Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 04 Radość


KAREN KINGSBURY

I

GARY SMALLEY



Historia rodziny Baxterów 01


Ocalenie 04


RADOŚĆ















ROZDZIAŁ 1



Przyjęcie na basenie, to brzmiało świetnie; doskonałe zakończenie cudownego lata.

Przyjaciółka Brooke z kliniki pediatrycznej miała córeczkę w wieku Maddie. Postanowili z mężem, że na jej urodziny zaproszą dzieci wraz z rodzicami.

Już od dwóch tygodni Maddie i Hayley wyczekiwały tych urodzin, wypytując o nie Brooke niemal każdego wieczoru.

- Mamusiu, kiedy będzie to przyjęcie na basenie?

Jednak na dwa dni przed tym wielkim wydarzeniem, jeden z lekarzy z kliniki otrzymał wiadomość zza Wschodniego Wybrzeża, że jego matce, kobiecie w podeszłym już wieku, zostało niewiele dni życia. Zanim zarezerwował lot do Kalifornii, zapytał Brooke, czy nie przejęłaby jego weekendowego dyżuru pod telefonem.

- Jesteś moją ostatnią szansą - powiedział. - Moja rodzina mnie potrzebuje. Brooke nie znosiła dyżurować pod telefonem, gdy miała zaplanowane

popołudnie z dziewczynkami. Ale oprócz przyjęcia na basenie, nie miała innych planów na weekend, więc mogła zabrać ze sobą pager. Szanse na wezwanie przez telefon w sobotnie popołudnie były niewielkie. Sobotni wieczór - tak, ale nie sobotnie popołudnie.

Jednak w dniu przyjęcia, u Brooke pojawiły się wątpliwości. Pomyślała, że należało podzwonić po znajomych i poszukać kogoś, kto przejąłby dyżur. Dziewczynki potrzebowały jej obecności na przyjęciu; a jeśli okaże się, że będzie musiała pojechać do pacjenta, straci szansę na cieszenie się ostatnimi podrygami lata.

Wcisnęła spodenki na kostium kąpielowy. Właśnie zasuwała suwak, gdy usłyszała głos Petera, dobiegający z dołu.

- Pospieszcie się. - Frustracja w jego głosie narastała. - Przyjęcie rozpoczyna się za dziesięć minut.

Brooke przewróciła oczami i chwyciła torbę - tę z kamizelkami ratunkowymi i kremem do opalania. Co z nim było nie tak? Wiecznie miał skwaszoną minę; nie pamiętała już kiedy ostatnio normalnie rozmawiali. Nawet Hayley dostrzegła panujące w ich domu napięcie.

- Czy tatuś jest na ciebie zły, mamusiu? - zapytała ostatnio. Brooke powiedziała coś na temat zmęczenia tatusia i żeby się za niego modliły. Ale tak naprawdę miała już dosyć postawy Petera. Od chwili gdy zdiagnozowano gorączki Maddie, traktował ją jak kogoś niekompetentnego i irytującego. Czy nie mógłby już z tym skończyć? Maddie obecnie czuła się znacznie lepiej; nie miała gorączki już od ponad dwóch miesięcy.

Brooke wyszła na korytarz i wpadła na Hayley i Maddie. -Wiecie co, dziewczynki - jedno spojrzenie na buzie dziewczynek i uśmiech przyszedł jej łatwo - mam już na sobie kostium!

- Super, mamusiu! - Maddie zaczęła podskakiwać i złapała Hayley za rękę. - Zjemy podwieczorek na dworze.

Dołączyły do Petera. Podczas jazdy samochodem do domu na drugim krańcu miasta - gdzie mieszkała Aletha, koleżanka Brooke, oraz jej mąż DeWayne - jedynie radosny szczebiot dziewczynek wypełniał milczącą atmosferę.

Trzyletnia Hayley była jeszcze za mała, żeby wspinać się po schodach, więc Brooke wzięła ją na ręce, gdy szli chodnikiem w kierunku wejściowych drzwi. Po drodze Hayley chwyciła Brooke za dłoń i ścisnęła ją trzy razy. Był to ich specjalny znak, który mówił - kocham cię. Miłość jej młodszej córeczki była cudownym lekarstwem na chłód Petera.

- Jesteś kochana, Hayley, wiesz o tym? - Brooke poprawiła torbę na ramieniu.

- Ty też, mamusiu. - Hayley potarła swoim małym noskiem o nos Brooke. -Jesteś kochana. Wiesz dlaczego?

- Dlaczego? - Brooke i Hayley zostały w tyle za Peterem i Maddie, ale nie przeszkadzało im to. Uwielbiała takie chwile, czas spędzany ze swoimi córeczkami.

- Dlatego że... - Hayley przechyliła główkę. Blond włoski niczym jedwab opadły na jej twarz - ja też cię kocham, i tyle.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich uśmiechnięta Aletha.

- Cześć. Przyjęcie właśnie się zaczyna.

Na twarzy Petera pojawił się uśmiech, ten który przywoływał, gdy znajdowali się w towarzystwie. Brooke miała ochotę odciągnąć go na bok i zapytać, dlaczego nie uśmiecha się tak do niej, ale nigdy nie było ku temu okazji. Akurat w tym momencie włączył się jej pager. Odpięła go z wszywanego paska i spojrzała na ekran. „Pilne" - mówił napis. Zaraz potem pojawił się numer do szpitala. Świetnie - pomyślała - nie spędzę z nimi w basenie nawet jednej godziny. Peter zerknął przez ramię.

- O co chodzi?

- Wezwanie ze szpitala. - Nie kryła swojego rozczarowania. - Może to nic ważnego.

Na hol wpadła gromadka rozradowanych dzieciaków, które zaraz otoczyły Hayley i Maddie. Brooke ukryła się w jednym z pokoi i wyjęła z torebki komórkę.

- Mówi doktor Brooke West. Właśnie odebrałam wezwanie. Pielęgniarka po drugiej stronie wyrecytowała informację. U jednego z

pacjentów kliniki wykryto gronkowca. Wyglądało to poważnie. Niezwłocznie potrzebowano konsultacji pediatry.

- Już jadę. - Brooke rozłączyła się i wyszła na hol. Peter zauważył ją i uniósł brwi.

- Więc?

- Muszę jechać - sapnęła. Właśnie tego nie lubiła w swoim zawodzie. Wezwań, które kolidowały z życiem rodzinnym. - Wrócę tak szybko, jak tylko to będzie możliwe.

- To wyłącznie twoja wina. Wstęga złości opasała jej serce.

- Co to miało znaczyć?

Peter wzruszył ramionami i spojrzał na nią chłodno.

- To ty wzięłaś dyżur pod telefonem. Maddie podbiegła do niej.

- Mamusiu, Natasha chce, żebyśmy popływały. Możemy? Proszę. Czy możemy już teraz?

Wtedy podbiegła Natasha i przytuliła się do Maddie. Ich rodziny przyjaźniły się już od lat, a Maddie i Natasha wprost przepadały za sobą.

- Kochanie - Brook spojrzała na Hayley, stojącą kilka kroków dalej i czekającą na odpowiedź - a nie chcecie zaczekać aż wrócę?

- Później też możemy popływać. Proszę, mamusiu. Możemy?

- Prosimy, możemy popływać? - Natasha wzięła Maddie za rękę, obydwie uśmiechnęły się najbardziej czarująco, jak tylko potrafiły.

Brooke poczuła, że walka wewnątrz niej ustaje. Straci jakąś część zabawy. Ale jeśli się pospieszy, niedługo wróci i będzie mogła popływać razem z nimi.

- Okay - uśmiechnęła się łagodnie. - Ale najpierw muszę porozmawiać z tatusiem.

Brooke poszła do salonu, gdzie Peter siedział obok DeWayne'a, obydwaj ze wzrokiem wlepionym w telewizor. Czas rozgrywek baseballowych. Aletha ostrzegała, że przyjęcie w tym czasie będzie równało się z nieobecnością mężczyzn.

Brooke przeszła przez pokój i usiadła naprzeciw męża.

- Muszę jechać, a dziewczynki chcą popływać. - Torba, którą trzymała w dłoniach była wypchana; postawiła ją na podłodze pomiędzy nimi. - Tutaj jest krem do opalania i kamizelki ratunkowe. Dopilnuj, żeby dziewczynki je włożyły.

- W porządku. - Peter odchylił się na bok, żeby widzieć telewizor. -Dopilnuję, kochanie.

Czułości były przeznaczone raczej dla uszu DeWayne'a niż dla niej, Brooke nie miała co do tego wątpliwości i nie podobało się jej, że Peter przykleił wzrok do ekranu.

- Peter, mówię poważnie. Nie pozwól, aby wyszły na dwór nieposmarowane kremem i bez kamizelek. Żadna z nich nie potrafi pływać.

Rzucił jej spojrzenie, które mówiło, że stawia go w kłopotliwej sytuacji, po czym zawołał:

- Hayley... Maddie, chodźcie tutaj. Dziewczynki wbiegły do pokoju i podeszły do Petera.

- Tak, tatusiu. - Pierwsza odezwała się Hayley. - Możemy popływać?

- Jeszcze nie. - Peter znowu spojrzał na Brooke, po czym rozsunął torbę. Szybko i zręcznie wycisnął krem na dłoń i rzucił tubkę Brooke.

- Posmaruj Hayley.

Musiała już iść, ale to było ważniejsze. Pospiesznie wycisnęła emulsję na dłoń i stanęła przed ich młodszą córeczką.

- Proszę, skarbie. Nie chcemy żadnych poparzeń, prawda?

- Tak, mamusiu.

Brooke rozsmarowała emulsję do opalania na ramionach i nogach Hayley, plecach oraz szyi, a na końcu na twarzy. Skończyła w chwili, gdy Peter posmarował Maddie. Wtedy rzucił jej mniejszą kamizelkę ratunkową. Tym razem nic nie mówiąc, i to jej odpowiadało.

Ostatnio im mniej mówił, tym było lepiej.

Wzięła błękitną kamizelkę i ostrożnie włożyła przez otwory najpierw jedną, a potem drugą rękę Hayley. Następnie zapięła z przodu klamerki, przełożyła pasek, który biegł z tyłu kamizelki i przyczepiała go z przodu.

Brooke przejrzała różne rodzaje kapoków; ten wydawał się najbezpieczniejszy.

Gdy druga kamizelka znalazła się na Maddie, Peter po raz kolejny spiorunował Brooke wzrokiem. Ponieważ siedział obok DeWayne'a, powiedział łagodnym, prawie że przyjacielskim tonem:

- Teraz możecie już iść. Do zobaczenia za chwilę.

Brooke nic nie powiedziała, tylko odwróciła się i szybko pożegnała się z dziewczynkami. Odszukała Alethę i obiecała jej, że wróci tak szybko, jak tylko będzie mogła. Minutę później siedziała już w samochodzie i jechała do szpitala. Oddalała się od swoich córeczek, wyobrażając sobie, że w tym momencie siedzą już w basenie, a ich śmiech rozbrzmiewa w ogrodzie za domem Alethy.

Przycisnęła pedał gazu. Załatwi to wezwanie możliwie jak najszybciej i wróci, zanim zacznie się podwieczorek. A wtedy - oprócz jej relacji z Peterem - wszystko w tym dniu będzie wyglądało tak jak powinno.

Peter cieszył się, że właśnie rozpoczęto transmisję z rozgrywek Ligi Mistrzów.

