Witajcie w Dzyndzylakach! Feliks Derecki, Mariusz Kwiatko



ROZDZIAŁ PIERWSZY

Słońce dawno już wstało i zdążyło zawędrować wysoko, gdy skrzypnęły drzwi w chałupie sołtysa Pyrolaka i sam gospodarz wyszedł na próg. Walcząc z resztkami snu skierował się w stronę stajni, za nim z cebrzykiem w ręku podążała jego żona Magda. Z obór dochodziło żałosne ryczenie krów, konie nerwowo rżały w stajniach, trzoda pochrząkiwała niecierpliwie.

Ledwo zdążył napoić konie, gdy usłyszał dochodzące z oddali krzyki i zawodzenia. Głosy niosły się od zagrody Wisielczyków.

Czas był najwyższy. Dwóch Milordziaków leżało ogłuszonych na ziemi, jeden Wisielczyk krwawił obficie. W chwili, gdy nadszedł sołtys, na placu boju znajdowały się kobiety z przeciwstawnych obozów. Wrzeszczały jak najęte, ciągnąc się za włosy.

Pyrolak rozdzielił walczące niewiasty, ranni Milordziakowie pod wpływem ożywczego strumienia wody odzyskali zmysły, a Wisielczyk przykładał sobie do głowy prowizoryczny opatrunek. I znów by się złapali za bary, gdyby nie wzgląd na władzę gromadzką.

Obie rodziny zbierały oręż.

Wisielczyk zmieniając opatrunek. – Spotkaliśmy się rano przy obrządku i, jak to między sąsiadami, Boga pochwaliliśmy, a potem zaczęliśmy rozmawiać o wczorajszej sztuce, co ją dawali w telewizji. Z początku dyskusja była na poziomie, nie można powiedzieć. Dopiero przy omawianiu warsztatu reżyserskiego i scenografii zarysowała się różnica zdań. Ja twierdziłem, że reżyser poszedł na łatwiznę, każąc aktorom grać w konwencji realistycznej. Przydałoby się krzynę groteski.

I znów sunęli do siebie, ale sołtys wpadł między nich i kategorycznie rozkazał iść do domów.

Przechodząc koło obejścia Kulfoniaków, zobaczył człowieka przywiązanego do ramienia podwórzowego żurawia w miejscu, gdzie zwykle umocowany jest drążek z wiadrem, i przypomniał sobie hydraulików.

Nie mógł nic więcej powiedzieć, bo właśnie nadbiegła Kulfoniakowa, pozdrowiła sołtysa i wręczyła garnek mężczyźnie. Następnie złapała go za nogi i spuściła w głąb studni. Sołtys usłyszał plusk i po chwili olbrzymi kamień umocowany na drugim końcu żurawia wywindował hydraulika do góry. Kobieta odebrała od niego napełniony garnek i znikła w zabudowaniach. W czasie tej operacji fachowiec zamoczył sobie tylko trochę nogawki, ale na szczęście słońce świeciło już dość mocno.

Z tymi hydraulikami wynikła dziwna sprawa. Wieś zdecydowała się założyć własnymi środkami wodociąg, co spotkało się z należytym zrozumieniem władz powiatowych i wojewódzkich. Przyjechała więc ekipa hydraulików. Zamiast za robotę wzięli się za butelki. Przez pięć dni i nocy pili bez przerwy wódkę, a szóstego dnia naszła ich fantazja i podziurawili wszystkie wiadra przy studniach, twierdząc, że już nie będą potrzebne, bo niedługo zapanuje postęp i woda sama będzie lecieć z kranów. Z urzędu uszanowali tylko studnię sołtysa. Ale o robocie nie było mowy, bo materiały sprzedali, a pieniądze przepili. Gospodarze nie mieli czym czerpać wody, nowych wiader nawet w województwie nie było na lekarstwo. Pierwszy chyba Kozielak ze szwagrem złapali tego hydraulika, co był u nich na kwaterze, i zawiesili na żurawiu. Za nimi poszli inni. Tylko jednemu darowali, bo miewał zawroty głowy i mógł zanieczyścić wodę.

Na żurawiu przy gromadzkim wodopoju siedział starszy już mężczyzna.

Bydło właśnie szło na pole, więc Kijanka poszedł w ruch. Ciągle zanurzał się w czeluściach gromadzkiej studni. Krowy widać go polubiły i doceniały ciężką pracę, bo kiedy głowa majstra ukazywała się nad cembrowiną, lizały go przymilnie po twarzy i karku.

Tak więc kilkunastu hydraulików z majstrem na czele uwijało się dziarsko w gromadzie. Cokolwiek można by o tym powiedzieć, jedno nie ulegało wątpliwości – pracowali w umiłowanym przez siebie zawodzie. Chłopi postawili twardy warunek: odkupią wiadra i zwrócą przepite pieniądze, wtedy mogą sobie iść do diabła. Od tygodnia trwały pertraktacje w tym względzie. Zarząd spółdzielni obiecał fachowców wykupić, bo w przeciwnym wypadku pożytecznej placówce groziła plajta, na razie jednak, choć minął już tydzień, hydraulicy trwali na swych posterunkach.

Podobno spółdzielcy zamówili wiadra z importu.

Sołtysowi jakby kto skrzydła przypiął do ramion. Przesadził płot i znalazł się na swoim podwórku.

Rzeczywiście z sieni buchał ogień. Sołtys w mig się zorientował, że przyczyną pożaru było krótkie spięcie. Zachowując ostrożność, odłączył dwa druty i dopiero porwał wiadro z wodą. Nie upłynęła chwila, a ogień został ugaszony. Na szczęście obyło się bez szkód, tylko osmolone deski na suficie dawały świadectwo temu, co się stało.

Pyrolakowa nie mogła się jeszcze uspokoić i relacjonowała nerwowo:

Sołtys nie chcąc słuchać łajań żony wyszedł przed dom, może zresztą poczuwał się do winy.

Nie chciało mu się wracać do swarliwej żony, oparł się więc o płot i spojrzał na wieś.

Gromada Dzyndzylaki rozciągała się na niewielkim wzniesieniu. Wieś jak wieś, ani duża, ani mała, ot, w sam raz. Strona wschodnia charakteryzowała się wschodem słońca, zachodnia – zachodem. Od południa dochodził do granic gromady duży las. Północ zarysowana była wąską wstęgą szosy, na której zwykle panował ożywiony ruch, bo prowadziła do powiatu, a dalej aż do województwa. Gromada usytuowana więc była korzystnie, między czterema stronami świata, czego jeszcze chcieć...?

W ostatnich czasach Dzyndzylaki przeszły prawdziwą rewolucję techniczno-kulturalną. Kiedy tylko założono elektryczność, życie żwawiej zaczęło pulsować. Pierwsza żarówka oświetlała krzyż przydrożny ze świętą figurą. Od lat straszył tu Zły i nocą nie można było wcale przejechać. Gdy się komuś trafiła akurat podróż, jechał okrężną drogą, nadrabiając kilometry, byle tylko nie narazić się na diabelskie szykany.

Światło elektryczne podziałało na diabła fatalnie. Podobno zaraz pierwszej nocy wyniósł się spod krzyża, złorzecząc i przeklinając wyrafinowaną technikę. Odtąd wszelki ślad po nim zaginął.

A tymczasem technika rzeczywiście panoszyła się we wsi. Chłopi zaczęli masowo kupować telewizory, różnego rodzaju maszyny i sprzęt elektryczny. I oświata zaraz poszła hen, w górę. Taki na przykład Żółwiaczek. Zdawało się analfabeta, co do trzech nie umie zliczyć, a jednak pod wpływem różnych kryminalnych widowisk w telewizji tak się wykształcił, że maskując się po mistrzowsku, dokonał włamania do kasy spółdzielczej. Wszystko się pięknie udało, stróż nocny został ogłuszony i zakneblowany. Jednak wysiłek i precyzyjne przygotowanie akcji nie warte było funta kłaków – w kasie pustki. Rozżalony Żółwiaczek wrócił z nieudanej wyprawy do domu i zaraz machnął anonim do Warszawy. „Złodzieje zagnieździli się w naszym zarządzie, kradną pieniądze i towary. Ratuj nas droga instancjo, bo przyjdzie nam zginąć marnie” – pisał ten wzorowy obywatel.

I patrzcie, co się dzieje. Przyjechała komisja i całą dokumentację przewróciła do góry nogami. Naliczyli kilkanaście tysięcy manka i ubytki towarowe. Cały zarząd porozstawiali po kątach, a prezesa odesłali do więzienia. Kiedy w asyście milicjantów wsiadał do samochodu, wykrzyknął do licznie zgromadzonych gapiów:

Prezes pozostawił w Dzyndzylakach kawał serca i główną księgową w ciąży.

Nowy zarząd ostro wziął się do roboty, wzmożono kontrolę społeczną nad spółdzielczym mieniem. Widząc to Żółwiaczek zacierał z radością ręce, dużo sobie obiecując po obywatelskiej postawie nowych władz.

ROZDZIAŁ DRUGI

W czasie, gdy zaczyna się nasza opowieść, o Dzyndzylakach coraz głośniej przebąkiwało się w powiecie. Stało się to za przyczyną pewnego uczonego. Z dokumentów odszukanych przez niego wynikało, że wieś ta ma dla nauki historyczne znaczenie. Podejrzewano mianowicie na tym terenie istnienie przed wiekami grodu wczesnosłowiańskiego, otoczonego fosą. Zresztą niektórzy pamiętali jeszcze, że przed wojną przyjechał do Dzyndzylaków jakiś z brodą i zaczął kopać za Maćkową stodołą. Ludzie słusznie podejrzewali, że to szaleniec, bo kto mądry kopałby za stodołą. Ale jak to się mówi – każdy głupi ma swój rozum. Po paru dniach rozeszła się pogłoska, że przybysz odkopał skarb, a kiedy zaczęto przybysza szukać, przepadł bez wieści. Dopiero Maciek podniósł lament. Fanatyk nauki dokopał się bowiem do Maćkowych pieniędzy. Było tego parę tysięcy w żelaznym garnku, na nowe gospodarstwo. Odtąd ludzie niechętnym okiem patrzyli na brodaczy. Obojętne – archeolog, nie archeolog, jak z brodą – wynocha ze wsi. W kołach naukowych utarła się więc opinia, że Dzyndzylaki stanowią bastion ciemnoty i zacofania.

Z rewelacjami na temat Dzyndzylaków przyszedł na posiedzenie zarządu Powiatowej Spółdzielni „Dewizowy Turysta” jej prezes, Alojzy Skubany.

A było to dramatyczne posiedzenie. Skarbnik darł szaty, przedstawiając tragiczną sytuację finansową. Kiedy wymienił okrągłą sumkę deficytu, na sali zaległa śmiertelna cisza. I nagle wśród tej złowieszczej ciszy rozległo się żałosne wycie. To wył jeden z dziesięciu wiceprezesów.

– Przestań pan wreszcie! – rzucił się w jego stronę Skubany. – Trzeba przedstawić konstruktywne wnioski, jak wyjść z impasu.

Tereny powiatu posiadały wybitne walory turystyczne. Wielu rodaków wyjechało stąd niegdyś za Ocean i teraz wyrazili chęć odwiedzenia rodzinnych stron. Spółdzielnia „Dewizowy Turysta” powstała właśnie z myślą o drenażu sentymentalnych rodaków, a jej cichą dewizą było: obedrzeć ich ze skóry.

Dotychczas owszem, czasem przyjeżdżali, ale nigdy długo nie siedzieli i dewiz pozostawiali tyle, co kot napłakał. Głośno narzekali na brak urządzeń turystycznych, atrakcji i w ogóle krytykowali brak przygotowania regionu do przyjęcia wymagających turystów zagranicznych.

Spółdzielni groziła plajta. Sprawa stała nawet na posiedzeniu rady narodowej. Ojcowie powiatu zagrozili, że jeśli placówka nie podniesie się z upadku i nie zacznie przynosić tak upragnionych dewiz, to przestaną ją subsydiować, a następnie rozpędzą na cztery wiatry. O dobrą pracę zrobiło się ostatnimi czasy trudno, nic nowego nie powstało, gdzie by więc znalazł zatrudnienie liczny zarząd Spółdzielni i moc pomniejszych powiatowych speców od turystyki zagranicznej?

Nie dziwmy się przeto, że zebranie było tak burzliwe, ważyły się wszak losy dzielnych spółdzielców.

Skubany spojrzał wyzywająco na swoich kolegów.

Sołtys, którego opuściliśmy, gdy dumał smętnie oparty o płot, tkwił nadal w tym samym miejscu. Tyle, że ożywił się trochę, bo ujrzał nagle zatrzymujący się przed wsią samochód. Z wozu wygramoliło się kilku pasażerów i zaczęło wyczyniać dziwne manewry. Widać droga musiała ich solidnie znużyć, bo zataczali się i obłapywali za szyję. Kręcili się wokół samochodu, gestykulowali, pokazując w kierunku wsi.

Niezrozumiałe dla sołtysa manewry przyjezdnych trwały chwilę, wreszcie jeden odłączył się od swoich towarzyszy i wlazł prosto w pole, gdzie akurat wschodziły buraki.

Wierny czworonóg podkulił ogon i popiskując na myśl o czekających go rozkoszach, pognał jak strzała w kierunku nieznajomego.

Zakotłowało się nagle na polu, słychać było tylko triumfalne ujadanie psa im pełne przerażenia okrzyki człowieka.

Kiedy wreszcie towarzysze napadniętego uzbroiwszy się na poczekaniu pospieszyli z odsieczą, pies, wobec liczebnej przewagi wroga, wycofał się i przybiegł do sołtysa, kładąc mu u stóp spory kawałek materiału, jako widomy znak swego zwycięstwa.

Pyrolak z niepokojem zauważył, że przybysze zmierzają w kierunku jego obejścia. Przywiązał z powrotem psa do budy i zaczął bez celu przerzucać chrust z jednego miejsca na drugie.

Przybysze wyglądali na zadowolonych.

Pyrolakowa wyniosła garnuszki, goście o mało nie wysuszyli całej studni, takie ich męczyło pragnienie.

Przyjezdni zamiast do remizy udali się do gospody, a sołtys tymczasem rozesłał wici po wsi.

Niechętnie zbierali się gospodarze w remizie. Szli klnąc, że odrywa się ich od pracy, ale równocześnie byli ciekawi, co też ci z powiatu mają im do zakomunikowania.

Sala rychło się zapełniła, zebrani zaczęli się niecierpliwić.

Wkrótce na salę wkroczył w komplecie zarząd znanej nam Spółdzielni.

Z kolei podniósł się z trudem prezes Skubany.

Niewątpliwie Skubany miał trochę w czubie, ale znów nie do tego stopnia, bo po tym lirycznym wstępie wziął się w garść i przystąpił do rzeczy.

Na sali dało się zauważyć nerwowe podniecenie.

Tumult, jaki nastąpił po tych słowach, trwał dobrą chwilę. Nad wszystkim górowały śmiechy i gwizdy.

Skubany, niczym wytrawny psycholog, odczekał chwilę, po czym wytoczył najcięższe działo.

Mimo wszystko ludziom pomysł ten nie trafił do przekonania.

Odpowiedzi na wątpliwości udzielał prezes Spółdzielni „Dewizowy Turysta”. Wyjaśnił, że mieszkańcom Dzyndzylaków chodzenie przez jeden sezon w skórach opłaci się sowicie. Odbudowa gospodarstw zostanie zagwarantowana w umowie zatwierdzonej przez radę powiatową, która również zapaliła się do tej akcji, wielce sobie po niej obiecując. Pługi i nowoczesne narzędzia rolnicze zastąpione zostaną sochami i innymi, prymitywnymi narzędziami, żeby mistyfikacja była zupełna. Ziemię obrabiać się będzie byle jak. Na czas trwania akcji gromada zostanie zwolniona z podatków i obowiązkowych dostaw.

Po ich wyjściu zrobił się sądny dzień. Sołtys przejął przewodnictwo zebrania, ale wrzask był taki, że nie mógł sobie poradzić.

Dopiero po dłuższej chwili zdołał jako tako opanować sytuację. Z ogólnego tonu dyskusji wyłoniły się dwa stanowiska. Jedni proponowali, aby przepędzić gości i nie zawracać sobie głowy ich bzdurnymi propozycjami, ale ci byli w mniejszości. Natomiast większość gospodarzy skłonna była przychylnie przyjąć projekt, chcieli jeszcze usłyszeć tylko parę wyjaśnień. Szczególnie spodobało im się, że nie będą musieli płacić podatków, natomiast zarobią jeszcze dużo pieniędzy. Aby jednak nie działać pochopnie i dokładnie przemyśleć wszystkie aspekty sprawy, zebrani udali się do gospody, bowiem najlepsze myśli przychodzą przy piwie.

Zarząd Spółdzielni „Dewizowy Turysta” okupował dwa stoliki zsunięte razem. Chłopi stanęli sobie na boku i powoli sączyli piwo.

Dokładnie już nie wiadomo, kto pierwszy nie wytrzymał i znalazł się przy stoliku gości z powiatu. W każdym razie po małej chwili wszystkie stoliki zostały zsunięte i w gospodzie zapanowała rodzinna atmosfera.

Po gremialnym odśpiewaniu pieśni „Choć burza huczy wkoło nas”, do sekretarza, który miał umowy, ustawiła się kolejka.

Za chwilę hydraulicy zjawili się w komplecie.

Ale fachowcy okazali się ludźmi ambitnymi.

I znów rozległy się toasty.

Blady świt był już na niebie, gdy do gospody wdarły się pierwsze zastępy żon i dopadły ukochanych mężów.

Eskortowani przez żony, opuszczali chłopi gościnne progi gospody. Zarząd Spółdzielni z trudnością wgramolił się do samochodu, ulotnili się również hydraulicy.

Nie przewidziała nieszczęsna, jaką mąż zgotował jej niespodziankę.

W ogóle trudno opisać co się działo nazajutrz, gdy gospodarze wytrzeźwieli i ogródkiem zaczęli napomykać żonom o podpisanych umowach. Niektórzy w biegu przesadzali wysokie płoty, inni spali tej nocy w stodołach, a jeszcze inni wcale nie wychodzili z domu, wstydząc się swojego wyglądu.

Zawziętych kobiet nie ułagodziły nawet opowieści o wysokich zarobkach w dewizach.

Co prawda wszyscy łudzili się po trosze, że cała ta historia z osadą prasłowiańską rozejdzie się po kościach i spółdzielcy odstąpią od projektu. Nawet mierniczych, którzy po tygodniu przyjechali do wsi, nikt nie traktował poważnie. Mało to razy przedtem mierzyli grunta? Widać w powiecie wymyślili sobie jakąś nową zabawę.

A jednak coś wisiało w powietrzu. Dzyndzylaki odwiedziła ekipa archeologów, którzy robili dokładne plany i szkice. Za nimi przyjechali cieśle i postawili pierwszą chatę prasłowiańską. Ludzie chodzili tam i oglądali domostwo, nie mogąc się nadziwić, jak kiedyś można było tak mieszkać. Nawet komina nie było w chałupie, nie mówiąc już o suficie czy podłodze.

Wkrótce przybyło nowych chat. Teraz można już było dokładnie odczytać zarys przyszłego sioła. Budowle polewano jakimś płynem, tak, że od razu czerniały i sprawiały wrażenie niezwykle starych. Ludzie uwijali się jak w ukropie, widać czas naglił. Wykopano również rów wokół całej wsi. Dotąd go pogłębiano, aż pokazała się woda. Całość tworzyła fosę, bez której trudno sobie wyobrazić wczesną osadę słowiańską.

Z kolei wzięto się do budowy nowoczesnego hotelu dla zagranicznych gości. Z jego okien roztaczać miał się wspaniały widok na osadę. Stąd mieli turyści obserwować codzienne życie jej mieszkańców i grubo płacić za te atrakcje.

Mieszkańcy Dzyndzylaków chodzili markotni i osowiali. Być może żałowali pochopnej decyzji albo łudzili się w duchu, że w ostatniej chwili coś ich uratuje od przywdziania zwierzęcych skór.

I nagle jak grom z jasnego nieba spadła wiadomość, że do wsi przyjechał spychacz. Wszyscy mieszkańcy wylegli, żeby zobaczyć, co się będzie działo.

Maszyna stała przed zabudowaniami Kozielaka, a robotnicy przenosili dobytek gospodarza do chaty pobudowanej obok.

Sam Kozielak nadrabiał miną, ale widać czuł się nieswojo, zwłaszcza, że żona okładała go co chwilę trzonkiem od grabi.

Dumna kobieta splunęła tylko w jego stronę i odstawiła na bok swoje walizki.

Tymczasem robotnicy uwinęli się z robotą i dali znak operatorowi.

Spychacz zawarczał, buchnął spalinami, podjechał pod dom Kozielaków i przepołowił go w mgnieniu oka. Posypało się trochę kurzu i cegieł. Następnie maszyna ruszyła w kierunku zabudowań Milordziaków.

Ludzie stali nie mogąc się napatrzeć. Czuli, że oto zamyka się jeden rozdział w ich życiu i otwiera drugi. Tymczasem spychacz burzył budynek po budynku.

W Dzyndzylakach świtało NOWE.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ech, nasi budowlani jak chcą, to potrafią pracować. Nikt by teraz nie poznał Dzyndzylaków. Dawne zabudowania znikły bez śladu, na ich miejscu wyrosły chaty osiedla prasłowiańskiego. Wiadomo, postęp z trudem toruje sobie drogę. Nie obyło się bez kwasów i dąsów, bo niektórzy zamiast postępowych kurnych chat woleli dawne zacofane budynki z kominem i podłogą zamiast klepiska. Najdziwniej jednak wyglądali ludzie. Mieszkali co prawda w tych prymitywnych izbach, ale nosili się jak dawniej. Bywało, że w niedzielę ten i ów założył nylonową koszulę do ciemnego garnituru w białe prążki. Można było tolerować ten stan dopóki hotel dla cudzoziemców nie był wykończony. Ale któregoś przedpołudnia przez zwodzony most na teren osady wjechał ogromny samochód ciężarowy. Wysiadł z niego prezes Spółdzielni „Dewizowy Turysta”, Skubany. Stanął na stopniu wozu i zwrócił się do mieszkańców z krzepiącą mową.

Nagle do samochodu przysunął się Kozielak. Nękany w domu przez żonę, która po kilkudniowym pobycie u matki postanowiła jednak wrócić do Dzyndzylaków, musiał walczyć o należne mu prawa.

Skubany podniósł rękę.

Podniosły się głosy protestu.

widzicie, kumie, że wszystko idzie dla tych z dewizami, to i po co się pytacie, jakbyście się dopiero urodzili?

Skubany wyjaśnił, że chałupy będą oświetlane łuczywami i, nie chcąc dopuścić do rozszerzenia dyskusji, która mogła zejść na niebezpieczne tory, zaczął chodzić od chaty do chaty i rekwirować sprzęt.

Skubany miał taki dar wymowy i tak potrafił przekonywać ludzi, że oddawali mu nawet co lepsze okrycia i obuwie.

Wkrótce wieś została ogołocona doszczętnie, a ludziom zostały na grzbietach jedynie łachmany. Skubany zabrał również wszystkie maszyny i urządzenia techniczne. Dość powiedzieć, że przy wyjeździe samochodu trzeba było most zwodzony specjalnie wzmacniać, bo chybaby nie wytrzymał tak wielkiego ciężaru.

Ludzie przygnębieni, osowiali, rozchodzili się do kurnych chat.

Pyrolak zapomniał na śmierć, że sam oddał odbiornik w ręce Skubanego.

To jakże to – rozmyślał – już człowiek nie dowie się nawet, jakie wylosowano dyscypliny? I żal okrutny ścisnął mu serce, bo raz jeszcze uświadomił sobie, że oto żegna się z cywilizacją, Dotychczasowy dorobek ludzkości i twórcze męki pokoleń jakby rozsypały się w pył. – A tak chciałem zagrać sobie systemem – westchnął żałośnie.

Wkrótce panujący we wsi ruch i podniecenie wywabiły Pyrolaków z chałupy.

Na środku osady koło autokaru ułożono małe podwyższenie z desek. Stał na nim jakiś z kartką w ręku i przemawiał do otaczających go ludzi.

Nagle szmery ucichły, bo oto na zaimprowizowaną estradę weszła pierwsza modelka. Trudno powiedzieć, że była odziana. Miała na sobie zeszytą przez środek skórę, z dziurami na ręce. Gdy przechodząc zalotnym krokiem prezentowała ubiór, konferansjer znów zabrał głos.

Druga modelka zaprezentowała się w skórze po kostki.

Wejście na estradę kolejnej modelki wywołało życzliwy szmerek wśród mężczyzn. Zaczęli wyciągać szyje, żeby ją lepiej zobaczyć.

Inne kobiety widząc, że ich mężowie nie spuszczają oka z modelki zaczęły wrzeszczeć:

Pokaz trwał nadal, przez estradę przewinęło się jeszcze kilkanaście modelek, ale jednak topless pozostawił po sobie największe wrażenie. Potem pokazywano precjoza: naszyjniki z wilczych kłów, paciorki bursztynowe, żelazne spinki – wszystko to wzbudziło żywe zainteresowanie kobiet.

W modzie męskiej nie było większych rewelacji. Przeważały modele zapięte przez ramię i okręcone w pasie powrósłem ze słomy. Niestrudzony konferansjer dwoił się i troił, zachwalał modele, aż cmokał z zachwytu.

Podniecenie znowu wzrosło, kiedy na estradzie zaprezentowano obuwie. Łapcie z samego łyka przyjęte zostały przez dzyndzylaczańskie elegantki raczej chłodno, natomiast bardziej zainteresowano się nowoczesnym tworzywem, jakim było łyko z dodatkiem skóry.

Pyrolak podszedł do ogrodzenia i wyrwał z ziemi solidny palik.

W mig zdjęto Pyrolakowej miarę z nogi. Inni mężowie poszli za przykładem sołtysa. Wkrótce przed samochodem uzbierała się spora kupka słupków.

