest popularne na całym świecie. Dotyczy to setek milionów ludzi. To wszystko prawda. A jednak... A jednak Kościół na placu Świętego Piotra ustami papieża nieustannie ogłasza całemu światu imiona tych, którzy na wzór Mistrza z Nazaretu przeszli przez ziemię, dobrze czyniąc. Żyli w czystości, niejednokrotnie oddając za nią swoje życie. Nie byli wolni od ludzkich ułomności, ale powstawali, powracali i nieustannie wierzyli głęboko w Boże miłosierdzie. Imion tysięcy innych świętych, tych niekanonizowanych, tu, na ziemi, nie poznamy nigdy. Jako spowiednik mogę powie­dzieć tylko tyle, że żyją wśród nas.

Ku wolności wyswobodził nas Chrystus. Dał nam Księgę, która jest prawdą o Bogu, o ludziach, o świecie. Dał nam sakrament pojednania, eucharystię, dał nam swojego Ducha. Więc „któż może odłączyć nas od miłości Chrystusowej?!"(Rz 8, 35). „Jeśli Bóg z nami, któż przeciwko nam?!"(Rz 8, 31). A więc bądź święty! Dosłownie. Ktoś może jednak nie dowierzać: „Ale jak to: «bądź święty»? Od kiedy?". Od teraz, właśnie natychmiast. Kiedy Matka Teresa z Kalkuty odwiedziła jeden z domów w którym mieszkały siostry jej zgromadzenia, to zauważyła, że wbrew obyczajom przyjętym w zakonie, w kaplicy, na podłodze leżał duży dywan. Nie zaczęła rozważać, co uczynić w tej sytuacji, nie zwołała zebrania na ten temat. Ona sama, kobieta tak drobnej postury, zwinęła ten dywan i wyrzuciła go przez okno. Już, natychmiast! To jest duch Ewangelii. Dziś jeszcze zadzwonić do bliźniego i powie­dzieć: przepraszam. Temu, komu trzeba, powiedzieć: żegnaj, innemu: przyjdź do mego domu. Oddać to, co mam, a co nie jest moje. Położyć sobie karteczkę z tekstem krótkiej modlitwy na biurku. Wyrzucić na śmietnik czasopismo, które brudzi moje myśli. Natychmiast, jeśli trzeba, przystąpić do kratek konfesjonału.

Ktoś powie: „No tak, może nawet byłoby mnie stać na taki jednorazowy, heroiczny zryw. Ale przecież przede mną całe życie, tyle dni, tyle różnych sytuacji, tyle pokus. Czy wytrwam, czy mam szansę wytrwać? Czy sprawdzę się we wszystkim?". Zadam Ci pytanie: czy potrafiłbyś przeżyć najbliższy kwadrans w świętości? To tylko piętnaście minut. A czy mógłbyś przeżyć, powiedzmy, najbliższą godzinę bez grzechu, bez kłótni, złośliwości, po Bożemu realizując swoje plany? Tylko godzinę. Na razie nie myśl o dniu jutrzejszym, o przyszłym tygodniu, miesiącu, roku, o całym życiu. Na razie ta godzina. Bo widzisz, to jest wielkie odkrycie: jeśli potrafisz być świętym, tak normalnie, zwyczajnie świętym w tym kwadransie, w tej godzinie, to dlaczego nie potrafiłbyś być takim w następnej? A życie, całe długie życic, składa się z takich właśnie zwykłych godzin. I nie martw się za dużo na zapas. Ile tych godzin będzie, wie tylko Bóg. Ksiądz Aleksander Fedorowicz napisał kiedyś: „Każdy człowiek, naukowiec i sprzątaczka, artysta i hydraulik, biskup i ministrant staje nieustannie przed jednym zadaniem - przeżyć jeden, konkretny dzień".

Kiedyś, w czasie moich pierwszych w życiu ferii seminaryjnych zwierzyłem się jednej siostrze zakonnej, że mam pewne wątpliwości, czy uda mi się wytrwać w semi­narium, a potem w kapłaństwie. Pamiętam moje słowa, które w moim mniemaniu miały uchodzić za wyraz odpowiedzialności i dojrzałości. Mówiłem mniej więcej tak: „Przecież tyle jeszcze lat przede mną, tyle nieprzewi­dzianych sytuacji, i to aż do końca życia! Miesiąc czy rok to mogę wytrzymać, ale zawsze?!". I wtedy bardzo zaskoczyła mnie jej pełna spokoju odpowiedź: „A co ty się martwisz? Wybrał cię Bóg, to niech On się martwi o ciebie! Dziś jesteś w porządku, a jutro Pan da ci łaski, o jakich jeszcze dziś ci się nie śni. Zamiast biadolić, chodź, lepiej napijemy się kawy".

Tak bardzo się cieszę, że moim patronem jest święty Piotr. To przecież w pewnym sensie dramatyczna postać. Spośród wszystkich Apostołów wyróżniał się niezwykłą aktywnością, ale prawie wszystkie jego inicjatywy, mówiąc delikatnie, nie wypaliły. To przecież on doradzał Zbawicielowi, aby Ten nie szedł na krzyż. Został za to przez Mistrza niesamowicie surowo skarcony. Gdy był z Jezusem, Jakubem i Janem na Górze Przemienienia, to zaczął ze strachu mówić coś o postawieniu jakichś trzech namiotów. Było to tak niedorzeczne, że Jezus nawet tego nie skomentował. Kiedy chciał sobie pospacerować po jeziorze, to mu wiary zabrakło i skąpał się na oczach pozostałych jedenastu. Taki wstyd - chciał być bohaterem, a tu Jezus musi go ratować przed niechybną śmiercią. W wieczerniku zaklinał się, że Zbawiciela nigdy nie opuści, a jeszcze kogut nie zaczął piać, gdy on już wyparł się Jezusa trzykrotnie. Jeszcze wcześniej chciał być wierny obietnicy i sługę Sanhedrynu uderzył mieczem w głowę, ale to też się Chrystusowi nie spodobało. Właściwie, prócz wyznania wiary w Jezusa pod Cezareą Filipową, do chwili Jego zmartwychwstania Piotrowi nie wyszło nic. Zupełnie nic. Jak chyba żadna z postaci Nowego Testamentu, to właśnie on wciąż zawodził. I ten Piotr, po tym wszystkim, trzykrotnie powiedział Jezusowi, że Go kocha. Być może, gdy to mówił, któryś z Apostołów mógł sobie pomyśleć: „Jak śmiesz, Piotrze, mówić, że kochasz Mistrza. Przecież zdradziłeś, uciekłeś, nie zrozumiałeś". A jednak on twardo mówił: kocham! I Jezus to wyznanie przyjął. Bo Piotr umiał jedno - umiał wracać. Wracać natychmiast. I dlatego, po tych wszystkich doświadczeniach, w swoim Pierwszym Liście pisał: „W całym postępowaniu stańcie się wy również świętymi na wzór Świętego, który was powołał". I dalej: „Upokorzcie się pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili. Wszystkie wasze troski przerzućcie na Niego, gdyż Jemu zależy na was" (1P 5, 6-8). Jakże bardzo Piotr doświadczył tego, jak Bogu ogromnie na nas zależy. Dlatego gotów jest ciągle nam wybaczać i chwytać nas za rękę jak swego ukochanego Apostoła, gdy ten zaczął pogrążać się w falach wzburzonego jeziora.

Tak, my też zawodzimy, ale przez to nie przestajemy być wybrani. Nie przestajemy być powołani do świętości. Do każdego z nas Bóg powiedział na chrzcie, że czyni go swym przybranym dzieckiem. Przy każdej spowiedzi słyszymy słowa: „Ja odpuszczam tobie grzechy". I gdy wychodzimy z kościoła, gdy wstajemy od modlitwy, to czeka na nas kolejna godzina, kolejny dzień jak biała karta, na której mamy spisywać historię swego życia. I bez względu na to, co do tej pory było na niej napisane, możemy natychmiast napisać tam słowo „tak". „Tak" Panu, „tak" Ewangelii, „tak" wezwaniu do czystości i świętości. Bóg jest dobry, bo - skoro żyjemy - to znak, że nasze księgi są otwarte i nie brak w nich białych kart.

Chciałbym jednak nieco dowartościować skrytyko­wane przed chwilą słowo „próbować" i jakoś pogodzić je ze słowem „natychmiast". Wydaje mi się, bowiem, że nasza chrześcijańska świętość do końca życia polegać ma na tym, że po upadku będziemy natychmiast próbować, by jeszcze raz zacząć wszystko od nowa. To słowo „próbować" jakoś szczególnie spodobało mi się po obejrzeniu słynnego filmu pod tytułem Lot nad kukułczym gniazdem. Jest tam scena, kiedy pensjonariusze zakładu psychiatrycznego postanawiają z niego uciec. Gromadzą się w łaźni i wtedy jeden z nich, główny bohater filmu, McMurphy, rzuca pomysł, aby wyrwać stojący na środku marmurowy postument, do którego przymocowane są krany. Potem rzucić nim w okno, rozerwać kraty i tak oto uzyskać drogę ku wolności. Jeden z towarzyszy niedoli zaczyna jednak wątpić w powodzenie tego planu:

Ktoś z obecnych przecina podane dłonie i układ zostaje zawarty. McMurphy podchodzi do potężnego postumentu, obejmuje go ramionami, napręża mięśnie, ale cokół ani drgnie. Kolejne próby także nie przynoszą żadnego efektu. Wtedy zmęczony i przegrany McMurphy podchodzi do zwycięzcy zakładu i mówi:

- Masz tu swoje dziesięć dolarów. Przegrałem. Ale przynajmniej próbowałem.

Bardzo mi się spodobały te słowa: „przynajmniej próbowałem". Może to one ocalą nam życie na Sądzie Ostatecznym? „Przynajmniej próbowałem, Panie Jezu. W chwilach trudnych, kiedy w ciągu dnia wszystko się waliło, kiedy noc nie była spokojna, paliłem lampkę oliwną przed Twoim obrazkiem. Kupowałem kwiaty dla Matki Bożej, szukałem książki, spowiednika, dobrych rekolekcji. I wiem, że zdarzały się upadki, ale co mogłem robić więcej? Może rzeczywiście mało, ale to był taki mój wdowi grosz". Jestem przekonany, że takie wyznanie wzruszy miłosierne Serce dobrego Jezusa.

