Moi Moskale. O Josifie Brodskim
To główny, jeśli nie jedyny, współzawodnik Gennadija Ajgiego do tytułu pierwszego poety rosyjskiego obecnej doby. Współzawodnik zwycięski, jeśli chodzi o uwieńczenie uznanym przez świat wawrzynem - Nagrodą Nobla (1987). Tak odmienni w pojmowaniu istoty poezji i w praktyce poetyckiej, oczywiście, nie byli w stanie zaakceptować siebie nawzajem, i również miłośnicy jednego częstokroć negują jakąkolwiek wartość drugiego, nie musi to być jednakże regułą, zdarzają się bowiem i tacy czytelnicy, którzy wysoko cenią obydwu, i ja do tych właśnie należę. Nie wdając się w tym miejscu w dokładniejszy opis wzajemnej nieprzetłumaczalności języka poetyckiego jednego i drugiego (najzwięźlej określić to można jako elementarną kontrowersję pomiędzy barokowym rozpasaniem Brodskiego a skupionym ascetyzmem Ajgiego), warto może napomknąć jedynie o różnicy innego rodzaju: urodzenia i zakorzenienia w kulturze. Podczas gdy Ajgi wyrastał niemal na pustkowiu, samotnie szukając punktów oparcia i dojść do ukrytych źródeł egzystencji człowieka w sztuce, Brodski żył w gęstym, pokrytym jak palimpsest znakami różnej daty obszarze petersburskiej tradycji literackiej, architektonicznej, plastycznej. Także i współcześnie z jego bujną młodością trwało w tym obszarze nieustanne tworzenie, nawarstwianie wartości, aczkolwiek często niejawne, nieakceptowane i wręcz tępione przez panujący na powierzchni falsyfikat życia artystycznego. We własnym pokoleniu Brodski należał do całej plejady utalentowanych poetów - najbardziej pośród nich wyrazisty, idący na zapierające dech ryzyko, świadomy swego daru i powołania.
To, co w porządku wartości predestynowało go do najświetniejszych zwycięstw, w porządku totalitarnego państwa skazywało na rolę spektakularnej ofiary: decydując się na uderzenie w najwybitniejszego, władza zadawała cios pokoleniu i całej aspirującej do niezależności formacji poetyckiej, a ponadto szerzej - wielokrotnie tępionym i potępianym, a wciąż żywym tradycjom, których uosobienie stanowiła matkująca Brodskiemu Achmatowa. Był to wreszcie kolejny atak na systematycznie trzebioną, a coraz to odradzającą się, lekkomyślnie buntowniczą "petersburskość", jej podejrzany wdzięk tudzież zgubne kosmopolityczno-chrześcijańsko-żydowsko-europejskie ciągoty...
Po słynnym procesie w 1964 roku i przedterminowym zwolnieniu z zesłania przez nową ekipę rządzącą (były to miodowe miesiące "ery Breżniewa"), nadal jednak inwigilowany i szykanowany, został w końcu zmuszony do emigracji. Opuścił Rosję 4 czerwca 1972 roku. Tymczasem świat znał go już i z zainteresowaniem obserwował jego losy. Jeszcze w roku 1965 i 1970 wydano w Nowym Jorku dwa zbiory wierszy Brodskiego w języku ojczystym, a w wielu krajach ukazywały się coraz liczniejsze przekłady jego utworów. W Polsce do pierwszych tłumaczy Brodskiego należał Seweryn Pollak, Eugenia Siemaszkiewicz, Andrzej Drawicz, a także (na emigracji, na łamach "Kultury") Józef Łobodowski. W ostatniej chwili przed wygnaniem z ojczyzny, a co za tym idzie - nieubłaganym wpisaniem na czarną listę cenzury w PRL, dwa utwory Brodskiego (w tym jeden przełożony przeze mnie) zdążyły się ukazać w naszej Antologii nowoczesnej poezji rosyjskiej. Nowa fala przekładów ruszyła wraz z powstaniem drugiego obiegu. Głównym - i znakomitym - pośrednikiem pomiędzy oryginalnym dziełem Brodskiego a czytelnikiem polskim stał się Stanisław Barańczak, który kilka przekładów ogłosił już w 4 numerze "Zapisu" (październik 1977), a w roku 1979 wydał w nielegalnej NOW-ej tom jego Wierszy i poematów.