Potem każdy zgłaszał się po upatrzone modele i otrzymywał kompletny ubiór. Mężczyźni dodatkowo fasowali łuki ze strzałami, a kobiety naszyjniki, wisiorki i bransolety. Dużo było przy tym radości i krzyku.

Wreszcie przystąpiono do końcowych formalności. Wszyscy musieli kwitować odbiór pobranych przedmiotów. Na specjalnej liście była również umieszczona cena każdego z nich w obcej walucie.

Przedstawiciel wyjaśnił, że są to wewnętrzne rozliczenia między Domem Mody „Szyk i Elegancja” a Spółdzielnią „Dewizowy Turysta” i to uspokoiło wzburzone umysły.

Przedstawiciel załadował do samochodu słupki, zabrał modelki i odjechał uwożąc ze sobą listę pokwitowań. Ludzie pomarudzili jeszcze trochę i rozeszli się do domów przymierzyć otrzymane stroje.

Nazajutrz nie poznałbyś mieszkańców Dzyndzylaków. Pierwszy wyszedł w skórze i łapciach Pyrolak, żeby potrenować trochę strzelanie z łuku. Było jeszcze wcześnie, Myślał, że nikt go nie zauważy, ale zaraz wyszedł ze swej kurnej chaty Kulfoniak, za nim Milordziakowie i inni.

Ponieważ i inni zaczęli się podśmiewać, skonfundowany Kulfoniak wycofał się do chaty, skąd prawie natychmiast zaczęły dochodzić odgłosy awantury.

Awantura między Kulfoniakami nie trwała jednak długo, akurat tyle, ile potrzeba na uszycie krótkich skórzanych ineksprymabli. Kiedy pogodzeni małżonkowie wyszli z chałupy, zazdrosnym kobietom aż dech zaparło w piersiach. Kulfoniakowa paradowała w naszyjniku z zębem swojego męża na poczesnym miejscu. Sam Kulfoniak trochę seplenił, ale widać było, że był dumny z prezencji żony. Zresztą obiecał sobie za pierwsze zarobione dewizy wprawić piękny ząb ze złotą koroną.

We wnętrzu hotelu przeznaczonego dla zagranicznych gości trwały prace wykończeniowe. Architektura budynku była bardzo pomysłowa. Z zewnątrz hotel robił wrażenie chaty wiejskiej, nawet poszycie miał ze słomy. Tylko okna były piękne, weneckie, no i wspaniałe tarasy.

Ale kiedy wszyscy weszli do środka, stanęli jak wryci. Komfort aż kapał ze ścian i sufitów. Poszczególne pokoje wyposażono w urządzenia, o których mieszkańcy Dzyndzylaków nawet nie słyszeli. Łazienki aż do sufitu wyłożone były białą glazurą, w każdej prysznic i wanna z kranami na ciepłą i zimną wodę.

Gospodarze, pragnąc zwiedzić dalsze pomieszczenia, natknęli się nagle na grupę rzemieślników.

Pyrolak wystąpił naprzód.

Ostra wymiana zdań wkrótce przekształciła się w bójkę. Chłopi zrobili użytek z łuków – strzały zaczęły furczeć w powietrzu. Rzemieślnicy rewanżowali się kamieniami, ale większość z nich nie trafiała do celu. Zrejterowali więc z placu boju i ukryli się za oknami. Gospodarzom zadowolonym, że chrzest bojowy wypadł tak pomyślnie, też odszedł zapał wojenny.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Nazajutrz odwiedził Dzyndzylaki prezes Skubany.

Oglądając wszystkie obejścia, czynił jeszcze ostatnie uwagi. W chacie Milordziaka zainteresował się starym dziadkiem. Senior rodu z powodu podeszłego wieku leżał na posłaniu ze słomy i co chwilę wydobywał z siebie dziwne dźwięki, coś jakby ple-ple-ple lub kle-kle-kle.

Skubany pochylił się nad staruszkiem i zwijając dłoń w trąbkę krzyknął mu do ucha: – A dolarów, dziadku, chcielibyście trochę zarobić?

Dziadek długo coś rozważał, wreszcie pokręcił przecząco głową.

Chciwość zaiskrzyła się w oczach starca.

duże gniazdo i wsadzimy tam dziadka.

Z kolei zapytano dziadka o zgodę.

Nastąpiła chwilowa konsternacja.

Wreszcie przystano na propozycję dziadka, żeby na topoli zainstalować dyskretnie mały piorunochron.

Skubany zaraz wyjął z teczki papiery i zawarł z dziadkiem odrębną umowę. Milordziak sam zobowiązał się zrobić na miarę gniazdo bocianie i przypomniał, żeby dostarczono skrzydła.

Wieść o zmianach w Dzyndzylakach szybko rozeszła się po okolicy. Jeśli ktoś przejeżdżał w pobliżu, skręcał w bok i przypatrywał się chatom i ich mieszkańcom przebranym w dziwne skóry. Ale po prawdzie to dzyndzylaczanie nie lubili odwiedzin sąsiadów. Musieli szeroko tłumaczyć dlaczego przystali na propozycję „Dewizowego Turysty”. Tym bardziej, że niezainteresowani byli bardzo sceptyczni. Wyrażali wątpliwość, czy cała impreza będzie opłacalna i czy nie przyniesie więcej szkody niż pożytku.

Entuzjastycznie została przyjęta przez mieszkańców Dzyndzylaków specjalna uchwała Powiatowej Rady Narodowej, podjęta na sesji poświęconej rozwojowi turystycznemu regionu. Potwierdzała ona przyrzeczenia dane przez Skubanego i zwalniała mieszkańców do końca sezonu z powinności pieniężnych i innych świadczeń na rzecz państwa oraz umarzała dotychczasowe zaległości. W uchwale bardzo pochlebnie wyrażano się o dzyndzylaczanach i ich inicjatywie, stawiając ją za wzór innym zacofanym gromadom.

Hotel, jako budowa priorytetowa, został wykończony bardzo szybko, trwały tam jeszcze tylko prace kosmetyczne. Zwożono eleganckie meble i inne rzeczy mające stanowić wyposażenie wnętrza. Do „Dewizowego Turysty” zaczęły napływać pierwsze zgłoszenia z zagranicy. Szkopuł polegał na tym, że z braku dostatecznej ilości miejsc nie wszystkich można było przyjąć.

Skubany miał teraz urwanie głowy, musiał pamiętać o wszystkim, nawet o skrzydłach dla dziadka Milordziaka.

Syn starego wymierzył dokładnie dziadka calówką i wyszykował mu gniazdo na drzewie, aż miło. Była to zrobiona z desek dość głęboka koja, zamaskowana gałęziami. Skrzydła były zmyślnie połączone ze sobą napędem pedałowym. Wystarczyło lekko pokręcić pedałem od roweru, a poruszały się pięknie, radując oko. Trzeba było jednak zrobić próbę generalną.

Transportowanie dziadka nie było rzeczą łatwą, toteż gdy syn złożył wreszcie starego w gnieździe i położył przy nim skrzydła, zmachał się porządnie. Działo się to na oczach zarządu „Dewizowego Turysty” i całej osady. Prezes Skubany zbierał zasłużone gratulacje.

Bo też gniazdo prezentowało się znakomicie, do złudzenia przypominając prawdziwe. I dziadek okazał się pojętny. Kiedy odsapnął po trudach podróży, wystawił na zewnątrz czubki skrzydeł. Odnosiło się wrażenie, że w gnieździe siedzi bociek ze schowaną głową. A gdy jeszcze dziadek poruszył skrzydłami – złudzenie było zupełne.

Zwrócono uwagę, że linkę od piorunochronu należy zamalować na czarno, bo zbytnio odbija się od koloru osmolonej przez piorun topoli.

Wszyscy gapili się na wierzchołek drzewa czekając, kiedy wreszcie dziadek zaklekocze, a tu jak na złość z gniazda nie wydobywał się żaden głos.

I właśnie gdy przystawiał do drzewa drabinę, w gnieździe coś się poruszyło, aż trochę chrustu spadło na ziemię. Wszyscy wstrzymali oddech. I nagle z gniazda doleciał klekot. Zrazu jakby cichy i drżący, ale po chwili donośne kle-kle-kle zabrzmiało po osadzie.

A kiedy po krótkiej przerwie znów rozległ się klekot, prezes wziął w ramiona skarbnika.

– Zwycięstwo! – krzyczał. – Zwycięstwo! Teraz niech tylko przyjeżdżają. Nie mogę się tego dnia doczekać.

Po czym członkowie zarządu sięgnęli po piersiówki, podręczne kieliszki i zaczęli raczyć się obficie z mieszkańcami prehistorycznej osady.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Przed przyjazdem pierwszych gości zza oceanu wśród mieszkańców osady uprzedzonych o tym fakcie dało się zauważyć niecodzienne podniecenie. Na uroczystą chwilę kobiety przystroiły się jak tylko mogły najpiękniej, na szyje zawiesiły naszyjniki z kłów dzikich zwierząt, mężczyźni prymitywnymi zgrzebłami czesali swoje skóry. Delegacja Dzyndzylaków, której przewodził sam prezes Skubany, udała się wozem drabiniastym na szosę, aby powitać dostojnych gości i w honorowej asyście przywieźć ich do osady. Na wozie, który ciągnął wół, przymocowany był transparent z napisem „Welcome w Dzyndzylakach”. Spotkanie miało się odbyć na pobliskiej szosie. Wół zatrzymał się na poboczu, a gospodarze ustawili się szpalerem wzdłuż drogi.

Korzystając z wolnego czasu, prezes Skubany omawiał porządek przywitania. Kiedy autokar zatrzyma się przed wołem, delegaci podejdą i powitają gości po staropolsku: chlebem i solą. Przewidziane było również okolicznościowe przemówienie prezesa i ewentualna wypowiedź któregoś z gości, a następnie wszyscy triumfalnie udadzą się do prasłowiańskiej osady.

Wreszcie na horyzoncie pojawił się samochód. Podniecenie na wozie przybrało na sile, prezes chrząkał nieustannie, sposobiąc się do wygłoszenia okolicznościowego przemówienia. Na szczęście powiał lekki wiaterek i transparent z napisem „Welcome w Dzyndzylakach” wygiął się jak żagiel na pełnym morzu. Mężczyźni zaczęli obciągać skóry i gładzić zmierzwiony włos. Można już było odróżnić twarze wychylające się z okien pojazdu. Ludzie w samochodzie machali i powiewali na powitanie chustkami. Autokar zwalniał. Prezes Skubany dał znak, żeby złazić z fury. Nagle stała się rzecz niezrozumiała. Wól, który dotąd stał spokojnie, odwrócił łeb i, nim ktokolwiek zdołał zejść na ziemię, ruszył na lewą stronę szosy. Próżno prezes Skubany starał się go powstrzymać, ciągnąc z całej siły za parciane lejce. Głupie zwierzę jakby samo chciało swojej zguby. Wszystko to stało się w przeciągu paru sekund. Autokar był tuż, tuż, widać było rozpaczliwe wysiłki kierowcy, który usiłował wyminąć przeszkodę, i jego przerażone oczy. Oczywiście uruchomił hamulce, ale było już za późno żeby zatrzymać pojazd. Wśród pisku hamulców i okrzyków przerażenia autokar wpadł na furę i przewrócił ją na bok.

I tak się odbyło zderzenie dwu tak odległych od siebie kultur materialnych i duchowych.

Na szczęście karambol na szosie nie pociągnął za sobą ofiar w ludziach. Autokar zdążył już na tyle wytracić szybkość, że otarł się jedynie o bok wozu drabiniastego. Ludzie co prawda powypadali, ale nikomu nic złego się nie stało. Tylko sprawca katastrofy, wół, był trochę pokiereszowany, ale na niego nikt nie zwracał uwagi.

Oczywiście cały porządek uroczystego powitania diabli wzięli. W zamieszaniu wysypała się sól, przepadł gdzieś chleb, a prezes Skubany zapomniał przemówienia. Dla gości z autokaru cała przygoda skończyła się na strachu. Wysiedli wszyscy na szosę i z ciekawością obserwowali przedstawicieli Dzyndzylaków, którzy tymczasem doszli trochę do siebie i zbici w gromadkę trzymali się z dala od autokaru. Wóz był połamany, nie można było dalej nim jechać, więc z grupy przyjezdnych wystąpił milioner polskiego pochodzenia, John Buła, i uprzejmym gestem zaczął zapraszać do zajęcia miejsca w autokarze.

Buła machnął ręką i przestał nalegać.

Został tylko syn Milordziaka, Józwa, żeby zaopiekować się wołem.

Cała grupa zaśmiewała się do łez. Odeszli już od szosy spory kawałek i mogli sobie wreszcie pofolgować.

Nagle usłyszeli za sobą klakson. To doganiał ich autokar, w którym jechał Skubany z gośćmi.

To mówiąc rzucili się biegiem do przodu, wymachując rękami i wrzeszcząc jak opętani.

Jadących ubawił ten widok.

Nie gorzej bawili się również biegnący.

Wszyscy wylegli z chat i ciekawie spoglądali na autokar, który wolniutko wjeżdżał na plac pośrodku osady. Przyjezdni po opuszczeniu pojazdu stanęli jak wryci. Widok prasłowiańskiej osady zrobił na nich wielkie wrażenie. Piękna Mary znów zaczęła drżeć i przysunęła się do ojca.

Nagle spojrzenia zarówno przyjezdnych jak i miejscowych skierowały się w górę, tam, gdzie widać było pokaźnych rozmiarów bocianie gniazdo. W gnieździe coś się poruszyło, rozległ się cichy kaszelek, ale po chwili huknął w niebo klarowny dźwięk.

Równocześnie dziadek Milordziak uruchomił pedał rowerowy.

Wystające bocianie skrzydła zaczęły poruszać się najpierw wolno, a potem szybciej i szybciej.

Na szczęście senior rodu widać się zmachał, bo przestał kręcić pedałem. Natomiast znów cichutko odkaszlnął i zrobił użytek ze wzmacniacza.

Był wyraźnie wzruszony. Hałaśliwie wycierał nos, oczy zachodziły mu mgłą. Oto spełniły się jego marzenia i odwiedził kraj ojców. Kiedy wieść o Dzyndzylakach dotarła do Ameryki wraz z ofertą „Dewizowego Turysty”, Buła nie namyślał się długo.

Zdawał sobie sprawę, że jest to jedyna okazja, żeby pokazać córce stary kraj. Mary była już pełnoletnia, miała wielu starających się o jej rękę, gdyby więc wyszła za mąż i wymknęła się spod opieki ojca, marzenia o podróży mogłyby spełznąć na niczym. Buła prowadził w Stanach rozległe interesy, nie przejmował się jednak. Interesy powierzył wspólnikowi, zostawił pełnomocnictwa i pozytywnie odpowiedział na ofertę. Nie żałował wydatków i trudów podróży. Dopiero tu na miejscu przekonał się, jak atrakcyjny będzie ten pobyt w starym kraju.

Chwilę jeszcze trwały wzajemne oględziny. Następnie goście udali się do swoich pokoi, żeby wypocząć.

Hotel wzbudził powszechne uznanie. Chwalono budowniczych za pomysłowość, a słomiana strzecha, pod którą kryło się luksusowe, jak na miejscowe warunki wyposażenie, wyciskała z oczu łzy wzruszenia. Niektórzy żałowali w duchu, że na przykład w apartamentach małżeńskich zamiast dwóch łazienek była tylko jedna, ale nikt się nie skarżył, doceniając zapobiegliwość gospodarzy, którzy na cywilizacyjnej pustyni potrafili wyczarować takie cacko. Personel w nienagannie skrojonych ubraniach snuł się cicho po korytarzach. Trzeba podziwiać pomysłowość prezesa Skubanego. Skąd na przykład wytrzasnął fraki dla części personelu, pozostanie jego wyłączną tajemnicą.

Goście zmęczeni podróżą i wrażeniami dnia, rozpakowali bagaże tylko częściowo. Większość waliz pozostała zamknięta. Z łazienek dochodziło wesołe bulgotanie. Strumienie wody pieściły sfatygowane ciała, wywołując westchnienia rozkoszy. Piękna Mary z ulgą zapadła w wannę pełną piany, jak w puchową pierzynę. Wyglądała niczym Diana. Mimo fizycznego znużenia, mózg pięknej córki milionera nie odpoczywał. Mary rozmyślała o ojcu, którego choć kochała całym niewinnym serduszkiem, chwilami nie mogła zrozumieć. Zawsze dziwiło ją, że gdy ojciec opowiadał o dalekim kraju swoich przodków, stawał się sentymentalny. Ten stary człowiek businessu potrafił ukradkiem wycierać łzy, jakby był małym dzieckiem. Nie mogła pojąć tej niezrozumiałej tęsknoty, choć chwilami pragnęła tego gorąco. Była posłuszna, więc gdy ojciec oznajmił, że pojadą za Ocean, nie sprzeciwiała się. Ale czyż w starej Europie nie ma ciekawszych miejsc? Chociażby Paryż, Wieczne Miasto lub Londyn, albo w ostateczności Wiedeń. Nie, akurat ojciec musiał wybrać Polskę i te obrzydłe Dzyndzylaki, których nazwy nie mogła prawie wymówić. – Oh father, father! – westchnęła Mary i, żeby o tym dłużej nie myśleć, wyskoczyła z wanny.

Po kąpieli i krótkim odpoczynku nadeszła pora kolacji. Gdy mieszkańcy hotelu przekroczyli próg jadalni, znowu ogarnęło ich zdumienie. Pośrodku prostokątnej sali stał stół obficie zastawiony. Na poczesnym miejscu królowały butelki z polską wódką. Zachwyt budziło urządzenie jadalni. Na ścianach wisiały łby dzików, błyskając szablami, wieńce jeleni, a nawet potężne łopaty łosia. Pomieszczenie oświetlono łuczywami, w których umocowano palące się świece. Na podłodze leżało parę wilczych i borsuczych skór. Wszystko to stwarzało niepowtarzalny nastrój i było tak ze sobą zharmonizowane, że nawet najbystrzejsze oko nie mogło się dopatrzyć żadnego dysonansu.

Honory gospodarza czynił prezes Skubany w otoczeniu zarządu Spółdzielni „Dewizowy Turysta”. Dobrze to pomyślano, żeby dzielni spółdzielcy zjedli z gośćmi wspólną kolację. Wiadomo bowiem, że nic tak dobrze, jak zakrapiane posiłki, nie przyczynia się do przełamania pierwszych lodów. Skubanemu chodziło po prostu o stworzenie swobodnej i niewymuszonej atmosfery.

Kiedy wszyscy usiedli, prezes wstał i poprosił o głos.

Rozległy się brawa, a Skubany ciągnął dalej:

Kiedy ucichły brawa, wstał z kolei John Buła.

Buła wytarł hałaśliwie nos.

Teraz toasty posypały się gęsto, wszyscy z apetytem rzucili się na jedzenie i trunki.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Tymczasem mieszkańcy osady zgromadzili się na pogawędkę u Pyrolaka. Twarde mieli życie. Dym z łuczywa wyżerał im oczy, pokasływali więc i pluli na ziemię. Z pobliskiego hotelu dochodziły detonacje odbijanych butelek i wesołe śmiechy.

Łuczywo dopalało się, sołtys zapalił nowe.

I rzeczywiście, gdy junior Milordziak stanął pod topolą, ujrzał zwisający z gniazda na sznurze pusty koszyk.

Widzę ich stąd jak na dłoni, pijaki przeklęte.

Milordziak życzył ojcu dobrej nocy i wrócił do Pyrolaka.

Sołtys sprzeciwił się tej propozycji.

Tak sobie marzyli mieszkańcy Dzyndzylaków, a tymczasem w hotelu osuszano wciąż nowe butelki. Wszyscy już mieli dobrze w czubie. John Buła, chwiejąc się lekko na nogach, klarował córce:

Buła jakby na chwilę wytrzeźwiał.

A kiedy Mary odeszła, Buła podszedł do Skubanego z kieliszkiem w ręku i huknął na cały głos:

Masowa pieśń zabrzmiała z niebywałą siłą. Buła obejmował ramieniem Skubanego i obaj kiwali się do taktu.

Teraz z kolei Skubany wybuchnął śmiechem. Buła wziął to jednak za dobrą monetę.

Atmosfera była rodzinna. Skubany przeprosił na chwilę milionera, gdyż przy drugim końcu stołu zobaczył samotnie siedzącą kobietę. Skłonił się z galanteria i zapytał, czy może się przysiąść.

Nie wiadomo jakimi argumentami posłużył się Skubany, w każdym razie po kwadransie wdowa wyglądała nie jak wdowa, a szczęśliwa oblubienica. Śmiała się, piła ze Skubanym z jednego kieliszka i w ogóle była w siódmym niebie. Prezes zręcznie wypytał ją o stan majątkowy, a kiedy dowiedział się, że otrzymała w spadku parę sklepów i zasobne konto w banku, ślubował sobie, że łatwo mu się nie wymknie.

I braterski pocałunek połączył ich usta.

Ten zaś z niepokojem zauważył, że przedziera się w ich stronę Buła. Prezes był zdania, że trzeba kuć żelazo póki gorące, a milioner mógł mu przeszkodzić, toteż co prędzej przedstawił go pewnemu młodemu człowiekowi.

Dzyndzylaków dla dokonania naukowych badań. Pan magister jest kopalnią wiedzy i chętnie pana o wszystkim poinformuje.

Prezes z niepokojem zauważył, że skarbnik, dostatecznie już pijany, zwierza się z czegoś na ucho jednemu z zagranicznych biesiadników i obsypuje go pocałunkami. W takiej sytuacji mógł się łatwo wygadać. Skubany przeprosił więc Konstancję, zdjął rękę z jej kolan i odwołał na bok skarbnika. Musiał coś powiedzieć, aż tamtemu w pięty poszło, bo zmył się zaraz i nie pokazał już do końca wieczoru. Skubany wrócił do Konstancji i znów pogrążyli się w miłosnym świergotaniu.

Chłopi zgromadzeni u sołtysa łowili odgłosy dochodzące z hotelu i, co tu mówić, było im trochę markotno. Jakaś tęsknota osiadła im na duszy, czegoś im było brak. A biesiadujący zachowywali się coraz głośniej. Znów buchnęła w niebo pieśń, tym razem „Góralu, czy ci nie żal”.

Chłopak wyszedł i po chwili wrócił niezwykle podniecony.

Wreszcie znalazł się drut. Józwa zrobił z niego pętlę, którą przymocował do końca długiego kija i oświadczył, że idzie na polowanie. Stanął koło otwartego okna hotelowej jadalni i ostrożnie zajrzał do środka. Najbliżej okna przy ustronnym stoliku siedział Buła i magister Samojadek. Naukowiec perorował coś zawzięcie, nie zważając, że jego interlokutor zapadł w smaczną drzemkę. Ale Józwę Milordziaka intrygowały tylko butelki stojące na stoliku, niestety, w większości wypróżnione przez niezmordowanego dyskutanta. Samojadek w rzadkich chwilach odpoczynku nalewał sobie kieliszek, wypijał i dyskutował z jeszcze większą swadą. Na szczęście siedział do okna bokiem, dzięki czemu wysłannik sołtysa mógł urzeczywistnić swój manewr. Za chwilę butelka zgrabnie zaczepiona za szyjkę drucianą pętlą powędrowała za okno. Drugą spotkał podobny los. Trzecią Milordziak sobie podarował, bo była niepełna. Gdy przyszedł z łupem do sołtysa, miny mężczyzn od razu poweselały.

Wesoło zastukały szklaneczki, odpowiedziało im radosne bulgotanie płynu. Nie było tego wiele, ale lepszy rydz niż nic. Wypito, nie marnując zakąski. Tymczasem w hotelu zabawa dogorywała. Większość uczestników nie mogła poruszać się o własnych siłach i trzeba im było okazać braterską pomoc. Skubany zaproponował Konstancji, że odprowadzi ją do pokoju, ale ona pogroziła mu przekornie paluszkiem i wymknęła się sama.

Prezes rzucił się zatem w wir pracy. Stawiał na nogi tych, którzy po kolacji osłabli, pomagał im odnaleźć części garderoby, żegnał się kordialnie, życząc dobrej nocy. Samojadkowi kazał wylać na głowę kubek zimnej wody, co nieco otrzeźwiło naukowca. Z trudnością dobudził się Buły, który sen miał iście kamienny.

Milioner chciał zażyć powietrza, więc Skubany wziął go pod rękę i wyszli przed hotel. Noc była piękna, gwiaździsta, księżyc jak na dłoni.

Od Pyrolaka zaczęli wymykać się pojedynczy ludzie.

Mieli już wejść z powrotem, gdy z topoli rozległ się donośny klekot.

A to dziadkowi Milordziakowi po osuszeniu buteleczki z kropelkami zaczęło się po prostu cnić i postanowił zaklekotać.

– Nie trza przeszkadzać boćkowi, niech sobie wypoczywa – zdecydował Buła.

Wkrótce wszystkie światła w hotelu i chatach pogasły. Prehistoryczna osada Dzyndzylaki po dniu pełnym wrażeń pogrążyła się w pokrzepiającym śnie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Przez pierwsze dni pobytu goście zagraniczni nie naprzykrzali się mieszkańcom osady. Obserwowali ich bacznie z okien i tarasów, tamci też gapili się na hotel, ale trzymali się z daleka. Dopiero gdy wrócił prezes Skubany, który w województwie referował sukcesy ekonomiczne swojej placówki, poparte przekazaniem na jej konto pokaźnej ilości dewiz, życie znów nabrało rumieńców.

Przed zapowiedzianą wizytą gości w chatach raz jeszcze dokonano szczegółowych oględzin, czy nie pozostały tam jakieś ślady cywilizacji. Skubany kazał na przykład schować derkę z legowiska po dziadku Milordziaku, gdyż miała zbyt nowoczesny wygląd. Skonfiskował także parę innych przedmiotów, które przedtem uszły jego uwadze.

