WKTOR WOROSZYLSKI
Sny pod śniegiem
(ji14)
1
To już zaraz.
Ona nie chodzi z kosą, nie szczerzy pożółkłych zębów, nie potrząsa na progu kołatką bladych piszczeli, ona jest wewnątrz, rośnie we mnie jak dziecko w matce, przenika mnie i przerasta, co za ona, ona jest mną.
Jak świetnie pan dziś wygląda, Michale Jewgrafowiczu, pogratulować. Obok, w salonie, kawalerzyści kokietują biodrami, na pianinie czyżyka brzdąkają, czyżyk-pyżyk, gdzieś ty był, na Fontance wódkę
pił, wódkę pił, wódkę pił, wódkę pił, wódkę pił.
Wszyscy umarli.
Niekrasow, ostry, wyschnięty, w białej, nożycami ponacinanej koszuli, wzdrygający się za każdym zetknięciem skóry z tkaniną, w męczennika zapadłych oczach sople łez nieruchome, ręka zwisa z łóżka, obok którego ta wstydliwa na klęczkach, a za ścianą już pochrząkuje długowłosy w komży. Turgieniew, pieszczoch fortuny, naraz w kabłąk zgięty, zbielałymi wargami dyktuje cudzoziemce wspaniałej, którą kochał przez całe życie i która jego kochała, żyli pod niebem pogodniejszym niż nasze, jest jasny letni dzień i początek powieści, gdy w pokoju zapada cisza. Nihiliści uważają, że.
Nihilistów wymyślił Turgieniew dla dodania sobie otuchy — uważają, że nie ma nic oprócz ciała, ale w śmierci godzinie: ucałuj mnie, ukochana, dmuchnij na lampę dogasającą i żegnaj.
Jedynym nihilistą jestem ja.
Lizańka, niebiańska istoto, pozwól ucałować swoje słodkie nóżęta. Ach, Michel, jaki pan śmieszny, niepodobny do innych ludzi, ale ja pana szanuję i kocham.
2
Elżbieto Apołłonowno, pozwoli pani zakomunikować sobie, że jest istotą bez czci i wiary.
Michel, nie bądź śmieszny.
Nie ma nic oprócz ciała.
Nieszczęsne ciało Niekrasowa, wyssane i wyżęte przez to straszne miasto, płynie jego najszerszym prospektem na ramionach tłumu, za nim pienia żałobne, chowamy dziś poetę, być może, równego Puszkinowi, większego, większego, ależ równego — powiadam, powoli obracają się skrzypiące koła karety. Panowie, jest nas czterech, uczcijmy nieboszczyka w miły mu sposób. Czy któryś z panów ma karty? Do cmentarza zdążymy partyjkę. To zaledwie dwanaście lat.
Unkowski — przypłaszczony, zszarzały — jeszcze czasem zagląda. Lichaczewa rozdęło — senator.
Nie można spać, nie można czytać, pióro wypada z rąk. Elżbieta Apołłonowna czeka.
To już zaraz.
To już tyle lat.
Tyle lat zaraz.
Bez uroku, Michale Jewgrafowiczu, świetnie pan wygląda. 2
Ja.
Ale kto to — ja?
Ja, Michał Jewgrafowicz Sałtykow, szlachcic guberni twerskiej, urodzony dnia 15 stycznia 1826 roku, syn radcy kolegialnego i kawalera Jewgrafa Wasylewicza Sałtykowa oraz Olgi Michajłowny z domu Zabielin, wykarmiony piersią pańszczyźnianej mamki, kształcony i karany za krnąbrność w Liceum Cesarskim, skierowany do służby cywilnej w X stopniu służbowym, wielekroć wyróżniany Najwyższą
Niełaską bądź Łaską, zdymisjonowany dygnitarz, zuchwały literat, 3
sam przez siebie przezwany Szczedrin, ostatni redaktor zamkniętego za nieprawomyślność żurnalu, mąż pięknej Elżbiety Bołtin, ojciec dwojga niezbyt udanych dzieci, sumienie Rosji, zgryźliwy starzec, umierający samotnie w wysiedzianym, o rzężących sprężynach fotelu?
Sałtykow-Szczedrin, autor wielu książek, tej nie napisał, chociaż
są w niej i jego słowa.
Więc ja, ani rodak Michała Jewgrafowicza, ani współczesny, mieszkaniec obcych mu krajobrazów i świadek nie przeczuwanych przez niego wydarzeń, ja, który nigdy nie zajeżdżałem kibitką przed ganek wiackiego gubernatora, nie przegrywałem podstępnie w winta z petersburskim cenzorem, nie narażałem się Imperatorowi Wszechrosji drwiną z ustanowionego porządku, nie pisałem bajki o karasiu-idealiście, protokołu śledztwa w sprawie puszczańskich sekciarzy tudzież listów pokornych do nieubłaganej mateczki, ja, inny, obcy, autor opowieści, której jestem właścicielem jedynym i prawowitym?
Ale dla mojego klimatu, czasu i wszystkiego, czego zaznałem —
nie ma tu miejsca.
Otóż jeszcze inaczej: jego ja i nie jego, moje i nie moje zarazem
— ja Michała Jewgrafowicza, skonstruowane ze świadectw własnych i postronnych, z dokumentów, dzieł, wspomnień, a wreszcie domysłów, tak, skonstruowane, stworzone, ale w konstrukcję tę, zanim jeszcze powstała, wślizguje się ja moje, autora, jednoczy się z nią
i utożsamia, nie porusza nią z zewnątrz, lecz tkwi w niej — ależ jestem, jestem szlachcicem twerskiej guberni, pamiętam lwie paszcze na murach Carskiego Sioła i zakurzone archiwa riazańskiej Izby Skarbowej, boję się mateczki Olgi Michajłowny, piszę okrutną i śmieszną historię miasta Głupowa, przeżywam od początku do końca niezwykły żywot rosyjskiego pisarza, od początku: purpurowy supełek wrzasku, a nad nim rozczulona broda ojca chrzestnego — „będzie z niego wojak”, do końca: starzec w fotelu, a śmierć w nerkach grzechocących jak kubek z kośćmi do gry, w każdym zeprzałym, rozpełzającym się nerwie, w mózgu tratowanym bez przerwy kopytami bólu
— to ja, Michał Jewgrafowicz Sałtykow, o przydomku Szczedrin. Ale skoro tak, cóż jeszcze może być tu prawem, prócz owego ja, cóż jeszcze może przyjmować bądź też odrzucać zeznania o tym, jak 4
było, cóż jeszcze może mieć oczy by patrzeć, usta by mówić, rękę by podnosić i opuszczać zasłonę?
Oto syn pisarza, sześcioletni Kostia, wraz z matką i siostrą z okna kondukt żałobny ogląda. I wtem z któregoś powozu wysuwa się głowa i ramię ojca, a w jego dłoni — kolorowa karta do gry. Mgnienie oka — i ojciec znika w głębi karety.
Wspomnienie dziecka zostało spisane w pół wieku później, ale prawo tej książki dopuszcza jego prawdziwość, i stąd: uczcijmy, panowie, nieboszczyka w miły mu sposób. Kiedy wszakże ten sam Konstanty broni matki: nieprawda, że była wietrznica, uciech jedynie łaknącą, zapatrzoną w siebie, obojętną zaś
i niecierpliwą dla męża, nieprawda, była najczulszą, najwierniejszą
małżonką, dzielna pomocnicą, pielęgniarką ofiarną, a on to rozumiał
i cenił, i kochał ją u schyłku życia tak samo jak w dniach młodości
— kiedy tak broni matki zapalczywie i dumnie, to chociaż miłość synowska budzi sympatię we mnie, autorze konstrukcji, jednakże proponowana przez tę miłość poprawka do wizerunku Elżbiety nie może zostać uwzględniona, bowiem ja, umierający Michał Jewgrafowicz, widzę Elżbietę inaczej, czemu dałem wyraz choćby w listach do doktora Biełogołowego, człowieka, któremu ufam, i nawet jeżeli w ten sposób krzywda spotyka piękną, niegdyś naprawdę kochaną, nie ma rady, musi doznać tej krzywdy.
Takie rządzi tu prawo i przyjąwszy je, nie będziemy o nim więcej mówili.
Ja.
Michał Jewgrafowicz Sałtykow-Szczedrin.
Z pledem na kolanach, w fotelu o rzężących sprężynach. Czyżyk-pyżyk, gdzieś ty był, na Fontance wódkę pił. Ten pieszczoch fortuny wstydził się własnego szczęścia. Ja się nie wstydzę nieszczęścia.
Sałtykow-Szczedrin, może niezupełnie prawdziwy, a może właśnie?
5
3
Liceum mieści się w skrzydle cesarskiego pałacu; kiedy w nocnej ciszy rozlega się dalekie skrzypienie desek pod czyimiś za mało ostrożnymi stopami, można zapomnieć na chwilę, że to Oboleński szpicluje z bezsennym samozaparciem, i wyobrazić sobie, że sam Cesarz miarowym żołnierskim krokiem podąża na schadzkę. Najjaśniejszy Panie — młodziutka frejlina przysiada w ceremonialnym dygu. Mais vous êtes belle — Mikołaj łaskawymi palcami bierze spłonioną pod brodę. To dla niego i drugiego brata, Michała, stworzył Aleksander Liceum. Ale cesarzowa-matka nie zgodziła się na demokratyczne fanaberie, podszepnięte Aleksandrowi przez jakobina Sperańskiego. Wielcy książęta nigdy nie zaznali koleżeństwa z gromadą hałaśliwych szlachciątek, nie grali w śnieżki, nie współzawodniczyli o wawrzyn kursowego poety, nie czytali Jana-Jakuba, nie dygotali w karcerze. To wszystko dla nas — przyszłych filarów tronu.
Będziemy generałami i ministrami, pomnożymy potęgę Rosji, przesuniemy granice dalej na południe, zachód i wschód, uśmierzymy każdą rebelię, wroga każdego na kolana rzucimy — my, najlepsi, najwierniejsi, wybrani.
Jego ekscelencja minister Michał Jewgrafowicz Sałtykow nie może uwzględnić prośby ambasadora Austrii. Jego ekscelencja kanclerz Michał Jewgrafowicz Sałtykow prosi przypomnieć sułtanowi, że postanowienie zapadło nieodwołalnie. Jego ekscelencja namiestnik Michał Jewgrafowicz Sałtykow przyrzeka łaskę wszystkim buntownikom, którzy złożą broń przed zachodem słońca. My, obdarzeni najwyższym przywilejem dowiedzenia się, że Paryż
wart jest mszy i że Kaligula pewnego razu kazał wprowadzić swego wierzchowca na posiedzenie senatu, my, dźwignięci wysoko, aby nigdy nie zmieszać się z tłumem, który nie wie o Paryżu i Kaliguli. 6
Oddani słudzy monarchy, rządcy najpotężniejszego imperium świata.
Duniasza — wyjęczał przez sen hrabia Bobryński.
Dymitr Tołstoj rzuca się na twardym posłaniu, poduszka zsunęła się na podłogę, ciemna głowa uderza o żelazne pręty. Potem znowu cisza.
Skrzypienie zbliża się i ustaje u drzwi sypialni.
Oboleński szpicluje.
Widać nie śpi mu się, tak samo jak mnie.
Wstrętny faryzeusz.
Goltgoyer też nie lepszy.
Wszyscy źli, źli, źli.
Żeby wiedzieli, co ja o nich myślę.
Myślcie sobie, co chcecie, bylebyście byli w porządku wobec zwierzchności.
Sumienie potrzebne jest człowiekowi w prywatnym życiu, na służbie zaś i w stosunkach społecznych decyduje zwierzchność. Instrukcję ułożył wielki książę Michał.
Żołdak.
My też mamy zostać szpiclami i żołdakami.
Profesor Barszew naucza, że najwyższa idea sprawiedliwości doskonale urzeczywistnia się w bacie. Jego ekscelencja Michał Jewgrafowicz Sałtykow kazał wychłostać
prowodyrów i podżegaczy.
Nie chcę.
Mateczko droga, zabierz mnie stąd.
Mateczko droga, pozwól mi zostać w Moskwie, tam było tak dobrze, miałem kolegów, robiłem postępy, pedel nigdy ręki nie podniósł na mnie. Mateczko, proszę.
Ależ Miszeńka, wiesz, jak ciebie kochamy, to dla twojego dobra, zrobisz wspaniałą karierę.
Mateczko.
7
To tylko na początku trudno się przyzwyczaić, no, Miszeńka, przecież jesteś rozsądnym chłopcem. Panowie, Sałtykow znów beczy.
Sałtykow, nie przeszkadzaj spać.
Odczepcie się.
Mazgaj, hańbę przynosi Liceum.
4
Zawsze sam.
Alejami, w szelest opadających liści, szmer osypującej się z dawnych kolumn świetności, do łabędzi gubiących puch na jeziorze, w ściskającą serce carskosielską jesień.
Boginie szyderczo krzywią wyszczerbione wargi.
I naraz — prześwit w krzakach, i na brzegu wyciągnięta sylwetka, wielkie kamasze nieomal sięgają wody.
Cofnąć się — ale tamten już wstaje, obciąga mundur, patrzy spode łba i widać uspokojony kładzie się z powrotem. Obok otwarta książka. Przepraszam, ja nie chciałem przeszkadzać — trójgraniasty kapelusz z głowy. Dobra, bez ceremonii.
Jest o kilka lat starszy, brzydki, pryszczaty, bez uśmiechu, ale raptem wydaje się, że to ktoś bliski, rozumiejący, prawie brat. Pan też od nich ucieka.
Wzruszenie ramion.
Nie bawią mnie.
Pan wie, oni ciągle o stajni.
To się nazywa instynkt samozachowawczy.
Ale to okropne.
Jak wszystko dokoła.
No tak.
8
Odkłada książkę, zatapia dłoń w rozwichrzonych włosach. Uczą nas brzydzić się materii, dlatego materia, do której się mimo wszystko zwracamy, przybiera kształt trywialny i szpetny. Wierzysz w Boga?
Ja nie wiem.
Nie możesz wierzyć w takiego Boga, jak oni. Duch oderwany od materii jest przerażający. Musi powstać nowa religia, świadoma, że duch doskonali się poprzez doskonaloną materię. Wtedy ziemia nie będzie jedynie padołem łez. Próbowałem to wytłumaczyć Kochowi. Pan rozmawia z wychowawcą o religii?
Chciałem, ale wpakował mnie do karceru.
Ten grymas to ma być uśmiech. Nowy znajomy nie umie się
śmiać. Ale jednak trochę swobodniej.
Miał pan szczęście, że skończyło się na karcerze.
Możesz do mnie mówić Misza.
Ja też jestem Misza. Sałtykow.
Butaszewicz-Pietraszewski. Czytasz coś?
Wiersze.
Czy te? Poeta padł, honoru jeniec, zginął, przez famę zniesławiony. Głęboki oddech. Byle się nie pomylić.
Z ołowiem w piersi i z pragnieniem odwetu, z czołem opuszczonym. A to? Enfin sa bouche flétrie ose prendre un noble accent et des maux de la patrie ne parle qu’en gemissant.
Pewnie że tak. Nous qui faisons le procès à tous les mauvais Français, parlons bas, parlons bas, ici près j’ai vu Judas. Jak dwa psiaki obwąchujące się z coraz większym zapałem. Wie heiter im Tuillerienschloss blinken die Spiegelfenster, und dennoch dort am hellen Tag gehn um die alten Gespenster. Każde słowo jest ważne samo przez się, ale ponadto, a może i przede wszystkim, stanowi znak rozpoznawczy, radosny sygnał porozumienia: takiś? a taki! to ty? to ja. Béranger — lecz także ja, Pietraszewski.
9
Heine — lecz jego słowami, póki nie mam własnych, przedstawiam się ja, Sałtykow. Naprzeciwko, w oknach pałacu różowo zachodzi słońce. A wtedy pan też był tutaj?
Miałeś mi mówić ty.
Też byłeś tutaj?
On mieszkał po drugiej stronie parku, w tym drewnianym domu z kolumnami. Raz spotkałem go nad jeziorem.
Naprawdę?
Szedłem za nim aż do domu. Był zamyślony, nie zauważył mnie. Przed gankiem stał jakiś powóz. On się głośno roześmiał i wbiegł na ganek.
Zazdroszczę ci, że go widziałeś.
A kiedy to się stało, zamknęli nas w dortuarze, żebyśmy nie poszli do niego. Wychuchałem w zamarzniętej szybie małe okienko, ale za nim był tylko śnieg.
Słońce zaszło.
Musisz już iść, Misza. Nie możemy pokazywać się razem. Ja wiem.
Próba uśmiechu.
Instynkt samozachowawczy.
Właśnie.
O tej materii ja niezupełnie rozumiem.
Idź już.
Co to znaczy doskonalić materię?
Proszę cię, idź.
W szelest liści, w mrok, w hałaśliwą samotność.
Czy będzie moim mistrzem i przyjacielem?
10
5
Aż przyszli wreszcie.
Delikatnie zapukali do drzwi, ostrożnie, jakby nieśmiało, ani mi przez myśl przeszło, że po to, chwila radości: ona, i dumy: ach, szaleństwo kobiety, mocowałem się z zasuwką nieposłusznymi palcami. Kabalerow, pan? Czemu zawdzięczam o tej porze? A pan pułkownik?
Andrejew.
Więc czemu zawdzięczam?
Nic, my tak, tak tylko.
Kulili się, mamrotali pod nosem, uciekali niepewnym wzrokiem. I dopiero gdy Kabalerow odchrząknął z determinacją, a pułkownik oparł dłoń na pałaszu, zaczęli przede mną rosnąć, kamienieć w nieubłagany trybunał, a u stóp wysokiej podejrzliwości — ja, spocony, wybladły, nędznie kluczący.
Nie pamiętam.
Nie upieram się, tylko mówię, że nie pamiętam.
Jeżeli to można uważać za znajomość.
On był na wyższym kursie, ja na niższym.
No, owszem, parę razy.
Możliwe, że i inne osoby, ale nie przypominam sobie. Nie, żadnego określonego celu.
Powtarzam, że nie pamiętam.
(Powtarzam, że nie pamiętam, ale pamiętam i pamięć o nim nie opuści mnie póki życia; powtarzam, że nie pamiętam, wypieram się
przyjaciela i mistrza, odsuwam się od muru, by nie runął na mnie i nie pogrzebał wśród gruzów; wiję się, usiłuję umknąć z pułapki, powtarzam, że nie pamiętam.) Nie pamiętam.
Przeważnie błahe broszury.
Byłem wtedy bardzo młody, skończyłem Liceum w wieku lat osiemnastu.
Na początku roku 1846 zerwałem z nim wszelkie stosunki. 11
Chyba tylko na ulicy.
Nie traktowałem tego poważnie.
Przyjazne stosunki nigdy mnie z nim nie łączyły.
Byliśmy do siebie usposobieni raczej nieprzychylnie. Nie pamiętam.
Nie znałem.
Nie interesowałem się.
W utworze, za który zostałem zesłany, wnikliwe i nieuprzedzone oko dopatrzyłoby się kierunku wręcz sprzecznego z ideami anarchizmu, nie zaś ich propagandy. Więcej nie pamiętam.
Wszystko to, pomny przysięgi, podaję zgodnie z sumieniem, o tyle, o ile nie myli mnie pamięć, nie obmyśliwszy bynajmniej zawczasu swych odpowiedzi. Podpisał radca tytularny Michał Sałtykow.
Asesor wiackiego zarządu gubernialnego Kabalerow.
Pułkownik korpusu żandarmerii Andrejew.
Dobrej nocy panom.
Nie, nie mam za złe.
Na uginających się nogach, mokry od potu, w kajdanach upokorzenia i lęku. 6
Byłem chłopcem zamkniętym w sobie i zbyt ponurym, abym potrafił zbliżyć się z rówieśnikami w Liceum; w głębi duszy tęskniłem za takim zbliżeniem i niejednokrotnie przypatrywałem się cichcem temu czy innemu koledze: może on? zaraz podejdę i powiem — ale nie wiedziałem, co mam powiedzieć, nie podchodziłem; taka chwila, jak z Pietraszewskim, z nikim innym się nie powtórzyła. Dokonałem nawet wyboru przyjaciół: był wśród nich Unkowski, studiujący na niższym kursie, i jeszcze dwóch lub trzech, którzy zda 12
li mi się poważniejsi od pozostałych; i z ich strony również spotykała mnie pewna życzliwość, nie miałem jednak sposobu, by dać im do zrozumienia, że nie oznak przelotnych sympatii, lecz prawdziwej przyjaźni łaknę.
Gdyby któryś inny, choćby jeden z owych głuptasków, paplających o stajni i krawcu, zrobił pierwszy krok w moją stronę, też nie byłbym go odtrącił.
Nikt takiego kroku nie zrobił.
Onieśmielałem ich.
Nie miałem pojęcia — dlaczego.
Nie znałem siebie.
Późno odkryłem, że jestem ponury; to mną wstrząsnęło. Kiedy po awanturze z Grozdowem przeniesiono Liceum do Petersburga, zacząłem w dni świąteczne odwiedzać gościnnego przyjaciela pisarzy Jazykowa. Nie wchodziłem do pokoju, w którym zbierali się
wszyscy goście, lecz siadałem w sąsiednim, naprzeciwko otwartych drzwi, i stamtąd uważnie przysłuchiwałem się debatom o krytyce i poezji.
Wtedy to po raz pierwszy zobaczyłem naszego Boga.
Był chudy, nieco zgarbiony, miał długie włosy i suchotnicze rumieńce; przemawiał gwałtownie, napastliwie, chodząc po całym pokoju i nie wyjmując rąk z kieszeni niezgrabnego surduta. Wielbiłem go jak wszyscy, ale odległość między nami była nie do przebycia.
Wystarczyło mi zresztą, że go widzę i słyszę.
Drugą osobą, której przypatrywałem się chyłkiem, była młoda kobieta, wysoka, dorodna, bardzo śmiała w obejściu, o śniadej cerze i lśniących czarnych włosach upiętych w kok. Miała w sobie więcej z Cyganki niż z damy — wrażenie to potęgowały jej długie kolczyki i bransolety — jednakże literaci, zbierający się u Jazykowa, zawsze okazywali jej respekt.
Otóż pewnego razu na wieczorze u Jazykowa jakiś nie znany mi dotąd samochwał i blagier, nazwiskiem, zdaje się, Komarow, z przejęciem opowiadał o swoich rzekomych sukcesach, przy czym zagalopował się w sposób niewiarygodny. 13
Wszyscy słuchali z pobłażliwymi minami, ale znienacka Bóg, jak zwykle przechadzający się z kąta w kąt, położył mu dłoń na ramieniu. I po co pan tyle łże, Komarow?
Twarz Komarowa natychmiast przybrała wyraz płaczliwy i osłupiały. O mój Boże, po cóż ja łżę! — wykrzyknął z patosem i zarazem szczerym zdumieniem.
Niańka pana upuściła w dzieciństwie — spokojnie podciął mu gardło Bóg. Obecni wybuchnęli śmiechem.
I wtedy ta kobieta spojrzała na mnie.
Proszę państwa, cud! Nasz ponury licealista raczył się uśmiechnąć. Wypowiedziała te dwa zdania swoim niskim, jakby z lekka ochrypłym głosem — i w pierwszej chwili nie zorientowałem się, o kogo chodzi.
Dopiero kiedy wszystkie oczy zwróciły się na mnie, a Komarów zachichotał i zatarł ręce, pojąłem, że nie zważając zupełnie na moją
obecność, nie licząc się z tym, że przedmiot jej żartu może się poczuć boleśnie dotknięty, mówiła o mnie. W tym gronie nikt nie liczył się z czyjąś urażona ambicją. Sam Bóg nie znał tak drobiazgowych względów.
Dla mnie była to chwila okropna.
Nie to mną wstrząsnęło, że stałem się przedmiotem żartu, ale to, jak mnie określiła.
Ponury licealista.
Melancholia jest przywilejem młodych poetów — wziął mnie w obronę Jazykow.
Odwróciłem głowę, w przedpokoju porwałem za szynel. Ponury.
Cóż dziwnego, że nie mam przyjaciół.
Nie zaznam też nigdy czułości kobiet.
Będę w ich oczach ponury i śmieszny.
14
Gdybym był inny.
Nie potrafię być inny.
Więc przez całe życie nikogo.
Przybity wlokłem się do Liceum przez kamienny, geometryczny Petersburg.
Taki jak ja jest tylko Pietraszewski, ale Pietraszewskiego już nie ma.
7
Kroki Oboleńskiego to oddalają się, to znów zbliżają, by po skrzypiącej zdradziecko desce podłogi zakraść się do niechętnej mojej pamięci.
Ciągle jeszcze Liceum.
Zawiadamiam was, łaskawi rodzice, że pod względem nauk jestem obecnie szósty, a co do sprawowania dziewiąty.
Z początku byłem szesnasty, ale w ciągu jednego miesiąca wielu prześcignąłem.
Byłbym i ze sprawowania szósty, ale monsieur Béguin to człowiek godny pogardy.
Miano mnie oddać innemu wychowawcy, a Béguin naprosił się, że chce mnie wziąć, bo spodziewał się dochodów, o mnie wcale się przy tym nie troszcząc.
W Liceum w ogóle nie lubią przybyszy z Moskwy.
Béguin, jak się przekonał, że nie może liczyć na to, na co był liczył, bardzo niedobrze zarekomendował mnie generałowi. Tu pogardy godny Béguin znika za kulisami.
W aureoli miękkich i twardych znaków, z klekocącym ogonem epitetów i rymów niezdarnej przedpuszkinowskiej muzy (bo w historii literatury nigdy nie zbliżymy się do Puszkina, jak w historii powszechnej nie dotrzemy do rewolucji francuskiej), wkracza Grozdow, kolejny mój prześladowca. 15
Co tu masz, Sałtykow, nie chowaj, nie chowaj, i tak widziałem. Oddaj te brednie.
Mniemasz, iż lepiej od profesora mowy ojczystej wyznajesz się na kanonach wersyfikacji?
Za niewłaściwe próby literackie.
Za obojętność wobec upomnień i kontynuację niewłaściwych prób literackich.
Za krnąbrność i ponawiające się niewłaściwe próby.
Grozdow jeszcze nie schodzi, wygwizdany, z licealnych desek, ale na razie — przerwa i beztroski zgiełk rekreacji.
Kto zostanie Puszkinem Trzynastego Kursu?
Brunst szyje wytworniej od Markiewicza.
Nonsens, mojemu wujowi Markiewicz skroił pantalony, powiadam wam, bosko.
Na Jedenastym jest Zotow, na Dwunastym — Siemionow. Puszkinem Trzynastego będzie Sałtykow.
Do Damy, Która Oczarowała Mnie Swoimi Oczyma.
Panowie, cóż to za dama oczarowała mądralę?
A jednak co Brunst, to Brunst.
Profesor Barszew naucza, że najwyższa idea sprawiedliwości doskonale urzeczywistnia się w bacie. W związku ze zmianą regulaminu profesor Barszew przed końcem roku szkolnego zmienił poglądy.
Najwyższa idea sprawiedliwości nie urzeczywistnia się w bacie, lecz jedynie w trójrzemiennym kańczugu.
Parlons bas, parlons bas, ici près j’ai vu Judas.
Wszyscy wstać i pod ścianę. Podnieść sienniki.
Przeprowadzone śledztwo wykazało, że Unkowskiego i księcia Erdelego pociągał czczy urok nowych idei, którymi były wychowanek Pietraszewski olśnił ich umysły. Jako szczególnie podatnych na podobne wpływy fałszywych doktryn postanawia się. Parlons bas, parlons bas.
Tutaj dalszy ciąg roli Grozdowa.
16
Sałtykow, gratulacje, wszak to pański poemat w petersburskim piśmie.
Niepotrzebne mi pańskie gratulacje.
Sałtykow, ta odpowiedź zabrzmiała zuchwale.
Trzynasty Kurs oświadcza, że ignoruje pana Grozdowa. Bunt? Bunt? Popamiętacie mnie jeszcze!
Teraz dopiero schodzi ostatecznie ze sceny, a wraz z Grozdowem
— my wszyscy, czwórkami, wojskowym krokiem, w ciemnozielonych mundurach, raz-dwa, raz-dwa, z czerwonymi wyłogami, razdwa, chuda grdyka generalska na czele. Z Religii — celujące, z Historii Prawa Rzymskiego i Rosyjskiego
— bardzo dobre, z Literatury Niemieckiej — dobre.
Ponadto uczył się rysunków, szermierki i tańców.
Zostaje skierowany do służby cywilnej w X stopniu służbowym, na dowód czego.
Jak sen powracający, z którego się budzę z wysiłkiem, a gdy zasypiam, znowu go mam przed oczyma. Ale bywają też inne sny.
8
Oto jaki sen miał Miczulin, Iwan Samojłycz, gdy wycieńczony daremną walką o byt i nie spodziewający się już żadnej odmiany losu leżał w gorączce na swoim nędzarskim barłogu.
Znalazłszy się w jakimś zupełnie sobie nie znanym państwie, w niewiadomej epoce, poprzez mgłę, która go otaczała, dojrzał raptem zarysy ogromnej, powoli obracającej się piramidy. Kiedy zaś podszedł bliżej, jakież ogarnęło go zdumienie na widok kolumn, tworzących ową niezwykłą budowlę. Nie był to bowiem granit ociosany bądź też jakikolwiek inny minerał, lecz zwyczajni ludzie, tacy jak i on, tyle że rozmaitego kształtu i barwy. I tu przesunęły się przed nim różne znajome oblicza, wszystkie zaś umieszczone tak nisko, tak bezmyślnie i przypochlebnie uśmiechnięte, że Iwan Sa 17
mojłycz naraz zawstydził się znajomością z istotami podobnej kondycji. Jednakże po chwili piramida zatrzymała się i z krwią stygnącą
w żyłach Miczulin dostrzegł na samym dole, w pozie dziwacznej i godnej pożałowania, przytłoczonego balastem stojących nad nim —
kogóż by, jak nie siebie.
Głowę nieszczęsnego Iwana Samojłycza do tego stopnia zniekształcił fatalny ów ciężar, że pozbawił ją nawet cech ludzkich, cała zaś postać dźwigała piętno takiego ubóstwa ducha, takiego upodlenia, że prawdziwemu Miczulinowi zrobiło się niezmiernie duszno i przykro, i zapragnął natychmiast podać dłoń pomocną sobowtórowi, cierpiącemu tak niesłychany ucisk. Atoli jakaś siła straszliwa przykuła go do miejsca, więc ze łzami w oczach i ssąca zgryzotą w sercu zwrócił nieme spojrzenie w górę. A dokąd pan teraz zwróci spojrzenie, Sałtykow?
Kukolnik odsuwa książkę na skraj masywnego biurka — ruchy ma teatralne, należy w nich odczytać rozczarowanie moją osobą i odrazę
do dzieła.
Nic innego nie mogło się przyśnić pańskiemu Miczulinowi. Kobietki na przykład.
Nic, tylko piramida.
Cenzura. Cenzura także omylna.
Już samo ogłoszenie utworu bez wiedzy zwierzchności. Gumowa twarz Kukolnika przybiera wyraz rodzicielskiej troski. Mógł pan przyjść się poradzić, ot, choćby do mnie.
Będąc zarazem literatem, potrafię spojrzeć z szerszego punktu widzenia. Nie wyolbrzymiam.
Z wiekiem.
Tak też klaruję członkom komisji, młodość, powiadam, przemijające zapały. Ale książę gniewny. W sołdaty — i basta.
Co też pana podkusiło, gdzie pan widział tę piramidę. Milczę.
18
Na głowie czuję twarde podeszwy Kukolnika.
Kątem oka widzę jego ramiona, uginające się pod ciężarem masywnych butów księcia Czernyszewa, ostrogi księcia dziurawią żółte policzki podwładnego, co temu ostatniemu nie przeszkadza zresztą
w poruszaniu wymownymi ustami.
Młodość, powiadam, przemijające zapały.
A któż to przytłacza samego ministra wojny?
Obrotowym ruchem wbijając mu w czaszkę obcasy, któż to robi księciu wymówki: oj, niedopatrzenie, oj, urzędnik hołdujący zgubnym ideom, a minister śpi?
Jest kwiecień roku tysiąc osiemset czterdziestego ósmego. Gwałtowne podmuchy z zachodu wstrząsają piramidą.
Po strzałach w tłum na Bulwarze Kapucynów, 24 lutego lud Paryża wdarł się do Tuileriów i zburzył tron. 13 marca wybuchło powstanie w Austrii, Metternich uciekł
z Wiednia w kobiecych sukniach.
19 marca ruszyły Włochy.
A Berlin, a Polska wreszcie, ten niewygasły wulkan, tylko w połowie zduszony żelazną klapą Imperium. W marcowym numerze petersburskiego pisma ukazała się powieść, tchnąca duchem zachodniej anarchii. Skrzypią gęsie pióra donosicieli.
Cenzorzy za pobłażliwi.
A minister śpi?
Da Bóg, wszystko się jakoś ułoży, mamroce rozmiękły Kukolnik. Cesarz ma dobre serce.
Za młodu też zawiniłem, napisałem historię, myślałem — Sybiru nie minąć, a Najjaśniejszy Pan wszystko wybaczył i teraz znów dla mnie łaskaw.
Ułoży się.
Książę, co prawda, gniewny.
Ale nie traćmy nadziei.
Nie traćmy nadziei?
Wasza szlachetność, już czas, konie podano.
19
9
Do guberni dość oddalonych.
Przez Szlisselburg i Wołogdę, Kostromę i Makariew nad Unżą, bezbrzeżnymi lasami północy, wiosennym rozmokłym traktem. Dzyń-dzyń-dzyń pod kabłąkiem, a woźnica zacina konie. Więc to naprawdę?
Raszkiewicz posapuje przez sen, a budząc się za każdym mocniejszym wstrząsem łapie mnie za rękę w nagłej obawie, czy nie wyskoczyłem z kibitki. Jestem, kapitanie, może pan spać spokojnie.
Platon obok woźnicy na kozłach, ale też się troszczy, co raz to gębę kudłatą i dobroduszną obraca, czy wygodnie jadę. Wierny sługa.
Platonie, Platonie, wszystko, Platonie, przez ciebie. Jakbyś wtedy w Moskwie nie był doniósł mateczce, że mnie do Liceum kierują, a ja się wzbraniam, całe życie potoczyłoby się inaczej. Platon szeroko otwiera niewinne ślepia.
Jakże było nie donieść, paniczu. Toć strach. Olga Michajłowna sroga.
Coraz głębiej w las.
Spod kopyt prawego lejcowego wylatują grudy błota i rozpryskują
się o grube, brunatne pnie.
A jeszcze, obraca się Platon, torby i turmy nie zarzekaj się, mówi prosty naród.
Bóg nad nami, a my pod zwierzchnością.
Filozof z ciebie, dobry mój Platonie.
Droga mroczna i jednostajna.
Na postoju Raszkiewicz długo i sumiennie wymyśla zawiadowcy poczty, następnie zaś z lekkim zakłopotaniem spogląda na mnie. Żandarmi przemarzli, czy nie uznałby pan za stosowne. Ależ z największą ochotą.
Człowieku, wódki!
Żandarmi ochryple dziękują i wycierają mokre wąsy rękawem. 20
A pan, kapitanie, czy zrobi mi tę łaskę.
Czemu nie, obowiązek obowiązkiem, a ze szlachetnym człowiekiem. Po raz pierwszy doznaję tego błogiego odrętwienia i ciepła, a w ślad za nim — nagłej serdeczności dla obcego draba z epoletami, z którym sprzęgło mnie moje nieszczęście i jego psia służba. A potem — dalej w las, w smutek i niewiadome.
Drzewa rozstępują się przed kibitką i znowu schodzą się za nią, splatając się w gęstą, ciemną ścianę, która odgradza mnie bezpowrotnie od wszystkiego, co było dotąd. Daleko za nią zostali prorocy głoszący nadejście złotego wieku i ludy obalające trony.
Daleko Petersburg sześcianami gmachów spiętrzony i łabędzie na carskosielskim jeziorze.
Bukiniści, którzy oglądając się trwożnie wyciągają spod lady francuskie nowinki, i załamujący ręce aktorzy w Aleksandryjskim Teatrze. Filozofia, literatura, marzenia.
I pani, Alino.
Nie pozwolono mi się z panią pożegnać.
Nawet bileciku nie zdążyłem napisać.
Je suis comme Calypso qui ne pouvait se consoler du départ de Télémaąue, avec cette petite différence que c’est Calypso qui a quitté
son Télémaque. En attendant je suis ici à augmenter les flots de Viatka par les torrents de mes larmes. Michel, nie wolno mnie tak kochać, mam męża i jestem już stara, niedługo skończę trzydzieści lat. Kocham pana jak młodszego braciszka. Miła, miła Alina, czy nigdy jej nie zobaczę?
Ryk oszalałej Ładogi.
Kostroma, wypalona do fundamentów.
Twarze zdziczałych z głodu tubylców za Makariewem.
Cóż to, pan smutny? Niech pan lepiej spojrzy, ile ptactwa po lasach! A w rzekach ile ryby tłustej i śmigłej!
21
Adieu, ma bonne soeur, et surtout souvenez vous de l’inconsolable Calypso.
Bezbrzeżnymi lasami północy, wiosennym rozmokłym traktem. 10
Pan jest dumny, Michale Jewgrafowiczu. Myśli pan sobie: co tu gadać z tą głupią wiacką paniusią, jakąś tam gubernatorową. I tak nie zrozumie.
Ależ, Ariadno Antonowno.
Pan z wielkiego świata, z petersburskich salonów, ja wiem, chodził pan do opery, słuchał Viardot, Frezzolini. Muzyka, światła, towarzystwo wykwintnych dam.
Ariadno Antonowno.
Niech pan nie przeczy. To prawda, jestem taką prowincjonalną
kwoczką. Mąż, dzieci, służba — i na okrasę te nudne przyjęcia, jak dzisiaj. Powinnam się z tym pogodzić i nie próbować rozmowy z kimś
pańskiego pokroju. Albo najwyżej: jak pan znajduje naszą mieścinę, miła, nieprawdaż?
Ariadno Antonowno, proszę mi wierzyć, pani jest bez porównania piękniejsza i ciekawsza od wszystkich dam, jakie mogłem znać w Petersburgu. O, usłyszałam stołeczny komplement. To nawet przyjemne. Ale niech się pan nie obawia, nie wezmę go zbyt dosłownie. Kobiecie w moim wieku podobne rzeczy może prawić tylko bon vivant z Newskiego Prospektu. Śmieszne, mam wrażenie, że się zarumieniłam. Niechże pan coś mówi, póki nie przyjdę do siebie. Ariadno Antonowno, wstyd wyznać, ale nie prowadziłem życia, o jakie mnie pani posądza. Petersburg jest szary i smutny. Boję się, że teraz stracę w pani oczach.
Nie, nie, pan jest. Ach, jaka się czuję zmieszana. Czytał pan „Wahlverwandschaften” Goethego? Rozumie się, że pan czytał. Pamięta 22
pan miejsce, gdy Charlottę ogarnia konfuzja? Gdybym mogła pana widywać nie tylko na tych okropnych bankietach.
Akim Iwanowicz jest dla mnie bardzo życzliwy.
Pan mi daje do zrozumienia, że wdzięczność dla męża uniemożliwia zaprzyjaźnienie się z żoną. Więc pan myślał. Jaka ja głupia. Wcale, wcale tak nie myślałem, nie potrafię powiedzieć tego, co myślę, żeby nie zostać źle zrozumianym. Chciałem wyrazić radość, że nie tylko Akim Iwanowicz, ale i pani potraktowała mnie tak przychylnie. Cóż ja bym począł w tej całej Wiatce, proszę się nie gniewać, może ona i miła. Niech się pan nie tłumaczy, na Boga, niech się pan nie tłumaczy. Jakże Wiatka może być miła dla pana.
Ale teraz, kiedy panią spotkałem.
Kiedy spotkałam pana. No tak, my jesteśmy dzikusy, ale czasem tęsknimy za jakimś pięknem i wtedy. Wie pan, abonujemy żurnale, ten pana Sękowskiego i pana Krajewskiego także. Ja czytałam pańskie powieści i myślałam sobie. Pani czytała moje nieszczęsne powieści.
Próbowałam sobie wyobrazić autora. Czy bardzo smutny i zły na ten świat. Pewnie tak, myślałam, ale skoro pisze, to znaczy, że wierzy w jakiś sens, w coś ukrytego, może dalekiego, co dopiero będzie, więc skoro tak, to nie może być naprawdę smutny i zły, jak wszyscy zwyczajni ludzie, którzy nic nie widzą oprócz tego małego światka i tak żyją z dnia na dzień, z dnia na dzień, jak my tutaj, zawsze z dnia na dzień. Pan się ze mnie śmieje?
Pani jest niezwykłą kobietą, Ariadno Antonowno.