Pomimo że lubił DeWayne'a oraz Alethę, ostatnią rzeczą, jakiej pragnął, był sobotni wieczór spędzony w gronie lekarzy. Pływanie nie było jego specjalnością, więc oglądanie meczu stanowiło jedyną ekscytującą rozrywkę. Oprócz tego goście w większości byli przyjaciółmi Brooke, których prawie wcale nie znał. Więc perspektywa oglądania meczu z DeWayne'em przekonała go do zjawienia się na przyjęciu.

Szczególnie po tym jak Brooke przejęła dyżur pod telefonem.

Na co ona w ogóle liczyła? Oczywiście musiała zgodzić się na ten dyżur akurat dzisiaj, w sobotnie popołudnie. Przecież właśnie wtedy dzieci szczególnie potrzebowały lekarza. Urazy podczas meczów piłki nożnej, choroby, które wychodziły po całym tygodniu spędzonym w szkole. Ukąszenia przez owady. Weekendy to był okres szczególnego żniwa dla pediatrów.

Fakt, że dała się namówić innemu lekarzowi na przejęcie tego dyżuru potwierdzał, że Peter nie mógł na niej polegać. Zupełnie odwrotnie niż na początku. Podczas studiów to właśnie jej pewność i kompetencja były czymś, co zwróciło jego uwagę. Ale po zajściu z Maddie - gdy twierdziła, że ich dziecko nie potrzebuje specjalisty - Peter ujrzał swoją żonę w zupełnie innym świetle.

Niestety niezbyt korzystnym.

Minęła godzina i usłyszał dzieci wchodzące do pokoju obok. - No dobrze - słychać było głos Alethy. - Wysuszcie się, a potem zjemy tort.

Rozpoczęła się już siódma runda i faworyci Petera przegrywali jednym punktem. Miał nadzieję, że tort na razie nie będzie podawany - przynajmniej do reklam. Nie chodziło o to, że nie lubił urodzin, ale to był jeden z najdłuższych tygodni w jego życiu. Nie spał już od dwóch dni, a wolną sobotę spędzał właśnie na urodzinowym przyjęciu pięciolatki.

I akurat w tym momencie - przy zdobytej trzeciej bazie i wyśmienitym pałkarzu na boisku - przybiegły do niego Maddie i Hayley. Ich kapoki zostawiały za sobą mokry ślad, a one same trzęsły się z zimna.

- Tatusiu, możesz nam zdjąć kamizelki?

Spojrzał na nie, po czym znowu przeniósł wzrok na telewizor.

- Dziewczynki, jeszcze dosłownie minutka. Tatuś chce to zobaczyć. Wynik wynosił 3:0, ale tym razem rzut był dobry. Pałkarz uderzył w narzuconą piłkę, a ta przeleciała nad miotaczem i wylądowała poza boiskiem. Foulball. Pierwszy błąd.

Peter ponownie spojrzał na swoje córeczki.

- Jesteśmy całe mokre, tatusiu. - Maddie podeszła bliżej. - Możesz nam zdjąć kamizelki? Proszę.

- Oczywiście, koteczku. - Odpiął klamerki w obydwu kamizelkach i pomógł dziewczynkom je zdjąć. - Zanieście je mamie Natashy i poproście, aby rozwiesiła je nad wanną.

Kolejny rzut został doskonale odbity, zdobyto wszystkie bazy.

- Tatusiu, kiedy wróci mamusia?

- Niedługo, kochanie. - Wychylił się i obserwował biegnącego zawodnika. W chwili gdy zniknął, on oraz DeWayne wstali i przybili piątkę. - Swojskie chłopaki.

- Są świetni. - DeWayne pokiwał głową i usiadł.

- Już jest w drodze, skarbie. Już do nas jedzie.

- Tatusiu. - Hayley przekrzywiła główkę. - Kocham cię. Peter usiadł na swoim miejscu. Nie odrywał oczu od gry.

- Ja też cię kocham.

- Na razie. - Maddie odwróciła się i wybiegła z pokoju, z kamizelką zarzuconą przez ramię.

- Pa, pa, tatusiu. - Hayley prawie że deptała Maddie po piętach.

- Pa, pa. - Peter, wpatrzony w ekran, nagle coś sobie przypomniał.

- Nie wychodźcie na zewnątrz bez kapoków. Ale dziewczynek nie było już w pokoju.

Rozejrzał się, i nawet w zgiełku meczu prawie że słyszał Brooke, nakazującą mu, by je odnalazł i sprawdził, czy mają na sobie kamizelki. Ale mecz dobiegał już końca, a dzieci miały przecież jeść tort. Przypomni im o kapokach dosłownie za kilka minut.

Skupił uwagę na ekranie. Odbicie i skradziona baza, kolejne odbicie i piękny lot piłki. Zdobyto drugi punkt. Jeśli teraz wygrają, obejmą prowadzenie 2:3 w tej serii rozgrywek.

Niestety miotacz zbił dwóch następnych zawodników uderzających i w kolejnym treningu przeciwna drużyna zdobyła dwa pełne obiegi. Dopiero w drugiej połowie dziewiątego treningu drużyna faworytów zdobyła wszystkie cztery bazy. Mecz zakończył się zwycięstwem drużyny, której kibicowali. Peter prowadził ożywioną dyskusję o oburęcznych graczach i rezerwowych, gdy usłyszał wołającą z drugiego pokoju Maddie.

- Tatusiu! Tatusiu! Szybko! Pomocy! Peter rozłożył ręce, patrząc na DeWayne'a i zawołał:

- Jestem tutaj, skarbie!

Maddie wbiegła do salonu. Włosy miała suche, ale w jej oczach malowało się przerażenie.

- Tatusiu, nie mogę znaleźć Hayley. Natychmiast wstał; serce podskoczyło mu do gardła.

- O czym ty mówisz, skarbie? - Czuł strach wbijający pazury w jego kark i plecy. - Miałyście jeść tort.

- Jadłyśmy. Ale potem postanowiłyśmy, że pójdziemy popływać. - Maddie otworzyła usta. - Hayley powiedziała, że chce być pierwsza, żeby przygotować podwieczorek dla mamy. A teraz nie mogę jej znaleźć...

Peter nie czekał, aż Maddie skończy. Ruszył w stronę balkonowych drzwi nie z powodu słów Maddie, ale czegoś, co trzymała w dłoniach. Natychmiast to rozpoznał.

To była kamizelka ratunkowa Hayley.



ROZDZIAŁ 2



Peter nie mógł oddychać, nie potrafił się skupić.

- Hayley! - To był krzyk, błaganie pełne rozpaczy, żeby mu odpowiedziała. Gdy biegł w kierunku basenu, miał wrażenie, że jego ruchy stają się mechaniczne, zupełnie jakby nogi i ręce poruszały się poza jego świadomością.

- Hayley!... - krzyczał jej imię na całe gardło, nie mogąc złapać tchu, oszalały z rozpaczy. - Skarbie, gdzie jesteś?

Zwrócił uwagę innych gości i grupka dorosłych zaczęła biec za nim. Peter minął kępę wysokich krzaków i nagle jego oczom ukazała się tafla wody. Na pierwszy rzut oka nie zauważył tam Hayley.

Błagam, niech będzie w którymś z pokoi, albo w pokoju zabaw, wszędzie, ale nie tutaj, Boże. Proszę... nie tutaj, Boże...

Oddychał z trudem, gdy zbliżał się do krawędzi basenu. I wtedy zobaczył mały kształt na dnie... nieruchomy.

- Hayley!

- Tatusiu! - Krzyk Maddie był przeraźliwy i głośny.

- Ona jest w wodzie, tatusiu... wyciągnij ją stamtąd! Jeden z rodziców wziął Maddie za rękę i zabrał ją do domu, podczas gdy jej krzyk stawał się coraz bardziej rozhisteryzowany.

- Tatusiu, zabierz ją stamtąd! Tatusiu...

W jednym momencie zderzyły się czas i świadomość oraz całe życie, przywołując setki myśli i wspomnień.

Hayley leżała na dnie basenu, mogła być już martwa. I nie miała na sobie kapoka, a to była jego wina, gdyż zamiast jej pilnować, oglądał baseball. Brooke nie zdążyła się z nią pożegnać, a teraz być może żadne z nich nigdy już nie ujrzy jej błyszczących niebieskich oczu. Nigdy nie usłyszy jej śpiewnego głosu i nie poczuje jej rączek wokół szyi.

Ale przecież ona krzyczała do niego nawet teraz.

- Tatusiu, pomóż mi! Wyciągnij mnie, tatusiu... uratuj mnie! - To była ona. Przemawiała do jego serca z wodnego grobu, w którym leżała.

- Już idę, Hayley...

I znalazł się w wodzie. Czuł ciężar własnych ubrań i butów, nurkując, coraz głębiej, do miejsca gdzie leżało jej ciało. Podniósł je i nakazywał sobie szybsze ruchy, myśląc o jej małym ciałku, zupełnie bezwładnym, myśląc tylko o tym, aby wyjąć je z wody. Gdy wydostał ją na powierzchnię i położył na brzegu, pozostali rodzice ukryli swoje dzieci w domu. Aletha trzymała w dłoni bezprzewodowy telefon. Miała szeroko otwarte oczy, a jej twarz zastygła w przerażeniu. Peter wyszedł z basenu, ociekający wodą; jeden z jego butów powoli opadał na dno. Stanął nad Hayley, spojrzał na jej siną twarz i obrócił ją na bok, aby woda wypłynęła z jej ust, i krzyknął:

- Dzwoń na pogotowie!

- Już jadą! - Aletha stała obok DeWayne'a. - Boże, pomóż nam! - Zatopiła dłonie we włosach; jej ramiona i nogi trzęsły się.

A Peter, pochylony nad córeczką, przypominał sobie, jak trzymał ją po raz pierwszy na rękach; jak pięknie wyglądała na ślubie Kari i Ryana dwa tygodnie temu, gdy chciała ocalić płatki róż, zbyt piękne, by sypać je na ziemię; jak wyglądała godzinę temu, wystrojona w kapok, gdy jej twarz rozjaśniał iście anielski uśmiech.

Sprawdził jej puls, ale go nie wyczuł. Ani jednego nitkowatego rymu. Objął jej nosek, zakrył swoimi ustami jej małe usta i wdmuchnął w nie powietrze, po czym ucisnął jej klatkę piersiową. Jeden-dwa-trzy-cztery-pięć. Kolejny krótki oddech. Uciskanie klatki piersiowej. Walczył. Nie przestawał.

Spraw, żeby oddychała... teraz, Boże... proszę, Boże...

Obliczał czas, przypominając sobie wiadomości ze studiów. Brak tlenu przez dziesięć minut - uszkodzenie mózgu. Piętnaście minut - nieodwracalne uszkodzenie mózgu. Osiemnaście minut...

Spojrzał na zamknięte oczy swojej córeczki.

Zakasłaj, Hayley... zakasłaj albo zapłacz, wydaj jakiś dźwięk. Boże... obudź ją! Więcej ucisków klatki piersiowej... więcej oddechów... tak bardzo pragnął, żeby się poruszyła, żeby zrobiła cokolwiek, tylko nie leżała na tym mokrym tarasie, podczas gdy Aletha płakała nieopodal.

Cała ta scena, wszystko wokół zlało się w jedno, gdy Peter po raz kolejny wdmuchiwał powietrze w płuca Hayley.

W oddali słychać było wyjące syreny. Peter usiadł i przyłożył palce do tętnicy szyjnej Hayley. Tym razem coś poczuł. Bardzo niewyraźne poruszenie, jakby oddech na jego skórze. Szansa. Miała szansę. Przesunął dłoń w kierunku jej nosa i poczuł śmiertelny bezruch.

Nie oddychała.

