Historia mnie uniewinni cześć 5
Pomnóżcie przez dziesięć
zbrodnię z 27 listopada 1871 roku, a otrzymacie potworną i
odrażającą zbrodnię z 26, 27, 28 i 29 lipca 1953 roku, popełnioną
w Oriente. Niedawne to wydarzenia, lecz gdy przeminą lata i niebo
ojczyzny rozjaśni się, gdy rozpalone umysły ogarnie spokój, a
strach nie będzie targał serc, ujrzymy w całym straszliwym
wymiarze ogrom masakry, a przyszłe pokolenia kierować będą
zatrwożone spojrzenie ku temu dziełu barbarzyństwa, które nie ma
sobie równego w naszej historii.
Nie chcę jednak, by zaślepił
mnie gniew, ponieważ potrzebna jest mi jasność umysłu i spokój w
sercu, ażeby zgodnie z prawdą móc przedstawić przebieg wydarzeń
w sposób maksymalnie prosty i bez przesadnego dramatyzmu. Jako
Kubańczykowi wstyd mi, że garstka ludzi pozbawionych wszelkich
zasad i uczuć swoją nieobliczalną zbrodnią zbeszcześciła naszą
Ojczyznę w oczach świata.
Tyran Batista nie był nigdy
człowiekiem mającym skrupuły, toteż nie wahał się nigdy mówić
ludowi najbardziej fantastycznych kłamstw. Gdy pragnął
usprawiedliwić zdradziecki pucz z 10 marca, wymyślił zamach stanu,
jakiego rzekomo usiłowało dokonać w kwietniu wojsko, a któremu
"on przeciwstawił się zbrojnie, ażeby republika nie została
utopiona we krwi". Śmieszna to historyjka, w którą nikt nie
uwierzył. A gdy zapragnął utopić republikę we krwi oraz przy
pomocy terroru, tortur i zbrodni zdławić słuszną rebelię
młodzieży, która nie chciała być mu posłuszną, wymyślił
kłamstwa jeszcze bardziej fantastyczne. Jak mało ma szacunku dla
ludu ten, kto usiłuje go tak nędznie oszukać! W tym samym dniu, w
którym zostałem aresztowany, publicznie wziąłem na siebie
odpowiedzialność za ruch zbrojny z 26 lipca i gdyby choć źdźbło
prawdy tkwiło w tym wszystkim, co powiedział dyktator o naszych
bojownikach w swoim przemówieniu z 27 lipca, to wystarczyłoby ono,
by pozbawić mnie na tym procesie siły moralnej.
Dlaczego
jednak nie doprowadzono mnie wtedy na rozprawę? Dlaczego sfałszowano
świadectwo lekarskie o moim stanie zdrowia? Dlaczego pogwałcono
wszelkie przepisy proceduralne i w sposób skandaliczny zignorowano
wszystkie decyzje sądu? Dlaczego czyniono tak niesłychane rzeczy,
ażeby za wszelką cenę zapobiec mojemu pojawieniu się na sali
sądowej?
Ja zaś czyniłem też wszystko, co mogłem, ażeby
być obecnym. Domagałem się od sądu, ażeby mnie doprowadzono na
rozprawę, w myśl wszelkich przepisów prawnych. Demaskowałem
machinacje, które mi miały to uniemożliwić. Pragnąłem stanąć
z moimi przeciwnikami twarzą w twarz i podjąć dyskusję. Oni tego
nie chcieli. Po czyjej stronie była prawda, a po czyjej jej nie
było?