Rzeczywiście, po co miałby pan ze mną rozmawiać poważnie. Wystarczą te gładkie słówka.
Ariadno Antonowno, pani jest naprawdę niezwykłą kobietą, i byłbym szczęśliwy, gdybym mógł odpowiedzieć: tak, wierzę w ten sens ukryty, dążę, widzę. Ale ja jestem w ciemnym lesie, ogłuszony, potykający się. Nic nie wiem. Pan nic nie wie.
Wiem, od krótkiej chwili, że obok jest ktoś, kogo najmniej spodziewałem się spotkać tutaj. 23
Więc pan.
Nie przeszkadzam państwu? Ariadno Antonowno, to prawdziwy egoizm, inni też pragną poznać przybysza z wielkiego świata. Pan Sałtykow. Pani Paszczenko, żona zarządzającego Izbą Dóbr Państwowych.
Bardzo mi miło.
Heleno Dmitriewno, zostawiam gościa pod pani opieką. I cóż, jak pan znajduje naszą mieścinę, miła, nieprawdaż?
Jestem wprost zachwycony.
11
Sen udręczy, przerazi, zamąci w głowie.
Sen ukoi, pocieszy, myślom odkryje, o czym jawie kazano zmilczeć. Wiery Pawłowny sen tym razem, heroiny nie moich romansów. Nie moich, a jakby trochę i moich.
Drogą nie moją szła, a przeszła mi jednakowoż drogę. Wiera Pawłowna, emancypantka, z rodzicielskiej niewoli wydarta, medykowi poślubiona młodemu, z tych nowych ludzi, co na bruku stołecznym pojawili się w połowie lat pięćdziesiątych. Nie zaraz sen, najprzód życie; więc pracownia krawiecka, którą
prowadzi; tu kobiety, zbiegłe od poniżenia i nędzy, trudzą się zgodnie, w higienicznych warunkach. Szczęśliwa jest, bowiem całą jej egzystencją rozsądek rządzi i serce, nie wiekowy zabobon. Otóż we śnie przyszłość świetlana ukazała się Wierze. Kształt pałacu przybrała, o przedziwnej architekturze, z ogromnymi oknami, kwiatów pełnego oraz słońc elektrycznych. Wokół — łany pszenicy o ciężkich kłosach, gaje pomarańczowe, ogrody barwnie kwitnące.
Gdzie jestem? — pyta, olśniona.
24
Jesteś w Rosji — słychać głos tajemniczy. — Rozglądaj się dalej. Podłogi, drzwi, wszystkie meble w pałacu przyszłości — z cudownego lekkiego metalu, aluminium zwanego. Z aluminium także, tudzież kryształu, są naczynia stołowe; na nich w wielkiej sali — ach, jakiż dokładny to sen — wspólny posiłek z pięciu lub sześciu dań; dania gorące czekają w specjalnych zagłębieniach, wypełnionych wrzątkiem. W innej sali mieszkańcy przyszłości spędzają wieczory; spójrz —
pląsy, muzyka, śpiewy; zaś kapeli skład wymienia się nieustannie, boć tu każdy artystą, kiedy ma ochotę.
Wszyscy piękni i zdrowi, noszą wygodne i gracji pełne tuniki, a ruchy ich, zarówno kobiet, jak mężczyzn, cechuje niewypowiedziana harmonia, widoczna nie tylko w zabawie, lecz także w pracy. Gdyż w ciągu dnia, naturalnie, wszyscy pracują; lecz jakże radosna to praca, lekka, szybka, ze śpiewem; oto właśnie żniwa, prawie wszystko czynią maszyny, ludzie tylko kierują nimi, a przed upałem chroni ogromny baldachim, przesuwający się wraz z postępami roboty. Ale jakim cudem doszło do tego?
Jak? Zwyczajnie. Po prostu ludzie zmądrzeli i zaczęli wykorzystywać ogromne moce i środki, które uprzednio trwonili bez wszelkiego pożytku albo wręcz na swą szkodę. Trudno im było jedynie pojąć, co jest użyteczne, byli przecież za twoich czasów tak dzicy, okrutni, głupi. Ale skoro wreszcie pojęli, wykonać to było już łatwo. Taki sen miała Wiera Pawłowna, emancypantka.
Sen legalny, chociaż autorem jest więzień.
Gruba pieczęć, jak koło kibitki, odciśnięte na mokrej drodze: zezwala się.
Więzień stanu nadal tkwi za murami, lecz rękopis, niby aresztant, w którym nie znaleziono winy, pod żandarmskim konwojem opuszcza twierdzę. Wywiódł w pole komisję śledczą.
Przywalony pieczęcią, leży na biurku Niekrasowa.
W drukarni Wulfa składają go astmatyczni zecerzy.
Zbyt są zmęczeni, aby mieć takie cudne sny.
25
Ale potem farbą pachnący numer pod poduszkę kładą strzyżone panny, które uciekły z domów, i kudłaci medycy, jutrzejsi zbawcy ludzkości.
Widziałaś przyszłość. Mów wszystkim: oto przyszłość świetlana i piękna. Trzeba ją kochać, przybliżać ją, dla niej pracować, przenosić z niej w teraźniejszość wszystko, co można przenieść. Tak, to piękne.
Jakże zelżała cenzura, zezwala tak pięknie śnić.
Nawet w twierdzy Piotropawłowskiej.
A na mojej drodze — wiacka topiel, twerski wądół i riazańska gnojówka.
Przeszła drogę świetlana, Wiery Pawłowny drobnymi nóżkami. 12
A w stromogórskiej guberni, bo i taka jest albo nie ma. Permettez vous, Szczedrin, Mikołaj Iwanowicz, tutejszy czynownik. Ej, Pawłusza, a wódka gdzie? Nie widzisz, że czynownik zajechał?
Wykończyły siwka strome pagórki.
To takie znane przysłowie.
W jednym z dalekich zakątków ojczyzny naszej.
Szczedrin zaczyna opowieść o Stromej Górze.
Być może ja, Sałtykow, kiedyś wyrwę się z Wiatki.
Upraszam waszą ekscelencję o wstawiennictwo u Najjaśniejszego Pana, by raczył.
Szczedrin już nie żywi płonnych nadziei.
Gdy wjeżdżasz, czytelniku, do tego miasta, ogarnia cię poczucie, że kariera dobiegła kresu, że nie możesz już niczego żądać od życia. Stąd i drogi nie ma, która by wiodła gdzieś dalej, jakby tutaj kończył się świat; kędy spojrzysz dokoła — łęgi jedynie i lasy, i step. Stroma Góra, hej, Stroma Góra. Pan pozwoli: podporucznik w sta 26
nie spoczynku, Żywnowski. Stroma Góra, kraj, że tak powiem, antropofagów, puszcza dziewicza, kupcy brodaci po ulicach chodzą, każdy w kaftanie dziurawym, a za cholewą miliony. Azaż nie powiedziane jest w Piśmie: nie godzi się owieczkom bez pasterza hasać. Oj, wasza szlachetność, żeby chociaż do świąt poczekać. Czemu nie, można by i poczekać, ale za cóż ja mam odpowiadać wobec zwierzchności? Tedy za poczekanie po dziesiątce od duszy, a dusz w gminie ze cztery tysiące.
Tak to, bracie, księżniczki się w nas, kancelistach, kochają. A jakie ona ma rączki, powiadam ci, istny cud. Co tam rączki, nie w rączkach rzecz, tylko żeby stanowym zostać. U nas znowu lekarz powiatowy — to dopiero as. Od wioski do wioski ze szprycą wielgachną jeździ, ospę, powiada, szczepić wam będę. Zlitujże się, serdeczny. Czemu nie, można by się i zlitować. Gubernialna zwierzchność, książę Czebyłkin, wypowiada się na temat sztuk pięknych.
Dziwny jakiś przybierają kierunek. Naturalnie, przywary trzeba piętnować, ale tak, żeby nie ucierpiała moralność. Na przykład w komedii — pokażcie, panowie autorzy, łapownika, obrzydliwą figurę, w całej, że tak powiem, okazałości. Lecz w finale niech się zza dekoracji wysunie ręka, która chwyci szubrawca za włosy i jak nim nie potrząśnie! Tu kurtyna opada i widz wychodzi z teatru uspokojony. A co pan na to wszystko, Szczedrin?
Ja, proszę państwa, nie mam w tej sprawie żadnego zdania. I w zamglonym tle — udręczony, umorusany, do lubej ziemi niedolą przygięty — chór włościan. Grosz ostatni zabrali.
Krowinę-karmicielkę zabrali.
Dziewka w oko im wpadła, na pohańbienie zabrali.
Bij, wasza szlachetność, czemu nie bijesz? Bez bicia ze mnie nic nie wyciągniesz.
A są gdzieś na krańcu drogi przybytki święte, z anioły, z archanioły, ze strawą rajską. Jeździ przeto Szczedrin w sprawach służbowych po stromogór 27
skiej guberni, patrzy, słucha, znajomości zawiera, ale niczemu się już
nie dziwi.
Po wsiach jeździ, na przyjęcia gubernialne uczęszcza, nie dziwi się
niczemu, zdania nie wypowiada, smutno mu nieraz, a jak gorzałką
częstują, to pije.
Kiedy zaś smutek i nuda ogarnia, dziwna — myśli — historia. Miałem niegdyś opinię porządnego człowieka, wódki do ust nie brałem, byłem rześki i świeży, pracowałem, czekałem na coś, do czegoś
dążyłem. Co za przemiana. Z jaką zdumiewającą szybkością przenika serce apatia i obojętność na wszystko. Rozejrzysz się dokoła, przypatrzysz otaczającym cię ludziom i mimo woli uznasz, że wcale nie są najgorsi. Są gościnni i towarzyscy
— to raz; ponadto ubodzy i obarczeni rodziną, toteż instynkt samozachowawczy każe im troszczyć się o środki do życia. Choćbyś się
chlubił nie wiem jakim darem wymowy tudzież odrazą do wszelkich nadużyć, musisz się zgodzić, że człowiek to takie zwierzę, które bez odzieży i pożywienia ani rusz egzystować nie może, więc. E, ojczulku, na swoje kopyto wszystkiego nie przerobimy, palnijmy raczej kielicha, zakąśmy i zróbmy pulkę. Ano, palnijmy.
Taki jest ten Mikołaj Iwanowicz, tutejszy czynownik. Szczedrin, o którym ja, Sałtykow, piszę w pierwszej osobie. Mój sobowtór.
Trochę inny ode mnie: zwyczajniejszy, spokojniej patrzący na życie, pojednany ze swym stromogórskim losem. Chyba każdy nosi w sobie tych dwóch: zajadłego Sałtykowa, posiadacza, hoho, moralności indywidualnej — i człowieka tłumu, Szczedrina, który z większym lub mniejszym niesmakiem przystosował się do otoczenia. Z sałtykowskiej głębi wydobywam go, wstydliwego, na jaw: Szczedrinie; bądź!
Stworzony, aby świadczyć o wszystkim, czemu chcę dać świadectwo. I po to, bym, przeżywszy i poznawszy tyle co on, pozostał sobą, Michałem Jewgrafowiczem Sałtykowem.
28
13
Po nich przyszli nocą.
Ocaleliśmy tylko my — umarli i zesłani wcześniej, nim szpicel Antonelli, szeroko otwierając marzycielskie oczęta, po raz pierwszy przekroczył nazbyt gościnne progi Pietraszewskiego. Jest rok tysiąc osiemset czterdziesty dziewiąty.
Wichry wolności już nie szarpią za poły monarchów i namiestników. Na polu ostatniej bitwy Paskiewicz układa raport dla Mikołaja. Węgry leżą u stóp Waszej Cesarskiej Mości.
Car porusza ciężkimi, obrzmiałymi stopami w kawaleryjskich butach. Czegoś mu brak.
Podbiega książę Orłow, przyklęka, składa u stóp pomazańca głowy szalonych Rosjan.
Car podpisuje: czytałem.
To banialuki, ale zbrodnicze i niewybaczalne.
Skazańców wyprowadzają na plac.
Pada śnieg.
Biją werble.
Śnieg pada w żałobny takt werbli.
Pietraszewski zrzuca biały kaptur, którym chciano zasłonić mu twarz.
Grigoriew dygoce na całym ciele i szepce coś zsiniałymi wargami. Dostojewski płacze.
Piękny jak anioł Spieszniew uśmiecha się pogardliwie, wiatr rozwiewa mu włosy. Szesnastu chłopów w mundurach plutonu egzekucyjnego. Głuchy szczęk broni.
Misza, przyjacielu najdroższy, mnie tam nie ma, ale wraz z tobą
zaglądam w otchłanie luf, wraz z tobą umieram, pamiętając wszystko, nie żałując niczego. 29
Spieszniew, wybacz, nie lubiłem twoich tyrad zawziętych, roił mi się w nich świst gilotyny, bałem się dnia, w którym zbyt łatwo zaczniesz przelewać krew winowajców, ale myliłem się, to nie ty jesteś
mordercą, tyś zamordowany.
Pleszczejew, ciebie lekceważyłem za poetyckie gadulstwo, a dziś. Dostojewski, pana prawie nie znałem. Nasz Bóg po pierwszej powieści ogłosił pana geniuszem, a po drugiej, ale to już nieważne, nieważne, nieważne.
Poruczniku Grigoriew.
Nad Grigoriewem łamią szpadę.
Aaaa!
Kurier zeskakuje ze spienionego rumaka.
Do nogi broń.
Z łaski Bożej my, cesarz i samodzierżca.
Jaki nasz car litościwy.
Jaki dobry.
Karę śmierci zamienił na syberyjską katorgę.
To nic, że już rozstrzelał ich dusze na placu Siemionowskiego Pułku. Ciała jeszcze pobrzęczą łańcuchami w nerczyńskich minach. Car dobry.
Aaaa!
Grigoriew postradał zmysły.
Po chudej, ziemistej twarzy Dostojewskiego płyną łzy. Pietraszewski żegna przyjaciół.
Obchodzi wszystkich po kolei, całuje ich w usta.
A ja?
A mnie tam nie ma.
Ja nie istnieję, dwunastu nas takich, którzy wywinęli się gracko. Wcześniej płuca wypluli w petersburską jesienną mgłę, głową na dół skoczyli do cuchnącego kanału, serce im pękło w drodze do okolic dość oddalonych, albo za wcześniej wykryte przestępstwa pogrzebani żywcem — wypadli z najłaskawszego pola widzenia, nie istnieją, przysypał ich dobroczynny śnieg. 30
Mnie tam nie ma.
Mogę odetchnąć z ulgą.
A może?
Ktoś przypomniał sobie, zawraca od drzwi, urzędnik śledczy wyczekująco podnosi niewyschłe pióro. Był jeszcze taki Sałtykow, z Ministerstwa Wojny.
Umyślnego do Wiatki, Sałtykowa przebadać i w dyby.
Delikatnie, cichutko, to oni, oni nie lubią hałasu, a może nikt, zdawało mi się, udam, że nie słyszałem, co to pomoże, więc proszę, proszę, panowie, czekałem na was. Ariadno Antonowno, pani?
Ach, miły, na pewno mnie pan przepędzi, przyzwoita kobieta nie postępuje w ten sposób, prawda?
Ariadno.
Przecież ja nigdy, proszę mi wierzyć, ale już nie mogłam inaczej. Ariadno, droga moja, więc pani.
Jakie pan ma zimne usta, mój wytęskniony.
14
Bym pozostał sobą, Michałem Jewgrafowiczem Sałtykowem. Piękna maseczko, kim jesteś?
Z całkowitym szacunkiem i takimż oddaniem mam zaszczyt być
najwierniejszym i najpokorniejszym sługą Waszej Światłości. Żegnajcie, łaskawi rodzice, o błogosławieństwo upraszam i do nóg waszych padam niezmiennie posłuszny i kochający.
Nie uchylę jej za nic.
Mija rok, mija drugi.
Najjaśniejszy Panie, syn nasz Michał, wskutek młodzieńczej lekkomyślności. Za wcześnie. Siódmy rok od chwili, gdy Wasza Cesarska Mość. 31
Ależ za wcześnie.
Więc ogórki w beczce i mięso zasolić na zimę.
Napal w piecu, Platonie, widzisz, szczękam zębami.
Bo i mróz paniczu, oj, mróz.
Łaskawy druhu i bracie, muszę ci wyznać, że sytuacja nie układa się zbyt pomyślnie.
Nowej zwierzchności widać nie w smak zażyłość moja z poprzednim gubernatorem. Bardzo mi żal Akima Iwanowicza, wiele mu zawdzięczam. Gdybyś mnie zobaczył, zdziwiłyby cię przemiany, jakie we mnie zaszły.
Nie chwaląc się, muszę powiedzieć, że w całej guberni nie znajdziesz urzędnika staranniejszego ode mnie. Zdziałał to właśnie wpływ Seredy, który wpoił we mnie ową dbałość o sprawy służby. Jakże mam nie czcić pamięci tego nieskazitelnego człowieka. Mylisz się więc, oddanie moje domowi Seredy odmiennym przypisując pobudkom. Zapewniam ciebie, że wobec madame Seredy, Ariadny Antonowny, żywiłem uczucia synowskie, ona zaś miała o mnie pieczę iście matczyną.
Zapal świece, Platonie.
Do tej bryczki — para gniadoszy i uprząż.
Radcy tytularnemu Sałtykowowi poleca się.
Ani mi w głowie uchylać, przy nagłym ruchu obsuwa się sama. Paniczu, od kupca Izergina beczkę teneryfu przysłali. Na zbity łeb.
Kiedy w zeszłym roku wasza szlachetność sam się upominał przez kancelistę.
Upominałem? Ja się upominałem? Zabiję niegodziwca!
Ręce trzęsą się, jakże trzęsącymi poprawić maskę.
Łaskawy bracie, mateczka nie pisze do mnie i od września nie wysyła pieniędzy. Przypuszcza ona chyba, że powinienem mieć uboczne 32
dochody; otóż niech oszczędzi sobie wysiłków popychania mnie w tym kierunku.
A jednak robię karierę.
Kolegialny asesor Sałtykow zechce się zająć.
Jak dziesięć lat temu inny wiacki zesłaniec, Hercen, nadzoruję
nadzorujących, w imieniu zarządu gubernialnego poświadczam policyjne raporty o samym sobie. Mein Liebchen, was willst du mehr?
Wolności.
A, tego nie przewidziano.
Choć jak kundel wyć, choć teneryf beczkami żłopać.
Miałem dwadzieścia dwa lata i promienne nadzieje.
Mam trzydziestkę i reumatyzm.
Okutanego pledami wierny Platon z łyżeczki karmi.
Wstanę, będę dreptał po Wiatce — jeszcze rok, jeszcze dziesięć —
starzec czcigodny, urzędniczy patriarcha.
Najjaśniejszy Panie, raz jeszcze ośmielam się błagać. Ciągle za wcześnie.
15
Idą, płaczą, śpiewają — to wojna.
Szepczą, jakieś listy czytają, wymachują rękoma.
Ach ty, karmicielu mój, co ja teraz sierota pocznę. Żołnierki głową o ziemię tłuką, potem hulają co gładsze, a staruchy po prośbie chodzą, dużo ich. Z teatru działań wojennych — wiadomości brak.
Maszeruje bydełko szare, Moskwą je zwą albo Przysięgą, za plecami worki, pod szynelami chude gnaty poobijane, oficerowie na koniach śpią, intendenci z tłustymi pyskami na wozach dobytek liczą
— wojna.
Wracają na nogach drewnianych — kuśtyk, kuśtyk — posłuchaj 33
cie, ludkowie, co wam dziadek opowie, a było to na czwartym bastionie, kaszę akurat rozdali, naraz on jak nie zacznie z moździerzy, przeżegnałem się tylko, a Waśka łyżkę do ust podnosi, tak z tą łyżką
został, a głowę to mu całkiem urwało.
Dostawcy piją szampana, panny romanse patriotyczne śpiewają, o wojewodzie Palmerstonie, co Rosję na mapie dzieli, i inne, dzwony ze wszystkich cerkwi, na placu poborowi pokotem leżą, na cześć naszych dzielnych żołnierzyków — orkiestra, hymn!
Rosja krwawi i miota się w tyfusowej gorączce.
Korespondent z oblężonego Sewastopola pisze: gwoli krzyża, gwoli tytułu, gwoli pogróżki nie mogliby ludzie zgodzić się na te potworności — musi być inny, wznioślejszy powód, który ich do tego popycha, a powodem tym jest miłość ojczyzny.
Rosja krwawi.
Chłopów na gumnie knutami chłoszczą.
Są i tacy, co sami w sołdaty wolą; jak przeżyjesz, słychać, wyjdzie swoboda, i z rodziną całą; przeciwko mrzonkom działa wytacza rząd, choć na Krymie nie starczy.
Najjaśniejszy Pan zamierza udać się bliżej teatru działań wojennych. Brat Kola zaciągnął się pod sztandary.
Mateczka chce, żebym ja też.
Z jednej niewoli w drugą.
Do Wiatki przybył generał Łanskoj formować pospolite ruszenie szlachty.
Tłusty, dobroduszny, z siwymi bokobrodami.
Mateczka nie chce, żebym się żenił z Lizą, bo Liza nie ma posagu. Czymże jest owa miłość ojczyzny?
W Sewastopolu giną bohaterowie, ale tutaj o miłości ojczyzny, kradnąc suchary i sukno, rozprawia zgraja szubrawców. Żona Łanskoja to dawna pani Puszkin.
Porte mon deuil pendant deux années, puis remarie toi, mais pas avec un chenapan.
Mam nadzieję, że Łanskoj nie jest un chenapan.
Nie chcę pod sztandary, chcę być wolny.
34
16
Poczciwa Paszczenko z wypiekami.
Natalie, duszko, pozwól, że ci przedstawią obiecującego młodzieńca, który na skutek pożałowania godnego zbiegu okoliczności. Aa, niech pan podejdzie bliżej, słyszałam, że pan troszkę poeta. Wciąż jeszcze piękności olśniewającej, śnieżna bogini z lekko skośnymi oczyma i wysoko upiętą koroną brązowych włosów. Ekscelencjo, gdybym mógł, gdybym śmiał liczyć na wstawiennictwo. Piękności olśniewającej i młodości alabastrowej, biedny Puszkin: o, jak bolesną darzysz mnie radością, gdy długo z twym zmagając się
oporem, uległą już, lecz nienamiętną biorę, a ty.
Pomówię o panu, generał i ja żywimy sentyment do młodych poetów. A ty, gwałtownych pieszczot nie spragniona, wstydliwie zimna leżysz w mych ramionach, by potem rozgrzewając się powoli, nareszcie dzielić płomień mój wbrew woli. Puszkin, niniejszym zostaje pan przyjęty do Prześwietnego Stowarzyszenia Rogaczy. Którego z nas będziesz opłakiwała? Tego, który zostanie zabity. Blady Francuzik płomieniem w mroźne powietrze, Puszkin w zdeptany śnieg. Będą niewymownie wdzięczny waszej ekscelencji.
O trzynaście lat starszy, podkręcali wąsa, uwijali się wokół, mój syn szaleje za panią, czy pani chce, żeby się targnął na życie, może naprawdę nie, ale poetę doprowadzili do szału, Mikołaj też za nią
wodził maślanymi oczkami, dlaczego kamerjunkier Puszkin nie w przepisowym mundurze, sentyment do poetów, czy pomoże mi się
wydostać z pułapki.
Ależ niech pan podejdzie bliżej, Hélène, czy twój protégé zawsze taki nieśmiały, o, tak lepiej, a czy pan już wstąpił w związki małżeńskie. On się ubiega o rękę panny Bołtin, córki byłego tutejszego wicegubernatora. 35
Mam nadzieję, że wybranka okaże się godna pana Sałtykowa. Enchantée faire la connaissance de vous.
I do ucałowania białą rączkę w brylantach.
17
Wojna przegrana.
Car umarł.
Ministrowie stracili posady.
Wolny.
Za wcześnie — cztery razy orzekł Mikołaj.
Najjaśniejszy Panie, tym razem najwyższy czas.
W Petersburgu prawią, że odwilż.
Na tron wstąpił najstarszy syn, Aleksander II.
W dalekim Londynie Hercen targa za sznur.
Cesarzu, panowanie twoje rozpoczyna się pod gwiazdą wyjątkowo pomyślną. Nie masz na tobie plam krwawych, nie musiałeś przejść
placem zbroczonym krwią, aby zasiąść na tronie. Jesteś szczęśliwy jak żaden z twych przodków.
Mikołaj, mecenas literatury. Sam będę twoim cenzorem, Puszkin. Mikołaj, miłośnik baletu. Dyrekcji teatru do wykonania: figura druga, cały zespół na prawo zwrot, przodownik podwójne pas, zespół
marsz ku proscenium i baczność.
Mikołaj, strażnik świętej tradycji. Cała ziemia należy do ziemianina, to rzecz święta i targnąć się na nią nie wolno. Umarł myśliciel i strateg, pogromca Europy i surowy ojciec poddanych. Węgry leżą u twoich stóp. Banialuki zbrodnicze i niewybaczalne. Za wcześnie. Koniec lutego, w Petersburgu prawią, że odwilż, ale u nas tego nie widać.
Wyboisty, obszarnik ze światłego umysłu znany, zastanawia się
nad istotą odwilży.
36
Odwilż — to odrodzenie przyrody, a zarazem — obnażenie wszystkich kup gnoju. Z gór spływają czyste potoki, a z podwórek — wszelka nieczystość, wszelkie plugastwo, jakie ukryła zima. Powietrze pełne wiosennych woni, aromatów odradzającego się
życia, ale także — gnilnych wyziewów unoszących się z kloak. Odwilż — w człowieku budzą się słodkie niepokoje, najlepsze porywy serca, a zarazem — wszystkie zwierzęce instynkty. Prawda, że to nieomal poemat?
Prawda.
Mikołaj nie żyje — i cóż?
Cierpliwości.
Generał wraca do Petersburga.
Wstawia się u nowego ministra za zesłanym poetą.
Nowym ministrem jest stryjeczny brat generała.
Stryjeczny brat przedkłada sprawę Aleksandrowi.
Wolny.
Szary grudniowy poranek, śnieg prószy, para z końskich pysków zamarza w powietrzu.
Żegnaj, Wiatko.
Żegnaj, Stroma Góro — a, pan Szczedrin też rusza w drogę?
Tak, opuszczam Stromą Górę na zawsze, ale dziwna rzecz — zamiast spodziewanej radości, niewytłumaczalna zgryzota rani mi serce, a łzy, mimowolne łzy, płyną z mych oczu. Czyżbym w Stromej Górze zostawiał część własnej istoty? A może rdza przyzwyczajenia do tego stopnią przeżarła mi serce, że teraz tchórzę, boję się oczekującej odmiany?
I oto przed zamglonymi oczyma przesuwa się jakaś niezwykła procesja.
Na przedzie sam książę Czebyłkin, ale jakże zmieniony, postarzały, zgrzybiały. Les temps sont bien changés, mówi książę, zwiesiwszy głowę. A dalej: policmajster Feuer, podporucznik w stanie spoczynku Żywnowski, lekarz powiatowy, grono stanowych prystawów i kandy 37
datów do tej zacnej profesji. Na wszystkich zaś obliczach wypisana jest troska i trwoga.
Dokąd tak śpieszycie? — pytam zdumiony.
W tym miejscu odłącza się od tłumu poczciwy mój druh, Wyboisty. Czyżby pan nic nie słyszał? A jeszcze uchodzi pan za wzór urzędnika. Nic nie słyszałem, nic nie wiem.
Przecież to kondukt żałobny przeciąga przed pańskimi oczyma. Ale kogóż chowają, kogóż chowają?
Chowają minione czasy — uroczyście odpowiada mój druh. 18
A poetę Puszkina — wskrzesić.
Za nim kto się wstawił? — nie Łanskoj przecież — może duch Żukowskiego sentymentalny, guwernera następcy tronu, dziś Wszechrosji imperatora. Pupilowi uczuć szlachetność wpoił i znaczenia nauczył, jak sam cesarzowej-matce z dumą wyznawał, słowa: obowiązek. Może młodszy braciszek, liberalny książę Konstanty. Zatem Murzyn krnąbrny, w niepamięć przez Mikołaja zesłany, z honorami powraca, choć nie ciałem, to wierszem żywym, i Rosja przejęta słucha: witaj, plemię młode, nieznajome! nie ja wiek twój późny ujrzę pnący się potężnie, kiedy już znajomków mych przerośniesz i sędziwą głowę ich zasłonisz od przechodnia oczu. Tu i Annienkowa godzina wybija, literata z dawnego Boga naszego orszaku, u Turgieniewa dziś na posyłkach; Turgieniewa przyjaciel
— to jego zajęcie i tytuł; do salonu, zdyszany, wbiega: mesdames et messieurs, za chwilę Iwan Siergiejewicz przybędzie; lecz i innym chętnie komisje świadczy; spadkobiercom wypłaciwszy odstępne, zabitemu poecie oto z zapałem służy, najpierw sześć tomów, gdy cenzura zaś dalej cugli popuszcza, dodatkowy, siódmy wydając. 38
Rosja czyta: burza mgłami niebo kryje, wichrem śnieżnym wokół
miecie, to jak dziki zwierz zawyje, to zapłacze niby dziecię. Kiedy runął w śnieg, w dortuarze zamknięto licealistów. Pietraszewski w szybę mrozem ściśniętą chuchał, lecz za nią. I to czyta Rosja: więc jeno ja, na brzeg rzucony, śpiewaka ocaliwszy duszę, te co przed laty hymny śpiewam, na skałach w słońcu się
wygrzewam i przemoczone suknie suszę.
I ja czytam z drżeniem rak, z serca bólem przeszywającym: to o tobie, Puszkin, czy o mnie?
Na brzeg rzucony.
Na skałach w słońcu się wygrzewam.
Lecz znowu: biegnąc wśród pustki i ogromu, usłyszał tętent za plecami — donośny jak dudnienie gromu między martwymi pałacami i wstrząśniętymi ulicami, księżycem oświetlony bladym, uzdę ściskając w ciężkiej dłoni, Jeździec Miedziany zbiega śladem, po bruku kopytami dzwoni.
To tutaj, w tym mieście ogromnym, o powietrzu ciężkim od mgły z oddechami ludzkimi zmieszanej, mieście żalów i nigdy nie spełniających się pragnień, fałszywych uśmiechów, pochlebstw trujących i zawistnych ambicji, mieście, w którym tak trudno zasnąć, a gdy zasypiam — miedź i granit przytłacza mi piersi. Z Łaski Najwyższej powróciliśmy, Puszkin, do tego miasta. W zajeździe Wołkowa na Wielkiej Stajennej wynająwszy pokoje, na mlaskanie i sapanie świetnej stolicy zatykając uszy, rozłożyłem na stole papiery.
Nikt mnie nie zna, tylko czasem brat Dymitr od progu: i cóż, Misza, z dalszą twoją karierą, jakie czynisz starania?
A, ty znowu za swoje, ramiona w górę unosi, głowę sępią przechyla, nie wywietrzało ci jeszcze. To już sam na siebie.
Chwilę czeka i: też mi Puszkin Trzynastego Kursu, zaiste. 39
19
Szkice gubernialne.
Z zapisków radcy dworu w stanie spoczynku, Szczedrina. Wydał M. Sałtykow.
Turgieniew kręcił nosem, więc Niekrasow, nie czytając odrzucił. A Katkow złapał od razu.
Katkow podobno świnia, ale idzie z duchem epoki i podbija nakład. Wszyscy idą z duchem epoki.
Hrabia Sołłogub wystawił w Teatrze Aleksandryjskim sztukę pod tytułem „Czynownik”.
Niech na całą Ruś rozlegnie się nasze wołanie, że nastał czas, aby zło wytrzebić z korzeniem!
Zachwycona publiczność klaszcze, obrzuca aktorów kwiatami. Wszystkich przepełnia to samo wzniosłe uczucie.
Każdy tylko rozdrapywałby rany, demaskował, biczował. Im bardziej bezlitosne i gorzkie słowo pisarza — tym gorętsze oklaski.
Kierunek panujący w literaturze nazwano demaskatorskim. Szkice gubernialne należą do panującego kierunku.
Zabawne: była pustka i mrok, i głusz, i samotność niezrozumiana, i maska na co dzień, i ukryte pragnienie, żeby jakoś o tym powiedzieć, rozdwojenie się zatem na Szczedrina i Sałtykowa, na Szczedrina, który i jest mną, i nie jest, a naraz — panujący kierunek, i Szczedrina głos w chórze, głos wcale nie najzuchwalszy. I mnie nie ma, Szczedrin istnieje realniej ode mnie, z trochę niepewnym uśmiechem został na placu, by wysłuchać pochwał zdawkowych i pobłażliwego karcenia. Pan Szczedrin w swoich interesujących opowiadaniach dotknął
jednej z bolesnych stron naszej rzeczywistości.
Pan Szczedrin zręcznie i zajmująco opowiedział nam szereg anegdot, nie połączonych, niestety, żadną ideą, co sprawia, że każdy z po 40
danych faktów, choćby i prawdziwy, pozostaje zaledwie pozbawionym znaczenia i nie prowadzącym do żadnych wniosków przypadkiem. Biedny Szczedrin, nie sądziłem, mimo wszystko, że taki zeń cymbał. I tylko w żurnalu Niekrasowa.
Tych dwóch artykułów nie napisał, co prawda, Turgieniew ani żaden z jego dobrze urodzonych przyjaciół. Napisali je nowi współpracownicy, ci poważni młodzieńcy w surdutach i okularach, mądrzy synowie zahukanych prowincjonalnych proboszczów.
Oni jedni zrozumieli, dlaczego Szczedrin nie oburza się głośno, nie woła o pomstę do nieba, nie potępia bohaterów swych opowiadań, lecz po prostu ich pokazuje: tacy są, w takich żyją warunkach, tak postępują, tak mówią.
I ja, Szczedrin, rzucony w te same okoliczności, niewiele różnię
się od mych towarzyszy.
Poważni młodzieńcy w długich, pedantycznych i nieco, wypada przyznać, nudnawych esejach rozważają istotę rzeczy. Sublata causa, tollitur morbus — konkludują wreszcie. Szlachta gorzej włada łaciną.
Cenzor sprawdza przysłowie w leksykonie opasłym.
I choć zawarta w nim myśl wydaje się ryzykowna, po chwili wahania przepuszcza: po pierwsze, antyk, po drugie zaś — nie ma rady, duch czasu.
Ale prawda, jakże z tym duchem czasu?
Póki Katkow drukuje ostatnie rozdziały, mijają miesiące i duch czasu z lekka wietrzeje.
W oklaskach publiczności słychać jakby znużenie.
Aktorzy nadal wołają ze sceny: hej, zło wytrzebić! — lecz w ich głosach pobrzmiewa rutyna.
Cóż się zmieniło?
Wysokie Komisje obradują u boku cara nad naprawą państwa. Może kiedyś do czegoś dojdą.
Publiczność, wzruszając ramionami, wychodzi z teatru. 41
Czytali państwo Tocqueville’a?
Nie, nie czytali.
Tocqueville wydał nową książkę w Paryżu.
Francuzi, powiada, uważali położenie swe za tym nieznośniejsze, im bardziej się poprawiało. Dla złego rządu chwile rozpoczynającej się poprawy są szczególnie groźne. Zło, które znoszono cierpliwie, poczytując za nieuniknione, staje się nieznośne na myśl, że można się odeń uwolnić. Zło wprawdzie zmalało, lecz wzmogła się wrażliwość na zło. Co pan chce przez to powiedzieć?
Ach, nic, wszystkiemu winna demaskatorska literatura. W każdym razie mamy jej wszyscy po uszy.
W Petersburgu nudno.
Na prowincji niespokojnie.
W ostatnim dziesięcioleciu minionych czasów chłopi buntowali się trzysta pięćdziesiąt razy.
W pierwszym pięcioleciu nowej epoki — czterysta osiemdziesiąt. Wszystkiemu winna literatura.
Czy chłopi umieją czytać?
Poważni młodzieńcy w surdutach chwalą szkice Szczedrina i gniewają się na publiczność za wygasające zapały. Szanuję krytyków, ale żal mi ich trochę.
Oni nie wiedzą, że ja, Sałtykow, z każdym dniem coraz mniej ufam potędze słowa i już dość mam literatury, która, choćby bardzo tego pragnęła, w niczym nie potrafi zawinić.
20
Szczęśliwy jestem, powierzając Sałtykowowi, rzekł Najjaśniejszy Pan, a spodziewam się, że i służyć, duchem tym samym natchniony, jak i dotąd piórem.
Aleksander jest dla mnie łaskaw — nie to, co Mikołaj. 42
Ja też łaskaw jestem dla Aleksandra.
Do portretów monarchy, jak szlachta wzburzona, nie strzelam, przeciw tyranii, pierwszy stan w państwie krzywdzącej, gęby nie rozwieram, wolności, aby uratować niewolę, nie żądam. Panujący ogłosił reformę: nowych ludzi, aby ją przeprowadzić, potrzeba; nowy — znaczy uczciwy i chętny; będę jednym z nich. Tak spełnia się w końcu los, przeznaczony mi jeszcze w Liceum: dygnitarz i sługa korony.
Ale nie ślepy los.
I nie pięścią cara, lecz palcami jego, kształtującymi nowe życie ojczyzny, zostanę teraz. Ciężki, z czerwonej cegły, kurzem i pleśnią pachnący riazański Kreml.
Rozdwojona broda wiarusa i medali groźny pobrzęk u wrót: a wielmożny pan czego?
Wasz wicegubernator, Sałtykow.
Sałtykow, groza prowincji.
Huragan, zmiatający papierowych ludków o lepkich dłoniach. Satrapa.
Monsieur Sałtykow uważa siebie za mądrzejszego od wszystkich. To zdrajca, pozwać go przed tribunal d’honneur.
Tulska szlachta sądziła swoich czerwonych, sam książę Czerkaski dostał nauczkę, a my, w Riazaniu, albośmy?
A wiecie, ja mu się po prostu nie kłaniam.
Łżesz, sam widziałem, jak żeś się w pas zginał, to on ci się nie odkłonił. Zostałem nazwany łgarzem, proszę oczekiwać mych sekundantów. Dajcie spokój, najmilsi, jakby dobrze myślące ziemiaństwo zaczęło się strzelać, dostarczylibyśmy tylko satysfakcji wice-Robespierre’owi. To o mnie.
Wiackie salony z pobłażliwym uśmiechem: nasz Mirabeau. W Riazaniu jestem wice-Robespierre’em.
43
Ale wice-Robespierre nie wygłasza przemówień, praw nie ustala, gilotyną nie dyryguje na placu.
Wice-Robespierre grzęźnie.
Nie palcami, kształtującymi życie, lecz konwulsyjnie odgarniającymi papiery. Miesięcznie dwa tysiące nie załatwionych.
Pijany seminarzysta, czołowa siła urzędu: wie, kiedy jat’ i w którym miejscu przecinek. Cóżeś pan tu napisał, no powiedz pan, cóżeś napisał. Be, me, ekscelencjo.
Treść, treść, pytam o treść dokumentu, pan ułożył i sam nie rozumie. Be, me.
A, do diabła.
Papiery na stół, skrybie w twarz, po podłodze wężem wiją się
ćwiartowanym, drzwi z trzaskiem na oścież, be, me, ekscelencjo. Durnie, Boże mój, co za durnie, a zresztą chwała ci, żeś ich stworzył takimi, gdyby mieli więcej oleju we łbach, schrupaliby całą gubernię. Grzęznę w papierach, w kurzu, w zdaniach bez sensu i ładu, w uśmieszkach za plecami, w zapadającym na mój widok milczeniu, w pochlebstwach jednych, impertynencjach drugich, tępocie urzędników, zajadłym oporze szlachty, beznadziejnie grzęznę. Reforma, reforma, ziemianie gardłują na zjazdach, chłopi pól nie nawożą, bo nie wiedza, przy kim zostaną.
Pewien były wojskowy: świetnie, powiada, panowie, ale jak chamów prałem po pysku, tak będę, choćbyście kary mi nałożyli do pół
tysiąca.
A humanista Pawłow, poetessy, Karolinchen sentymentalnej, małżonek, i sam ponoć do „Dzwonu” Hercenowego notki wysyłał, i na bankiecie toast za cara-wyzwoliciela, wzruszony, wznosił, tylko że jak Karolinchen niewolnicy się zbuntowali, rózgami kazał ich ćwiczyć i osobiście pilnował, żeby nie za słabo. A słyszeli państwo o tym incydencie u dziedziczki Kiślińskiej?
Takie się z naszych chłopów delikaciki zrobiły, że aż strach, palcem 44
ich nie tknij, słowem głośniejszym nie obraź, zaraz na znak protestu, imaginez vous, samobójstwo popełnią. Właśnie wczoraj u pani Kiślińskiej w ogrodzie, jeden Gawryła i drugi, zdaje się, Wańka. To nie Kiślińska, to jej kochanek Wieliaszew, wiadomo, major piechoty, rękę ma ciężką. Nożem ogrodniczym przez brzuch — i tyłeś hultajów widział. Wańka miał ze czternaście lat, a Gawryła młodszy.