Dusił go lęk. Resztkami sił wciągnął kolejny haust powietrza, którego potrzebowała jego córeczka.

Boże... co się dzieje? Spraw, żeby się poruszyła, spraw, żeby zaczęła oddychać...

Pojawili się przy nim ratownicy medyczni i poprosili go, aby odsunął się na bok. Żaden z nich nie rozpoznał w nim lekarza ze szpitala. Założyli Hayley maskę tlenową i położyli małą na noszach, wyjaśniając, że niezwłocznie potrzebuje intensywnej opieki medycznej.

Peter nie był pewien, czy da radę wstać i wydobyć z siebie głos. Z jego udręczonej duszy wyrwało się tylko jedno pytanie:

- Czy... czy ona przeżyje?

- Zrobimy, co w naszej mocy...

I wtedy już wiedział. Wiedział, ponieważ sam udzieliłby identycznej odpowiedzi w takiej sytuacji. Nie świadczyło to wcale o rychłym wyzdrowieniu. Lekarz nie mógł niczego ukrywać. Raczej był to typ odpowiedzi, której udzieliłby w przypadku przeciwnym. Gdyby, był przekonany, że jego pacjent nie ma szans. Brooke była więcej niż podenerwowana.

Wezwanie wcale nie było pilne. Zanim dotarła do szpitala, diagnozę z gronkowca zmieniono na zapalenie płuc. Jednostronne bakteryjne zapalenie płuc. Rentgen wykazał, że było na tyle niebezpieczne, iż dziecko wymagało hospitalizacji. Lekarz zalecił dożylne podanie antybiotyku. Brooke zatwierdziła leczenie, sprawdziła, czy stan zdrowia małego pacjenta jest stabilny i podpisała się na karcie leczenia szpitalnego.

Była już w drodze powrotnej, gdy otrzymała kolejne wezwanie, tym razem z izby przyjęć. Dziesięcioletni chłopiec złamał rękę na meczu piłki nożnej; kość przebiła skórę. Brooke zacisnęła zęby i pospiesznie zawróciła. Zatwierdziła wstępne leczenie, sprawdziła dawki leków przeciwbólowych oraz osłuchała chłopca. Zabrało jej to około dwudziestu minut.

- No nareszcie... - wymamrotała, gdy po raz kolejny szła do samochodu. Zanim dotrze na przyjęcie, minie jego połowa. Goście zaśpiewają już sto lat, zostanie podany tort. Podwieczorek w wodzie też już się skończy. Dziewczynki będą zmęczone pływaniem i skłonne raczej do zabawy w domu.

Brooke zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów, gdy uruchamiała samochód. Peter miał rację; sama była sobie winna. Mogła przecież odmówić. Ktoś inny przejąłby dyżur pod telefonem, gdyby była stanowcza. Jej rodzina powinna być dla niej najważniejsza.

Zerknęła na zegarek. Od chwili gdy opuściła przyjęcie, minęło półtorej godziny. Transmisja z meczu powinna już się skończyć, więc Peter pewnie odszedł od telewizora i gawędzi z jakimś innym rodzicem, siedząc przy basenie. Przynajmniej taką miała nadzieję. Ale przecież ostatnio nie okazywał zainteresowania nikomu z ich przyjaciół. Od momentu postawienia diagnozy Maddie, Peter zachowywał dystans do wszystkich. A przeważnie w stosunku do niej.

Gdy jechała na przyjęcie, słyszała w myślach jego głos.

- Nie polegaj na swoim przygotowaniu medycznym, Brooke... Nieważne, czy chodzi o nasze dzieci, czy też o któregoś z twoich pacjentów. Nie pozwalaj sobie na zbytni spokój... Ty wciąż się uczysz... Może powinnaś pracować na niepełnym etacie? Może na razie tylko ja będę pracował, a ty zostaniesz w domu z dziewczynkami? Sprawdzasz się bardziej jako matka niż lekarz, Brooke.

Jego ostatnie uwagi były serią upokorzeń.

Zacisnęła zęby. Jak śmiał przesądzać, że jego umiejętności górowały nad jej przygotowaniem? Poza tym dziewczynki miały się świetnie, rozkwitały pod opieką niani, gdy nie były w przedszkolu, a Brooke miała przecież pełne trzy dni wolnego. Ile pracujących matek mogło powiedzieć coś takiego?

W jej wnętrzu narastało oburzenie na myśl o Peterze, gdy jakieś osiemset metrów przed miejscem gdzie odbywało się przyjęcie, wyprzedził ją ambulans na sygnale. Brooke aż poczuła dreszcze. Pomimo że była lekarzem, na ten dźwięk jej serce przyśpieszało. Sygnał oznaczał jedno: ktoś gdzieś bezzwłocznie potrzebował pomocy; atak serca, wypadek samochodowy lub jakiś inny przypadek zagrażający życiu. Przez ułamek sekundy Brooke zastanawiała się, czy ambulans nie jedzie może na przyjęcie. Ale myśl o tym zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Oczywiście, że nie. Na miejscu było mnóstwo lekarzy; dzieciom nic nie groziło. Były pilnowane i bezpieczne. Nikt nie pozwoliłby, aby coś im się stało. Chyba że ambulans jechał do kogoś z dorosłych.

W tym samym momencie szaleńcze myśli odpłynęły.

Ze wszystkich domów znajdujących się w Bloomington, ambulans z pewnością nie jechał do domu Alethy i DeWayne'a. To był jedynie jej irracjonalny matczyny lęk. Uczucie, które pojawiało się zawsze w takich chwilach, wzbudzając chwilowy niepokój. Bez względu na to jak odległe było zagrożenie.

Gdy Brooke skręcała w ulicę Alethy, myślami znowu powróciła do Petera. I wtedy coś zwróciło jej uwagę, a jej stopa zastygła na pedale gazu. Czuła odpływającą z twarzy krew. Na wprost niej stał ambulans, na sygnale świetlnym.

Zaparkowany przed domem jej przyjaciół.

Drogi Boże, tylko nie któreś z dzieci, proszę...

Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy dojeżdżała na miejsce. Od ambulansu dzieliło ją pięć domów. Gdy zaparkowała samochód, frontowymi drzwiami wychodziła akurat grupa ratowników medycznych z noszami, na których leżał ktoś mały. To było jedno z dzieci.

Jeden z ratowników trzymał przy twarzy dziecka maskę tlenową, a w grupie osób za noszami Brooke dostrzegła... Złapała się za gardło.

- Peter! - biegła przez plac; jej nogi poruszały się o połowę wolniej, niż chciała.

Spojrzał na nią i już wiedziała, wiedziała zanim dotarła do noszy, zanim ktokolwiek zdążył jej powiedzieć, że dziecko na noszach było jej własnym. Peter przebiegł obok ratowników, zbliżył się do niej i chwycił ją za ramię.

- To Hayley... - Był śmiertelnie blady i cały drżał. Na jego czole lśniły krople potu.

Szok - pomyślała Brooke. - Jest w szoku. Ale co on powiedział o Hayley? Ściągnęła brwi i gwałtownie potrząsnęła głową.

- Co... co się stało?

Ratownicy przechodzili właśnie obok niej. Jeden z nich zatrzymał się i położył rękę na jej ramieniu.

- Czy pani jest matką?

Matką? Brooke miała ochotę zamknąć oczy i z powrotem znaleźć się w samochodzie, w drodze na przyjęcie, gdy przeczucie, że wyprzedzający ją ambulans może jechać do domu Alethy i DeWayne'a było niczym więcej niż przypadkową, irracjonalną myślą.

Matką... matką.

- Tak... - Gwałtownie wyrwała się Peterowi i dobiegła do noszy. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła wyraźnie swoją córeczkę, leżącą bez ruchu. Jeden z ratowników nieustannie uciskał worek samorozprężalny. Brooke poczuła ogromne przerażenie.

- Co się stało?

- Wpadła... do basenu. - Peter ponownie znalazł się u jej boku. Nie mógł złapać tchu po biegu za noszami. - Nie miała na sobie kapoka.

Brooke otworzyła usta i na ułamek sekundy przystanęła, spoglądając na Petera.

- Co takiego?

Peter poruszył ustami, ale nie wydobył z siebie ani słowa. Ratownicy biegli w stronę ambulansu, więc Brooke odwróciła się i podążyła za nimi.

Gdy dotarli do karetki, pierwszy ratownik gwałtownie otworzył tylne drzwi.

- W porządku. - Jego ton był naglący, gdy powiedział do Petera i Brooke: -Jedno z państwa może jechać z nami.

- Ja. - Odpowiedź Brooke była natychmiastowa, ratownik nie dokończył nawet zdania. Rzuciła Peterowi krótkie spojrzenie. - Zostań z Maddie.

Chwiejąc się, Peter cofnął się o krok.

- Będziemy zaraz za wami.

- Zadzwoń do moich rodziców.

Pokiwał głową, ale ona tego nie zauważyła. Wchodziła już do ambulansu i zajmowała miejsce przy Hayley, naprzeciwko ratownika, kontynuującego szaleńczą walkę o życie jej córeczki.

Inny ratownik zamknął drzwi i ambulans ruszył gwałtownie, na sygnale.

- Hayley, kochanie, mamusia jest przy tobie. - Brooke ujęła bezwładną dłoń dziecka. - Obudź się skarbie, proszę.

Ścisnęła jej palce, ale ona leżała nieruchomo na noszach. Brooke mrugnęła i rozejrzała się dookoła. To nie mogło się wydarzyć. To był tylko zły sen, jakiś koszmar. Przecież nie mogła znajdować się w pędzącym ambulansie i obserwować ratownika trzymającego worek ambu nad twarzyczką Hayley.

Przed jej oczami pojawiły się plamki - powolnie i leniwie poruszające się koła. Poczuła mrowienie w palcach i ramionach. Szok, jak u Petera. Zaczynała panikować.

- Nie - krzyknęła. Po czym zupełnie świadomie i z pełną determinacją mrugnęła dwa razy.

Nie, była lekarzem, a nie ofiarą. Panika nie była wskazana - nie teraz. Przyjrzała się badawczo Hayley, jakby była kimś innym niż jej córką. Dziewczynka leżała obok niej, jechały do szpitala, ponieważ mała omal się nie utopiła.To były obiektywne fakty.

Jednak Brooke nie wiedziała nic więcej, i nagle poczuła, że musi poznać całą prawdę. Natychmiast przeniosła wzrok na ratownika.

- Jak długo - miała trudności z wysłowieniem się - jak długo znajdowała się pod wodą?

- Nikt dokładnie nie wie. Dziesięć minut, a może dłużej. Dziesięć minut! A co wtedy robili inni na przyjęciu? Siedzieli w środku i

nie zauważyli, że jej brakuje? A co z Peterem? Gdzie on był? Oglądał baseball, podczas gdy Hayley sama spacerowała nad basenem? Gdy do niego wpadła?

Fala obrazów wdarła się do jej świadomości. Przerażona Hayley rozpaczliwie walcząca o życie, próbująca przypomnieć sobie, czego ją uczono o kopaniu nogami i puszczaniu bąbelków. Brooke widziała ją, jak wiosłuje coraz szybciej rękoma i nogami, tonąc.

Słyszała, jak woła tatusia, Maddie, kogokolwiek, kto mógłby wyciągnąć ją z basenu. Ale wtedy zaczyna brakować jej powietrza i pierwszy ogromny łyk wody wypełnia jej płuca, aż w końcu Hayley zapomina o krzyku, o wiosłowaniu i kopaniu, a potem pojawia się obezwładniająca umysł ciemność i jej ciało zaczyna opadać na dno basenu.

