Historia mnie uniewinni cześć 2
Muszę na koniec powiedzieć, że
nie udostępniono mi w celi więziennej żadnego kodeksu prawa
karnego. Mogę jedynie posłużyć się tym niewielkim egzemplarzem,
który właśnie wypożyczył mi jeden z prawników, dzielny obrońca
moich towarzyszy: doktor Bau-dilio Castellanos. Podobnie zakazano, by
docierały do mych rąk książki Martiego; wydaje się, że cenzura
więzienna uznała je za zbyt wywrotowe. A może dlatego, że
powiedziałem, iż Marti był duchowym przywódcą 26 Lipca? Nie
pozwolono mi ponadto przynieść na tę rozprawę żadnej pracy,
którą mógłbym się tutaj teraz posłużyć. Nie ma to jednak
absolutnie żadnego znaczenia, gdyż w sercu noszę doktrynę
Martiego, a w myśli - szlachetne idee tych wszystkich, którzy
bronili wolności narodów.
O jedno tylko poproszę sąd i żywię
nadzieję, że to uzyskam jako rekompensatę za bezprawie i
nadużycia, jakich dopuszczono się wobec oskarżonego, któremu
odmówiono wszelkiej opieki prawnej. Proszę, by uszanowano moje
prawo do całkowicie swobodnej wypowiedzi. Bez tego nie może być
mowy o zadośćuczynieniu nawet pozorom sprawiedliwości; w
przeciwnym razie pozostanie jedynie hańba i tchórzostwo.
Wyznam,
że pewna rzecz mnie rozczarowała. Sądziłem, że pan prokurator
wystąpi ze straszliwym oskarżeniem i że aż do upojenia zechce
uzasadniać swoje przeświadczenie, wyliczając powody, dla których
w imię prawa i sprawiedliwości - ale jakiego prawa i jakiej
sprawiedliwości? - powinienem zostać skazany na 26 lat więzienia.
Tak się jednak nie stało. Ograniczył się on wyłącznie do
odczytania artykułu 148 Kodeksu Obrony Społecznej, na podstawie
którego i przy uwzględnieniu dodatkowych okoliczności
obciążających żąda dla mnie wzbudzającego szacunek wymiaru kary
26 lat więzienia.
Wydaje mi się, że dwie minuty to bardzo
mało czasu na zażądanie i uzasadnienie tego, by człowiek odszedł
w cień na ćwierć wieku. Czyżby przypadkiem pan prokurator obraził
się na ten sąd? Jak zauważyłem, jego lakoniczna wypowiedź
kontrastuje z powagą, z jaką panowie sędziowie oświadczyli, i to
nawet z pewną dumą, że proces ten ma ogromne znaczenie. A ja
widziałem takich prokuratorów, którzy mówili dziesięć razy
więcej w zwykłej sprawie o narkotyki, gdy żądali skazania
jakiegoś obywatela na sześć miesięcy więzienia. Pan prokurator
nie wypowiedział ani jednego słowa, które by uzasadniało jego
stanowisko. Będę sprawiedliwy. Rozumiem, że prokuratorowi, który
przysiągł wierność konstytucji republiki, trudno jest występować
tutaj w imieniu choć faktycznego, ale niekonstytucyjnego rządu, bo
narzuconego siłą, nie szanującego zasad prawnych, nie mówiąc już
o moralnych, i żądać, by pewien młody Kubańczyk, prawnik jak on,
być może... równie uczciwy jak on, poszedł na 26 lat do
więzienia. Lecz pan prokurator jest człowiekiem utalentowanym, a ja
widziałem ludzi o mniejszym odeń talencie, którzy wypisywali
tasiemcowe elaboraty w obronie podobnej sprawy. Jakże więc można
byłoby uwierzyć, że brak mu argumentów dla udokumentowania
oskarżenia, przedstawionych choćby w ciągu piętnastu minut bez
względu na odrazę, jaką to musi budzić w każdym przyzwoitym
człowieku? Nie ulega wątpliwości, że w istocie chodzi tu o wielki
spisek.