Nim gromada gości z prezesem na czele ruszyła w kierunku chat, wszystko było przygotowane na ich przyjęcie. Siedziba Pyrolaka, niejako wzorcowa, pierwsza padła ofiarą ciekawości przedstawicieli współczesnej cywilizacji. Kiedy weszli do środka, Magda prażyła w garnku proso a sołtys reperował podartą skórę.

I znów pierwszym wrażeniem przybyszów było zdumienie.

Błyskały flesze, słychać było szum kamer. Turyści filmowali zawzięcie.

Jak było umówione, Magda podeszła do paleniska, nalała w jakąś obskurną skorupę trochę prosa i podała mężowi. Pyrolak zrobił bohaterską minę, błysnął złym okiem na żonę i z determinacją rzucił się na jadło, aż rozgotowana maź kapała mu po brodzie.

Goście zaczęli spoglądać z zakłopotaniem po sobie. Pierwszy podszedł Buła. Znalazło się jeszcze dwóch ochotników. Milioner wziął do ust trochę prosa, nagle twarz mu stężała, zamknął oczy i bohatersko przełknął.

Skubany, który jako ostatni opuszczał chatę Pyrolaka, usłyszał, jak sołtys mówi do żony:

Złożono wizyty wszystkim mieszkańcom. Chaty były podobne do siebie kubek w kubek: w każdej kobiety gotowały proso, a mężczyźni łatali skóry. Bardziej surowy, niż spartański, tryb życia mieszkańców wzbudzał współczucie.

Kiedy goście syci wrażeń wracali do hotelu, drogę przeciął im Kozielak z zającem przerzuconym przez ramię. W boku szaraka tkwiła strzała z łuku, sierść poplamiona była krwią.

Kozielak wskazał w kierunku lasu.

Kiedy odchodził, dopędził go skarbnik.

Wypchany szarak, wypożyczony ze szkolnego gabinetu zoologicznego, miał być kolejno przekazywany mieszkańcom Dzyndzylaków, którzy co pewien czas mieli paradować z nim przed hotelem, markując udane łowy. Oczywiście sierść poplamiona była czerwoną farbą.

Następnej nocy zbudził Pyrolaka prezes.

Gdy wyszli przed chatę, Pyrolak zobaczył czekającego już Brysiaka, Milordziaka i paru innych. W milczeniu udali się za Skubanym w kierunku lasu. Tam ba dużej polanie zastali już przygotowane kupki chrustu. Prezes spojrzał na zegarek.

Brysiakowi, który w czasie okupacji był w partyzantce, zaczęło coś świtać.

Wszyscy zamilkli, bo gdzieś daleko rozległ się warkot samolotu. Skubany spojrzał na zegarek. Warkot przybliżał się.

Wysuszony chrust palił się jak siarka. Potężne świetlne pochodnie wytyczały obszar przeznaczony na przyjęcie zrzutu. Samolot był już nad nimi, zatoczył parę kółek nad polaną i zniżył lot.

Pilot jeszcze krążył, jakby nie mógł się zdecydować. Wtedy Skubany wyjął latarkę i zaczął dawać nią znaki.

Pac, pac, pac, usłyszano parę głuchych uderzeń, aż ziemia jęknęła. Maszyna zawróciła i znów rozległy się charakterystyczne pacnięcia. To już był koniec, bo samolot wzbił się wyżej i odleciał.

Mężczyźni zaczęli znosić solidne pojemniki w jedno miejsce.

Obładowani ruszyli z powrotem. W chacie Pyrolaka otworzono pojemniki. Żaden nie był uszkodzony, znakomicie zniosły lądowanie.

W innych pojemnikach, oprócz artykułów żywnościowych znajdował się tytoń, mleko skondensowane i nawet świeże warzywa. Ostatni wypełniony był prosem. – Na cholerę tyle tego prosa? – zaprotestował Pyrolak – Przyda się, zobaczycie.

Ogólne zainteresowanie wzbudziło kilka małych blaszanek.

Skubany z trudem odkręcił zakrętkę i dał powąchać Kozielakowi.

Dla pokrzepienia ducha opróżniono blaszankę „funduszu” i wzięto się do roboty. Trzeba było podzielić wszystkie artykuły na równe części. Kiedy się wreszcie z tym uporano, koguty oznajmiły zbliżający się świt.

Prezes zabrał blaszanki i udał się do hotelu. Przedtem jednak Józwa Milordziak zdołał ukryć jedną w soli. Teraz wydobył ją i wręczył Pyrolakowi.

Gatunek nie był ten sam, ale za kołnierz nie wylano.

Mieszkańcy hotelu źle spali tej nocy. Wrażenie wyniesione z lustracji prehistorycznych chat były zbyt mocne. Mary wstała z ociężałą główką, miała przykre sny, budziła się często i z trwogą nasłuchiwała w ciemności. Zdawało się jej, że zaraz przyjdą tu ci straszni pierwotni ludzie odziani w skóry i zaczną robić jakieś straszne rzeczy. Ranek przywitała z ulgą, wstała z łóżka i podeszła do okna, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Nagle widok, jaki ujrzała, zmroził jej krew w żyłach.

Pod oknami hotelu Kozielak ciągnął za włosy swą połowicę.

Widok wychylających się z okien przejętych twarzy sprawiał Kozielakowi wyraźną przyjemność. Ciągnął więc swoją starą powoli, noga za nogą, wywołując tym większy efekt.

A swoją drogą, jak to człowiek potrafi się zmieniać na lepsze. Jest w tym coś optymistycznego. Kozielakowa wyniosła z domu tradycyjne wychowanie. Była najzagorzalszą przeciwniczką zmiany Dzyndzylaków na osadę prasłowiańską, choć się potem zreflektowała. Gdyby jeszcze niedawno powiedział jej kto, że da się wodzić za włosy po ziemi, nazwałaby go wariatem. Co pieniądze potrafią zrobić z człowieka.

Ale w połowie drogi stała się rzecz nieprzewidywalna. Skórzana opaska zgrabnie ukryta we włosach, za którą ciągnął Kozielak, okazała się za słaba i pękła. Na szczęście ci z hotelu tego nie dostrzegli, gdyż Kozielak błyskawicznie chwycił żonę za włosy. Pokazu nie można było przerwać, małżonek pociągnął więc Kozielakową naprzód.

To mówiąc nawinął sobie na garść większy pukiel włosów i mocniej pociągnął słodki ciężar.

Kozielak był nieubłagany.

Kobieta widząc, że dobrocią nic nie zrobi, zaczęła nagle wrzeszczeć jak opętana:

Kiedy Kozielak dowlókł żonę do mety i oboje zniknęli za progiem, rozległa się silna detonacja i gospodarz wyleciał z izby jak z procy i zarył głową w piach. Błyskawicznie się jednak poderwał i oglądając trwożliwie za siebie, popędził do Pyrolaka.

I tak zostało zakończone to niefortunne widowisko. Zyskało ono wysoką ocenę prezesa, który zapowiedział, że każdy, kto dobrowolnie zgodzi się pójść w ślady Kozielaków, otrzyma specjalną premię pieniężną.

Humory poprawiły się w osadzie, gdy Pyrolak rozdzielił żywność otrzymaną z nocnego zrzutu. W niektórych chatach zaczynało brakować jedzenia i ludzie byli przekonani, że rzeczywiście przyjdzie im jeść proso. Kulfoniakowa zrobiła kiedyś mężowi karczemną awanturę.

Słowa te zapadły Kulfoniakowi głęboko w serce. Rzeczywiście miał żyłkę do handlu, tylko dotychczas w Dzyndzylakach nie było czym handlować. Myślał jednak nad tą sprawą intensywnie i wreszcie poprosił żonę, żeby przyszyła mu na piersi od wewnętrznej strony skóry pokaźną sakiewkę.

Któregoś dnia zaczął się Kulfoniak przechadzać przed hotelem. Niby tak sobie spacerował bez celu, ale oglądał się bacznie dokoła, czy nie widać gdzieś prezesa, albo kogoś innego z władz Spółdzielni. Gdy jeden z cudzoziemców, zwabiony jego widokiem, wychylił się z okna, Kulfoniak zasłonił sobie dłonią usta i powiedział cicho:

Tamten patrzył na niego osłupiały, nie pojmując intencji egzotycznego kupca.

Kulfoniak zawrócił i przechodząc koło okna znów wyszeptał:

Z hotelu wyszedł John Buła, który w towarzystwie Mary wybierał się na spacer. Przystanął, gdy usłyszał propozycję prehistorycznego mieszkańca.

Kulfoniak poślinił palec, sprawdził pod światło czy pieniądze nie są fałszywe i schował je do sakiewki.

Wrócił do domu i opowiedział żonie o swoim pierwszym sukcesie.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Tymczasem w Dzyndzylakach nadal największe zainteresowanie wzbudzał bocian. Niestety, choć słychać było jego potężny klekot, nikt go nigdy nie widział w całej okazałości. Intrygowało to przyjezdnych.

Skonfundowany prezes zupełnie zapomniał języka w gębie. Na szczęście nadzwyczaj przytomnie zachował się Milordziak.

Wyjaśnienie to bardzo poruszyło gości. Parę kobiet pobiegło do hotelu i przyniosło chleb, ser, nawet czekoladę. Milordziak ujął za sznurek i podciągnął wypełniony koszyk do góry. W gnieździe zapanowało niezwykłe ożywienie. Bocian widać buszował w wiktuałach, bo po chwili na głowę gości spadło parę ugotowanych kartofli, które, między innymi włożono do kobiałki.

Zły był na dziadka za tę całą historię. Gdyby nie cudzoziemcy, od razu powiedziałby mu co o nim myśli. Postanowił jednak poczekać do wieczora.

Pod osłoną nocy, gdy wszyscy już w hotelu spali, Milordziak przystawił do topoli drabinę i prezes udał się w odwiedziny do starego. Zrugał go porządnie i zabronił na przyszłość podobnych wybryków.

Dziadek z godnością wysłuchał bury, a potem niespodziewanie zażądał podwyżki i paru kieliszków wódki do każdego posiłku.

Skubany aż zatrząsł się z oburzenia.

Prezes zły jak nieszczęście zlazł z drabiny i poszedł do hotelu.

Dziadek Milordziak dotrzymał słowa. Rozmontował pedał, schował skrzydła i w gnieździe zapanowało milczenie. Pierwszego dnia nikt na to nie zwrócił uwagi, bo goście pojechali autokarem zwiedzać najbliższe okolice. Ale już na drugi dzień zaczęło im brakować bocianiego klekotu.

Nazajutrz prezes korzystał właśnie z poobiedniej drzemki w towarzystwie Konstancji, gdy ktoś załomotał do drzwi.

Skubany, tknięty złym przeczuciem, zarzucił na siebie niedbale ubranie i jak strzała wybiegł z hotelu. Przy topoli grupa turystów ciekawie spoglądała do góry. Mieszkańcy osady również wylegli przed chaty. Prezes spojrzał na gniazdo i o mało nie poraziła go apopleksja. Z gniazda wystawał mały transparent z dwujęzycznym napisem: STRIKE – STRAJK.

Na szczęście prezes już oprzytomniał.

Milordziak blady z emocji przystawił do gniazda drabinę i prezes zaczął wchodzić po szczeblach. W połowie drogi zobaczył, że gramoli się za nim Buła.

Na szczęście Mary odciągnęła ojca, a prezes zbliżywszy się do gniazda wyszeptał:

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Milordziak szybko schował drabinę, żeby komuś niepowołanemu nie zachciało się odwiedzić bociana.

I tak zakończył się strajk dziadka Milordziaka.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Niespodziewanie dla wszystkich nieuchwytna bariera, dzieląca przyjezdnych od tubylców, przestała nagle istnieć. Być może przyczynił się do tego sam prezes Skubany, który często służbowo musiał opuszczać Dzyndzylaki, a nawet jeśli był na miejscu, cały swój wolny czas poświęcał wdówce Konstancji, inne sprawy pozostawiając naturalnemu biegowi rzeczy.

Tymczasem niektórzy mieszkańcy Dzyndzylaków zaczęli przejawiać różne ciekawe inicjatywy. Większość co prawda jak dawniej pozostawała w bezczynności, ale byli i tacy, którzy zrzucili z siebie brzemię gnuśności i postanowili rozejrzeć się za dodatkowym zarobkiem. Niewątpliwie dobrą passę zapoczątkował Kulfoniak. Od czasu, gdy John Buła wręczył mu pierwsze zielone banknoty, Kulfoniaka nie opuszczała myśl, jakby tu zarobić ich więcej. Nie chciał jałmużny czy darowizny, marzył o obopólnych, korzystnych transakcjach. I oto siedząc kiedyś przed chatą na pniu zwalonego drzewa i rozgniatając bezmyślnie czubkiem prehistorycznego chodaka grudkę ziemi, doznał nagłego olśnienia. Zamknął się w chacie i parę godzin pracował z żoną w pocie czoła. Następnie obydwoje poszli w kierunku hotelu, niosąc na ramionach nanizane na gruby kij małe płócienne woreczki. Właśnie skończyła się poobiednia sjesta i goście, korzystając z pięknej pogody, wylegli na dwór. Kulfoniak układał przed sobą woreczki z tajemniczą zawartością. Na każdym z nich widniał napis: „Pamiątka z Dzyndzylaków”.

Zaintrygowani cudzoziemcy otoczyli go kołem.

Jeden z gości wziął do ręki woreczek.

Pierwszy po pieniądze sięgnął Stanley Świder, bogacz z Chicago.

John Buła wziął cztery woreczki, wdowa Konstancja trzy, inni również co najmniej po dwa. Interes szedł tak znakomicie, że Kulfoniakowa musiała pognać do chaty po nowy zapas woreczków.

Mieszkańcy obserwujący transakcje Kulfoniaka nie mogli się nadziwić.

Sprzedawca aż ochrypł od zachwalania towaru.

Działalność Kulfoniaka zdumiała samego prezesa Skubanego. Pluł sobie w brodę, że pierwszy nie wpadł na pomysł sprzedawania ziemi pod firmą Spółdzielni „Dewizowy Turysta”. Postanowił jednak z procederu przebiegłego kupca wyciągnąć dla siebie dodatkowe korzyści. Gdy więc Kulfoniak zakończył sprzedaż, udał się za nim do chaty i, niby to gratulując mu udanego pomysłu, zapytał, jaki miał utarg.

Prezes zrobił obojętną minę.

Kulfoniak zdjął z kołka łuk, nałożył strzałę i napiął cięciwę.

Prezes klnąc w duchu, że nie udała mu się sztuczka, czym prędzej wycofał się z chaty. Doszedł do wniosku, że kierowanie mieszkańcami prehistorycznej osady staje się coraz trudniejsze. Nie miał już tego posłuchu i autorytetu co dawniej, dzyndzylaczanie swoje sprawy wzięli w swoje ręce. Mimo wszystko Skubany nie tracił ducha. Wpływy Spółdzielni z turystyki były imponujące, zewsząd zbierał gratulacje i wyrazy uznania. Sytuacja z wdową Konstancją również układała się pomyślnie. Kobieta zakochała się w nim bez pamięci, hojnie szafowała pieniędzmi i obiecała, że po ślubie przekaże mu cały majątek. Ponieważ prezes był gorącym patriotą i nie zamierzał opuszczać kraju, Konstancja miała po zakończeniu sezonu w Dzyndzylakach zlikwidować swoje interesy za Oceanem i z wypchaną kabzą powrócić do ukochanego. Tak sobie marzyli w długie wieczory, noce i poranki, które Skubany spędzał u Konstancji.

A inicjatywa chłopska kwitła. Pewnego dnia Brysiak, na którego przypadł właśnie dyżur z zającem, wszedł do lasu, by za chwilę przedefilować z wypchanym szarakiem pod oknami hotelu, i nagle na małej polanie ujrzał Milordziaka. Gospodarz pracowicie pogłębiał duży lej po artyleryjskim pocisku, który upadł w to miejsce w czasie wojny. Brysiak chciał pozdrowić sąsiada i zapytać co robi, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Nie chciał płoszyć pracującego, postanowił natomiast śledzić jego poczynania.

Od paru dni dziwne zachowanie Milordziaka wzbudziło również niepokój jego żony. Podzieliła się swą troską z Magdą Pyrolakową.

Tymczasem Milordziak parał się w lesie całkiem pożyteczną pracą. W leju po pocisku, odpowiednio pogłębionym i urządzonym, zainstalował kotły i naczynia do pędzenia samogonu. Surowcem miało być powszechnie pogardzane przez mieszkańców proso. Kiedy zaczął skupować ziarno od gospodarzy, każdy chętnie za parę złotych wyzbywał się swego przydziału.

„Kiejś głupi, to jedz!” – pomyślał sobie ten i ów, pozbywając się chętnie uciążliwego produktu.

Kiedy wreszcie Milordziak wykupił za psi pieniądz wszystkie zapasy prosa w Dzyndzylakach, zatarł radośnie ręce. Próbny rozruch odbył się w pewną gwiaździstą noc. Milordziak siedział w dole i przyświecając sobie łuczywem patrzył urzeczony, jak z rurki kapie alkohol, gromadząc się w podstawionym naczyniu. Niewątpliwie był to wielki triumf techniki i ludzkiej myśli, gdyż całe przedsięwzięcie z powodu prymitywnych urządzeń mogło zakończyć się niepowodzeniem.

Brysiak postanowił wyśledzić sąsiada. Wymknął się nocą z chaty i poszedł do lasu. Kiedy zbliżał się do polany, znajomy zapach zaczął łaskotać mu nozdrza. Z przyjemnością wciągał ożywcze powietrze. Nie miał wątpliwości czym zajmuje się Milordziak. Producent nie był zachwycony niespodziewaną wizytą, ale zaprosił Brysiaka na degustację. Musieli chwilę poczekać, aż naczynie napełni się alkoholem, bo na dwóch by nie wystarczyło.

Milordziakowi teraz było wszystko jedno. Posiadał cały zapas prosa i tylko on mógł produkować okowitę, więc powiedział prawdę.

Rozlał płyn do dwóch glinianych naczyń.

Brysiak przełknął i poczuł, jakby mu kto miodem posmarował żołądek. Milordziak też był zadowolony z degustacji.

Zeszło im tak do świtu. Milordziak pamiętał jeszcze, żeby zabrać trochę płynu dla dziadka i dźwignął się ciężko z ziemi. Brysiak obłapił go za szyję i ruszyli do wsi.

Przeciągły śpiew pobudził wszystkich mieszkańców.

Pyrolakowa trąciła męża w bok.

Ale gdy śpiew potężniał i zbliżał się, sołtys zdecydował się wyjrzeć na dwór.

Milordziak pozdrowił go ręką.

Sołtys siorbnął i aż mu oczy wyszły na wierzch. Wódka była mocna, ale dobra.

Nocny śpiew obudził Johna Bułę. Przewracając się na łóżku milioner rozmyślał. Wyrzucał sobie, że siedzi bezczynnie w tych dziwnych Dzyndzylakach, podczas gdy mógłby pomnażać swoją fortunę. Oczywiście nie żałował tej podróży, sam jej przecież pragnął. Tylko Buła nie mógł długo wysiedzieć bez interesów. Obiecał sobie zaraz po powrocie rzucić się w wir pracy, aby nadrobić straty.

Nagle usłyszał klekot przerywany głośną czkawką.

Milioner wrócił do przerwanych myśli. Przyszedł mu do głowy znakomity pomysł. A gdyby tak zbić na Dzyndzylakach niezły pieniądz? Można przecież wprowadzić wśród ekskluzywnego i snobistycznego towarzystwa w Ameryce modę na prehistorię. Wszystko zależy od właściwej reklamy. Buła ma w swoich przedsiębiorstwach znakomitych speców, którzy potrafią wmówić ludiom, co tylko zechcą. Oczyma wyobraźni widział już powstające jak grzyby po deszczu specjalne kluby, w których obowiązywałyby prehistoryczne stroje oraz specjalny regulamin. A więc oaza prymitywizmu w świecie wyrafinowanej techniki. To powinno chwycić. Cywilizacja za bardzo dopiekła już ludziom, na pewnie chętnie wrócą do zwyczajów przodków.

Podniecona wyobraźnia nie dała mu zasnąć do rana.

Po śniadaniu w towarzystwie córki udał się do chaty Kulfoniaka. Na szczęście gospodarz ujrzał ich w porę i krzyknął do żony:

Kulfoniakowa w ostatniej chwili ukryła żywność i zabrała się do szycia płóciennych woreczków, gdyż interes szedł pełną parą i towaru ciągle brakowało.

Kulfoniak zdjął z kołka pierwszą z brzegu skórę i wręczył Bule.

Gospodarz zastanowił się chwilę.

Targ w targ zgodzono się na pięćdziesiąt dolarów.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Projekt zorganizowania five'u rzuciła chyba wdowa Konstancja. Wieść rozeszła się lotem błyskawicy i zyskała uznanie wszystkich. Szczególnie John Buła, pragnąc rozerwać córkę, która coraz bardziej zaczynała się nudzić, poparł gorąco inicjatywę Konstancji i zgodził się stanąć na czele komitetu przygotowawczego. Główną atrakcją wieczoru miała być obecność mieszkańców prasłowiańskiej osady.

Jedynie prezes Skubany nie przejawiał entuzjazmu. Głośno twierdził, że taka zabawa może demoralizująco wpłynąć na tubylców, a w skrytości ducha bał się oczywiście, żeby przy wódce któryś z nich się nie wygadał. Zakrzyczano go jednak i musiał dać za wygraną.

W osadzie przygotowania do zabawy przyjęto z mieszanymi uczuciami. Najbardziej ucieszyła się młodzież, starsi byli bardziej powściągliwi.

Magda była jednak odmiennego zdania.

W końcu jednak i Pyrolak, i inni gospodarze ulegli namowom swych żon, ale prezes Skubany zaklinał ich na wszystkie świętości, żeby pili powściągliwie i trzymali język za zębami.

Zabawa miała odbyć się w sobotę. Już od rana dowożono do Dzyndzylaków wiktuały i napoje.. W kuchni uwijały się panie, którym przewodziła wdowa Konstancja. Od smakowitych przekąsek szedł taki zapach, że co który prehistoryczny przeszedł koło hotelu, łakomie poruszał grdyką. Nawet dziadek Milordziak w swojej placówce poczuł, że szykuje się coś nadzwyczajnego, bo klekotał ochoczo przez cały dzień i nerwowo machał skrzydłami.

Na prośbę Skubanego ograniczono ilość trunków do kilku zaledwie butelek zagranicznych wódek. Za to jadła było w bród. Okazało się, że Konstancja jest znakomitą gospodynią i potrafi zorganizować przyjęcie nawet dla tak niecodziennych gości.

W kurnych chatach również trwały usilne przygotowania. Panowie wygładzali sierść na skórach, panie trefiły włosy i stroiły się w biżuterię.

Sołtys przed chatą czyścił w pocie czoła precjoza żony. Tarł na kamieniu żelazne bransolety i pierścienie, bo nieco pordzewiały. Inni mężowie również nie próżnowali. Tylko Milordziak od świtu nie wychodził z lasu. Trudził się nad destylacją w swoim laboratorium.

Przed wieczorem John Buła z wdową Konstancją zaczęli obchodzić chaty i gorąco zapraszać mieszkańców na przyjęcie. Niektórzy trochę się ceregielili, ale wreszcie ulegli. Z wielką tremą szli do hotelu, a kiedy przekroczyli próg jadalni, stanęli jak wryci. Samo pomieszczenie zrobiło na nich duże wrażenie, nie mówiąc o cudach kulinarnego kunsztu na stołach. Gapili się na te różności. Stosy wędlin, pikantnych sałatek, owoców cytrusowych mogły przyprawić człowieka o zawrót głowy. Proszeni o zajęcie miejsc, siadali na brzeżkach krzeseł.

Goście hotelowi z rozbawieniem i wyrozumieniem obserwowali ich zażenowanie. Nic dziwnego, z tak odległego świata trafić prosto na przyjęcie w XX wieku! A mieszkańcy osady, widząc współbiesiadników ubranych w eleganckie wieczorowe stroje, wstydzili się po prostu swojego wyglądu.

Jakże smutnie prezentowały się ich skóry przy eleganckich frakach, naszyjniki z wilczych kłów i żelazne bransolety przy drogocennej kolii Mary czy przepięknych perłach Konstancji. Istotnie, konfrontacja dwóch światów wypadła dla nich fatalnie. Dopiero teraz prehistoryczni żałowali, że przyszli na przyjęcie, ale na odwrót było już za późno.

Buła wstał z kieliszkiem w ręku.

Skubany obserwował swoich podopiecznych. Wszystkim szło gładko, tylko Brysiak pił z dziwną manierą. Lewą dłoń kładł na tyle głowy, przechylał się i wlewał w siebie płyn z wdziękiem starego alkoholika.

Prezes błyskawicznie wkroczył do akcji.

W tym samym czasie Kulfoniak zgrabnie ujął widelec i zamierzał się na pieczone kurczę, gdy prezes dał mu taką sójkę w bok, aż sztuciec upadł na podłogę.

Na szczęście nikt nie zauważył tego incydentu. Za przykładem Kulfoniaka wszyscy brali zakąski w rękę i pałaszowali z apetytem. Kłopot był tylko z sosem. Pyrolakowa z zakłopotaniem trzymała sosjerkę i zastanawiała się, jakby uszczknąć trochę tego smakołyku. Wiedziała, że łyżką zabronione. Z kłopotu wybawiła ją Konstancja. Cierpliwie pokazywała jak należy posługiwać się łyżką. I proszę, już po chwili Pyrolakowa z taką gracją trzymała sztućce, jakby posługiwała się nimi od dzieciństwa. Zresztą nie tylko ona. Wszyscy zauważyli, że prehistoryczni wytarli ręce o skóry i zaczęli naśladować w jedzeniu swoich gospodarzy. Okazali się przy tym nadzwyczaj pojętni. – Dobry to wynalazek – powiedział Buła do Pyrolaka.

Widząc, że dyskusja wkracza na niebezpieczne tory, Skubany. Wstał i poprosił o głos.