Brooke ścisnęła mocniej dłoń córeczki i obrazy zniknęły. Ocal ją, Boże... nie pozwól jej umrzeć...

Poczuła mdłości, i rozejrzała się wokoło w poszukiwaniu foliowej torebki na wypadek gdyby wymiotowała. Nie mogąc jej znaleźć, zamknęła oczy, tylko na chwilę. Nie może być jej niedobrze. Nie teraz. Hayley jej potrzebuje. Wypuściła jej dłoń i pogładziła puszyste blond włoski.

- Hayley, kochanie, mamusia jest z tobą.

Ratownik nie ustawał w swoich wysiłkach. Sprawdzając jej puls co kilka minut, rytmicznie uciskał worek ambu.

I wtedy Brooke zauważyła, że rączki i paluszki, a nawet twarz Hayley zaczynają puchnąć. Wiedziała, że im bardziej puchła ofiara tonięcia, tym było gorzej. Poczuła panikę. Musiała wiedzieć. Musiała zadać to pytanie.

- Czy ona... - Brooke pogładziła palcami opalone ramię Hayley i spojrzała na ratownika. To pytanie słyszała od rodziców swoich pacjentów, ale tym razem to ona musiała je zadać. Przycisnęła wolną dłoń do brzucha i zmusiła się do dokończenia zdania. - Czy ona przeżyje?

- Mamy puls. - Ratownik prawie zapominał o oddechu; pot spływał po jego twarzy. - Ale nie oddycha samodzielnie.

Brooke poczuła ucisk w gardle. Informacja udzielona przez ratownika była oczywista. Gdyby Hayley oddychała samodzielnie, nie stosowano by sztucznej wentylacji. Jednak wraz ze słowami ratownika, niosącymi jej tę ponurą informację, wszystko to stało się jeszcze bardziej realne.

Jak bardzo został uszkodzony jej mózg i kiedy będą w stanie określić rozmiar obrażeń i podjąć pierwsze kroki mające przywrócić ją do normalnego funkcjonowania i?...

Miała setki innych pytań, ale nie było sensu ich zadawać. Była lekarzem; znała odpowiedzi. Jeśli Hayley spędziła dużo czasu pod wodą, jej mózg mógł być już nawet martwy. Jeśli nie, i jeśli pozostała w nim jeszcze jakaś iskierka życia, mogła spędzić jego resztę w szpitalnym łóżku, przykuta do aparatury. Poza tym istniało jeszcze kilka innych możliwości.

Mózg Hayley mógł zostać poważnie uszkodzony, co uniemożliwiałoby jej jedzenie, chodzenie czy mówienie. Mogła też zachować wszystkie te umiejętności, ale tylko częściowo. Istniała jeszcze jedna możliwość. Była realna, jeśli Hayley nie przebywała pod wodą tak długo, jak podejrzewano i jeśli nie doszło do żadnego urazu psychicznego. Wtedy - wyłącznie wtedy -być może uda się jej powrócić do nich w takim stanie, w jakim była dzisiejszego poranka.

Ale Brooke zbyt dobrze znała prawdę. Przecież była pediatrą. Gdy ofiara nie była w stanie oddychać samodzielnie, nie trzeba było badań, żeby stwierdzić uszkodzenie mózgu.

Musiało do niego dojść; to było oczywiste.

Syreny wyły coraz głośniej. Miała wrażenie, że ich dźwięk za chwilę przyprawi ją o szaleństwo. To wszystko było jej winą. Nie powinna zgodzić się na dyżur pod telefonem. Jeśli byłaby na przyjęciu, Hayley ani przez sekundę nie zostałaby sama przy basenie. W ogóle nigdzie nie byłaby sama. Brooke nie pozwoliłaby na to.

A Peter...

Poczucie winy przyblakło, gdy wyobraziła sobie własnego męża przyklejonego do telewizora i oglądającego mecz baseballa. Nawet jeśli zawiniła, to wina Petera była jeszcze większa. Prosiła go, żeby miał na nie oko i upewnił się, czy mają na sobie kapoki.

Ponownie położyła dłoń na główce Hayley.

- Skarbie... obudź się, proszę, kochanie. - Jej głos był teraz cichszy i bardziej niepewny. Jeśli Hayley nie mogła oddychać, to oznaczało, że nic nie słyszy. Tak naprawdę tutaj już nie było Hayley. Została uwięziona w innym świecie, zamknięta w jakiejś odległej celi, gdzie jej życie zależało tylko od jednego.

Od sprawności jej mózgu.

- Już prawie jesteśmy. - Ratownik wyjrzał przez szybę, wciąż trzymając dłoń na worku ambu.

Nie musiał jej mówić, że liczyła się każda sekunda. Pokiwała głową; jej wzrok spoczywał na twarzy Hayley.

Porusz się kochanie, pokaż mi, że ciągle tu jesteś...

Ale jej córeczka nie poruszyła się i Brooke znowu pomyślała o kamizelce ratunkowej. Żadna z dziewczynek nie mogła jej zdjąć bez czyjejś pomocy. Na myśl o tym w jej sercu zaczęła wzbierać fala złości. Prosiła Petera, żeby nie zdejmował im kamizelek, a to oznaczało, że zrobił to ktoś inny.

Ale kto? Na pewno nie Aletha ani żadna z matek. One z pewnością nie podjęłyby takiego ryzyka. A Hayley i Maddie nigdy nie poprosiłyby o to któregoś z ojców. Fala narastała, a w jej wyobraźni zaczął formować się coraz wyraźniejszy obraz: widziała jak Hayley i Maddie biegną do Petera i proszą go o zdjęcie kamizelek. Być może dlatego że chciały pobawić się w domu z innymi dziewczynkami lub usiąść swobodnie na kuchennych krzesłach, żeby zjeść tort.

Jeśli to Peter zdjął im kamizelki, powinien z nimi zostać dopóki nie były gotowe, by wyjść na dwór, lub przynajmniej zostawić je pod opieką innych rodziców. Wtedy wiedziałby, czy dziewczynki nie wyszły znowu na zewnątrz. A jeśli tego nie zrobił...

Jeśli nie zrobił nic więcej, tylko siedział przed telewizorem, rozmawiając z DeWayne'em...

Ambulans wjechał gwałtownie na podjazd i zatrzymał się przed wejściem na oddział pomocy doraźnej. Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi i przyłączył się do dwóch ratowników, wyjmujących nosze i biegnących do budynku.

Brooke biegła razem z nimi, modląc się przy każdym kroku. Jej sportowe buty na gumowych podeszwach w zderzeniu ze szpitalną posadzką pozostawiały przytłumiony dźwięk, który brzmiał niczym wołanie: Proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże...

Żadne inne słowa nie przychodziły jej na myśl, nie potrafiła powiedzieć nic więcej. Plamki przed oczami wróciły i Brooke wpatrywała się w nosze, które niesiono przed nią. Co one tutaj robią? I dlaczego Hayley jest w szpitalu i śpi? I dlaczego nikt nie próbuje jej obudzić?

Opanowało ją przerażenie, zatrzymując ją na kilka sekund i zginając w pół. Spojrzała na porysowaną szpitalną podłogę. Po chwili uniosła głowę i zauważyła, że Hayley oddala się od niej, pośpiesznie niesiona na noszach.

- Zaczekajcie! -Wyprostowała się, zmuszając się do biegu.

- Czy wszystko w porządku? - Jeden z ratowników odłączył się od pozostałych i wyciągnął do niej rękę.

Brooke chwyciła ją i poczuła, że porusza się do przodu, że jej stopy nabierają prędkości. Wypuściła dłoń medyka i dogoniła nosze. Proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże... proszę, Boże...

- Hayley! - Czuła, że brakuje jej powietrza, ale jakoś udało się jej wykrzyczeć słowa, które się w niej zbierały. - Jestem tutaj, kochanie.

Plamki zniknęły i Brooke przypomniała sobie, gdzie się znajduje i co się dzieje. Ratowano życie Hayley. Zmusiła nogi do szybszego biegu, utrzymania tempa, dopóki nie znaleźli się w jednej z sal.

Nie pozwól jej umrzeć, Boże... nie pozwól jej umrzeć.

- Zaintubuj ją. - Głos lekarza brzmiał znajomo, ale Brooke nie widziała go, nie widziała nikogo, oprócz swojej córeczki.

- Hayley... - Szept Brooke ginął w krzątaninie personelu próbującego przywrócić oddech jej dziecku. - Hayley. - Pogładziła jej potargane włoski, podczas gdy w niej samej kłębiły się przeróżne myśli.

A jeśli Hayley umrze? Jeśli nie wyzdrowieje? Jeśli nigdy już nie będzie taka sama? Brooke oblizała dolną wargę i przełknęła ślinę. A co stanie się z nią? Co będzie, jeśli nie zniesie już ani minuty dłużej widoku Hayley leżącej bez ruchu na noszach? I gdzie był Peter? Gdzie on był, gdy do tego doszło?

Gdziekolwiek był, nie dopilnował jej, pozwolił jej zatonąć. To wszystko było jego winą; tak właśnie było.

Najprawdopodobniej zdjął dziewczynkom kamizelki i zapomniał założyć je z powrotem. Musiało tak być. I jeśli stracą Hayley z powodu jego zaniedbania, to będzie jego wina, nawet jeśli ona podjęła się dyżuru pod telefonem. I gdy w pokoju trwały gorączkowe wysiłki grupy ratowniczej, świadomość przerodziła się w zrozumienie. Brooke była pewna jednego.

Jeśli straci Hayley przez niedbalstwo Petera, ich małżeństwo nie ma szansy. Ponieważ nigdy, tak długo jak będzie żyła, nie wybaczy mu tego.



ROZDZIAŁ 3



Ashley znowu zaczęła malować.

Gdy dowiedziała się, że jest chora, na miesiąc odłożyła sztalugi i pędzle, przekonana, że nie ma czasu na malowanie dopóki nie pójdzie do lekarza i nie opracuje planu walki z chorobą. Jednak u lekarza jeszcze nie była, a jej postanowienie zerwania z malowaniem uległo zmianie po spotkaniu z Landonem. Czas, który z nim spędziła tydzień po ślubie Kari i Ryana przekonał ją, że pomiędzy oddychaniem i życiem istnieje różnica.

- Nikt z nas nie wie, ile mamy czasu - powiedział jej Landon ostatniego wieczora przed powrotem do Nowego Jorku. - Nie przestawaj żyć z powodu tej diagnozy, Ashley.

Od tamtej pory często o tym myślała. Miał rację. Przynajmniej w pewnym stopniu. Szczególnie jeśli chodziło o Cole'a i malowanie. A nawet i o te dwadzieścia godzin, które spędzała w Domu Opieki dla Dorosłych Sunset Hills. Powiedziała właścicielce o wyniku badań i wirusie HIV. Kobieta sprawdziła wszystko i powiedziała, że Ashley nadal może tu pracować. Tak długo, jak będzie zajmowała się sprawami administracyjnymi i socjalnymi, oczywiście zostawiając fizyczną opiekę nad pacjentami innym pracownikom.

Jej związek z Landonem siłą rzeczy musi umrzeć, gdyż tak będzie lepiej. Jednak ona musi żyć dalej. Dopóki będzie miała siłę, zamierzała grać z Cole'em w piłkę, bujać się z nim na huśtawce w ogródku za domem, biegać nad brzegiem jeziora Monroe oraz codziennie czytać mu na dobranoc Dr Suess.

No i oczywiście utrzymywać kontakty z mieszkańcami Sunset Hills: Irvel i Edith oraz Helen i Bertem.

I będzie malować, wkładając serce w każde pociągnięcie pędzla. A wszystko to tak długo, póki będzie oddychać.