Wysoki Sądzie! Dlaczego się pragnie, bym milczał?
Dlaczego poniechano nawet jakiegokolwiek uzasadnienia oskarżenia,
bym mógł je odeprzeć własnymi argumentami. Czyżby brak było
jakichkolwiek podstaw prawnych, moralnych i politycznych do poważnego
podjęcia tej sprawy? Czyżby tak bardzo obawiano się prawdy? Czyżby
chodziło o to, bym ja także mówił przez dwie minuty i nie
poruszał spraw, które od 26 lipca pewnym ludziom spędzają sen z
powiek? Jeżeli prokurator ogranicza swoje wystąpienie po prostu do
odczytania pięciu linijek jednego z artykułów Kodeksu Obrony
Społecznej, to można by sądzić, że ja postąpię podobnie i będę
krążył wokół owych pięciu linijek, jak niewolnik wokół
kamienia młyńskiego.
Lecz ja nigdy nie zgodzę się, by mi
założono taki knebel, ponieważ na tej rozprawie wspomina się o
czymś więcej niż o zwykłej sprawie niezależności jednostki
ludzkiej. Dyskutuje się tu o kwestiach podstawowych i zasadniczych,
sądzi się prawo ludzi do wolności, mówi się o podstawach naszego
istnienia jako narodu cywilizowanego i demokratycznego. Gdy skończę,
nie chciałbym postawić sobie samemu zarzutu, że nie obroniłem
jakiejś zasady, że nie wypowiedziałem jakiejś prawdy czy nie
napiętnowałem jakiejś zbrodni.
Osławiony artykulik,
odczytany przez pana prokuratora, nie zasługuje nawet na
jednominutową replikę. Ograniczę się w tej chwili w odniesieniu
doń do krótkiej potyczki prawnej, ponieważ pragnę mieć pole
walki wolne od drobiazgów w chwili, gdy wybije godzina podrzynania
gardeł wszelkim kłamstwom, fałszowi, hipokryzji, konwencjonalizmom
i bezgranicznemu tchórzostwu moralnemu, na których opiera się owa
grubiańska komedia zwana na Kubie po 10 marca, a nawet jeszcze przed
nim, Sprawiedliwością.
Elementarną zasadą kodeksu karnego
jest to, że zarzucany czyn musi ściśle odpowiadać rodzajowi
przestępstwa ściganego przez prawo. Jeżeli nie ma normy prawnej
dającej się ściśle zastosować do danego kontrowersyjnego
przypadku, to nie ma też przestępstwa. Artykuł, o którym mowa,
stwierdza dosłownie: "Sprawcy czynu zmierzającego do wywołania
buntu uzbrojonych ludzi przeciw konstytucyjnym władzom państwa
wymierzona zostanie kara od trzech do dziesięciu lat pozbawienia
wolności. Jeżeli dojdzie do wybuchu powstania, kara polegać będzie
na pozbawieniu wolności na okres od pięciu do dwudziestu lat".
W
jakim kraju żyje pan prokurator? Kto mu powiedział, że wywołaliśmy
bunt przeciw konstytucyjnym władzom państwa? Dwie rzeczy rzucają
się w oczy. W pierwszym rzędzie dyktatura, uciskająca naród, nie
jest władzą konstytucyjną, lecz niekonstytucyjną; zrodziła się
przeciw konstytucji, ponad konstytucją, gwałcąc prawomocną
konstytucję republiki. Konstytucją prawomocną jest ta, która
została ustanowiona zgodnie z wolą niezależnego ludu. Punkt ten
rozwinę w pełni w dalszej części mojego wystąpienia, stawiając
czoło całej tej świętoszkowatej hipokryzji tchórzów i zdrajców
służącej obronie spraw, których nie da się uzasadnić. Po
drugie, artykuł mówi o władzach, posługując się liczbą mnogą,
a nie pojedynczą, bo odnosi się do republiki mającej władzę
ustawodawczą, władzę wykonawczą i władzę sądową, które się
równoważą i stanowią dla siebie przeciwwagę. My wywołaliśmy
rebelię przeciw władzy jedynej, bezprawnej, która uzurpowała i
połączyła w jednych rękach władzę ustawodawczą i wykonawczą
państwa, niszcząc cały system, którego usiłuje bronić
wspomniany artykuł kodeksu karnego. Jeżeli chodzi o niezawisłość
władzy sądowej po 10 marca, to nie będę o tym nawet wspominał,
ponieważ nie stać mnie na żarty...