Na zakończenie tej kiążeczki chciałbym powiedzieć coś tym wszystkim, którzy może są bliscy utraty nadziei, że można wy dźwignąć się z grzechu, że można żyć w czys­tości i świętości. Tym, którzy zaczynają wątpić w to, że Jezus naprawdę może darować winę nawet po raz tysiączny. Otóż jest sens, by jeszcze raz iść do spowiedzi, choć bywało się tam częstym gościem. A tym wszystkim, którzy bliscy są już tylko ucieczki, rezygnacji, popadnięcia w rozpacz, chciałbym zadedykować jedną z homilii znanego kaznodziei i rekolekcjonisty, księdza Kazimierza Orzechowskiego. Mówi ona właśnie o Bożym miłosierdziu i nadziei:

Wielu ludzi żyje w przekonaniu, że Pan Bóg nie wysłuchuje modlitwy grzesznika, że On wysłuchuje tylko sprawiedliwych. Bolesne to jest i smutne, bo co w takim razie mają robić ci biedni grzesznicy, skoro Bóg ich nie wysłuchuje. Ale my spokojnie zapytajmy: czy rzeczywiście Bóg nie wysłuchuje grzesznika?

Pierwszą odpowiedź daje nam już święty Augustyn, doktor Kościoła. Cóż on na to odpowiada? Mówi, że Bóg wysłuchuje grzesznika. Dlaczego? Bo w chwili, gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w zasiągu łaski, czyli już w tym momencie Bóg dał mu jakiś dar, i to znaczy, że już mu przebaczył. Otrzymał natchnienie do modlitwy i na to wezwanie odpowiada, a to już jest znakiem przebaczenia. Gdy grzesznik zaczyna się modlić, to już jest w kontakcie z Panem Bogiem. Stwórca zwrócił ku niemu swoje oblicze.

Zresztą już w samym Nowym Testamencie święty Jan Apostoł, umiłowany uczeń Pana, mówi nam tak: ((Jeśliby nawet, kto zgrzeszył, mamy Rzecznika wobec Ojca -Jezusa Chrystusa sprawiedliwego. On, bowiem jest ofiarą przebłagalną za nasze grzechy, i nie tylko za nasze, lecz również za grzechy całego świata» (U 2, 1). To jest tekst Pisma Świętego. Wobec Boga Ojca mamy obrońcę, którym jest Jezus Chrystus.

A teraz przypatrzmy się, co mówi na ten temat błogosławiona siostra Faustyna Kowalska. Pisze tak: ((Chociażby grzechy nasze były czarne jak noc, to kiedy grzesznik zwraca się do miłosierdzia Bożego, oddaje Bogu największą chwałę. Jego dusza wysławia Bożą dobroć. Wtedy szatan drży przed nią i ucieka na samo dno piekła. Wspomnijcie na moją mękę - mówi Jezus - a jeżeli nie wierzycie słowom moim, to przypatrzcie się moim ranom. O, żebyś wiedział, jak boleśnie rani Mnie niedowierzanie mojej dobroci. Najboleśniej ranią Mnie grzechy nieufności».

Chrystus kazał też napisać siostrze Faustynie i takie słowa: ((Niechaj pokładają nadzieję w moim miłosierdziu najwięksi grzesznicy. Oni mają pierwsze prawo przed wszystkimi do mego miłosierdzia, do ufności, do przepaści mego miłosierdzia. Dno nędzy samej przywołuje przepaść mego miłosierdzia. Mów o miłosierdziu moim duszom znękanym, które się odwołują do mojego miłosierdzia. Takim duszom udzielam łask ponad ich życzenia. Nie mogę ich karać». A my ciągle żyjemy w strachu między grzechem a karą boską. Ale to nie jest Nowy Testament, to nie jest Radosna Nowina o zwycięstwie nad grzechem, nad ciemnością. Jezus mówi Faustynie: «Nie mogę karać nikogo, choćby był największym grzesznikiem, jeśli odwoła się do mojej litości. Usprawiedliwiam go w niezbadanym, niezgłębionym moim miłosierdziu}}. Wszystkie te teksty wskazują, że im większa jest nędza człowieka, tym większe ma on prawo do Bożego miłosierdzia. W księgach Nowego Testamentu Paweł Apostoł mówi: « Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska» (Rz 5, 20). Oto główna idea przesłania orędzia siostry Faustyny. W chwilach załamania i rozpaczy mocno musimy pamiętać o słowach, które słyszymy na każdej mszy świętej -sursum corda, w górę serca. Te słowa wypowiedział przed wiekami prorok Jeremiasz w Jerozolimie. Był to rok 586 przed Chrystusem, kiedy Nabuchodonozor oblegał świątynię jerozolimską. Jeremiasz był prorokiem ruin, pożarów, prorokiem żałoby i łez, prorokiem kary Bożej. Dlaczego? Zapowiadał, bowiem, że spadnie kara Pańska na naród i nie pomoże Żydom mówienie: ((świątynię mamy, świątynię, świątynię}}. Nie uratuje was świątynia, jeżeli odejdziecie od Boga. I tak się stało. Odszedł naród od Boga. Bóg zapłonął gniewem. Prorok lata całe zapowiada straszliwe kary, z powodu których będą bardzo cierpieć. Żydzi nie mogli, nie chcieli w to uwierzyć. Proroctwo Jeremiasza było dla nich obrazą i bluźnierstwem, i dlatego chcieli go zabić. Jak to — pytali oburzeni - świątynia ma być spalona? Miejsce Boga? Bóg nie jest tak mocny, żeby nie obronić świątyni swojej?!

Miasto święte, miasto Najwyższego będzie w ruinach? Co ty, Jeremiaszu, mówisz? A on ogłaszał z roku na rok, że zbliża się czas wielkiej pomsty. I rzeczywiście. W roku 586 przed Chrystusem świątynia została spalona, legła w gruzach. Miasto zostało zniszczone. Naród zaprowadzono do niewoli babilońskiej. Żydom zawalił się cały świat. Wszystko runęło. Cały Stary Testament, cały Abraham, Izaak, Jakub. Cały Mojżesz i Dawid, i Salomon, nic z tego już nie będzie. Naród jak pień obumarły. Nie ma życia, nie ma Boga, nie ma świątyni. Są w niewoli, a barbarzyńcy depczą te święte miejsca świątynne. Zniszczenie takie, że naród już nigdy się nie podźwignie. Z ziemi będzie wytarte imię jego, zapomniane. Głosił to prorok, a oni teraz to wszyscy widzą, wszystko zrównane z ziemią. Nie ma Boga. Bóg odstąpił, odszedł od nich. I wtedy, w tej sytuacji, ten prorok porwany nagłe natchnieniem Bożym, staje na tych ruinach i krzyczy: «W górę serca!!!». W górę, zawsze w górę!!! Nigdy nie trać nadziei, nigdy nie wolno ci zwątpić, nigdy nie wolno ci upaść, nie wolno ci rozpaczać!!! W górę serca, słyszysz. Nic nie szkodzi, że miasta nie ma, że świątyni nie ma, że Bóg odszedł. Nieważne. Wszystko może stać się od początku, od zera, na nowo. Bo Bóg jest wszechmocny, wszystko może uczynić, światy, galaktyki. Wszystko zniszczyć i na nowo je stworzyć. Miasto święte i świątynię też. Nie trać nadziei, nigdy, nigdy!!! Gdy rak cię niszczy, gdy ktoś umiera, gdy popadasz w nieszczęście, gdy grzech znowu powraca, gdy ci najtrudniej w życiu, mów: sursum corda, w górę serca!!! Nigdy, nigdy nie trać nadziei!!! NIGDY!!! I ten najwspanialszy krzyk, to najcudowniejsze zawołanie ksiąg Starego Testamentu znajduje się w każdej mszy świętej - sursum corda, w górę serca. Bóg jest z tobą ".

Odpuść, jako i my...


Zdarza się, że my, katolicy, wyrażamy się niekiedy z niekłamanym uznaniem o wyznawcach innych religii, a nawet sekt. Podziwiamy muzułmanów za to, że nawet w parkach czy na ulicach potrafią się modlić, oddając pokłony Allahowi, gdy tymczasem wielu z nas wstydzi się choćby przeżegnać przed posiłkiem czy przed podróżą. Niektórzy zazdroszczą świadkom Jehowy, że są tacy rygorystyczni w przestrzeganiu abstynencji, solidni w pracy, a po każdym spotkaniu na stadionie czy w hali sportowej pozostawiają po sobie idealny porządek. Mówimy niekiedy: „Oni to mają rygorystyczne zasady!". Myślę jednak, że — by ująć rzecz ściśle - ów podziw nie dotyczy samego kodeksu moralnego, lecz stopnia, w jakim wyznawcy innych religii stosują w życiu obowiązujące ich prawo. Istotnie, w tej dziedzinie wielu katolików rzeczywiście nie świeci przykładem. Jeśli jednak chodzi o samą naukę i zawarte w niej reguły postępowania, to z całą pewnością można powiedzieć, że nie ma na świecie religii bardziej wymagającej niż chrześcijaństwo. A jednym z najtrudniejszych przykazań jest to, które nakazuje nam kochać każdego człowieka. KAŻDEGO!!! I to jest o wiele trudniejsze niż abstynencja, długie modlitwy czy solidność w pracy. Każdy z nas pamięta dialog Jezusa z Piotrem, kiedy to Apostoł zapytał Mistrza, ile razy mamy wybaczać swojemu bratu. Odpowiedź Chrystusa nie pozostawia żadnych wątpliwości. A symboliczna liczba siedemdziesiąt siedem, której Zbawiciel użył w odpowiedzi, oznacza, że wybaczać mamy w nieskończoność. Innym razem Jezus powiedział: „I jeśliby brat twój siedem razy na dzień zawinił przeciw tobie i siedem razy zwróciłby się do ciebie, mówiąc: «Żałuję tego», przebacz mu!" (Łk 17, 4). Od dzieciństwa pamiętamy ewangeliczne wezwania, by bijącemu nadstawić drugi policzek. Temu zaś, kto chce zabrać nam suknię, darować i płaszcz. A z tym, który nas zmusza, by iść tysiąc kroków, pójść nawet dwa tysiące. Powtórzę raz jeszcze: zdaję sobie sprawę z tego, iż wielu ludzi, uważając się za katolików, nie przestrzega tych zasad. Jednak ich obecność w Ewangelii czyni naukę chrześcijańską niezwykle wymagającą. Każdy wie, jak wielką siłą w postępowaniu człowieka może być nienawiść, jak wiele można z nienawiści uczynić. Jednak nam, chrześcijanom, absolutnie nie wolno dopuścić do sytuacji, gdy powoduje nami jakakolwiek niechęć czy złość.