Siedziała teraz przed domem rodziców, obserwując Cole'a, który zarzucał lasso na rogi plastikowej głowy byka. Głowa była prezentem od Landona. Miała dwa metalowe paliki, które wbijało się w ziemię, więc byk, bez tułowia, patrzył groźnie przed siebie, podczas gdy rogi miał uniesione ku górze, gotowe do schwytania. Landon kupił także kowbojski kapelusz i linę, odpowiednią dla dziecka - wystarczająco sztywną, aby zrobić na niej pętlę, i na tyle lekką, aby Cole mógł nią rzucać.

- Wszystko zależy od nadgarstka - tłumaczył Cole'owi, gdy tamtego dnia siedzieli przed domem Ashley.

A teraz zapełniała płótno delikatnymi pociągnięciami pędzla, uśmiechając się do wspomnień.

Cole otworzył oczy tak szeroko, że aż było mu widać białka. Jego małe usta także się nie zamykały.

- Czy ty jesteś kowbojem, Landon?

- No cóż... - Landon zaśmiał się, rzucając jej szybkie spojrzenie. - Nie do końca. Ale był nim mój wujek. Nauczył mnie rzucać lassem, gdy byłem trochę starszy od ciebie.

Od tamtej pory Cole miał obsesję na punkcie chwytania byka za rogi.

Ashley poczuła na twarzy muśnięcie delikatnego powiewu wiatru i spojrzała znad sztalug na Cole'a. Obraz przedstawiał Cole'a w kowbojskim kapeluszu, z lassem. Na jego twarzy była wypisana determinacja.

- Zobacz, mamusiu... udało mi się schwytać go za dwa rogi. - Śpiewny głos Cole'a rozchodził się po ogrodzie rodziców.

- Widzę. - Ashley przyglądała mu się bacznie, jak zręcznie unosił rękę do góry, a potem ją cofał, pracując nadgarstkiem zgodnie ze wskazówkami Landona. Cole miał sportowego ducha, którego skrzydła rozwijał w zetknięciu z miłością Landona.

Ashley zanurzyła pędzel w jasnym odcieniu brązu i pomalowała delikatny kontur liny nad sylwetką jej synka. Gdzie teraz mógł być Landon?

Powoli, niczym słońce gdy zachodzi, smutek zacieniał jej serce. Landon zaskoczył ją, zjawiając się na ślubie Kari i Ryana, i w ciągu pierwszej doby prawie zmieniła zdanie na temat ich rozstania. Dokładnie tak zadziałała jego obecność. Jego bliskość, zapach jego skóry i dotyk jego palców, muskających jej twarz.

W tym momencie jego głos był tak realny, jak tamtego wieczora.

- Nie odejdę, Ashley... nie możesz mnie do tego zmusić.

I przez pierwszy dzień Ashley przywarła do niego, wierząc, że ma rację. Że jakimś cudem uda im się znaleźć sposób na to, aby mogli być razem pomimo jej choroby. Ale drugiego dnia powrócił jej zdrowy rozsądek. Nie przebaczyłaby sobie, gdyby pociągnęła Landona za sobą w przepaść.

Na dwa dni przed jego wyjazdem, powiedziała mu o tym.

- Potrzebuję czasu - stwierdziła, gdy spacerowali nad strumykiem, nieopodal domu jej rodziców. - Muszę iść do swojego lekarza i ustalić plan leczenia. A ty... ty musisz żyć dalej, Landon. - Zatrzymali się i spojrzeli na siebie. - Zostało ci jeszcze trzy miesiące pracy w Nowym Jorku.

- Nie, Ash. - W jego twarzy pojawiło się coś, co nie było do końca ani smutkiem, ani złością. - Nie rób tego - nie po raz kolejny.

- Ja nic nie robię. Mówię ci tylko, jak się czuję. Nie mogę z tobą być, teraz muszę zadbać o swoje zdrowie.

Landon kontynuował z nią walkę, aż do dnia odlotu. W końcu przystała na pewien kompromis. Tak, Landon musiał zakończyć kontrakt z FDNY. A odpowiedni dla niego etat w jednostce w Bloomington zwalniał się dopiero na wiosnę. W międzyczasie ona miała ustalić plan leczenia.

- Ale potem wracam po ciebie. - Zaczynała się już odprawa na lotnisku, nie mieli więc dużo czasu.

- Nie jestem przekonana, Landon - odetchnęła i spojrzała mu w oczy.

- Przekonana, o czym? - Lęk w jego głosie był wyraźniejszy niż frustracja. - Ashley, przestań już ze mną walczyć.

Tak bardzo pragnęła się z nim zgodzić, powiedzieć mu, żeby wrócił do samochodu i już nigdy jej nie opuszczał. Ale zbyt bardzo go kochała. Nigdy więc nie zgodzi się na ten związek, nie w chwili gdy walczy z HIV-em i gdy nie można wykluczyć AIDS. Ale nie było już czasu na stawianie oporu faktom. Zamiast mówić dalej, pochyliła się i pocałowała go w policzek.

- Kocham cię, Landon. Zawszę będę cię kochać.

- Tak jest znacznie lepiej. - Musnął jej usta swoimi ustami, a drobne zmarszczki wokół jego oczu złagodniały nieco. - Zadzwonię do ciebie, gdy dotrę do domu.

Gdy wyjechał, przez sześć dni nie mogła do siebie dojść, zupełnie jakby wyrwał z niej jakąś część i zabrał ze sobą. Ale nawet jeśli miałoby to ją zabić, musiała pozwolić mu odejść. Zasługiwał na normalne życie, życie w którym ona nie będzie niczym więcej jak tylko miłym wspomnieniem. Oczywiście on nigdy się na to nie zgodzi, więc grała na zwłokę. Jeśli odeśle Landona do jego życia i będzie utrzymywała dystans, to on w końcu zacznie iść własną drogą i wszystko ułoży się tak jak powinno. Taki przynajmniej wyglądał jej plan.

Ale wciągu dziesięciu dni po wyjeździe Landon dzwonił już cztery razy. Ashley robiła wszystko, żeby unikać tych rozmów. Trzy razy, gdy zobaczyła, że to on, pozwoliła żeby włączyła się automatyczna sekretarka. Ona sama odebrała jego telefon tylko raz, gdy zapomniała zerknąć na identyfikację numeru. Wtedy udawała, że się bardzo śpieszy.

- Gdzie byłaś? - W jego głosie słychać było zmieszanie i cierpienie. -Zostawiłem ci wiadomość.

- Landon, muszę już kończyć - westchnęła na tyle głośno, że usłyszał. -Powiedziałam ci, że muszę to wszystko przemyśleć. Daj mi czas, dobrze?

Rozmowa zakończyła się raptownie, a potem Ashley krążyła przez pół godziny po ogrodzie, dopóki Cole nie wyszedł na dwór i nie zastał jej pod starym dębem.

- Co się dzieje, mamusiu? Tęsknisz za Landonem? Ashley zmusiła się do uśmiechu.

- Tak, kochanie. - Przytuliła Cole'a i pokiwała głową, walcząc ze smutkiem. - Bardzo za nim tęsknię.

Cole wyśliznął się z jej uścisku i opuszkami palców pogładził ją po czole.

- On wróci, mamusiu. Nie musisz już być smutna. Landon wróci na zawsze. Jeszcze tylko kilka rzutów lassem, pamiętasz?

- Wiem, skarbie. - Ashley brakowało siły, aby powiedzieć mu prawdę. Że tak długo, jak jej krew będzie zakażona, nie może pozwolić Landonowi na powrót do jej życia ani do Cole'a. - Wiem.

Ciągle jeszcze nie powiedziała całej rodzinie. O chorobie wiedzieli tylko jej rodzice, i oczywiście Luke. Kari i Ryan wrócili już z miesiąca miodowego, im także musiała powiedzieć. Dzięki temu będą mogli wspólnie coś postanowić odnośnie do Cole'a, gdyby okazało się, że rozwinął się u niej AIDS.

Odłożyła mniejszy pędzel i wzięła drugi, z szerszą końcówką. Przyszedł czas na namalowanie nieba, czas na oprawienie uchwyconej chwili bogactwem odcieni błękitu. Zanurzyła włosie w pastelowym kolorze i miała właśnie zaakcentować obszar nad liną, gdy zadzwonił telefon.

Bezprzewodowa słuchawka leżała na krześle, kilka metrów dalej. Ashley odłożyła pędzel, zeskoczyła ze stołka i po trzecim dzwonku podniosła słuchawkę.

- Słucham?

- Ashley... - Głos po drugiej stronie był niewyraźny i przeniknięty strachem.

- Tak? - Nie rozpoznała kto to, ale ton głosu sprawił, że jej serce przyśpieszyło.

- Mówi Peter. - Zawahał się; słyszała jego drżący oddech. - Posłuchaj, potrzebuję twojej pomocy.

- Oczywiście. - Ashley poszła w kierunku Cole'a. - o co chodzi? Czy coś się stało?

- Hayley... jest w szpitalu. Muszę tam pojechać, ale mam ze sobą Maddie.

Hayley? W szpitalu? Przecież dziecko było zupełnie zdrowe jeszcze kilka dni temu, gdy Kari i Ryan wrócili z miesiąca miodowego. Ashley złapała się za gardło i zaczęła masować sobie szyję.

- Co się stało?

Po drugiej stronie krzyczała przerażająca cisza.

Kilka metrów dalej Cole trzy razy machnął liną nad swoim kowbojskim kapeluszem, i perfekcyjnie zarzucił ją wprost na plastikowe rogi byka.

- Udało się! - Odwrócił się do niej. - Widziałaś to, mamusiu? Udało mi się! Pokiwała głową i przyłożyła palec do ust.

- Peter... powiedz mi, co się stało.

- Byliśmy na przyjęciu. Hayley... ona wpadła do basenu. Gdy ją znaleźliśmy, była już nieprzytomna.

Ashley jęknęła.

- Nie... Peter, nie! - Drzewa i krzewy oraz zielony dywan z trawy zaczęły falować, rozpływać się i zanikać. Ashley nie mogła skupić myśli. Opadła na ziemię i skrzyżowała nogi; jej głos brzmiał teraz zupełnie inaczej. - Czy ona... jak długo była pod wodą?

- Nie wiemy. - Głos Petera stał się pewniejszy, ale przynaglenie pozostało. - Za chwilę przywiozę do was Maddie. I proszę, Ashley... czy możesz powiadomić resztę rodziny? Zgodziła się i rozmowa zakończyła się.

Ashley ciągle siedziała na ziemi, podbródkiem dotykała klatki piersiowej, opuściła wzrok i starała się pogodzić z tym, co właśnie powiedział Peter. Hayley topiła się? Wpadła do basenu, a Brooke i Peter tego nie zauważyli? To zupełnie nieprawdopodobne. Uniosła wzrok ponad konary drzew, ku niebu.

Proszę, Boże... proszę, pozwól jej żyć. Ona jest taka mała... pełna życia i energii, nadziei i radości.

Do swojej modlitwy włączyła Brooke oraz Petera, gdyż ich relacje ostatnio były bardzo napięte. Brooke większość wolnego czasu spędzała u rodziców, nawet gdy Peter był w domu. Jeśli coś stało się z Hayley, wszyscy to odczują, ale dla Brooke i Petera nic już nie będzie takie samo. Ich wspólne życie odmieni się już na zawsze.

O ile ich małżeństwo przetrwa na tyle długo, żeby tego doświadczyli.

Doktor John Baxter nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o stanie Hayley.