Panie policmajstrze.
Do usług.
Pan mi nie wspominał w porannym raporcie o tym wydarzeniu. Czy o każdym głupstwie.
Pan będzie łaskaw udać się do aresztu.
Michale Jewgrafowiczu, to chyba żarty.
Do aresztu, powiadam. Do aresztu. A Kiślińska z gachem — pod sąd. Nie ścierpię. Do aresztu. Czy mam pana sam odprowadzić?
Uprzedzam, że będę się skarżył za przekroczenie kompetencji. Piersią dygnitarską, jak bawół: do aresztu, łajdaku!
I szmer za plecami.
Nie mieliście przy kim, tylko przy tym abolicjoniście. Ja go wcale i zupełnie mi na myśl.
Czy on jest z tych Sałtykowów?
Wieczór.
To katorga, nie życie, Lizańka, już nie wytrzymam.
Ależ, Michel, papcio też był wicegubernatorem i jakoś się nie przejmował.
Papcio był spirytystą, duszko.
Ach, Michel, zawsze jesteś taki zdenerwowany, naprawdę nie pojmuję, dlaczego. 45
21
Pan Smirnow?
Ja.
Z półmroku wystąpiły zapadnięte policzki i wypukłe czoło, przecięte szeroką zmarszczką; twarz młoda, ale wycieńczona chorobą lub długotrwałym ubóstwem.
To znaczy.
Doszperał się pan, skonstatował jakby z uciechą.
Czy mogę usiąść?
Chyba tylko na łóżku. Pewnie panu wadzą ciemności, ale, niestety, zabrakło nafty. Ma to zresztą dobrą stronę, bo nie urazi pana strój, w jakim ośmielam się przyjmować tak dostojną osobę. Wykrzywiał złośliwie usta i marszczył czoło; wyliczanie owych niewygód i niewłaściwości, z jakimi spotykam się w jego nędznej izdebce, zdawało się go bawić; za rozbawieniem ukrywało się jednak podniecenie, może strach, najpewniej zaś desperacja i niechęć. Usiadłem na łóżku przykrytym szorstką rogożą.
Panu nie podobają się moje rządy w Riazaniu.
Chuda sylwetka Smirnowa zachybotała się na tle szczeliny okiennej. A panu się podobają. Pan zachwycony sobą i dumny. Herkules w stajni Augiaszowej. Sam uprzątnie odwieczne łajno. Ejże, czy aby zupełnie sam? A, te pchły w czternastym stopniu służbowym nie liczą się. Starczy huknąć, tupnąć, od najgorszych wyzwać. Nie zdążą
w dzień wszystkich formularzy wypisać, to niech wieczorem przychodzą. Ja, sam wicegubernator, przychodzę, a im za trudno? Tylko że ja, wicegubernator, powozikiem jeżdżę, a oni ze słobody z butami w garści i spodnie podkasawszy do kolan. Tylko że ja pensyjkę mam odpowiednią, a oni. Co tu gadać. Czytał pan artykuł, doszperał się, kto jest autorem, fatygi nie pożałował, żeby przybyć tutaj i osobiście na zuchwalca popatrzeć. Teraz pan wstanie i powie: zniszczę cię, pchło.
Wyrzucał z siebie gorączkowo, gwałtownie te zdania, pełne bólu i nienawiści; wyglądało, jakby wygłaszał je nie po raz pierwszy, jak 46
by szykował się już wcześniej do spotkania ze mną; ale nie mógł
przecież oczekiwać mojej wizyty; zapewne więc w wyobraźni przemawiał był do mnie i rzucał w twarz oskarżenie. No, czekam, ponaglił. Proszę wstać i powiedzieć: zniszczę cię, pchło.
Wstałem i zbliżyłem twarz do jego wykrzywionej grymasem twarzy. Panie Smirnow, powiedziałem, przychodzę tutaj, żeby prosić pana o współpracę. Zależy mi na objęciu przez pana redakcji wiadomości gubernialnych. Niech pan nie odmawia.
Co, jak, co pan, zabełkotał.
Dlatego pana szukałem. Pan jest uczciwym człowiekiem. Myli się
pan co do mnie. Jest mi bardzo. Nie chcę nikogo tyranizować, ale wpadam w pasję, gdy tylko. Sądzę, że nie musi być tak, jak. Wszystko zależy od tego, czy znajdzie się dość uczciwych i dzielnych ludzi. Pan jest pierwszy, którego spotykam w Riazaniu. Może potem znajdziemy. Pracujmy razem. Niech pan nie odmawia. Klaudio, krzyknął, Klaudio!
Skrzypnęły drzwi.
Nie wiedziałem, że obok ktoś jest.
Klaudio, zaświeć! Jeszcze znajdzie się trochę nafty. Więc pan nie chce mnie zniszczyć, tylko. Klaudio, słyszałaś?
Szczupła, drobna kobieta, prawie dziewczynka, wniosła filującą
lampę.
Na ścianach i niskim suficie zatańczyły cienie.
Więc pan taki. Ja chciałem w to wierzyć, czytałem przecież, lecz kiedy.
Wyciągnąłem do niego rękę.
Pan nie odmawia? Będziemy razem pracować?
Dłoń miał gorącą i wilgotną — dłoń suchotnika; ale uścisk nadspodziewanie silny. Tylko czy ja potrafię?
Potrzebna jest jedynie uczciwość, odwaga i dobra wola, a tego panu wystarczy.
47
Klaudia w milczeniu przesuwała wzrok z jego twarzy na moją
i znowu na jego; w jej rozszerzonych oczach widniała wdzięczność
dla mnie, że nie okazałem się katem ubóstwianego mężczyzny —
i religijny niemal podziw dla niego, śmiałka, herosa, zwycięzcy. 22
Cóż pan, do licha, wyrabia z tą całą Kiślińską!
Nazywają mnie wice-Robespierre’em, ale to bynajmniej nie znaczy, że gubernator jest Robespierre’em, przeciwnie. Gubernator to Murawiew, ministra syn; tatuś łotr i jabłko od jabłoni o arszyn. Ja nie z tych Murawiewów, których wieszają — ale ten, co wiesza. Jeszcze nie, sznur dopiero mydli na zapas, ani dotąd na Antokolu stopę postawił, a szlachta trzech litewskich guberni — wileńskiej, grodzieńskiej, kowieńskiej — to najwierniejsza, która petycją swą
o zniesienie poddaństwa wyszła naprzeciw Aleksandrowym zamiarom. Jutro tedy Wieszatiel przystąpi do dzieła, a na razie poczciwy jego poprzednik na wileńskim stolcu, Nazimow, cwałuje z petycją do Petersburga. Car przychyla się do prośby litewskiej szlachty i reskryptem na imię Nazimowa komitety powołuje do życia, komitety, co utrapioną
kwestię włościańską rozwiążą.
Nie tylko w Wilnie i Grodnie — jak mateczka Rosja szeroka i długa. Zaczyna się po guberniach wielkie gadanie.
Ale Robespierre’ów czy nawet jakichś tam wice-Robespierre’ów do głosu dopuścić nie przykazano.
Cóż pan, do licha, Michale Jewgrafowiczu, z tą całą Kiślińską. Sądzę, Mikołaju Michajłowiczu, że skończyły się czasy, w których rząd tolerował bestialskie znęcanie się panów nad poddanymi. Lada 48
dzień prace komisji dobiegną końca, chłop zostanie obywatelem wobec prawa równym każdemu z nas. Brednie, Sałtykow, co za znęcanie się, pan widział, jakie Kiślińska ma rączki. To dama, niech pan łaskawie nie zapomina. Są niezbite dowody, że Wieliaszew, za wiedzą i zachętą Kiślińskiej, katował te dzieci. Zaraz katował. Wojskowy, mógł się trochę unieść, nie róbmy z tego historii. Pan ulega sugestii słów, a słowa — cóż słowa, sami je wybieramy. Pan chce nastawić przeciwko sobie gubernialną opinię. Ekscelencjo, nie odstąpię od swego zdania.
Jak pan chce, Sałtykow, ale ja też nie odstąpię.
Sąd wyda wyrok.
Zobaczymy, Sałtykow, jaki.
Co do przyczyny zaś wzmiankowanego samobójstwa nieletnich Iwana i Gawryły Afanasjewów sąd uznaje w nim wolę boską i nikogo ze śmiertelników w stan oskarżenia nie stawia. Murawiew promienny.
Puśćmy te swary w niepamięć. Jadę do Petersburga, czy nie życzy pan sobie, żebym się dla niego wystarał o jaką nagrodę?
Zechce pan zakomunikować ministrowi, że największą dla mnie nagrodą byłoby rozstanie się z panem.
Może pan liczyć, że nie omieszkam Łanskojowi przekazać. Murawiew triumfuje w Riazaniu, a ja — do Tweru.
Smirnowa biorę ze sobą — w Riazaniu zostałyby z niego ogryzione kosteczki. Do Tweru przybywam za późno.
Jeszcze pół roku temu tutejszy komitet, w którym rej wodził gubernialny marszałek szlachty, Unkowski (ten sam Alosza Unkowski, za uleganie zgubnym wpływom Pietraszewskiego wydalony swego czasu z Liceum), otóż jeszcze pół roku temu twerski komitet liberalnie huczał, projekty daleko idące do Petersburga wysyłał, a to żeby chłopów nie w adamowej postaci, lecz z należną im ziemią wyzwolić, a to żeby stałe wybieralne organa do spraw lokalnych utworzyć, huczał komitet, proponował widać zanadto, bo rozpędzili go żwawo, Unkowskiego zaś — pod nadzór policji i adieu, do Wiatki. 49
Na miejscu pozostały rekiny.
Rekiny chcą mnie, ma się rozumieć, pożreć.
Jedyny rekin, który może by nieszczęsnego oszczędził, choć też
krzywym okiem na nominację do Tweru patrzy, to mateczka, Olga Michajłowna, na dobrach swoich rozległych gniewnie rozparta. Ale z tego mała pociecha.
Trochę większa, że gubernator, Baranow, dość przyzwoity. Przyzwoity, ale strachliwy.
Nie wie jeszcze, w którą stronę rzecz się obróci.
Niegodziwości żadnych szczególnych nie robi, ale i do czynów godziwych mało się kwapi.
Przeto sam na sam z rekinami.
Paszczękami kłapią, ja znów harpunem praw nowych w miejsca bolesne mierzę.
Na szamotaniu się z rekinami upływają miesiące.
Aż wreszcie z wizytą do Tweru przybywa sam Aleksander. Naturalnie, zostanę mu przedstawiony.
Powie: pamiętam, Sałtykow, a jakże, cieszę się, żeś nie zawiódł
moich spodziewań, służ mi dalej w tym samym duchu.
Wierny sługa Waszej Cesarskiej Mości.
Car wkracza; do ucha pomazańca — minister dworu, hrabia Adlerberg, przylepiony; dalej wielcy książęta i świta. Patrzy na mnie szklanymi oczyma i — ani słowa.
Utył bardzo i bokobrody pięknie wyrosły od wstąpienia na tron. Między wąsem bujnym, oficerskim, a podbródkiem, na który baki z obu stron zgrabnie zachodzą — soczyste, w kapryśny ryjek ułożone wargi.
Ani słowa — i dalej przed siebie, w otoczeniu świty. Bo już czas na cesarski obiad.
50
23
Cóż, głodny widać.
Ciągle nic nie mówi, na dostojników po obu stronach uwagi nie zwraca, choć hrabia Adlerberg co i rusz się z krzesła unosi w oczekiwaniu najjaśniejszego pomruku, a Baranow z widelcem w dłoni jak ze srebrną szpadą złamaną zastygł, ryb i mięsiw nie tknie, tylko wargami nabożnie każdy ruch carskich warg łapczywych powtarza ale władca tego nie widzi, władca się posila.
A inni nic, imperatora szanują, a jadłem i piciem nie gardzą, słusznie czyniąc, bo jakby tak w czterdziestu razem wzgardzili, car zauważyłby może i, do szlachty twerskiej po wiadomych wybrykach zaufania zbytniego nie żywiąc, za niepokój niepożądany poczytał. To i ja się posilę przy carskim stole, nic z widowiska nie tracąc. Teraz ruch szczęk sosami namaszczonych tłustymi z wolna ustaje, Aleksander jakby decyzję rozważał, podejmuje ją wreszcie i paluszkiem zgiętym na sługę kiwa, Adlerberg i Baranow kiwają również, sługa z półmiskiem do monarchy przypada, ten z miną nieprzeniknioną drugą pierś indyczą dobiera i posila się dalej. Co jak co, ale kuchnia w Twerze — zacności.
Wielcy książęta tak samo: jedzą i nic nie mówią.
A jak władca milczy i wielcy książęta nie mówią, któż by tu parę
z ust puścił.
Car już niegłodny.
Serwetką wargi soczyste ociera.
Wstaje.
Wszyscy wstają, kąski nie dojedzone w gardle, co robić. Car omiata stół i tych, co wokół stołu, dość łaskawym spojrzeniem. Jak na którym okruszki — wzrok carski zdmuchnie. Mnie także omiata.
Omieceni, czekamy.
Teraz wygłosi przecie, nie do tego czy owego z osobna, ale do wszystkich razem.
Pewnie, że tak poręczniej.
51
Nie wygłasza.
Z sali jadalnej bez jednego słowa wychodzi, świta błyskotliwa za carem.
Lecz jeden z adiutantów susami do mnie.
Wielki Książę Konstanty Mikołajewicz życzy sobie poznać znakomitego pisarza. Więc jednak.
Konstanty, przywódca partii liberalnej na dworze.
Nie car, ale zawsze.
Teraz?
Nie, trochę później, pan poczeka w korytarzu przy oknie, aż Najjaśniejszy Pan zwolni Wielkiego Księcia. Stoję w korytarzu przy oknie.
Adiutant sprawdza, czy dobrze stoję.
Chyba dobrze, bo bez uwag odchodzi.
Drzwi otwierają się, wchodzi Konstanty, zatrzymuje się przy mnie, wrzuca monokl w oko, kiwa mi głową.
Wasza wysokość pozwoli, wicegubernator twerski, Sałtykow Michał Jewgrafowicz. Tutejszy ziemianin?
Tutejszy ziemianin.
A! Czytałem pańskie szkice, podziwiałem dowcip.
Czytał to czytał, podziwiał to podziwiał.
Monokl z oka i w oko.
Pan tu niedawno jako wicegubernator?
Niedawno, wasza wysokość.
Wciąż pan jeszcze pisze?
Wciąż jeszcze piszę.
A! Niech pan pisze, niech pan pisze.
Liberał, liberał, a zwyczajny idiota.
Kiwa głową i do drzwi.
Drzwi znają etykietę: przed Wielkim Księciem otwierają się same. 52
24
Lizańka, dziecko, pozwól zajrzeć w twoje niewinne slipki. Ach, Michel, co pan widzi we mnie, pan mądry, a ja taka głupiutka. Napiszę dla ciebie historię Rosji, będziesz najśliczniejszą mądralką w całej guberni. O, proszę sobie ze mnie tak nie dworować.
Naprawdę napiszę.
Kochany panie Sałtykow, pan wie, jak pana cenimy, ale Liza to jeszcze dziecko, gdzież jej o zamążpójściu.
Apollo Piotrowiczu, proszę o szczerość, panu chodzi o moją sytuację politycznego zesłańca. Hm, no, tego, kochany panie Sałtykow, rodzicom zawsze chodzi o szczęście córki, nie wątpię, że znalazłaby je u pana boku, ale to jeszcze dziecko, może za rok, dwa, jeśli pan nie zmieni zamiarów. Najdroższy bracie, uczyń mi tę łaskę i zakup dziesięć funtów konfektów u Ballego lub Salvatora (na Wielkiej Morskiej); wybierz, proszę, w przednim gatunku, gdzieś po półtora rubla za funt, i żeby zniosły podróż; niech sam cukiernik je zapakuje, a następnie wyślij pocztą według adresu: jaśnie wielmożna Elżbieta Bołtin; i nie zwlekaj z tym, proszę, bo piątego jej imieniny. Czy pragniesz, Elżbietko, za męża pojąć tego oto raba bożego Michała?
Rozdzwoniona Moskwa, chóry, kwiaty, pomyślności młodej parze, u Arbackiej Rogatki powóz, nowa droga, nowe życie, prędzej, prędzej, człowieku, prędzej!
Lizańka, niebiańska istoto, pozwól ucałować swoje słodkie nóżęta. Ja się boję, Michel, niech się pan nie zbliża.
Kochasz mnie, Lizańka?
Kocham, Michel, chociaż taki jesteś śmieszny, taki śmieszny. Mój skarb jedyny.
Nie rozumiem zupełnie, co mój srogi mąż pisze i pisze. Głuptasek kochany.
Tak u nas nudno, zaprosiłbyś choć policmajstra albo prezesa izby sądowej. Policmajstrowa gra na gitarze, bardzo miła kobieta. 53
Naprawdę nie rozumiesz, że to moi wrogowie?
Papcio też był wicegubernatorem i nie miał wrogów.
Liza, nie zaglądaj mi do kart, wiesz, że tego nie znoszę. Hahaha, Elżbieta Apołłonowna w trosce o zachowanie urody spożywa tylko młode baranki, młode kogutki, raz prosiła w sklepie o młodego szczupaczka, ale subiekt powiada: my ryb o metrykę nie pytamy.
Unkowski, zabraniam ci szydzić z mojej żony, zabraniam, słyszysz!
Tak nudno, powróżę sobie z kart, wszystkie piki wyrzucę i wyjdzie dobrze.
Kto to był, Liza? Pytam, kto to był?
To mnich ubogi, kwestował na budowę świątyni.
Kłamiesz, to sługa tego adwokaciny, tego dżokeja, tego łajdaka!
Paweł Iwanowicz nie jest dżokejem, tylko jeździ konno dla sportu. Elżbieto Apołłonowno, pozwoli pani zakomunikować sobie, że jest istotą bez czci i wiary.
Michel, nie bądź śmieszny.
Turgieniew namawia, żebym urządził dla młodych literatów żurfiksy; pewnie, że dobrze by było; ale ja urządzę żurfiksy dla literatów, a Liza nasprasza różnych gwardzistów i co z tego wyjdzie?
Mógłbyś być grzeczniejszy dla gości, aż taki chory nie jesteś. Gdzie moje lekarstwo?
Oj, zapomniałam posłać człowieka.
Posąg, posąg z marmuru, kamienne serce, nie zatroszczy się o chorego męża. Ach, zostaw, Michel, no zapomniałam, no jutro kupię. Nie, nie zapomniałaś, to naumyślnie, ty żmijo przeklęta!
Żebyś ty już raz umarł!
Lizańka, stój! Jeszcze nie teraz, wszystko cofnijmy, jeszcze tak nie mówimy do siebie, jeszcze się kochamy, jesteśmy młodzi, szczęśliwi, to dopiero Twer. To dopiero Twer.
54
25
Kończcie wreszcie, panowie, parsknął rozdrażniony monarcha. Przewodniczący komisji redakcyjnej, hrabia Panin (rekin nad rekiny), zameldował, że koniec. Car podpisał i w cyrkułach rózgi przygotowano, na wypadek radosnych zamieszek. 19 lutego 1861 roku, ta historyczna data, od której. Ale zamieszek, smętnych ani radosnych, na razie wcale. Comme votre peuple est apathique — cudzoziemcy zdziwieni. Chłop nie wiedział, że wolność.
A jak dowiedział się, nie uwierzył, że to ta prawdziwa. Nieprawdziwą mu podrzucają dziedzice, a prawdziwą schowali pod sukno.
Car dobry, w jego manifeście swoboda od zaraz, i z ziemią. A w dziedziców — z ziemi ogryzkiem, i nie zaraz, lecz po wykupie, a tymczasem — na pańskie chodzić, czynsz płacić, tyle że z jagód i kur niekoniecznie.
Oddajcie prawdziwą swobodę, cara naszego, ojczulka. Bataliony.
Pokażę ci, chamie, prawdziwą.
W Kandiejewce zabitych ośmiu i rannych dwudziestu siedmiu. W Bezdnie dziewięćdziesiąt jeden trupem na miejscu. Aleksander II, Wyzwoliciel, osobiście telegrafować raczył: prowodyra Pietrowa sądem doraźnym i wykonać niezwłocznie. Za cara, za swobodę, krzyczy, padając, Pietrow.
Łaskawy panie, Mikołaju Gawryłowiczu, u nas w Twerze kwestia włościańska przybiera obrót dość kiepski. W urzędzie gubernialnym o niczym się nie mówi, jak tylko o egzekucjach. Póki pojechałem do Jarosławia i z powrotem, dwukrotnie wzywano wojska. Chłopi słyszeć nie chcą o odrabianiu pańszczyzny, a obszarnicy, zamiast ulec duchowi czasu, wrzeszczą gwałtu. Ja ze swej strony usiłuję tłumaczyć, że bagnety mało tutaj pomogą, ale bez powodzenia. Wręczyłem 55
protest gubernatorowi, za co w najbliższych dniach spodziewam się
z trzaskiem wylecieć.
Ta historyczna data, od której.
Ręce opadają.
Trzeba tylko uczciwych ludzi.
Wierny sługa Waszej Cesarskiej Mości.
Skrępowane, złamane, ucięte.
Bez rąk, głową o mur.
I, jakkolwiek od lat udręczony bezsilnością literatury, teraz dopiero, w Riazaniu i Twerze, poznaję bezsilność prawdziwą: niby to realnego działania, pozornego przecież, niemożliwego, odpieranego bez trudu przez rzeczywistość, której naprawę miało na celu. Bezsilność literatury chociaż ślad zostawia; chociaż nadzieję, że kiedyś odezwie się echem, może już niebezsilnym.
Działania bezsilność, jakbyś po bagnie chodził: sam w bulgocącym utoniesz, albo, skoro na suche miejsce wybrniesz, czarne zamknie się
tam, gdzieś stąpił przed chwilą, ani śladu już, ani wspomnienia. Wieczorami znów piszę.
Z sąsiedniego pokoju, przez drzwi nie domknięte, oddech Lizy słychać, spokojny i równy.
Oddech tego, co piszę, urywany jest, chrapliwy i niespokojny. Tytuł umyśliłem już dawno: Księga umierających.
Ale żyją umierający, żółte zęby szczerzą i gryzą.
Minione czasy, które w szkicach o Stromej Górze grzebałem tak uroczyście, spod cmentarnej płyty filuternie zerkają. Łaskawy panie, Mikołaju Gawryłowiczu, zgon Dobrolubowa wstrząsnął mną, chociaż po ostatnim naszym petersburskim spotkaniu oczekiwałem smutnej tej wiadomości. Tak, żyć trudno, prawie niepodobna. Zdarzają się widać takie okresy. Moje opowiadanie wyprowadziło cały Twer z równowagi, budząc bezprzykładną w głupowskich kronikach nienawiść do piszącego. Tutaj pióro musi zatrzymać rozpęd.
Uwaga: po raz pierwszy pojawia się owa nazwa, mimochodem rzucona, nietrudno ją nawet przeoczyć.
56
Głupów.
Miasto Głupów, jak Stroma Góra, istniejące i nie istniejące, chyba mniej istniejące od Stromej Góry, a zarazem — więcej. Zatem — Twerze, zapadnij się.
Koniec biurokratycznej kariery.
Smirnow, jedź pan ze mną. Potrafi pan pióro w garści utrzymać, jakoś tam będzie.
Smirnow kaszle, za pierś, pęknąć gotową, chwyta się obydwiema rękami. Mżawka potu czoło wypukłe pokrywa.
Nie, Michale Jewgrafowiczu, dziękuję.
Macha ręką.
Na tak krótko to już nie warto.
Klaudia płacze.
Wstydzę się zapytać, co z nią będzie bez niego.
Do Moskwy, mówi Smirnow, pojedzie, ma tam siostrę i jakoś przy niej.
Dziękuję, Smirnow, za wszystko, co ja bym w guberni zrobił bez pana.
Dłoń ma gorącą, wilgotną i bardzo słabą.
26
Bóg młodości naszej groźnym był Bogiem: dla błądzących nie znał litości; gdy za młodu sam zbłądził, sam też się spalił na stosie i z płomieni odrodził się, oczyszczony i nowy.
Był brzydkim Bogiem: kaszlącym, chudym, w źle skrojonym surducie; a mowa jego nie brzmiała uroczyście i słodko. Był Bogiem szyderczym i oschłym; nie przygarniał wyznawców do świętej piersi (zresztą, choć pierś Boga, wklęśnięta była i wątła); nie pocieszał, nie uzdrawiał, nie koił; odpychał raczej i mroził. Można jeszcze o naszym Bogu powiedzieć, że nie miał wykwint 57
nych manier; że był ubogi; że jak wyrobnik wykonywał jałowe i ciężkie prace dla chciwego wyzyskiwacza talentów. Ale był Bogiem: rozumiał więcej, widział przenikliwiej i dalej od każdego z ludzi; i wizje, które tworzył, niby krzak ognisty płonęły przed nami.
Był Bogiem: obcy wszelkiej małości, niedostępny względom niegodnym, zachwycał nas i porażał; szliśmy za nim nie zamroczeni, jak to bywa z wiernymi, lecz olśnieni, z szeroko otwartymi oczyma, z wyostrzonym rozsądkiem i spotęgowanym poczuciem tego co słuszne.
Kiedy wielki Gogol, tak przez nas ukochany, sprzeniewierzył się
człowieczeństwu i prawdzie, Bóg niedługo przed śmiercią napisał list do pisarza.
Nie kazania, pisał, potrzebne Rosji (dość ich słyszała!), nie modlitwy (dosyć klepała modlitw!), lecz przebudzenie w narodzie poczucia ludzkiej godności, wdeptanego od wieków w błoto — prawa potrzebne, nie z nauką kościoła, lecz ze zdrowym rozsądkiem i poczuciem sprawiedliwości zgodne. Tymczasem zaś przedstawia ona widok straszliwy kraju, gdzie ludzie handlują ludźmi, tej nawet wymówki nie mając, jaką obłudnie posługują się amerykańscy plantatorzy, twierdzący, że Negr to nie człowiek; kraju, gdzie nie tylko żadne gwarancje nie chronią człowieka, jego czci i własności, lecz nawet porządku policyjnego nie ma, są zaś jedynie potężne korporacje rozmaitych rabusiów i złodziei z urzędu! Najżywotniejsze zagadnienia narodowe w Rosji to dzisiaj: unicestwienie poddaństwa, uchylenie kary cielesnej, wprowadzenie możliwie ścisłego przestrzegania przynajmniej tych praw, które już istnieją. Tak brzmiała nasza Ewangelia.
Nawet Dostojewski, którego Bóg zranił był i upokorzył, odczytywał publicznie, z wypiekami na żółtej twarzy, list do Gogola, za co też doczekał się niebawem szafotu na Placu Siemionowskiego Pułku. Apostoł knuta, prorok obskurantyzmu, panegirysta brutalnego ucisku — cóż pan czyni! (Tak czytał, głosem, który miał być spiżowy, jednakże załamywał się naraz i piał kogucio.) Proszę spojrzeć pod nogi — przecież stoi pan nad przepaścią! Że podobną doktrynę wiąże pan z prawosławnym Kościołem, to jeszcze rozumiem: Kościół za 58
wsze był ostoją knuta i sługusem tyranii, ale po co miesza pan w to Zbawiciela? Wszakże Wolter, który orężem kpiny wygasił w Europie stosy fanatyzmu i obskurancji, jest bardziej prawowitym synem Chrystusa, niźli wszyscy pańscy popi, biskupi, metropolici!
Niech pana nie zdumiewa fiasko ostatniej książki. Publiczność nasza widzi w pisarzu rosyjskim jedynego przywódcę, jedynego obrońcę przed samowładztwem, i dlatego, zawsze gotowa wybaczyć mu kiepską książkę, nie wybaczy książki haniebnej. Dowodzi to, ile tkwi w naszym społeczeństwie, chociaż jeszcze w zalążku, świeżości i zdrowia, dowodzi również, że czeka je przyszłość. Jeżeli kocha pan Rosję, proszę cieszyć się razem ze mną z fiaska swej książki!
Tak brzmiała Ewangelia: Wissariona Bielińskiego, Boga naszego, słowo.
W dzień wiosenny owego roku, kiedy w Europie waliły się trony, garstka najbliższych odprowadzała Boga na cmentarz. Nie było mnie wśród nich: żwawe konie żandarmskie wcześniej dotarły do Wiatki.
Nie było również Waleriana Majkowa, genialnego młodzieńca, w którym niedługo przedtem chcieliśmy widzieć następcę Boga; dwudziestoczteroletni utonął w stawie i geniusz jego pozostał nieznany. Włodzimierz Milutin, druga nasza nadzieja, brat późniejszych mężów stanu, stokroć od nich wnikliwszy i czystszy, żył jeszcze, ale już
osuwał się w głąb własnej, namiętnością trawionej duszy; kobieta odebrała go przyjaciołom i sprawie, nawet siebie nie dając mu w zamian; w kilka lat później zastrzelił się w niemieckim kurorcie. Bóg młodości naszej nie pozostawił dziedzica.
Pietraszewski był z innej gliny; może także boskiej, lecz innej. 27
Przebiegał petersburskie ulice w płaszczu hiszpańskim i cylindrze ekscentrycznego kształtu — nie okrągłym, ale graniastym, na oczach zgromadzonej gawiedzi szukał zwady z policją, zaczepiał urzędni 59
ków, by wyśmiać ich i poniżyć; samemu Mikołajowi usiłował wejść
w drogę po to tylko, by i jemu, pomazanej głowie hierarchii, okazać
lekceważenie; na wypadek ujęcia przygotował tłumaczenie zuchwałe, że jest krótkowidzem; jeśli cesarz chce, aby go poznawano, niechże nosi przy sobie grzechotkę. Dozorców ze swojej ulicy nawrócić chciał na fourieryzm; zeszli się, wąsaci, w białych fartuchach, pokasłując z szacunkiem; dał im po dwadzieścia kopiejek i zrobił wykład; rozumiemy, a jakże, wasza szlachetność; kiedy jednak za drugim razem dostali po dziesięć kopiejek — nie rozumieli. Nie zrażony, założył falanster w majątku pod Petersburgiem. Szalony mój druh Pietraszewski, dziecinny i nieopatrzny; mniej dziecinny jako młokos-licealista, gdy, sam niepewny jeszcze, w co wierzy i jak ma swoją niejasną wiarę zamienić w czyny, na wodzy trzymał utajone zapały; aż później na bruku stołecznym wybuchać
poczęły gwałtownie i nazbyt głośno, niepomne okoliczności, oślepione własnym jaskrawym blaskiem. Już wiedział; wiedza rodziła szaleństwo; ale nade wszystko, być
może, podsycało je poczucie i mnie, i innym nieobce, wzbierającej fali historii; coraz wyższa, musiała przecież niebawem opaść — to poczucie bolesne również towarzyszyło jej nadciąganiu; zdążyć zatem, ach, zdążyć cokolwiek, wielkiego, małego, obłąkańczego, ale z nią, w jej rozprysku i huku, potem zginąć, lecz zdążyć, zdążyć. Pisałem wtedy swoje pierwsze powieści.
Do Pietraszewskiego chadzałem na zebrania piątkowe; tu, w gronie jednako myślących, na plan dalszy schodziło szaleństwo i w pełnym świetle stawała przed nami mądrość przywódcy; księgozbiory, które z łapczywością żółtodzióbów myśmy wertowali dopiero, dawno miał w głowie; nie było chyba dziedziny wiedzy, której nie zgłębił; kiedy zaś mówił o historii lub ekonomii, świat stawał się jasny, miał niewątpliwe przyczyny, cel i drogę do celu; nie był światem normalnym, ale znaliśmy jego błędy; kiedy je usuniemy — będzie normalny; owa norma, rzecz jasna, również była nam objawiona. Francuska rewolucja poprzedniego stulecia miała swoją Encyklopedię; przez lata całe tworzyły ją najtęższe umysły; Pietraszewski w ciągu kilkunastu miesięcy ułożył rosyjską Encyklopedię (zwięźlej 60
szą, przyznajmy): dwutomowy Słownik Wyrazów Obcych; i dwaj ludzie jedynie — Majkow i Sztrandman — pomogli mu w tym przedsięwzięciu; była to zaś księga fanatycznej negacji ładu istniejącego i afirmacji ładu, jaki winien nastąpić. Wystarczyło otworzyć ją na którejkolwiek stronicy.
A n o m a l i a . Miliony ludzi bez tchu, w pocie czoła, tracą
wszystkie siły na zadośćuczynienie jednej potrzebie — potrzebie odżywiania się, przy tym często umierają śmiercią głodową, podczas gdy inni giną z przesytu. Wszystko to zmusza do patrzenia na współczesne społeczeństwo jako na potworną anomalię, dławiącą rozwój człowieka.
Anomalia nie lubiła jednak, by nazywano ją po imieniu. Los rosyjskiej Encyklopedii różnił się od losu francuskiej. Kiedy Pietraszewski z właściwą sobie brawurą zadedykował słownik Wielkiemu Księciu, zwróciło to na książkę uśpioną dotąd uwagę
władz.
Urząd spalił cały nierozprzedany nakład: tysiąc sześćset egzemplarzy na dwa tysiące wybitych. Chłopi spalili falanster, który wybudował dla nich szalony dziedzic. We mnie wcześniej jeszcze spaliła się wiara w jego utopie. Rodzaj ludzki jest wielką istotą zbiorową, której organami są sztuki piękne, nauka oraz industria; dzieje cywilizacji przedstawiają obraz kolejnych stanów fizjologicznych rodzaju ludzkiego; dowodzą
też zdolności rodzaju ludzkiego do doskonalenia się; należy je tylko zrozumieć i zechcieć wyciągnąć wnioski; tworząc porządek, w którym każdy będzie uposażony wedle zasług, wynagradzany zaś wedle swych dzieł, rodzaj ludzki osiągnie stan doskonały; nastąpi złoty wiek, który wyobraźnia poetów pomieściła wśród ciemnoty czasów pierwotnych, ale który leży przed nami.
To Saint-Simon, a Fourier, wzywający do przejścia od chaosu społecznego ku powszechnej harmonii, kreślący wizje pracy radosnej i atrakcyjnej, a Cabet, a Vidal, a wszyscy ci szlachetni i mądrzy —
zaprawdę, zbyt wiele zawdzięcza im mój umysł i serce, abym wówczas lub teraz umiał z nich szydzić. Ale nie umiałem też nie powracać po owych wzlotach na ziemię. 61
U wszystkich utopistów, zwłaszcza zaś u Fouriera, drażniła mnie szczegółowa reglamentacja przyszłości, którą tak upajał się Pietraszewski. Było to naiwne i niepotrzebne; nie można przewidywać przyszłości w oderwaniu od stopniowo zgłębianych tajników przyrody, od rozwijających się nauk.
Fourier przewidywał antylwy i antyrekiny, nie przewidział natomiast ani kolei żelaznej, ani telegrafu, które bez porównania radykalniej wpływają na ewolucję ludzkości aniżeli antylwy. Niepokoiła go kwestia usuwania nieczystości z falansterów i usiłował ją rozstrzygnąć przy pomocy ofiarnych jednostek, tymczasem zaś
w niedalekiej przyszłości wynaleziono water-klozety i podziemną
kanalizację.
Ufał wreszcie w przydatność ustalonych przez siebie form współżycia dla każdej grupy ludzkiej; przyjęcie ich wydawało mu się jedynie kwestią dobrej woli; nie uwzględniał warunków zewnętrznych i wypływającej z nich zmienności potrzeb życiowych. Wraz z Majkowem i Milutinem opuściłem Pietraszewskiego, rozczarowany do utopii i niechętny reglamentacji przyszłości. W kilkanaście lat później znalazłem ją u Czernyszewskiego, w śnie Wiery Pawłowny, bohaterki więziennego romansu.
Nie wierzyłem w ten sen; Niekrasow również nie wierzył; nie powiedziałem tego ani ja jemu, ani on mnie. 28
Petersburg gore.
Nad Rynkiem słupy ogniste i czarny dym.
Unoszone przez wiatr głownie płonące przelatują sypiąc iskrami nad ciemnym kanałem i spadają na dachy domów w stłoczonych wokół Rynku ulicach. Całe miasto przesiąkło swądem.
62
Miastem przewala się zamroczony i jakby upity nieszczęściem tłum.
Tłum nie zna żywiołu, szuka uchwytniejszego wroga: to Polacy, źli i podstępni Polacy, ci sami, co trzydzieści lat temu zarazili miasto cholerą.
Polacy i studenci podpalają świetną stolicę.
Trzydzieści lat temu nie było jeszcze studentów, wystarczyli sami Polacy; świadomość tłumu zmienia się wraz z postępami oświaty. Po krótkim czasie nowy przedziwny wyraz zaczyna przechodzić
z ust do ust: nihiliści.
Nihiliści to też studenci, tylko jeszcze gorsi.
To się tak podoba, że Polacy idą w niepamięć.
Nihilistów łatwo poznać po długich włosach i kapeluszach z szerokim rondem; można łapać ich na ulicy i bić, aż wyzioną ducha; policja nie broni. Wymyślił nihilistów, jeszcze zanim wybuchły pożary, Turgieniew. Nie chciał ich zabijać, tylko wyszydzić.
Wielki pan, zerwał z pismem Niekrasowa, bo nowi współpracownicy pachnieli mu dziegciem; a potem, pragnąc zemścić się na nich przy pomocy pięknej sztuki pisania (szlachcicowi przystoi ta wykwintna broń), ogłosił powieść współczesną o ojcach i dzieciach; Dobrolubow wystąpił w niej jako oschły, niedostępny ludzkim uczuciom Bazarow. Pan nie wierzy w nic... nawet?
Nawet, odpowiada Bazarow.
Dobrolubow umarł przed ukazaniem się książki, ale nihiliści istnieją: podpalają Petersburg, wydają tajne odezwy, redagują nieprawomyślne żurnale. Ja nie chciałem, tłumaczy zmieszany autor.
Chyba naprawdę nie chciał.
Pożary gasną.
Na ulicach pusto.
Horda koczowników rozbija na Rynku szałasy.
63
Katkow, który doskonale zgłębił ducha epoki, pisze artykuły o nihilistach i podnosi nakład. Czasopismo Niekrasowa zamknięto na osiem miesięcy.
Chyba już nie otworzą: skąd weźmie współpracowników?
Nocą łomot policji do drzwi.
Wzięli Obruczewa, wzięli poetę Michajłowa, wzięli Pisariewa i Szełgunowa.
Siódmego lipca 1862 roku biorą Czernyszewskiego.
Na Mytnym Placu — pomost drewniany i słup z żelaznym łańcuchem. Nad głową zbrodniarza stanu kat łamie szpadę.
Czytają wyrok: siedem lat syberyjskiej katorgi.
Zgromadzony tłum rozumie wyrok: na zawsze.
To nie ten, który w strzępy darł nihilistów; to nihiliści właśnie, ci nie dobici, nie dodeptani; czarna suknia bez krynoliny rzuca Czernyszewskiemu kwiaty; czapki z głów; żegnajcie, żegnajcie. Czytelnik, który weźmie do rąk ten pierwszy po dłuższej przerwie numer naszego żurnalu, zapyta prawdopodobnie, czyśmy się oczyścili postem i skruchą.
Że post był — trudno zaprzeczyć; i choć nie jesteśmy przeciwnikami samej idei postu, wolelibyśmy, oczywiście, aby jego terminy wyznaczano mniej hojną dłonią, co byłoby zresztą zgodne z istniejącą ustawą. Co się tyczy skruchy, postaramy się odpowiedzieć w najbliższym czasie; w każdym razie obiecujemy lojalność, ponieważ wszystko skłania nas do niej: i chęć obcowania z czytelnikami dwanaście, nie zaś cztery razy do roku, i obecny nastrój społeczeństwa, i wreszcie inne okoliczności.
Na wstępie muszę jednak określić, czym jest lojalność. Otóż wystarczy, jeżeli ten, kto postanowił stanąć w szeregach osób lojalnych, powie sobie: możesz, mój drogi, jeżeli chcesz, pożyczać chusteczki z cudzych kieszeni, możesz czytać romanse Paul de Kocka, ale w zamian za to musisz być człowiekiem dobrze myślącym. Czym z kolei jest owo dobre myślenie, tego nie potrafię już wytłumaczyć, bo to się
raczej czuje, niźli rozumie.
64
To mój artykuł.
Czy nie za wyraźne aluzje?
Ujdzie, macha ręką Niekrasow.
Po wyjściu numeru zaprasza współpracowników na obiad. Przedstawia mnie pani domu: wysokiej, dorodnej, o śniadej cerze i lśniących czarnych włosach, upiętych w kok. Tak wyobrażam sobie George Sand, chociaż nigdy jej nie widziałem.