Ale wielu niekatolików nie wyznaje tej zasady i kto wie, czy nie w tym właśnie tkwi odpowiedź na pytanie, dlaczego ich religijna gorliwość w nawracaniu na swą wiarę jest niekiedy tak wielka. Znamy przecież takich, którzy bez ogródek mówią o papieżu, że jest to diabeł w białej sutannie. I widać wyraźnie, że z powodu złości na Kościół katolicki ludzie ci są gotowi do wielkich poświęceń. Nam, chrześcijanom, nie wolno tak mówić o nikim. Według Ewangelii nawet dobry uczynek czy solidna praca motywowane nienawiścią nie mają żadnej wartości przed Panem Bogiem. A taka sytuacja ma miejsce choćby wtedy, gdy - na przykład

- ktoś z wielkim zaangażowaniem pracuje, aby skonstruować nowy rodzaj bomby dla terrorystów. Wszystko, co czynimy, czynić mamy dla spełnienia jakiegoś dobra, a jest to zazwyczaj o wiele bardziej trudne i mozolne niż walka z drugim człowiekiem. Dlaczego w książce o Bożym miłosierdziu podejmuję temat miłości bliźniego, jej zasadniczego miejsca w chrześcijańskim kodeksie moralnym? Otóż, kiedy ktoś z serca nie chce darować winy bliźniemu, gdy będzie go nienawidzić, to taką postawą sam siebie pozbawia możliwości doświadczenia Bożego miłosierdzia. Na nic wtedy modlitwy, prośby, odmawianie koronki, cześć dla obrazu Jezusa Miłosiernego. Tę prawdę najdobitniej wyłożył sam Chrystus w przypowieści o nielitościwym dłużniku: „Podobne jest królestwo niebieskie do króla, który chciał się rozliczyć ze swymi sługami. Gdy zaczął się rozliczać, przyprowadzono mu jednego, który mu był winien dziesięć tysięcy talentów. Ponieważ nie miał z czego ich oddać, pan kazał sprzedać go razem z żoną, dziećmi i całym jego mieniem, aby tak dług odzyskać. Wtedy sługa upadł przed nim i prosił go: «Panie, miej cierpliwość nade mną, a wszystko ci oddam». Pan ulitował się nad tym sługą, uwolnił go i dług mu darował. Lecz gdy sługa ów wyszedł, spotkał jednego ze współsług, który mu był winien sto denarów. Chwycił go i zaczął dusić, mówiąc: «Oddaj, coś winien!». Jego współsługa upadł przed nim i prosił go: «Miej cierpliwość nade mną, a oddam tobie». On jednak nie chciał, lecz poszedł i wtrącił go do więzienia, dopóki nie odda długu. Współsłudzy jego widząc, co się działo, bardzo się zasmucili. Poszli i opowiedzieli swemu panu wszystko, co zaszło. Wtedy pan jego wezwał go przed siebie i rzekł mu: «Sługo niegodziwy! Darowałem ci cały ten dług, ponieważ mnie prosiłeś. Czyż, więc i ty nie powinieneś był ulitować się nad swoim współsługą, jak ja ulitowałem się nad tobą?». I uniesiony gniewem pan jego kazał wydać go katom, dopóki mu całego długu nie odda. Podobnie uczyni wam Ojciec mój niebieski, jeżeli każdy z was nie przebaczy z serca

swemu bratu" (Mt 18, 23-35).

O tym, jak bardzo odpuszczenie naszych win związane jest z przebaczającą miłością bliźniego, świadczy fakt, że w najważniejszej modlitwie chrześcijańskiej, którą zostawił nam sam Chrystus, znalazły się takie właśnie słowa: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". W świetle tego wezwania każdy człowiek niejako sam na siebie wydaje wyrok za swojej przewinienia. Jeśli odpuści tym, którzy zawinili wobec niego, sam może liczyć na Boże miłosierdzie. Gdy jednak zaniknie swoje serce przed innymi, wtedy to samo spotka go ze strony Pana Boga. Stwórca zdaje się mówić do każdego z nas: wybieraj sam, jak mam ciebie potraktować na Sądzie Ostatecznym. I na nic się tu zdadzą argumenty, jakimi zazwyczaj próbujemy wytłumaczyć naszą wrogość do drugiego człowieka. Mówimy, że „to jego wina, to on zaczął". A przecież to Bóg pierwszy odezwał się do człowieka i oddał za nas życie, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami. Zbawiciel nie powiedział do ludzi: najpierw się poprawcie, zmieńcie swoje postępowanie, uregulujcie ze Mną swoje sprawy, a Ja wtedy do was przyjdę. Jezus przyszedł na świat i umarł, gdy byliśmy jeszcze grzesznikami. Swoim postępowaniem dał nam przykład, jak i my mamy postępować - zło zwyciężać dobrem. Miarą naszego miłosierdzia winna być Jego nieskończona litość nad grzesznikiem.

Wszystko to ładnie wygląda na papierze, łatwo się o tym mówi, a jednak w naszej codziennej rzeczywistości ciągle jest tyle sporów, kłótni i waśni. Nawet pomiędzy tymi, którzy gorliwie chodzą do kościoła, czytają Ewangelię i odmawiają codziennie modlitwę Pańską. Jednak to wszystko nie przeszkadza im niekiedy trwać w złości na brata, żonę, sąsiada, znajomego, kolegę. „Nie odezwę się, nie zadzwonię, nie podam ręki, nie pój de do niego! To j ego wina! To on mnie tak potraktował, niech on pierwszy przyjdzie i przeprosi!". Niektórzy dodają nawet: „Nigdy! Absolutnie nigdy! Do końca życia się nie pogodzę!". Sprawa to niezwykle poważna i niebezpieczna. Ten grzech, taki uraz, to największe duchowe zagrożenie dla każdego człowieka. Większe niż pijaństwo, cudzołóstwo, kradzież. Przed kilku laty ukazała się niewielka książeczka zatytułowana Przedziwne sekrety dusz czyśćcowych. Jest to zapis wywiadu, jaki siostra Emmanuel przeprowadziła z Marią Simmą, prostą kobietą z Austrii, która od lat ma tajemniczy kontakt z duszami czyśćcowymi. Jedno z pytań, jakie postawiła siostra Emmanuel, dotyczyło tego, które grzechy najbardziej zagradzają człowiekowi drogę do nieba. Maria Simma odpowiedziała bez wahania: „Grzechy przeciwko miłosierdziu, przeciwko miłości bliźniego: zatwardziałość serca, wrogość, oszczerstwo". Natomiast na pytanie, jacy ludzie maj ą największe szansę na to, aby pójść prosto do nieba, Simma odpowiedziała: „Ci, którzy mają dobre serce. Dobre serce dla wszystkich. Miłość zakrywa wiele grzechów". Te poglądy nie są oczywiście żadną nowością w Kościele. Tak od wieków uczy Pismo

Święte, Tradycja. W ciągu wieków na ten temat mówiło i pisało wielu chrześcijan.

O ile postawa ciągłej gotowości do przebaczania umożliwia każdemu człowiekowi dotarcie do bram nieba, o tyle droga do piekła wiedzie właśnie przez zatwardziałość serca. Wie o tym szatan. W Apokalipsie świętego Jana zapisane jest jedno z wielu imion diabła: oskarżyciel. Szatan oskarża nas przed Bogiem, ale też oskarża nas wzajemnie przed sobą, jednego człowieka przed drugim. Nieustannie prowadzi intrygę, aby nas wzajemnie poróżnić, skłócić i przez to zamknąć nam drogę do nieba. Raz szepnie mężowi: „Popatrz, jaka ta twoja żona jest bezmyślna. Zobacz, jak się ciebie czepia, chodzi jej tylko o pieniądze i własną wygodę". I zaraz potem podpowie żonie: „Ten twój mąż zupełnie o ciebie nie dba, w głowie mu tylko piwo i telewizor. I jeszcze jest tak bezmyślnie zapatrzony w swoją matkę". Zazwyczaj w każdym z tych oskarżeń jest mniej lub więcej prawdy, i jeśli damy się na tę diabelską dyplomację nabrać, to wojna wisi w powietrzu. Każdemu, nawet najprzystojniejszemu człowiekowi można zrobić zdjęcie w taki sposób, że wyjdzie na nim wręcz karykaturalnie. I to bez żadnego fotomontażu. Wystarczy odpowiednio, czyli złośliwie, ustawić obiektyw aparatu. I właśnie szatan nieustannie pokazuje nam takie zdjęcia naszych bliźnich. Bez retuszu, ale wyjątkowo niekorzystne.

Innym powodem wiecznej wrogości, swarów, kłótni jest zupełnie różne postrzeganie tej samej rzeczywistości. Kiedyś, w czasie mszy świętej dla dzieci ksiądz pokazał swoim małym słuchaczom tekturkę, na której maluchy ujrzały przyklejony obrazek psa. Kaznodzieja zapytał:

- Jak się wam ten kotek podoba? Dzieci na to:

- Proszę księdza! To nie kot, to pies!

Ksiądz, udając nieco zdziwionego, odpowiedział:

- Kto to widział, żeby pies miał takie wąsy i pił mleko z miseczki?! Przecież widzę na własne oczy, że to kot!

Dzieci nie dawały za wygraną i ze wszystkich stron dały się słyszeć coraz głośniejsze okrzyki:

- To nie kot! To pies! I wcale nie pije z miseczki, tylko trzyma w zębach kość!