O siódmej wieczorem wszyscy zebrali się w szpitalu, nie było tylko Erin i Sama, mieszkających obecnie w Teksasie. Oprócz Brooke oraz Petera tylko John rozumiał powagę sytuacji. Siedział w poczekalni, spoglądając co raz na pozostałych. Elizabeth znajdowała się obok niego, Ashley tuż przy niej, a Luke na samym końcu sofy. Miał lecieć w poniedziałek do Nowego Jorku, ale zadzwonił już do Reagan i powiedział jej, co się stało. Jego wyjazd mógł poczekać do chwili, gdy będzie wiadomo coś więcej o stanie Hayley.

W drugim kącie pokoju siedzieli Kari i Ryan. Tragedia ta przyćmiła blask ich miodowego miesiąca. Brooke i Peter byli przy Hayley. Dzieci: Cole, Maddie i Jessie zostały pod opieką pastora Marka i jego żony.

Nikt nie rozmawiał o tym, co się wydarzyło, jak długo mała Hayley przebywała pod wodą i kto zawinił. W rzeczywistości mówiono bardzo mało, każdy był zatopiony w modlitwie, a strach nie pozwalał podejmować jakichkolwiek tematów.

Kilka minut wcześniej John zadzwonił do pastora i przekazał mu najświeższe wieści.

- Nie wygląda to zbyt dobrze. - Ścisnął palcami grzbiet nosa i zamknął oczy. - Mogła znajdować się pod wodą piętnaście minut lub dłużej.

- Och, John... - Mężczyzna nie powiedział nic więcej. Cóż mógł powiedzieć? Nie potrzebował specjalistycznej wiedzy medycznej, żeby zrozumieć, jak poważny był stan małej, skoro tak długo przebywała pod wodą.

- Wciąż nie oddycha samodzielnie. - Głos uwiązł mu w gardle i John musiał chwilę odczekać. Jego umysł bezlitośnie podpowiadał mu prawdę. Hayley może przeżyć. Jednak w zależności od uszkodzenia mózgu, prawie na pewno nie będzie mogła normalnie funkcjonować. - Módl się za nią, Mark... o wolę Bożą.

- Modlę się o cud.

- Racja. - Poczucie winy, niczym ostrze noża, poruszyło wnętrze Johna. -To właśnie miałem na myśli. Módl się o cud.

Jednak teraz, dziesięć minut później, John nie był już tego taki pewny.

Jeśli jego wnuczka przeżyje... jeśli w ciągu nadchodzących dni nie pojawi się obrzęk mózgu, a ona zacznie oddychać samodzielnie, ile tak naprawdę pozostanie w niej dawnej Hayley? Wzdrygnął się na myśl o chłopcu, którego przywieziono do szpitala kilka lat temu. Dziecko - dwulatek - wpadło do zamulonej części rzeki, gdzie przebywało dwanaście minut, zanim jego zrozpaczeni rodzice odnaleźli je i zanieśli do samochodu.

Przed szpitalem gromadzili się krewni i przyjaciele, modlili się o życie chłopca, i udało się. Ale opuścił szpital dwa miesiące później jako zupełnie inne dziecko. Był niewidomy, nie mówił i nie mógł się poruszać. Do końca życia jest skazany na łóżko lub wózek inwalidzki i na karmienie przez sondę. I John zaczął się zastanawiać.

Czyż temu dziecku nie byłoby lepiej w niebie? Dlaczego Bóg pozwolił mu żyć, zamykając je w sparaliżowanym umyśle i ciele, odbierając mu szansę na to, aby mogło biegać, bawić się i normalnie żyć? Całe to wydarzenie było zbyt trudne. John tak naprawdę nie chciał o nim myśleć. Po prostu wyrzucił je z pamięci, aż do dzisiejszego dnia. Aż do chwili gdy on sam oraz jego rodzina nie stali się tymi, którzy rozpaczliwie modlą się o życie, błagając Boga o następny oddech Hayley.

Zwiesił głowę i splótł dłonie na karku.

Nie rób jej tego, Boże... Jeśli ją nam przywrócisz, niech będzie taka sam jak dawniej.

Wzbierała w nim złość, miał ochotę złapać najbliżej leżące czasopismo i cisnąć nim o podłogę. Przecież był lekarzem. Lekarzem! A teraz był zupełnie bezradny i nie mógł pomóc swojej małej wnuczce.

Boże... pragnę, żeby ona żyła... Wbił palce w kark. Ale jeśli nie będzie taka sama., jeśli ma nie być sobą, jeśli nie będzie mogła bawić się z Maddie ani nie rozpozna Brooke - wtedy Boże, może będzie lepiej jeśli...

- John?

- Tak... - Podniósł wzrok i w drzwiach zobaczył jednego ze swoich kolegów. Doktor Zach Maritnez specjalizował się w uszkodzeniach mózgu; razem kończyli medycynę, a potem w tym samym roku rozpoczęli staż w Bloomington.

Twarz mężczyzny była bardzo poważna.

- Mogę zamienić z tobą kilka słów?

Opuszczając pokój, John spojrzał na Elizabeth. Gdy wyszedł już na hol, Zach odwrócił się do niego i zacisnął usta.

- Rokowania nie są dobre, John. Wiesz o tym?

- Tak. - Pod Johnem ugięły się kolana. Jego ręce opadły bezwładnie na boki. - Czy możesz już coś powiedzieć o mózgu?

- Jest uszkodzony. - Mężczyzna westchnął ciężko. - Tyle wiemy na pewno.

- To znaczy? - Dzisiaj John odgrywał podwójną rolę, dziadka i lekarza zarazem. Ale w tym momencie chciał, żeby Zach widział w nim wyłącznie lekarza, kogoś, komu można powiedzieć całą prawdę, bez względu na to jak była trudna.

- Uszkodzenie mózgu jest bardzo poważne, John. Wiadomość poraziła Johna niczym pocisk. Zachwiał się i cofnął o krok.

- Poważne?

- Tak. - Doktor Martinez zacisnął szczękę. - Ale to nie jest najgorsze. Szczerze mówiąc, poproszono mnie, abym zapytał o...

John przyjrzał się badawczo twarzy mężczyzny. Wszystko dookoła wirowało, musiał chwycić się poręczy przy ścianie, żeby nie upaść.

- Zapytał o co?

- Czy rodzina rozważa przekazanie organów. - Zach uniósł rękę. - Wiem, że to jeszcze za wcześnie, ale jeśli ona umrze, musimy wiedzieć, jak postępować.

Podłoga zaczęła się oddalać i John zacisnął dłoń na poręczy.

- Oni... oni uważają, że ona nie przeżyje?

- Obrzęk mózgu narasta, a minęło dopiero kilka godzin. - Mężczyzna ściszył głos. - W ciągu trzech pierwszych dni obrzęk będzie się zwiększał.

- Wiem... - John oparł się o ścianę. - Czy rozmawiałeś już z Brooke i Peterem?

- Tak. - Mężczyzna zagryzł wargi. - Prosili, żebym ci o tym powiedział i... żebyś pomógł im w podjęciu decyzji.

Decyzja? O tym, czy jego trzyletnia wnuczka powinna zostać pokrojona i rozdzielona pomiędzy inne chore dzieci? Sam pomysł wydawał się niedorzeczny, zupełnie jakby to przytrafiło się komuś innemu, jednemu z jego pacjentów lub w jakimś filmie. Ale nie jemu, nie Johnowi Baxterowi.

Zamknął oczy i zobaczył Hayley taką, jaką widział jeszcze kilka wieczorów temu. Bawiła się z Jessie, stała obok niej i pomagała jej dojść do Kari.

- Właśnie tak, Jessie. Co za grzeczne dziecko. - Hayley zgięła się wpół i pocałowała małą Jessie w główkę. - Dobrze, skarbie. Idź do mamusi.

Obraz rozmył się. John otworzył oczy. Zach ciągle stał przed nim i czekał na odpowiedź. John zdjął rękę z poręczy i stanął pewniej na nogach...

- Dobrze - zacisnął zęby. - Porozmawiam z nimi.

Gdy wrócił do poczekalni, zastał tam już Brooke i Petera. Peter usiadł obok Ryana, głowę oparł o ścianę, był prawie nieobecny. Brooke miała zaciśnięte usta, bladą i zapłakaną twarz. Siedziała pomiędzy Ashley i Kari. Gdy John wszedł do pokoju, Peter spojrzał na niego.

- Musimy... - John zakasłał, jakby zbierając siły przed tym, co go czekało. -Musimy porozmawiać.

Pozostali nie wiedzieli, o co chodzi, ale nikt nie ośmielił się zapytać. Sytuacja była wystarczająco dramatyczna, nikt nie chciał jej pogarszać. Brooke wstała, otarła twarz rękawem i wyszła razem z Johnem. Peter także opuścił pokój. Gdy znaleźli się na korytarzu, John objął wzrokiem Brooke i Petera.

- Rozmawiałem z doktorem Martinezem.

Brooke cała drżała; jej blada twarz była mokra od łez. Zatrzymała na sobie wzrok Johna i wyciągnęła do niego ręce.

- Tato, pomóż mi.

Po czym padła Johnowi w ramiona, wypłakując przed nim swój żal, zupełnie jakby nie było z nimi Petera. Stała tak przez kilka minut, podczas gdy tuż obok Peter przestępował z nogi na nogę. Gdy Brooke uspokoiła się nieco, cofnęła się i stanęła kilkanaście centymetrów od męża. Dawno już nie stali tak blisko siebie.

- Nie możemy... - Peter odchrząknął i spuścił wzrok na podłogę. Pokręcił głową i wzruszył ramionami. Drżał mu podbródek.

- Możecie zaczekać. - John położył jedną dłoń na ramieniu Petera, a drugą na ramieniu Brooke. - Nie musicie podejmować tej decyzji już teraz.

- Oczywiście, chcemy... chcemy pomóc komuś innemu. - Słowa Brooke były prawie niesłyszalne, zlewały się w całość. - Ale jeśli powiemy tak...

Peter stanowczo potrząsnął głową i spojrzał na sufit. Gdy się uspokoił, zatrzymał wzrok na Johnie.

- Gdy powiemy tak, to ją przekreślimy.

John poczuł na sercu ogromny ciężar. Pomyślał o pogarszającym się stanie Hayley, i nagle coś przyszło mu do głowy. Czyżby Bóg wysłuchał modlitwy, którą wypowiedział jeszcze przez rozmową z doktorem Martinezem? Czyżby zamierzał zabrać ją do siebie, ponieważ on nie chciał, aby żyła, nie chciał jej z powrotem, jeśli nie miała już być tą samą zdrową Hayley, jaką była przed wypadkiem?

Czy to była odpowiedź Boga na jego prośbę, jego brak wiary, że jeśli Hayley przeżyje, to jakimś cudem wyzdrowieje? Ta myśl obciążyła jego sumienie niczym betonowa płyta. Spojrzał na Petera, napinając mięśnie szczęki.

- Znasz sposób postępowania, Peter. Wyrażenie zgody jest czymś rutynowym. To wcale nie oznacza, że nie dajecie jej szansy.

- Tato. - Brooke uniosła dłoń i na chwilę zakryła palcami usta. Do jej oczu napłynęły świeże łzy. - Jakbyśmy mogli?

- Kochanie, posłuchaj. - John objął ją wzrokiem, wciąż trzymając na jej ramieniu dłoń. - Bóg czuwa nad wszystkim, musimy w to wierzyć. Wiem, co myślisz o ofiarowaniu narządów. Rozmawialiśmy już o tym wielokrotnie.

- Braki... - Brooke zwiesiła głowę i wzięła trzy krótkie wdechy.