Po paru toastach atmosfera stała się przyjemniejsza. Buła, wykorzystując chwilowy brak nadzoru ze strony prezesa Skubanego, który wdał się w dyskusję ze Stanleyem Świdrem, postawił na stole parę butelek ze swego żelaznego zapasu.

Już po chwili prezes przestał panować nad sytuacją. Wszystkim kurzyło się z czupryn. Józwa nie spuszczał oczu z pięknej Mary, tak mu ta dziewczyna przypadła do gustu. Był nią wprost urzeczony. Córka milionera płoniła się pod ognistymi spojrzeniami młodego Milordziaka, próbowała nie patrzeć w jego stronę, ale po chwili zgrabna główka jakby sama się odwracała. Gdyby tak zajrzeć do serduszka Mary, okazałoby się, że Józwa też przypadł jej do gustu. Chłopak był urodziwy, wszystkie dziewczyny we wsi za nim szalały.

Milordziak obrzucił taksującym spojrzeniem Mary.

Milordziak spojrzał na stół i widząc puste butelki, popadł w melancholię.

Ktoś skoczył do pokoju i przyniósł magnetofon.

Stanley Świder poczuł się w obowiązku objaśnić dzikusa.

To jest taki czarny płyn, którym ludzie piszą na białym papierze. Ja to kiedyś widziałem.

Stanley aż się wziął pod boki ze śmiechu.

Tymczasem Stanley nacisnął klawisz i zabrzmiała muzyka.

Popłynęła muzyka. Mężczyźni ożywili się i zaczęli rozglądać się za paniami. W pierwszą parę ruszył Skubany z Konstancją. Tańczyli lekko, z gracją. Zdążyli okrążyć parkiet, gdy inne pary poszły za ich przykładem. Mieszkańcy osady wodzili za tańczącymi wzrokiem. Buła, który tańczył z córką, krzyknął do Pyrolaka:

Ale Pyrolak miał już w czubie i zaczął nastawać.

Z początku Pyrolakom szło nie za dobrze. Mylili krok, Maciej potknął się parę razy.

– Na wstyd mnie tu przyprowadziłeś? – robiła mu wyrzuty żona, widząc uśmieszki na twarzach obserwatorów.

To zdopingowało sołtysa. Wziął się w karby i bezbłędnie poprowadził Magdę.

Już i Brysiak się rozochocił. Obłapił wpół swoją żonę i sunął z nią na parkiet. Przy następnym kawałku bawili si już w najlepsze wszyscy. Wśród skór i żelaznych ozdób przebłyskiwały nieskazitelnie białe koszule, czarne garnitury i piękna biżuteria.

W czasie przerwy w tańcach, być może pod wpływem udanego wieczoru i czarującego uśmiechu Konstancji, prezes poczuł w piersiach taką radość, że postanowił sobie pofolgować. Wykorzystując chwilę względnej ciszy, zaśpiewał na całe gardło:

Za górami, za lasami, za dolinami Pobili się dwaj górale ciupagami.

Dzyndzylaczanie podchwycili słowa pieśni

Hej, górale nie bijta się, ma dziewczyna dwa warkocze, podzielita się.

Teraz i goście zagraniczni przyłączyli się i słowa refrenu zabrzmiały ze zdwojoną siłą:

Hej, górale nie bijta się, ma dziewczyna dwa warkocze, podzielita się.

Po skończeniu pieśni znów nastawiono magnetofon, ale rozległy się tak piorunujące dźwięki, że starsi zrezygnowali z tańca i usiedli na krzesłach.

Józwa, który przez cały wieczór zalewał alkoholem rodzące się uczucie, desperackim ruchem odstawił kieliszek, podniósł się i ruszył w kierunku Mary. Ona, przeczuwając widocznie jego intencje, zapłoniła się, spuściła oczy i czekała onieśmielona. W postawie młodzika było coś tak stanowczego, że nawet Buła zaniepokoił się. Zdawało mu się, że młody Milordziak podejdzie do jego jedynaczki, szarpnie ją za włosy i pociągnie za sobą na parkiet. Zasłonił więc córkę szerokim torsem i już chciał coś powiedzieć, ale język stanął mu kołkiem, bo oto Józwa zatrzymał się o krok przed nim, skłonił się milionerowi z szacunkiem i zapytał:

Buła kiwnięciem głowy wyraził zgodę, bo nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Wówczas młody Milordziak złożył na wypielęgnowanej rączce Mary pocałunek i z godnością poprowadził partnerkę na parkiet.

Skubany widząc, że milioner ma taką minę, jakby za chwilę miał dostać ataku apopleksji, podszedł do niego i troskliwie wyjaśnił:

A tymczasem Józwa zatrzymał się z Mary na środku, jakby szykując się do czegoś wzniosłego i wielkiego. Stanowili piękną parę. Gdyby go ubrać w smoking i przystrzyc opadające na ramiona włosy, można by pomyśleć, że urodził się w salonie. Chociaż i w skórze było mu do twarzy. Jego partnerka ubrana w suknię z najlepszego domu mody na zasadzie kontrastu przydawała mu blasku swoją wytworną sylwetką.

Nagle on jakby ją przełamał, obrócił błyskawicznie dokoła i ruszyli przed siebie jak huragan. Boże, co to był za taniec! Partnerzy zwijali się, przeginali do tyłu, kucali, skakali do góry, ledwo wzrok mógł podążyć za nimi. Obserwatorom zdawało się, że Mary w ogóle nie dotyka stopami podłogi. Józwa podrzucał ją, chwytał w locie, znów podrzucał i tak bez chwili przerwy. A nad piskiem i skrzypieniem oszalałych instrumentów nagranych na taśmę magnetofonową górowały okrzyki tubylczej młodzieży.

Milordziak obserwując syna rozrzewnił się zupełnie.

W pewnej chwili wymknął się z hotelu i przyniósł ze sobą duży kanister. Właśnie kończył się taniec, młodzi uśmiechnięci i szczęśliwi wracali do stołu. Józwa znów pocałował Mary w rączkę, przytrzymał krzesło, a następnie głęboko skłonił się przed Bułą.

– Zuch, młody człowiek! – powiedział z uznaniem milioner.

A pod stołem ojciec Józwy pracowicie napełniał puste butelki płynem, który przyniósł w kanistrze.

Nie wszyscy jeszcze w Dzyndzylakach próbowali destylatu Milordziaka. On sam tłumaczył, że jest to na razie produkcja eksperymentalna i że pracuje nad polepszeniem smaku, ale Brysiak rozpływał się w pochwałach, wspominając degustację w lesie.

Milioner ostrożnie powąchał płyn, potem upił trochę i jak przystało na wytrawnego smakosza, chwilę trzymał w ustach.

Buła zastanowił się chwilę.

Milordziak zaczął napełniać puste kieliszki.

Milordzianka brandy robiła furorę. Młodzi widząc, że starsi całkowicie oddali się degustacji, opanowali parkiet. Waluś Brysiak przyniósł elektryczną gitarę, którą dla niepoznaki ogacił słomą, gdy Skubany przeprowadzał rewizję. Teraz też nie zdjął słomianego ochraniacza, podłączył instrument do kontaktu i zaczął wydzierać się na cały głos:

Dwudziestolatki, dwudziestolatki, to ja i ty, to ja i ty.

Zapytaj ojca, zapytaj matki, jakie się wtedy ma sny.

Ogacona gitara spisywała się doskonale, a nawet dzięki słomie wydobywały się z niej przyjemniejsze i ciekawsze tony.

Wódka działała piorunująco. Nikt już nawet nie zapytał, skąd u Brysiaka umiejętność gry na elektrycznej gitarze, wszyscy zajęci byli opróżnianiem kieliszków.

Kiedy wychylali ostatki, Milordziakowa, która wyszła zaopatrzyć dziadka w jedzenie, wpadła jak bomba na salę, odciągnęła męża od milionera i wykrzyknęła:

Milordziak zaczął rozglądać się za synem, ale Józwa tańczył w najlepsze z Mary, nie chcąc więc psuć mu zabawy, sam wymknął się z hotelu.

Dziadek rzeczywiście leżał pod topolą i widocznie z tego wstrząsu wszystko mu się pomyliło, bo zamiast klekotać, piał w najlepsze, jak rasowy kogut. Dopiero jak pochylił się nad starym, wszystko stało się jasne. Od dziadka bił charakterystyczny zapach milordzianki.

Zamiast odpowiedzi usłyszeli głośne „kuku – ryku, kuku – ryku”!

Milordziak przystawił drabinę do topoli i dźwignął starego do góry. Posuwał się powoli, bo kręciło mu się porządnie w głowie. Kiedy wreszcie po niemałym trudzie złożył ojca w gnieździe, poczuł pod ręką coś zimnego. Gniazdo bocianie wymoszczone było butelkami po wódce.

Tymczasem jadalnia przedstawiała istne pobojowisko. Pościągane obrusy, walające się butelki, porozlewane resztki trunków świadczyły najlepiej, jak bardzo udana była zabawa. Większość jej uczestników udała się na spoczynek, niektórzy drzemali po kątach, tylko nieliczni dotrzymywali placu. Ale i im zabrakło energii. Skubany po trudach wieczoru, podtrzymując ręką ociężałą głowę, drzemał wsparty o stolik. Buła, upewniwszy się, że Mary poszła spać, pofolgował sobie nieco. Teraz siedział w kącie na podłodze i mówił coś do siebie gestykulując zamaszyście.

Kobiety z osady zaczęły zbierać swych małżonków. Mężczyźni opierali się jak mogli, ale pierwsza Kulfoniakowa zrobiła ze swoim porządek. Wzięła męża za włosy i pociągnęła do wyjścia. Za jej przykładem poszły inne. Jeszcze przez chwilę dochodziły z osady odgłosy śpiewów i awantur. Potem łuczywa pogasły i zapanowała cisza.

Buła w swym kącie doszedł do przekonania, że dobrze będzie zaczerpnąć świeżego powietrza. Czuł, że głowa mało mu nie pęknie, a co gorsza, dwoiły mu się kontury przedmiotów i ludzi. Zataczając się, wyszedł na dwór, ale w pewnej chwili poczuł się źle i byłby upadł, gdyby nie schwycił się pnia jakiegoś drzewa. Rozpalonym policzkiem przywarł do chłodnego pnia i było mu dobrze. Nagle usłyszał z góry szept.

Buła istotnie poczuł dreszcze. Chciał zatrzeć sobie ręce, ale bał się puścić drzewo.

Na drzewie coś się poruszyło. Słychać było pracowite gulgotanie.

Buła zachowując ostrożność wyjął flaszkę, odkorkował i wychylił tęgi łyk.

I znów koszyk na lince poszybował na dół i do góry.

Koszyk jeszcze nie raz wędrował na dół i do góry, nim skonstatowano, że nie ma już wódki.

Mam fajeczkę za cholewą, czy za prawą czy za lewą, kiej wyjdę na pole, to ją sobie zapolę.

Milioner przyłączył się do refrenu.

Kiej wyjdę na pole, to ją sobie zapolę.

Mam ja kozik wyrzynany,

na rzemyczku uwiązany, bo mi go potrzeba do komiśnego chleba. Hej, hej!...

I znów refren zabrzmiał na dwa głosy

Bo mi go potrzeba do komiśnego chleba. Hej, hej!...

Przyszłą do Filipa, do drzwi zapukała:

Otwórz mi Filipie, będę cię kochała. Filip drzwi otworzył...

Buła już nie słyszał dalszego ciągu. Nogi się pod nim załamały, usiadł pod topolą i słodko zachrapał. Tak go ten śpiew rozmarzył.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Kiedy nazajutrz milioner obudził się we własnym łóżku, nie mógł sobie przypomnieć szczegółów poprzedniego wieczoru. Bolała go głowa, czuł się nie najlepiej. Jak przez mgłę pamiętał zabawę, pamiętał, że potem wyszedł na spacer, śpiewał...

– Przecież ja rozmawiałem z bocianem – uprzytomnił sobie nagle. – Taki wstyd, chyba nikt nie słyszał.

Coś mu się jeszcze majaczyło, że bociek mówił ludzkim głosem, ale czym prędzej odsunął od siebie tak absurdalną myśl. Nie wiedział również, jak trafił do hotelu i kto położył go do łóżka.

A jednak coś go ciągnęło, żeby spojrzeć na bocianie gniazdo. Zwlókł się z łóżka i stanął w otwartym oknie. Ale bociek, jakby na jego widok, zatrzepotał skrzydłami.

– Kle – kle – kle! – popłynął z gniazda smętny głos.

Buła zły na siebie zatrzasnął okno i poszedł do łazienki. Wziął zimny prysznic i poczuł się trochę lepiej. A jednak myśl o gadającym bocianie nie opuszczała go. Wszystko zresztą było dziwne i niesamowite. Choćby nienaganne maniery dzikusów, którzy po tańcu, dziękując partnerkom, całowali je w rękę. A przecież na co dzień te same kobiety ciągnęli za włosy i obchodzili się z nimi jak barbarzyńcy.

W czasie śniadania jadalnia świeciła pustkami. Większość uczestników wczorajszej zabawy pozostała w łóżkach z kompresami na głowach. Kefir cieszył się dużym powodzeniem.

Po śniadaniu Mary wzięła radio tranzystorowe i wraz z ojcem poszła na spacer. Zupełnie bezwiednie znaleźli się przed chatą Milordziaka. Milioner spojrzał na topolę. Z gniazda wydobywało się jakby ciche chrapanie.

Przed chatę wyszedł Milordziak i nisko się pokłonił. Mary zauważyła, że kątem oka spojrzał zaniepokojony na topolę.

W chacie był tylko Józwa, który po wczorajszych akrobatycznych tańcach zszywał sobie skórę.

Mężczyźni usadowili się na zydlach z pniaków, a Mary przysiadła obok Józwy i w milczeniu obserwowała, jak on szyje.

Milordziak sięgnął pod skóry, gdzie spoczywała ukryta przed żoną blaszanka z destylatem.

Buła trochę się wahał, ale żeby nie urazić gospodarza, wychylił naczynie do dna. Wstrząsnął się, skrzywił i przez chwilę nie mógł złapać oddechu.

Gospodarz nalał sobie.

Mary skorzystała ze sposobności i postanowiła Józwie pomóc. Wzięła igłę i próbowała zeszyć skórę.

Józwa odebrał jej igłę.

Buła spojrzał w ich stronę, więc Józwa zabrał się znów do szycia.

Mary wyjęła z torebki tranzystor. – Japoński? – spytał Józwa.

„Biedny chłopiec” – pomyślała Mary i zaczęła głośno tłumaczyć:

Mary postanowiła ośmielić chłopca.

I rzeczywiście, wnet zabrzmiała muzyka. Buła z Milordziakiem spojrzeli na nich. Józwa z lękiem dotknął aparaciku.

Chłopak pokręcił głową.

Ale Józwa nie dał się przekonać.

Buła w błogim nastroju, milordzianka bowiem robiła swoje, podszedł do Józwy i poklepał go po ramieniu.

Tak więc Mary otrzymała najpiękniejszą skórę i zdawała się być tym szczerze zachwycona.

W czasie opróżniania którejś z kolei skorupy Bule zaświtała nagle znakomita myśl. Doszedł

do wniosku, że w klubach prehistorycznych, które zamierzał otworzyć po swoim powrocie, poczesne miejsce winna zająć milordzianka brandy. Wódka była znakomita, z jej zbytem nie powinno być żadnych trudności. Niech się schowają przy niej inne trunki. Oczyma wyobraźni widział, jak członkowie prehistorycznego klubu ubrani w skóry raczą się na posiedzeniach tym ulubionym napojem. To będzie prawdziwa sensacja. Milioner był pewien, że zrobi na tym świetny interes, gdyż tylko on będzie miał monopol na sprowadzanie z kraju milordzianki. Z czasem zacznie eksportować wódkę do innych krajów i pomnoży swą fortunę. Spojrzał z rozrzewnieniem na Mary. To dla niej zbija majątek, ona będzie podporą jego starości. Odkąd umarła mu żona, cały ciężar wychowania dziecka spadł na jego barki. Wywiązywał się z tego zadania jak tylko mógł najlepiej. Zapewnił dziewczynie staranne wykształcenie, dobierał jej towarzystwo. Mimo że był przeciążony pracą, zawsze potrafił znaleźć dla niej czas.

Milioner podzielił się swym pomysłem z gospodarzem.

Milordziak wiedział, że przecież po zakończeniu sezonu i powrocie do normalnego życia będzie musiał zaniechać produkcji nawet na własny użytek, nie mówiąc o sprzedaży, więc odrzekł:

Milordziak był równie zadowolony. Nęciła go perspektywa godziwego zarobku. Zaczął marzyć, jak to zaraz sprawi sobie nowy wóz, dokupi parę koni i trochę gruntu. Chciał zapytać, czy w Ameryce znają proso, ale ugryzł się w język. Pytanie mogło być przedwczesne. Napełnił więc skorupę i wręczył Bule.

Zwarli się w braterskim pocałunku.

I znów skorupka poszła w ruch.

Młodzi dla uniknięcia kontrolujących spojrzeń wyszli na dwór. Józwa zawiesił sobie tranzystor na szyi. Nagle Mary złapała go za rękę.

„Sołtys sobie dorabia” – pomyślał Józwa.

Józwa chwilę się zastanawiał.

Józwa objął ją mocno ramieniem. Tak ich zobaczył dziadek, który się właśnie obudził.

Chłopak z wdzięcznością spojrzał w górę. Dziadek na powitanie pomachał mu skrzydłem i konspiracyjnie pstryknął się w szyję na znak, że męczy go pragnienie. Józwa kiwnął głową.

Postanowił zaopatrzyć bociana, jak tylko wyjdą goście.

Z chaty wytoczyli się Milordziak z Bułą.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

No i pojechał Kulfoniak do Warszawy. Już od dawna naradzał się z żoną, rozważali wszystko szczegółowo. Handel ziemią rozwijał się pomyślnie, spory grosz wpadł im za skóry sprzedane Bule do prehistorycznego klubu. Uzbierała się tych dolarów spora kupka. Kulfoniak był zdania, że lepiej zaczekać do zakończenia sezonu, ale jego kobieta, kąpana w gorącej wodzie, nagliła do tego wyjazdu.

I Kulfoniakowa tak go skołowała, że wreszcie zdecydował się. Któregoś wieczora wyszykowała męża, oczyściła mu skórę, dała węzełek z jedzeniem i wręczyła łuk.

Samochód zwolnił i zatrzymał się parę metrów przed nim. Kierowca opuścił szybę.

Zmęczenie dawało mu się już we znaki. Po paru kilometrach usiłował jeszcze raz zatrzymać przejeżdżający samochód, ale bez powodzenia. Zwolnił, podobnie jak poprzedni wóz, lecz się nawet nie zatrzymał. Gdy Kulfoniak znalazł się w zasięgu reflektorów i można go było dobrze zobaczyć, szofer dodał gazu i gdyby podróżny nie uskoczył w bok, znalazłby się niechybnie pod kołami.

Po tych przykrych doświadczeniach zrezygnował z jazdy autostopem i nawet gdy nadjeżdżał samochód, schodził na pobocze.

Wreszcie po paru godzinach wyciągania nóg zobaczył przed sobą światła stacji kolejowej. Nie budząc sensacji znalazł się na peronie i pchnął drzwi do poczekalni. Rój rozmów uciszał się w miarę jak podróżni spostrzegali dziwnego przybysza. Kolejka czmychnęła czym prędzej, gdy Kulfoniak znalazł się przed okienkiem. Kasjerka zajęta była wypisywaniem blankietu.

W kasie pozostała tylko ręka podróżnego, uwięziona przez opadające okienko.

Trudno opisać tumult, jaki się podniósł w poczekalni. Kobiety piszczały, mężczyźni groźnie postukiwali kuflami z piwem o blat bufetu. Ktoś zawołał, że dziki chciał obrabować kasę. Gdy Kulfoniak usiłował uwolnić rękę, stanęło przy nim dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy ochrony kolei.

Funkcjonariusze poszeptali między sobą. Rzeczywiście, podróżny trzymał w zaciśniętej garści pieniądze na bilet, trudno go było posądzić o chęć rabunku. Żeby jednak wyjść z tego incydentu z honorem, starszy stopniem strażnik zapytał:

Skonfundowani funkcjonariusze spojrzeli po sobie. Faktycznie, sorty mundurowe mocno sfatygowane, obszarpane spodnie, brudne koszule i przepocone czapki.

Czas był najwyższy, bo pociąg wjechał już na stację i podróżni rzucili się do wyjścia.

Kulfoniak z biletem w garści ruszył za nimi. W korytarzu wagonu nie natknął się na nikogo.

Otworzył pierwszy z brzegu przedział, namacał po ciemku wolne miejsce i zadowolony usiadł. Wszyscy podróżni spali, słychać było ich miarowe oddechy i pochrapywania. Wkrótce i Kulfoniak zapadł w słodką drzemkę.

Było jeszcze ciemno, gdy otworzył oczy. Ktoś gładził go po skórze, a po chwili usłyszał szept:

Obudzili się i inni podróżni.

Kulfoniak czuł, jak zalewa go zła krew.

Ktoś zapalił zapałkę i w tej samej chwili gruba jejmość, która jak się okazało głaskała Kulfoniaka, wykonała gwałtowny skok i zawisła na hamulcu.

Gruby pan z wąsami spojrzał groźnie na Kulfoniaka.

Pociąg gwałtownie zahamował.

Pasażerowie zaczęli się wzajemnie przekrzykiwać.

Konduktor rozdzielił zwaśnionych.

Gospodarz sięgnął za pazuchę.

Pasażerowie znów rzucili się na Kulfoniaka.

W przedziale zabłysło światło.

Pasażerowie natarli na Kulfoniaka i wypchnęli go na korytarz.

Ludzie wychylali się z przedziałów i z przerażeniem obserwowali niesamowitego pasażera. Ktoś krzyknął, ktoś się przeżegnał, zapłakało jakieś dziecko.

Pasażer pięknie podziękował, zasłonił okno, łuk powiesił na haczyku i rozłożył się wygodnie.

Droga zeszła mu szybko. Gdy się obudził, pociąg stał już na stacji, wysiadali ostatni pasażerowie. Obciągnął skórę, zarzucił na ramię łuk i nie bez pewnej tremy wyszedł na ulicę. Sądził, że będzie obiektem powszechnego zainteresowania, ale rozczarował się przyjemnie. Ludzie biegali z obłędem w oczach, przecinali jezdnię w niedozwolonych miejscach, każdy był zajęty tylko sobą.

Zatrzymał przejeżdżającą taksówkę. Kierowca obrzucił go tak obojętnym spojrzeniem, jakby przez całe życie woził tylko prehistorycznych pasażerów.

Dopiero za trzecim razem Kulfoniakowi się udało.

Za parę minut byli już na miejscu.

Wąska uliczka obstawiona była gęsto przez nudzących się obywateli. Stali grupkami w bramach, przechadzali się, załatwiali jakieś dyskretne interesy. Ożywili się wyraźnie na widok niecodziennego przechodnia. Jeden z nich oderwał się od grupy i podszedł do Kulfoniaka.

Kulfoniak z rozrzewnieniem przypomniał sobie jak to on sam prowadził interesy z cudzoziemcami. Poczuł w osobniku bratnią duszę.

Kulfoniak nie chciał się od razu decydować. Wyminął kupca i poszedł dalej. Ale obstąpili go inni.

Ani się gospodarz obejrzał, jak znalazł się w pobliskiej bramie.

I mieli rację, bo bank był zamknięty na głucho. Dyrekcja prawdopodobnie postanowiła skończyć radykalnie z monotonią godzin urzędowania, dlatego też w pewne dni tygodnia bank był otwarty rano, w inne po obiedzie.

Kulfoniak miał dużo spraw do załatwienia i nie uśmiechało mu się czekać do godzin poobiednich na otwarcie szacownej instytucji.

Dalszy ciąg transakcji odbył się w bramie. Cena wydawała się gospodarzowi godziwa, ale jako rasowy kupiec postanowił się potargować. Wyjął spory plik banknotów.

Stanęło wreszcie na pięciu.

Wjechali windą na przedostatnie piętro.

Kulfoniak stał się nieufny.

Gospodarz ociągając się spełnił żądanie.

Kulfoniak oparł się o poręcz i pogrążył w rozmyślaniach.

Jak dobrze pójdzie, to jeszcze do końca sezonu zarobię drugie tyle.

Zaniepokoił się trochę, że tamten nie wraca.

Minęło pół godziny, potem godzina, a po kupcu ani śladu. Kulfoniak zaniepokojony na dobre postanowił odszukać go i zrugać za opieszałość. Kiedy wszedł na ostatnie piętro, omal nie padł z wrażenia. Nie było tam żadnych drzwi, tylko przejście do sąsiedniej klatki schodowej, którą można było spokojnie zejść na dół. Gospodarz uświadomił sobie, że został okradziony. Jak szalony zbiegł na dół i wzbudzając zainteresowanie wśród przechodniów, pognał przed bank. Ale uliczka była jak wymarła – bramy puste, handlarze nieobecni.

Trudno powiedzieć, co przeżywał Kulfoniak. Miał jeszcze trochę pieniędzy, ale była to zaledwie drobna sumka. Niestety, większość zarobku padła łupem złodziejaszka. Czuł, że traci sympatię do stolicy.

Znów nikt nie zwracał na niego uwagi. Nawet nie widział, jak daleko zaszedł, pogrążony w smutnych rozmyślaniach. W pewnej chwili poczuł głód i postanowił się posilić. Opodal była akurat restauracja.

Gruby cerber zagrodził mu drogę.

Gospodarz wzruszył ramionami i poszedł dalej. Za rogiem ulicy natrafił na mały prywatny sklepik z męską konfekcją. Wszedł więc i poprosił o krawat. Orzekł, że skórzany będzie najlepszy. Założył go na szyję i wrócił do restauracji.

Cerber popatrzył na krawat i otworzył drzwi.