Ten dziwny dialog trwał jeszcze kilka chwil, aż wreszcie nieporozumienie zostało wyjaśnione. Otóż homiletyczna pomoc była tak spreparowana, że na tekturce naklejone były dwa obrazki - z jednej strony psa, a z drugiej kota. I dlatego ksiądz widział jednego zwierzaka, a jego słuchacze drugiego. I obie strony miały rację. Ten dialog w kościele dzieci potraktowały, jako

przekomarzanie się z księdzem, ale w życiu takie zdarzenia bardzo często kończą się awanturą. Oto prosty przykład. Pewna pani przez kilka tygodni nie mogła uprosić męża, żeby naprawił jej żelazko. Wreszcie ruszony sumieniem małżonek postanowił w sobotnie popołudnie wziąć się za reperację. Miał dobry humor, wiedział, że ze sprzętem sobie poradzi i oczyma wyobraźni widział już radość żony. Cieszył się, że zrobi jej niespodziankę. Tymczasem ona wracała zmęczona z sobotniego dyżuru w szpitalu i całą drogę biła się z myślami, czy zająć się dziś jeszcze robieniem przetworów na zimę, czy odłożyć to do poniedziałku. Wreszcie podjęła decyzję, że weźmie się za to zaraz po powrocie do domu. Humoru jej to nie poprawiło, bo wcale nie miała ochoty, by cały wieczór stać przy kuchni. Ale wiedziała, że najlepiej zrobić to teraz i mieć sprawę z głowy. Kiedy weszła do domu i zajrzała do kuchni, zobaczyła na stole rozkręcone żelazko i majstrującego przy nim męża. Oboje patrzyli na ten sam stół, na porozkładane części i narzędzia, ale widzieli zupełnie coś innego. On, dumny ze swych technicznych umiejętności, patrzył na naprawione żelazko. Ona natomiast widziała stół, a na nim jedynie brud i bałagan. Już wiedziała, że jej misternie układany plan zajęć stał się nieaktualny. Stół był zajęty i nie miała gdzie rozłożyć się ze słoikami i owocami. Mąż czekał na pochwałę, ale zamiast tego usłyszał odruchowe: „Nie miałeś się, kiedy rozłożyć z tym grzebaniem!". On, rzecz jasna, o żadnych przetworach nic nie wiedział. Mocno się zdziwił, a już za chwilę zdenerwował tym, że żona sama go o naprawę prosiła, a teraz j ego pracę nazywa pogardliwie „grzebaniem". Patrzył na żelazko i widział koraliki misternie pozakładane na nową spiralę, wymienioną wtyczkę, wyczyszczony spód. To wszystko kosztowało go wiele trudu. Ale żona widziała jedynie pobrudzony blat stołu i krzyknęła nawet, że kuchnia to nie warsztat. On wiele razy w życiu wycierał stół po jakimś majsterkowaniu i dla niego takie zabrudzenie nie było żadnym problemem. Dla niego było jasne, że żona się po prostu czepia. I to właśnie teraz, kiedy chciał być dla niej szczególnie dobry. W takich sytuacjach bardzo łatwo radosny nastrój zamienia się w złość. A przecież mąż nie domyślał się, że ten jej krzyk - tak naprawdę

- to nie była reakcja na brudny stół. Tu do głosu doszło zmęczenie wielogodzinną pracą, podenerwowanie, które towarzyszyło jej już w drodze do domu. I wreszcie irytacja, że coś stanęło na przeszkodzie w realizacji dopiero co obmyślonych zamiarów. W całym tym spięciu do głosu doszły zapewne jeszcze i inne sprawy, których nawet ona sama nie była w tym momencie świadoma. Prawdopodobnie ten bałagan, cała ta kuchenna sytuacja była jedynie jakimś impulsem, swoistym pretekstem do wyrzucenia z siebie złości i rozdrażnienia. A zatem tych emocji, które były w niej wcześniej i z nieszczęsnym żelazkiem nie miały nic wspólnego. Jednak w tej chwili kobieta była zbyt uniesiona, by sobie to wszystko spokojnie uświadomić i wytłumaczyć mężowi. Nieświadomy niczego mąż nerwowo odsunął od siebie żelazko, mówiąc, by sama je sobie poskręcała. W kobiecie poczucie krzywdy doznanej od męża mieszało się z bezsilną złością na niego i w ogóle na cały świat. Jakby tego było mało, czuła żal do samej siebie. Gdzieś tam w głębi wiedziała przecież, że to żelazko trzeba było kiedyś naprawić. I teraz to już sama nie wiedziała, co z tym wszystkim zrobić. Usiadła, więc przy stole, zakryła twarz i rozpłakała się. A mąż pomyślał: „Histeryczka! Płacze, bo się stół pobrudził. Już sama nie wie, czego chce. Jak nie naprawiam żelazka, to źle. Jak naprawiam, to też niedobrze".

I tak, w całkiem zgodnym małżeństwie, mogą zacząć się ciche dni. Co ciekawe, często w takiej sytuacji obie strony są przekonane o swojej niewinności. I w pewnym sensie oboje mają rację. Tylko, że jedna strona widzi swoje poświęcenie i pracę, a druga zrujnowany plan swoich zajęć i w ogóle to całe trudne życie. Ktoś zauważa zabrudzony stół w kuchni i niezrozumienie bliźniego, a inny nerwy i niesprawiedliwe uniesienie. A jeśli przy wspomnianej kłótni wyrwał się komuś jakiś mocny epitet, osąd w stylu: „nigdy mnie nie szanowałeś, jesteś niedobrym

człowiekiem", to sprawa może mieć często poważne konsekwencje. A przecież tak naprawdę nikt tego nie chciał. I takich sytuacji przeżywamy w życiu setki. Ten sam utwór muzyczny może być dla młodej dziewczyny wspomnieniem wczorajszej cudownej zabawy na dyskotece, a dla jej zmęczonej matki jedynie przyczyną bólu głowy. Matka nic nie wie o wspaniałej zabawie, córka o nerwach i napięciu matki. Muzyka jest jedna, ale każda z nich słyszy coś zupełnie innego. Pierwsza słodkie brzmienie, druga bolesny jazgot. Awantura gotowa. A przecież - gdy córka mówi: „to jest piękne!", a matka: „to jest okropne!" - obie w tym momencie mają rację. Podobnie dwóch posłów z różnych ugrupowań politycznych może zapoznawać się z tym samym projektem ustawy. Jeden z nich ujrzy w tym dokumencie zbawienie dla kraju, a drugi zagrożenie najwyższego stopnia. I zawsze w takich sytuacjach fascynuje mnie subiektywność postrzegania i jednoczesna, absolutna pewność obu stron co do swych racji.

Proszę popatrzeć choćby na piłkarski stadion. Na trybunach siedzi, powiedzmy, dziesięć tysięcy ludzi. Pięć tysięcy to kibice jednej drużyny, drugie pięć tysięcy kibicuje przeciwnemu zespołowi. W pewnym momencie dwóch zawodników, walcząc o piłkę, przewraca się na murawę. I oto, co się dzieje: na całe wydarzenie patrzy — w miarę z bliska- dziesięć tysięcy ludzi. Wszyscy mają zdrowe oczy, podobną inteligencję czy wykształcenie, zbliżony ogląd świata. Siedzą na trybunach obok siebie, a jednak w tej sytuacji pięć tysięcy kibiców jest p e w n y c h, że faulował zawodnik drużyny przeciwnej (i są gotowi przysięgać na wszystko, i dać za to głowę), a drugie pięć tysięcy - co do jednego! -jest zupełnie odmiennego zdania (i też są gotowi przysięgać na wszystko, i dać za to głowę). Taką to wartość mają często nasze zapewnienia: „Tak było! Na własne oczy widziałem!". Zarówno na boisku, jak i w argumentowaniu swoich racji dotyczących sporów z innymi ludźmi. Muszę szczerze przyznać, że w wielu sytuacjach - choćby wtedy, gdy ktoś opowiada mi o wieloletniej i bardzo skomplikowanej historii swojego konfliktu z innym człowiekiem - chętnie zapytałbym Pana Boga: jak to było naprawdę? Jak Ty, Boże, widzisz tę całą sprawę? Tylko jak i gdzie postawić te pytania?

Przed dwudziestu paru laty kupiłem sobie pierwszy w moim życiu stereofoniczny magnetofon ze słuchawkami. Był dla mnie ogromną radością i powodem do dumy. Dlatego też każdemu, kto zawitał do mojego pokoju, obowiązkowo pokazywałem ten cud techniki. Wujkowi, cioci, kolegom czy sąsiadom nakładałem na głowę słuchawki i ciut głośniej - dla uwypuklenia efektu stereofonicznego - puszczałem jakąś muzykę. I wtedy wszyscy bez wyjątku zachowywali się podobnie. Przytrzymując ręką słuchawki, patrzyli na mnie i krzyczeli głośno: „Aha!!! Rzeczywiście!!! Pięknie brzmi!! O!!! Teraz w jednym uchu!!! O! A teraz w drugim!!!". Wtedy lekko odchylałem od głowy słuchacza jedną ze słuchawek i mówiłem: „Nie trzeba krzyczeć. Ja muzyki nie słyszę. Do mnie można mówić normalnie". Ale z reguły moje prośby nie przynosiły żadnych rezultatów. Po chwili rozentuzjazmowany słuchacz nadal krzyczał na całe gardło: „A drogi taki magnetofon!!!? O!!! Teraz to aż mi ciarki przeszły!!!". Jak trudno sobie wyobrazić, że ktoś, kto stoi tuż obok mnie, słyszy zupełnie coś innego. Przecież skoro jest tak blisko, to musi słyszeć i widzieć to samo. To chyba logiczne, prawda? „Skoro ja widzę ciężką pracę nad zepsutym żelazkiem, to ona też. A skoro ma pretensje, to znaczy, że jest niesprawiedliwa i się czepia". „Skoro ja słyszę piękny utwór heavymetalowy, to moja mama też. A skoro każe wyłączyć magnetofon, to znaczy, że jest dla mnie niedobra i się uwzięła". „Skoro ja wyraźnie widziałem, kto faulował, to przecież kibic drużyny przeciwnej też musiał to widzieć. A skoro mówi, że faulował ktoś inny, to znaczy, że kłamie. A jeśli kłamie, to trzeba mu tę skłonność do kłamstwa wyperswadować. Najlepiej pięścią".