To pan Sałtykow, a to — Awdotia Jakowlewna Panajewa. Mam nadzieję, że się zaprzyjaźnicie. Jest pani równie piękna, jak wówczas, kiedy zerkałem na nią z drugiego pokoju. Jak to, pan mnie zna?
Ponury licealista.
Pan? Boże!
Wybucha śmiechem, ale nie sprawia mi to przykrości. Prowadzę ją do stołu.
Jelisiejew wznosi toast za zdrowie Czernyszewskiego. Zapach spalenizny unosi się jeszcze w powietrzu.
29
Co się grodu Głupowa tyczy, to nietajne, od czego zgorzał. Od sprośności wielkorządcy (w inwentarzu wielkorządców głupowskich jedenastym numerem oznaczonego), Ferdyszczenki, tłuściocha i poczciwca skądinąd.
Przez sześć lat Głupów mlekiem i miodem płynął, a Ferdyszczenko brygadier nie wtrącał się do niczego, pił kwas, z podwładnymi na ganku w cymbergaja grywał, do owieczek swoich per panie bracie przemawiał.
Ano połóż się, panie bracie, nakazywał czule, kiedy który obywatel zawinił. Aż nadszedł kres pomyślności, gdy zadurzył się Ferdyszczenko 65
w Olenie rumianolicej, do dom ją od męża sprowadził, tego zaś, żelazami napiętnowawszy, ze zbójcami i złodziejami na Sybir zesłał. Za tę sprośność łaskawa dotąd przyroda odwróciła się od głupowian. Ziemia rodzić przestała, z nieba dżdżu ani kropli, bydło ryczy żałośnie i pada.
Faworytów posłał brygadier na agitację, na otuchę ludu rozżalonego. My wszystkiego zwyczajni, pocieszali lud faworyci, skoro zwierzchność z nami — co Bóg da, bez szemrania zniesiem. Zwierzchność
śpi, myślicie? E, choćby jednym oczkiem drzemała, drugim widzi, hoho, jak daleko!
Jednakowoż lud wygłodniały szemrał.
To przez tę Jezebel wszeteczną, szemrał lud, niepomyślność nasza. Psom ją oddać na rozszarpanie, a obrodzi ziemia jak drzewiej. Tedy jął Ferdyszczenko raporty skrobać, tak i tak, przyślijcie, łaskawcy, chleba, a jak chleba nie ma, to niech choć ekspedycja przybędzie.
Pisał, czekał, a tu lud coraz bardziej się burzył, coraz głośniej wydania Oleńki żądał, aż nie strzymał brygadier i na męki słodką
swoją uciechę wydał: białe ciało z dzwonnicy szczytu, rozhuśtawszy, zrzucili, ani strzępu nie zostało z nadobnej, w okamgnieniu ją psy przybłędy rozniosły.
I w tej samej chwili, gdy się los Oleny dopełniał, na wiodącym do miasta trakcie chmura kurzu stanęła gęsta.
Jedzie chleb! — zakrzyknęli radośnie mieszkańcy.
Trututu! — zatrąbiła chmura.
Bagnet na broń, trututu, hejże hej, rebeliantów goń, goń, goń!
I uspokoili się głupowianie, i znów popłynęło życie starą koleją, tylko że wielkorządca nazbyt już był zasmakował w sprośności i czasu mało wiele minęło, jak nową przyhołubił bogdankę: Domachę
strzelczynię, brudną i nieprzystojną.
Tym razem natura oznak gniewu nie objawiła, deszcze w porę
wypadły i w porę zaświeciło słoneczko, weselili się głupowianie, urodzajów oczekując obfitych.
66
Ferdyszczenko w pogodzie oddawał się niecnej swawoli. Aż szóstego lipca (kronikarz odnotował tę datę) stanął głupi Archipek pośrodku grodu w koszulinie wiatrem rozdętej: gore, załkał, gore, miecz ognisty, głos archanielski, gore!
Pożar wybuchł nazajutrz, kiedy w pole wyszli co do jednego, boć
to żniw był początek.
Najpierw grom uderzył z jasnego nieba, potem dzwon na trwogę
i oblekła się dymem czarnym miejscowość.
Wśród płomieni miotał się opętany Archipek, rwał na piersiach koszulę, ale z paszczy ognia, co go pożerał, nie szukał wyjścia. Już dzwonnica stanęła w ogniu, dzwon ogromny po raz ostatni jęknął i runął na dół.
Całą noc zarzewie drżało nad miastem, o brzasku jakby uspokoił
się żywioł, lecz w południe znów się zajęło z innego końca, dom za domem tak się w popiół obracał, głupowianie zaś, w blask złowieszczy wpatrzeni, zaczęli szemrać. Długo jeszcze goreć będziemy, szemrali.
Alboż z wolą boską wojować, odgryzał się wielkorządca. Nie o Bogu rzecz, o rozpuście twej jeno, ty zbereźniku. Tu sumienie brygadiera sprośnego tknęło i Domachę, płacząc, gromadzie wydał, nie zrzucili jej jednak z dzwonnicy, bo dzwonnica spłonęła, a i z takiej jeszcze przyczyny, że miłowali tę dziewkę. Ferdyszczenko zaś skrobać raporty zasiadł.
I niebawem na cichym głupowskim trakcie chmura kurzu stanęła. Sikawki jadą! — zakrzyknęli z ulgą mieszkańcy.
Trututu! — zatrąbiła chmura.
Bagnet na broń, trututu, hejże hej, rebeliantów goń, goń, goń!
Głupowianie upadli plackiem.
Tym sposobem, co się grodu Głupowa tyczy, już nietajne, od czego zgorzał.
Prawda, Głupów bajecznej jest proweniencji, to ułatwia poniekąd sprawę, choć i z bajką nigdy nic nie wiadomo.
Nie wiem też, czytelniku czcigodny, czy gustujesz w bajaniu. 67
Jeśli nie — w Petersburgu i na prowincji dosyć innych rozrywek, tak samo zacnych.
Jakoś chyba się dogadamy.
Tak czy siak, proszę nie pomylić adresu.
W Petersburgu mieszkam, w domu Krasowskiej, pierwsze piętro od frontu.
Prawdę mówiąc, ja wolę bajki.
30
W tym to mieście.
Dwóch niewiernych swemu stanowi dziedziców i konsystorz wielebny. Przez chwilę jeszcze uśmiech kobiety, muzy demokratycznej poezji, a później. W tym to mieście przebrzydłym (aż dziw, że nie ja podłożyłem ogień pod jego blichtr i nieprawość — a może jednak?) wydajemy żurnal, którego szelestem usiłował był Puszkin przed ćwierć wiekiem zmylić tętent miedziany (lecz niebawem stratował go jeździec); który później Górą Synaj piorunującą uczynił Bóg nasz, Bieliński (za pieniądze wesołego hulaki Panajewa); w którym zbuntowani panicze, najwięksi pisarze Rosji, ogłaszali swoje pierwsze herezje (aż odeszli, zgorszeni nową herezją nie ceniących piękna seminarzystów); w którym owi seminarzyści pedantycznie i pracowicie (w pedanterii i pracy również tai się czasem geniusz) nicowali rzeczywistość załganą
i takąż sztukę (aż ich raptem zabrakło, zmarłych z wycieńczenia, ciśniętych w kazamaty i tajgi); wydajemy żurnal w tym przebrzydłym mieście, wbrew niemu i przeciw niemu wydajemy na nowo żurnal. Dziedzice — to Niekrasow i ja; patrzy więc na nas Petersburg podejrzliwym okiem — kiedyż to z demokratów, farbowanych lisów, jaśnie panowie wychyną; bo że wychynąć muszą, to pewne; a ten Niekrasow, szepcze Petersburg, tył karety kolcami ostrymi nabił, 68
a Sałtykow lokaja po gębie pierze, a w karty nieraz do białego rana grywają; zresztą o tych kartach — to prawda.
Konsystorz: Antonowicz, Jelisiejew i Pypin; pracowitość chwalebna, lecz tym razem geniusz się w niej nie ukrywa; kiepsko także z poczuciem humoru; kpiny moje konsystorzowi nie na miejscu się
zdają w sytuacji żałosnej i patetycznej, w której działamy; zatem trochę i wbrew konsystorzowi pisuję. Przez chwilę jest jeszcze Awdotia Jakowlewna, la belle Eudoxie, lecz naraz odchodzi z małym chwatem Gołowaczewem, a Niekrasow uczy się francuskiego, by parlować z bystrooką Zuzanką. La belle Eudoxie: Dostojewski zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia, Czernyszewski całował po rękach (chyba żadnej innej kobiecie nie uczynił tego zaszczytu), Dobrolubow umierający kładł głowę na jej kolanach, Niekrasow, szczęściem nadmiernym udręczony kochanek, uciekał i znowu wracał, jeden tylko Panajew wolał wdzięki stu innych kobiet.
Zagoniony lowelas, najlepiej się czuł, gdy coś tracił; przeputał
z gryzetkami resztę majątku, czasopismo oddał Niekrasowowi, a gdy ten odebrał mu ponadto mieszkanie i żonę, odetchnął z ulgą: to była wolność — i poprawiwszy perukę, rozglądać się jął za kolejną przygodą; by odpocząć w końcu od przygód położył się raz na kozecie i umarł; Niekrasow z Awdotią, rozchodzeniem się właśnie zajęci, nie zwrócili na to uwagi.
Tak więc żurnal nie ma już swojej muzy; staje się bardziej jeszcze oschły i nudny niż dotąd; a przecież ma czytelników. Drukujemy przesłaną z twierdzy utopię Czernyszewskiego. Konsystorz sumiennie szerzy postępowe idee.
Niekrasow w chwilach wolnych od kart i przetargów żmudnych z cenzurą pisze wiersze gniewne i wzruszające.
Ja poprawiam powieści drugorzędnych pisarzy z ludu i wdając się
w polemiki coraz złośliwsze z każdym, kto wejdzie nam w drogę, bronię nihilistów, smarkaczy, jak ich przezywa Katkow, przed gwizdami i kamieniami dziennikarskiej gawiedzi. Wszystko razem nie jest nazbyt rozkoszne.
Czytają nas, więc jesteśmy potrzebni.
69
Ale czytając nas, kompromitują się: lektura naszego żurnalu to taki sam dowód nihilizmu, jak ciemne szkła i nieuczęszczanie do cerkwi; czy jesteśmy zatem potrzebni?
Tymczasem Polacy powstają; nie pomogły Konstantego przytupy w mazurze ani Wielkiej Księżny toaleta biało-czerwona; dla warszawskich splendorów pierwszy liberał petersburską pozycję oddał; teraz: Sasza, ja to załatwię — klęczy przed carem, monokl z oka i łzy; ale car się nie zgadza; Polacy zostają zdławieni. Murawiew, dzik opasły z zadartym nosem i krótką siwą szczeciną, to ulubieniec narodu.
Jest wyrocznią; Katkowa chwali: iście rosyjski człowiek; Wałujewa, w miarę liberalnego ministra, unicestwia: kosmopolita. A z Murawiewa zuch, ekscytują się słowianofile, rozstrzeliwuje i wiesza, daj mu Boże zdrowie!
Hercen staje po stronie Polaków i londyński dzwon zachłystuje się
nagłą ciszą.
My nie bronimy Polaków, ale nie roztrząsamy też ich niesłychanych bezeceństw; kwestia polska, zawiadamiam czytelników, nie wchodzi w zakres mych felietonów; recenzuję za to „Wilhelma Tella” i mimochodem publicystów najemnych wyszydzam, ma się
rozumieć — austriackich; cenzura nie ingeruje, Katkow jedynie brew marszczy i wytyka nas patriotycznym palcem.
Z drugiej strony grzmi radykał nad radykały, na wpół obłąkany Pisariew.
To, co piszę, nazywa kwiatami niewinnego humoru.
Kiedy śmiejemy się wraz z panem Szczedrinem, nie stać nas już
na oburzenie.
Śmiech pana Szczedrina deprawuje młodzież.
Jeśli pan Szczedrin chce być użyteczny, niech da spokój beletrystyce i zajmie się popularyzacją przyrodoznawstwa. Coś tam odpowiadam Pisariewowi.
Coś tam odpowiadam braciom Dostojewskim, którzy w swoim żurnalu bredzą o glebie, o powrocie do źródeł, zasypanych przez Piotra Pierwszego. Coś tam odpowiadam i Katkowowi.
70
Piekło żurnalistyki.
Na krótko bierze górę u dworu „partia polska”, liberalni książęta, więc Murawiew, obdarzony błyskotką hrabiowskiego tytułu, udaje się na wieś, by wychrząkać sekretarzowi wspomnienia. Propaganda polska, skarży się, w najniekorzystniejszym świetle czynności moje, boleśniejszym jednak, że w samym Petersburgu niektóre osoby, a po części nawet. Biedny Wieszatiel!
Ale czwartego kwietnia 1866 roku w Letnim Ogrodzie blady młodzieniec Karakozow niezdarnie celuje do Aleksandra. Nie zdąży nawet wystrzelić, schwytany i rozbrojony przez ciżbę. Po... Polak? — krztusi się car, rybim wzrokiem spoglądając na zamachowca. Za was, woła młodzieniec do wrogiego tłumu, jam Rosjanin, jak wy; tłum milczy.
Nocą z ósmego na dziewiątego zaczyna się rozprawa: biorą studentów i mieszczan, książąt i nauczycieli, spośród literatów biorą
Kuroczkina, Slepcowa, Minajewa, Ławrowa, Zajcewa; nie starczy żandarmów, do udziału w rewizjach powołuje się gwardię; Murawiew osobiście przesłuchuje strzyżone panny i grozi im wydaniem żółtych biletów; a prasa zdrętwiała ze strachu przekrzykuje się w wyrażaniu uczuć wiernopoddańczych. Czujny palec Katkowa wskazuje moralnych winowajców świętokradczego zamachu. 28 maja za szkodliwy od lat kierunek żurnal nasz (jednocześnie z czasopismem Pisariewa) zostaje zamknięty.
Nie pomaga nawet ostatni desperacki gest redaktora: oda na cześć
Murawiewa, wygłoszona podczas obiadu w Klubie Angielskim. Stłumiwszy bunt, spokojnie teraz potężnej Rosji sławę kuj, nad tobą skrzydła rozpościera Archanioł Michał, patron twój. Wieszatiela nie bawią ody.
Odwraca się do poety plecami.
Przyjaciele odwracają się także.
Bali się nie mniej od niego, zachęcali półgębkiem do tej próby dwulicowości, hańbiącej i płonnej, lecz to on jej dokonał, nie oni. 71
Teraz stoi sam pod pręgierzem.
Klub Angielski jest Placem Siemionowskim poety.
A ja?
A mnie tam nie ma.
Opuściłem zawczasu Petersburg, przez konsystorz pospołu z cenzurą wygryziony cierpliwie, do tej niwy gorzkiej, jak tylekroć przedtem, znów zniechęcony. Ale znów nie potrafię nie wrócić.
31
Co za radość: Rusi Millenium sławne.
Tysiąc roków, bają, jak Waregom do stóp przypadła: ziemia nasza wielka i żyzna, a porządku w niej nie ma; przyjdźcie i rządźcie. Przyszli Ruryk, Truwor, Sinowąs i zaczęli historię. Dziejopisi uczeni teraz za łby się biorą, jakiej krwi książęta-bracia warescy.
Normanowie, twierdzi Pogodin; ależ skąd, Bałtowie, upiera się
Kostomarow.
A ja wiem.
Pierwszy — sprawnik, drugi — strapczy, a trzeci — pst, między nami, sam gubernator.
I gdzie żyto rosło — dzisiaj porządek; gdzie bydełko tłuste — porządek; nawet gaj gdzie szumiał zielony — wszędzie porządek. O, Głupowie, miły Głupowie!
Czemu serca tak lgną ku tobie, czemu usta same się układają, żeby twoją opiewać chwałę?
Auch ich war in Arcadien geboren.
Stroma Góra zatem, wciąż Stroma Góra; to realizm, n’est ce pas, najoczywistszy realizm; może państwo życzą sobie pomacać; dość, ta księga zamknięta, finis.
Teraz Głupów?
72
Ach, to wcale nieproste, po Głupowie błądzę, a tu — towarzystwo znajome; Stromą Górą przerosły Głupów; nie chcę; o, udręka pisania; toć inaczej nie umiem; Stroma Góra kulą u nogi; uciec, uciec; realizm jest nierealny; do Głupowa, może Brzuchowa, nie, pomimo wszystko Głupowa; w trywialności nawet coś ludzkiego być musi, a w Brzuchowie — nic, oprócz gnoju; Brzuchów nie ma historii; jaką
wszakże historię ma Głupów, strach bez przerwy i końca — oto grodu Głupowa dzieje; zaraz, czyżbym; nie, nie potrafię, nie umiem, dajcie mi spokój, nigdy nic nie napiszę.
Biały koń.
Co takiego?
Na rumaku białym.
To być nie może.
Na rumaku białym wielkorządca do grodu Głupowa wjeżdża, z dymem puszcza gimnazjum i nauki wszelkie zawiesza. Wielkorządców głupowskich dzieje przez kolejnych archiwariuszy pilnie spisane, a przeze mnie z kronik starych wyjęte i gwoli czytelników uciesze tudzież morałowi powtórzone wiernie. Treści fantastycznej niekiedy, a miejscami zgoła niewiarygodnej w naszej oświeconej epoce; wszelako nie czuł się w prawie wydawca najdziwniejsze zatajać szczegóły, dufając, iż przytoczenie ich tym jaśniej przepaść czytelnikowi ukaże, jaka nas od czasów minionych dzieli.
Forma.
Znalazłem formę.
Podniecony krążę po gabinecie.
Liza!
Co takiego, Michel?
Nic, nic, nie przeszkadzaj.
Zdawało mi się, że.
Nie przeszkadzaj — powiadam.
Wchodzi skryba do gabinetu, a tu wielkorządcy tułów bezgłowy w mundurze siedzi, głowa zaś niby przycisk na rejestrów spoczywa stosie.
73
Gdzież pan widział tę piramidę, pyta Kukolnik, udeptując starannie moją czaszkę zbolałą. Gdzież pan widział, żeby głowę odkręcać, a w głowie. Pozytywka zepsuta, dwie melodie: „nie zniosę!” i „unicestwię!”, a naraz: „tss”, „pss”; do stolicy telegrafują po nową, pędzi z paczką
feldjegier i raptem.
Albo pasztet z truflami.
Drepce smakosz wokół nadziewanego: ekscelencjo, chociaż polizać!
Gdzież pan widział, żeby.
Gdzie? W Głupowie, najmilsi, w Głupowie.
Nie Brzuchów, nie Stroma Góra, nie Twer, nie Wiatka, nie Riazań: gród Głupów, jak Rzym, na siedmiu wzgórzach stojący; jeno w Rzymie niecnota, a u nas cnota, w Rzymie — wrzawa zuchwała, u nas —
pokora, w Rzymie — czerń, wielkorządcy u nas.
Dwudziestu jeden, sześciu dziewek nie licząc, samozwańczyń, co przez sześć dni anarchii.
Lecz dopiero Pochmur-Burczejew.
Zaraz, jeszcze nie on; głupowianie czołem przed kneziem biją; przyjdź i władaj nami; kneź przybywa: zachłoszczę! — od okrzyku tego rozpoczyna się czas historyczny w Głupowie.
Czyżbym znalazł; czyżbym; ależ nie; ależ tak; sam nie wiem. 32
Dzieciństwo trwa długo.
Każdy dzień pełen jest treści, pory roku mają niezwykłe znaczenie, pory dnia różnią się barwą i smakiem, nie ma powszedniości, zawsze dzieje się coś nowego, przechodzili pielgrzymi, suczka się oszczeniła, zobaczyłem przy drodze wierzbę dziwnego kształtu, poznałem litery az, buki i wedi, schwytano zbiegłego żołnierza, pobiłem się z bratem, na deser były maliny, wargi mateczki, kiedy przytuliła mnie, też
pachniały malinami, ojciec pokazał mi nasze drzewo genealogiczne, 74
pochodzimy od bojara Pruszanicza, umiem już całe abecadło i liczyć
do jedenastu, a są jeszcze odpusty z chórami i piernikami, każda chwila jest pełna i namacalna, każdy przedmiot zapada w pamięć, jestem ciekaw każdego człowieka, nie wszystkich lubię, guwernantka Maria Andrejewna pazurami wpija się w uszy, ale nie zapomnę nikogo, ani siebie nie zapomnę, jest mnie dużo, od Nowego Roku wyrosłem o cztery werszki, chciałbym już być dorosły, lecz dzieciństwo trwa długo.
Młodość także, z nadziejami, przyjaciółmi, książkami, pierwsze bunty, pierwsze poezje, pierwsza noc nieprzespana, boli głowa, jestem obrzydliwy rozpustnik, Platonie, lodu, ukochany nasz synu, hrabia Bobryński to dla ciebie zbyt kosztowny przyjaciel, lodu, na miłość boska, Platonie, Juriew zaś, ukochany synu, stanowczo kiepski wpływ na ciebie wywiera, Alino, je vous aime, mais, Michel, je suis mariée, piszę powieść, dzyń-dzyń-dzyń pod kabłąkiem, młodość
krócej trwa niż dzieciństwo, ale jeszcze długo.
A później — miganie lat, chorób, znajomości, ambicji, prac zaczętych i nie skończonych, prac skończonych i zapomnianych, kłopotów, mieszkań, podróży, chłodu, pustki, tak szybko, czemu tak szybko?
Służę, piszę, znów służę, z prowincji do Petersburga uciekam, z Petersburga znów na prowincję, znów szubrawcy dokoła, ścieram się więc z szubrawcami, naturalnie przegrywam, to gorzej niż rozpaczliwe — to nudne, znów z prowincji do Petersburga. Niekrasow pismo wydzierżawił u Krajewskiego, zaprasza mnie do redakcji, z konsystorza Jelisiejew tylko pozostał, Antonowicz zrażony pisze pamflety, odgryzam się za Niekrasowa i siebie, piszę dzieje Głupowa, potem listy z podróży, Niekrasow umiera, staję na czele redakcji, zamykają nam pismo, jeszcze żyję, lecz życie mija, dzieciństwo trwa długo, a życie mija tak szybko. Na pogrzeb ojca nie puścili mnie z Wiatki, na pogrzebie mateczki przemarzłem, potem piłem wódkę z bratem Dymitrem, lecz nie mogłem się rozgrzać, zdawało mi się, że od niego ten ziąb, wstrząsały mną dreszcze, piłem wódkę i wstrząsały mną dreszcze, bierz majątek, Judaszu, i daj mi spokój, odtąd nigdy nie mogłem się rozgrzać. Liza jest o trzynaście lat młodsza, nie kocha mnie, jesteśmy obcy, 75
może to dlatego, że nie mamy dzieci, tak długo bezdzietni, lecz pewnego dnia: zamelduj mnie państwu, Iwanie, pośpiesz się, nuże!
Państwa nie ma w domu.
Więc Iwanie, ty mi powinszuj, mam syna, słyszysz, syn mi się urodził, Konstanty!
Dzieci mnie nie kochają.
Pustka, chłód, mam czterdzieści lat, prawie nic jeszcze nie napisałem, Stroma Góra żmudnie przeistacza się w Głupów, mam sześćdziesiąt lat, napisałem już wszystko, nasz znakomity, pan SałtykowSzczedrin, no i co z tego, jak to co, przecież chciałem, przecież o tym marzyłem, a rzeczywiście.
Gdyby wymyślono taką machinę, w rodzaju latarni magicznej. Wszak istnieją dagerotypy, gdyby przeto utrwalić na nich wszystkie momenty życia, następnie zaś w tej machinie, w tej latarni magicznej wprawić obrazki w ruch, żeby całe życie po porządku przesunęło się
przed oczyma.
Najpierw byłoby długie dzieciństwo i każdy obrazek inny, mnóstwo rozmaitych obrazków. Później długa młodość.
A później już jeden obraz, bez zmian: człowiek nad rękopisem, z twarzą gniewną i nieobecną, ciągle nad rękopisem, mijają lata, życie mija, ciągle jeden obraz, bez zmian. Przecież chciałem.
Przecież mi nie żal owych lat jednostajnych.
Ale czemu tak szybko?
Chwilo, zatrzymaj się!
Nie, to już koniec.
33
Otóż i Pochmur-Burczejew sen tajemny piastuje, program albo Utopię swoją.
Estetyczny to sen, geometrii prawom posłuszny, sen o linii prostej. 76
Wszyscy maszerują i maszerują.
Nikt na lewo, nikt na prawo — wszyscy przed siebie. Równym krokiem, w jednakowych mundurach.
Wzrostu także jednakowego.
W mieście geometrycznym mieszkają, w szarych domach, w każdym po cztery pary. Jedna w wieku podeszłym, druga w sile wieku, niedorostków zaś
i młodzianków również po parze.
I komendant, i szpieg.
Trututu! — o świtaniu wzywa pobudka.
Młodziankowie naprędce pierś ssą matczyną, starzec pouczenie krótkie wygłasza, szpieg z raportem zdąża.
I po linii prostej — marsz do roboty.
Na komendę: ciach! nachylają się wszyscy społem.
Na komendę prostują plecy.
I wśród tego nachylania i prostowania wielkorządca sam po linii prostej przechodzi, intonując ku pokrzepieniu: hej, raz! hej, dwa! —
pracujący zaś podchwytują z zapałem: i żwawo! i żwawo!
Wspaniały świat linii prostej.
Nie ma w nim namiętności ni sentymentów.
Tylko obowiązek i geometria.
Geometria jest obowiązkiem.
Świat jest wielkim maszerowaniem — dokąd? w dal, jeszcze mgłą
pokrytą, z czasem jednak, gdy rozproszy się mgła.
Niestety!
Gród Głupów, kiedy Pochmur-Burczejew objął w nim rządy, ani trochę nie przypominał wypieszczonej przezeń idei.
Krzywe ulice, chałupy rozrzucone bez ładu, to wysokie, to niskie, to czerwone, to żółte, w jednej garbus mieszka, w drugiej sześć szkaradnych bękartów. Pojął wielkorządca, iż na nowo gród musi stworzyć.
Cóż atoli oznacza pojęcie „stworzyć”?
Stworzyć — to wyobrazić sobie, że się puszczę karczuje dziewi 77
czą: topór w rękę ująć i na wszystkie strony tym narzędziem twórczości machając, maszerować niezłomnie naprzód. Tak też uczynił.
O brzasku pierwsze mury runęły.
Z wielkorządcą natchnionym na czele głupowianie niszczyli swoją
kolebkę.
Chmura kurzu czarnego zaćmiła słońce, a pod słońcem zaćmionym Burczejew na proch ścierał miasto, nie znające symetrii. Myślami był już dalej: mieszkańców według wzrostu i tuszy sortował, niedobrane stadła rozwodził, nowe zgodnie z ideą łączył, dzieci równo dzielił między rodziny, komendantów mianował i szpiegów wiernych.
Na Niezłomnów przechrzcił w gruzach leżący Głupów — i magiczne to imię z niebytu wnet ulice dźwignęło — proste jak strzelił
promieniami od placu kwadratowego biegnące, gdzie pośrodku Pochmur-Burczejew, stwórca ładu, oś symetrii wspaniałej, stał i przyświecał. Szczęście było tak blisko.
O krok tylko po linii prostej oblekała się w ciało Utopia. Lecz wtedy.
34
Nic nie rozumieją.
Zły to ptak, który własne gniazdo.
Naród.
Jaki, u licha, naród?
Abstrakcyjny — czy historyczny, który wydał i znosi wielkorządcę
z faszerowaną głową, wydał i znosi, wzdychając, Pochmur-Burczejewa, a w porywie złości przypadkowe ofiary z dzwonnicy strąca?
Śmiech dla śmiechu.
Ha-ha-ha, Sałtykow-wesołek.
78
Nie, Sałtykow nie ma poczucia humoru.
Humor zakłada wielkoduszność, współczucie i dobroć. Czyżby?
Pójdźcie do mnie, a ja was ukoję.
Kłamstwo.
Sztuka sądzi zjawiska wedle ich prawdziwej wartości, bez udziału współczucia i pobłażania.
Kiedy, Michel, nie gniewaj się, ale ja też nie rozumiem. Czy to możliwe, żeby wielkorządca fruwał w powietrzu i zaczepił
się o iglicę?
Pamiętasz, kiedy byłam panienką, ułożyłeś dla mnie historię Rosji i tam.
Głupia.
Zawsze mówisz, że jestem głupia, ale recenzent.
Szubrawiec.
Szanowny panie redaktorze, chociaż nie jest w zwyczaju, by beletrysta, to jednak. Po pierwsze, pan recenzent przypisuje mi zamiar, w związku z czym zauważa niedostateczną znajomość, błędy w chronologii, jak również
luki: gdzie Pugaczow, gdzie senat, pozbawiony mapy geograficznej Rosji, gdzie wiele innych wypadków, których wyliczenie zaszczyt recenzentowi przynosi, zarazem jednak nie stanowi szczególnej trudności dla posiadacza cennych prac pp. Barteniewa i Siemiewskiego. Jednakże muszę wyprowadzić szanownego recenzenta z błędu, jakobym, wydając dzieje grodu Głupowa, miał na uwadze satyrę historyczną, muszę go także zapewnić, że i w przyszłości senat, nie dysponujący mapą Rosji, podczas gdy taki na przykład fakt, jak nakaz używania wyrazu „państwo” zamiast wyrazu „ojczyzna”. Forma kroniki historycznej stwarzała mi pewne udogodnienia, podobnie jak forma relacji w imieniu archiwariusza. W gruncie rzeczy jednak nigdy nie krępowałem się formą i korzystałem z niej o tyle jedynie, o ile wydawało mi się to użyteczne. Sądzę, że cel, do którego zmierzam, swobodę tę w pełni usprawiedliwia. 79
Dalej recenzentowi wydają się niedorzeczne takie postacie, jak wielkorządca z pozytywką w głowie i temu podobne.
Po cóż jednak rozumieć je tak dosłownie?
Wszak nie o to chodzi, że satrapa miał pozytywkę wygrywającą
romanse: „nie zniosę!” i „unicestwię!”, lecz o to, że znamy osoby, których całą egzystencję wyczerpują te dwie melodie. Mam nadzieję, że w wyjaśnieniach nie posuwam się za daleko. Potępiając mnie wreszcie za naigrawanie się z ludu, mój recenzent wypowiada kilka ciepłych słów, świadczących o jego osobistym dla tegoż ludu współczuciu.
Cieszy mnie ono niezmiernie, sądzę jednak, że nie dałem żadnych powodów do tak zacnej manifestacji.
Pozostaję, panie redaktorze, z wyrazami, pański Sałtykow. Nie wydrukowali, szubrawcy.
Szubrawcy i durnie.
Durnie i hipokryci.
A doktor Jonow?
Doktor Jonow nie jest szubrawcem.
Nie miałem go też za durnia.
Kiedy Wiatka wlazła mi w kości, doktor Jonow właśnie. W całej Wiatce jedyny dom, w którym.
Doktor Jonow, prostolinijny i prawy, lecz czemu.
Nie zrozumiał.
Z listem sztywnym i mroźnym odesłał książkę, że nie życzy sobie, z listem grzecznym, a obraźliwym, że nie życzy na przyszłość żadnych, posyłałem mu przecież zawsze, żadnych ze mną stosunków, upominków, korespondencji, nie życzy sobie.
Nie zrozumiał.
Nikt nie rozumie.
A wystarczy przecież wyjrzeć przez okno: wielkorządca szalony lata nad miastem, wielkorządca z głową faszerowaną truflami, z pozytywką w głowie, bez głowy, ciągle lata po linii prostej. Boli serce.
Może ja oszalałem, nie oni?
80
35
Nieczajew. Cóż to za jeden — Nieczajew?
Tego nikt nie wie.
Ale wszyscy dygocą.
Dygotem dyryguje policja.
Raz — otworzyć usta, dwa — szczękać, noc zapada na trzy, wkracza policja, szczękać, szczękać, ten już nie musi, bo wzięli, ale reszta
— otworzyć, szczękać.
Nieczajew?
Znikł jak fantom, może go wcale nie było, ale coś było; co takiego, powiedzcie; lepiej nie mówić. Rzeczywisty jest tylko trup znaleziony w sadzawce.
Wstać, sąd idzie.
Pierwszy w dziejach Rosji sąd jawny, z mowami adwokatów, z prasą, nawet z publicznością na sali; za sprawą Nieczajewa staliśmy się tedy państwem praworządnym, europejskim, pogratulować; nad głowami sędziów — Aleksander, światły monarcha; wstajemy czcząc sąd sprawiedliwy; ale czemuż ten dygot?
Raz — otworzyć usta, dwa — szczękać; głos ma pan prokurator; osiemdziesięciu siedmiu podsądnych, lecz Nieczajewa brak na ławie. Nie sadzę, Mikołaju Aleksiejewiczu, żebyśmy mogli sobie pozwolić na własne sprawozdanie z procesu, gdyby jednak w przeglądzie prasy.
Niech pan spróbuje, ale bardzo ostrożnie.
Nie napiszę przecież, że to banda szubrawców, za pół szeląga duszę zaprzedać gotowych. Piszę więc przegląd prasy, a Dostojewski, nad morzami szafirowymi, prasę tę samą z opóźnieniem niewielkim czytając — powieść
fantastyczną o biesach.
Dostojewski — artysta; ach, nie — Dostojewski ze łzami w oczach na szafocie stojący, z werbli warkotem w uszach, pada śnieg, z nienawiścią w sercu rozdygotanym; Dostojewski, kogo pan nienawidzi?
— później, później, piszmy ten przegląd prasy.
81
Dziennikarstwo rosyjskie dowiodło wreszcie lojalności swojej w sposób naoczny i niewątpliwy.
W obliczu jednomyślnego i przy tym z absolutną swobodą wyrażonego potępienia przez naszą prasę stojących przed sądem spiskowców, czyż warto jeszcze. Co się tyczy naszego osobistego stosunku do rozpatrywanej kwestii, to jako miesięcznik musielibyśmy, co daremnym wydaje się trudem, ponieważ w publicystyce tego rodzaju oryginalność, której zazdrościmy na przykład Wiadomościom Moskiewskim, nie możemy jednak.
Oto dlaczego poprzestając na stwierdzeniu pochwalnej jednomyślności naszego piśmiennictwa, dla wygody czytelników, w możliwie obszernych wyciągach.
W tych dniach w Sankt-Petersburskiej Izbie Sądowej rozpoczął się
proces drugiej grupy oskarżonych w sprawie Nieczajewa. Z aktu oskarżenia widzimy, iż najbardziej podatnym środowiskiem była dla Nieczajewa Piotrowska Akademia Rolnicza. Na uniwersytecie działalność Nieczajewa dotknęła zaledwie kilku studentów medycyny, przeważnie pochodzenia kaukaskiego, usuniętych z uczelni jesienią
1869 roku za bojkot profesora Połunina.
Przepisuję długie fragmenty dziennikarskich relacji, z rzadka jedynie pozwalając sobie na jednozdaniowy komentarz. W miejscu na przykład, w którym jedna z gazet oburza się na oszczerców, twierdzących, iż nawet uniewinniony przez sąd obywatel będzie do końca życia odczuwał skutki nie potwierdzonych oskarżeń, dopisuję: skoro Wiadomości Sankt-Petersburskie zapewniają nas, że tak nie jest, trudno dłużej mieć wątpliwości.
Spodziewamy się, konkluduję wreszcie, że czytelnik, przejrzawszy te wypowiedzi, zgodzi się z naszą opinią, iż w pełni, a do tego z całkowitą swobodą, oświetlają one nie tylko sam fakt, który stał się
przedmiotem procesu, lecz również bardziej odległe przyczyny, które fakt ten zrodziły.
Do przeglądu prasy cenzura nie ingeruje.
Lecz Nieczajew — cóż to za jeden: Nieczajew?
82
36
Pada śnieg, dudnią werble, Dostojewski schodzi z szafotu. Dostojewski: — katorżnik; list do Gogola czytał piejącym głosem: najżywotniejsze problemy w Rosji to dzisiaj; przez Bielińskiego skrzywdzony, przez Turgieniewa publicznie wyśmiany, przez Awdotię piękną nie dostrzeżony, beztalencie, fanfaron; i nikt już o nim nie słyszał — zawiadamia figlarz Panajew; otóż nie, Dostojewski — bohater, rewolucję zrobić chciał w Rosji, czytał list do Gogola i za to kajdanami dzwoni w domu umarłych.
Pada śnieg, przepadnijcie, zgińcie, wy wszyscy, wszyscy, złotouści, bluźniący, pychy szatańskiej pełni, rewolucja jest złem, mądrość wasza — marnością, odwróceni od Boga, z gleby rosyjskiej wydarci, pokusą opętani złowrogą, naprawiacze świata, grzesznicy, przeklinam was i odpycham.
A wyszedłszy dyjabli z onego człowieka, weszli w świnie; i porwała się ona trzoda pędem z przykra do jeziora, i utonęła. Dostojewski, piąty ewangelista, w żurnalu Katkowa biesy brudne egzorcyzmuje.
Nad morzami szafirowymi, z gazet — spisek plugawy i student zgładzony w parku, ale świnie, w które biesy wstąpiły — to wy, mądrale, pyszałki, towarzysze młodości, wspominanej z odrazą i lękiem. Turgieniew kilka lat temu także był nihilistów potępił. Kłamstwo! on ich podziwiał; za złe jeno miał drwinę z rodzicieli sentymentalnych, ale w czystość żaru, co dusze ich młode trawił, nie ośmielił się zwątpić; w ojców imieniu wyparł się dzieci wyrodnych; raczej pragnął się wyprzeć, lecz naprawdę — hołd im oddał, przed męstwem uderzył czołem; stary błazen Turgieniew dał się zaszantażować przez chłystków. Jeden Dostojewski dostrzega: toć to robactwo.
Więcej widzi: z was to robactwo, panowie; nie jesteście ich przeciwieństwem, choć bredzicie o sprawiedliwości i pięknie; wy to, wzniośli profesorowie i literaci, Bielińscy, Granowscy, Turgieniewowie, bezpłodni w dziele tworzenia, zadufani w sobie, bezbożni, zrodziliście i wypieścili zbrodniarzy. 83
Zanim w nich weszły biesy, w was smrodliwe miały siedlisko. Teraz pędzi trzoda na zgubę, z kwikiem opętańczym w fale jeziora wpada, zamykają się nad nią fale.
I znaleźli człowieka onego, z którego wyszli dyjabli, obleczonego, przy dobrem baczeniu siedzącego u nóg Jezusowych.
A to Rosja — mateczka nasza, od złego nawiedzona przez wieki, ale Łaską Pańską opromieniona i zbawiona wreszcie od biesów, miazmatów, nieczystości wszelkiej, uzdrowiona wreszcie i u stóp Pańskich, pośród zdumionych pasterzy, nad falami zbełtanymi siedząca. Biedny Dostojewski.
Pada śnieg, dudnią werble, Dostojewski schodzi z szafotu. Więc tak długo nosił w sobie nienawiść?
Więc tak długo pamiętał upokorzenie młodości, odtrącenie przez Bielińskiego, śmiech Turgieniewa, pogardliwy grymas towarzysza z szafotu — Spieszniewa?
Dostojewski się mści; nie fanfaron, trzeciorzędny członek kółka literackiego, trzeciorzędny uczestnik spiskowego stowarzyszenia, kajdaniarz, za niemiły charakter unikany przez kajdaniarzy; Dostojewski — pisarz niezwykły, z tchem zapartym przez publiczność czytany — mści się za wszystko. Dostojewski, a tamto: publiczność nasza widzi w pisarzu rosyjskim — list do Gogola, z wypiekami na żółtej twarzy — biedny Dostojewski, więc tamto?
Apage, satanas!
Dostojewski, jakież to małe.
Nie, i to niezupełna prawda.
Rano piszę, w południe — redakcja, nad powieścią Dostojewskiego wieczory, później do Unkowskich na karty.
Unkowski studentów broni kilku w sprawie Nieczajewa; o klientach swoich z szacunkiem mówi i ze współczuciem. Dostojewski — prokurator najgwałtowniejszy.
Lecz gwałtowność to podejrzana.
Jakby własną pokusę odpędzał, jakby bał się, że ledwie biesy egzorcyzmować przestanie, w niego wstąpią, a on, z młodzieńcami tymi złączony, w rewolucji zanurzy się nurcie, porywającym i krwawym. 84
On nie kocha Chrystusa, w którego imieniu przemawia. On do rzezi tęskni tajemnie, do rzezi rewolucyjnej; i tęsknoty tej lęka się, i zagłusza ją w sobie, i wydrzeć pragnie; nie pamięci Bielińskiego tak nienawidzi, ale tego, co w nim jest Bielińskim; nie prawdziwego Nieczajewa, co zbiegł za granicę, lecz Nieczajewa w sobie, zdolnego do tego, co tamten; za swą miłość występną, nie ujawnioną, bohaterów książki biczuje; a Stawrogin szalony i straszny — to nie Bakunin, jak sądzą wszyscy, ani wielki książę Konstanty, jak się domyślają niektórzy, lecz sam Dostojewski, biedny Dostojewski, miłością i nienawiścią rozdarty, Dostojewski — pokutnik. Ja domyślam się tego, ponieważ.