Kulfoniak zajął ustronny stolik i z rozpaczy postanowił strzelić sobie setkę. Ale kelnerzy nie kwapili się z obsługą. Widocznie mieli jakąś naradę produkcyjną, bo zgromadzili się przy służbowym stoliku i zawzięcie dyskutowali.

Kulfoniak również wołał i podnosił rękę, pragnąc zwrócić na siebie uwagę, ale na próżno. Wyjął więc ołówek i napisał na serwetce: „Można tu coś zamówić?”, nadział kartkę na strzałę i wypuścił z łuku w stronę kelnerów. Strzała upadła na stolik, wywołując konsternację. Kelnerzy przeczytali kartkę i natychmiast rzucili się do stolików.

Po paru dalszych kieliszkach nabrał animuszu.

W miarę jak upływały godziny, czuł się coraz lepiej. Postanowił przenocować w stolicy, być może jutro uda mu się odszukać przed bankiem złodzieja. Był już późny wieczór, gdy uregulował rachunek i wyszedł na ulicę. Przeprosił jakąś kobietę, stojącą samotnie na rogu, i grzecznie zapytał.

Kulfoniak sam nie wiedział co zrobić, ale przedsiębiorcza osóbka ujęła go pod rękę i zatrzymała taksówkę.

Zapłaciła za taksówkę i poprowadziła Kulfoniaka na górę. W mieszkaniu panował twórczy nieład.

Gospodarz sięgnął pod skórę i pokazał jej nędzne resztki pozostałe z fortuny.

Na stole pojawiła się butelka i skromne zakąski.

I opowiedział nieznajomej, co go spotkało.

– Zrobię wszystko, żeby cię pocieszyć – powiedziała znacząco i znów napełniła kieliszki.

Zmęczenie, mocne wrażenia i mocna wódka zrobiły swoje. Kulfoniak jak przez mgłę pamiętał, że na stole pojawiła się druga butelka, a sympatyczna gospodyni przebrana w ażurowy szlafroczek siedziała mu na kolanach i wciąż nazywała „swoim dzikuskiem”.

Gdyby ktoś późną nocą przechodził przez pobliski skwer, ujrzałby ciekawą scenę. Na ławce spało dwóch panów w niekompletnej nieco garderobie. Jeden z nich miał na sobie jedynie koszulę i spodnie, drugi odziany był w piękną wilczą skórę, na nogach zaś miał łapcie z łyka.

W pewnym momencie ten drugi poruszył się, podkulił nogi i stęknął:

Współlokator omal nie spadł na ziemię.

Jak na komendę obaj usiedli i spojrzeli na siebie nic nie rozumiejąc.

Kulfoniak złapał się za głowę, potem zanurzył rękę za pazuchę. Z przerażeniem stwierdził, że jest lżejszy o banknoty, które pokazywał czarującej Joli. Nie była to duża suma, ale mogła wystarczyć na opłacenie przyzwoitego noclegu. Grzebał po wszystkich zakamarkach w skórze, znalazł jedynie trochę drobnych.

I opowiedział nieznajomemu swoją przygodę. Zapadła cisza. Panowie dotleniali się rozmyślając o niewesołej sytuacji. Powietrze było rześkie, szarzało.

Znowu zapanowało milczenie i znowu przerwał je ten w koszuli, widać rozmowniejszy.

Opadły go smętne myśli, ale szybko otrząsnął się.

Kulfoniak nie miał żadnych planów. Postanowił wprawdzie, że uda się przed bank, aby odszukać złodzieja, ale wieczorem? Rzeczywiście, co tu robić wieczorem?

Obaj myśleli gorączkowo. Wtem Kulfoniakowi błysnęła genialna myśl.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Po mile spędzonym kolejnym wieczorze u Joli Kulfoniak postanowił wrócić do domu. Protokół za jazdę bez biletu dopełnił miary nieszczęść, jakie go w stolicy spotkały. Biedak spodziewał się, że po tej podróży spadnie na niego fortuna, a tymczasem spadły razy wymierzone delikatną rączką jego żony. Sceny, jakie przez kilka następnych dni rozgrywały się w chacie Kulfoniaków, żywo poruszyły mieszkańców osady. Wszyscy niejako brali w nich udział – kobiety podjudzały Kulfoniakową, mężczyźni serdecznie współczuli jej mężowi.

Kiedy ucichły awantury z żoną, Kulfoniak rzucił się w wir interesów, żeby wynagrodzić sobie z nawiązką straty poniesione podczas niefortunnej podróży do stolicy. Nasypał więc ziemi do woreczków i ruszył przed hotel. Ale tam zgromadzili się już prawie wszyscy mieszkańcy osady. Każdy coś trzymał w ręku, przeważnie skóry i metalowe ozdoby.

Milordziak ustawił na ziemi baterię różnej wielkości butelek.

Handel szedł pełną parą. Wśród sprzedających kręcili się goście hotelowi i targowali się zawzięcie. Kulfoniak zauważył, że najczęściej dokonywano transakcji zamiennych. Towar za towar.

Mieszkańcy osady z prawdziwą ulgą wyzbywali się niepotrzebnych skór i różnego paskudztwa, w które ich obficie zaopatrzył Dom Mody „Szyk i Elegancja”. Turyści bynajmniej nie czuli się pokrzywdzeni. Wiedzieli, że po powrocie do domu znajomi rozłapią pamiątki przywiezione z podróży. Najkorzystniej sprzedawali sprzęt techniczny. Szczególnie tranzystory, zapalniczki i elektryczne maszynki do golenia. Co prawda nie mogli zrozumieć, po co to tubylcom, skoro w osadzie prąd w ogóle nie jest znany. Podejrzewali, że do zabawy.

Wraz z rozwojem handlu zaczęło rozwijać się w osadzie reaktywowane rzemiosło. Warsztaty wyrastały jak grzyby po deszczu. Największy kłopot był tylko z zaopatrzeniem w surowce. Pyrolak wziął ładny grosz za kłąb drutu kolczastego, który przypadkowo odkopał na swoim podwórzu. Na rynku pojawiły się również wyroby sztuki ludowej, której początek dał Brysiak, wypalając z gliny figurki bożka Okowita. Ostatnio Brysiak pracował nad technologią urn prehistorycznych z popiołem w środku. Miał to być prawdziwy szlagier handlowy. Przygotował już kilkanaście sztuk, ale postanowił rzucić urny dopiero wtedy na rynek, gdy będzie miał ich dostateczną ilość. Popiół brał oczywiście z paleniska.

A więc i tym razem Kulfoniak poniósł klęskę. Inni mieli tak atrakcyjne towary, że na jego ziemię w woreczkach nikt nie zwracał uwagi. Jak niepyszny wrócił do domu i oddał się smutnym rozmyślaniom. Ziemia nie idzie, interes ze skórami również skończył się bezpowrotnie. Od nikogo żadnej skóry nie wymani, bo każdy sam sprzedaje cudzoziemcom. Nie mógł sobie darować, że posłuchał się głupiej baby i pojechał do stolicy. Nie odrobi już straconych pieniędzy. Nie ma innej rady, tylko trzeba będzie czekać na rozliczenie po zakończeniu sezonu. Żeby wypadło ono jak najokazalej, ciężko teraz z żoną pracowali.

Mężczyzna zagryzł wargi i nic nie odpowiedział. Chodził z żoną, jak koń w kieracie, żeby odkupić winy.

Po nieudanym targu Kulfoniak ze złością wyrzucił woreczki z ziemią i złożył sąsiedzką wizytę Milordziakowi.

Producent destylatu siedział na pniaku i rozlewał do butelek wódkę.

Rzeczywiście milordzianka brandy biła rekordy powodzenia. Kulfoniak obserwował pracującego Milordziaka i przełykał ślinę.

Sąsiad splunął z niechęcią.

Kulfoniak doszedł do wniosku, że niepotrzebnie naraża się Milordziakowi.

Nastało milczenie, w czasie którego Kulfoniak zaczął kręcić się niespokojnie, wreszcie widząc, że gospodarz nie domyśla się celu jego odwiedzin, bąknął nieśmiało:

Kulfoniakowi zaiskrzyły się oczy. Żałował, że nie wypada mu poprosić o większą. Zresztą darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy.

Kulfoniak myślał zrazu, że to niesmaczny żart.

Kulfoniak zgrubiałymi palcami wyciągnął papierek i położył na stole.

Kulfoniak podniósł się ciężko z pniaka.

Kulfoniak powlókł się do domu w fatalnym nastroju. Czuł, że między ludźmi coś się zmieniło, zapanowały jakieś dziwne zwyczaje, oparte tylko na wzajemnych korzyściach. Przepadły gdzieś sąsiedzkie dobre stosunki i zwykła ludzka bezinteresowność. Nawet w nieszczęściu nikt nikomu nie poda ręki. A jeszcze niedawno wszyscy w Dzyndzylakach stanowili jakby jedną zgodną rodzinę. Zdarzały się nieporozumienia, ale w potrzebie człowiek człowieka nie opuścił.

Ale nie tylko ludzie przechodzili metamorfozę. Któregoś ranka przybiegł z lasu wystraszony Milordziak. Opowiadał, że gdy krzątał się wedle aparatury, ujrzał nagle zbliżającego się wielkiego niedźwiedzia. Z początku ludzie nie dawali wiary. Nikt nigdy nie spotkał w okolicy dzikiego zwierza. Żyły tu tylko zające, kilka lisów i dzikie króliki. Podejrzewano, że Milordziakowi w czasie destylacji coś się przywidziało. Na usilne prośby producenta paru gospodarzy poszło z nim jednak do lasu. Niedźwiedzia co prawda nie zobaczyli, ale przewrócona kadź z zacierem i potłuczone butelki świadczyły, że był tu jakiś nieproszony gość. Zdarzenie to niezwykle poruszyło mieszkańców osady. Nie zdążyli jeszcze ochłonąć, gdy stali się świadkami nowej sensacji. W biały dzień wtargnął do wsi potężny odyniec, przeleciał jak burza między chatami, przewrócił Kozielaka, który akurat się napatoczył i byłby go srodze pokaleczył, gdyby nie sąsiedzi, którzy z wrzaskiem popędzili na odsiecz. Zwierz porzucił swoją ofiarę i błysnąwszy szablami skrył się w lesie.

Kozielak aż czkawki dostał z przestrachu.

Rychło jednak odechciało się im dowcipów, bo nad osadą zawisło nowe niebezpieczeństwo. Do ludzkich siedzib zaczęły podchodzić wilki. Ich przejmujące wycie mroziło krew w żyłach.

Mieszkańcy budzili się po nocach i z trwogą nasłuchiwali złowrogich dźwięków.

W rozmowie ze Skubanym Pyrolak proponował, żeby zawiadomić o tym władze.

Prezes uspokoił sołtysa, choć sam nie mógł sobie wytłumaczyć tego fenomenu. A sprawa zdawała się być prosta. Pod wpływem zmian zachodzących w ludziach natura również zaczynała się zmieniać.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wraz z rozwojem handlu Dzyndzylaki przeszły istną metamorfozę. Nie można już było powstrzymać lawiny cywilizacji, która przewalała się przez osadę.

W Dzyndzylakach powstało coś w rodzaju zespołu gospodarczego, który rozwinął szeroką działalność. Do tej pory szyszki w miejscowych lasach marnowały się bezużytecznie i nikomu nie przyszło do głowy, żeby je wykorzystać. I oto na ten pomysł wpadli mieszkańcy Dzyndzylaków. W zrealizowaniu tej inicjatywy dopomogła oczywiście Spółdzielnia „Dewizowy Turysta”, a głównie prezes Skubany. Dostarczono słoiki, ocet i tak powstał produkt eksportowy pod nazwą „Szyszki w occie”. Zamówiono bardzo udane pod względem graficznym etykiety. Na tle sosny umieszczona była podobizna prehistorycznego mieszkańca odzianego w skóry, który z łuku celuje do szyszek. Napis na etykiecie głosił w języku angielskim „Cones in vinegar. Product of Dzyndzylaki”.

Szyszki w occie były przeznaczone dla wiewiórek. Producenci na podstawie obserwacji doszli do wniosku, że zwierzątkom tym odpowiada bardziej urozmaicone menu. Bo jakże to tak. Kuchnia dwudziestego wieku wzbogaca się wciąż o nowe potrawy, a wiewiórki muszą jeść wciąż to samo. Wyjadanie z szyszek nasion namoczonych w occie powinno zaspokoić ich kulinarne wymagania. Oczywiście produkcja była nastawiona wyłącznie na eksport. Nasze rodzime wiewiórki miały zaczekać na ten przysmak do czasu zaspokojenia popytu zagranicy. Spółdzielnia nawiązała kontakt z jedną z centrali handlu zagranicznego, przesłano parę próbek i oto nadeszły pierwsze zamówienia. Sukces przeszedł najśmielsze oczekiwania. Złożono oferty na taką ilość słoików, że wszystkie kobiety w Dzyndzylakach znalazły zajęcie przy zbieraniu szyszek. Było to niewątpliwie zasługą odpowiedniej reklamy, która głosiła, że wiewiórkom karmionym szyszkami w occie wyrasta drugi ogon. Znając na przykład gusta myśliwych na Alasce czy w Kanadzie, którzy bardzo sobie cenią wiewiórcze skórki, trudno się dziwić, że produkt z Dzyndzylaków spotkał się z takim zainteresowaniem. A nie zapomnijmy również o licznej grupie ludzi, którzy hodują wiewiórki w domu. A więc należało pogratulować mieszkańcom osady pomysłu. Wpływy z eksportu, po odtrąceniu sobie należnej części, Spółdzielnia przeznaczała na zakup leków i witamin dla tubylców.

Wnętrza prehistorycznych chat zmieniły się nie do poznania. Przy barłogach widziało się eleganckie materace turystyczne, skóry na ścianach sąsiadowały z wytwornymi sukniami. Piękne płody ludzkiej myśli technicznej w postaci różnego rodzaju aparatów wisiały na kołkach obok łuków i prymitywnych narzędzi. Jeszcze raz znalazła potwierdzenie teza, że handel bogaci narody. Mała społeczność Dzyndzylaków fascynowała się tą nową dla siebie prawdą.

Uległ także zmianie wygląd apartamentów hotelowych. Zniknęła artystyczna grafika i inne ozdoby. Na ścianach pojawiły się teraz łuki, prehistoryczne narzędzia, wytwory prymitywnej myśli ludzkiej. Na nocnych szafkach stały posążki boga Okowita. Skóry ze względu na przykrą woń, jaką wydzielały, przechowywano w oddzielnych pomieszczeniach. John Buła, opętany ideą stworzenia prehistorycznych klubów, wysłał za ocean za pośrednictwem Spółdzielni pierwszą partię zakupionych strojów.

Ale mieszkańcy osady i hotelu nie mogli żyć tylko handlem. Prezes Skubany wymyślał dla nich coraz to nowe atrakcje. I tak zrodziła się entuzjastycznie przyjęta przez członków zarządu myśl pokazania gościom prehistorycznych obrzędów żałobnych.

Szkopuł polegał na znalezieniu odpowiedniego kandydata, który zgodziłby się odegrać rolę nieboszczyka. Scenariusz smutnej uroczystości, opracowany przez Skubanego, został zatwierdzony na posiedzeniu zarządu i skierowany do realizacji.

Po dłuższych obserwacjach postanowiono zwrócić się do Żółwiaczka. Był to chłop w podeszłym już wieku i prezesowi zdawało się, że patrzy na księżą oborę. Dyskretnie przeprowadzony wywiad wykazał, że na dodatek Żółwiaczek cienko przędzie. Nie miał głowy do handlu, do roboty też się nie palił, choć sąsiedzi namawiali go, żeby wykorzystał pomyślną koniunkturę i otworzył mały warsztat rzemieślniczy. Ale on po całych dniach kręcił się po targowisku przed hotelem, jak się okazało nie tylko powodowany zwykłą ciekawością. Żółwiaczek awansował mianowicie na prehistorycznego złodzieja kieszonkowego. Była to jego nowa specjalność wymagająca, jak wiadomo, niebywałej zręczności. Żółwiaczek operował żyletką, zgrabnie wycinając kieszenie wraz z całą zawartością.

Jak na razie, wykonał zaledwie parę udanych operacji. Na dodatek źle trafił i nie obłowił się specjalnie. Samokrytycznie przyznawał, że w tej dziedzinie nie ma przed sobą przyszłości. Kieszonkowcem mógł być tylko młody człowiek o wrażliwych rękach.

Zdawało się więc, że prezes dokonał trafnego wyboru. Utwierdził się w tym przekonaniu, gdy odwiedził Żółwiaczka i zapytał, jak idą interesy.

Czekam, aż po tej całej hecy znów otworzą w Dzyndzylakach spółdzielnię.

Żółwiaczek zachwiał się na nogach i pobożnie przeżegnał.

Mimo wszystko gospodarz nie wyglądał na zachwyconego. Skubany wyjął scenariusz i zaczął gorąco namawiać kieszonkowca do objęcia głównej roli. Żółwiaczek szczegółowo zapoznał się z bogatym programem pogrzebu i zażądał dodatkowych wyjaśnień. Przez cały czas sceptycznie kiwał głową.

Chwilę targowali się zawzięcie. Stanęło wreszcie na dwustu pięćdziesięciu. W widowisku miała wziąć również żona Żółwiaczka. Statystować mieli wszyscy mieszkańcy osady.

Skubany rzucił się w wir przygotowań. Ludzie uznali, że pomysł jest dziwaczny, ale zachęceni godziwym zarobkiem, dali się przekonać. Prezes częściej wymykał się teraz wdowie Konstancji i przebywał wśród swoich podopiecznych.

Wieczorami z prehistorycznych chat dochodziło jakieś tęskne zawodzenie. Turyści w hotelu nie mogli się nadziwić, skąd taka nagła zmiana nastroju. Indagowany w tej sprawie prezes Skubany rozkładał bezradnie ręce. A kiedy wreszcie stwierdził, że smutek udzielił się również gościom, dał znak i po osadzie gruchnęła wieść o śmierci Żółwiaczka. Mieszkańcy chodzili markotni, ze zwieszonymi głowami, głównie dlatego, że na czas pogrzebu prezes zakazał konsumpcji milordzianki. Ale turyści o tym oczywiście nie wiedzieli i szczerze współczuli dzikim. Do domu żałoby ciągnęły pielgrzymki. Z początku chodzili tylko tubylcy, potem również i goście hotelowi.

Żółwiaczek leżał wyciągnięty jak struna na posłaniu wymoszczonym skórami, a tak łudząco przypominał trupa, że nawet zaznajomieni z widowiskiem wzdrygali się nieprzyjemnie. Ale prawdziwy koncert gry dawała Żółwiaczkowa. Siedziała przy mężu i zawodziła tak żałośnie, że turystom ze współczucia ściskały się serca. Widok zbolałej kobiety z rozpuszczonymi włosami wyciskał łzy z oczu.

Pyrolak z urzędu regulował ruch wokół łoża zmarłego. Nie dopuszczał turystów zbyt blisko, aby nie zauważyli, że Żółwiaczek oddycha. Zresztą na wszelki wypadek skórę przykrywającą odeszłego w zaświaty oparto na paru niewidocznych patyczkach, tak, aby nie dotykała piersi nieboszczyka. Gdy oddychał, nie poruszała się więc i złudzenie było całkowite.

W rzadkich chwilach przerwy między jedną a drugą grupą odwiedzających, nieboszczyk zrywał się z łóżka i wołał do żony:

Żółwiaczkowa nie była zachwycona apetytem męża.

Gdy ktoś z obecnych sygnalizował, że nadchodzą gapie, nieboszczyk dawał nura pod skóry, poprawiając poprzewracane patyczki.

Tak się złożyło, że bogacz z Chicago, Stanley Świder przyszedł sam do domu żałoby. Żółwiaczkowa zła, że musi wyć dla jednego gościa, obrzuciła go niechętnym spojrzeniem. Ale wnet zaczęła szlochać i wyrywać sobie włosy z głowy. Gość najpierw podszedł do łóżka zmarłego, może nawet trochę za blisko, a po chwili odwrócił się do zawodzącej kobiety. Pochylił się nad nią z wyrazami współczucia i pocieszenia i wtedy stałą się rzecz nieoczekiwana. Żółwiaczek, korzystając z tego, że Stanley stał do niego tyłem, błyskawicznie uniósł się na posłaniu i żyletką, z którą nie rozstawał się nawet na łożu śmierci, pięknie zoperował bogaczowi kieszeń. Pyrolak zauważył tylko błysk stali i mistrz zaliczył jeden portfel więcej. Toteż gdy Stanley wyprostował się i po raz ostatni rzucił okiem na łoże, Żółwiaczek był już przykładnym nieboszczykiem.

Na trzeci dzień miały odbyć się główne uroczystości żałobne. Prezes gorąco zachęcał gości, żeby obserwowali to jedyne w swoim rodzaju wydarzenie.

Już od rana tubylcy znosili z lasu drzewo i na środku osady budowali okazały stos. Pogoda była jak na zamówienie: dzień ponury, niebo zasnute ciężko zwisającymi chmurami. Za przykładem ludzi i natura pogrążyła się w żałobie. Około południa stos był gotowy, ale początek uroczystości miał nastąpić o zmierzchu. Tak zdecydował prezes, chcąc uniknąć nieprzewidzianych komplikacji.

Przed samym wieczorem trochę popadał deszcz.

Osobiście dopilnował rozmieszczenia gości i tubylców. Jedni i drudzy stali oddzielnie, tak jednak, że ta część stosu, która wychodziła na las, nie była obstawiona.

Nagle umilkły głosy i ludzie wyciągnęli szyje. Od chaty Żółwiaczka podążał żałobny kondukt. Czterech mężczyzn niosło na ramionach zwłoki. Za nimi wlokła się zbolała wdowa. Orszak zbliżył się do stosu i u jego podnóża mężczyźni złożyli ciało. Prezes Skubany podrapał się w głowę i w tej chwili uderzyły w niebo żałobne pienia mieszkańców prehistorycznej osady.

Umarł nam Żółwiaczek Oj, Łado, Łado! Nie ma już Żółwiaczka Oj, Łado, Łado! Mogłeś jeszcze pożyć Oj, Łado, Łado! Po coś tak się spieszył Oj, Łado, Łado!

Źle ci tu nie było Oj, Łado, Łado!

Tam nie będzie lepiej

Oj, Łado, Łado

Chór zamilkł. Mężczyźni dźwignęli zmarłego i zaczęli wspinać się na stos. Złożyli Żółwiaczka na szczycie i zeszli z powrotem.

– Proszę teraz uważać – szepnął prezes do turystów. – Razem z nieboszczykiem pali się ulubione przedmioty, które mu służyły za życia i które specjalnie lubił.

I rzeczywiście, na stos zaczęli się znów wspinać kolejno mieszkańcy osady. Pierwszy podążał Pyrolak, niosąc pokaźnych rozmiarów figurkę boga Okowita. Za nim inni nieśli łuki, strzały, skóry, kawałki żelaza i jakieś skorupy.

– To są naczynia – informował półgłosem Skubany. – Wierzą, że kto w zaświatach nie ma własnej zastawy, będzie cierpiał głód i niedostatek.

Mieszkańcy wszystkie te przedmioty ustawili koło Żółwiaczka i ze zwieszonymi głowami schodzili na dół. Kobiety podtrzymywały Żółwiaczkową, która zdawała się nie wiedzieć o bożym świecie.

Nagle w ciszę wdarł się bociani klekot, smutny jakiś i powolny, jak przystało na powagę chwili. To dziadek Milordziak z wierzchołka swojej topoli żałośnie żegnał druha, z którym wypił niejedną szklaneczkę wódki.

Nastrój był tak przejmujący, że panie z hotelu trzymały chusteczki przy oczach, nie mogąc wprost pohamować łkania.

A oto do stosu podszedł ociężałym krokiem Pyrolak. Niby to krzesiwem, a naprawdę zapałkami, które miał ukryte pod skórą, zaczął rozniecać ogień. Niestety, żadna z zapałek nie chciała się zapalić. Ich łebki pryskały z sykiem i gasły. Zdenerwowany sołtys rzucił pudełko na stos i zrobił użytek z krzesiwa. Chociaż nie miał wprawy, już za pierwszym razem iskra padła na chrust i buchnął ogień.

Zgroza odmalowała się na twarzach turystów, ale to, co nastąpiło później, przeszło ich wyobrażenia.

Żółwiaczkowa wyrwała się kobietom i podbiegła do stosu. A kiedy zaczęła wchodzić na górę, Konstancja zawołała histerycznie:

Żółwiaczkowa wspinała się na stos od strony, której nie objęły jeszcze płomienie, a wśród zebranych zabrzmiała znowu smutna pieśń żałobna.

Idź do męża swego

Oj, Łado, Łado! Będzie wam tam dobrze Oj, Łado, Łado! Lepiej niż na ziemi Oj, Łado, Łado! Będziecie szczęśliwi Oj, Łado, Łado! Przyrzeknij mu jadło Oj, Łado, Łado!

Tak jak i na ziemi

Oj, Łado, Łado!

Nawet na Skubanym, który był autorem słów i melodii, pieśń zrobiła duże wrażenie.

Tymczasem wdowa wstępowała coraz wyżej z dumnie podniesioną głową. Jej determinacja i odwaga oprócz współczucia budziły również szczery podziw.

Nagle jakby nieco przyspieszyła kroku, gdy płomienie zaczęły dosięgać jej pięt. W chwilę potem stos przesłonił czarny dym.

Tubylcy odsunęli się trochę, bo żar bił od stosu, i znów zaśpiewali.

Już was nie zobaczym Oj, Łado, Łado!

Może to i lepiej Oj, Łado, Łado! Życie jest za krótkie Oj, Łado, Łado! Lecz nie będzie dłuższe Oj, Łado, Łado!

Było już zupełnie ciemno i dym, który wydobywał się ze stosu nie pozwalał niczego dojrzeć. A musiało się tam dziać coś niezwykłego, bo nagle poleciały na dół tlące się bierwiona. Teraz na gwałtowne znaki prezesa chór zaczął śpiewać głośniej.