Ogromna dojrzałość cechuje tych ludzi, którzy pamiętają, że stojący tuż obok człowiek może widzieć i słyszeć coś zupełnie innego. Jak choćby to, że na przykład czyjś niewinny żart jest w oczach drugiej osoby przejawem złośliwości. Błogosławieni ci ludzie, którzy potrafią to sobie spokojnie wytłumaczyć. Błogosławieni ci, którzy potrafią powiedzieć: „Dajmy spokój kłótniom. Nie dojdziemy do tego, jak było naprawdę. Ja to inaczej postrzegam, ty inaczej.

Najważniejsze, abyśmy podali sobie ręce". Bo w takich sytuacjach, zamiast wydawać wyroki, po prostu lepiej niekiedy „spisać protokół rozbieżności" i sprawę odłożyć na bok. Może w przyszłości spojrzenia się ujednolicą. Przeczytałem kiedyś, że gdy ma się pięć lat, to zazwyczaj żyje się w przeświadczeniu, że tatuś potrafi zrobić wszystko. Gdy ma się lat piętnaście, to wydaje się, że jednak na wielu sprawach tata się nie zna. W wieku dwudziestu pięciu lat często wyraża się opinię, że ojciec jest życiowym nieudacznikiem. Za dziesięć lat dochodzi się do wniosku, że jednak nie jest on taki głupi. A po jego śmierci nierzadko mówi się: „mój ojciec był wspaniałym człowiekiem". I tak to bywa z obiektywizmem naszych sądów...

Bardzo często, aby ustalić, czy jakiś człowiek popełnił przestępstwo, sąd przesłuchuje wielu świadków, prosi o opinie biegłych, dokonuje wizji lokalnych. Rozprawa ciągnie się niekiedy miesiącami, a wyrok, jaki wreszcie zapada, często w oczach wielu ludzi i tak jest bezzasadny. My zaś - nierzadko w ciągu paru chwil - chcemy i potrafimy osądzić człowieka, wydać wyrok, a często i wymierzyć karę. Zaś o słuszności całego procesu jesteśmy całkowicie przekonani. A przecież są wydarzenia, sytuacje, kiedy potrzeba dosłownie całych lat, by pojąć, o co w tym wszystkim naprawdę chodziło. Dlatego przy okazji refleksji o Bożym miłosierdziu warto zrobić sobie rachunek sumienia. Zastanowić się, czy przypadkiem jakaś sporna sytuacja z drugim człowiekiem - w której wydawało mi się, że „na własne uszy słyszałem, na własne oczy widziałem" - była rzeczywiście tak jednoznaczna. Może naprawdę warto wyciągnąć rękę i powiedzieć: „Przepraszam, dajmy spokój z tym dociekaniem winy, bo to wszystko nie jest takie proste".

Jezus nakazuje nam, byśmy nikogo nie sądzili, bo tylko Bóg zna człowieka do końca. I dlatego, by nie wydawać wyroku, Jezus powiedział krótko: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni" (Łk 6, 37).

Swego czasu usłyszałem na ten temat bardzo pouczającą historię. Otóż niedługo po wojnie przyszedł na parafię młody ksiądz, który całkiem niedawno przyjął święcenia kapłańskie. Starszy proboszcz przywitał go bardzo serdecznie, a wieczorem obaj księża zasiedli do wspólnej kolacji. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt, bo ksiądz proboszcz postawił koszyczek z chlebem tuż obok siebie i powiedział:

- Jak ksiądz będzie chciał kawałek chleba, to proszę powiedzieć, a ja księdzu podam.

Zdziwiony wikariusz poprosił jeden raz i drugi. Kolacja dobiegła końca, ale rano przy posiłku sytuacja się powtórzyła: proboszcz postawił chleb tuż obok siebie i także, kromka po kromce, wydzielał młodemu księdzu. Nietrudno się domyśleć, że nie wpłynęło to zbyt dobrze na relacje pomiędzy kapłanami. Wikariusz poczuł się upokorzony i zaczął niechętnie patrzeć na swojego przełożonego. To z kolei spotkało się z reakcją proboszcza i powody do wzajemnej niechęci pojawiały się jeden za drugim. Po kilku miesiącach młody kapłan udał się do księdza dziekana z prośbą o zmianę miejsca pracy.

- Bo widzi ksiądz dziekan, proboszcz mi po kawałku chleb wydziela - tłumaczył swoją prośbę wikariusz. - A czyja na ten chleb nie pracuję? Czy on mi się nie należy?

- A czy ty słyszałeś już kiedyś historię swojego proboszcza? - zapytał ksiądz dziekan.

- Jaką historię? - Odpowiedział pytaniem młody ksiądz.

- W czasie wojny był więźniem obozu koncentracyjnego. Kiedy w czterdziestym piątym weszli Amerykanie, ważył trzydzieści kilogramów, leżał pod drutami i z głodu jadł trawę. Ledwo go odratowali. Wrócił do życia, ale po tamtym piekle pozostała mu ta pamiątka - panicznie boi się głodu. Boi się, że zabraknie chleba. Zawsze musi mieć kromkę przy sobie. Nawet w nocy kładzie ją na nocnym stoliku. Wracaj, bracie, do parafii. Twój proboszcz to dobry człowiek. Zawsze da ci i chleba, i jeszcze dużo więcej. A na jego dziwne zwyczaje musisz spojrzeć wyrozumiale. Jakże często dostrzegamy, że ktoś jest złośliwy, chciwy, że posiada taką czy inną wadę. Odruchowo wydajemy wyrok, odsuwamy się. A czy jesteśmy pewni, że wiemy wszystko? Czy znamy dzieciństwo swojego szefa w pracy? Problemy sąsiada? To prawda, że może zachowuje się fatalnie. Ale może w jego życiu coś, gdzieś, kiedyś...

Gdy jestem na rekolekcjach dla rodzin, to zdarza mi się niekiedy spowiadać i rodziców, i ich dzieci. I często widzę, jak ci ludzie, mieszkając od lat pod jednym dachem, w wielu przypadkach nie mają pojęcia o swoich problemach. Tylko Bóg wie wszystko o wszystkich. On sprawiedliwie osądzi. Zostawmy to Jemu. A my swoim przebaczeniem pomóżmy drugiemu człowiekowi powstać ze swoich słabości. Bo tak jak szatan jest wobec nas oskarżycielem, tak Chrystus jest naszym obrońcą i lekarzem. Do ostatniej chwili naszego życia będzie starał się wydobyć dobro z każdego człowieka. Nawet z tego, którego wyklęło już całe otoczenie. Historia dobrego łotra pokazuje nam, jak Jezus potrafi uratować nawet wielkiego zbrodniarza. Dopóki człowiek żyje, Jezus w niego wierzy. I my powinniśmy postępować podobnie.

Bardzo lubię przyglądać się, jak niekiedy siostra zakrystianka pielęgnuje płomyczek świecy na ołtarzu. Taki zabieg to czasem pasjonująca walka, która zapiera dech w piersiach. Zgaśnie czy nie zgaśnie? Powoli, powoli, końcem drucika czy zapałki trzeba dokonać niezwykle precyzyjnych zabiegów, aby uratować płomyczek, który niekiedy jest już tak mały jak łepek od szpilki. Z największym skupieniem i ostrożnością trzeba podnieść knotek. Jeśli się uda, to w jednej chwili świeca rozpala się jasnym płomieniem. Podobnie jest z człowiekiem. Dobro niekiedy tak w nim przygasa, że doprawdy ledwo się tli. I jeśli wtedy powiemy takiemu komuś: „Nie chcę cię znać! Odejdź ode mnie!", to często możemy zupełnie zgasić w nim choćby resztki nadziei. A naszym powołaniem jest wydobywać dobro z drugiego człowieka. Jest to niezmiernie trudne, bo jest ono często ukryte pod zwałami grzechu, bardzo, bardzo głęboko.

I chcąc je wydobyć, rozdmuchać, musimy się niekiedy przedzierać przez świat słabości i zła w drugim człowieku. Każdy z nas ma, bowiem taką trójwarstwową budowę. Na wierzchu - piękne opakowanie. Zawsze je sobie pokazujemy przy pierwszym spotkaniu:

- Ach, jak mi miło!

- A może przeszkadzam?

- Ależ skąd! Co za radość, że pani przyszła!

- Ach, jak tu u pani uroczo.

- Naprawdę? Pani jest taka miła.

- Ale gdybym sprawiała jakiś kłopot, to proszę mi powiedzieć.

- Ależ wręcz przeciwnie! Proszę się czuć jaku siebie.


I tak dalej, i tak dalej. Każdy z nas to zna i prawie każdy z nas ma na sobie tę pierwszą warstwę wspomnianego opakowania. Ale gdy przyjdzie z kimś dłużej pomieszkać, gdy zaczynamy ze sobą, na co dzień pracować, to dość szybko pod tym pięknym opakowaniem zaczynamy dostrzegać w drugim człowieka jego słabości. Bo i one przecież są w każdym z nas. Wtedy zazwyczaj przychodzą pierwsze rozczarowania: „Jaki to był czuły przed ślubem, jak nadskakiwał, a jaki był opiekuńczy. A teraz wyszło szydło z worka!". I nierzadko bywa też tak, że po jakimś czasie mija zachwyt nad wykładowcami na uczelni ( „a na początku to tak bardzo imponowali wiedzą i otwartością") czy może sympatia do nowych sąsiadów („a tacy byli uprzejmi"). I wtedy często mówimy: „Już ja się na nim poznałem!

Już ja ich dobrze znam!".