To, co stwierdził dyktator, przemawiając z poligonu
koszar Columbia, warte byłoby śmiechu, gdyby nie było tak bardzo
zbrukane krwią. Powiedział, że napastnicy byli grupą najemników,
wśród których znajdowali się liczni cudzoziemcy. Powiedział on,
że głównym założeniem naszego planu był zamach przeciw niemu -
niemu, zawsze niemu - tak, jakby ludzie szturmujący bastiony Moncady
nie mogli zabić go i dwudziestu takich jak on, gdyby zgadzali się z
podobnymi metodami. Powiedział, że zamach został uknuty przez
prezydenta Prio i za jego pieniądze, a dowodziłem już, w sposób
aż nadto przekonywający, że między tym ruchem a poprzednim
reżymem nie istniały absolutnie żadne powiązania. Powiedział on
również, że byliśmy uzbrojeni w karabiny maszynowe i granaty
ręczne, a eksperci wojskowi oświadczyli tu, że mieliśmy tylko
jeden karabin maszynowy i ani jednego granatu ręcznego. Powiedział,
że poderżnęliśmy gardła wartownikom, a do akt sprawy dołączone
są świadectwa zgonu oraz orzeczenia lekarskie dotyczące stanu
zdrowia rannych żołnierzy, z których to dokumentów wynika, że
żaden z nich nie odniósł obrażeń od białej broni. Co jednak
najważniejsze, powiedział, że zakłuliśmy nożami pacjentów
szpitala wojskowego, a lekarze z tego samego szpitala - a więc sami
lekarze wojskowi! - oświadczyli na rozprawie, że budynek ten w
ogóle nie był przez nas okupowany, że żaden pacjent nie został
zabity czy ranny i że była tam tylko jedna ofiara, a mianowicie
pewien sanitariusz, który nieostrożnie wychylił się przez
okno.
Gdy szef państwa czy ktoś, kto za takiego chce uchodzić,
składa jakieś oświadczenie, to nie czyni tego, żeby tylko mówić,
lecz dąży zawsze do jakiegoś celu, pragnie zawsze wywołać
określony skutek, powodowany jest zawsze pewną intencją. Jeżeli
zostaliśmy już pokonani militarnie, jeżeli nie stanowiliśmy już
realnego niebezpieczeństwa dla dyktatury, dlaczego oczernia się nas
w ten sposób?
Jest rzeczą oczywistą, że było to
przemówienie krwiożercze, jest jasne, że miało ono usprawiedliwić
zbrodnie już dokonane minionej nocy oraz te, które miano dalej
popełniać. Niech przemówią za mnie liczby. 27 lipca w
przemówieniu transmitowanym z poligonu wojskowego Batista
powiedział, że zamachowcy mieli 32 zabitych, zaś w końcu tygodnia
liczba ta wzrosła do ponad 80. W jakich bitwach, w jakich miejscach,
w jakich starciach polegli ci młodzi ludzie? Nim Batista przemówił,
zamordowano 25 jeńców; po przemówieniu Batisty zamordowano
50.
Jakże wielkie jest poczucie honoru u tych wojskowych,
skromnych ekspertów oraz rozmaitych specjalistów, którzy zeznając
przed sądem, nie zniekształcili faktów, a w przedłożonych przez
siebie raportach ściśle trzymali się prawdy! Owszem, oni są
wojskowymi, którzy wiedzą, co to honor munduru, oni są prawdziwymi
mężczyznami! Ani prawdziwy wojskowy, ani prawdziwy mężczyzna nie
jest zdolny splamić swojego życia kłamstwem czy zbrodnią. Wiem,
że są oni ogromnie wzburzeni barbarzyńskimi mordami, które
popełniono. Wiem, że odrazę i wstyd wzbudza w nich świadomość,
iż zbrodniczo przelano krew, zbryzgując każdy kamień koszar
Moncada.
Wzywam dyktatora, żeby przed obliczem sądu powtórzył
teraz, jeśli jest w stanie, swoje nikczemne oszczerstwa i stawił w
ten sposób czoło świadectwu tylu wojskowych obdarzonych poczuciem
honoru. Wzywam go, żeby wytłumaczył się wobec ludu Kuby ze
swojego przemówienia z 27 lipca, żeby nie milczał, żeby
przemówił. Wzywam go, żeby powiedział, kim są bezlitośni i
nieludzcy mordercy, żeby powiedział, że Krzyż Honorowy, jaki
przypiął na piersiach bohaterów masakry, miał wynagrodzić
odrażające zbrodnie, jakich się dopuszczono. Niech przyjmie od tej
chwili odpowiedzialność przed Historią i nie usiłuje twierdzić
potem, że popełnili je żołnierze, którym on nie wydał rozkazów!