Nie żałujcie jednak Oj, Łado, Łado! Żeście już nie z nami Oj, Łado, Łado!

My nie żałujemy

Oj, Łado, Łado!

Była to awaryjna zwrotka, którą prezes skomponował specjalnie na wypadek

niespodziewanych komplikacji. I dobrze się stało, bo oto w czasie śpiewania ostatnich słów na oczach zdumionych obserwatorów wierzchołek stosu runął, aż snop iskier poleciał w górę. Równocześnie rozległy się dwa głuche uderzenia. Za stosem coś się kotłowało. Ukazały się jakieś dziwne stwory z długimi ryjami. Nikły blask ognia podkreślał jeszcze ich niesamowity wygląd. Stwory te rzuciły się w kierunku cudzoziemców, a jeden z nich przewrócił stojącego na przedzie Bułę.

– Dziki! Dziki! – rozległy się przerażone wrzaski ludzi, mających w pamięci niedawne odwiedziny odyńca.

Nastał sądny dzień. Turyści, przestraszeni śmiertelnie, rzucili się do ucieczki.

Wydarzenia nastąpiły po sobie tak błyskawicznie, że nawet Skubanego zawiódł refleks. On jeden wiedział, że owe stwory, to byli Żółwiaczkowie ubrani w maski przeciwgazowe, chroniące ich przed dymem. Oczywiście w ciemności rura maski mogła się skojarzyć z ryjem odyńca, zwłaszcza że małżonkowie mieli na sobie skóry.

Szczęśliwie wszyscy dobiegli do hotelu, a cała przygoda skończyła się jedynie na strachu.

Skubany wraz z mieszkańcami osady poszedł do chaty Pyrolaka, gdzie mieli ich oczekiwać bohaterowie żałobnych uroczystości.

Jakoż gdy weszli, ujrzeli dziwny widok. Żółwiaczkowa siedziała okrakiem na mężu i okładała go kuksańcami po głowie. Bohater zaś nie wyglądał na nieboszczyka, bo choć w niewygodnej pozycji, odgryzał się przecież jak mógł.

Z trudem rozdzielono walczących.

Z wyjaśnień obydwojga wynikało, że z początku wszystko szło dobrze. Kiedy dym zakrył wierzchołek stosu i zaczął gryźć w oczy, Żółwiaczek, jak było umówione, założył maskę przeciwgazową, którą mu przedtem wręczył Skubany. Kiedy zobaczył wynurzającą się z gryzących obłoków małżonkę, zrobił jej miejsce obok siebie i pomógł założyć ochraniacz. Żółwiaczkowie mieli odczekać możliwie najdłużej i dopiero w ostatniej chwili zjechać po bierwionach z drugiej strony stosu i pod osłoną dymu uciec do lasu. Jednak Żółwiaczkowa przestraszyła się i postanowiła wcześniej opuścić płonący stos. Na to z kolei nie chciał się zgodzić małżonek, a ponieważ maski utrudniały im porozumienie się, przytrzymał żonę za skórę. Zdenerwowana kobieta wyrżnęła go bierwionem w głowę. Wówczas drzewo obsunęło się i oboje spadli na ziemię. Na dodatek w maskach, z którymi byli nieoswojeni, zaczynało brakować im powietrza. Dlatego właśnie wybrali najkrótszą drogę do lasu i wpadli w grupę cudzoziemców, przewracając po drodze milionera Bułę. Na szczęście nie zostali rozpoznani.

Wyjaśnienia Żółwiaczka brzmiały bardzo prawdopodobnie, tylko Żółwiaczkowa energicznie im zaprzeczała. W każdym razie nikt nie dowiedział się na pewno, jakie prawdziwe intencje miał rzekomy nieboszczyk, gdy na buchającym płomieniami stosie przytrzymywał małżonkę za skórę.

Po chlubnym zakończeniu widowiska pogrzebowego wyłoniła się dodatkowa okoliczność.

Małżonkowie, jako spaleni, nie mogli pokazywać się przyjezdnym. Najbardziej ubolewał nad tym Żółwiaczek, którego to dobrowolne uwięzienie pozbawiało możliwości wykonywania umiłowanego zawodu. Po całych dniach mieli siedzieć w zamkniętej chacie, a wychodzić tylko wieczorami i wtedy, gdy mieli pewność, że nie zostaną rozpoznani.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Rozwój handlu pomiędzy tubylcami i przybyszami zza Oceanu korzystnie wpływał na zacieśnienie wzajemnych stosunków. Oprócz wymiany towarowej, ci ostatni zyskiwali korzyści głębszej natury – uczyli się poprawnego posługiwania językiem swoich ojców, którym z początku władali bardzo nieudolnie.

Zwłaszcza bogacz z Chicago, Stanley, zdumiewał niezwykłą wprost pojętnością.

Stwierdziwszy po przyjściu do hotelu brak portfela, zawołał z oburzeniem:

Przykra ta sprawa nie wydostała się poza obręb hotelu. Jak twierdził Buła, dla Stanleya nie był to zbyt wielki uszczerbek. Pieniędzy miał tyle, że mogliby go okradać parę razy dziennie. Zresztą Buła miał własne kłopoty. Niepokoiła go Mary. Dawniej nudziła się nie wychodząc prawie z hotelu, teraz coraz rzadziej ją widział. Postanowił porozmawiać z córką.

Dziewczynie zaiskrzyły oczy.

Mary nie tylko się nie cieszyła, ale wyraźnie posmutniała.

Mary pisnęła radośnie, obdarzyła ojca gorącym pocałunkiem i wybiegła z hotelu prosto do chaty Milordziaków.

„Czy ona nie za bardzo przestaje z Józwą?” – niepokoił się Buła, ale zaraz odsunął od siebie tę niedorzeczną myśl.

Gdzie tam Józwie do Mary! Ona wykształcona, posażna, a on prymitywny, dziki chłopak. Skoro jednak Mary nie nudzi się w jego towarzystwie, niech sobie razem przebywają. W gruncie rzeczy decyzja dziewczyny była Bule na rękę. Milordzianka brandy służyła mu znakomicie. Poza tym przywykł do tych prostych, szczerych ludzi z kurnych chat. A już szczególnym sentymentem zapałał do Milordziaka. Zaraz też po wyjściu córki podążył jej śladem.

Mary siedziała na pniaku, przytulona do Józwy. Widząc ojca, odsunęła się od chłopaka, który zaraz zabrał się za reperację skór. Mary także wzięła się za robotę.

Przyjemny zapach milordzianki mile połaskotał nozdrza Buły. Milordziak podał mu szklaneczkę. Odkąd większą ilość brandy wymienił w hotelu na porcelanowy serwis na dwadzieścia cztery osoby, nie pijał już ze skorup. Kilka kryształowych szklanek też pochodziło z handlu wymiennego.

Milordziak nie czekając rozlał w trzy szklaneczki i wszyscy wypili.

Tylko Józwa w kącie ruszał pracowicie grdyką, ale widząc, że ojciec mu nie nalewa, wziął Mary za rękę i poszli w stronę lasu.

Dziewczyna, zakochana w nim po uszy, obsypywała chłopaka prezentami, znosiła do chaty Milordziaków wszystko, co tylko mogło mu przypaść do gustu. On również rewanżował się jej szczerym uczuciem, ale ponieważ nic wartościowego nie miał, prezentował jej figurki rzeźbione w drzewie i fujarki, na których grała, klaszcząc z zachwytu w ręce.

Chłopak zachmurzył się.

Chłopaka zdziwiła jej stanowczość.

Józwa wziął ją w ramiona. „Jak tylko odbębnię wojsko, zaraz się z nią ożenię” – pomyślał, a głośno dodał:

Usiedli na trawie i tam ich dojrzał Żółwiaczek, który teraz o zmierzchu wymykał się z chaty i zbierał w lesie i na okolicznych polach łyko, z którego wyrabiał pętle dla samobójców zza Oceanu. Ponieważ jednak nie mógł sam handlować, oddawał towar w komis Kozielakowi. Interes szedł dobrze, bo Kozielak znał się na reklamie.

Turyści kupowali pętle głównie na prezenty dla znajomych. A może i na sprzedaż, tylko głośno nie przyznawali się do tego. Kozielak zadowolony zgarniał pieniądze i uczciwie dzielił się z

Żółwiaczkiem. Współczuł sąsiadowi, którego ta sprawa z pogrzebem pozbawiła możliwości zarobkowania. Tym więcej zapału wkładał w reklamę i tym większy miał zbyt.

Żółwiaczek odłożył pęk łyka i zza krzaków obserwował młodą parę. Józwa poczynał sobie śmiało. Całował dziewczynę aż do utraty tchu, a ona leciała mu przez ręce. W pewnej chwili obserwator cały wychynął zza krzaka, tak go zainteresowała scena, która teraz nastąpiła.

I nagle Żółwiaczkowi zrobiło się smutno. Żal ścisnął mu serce. Stanął mu przed oczami palący się stos i szamocąca się żona.

– Psie życie! – westchnął, wziął łyko i poszedł przed siebie.

W tych ciężkich chwilach życia Żółwiaczek znalazł sobie dodatkową rozrywkę. Nocami wymykał się z domu, przystawiał drabinę do topoli i odwiedzał bocianie gniazdo. Dziadek Milordziak witał go radosnym klekotem. Nie narzekał wprawdzie na brak wiadomości z szerokiego świata, bo Józwa cichaczem dostarczył mu mały tranzystorek, ale zawsze to nie to samo, co porozmawiać z żywym człowiekiem. Wspominali więc dawne czasy i przy milordziance przyjemnie upływał im czas. Żółwiaczek bardzo sobie chwalił te odwiedziny. W gnieździe zawsze było co zjeść i wypić. Tyle, że trochę ciasno, bo pomieszczenie zbudowano na jedną osobę. Żółwiaczek początkowo próbował siadywać na najwyższym szczeblu drabiny, lecz zaniechał tego od czasu, gdy po paru głębszych milordziankach spadł na ziemię.

Któregoś dnia sąsiedzkie wizyty skończyły się. Stało się to za przyczyną pewnego bociana, który zaczął krążyć nad Dzyndzylakami. Goście myśleli, że to miejscowy bociek opuścił wreszcie gniazdo, lecz wystające na zewnątrz czubki skrzydeł wyprowadziły ich z błędu.

Zarówno mieszkańcy osady jak i turyści obserwowali z zaciekawieniem manewry ptaka. Przybysz ciężko machając skrzydłami zniżył lot i krążył teraz nad topolą. Widocznie obserwował gniazdo, bo odlatywał, to znów zawracał, wyciągał szyję i przekrzywiał głowę. Nagle zaklekotał.

Krótko, jakby nerwowo.

Mieszkańcy osady czekali, co teraz nastąpi.

Bociek lotem nurkowym skierował się prosto na gniazdo i stanął na jego krawędzi.

Ale przybysz witany był serdecznie. Z gniazda dochodził taki klekot, że niektórzy zatykali uszy. Komitywa została zawarta.

I tak rozpoczął się nowy etap w życiu dziadka Milordziaka. Klekotali sobie, jakby coś opowiadając; bociek zadomowił się na dobre, ani myślał odlecieć. Zaniepokojony syn zamierzał interweniować, ale spotkał się ze stanowczym sprzeciwem dziadka.

Bociek widocznie rozumiał sytuację mieszkaniową dziadka, bo stał przeważnie na jednej nodze na krawędzi gniazda. Na dodatek sublokator okazał się wdzięcznym ptakiem. Latał gdzieś na odległe łąki w poszukiwaniu żeru i nigdy się nie zdarzyło, żeby nie przyniósł dziadkowi w dziobie choć jednej żaby. Milordziak doceniał życzliwość sąsiada, ale postanowił oduczyć go tego.

Bocian kiwał przecząco dziobem i podsuwał smakołyk dziadkowi.

Milordziak w ramach rewanżu zaczął częstować ptaka wódką. Z początku Wojtek nie zdradzał zadowolenia.

I dopiero jak mu Milordziak wlał setkę destylatu w gardło, sublokator przełknął, otworzył dziób i przez chwilę nie mógł złapać powietrza. Ale zaraz zaklekotał i radośnie poruszył skrzydłami.

– A co, nie mówiłem, że dobra? – triumfował dziadek.

Z początku Milordziak zauważył, że gdy sięgał po butelkę, bocian zrywał się i odlatywał. Po chwili wracał z żabą, którą podsuwał na zakąskę. Z czasem Wojtek rozsmakował się także w jedzeniu z koszyka. Dziadek dzielił się z nim sprawiedliwie.

Ulubionym daniem Wojtka był chleb moczony w milordziance. Coraz rzadziej wypuszczał się więc na żaby, wreszcie zupełnie zaprzestał eskapad.

Milordziak zażądał teraz wzmocnionych racji tłumacząc, że musi utrzymywać Wojtka. Skubany zgodził się chętnie, nie chciał zadzierać z dziadkiem, zresztą obecność autentycznego bociana była mu bardzo na rękę.

Żółwiaczek, ciekaw nowego sublokatora, udał się w odwiedziny do Milordziaka. Przystawił w nocy drabinę i wspiął się do góry.

Ptak rzeczywiście nastroszy się i dziobał zawzięcie intruza.

Zdesperowany gość postanowił szturmem zdobyć gniazdo. Kiedy usiłował złapać za krawędź, Wojtek tak mu przyłożył, że Żółwiaczkowi ukazały się wszystkie gwiazdy. Stracił równowagę i z krzykiem runął na dół.

Wojtek triumfalnie odklekotał zwycięstwo i zaczął dziobem szukać butelki. Zjadł obficie namoczoną sporą kromkę chleba i zasnął, kiwając się na jednej nodze.

Milordziak od czasu do czasu znosił ojca wieczorem do chaty, gdzie stary zażywał toalety i zmieniał skórę. Odkąd jednak Wojtek zagościł na topoli, dziadek bardzo niechętnie opuszczał przyjaciela.

A w opustoszałym gnieździe szalał Wojtek. Klekotał przejmująco, bił skrzydłami i wyrzucał dziobem z gniazda puste butelki. Gdy nieobecność przeciągała się, zdenerwowany potrafił wtargnąć do izby. Dopadał dziadka i ciągnął go za skórę, przynaglając do powrotu.

Którejś nocy Milordziak wspiął się na drabinę, żeby jak zwykle znieść dziadka na dół, i został zaatakowany przez Wojtka.

Tak więc się zaczęła trwała przyjaźń człowieka z ptakiem. Najdziwniejsza przyjaźń, o jakiej kiedykolwiek przyszło nam słyszeć.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Narada odbywała się w chacie Pyrolaka. Brali w niej udział wszyscy mężczyźni prehistorycznej osady.

Milordziak próbował oponować.

Pyrolak znów zabrał głos.

Milordziak napełnił szklaneczkę i podał Pyrolakowi.

Jedni chcieli wybrać kmiecia, inni znów ciało kolektywne. Ale pomysł z radą zakładową zwyciężył. Przegłosowano kandydatury i do nowego organu weszli: Pyrolak, Wisielczyk, Brysiak i Żółwiaczek.

Po ukonstytuowaniu się nowych władz Pyrolak został przewodniczącym, Brysiak sekretarzem a Wisielczyk skarbnikiem. Na to ostatnie stanowisko miał chęć Żółwiaczek, ale nie zgodzono się ze względu na jego przeszłość.

Pyrolak podziękował zebranym za zaufanie i przyrzekł, że nowo wybrana rada zakładowa postara się nie zawieść zaufania wyborców.

Kiedy nazajutrz prezes Skubany dowiedział się o powołaniu oficjalnego przedstawicielstwa mieszkańców osady, nie wydawał się być tym zachwycony.

Po obustronnych uzgodnieniach nowa rada zakładowa uzyskała przyrzeczenie, że zrzuty żywności będą częstsze, produkty bardziej urozmaicone. Szczególnie domagano się świeżych warzyw i owoców, bo w osadzie parę osób zapadło na szkorbut.

Ale i prezes wyszedł z tej próby sił obronną ręką. Przypomniał, że mieszkańcy, zajęci handlem z turystami, zaniedbali swoje obowiązki. Zażądał kategorycznie chodzenia z zającem przebitym strzałą i ciągnięcia kobiet za włosy po ziemi. Oświadczył ponadto, że nie zabrania handlu z turystami, ale od tej pory członek zarządu Spółdzielni będzie pobierał od sprzedających podatek, tak zwane placowe. W tej ostatniej sprawie rada zakładowa założyła stanowcze veto.

Prezes, aczkolwiek niechętnie, musiał ustąpić.

Pierwszy sukces rady wlał nieco otuchy w serca tubylców. Poczuli się raźniej, bo wiedzieli, że ma kto ich bronić przed wyzyskiem i skąpstwem prezesa.

To wydarzenie rozpoczęło zła passę w życiu Skubanego. Kolejną jego porażką było gwałtowne przerwanie romansu z Konstancją. Któregoś dnia odwiedziła Dzyndzylaki korpulentna niewiasta i zaczęła wypytywać o prezesa. Kiedy wskazano jej pokój, w którym mieszkał, wtargnęła tam bez pukania. Za to pukanie, jakie zaczęło za chwilę dobiegać ze środka, postawiło na nogi wszystkich mieszkańców hotelu. Drzwi o mało nie wypadły z zawiasów, gdy wdowa Konstancja wybiegła na korytarz w niekompletnym stroju. Za nią szybkim sprintem podążała przyjezdna z parasolką w ręku.

Konstancja zalewając się łzami, skryła się za grupką gości hotelowych wywabionych krzykiem na korytarz.

Przyjaciele zaczęli ją pocieszać.

Stanley pocieszał Konstancję dość długo, bo przez dwa dni nie wychodził z jej pokoju. A kiedy wreszcie pokazali się współmieszkańcom, Konstancja była radosna i uśmiechnięta, Stanley natomiast nieco przybladł i wyglądał na zmęczonego, ale było mu z tym do twarzy. Tak orzekły panie z hotelu ciesząc się, że wdowa odzyskała radość życia.

Nie opłacił się prezesowi ten romans. Konstancja stanowczo zażądała zwrotu prezentów i gotówki, nadto żona prezesa, pani Skubana, postanowiła otoczyć męża troskliwszą opieką, w związku z czym zamieszkała w hotelu.

Po tych przykrych przeżyciach prezes trochę oklapł i nie wykazywał nowych inicjatyw, ale życie w osadzie pulsowało intensywnie. Wznowiono polowania z wypchanym zającem, częściej też widziało się mężów ciągnących za włosy żony. Targ przed hotelem funkcjonował normalnie, a największym szlagierem na rynku były urny z popiołami i pętle z łyka dla samobójców.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

W powietrzu czuło się już jesień. W dzień było jeszcze ciepło, ale ranki i wieczory zapowiadały zbliżające się chłody. Na zebraniu rady zakładowej zobowiązano prezydium, aby wywalczyło dla mężczyzn ciepłe ineksprymable, możliwie na kożuszku. Do zakończenia sezonu turystycznego pozostało jeszcze trochę czasu, niektórzy jednak podliczali już swoje dochody i cieszyli się na myśl o zarobionych pieniądzach.

Wcześniej, niż w poprzednich latach, zaczęły szykować się do odlotu ptaki. I nagle niespodziewanie opuścił gniazdo Wojtek. Z początku dziadek myślał, że może się zapomniał i poleciał po żabę, bowiem rozwinął skrzydła do lotu akurat, gdy Milordziak otwierał butelkę, a takiego momentu bocian starał się nie przegapić.

Ale po Wojtku przepadł ślad. Próżno dziadek nawoływał go głośnym klekotem. Jeszcze się łudził, kazał Józwie szukać po okolicznych polach, ale bociana nie było. I wtedy dziadek popadł w depresję. Leżał po całych dniach nieruchomo, nie klekotał i nie ruszał skrzydłami. Stracił także apetyt i przestał pić. Wyraźnie brakowało mu kamrata.

Żółwiaczek postanowił rozerwać nieco dziadka, a przy okazji i siebie, gdyż spodziewał się w gnieździe dużych zapasów milordzianki. W nocy więc, jak dawniej, przystawił drabinę i raźnie wspiął się do góry.

Dziadek poruszył się w gnieździe, ale nie zaklekotał na powitanie. Być może przez chwilę łudził się, że to wraca Wojtek.

Nieproszony gość stękając podniósł się z ziemi.

Dziadek w samotności przeżywał swoją tęsknotę. Zaniepokojony syn chciał go znieść na dół, żeby się trochę rozerwał w chacie, dziadek jednak odmówił stanowczo.

Wkrótce prezes Skubany zgłosił pretensje, że dziadek nie wywiązuje się ze swoich obowiązków.

Nie było z nim dobrze, oj nie było. Wysechł Milordziak, sczerniał na twarzy. Co to może tęsknota zrobić z człowiekiem.

I kiedy zdawało się, że już dla dziadka nie ma ratunku, niespodziewanie przyleciał Wojtek. Dziadek drżącymi rękami otworzył butelkę, przyrządził parę maczanek i sam wypił tęgi łyk. Co to była za radość w gnieździe! Milordziak momentalnie odżył, klekotał z werwą jak dawniej, a przybysz pieszczotliwie dotykał go dziobem.

– Dobrze, że przyleciał, bo już się poważnie bałem o dziadka – zwierzał się Milordziak żonie. – Słyszysz, jaki znów wesoły?

Tymczasem radosne pogwarki w gnieździe nie ustawały. Dziadek chciał otworzyć drugą butelkę, ale ptak nie zamierzał już pić. Zaczęli klekotać ze sobą ciszej, zupełnie jakby się naradzali.

W pewnej chwili Wojtek rozłożył skrzydła i wyfrunął z gniazda. Nie oddalał się jednak, tylko krążył dookoła. Dziadek wodził za nim uważnie wzrokiem. Bocian klekotał coś bez przerwy, a stary tylko słuchał.

Co pewien czas Wojtek odpoczywał, następnie znów wzbijał się w powietrze i prezentował bardziej skomplikowane tajniki lotu.

Ludzie nie mogli zrozumieć, co to wszystko ma znaczyć.

Skubany cieszył się z tego powszechnego zainteresowania ptakiem. Przynajmniej turyści byli zajęci i nie zawracali mu głowy.

Ptak nie przerywał pokazów. Powietrzne ewolucje trwały już trzeci dzień. Teraz, w czasie krótkich odpoczynków w gnieździe, coraz mniej klekotał i dziadek rzadziej mu odpowiadał.

Tego dnia wzmożone popisy trwały od wczesnego rana. Dziadek jak zwykle podzielił się z kamratem śniadaniem, ale wódki nie tknęli. Ludzie przeczuwali, że stanie się coś nadzwyczajnego.

Gdy turyści spożywali w hotelu obiad, potężny klekot poderwał ich na nogi. Wybiegli przed drzwi i zobaczyli na niebie stado bocianów. Kilkunastu skrzydlatych przybyszów krążyło nad topolą i wtedy stało się jasne, że wywołują swego ziomka, a może i tego chorego, którego nigdy nie widzieli.

W gnieździe zapanował ruch. Wojtek, przynaglany, stanął na krawędzi i rozłożył skrzydła. Okrzyk zdumienia wyrwał się z piersi ludzi, gdy zauważyli, że dziadek zrobił to samo. Turyści nie mogli pojąć o co chodzi. Skąd raptem w gnieździe wziął się człowiek ze skrzydłami u ramion.

Pierwszy poderwał się Wojtek. Dziadek zamachał skrzydłami, jakby chciał je wypróbować

przed daleką podróżą, po chwili odbił się od krawędzi gniazda i zawisł w powietrzu. Machnął raz i drugi i już był przy Wojtku, który przez cały czas się za nim oglądał.

– Tato! – zawołał Milordziak i wyciągnął ręce do góry, jakby chciał złapać ojca, ale uświadomił sobie, że próżne wysiłki i dał spokój.

A tymczasem bociany zakreśliły ostatnie koło nad topolą, wzięły dziadka do środka i poleciały prosto na południe. Człowiek ze skrzydłami stawał się coraz mniejszy i mniejszy, aż wreszcie rozpłynął się w powietrzu i znikł ludziom z oczu. Ciszę przerwał głośny płacz kobiety.

Ludzie rozchodzili się poważni i zamyśleni. Nikt nie dowcipkował, nie zadawał niedorzecznych pytań. Wszyscy byli do głębi poruszeni. Tylko Skubany stał nadal i ściskał dłońmi skronie.

Na szczęście słowa były zbędne. Turyści uczestniczyli w czymś tak pięknym i wzniosłym, że ludzki język jest zbyt nieporadny, aby to opisać.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Prezes Skubany został wezwany do województwa. Przekazał więc bieżące sprawy w ręce zastępców i wyruszył w podróż. Nie był tym faktem zachwycony. Do końca sezonu otrzymał wysoki kredyt, który miał spłacić po wyjeździe gości i dokonaniu ostatecznych obliczeń. Ale też koszty utrzymania hotelu i osady były ogromne. Zaczynało brakować pieniędzy. Obawiał się, że w przypadku nie uzyskania dalszych kredytów być może trzeba będzie skrócić pobyt gości zagranicznych. Jakiś powód zawsze można wymyślić, na przykład zakaźną chorobę w okolicy, groźbę epidemii. Każdy wyjeżdżałby w popłochu i na pewno nie żądał zwrotu pieniędzy. Ale to oczywiście była ostateczność.

Siedząc w sekretariacie wojewódzkiego zwierzchnika rozmyślał, że wszystko zależy od powitania. Jeśli będzie oficjalne – klapa z Dzyndzylakami.

Ale powitanie było nad wyraz serdeczne. Zwierzchnik wziął go nawet w ramiona i przytulił do piersi.

Na stoliku pojawił się koniak i czarna kawa. Skubany poczuł się raźniej i zaczął malowniczo opisywać życie w prehistorycznej osadzie.

Prezes skromnie schylił głowę.

Szef podniósł rękę do góry.

Skubany lekko pobladł.

Prezes podziękował i podniósł się z fotela.