Bez względu na to, jak by
się ten artykuł 148 rozciągnęło, okroiło czy załatało, ani
jeden jego przecinek nie ma zastosowania do wydarzeń 26 Lipca.
Zostawmy go w spokoju, oczekując na okazję, w której będzie można
zastosować ów artykuł wobec tych, którzy rzeczywiście wywołali
bunt przeciwko władzom konstytucyjnym państwa. Później odwołam
się jeszcze do kodeksu, ażeby odświeżyć panu prokuratorowi
pamięć o pewnych faktach, które, niestety, umknęły jego
u-wadze.
Uprzedzam was, że zaczynam swoje wystąpienie. Jeżeli
w waszych duszach pulsuje choć odrobina miłości do Ojczyzny,
ukochania ludzkości, umiłowania sprawiedliwości, to wysłuchajcie
mnie z uwagą. Wiem, że na wiele lat zostanę zmuszony do milczenia;
wiem, że za wszelką cenę będzie się próbować ukryć prawdę;
wiem, że otoczy mnie zmowa milczenia. Lecz mój głos nie zostanie w
ten sposób stłumiony: staje się w mojej piersi tym silniejszy, im
bardziej czuję się osamotniony; pragnę mówić nie jak tchórz,
lecz z głębi serca, z pasją.
Słyszałem przemówienie
dyktatora w poniedziałek 27 lipca, siedząc w górskiej chacie, gdy
było nas jeszcze osiemnastu, wszyscy pod bronią. Ci, którzy nie
przeżyli podobnych chwil, nie są w stanie wyobrazić sobie podobnej
goryczy i oburzenia. Gdy rozwiewały się tak długo żywione
nadzieje na wyzwolenie naszego ludu, widzieliśmy, jak despota puszy
się i panoszy, bardziej wulgarny i arogancki niż kiedykolwiek.
Strumień kłamstw i oszczerstw tak bardzo obelżywych, nienawistnych
i odrażających, jakie mogły wyjść tylko z ust Batisty, daje się
jedynie porównać z owym ogromnym morzem młodej i czystej krwi,
której, od poprzedniej nocy poczynając, za jego zgodą, z jego
udziałem i przy jego poparciu przelanie spowodowała najbardziej
bestialska banda morderców, jaką można sobie wyobrazić. Danie
wiary przez jedną tylko minutę temu, co on powiedział, stanowiłoby
dla człowieka rozsądnego wystarczający powód, by do końca życia
pogrążyć się w żalu i wstydzie.
W owej chwili nie miałem
nawet nadziei, że uda mi się wycisnąć na jego nędznym ciele
piętno prawdy i naznaczyć go na całe życie i po wsze czasy,
bowiem wokół nas zamykał się już pierścień ponad tysiąca
ludzi, dysponujących bronią o większym zasięgu i sile ognia,
ludzi, którzy otrzymali jednoznaczny rozkaz: przynieść nasze
zwłoki. Dziś, gdy prawda zaczyna być znana i gdy na słowach,
które wypowiadam, zakończy się całkowicie spełniona już misja,
jakiej się podjąłem, mogę umrzeć spokojny i szczęśliwy. Toteż
oszalałym mordercom nie pożałuję ani jednego słowa
potępienia.