Niech wytłumaczy narodowi, dlaczego popełniono siedemdziesiąt
mordów i przelano tyle krwi! Naród potrzebuje wyjaśnień, naród
ich żąda, naród ich się domaga!
Wiadomo, że w 1933 roku,
gdy dobiegła końca walka o hotel Nacionalu, niektórzy oficerowie
po złożeniu broni zostali zamordowani, co wywołało energiczny
protest czasopisma "Bohemia". Wiadomo też, że po
kapitulacji fortu Atares15 karabiny maszynowe napastników
wystrzelały cały rząd jeńców, a pewien żołnierz, dopytujący
się, który z nich jest Blasem Hernandezem, zamordował go strzałem
prosto w twarz; żołnierz ten za swój tchórzliwy postępek został
awansowany do stopnia oficerskiego. Wiadomo, że w historii Kuby
mordowanie więźniów wiąże się fatalnie z nazwiskiem Batisty.
Jakże głupio naiwny byłby ten, kto nie zdawałby sobie w pełni z
tego sprawy! Jednakże w tamtym przypadku wydarzenia te rozegrały
się w ciągu paru minut, tylu, ilu potrzeba na jedną serię z
karabinu maszynowego, gdy umysły ludzkie były jeszcze
rozgorączkowane. Inaczej było obecnie w Santiago de Cuba.
Tutaj
okrucieństwo, wściekłość i barbarzyństwo przeszły wszelkie
granicę. Nie mordowano przez minutę, godzinę czy przez cały dzień
nawet, ale przez pełny tydzień, podczas którego bicie, tortury,
morderstwa i wystrzały nie ustały ani na moment; była to zaiste
eksterminacja dokonana przez doskonałych rzemieślników zbrodni.
Koszary Moncada stały się miejscem tortur i śmierci, a garstka
ludzi pozbawionych czci uczyniła z munduru wojskowego fartuch
rzeźnika. Mury zostały zbryzgane krwią. W ścianach utkwiły kule
razem z kawałkami ludzkiej skóry, mózgu i włosów, spalonych od
strzałów w skroń. Podłoga pokryła się ciemną, lepką krwią.
Zbrodnicze ręce, decydujące o losach Kuby, umieściły dla więźniów
u wejścia do tej jaskini śmierci następujący piekielny napis:
"Porzućcie wszelką nadzieję, stąd nie wyjdziecie".
Nie
postarali się nawet o zachowanie pozorów, nie zatroszczyli się
nawet o ukrycie w jakikolwiek sposób tego, co czynili. Sądzili, że
lud wierzy w ich kłamstwa, oszukiwali samych siebie, a w
rzeczywistości uważali się za panów i władców świata, za
absolutnych panów życia i śmierci ludzi. Świt witali z
pomordowanymi, skąpani we krwi.
Kroniki naszej historii,
sięgającej cztery i pół wieku wstecz, mówią nam o wielu aktach
okrucieństwa, począwszy od masakr bezbronnych Indian, okrucieństw
piratów, którzy napadali na nasze wybrzeża, barbarzyństw kr
eolskich najemników podczas walki o niepodległość, rozstrzeliwań
jeńców kubańskich przez wojska hiszpańskie Weylera, okropności
dyktatury Machado aż po zbrodnie z marca 1935 roku. Żaden z owych
aktów okrucieństwa nie zapisał jednak stronicy tak smutnej i
posępnej ze względu na liczbę ofiar i okrucieństwo ich katów,
jak zbrodnie w Santiago de Cuba.
Tylko jeden człowiek przez
wszystkie te stulecia splamił dwie różne epoki naszej historii i
wbił szpony w ciała dwóch pokoleń Kubańczyków. Przelał on to
ogromne morze krwi akurat w roku obchodów setnej rocznicy urodzin
"Apostoła" oraz 50-lecia uzyskania niepodległości przez
nasz kraj, która kosztowała tyle istnień ludzkich i miała
przynieść wolność, niezależność i szczęście wszystkim
Kubańczykom. Zbrodnia ta jest tym większa i tym bardziej godna
potępienia, że ciąży na człowieku, który jak udzielny władca
przez jedenaście długich lat rządził tym ludem, tradycyjnie
miłującym wolność i z całej duszy piętnującym zbrodnię, na
człowieku, który nie był co więcej ani lojalny, ani uczciwy, ani
honorowy, ani rycerski nawet przez jedną minutę swojego życia.