To haniebne, mówi Unkowski.
Katkow zachwycony.
Dostojewski znad mórz szafirowych wraca, judasze całują go w usta, które niegdyś Pietraszewski całował, on dygoce, spojrzeniem błędnym ucieka, a biesy wyklęte tuż.
Żal mi Dostojewskiego.
Lecz Nieczajew.
37
On jest we mnie także.
Morderca?
Mistyfikator?
Wszystko wolno?
Nie, nie, cóż ja mam z Nieczajewem.
Powóz toczy się petersburską ulicą, kartka z powozu wypada: jeśli jesteś studentem, przekaż — ja, Nieczajew, przez policję ujęty, torturom poddany, lecz zbiegnę, a wy działajcie. Nie było powozu, nie było tortur, dziewczynka piętnastoletnia, Wiera Zasulicz, biegnie z listem na wiec studencki, a w Szwajcarii zgrzebny wiersz Ogariewa: życie młode swe postradał w syberyj 85
skich kazamatach, lecz do końca był z narodem, toczył walkę o swobodę. Nie postradał, już jest z powrotem w kraju, z Bakunina mandatem: Alliance révolutionnaire européenne, comité général, No 2771, a to także kłamstwo, nie ma europejskiego aliansu, nie ma komitetu, nie ma tysięcy członków, tylko on, Nieczajew, jego wola, nienawiść
i brak skrupułów.
Katechizm rewolucjonisty.
Rewolucjonista — to człowiek skazany.
Wszystkie tkliwe uczucia: rodziny, przyjaźni, miłości, wdzięczności, a nawet honoru — musi stłumić w sobie dla namiętności jedynej rewolucyjnego działania.
Moralne jest wszystko, co sprzyja zwycięstwu rewolucji. Amoralne i występne — co mu przeszkadza.
Rewolucjonista zna jedną naukę: naukę niszczenia.
Nie jest rewolucjonistą, jeżeli wzdraga się przed unicestwieniem czegokolwiek lub kogokolwiek, jeżeli sentymenty mogą powstrzymać jego rękę wzniesioną do ciosu. Na siebie i innych spogląda jako na kapitał przeznaczony do zużycia dla rewolucji. Wszystko wolno?
Tak, wszystko wolno.
Z mandatem genewskiego fantasty wędruje Nieczajew przez podziemia mroczne Petersburga i Moskwy. W podziemiu czekają usunięci z uczelni medycy, co czytali Czernyszewskiego: oto przyszłość świetlana, trzeba ją kochać, przybliżać
ją, dla niej pracować (zaś ta książka już nielegalna, niedługo trwało osłupienie cenzury); akademii rolniczej głodujący słuchacze, co poniżeń i nędzy nałykali się w życiu dosyć; Wiery smukłe i ufne czekają, co chcą szczęścia dla wszystkich i nie myślą wcale o sobie; więc przybywa Nieczajew, okazuje mandat: to ja — i Stowarzyszenie Topora zakłada, co powstanie wznieci ludowe, już niebawem, dziewiętnastego lutego. Jesteście okiem sieci ogromnej, która Rosję całą pokrywa; nad tą
86
siecią komitet tajny, przekazuję wam jego rozkazy; musicie mi być
posłuszni.
Są posłuszni; spotykają się nocą, listy jakieś, nie czytając, oddają; katechizmu szyfrowanego na pamięć się uczą; a jeszcze, jak Nieczajew zarządził, jeden drugiego śledzi, na spytki bierze, sprawozdania dyktatorowi składa; wszystko dla niej, świetlanej.
Ale jeden naraz odmawia.
Krnąbrny student Iwanow wiary nie daje Nieczajewa pełnomocnictwom; proklamacji nie chce rozklejać w akademickiej stołówce —
jeszcze zamkną stołówkę przez wasze bzdury: Iwanow, komitet każe, musisz; pokażcie mi wasz komitet; zresztą dajcie mi spokój, odchodzę. Odchodzisz?
Iwanow — zdrajca.
Komitet skazał zdrajcę na śmierć.
Nie mogę, Nieczajew, zwolnij, to mój kolega.
Przekazuję ci komitetu decyzję; wahasz się jeszcze?
Nocą, w parku akademii rolniczej, Nikołajew bezwąsy z suchotnikiem Uspieńskim łapią skazanego za ręce; usiłuje się wyrwać, gryzie; sam Nieczajew strzela; do sadzawki, rzęsą obrosłej, wrzucają
trupa; Nieczajew, cośmy zrobili; ukaraliśmy zdrajcę; zamyka się rzęsa nad martwym, nad żywymi zamyka się noc. W cztery dni policja na tropie; sam Nieczajew w Szwajcarii, na Bakunina łonie, ale wszyscy inni przed sądem.
Jeszcze wierzą w niego, dumni są, że słuchali jego rozkazów, i szczęśliwi, że uciec zdołał; nie na długo, wyda go przecież Szwajcaria i tym razem naprawdę w kazamatach okrutnych zginie, ale ci, rewolucji roztrwoniony kapitał, wierzą, że się stanie inaczej; wróci wielki Nieczajew, pożar roznieci, zło ojczyste spopieli, krwią zmyje czarną, i powstanie świat nowy, w którym.
To dla tego świata.
Dla tego.
Dla jakiego świata, Nieczajew?
Pan mi każe wierzyć, że poprzez tę obrzydliwość.
Nic nie każę, literacie szanowny, w fotelu nad białą kartką. 87
Cóż ja z panem i cóż pan ze mną.
Prawda, cóż ja mam z Nieczajewem.
Moja babka była z domu Nieczajew.
Nonsens, on jest synem lokaja, poddanego Szeremietiewów. Cóż ja mam z Nieczajewem.
Nienawiść.
Z Bogiem mojej młodości, Bielińskim; z Pietraszewskim, mistrzem i przyjacielem; ze Spieszniewem pięknym, w którego głosie usłyszałem świst gilotyny; z Czernyszewskim, sny wieszcze śniącym za murami twierdzy; z Nieczajewem, mordercą i kłamcą; z Nieczajewem, co wrogom nie zadał ciosu, ale ręce splamił krwią towarzysza; z nimi razem i z nich niestygnąca nienawiść moja, co nie umie podpalać ani zabijać, jeno szydzić umie i bajki dwuznaczne składać; pan rozumie, Nieczajew, jakim dziś prawem.
Odwrócony plecami do sędziów: nie uznaję trybunału waszego; nie chcę waszych obrońców; nie uznaję rządu, ministrów, cara; zamykają się wrota twierdzy; ach, czy był naprawdę Nieczajew — nie ten we mnie, który się przyśnił może — co za straszny sen, krew mam na rękach, nie chcę, wody, nie tędy! — czy naprawdę istniał ten człowiek?
Jakże mam go potępić, kiedy tamtym potępienie moje należne, którzy go sądzą.
Jakże brzydzić się mam, gdy tamtymi się brzydzę, co z mlaskaniem i sykiem pełzają wokół. Jak mam wyrzec się Nieczajewa, skoro.
Ale jak mam go przyjąć, strasznego i plugawego?
Jak mam świata pragnąć, w którym prawem będzie jego wola, chłód i pogarda?
Wybieraj, mój literacie łaskawy.
Egzorcyzmuj biesy, jak Dostojewski, i w judaszów ramiona wpadnij — albo zgódź się na Nieczajewa. Na jakiego znów Nieczajewa?
To legenda, nie znam nikogo o tym imieniu, to w Głupowie szalonym ktoś go wymyślił, aby powód do ekspedycji uzyskać. Rzeczywisty jest tylko trup, ale małoż to u nas trupów. 88
Jeszcze cenzor, z którym o ćwierć herezji wintuję; znów pan wygrał, Aleksandrze Grigoriewiczu; to znaczy, że ja wygrałem. Nieczajewa nie było i być nie mogło.
I bez niego starczy przywidzeń.
38
Ach, jaki pan literat szlachetny.
Jak o prawdę stoi.
Jak wysokie racje rozważa w czułym sumieniu.
Czekałem na ciebie, zmoro.
O, naprawdę, czyżbyś pamiętał.
Cóż by jeszcze mogło cię tu przywołać prócz mej pamięci. Pamięć innych.
Pięknoduchów tych liberalnych, którzy nie widzieli was żywych, lecz wiedzieli na pewno, jaka treść wasza.
Elokwencji ci nie brak.
Zachwyceni Abakumowym bełkotem: a znak krzyża, trzema palcami czyniony, trójcę z Apokalipsy oznacza — węża, bestię i łżeproroka. A on wąż jest szatanem, a łżeprorok — to patriarcha moskiewski, bestia — cesarz zły, co nieprawdę miłuje tudzież pochlebstwo. A ja, oko w oko ze schizmą, barbarzyństwo i gwałt widziałem, nie opozycję.
Więc nie znałeś innego barbarzyństwa i gwałtu.
Wasza świętość, w gąszcze zapadła, pychy pełna i życiu mrocznie przecząca, większą mnie napawała odrazą niźli klechów rozwiązły indyferentyzm.
I dlatego.
Jakież inne motywy mogły mnie skłonić.
Wszak niewiele wcześniej (wiesz o tym, zmoro), gdy mi bunt kazano uśmierzyć, uchyliłem się i w raporcie po wzburzonych chłopów stanąłem stronie.
89
To ci się chwali.
Cieniu, porzuć ironię. Jeśli jesteś tym, za kogo cię biorę. Jestem nim. Opowiadaj.
Sam wiesz, jak było. Toć twojego zeznania tropem wędrowałem po sześciu leśnych guberniach, do eremów dotarłem nad rzekami Łupie i Lele, gdzie opary unosiły się z grząskich rojstów, samozwańczych biskupów w Nożewsku przesłuchiwałem i Osie, zaś w Kazaniu rewizjom asystowałem, których wściekły Mielnikow dokonywał, by wróciwszy z akt ośmioma tomami.
I cóż było w tych aktach, powiedz.
Prawda, wcale dla was niemiła.
Urzędniczej twej sumienności prawda.
Nie, ludzkiego mego sumienia.
Ledwiem część jej później w szkicach gubernialnych umieścił. Musiałeś, by usprawiedliwić swe czyny.
Jakie czyny? Albom znęcał się, jak Mielnikow, nad kim. Albom, jego wzorem, projekty wnosił, by rekruta z sekciarzy usilniej ściągać, bądź im dzieci odejmować od łona. Możesz jeszcze się szczycić, żeś ikon, jak Mielnikow, nie kradł
w trakcie rewizji.
Znów ironia. Nie do twarzy ci z nią, mój cieniu.
Z ironistą przecież rozmawiam. Przyznasz, dosyć w historii tej kart zabawnych. Choćby ta, że do akt twych już nikt nie zajrzał, bowiem czasy zmieniły się, gdy wróciłeś. Lub też Mielnikowa kariera: literatem został, obok siebie was wymieniano w analizach panującego kierunku. Lecz on czulej od ciebie pisał o schizmie. Miałem czyste sumienie.
Czy aby zupełnie czyste?
Wątpisz, zmoro?
Nie, ty sam wątpisz.
Lata mijały, dusiłem się, chciałem się wyrwać z niewoli. Za wcześnie — wciąż orzekał Mikołaj.
Musiałeś się przeto zasłużyć.
Wszelkie sposoby zasłużenia się wstręt mój budziły. 90
Bywają wygodne zbiegi okoliczności: kiedy można zasłużyć się, zachowując czyste sumienie.
Co za ulga: polityka rządu zgodna jest tym razem z moimi przekonaniami. Ty tak mówisz?
Ciebie tylko wyręczam. Miej odwagę i ciągnij dalej. Czynię zatem to, czego pragną; nie dlatego, by się zasłużyć, lecz
— że wierzę w słuszność swoich poczynań; myśl o zasłużeniu się
w zakamarki głębokie spycham; lecz zarazem zasługuję się przecież; czyż nie jestem uczciwy? nie uległem pokusie zasłużenia się wbrew sumieniu.
Amen, autoszyderco. To już wszystko: odpuszczam ci twoje winy. Stój, pyszałku. Jakim prawem ty, coś zeznawał.
Byłem bity, wasza szlachetność. Ja, Ananiasz Sitnikow, Starej Wiary apostoł, w Sarapulu przez von Dreyera ujęty, byłem bity w więzieniu i zeznawałem, pókim Bogu nie oddał ducha, tego dnia, kiedy tobie wyszła amnestia.
Nie wiedziałem.
Czy chciałeś wiedzieć?
Więc już zawsze będziesz do mnie przychodził.
Nie tak często, byś żyć z tym nie mógł.
Mielnikowa również odwiedzasz?
Nigdy.
39
Gdybym mógł po raz drugi, mając jednak wiedzę o skutkach. Brednie.
Kostia, Liza, wam przynajmniej gdybym mógł wytłumaczyć. Moje życie, błędów okrutnych pełne, których ustrzec się nie umiałem, wam przynajmniej. Lecz za wszystkie pokutowałem.
91
Ta historia, w której winy swojej nie widzę, lekkomyślność najwyżej, przecież. To już było w Twerze, dokąd przybyłem po konflikcie z Murawiewem w Riazaniu. Letnim rankiem przesyłkę mi doręczono w odpieczętowanej kopercie. Nie zdziwiło mnie to bynajmniej, otwieranie bowiem korespondencji należało do obowiązków podwładnego mi kancelisty. Kiedym jednak zajrzał do środka.
Zamazane literki powielonej na hektografie odezwy konstytucji żądały butnie uwłaszczenia pełnego chłopów, ludzkich praw i wolności. Myśli te zbyt bliskie mi były, bym nie pojął natychmiast: to prowokacja. To pułapkę Trzeci Oddział zastawił — i wpaść w nią muszę, choćbym nawet, nie doczytawszy do końca, zniszczył papier ów niebezpieczny. Kancelista, który kopertę przeciął, świadkiem jest, że odezwa dotarła do mnie. Co pan z nią uczynił, Sałtykow?
Któż uwierzy, żem zniszczył nie przeczytaną.
Ależ cóż mi pozostawało.
Arkusz wpół złożyłem i już naddarłem, kiedy naraz lepsze znalazłem wyjście. Gubernator Baranow.
To porządny człowiek, przy tym zaś — nie podejrzewany przez zwierzchność.
Nie zawiodłem się: już nazajutrz zawiadomił mnie obojętnym głosem, że przesyłkę zniszczył, Petersburga nie alarmując takim dzieciństwem. Gdzieś we wrześniu znów otrzymałem kopertę.
W październiku zaś wieść nadeszła, że oficer Obruczew został
aresztowany w stolicy.
Obruczewa poznałem był niegdyś u Czernyszewskiego.
92
Bardzo młody, lecz Czernyszewski go cenił.
Zdał mi się sympatyczny.
Obruczewa wzięto za proklamacje.
Nie meldując się, wtargnąłem do Baranowa.
Ekscelencjo, wymamrotałem zdyszany.
Podniósł na mnie spokojne, choć zdumione nieco spojrzenie. Niech się pan nie obawia, Sałtykow. Nic panu nie zagraża. Przekazując odezwę do Petersburga, podkreśliłem pańską lojalność. Ale przecież za pierwszym razem.
Tak, lecz później wpłynął okólnik. Pan zanadto się tym przejmuje, nie rozumiem pana, Sałtykow.
W drodze do Petersburga ochłonąłem troszeczkę. Kiedy Czernyszewski i Dobrolubow w swych żałobnych surdutach, niby togi pofałdowanych, nad postępkiem moim sąd odprawiali, próbowałem się bronić.
Przecież nie przypuszczałem, skąd mogłem wiedzieć, ja myślałem, że to.
Trzeba było przypuszczać.
Ale czemu przysłał mi do urzędu? Czemu nie do mieszkania?
Ich pogarda nie słuchała mych racji.
Jelisiejew przyszedł, zachłystując się opowiadał, że czterdzieści sześć kopert Trzeci Oddział otrzymał, zaś dowodem rzeczowym stał
się sygnet nadawcy, na niektórych z nich odciśnięty. Moich nie pieczętował sygnetem! — wykrzyknąłem z ulgą. Dobrolubow odwrócił się i jął bębnić palcami w szybę. Dobrze już, dobrze, mruknął wreszcie Czernyszewski, niech pan wraca do Tweru.
Moich sędziów nigdy już nie spotkałem.
Dobrolubow zmarł, do końca nieprzejednany wobec błądzeń i upadków człowieczych, bezlitosny dla swego przedwcześnie udręczonego ciała i nikomu prawa nie przyznający do trwogi, do ucieczki przed bólem, do pragnienia wygody, spokoju czy bezpieczeństwa. Miał
dwadzieścia pięć lat. Krzywdził mnie, ale czczę jego pamięć. Z Czernyszewskim listów kilka wymieniłem później w sprawach redakcji; 93
były dość sztywne — obu nas krępowało wspomnienie o fatalnej historii z proklamacjami; ale sądzę, że plamy na mnie nie widział; jakże mógłby w przeciwnym razie na współpracę moją przystawać
w piśmie, które wraz z Niekrasowem prowadził?
Być może, nie zapomniał jeszcze własnej do Londynu peregrynacji, gdzie z krzywdzących pomówień musiał się przed Hercenem tłumaczyć.
W rok po pierwszej Obruczewa odezwie do kazamat wtrącono Czernyszewskiego.
Niekrasow przyjął mnie do redakcji.
Zaczął się nowy rozdział mojego życia.
Jako literat i redaktor nie mogłem się już obawiać podejrzeń o nieprawomyślne lektury. Zostałem ich powszechnie znanym autorem.
Kiedy Obruczew wrócił z zesłania, widywałem go, współpracował
z naszym żurnalem.
Nie przechował do mnie urazy, wiedział najlepiej, że w nieszczęściu jego nie zawiniłem. Ale dla mnie.
40
Idą, płaczą — nie w naszych tym razem stronach — ale to wojna. Krwawią, suchary kradną — żabojady, Francuziki cherlawe —
żeby Hohenzollern na tronie hiszpańskim nie zasiadł — kawalerzyści szarżują, marszałkowie poddają fortece — a Prusacy wciąż naprzód prą, też pewnie krwawią, lecz zwycięzców krew uwzględniona w sztabowych planach, a rozbitków krew — strumieniami. Od krymskiej zaledwie piętnaście lat upłynęło.
Bonaparte nie jest pupilkiem Rosji, ale mimo wszystko Francuzom życzymy teraz wiktorii.
Na przebieg wojny życzenia nasze nie mają wpływu.
94
Gambetta żarliwy balonem „George Sand” szybuje, odwagi! —
woła, lecz w Paryżu na głowę trzydzieści gramów koniny, armia Loary istnieć przestaje, Bazaine w Metzu kapituluje, Prusacy u wrót Paryża.
Nam, z daleka tragedię śledzącym, jak zwykle, filantropia zostaje. Petersburg fanty rozgrywa i trele wyciąga na rzecz inwalidów francuskich.
Sama wyszłam na ganeczek, la-la-la, li-li-li.
Na jednym z filantropijnych wieczorów podchodzi do mnie Turgieniew. Kilka lat temu, kiedy widziałem go po raz ostatni, potraktował
mnie z chłodną, nieco wzgardliwą uprzejmością; odpłaciłem mu nieukrywaną ironią; teraz jest serdeczny, niemal wylewny; ja — zbity z tropu i nie umiejący się znaleźć.
Pan z Baden-Baden, Iwanie Siergiejewiczu?
Nie, z Londynu. Tak się cieszyłem na spotkanie z panem. Mam coś dla pana. Ale najpierw pragnę uścisnąć dłoń wielkiego rosyjskiego pisarza. Więc pan nie z Baden-Baden, powtarzam bezmyślnie, podając mu rękę.
Z Londynu, Michale Jewgrafowiczu, z Londynu. A to dla pana. Wręcza mi kilka stroniczek pokrytych jasnym cudzoziemskim drukiem, który tak łatwo kojarzy mi się z twórczością Turgieniewa i wcale nie kojarzy się z moją.
Niechże pan rzuci okiem, zachęca Turgieniew z uśmiechem radego z psoty dzieciaka.
History of a Town, czytam, ciągle nie rozumiejąc, edited by M. E. Saltykoff.
To moja recenzja, wyjaśnia uśmiechnięty Turgieniew, teraz uwierzy pan wreszcie, że przyjeżdżam nie z Baden-Baden, tylko z Londynu. Milczę, nieufnie zerkając to na niego, to na angielską odbitkę. Niechże się pan rozkrochmali, nasz rosyjski Swifcie, prosi Turgieniew, napisał pan wielką książkę, czy pan o tym nie wie?
Nie wiem, mamroczę, ciągle nie dowierzając, że to właśnie Turgieniew mnie chwali; właśnie on, który dotąd tak niechętnie patrzył
95
na wszystko, co ogłaszałem; a teraz, kiedy nikt prawie nie zrozumiał
dziejów pewnego miasta, kiedy opluwają mnie za nie w prasie i afronty czynią w życiu prywatnym, on jeden właśnie miałby być
tym, który pojął, on jeden wyciąga rękę; nie wiem, Iwanie Siergiejewiczu, niby skąd miałbym wiedzieć, niech mi pan powie. Turgieniew poważnieje.
Pan wie, Michale Jewgrafowiczu.
Pan jest za mądry, żeby nie wiedzieć, że napisał najprawdziwszą
książkę o Rosji.
A jeżeli nikt nie potwierdził tego przede mną, tym bardziej dumny jestem, że mnie to przypadło w udziale.
Nigdy nie ukrywałem, jak obce było mi to, co pan pisał. Dzisiaj biję czołem przed panem.
Nie jestem skromny, wszyscy pisujemy lepsze lub gorsze romanse, ale taką książkę tylko pan jeden.
Niechże pan przyjmie otwartym sercem to, co powiadam. Znowu wyciąga rękę, ściskam ją, ale nie potrafię wykrztusić tych serdecznych słów, na które on pewnie liczy.
Chciałbym je znaleźć; przecież naprawdę jestem mu wdzięczny —
że zrozumiał, że dojrzał i że — właśnie on; moje serce zmarznięte fala ciepła ogarnia jakieś wspomnienie zatarte — ach, tak, kiedy pierwszy raz w życiu piłem wódkę na stacji pocztowej, takie samo ciepło; ale łatwiej mi było wtedy podzielić je z oficerem żandarmów niż dziś z towarzyszem po piórze, który dał mi dowód braterstwa. Dziękuję za życzliwość, udaje mi się wreszcie powiedzieć; wypada to sztywno, więc brnę dalej; miło mi, Iwanie Siergiejewiczu, że pan tak wspaniałomyślnie ocenił moje igraszki, a Swifta jakoś
dotychczas.
Musi pan koniecznie przeczytać.
A co pan sądzi o najnowszym poemacie Niekrasowa, całkiem już
niefortunnie zmieniam temat rozmowy.
Niekrasow, chmurzy się Turgieniew, wolałbym nie wspominać
o tym człowieku.
To prawdziwy poeta, rzucam zaczepnie, a ja cóż, publicysta. Pan siebie nie docenia, mówi, już bez zapału, Turgieniew. 96
Pochylając uprzejmie głowę, wycofuje się w stronę krynolin i kapeluszy z kwiatami, które robią dla niego miejsce. Sama wyszłam na ganeczek, la-la-la, li-li-li.
I huk armat pruskich, walących w Auteuil i Passy.
41
Ten żołnierz nie ma snów.
Cztery dni na pobojowisku umiera; wody; przeraźliwie świadomy, pod błękitnym bałkańskim niebem, które żadnych mu nie objawia tajemnic, rozpościera się tylko, z kulą słońca pośrodku, a gdy noc —
z dużą gwiazdą i błyszczącym drobiazgiem wokół; kępa krzaków; źdźbło trawy; mrówka; szeregowy z cenzusem, ochotnik ze zmiażdżonymi stopami czołga się do pęczniejącego sąsiada — do fellacha, którego zadźgał bagnetem; martwy wróg, jak brat, oddaje mu swą
manierkę; woda ciepła i mdła; gnijącego zbawcę robaki toczą; odór skręca wnętrzności; manierka wypada z rąk; szeregowy z cenzusem płacze.
Żadnych snów, tylko rzeczywistość cuchnąca.
Cztery dni, zanim znajdą, w lazarecie na stół położą; potem w płaszczu żołnierskim do redakcji zapuka; ależ pan jest pisarzem, drukujemy, ma się rozumieć; dziwnym wzrokiem popatrzy i, kulejąc, wyjdzie w milczeniu; i dopiero kiedyś, poza poręcz schodów ramiona wyciągając jak pływak, w dół się rzuci, by cztery dni na szpitalnym łóżku umierać, w słońcu swego szaleństwa i przytomności. Garszyn — jego nazwisko.
O trzydzieści lat młodszy ode mnie.
Nasza nadzieja.
Cenzura zgadza się na opowiadanie bez snów.
W snach aluzje bywają; także w bajkach i alegoriach; a to — z życia naszych dzielnych żołnierzy; i skończyło się dobrze — znaleźli przecież, tylko jedną nogę ucięli; a pan mówił, Sałtykow. Ja mówiłem: bez atu.
97
Na Szypce, słychać, śnieg.
Armia Hurki pod Adrianopol podchodzi.
Szeregowy z cenzusem płacze nad przelaną manierką.
Nie ma w tym, dzięki Bogu, żadnej aluzji.
A ja cóż, publicysta.
Pojęcia, ot, choćby po Katkowie podnoszę.
Opukuję i słucham.
Takie słówko modne: anarchia.
Była chwila, gdy całą nieomal Rosję posądzono o dążności anarchistyczne, gdy wyłącznie głupiec i łotr wierutny czuć się mogli wolnymi od etykiety: anarchista, podpalacz. Była chwila, piszę. Była. W czasie ostrożnym.
Cóż w samej rzeczy, spytajmy, jest anarchią w oczach motłochu?
To — podniecenie umysłów, sceptyczny stosunek do mitu, jaki rządził egzystencją człowieka, poszukiwanie prawdy, bardziej odpowiadającej zmienionym warunkom życia, samo życie wreszcie, przechodzące ze starych na nowe tory. Innymi słowy, anarchia to wszelki ruch, postęp, treść najgłębsza historii, o ile pod historią coś innego rozumieć, niż.
Tu w pół zdania konstrukcja musi się zaciąć i porzucić naraz ją
trzeba, łamiąc wbrew obietnicy prawo tej książki.
Wprawdzie przykry to zabieg, lecz nieuchronny, gdyż Sałtykow krech owych groźnych widzieć nie może, które sam car, rozszarpując ołówkiem papier, wzdłuż stronicy kreśli, ani widzieć, ani dowiedzieć
się znikąd, a zjadliwe te krechy tymczasem wydłużać i rozdymać się
będą, aż w nie tak znów odległej przyszłości dosięgną nieprawomyślnej redakcji i skrzyżują się nad nią bezlitosnym iksem wyroku. Sałtykow nie wie, ale autor tym razem nie potrafi również nie wiedzieć. Łamie konstrukcję, oddziela się od bohatera, przenika zmurszałe ściany urzędów i wiernie strzeżone podwoje imperatorskiego pałacu, snuje się tajemnymi przejściami, zaczaja we wnękach okien i za oparciami foteli, aby zdążyć po kolei podpatrzyć każdego z uczestników intrygi, zajrzeć im w twarz, odcyfrować drgnienia piszącej ręki. Wybałuszone w przestrachu oczy cenzora, który przegapił. 98
Rozdęte czujnością chrapy urzędnika III Oddziału, który sporządził raport. Ręka cara, porośnięta rudymi włoskami, spazmatycznie ściskająca ołówek, jakby niepewna, czy potrafi swobodnie kierować tak kruchym narzędziem. Więc naprawdę o to?
Tak jest ciekaw autor banalnego tego widoku i tak pewien, iż czytelnik ciekawość ową podzieli — że nie cofa się przed naruszeniem iluzji, dotąd tworzonej, iluzji wewnętrznego uczestnictwa, z którą
zżyć się kazał czytelnikowi i sam zżył się do tego stopnia, że zerwanie z nią takie stało się trudne?
Otóż właśnie: bardziej wątpliwa jest konieczność zmiany perspektywy, w samej opowieści zawarta, niż pragnienie autora, by, choć na krótko, popsuć zabawkę.
Dokuczyło mu zbyt dokładne już i długotrwałe wpisanie w postać, którą nie był przecież i nie jest, poczuł lęk, że we własnej konstrukcji istnieć przestanie, ponad chęć i potrzebę z bohaterem utożsamiony, pozbawiony swej odrębności, bezpowrotnie ugrzęzły w sporządzonej przez siebie pułapce chwytu — więc w połowie książki buntuje się
przeciw konsekwencji literackiego pomysłu.
Za chwilę zrezygnuje z buntu i już do końca pozwoli rządzić przyjętemu na wstępie prawu. Ale teraz — choćby kosztem zgrzytu i niedoskonałości konstrukcji
— musi zaczerpnąć tchu, straconego wraz z duszącym się bohaterem, oddalić się od rosyjskiego pisarza, ujrzeć go z zewnątrz, a prócz niego — tamtych, tak skądinąd nieważnych, jak urzędnik, cenzor i car Wszechrosji.
Tedy car.
To ten sam, Aleksander II Wyzwoliciel, pupilek romantycznego poety, który mu wpoił.
Szczęśliwy jestem, powierzając Sałtykowowi.
Uczuć szlachetność, nad pisklęcia przetrąconym skrzydełkiem łzy ronił, współczuł chłopom i katorżnikom.
Miało być zupełnie inaczej niż za Mikołaja.
Truchlejący za każdym szmerem, postarzały i spaśny. 99
Ręka rudymi porośnięta włoskami wypuszcza ołówek, w rozdrażnieniu w stół bębni, znowu ołówek chwyta. Car pisze: minister spraw wewnętrznych niech zwróci na to uwagę. Minister Timaszew zwraca uwagę.
Car czyta: spodziewamy się, że czytelnik, przejrzawszy te wypowiedzi, zgodzi się z naszą opinią, iż w pełni, a do tego z całkowitą
swobodą, oświetlają one nie tylko sam fakt, który stał się przedmiotem procesu, lecz również bardziej odległe przyczyny, które. Car zastanawia się chwilę i pisze na marginesie: ironia. Nad szydercy głową i pismem, w którym drukuje, pachołkowie miecz zawieszają.
Przegląd prasy przeszedł, o anarchii pisze Sałtykow, nie wie nic o mieczu nad głową.
Ale głowa boli.
Tak zwani anarchiści, z głową bolącą pisze (ach, niepoprawny), nigdy przecież nie dopuszczali się tak potwornych okrucieństw, jakich zawsze i wszędzie dopuszczają się pacyfikatorzy. Rozbestwieni konserwatyści współczesnej Francji w ciągu jednej doby więcej niszczą istnień, niż zniszczyli od początku zamieszek najbardziej nieprzejednani stronnicy komuny. Zatrzymuje się, epitetu dobiera ostrożnie, by mu ktoś nie zarzucił
sympatii do komunardów. Niż zniszczyli od początku najbezwzględniejsi. Niż najbardziej szaleni. Zawzięci. Fanatyczni. Od początku zamieszek najdziksi stronnicy komuny. Tak na pewno przejdzie —
z ostrożności swojej zadowolony.
A miecz wisi.
A głowa boli.
Serce tłucze, rozszerza się, pod gardło podchodzi.
Bolą ręce spuchnięte i nogi.
Za granicę, mówią lekarze, za granicę czym prędzej. Na cieniuśkim włosku, choć go nie widać.
100
43
Za granicę, mówią lekarze, na powietrze i wody.
Jakże tak: za granicę?
Przecież nigdy jeszcze.
Drogi Pawle Wasylewiczu (to do Annienkowa), czy nie zechciałby pan w Baden-Baden niedrogiego mieszkania poszukać dla mnie z rodziną. Proszę mi wybaczyć tę prośbę, lecz znając pańską uczynność. Tak się czuję, że chętnie już nigdzie bym się nie ruszał i doczekał
śmierci we własnym łóżku.
Ale zdychać, zostawiając dwoje maleńkich dzieci.
Liza, policzyłaś pakunki?
No, usiądźmy na chwilę — i w drogę.
Michel, a jeżeli lokomotywa nie ruszy z miejsca?
Hehe, łaskawa pani widać nieczęsto jeszcze.
Nie ma co się obawiać, ruszy.
Dzisiaj technika cudów potrafi dokonać.
Tak, tak, ale zawsze jakoś to nieprzytulnie.
I przytulnie się zrobi, jak człowiek samowar postawi. A za granicą — samowaru, prawda, nie będzie, ale za to — parówki z musztardą. Słyszysz, Michel, u Niemców sprzedają parówki.
Słyszę.
Kolej żelazna to dzisiaj najlepszy interes. Skoro Szmulek Polakow inwestuje kapitał — wie Żydzisko, co robi.
Najjaśniejszy Pan hrabiego Bobryńskiego na ministra kolei powołał. A w ostatnim romansie hrabiego Tołstoja dama szlachetna pod kołami pociągu ginie. Ach, co też pan opowiada.
Liza, krygując się, pozwala sobie streścić ginekologiczną powieść
Tołstoja.
101
Żeby nie słuchać, otulam się szczelniej w płaszcz, zamykam oczy, usiłuję zasnąć.
Sen nie nadchodzi.
Cały wagon rozbrzmiewa gwarem szczęśliwych podróżników rosyjskich. Ich rozmowy o fortunie łódzkiego Żyda i powieści pana hrabiego zagłuszają turkot pociągu.
Nie sądziłem, że taki tłum.
Puszkin nigdy nie dostał paszportu.
Jednak coś się zmieniło.
Może w samej rzeczy postęp techniczny rozszerza zakres swobody. Tylko że u nas każde kółko żelazne staje na podkładzie z ludzkich kości pogruchotanych.
Jest taki wiersz Niekrasowa: widma chłopów, co padli przy budowie kolei, otaczają pociąg pędzący. Luby nam widok ten w noc księżycową! — słyszysz posępny ich śpiew?... Nasze to dzieło! Od znoju i chłodu ginąc, od chorób i kar, dosyć zaznawszy i zdzierstwa, i głodu, tutaj cierpliwie zginaliśmy kark.
Pociąg zatrzymuje się z piskiem i zgrzytem, Liza krzyczy: Oj, co się stało! — i łapie mnie teatralnym ruchem za rękę. To granica, uspokaja ją bawidamek wąsaty, ten od Tołstoja, zaraz widać, że pani.
To granica, nagły przestrach ściska mi serce, oni wejdą: Sałtykow, dokąd?
Takich jak pan.
Zbierać manatki — i.
Patrz, Michel, patrz!
Otwieram oczy.
Co, co takiego?
Patrz, jakie zboże!
Wszyscy tłoczą się przy okienku, jeden drugiego odpycha, czoło 102
bitne okrzyki wznoszą: jakie zboże! u nas takiego za Boga! u nas wszystko szarańcza zżarła, a tutaj!
Teraz wiem, że puszczono mnie za granicę.
Gwar ten sam jakby, a tonacja gwaru — odmienna.
Nie podziwia już nikt Polakowa fortuny, Bobryńskiego kariery ani nawet Tołstoja talentu.
La Russie, ha-ha-ha, le peuple russe, ha-ha-ha, les boyards russes. Podróżnicy rosyjscy zachłystują się powietrzem wolności. A wiecie, państwo, że nasz rubel, ha-ha-ha, za pięćdziesiąt groszy oddają.
A wiecie, państwo, że u nas czynownicy całą gubernię rozdrapali w zeszłym tygodniu.
Ha-ha-ha.
I naraz mam ochotę krzyknąć: nieprawda!
Chociaż wiem, że to prawda.
Chociaż wszystko, co piszę — o tym.
Za oknem przesuwają się niemieckie bogate pola, niemieckie dzieci w kamaszach i portkach chusteczkami machają, jak oficer wypina pierś niemiecki schludny krajobraz.
Liza, wracajmy!
Co mówiłeś, Michel?
Nic, nic.
Ja też się boję, że Annienkow nie załatwił mieszkania. Ależ, łaskawa pani, w Baden-Baden na dworcu pośrednicy czekają, wszystko pięknie załatwią. Słyszysz, Michel, pośrednicy.
Ha-ha-ha, la Russie.
Słyszę.
103
44
Ojczyzną mojej młodości była Francja.
W Petersburgu ja i moi przyjaciele egzystowaliśmy ciałem jedynie: chodziliśmy do urzędu, stołowaliśmy się w garkuchniach, od rodziców ze wsi odbieraliśmy listy nie skąpiące pouczeń i mniej szczodrobliwe w pieniądze. Duchem żyliśmy w słodkiej Francji.
Nie we Francji, ma się rozumieć, Guizota i Ludwika Filipa, ale w kraju Fouriera, Saint-Simona, Ludwika Blanca, zwłaszcza zaś
uwielbianej George Sand, która poprzez mgły petersburskie, poprzez granice i wiorsty naszym sercom kazała drżeć wyczekująco i trwożnie. Rosja była nierzeczywista, sprowadzała się do anegdoty ponurej; doktor Dal umyślił wydać zbiór przysłów, więc utarto mu nosa; na podręcznik arytmetyki areszt nałożono w drukarni, ponieważ między liczbami jakiegoś zadania wykryto szereg podejrzanych ogromnie kropek; zapaliła się buda sztukmistrza Lehmanna, policja rozpędziła pragnących ugasić pożar, bowiem prawo to przysługuje tylko strażakom, lecz strażacy przybyli po wszystkim; pijany riazański dziedzic swoich równie pijanych gości oddał w ręce żandarmów jako niebezpiecznych spiskowców; tak, nierzeczywista i martwa; bez uśmiechu powtarzaliśmy anegdoty i czym prędzej wracaliśmy do Francji naszego marzenia. Tam tętniło życie, tam się zawsze coś zaczynało, burzyło się, wybuchało, mieliśmy tam przyjaciół i wrogów, jedni i drudzy nie wiedzieli o naszym istnieniu, ale myśmy ich znali, przejmowaliśmy się
klęskami przyjaciół i triumfowaliśmy, gdy wrogom powinęła się noga, nic przecież nie było z góry przesądzone, wszystko mogło się rozegrać tak lub inaczej, żyliśmy tym, co się działo w Paryżu. Żaden z nas jeszcze nigdy tam nie był.
Nie bulwary pociągały nas zatem, nie zabawy uliczne ani nawet barbue sauce Mornay smak nie zaznany.
Tęskniliśmy za wielkimi pryncypiami 1789 roku i tym wszystkim, co z nich wynikało.
I abstrakcja ta była dla nas jedyną rzeczywistością godną uwagi. 104
Któregoś ranka, w zapusty roku 1848, byłem w operze włoskiej. Alina była tam również; ona w loży, ja na parterze; nie wolno mi było podejść do niej i jedynie z rzadka wolno było obrzucić nie zdradzającym namiętności spojrzeniem; kiedy to czyniłem, widziałem delikatny owal jej twarzy, tkliwą biel ramion i rudawy kosmyk za małym uszkiem; całą siłą woli odwracałem wzrok w stronę sceny. W wiele lat później przyszło mi na myśl, że w Alinie kochałem nie tylko piękną i niedostępną kobietę, ale również — Francję, którą jej ojciec, inżynier wojskowy, opuścił był dla służby złotodajnej u cara. Jeszcze później — że wnuczce nie sankiulotów bynajmniej, lecz tych, co przed orłem dwugłowym liliom przysięgali burbońskim, obce były, jeśli nie wręcz niemiłe, porywy moje ku Francji — ku Francji innej.
W mojej żonie Elżbiecie również krew galijska płynie — po matce; stąd jej nadzwyczajna uroda. I Elżbiecie również obce, co mnie najbliższe.
Ale wówczas, w operze, nie przeczuwałem, naturalnie, tych myśli. Czuła muzyka Rossiniego docierała do mnie jakby przez pluszową
kotarę, przed oczyma miałem — nawet nie patrząc na nią — Alinę, nie myślałem o niczym, było mi dobrze jak w śnie dziecinnym pod szumiącymi drzewami.
Naraz ktoś mnie trącił.
Zobaczyłem kolegę z Ministerstwa Wojny (i z kółka Pietraszewskiego), Achszarumowa. Dźgnął mnie czarnymi, błyszczącymi oczyma i półgłosem powiedział: gabinet Guizota upadł. Wszystko wokół zawirowało.