Jeden z moich znajomych księży opowiedział mi kiedyś taką historię: „Miałem w dzieciństwie kolegę -Władka. Razem bawiliśmy się w piaskownicy, razem graliśmy w piłkę. Ale potem nasze drogi zaczęły się rozchodzić, aż wreszcie rozeszły się zupełnie -ja poszedłem do seminarium, a Władek do więzienia. I tak z dość sympatycznego, choć urwisowatego chłopaka stał się groźnym recydywistą. Swoim wyglądem wzbudzał powszechny strach i odrazę. Ludzie zaczęli się go bać tak, że gdy Władek wsiadał do windy, to nagle wszyscy woleli iść pieszo po schodach, nawet na jedenaste piętro. Czasami spotykałem go koło rodzinnego domu i także z niemałym strachem podawałem mu rękę. Ale mój dawny kolega był dla mnie bardzo grzeczny, choć rzadko zdarzało mi się widzieć go trzeźwego. Pewnego dnia przyszła do mnie jego matka i poprosiłabym odwiedził jej syna. Leżał w szpitalu i wszystko wskazywało na to, że już z niego nie wyjdzie. Miał przepity i wyniszczony organizm. Zgodziłem się pójść. Władek rzeczywiście wyglądał fatalnie, ale na mój widok uśmiechnął się i zaczęliśmy serdecznie rozmawiać. W pewnym momencie puścił do mnie oko i szepnął, że jak pielęgniarka wyjdzie z sali, to coś mi pokaże. Coś, co ma schowane pod poduszką. Byłem pewny, że pochwali się przemyconymi do szpitala papierosami albo nawet butelką wódki. Może z dumą chce pokazać - myślałem - że nawet tu, w szpitalu, nie traci fantazji warszawskiego cwaniaka. Jakież było moje zaskoczenie, gdy po chwili Władek wyjął spod poduszki książeczkę do nabożeństwa. Oczy mu się trochę zaszkliły i z charakterystycznym akcentem warszawskiej Pragi powiedział do mnie:

- Wiesz, Boguś, matka mię te modlitewki przyniesła. I wiesz, tak se je czytam i czytam. I wiesz, że nawet fajne są niektóre!

A potem się Władek wyspowiadał. I za kilka dni umarł".

Tyle historii o Władku. Może nawet ktoś z nas widział go kiedyś w Warszawie. Gdzieś na Targowej, Ząbkowskiej czy Brzeskiej. I co wtedy mogliśmy pomyśleć? „Powywieszać tych kryminalistów! Do więzienia z nimi! Do kamieniołomów! Już my ich dobrze znamy!". Ja wiem, że prawo karne, sądy i więzienia są w społeczeństwie konieczne. I jestem zwolennikiem surowego karania przestępców. Ale przecież to, że jesteśmy roztropnymi obywatelami, nie oznacza, że wolno nam zapominać o Ewangelii. Może przez wzgląd na naszą pamięć o Golgocie, gdzie Chrystus obiecał raj zbrodniarzowi, przez wzgląd na nasze miłosierne spojrzenie nawet na tych najgorszych, Bóg pozwoli i nam przed śmiercią „modlytewki" odmawiać, i wyspowiadać się i pójść na Sąd Boży. I może Władek, którego na pewno wielu osądziło, ale chyba nikt go tak naprawdę do końca nie poznał, wyprosi nam to w niebie.

Jak łatwo się można pomylić! I dlatego Jezus powiedział: „Nie sądźcie!". A może warto w tym momencie odłożyć na chwilę tę książeczkę i pomyśleć - tak imiennie— o naszych winowajcach. Ten zięć, ta moja teściowa, ten znajomy z pracy, ten syn... Ci, o których często właśnie myślimy: „Już ja go dobrze znam!". A może wcale tak nie jest? Czy pomyślałem kiedyś o dobru, jakie być może ukryte jest w tym człowieku? Ukryte bardzo, bardzo głęboko...

Kiedyś pewien pan opowiadał mi o swoim kuzynie, którego wręcz organicznie nie znosił. Za arogancję, cynizm, cwaniactwo. Za głośny śmiech i absolutną pewność siebie. Za krytykanctwo i prymitywne wywyższanie się ponad cały świat. Nie cierpiał tego człowieka już od wielu lat. Aż pewnego dnia obaj panowie spotkali się na pogrzebie matki owego niesympatycznego kuzyna. I wtedy mój rozmówca po raz pierwszy w życiu zobaczył, jak tamten człowiek plącze. Płacze jak małe dziecko. I był to dla niego szokujący widok. On, taki mocny, taki zawsze doskonale zaradny i bezbłędnie wszechwiedzący, stał teraz nad grobem mamy, a łzy płynęły mu po policzkach. Powiedział mi ów człowiek: „Po raz pierwszy w życiu w tym marnym aktorze zobaczyłem człowieka. I to jak biednego człowieka. Po pogrzebie wszystko wróciło do normy, on nadal był taki sam. Ilekroć spotykałem tego kuzyna, to jego zachowanie i słowa znów wyprowadzały mnie z równowagi. Ale wtedy ze wszystkich sił przywoływałem sobie w pamięci tamten obraz z cmentarza. I bardzo mi to pomagało, żeby go nie znienawidzić". Jak trudno jest zobaczyć prawdziwe oblicze drugiego człowieka. Wiem, że jest to zupełnie nierealne, ale szkoda, iż nie możemy czasem posłuchać spowiedzi człowieka, którego trudno jest nam kochać. Chyba w wielu przypadkach bylibyśmy bardzo zaskoczeni, może nawet zaszokowani tym, jak ci, których słabości osądzamy, opłakują je w konfesjonale. To, co widzimy w drugim człowieku, na co dzień, zazwyczaj jest jedynie czubkiem góry lodowej. Aż wierzyć się nie chce, ale tak jest. Z drugiej strony jak łatwo jest kochać tych, którzy są daleko, z którymi nie mieszkamy pod jednym dachem. Wydają się nam niekiedy o niebo wspanialsi od naszych domowników. Często jednak opiera się to na zasadzie: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Znamy tych ludzi ze spotkań towarzyskich, wspólnego spędzania wakacji, ale zupełnie nie mamy pojęcia, jak by się zachowywali, jako nasi bracia, siostry, współmałżonkowie czy dziadkowie. Po jednej z pierwszych wizyt Ojca świętego w Polsce usłyszałem refleksję, która bardzo mnie zastanowiła. Ktoś mianowicie powiedział, że my, Polacy, bardzo kochamy

Papieża, lubimy odwiedzać go w Rzymie i cieszymy się, gdy przybywa do ojczyzny. Ale ciekawe jest, czy Ojciec święty też wzbudzałby taki entuzjazm, gdyby został proboszczem w jakiejś konkretnej polskiej parafii. Czy parafianie też by go tak uwielbiali, gdyby na niedzielnych mszach —już nie tak uroczystych jak te papieskie - zaczął w kazaniach stawiać wymagania, a wiele rzeczy nazwałby po imieniu. Albo gdyby został katechetą w szkole. Czy młodzież też uwielbiałaby go, gdyby zaczął dawać trudne pytania na pracach kontrolnych z religii. Ludzie często zakochują się w bohaterach seriali telewizyjnych, uwielbiaj ą postacie z pierwszych stron gazet. Ale jest tak chyba, dlatego, że telewizor można wyłączyć, gazetę odłożyć na bok, a z matką, ojcem, bratem, siostrą tak się nie da postąpić. Z nimi trzeba żyć. Oni mają swoje gusty, upodobania, kompleksy, słabości, plany i zamierzenia. I z tym wszystkim nieustannie wchodzą w nasze życie. Inaczej się nie da, bo rodzina czy inna wspólnota to setki skrzyżowań, na których często nie działa sygnalizacja, a znaki drogowe bardzo się zabrudziły. Dochodzi, więc do kolizji. Nie mówmy, więc że ci nasi bliscy są gorsi od tych innych. Nie są gorsi. Najczęściej są raczej tacy sami, tylko my znamy ich lepiej.

Jednak dotychczasowe rozważania nie powinny skłaniać nas do wniosku, że każde postępowanie drugiego człowieka, które wydaje się nam niemoralne, musimy natychmiast usprawiedliwiać swoją niewiedzą. Że każdy postępek drugiego winniśmy natychmiast wybaczać i automatycznie przechodzić nad nim do porządku dziennego. To prawda, że w swych rozważaniach staram się, by jak najbardziej usprawiedliwić naszych winowajców, a przynajmniej zasiać niepewność, co do ich winy, której tak często jesteśmy absolutnie pewni. Nie znaczy to jednak, że nie ma sytuacji, w których ktoś niewątpliwie wyrządził nam krzywdę. A wtedy sprawa wymaga wyjaśnienia, przeprosin czy zadośćuczynienia.

W relacjach z innymi ludźmi powinna zawsze kierować nami wzajemna miłość, dobro nasze i dobro bliźniego. I jeżeli dobrem dla tego człowieka, który nas obraził, byłoby udawanie, że niczego nie zauważyliśmy, to można i tak tę sprawę rozwiązać. Mam tu oczywiście na myśli jakieś drobne konflikty, których chyba rzeczywiście czasami lepiej nie roztrząsać. Ale są sytuacje, kiedy d l a dobra drugiego człowieka nie możemy udawać, że nic się nie stało i puszczać sprawę w niepamięć. Każdy, bowiem kto obraża czy poniża drugiego, czyni krzywdę temu człowiekowi, ale także i samemu sobie. Wypowiadając kłamliwe słowa, oszczerstwa, zachowując się niemoralnie, grzeszy i kompromituje siebie. I aby zmyć ten brud, aby móc z powrotem powiedzieć o sobie: „jestem prawym człowiekiem", musi sam przeprosić i rzecz naprawić.

Andrzej Poniedzielski napisał kiedyś taki krótki, ale zarazem jakże mądry wiersz:

Marzenia o domu

Bo można pięścią w stół uderzyć,

Szczękną nożyce, coś się potłucze,

Nic się nie stało nikomu.

Tyle, że dobrze jest pozbierać szkło,

Zanim się powie:

Jestem we własnym domu ".

Są takie sytuacje, kiedy człowiek poniżony nie powinien mówić swemu winowajcy:

Ależ nic sienie stało, nie przepraszaj mnie, ja już o niczym nie pamiętam".

Nie powinien tak mówić dla dobra tej osoby. W sytuacjach poważnych powinniśmy domagać się od niej słowa „przepraszam" i powinniśmy na nie czekać. Tylko to słowo i okazana skrucha pozwoli temu, który zawinił, wyjść z całej sprawy z honorem.

Ale co zrobić, kiedy druga strona nie chce nas przeprosić? Kiedy uważa, że to my jesteśmy winni? Przede wszystkim trzeba uzyskać pewność, że nie mylimy się w ocenie sytuacji. O wielkim niebezpieczeństwie popełnienia błędu, jakie wynika z naszego subiektywnego spojrzenia, mówiłem już kilkakrotnie. Można, więc w takim przypadku - starając się o maksymalny obiektywizm - opisać komuś trzeciemu całą sytuację i poprosić, by wyraził swoją opinię. Może to być na przykład ksiądz w konfesjonale. W takiej sytuacji trzeba koniecznie powiedzieć i o swojej winie, która może być niewielka, ale zazwyczaj istnieje. Nie wiem, czy w ogóle (a jeśli już, to chyba bardzo rzadko!) zdarzają się sytuację, kiedy w jakimś sporze jedna strona jest absolutnie bez skazy, a druga ponosi całkowitą winę.