Nie
wystarczyły zdrada ze stycznia 1934 roku, zbrodnie z marca 1935 roku
i czterdziestomilionowa fortuna, która ukoronowała pierwszy etap
jego działalności publicznej. Trzeba było zdrady z marca 1952
roku, zbrodni z lipca 1953 roku i milionów, których liczbę poznamy
kiedyś.
Dante podzielił swoje piekło na dziewięć kręgów:
w siódmym osadził zbrodniarzy, w ósmym - złodziei, w dziewiątym
- zdrajców. Twardy orzech do zgryzienia miałyby diabły, gdyby
przyszło im znaleźć miejsce dla duszy tego człowieka, gdyby miał
on duszę! Kto podżegał do okrucieństw, popełnianych w Santiago
de Cuba, ten nie może mieć nawet duszy.
Znam wiele szczegółów
na temat sposobu dokonania tych zbrodni z ust niektórych wojskowych.
Pełni wstydu, opowiedzieli mi oni o scenach, których byli
świadkami.
Gdy walka dobiegła końca, rzucili się jak
rozjuszone bestie na miasto Santiago de Cuba i na bezbronnej ludności
wyładowali swój pierwszy gniew. Na środku ulicy, daleko od
miejsca, w którym walczono, przeszyli kulą pierś niewinnego
dziecka, które bawiło się przed drzwiami swojego domu, a gdy
zbliżył się ojciec, chcąc zabrać jego zwłoki, drugą kulą
przestrzelili mu czoło. "Nino" Cala, który szedł do domu
z bochenkiem chleba, ostrzelali bez słowa.
Można by bez końca
opowiadać o zbrodniach i gwałtach, jakich dopuszczono się wobec
ludności cywilnej. Jeżeli w ten sposób postępowano z tymi, którzy
nie brali udziału w akcji, to można sobie wyobrazić straszliwy
los, jaki spotkał uwięzionych uczestników walki albo ludzi,
których uważano za biorących w niej udział, ponieważ podobnie
jak w tę sprawę zamieszano wiele osób nie mających z nią nic
wspólnego, tak i zabito wielu aresztowanych, którzy nie mieli nic
wspólnego z atakiem na Moncadę. Nie są oni objęci podanymi
liczbami ofiar, bo liczby te odnoszą się wyłącznie do naszych
ludzi. Pewnego dnia poznamy jednak pełną liczbę ofiar.
Pierwszym
zamordowanym jeńcem był nasz lekarz, doktor Mario Muńoz, który
nie miał przy sobie broni i nie nosił munduru, lecz fartuch
lekarski. Był to człowiek szlachetny i doskonale znający swoje
obowiązki; z takim samym oddaniem spieszyłby na ratunek rannemu
wrogowi, jak towarzyszom walki. W drodze ze szpitala do koszar
strzelono mu w plecy i porzucono leżącego na brzuchu w kałuży
krwi.
Masowa masakra więźniów rozpoczęła się jednak
dopiero o trzeciej po południu. Aż do tej godziny oczekiwano na
rozkazy. Z Hawany przybył wówczas generał Martin Diaz Tamayo,
który przywiózł dokładne instrukcje, wydane na posiedzeniu z
udziałem Batisty, dowódcy wojska, szefa SIM, samego Diaza Tamayo i
innych. Powiedział, że wstydem, wręcz hańbą powinien być dla
armii fakt, iż poniosła ona w bitwie trzykrotnie większe straty
niż atakujący, wobec czego za każdego zabitego żołnierza należy
zabić dziesięciu więźniów. Taki był rozkaz!