Osobiście poznałem Brodskiego w "ulgowym" dla niego roku pomiędzy zesłaniem a emigracją, dokładniej zaś - w Wielki Poniedziałek, 5 kwietnia 1971. Wraz z żoną i córką, w drodze powrotnej z Tallina, zatrzymałem się nielegalnie w Wilnie, korzystając z gościnności litewskiego poety i uczonego Tomasa Venclovy. Na telefoniczne wezwanie Venclovy Brodski przyleciał z Leningradu i spędziliśmy wszyscy razem jeden długi dzień w Wilnie i w Trokach, swobodnie gawędząc, żartując, kpiąc i w lot chwytając aluzje. Po powrocie do Warszawy przełożyłem i wydrukowałem w "Odrze" nie publikowane w ZSRR utwory Brodskiego: "Dwie godziny w zbiorniku" i "Postój na pustyni". Drugie nasze spotkanie miało nastąpić dziesięć lat później w Berlinie Zachodnim. W tymże roku 1981 Josif napisał jeden ze swoich pierwszych utworów po angielsku - zadedykowaną Andrzejowi Drawiczowi i mnie "Kolędę stanu wojennego"; przeszmuglowana przez kogoś za druty obozu internowania była dla nas pokrzepiającym znakiem nieprzerwanej, solidarnej bliskości.
I wreszcie ostatnie spotkanie - w czerwcu 1993 u nas w Warszawie - przyjechał prosto z Katowic, gdzie obdarzono go doktoratem honoris causa Uniwersytetu Śląskiego, i spędziliśmy razem bodaj godzinę, zanim pojechaliśmy na wieczór autorski, na którym Josif miał zadziwić słuchaczy nie tylko urodą swoich wierszy, ale ich niezwykłą interpretacją, jakby zarazem muzyczną i modlitewną... Ile można sobie powiedzieć raz na tyle lat w ciągu godziny? Jednak można, jeżeli były w międzyczasie inne spotkania - wierszy, książek, myśli.
Tłumaczyłem Brodskiego stosunkowo niewiele, zwłaszcza od chwili, gdy zdałem sobie sprawę, jak świetnym jego ambasadorem w polszczyźnie jest Barańczak, ale niejednokrotnie pisałem o nim, a w 1985 roku ukazał się w Krakowie nakładem drugoobiegowej Oficyny Literackiej (drugie wydanie w roku 1987), opracowany przeze mnie anonimowo jego Wybór. W 1990 roku już legalnie wydałem Poezje wybrane Josifa Brodskiego w serii "Biblioteka Poetów" Ludowej Spółdzielni Wydawniczej. We wstępie określiłem go między innymi jako wypełniającego ziejącą lukę w literaturze, która nie zaznała baroku w stosownej porze, pierwszego barokowego poetę Rosji. Podtrzymując intuicję Tomasa Venclovy, kojarzącego cechy wyobraźni Brodskiego z chętnie odwiedzanym niegdyś Wilnem, z jego kościołami, historią, żywym w jego murach duchem minionego synkretyzmu kulturowego, zastanawiałem się, czy nie przez pryzmat tego tygla krzyżujących się kultur, języków, losów ujrzał poeta w "Postoju na pustyni" również swój ojczysty Petersburg, a w innych utworach, wspierany lekturami angielskich metafizyków i twórców polskiego renesansu - świat Zachodu, później mający stać się jego światem także w sensie codziennym.
"I wzajemnie - kontynuowałem - świat, być może, dzięki temu zdołał sobie przyswoić Brodskiego, przekroczyć progi jego barokowej świątyni, że wręczyły mu klucz rozległe kulturowe powinowactwa... A my w Polsce - może po części również dlatego tak jesteśmy na Brodskiego wrażliwi, że nieświadomie łowimy w nim uchem dźwięki nieobce i naszej tradycji, naszej sztuce i naszej percepcji świata?"