Wydaje mi się konieczne poświęcenie nieco uwagi
analizie wydarzeń. Sam rząd stwierdził, że atak został
przeprowadzony w sposób tak doskonały, iż miało to jakoby
świadczyć o udziale ekspertów wojskowych w przygotowaniu planu
operacji. Nic bardziej absurdalnego! Plan ten został opracowany
przez grupę młodych ludzi, z których żaden nie ma doświadczenia
wojskowego; ujawnię ich nazwiska z wyjątkiem dwóch, których nie
ma ani wśród martwych, ani wśród więzionych; oto oni: Abel
Santamaria, Josć Luis Tasende, Renato Guitart Rosell, Pedro Miret,
Jesus Montanś i ten, który w tej chwili do was przemawia. Połowa z
nich zginęła i w zasłużonym hołdzie ich pamięci mogę
stwierdzić, że nie byli oni ekspertami wojskowymi, choć mieli w
sobie dość patriotyzmu, by przy równych szansach spuścić
porządne lanie wszystkim generałom z 10 marca razem wziętym,
którzy nie są ani wojskowymi, ani patriotami.
Rzeczą znacznie
trudniejszą było zorganizowanie, wyszkolenie i zmobilizowanie ludzi
oraz zdobycie broni w warunkach istnienia reżymu represyjnego, który
wydaje miliony pesos na szpiegostwo, przekupstwo i donosicielstwo.
Zadanie to zostało wykonane przez owych młodych ludzi i wielu
innych z należytą powagą, zachowaniem tajemnicy i niezłomnością
wręcz nieprawdopodobną. Jeszcze większą ich zasługą będzie
zawsze poświęcenie wszystkiego, co się posiada, dla
urzeczywistnienia idei, a nade wszystko oddanie życia.
Końcowa
mobilizacja ludzi, którzy przybyli do tej prowincji z
najodleglejszych zakątków całej wyspy, przeprowadzona została z
godną podziwu precyzją i w absolutnej tajemnicy. Faktem jest, że
koordynacja ataku była znakomita. Rozpoczął się on równocześnie
o godzinie 5.15 rano zarówno w Bayamo, jak i w Santiago de Cuba. Z
dokładnością co do minuty i sekundy zaczęły po kolei padać
budynki, otaczające koszary. Ażeby, j ednak dochować całkowitej
wierności prawdzie, choćby to miało umniejszyć nasze zasługi,
ujawnię po raz pierwszy także pewien fakt, który miał fatalne
konsekwencje: połowa naszych głównych sił, i to najlepiej
uzbrojona, wskutek godnej pożałowania pomyłki zabłądziła, gdy
wkraczaliśmy do miasta, i zabrakło nam jej w decydującym momencie.
Abel Santamaria z 21 ludźmi zajął Szpital Cywilny. W celu
udzielenia pomocy rannym wraz z nim byli także jeden lekarz i dwie
nasze towarzyszki.
Raul Castro z 10 ludźmi zajął Pałac
Sprawiedliwości, mnie zaś przypadł atak na koszary z pozostałymi
95 ludźmi. Przybyłem na miejsce z pierwszą, liczącą 45 osób
grupą, poprzedzoną przez ośmioosobową straż przednią, która
sforsowała wartownię nr 3. Tutaj właśnie rozpoczęła się bitwa,
gdy mój samochód wpadł na patrol obchodu zewnętrznego, uzbrojony
w karabiny maszynowe. Grupa odwodowa, która miała prawie wszystką
broń długą, jako że broń krótką zabrała ze sobą straż
przednia, pomyliła jedną z ulic i zgubiła się zupełnie w nie
znanym sobie mieście. Muszę wyjaśnić, że nie ma we mnie cienia
wątpliwości co do męstwa tych ludzi, którzy w chwili, gdy zdali
sobie sprawę, że pomylili kierunek, przeżyli ogromny ból i
rozpacz. Ze względu na charakter rozwijającej się akcji i
identyczną barwę mundurów obu walczących stron niełatwo było
przywrócić łączność. Wielu z nich, gdy zostali później
uwięzieni, poszło na śmierć z prawdziwym heroizmem.