Muzyka zabrzmiała donośniej i napastliwiej, już nie pieściła, lecz wdzierała się na barykady, a z nią razem — ja i cała publiczność; tak, zdawało mi się, że wszyscy jak ja podnieceni są wiadomością z Paryża, radują się i triumfują; zresztą niezbyt się chyba myliłem — na tej sali wielu było młodych patriotów Francji; tak więc, siedząc w fotelach opery włoskiej, szliśmy naprzód pod trójkolorowym sztandarem; jeśli przedtem było mi dobrze, teraz — byłem upity szczęściem. 105
Spojrzałem w górę: Alina trwała, zasłuchana, w tej samej pozycji co przedtem, nie drgnął nawet kosmyk rudawy za małym uszkiem. Ona nie wie, pomyślałem.
Choćby i wiedziała — to dodaję ja, zgryźliwy, o ćwierć wieku starszy — nic by się nie zmieniło.
Wtedy nie wyobrażałem sobie, że komukolwiek, a tym bardziej Alinie, obojętny być może upadek Guizota.
Przed końcem przedstawienia upadł nowy gabinet Thiersa. W kilka dni później Francja była republiką.
George Sand płomienna redagowała biuletyn, do członków rządu bez przepustki wchodziła, przyjaciółce swojej Viardot (ukochanej później przez Turgieniewa) nową Marsyliankę skomponować kazała, do słów Duponta.
Jeśli przez komunizm, pisała, rozumiecie pragnienie i wole, aby dziś już zniknęła oburzająca nierówność skrajnego bogactwa i skrajnej nędzy, ustępując miejsca rodzącej się prawdziwej równości, wówczas — tak, jesteśmy komunistami.
W owych dniach zaniedbałem nieco Alinę.
W petersburskiej powieści piramidę wzniosłem, przez Saint-Simona natchnioną. Piramida runęła na mnie.
W dwa miesiące później zajechałem kibitką przed ganek wiackiego gubernatora.
Alina była daleko, Francja — jeszcze dalej.
Przez osiem lat ojczyzna mojej młodości oddalała się coraz bardziej, okrywała się mgłą i milkła. Jeszcze za nią tęskniłem, aż w końcu — przestałem tęsknić. Przyszła chwila, gdy rzeczywista stała się Rosja.
Nie przestała być anegdotą ponurą i tępą, ale ja — znalazłem się
wewnątrz tej anegdoty.
Rosja jest anegdotą o mnie, więc nie da się jej powtórzyć pośpiesznie i umknąć. Oto pański paszport, Michale Jewgrafowiczu, jedź pan do Francji. Dziękuję.
106
Les voyageurs — dehors!
I Francja nie ta, i Michał nie ten.
Spójrz, Michel, jaką pelerynkę nosi policjant.
Bonjour, Paris!
Odrobinę za późno.
45
Całe Niemcy — to Berlin i lokajskie miasta, kurorty. Berlin: drugorzędna rozpusta, wymuszona wesołość i kompleks nowobogackich.
Wir haben unsere eigenen gamins de Paris.
Berlin — to jak Petersburg o piątej po południu, kiedy czynownicy, głodni i źli, śpieszą, nie oglądając się, na barszcz odgrzewany. Są ulice, na ulicach ludzie, ale życia ulicznego — próżno byś szukał. A przecież ono dopiero.
Założyć uniwersytet, profesorów nająć do komentowania faktu dokonanego, wznieść muzea, opery i pomniki — dla zwierzchności bogatej i silnej to bagatela.
Ale nudę berlińską — jaki dekret, jaki grom artylerii zwycięskiej rozproszyć zdoła?
Dalej, Liza, policzmy bagaż — i dalej!
Za Berlinem, aż po Ren malowniczy, ciągnie się kraina Trinkgeldu. Biorący Trinkgeld — sprzedają się z bebechami.
Życiem tych, co Trinkgeld rozdają, rządzi kult fizycznego przetrwania. Myśleć, wzruszać się, pamiętać o pracy przerwanej w domu —
nicht kurgemaess.
Kurgemaess: sączyć Kraenchen przez szklaną rurką, schöne Ansicht podziwiać, damom kłaniać się na promenadzie. 107
Doktorze, wypiłem już trzecią szklankę.
Teraz spacer, dla przemiany materii.
Doktorze, otrzymałem list z Rosji, wie pan, co się tam dzieje?
Listy z Rosji do kuracjuszy powinny być zakazane przez prawo. Spacer, spacer!
Spacerują, kłaniają się, minister i szpicel, kokota i bezpłodna milady, przemiana materii i Trinkgeld; splunę na te wody, desperuje na wpół żywy riazański dziedzic, machnę do Lindenbach, Grecie banknot w zęby — alles aus, bestio; kędzierzawy kelner z szafirem — das hat mir eine hochwohlgeborene russische Dame geschenkt; i pośrodku ja w fotelu na kółkach; dzień dobry; dzień dobry łaskawej pani; o, i książę tutaj; dzień dobry.
Pawle Wasylewiczu, jak pan tu może wytrzymać.
Czego się nie robi dla zdrowia, Michale Jewgrafowiczu. Annienkow u mojego boku, choć o lasce, żwawo przebiera nogami. A propos, otrzymałem ostatni numer, doskonały naprawdę. Annienkow, jak zwykle, chce sprawić rozmówcy przyjemność. Tylko skąd się u was wziął Dostojewski?
A dlaczego nie? Albośmy go kiedykolwiek wyklęli?
Ale on was; nas — poprawia się Annienkow, przypominając sobie, że też postępowy.
A wie pan, kiedy Niekrasow zaproponował mu druk, tygodnia nie minęło, jak przysłał.
Zresztą ja się tym nie zachwycam.
Dzień dobry; dzień dobry państwu; dzień dobry.
Z Jelisiejewem istny bal maskowy, wszyscy mylą go z kupcem o tym nazwisku i proponują transakcje, a w Ems gospodyni w głowie się nie mieściło: taki sławny negocjant — i skąpy, więc zaczęła go szykanować, to pościel da nie taką, to hałasu narobi pod drzwiami, a on.
Dzień dobry; dzień dobry łaskawej pani.
Nie, nie, Pawle Wasylewiczu, ja nie wytrzymam.
108
46
Pod niemieckim piernatem sen bezbarwny i płaski, a wyrazisty —
ludzie jakby z papieru wycięci, i ja z papieru, tylko oni bez oczu wszyscy, ja zaś widzę ich doskonale, więc oczyma chyba, bo czymże?
Jeszcze zapach — nie szwabski, bardziej rodzimy, na wpół chlewu, na wpół karczmy moskiewskiej i urzędu gubernialnego ciut-ciut się
miesza.
Dużo ludzi, każdy coś robi, jeden ciasto wałkuje, drugi zelówkę
przybija, trzeci liście grabi, czwarty piątemu z kieszeni pugilares wyciąga, siódmy skórę ósmemu łoi. Tak spokojnie wszystko, bez krzyku.
Lecz co dziwne — każdy głowę naprzód ma wysuniętą, naprzód i ku dołowi zarazem; ręce — swoje, a głowa — swoje. I policjant tak samo: ulicą idzie, pałką równo po grzbietach wali, jego głowa zaś — naprzód i ku dołowi.
Może pan mi wyjaśni, zwracam się grzecznie, czemu wszyscy —
naprzód i ku dołowi.
Niby wasza szlachetność nie wie, że żołędzie w niebie nie rosną, odpowiada papierowym głosem policjant.
Ale jakże wy tak bez oczu?
A nosami, wasza szlachetność, nosami.
I na dowód, że nos mu służy, nachyla się i zębami papierowymi żołądź chwyta koło mej stopy.
Słyszę krótki chrzęst i chrząknięcie i policjant dalej rusza, pałką
po grzbietach waląc, z głowa — naprzód i ku dołowi. Doganiam go i za ramię.
Więc nikt nigdy w górę i w bok, pytam zdumiony.
Oj, wasza szlachetność, z wyrzutem mówi policjant, alboż to nie wyrzekłeś się ongi utopii, a teraz znowu?
A może jakby w bok podnieść głowę, usiłuję go skusić, grusza przydrożna zapachnie?
Jakby w górę — gołąbek pieczony może?
109
Nie kuś licha, wasza szlachetność, surowo mówi policjant, nie podnosząc głowy.
U nas naród utopię podeptał dawno i roztarł, ty o gruszy ani gołąbku nie praw. U nas spokój i ład.
U nas jak się ustało, tak stoi.
I nikomu nigdy przez myśl nie przejdzie?
Nikomu, coraz niecierpliwiej odpowiada policjant.
I wszyscy żołędzie żrą?
Spożywają, a jakże.
Bo i nie ma nic prócz żołędzi.
Wszystko inne — utopia.
Po co tedy walisz po grzbietach?
Na to stróż porządku nie odpowiada już wcale i przed siebie rusza. A jakbym skrzyknął ludzi i utopię ogłosił?
To my ci, wasza szlachetność, rączki na plecy i.
Zanim zdanie kończy, czuję, że mi ramiona wykręcają do tyłu i wiążą.
Utopia, zaczynam krzyczeć, wyrywając się, niech żyje utopia! Bez niej człowieczeństwo swe utracicie! Niech choć stu, choć dziesięciu, choć jeden z was uwierzy w utopię, a wtedy!
Ale nikt nie zwraca uwagi na moje wołanie.
Robią swoje i z głowami papierowymi, bez oczu, naprzód i w dół
węszącymi, poszukują żołędzi.
W rękach wykręconych do tyłu czuję ból coraz większy. 47
Zasmuciło mnie, Mikołaju Aleksiejewiczu, że pan narzeka na zdrowie.
Przydałoby się chyba i panu łyknąć zagranicznego powietrza. 110
Co do mnie, czuję się nieco lepiej, zwłaszcza, odkąd jestem w Paryżu. Paryż jest cudowny.
Gdyby sił mi starczyło, cały dzień wałęsałbym się po bulwarach. Niestety.
Ale byłem już na Champs-Élysées, spędziłem też wieczór zachwycający w teatrze Vaudeville. Co za aktorzy!
Stołujemy się w Diners de Paris, gdzie za pięć franków serwują
zdumiewający obiad.
Co prawda, żołądek trochę odmawia posłuszeństwa, a małżonka moja wręcz nie znosi tej kuchni.
Liza, gdzie ty się znowu podziewasz?
Zakupy, wiecznie zakupy, jakby czegoś jej brakowało, przecież
wszystko ma, po co tyle zakupów.
Paryż jest cudowny.
Francją rządzą kaprale.
Francuscy kaprale, gorsi od rodzimych i pruskich.
Sam Mac-Mahon to kapral.
A poigne w słodkiej Francji.
Tu nie mówią: nihilista, tylko komunard.
Ale robią z nimi to samo.
A w Zgromadzeniu Narodowym szubrawcy po kawałku Francję
zżerają.
Cudzy kraj, a serce krwią się zalewa.
Nie wychodziłbym na ulicę, żeby na to nie patrzeć.
Na paryską ulicę?
Nie wyjść na paryską ulicę?
Oszalałem chyba.
Tu, gdzie słońce wesołe i powietrze wesołe, i ludzie. Gdzie od tylu lat po raz pierwszy.
To nie przechodzi przez gardło.
Boję się, nie potrafię tego wykrztusić.
111
Gdzie od tylu lat po raz pierwszy jestem szczęśliwy. Nigdy nie przypuszczałem, by człowieka mogła radość ogarnąć na widok jakiegoś placu.
Na Place de la Concorde przekonałem się, że.
To nie do wiary.
Najbardziej strapiony, samotny i chory człowiek, kiedy znajdzie się na paryskim bulwarze — ożyje.
Oczywiście — póki nie spotka rodaków.
Co krok natykam się na nich.
W Café de l’Opera rozanielony Sołłogub: pan był w Baden-Baden, ach, jaka szkoda, gdybym wiedział, byłbym złożył uszanowanie. Przecież widział mnie pan na deptaku i czekał, aż się pierwszy ukłonię.
Ja, Michale Jewgrafowiczu? — niby to zaskoczony.
Odwracam głowę, a tu — Stasiulewicz, jak stara oprawa, z której wydarto książkę.
A pan ciągle udaje złego, śmieje się Turgieniew.
Przecież z pana człowiek wielkiej dobroci, ależ tak, naiwny i dobry, a udaje pan smoka. Ja — dobry? Tylko tego mi brakowało: dobry!
Tu przynajmniej, w Paryżu, mógłby pan chyba.
Mógłbym, mógłbym! Widać nie mogę. I po co?
Na śniadaniu u Turgieniewa poznaję literatów francuskich. Flaubert — to potęga.
Zola — owszem, porządny, ale biedny i zahukany.
Cała reszta — impotenci i chłystki.
Alfred, przeciągając się rano w łóżku, naraz przypomniał sobie, iż
Celinka ubiegłej nocy pachniała perfumami Juliusza, to go zaniepokoiło, zwłaszcza gdy uprzytomnił sobie, że noc tę spędził nie z Celinką, lecz z Klementynką. Zdzierca Stasiulewicz powieści Zoli z rękopisu tłumaczy i morały mu jeszcze prawi.
A pan też redaguje żurnal?
Zola patrzy na mnie oczyma psa łasego pieszczoty.
112
Pomagam Niekrasowowi.
Aaa. To może pan — jąka się i rumieni — wziąłby u Turgieniewa mój adres.
Bardzo chętnie, skoro jednak Stasiulewicz.
Tak, tak, mamroce Zola, naturalnie.
Wstydzi się powiedzieć, że chciałby trochę więcej zarabiać. My wszyscy, wtrąca się Goncourt, liczymy na rosyjską publiczność. To młodszy z braci, starszy niedawno umarł, ale ten jest podobno zdolniejszy.
Robi dla Stasiulewicza felieton.
Na rosyjską publiczność?
Dziś we Francji mało kto czyta, a u was.
Wychodzę ze śniadania upokorzony.
Między dzieci, wróble i gapiów, na słoneczną paryską ulicę. Paryż jest cudowny.
48
Ach, proszę, ach, bardzo proszę, Michale Jewgrafowiczu, tak mi zależy.
Co ten pajac znowu wysmażył.
Akt pierwszy, scena druga, Modesta wychodzi, Arkadiusz wchodzi, Mitrofan na stronie, Arkadiusz do Mitrofana. Charmant, charmant!
Głupi pajac, czyta i sam się śmieje, i na wszystkich popatruje, czy też chichocą.
Turgieniew, dobrze wychowany, uśmiecha się: owszem, ta postać
nie jest pozbawiona zadatków.
Nieprawda!
Jak pan śmiał, jak pan śmiał zapraszać mnie na słuchanie takiego świństwa.
113
Wiedziałem, że będzie bzdura, ale że pan sobie pozwoli na podłość, na podłość, na podłość. Michale Jewgrafowiczu, ja, ależ, Michale Jewgrafowiczu. Tak, tak, hrabio Sołłogub, pan nie odróżnia, co podłe, a co niepodłe, tak. A pan, Iwanie Siergiejewiczu, to pana wina, pan wymyślił to słówko, a teraz każdy idiota, każdy łajdak, pan słyszał, co on tu czytał, nihilista-złodziej, komedia o nihiliście-złodzieju, podłość, podłość, mnie zaprosił na taką podłość.
Michale Jewgrafowiczu, przepraszam, ja nie myślałem, ja to spalę, chce pan, zaraz to spalę.
Wstyd, wstyd, w pańskim wieku, wstyd, nie myślał, że mnie znieważy, myślał, że mi przyjemność sprawi, wstyd. Michale Jewgrafowiczu.
Wody.
Trzeba mu rozpiąć kołnierzyk.
Ja to spalę, niech mi pan wybaczy, ach, błagam, niech się pan na mnie nie gniewa, niech mnie pan pocałuje na znak, że się już nie gniewa.
Przepraszam, hrabio, mam wrażenie, że się trochę uniosłem. 49
Nicea śmierdzi.
Nicea jest żałosna.
Nicea nie pomaga mi wcale.
W pomarańczowej Nicei zdycham jak w petersburskim barłogu, wśród zapachu łajna ludzkiego (zapobiegliwi dzierżawcy polewają
nim sady) i jazgotu rodzimej kanalii (obsiadła wszystkie wille nadmorskie, za skradzione w Rosji pieniądze kupuje słońce Francji i francuską upojną noc), nie wychodzę na słońce, nie śpię po nocach, z obolałym sercem i spuchniętymi rękoma zdycham w pomarańczowej Nicei. 114
Z Petersburga depeszował Unkowski o nowym niezwykłym środku na reumatyzm.
Nazywa się acidum sallicilicum.
Doktor Botkin pierwszy wypróbował go w swojej lecznicy. Pewien pacjent po czterech godzinach wstał i poszedł do domu. Weźmij łoże twoje, a idź.
Doktorze Rehberg, ja też chcę wziąć łoże swoje, a iść. Siedem gramów przez siedem godzin i nic, tylko w uszach dzwoni i pot strumieniami spływa.
Czy mówiłaś coś do mnie?
Jestem głuchy jak pień.
Głu-u-u-u-u.
Nie słyszę własnego głosu.
Tylko fale wyjące uderzają w bębenki, zaraz przerwą je, mózg zaleją, fale, nie — zawieja, przed oczyma śnieg wirujący; ogłuszony, słaniam się, acidum sallicilicum, cudowne lekarstwo, słaniam się pod jego potężnymi ciosami i padam.
Wykręcają ręce do tyłu, niech pan pisze, Sałtykow, monokl do oka i z oka.
Najjaśniejszy Panie, znowu do Wiatki?
Za myśli nieprawomyślne, za pieczone gołąbki, za Nieczajewa, do sędziów obróconego plecami, za nawoływanie do obalenia ustroju przy pomocy acidum sallicilicum rzeczywisty radca stanu Sałtykow Michał Jewgrafowicz.
Łaski, łaski.
Fale w bębenkach i mrok.
Nareszcie się pan obudził. Jak samopoczucie?
Ręka.
Poruszam ręką.
Nie boli.
Zaiste cudowny środek.
Zapomniałem uprzedzić, Michale Jewgrafowiczu, żeby pan się położył, zażywając salicyl. 115
50
To nie z tamtej podróży sen o chłopcach dwu: bez portek i w portkach, ani sen o rozmowie prawdy ze świnią, ani nowy przyjaciel mój, Loris-Melikow, ani z Annienkowem przygoda, pod tytułem: starość. Za granicę prawie co roku teraz; wiem, że przed Wierzbołowem
— samowar, po Ejdkunach — parówki; tylko serce w przepaść za każdym razem, kiedy do granicy się zbliżam; z naszej strony; co, znów między obcych, podejrzane, ach, podejrzane, lepiej wracaj do domu, pókiśmy grzeczni; z tamtej kiedy powracam: a, nareszcie, trzeci miesiąc z kajdankami czekamy, ano żwawo, otwórz walizy; ihr Toren, die ihr im Koffer sucht, hier werdet ihr nichts entdecken, die Kontrebande, die mit mir reist, die hab ich im Kopfe stecken; lecz i w sercu, i w głowie oni czytać potrafią: nie ma ratunku. I choć nigdy jeszcze — za każdym razem to samo.
Później jednak, zdarza się, w sen zapadam; za Bydgoszczą, a przed Berlinem, taki sen miałem: na ulicy niemieckiej wioski chłopca, ośmioletniego może, w portkach i trzewikach spotkałem. Powiedz, chłopcze niemiecki, pytam, ty tak stale — w portkach?
Ależ nie, proszę pana, udając się na spoczynek, zdejmuję. A czy wiesz, mój chłopcze, że istnieje kraj, w którym. Zbyt okrutnie żartuje pan sobie ze mnie.
Wobec takiej postawy niemieckiego chłopca wprawiam w ruch czarnoksięstwo, w snach dozwolone, i tuż obok pojawia się jego rosyjski rówieśnik w długiej ubłoconej koszuli. Między obu chłopcami rozgrywa się dialog dość długi, bym fragmenty jedynie z niego przytoczył. Ej, kiełbasa, prawdaż to, że u was jabłka i wiśnie wzdłuż drogi rosną, a przechodnie ich nie zrywają?
Ale któż ma prawo zerwać owoc, który doń nie należy?
U nas nie tylko jabłka by zżarli, ale i gałęzie by połamali. U nas Sofron koło bańki z naftą przechodził — i też wychłeptał. Lecz zapewne skutkiem tego zaniemógł?
Zaniemożesz, jak ci skórę wygarbują nazajutrz.
116
Ach, czyżby u was.
Co, myślałeś, po główce głaszczą. Stój, nie uciekaj! Toć to prostych jeno po krzyżu u nas, a tyś cudzoziemiec. Ach, jak mi was żal, jak żal.
Sami siebie nie żałujemy, znaczy — dobrze nam tak. Ale czekaj, Szwabie, jeszcze będzie i na naszej ulicy święto.
Ani święta nigdy nie będzie, ani ulicy. Wiesz co, chłopcze rosyjski, zostałbyś u nas. Po miesiącu sam się będziesz zdumiewał, jakżeś
mógł tak żyć jak dotychczas.
E tam, u nas ciekawiej.
Cóż ciekawego?
Ano, chleba spodziewasz się dzisiaj, a tu — lebioda. A pojutrze —
szarańcza. A później — wykupne płacić. Gadaj, Szwabie, jak byś się
tu wyplątał?
Sądzę, że nie poradzicie sobie bez Niemców.
Juści, wasze niedoczekanie. Za grosz diabłu duszę sprzedali. My za grosz, a wy — tak, za darmo.
To już dużo ciekawiej — za darmo.
Tutaj wrzask mnie obudził: ratunku! grabią! To w przedziale mym jadącemu słudze Imperium sen się przyśnił, że ziemie parcelując baszkirskie, na pierwszeństwo jego nie miano względu. Dojeżdżaliśmy do Berlina. Drugi dialog przyśnił mi się w paryskim hotelu; oprócz dwóch bohaterek — świni i prawdy — pewien udział miała w nim jeszcze publiczność.
Czy to prawda, że na niebie słoneczko świeci?
Prawda, świnio.
Czyżby? Moim zdaniem, to wszystko pseudonauka.
Pseudonauka, podchwytuje publiczność, pseudonauka!
A czy prawda, że wolność to największy skarb społeczeństwa?
Prawda, świnio.
A moim zdaniem, tej wolności mamy po uszy. Chcę — w koryto ryj wetknę, chcę — w nawozie się tarzam, jakiej jeszcze wolności trzeba? Wyście zdrajcy i tyle.
117
Zdrajcy, wrzeszczy publiczność, marsz do cyrkułu!
Po cóż do cyrkułu, sama sobie poradzę. (Gryzie prawdę w łydkę.) A czy prawda, że dla wszystkich jedno prawo pisane? Jakie prawo?
Przyznaj się, co masz na myśli?
Prawda zwija się z bólu i milczy.
Świnia pożera prawdę.
Publiczność, uszczęśliwiona: gryź ją, gryź! Jeszcze się odzywa, przeklęta!
Tutaj ze snu mnie obudziła konsjerżka, co aż z dołu jęki moje słyszała. Kiedy sen jej opowiedziałem, nie przejęła się wcale. Mais cela m’arrive tous les jours!
Okazało się, że naprzeciw mieści się świński rynek, i transportów conocny jazgot nieuchronnie tak wpływa na wyobraźnię mieszkańców. No i proszę: sen, zdawałoby się, abstrakcyjny, a realność kwicząca u jego tajemnych źródeł.
51
Ta dama, młoda i strojna, do której należy Paryż — kwiaciarnie i domy mody, ekspedientek przymilność i uśmiechy pod wąsem donżuanów ulicznych, ta dama, co w asyście luster-pochlebców co dzień
rusza na szturm konfekcyjnych Bastylii i niezmiennie z laurem powraca, tudzież z łupem na wynajętym rydwanie — to moja żona, Elżbieta, de domo Bołtin.
A ten starszy pan, opryskliwy i chory, do którego należy tylko własna udręka, wszędzie ta sama — ten pan, co już prawie od roku po zagranicach się tuła, żeby uciec — przed czym? przed bólem? przed losem, co mu pisany? przed ojczyzną miłą? — ale uciec nie umie i zostaje z nimi, pośród gwaru najcudowniejszej stolicy, pośród rytmu zuchwałego kankana i gawroszów gwizdu — opryskliwy i chory
— a, to ja przecież, któż mnie nie pozna?
118
Kiepskiś, bracie, dalibóg, kiepskiś, ajajaj, jak ci nie wstyd, braciszku, kochającą rodzinę martwić?
Odejdź precz, Judaszu, krwiopijco!
Z kim ty rozmawiałeś, Michel? Tak się przestraszyłam, głosy jakieś na korytarzu słyszałam. Zdawało ci się.
Drogi Mikołaju Aleksiejewiczu, zachęcony pańską opinią o poprzednim rozdziale, zabieram się do finału Judaszka. Nie wiem dokładnie, co wyjdzie, ale wyobrażam sobie, że wszyscy dokoła poumierali i nikt nie chce zamieszkać z Judaszkiem, w lęku przed wypełniającym go próchnem.
Michel, gazety z Rosji nadeszły.
A, ten świstek Suworina.
Jak nas poinformowano, książę Gorczakow, kanclerz Imperium, bawił w Baden-Baden, dokąd w tym samym czasie przywieziono ciężko chorego M. J. Sałtykowa-Szczedrina.
Kiedy chory zaczął się poprawiać i odbywał już spacery przy pomocy ruchomego fotela, kanclerz, który nie znał go osobiście, podszedł do satyryka, wyciągnął doń rękę i rzekł: „Niech mi wolno będzie, jako Rosjaninowi, wyrazić radość z wyzdrowienia znakomitego pisarza i z całego serca uścisnąć mu dłoń”.
Świnie, bezwstydne świnie!
Znów artykuł wycięli z numeru.
Radość z wyzdrowienia znakomitego.
Za oknem — cri de Paris wesołe.
Czuję się w sytuacji tej prostytutki, co mawiała: dobrze by było pożyć trochę jak inne.
Ja też chciałbym pożyć jak inni.
Lekarze znaleźli u mnie cztery choroby śmiertelne, drugorzędnych nie licząc.
Mikołaju Aleksiejewiczu, zatruwa pan, kto wie, czy nie ostatnie dni mojego życia.
Wie pan doskonale, że należy mi się ta suma.
119
Kiedy pomyślę, że kolonia rosyjska będzie musiała ogłosić dobroczynną zbiórkę na powrót mojej rodziny do domu. Proszę, oddaj pan te pieniądze.
Zresztą, nie mogę się zobowiązać, że na pewno umrę. Jeżeli nie umrę, proszę o wybaczenie.
52
Niekrasow umiera przede mną.
Usiłuje się wymknąć, Rzym, Krym, potem już tylko z jednego pokoju do drugiego, z łóżka na fotel, z fotela pod ścianę, staje, klęka, kładzie się, znów wstaje, a ból za nim, a śmierć za bólem, a jeszcze nieodzowna asysta śmierci: przyjaciele, którzy dawno przestali być
przyjaciółmi, teraz zaś chcą naprawić, odwołać, unieważnić to, co ich poróżniło, Turgieniew z Francji przybyły wyciąga rękę (zdawało mi się, napisze później, że między nami stanęła wysoka, cicha, biała niewiasta, i ona to połączyła nasze dłonie, i na zawsze nas pojednała), Dostojewski, ciężko dysząc, z grymasem na bladych wargach, wstępuje na strome schody (była jedna chwila, napisze, kiedy pojąłem tego zagadkowego człowieka, jego serce, zranione u progu życia, owa zaś nigdy nie zasklepiająca się rana była wszak początkiem i źródłem całej jego namiętnej, cierpiętniczej poezji), i tacy przychodzą, którzy nigdy przyjaciółmi nie byli, ani być nie mogli, teraz dopiero wolno im wyprostować się dumnie w blasku jego bezsilnej sławy, i tacy, którzy nade wszystko chcą wiedzieć, skrupulatni szperacze, byle zdążyć, to takie ważne — historia, jeszcze, Mikołaju Aleksiejewiczu, jedno pytanie, a on wszystkich przyjmuje i plączącym się językiem coś mówi, spowiada się z grzesznego żywota, ostatniego cenzora pragnąc oszukać i ułagodzić — śmierć, ostatniego cenzora, bardziej wyrozumiałego, niż myśli.
Ulgi, ulgi!
Nie ma ulgi w cierpieniu.
Jak wielki jesienny komar, ledwie poruszający nogami. 120
Jeszcze wiersze składa, strzępy wierszy, urywane, bolesne. Dwieście dni już i dwieście nocy nie rozstaje się z moją męką, w dzień i w nocy sercem sierocym mego bólu wtórujesz jękom, dwieście dni już i dwieście nocy, dzień się mroczy, noc się rozjaśnia, Zina, zamknij zmęczone oczy, Zina, zaśnij.
Zina nie zasypia, czuwa z oczyma w świecę pełgającą wbitymi, zazdrosna o przywilej cierpienia wraz z nim, który wydrzeć jej chce ta druga, Anna, siostra konającego.
Anna omija ją wzrokiem, przybłędę, kochanicę, na uciechę haniebną tu sprowadzoną, łoże rozkoszy zamieniło się w łoże boleści, więc czego tu chce jeszcze, niech odejdzie, skąd przyszła. Nie odejdzie.
Kocha go, ona jedna go kocha naprawdę.
Tak czuwają i za jękiem każdym zrywają się obie, prędzej, prędzej, która pierwsza do pościeli podbiegnie, gest pomocy wykona, gest daremny i nieporadny.
Księdza.
Jak to, już, już?
Jeszcze nie.
Rudy pop w popłochu mamroce: i rab boży, Mikołaj, stułą wiąże wychudłą, trupią dłoń oblubieńca i trzepotliwą, przejrzystą oblubienicy, po czym z głową w ramionach wysuwa się truchtem z sypialni. Jestem świadkiem tej ceremonii.
Anna odwraca wzrok.
Pełgają świece.
Zina klęcząc całuje zwieszającą się z łóżka rękę.
Niekrasow coś mówi.
Nachylam się, żeby go lepiej zrozumieć.
Szampana.
Szampana wypijcie na moim ślubie.
Pijemy szampana.
Zina się krztusi i płacze.
Ma ciemną, ściągniętą twarz starej wieśniaczki.
121
53
Między innymi znany pisarz pan Dostojewski oraz w imieniu studiującej młodzieży pan Plechanow. Grudy ziemi zmarzniętej na grób, kwiaty, mowy, chowamy dziś
poetę, być może, równego Puszkinowi, większego, większego, śnieg wali coraz gęściej, przysypuje kwiaty i grób, równego — powiedziałem, w karty mógł trzy doby bez przerwy, niespożyty Niekrasow, uczcijmy nieboszczyka w miły mu sposób.
Z Nowym Rokiem, z nowym szczęściem.
Mam zaszczyt pokornie prosić Urząd Cenzury przy Ministerstwie Oświaty o zatwierdzenie mnie na stanowisku redaktora odpowiedzialnego, rzeczywisty radca stanu. A gdy pisał, w konwulsjach niemal miotał się na kanapie. Ja go znałem lepiej od innych i wiem, że w tym życiu zdumiewającym więcej zrobił dobrego niż złego. Fałszu w nim nie widziałem.
Żył w jarzmie i umarł w jarzmie.
Miesiąc przed śmiercią cenzura skonfiskowała jego najwspanialszy poemat. Poemat o poddaństwie, tyle lat po zniesieniu poddaństwa. Miesiąc po śmierci cenzura zatrzymuje ostatnie wiersze. Pamięć o sercu cierpiącym skonfiskowana.
Hienom tylko szczekać wolno o jego upadkach.
Przedśmiertne wyznanie, odnotowane przez naszego, dalszy ciąg nastąpi.
Wszystko inne przysypał śnieg.
Dalszy ciąg nie nastąpi.
Michale Jewgrafowiczu, gratuluję zatwierdzenia na stanowisku. Wielce zobowiązany.
W antyszambrach cenzury czekam na decyzję w sprawie zatrzymanych utworów. Z gabinetu dobiega jednostajne brzęczenie.
122
Durnie pański artykuł czytają, rzuca w przelocie któryś cenzor życzliwy.
A wiersze?
Wzrusza ramionami i znika.
Wreszcie ukazuje się Najważniejszy: nadęty, groźny. Pan słyszał? Dziewczyna do generała Trepowa strzelała. Tak?
Panowie sobie piszecie, a potem.
Niekrasow już nic nie napisze.
Kto wie, kto wie.
Ale numer trzeba dopchać jakimś śmieciem z zapasu.
Z Nowym Rokiem, czytelnicy najmilsi, z nowym, zaiste, szczęściem. 54
Więc nie z tamtej podróży, ale późniejszej, mój przyjaciel LorisMelikow. I nie tamten, państwem trzęsący: banita, odsunięty od władzy. Bardzo miły człowiek.
Odsunięci politycy — to najmilsi ludzie pod słońcem. Obok nas zamieszkał w Wiesbaden, dzieciom znosi łakocie, a mnie
— nowiny.
Przy tym jednak rozgląda się: sześciu szpicli, tłumaczy szeptem, za plecami odbywa służbę.
Już na pewno donieśli, że się z panem widuję.
Co, donieśli? Zachwycające.
Ale może to dla przyprawy ostrej; dla dreszczyku, za którym tęsknił; oto ja, wczorajszy Rosji dyktator, lekceważąc niebezpieczeństwo, z Sałtykowem dziś konspiruję, przez judaszy szpaler przechodzę z podniesionym czołem; dygnitarską aureolę zamieniłem na heroiczną. Zresztą bardzo miły, naprawdę.
123
Tylko skóra cierpnie od jego nowin.
W Petersburgu powstała Święta Drużyna, z Wielkim Księciem Włodzimierzem na czele.
W świetle dnia, w ostróg brzęku, w mów prokuratorskich patosie
— rewolucji nie okiełznają; ze sztyletem i strykiem w podziemia schodzą; w mroku będą zadawać ciosy, zbira tatuowanym ramieniem. Ależ, hrabio.
Kolejowy urzędnik Witte na łotrowskim pomyśle zrobił karierę. Za granicą także mają agentów i ofiary już upatrzyli. Je vous attends au pied des Alpes — do Rocheforta najemny pojedynkowicz. Bo francuski dziennikarz egzekucje w Rosji potępiał; do apelu Wiktora Hugo namówił; będzie miał za swoje.
Ależ, hrabio, trzeba.
Po to właśnie, Michale Jewgrafowiczu.
Może wcale nie po to.
Może chce kontakty moje wybadać, a gdy znowu dojdzie do władzy. Drogi doktorze (do Szwajcarii piszę, adresat: Biełogołowy), zlekceważył pan, zdaje się, list mój poprzedni. Już nie wracałbym do tej sprawy, gdyby.
Trzeba coś robić.
Gdyby można ostrzec Rocheforta i Kropotkina.
Może alarm w prasie europejskiej.
Byle nie domyślono się źródeł.
Boję się, nie ukrywam.
Ale jeśli się mordom ukartowanym nie zapobiegnie.
Kiedy wszyscy się rozjeżdżają, w kurorcie — cisza.
Loris-Melikow ruszył dalej, a sześć cieni koślawych za nim. Już i nam rychło w drogę.
Czytał pan ten dziennik angielski?
Nie znam języka.
124
Tutaj piszą, że w Petersburgu.
Dla mnie już za chłodny ten wieczór, bardzo państwa przepraszam. 55
Pod tytułem: starość.
Bardzom wdzięczny i rad, drogi Pawle Wasylewiczu, że pan chcesz mnie odwiedzić w Wiesbaden, ja bo ruszyć się stąd nie mogę, a zobaczyć pana to dla mnie. Pawle Wasylewiczu!
Kogóż pan tak szukasz po drugiej stronie ulicy?
Na mój balkon wzrok błędny zwraca: pana pod dziewiątym szukałem, ale pan tam nie mieszkasz. Toć pisałem, że mieszkam pod ósmym. No, chodź pan.
Nie, nie, pod dziewiątym mówili, żebym popa pytał o adres. Ależ chodź pan, Pawle Wasylewiczu, my już od dwóch godzin czekamy.
A tak, tak, bo za wcześnie.
Co?
Za wcześnie z pociągu wysiadłem i musiałem resztę drogi dorożką, wziął ode mnie dwanaście marek ten huncwot. No więc chodź pan na górę.
Nie, nie, najpierw do popa, to już pewniejsze.
I obraca się jak nakręcana kukiełka, i powłócząc nogami, i sapiąc, w górę się wspina, w stronę, kędy słonecznym blaskiem biją złote cebule cerkwi.
O niemocy własnej zapominając, po schodach zbiegam, Annienkowa doganiam: ależ, drogi mój, co pan wyrabiasz! — i pod ramię
ująwszy, zawracam do pensjonatu.
A papiery po Turgieniewie, usiłuję go zagadać, prowadząc, te, co panu przekazała Viardotka, w jakimż są stanie?
125
Stąpa ze mną, bezwolny, w osłupieniu pogrążony dziwacznym, na pytanie o Turgieniewa papiery nie odpowiada, tylko sapie ciężko, a na schodach pensjonatu mojego jeszcze raz uporczywie: jednak, gdybym popa zapytał, byłbym pewniejszy.
56
Michajłowski, a jak pan myśli, może to w samej rzeczy — my?
Co takiego, Michale Jewgrafowiczu?
No — wszystko.
Znajdujący się w śledztwie aresztant polityczny Bogolubow nie zdjął czapki na widok generała-adiutanta Trepowa, szefa petersburskiej policji. Z rozkazu generała wymierzono aresztantowi chłostę. Dwudziestoletnia Wiera Zasulicz, swego czasu dwa lata w twierdzy trzymana za kontakt z Nieczajewem, po czym administracyjnie zesłana, wystrzeliła do Trepowa, chybiła i została ujęta. Dwóch prokuratorów, którzy zgodzili się podtrzymywać oskarżenie pod warunkiem, że wolno im będzie publicznie potępić praktyki szefa policji, usunięto ze stanowiska.
Obrońca oskarżonej poświęcił obszerny fragment swej mowy prawu knuta, oficjalnie uchylonemu. Ława przysięgłych uwolniła Zasulicz od winy.
Jak pan myśli, Michajłowski, to my?
Co, Michale Jewgrafowiczu?
To, że Rosja ośmiela się wreszcie wyjąkać: dość.
Dość ma knuta, kańczuga, rózeg, obolałe ciało szóstej części globu zwija się z bólu i wstrętu, pięści zaciskają się z nienawiści do wielmożnych oprawców, dość już, dość, niechże zrozumieją, że dość. Dziewczyna chybiła, dwudziestoletniej zadrżała ręka, ale gdyby się stało inaczej.
Michajłowski gładzi swą gęstą brodę.
126
Nie ulega wątpliwości, że rola przodujących jednostek. Daj pan spokój, śmieją się, znowu pańskie teorie.
Lubię tego poważnego młodzieńca.
Za zgodą Jelisiejewa, który wciąż kuruje się za granicą, na trzeciego wspólnika, kiedy umarł Niekrasow, Michajłowskiego do redakcji naszej dobrałem.
Jest rozsądny i pracowity, ascetyczny nieco, tamtych, z lat sześćdziesiątych, przypominając; ale bardziej miękki, nie tak skory do potępiania; chociaż względów ubocznych nie zna i potrafi, prosto w oczy patrząc przez pince-nez profesorskie, mówić rzeczy okrutne, gdy jest ich pewien; kiedy dawny nasz współpracownik, Burenin, donos na mnie ogłosił w szmatławcu, Michajłowski z całym spokojem pluskwą go nazwał; jak on mógł, zdumiewał się Annienkow, to jest słuszne, ale jak on mógł to napisać; Michajłowski z kolei nie rozumiał jego zdumienia; skoro słuszne, nad czym tu debatować; zresztą
rzadko mu się zdarzają takie wypady; w socjologii regionach chętniej przebywa, formuły postępu rozważa, nad złożoną i prostą kooperacją
czoło marszczy wysokie.
To nie są teorie, Michale Jewgrafowiczu. W społeczeństwie, opartym na kaleczącym jednostkę podziale pracy, walka o indywidualność. A jak te pańskie indywidualności jedna drugą pożerać zaczną. Rozzuwajew to także indywidualność.
Lubię Michajłowskiego, ale muszę mu się sprzeciwiać; rozumiem go, ale dystans pomiędzy nami nie maleje przez lata; czy to starość
moja zgryźliwa i niemoc utrudniają zbliżenie; czy ascetyzm jego; raz odwiedził mnie w domu, kiedy z gośćmi wintowałem akurat; ależ
nie, nie potępiał, tylko nie umiał; to za trudne dla mnie, Michale Jewgrafowiczu; zrozumiałem — to niewarte zachodu; odtąd wizyt u mnie unika, wszystkie sprawy w redakcji woli załatwiać; niech tak będzie, ja nie nalegam.
Lecz w redakcji coraz to przodujące jednostki się snują, z interesem do niego; artykuły o włościańskiej wspólnocie zdobią każdy nieomal numer; suchotnicy w wysokich butach po błogosławieństwo przychodzą, w lud ruszając, by go oświecać i skosztować postnej polewki; po czym, gminnej policji wydani, powracają etapem; w arty 127
kułach nowe odnajduję akcenty, z których — widzę — przodujące jednostki będą strzelały; anim się obejrzał, pismem partii został nasz żurnal; partii, która naciska cyngiel.