Szef zadzwonił i do gabinetu wszedł interesant.

Skubany przyjrzał mu się uważnie.

Skubany zamyślił się.

Chwilę szli w milczeniu.

Poczuli głód i wstąpili do najbliższej restauracji.

Skubany pierwszy raz zetknął się z tym określeniem.

Zamówili jeszcze buteleczkę.

Skubany zastanowił się.

Paszteciak potarł ręką czoło.

Nagle Skubany zbladł i poderwał się z krzesła. Z bocznej kieszeni Paszteciaka powoli wysuwał się wąż.

Paszteciak znów zaczął wołać.

Z drugiej kieszeni znów wyjrzał wąż i z niezdrową ciekawością zaczął obserwować Skubanego.

Prezesowi było tego za wiele. Dałby nogę, gdyby Paszteciak nie przytrzymał go za marynarkę.

Skubany z duszą na ramieniu przysiadł na brzeżku krzesła.

Konsumenci zaczęli trwożliwie spoglądać w stronę ich stolika. Nie chcąc wzbudzać sensacji Paszteciak dał rozkaz:

Węże jak na komendę wpełzły do swoich kryjówek.

Skubany nie mógł wyjść z podziwu.

Tego wieczora jeszcze kilka razy zmieniali lokal, ugruntowując nowo zawartą przyjaźń.

Obudzili się na łóżkach stojących obok siebie i ze zdziwieniem zaczęli rozglądać się dokoła.

Obok nich leżeli różni osobnicy, co bardziej krewcy przywiązani pasami. Ożywione rozmowy dotyczyły głównie produkcji kefiru i braków w zaopatrzeniu w ten pożywny napój. Jeden z panów obiecywał tą sprawą zainteresować miarodajne czynniki. Drugi natomiast, który zredagował na gorąco korespondencję do miejscowej gazety, obchodził teraz kolejno łóżka. Skubany z Paszteciakiem podpisali również.

Dopiero w kancelarii stanęły im włosy na głowie, gdy powiedziano im, jak zachowywali się poprzedniego wieczora. Nie chcieli zapłacić rachunku, straszyli personel restauracji wężami, przepłoszyli także konsumentów, którzy uciekając w popłochu, nie zapłacili rachunków za konsumpcję. Zakład poniósł znaczne straty materialne. Sprawę skierowano do kolegium administracyjnego.

Po uiszczeniu zapłaty i podpisaniu zeznań obaj funkcjonariusze Spółdzielni „Dewizowy Turysta” opuścili gościnne progi izby wytrzeźwień z mocnym postanowieniem natychmiastowego powrotu do Dzyndzylaków.

Jakież było ich zdziwienie, gdy na ulicy zobaczyli dwa węże oplecione wokół pnia najbliższego drzewa.

Gady, wykonując jakieś radosne skręty i łamańce, skryły się w kieszeniach swego opiekuna.

Kiedy wreszcie dotarli do Dzyndzylaków, czekało już na nich wiele spraw. Przede wszystkim Rada Zakładowa Związku Zawodowego Pracowników Prehistorycznych – bo tak chyba w pełnym brzmieniu należałoby nazwać ten organ – zażądała zrewidowania umowy zbiorowej. Skubany postanowił do rozmów na ten temat delegować z ramienia Spółdzielni nowego wiceprezesa Paszteciaka.

Nie czekał aż przedstawiciele osady przyjdą do niego, lecz z gorliwością neofity podążył do Pyrolaka.

Rada była już w komplecie, bez zbytniej mitręgi przystąpiono do rozmów.

Paszteciak ze znudzeniem wysłuchiwał argumentów strony przeciwnej.

Pyrolak spojrzał zdumiony na pozostałych członków rady.

Ludzie cofnęli się bojaźliwie na widok węża, który wypełzł na ziemię. Gad zwinął się, potem nagle rozprężył i jak błyskawica rzucił na nic nie podejrzewającego kota Pyrolaków, Piastusia. Biedny kotek! Po chwili już go nie było.

Obserwatorzy byli tak przerażeni szybkim rozwojem wypadków, że żadne słowo nie przeszło im przez gardło. Pierwszy oprzytomniał Pyrolak.

Paszteciak parsknął mu w twarz.

Wąż na dźwięk swego imienia stanął słupka i kiwając łbem czekał na nowy rozkaz.

Nagle w śmiertelnej ciszy panującej w chacie rozległ się jakiś chrobot i na środek izby tupiąc śmiesznie wyszedł jeż.

Pyrolak znalazł go w czasie ostatniego zrzutu żywności w lesie, a ponieważ lubił żywe stworzenia, zabrał do chaty. Jeżowi przypadło do gustu nowe mieszkanie. Trochę za głośno zachowywał się w nocy, ale gospodarze przywykli do jego obecności.

Ludzie patrzyli jak urzeczeni. Maleńki jeż śmiało podążał na spotkanie z groźnym gadem. W pewnym momencie wąż jak stalowa sprężyna rzucił się na niego, ale sympatyczny zwierzak zwinął się w kłębek i wystawił kolce. Po chwili jeż przystąpił do ataku. Aż dziwne, że robił to tak flegmatycznie. Podszedł po prostu do węża i odgryzł mu łeb, a następnie zaczął konsumpcję.

Na szczęście Kubuś został w hotelu.

Paszteciak jak szalony wybiegł z chaty. Jego pierwsza ingerencja w sprawy Dzyndzylaków zakończyła się klęską.

Wkrótce zresztą nastały dla niego gorsze czasy. Oto gdy Buła zaszedł kiedyś wieczorem do chaty Milordziaka, żeby zwilżyć nieco gardło, zobaczył dziwną scenę. Paszteciak na klęczkach warował przy dziurze w ścianie, uważnie się w nią wpatrując. Milioner przyzwyczajony był do różnych dziwnych widoków, ale ten zdumiał go.

Milordziak jak zwykle rozlewał wódkę do butelek.

Buła wychylił tęgi łyk, ale nadal nie mógł zrozumieć, co to wszystko znaczy.

Buła śmiał się słuchając opowieści.

Mężczyźni ucichli. Nagle Paszteciak rzucił się do przodu, rozległ się żałosny pisk i już martwa mysz leżała na podłodze.

Buła przyglądał mu się z podziwem.

Milordziak znów rozlał.

Buła podniósł napełnione naczynie.

Wiceprezes grzecznie podziękował za toast.

Nagle nadstawił ucha.

Buła znowu podniósł pełny kieliszek i żeby odpędzić od siebie trapiące go myśli, zawołał:

Tego nowego toastu nauczył się od prezesa Skubanego.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Upłynęło kilkanaście dni. Zbliżał się koniec pobytu gości zagranicznych w prehistorycznej osadzie. Już niedługo mieli opuścić gościnne progi Dzyndzylaków i pełni niezwykłych wrażeń powrócić do swojego codziennego życia.

Turyści byli przeważnie ludźmi interesu, toteż transakcje handlowe w Dzyndzylakach z każdym dniem nabierały rozmachu. Rychło wszyscy mieszkańcy osady nosili na grzbietach jedyną skórę, czego zresztą nie żałowali, bo wiedzieli, że po wyjeździe gości powrócą do swoich tradycyjnych ubiorów, które spoczywały w depozycie w magazynach Spółdzielni „Dewizowy Turysta”.

Skubany egzekwował ostatnie należności i był dobrej myśli, choć nie ogarniał jeszcze całości zagadnień związanych z rentownością nowatorskiego przedsięwzięcia.

I oto nadszedł dzień odjazdu. Turyści składali pożegnalne wizyty, dokonywali ostatnich transakcji. Z hotelu wynoszono walizy wypchane skórami, ziemią, urnami, pętlami z łyka, prehistoryczną biżuterią. Każdy uwoził ze sobą parę posążków bożka Okowita.

Buła przeliczał walizki i zastanawiał się, gdzie jest Mary. Czasu zostało niewiele, zaczął szybko przemierzać pokój. Być może poszła do Milordziaków, ale dlaczego tak się długo żegna?

Podszedł do okna i nagle zrobiło mu się gorąco. Spojrzał, przetarł oczy i poczuł taki ból, jakby mu kto serce przebijał sztyletem. Dzikus Józwa wlókł jego ukochaną Mary za włosy po ziemi. Bułą stał, jak rażony gromem. Chciał coś powiedzieć, wykrzyknąć, ale z otwartych ust nie wydobył się żaden dźwięk.

Ochłonął dopiero, gdy młodzi zniknęli w chacie Milordziaków. Otworzył drzwi i jak huragan wybiegł z hotelu. W chacie po raz drugi poraził go straszny widok. Mary zadowolona i uśmiechnięta poruszała żarnami nucąc sobie jakąś melodię.

Spojrzał na Józwę i znów ogarnęła go wściekłość.

Mary stanęła między nimi i zarzuciła ojcu ręce na szyję.

Ojciec ciężko oddychał.

Nagle Józwa i Mary, trzymając się za ręce, uklękli przed Bułą.

Milioner odzyskał zimną krew.

Nic gorszego nie mógł Buła usłyszeć, niż te stanowcze słowa wypowiedziane przez córkę.

Mary z Józwą stali z opuszczonymi głowami.

Izba zakołowała przed oczami Buły. Byłby upadł, gdyby go młodzi nie podtrzymali. Wyrwał się im i wybiegł z izby.

Buła znalazł się w lesie. Przedzierał się przez krzaki, które kaleczyły mu ręce, ale nic nie czuł, nic nie widział. Nagle ocknął się, bo wpadł w jakiś dół.

Producent był poruszony jego wyglądem.

Buła pił zachłannie. Dopiero po dłuższej chwili wyrzucił z siebie:

Milordziak podał mu szklankę i sam wypił potężny haust.

Z powodu przeciągającej się nieobecności Buły trzeba było opóźnić wyjazd, choć pasażerowie w autokarze bardzo się niecierpliwili. Spółdzielcy rozbiegli się po osadzie w poszukiwaniu milionera. Skubany znalazłszy się w lesie nieomylnie skierował swoje kroki w stronę, skąd dochodził przyjemny zapach milordzianki. W dole zobaczył Bułę i Milordziaka, jak obejmowali się i całowali. Wzruszony tą sceną podszedł bliżej.

Milioner spojrzał na niego zamglonym wzrokiem.

Prezes spojrzał na niego zdziwiony.

Prezesowi nie mieściło się to w głowie.

Skubany wzruszył ramionami i wyszedł z dołu.

Smutne było pożegnanie z mieszkańcami Dzyndzylaków, zwłaszcza że sprawa Buły dodatkowo zaciążyła na nastrojach.

Kierowca zapalił motor, zaczęto zajmować miejsca w autokarze. Ostatni wsiadł zdyszany Paszteciak, który tego dnia miał wyjątkowo obfity połów.

Samochód ruszył. Turyści przez okna machali chusteczkami, tubylcy gestami rąk słali pożegnanie, lecz wkrótce tuman kurzu rozdzielił ich ostatecznie.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Sprawa odbudowy Dzyndzylaków wyglądała następująco: obiecano w przyszłym tygodniu przywieźć materiał i ekipy fachowców. Z odbudową gospodarstw czas był najwyższy, bo wcześniej w tym roku zaczęły się chłody, ludzie marźli w chatach.

Wszyscy cieszyli się myśląc o powrocie do normalnego życia, a szczególnie Żółwiaczek, który po wyjeździe gości mógł nareszcie wyjść z ukrycia.

Życie w osadzie płynęło więc normalnie, tyle że nie było gości. Oczywiście zarzucono niektóre pokazowe zwyczaje, jak chodzenie z zającem i wleczenie kobiet za włosy.

Buła z córką w dalszym ciągu mieszkał w hotelu. Milioner rozpakował walizy i w pierwszym rzędzie napoczął zapasy milordzianki, które przygotował na drogę. Milordziakowa gotowała dla niego i Mary obiady, ale Buła głównie konsumował milordziankę. Milioner nie zastanawiał się, co będzie dalej. Wiedział jedno, że w tym stanie rzeczy nigdzie się stąd nie ruszy.

Mary natomiast była szczęśliwa. Ślub miał się odbyć wówczas, gdy państwo w trosce o polepszenie warunków mieszkańcom osady zbuduje nowe domy. Tak mówił Józwa.

Milordziakowie na wieść, że Mary zostanie matką, skrzyczeli syna, ale również byli zdania, że małżeństwo jest najlepszym wyjściem z sytuacji.

Tymczasem zaczęło brakować żywności. Zrzuty się skończyły, samoloty nie przylatywały.

Ciekawego eksperymentu żywnościowego dokonał Brysiak. Poszedł kiedyś do lasu z łukiem, który z przyzwyczajenia nosił na plecach, i przyniósł dorodnego zająca.

Zapach przyrządzonej przez Brysiakową dziczyzny mile drażnił powonienie. Ten i ów odwiedził szczęśliwców w nadziei, że okażą się gościnni.

Ludzie zaczęli szukać sposobu zdobycia pożywienia. Po ostatniej wichurze na szosie leżały poprzewracane słupy telegraficzne i poniewierały się przerwane przewody. Mieszkańcy skrzętnie wyzbierali kawałki drutu i jak skarb bezcenny przynieśli do osady. Zaczęli robić przemyślne wnyki na zwierzynę, zaostrzonym drutem uzbrajali końce strzał, żeby były skuteczniejsze.

Polowano ze zmiennym szczęściem, ale niektórzy osiągali wcale ładne wyniki. Wzbogacali także swój arsenał. Obok łuków pojawiły się proce, bardzo przydatne do polowania na kuropatwy i inne dzikie ptactwo, pałki i maczugi różnego kalibru. Z czasem doszli do wniosku, że polowanie w pojedynkę niepotrzebnie rozprasza wysiłki. Spróbowali zbiorowo i rezultaty okazały się nieporównanie lepsze.

U Pyrolaka zwołano w tej sprawie specjalną naradę.

Pyrolakowi zabrakło cierpliwości.

Pierwszy sukces myśliwski odniósł Buła, który otrząsnął się z przygnębienia i w chwilach trzeźwości zaczął przejmować tryb życia mieszkańców osady.

Któregoś dnia Pyrolak usłyszał dochodzące z lasu kwiczenie świni. Zza drzew wyłaniał się milioner, to znów się chował. Widać było, że coś go wciąga do lasu.

Pobiegli tam w paru chłopa i zobaczyli Bułę szamocącego się ze sporym warchlakiem.

Uderzeniami pałek zabili zwierza i przyciągnęli do osady.

Buła oddychał z trudem, ale był szczęśliwy.

Kobiety przyrządziły ze zdobyczy posiłek i wszyscy sobie dobrze podjedli.

Ludzie stali się coraz bardziej pomysłowi. Wytropili ścieżkę, którą zwierzęta podążały do wodopoju i wykopali wilczy dół, doskonale zamaskowany. Chodzili tam codziennie. Przez dwa dni dół był pusty, ale trzeciego znaleźli na dnie okazałego jelenia.

Zaczęto obmyślać sposoby konserwowania mięsa, bo często połów był zbyt obfity jak na jednorazowy posiłek.

Zaczęto więc nadwyżki mięsa wędzić nad ogniem i przechowywać na później. W ten sposób ludzie zabezpieczali się na wypadek nieudanego polowania. Grzyby w tym roku obrodziły niespodziewanie, kobiety znosiły je całymi koszami. Na szczęście pozostały spore zapasy octu po zaniechaniu produkcji marynat z szyszek. Wyrzucono szyszki z ostatniego transportu, który już nie odszedł i ich miejsce w słoikach zajęły marynowane grzyby.

Któregoś dnia doczekali się mieszkańcy osady triumfu swojej idei. Na zebranie do sołtysa przyszedł Brysiak ze swoją kobietą.

Brysiakowa przecisnęła się do przodu i pięknie pokłoniła kolektywowi.

No, pokłoń się, bawole, wspólnocie – dała mężowi kuksańca w bok.

W ten sposób Brysiak powiększył krąg myśliwych, a jego żona – zbieraczek runa.

Zebrania u sołtysa odgrywały dużą rolę w życiu osady. Dyskutowano nad najbliższymi planami, ustalano na co się będzie polować i jakie metody mogą okazać się najkorzystniejsze.

Żadna żywotna sprawa nie uszła uwagi kolektywu.

Dzyndzylaki nigdy nie były tak scementowane i jednomyślne, jak teraz.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

Jak mąż, który o sprawach żony dowiaduje się ostatni, tak i minister dowiedział się o historii Dzyndzylaków ostatni w resorcie. I to na dodatek nie od swoich pracowników, lecz zupełnie przypadkowo. Ukazała się mianowicie wiadomość w gazecie, że młody naukowiec, mgr Teofil Samojadek, obronił pracę doktorską pt. „Dzyndzylaki jako takie”. Autor notatki podał również parę ciekawostek z życia osady prehistorycznej i poinformował o pobycie turystów zagranicznych.

Ministra, chociaż był z natury człowiekiem spokojnym, trafił szlag. Połączył się błyskawicznie z województwem.

Protektor Skubanego kłaniał się trzymając słuchawkę w ręku.

Po twarzy pracownika wojewódzkiego przebiegł bolesny skurcz.

Usiadł ciężko w fotelu i zamyślił się. Przez głowę z szybkością błyskawicy zaczęły przebiegać mu kwoty, które lekką ręką przeznaczył na rozwój Dzyndzylaków.

Telefon zadzwonił ponownie.

Prezes Skubany po zakończeniu pracowitego sezonu większą część dnia i nocy spędzał ze swoim przybocznym sztabem w ekskluzywnej restauracji zwanej popularnie „Mordownią”. Czuł się jak wódz po zwycięskiej bitwie. Wszyscy członkowie zarządu otrzymali należne uposażenie wraz z premią eksportową za wywóz za granicę szyszek w occie. Ostateczne rozliczenie jeszcze nie nastąpiło, bo skarbnik zaraz po powrocie do powiatu poprosił o urlop okolicznościowy z ważnych przyczyn rodzinnych. Skubany dał znać do Dzyndzylaków, że dopełnienie końcowych formalności nieco się opóźni, a sam, w oczekiwaniu na powrót skarbnika, skracał sobie czas, niszcząc zapasy alkoholu.

Wiceprezes skwapliwie przytakiwał. Tylko Paszteciak siedział niepocieszony, bo po stracie jednego węża w chacie Pyrolaka, drugi właśnie zdechł mu, widocznie z tęsknoty za tamtym.

A frasunki czekały go ciężkie. Instytucje partycypujące na warunkach kredytowych w utrzymaniu prehistorycznej osady i hotelu dla cudzoziemców zaczynały domagać się zapłaty. Początkowo prezes zasłaniał się chwilową nieobecnością skarbnika, zdawał sobie jednak sprawę, że jest to wymówka na krótką metę. Sam zachodził w głowę, dlaczego skarbnik nie daje znaku życia, choć urlop dawno mu się skończył. Po każdej nieprzyjemnej rozmowie z wierzycielami Skubany szedł do restauracji.

Na razie Spółdzielnia gościła jedynie przedstawicieli inspekcji resortowej. Gdy Skubany w roztargnieniu wpadł kiedyś do biura, zobaczył czekających na niego kilku panów z teczkami.

Kierownik mignął mu przed oczami legitymacją służbową.

Kierownik spojrzał na niego surowo.

Skubany z ciężkim sercem wydostał z szafy stos papierów i dokumentów.

Inspektorzy rzucili się na dokumentację, jak kruki. Skubany wystraszony podzielił się z wiceprezesami hiobową wieścią.

Trzeba by pióra rutynowanego rewidenta, żeby opisać przebieg kontroli w Spółdzielni „Dewizowy Turysta”. Prezes chodził blady i roztrzęsiony, przestał nawet pić wódkę, bo nie miał czasu. Musiał wraz z wiceprezesami udzielać szczegółowych wyjaśnień. Inspektorzy przeprowadzali kontrolę bardzo taktownie. Niczemu się nie dziwili, tylko pisali i pisali. Nic nie uszło ich uwadze, byli specami w swojej specjalności.

Cała gospodarka Spółdzielni została przebadana gruntownie. Nie na próżno goście siedzieli parę dni.

Po zapoznaniu się z końcowym protokółem prezes Skubany poczuł, że oblewa go zimny pot.

Krótko mówiąc wydatki związane z eksploatacją Dzyndzylaków przewyższały dwukrotnie spodziewane wpływy. Klops był generalny.

A życie w Dzyndzylakach płynęło normalnie. Mężczyźni wprawiali się w polowaniu i odnosili coraz większe sukcesy, kobiety dzielnie im sekundowały, zbierając leśne runo. Dwukrotnie dotarła do nich wiadomość od prezesa Skubanego o opóźnieniu generalnego rozliczenie. Potem wszystko ucichło, żadne wiadomości nie docierały. Chociaż nie, nadeszła jedna, która wywołała powszechny niepokój. Józwa wybrał się kiedyś na szosę w poszukiwaniu drutu i przyniósł stamtąd zerwany ze słupa urzędowy papier. Był to list gończy, zawierający fotografię i dane personalne poszukiwanego.

Czekali. Na szczęście rozliczne zajęcia nie pozwalały na długie rozmyślania. Trzeba było polować, starać się o żywność. Znów upłynęło parę dni i Dzyndzylakami nikt się nie interesował. Kobiety, jako bardziej niecierpliwe, zaproponowały, żeby pojechać do powiatu przewiedzieć się, co i jak.

Wybrano nawet delegację. Pyrolakowi miał towarzyszyć Kołtuniak, jako człowiek bywały w świecie, oraz Kulfoniak. Niestety, cała sprawa upadła z tej przyczyny, że delegaci nie mieli normalnych ubrań.

Przeszukano wszystkie chaty, ale nie udało się skompletować dwóch garniturów. Tak się dziwnie złożyło, że z handlu wymiennego pozostały w Dzyndzylakach jedynie koszule, marynarki i parę kamizelek. Spodni nie było ani jednej pary.

W pierwszym okresie oczekiwań mieszkańcy osady marzyli, planowali sobie głośno, co kupią za zarobione pieniądze. Po liście gończym jeżeli nawet ktoś się zapomniał i wyskoczył z jakimś projektem, milkł zawstydzony pod surowymi spojrzeniami sąsiadów.

Gorycz wzbierała w sercach ludzi, brakowało im ubrań i sprzętu gospodarstwa domowego, zdeponowanych w magazynach spółdzielczych. Ale ciężkie warunki życia w prehistorycznej osadzie hartowały wolę i charaktery.

Nad podziw dobrze zaaklimatyzował się Buła. Zdobył się nawet na piękny gest i skóry, których nie zdążył wysłać za Ocean, rozdał mieszkańcom, zatrzymując tylko dwie na własny użytek. Od czasu, kiedy wziął w jasyr pijanego warchlaka, poczuł się użyteczny w gromadzie i często zapuszczał się do lasu z łukiem, albo brał udział w zbiorowych polowaniach. Nie pijał już tyle milordzianki bo, jak twierdził, po wódce zawodziło go oko. Do czasu ślubu Mary zamieszkiwała z nim w hotelu, ale właściwie spali tam tylko, bo całe dnie spędzali u Milordziaków albo przy pracach społeczno-użytecznych. To właśnie Buła zaproponował, żeby w czynie społecznym oczyścić fosę okalającą osadę. Wezwał do współzawodnictwa Żółwiaczka, Kulfoniaka i paru innych. Fosa po sezonie przedstawiała opłakany widok, trzeba ją było pogłębić, bo woda zanikła. Milioner pierwszy wziął się za robotę i swoim przykładem porwał innych. Pogodnie znosił swój los, a nawet, gdy w hotelu zabrakło wody lub trzeba było przejść na oświetlenie łuczywowe, bo elektrownia nie mogąc się doczekać uiszczenia rachunku przerwała dopływ światła, nikt nie usłyszał od niego słowa skargi.

Na kolejnym zebraniu u Pyrolaka mieszkańcy realnie ocenili sytuację. Nie można było dalej czekać z założonymi rękami, bo zima mogła ich zaskoczyć nieprzygotowanych. Liści walało się pod dostatkiem, zaczęto więc gacić chaty i uszczelniać mchem szpary. Z lasu zwożono drzewo, żywiczne szczapy suszyły się w ostatnich promieniach jesiennego słońca. Mężczyźni polowali teraz od rana do wieczora, a kobiety wędziły mięsiwa, aż zapach roznosił się na całą okolicę.

Wieczorami, po uporaniu się z robotą, nastawiano tranzystory. Gdzieś tam w kraju budowano nowe fabryki, oddawano do użytku osiedla mieszkaniowe, powstawały znakomite wynalazki. Dzyndzylaczanie słuchali tych wiadomości, uśmiechając się pobłażliwie. Po co się tak trudzić? Wystarczy przecież mieć jaki taki dach nad głową, upolować zwierzynę, żeby zaspokoić głód, i na tym polega prawdziwy sens życia.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

Los Skubanego i pozostałych członków zarządu był nie do pozazdroszczenia. Skarbnik przepadł bez śladu, opróżniwszy przedtem przezornie konto Spółdzielni. Jeśli chodzi o pozostałych pracowników z prezesem na czele, to powiększyli oni swoje znajomości o prokuratora, u którego bywali teraz częstymi gośćmi. W zasadzie jeden Paszteciak wyszedł z tej całej historii obronną ręką, bo jako niedawno zatrudniony otrzymał tylko wymówienie.

Niewątpliwie najpopularniejszym członkiem zarządu Spółdzielni „Dewizowy Turysta” stał się skarbnik. Listy gończe z jego fotografią rozlepiane były na każdym słupie.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy prezes Skubany na czele zarządu odbywał swą ostatnią pielgrzymkę do prokuratury, w Dzyndzylakach mężczyźni podążali na łowy. Gruby zwierz zaszył się w kniei i buszował w jamie, gdzie produkowano brandy. Był to ten sam niedźwiedź, którego widział kiedyś Milordziak.