W każdej
grupie znajdą się ludzie działający z niskich pobudek,
zbrodniarze z urodzenia, bestie obciążone wszelkimi pradawnymi
atawizmami i mające ludzką postać potwory trzymane na wodzy przez
dyscyplinę i normy współżycia społecznego. Jeżeli jednak
pozwoli im się kąpać w morzu krwi, to nie przestaną tego czynić,
dopóki ono nie wyschnie. Ci ludzie potrzebowali właśnie tego
rodzaju rozkazu. Z ich rąk polegli najlepsi synowie Kuby,
najmężniejsi, najbardziej ideowi. Tyran nazwał ich najemnikami, a
oni ginęli jak bohaterowie z rąk ludzi, którzy otrzymują pensję
od republiki. Przecież to ona dała im broń, ażeby jej bronili, a
oni tymczasem służą interesom bandy sprawującej władzę i
mordują najlepszych obywateli.
W trakcie okrutnych tortur
przyrzekano naszym ludziom zachować ich przy życiu, jeśli zdradzą
swoje ideały i złożą fałszywe oświadczenie, że to Prio dał im
pieniądze. Gdy odrzucili tę propozycję, poddano ich jeszcze
straszliwszym torturom. Miażdżono im jądra i wyłupywano oczy, ale
nikt nie przemówił, nie rozległ się żaden jęk, nie padła żadna
skarga.
Nie mogąc złamać odwagi mężczyzn, usiłowano złamać
męstwo kobiet. Niosąc na dłoni zakrwawione oko ludzkie, sierżant
z kilkoma ludźmi wszedł do celi, w której więzione były Melba
Hernandez i Haydśe Santamaria. Sierżant powiedział do Haydśe: "To
jest oko twojego brata. Jeśli nie powiesz nam tego, czego on nie
chciał nam powiedzieć, wyłupiemy mu drugie oko". Haydee,
która kochała swego dzielnego brata ponad wszystko, odparła z
godnością: "Jeśli mój brat nie powiedział nic, choć
wyłupiliście mu oko, to ja tym bardziej będę milczała".
Wyszli,
ale po chwili wrócili, by z kolei ją torturować, przytykając jej
do ramion zapalone papierosy, nie dość na tym, z nienawiścią
rzekli: "Nie masz już narzeczonego, bo jego także zabiliśmy".
Z niezmąconym spokojem odpowiedziała: "On nie umarł, gdyż
umrzeć dla swojej ojczyzny znaczy żyć". Nigdy przedtem
kobieta kubańska nie osiągnęła takich szczytów bohaterstwa i
godności.
Nie dali spokoju nawet rannym w walce, którzy
znajdowali się w różnych szpitalach miasta. Zaczęli ich szukać
jak sępy polujące na ofiarę. W Centro Gal-lego wdarli się aż na
salę operacyjną w chwili, gdy dwóm ciężko rannym dokonywano
transfuzji krwi. Ściągnęli ich ze stołów, a ponieważ nie mogli
utrzymać się na nogach, zawleczono ich po schodach na parter, dokąd
dotarli już martwi.
Nie mogli uczynić tego samego w Colonia
Espańola, gdzie leżeli towarzysze Gustavo Arcos i Jose Ponce,
ponieważ odważnie przeciwstawił im się doktor Posada, mówiąc,
że mogą przejść tylko po jego trupie.
Pedro Miretowi,
Abelardowi Crespo i Fidelowi La-bradorowi wstrzyknęli powietrze i
kamforę do żył, ażeby ich w ten sposób zabić. Zawdzięczają
oni życie kapitanowi Tamayo, lekarzowi wojskowemu i prawdziwie
honorowemu oficerowi, który grożąc pistoletem, wyrwał ich z rąk
oprawców i przeniósł ich do innego szpitala. Tych pięciu młodych
ludzi to jedyni ranni, którym udało się przeżyć.
O świcie
grupy ludzi zostały wyprowadzone z koszar i przewiezione do Siboney,
La Maya, Songo i w inne miejsca, gdzie na odludziu, skutych i z
zawiązanymi ustami, zdeformowanych już przez tortury, postanowiono
zabić; mówiono potem, że zginęli w starciu z wojskiem! Czyniono
tak przez kilka dni i tylko niewielu spośród aresztowanych udało
się przeżyć. Wielu zmuszono do wykopania sobie własnych grobów.