Michajłowski, pan myśli, że Rosję stać na tę hekatombę?
Kwiat młodzieży na katorgę i szubienice posyłać — czy to nie luksus?
Sam pan mówił, Michale Jewgrafowiczu, że Rosja dość ma pokory, przeto. Mówiłem, mówiłem, ale my, ale ja, cóż my możemy i wreszcie kto dał nam prawo.
Pan, Michale Jewgrafowiczu, jest sztandarem tych młodych ludzi. Przodujących jednostek, czy tak?
Pan sam jest przodującą jednostką.
Zbytek łaski, zbytek łaski, naprawdę.
Prawo zaś historia nam dała, zmierzająca ku.
57
Już nie Twer.
Już nie Twer, nie miodowe miesiące, nie tkliwość, już nie będzie inaczej; milcz, głupia; a bodajbyś ty wreszcie umarł. Umrę, nie bój się, umrę.
Drogi doktorze, ona mnie nienawidzi od dawna, sam pan obserwował w Wiesbaden, zaś od czasu, kiedy. Jestem od niej o trzynaście lat starszy.
Jestem stary, chory i piszę zgryźliwe bajki, których Liza nie lubi. Zawinił raz zając wobec wilka. Przebiegał właśnie obok wilczej nory, a wilk go dojrzał i woła: zajączku! zatrzymaj się, kochaneczku!
Kusy zaś nie tylko się nie zatrzymał, lecz żwawiej jeszcze jął łapkami przebierać. Wilk dopędził go trzema susami i rzecze: za to, żeś
mnie nie posłuchał od razu, skazuję cię na karę śmierci przez rozszarpanie. A ponieważ jestem obecnie syty i wilczyca moja jest syta, 128
i zapasów na pięć dni starczy, przeto siedź pod tym krzakiem i czekaj na swoją kolej. Może jeszcze, kto wie, postanowię cię ułaskawić. Liza nie lubi.
Co za bajki: wiecznie ktoś tam kogoś pożera.
Liza lubi stroje, wielki świat, bawidamków wymownych, których ja nienawidzę.
Kto z nich będzie moim Dantésem?
Złotousty Taniejew?
Wszyscy Taniejewowie to głupcy.
Ten niegłupi, ale za to — szubrawiec.
Bardzo miły wyjątek.
Ja jestem głupcem.
Jak mogłem guwernantkę od Taniejewów, tę hienę, tę Zoję Borysownę, tę stręczycielkę. Poczta przyszła, wielmożny panie.
Poczta.
No tak.
Sałtykow, przyjmujemy pana niniejszym do Zacnego Stowarzyszenia Rogaczy. Nie otworzę, zniszczę bez otwierania.
Muszę otworzyć.
My, studenci Instytutu Rolnictwa i Leśnictwa w Nowej Aleksandrii (guberni lubelskiej), prosimy Szanownego Pana przyjąć od nas życzenia rychłego powrotu do zdrowia, tak drogiego nam i całej czytającej młodzieży. Omyliłem się, jeszcze nie.
Do następnej poczty.
Do następnej lornetki w teatrze, kołatania u drzwi, dwuznacznego uśmiechu w przejściu.
Zabiję go.
Nie, on mnie zabije.
Nie, Liza sama.
Zabija mnie powoli, lecz nieuchronnie.
129
Może to nie Taniejew?
Może mój przyjaciel obłudny, tłusty Lichaczew.
Widziałem, jak przechodząc musnął dłonią ramię Elżbiety. Zdawało mi się.
Bolą oczy i wzrok coraz gorszy.
Nie puszczę Lichaczewa za próg.
Oj!
Co tam znowu, u licha!
Papuga wyskoczyła z klatki i dziobnęła Zoję Borysownę w wargę. W wargę? A to dopiero!
Jak pan może się śmiać, Michale Jewgrafowiczu!
Nie masz serca, Michel.
Wy, wy macie serce.
Wy.
58
Pociechy szukać w historii.
Znałem wszak świetlane owe postacie, dla których całe dzieje ludzkości były nieuchronnym narastaniem dobra w walce ze złem, coraz wspanialszym ucieleśnieniem się ideału.
Dla tych ludzi ideał był rzeczywistszy od samej rzeczywistości. Mieli go przed oczyma, dotykali łaknącą dłonią, i żadne ciosy powszedniości brutalnej nie były w stanie zachwiać błogosławioną ich wiarą.
To ludzie święci, ale z ich dziejowymi wzlotami cóż wspólnego ma zwyczajny, szary człowieczek?
Ten bohater względnego dobra, względnego szczęścia i względnej prawdy niewiele żąda od życia; godzi się z tym, co możliwe; za synonim szczęścia chętnie poczytuje wygodę. Ideały jego nie są zbyt górne, a w razie potrzeby gotów jest pójść
na kompromis: tylko nie dobijajcie!
130
Otóż takiemu człowiekowi pociecha płynąca z historii nie wydaje się zbyt oczywista.
Wierzy on nawet w dziejowe zwycięstwo dobra, ale proces narastania dobra przypomina mu obdzieranie żywcem ze skóry. Samozaparcie nie leży w jego naturze, a zresztą jakże się domagać
samozaparcia?
Usprawiedliwiając się, powie, że to nienormalne — i będzie miał
w gruncie rzeczy rację.
Można mu odpowiedzieć, że w nienormalnych warunkach nienormalne postawy są właśnie normalne — ale przecież to zwykła gra słów.
Przeciętny człowiek, nie zobligowany przeszłością ani przyszłością, tkwi cały w teraźniejszości i od niej jedynie oczekuje listu żelaznego dla jakiej takiej, nie bardzo jasnej, ale i nie nazbyt mrocznej egzystencji.
Jego skromny program niewiele ma punktów stycznych z blaskiem i pełnią historycznej pociechy.
A historia, mimo wszystko, istnieje.
Istnieje walka dobra ze złem, prawdy z nieprawdą.
Istnieje w tej walce dobro i zło, prawda i fałsz — obok siebie trwające.
Tylko że prawda nigdy nie wydaje się ostateczna, nie może być
ostateczna, szuka samej siebie i nieraz błądzi.
A fałsz, jakikolwiek jest, po prostu bije — i razy jego spadają bez końca na zwykłego człowieka.
Są pokolenia, które nic nie zaznały prócz owych razów. Cóż tedy pozostaje?
Pociechy szukać w historii.
59
Drogi panie, może to ostrożność nadmierna, dla nas samych zaś, proszę wierzyć, przykra nad wyraz, lecz w obecnym stanie kwestii 131
słowiańskiej, obserwując stosunek do niej społeczeństwa, zwłaszcza zaś nastroje cenzury, nie możemy.
Pański pogląd jest mi ze wszech miar bliski, w przeddzień interwencji wszakże i w obliczu roli, jaką rząd tu odegrać zamierza, próba druku pociągnęłaby bez wątpienia.
Mam nadzieję, że pan zechce pojąć to i wybaczyć.
Skądże, ani mu w głowie!
Autor pisze i co mu do naszych lęków: chce drukować, skoro napisał — i któż tu jest małostkowy? autor? redaktorzy? publiczność?
Owijaczem żołnierskim historia zatyka nam gęby.
Publiczność wiwatuje na cześć Czarnogórzan i Serbów, kondotiera Czerniajewa Garibaldim nazywa; chór cygański „Kde domov moj”
ciągnie z uczuciem; misja wobec uciemiężonych Słowian; chłopcy Czerniajewa plądrują belgradzkie sklepy; publicyści apelują do władz, by zajęły się cieśninami; na Szypce śnieg; bardzo, bardzo kochamy Słowian — zwłaszcza poza granicami Imperium; nawet Jelisiejew, choć w Paryżu nowy cylinder kupił, nie może się powstrzymać i krzyczy: hura; cztery dni na pobojowisku; szeregowy z cenzusem Garszyn, przez wojnę uczyniony pisarzem; nieopatrzny poeta Żemczużnikow; a ja.
Z pana chytrus, Michale Jewgrafowiczu; wielkorządcę opisał, co praw wydawaniem się bawił; zabrania się niniejszym piec pierogi z gliny i piasku; a cenzura puściła taką aluzję.
Przecież ja go zmyśliłem.
Zmyślił, zmyślił, a tu patrz — faktycznie gubernatorom zezwolono prawa wydawać; chytrus; no i leżysz pan, lewa moja; teraz czas wojenny, nic nie poradzisz. Dla uczczenia zwycięskiej wojny — łask cesarskich obfitość; nawet naszej redakcji stare ostrzeżenie skreślono; zaczyna się czas nadziei.
Najjaśniejszy Panie, daj wiernemu ludowi swemu to, coś ofiarował
Bułgarom — z adresami do cara występują liberałowie. Konstytucję mają na myśli.
Car się nie kwapi.
Tajne związki w ulgi nie wierzą, na Majestat polują; znów chybio 132
ny strzał; pociąg leci w powietrze, ale nie carski; wreszcie wybuch w jadalni, Aleksander jednak już po deserze.
Ulgi, mimo wszystko, nastąpią (mimo, czy też właśnie dlatego?); pierwszy człowiek w państwie, Loris-Melikow, dyktaturę serca wprowadza; głównie w mowach słodkich (lisi ogon i wilcze gardło, Michajłowski szydzi), ale nie tylko; rozwiązuje się III Oddział (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych jego funkcje na siebie przyjmie); Dymitr Tołstoj, mój kolega z Liceum i minister publicznego zaćmienia, idzie na grzybki; ziemstwom dają odsapnąć i trochę prasie. Słychać nawet, że skasują cenzurę; i cóż ja pocznę? ona wszak ukształtowała mój język; zamiast słów zastępczych mam na starość
szukać prawdziwych?
Nie ma obaw, ach, nie ma obaw.
Loris-Melikow redaktorów zwołuje: co wy znów wyprawiacie?
Dla taniego poklasku opinię jątrzyć?
Nie pozwolę.
Może ekscelencja by raczył.
Nie pozwolę. Z ideami takimi nie dość pisma wydawać — w Rosji żyć niepodobna.
Konferencja skończona.
Powiadają, że on tak musi; twardogłowi go podgryzają, więc, by liberalizm ocalić, musi być twardogłowy.
Liberalne zające strzygą uszami: może jeszcze, kto wie. Nadzieje kwitną.
W takiej chwili, perswadują cenzorzy, w takiej chwili, Michale Jewgrafowiczu, taki artykuł. Gdy szykuje się prawie zupełna wolność. Kto wie, może za dwa miesiące bez mrugnięcia okiem puścimy. Pierwszego marca 1881 roku blady młodzieniec Rysakow bombę
rzuca między konie spłoszone. Car wysiada z karety: ocalałem, dzięki Wszechmogącemu! — Jeszcze nie, Najjaśniejszy Panie! — Hryniewiecki połę płaszcza podnosi, druga bomba z hukiem wybucha pod carskimi stopami.
Aleksander nie żyje.
Hryniewiecki także.
133
Rysakowa biorą na męki.
W Radzie Państwa oberprokurator Synodu, Pobiedonoscew, o zbrodniczych błędach rozprawia. To reformy zabitego monarchy były błędem zbrodniczym. Nowy cesarz, Pobiedonoscewa uczeń, słucha uważnie.
Loris-Melikow musi odejść.
Mój dostojny kolega wraca.
Nie gimnazjalistom potulnym — całej Rosji klęczeć każe na grochu. Na pociechę zaś ciżbie: Żydzi.
Nie studenci tym razem (chociaż wciąż podejrzani), nie Polacy (też nic dobrego): Żydzi wszystkich nieszczęść przyczyną. Katkow do pogromów zachęca.
On jest znów największą potęgą; Feoktistow, z nim rozmawiając, na fotela brzeżku przysiada, by poderwać się pierwszy, gdy tamten wstanie; w jego usta wpatrzony, tylko: ma się rozumieć — wtrąca; Feoktistow, Urzędu do Spraw Publikacji gromowładny naczelnik. Do redakcji zalecenie wpływa: ani mru-mru o aresztach, by nie jątrzyć opinii.
60
Napisał pan bardzo zabawne opowiadanie.
Tak, bardzo zabawne.
Może napiszę jeszcze zabawniejsze, o parszywym.
Czernyszewski czy Pietraszewski, wszystko jedno.
W śniegu siedzi, ciągle dzień, dzień, dzień, a potem ciągle noc, noc, noc.
Obok skruszeni dekabryści i pietraszewcy w saniach z dzwoneczkami do domu wracają, „Boże, cesarza chroń” wesolutko nucą. I każdy mu przygaduje: jak panu nie wstyd, nasz car taki dobry, a pan.
134
Otóż pytanie: czy ten człowiek przeklął swą egzystencję, czy też
pozostał nieczuły na wszelkie naigrawanie się i nadal żyje tą samą
pracą, tą samą namiętnością co dawniej.
Przecież nie ma nic oprócz tego.
Co rano nawiązuje przerwany wątek, rozmyśla, pisze, i co wieczór stanowy prystaw na zlecenie zwierzchności odbiera zapisane stronice. I parszywy wie, że inaczej nie będzie.
Wszelki tragizm dawno rozumem zgłębił i o własną bezsilność też
nie ma żalu.
Siedzi w śnieżnej klatce i robi swoje.
Ciągle dzień, dzień, dzień, potem ciągle noc, noc, noc. I raz po raz dzwoneczki poprzez zawieję: a pan wciąż niepoprawny, jak panu nie wstyd. Zabawna historia, może ją kiedyś napiszę.
61
Konający Niekrasow kajał się, że z nadmierną goryczą i bezwzględnością o swym ojcu w młodzieńczych pisał utworach. Ojciec był pańszczyźnianym dziedzicem, syn — poetą, piewcą
swobody.
Lecz tę przepaść między ojcem a synem czyż nie czas jedynie wykopał?
Kimże innym mógł być ów ojciec?
Zaliż prawo haniebne gromiąc, które takim go uczyniło, trzeba było piętnować również człowieka i wyrzekać się go z pogardą
i gniewem?
Niekrasow żałował, że do tego doszło.
A ja?
Ja z nie mniejszym wszak okrucieństwem własną sportretowałem rodzinę, wyszydziłem gnuśnych pociotków, potępiłem braci-drapież 135
ców, w kołpak błazeński ubrałem ojca i mateczce samej nie przepuściłem. Ale ja się nie kajam.
Tak być musiało.
Oni należeli do świata, którego nie mogłem przyjąć. Co? sześćdziesiąt rubli za dziewkę? żarty, łaskawco!
Toć i za czterdzieści sprzedają.
Pan za wdowca ją oddasz, za dzieciatego. Mam dziewczynę unieszczęśliwić?
Pięć rubelków dorzucę, ale to już ostatnie słowo.
Tanio. Gdyby kto inny prosił, nigdy bym nie sprzedała. Tylko dla sąsiada to robię.
Oto język, którym ów świat przemawiał.
Oni doń należeli.
Ojcowie i dzieci — to nie ci poczciwi sentymentaliści i raniący ich uczucia zadufani studenci, jakich opisał Turgieniew. Starzy poczciwcy zadali studentom wielekroć groźniejszą ranę. Ojcowie i dzieci — to my.
Oni — wyrośli w podłości, rządzący się nią z podniesionym czołem i nas usiłujący pociągnąć za sobą, karmelkiem i rózgą wdrożyć
do niewolnictwa i panowania nad niewolnikami.
My — którzyśmy nienawidzili niewoli.
Cóż z tego, że przepaść wykopał czas, gdy złowrogie oblicze czasu miało rysy naszych najbliższych. Czy mogliśmy nie utożsamić ich z czasem i, piętnując prawo, oszczędzić ludzi?
Każdy może wybaczyć każdemu, tylko nie dzieci rodzicom. Niekrasow wiedział o tym, a umierając — zapomniał i żałował za grzechy.
Ja nie żałuję.
Pamięcią sięgam daleko.
Moja pamięć zaczyna się w chwili, kiedy dwuletniego najwyżej chłoszczą rózgą, podkasawszy koszulę, a Niemka, guwernantka star 136
szego rodzeństwa, z krzykiem „er ist doch zu klein” rzuca się, aby mnie osłonić.
I druga chwila — może zresztą wcześniejsza od tamtej — kiedy w ojcowskim gabinecie siedzę na kolanach mateczki, z jednej filiżanki pijemy słodką herbatę, mateczka jest młoda, piękna i czuła dla mnie, tak mi z nią przytulnie i błogo, i naraz w tę sielankę wdziera się zza okna czyjeś nieludzkie wycie.
Przerażony staczam się na dywan, mocno zaciskam powieki i zatykam uszy, ale słyszę jeszcze władczy, ostry głos matki, zupełnie inny niż ten, jakim dopiero co droczyła się ze mną: zabierzcie tę dziewkę
gdzieś dalej, a dołóżcie jej.
Te dwa wspomnienia — to początek wszystkiego.
I mniej dotkliwe jest pierwsze, kiedy mnie bito — odczuwam je zaledwie jako przykrość, nie jako krzywdę — od drugiego, kiedy na rozkaz mateczki katowano dziewczynę.
Inaczej być nie mogło, ale czy dlatego mam się pojednać z tym, co było?
My też mamy dzieci.
Któż się potrafi domyślić, jakie im zadajemy rany?
62
Sławę przyniosła mi książka pozbawiona formy.
Po książce, dla której znalazłem formę, odwrócili się do mnie plecami. Judaszek się spodobał: tak bywa.
Sam Gonczarow w liście pochwalił: znałem też takiego jednego, w końcu chłopi wypatroszyli mu kałdun.
Bardzo mi przyjemnie.
Teraz, ciągnął, na osobne wydanie czekam — to pomoże czytelnikowi spośród innych pańskich utworów, poświęconych materii przemijającej, wyodrębnić. Czytelnik.
137
Gdyby tak, zamiast czczej pisaniny, w oczy mu napluć. Sprzykrzyło się.
Nie, ojczulku, siedź, formę żywą wymyślaj, żeby durnia rozśmieszyć, a łobuza nie nazbyt dotknąć. Po czym — nie rozumieją i nie chcą czytać.
Idylla współczesna.
Motto: Śpijcie! Bóg nie śpi za was (z Żukowskiego). Dwóch przyjaciół przygody („ja” o jednym piszę), co postanowili przeczekać.
Przeczekać, powstrzymać się, nie folgować; alboż folgowaliśmy dotąd? znaczy, trzeba się powstrzymać gruntowniej.
Szanowny panie, wdzięczny jestem za przychylną recenzję, tym droższą mi obecnie, kiedy większość pism.
Nie rozumiem jedynie, czemu recenzent nazwał powieść tę cyklem. Idylla współczesna jest całością opartą na jednym wątku myślowym, który. Bohaterzy moi, powodowani instynktem samozachowawczym, doszli do wniosku, iż wyłącznie aktywność kryminalna może uchronić
człowieka przed podejrzeniem o, z tego wniosku wynikają też ich postępki.
Rzecz ma i początek, i koniec, jeżeli zaś koniec wydaje się niecodzienny — na scenie zjawia się Wstyd — to bynajmniej nie jest on mniej naturalny od małżeństwa bądź też klasztoru, kończącego inne powieści.
Na scenie zjawia się Wstyd.
Ja i mój przyjaciel nie zadaliśmy sobie pytania, cóż on oznacza, jeno czuliśmy jego obecność — wewnątrz i wokół. Wstyd na twarzach naszych był wypisany, tak iż przechodnie wpatrywali się w nas zdumieni.
Co było dalej? Jakie znaleźliśmy wyjście? — niech domyśli się
sam czytelnik. Powiadają, że Wstyd oczyszcza — chętnie w to wierzę. Ale kiedy mówią, że zwycięża i wychowuje — oglądam się dookoła i wspominam te rzadkie wołania Wstydu, które przedzierały 138
się czasem przez gąszcz Bezwstydu, po czym pogrążały się w pustce i... uchylam się od rozstrzygnięcia.
Rzeczywiście, cóż to za koniec.
Znowu jeden Turgieniew zrozumie albo uda z grzeczności. Czas już przestać kręcić tę katarynkę, której nikt nie słucha. 63
Raptem z książki starej, na wpół zapomnianej, wychodzą, nie mojego romansu. Śliczna panna, której śniła się przyszłość, i kudłaty medyk, z tych nowych ludzi, co w połowie lat pięćdziesiątych.
Wiera Pawłowna?
Drobna, siwa staruszka uśmiecha się promiennymi zmarszczkami. Właściwie Maria Aleksandrowna, ale jeśli pan woli.
Tylko sny Czernyszewski wymyślił, tylko zmienił imiona, cała reszta z życia, tak właśnie było.
Ale pan, Michale Jewgrafowiczu, niezbyt nam sprzyjał. Wiero Pawłowno, ja, co też pani.
Śmiał się pan z nihilistek miłych, sekujących trupy dłonią, co nie drgnie, i hołubce wywijających w tym czasie: stałam ci ja pod jaworem, hu-ha. Nie pamiętam, dalibóg.
Tu dzwonienie w kieliszek konwersację przerywa.
Z siwą bródką spiczastą, z ospowatą kałmucką twarzą, wstaje medyk ów heroiczny, dziś Rosji chwała (nie wybrany, co prawda, do Akademii i z katedry wygnany za materializm), panie i panowie, tss, ucisza się szczęk widelców, sam Sieczenow wygłasza toast. Panie i panowie, zebraliśmy się na tym obiedzie.
Taki obiad, sandacz mrożony, wstydziliby się.
Aby uczcić naszego znakomitego.
No, wiadomo.
139
Nasz jubilat, Sergiusz Piotrowicz Botkin, słynie wszak, prócz innych talentów, jako niezrównany diagnosta. Acidum sallicilicum.
Atoli, panie i panowie, mamy wśród siebie i drugiego diagnostę, nie mniej, rzekłbym, zasłużonego, choć na nieco odrębnym polu. Dokąd on zmierza.
Jeśli ująć społeczeństwo dzisiejsze jako organizm chorobami trawiony. Ten diagnosta, o którym mówię, przenikliwy i szczery, często wbrew pacjentowi lekkomyślnemu.
Chyba się zapadnę pod ziemię.
Piję zdrowie pisarza i wielkiego diagnosty Rosji, Michała Jewgra. Muszę wstać, w głowie mi się kręci, wszystkie członki zmartwiałe, wstaję jednak, kłaniam się na wszystkie strony jak głupi, oni klaszczą i wymownie piją szampana, kogo tu nie ma, oberpolicmajster Kozłow, milioner kolejowy Polakow, za śmiertelne moje diagnozy, a to triumf literatury, i tych dwoje z książki Czernyszewskiego. Ale właśnie w tej chwili od środka, z głębi piersi ku górze, łaskotaniem najpierw nieznacznym, drobnym sygnałem, ale ja już wiem, niepokojem ku gardłu, usiłuję z powrotem wpędzić, to rosnące, rozsadzające powściągnąć, jeszcze stoję z kieliszkiem w dłoni, kiedy naraz wybucha, i kieliszek, i pierś w odłamki, nie pozbieram, darmo się
chwytam, roztrzaskana tym kaszlem, co nie chce ustać, jeszcze, jeszcze i jeszcze, ach, Michel, spróbuj się pohamować, milcz, między jednym wybuchem a drugim, milcz, głupia.
Pan miał rację, profesorze, nie ma nic oprócz ciała. Oni twierdzą, że niemoralne, bzdury, bzdury obłudne, nie ma nic oprócz ciała. Ściślej biorąc, pisałem, że życie psychiczne zawsze ma podłoże zmysłowe; każdy odruch jest reakcją na bodziec; pan pamięta, dałem to Niekrasowowi, lecz ówczesna cenzura.
Pan powiada: diagnosta.
Spójrz pan na mnie: tu już nic nie ma.
Worek rozdrażnienia i bólu.
Pan z małżonką czy śnicie jeszcze?
Starczy, że pracujemy.
140
Ja też pracuję. Moje bodźce pan widział.
I od środka znowu, z głębi piersi ku górze.
Poprzez kaszel: dawno nie czytałem tej książki.
64
Umrę, nie bój się, umrę.
Nie, ciągle żyję.
Lecz i śmierć nie zamyka rachunku.
Kiedy umarł Gogol, za nekrolog w czarnej obwódce Pogodina starego na odwach wzięli. Jakże, pienił się w felietonie Bułharyn, to o Dmitriewa śmierci, koryfeusza, bez, a o takim Gogolu.
Ani gesty, ani pisma ostatnie, te, co w ślad za Bielińskim potępialiśmy tak gwałtownie, ani sama śmierć jego — nic zwierzchności z szydercą małorosyjskim nie pojednało.
Młody wówczas Turgieniew za epitet: wielki, we wspomnieniu o Gogolu użyty, do aresztu na miesiąc, po czym na wieś, pod policji usilny nadzór.
Turgieniewa starego zwłoki z honorami wracają do Rosji, ale nie, śmierć nie zamyka rachunku.
Z honorami wracają, sam minister repetuje już mowę: znakomity nasz rodak, lecz zanim pociąg dotrze do Petersburga, mowa w gardle ugrzęźnie dostojnikowi: znakomity nasz ro, nasz ro, nasz ro, i okólnik ministerialny prawomocność honorów zakwestionuje. Bo w Paryżu emigrant Ławrow.
Skandal, ach, jaki skandal.
O pisarzu wspomnienie Ławrow ogłosił.
Co, i w Turgieniewie — Nieczajew?
Autor książki o ojcach i dzieciach — krnąbrnej dziatwie tajemnie sprzyjał, na dynamit franki wytrząsał z kiesy?
141
Dłoń Katkowa, co w powietrzu ongi zawisła, odtrącona przez Turgieniewa, teraz w górę wzniesiona dumnie. Hahaha, znakomity rodak był zdrajcą stanu.
Więc okólną drogą, po cichu, z dworca na cmentarz.
Studiującej młodzieży wzbronione (jak wtedy: licealny dortuar, śnieg za oknem zamarzłym i poety zwłoki na saniach), literaci za przepustkami.
Petersburski magistrat kredyty na pogrzeb uchwala.
Wielkorządca Gresser uchyla magistracką uchwałę.
Magistrat protestuje.
Rada Państwa zatwierdza postanowienie Gressera.
Niech monarcha rozstrzygnie; lecz monarchy niełatwo dopaść; w obawie przed spiskowcami (może ci właśnie, których finansował
Turgieniew, szykują zamach) co dzień miejsce pobytu zmienia, nie dopuszcza do siebie sług najwierniejszych; Aleksander III Tchórzliwy; lecz kto wie, czy uniknie carskiego losu. Uprzejmie proszę o wydanie kart wstępu dla współpracowników naszego pisma, zgodnie z listą, którą.
Wrześniowego słońca łagodność, piasek sypki na trumnę, w Uspieńskiego oczach obłęd się czai, i w oczach Garszyna obłęd, ale obłęd, jak śmierć, też nie zamyka rachunku.
Drogi, drogi panie, ratuj syna mojego, tu go wcale nie leczą, jeno za kratami trzymają, bez ołówka, papieru, gazety, by chorego umysłu, powiadają, nie nadwerężać, w południowym słońcu, za kratą, cały dzień bez zajęcia, przechodziłam obok, mamo — zawołał, ale zaraz dwaj stróże od kraty go odciągnęli, drogi panie, gdyby do Wiednia, tam podobno.
To Garszyna matka, spośród młodych pisarzy najzdolniejszego. Łaskawa pani, sumę, o którą pani prosiła, wysyłamy pod jej adresem, życząc serdecznie. I cóż jeszcze tu można oprócz pieniędzy i życzeń?
Nowodworski — drugi, na którego w młodym pokoleniu liczyłem
— pod Niceą płuca wypluwa.
Znów wysyłam pieniądze i życzę.
Cóż, na Boga, jeszcze?
142
Pogrzebowym komediom się przypatrywać w milczeniu, kiedy trupa wyrywają sobie wrogowie i przyjaciele, w oczy zamknięte mu plują, za brodę ciągną albo grymas wygładzają zastygły, na pochlebczy uśmiech zamieniają. Coraz puściej dokoła.
Puszkina mi też zabierają.
Odsłaniając pomnik, Dostojewski przemawia z proroczym gestem; po pogrzebie Niekrasowa tak zasmakował w oracjach; oto Puszkin
— wskazuje — do pokory wezwanie i skruchy; nie za morzem prawda, nie w wiedzy złudnej, jeno w pychy twej uśmierzeniu, człowieku; przezwyciężysz pychę i będziesz wolny, i narodom Słowo objawisz; nowe Słowo harmonii ewangelicznej; oto Rosji przeznaczenie i chwała, oto geniusz Puszkina. Okcydentaliści we frakach i słowianofile siermiężni z rozczulenia łzami słuchają; jakżeśmy się dotąd nie domyślili? i padają sobie w ramiona; alleluja, bracia; to Puszkin.
Lecz i Dostojewski umiera; Pleszczejew, dawny jego towarzysz z Placu Siemionowskiego Pułku, dziś sekretarz naszej redakcji, wzruszający nekrolog pisze; czarnej ramki nikt już nie broni. Coraz puściej dokoła.
Ja ciągle żyję.
Kiedy umrę wreszcie, pewnie ciszej będzie nad grobem, bo cóż
komu do Sałtykowa.
Chyba że.
Chyba że.
65
Zabrali go, zabrali!
To już drugi; przed nim Michajłowskiego, za przemowę młodzież
podburzającą, do Finlandii skalistej.
Zabrali go! rozchełstana, lecz malowniczo: przecież on nie winien!
i tak cierpi, biedak, tak schudł w areszcie!
143
Doigrał się.
Co też pan mówi, taki pan niedobry, już żandarmi grzeczniejsi. No więc czego się pani martwi, jeżeli grzeczni.
Naprawdę grzeczni i wszystko wiedza, daję słowo, Michale Jewgrafowiczu, aż się zdziwiłam. Sto pięćdziesiąt rubli, powiadają, podjął pan, Kriwienko, w redakcji zeszłej soboty. W redakcji? Powiedzieli: w redakcji?
Coraz cieńszy włosek, a na cieniuchnym.
Korespondent Daily News o rewizji donosi, dokonanej u leadera partii republikańskiej w Rosji, Sałtykowa-Szczedrina. W trakcie rewizji domownicy pisarza hymn ku czci monarchy śpiewali, aby wygrać na czasie. Nie jest wykluczone, że umożliwiło to ukrycie bądź zniszczenie kompromitujących papierów.
Łaskawy panie, tuszę, iż opublikuje pan, gwoli prawdy, to sprostowanie, do którego. Michale Jewgrafowiczu, pan na wolności?
Jak państwo widzą.
I pismo jeszcze wychodzi?
Jeszcze wychodzi.
Biorąc pod uwagę, iż pismo, obok tego zaś, wreszcie w książce styczniowej bieżącego roku, minister spraw wewnętrznych, na podstawie paragrafu i zgodnie z wnioskiem, redaktorowi, rzeczywistemu radcy stanu — drugie ostrzeżenie.
Zamykają (głosi przepis) po trzecim.
Już by, dają do zrozumienia, lecz minister, ze względu na koleżeństwo. Znaczy: sentymentalny.
Hej, szkoło, szkoło, wzdycha po nocach, pacholęcy niewinny wieku. W śnieżki grało się z kolegami, a tu: sprawy wewnętrzne. Zresztą, zdechnie bez zamykania.
Z roku na rok spada prenumerata.
To ostrożniś, ten nasz miły czytelnik.
Albom sam nieostrożny?
144
Własne bajki bez apelacji odrzucam: nic się nie da zrobić, Szczedrinie, pan, literat, musi to pisać, ale jako redaktor. I tak zawsze wywęszą.
Lew, hm, lew; co pan miał właściwie na myśli.
Toć to postać drugoplanowa, całkiem nieważna.
Całkiem nieważna, hm; wie pan co, lepiej tę powiastkę usunąć. Dobra nowina, Michale Jewgrafowiczu; męża tylko zsyłają, tylko zsyłają.
Bardzo dobra nowina.
Coraz cieńszy, a na.
Już nie ocalę.
Może odę na cześć Katkowa ułożyć.
Może oddać redakcję Karnowiczowi, a samemu w cień się usunąć; kto to jest Karnowicz? to jest nikt, właśnie dlatego. Nie ocalę.
Z rozwiniętym sztandarem na dno.
Depesza z Moskwy.
Medycy ostatniego roku piją zdrowie Szczedrina stop proszą o odpowiedź. Dziękuję.
Jeszcze z Grodna list, od pani Orzeszko, której trzy nowele w przekładzie Siemiątkowskiego zamieszczam. Wdzięczna za to, bardziej atoli, że się w kwestii żydowskiej po jej myśli wypowiedziałem. Przesyłam też czcigodnemu panu moją broszurę o Żydach —
ostatni owoc wydawniczej mej działalności, której zmuszona byłam poniechać z niezależnych od siebie przyczyn.
Miła pani, my wszyscy — z niezależnych od siebie przyczyn. Trzeciego ostrzeżenia nie dają.
66
Dlaczego nie krzyczą?
Gdzie oni wszyscy?
145
Pustynia.
Drogi Pawle Wasylewiczu, dziękuję za wyrazy współczucia, które, wyznam szczerze, bardziej jeszcze bym sobie cenił, gdybym sam ich nie sprowokował.
Ale miło mi, że choć pański głos.
Nie, nie oczekiwałem ze strony literatury publicznego protestu. Wiem, że to niemożliwe.
Taki wszakże Ostrowski, którego sztuki przez piętnaście lat z rzędu otwierały styczniowy numer. Taki Tołstoj, co tuż przed zamknięciem rozpływał się w pochwałach dla pisma. Turgieniew by tak nie postąpił.
Owszem, on miał też swoje wady.
Gdyby jednak żył dłużej, choćby więcej nic nie napisał, sama jego obecność.
Pustynia.
Zakopują żywcem i nikt nie wykrztusi: szkoda, nikt nie przyjdzie, by dłoń uścisnąć w milczeniu.
Michale Jewgrafowiczu, deputacja studentów przyszła. Zwariowali.
Czego chcecie ode mnie? Mało wam, że zamknięto pismo? Mówcie, jeszcze wam mało? Chcecie, żeby mnie — na katorgę? Tego chcecie? No mówcież!
Czekajcie.
Dokąd wy.
Czekajcie, porozmawiamy.
Zaraz się obrażają.
Liza, każ nastawić samowar — widzisz, mam gości.
No więc opowiadajcie: jak tam u was, krajaczy trupów. Ziomków moich, z twerskiej guberni, nie ma wśród państwa?
Dawno tam nie byłem.
Wiecie, stało w muzeum popiersie — i ot, jaki kawał: usunęli, gorliwcy. 146
A przedtem: ziomek nasz czcigodny, zaszczyt nam przynoszący, ha-ha.
Teraz co przynoszę?
Redaktorzy (są jeszcze redaktorzy) przechodzą na drugą stronę, bym za guzik nie złapał i nie zapytał: mam bajeczkę, może się nada?
Sam wiem, że się nie nada.
Zdrewniały świat; czas jak miazga i ludzie z drewna. Michel, wstań, pan Krajewski pyta o ciebie.
Jak mogę wstać, kiedy mnie nie ma.
To, co leży jak kłoda ścięta — to ja?
Krajewski (oczkami załzawionymi mruga, próchno się z niego sypie, fioletowe ręce zaciera) to na pewno on: pieniądze, mamrocze z wyrzutem, moje pieniądze.
Tymi samymi rękami z Bielińskiego wyciskał soki, w kieszeniach Niekrasowa gmerał; przez tyle lat robił dobry interes na naszym gniewie, i raptem: ach, Michale Jewgrafowiczu, pozbawił mnie pan dochodów, czy to po chrześcijańsku.
Do grobu chce pan zabrać.
Zaraz do grobu, jeszcze myślę pożyć troszeczkę.
Wszyscy myślą pożyć.
Świat z drobiazgów; świat rozproszony i pusty; ludzie jacyś pstrokaci; każdy osobno; strach i małość, i przeniewierstwo; zdawało mi się, że istnieje coś, co wypełnia i scala; miejcie wzgląd na swe dzieci, perswadowałem; na potomnych baczcie, czyli historię; w oczach świat mi się rozpadł, pozostały drobiazgi, drobiazgi, tylko drobiazgi. Wszystkie wątki się kończą — i każdy podle.
Najlepszym okresem mojego życia była Wiatka.
Ariadna mnie kochała; nie umiałem tak kochać, choć żywiłem dla niej czułość i podziw; trudno przecież na stacji pocztowej, niecierpliwie czekając na zmianę koni; zachowałem jednak w pamięci to ciepło, które mi dała; z biegiem lat pamiętałem je nawet lepiej i żałowałem, że tak łatwo się go wyrzekłem; w uszach brzmiał mi jej głos zdławiony, na granicy szeptu; czy pan bardzo smutny i zły? ale skoro pan pisze, to znaczy; miła, miła Ariadna.
Wszystkie wątki kończą się podle.
147
Ten generał żandarmów z obrzękłą twarzą — toć to urwis Kola, syn wiackiego gubernatora i Ariadny mojej; w szkołach go przez brata Dymitra ulokować pomogłem; tę jedyną przysługę, już po wszystkim, przyjąć chciała ode mnie; pan generał nic o tym nie wie; ja mu nie powiem.
Z twarzy oczy ostre wysuwa: proszę zeznać, skąd nielegalna drukarnia miała tekst pańskich bajek, zakazanych przez władzę. Milczę; głupi chłopaku, na mnie pragniesz zrobić karierę, ja ci w tym nie pomogę; patrzę w oczy i milczę.
Proszę zeznać, jaką drogą dotarły do emigracyjnego wydawcy. Milczę.
Traktowałem pana jako świadka, ale wobec nierozsądnego uporu. Wstaję.
Żegnam pana, generale Sereda.
Drzwi zamykam ostrożnie, by nie trzasnęły.
Ten spokój, który mnie naraz ogarnął, jest gorzki; lecz to jednak spokój; przez pustynię wracam do domu; będę pisał; wskrzeszę
świat, co zrodził nas i wykarmił; wszystko z niego; poszechońskie minione dzieje będą moją ostatnią książką; czy aby zdążę? świat ten widzę tak jaskrawy i ostry, jak nigdy dotąd; jego ból jest spokojny, bom go zrozumiał; od dzisiejszych tedy, bardziej dręczących, w tamten chcę uciec? nie, nie uciec, cofnąć się jeno; on jest ich ojcem; dość jest bólem, bym się w nim czuł jak w domu; dość spokojem i zrozumieniem, abym potrafił.
Ale zanim pióro ujmuję w rękę — znów jak kłoda leżę. Ta pustynia.
Na tej pustyni.
Nikt, nikt nie krzyknie?
148
67
O trzydzieści lat młodszy Garszyn, z pola chwały wróciwszy, w petersburskich salonach naraz bladł i nozdrza rozdymał: trupi odór go ścigał i czerwone słońce świeciło w oczy.
Gdy Młodecki, po chybionym strzale do dyktatora, czekał na egzekucję, Garszyn wtargnął do sypialni Lorisa: krew! — szlochał —
znowu krew! na kolana padł przed jeżącym się w nocnej koszuli: dosyć krwi! ekscelencjo, pan był na froncie!
Loris-Melikow wielkoduszny nie kazał go aresztować, ale zamachowca nie ułaskawił. Przed odorem i słońcem pobojowiska, przed krwią zalewającą źrenice biedny Garszyn chronił się w obłęd. W dziesięć lat po powrocie z wojny nie starczyło mu już schronienia: poza poręcz schodów ramiona wyciągając jak pływak, w dół się
rzucił, naprzeciw nieuniknionej.
Myśmy także z pobojowiska.
Wciąż obsesjom naszym się dziwią i przez lata ciągnącym się obrachunkom. Ci, co wojnę przeżyli, dźgani i dźgający jej śliskim ostrzem, nigdy w pełni nie zaznają pokoju.
Katorżnicy, co dostąpili łaski, nie wyzwolą się nigdy od żelaznej kuli u nogi.
My, wyrośli za Mikołaja, piekła pańszczyźnianego synowie, progów raju nie przekroczymy; w serafinów pieniach chłopskie jęki nam się uroją; czy to Eden, zwątpimy, czy dekoracja; dekoracja zaiste, znamy się na tym.
Ileż dawnych obrazów przesuwa się przed oczyma.
U ciotuchny we dworze ta dziewczynka dwunastoletnia, za niezręczne posługi przywiązana do słupa wbitego w nawóz; chmary much jej twarz oblepiły, od łez mokrą, udręczoną, już rankami pokrytą ropiejącymi; chciałem rzucić się do niej, rozwiązać więzy; zostaw mnie, paniczu mileńki, pani gniewać się będzie, zostaw.
Albo stary nasz kucharz, przy obiedzie za pieczeń nie dość soczystą obok krzesła ojcowego klęczący. 149
Lecz nie zawsze kary — i szlachecki dowcip pamiętam; Wańka, poliż no piec; a piec rozpalony; Wańka lizał; pokładali się państwo od śmiechu.