Wszyscy
mieli dokładne instrukcje, że w pierwszym rzędzie powinni
postępować w ogniu walki w sposób humanitarny. Nigdy grupa
uzbrojonych ludzi nie odnosiła się z większą szlachetnością do
wroga. Od pierwszych chwil wpadło nam w ręce wielu jeńców, na
pewno około dwudziestu. Był taki moment na początku, gdy trzej
nasi ludzie, którzy zdobyli wartownię: Ramiro Valdes, Josś Suarez
i Jesiis Montane, zdołali przedostać się do jednego z baraków i
na pewien czas uwięzili około 50 żołnierzy. Jeńcy ci, zeznając
przed sądem, wszyscy bez wyjątku potwierdzili, że odnoszono się
do nich z absolutnym szacunkiem, że nie usłyszeli nawet jednego
obraźliwego słowa. W tej kwestii muszę podziękować serdecznie
panu prokuratorowi za to, że w swoim sprawozdaniu na rozprawie
wytoczonej moim towarzyszom okazał się na tyle sprawiedliwy, iż
uznał za fakt niewątpliwy niezwykłą rycerskość, jaką
wykazaliśmy w walce.
W armii zaś dyscyplina była nader słaba.
Ostatecznie zwyciężyli ze względu na swoją przewagę liczebną,
bo stosunek sił był jak 15 do 1, oraz dlatego, że chroniły ich
mury obronne fortecy. Nasi ludzie strzelali o wiele lepiej, co
potwierdził sam nieprzyjaciel. Odwagi natomiast nie brakło ludziom
ani po jednej, ani po drugiej stronie.
Rozpatrując przyczyny
porażki taktycznej, sądzę, że oprócz godnej pożałowania
pomyłki, o której była już mowa, popełniliśmy jeszcze inny
błąd, mianowicie: dzieląc jednostkę komandosów, których bardzo
dokładnie przeszkoliliśmy. Spośród naszych najlepszych ludzi i
najodważniejszych dowódców 27 znajdowało się w Bayamo, 21 w
Szpitalu Cywilnym i 10 w Pałacu Sprawiedliwości. Gdybyśmy inaczej
podzielili nasze siły, rezultat walki mógłby być odmienny.
Starcie z patrolem (całkowicie przypadkowe, ponieważ dwadzieścia
sekund wcześniej i dwadzieścia sekund później nie znajdowałby
się on w tym miejscu) sprawiło, że był czas na przeprowadzenie
mobilizacji w koszarach, które w innych okolicznościach wpadłyby w
nasze ręce bez jednego wystrzału, jako że wartownia została już
przez nas opanowana. Z drugiej strony, z wyjątkiem karabinów
kaliber 22, które były dobrze zaopatrzone w amunicję,
dysponowaliśmy bardzo ubogim sprzętem. Gdybyśmy posiadali granaty
ręczne, to koszary nie byłyby w stanie stawiać oporu nawet przez
15 minut.
Gdy przekonałem się, że wszelkie nasze próby
zdobycia fortecy okazały się nieskuteczne, zacząłem wycofywać
naszych ludzi w ośmio- i dziesięcioosobowych grupach. Odwrót
osłaniało sześciu strzelców wyborowych, którzy pod wodzą Pedro
Mireta i Fidela Labra-dora po bohatersku zablokowali drogę wojsku.
Nasze straty w walce były nieznaczne. 95 procent naszych zabitych to
rezultat nieludzkiego okrucieństwa, jakiemu dano upust po
zakończeniu walki. Grupa ze Szpitala Cywilnego miała najwyżej
jednego zabitego. Poddała się ona, kiedy wojsko odcięło jedyne
wyjście z budynku, przy czym złożyła broń dopiero wówczas, gdy
nie pozostał jej ani jeden nabój. Znajdował się tam Abel
Santamaria, najszlachetniejszy, najukochańszy i najbardziej
nieustraszony z naszych młodych ludzi, człowiek, który dzięki
swemu niezłomnemu oporowi pozostanie nieśmiertelnym w historii
Kuby. Zobaczymy później, jaki los zgotowano tej grupie i jaką karę
Batista postanowił wymierzyć naszej młodzieży za jej rebelię i
za jej bohaterstwo.