Ale co zrobić, kiedy zdobyliśmy - na ile to możliwe -pewność, że ktoś powinien nas przeprosić, a on nie chce tego uczynić? Obrazić się? Przestać odzywać?

Przechodzić na drugą stronę ulicy? W takiej sytuacji nie chodzi o to, aby pokonać drugiego człowieka, aby nad nim zatryumfować. Powtarzam: tu chodzi o jego dobro. Owszem, także o naszą moralną satysfakcję i zadośćuczynienie, ale równie ważne jest to, by nasz winowajca sam przywrócił sobie dobre imię. I dlatego trzeba sobie postawić pytanie: czy właśnie takie nieodzywanie się, omijanie kogoś zwiększą szansę rozwiązania sprawy? Czy to jeszcze nie pogłębi konfliktu? Czy pomoże drugiemu człowiekowi przełamać swoje zacięcie? Chyba nie. Co więc uczynić? Trudno tu dać jakąś konkretną radę. Każda sytuacja ma wiele niepowtarzalnych odcieni. Ogólnie rzecz ujmując, można powiedzieć tak: powinniśmy dać wyraźnie do zrozumienia temu, kto wobec nas zawinił, że chcemy, aby wszystko było jak dawniej. Jednak dopóki nas nie przeprosi, to w naszych wzajemnych relacjach coś wciąż będzie nie tak. Na przykład żona może powiedzieć mężowi: „Sprawiłeś mi przykrość i zraniłeś mnie swoim zachowaniem.

Być może sprowokowałam cię w jakiś sposób. Zdaję sobie z tego sprawę i za to cię przepraszam. Ale sprawa twojej winy pozostaje nadal niezałatwiona. Nie przestanę się do ciebie odzywać, nie przestanę gotować ci obiadów, bo to do niczego nie doprowadzi. Poza tym taka milcząca walka szybko odbiłaby się na dzieciach. Ale pamiętaj, że cały czas czekam na słowo «przepraszam» i na wyjaśnienie całej sprawy". Wydaje mi się, że taką postawę może przyjąć osoba pokrzywdzona. Można ją wyrazić w takich czy innych słowach i... Cierpliwie czekać, modląc się czy nawet podejmując jakieś wyrzeczenie w intencji osoby, która być może w tym czasie toczy ze sobą trudną walkę. Przypomina mi się tym momencie historia pewnego małżonka. Bardzo męczyły go ciche dni po małżeńskiej kłótni. Owszem, widział i swoją winę, ale tak trudno było mu się do niej przyznać. W zasadzie od rana do wieczora nie mógł myśleć o niczym innym. Cała sytuacja była bardzo bolesna, ale męska ambicja nie pozwalała na jej proste rozwiązanie. Wreszcie ów człowiek nie wytrzymał. Poszedł na pocztę i wysłał do swojej żony telegram ze słowami:

Przecież wiesz, jak bardzo Cię kocham. I tak mi jakoś głupio... Marek". Gdy wrócił do domu, na stole leżał już piękny obrus i paliły się świece. Jak za dawnych lat. A radości nie było końca...

W życiu politycznym, w przypadku narastającego sporu pomiędzy dwoma państwami, aby zażegnać groźbę wybuchu konfliktu posługiwano się od wieków metodą mediacji. Zazwyczaj podejmował się jej jakiś neutralny kraj czy organizacja. Taka forma rozwiązywania konfliktów może okazać się przydatna także w naszej codzienności. W sytuacji wzajemnej, zaciętej niechęci właśnie ktoś trzeci, znajomy czy przyjaciel osób poróżnionych, może na osobności cierpliwie wysłuchać żalów i pretensji obu stron i spróbować znaleźć drogę do wzajemnego porozumienia. Powinien przy tym starać się, aby każdej ze skłóconych osób pokazać drugiego człowieka w dobrym świetle. Trzeba za wszelką cenę zmienić te niekorzystne ujęcia, w których, poprzez intrygę szatana, postrzegają się urażeni ludzie. Niekiedy taki negocjator musi się sporo nachodzić, aby wreszcie udało mu się kogoś przekonać, że w tej drugiej osobie jest dobra wola, że w zaistniałej sytuacji ona też miała swoje racje.

W takich konfliktowych sytuacjach musimy pamiętać, że słowo „przepraszam" można wypowiedzieć na różne sposoby. Bardzo często możemy wyczuć, że ktoś, kto wobec nas zawinił, żałuje tego i pragnie się z nami pojednać, choć tego właśnie słowa nie wypowiada. Jeżeli po jakimś spięciu ktoś taki stara się być wobec nas szczególnie grzeczny, usłużny, gdy w ogóle widzimy w jego spojrzeniu, w słowach, w zachowaniu jakby swego rodzaju uniżenie, to najprawdopodobniej w ten właśnie sposób pragnie nas przeprosić. I chyba błędem byłoby wtedy domaganie się, aby jednak wypowiedział ów czasownik „przepraszam". Dla niektórych ludzi jest to po prostu bardzo trudne. I nie z powodu pychy, ale ich charakteru i jakiejś blokady psychicznej. Tak, więc najistotniejsza jest nie forma, ale sam fakt, że ktoś nas przeprasza. Nie jest chyba dobrze, gdy ktoś koniecznie domaga się, aby jego winowajca stanął przed nim na baczność, jasno i wyraźnie określił swą winę, wyraził skruchę i dał wiarygodne gwarancje, że to już się więcej nie powtórzy. Temu, kto nas obraził, winniśmy jak najbardziej ułatwić dotarcie do nas ze swoimi przeprosinami. W jednym z poprzednich rozdziałów opisałem, jak pięknie, delikatnie i dyskretnie Jezus odpuścił grzechy jawnogrzesznicy. A przecież ona nawet nie powiedziała do Niego słowa „przepraszam".

To prawda, że w naszym otoczeniu możemy spotkać wielu ludzi niemiłych, opryskliwych i, delikatnie mówiąc, niesympatycznych. Może nieraz wzdychamy, mówiąc:

Ależ się teraz ci ludzie porobili okropni!". Warto jednak-zanim zaczniemy osądzać naszych bliskich, sąsiadów czy znajomych - zastanowić się, dlaczego tak jest. Dlaczego tak często jesteśmy dla siebie tak bardzo uciążliwi. I tu nasuwa mi się pewna refleksja. Otóż złość, właśnie ta nasza „niesympatyczność", jest swego rodzaju chorobą zakaźną. Każdy z nas to chyba przerabiał, gdy łapaliśmy od kogoś taki „wirus" i z kolei zarażaliśmy nim kogoś innego. Tak nas zdenerwowała jakaś niesympatyczna pani na poczcie, że już za kwadrans rzucaliśmy niemiłe słowo komuś, kto potrącił nas niechcący w autobusie. A ten nieznajomy może pół godziny potem podnosił głos na dziecko, które odbierał właśnie z przedszkola. „Choroba zdenerwowania" roznosi się niekiedy wręcz błyskawicznie. Na szczęście podobne reguły dotyczą wzajemnego obdarowywania się dobrocią i życzliwością.

Pamiętam, że kiedy jeszcze za czasów komuny po raz pierwszy byłem na Zachodzie, konkretnie w Londynie, to najbardziej zachwyciły mnie nie eleganckie sklepy, samochody, ulice, ale właśnie życzliwość ludzi. W porównaniu z naszą, polską rzeczywistością robiło to na mnie ogromne wrażenie, i dlatego z taką przyjemnością przyglądałem się, jak kierowca autobusu cierpliwie czekał na staruszkę, która z trudem podchodziła do przystanku, i jak potem ona mu z uśmiechem (odwzajemnionym!) za tę grzeczność dziękowała. Gdy kupowałem puszkę coca-coli, z niedowierzaniem słuchałem, jak sprzedawca, kłaniając się, mówił do mnie z uśmiechem: „Thank you, sir". Nie chcę idealizować tamtego społeczeństwa, ale takich sytuacji było naprawdę wiele. I kiedy wróciłem po miesiącu do Polski, ze zdumieniem stwierdziłem, że teraz i ja się jakoś do ludzi częściej uśmiecham. Po prostu „zaraziłem się". Starczyło tego na kilka dni, a potem stopień życzliwości wrócił do normy.

To jest nasze chrześcijańskie powołanie - rozsiewać dobro. To nic, że na nasz uśmiech ktoś zareaguje złośliwą uwagą. Nie ja wtedy przegrałem, ale on. A może za trzecim, piątym czy dziesiątym razem i w nim coś się przełamie. Każdy z nas powinien być takim zapalnym ogniskiem dobroci. Jeżeli bowiem będziemy tylko narzekać, że nasze otoczenie jest takie niesympatyczne, jeżeli sami włączymy się do tej „misji goryczy i złośliwości", to przypominać będziemy mieszkańców pewnej miejscowości, o których mówi taka oto historyjka:

W małym miasteczku postanowiono urządzić festyn. Mieszkańcy omówili już, jakie będą na nim atrakcje i uradzili też, że każdy dorosły obywatel przyniesie ze sobą na to święto butelkę wina tego samego gatunku. Wino wleje się do wielkiego kotła, a potem każdy będzie z niego czerpał, pił i bawił się. Ale jeden z mieszkańców pomyślał sobie tak: „Trochę mi szkoda butelki wina. Przyniosę ze sobą wodę w butelce po winie. Tyle ludzi będzie na festynie, nikt się nie zorientuje, że wlałem wodę, a nie wino". Tak też uczynił. Gdy zabawa się zaczynała, napełniono naczynia, wzniesiono toast, ludzie napili się i... konsternacja! W kotle była sama woda! Wszyscy pomyśleli tak samo jak nasz bohater!