Jeden z młodych ludzi, wykonujących tę czynność, odwrócił się
i ostrym narzędziem napiętnował twarz mordercy. Innych pogrzebano
żywcem, z rękami związanymi do tyłu.
Wiele odludnych miejsc
stało się cmentarzami tych dzielnych bojowników. Na samej tylko
strzelnicy wojskowej pogrzebano ciała pięciu ludzi. Pewnego dnia
nastąpi ekshumacja ich zwłok i lud zaniesie je na ramionach pod
pomnik, który wolna ojczyzna wzniesie obok grobu Martiego
Męczennikom Stulecia.
Ostatnim zamordowanym w rejonie Santiago
de Cu-ba był Marcos Marti. Schwytano go w jaskini w Siboney w
czwartek 30 lipca rano wraz z towarzyszem Ciro Redondo. Gdy
prowadzili ich szosą, z rękami podniesionymi do góry, pierwszemu z
nich strzelili w plecy i leżącego już na ziemi dobili kilkoma
dalszymi wystrzałami. Drugiego doprowadzili do koszar, tam zaś
major Perez Chaumont zawołał na jego widok: "A tego po co mi
przyprowadziliście?!" Sąd mógł wysłuchać relacji o tym
wydarzeniu z ust owego młodzieńca, który przeżył dzięki - jak
określił to Perez Chaumont - "głupocie żołnierzy*.
To
samo hasło obowiązywało w całej prowincji. W dziesięć dni po 26
lipca jedna z gazet, ukazujących się w tym mieście, opublikowała
wiadomość, że przy szosie prowadzącej z Manzanillo do Bayamo
znaleziono powieszonych dwóch młodych ludzi. Później okazało
się, że byli to Hugo Camejo i Pedro Vślez.
Tam też rozegrała
się inna okrutna historia. O drugiej nad ranem z koszar w Manzanillo
wywieziono trzech jeńców. Na szosie kazano im wysiąść, a
następnie po pobiciu do nieprzytomności uduszono powrozem. Kiedy
porzucono ich jako martwych, jeden z nich, Andrśs Garcia, odzyskał
jednak przytomność. Znalazł on schronienie w chacie pewnego
chłopa. I tak oto również dzięki niemu sąd mógł dowiedzieć
się o tej zbrodni ze wszystkimi szczegółami. Młodzieniec ten
ocalał jako jedyny ze wszystkich jeńców, których wzięto w
rejonie Bayamo.
Nad Rio Cauto w miejscu zwanym Barrancas
spoczywają na dnie wyschniętej studni zwłoki Raula de Aguiara,
Armando del Valle i Andrśsa Valdćsa, zamordowanych o północy na
drodze z Alto Cedro do oPalma Soriano przez sierżanta Montesa de
Ocę, dowódcę posterunku, kaprala Maceo i komendanta-po-rucznika
Alto Cedro z koszar Miranda, w których nasi bojownicy byli
przetrzymywani w areszcie.
Na zaszczytną wzmiankę w annałach
zbrodni zasłużył sobie sierżant Eulalio Gonzalez z koszar
Moncada, zwany "Tygrysem". Człowiek ten nie miał później
żadnych wyrzutów sumienia i wręcz przechwalał się swoimi
smutnymi wyczynami. To on własnymi rękami zamordował naszego
towarzysza Abla Santamarię. Nie był jednak jeszcze dostatecznie
ukontentowany. Toteż pewnego dnia, gdy wracał z więzienia w
Boniato, gdzie na podwórzu hoduje rasowe koguty, wsiadł do tego
samego autobusu, którym jechała matka Abla. Kiedy potwór ten
zorientował się, z kim ma do czynienia, na cały głos zaczął
opowiadać o swoich bohaterskich wyczynach. W pewnej chwili rzekł na
tyle głośno, by kobieta w żałobie mogła go usłyszeć: "Bo
ja wyłupiłem wiele oczu i mam zamiar dalej je wyłupywać."
Szloch owej matki wywołany przez obelżywy afront samego mordercy
jej syna lepiej niż jakiekolwiek słowo wyraża bezprecedensowe
upodlenie moralne naszej ojczyzny.