Wańką popa też nazywano; pańszczyźniany był, w wolnych od liturgii godzinach za sochą chodził; nabożeństwo zaś ojciec mój, w teologii biegły, przerywał: Wańka, kpie, znów splątałeś, od początku zaczynaj!
Zresztą w naszym majątku może mniej pastwienia się było niż
u sąsiadów.
Nie w wypadku bestialstwa, większego albo mniejszego, rzecz przecież cała; system ten miliony ludzi ogarniał, z których jedni mieli prawo natrząsać się nad drugimi, zmuszać ich do pracy najcięższej, jej owoce przywłaszczać sobie i trwonić; ludzi sprzedawano i darowywano; oddawano do wojska, handlując potem kwitami; kojarzono stadła zgodnie z gospodarską wygodą, a nie widząc jej — zabraniano małżeństw; i nie było w tym wszystkim kwestii moralnej; doskonale godzono system i z religią, i z honorem stanowym, i z manierami; szło o zysk, wyciskano go, skąd się dało; nawet dziewcząt dworskich warkocze sprzedawano fryzjerom; szło o zysk, a bitych i ciemiężonych lamenty nie inaczej w uszach państwa dźwięczały niż chrzęst żaren czy kos szczękanie, te powszednie odgłosy pracy folwarcznej. Pokolenie ojców do grobu zeszło, nie pojąwszy, iż żyło w świecie występku.
Myśmy czuli pobojowiska odór i żelazną kulę u nogi. Owo wycie dziewki chłostanej, którem dzieckiem małym usłyszał, już mnie nigdy nie opuściło.
Długo nie rozumiałem istoty niepokoju swojego; jeszcze nie był to bunt przeciw prawu, które oddawało dziewczynę na łaskę i niełaskę
mateczki; w prawie tym rosnąc, nie wyobrażałem sobie innych stosunków pomiędzy ludźmi niż stosunki poddaństwa i panowania; lecz niepokój tkwił we mnie i odebrał memu dzieciństwu pogodę. Pańszczyźniany pacykarz Paweł nauczył mnie liter.
Niespełna ośmioletni, sięgnąłem po Ewangelię.
Zrazu nie jej myśli mnie uderzyły, ale brzmienie słów nieznajomych. 150
I dopiero ponowna, coraz namiętniejsza lektura zdarła raptem ciemną zasłonę ze świata, jaki słowa te wskazywały i osądzały. Ewangelia dokonała przewrotu w moim umyśle.
Moim niepokojom niejasnym kształt nadała i trwałość, i przeciwstawiła temu, co znałem dotąd, co mnie otaczało i niewoliło; w glinę
trwożną tchnęła sumienie.
Z maluczkiego głębin świadomość człowieczeństwa wydarła. Prawo do tej świadomości zacząłem przenosić na innych. Tam, gdzie dotąd widziałem panów i niewolników, dostrzegłem ludzi.
Ale wzrok mój nie umiał skruszyć narzuconej ludziom kondycji; nadal jeden był panem, a drugi — rabem; to bolało; teraz ból ten stawał się buntem. I w nich samych szukałem buntu; rzadki był i bezsilny; ledwie zdążył się zatlić, ginął, zachłostany na gumnie; zaś najczęściej sam śmierć wybierał.
To stworzenie kruche pamiętam, wolnego stanu, co oddało się w jasyr, za mentora mojego, Pawła, idąc z miłości. Miłość przeszła, jarzmo zostało; i kobietę olśniło naraz, że wolności się wyrzekając, podobieństwu swojemu z Bogiem grzesznie urąga, i Bóg klątwą skarze ją za to; rozpoczęła, nieszczęsna, walkę o odkupienie: już nie wyjdę na pańskie; wyjdziesz, nędznico, boś poddanka jak inne; urodziłam się wolna i wolna umrę; wychłostana, wszczęła głodówkę; wreszcie powiesiła się w noc jesienną; pochowano samobójczynię w bagnie. Bliższa mi od innych jej pamięć, bo, jak ja, nie pokory uczyła się
z Ewangelii, lecz godności ludzkiej istoty.
Gdy spotkałem Pietraszewskiego, o mą wiarę w Boga zapytał. Już traciłem ją bezpowrotnie; ale to, com z Pisma zaczerpnął
dzieckiem, fundamentem się stało mych wiar późniejszych; i przetrwało wraz z owym wyciem, które stoi mi w uszach. 151
68
Należałem do klasy panów.
Ale pańska rodzina była miejscem tortury takim samym, jak wszystko wokół; tak jak wszystkim, rządziły nią chciwość, fałsz i niewola.
Autorytet mateczki opierał się na jej podbojach.
Ojciec matki nie kochał i bał się.
W listach jednak grzmiał: synu wyrodny, czułość i pokorę winieneś dobrodziejce naszej, która dobra rodzinne powiększa swoim staraniem. Kiedy wyszła za ojca, ledwie trzystu duszami władał; umierając miał trzy tysiące; ściślej mówiąc, ona je miała.
W chwilach sentymentalnych o przebytych kampaniach chętnie prawiła, zmierzających do rozszerzenia włości, o zabiegach chytrych, licytacjach szczęśliwych, o strategii i mozole podbojów: już myślałam, łobuz podniesie cenę, lecz czuwała nade mną Orędowniczka —
kiedym swoje rzekła, licytację jak nożem uciął. Sześć tygodni leżałam potem w gorączce. Zuch mateczka, podziwialiśmy chórem, zaś brat Dymitr, oczka w górę wznosząc, dodawał: za to ją też kochamy i zawsze będziemy wdzięczni.
Lecz bywały i rozdrażnienia chwile, gdy wyrzucać zaczynała nam raptem: czego tak się gapicie? już na zgon matczyny czyhacie? żeby w mig roztrwonić, com krwawicą nagromadziła?
Żyj nam, matuś najmilsza, długo, odpowiadał, wlepiając w nią
oczy, Dymitr.
Tak, tyś dobry syn, przytulała do łona, ale za nich nie ręcz, bo się
zawiedziesz.
Prawdę mówiąc, zdarzało się nam w dziecinnym pokoju kwestię
spadku roztrząsać; próbowaliśmy zgadnąć, komu jaki folwark przypadnie; siostry nawet płakały, kiedy podział rysował się nie po ich myśli; rychło jednak stawało na tym, że brat Dymitr najlepsze grunta zagarnie.
152
On nie uczestniczył w debatach: co mateczka raczy zapisać, będę
wdzięczny za wszystko.
Mógł być pewny swojego: przy posiłku każdym sprawiedliwość
swoją demonstrowała, tłustsze kąski podsuwając pupilom, uprzykrzonym zaś od ust odejmując. Podział na pupilów i uprzykrzonych, przez dzieciństwo nasze przebiegający, nie zatrzymał się na jego rubieży, lecz po latach jeszcze zbierał owoc zatruty, szczując braci i siostry przeciwko sobie, w duszach zdeprawowanych resztki uczuć rodzinnych tłumiąc. Główny pupil, Dymitr, bez skrupułów rodzeństwo puścił z torbami. Uprzykrzony najbardziej był brat Mikołaj.
Nie zapomnę mateczki jak Nemezis stojącej nad nim: zabić cię
trzeba! ot, zobaczysz, zabiję i nie odpowiem! i sam car nic mi za to nie zrobi!
Bo był głodny i ściągnął z kuchni pierożek.
Zawsze szło o jakiś pierożek.
I zabiła go w końcu; szykanami zdesperowany, z pospolitym ruszeniem poszedł na wojną krymską; wrócił chory i zmarł, w obcym domu, z zaciśniętymi zębami.
Sergiusz, też uprzykrzony, nieco później zapił się na śmierć. Ja pupilem byłem z początku; podobieństwo do siebie w moich rysach i gestach odnajdywała; i wzruszało ją zakochanie dziecka w jej urodzie i mocy; kiedym zaczął się już oddalać, cierpieć musiała; aż, uporem zrażona, z którym próby pisarskie wbrew jej woli podejmowałem, pozbawiła mnie łask matczynych; tyś jak wilk, który matkę
i ojca gryzie; przeto żyj po wilczemu, a ja ci nie błogosławię, z uprzykrzonych najuprzykrzeńszy. Jeśli byłem wilkiem, to takim, co się cudem wyrwał z potrzasku i pół skóry w nim pozostawił.
153
69
Kostia, Liza, chciałem wam wytłumaczyć, opowiedzieć wam chciałem. Moje życie, słabości i błędów pełne, ale przecież nie tylko, przecież prócz tego. Chciałem im wytłumaczyć.
Moich dzieci to nie obchodzi.
Liza nie jest głupia, ale mamusia na swój obraz i podobieństwo urabia córkę.
Jak z żurnalu: plisowana spódniczka i we wdzięcznie wygiętej rączce kijek od sersa.
Pokój jej obwiesiła lustrami: ach, Michel, dziecko jest ładne, niech się przejrzy czasem, cóż w tym takiego?
Idiotka.
A Kostia jest niezdolny i leń.
Wyrzucili go z jednego gimnazjum, sam zabrałem z drugiego. Teraz zdawać ma do Liceum, a nie weźmie książki do ręki, tylko wciąż znajomi, zabawy.
Aforyzmy takie wygłasza, że aż strach bierze.
O karierze, protekcji; gdzie on to słyszał?
Mój syn.
Lubimowa jakiegoś sprowadził, w studenckiej czapce, z twarzą
niby sznycel siekany.
Może pan by dał coś poczytać? Wie pan, z takich — i mruga do mnie.
Kostia, co to znów za przyjaźnie?
Wzrusza ramionami.
Synku, zrozum, że naokoło.
Macha ręką: bo papcio myśli, że te władze nic, tylko śledzą, co też
jeszcze wydumał w swoim fotelu. Tak się knowań Michała Jewgrafowicza lękają. A tymczasem nic podobnego. Władze wiedzą, że ni rączką, ni nóżką. Zadni szpicle tu niepotrzebni.
Tchu zabrakło: syneczku, co ty!
154
Kocie oczy mruży: papcio nie słyszał?
Szarpnięcie i — jak to się stało? Boże!
Kostia, wybacz, syneczku, przecież ja nigdy, co za wstyd, do czegoś mnie doprowadził, lecz to moja wina, tak się uniosłem!
Dobra, o co tyle rwetesu, papcio chory i nie panuje nad sobą, ale mnie nie bolało, papcio jest za słaby, żeby mnie skrzywdzić. Tyłem wycofuje się z gabinetu.
Synku, czekaj, chciałem ci wytłumaczyć!
Chciałem im wytłumaczyć.
Jemu, Lizie, chciałem, chciałbym, wytłumaczyć, moje dzieci, chciałem im wytłumaczyć.
70
A pan wciąż o minionym, długoż tak jeszcze.
Bo i jam widocznie miniony.
Przecież już ćwierć wieku upływa, jak.
Lecz nie ono umiera: to ja umieram.
Wilk w potrzasku; wilk przeciw stadu; wilk na krze lodowej wyjący; aż dopadło, wgryzło się w boki; i z tym głosem w uszach, co zawsze, na uginających się łapach; dziwny wilk, renegat wilczyzny; takim się nie wybacza.
A pan wciąż o minionym, długoż tak jeszcze.
Może już niedługo.
Wycie owo stało mi w uszach i wówczas, gdy już poza obrębem matriarchalnej tyranii, związany z nią jeszcze korespondencyjną
pokorą, lecz nie każdy jej nakaz respektujący, samodzielny żywot pędziłem w świecie, rozleglejszym od dóbr rodowych, ale dziwnie do nich podobnym.
Na zesłaniu jakby nieco ucichło; czy dlatego, żem się wsłuchiwał
w jęki własnej niedoli; czy z powodów obiektywniejszych, że pod Wiatką mało było szlachcie poddanych chłopów, a przeważnie —
155
skarbowi, tak, i oni dręczeni przez wielkiego obszarnika — Imperium, nie tak, mimo wszystko, jak przez mniejszego zniewolonych dusz posiadacza.
Z nową siłą rozległo się w Riazaniu i Twerze; były to wyzwolenia lata, ale chłopskie wycie nie ustawało; miotałem się, podcinany nim, niczym koń ciosami jamszczyka; należałem do sprawujących rządy, zdawało się, że mogłem coś zrobić, nie mogłem nic.
Wszczynałem śledztwa, raporty do ministerstwa pisałem, oddawałem winowajców pod sąd; rzadko zdarzało się, abym czegoś dopiął; wycie nie ustawało.
W roku 1859 w jednym z miast powiatowych guberni riazańskiej była fabryka braci Chłudow.
Jęli bracia od okolicznych dziedziców chłopów hurtem skupywać. Co, dwa lata przed wyzwoleniem?
Operacja była dość pomysłowa.
Chłopom, bez ich wiedzy i chęci wystawiono dokumenty zwolnienia, po czym, też bez ich wiedzy, w wyzwoleńców imieniu zawierano z kupcem kontrakty.
Że dziedzicom transakcja się opłaca, to oczywiste: ziemia, w którą
po paru latach wyposażyć musieliby eks-poddanych, zostawała przy nich, a na dobitkę spieniężali dusze, które nazajutrz i tak mieli przecież utracić. Lecz i przemysłowcy nie w ciemię bici: koniunkturę nadchodzącą
witali, w tanią siłę roboczą zaopatrzeni; i pokorną — bo nie wiedziała, że wolna. Zawył chłop, gdy się w końcu dowiedział prawdy.
Wałkowały sprawę sądy przekupne; bracia Chłudow znowu coś
dołożyli, pewnie z rubryki: koszta produkcji.
Tak, to były już nowe czasy: nie zwyczajne pańszczyźniane krwiopijstwo; zakładano zręby nowego ładu. Ten wymowny Niemiec, z którym Annienkow koresponduje, nazwał to pierwotną akumulacją. Rozzuwajew, nowy Rosji gospodarz, czarne ręce po łup wyciągał. Niewolnicy zmieniali pana.
Stoi w uszach, choć tyle lat już minęło, i epoka cała odmienna po 156
noć; w samej rzeczy odmienna; nie jak światło gwiazdy, fałszywe i obojętne, kiedy ona dawno umarła, docierające; drzewo, we mnie korzeniem wżarte; własnej krwi bolesne wołanie, z którym rozstać
się niepodobna.
71
Michel.
Ja cię proszę, ja cię tak proszę, przecież to nie zaszkodzi. Przyjdzie i się pomodli, to wszystko.
A w bardzo wielu wypadkach pomogło przecież.
Ja cię proszę, Michel.
Wysoki, z oczyma pogromcy zwierząt (w cyrku berlińskim obręcz pamiętam płonącą, przez którą, grzywę zjeżywszy, lwy przerażone), w atłasowej komży, mieniącej się i szeleszczącej (piękny atłas, lecz nie przeskoczę, nie, nie przeskoczę), na stoliku narzędzia swoje rozkłada: Pismo święte, krzyż i obraz cudowny, gdzieś nade mną oczyma po ścianie błądzi, widać Boga szuka, by się z nim wdać w pertraktacje. Bóg z tobą, synu; ejże, ojcze, Bóg ze mną? cierpisz, synu; ojcze, zrób swoje i odejdź.
Najpierw szeptem, potem coraz głośniej mamrocze, wreszcie krzykiem prawuje się ze swym Bogiem; po co to? a, to o mnie, żebym jeszcze pożył troszeczkę; ale ja przez tą obręcz — nie, daremne starania, ojcze. Filiżanką herbaty chyba ojciec nie wzgardzi? kiwa brodą, sunie majestatycznie, za nim — babsko nadęte, co uzdrowiciela obwozi i za cuda honorarium pobiera, a za babskiem — domownicy przejęci; ale naraz — popłoch; to profesor Botkin przyjechał, co za konfuzja. Nie, dlaczego, przecież znamy się z ojcem Janem, nieprawdaż?
Myśmy, że tak powiem, koledzy.
Tylko ja leczę ciało mdłe, a ojczulek — duszę.
No widzisz, Michel, nawet Sergiusz Piotrowicz przyznaje. 157
Duszę.
Nie mam duszy.
Tylko ciało nieszczęsne.
Grzywę zjeżywszy, z zamkniętymi oczyma, przez tę obręcz płonącą. Już nie przeskoczę.
72
Jeszcze jeden obowiązek do spełnienia pozostał; w imieniu Utratowicza, króla życia niegdysiejszego, dziś na wymarciu, nową siłę nadchodzącą powitać — Rozzuwajewa. Witajże nam, gębo drapieżna; i wy, ręce chwytliwe, takoż witajcie!
Cała cywilizowana przyroda drży w rozkosznym oczekiwaniu. Domy schadzek różują zwiędłe policzki, orkiestra bałałajki nastraja, ostrzą pióra felietoniści, nawet wdzięczne sterlety w restauracyjnych basenach żwawiej poruszają płetwami, jakby mówiły: dzięki Bogu! i my będziemy zjedzone!
Jeden zew przez Ruś wesołą przeciąga: idzie gospodarz!
Idzie i na pytanie: quid est veritas? odpowiada stanowczo i bez skrupułów: z wyszynkiem i na wynos. Wczorajsi ludzie rozumieją, że gospodarz nie po to nadchodzi, aby nowe słowo powiedzieć, lecz po to jedynie, by pokazać, gdzie raki zimują; wiedzą też, że ich pierwszych schrupie, by następnie już bez obaw o konkurencję demonstrować swoje uproszczone krwiopijstwo; ale nieuchronność faktu jest tak oczywista, że przez myśl im nie przejdzie próbować jakiejś obrony; witaj, nasz następco, Rozzuwajewie, przybądź i schrup nas. Także ja, Utratowicz, w przyjście twoje nie mogę zwątpić; chociaż, wyznam, nie napawa mnie ono nadziejami tak promiennymi, jak sławiących cię publicystów.
Biada — myślę — grodowi, w którym i ulica, i knajpa wyje wciąż, 158
iż własność jest święta; w grodzie owym ma się widać dokonać niesłychane złodziejstwo. Biada siołu, w którym heroldowie na rogach głoszą, że rodzina —
to sanktuarium; sioło owo będzie widać areną cudzołóstwa nad cudzołóstwy. Biada ziemi, w której szajka obwiesiów trąbi: l’etat — c’est sacrrré! państwo owo niechybnie wnet się zamieni w pieróg do ćwiartowania.
O, wyobraźnio! Rozsnuwasz mi przed oczyma wizję owej ekspropriacji nieustającej, z cudzołóstwem i z dzieleniem pieroga zmieszanej, wizję tłumu, który miota się, gryzie, nóż między żebra wbija, zaś
ponad nim — publicystyczne błazny, czułe hymny wyśpiewujące na cześć własności, moralności i państwa. Uciec, uciec! lecz dokąd uciec?
Przed Rozzuwajewem nie masz schronienia: kroczy oto ciężki, pijany, z bezczelnym uśmieszkiem na wargach, wczorajszy lokajczyk w kredensie, ciułacz kąsków kradzionych, dziś pańszczyźniane prawo na swoja korzyść restaurujący, w stokroć większych wszakże rozmiarach; nawet w tej uroczystej chwili, kiedy brać dziennikarska sto lat mu śpiewa, on zezuje, czy coś kiepsko nie leży; quid est patria, quid est proprietas, quid est familia? z wyszynkiem i na wynos; więc to postęp, łaskawi państwo.
Ale dość jałowych refleksji; niech się stanie; gdy historia przybiera taki lub inny obrót, niepodobna go zmienić; jedne zjawiska wynikają
z innych; oczom naszym ukazują się znienacka, ale w rzeczywistości dawno już się skradały; omamieni reputacją trwałości, jaką miał
uprzedni porządek rzeczy, przeoczyliśmy je; teraz brak nam sił nie tylko do oporu, lecz i do łagodzenia szczególnej ich brutalności. Niech się stanie: witaj, Rozzuwajewie; ja, poprzednik twój, Utratowicz, nie protestuję; chcę jedynie podzielić się z tobą mym doświadczeniem. W swoim czasie byłem filarem ładu, czyli — wywłaszczycielem, cudzołóżcą i przeniewiercą. Nie tylko nie dostrzegałem w tym grzechu, lecz żywiłem szczere przekonanie, iż właśnie na tych trzech wielorybach cały świat stoi. Dziś dopiero, kiedy bezpowrotnie stałem się człowiekiem upadłym (chwilami zaś odnoszę wrażenie, iż miano 159
to bliskie jest mianu człowieka w ogóle), zdałem sobie sprawę, że żadnych tu wielorybów nie ma. Ty, Rozzuwajewie, nie byłbyś skłonny do pojęcia tej prawdy, zanim upadniesz?
Z głębin mego upadku radzę ci przeto: jeśli zamierzasz być filarem długo oraz szczęśliwie, nie bierz ze mnie przykładu (do czego, nawiasem mówiąc, wykazujesz nadmierny pociąg), lecz postępuj absolutnie na odwrót. Ja byłem obojętny — ty współczuj; ja nie dbałem
— ty miej staranie; swoją własność jedynie uważałem za świętą —
ty rozciągnij ten pogląd i na własność bliźniego; hołdowałem zasadzie: nie wychylaj nosa z prosa — ty wychylaj, wychylaj, wychylaj!
Interesuj się koncesjami, lecz i o kompatriotach nie zapominaj. To przedstawi im ciebie w dodatnim świetle i pozwoli żywić nadzieję na lepszą przyszłość. Czy coś wyjdzie ze starań tych i nadziei — to odmienna kwestia; skoro mam odpowiedzieć na nią uczciwie, proszę
bardzo: nic bynajmniej nie wyjdzie — bo też wcale ci nie zależy, aby coś wyszło. Mimo wszystko jednak, Rozzuwajewie, troszcz się, staraj, zabiegaj!
Na tym kończę mowę swą powitalną i opuszczam na zawsze scenę: Utratowicz, życia król niegdysiejszy. Wkraczaj, gębo drapieżna; i wy, ręce chwytliwe, wkraczajcie; witaj, nowych czasów włodarzu. 73
Ja, Szczedrin.
Ale przecież nie całkiem ja.
Ja, Szczedrin — żeby wcielić się w coś, co było poza mną, żeby istnieć na kartach książek istnieniem innym niż w życiu, prostszym, powszechniejszym i mniej bolesnym; ani nazbyt prostym, ani zupełnie bez bólu; dosyć jeszcze drażniącym i niespokojnym; łatwiejszym przecież od istnienia własnego, tego nie do wypowiedzenia; mówiącego o sobie tak samo: ja, o którym jednak nikt inny nie może i nie ma prawa powiedzieć: ja, tylko: on, ty, pan, Michale Jewgrafowiczu. Otóż ja, Szczedrin (czyli nie całkiem ja), odkładam pióro i milknę. 160
Już za trudno, dłużej nie mogę.
Sił ostatnich ledwie starczy na: on.
Ale on — to ja właśnie, ja całkowity.
Będzie bajka o nim, bajka nie bajka, elegia może, nazwijmy ją bajką-elegią. Pewnego ranka, po przebudzeniu, Rebeliancki zupełnie wyraźnie poczuł, że go nie ma. Pośpiesznie obmacał swoje ręce i nogi, głośno powiedział kilka słów, wreszcie przejrzał się w lustrze: niczego nie brakowało. Mało tego: spróbował myśleć — i okazało się, że myśleć
także potrafi. A jednak nie ulegało wątpliwości, że go nie ma. Trzeba oddać Rebelianckiemu sprawiedliwość, że ani razu nie zadał sobie pytania: za co? Rozumiał, iż pytanie takie nie tylko byłoby nie na miejscu, ale wręcz świadczyłoby o małości ducha. Nie kwestionował nawet normalności tego, co zaszło — znajdował jedynie, iż
normalność dała o sobie znać w tym wypadku z nadmiernym chyba okrucieństwem i brutalnością. W ciągu długotrwałej kariery literackiej nie jeden raz wypadło mu grać rolę anima vilis wobec przemożnej siły magicznej, ale dotychczas ta ostatnia duszę jego przynajmniej pozostawiała nietkniętą. Teraz odebrała duszę, zmięła i nałożyła pieczęcie, i mimo całego przyzwyczajenia Rebelianckiego do kaprysów siły magicznej, raptem poczuł się zdruzgotany.
(Zdruzgotany — nie użyłbym tego słowa, gdybym pisał: ja, ale piszę: on, Rebeliancki. Nie muszę się wstydzić: to Rebeliancki dał się
tak pognębić przez nową swą sytuację; świetnie, wyjdźmy z nim na ulicę, ślepą i głuchą, gdzie kamienie jedynie wołają: gwałtu! —
i gdzie jeden za drugim spotykają go przyjaciele niedawni, liberałowie.) Dobrze panu tak. Pan nie tylko siebie, lecz i innych kompromituje. Przez pana wczoraj musiałem się tłumaczyć, a teraz nie wiem, istnieję czy nie istnieję. Ja mam żonę i dzieci, mój panie. Ja mam żonę i dzieci.
Przez tę znajomość piętno niezatarte, powiedział zwierzchnik. Ja mam żonę i dzieci.
Ja mam żonę i dzieci.
Chórem: ja mam żonę i dzieci.
161
Rebeliancki pojął, że odtąd skazany jest na samotność. Czytelnik, który go cenił, a może i kochał, był daleko i nie mógł zerwać pętających pisarza więzów. Blisko był inny czytelnik, który w każdej chwili mógł go śmiertelnie ugodzić, który nienawidził nie tylko głosu, ale nawet niemoty Rebelianckiego.
I jeszcze pojął Rebeliancki, że w tych licznych odstępstwach, z którymi się zetknął, ukrywała się nie tylko osobista zdrada, lecz cały przytłaczający porządek rzeczy. Wczorajszych wolnomyślicieli, którzy dziś unikają go jak zadżumionego, przytłaczała naturalna i usprawiedliwiona żądza życia.
Więc po to, zapytywał sam siebie Rebeliancki, aby zachować prawo do życia, trzeba ulec hańbiącemu i okrutnemu jarzmu? Więc naturalne w tym zagadkowym świecie jest jedynie to, co sprzeciwia się
najdroższym i najczystszym dążeniom duszy? Więc żona, dzieci, rodzina — muszą odbierać człowiekowi odwagę i siłę; troska o chleb dla najbliższych — utrwalać jego niewolę?
Tu zmienił się wątek rozmyślań.
Dlaczegóż to, odezwał się w Rebelianckim jakiś głos wewnętrzny, owe palące kwestie nie dręczyły cię przedtem tak natarczywie jak teraz? Czy nie dlatego, żeś przedtem był niewolnikiem, ufnym w pozorną swą siłę, obecnie zaś stałeś się niewolnikiem bezsilnym i zdruzgotanym? Dlaczego nie szedłeś prostą drogą i nie składałeś siebie w ofierze? Dlaczego uprawiałeś zawód, który dawał ci pozycję, znajomości, przyjaciół, nie śpieszyłeś zaś tam, skąd rozlegały się jęki?
Dlaczego nie stawałeś twarzą w twarz z tymi jękami, reagując na nie abstrakcyjnym li tylko wzruszeniem?
Spod twego pióra wylewał się protest, jednakże oblekałeś go w formę, która. Wszystko, przeciw czemu protestowałeś, po dzień dzisiejszy trwa w tej samej postaci, co i. Tu urywa się bajka-elegia o Rebelianckim.
Po jakimś czasie zaczyna się inna historia, bohaterem jej jest Niejaki. 162
74
Niejaki umiera.
Mniej cierpiał praojciec, trądem rażony, leżąc na gnojowisku, u wrót miasta, które widziało było jego moc i bogactwo, niż Niejaki, do fotela przykuty, w ciepłym gabinecie, przy biurku. Praojciec mógł się odleżeć na gnojowisku; przyjdą miejskie psy, rany zaliżą i znowu gród ojczysty stanie się świadkiem praojcowej potęgi. Niejaki nic podobnego nie przewidywał; boć i psów takich nie ma, które jego rany zalizać by mogły.
Na cóż jeszcze mógł czekać Niejaki? Na ranek po nocy bezsennej, a gdy nastawał: ach, niechby już prędzej przeszedł! Potem — cały dzień samotności, smutku i nudy, i znów noc, i czekanie na ranek. Po cóż te wszystkie noce, poranki, dni następują po sobie? Co dalej?
Takie pytania praojcu ani się śniły. A przecież w nich właśnie tkwi udręka dogasającego żywota.
Czasami odwiedzali Niejakiego starzy znajomi.
Pan jakby schudł. A jednak w porównaniu z zeszłym rokiem dostrzegam dużą, bardzo dużą poprawę. No, do widzenia, śpieszę się, mam coś załatwić. Aha, byłbym zapomniał opowiedzieć panu, co się
dzieje w sferach, boki zrywać!
To mnie nie interesuje.
Nie interesuje? A szkoda! Myślałem, że to pana rozerwie. W takim razie do widzenia, naprawdę się śpieszę.
W nie kończące się noce zimowe Niejaki mimo woli oddaje się
rozmyślaniom. Czymże była przeszłość? Ku czemu zmierzali ludzie, jakich spotykał w życiu, i co osiągali? Czyżby powszechny sens życia na tym właśnie polegał, że każdemu życiu jednakowo brak sensu?
Czy miał kiedyś przyjaciół? Przyjaźń, jak wiadomo, posiada zazwyczaj podłoże natury materialnej. Przyjaciele powinni być przede wszystkim zdrowi, weseli, gościnni. Upodobanie zaś do smacznego jadła i wina, umiejętność opowiadania dowcipów, prowadzenia lekkiej rozmowy — to wszystko umacnia przyjaźń, nadając jej też odcień pozornego intelektualizmu. Najbardziej wszakże umacniają
przyjaźń wzajemne usługi: N pomógł T dostać się do takiej a takiej instytucji, w zamian za co T pomógł N kupić okazyjnie parę koni. 163
Żadnych poglądów tu nie potrzeba; przeciwnie, przeszkadzają jedynie, prowadząc do niesnasek i dąsów. Czy Niejaki zaznał tego rodzaju przyjaźni? Owszem, ale zawsze czegoś tu brakowało. Był niegdyś zdrów, ale nigdy na tyle, żeby być
prawdziwym przyjacielem. Bywał i wesół, ale znów nie do tego stopnia, jakiego wymaga przyjaźń. Dowcipów nie opowiadał, nie był
smakoszem, na winach znał się dość kiepsko. Żył w odosobnieniu, miał poglądy i nawet w manierach zachował jakąś kanciastość. Rzecz jasna, że gdyby nawet mogły w tych warunkach powstać zaczątki przyjaźni, to niedługo by się ostały wobec takiej próby, jak ciężka, beznadziejna choroba.
(Nie piszę: ja, muszą to zauważyć — nie piszę: ja, ode mnie nikt nie usłyszy westchnienia za przyjacielem, o Niejakim piszą i tylko o nim.)
Z kolei Niejaki przystąpił do analizy własnego życia. Czy było ono takie, aby przyciągać ludzi nawet w godzinie próby? Jaką treść
zawierało?
Otóż było to tuzinkowe, szare życie człowieka, który oddał się
określonemu zajęciu. Niejaki był pisarzem z powołania, jednakże nic wybitnego nie stworzył i „nie spalał słowem ludzkich serc”. Prawda, że w każdej linijce, którą napisał, dźwięczało przekonanie — tak mu się przynajmniej zdawało — lecz przekonanie to, przysparzając Niejakiemu sympatii jednych, wzbudzało jednocześnie nienawiść innych. Sympatie tonęły w bezgłośnym odmęcie dalekich rzesz czytelniczych, nienawiść natomiast miotała się przed oczyma, manifestując swoje istnienie groźbami i wyzwiskami. Wokół nienawiści skupiała się też zwykła apatia przeciętnego człowieka, który nie potrafi ani kochać, ani nienawidzić, postępując z takim wyrachowaniem, by do życia jego nie zakradł się niepokój lub niewygoda. Taka zatem wątpliwa treść życia Niejakiego musiała przynieść odpowiednie wyniki, a mianowicie: pod względem wpływu na społeczeństwo — kompletny brak echa; w życiu osobistym — opuszczenie, lekceważenie, niemal niesława.
I oto teraz, złożony niemocą, Niejaki widzi przed sobą widma przeszłości. Wszystko, co wypełniało jego życie, wydaje mu się sennym widzeniem. Serce jego wciąż płonie, chciałby iść, głosić, z wyciągniętymi rękoma czeka na odzew. I czuje, że poza nim zostały tylko 164
drobiazgi, okruchy, a przed nim — nic prócz samotności i opuszczenia. Napisałem rzecz o umierającym Niejakim.
To o mnie.
Ale ja ciągle żyję; dzień, noc, poranek; napisałem, a jednak żyję. Stasiulewicz wydrukuje opowiadanie.
To nie ja w opowiadaniu — to on, Niejaki.
Niejakiemu, który umiera, bezwstydnie oddałem swój ciężar. Lżej.
I — Niejaki umiera, a ja myślę dalej i wspominam, i pragnę. Nie on — ja, Sałtykow, Michał Jewgrafowicz.
Czyż naprawdę wszystko było płonne i gorzkie?
Czyż nic nie zostało — a do tego, co zostało, nic już, choćby ręką
omdlewającą, ustającym sercem, ostatnim wysiłkiem myśli, nie można i nie warto dołożyć?
75
Za oknem — śnieg.
Opadają płatki powoli i monotonnie, uporczywie, a bez zapału, jakby odrabiały pańszczyznę albo na zlecenie zwierzchnika wypisywały nie kończące się nigdy raporty w nie istniejącej sprawie; ale ta sprawa istnieje, choć one o tym nie wiedzą, sprawa ziemi pod śniegiem, życia pod śniegiem, przysypanych śniegiem porywów i w zaspach ugrzęzłych sumień; pada śnieg, jest duszno i smutno. W dzieciństwie wymykałem się z domu, by na śniegu tropić ślady zwierząt i ptaków.
Nie chciałem na nie polować, chciałem uwierzyć, że żyją. Teraz tęsknię za śladem człowieka.
W powieściach Turgieniewa nie pada śnieg.
Kiedy odwiedziłem go w Bougival, nosił białe płócienne ubranie i słomkowy kapelusz. Siedzieliśmy w ogródku, na wyplatanych fote 165
lach, spoglądał na mnie swoimi błękitnymi oczyma i uśmiechał się. Zrazu nie pamiętałem o śniegu, lecz raptem zapytałem Turgieniewa, kiedy wraca do Rosji. Nic nie odpowiedział i przestał się uśmiechać. Nie powtórzyłem pytania. Pauliny przy tym nie było, a jednak przez cały czas czułem jej obecność, osłaniającą go przed ojczystą zamiecią. Pada i pada, wielkimi, niezgrabnymi płatami.
Przestał się uśmiechać, bo na słonecznym widnokręgu Bougival dostrzegł sypiący miarowo śnieg.
Nie chciał się dać zakopać, ale pamiętał.
Ludzie grzęzną w śniegu, zapadają po szyję, po nozdrza, po oczy, i pełnymi śniegu ustami bełkocą: jaki przyjemny klimat. Turgieniew wolał uciec niż kłamać.
Jestem otoczony kłamcami.
Zagubili w śniegu sens wszystkich słów.
Były takie słowa: sumienie, wstyd, człowieczeństwo. Chciałbym je ludziom przypomnieć.
Pióro wypada z rąk, a za oknem — śnieg.
76
Zapomniane słowa.
To tytuł, podkreślam go dwiema kreskami, zaczynam jednak nie wprost, lecz okólnie, zaczynam, jak chętnie zaczynałem niejeden raz: od snu — zmyślonego, a znaczącego.
Zdawało mi się, piszę, iż ręka władcza, choć niewidzialna, objęła mnie i nieprzeparcie pociąga w ziejącą pustkę. Jestem bezsilny i nie próbuję opierać się zagadkowej mocy, jakby fatum jakieś mnie przyzywało. Im głębiej zaś pogrążam się w nieogarnionej dali, tym posępniejsze stają się perspektywy, tym szybciej zapada zmierzch, tym wyraźniej ugasa życie pod jarzmem powszechnej martwoty. Już po paru zdaniach drętwieją palce i myśli idą w rozsypkę. 166
Skrzypiąca obok podłoga przypomniała mi naraz Liceum. Nie chciałem do Liceum, lecz mateczka była nieubłagana. Chodziło jej nie tylko o moją przyszłą karierę.
W Liceum byłem stypendystą dworu, to uwalniało mateczkę od poważnych wydatków.
Pieniądze.
Ile da Stasiulewicz za to, co piszę?
To katorga, katorga, lecz ciągnijmy dalej.
Szare niebo, szara przestrzeń, pełna błąkających się szarych zwidów. W szarzejącym bagnie kłębią się szare gady, w szarym powietrzu bezdźwięcznie unoszą się szare ptaki; nawet droga osypana szarym popiołem.
W sąsiednim pokoju skrzypi podłoga, za oknem — śnieg, a w uszach nieustanne wycie: aaa! — jakby ktoś szalał z bólu czy strachu. Zawsze.
Zawsze jakiś Oboleński (choć częściej o mniej szlachetnym nazwisku) szpiclował pod drzwiami. Zawsze mateczka mówiła: nie.
Skowytali zawsze bici na gumnie, bici w cyrkule, bici w szkole, bici na placu musztry.
Zawsze padał śnieg.
Zawsze było mi trudno pisać, ale nigdy — tak trudno. Dalej, dalej.
Gnębią szare tony, lecz bardziej jeszcze gnębi milczenie. Ani dźwięku, ani szmeru, wszędzie nieme piętno zagłady. Im bardziej zagłębiam się w to przerażające królestwo, tym dotkliwszy dreszcz przenika całą moją istotę i poczucie tępej beznadziejności, w której wszystko dokoła zastygło i oniemiało. Niedaleki już moment, gdy i wewnątrz wszystko obumrze.
Kilka zdań napisałem zaledwie, a minęły godziny.
Ale żyje, więc muszę pisać.
Jestem pisarzem.
Chciałbym, żeby i Kostia został pisarzem.
To profesja, która.
167
Aaaa!
Grigoriew — dlaczego naraz Grigoriew?
Hrabia Bobryński, członek Rady Państwa, mój kolega z Liceum. Nie wiem, skąd przyplątały się te nazwiska.
Mateczka wcale nie była skąpa; kiedy służyłem w Ministerstwie Wojny, przysłała mi trochę pieniędzy, żebym się zabawił. Bobryński zabrał mnie do francuskich kokotek.
Wtedy jeszcze mówiono: loretki.
Mam dobrą pamięć, tylko nie mogę pisać.
Parlons bas, parlons bas, ici près j’ai vu Judas.
Nie znałem piękniejszej kobiety od mateczki w młodości. Kiedym po raz pierwszy zobaczył Lizę, wydała mi się do niej podobna. Wyciągnąłem rękę, ale Raszkiewicz. Puść pan, kapitanie!
Przecież muszę zdążyć.
Będę pisał, choćby pan trzymał.
Oto jestem u celu: przede mną cmentarz. Niby morze wzburzone wzdłuż i wszerz rozpostarł się bezbrzeżnymi falami grobów. Zdziczenie i opuszczenie wszędzie nałożyły swe piętno. Świątynia umarłych — w gruzach, jej kopuła otwarta przytuliska udziela nietoperzom i nocnym ptakom. Dzwon, który niegdyś wzywał żyjących i opłakiwał umarłych, leży rozbity w podnóża świątyni; nagrobki, ogrodzenie — wszystko zwalone, porosłe mchem i chwastami. Aaaa!
Zabierzcie ten krzyk.
Śnieg uprzątnijcie z pokoju!
Nie dałeś mi, Platonie, kożucha, a teraz zimno.
Ręką skostniałą będę pisał, dopóki.
Zdaje się, że sam Adam sędziwy złożył tu kości. Za nim szły pokolenia, nawarstwiały się jedno na drugim, aż nareszcie łono ziemi nasyciło się umarłymi i wówczas.
Nie mogę.
Nie napiszę tego.
Już nie napiszę.
168
77
Jacyś chodzą, czegoś chcą.
Nie wpuszczajcie ich.
Jestem zajęty.
Umieram.
Pochowajcie mnie koło Turgieniewa.
Ha-ha-ha-ha!
Czyżyk-pyżyk, gdzieś ty był, na Fontance wódkę pił. Ha-ha-ha-ha!
To w salonie.
Liza ma gości.
Kawalerzyści z własnych konceptów rechocą, panie w dzióbek układają usteczka.
Jaki pan niedobry. Niech pan tak nie mówi, bo się pogniewam. Ha-ha-ha-ha-!
Liza.
Liza!
Wypędź bawidamków przeklętych na zbity łeb! Przecież ja u-mieram!
Cisza.
Szmer odsuwanych krzeseł, oddalających się kroków.
Ach, Michel, zawsze tak ordynarnie. Nikt już nie zechce nas odwiedzić. Już nikt?
Już nikt?
Lizańka, miła moja.
Ma-mu-siu.
169