Nasze plany przewidywały kontynuowanie
walki w górach na wypadek, gdyby atak na koszary pułku poniósł
fiasko. Ponownie zdołałem zebrać w Siboney trzecią część
naszych sił, lecz wielu ludzi straciło już ducha walki. Około
dwudziestu zdecydowało się poddać; później zobaczymy, co też z
nimi się stało. Pozostali, to jest osiemnastu ludzi, z bronią i
sprzętem, jaki jeszcze pozostał, pomaszerowali ze mną w góry.
Teren był dla nas zupełnie nie znany.
Przez tydzień
przebywaliśmy w górnych partiach pasma górskiego Grań Piedra,
wojsko zaś rozłożyło się u stóp gór. Ani my nie mogliśmy
zejść, ani oni nie zdecydowali się na wspinaczkę. Nie karabiny
więc, lecz głód i pragnienie złamały naszą wolę walki.
Musiałem podzielić ludzi na niewielkie grupy; niektórym udało się
przedrzeć przez linie otaczającego nas wojska, inni zostali poddani
przez monsignore Pereza Serantesa. Gdy pozostali ze mną tylko dwaj
towarzysze: Josś Suarez i Oscar Alcalde, przy czym cała nasza
trójka była zupełnie wycieńczona, w sobotę 1 sierpnia o świcie
zostaliśmy zaskoczeni podczas snu przez oddział dowodzony przez
porucznika Sarria. Masakra jeńców ustała już ze względu na
gwałtowną reakcję, jaką wywołała w społeczeństwie. Oficer
ten, człowiek honoru, przeszkodził zamordowaniu nas w biały dzień
i ze związanymi rękami przez paru zbirów.
Nie ma potrzeby,
bym dementował tutaj idiotyczne wymysły takich ludzi, jak Ugalde
Carrillo 3 i jego klika, którzy usiłowali ukryć swoje tchórzostwo,
nieudolność i zbrodnie, zniesławiając moje imię. Fakty są aż
nadto jednoznaczne.
Nie mam zamiaru zabawiać sądu epickimi
opowieściami. Cokolwiek powiedziałem, było nieodzowne, ażeby
właściwie zrozumiano to, co powiem później. Pragnę zwrócić
uwagę sądu na dwie ważne okoliczności, które pozwolą
obiektywnie ocenić naszą postawę. Po pierwsze: mogliśmy ułatwić
sobie zadanie zdobycia koszar, aresztując po prostu wszystkich
wyższych oficerów w ich mieszkaniach. Możliwość tę jednak
odrzuciliśmy, kierując się względami humanitarnymi; pragnęliśmy
uniknąć tragicznych scen i walk w ich domach rodzinnych. Po drugie:
postanowiono, że nie zajmiemy żadnej radiostacji, dopóki nie
będzie pewności, że koszary zostały opanowane. Ta nasza postawa,
nacechowana rzadko spotykaną rycerskością i szlachetnością,
zapobiegła ogromnemu rozlewowi krwi obywateli. Sam na czele zaledwie
dziesięciu ludzi mogłem zająć jedną z radiostacji i rzucić lud
do walki. Stan jego ducha nie budził żadnych wątpliwości. Miałem
ze sobą oryginalne nagranie przemówienia Eduardo Chi-basai oraz
poematy patriotyczne i hymny wojenne, zdolne wstrząsnąć nawet
najbardziej obojętnymi, tym bardziej że usłyszano by je w ogniu
walki. Nie chciałem jednak zrobić z nich użytku, mimo naszego
rozpaczliwego położenia.