Tym samym matkom, gdy
przybywały pod koszary Moncada i pytały o swoich synów,
odpowiadano z niesłychanym cynizmem: "Jeśli chce go pani
zobaczyć, to proszę bardzo! Proszę się udać do hotelu Santa
Ifi-genia16, gdzie daliśmy mu gościnę." Albo Kuba nie jest
Kubą, albo odpowiedzialnych za te czyny spotka straszliwa kara! Ci
zdeprawowani ludzie pozwolili sobie wulgarnie obrażać lud, gdy ten
zdejmował kapelusze przed zwłokami rewolucjonistów.
Tyle było
ofiar, że rząd nie odważył się do tej pory podać pełnej ich
liczby. Wiemy, że opublikowane na ten temat dane są zaniżone.
Pewne jest, że znają oni nazwiska wszystkich zmarłych więźniów,
ponieważ przed zamordowaniem starali się uzyskać ich personalia.
Cały ten proces ustalania tożsamości przez Gabinet Narodowy był
czystą pantomimą. Część rodzin do dziś nic nie wie o losach
swoich synów. Minęły już prawie trzy miesiące, a dlaczego nie
powiedziano jeszcze ostatniego słowa? Pragnę stwierdzić, że
trupom przeszukiwano kieszenie, ograbiano ich do ostatniego grosza,
zabierano rzeczy osobiste, pierścionki i zegarki, których dziś
bezczelnie używają mordercy.
Wysoki Sądzie, sporo z tego, co
opowiedziałem, jest wam znane z zeznań moich towarzyszy. Proszę
jednak zauważyć, że nie pozwolono stawić się na tej rozprawie
wielu świadkom, mogącym złożyć obciążające zeznania,
pozwolono im natomiast wziąć udział w innej rozprawie. Brakowało
na przykład wszystkich pielęgniarek ze Szpitala Cywilnego, chociaż
pracują obok nas, w tym samym budynku. Nie pozwolono im stawić się,
ażeby odpowiadając na moje pytania, nie mogły potwierdzić, że
oprócz zabójstwa dokonanego na doktorze Mario Muńozie aresztowano
tutaj dwudziestu żywych ludzi. Obawiano się, że z przesłuchania
świadków mógłbym sporządzić na piśmie nader niebezpieczne
dokumenty.
Przyszedł jednak major Pśrez Chaumont i nie mógł
uciec. To, co się stało z tym bohaterem walki z ludźmi
bezbronnymi, mającymi związane ręce, pozwala nam wyobrazić sobie,
co by się wydarzyło w Pałacu Sprawiedliwości, gdyby mnie nie
uprowadzono z procesu. Zapytałem go, ilu naszych ludzi poległo w
osławionych walkach w Siboney. Zawahał się. Nalegałem, i w końcu
odpowiedział mi, że 21. Ponieważ wiem, że walki te nigdy nie
miały miejsca, zapytałem go, ilu mieliśmy rannych. Odpowiedział,
że ani jednego; wszyscy zginęli. Dlatego zdumiony zapytałem go,
czy wojsko użyło bomb atomowych. Wiadomo, że gdzie morduje się
strzałem w skroń, tam nie ma rannych. Następnie zadałem mu
pytanie, jakie straty poniosło wojsko. Odparł, że mieli dwóch
rannych. W końcu zapyta-
łem go, czy któryś z tych rannych
zmarł, a on odrzekł, że nie. Poczekałem. Przedefilowali później
wszyscy wojskowi, którzy odnieśli rany, i okazało się, że żaden
z nich nie został ranny w Siboney.
Ten sam major Pśrez
Chaumont, który ledwie się zarumienił, gdy mu przypomniano, że
zamordował 21 bezbronnych młodych ludzi, zbudował sobie w
Ciu-damar pałac, wart ponad 100 tysięcy pesos. Oto jego skromne
oszczędności zgromadzone w ciągu kilku zaledwie miesięcy
pomarcowej dyktatury. Jeśli tyle zaoszczędził major, to ile
musieli zaoszczędzić generałowie!