- Tak. - John ścisnął jej ramię. Jak to możliwe, że tutaj stał i mówił o organach Hayley, gdy sam miał ochotę krzyczeć albo uciec lub znaleźć jakiś sposób na cofnięcie uszkodzeń mózgu jego wnuczki? Zmusił się do zebrania myśli. - To twoja decyzja, lecz nie wkładaj w nią serca. Podejmij ją tylko w myślach. A potem przejdź nad tym. Ona jest w złym stanie, Brooke. Tutaj chodzi wyłącznie o protokół.

Peter włożył rękę do kieszeni i ponownie utkwił wzrok w podłodze. Nie włączył się do rozmowy.

- W porządku. - Brooke pociągnęła nosem i odszukała wzrok ojca. -Podpiszemy dokumenty.

John odczekał chwilę, po czym spojrzał na swojego zięcia.

- Peter?

- Dobrze - wyrzucił z siebie szybko, jakby się bał, iż nie przejdzie mu to przez gardło.

- Więc zawołam doktora Maritneza. - John odwrócił się, i wtedy dostrzegł lekarza z clipboardem pod pachą, rozmawiającego z drugim specjalistą. Ruchem ręki poprosił mężczyznę, aby podszedł do nich.

John skinieniem głowy wskazał na Brooke i Petera.

- Są gotowi.

Lekarz stanął obok nich i łagodnym, przepełnionym współczuciem głosem wyjaśnił całą procedurę. Oczywiście to wcale nie było potrzebne. Peter i Brooke dobrze ją znali; mieli z nią do czynienia w swojej pracy. Brooke jako pierwsza sięgnęła po długopis. John obserwował ją, gdy podpisywała zgodę; jej łzy zostawiły pod podpisem rozmytą plamę. Peter podpisał się jako drugi. Wtedy doktor Martinez z powrotem umieścił clipboard pod pachą.

Ściszonym głosem powiedział im, żeby byli dobrej myśli i wierzyli, że Hayley wyzdrowieje. Zapewnił ich też, że wyrażona przez nich zgoda wcale nie oznacza skreślenia szans

Hayley na przeżycie, lecz nagle zjawił się inny lekarz, którego John znał z widzenia.

- Czy państwo są rodziną Hayley?

- Tak. - Po raz pierwszy od pięciu minut Peter uniósł głowę. Jego oczy błagały o jakiś powód do nadziei, coś, czego mógłby się uczepić.

John poczuł przerażenie, zrozumiał, że wieści nie są najlepsze. Peter i Brooke spodziewali się tego bardziej niż ktokolwiek inny z rodziny. Jednak teraz gdy życie ich dziecka było zagrożone, zachowywali się jak zrozpaczeni rodzice, nie dopuszczający do siebie myśli o najgorszym.

Lekarz westchnął ciężko.

- Tracimy ją. - Spojrzał na Johna, a potem znowu na Brooke i Petera. -Pomyśleliśmy, że chcieliby państwo tam być.


ROZDZIAŁ 4



Peter zupełnie nie wiedział, jak przetrwać to wszystko.

Razem z Brooke pobiegli pędem do pokoju Hayley. Teraz stali po obydwu stronach jej łóżka. Od pół godziny jej stan nie uległ zmianie. Nie oddychała samodzielnie, a rytm jej serca był nieregularny. Opuchlizna twarzy zwiększyła się, skóra była tak napięta i pofałdowana, że powieki stały się ledwie zauważalnymi szparkami.

Peter prawie wcale się nie odzywał. Odtworzył w pamięci wcześniejsze wydarzenia, pierwsze chwile, gdy spotkał się z Brooke przy łóżku Hayley. Ona była w szpitalu od samego początku, Peter dojechał potem. Gdy ich oczy się spotkały, nie był pewien, co w nich dostrzeże. Lęk i złość, tak. Ale także osobliwe poczucie winy.

Tak bardzo pragnął do niej podejść, przytulić ją i zapewnić, że to nie była jej wina, ani jego. Z tego, co udało mu się zebrać w całość, po zjedzeniu tortu dziewczynki poszły na górę. Hayley mówiła coś o pływaniu, ale Aletha oraz inne matki zabroniły dzieciom, wyjaśniając, że dopiero później będą mogły popływać.

Wszyscy poszli na górę, każde z dzieci. Aletha była pewna, że Hayley także tam była. Jednak po tym jak dziewczynki wyjęły lalki i zdecydowały, którą każda z nich będzie się bawiła i jaką rolę odegra w teatrzyku, Hayley podeszła do Maddie i powiedziała jej, że idzie pływać.

- Nie, Hayley. Mamusia powiedziała, że popływamy razem z nią. A poza tym musisz mieć kamizelkę.

Maddie zapamiętała każdy szczegół, a Peter był wdzięczny za jedno. Była zbyt mała, żeby czuć się winna, przynajmniej teraz.

Po tym jak Maddie powiedziała Hayley, że jeszcze nie wolno pływać, Hayley usiadła na schodach i rozpłakała się. Po kilku minutach powiedział, że idzie zrobić siusiu. Bardzo możliwe, że wcale nie miała takiego zamiaru, ale szukała powodu, żeby wyjść na zewnątrz. A może rzeczywiście poszła do toalety, a potem wyszła do ogrodu.

W każdym razie wyszła przez balkonowe drzwi niezauważona przez żadnego z rodziców. Po dłuższym czasie - piętnastu minutach albo i dłużej -Maddie zdała sobie sprawę, że Hayley nie wróciła. Wtedy zbiegła po schodach, chwyciła kamizelkę Hayley z łazienki i przybiegła do niego.

Peter odtwarzał tę scenę w myślach już setki razy.

Skąd mógł wiedzieć, że Hayley wymknie się do ogrodu, nikomu o tym nie mówiąc? I chociaż to akurat on był za nie odpowiedzialny, i chociaż Brooke prosiła go, żeby dziewczynki miały na sobie kapoki, to czy ona sama też by tak nie postąpiła? Czy by ich im nie zdjęła, żeby dziewczynki mogły spokojnie zjeść tort, nie zostawiając przy okazji kałuży wody w kuchni Alethy?

Podszedł do Brooke zaraz po tym, jak wszedł do pokoju Hayley po raz pierwszy.

- Posłuchaj! - Uniosła rękę i wycedziła przez zęby. - Powinnam tam być. Peter poczuł serce w gardle. Miał rację; to co dostrzegł w jej oczach, to poczucie winy. Zniżył głos do szeptu i stanął przy niej.

- Brooke, to nie jest twoja wina. Żadne z nas nie mogło nic zrobić, żeby...

- Ale ty tam byłeś, Peter. - Wskazała na niego palcem. - Byłeś tam i... -urwała w pół słowa i spiorunowała go wzrokiem, mrużąc ze złości oczy.

Wtedy już wiedział, że wini nie tylko siebie, ale także i jego. I nagle nie miał już nic do powiedzenia, nie zamierzał już wyjaśniać, co dokładnie się wydarzyło, gdy ona pojechała do pacjenta. Kilka godzin po tym ona wciąż nie pytała o szczegóły, które doprowadziły do wypadku Hayley.

Poza kilkoma sytuacjami, nie odzywał się do niej.

Przyglądał się jej teraz, kobiecie, w której zakochał się jeszcze na studiach medycznych. Pochyliła się nad Hayley, szepcąc jej coś do ucha. Zmarszczki wokół jej oczu wypełniało przerażenie.

Całym sobą tak bardzo pragnął modlić się o cud, błagać Boga, aby pozwolił żyć ich córeczce. I nie tylko to, ale by pozwolił jej także wrócić do normalności. Znał jednak statystyki, znał prawdę o ofiarach tonięcia. Lekarz miał rację. Obrzęk mózgu narastał i w każdej chwili mógł osiągnąć stopień uniemożliwiający egzystencję. To była już kwestia czasu.

Właśnie dlatego Peter do nikogo się nie odzywał. Ani do Brooke, ani do lekarzy.

A szczególnie nie do Boga.

Zamiast się modlić, wracał myślami do słów, które kiedyś powiedział mu Ryan. Przez kilka ostatnich miesięcy obydwaj spotkali się parę razy, żeby rozważać Biblię, co pomagało Peterowi w odbieraniu wiary jako czegoś rzeczywistego, pomimo narastającego w ich małżeństwie napięcia.

- Ludzie myślą, że modlitwa musi być czymś wyuczonym na pamięć, wypowiadanym bez zająknięcia. - Łowili wtedy ryby na pomoście nad jeziorem Monroe. Ryan zaśmiał się i spojrzał na taflę wody. - Nic bardziej odległego od prawdy. - Spojrzał na Petera. - Bóg zna nasze serca. Nasze najlepsze, najgłębsze modlitwy to te, gdy jesteśmy z Nim szczerzy.

Gdy czujemy się szczęśliwi i przepełnia nas wdzięczność. Gdy czujemy się samotni i krzyczymy do Boga. Gdy jesteśmy wściekli lub niepewni i głośno do Niego wołamy. To jedyna droga do prawdziwej relacji z Chrystusem.

Peter wziął sobie te słowa do serca. Potem rozmawiał z Bogiem za każdym razem, gdy coś było nie tak. Czasami odnosił wrażenie, że ten dialog jest jednostronny i wymuszony. Ale wiele razy... wiele razy czuł, że Bóg go słucha, jest przy nim i pomaga mu wierzyć. A niekiedy nawet był przekonany, że Bóg mu odpowiada.

W tym momencie, u boku umierającej Hayley, nie chodziło wcale o to, że Peter miał problem z wiarą. Raczej nie chciał wierzyć. Gdyż jeśli Bóg pozwoliłby jej umrzeć lub miałaby żyć tylko dzięki aparaturze, to on nie chciał znać takiego Boga.

I teraz, w świetle sugestii Ryana, Peter postanowił wypowiedzieć to przed Bogiem. Chwycił się poręczy przy łóżku Hayley i zamknął oczy.

Boże... co Ty robisz? Dlaczego do tego doszło? Jego oddech stawał się coraz szybszy, otworzył usta, żeby ten odgłos nie przyciągnął uwagi Brooke. Musisz sprawić, żeby ona przeżyła, musisz. Nie chcę wierzyć w Boga, który pozwoli mojej córce umrzeć, podczas gdy ona dopiero co rozpoczęła życie.

Peter otworzył oczy i jego wzrok ponownie spoczął na Hayley.

Uzdrów ją, Boże. Jeśli tego nie uczynisz, to przestaniesz dla mnie istnieć. Ponieważ żaden Bóg nie odebrałby życia trzyletniej dziewczynce. Jeśli ona umrze, to Ty nie istniejesz albo nie jesteś wystarczająco miłosierny. I jeśli tak się stanie, będzie to nasza ostatnia rozmowa.

Ostatnie zdanie zawisło gdzieś na granicy umysłu Petera. I zanim zdążył zmienić tok myślenia i wyobrazić sobie, jak bardzo im będzie jej brakować, Hayley poruszyła się. Nie był to jakiś duży ruch, ale z pewnością poruszyła jedną ręką.

- Hayley? - Brooke uniosła głowę i przyglądała się ich małej córeczce. -Widziałeś to?

- Tak. - Peter miał już dotknąć dłoni Hayley, gdy ona znowu się poruszyła. W tej samej chwili z jej gardła wydobył się cichy jęk.

Peter nie czekał dłużej, odwrócił się na pięcie i wybiegł na korytarz.

- Doktorze Martinez, szybko...

Doktor stał obok dyżurki pielęgniarek i rozmawiał z resztą zespołu lekarskiego. Jego twarz wyrażała napięcie, jakby spodziewał się najgorszego.