Być może w wielu rodzinach, klasach szkolnych, grupach studenckich zachodzi takie samo zjawisko. Ktoś sobie myśli: „Oni są tacy niesympatyczni, to i ja taki będę. Co się będę wychylać? A z jakiej to racji ja mam być inny?". Niby to logiczne, a tymczasem lejemy tę wodę i lejemy, a potem wszyscy razem musimy ją pić. Zmarły przed kilku laty Stefan Kisielewski mawiał: „Od samego mieszania herbata nie robi się słodka. Trzeba dodać cukru". Myślę, że tę dewizę odnieść można do opisywanych przeze mnie sytuacji. To nasze narzekanie, jacy jesteśmy niesympatyczni, obmawianie się i wzajemne wytykanie swoich win jest właśnie takim mieszaniem wciąż gorzkiej herbaty. A rozwiązanie problemu zależy od tego, czy znajdzie się ktoś, kto zacznie ją wreszcie słodzić. Powtarzam: choćby tylko zacznie. Bo, jak pisałem, dobro jest energią, która potrafi drugiego człowieka tak skłonić do życzliwości, że sam poniesie j ą dalej. Wielu z nas pamięta zapewne Krótki film o zabijaniu w reżyserii Krzysztofa

Kieślowskiego. Fabuła tego obrazu jest zarazem prosta i tragiczna. Młody chłopak morduje taksówkarza. Zostaje szybko zatrzymany, osądzony i skazany na śmierć. W czasie procesu broni go młody adwokat. Oskarżony sprawia wrażenie, jakby zupełnie nie był zainteresowany tym, co dzieje się na sali sądowej. W chwilę po wydaniu wyroku, gdy skazany przechodzi przez sądowe podwórko i wsiada do karetki więziennej, jego obrońca otwiera okno i, chyba sam nie wiedząc, dlaczego krzyczy głośno: „Proszę pana! Proszę pana! Jacek!". Za kilka dni adwokat dostaje wiadomość, że przebywający w celi śmierci więzień chce się z nim zobaczyć. Jedzie do więzienia i jest zaskoczony tym, że jego były klient zaczyna z nim głęboko i szczerze rozmawiać. Dlaczego dopiero teraz? Dlaczego nie otworzył się przed nim, gdy jeszcze trwał proces? Tajemnica rozwiązuje się, gdy skazany mówi do niego w pewnym momencie: „Bo wtedy, po zakończeniu procesu, pan zawołał do mnie przez okno: «Jacek!». Mam dwadzieścia jeden lat, ale oczy mi się zaszkliły".

Może, dlatego wielu ludzi jest tak bardzo zamkniętych, niesympatycznych, agresywnych, bo już dawno nikt nie wypowiedział ich imienia ciepło i zdrobniale. Czy myślimy o tym, kiedy ostatnio do naszego ojca, mamy, babci ktoś powiedział z uśmiechem: „Krzysiu, Małgosiu, Kasiu... Dobrze, że jesteś"? Dobrze wiem, że tysiące ludzi nie słyszało takich słów od lat.

Na koniec tych rozważań chciałbym zwrócić uwagę jeszcze na jedną rzecz. Jak to dobrze, że w Piśmie Świętym nie ma przykazania, że mamy się wszyscy wzajemnie lubić. Winniśmy się kochać, ale niekoniecznie wszyscy wszystkich musimy lubić.

Nasze uczucia są jak wiatr. Wieją mocniej lub słabiej, w taką lub inną stronę. Mogą nas popchnąć mocno ku drugiemu człowiekowi, ale mogą też nas od niego daleko odrzucić. I nawet nie zawsze rozumiemy, dlaczego tak się dzieje, i nie zawsze to od nas zależy. Chyba wielu z nas doświadczało mniej więcej takiej sytuacji: spotykam jakiegoś obcego człowieka i niemal od razu czuję, że go nie lubię („a bo tak się jakoś dziwnie śmieje, a ten jego strój taki dziwaczny").

Potem, przy takim nastawieniu, zazwyczaj bardzo szybko znajdujemy wiele argumentów, które utwierdzają nas w przekonaniu, że ten człowiek jest rzeczywiście niemiły i niesympatyczny. I w zasadzie do końca nie wiadomo, dlaczego tak się to ułożyło. Jakże cenna jest umiejętność rozdzielania naszych często irracjonalnych uprzedzeń od rzetelnej oceny drugiego człowieka. Mądrym i dojrzałym jest ktoś, kto potrafi sobie powiedzieć: „Nie lubię tego człowieka, ale niech mu się wiedzie. Nie będę go osądzał, obmawiał, nie będę szukał argumentów uzasadniających moja antypatię. Postaram się nawet odkryć w nim coś dobrego. Ale na razie jest, jak jest". Moim zdaniem nie jest wykroczeniem moralnym to, że czasem może nawet omijamy takiego człowieka. Przecież nie wynika to z wrogości do niego. Raczej z obawy, że moje i jego wiatry wieją w różne strony i przy pewnej nieuwadze moglibyśmy się zderzyć. Kiedy drugi człowiek nie oczekuje ode mnie pomocy, kiedy jego dobro czy dobro jakiejś trzeciej osoby nie wymaga naszych kontaktów, to możemy dyskretnie, bez manifestowania tego, unikać trudnych dla nas spotkań. A kiedy już do takich dojdzie, powinniśmy starać się ze wszystkich sił, by wobec tego człowieka zachować życzliwość. I jeśli nam się udaje, to -choć tego człowieka nie za bardzo lubimy - w rzeczywistości naprawdę po chrześcijańsku go kochamy.

I myślę, że - jeśli wytrwamy w takiej postawie - być może po pewnym czasie zaowocuje ona nawet jakąś wzajemną, niekłamaną sympatią. Trzeba mieć świadomość, że tacy ludzie, których trudno jest pokochać, często mogą być dla nas, paradoksalnie, większym darem niebios niż nasi serdeczni przyjaciele. Bo to ci „niesympatyczni" sadła nas tą biblijną wąską bramą do nieba. To oni ciągną nas w górę, są ogniem, w którym hartuje się złoto naszej chrześcijańskiej miłości. To oni zmuszają nas często, byśmy zdobyli się na przełamanie naszego egoizmu.

Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Odpuść, Panie Boże, dokładnie tak samo. Ta prośba, którą włożył w nasze usta sam Zbawiciel, czyni nas sędziami samych siebie. Jak bardzo Bóg szanuje naszą wolność! To my sami decydujemy o tym, czy ogarnie nas Boże miłosierdzie.

Dlatego zanim poprosimy kapłana o rozgrzeszenie, zanim podejmiemy starania, by zyskać dar odpustu, zanim klękniemy do odmawiania koronki i powiesimy na ścianie obraz Jezusa miłosiernego, najpierw sami rozgrzeszmy, dajmy komuś odpust, sami bądźmy miłosierni. I wtedy już naprawdę można żyć w pokoju.





Zamiast zakończenia


Bóg jest niepojętą Tajemnicą. Niepojętą tajemnicą jest to, że stał się dla nas człowiekiem i zmył nasze winy swoją krwią. Jesteśmy bezradni, by objąć rozumem prawdę o Bożej sprawiedliwości i Jego miłosierdziu. I dlatego, na zakończenie tej książki, zamiast szukać precyzyjnych słów, by jeszcze raz w kilku zdaniach podsumować te wszystkie treści, chciałbym posłużyć się wierszem, który napisałem przed laty. Dedykuję go tym wszystkim, którzy do domu Ojca zmierzają nie szeroką, jednokierunkową autostradą, ale pokonują strome wzniesienia, wygrzebują się z przydrożnych rowów i nie raz muszą wracać, by odnaleźć zagubiony szlak i zaczynać wszystko od nowa.

Pragnącemu... - Apokalipsa 21, 6

Dopóki nie poczujesz łez

Dopóki me zagubisz się

Dopóki mocno będziesz wierzył w dłoni moc

Dopóki będziesz mówił - wiem

Dopóki będzie trwał ten sen

Dopóki kur nie wedrze się swym krzykiem w noc...

Dopiero, gdy poczujesz krat Na swojej twarzy chłodny ślad

Otworzysz usta swe by wołać krzyczeć:

Choć I krwi swej kroplę z krzyża daj! Dotknąć szaty! Usłyszeć słowo — wstań!

Krzewie winny Panie nasz!

Dopiero, gdy zobaczysz jak Na rękach przeniósł ciebie Pan Spojrzysz Mu w oczy

Nic nie powiesz, Bo słów wdzięczności nie zna świat

Nie porzucaj nadzieje,

Jakoś się kolwiek dzieje:

Bo nie już słońce ostatnie zachodzi, A po złej chwili piękny dzień przychodzi

Patrzaj teraz na lasy,

Jako prze zimne czasy

Wszystką swą krasę drzewa utraciły, A śniegi pola wysoko przykryły.

Po chwili wiosna przyjdzie,

Ten śnieg z nienagła zejdzie,

A ziemia, skoro słonce jej zagrzeje, W rozliczne barwy znowu się odzieje.

Nic wiecznego na świecie:

Radość się z troską plecie,

A kiedy jedna weźmie moc największą, Wtenczas masz ujźrzeć odmianę naprędszą.

Ale człowiek zhardzieje,

Gdy mu się dobrze dzieje;

Więc też, kiedy go Fortuna omyli, Wnet głowę zwiesi i powagę zmyli.

Lecz na szczęście wszelakie

Serce ma być jednakie,

Bo z nas Fortuna w żywe oczy szydzi, To da, to weźmie, jako się jej widzi.

Ty nie miej za stracone, Co może być wrócone

Siła Bóg może wywrócić w godzinie;

A kto mu ktokolwiek ufa, me zaginie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
gatunki TAK doc
7 Lumiere TAK doc
KINO AMERYKAŃSKIE LAT 30 TAK doc
4 brigthon, włochy, skandynawia, ufa TAK doc
5 GRAMATYCY Z BRIGHTON TAK doc
pojecia TAK doc
3 Film d'art TAK doc
1 Daty Początek TAK doc
gatunki TAK doc
KINO AMERYKAŃSKIE LAT 30 TAK doc
Negocjacje rolne z UE wielkie nie i małe tak doc
CZEKA EM NA TAK DOC
1 Daty Początek TAK doc
2018 05 15 Pani Renato, czy pani myśli, że jesteśmy aż tak naiwni Do Rzeczy
3 Film d art TAK doc
Aż tak cie kocham
2 Aleksander Jackiewicz moja historia kina TAK doc
Dinesh D Souza Dlaczego ateiści są aż tak wściekli
BOG ZYCIE I SMIERC W LITER (2) DOC

więcej podobnych podstron