Wielkie poruszenie zapanowało w gromadzie na wieść o odwiedzinach niezwykłego przybysza. W mig przed chatą Pyrolaka zgromadzili się wszyscy mężczyźni. Spod zmierzwionych, nie strzyżonych włosów, opadających na czoło, błyskały rozgorączkowane oczy. Twarze zawzięte, złe. Przemożna chęć zabicia zwierza opanowała ich bez reszty. Uzbrojenie myśliwych stanowiły, oprócz tradycyjnych łuków i maczug, zaostrzone w kształcie dzid pale i kamienie polne uwiązane na drutach.

Polowanie poprowadzić miał Pyrolak.

Gdy wchodzili do lasu, Pyrolak podniósł ostrzegawczo rękę. Ucichły szepty, myśliwi zaczęli posuwać się ostrożnie. Zdjęli broń z ramion, w każdej chwili gotowi do ataku.

Zobaczyli go nad jamą z destylatorami. Stanęli. Niedźwiedź odwrócony był do nich tyłem.

Gdy ludzie rozchodzili się sprawnie, zwierz wykonał obrót i spojrzał im prosto w twarze. Potężny ryk wstrząsnął powietrzem.

Dopiero teraz ujrzeli go w całej okazałości. Osadzona na ogromnym tułowiu głowa poruszała się ruchem wahadłowym.

Myśliwi zatrzymali się. Na chwilę śmiertelny strach sparaliżował wolę, rozsądek nakłaniał do odwrotu. Ale chęć zdobycia jedzenia była silniejsza. Przemogli się.

Niedźwiedź wolno, nie spiesząc się, zaczął uchodzić w las. Napięta cięciwa jęknęła cicho i pierwsza strzała dosięgła jego skóry. Nie zrobiła mu nic, bo zaplątała się w gęstych kudłach. Wystarczyło to jednak, aby zwierzę rozdrażnić. Niedźwiedź mruknął groźnie, jakby chciał powiedzieć „sami tego chcieliście” i tocząc pianę ruszył na swoich wrogów. Ludzie odskoczyli i zmienili pozycje. Na czworonoga posypał się grad strzał. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie.

Niedźwiedź ryczał z wściekłości, bo myśliwi byli zwinniejsi i co skierował się w jedną stronę, już go zachodzili i nękali z drugiej. Opędzał się przed nimi, jak przed muchami, ale jego ataki trafiały w próżnię.

Pyrolak obrał mądrą taktykę. Postanowił zepchnąć zwierza na małą polankę, której zaplecze tworzył jakby matecznik. Chodziło mu o to, aby ograniczyć ruchy przeciwnika i przygwoździć go do jednego miejsca. Umiejętnie wykonywane manewry rokowały powodzenie tym planom. Ludzie działali z wyrachowaniem, niedźwiedzia zgubiło zaślepienie. To uskakując, to znów idąc naprzód, tak pokierowali jego krokami, że ani się obejrzał, jak znalazł się w pułapce. Rozwścieczyło go to jeszcze bardziej. Pragnąc wydostać się z okrążenia, rzucił się przed siebie, ale natychmiast musiał zawrócić, bo dopadli go z drugiej strony.

W pewnej chwili niedźwiedź stanął na tylnych łapach, a przednie podniósł do góry takim ruchem, jakby chciał wszystkich zmiażdżyć w potwornym uścisku.

Ten rozkaz skierowany był do Wisielczyka. Ujął on za koniec drutu, do którego umocowany był pokaźnych rozmiarów brukowiec, zakręcił się i z wielką siłą wyrzucił morderczą broń. Aż jęknęło, gdy kamień gruchnął w pierś niedźwiedzia, który opadł na cztery łapy. Rozległ się krzyk radości, ale umilkł w połowie, bo oto ruch ten potrzebny był zwierzęciu do błyskawicznego ataku. Buła, który był najbardziej wysunięty na lewej flance, stanowił w tej chwili najdogodniejszy cel.

Stało się to tak szybko, że los milionera zdawał się być przesądzony. Potężna paszcza rozwarła się i na moment zawisła nad jego głową. I oto Józwa, który stał niedaleko Buły, wsadził błyskawicznie zaostrzony pal w rozwartą paszczę i pchnął z taką siłą, że zwierz zwalił się na bok. Zaskoczył go niespodziewany atak i to go zgubiło. Nim zdążył się dźwignąć, ludzie oprzytomnieli i rzucili się na niego. Tłukli potężne cielsko kamieniami, przebijali dzidami, aż wreszcie zwierzę, porykując coraz ciszej i ciszej, zakończyło twardy żywot.

Buła podszedł do Józwy i uścisnął mu rękę.

Ucięto kilka grubych kijów, położono na nich cielsko niedźwiedzia i uniesiono do góry. I choć końce każdego kija trzymało po dwóch mężczyzn, to i tak mieli co dźwigać. Co parę kroków trzeba było odpoczywać dla złapania oddechu.

Już z daleka dojrzały ich kobiety i radość swą objawiły głośnymi okrzykami.

Mary wybiegła na spotkanie i widząc krew na policzku ojca zbladła.

Buła przytulił ją do piersi.

Mary rzuciła się na szyję Józwie.

Oboje uklękli i pochylili głowy.

Scena była tak wzruszająca, że prehistoryczni mieszkańcy osady, którym niełatwo było wycisnąć łzę z oka, odwracali głowy i ze wzruszenia ucierali nosy wierzchem dłoni.

W osadzie zapanowała radość. Ludzie klaskali w ręce, podskakiwali do góry, śmiali się i całowali. Nastrajała ich tak świadomość, że głód nie zajrzy w zimie pod strzechy, bo mięsiwa będzie pod dostatkiem.

Paru mężczyzn zabrało się do zdjęcia skóry z upolowanego niedźwiedzia, inni pomagali kobietom znosić drzewo i chrust na ognisko.

– Z łap trzeba wytopić smalec. To pierwszorzędne lekarstwo na wszystkie choroby – zadecydował Pyrolak.

Gdy uporano się z robotą, nadziano oczyszczonego niedźwiedzia na pokaźny rożen.

Właściwie tylko połowę mięsa, bo drugą połowę pozostawiono do wędzenia.

Buchnął wesoło ogień i po chwili zaczął się rozchodzić zapach smażonego mięsiwa.

Pyrolak zaproponował zabawę. Dwa razy nie trzeba było powtarzać. Pierwsze poderwały się kobiety. Trzymając się za ręce okrążyły w pląsach ognisko śpiewając:

W ogródeczku byłam, trzy wianeczki wiłam, jeden sobie, drugi tobie, trzeci powiesiłam.

Mężczyźni basem podchwycili refren.

Jeden tobie, drugi sobie, trzeci powiesiłam.

I znów zabrzmiał chór żeński:

Gdzie go powiesiłam?

W komorze za drzwiami. Wiele razy nań popatrzę, zaleję się łzami.

Wiele razy nań popatrzę, zaleję się łzami –

huknęli mężczyźni.

Kobiety zmęczone przysiadły.

– No, chłopy, teraz na was kolej! – zawołała Kulfoniakowa.

Mężczyźni ujęli się pod ręce i tańcząc wokół niedźwiedzia zaczęli swój popisowy numer.

Poszła mucha po wodę, do zimnego zdroju, napotkał ją komar w drodze, nie dał jej spokoju. A komarze, komarze, czego mi zastąpiasz, co ja se spokojnie idę po tej zimnej wodzie? A pamiętasz ty, mucho, kiedym był młodzieńcem, Jakim to miał kapelusik z lawendowym wieńcem?

Ostatnią zwrotkę zaśpiewały kobiety, zanosząc się od śmiechu.

Pamiętasz ty komarze, kiedym była panną, jacy to kawalerowie czapkowali za mną.

Śpiewano różne piosenki. Mężczyźni przycinali kobietom, kobiety rewanżowały się mężczyznom i bawiono się doskonale.

Zaczęto zachęcać Walusia, który tak dobre wrażenie zrobił ze swoją gitarą na pamiętnym fivie, żeby zaprezentował coś ze swojego repertuaru. Brysiak junior ociągał się, bo nie miał ze sobą instrumentu, ale wreszcie dał się uprosić.

Stary niedźwiedź mocno śpi, Stary niedźwiedź mocno śpi.

My się go boimy, My się go boimy, jak się zbudzi, to nas zje, jak się zbudzi, to nas zje.

Śmiech buchnął wokół ogniska. Podziwiano inteligencję młodego piosenkarza, który na poczekaniu potrafił dobrać piosenkę stosowną do okoliczności.

Tymczasem mięso już się upiekło i zaczęto zbiorową konsumpcję. Milordziak przyniósł brandy. Obchodził siedzących, nikomu nie żałował. Rozochocony Kulfoniak popisał się swoim z lekka przepitym głosem.

Co użyjem, to dla nas,

Bo za sto lat nie będzie nas!

Przedstawiciele starszego pokolenia, pamiętającego okupację, przerwali jedzenie i zgodnie ryknęli:

Siekiera, motyka, piłka, graca, Niech pan głowy nie zawraca. Siekiera, motyka, bimbru szklanka, W nocy alarm, w dzień łapanka.

Buła słuchając tej piosenki rozrzewnił się

Bardzo się spodobała milionerowi również chóralna pieśń – „Przepijemy naszej babci domek cały”.

Po skończonej uczcie powrócono do zabawy. Dorzucono drzewa i młodzież zaczęła skakać przez ognisko. Ale starsi nie chcieli dać za wygraną i również ruszyli w szranki. Nawet kobiety ustawiły się w kolejce do skoków, zagrzewając się nawzajem. Przy ognisku siedział tylko Żółwiaczek, który z powodu podeszłego wieku nie mógł wziąć udziału w igrcach. Nie żałował, bo miał stąd ładne widoki.

Ostatnią konkurencją wieczoru były skoki przez niedźwiedzią skórę. Skóra ta przypadła w udziale Józwie, jako bohaterowi polowania. Chłopak widząc jednak, że Bule bardzo się ona podoba, bez chwili wahania sprezentował ją przyszłemu teściowi.

Mieszkańcy osady syci i ubawieni opuszczali ognisko i powoli rozchodzili się do swoich chat. Gdyby na prezesa Skubanego nie przyszły ciężkie czasy, mógłby się teraz przekonać, jak w osadzie powstają nowe zwyczaje. Samorzutnie improwizowane, bez scenariusza i prób.

Wkrótce nastąpiło wydarzenie, które wstrząsnęło podstawami wspólnoty pierwotnej w Dzyndzylakach. Milioner Buła w tajemniczych okolicznościach postradał portfel z pieniędzmi i ważnymi dokumentami. Żółwiaczek, na którego padło podejrzenie kolektywu, z początku wypierał się, lecz przyciśnięty do muru musiał skapitulować.

Zebranie w tej sprawie odbyło się u Pyrolaka, naturalnie bez Buły.

Żółwiaczek skrzywił się boleśnie.

Większość rąk podniosła się do góry.

Teraz już Żółwiaczek buchnął płaczem na cały głos.

Próżno się starał skruszyć serca kolektywu. Przypomniał swoje zasługi, palenie na stosie...

Nic nie pomogło. Musiał iść precz. Przedtem jednak zwrócił portfel z całą zawartością milionerowi.

Radość Buły nie miała granic. Uściskał znalazcę, wyjął z portfela połowę banknotów i chciał mu dać w nagrodę, ale Żółwiaczek kategorycznie odmówił.

Ze zwieszoną głową wrócił do chaty.

Mąż spojrzał na nią zdziwiony.

Małżonek zastanowił się. Nie ulegało wątpliwości, żona była nad podziw uświadomiona i znała swoje prawa.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

A jednak Żółwiaczek nie opuścił gromady i winy zostały mu przebaczone, bo oto, gdy ludzie przestali tęsknić za dawnym życiem, niespodziewany przyjazd do Dzyndzylaków specjalnej komisji rozdrapał stare rany i przyczynił się do ułaskawienia złodziejaszka przez wspólnotę.

Byli to ci sami inspektorzy, którzy uporawszy się z kontrolą w Spółdzielni „Dewizowy Turysta” przybyli tu, aby przekonać się na własne oczy, jakie rozmiary przybrała oszukańcza akcja prezesa Skubanego i jego sztabu. Towarzyszyli im odpowiedzialni pracownicy z powiatu i województwa. Oni z kolei mieli za zadanie otoczyć opieką mieszkańców osady i ułatwić im powrót do normalnego życia.

To, co zobaczyli, przeszło ich najśmielsze oczekiwania. Patrzyli na kurne chaty, ludzi odzianych w skóry i przecierali oczy.

Komisja próbowała nawiązać kontakt z kobietami, ale one uchylały się od rozmów.

Przyjezdni udali się do hotelu, aby go dokładnie obejrzeć. Oczywiście hotel nie przypominał okresu, kiedy przebywali w nim turyści zagraniczni, ale ślady dawnej świetności widziało się na każdym kroku.

Kilku pracowników zaczęło sporządzać inwentaryzację. Kierownik i przedstawiciele władzy terenowej zwiedzali poszczególne apartamenty. Dwa z nich były zamknięte. Ktoś tu jeszcze mieszkał.

Po zakończeniu lustracji rozgościli się w jadalni i postanowili zaczekać na powrót mężczyzn z polowania. Niektórzy chcieli zwiedzić osadę, jednak kobiety potraktowały ich wrogo i nie wpuściły do chat.

Przedstawiciele z województwa przeglądali dokumenty.

Po paru godzinach oczekiwania przybysze poczuli głód. Wysłano jednego do osady, żeby zakupił jakąś żywność. Wrócił po chwili z pustymi rękami.

Szczególnie niecierpliwili się kontrolerzy. Chcieli załatwić sprawę i wracać jak najprędzej. I tak zajęcia służbowe zajęły im niespodziewanie dużo czasu. Ale odczuwali satysfakcję, że uda się umieścić cały zarząd na dłuższy wypoczynek w miejscowym więzieniu. Sprawa poszła już do sądu i niedługo powinien odbyć się proces. Tak więc wywiązali się ze swych obowiązków solidnie, teraz chcieli tylko uszczęśliwić mieszkańców Dzyndzylaków powrotem do normalnego życia. Wyobrażali sobie, jak będą oni zadowoleni, gdy znów staną się normalnymi ludźmi i zaczną korzystać z dobrodziejstw cywilizacji, ograniczonej co prawda do specyfiki gromady wiejskiej, ale zawsze.

Jeden z funkcjonariuszy myszkując wokół hotelu znalazł kamień z przymocowanym kawałkiem drutu. Z zainteresowaniem oglądano znalezisko.

Dano znak, że widać w oddali idących mężczyzn. Przybysze ciekawi myśliwych wyszli im naprzeciw.

Widok istotnie był niecodzienny. Mężczyźni uzbrojeni od stóp do głów w dziwny oręż, obładowani byli wszelaką zwierzyną. Najwięcej widziało się zajęcy i kuropatw, gdzieniegdzie błysnęła ruda kita lisa. Skóry myśliwych miejscami pobrudzone były świeżą posoką zabitych zwierząt. Wypisz, wymaluj wyglądali jak pierwotni ludzie.

Myśliwi też oczywiście widzieli czekających na nich urzędników i żywo komentowali ich przyjazd.

Mężczyźni mocniej ścisnęli broń i zbliżyli się do przyjezdnych.

Inspektorzy nie czuli się tak pewnie, jakby mogli sobie tego życzyć w tej chwili. Widok uzbrojonych dziwacznych postaci działał na nich deprymująco.

Myśliwi zatrzymali się parę kroków przed przybyszami. Nie mogli podejść bliżej, bo co zrobili krok, tamci nieznacznie odsuwali się do tyłu. Postanowili więc ich nie straszyć.

Przez chwilę obie grupy lustrowały się wzajemnie.

Kierownik chciał coś odpowiedzieć, ale głos uwiązł mu w gardle, więc skinął tylko twierdząco głową.

Pyrolak chwilę odczekał.

Przybysze popatrzyli po sobie. Musieli zaakceptować ten ceremoniał, żeby nie narazić się na gniew gospodarzy. Poszli więc za nimi.

Myśliwi złożyli zabitą zwierzynę i usiedli półkolem na ziemi. Naprzeciw siebie wskazali miejsce gościom. Niektórzy z inspektorów siadając na brudnej ziemi, dyskretnie podkładali sobie chusteczki.

Ponieważ mieszkańcy osady nie zabierali głosu, więc i przyjezdni milczeli sądząc, że taka jest tradycja. W pewnej chwili kobiety zaczęły wynosić w skorupach smażone mięsiwo i ustawiać na ziemi. Mężczyźni brali kości do rąk i obgryzali łapczywie. W pewnej chwili Pyrolak przestał jeść. Trzymając kość z resztkami mięsa powiedział:

Inni też rzucili swoje gnaty sąsiadom z naprzeciwka.

Inspektorzy trzymali kości w rękach i nie mogli się zdecydować. Nagle nad biesiadującymi zakrakała wrona. Wisielczyk nie spiesząc się zdjął łuk z ramienia, wypuścił strzałę i ptak ciężko upadł na ziemię. Przyjezdni pobledli i rzucili się na jedzenie. Kiedy z widocznym obrzydzeniem przełknęli po parę kęsów, Pyrolak powiedział:

Trzeba było widzieć z jaką ulgą goście pozbyli się gnatów. Ale co zjedli, to zjedli. Myśliwi również zaniechali konsumpcji i złożyli kości do skorupy.

Inspektorzy sądzili, że wreszcie można będzie przystąpić do rzeczy. Ale Pyrolak znów coś wymyślił.

Pyrolak zmierzył go surowym wzrokiem. Wyjął z kołczanu strzałę i naciął skórę na ręce. Goście skamienieli. Potem sołtys podał strzałę kierownikowi, a tubylcy pozostałym urzędnikom.

Kiedy już wszyscy goście mieli krople krwi na rękach, Pyrolak spokojnie wyjaśnił:

Spojrzeli na niego z nienawiścią.

Jesteśmy nimi urzeczeni, prawda koledzy?

Kierownik zdołał się już opanować. Postąpił krok do przodu.

Z przykrością skonstatował, że jego słowa nie odniosły spodziewanego wrażenia. Ale nie zrażał się.

– Szajka hochsztaplerów, która uwiła sobie gniazdo w Spółdzielni „Dewizowy Turysta”, wykorzystała waszą łatwowierność i zmusiła do trybu życia ubliżającego godności współczesnego człowieka.

W miarę jak mówił, opuszczał go animusz. Wyobrażał sobie, że na tak hiobową wieść tamci zaczną szlochać i wyrywać włosy z głowy. Tymczasem nic takiego się nie działo. Mężczyźni stali nieruchomo jak posągi, na twarzach ich nie znać było śladu podniecenia. Być może nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji.

Pokiwali twierdząco głowami.

Możemy mieć tylko nadzieję, że sąd ukarze go przykładnie.

Z wyjaśnieniem pospieszył kierownik kontroli.

Kierownik popadł w zakłopotanie.

Chłopi rozpamiętywali zasłyszane nowiny i stopniowo ogarniała ich rezygnacja. Zapanowała przejmująca cisza. Wykorzystał ten moment kierownik, by powiedzieć to, czego się bał najbardziej: – Kolejna smutna sprawa, to rozbiórka tych waszych kurnych chat i budowa nowych domów.

Skubany nie miał prawa tak postąpić i narazić was na koszta.

Inny przedstawiciel województwa, chcąc ratować sytuację, zawołał:

Ale chłopi szybko odzyskali dawną butę. Pyrolak wystąpił naprzód i powiedział hardo:

Tu przerwał, bo ludzie najwidoczniej przestali go słuchać. Patrzyli spokojnie w kierunku hotelu, skąd szedł w ich stronę jakiś starszy otyły mężczyzna w nieco przykusej skórze, z łukiem przewieszonym przez ramię. Dziwnie nie pasowały do jego powierzchowności okulary w grubej, nowoczesnej oprawie. Obok niego szła młoda, ładna dziewczyna.

Gdy para była już blisko, kierownik zwrócił się do mężczyzny.

Milioner odpowiedział dopiero, gdy stanął w szeregu prehistorycznych.

Kierownik zgłupiał do reszty.

Nagle z lasu wybiegł zdyszany myśliwy.

Mężczyźni zdjęli z pleców łuki i zaczęli sposobić strzały.

Z łukami przygotowanymi do strzału myśliwi popędzili w leśne ostępy.

POSŁOWIE

Książka „Witajcie w Dzyndzylakach” ukazała się w drugiej połowie 1968 roku nakładem niewielkiego, regionalnego „Wydawnictwa Lubelskiego” z Lublina w ilości 10 257 egzemplarzy. Pamiętam z dzieciństwa, że przez jakiś czas zdobiła wystawy kiosków „RUCH”, a do mnie i potencjalnych czytelników z okładki uśmiechała się krowa, trzymająca kwiatek w zębach. Potem książka znikła by już nigdy więcej się nie pojawić. Jak się okazuje, było to jej jedyne wydanie.

Natknąłem się na nią kilka lat później, zupełnie przypadkowo. Potrzebowałem gotówki na kupno jakiejś książki, chyba „Pana Kleksa” Jana Brzechwy, a może innej? Byłem zbyt ambitny, żeby prosić rodziców o pieniądze i zbyt młody, aby znaleźć zatrudnienie. Pomyślałem, że może da się dość zarobić sprzedając makulaturę i inne „surowce wtórne”. Zacząłem od makulatury. Płacili niezbyt wiele, złotówkę za kilogram, więc trzeba mi było zebrać jej duuużo... Obkolędowałem całą rodzinę, ogołacając ze wszystkiego, co się dało. Na koniec powędrowałem do babci. Wśród całkiem pokaźnego stosu starych gazet i czasopism leżała ONA. Ta, która intrygowała mnie swoją okładką i tytułem gdy byłem dzieckiem. Szara i niepozorna. Pozbawiona już, niestety, obwoluty. Ale poza tym kompletna i w niezłym stanie.

Książkę kupił stryjek, ale już od dawna walała się tylko z kąta w kąt i babcia nie miała nic przeciwko temu, żeby zmieniła właściciela. Mam ją do dziś.

Nie od razu ją przeczytałem. Byłem chyba jeszcze za młody. Spróbowałem, ale początek nie był zbyt obiecujący, ot, coś tam o jakichś wieśniakach. Poszła na półkę. Przeleżała kilka lat. Byłem już w liceum, gdy z nudów zacząłem ją czytać i wciągnęła mnie tak, że czytanie skończyłem dopiero na ostatniej stronie... Śmiałem się przy tym tak często i głośno, że denerwowało to pozostałych członków mojej rodziny... Na dodatek okazało się, że przez lata żyłem w strasznym błędzie – zwierzęciem na okładce nie była krowa – to był wół!...

Potem pożyczyłem ją koleżance z liceum, ta swojej koleżance z ławki, potem jeszcze komuś, ten jeszcze komuś innemu i poooszło!... Straciłem ją z oczu i myślałem, że przepadła na zawsze.

Minęło kilka miesięcy nim ją wytropiłem i odzyskałem. Zaczytaną, ale na szczęście kompletną. Obiecałem sobie, że już nigdy nie opuści murów mojego mieszkania. I słowa dotrzymałem.

Dla bardzo młodych i młodych czytelników „Witajcie w Dzyndzylakach” może być miejscami niezrozumiałe. Obowiązkowe dostawy, dewizy, gromada, przydziały – a cóż to takiego? Nie zapominajmy, że książka powstawała prawdopodobnie w 1967 roku (w metryczce wydania papierowego napisano, że oddano do składania 12.01.1968 r.), w epoce PRL, gdy krajem rządziła Polska Zjednoczona Partia Robotnicza z Władysławem Gomółką na czele. Codziennością były braki wielu artykułów w sklepach, handel walutą był przestępstwem, dolar kosztował około 100 ówczesnych złotych (dla porównania: kilogram cukru – 10,50 zł, kostka masła śmietankowego o wadze 250 g – 17,00 zł) a średnia pensja wynosiła około 1 900 – 2 000 zł. Jeżeli macie rodziców i dziadków – zapytajcie, jak się wtedy żyło...

O autorach powieści niewiele można się dowiedzieć, właściwie brak informacji na ich temat. Feliks Derecki żył w latach 1930 – 1996, był współautorem tekstów „Dobranocki dla dorosłych”, którą w latach '70 nadawano po „Dzienniku telewizyjnym”. O Mariuszu Kwiatkowskim nie znalazłem praktycznie nic poza rokiem urodzenia – 1917, nie wiadomo czy jeszcze żyje?...

„Witajcie w Dzyndzylakach” nie trafiło do kanonu literatury polskiej ani na listę lektur szkolnych. Ale mimo to jest książką, którą warto ocalić od zapomnienia.

W.

17.01.2015 r.

Feliks Derecki • Mariusz Kwiatkowski Witajcie w Dzyndzylakach!

Strona tytułowa i ilustracje:

Juliusz Puchalski

Wydawnictwo Lubelskie

Lublin 1968

Okładka do wersji cyfrowej: Yaro i Waldei

Cyfryzacja i konwersja na podstawie oryginalnego wydania

grudzień 2014 - styczeń 2015


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kwiatkowski Mariusz Łowca gwiazd
kwiatKi 2
Dyplom (kwiatki)
Ze wszystkich kwiatków świata, dzień mamy i taty
AUTOMATYZACJA PROCESÓW BIBLIOTECZNYCH, Studia INiB, Mariusz w
Bogu czy mamonie, Rekolekcje, rekolekcje ks. Mariusza Pohla (ellena9)
suszone kwiatki, Paznokcie(2)
Genogram Mariusza
SCENARIUSZ ZAJĘĆ -Od nasionka do kwiatka
Schizofrenik to złamany prorok, Szkoła życia Feliksa
kwiatki JPII, Jan Paweł II - scenariusze i in
Smt 12 Dokumenty urzędowe, Metodologia kwiatkowski
89 Trzy kwiatki
Pierwsze wiosenne kwiatki, przedszkole, Ekologia, ekologia i przyroda
Pomiar mocy Mariusza
DZIEJE BIAŁEGO KWIATKA
kwiatki
proces pielęgnowania, OIOM- Proces, Maria Kwiatkowska

więcej podobnych podstron