- Czy ona...

- Poruszyła się! - Peter usłyszał w swoim głosie nadzieję. - Proszę przyjść i zobaczyć.

Wraz z Peterem i doktorem Martinezem do pokoju weszło jeszcze trzech innych lekarzy. Otoczyli łóżko Hayley i sprawdzili monitory oraz aparaturę do oddychania. Peter i Brooke wycofali się pod jedną ze ścian pokoju.

Brooke zwiesiła głowę i zacisnęła pięści.

- Proszę, Boże... proszę.

Peter przełknął ślinę i pomyślał o słowach, które skierował do Boga i poruszeniu się Hayley. Wypełniło go uczucie trwogi i zachwytu. Czyżby Bóg usłyszał go i odpowiedział mu, pomimo jego niemiłych słów? Musiał przypominać sobie o oddechu, w oczekiwaniu na słowa lekarzy.

Po pięciu minutach doktor Martinez odwrócił się do nich z uśmiechem na twarzy.

- Oddycha samodzielnie.

Brooke aż krzyknęła z radości i skrzyżowała ręce, wciskając je mocno w brzuch.

- Czy... czy to oznacza, że z jej mózgiem jest wszystko w porządku? Na twarzy doktora pojawił się cień smutku.

- Do takiego stwierdzenia jeszcze długa droga. To oznacza tylko, że ona kurczowo uczepiła się życia. Ale ta nić jest bardzo cienka. Obrzęk mózgu będzie się powiększał i jeśli przeżyje kolejne trzy dni, będziemy mogli ocenić stopień jego uszkodzenia. - Gdy grupa lekarzy szła do drzwi, doktor Martinez zatrzymał się na krótko. - Mamy przed sobą długą drogę, muszę być z wami szczery.

Zdziwienie i zachwyt Petera zniknęły niczym kwietniowy śnieg.

Więc to nie był cud. Peter zacisnął szczękę i obserwował Brooke, gdy pospiesznie wróciła do Hayley, wzięła ją za rękę i przemówiła do niej szeptem.

- Hayley, wróć do nas, skarbie. Jesteśmy tutaj dla ciebie. Jest tutaj mamusia z tatusiem, kochanie. Jesteśmy tutaj, Hayley...

Więc oddychała samodzielnie. No i co tego?

Na drodze do jej wyzdrowienia nie stały barierki, tam znajdowały się całe góry. Góry tak wysokie jak Mount Everest. Jeśli przeżyje następne trzy dni, jej mózg najprawdopodobniej będzie ciężko uszkodzony. Stanie się jednym z tych dzieci, które nie mogą swobodnie poruszać rękoma i nogami, mają szeroko otwarte usta i ślinią się, a każdy ruch to dla nich wielki wysiłek.

I jeśli tak się stanie, to jego groźba rzucona Bogu pozostaje aktualna. Nie będzie miał już powodu, żeby znowu z Nim rozmawiać, żeby Mu zaufać. Po raz kolejny spojrzał na Brooke, i chociaż jego serce krwawiło, nie poczuł niczego więcej niż współczucie. Żadnej miłości lub pożądania ani nawet głębszej przyjaźni. Zawsze już będzie miała mu za złe, że nie dopilnował Hayley, i dokąd to ich zaprowadzi? Przełknął ślinę i poczuł w ustach gorzki smak prawdy. Jeśli Hayley nie wyzdrowieje, będzie to oznaczało nie tylko koniec jego relacji z Bogiem.

Ale także rozpad jego małżeństwa.








ROZDZIAŁ 5



Pensjonariusze Sunset Hills nie siedzieli jeszcze przy śniadaniu, więc Ashley przejrzała rozkład obowiązków i pomodliła się za Hayley. Modliła się za nią nieustannie.

Od wypadku minęło już pięć dni i lekarze uznali jej stan za stabilny. Jednak w tym przypadku nie oznaczało to wcale niczego dobrego. Oddychała samodzielnie i przetrwała okres potencjalnego zwiększania się obrzęku mózgu. Jednak wciąż była w śpiączce, otoczona rurkami i aparaturą. Ashley nie chciała się pytać, ale ojciec i tak powiedział o tym rodzinie.

Hayley może już nigdy nie wybudzić się ze śpiączki. Może oddychać i rosnąć, jednak nigdy nie otworzy oczu.

Ojciec na bieżąco wszystkich informował. Ashley rozumiała to. Był to jego sposób na przetrwanie i bycie silnym. Zawsze odgrywał taką rolę, nawet w chwilach gdy czuł się bezradny jak cała reszta. Gdy sytuacja się ustabilizowała, choć nie można było zagwarantować poprawy, Lukę wyjechał. Nie mógł nic zrobić, pozostając w Bloomington, a w Nowym Jorku czekała na niego Reagan z synkiem.

Zanim wyjechał, odciągnął Ashley na bok i mocno ją przytulił.

- Po tym, co mi powiedziałaś o sobie, postanowiłem zrobić sobie testy. -Spojrzał jej w oczy. - Lori była... była bardzo aktywna. Nie mógłbym poślubić Reagan, nie znając prawdy - przerwał. - Jestem zdrowy, Ash. Ale jeśli okazałoby się, że tak nie jest, nie powiedziałbym o tym rodzinie. Nie teraz. Nie rób tego. Nie mów im o sobie. Zaczekaj, aż to się skończy. Ashley uścisnęła go i pokręciła głową.

- Nie powiem. Jedź do swojego synka, braciszku. Prawie całą niedzielę albo opiekowała się dziećmi, albo przebywała w szpitalu razem z Brooke, Kari oraz matką. Jak dotąd dzieciom nie wolno było wchodzić do pokoju Hayley. Dla najmłodszych sytuacja była jeszcze zbyt przerażająca.

Poza tym napięcie pomiędzy Peterem i Brooke było nie do zniesienia. Brooke opowiedziała jej, jak beznadziejnie układały się ich relacje.

- Rozmawiamy tylko wtedy, gdy musimy. Gdy lekarz o coś pyta lub trzeba zdecydować o dalszym leczeniu Hayley.

- W oczach Brooke było więcej pustki niż życia. - Wymieniamy się opieką nad Hayley, mijając się w korytarzu bez słowa.

Obraz przedstawiony przez Brooke był prawie tak samo smutny, jak mała postać Hayley pod szpitalną pościelą.

- Brooke... przecież potrzebujecie siebie nawzajem.

- Ashley odciągnęła ją wczoraj na bok. - Podejdź do niego... powiedz coś. Przytul go, aby wiedział, że nadal go kochasz.

- Chciałabym... - Brooke odwróciła się w stronę najbliższego okna. - Ale nie jestem pewna, czy potrafię.

Ashley rozmawiała o tej sytuacji z Kari i Ryanem, obydwoje pragnęli im pomóc. Dwa razy do szpitala wpadł pastor Mark, żeby się pomodlić. Za każdym razem zabierał Brookes o Petera na bok i rozmawiał z nimi. Ale nawet to nie przerwało pomiędzy nimi milczenia.

John Baxter wrócił do pracy, ale jego żona rozbiła obóz modlitewny w poczekalni. Jej rola była bardzo jednoznaczna. Nieustannie modliła się o uzdrowienie Hayley, wymieniając się dyżurami z innymi. Stres zrobił swoje, Ashley dostrzegała to. Pod oczami matki widać było cienie, przygarbiła się, ubrania zaczęły na niej wisieć - straciła na wadze, podczas gdy tak naprawdę nie miała z czego chudnąć.

W ten weekend, chociaż Sam pracował, po raz pierwszy miała przyjechać Erin. Cała rodzina gromadziła się wokół Hayley, jednak sytuacja wydawała się wymykać spod kontroli.

Ashley wystukała na klawiaturze kilka kolejnych linijek i spojrzała na monitor. Plan pracy Sunset Hills był gotowy; przeniosła wzrok na telefon na biurku. Powinna zadzwonić do Landona, przekazać najświeższe nowiny i opowiedzieć, jak wszyscy to znoszą. Reagan powiadomiła Landona o wypadku, jednak Ashley nie rozmawiała z nim od tamtej pory.

Bała się, że może się rozpłakać i błagać go, żeby przyleciał najbliższym samolotem.

Telefon dosłownie krzyczał do niej, żeby zadzwoniła, ale ona odwróciła się. Później. Zadzwoni do niego później.

W pokoju obok podano śniadanie. Ashley potrzebowała czasu spędzonego wspólnie z pensjonariuszami, czasu koniecznego do ponownego nawiązania relacji z Irvel, Edith, Helen oraz Bertem. Stan zdrowia nowej pensjonariuszki bardzo szybko się pogorszył, ale pozostali, wyjątkowi przyjaciele, czuli się nieźle. Stan żadnego z nich nie zmienił się w ciągu ostatniego roku. Terapia przeszłość-teraźniejszość służyła im.

Helen wciąż rozpoznawała Sue jako własną córkę, a Bert spędzał godziny na polerowaniu siodła w swoim pokoju. Edith nie była zbyt rozmowna, ale nie miała koszmarów ani epizodów z krzykiem, od chwili gdy pozabierano lustra z pola jej widzenia.

A Irvel... Irvel ciągle była ulubienicą Ashley. Co prawda stała się ostatnio powolniejsza, nie podsuwała już tak często pomysłów na spędzenie popołudnia, wciąż jednak była pewna, że Hank łowi ryby, przekonana, iż pod koniec dnia wróci do domu i przytuli ją, gdy będzie spała.

Zdjęcia Hanka, które Ashley powiesiła rok temu na ścianach pokoju Irvel, ciągle tam były. Ashley ścierała z nich kurz, żeby Irvel mogła widzieć błysk w oczach Hanka, ten sam, którym się zachwycała przez całe lata, gdy byli razem. Obecnie mówiła o nim częściej niż zwykle, i co jakiś czas miało się wrażenie, że mówi do niego. Zupełnie jakby stał obok.

- Och, Hank - mówiła - dobrze, że jesteś! - przerwała i zmrużyła oczy, patrząc przed siebie. - Co to takiego? Trzydziestocentymetrowy pstrąg? - W pokoju rozległ się dźwięczny śmiech. - Hank, nie musisz robić na mnie wrażenia, nie mogłabym kochać cię jeszcze bardziej, nawet gdybym chciała.

Lekarz powiedział, że Irvel nie pożyje już długo. Jej serce zwalniało, a umysł poddawał się nieustannemu, niszczącemu działaniu choroby Alzheimera. Ale jak dotąd była najjaśniejszym promykiem Sunset Hills. Ashley dziękowała za nią Bogu. Przekonana, że to właśnie miłość Irvel do Hanka pozwoliła jej samej inaczej spojrzeć na Landona.

I nawet pomimo jej decyzji o rozstaniu z Landonem, jego miłość do niej oraz wspomnienia związane z jego obecnością w jej życiu przetrwają wieczność. Na tyle długo, że pewnego dnia, jeśli dożyje wieku Irvel, bez wątpienia będzie prowadziła rozmowy z wysokim przystojnym strażakiem, który niestety nie stał się częścią jej życia na całe dziesięciolecia.

Jeśli tylko będzie żyła wystarczająco długo.

W internecie szukała nowinek o wirusie HIV; informacje były bardzo optymistyczne. Chociaż kontakty intymne zawsze niosły ryzyko, badania pokazywały, że właściwy plan leczenia mógł zahamować AIDS na całe dziesięciolecia.

Och, Landon... gdybym tylko nie kochała cię tak bardzo.

Myśl o tym uniosła się i odpłynęła, tańcząc w lekkim podmuchu wiatru z pobliskiego okna. Ashley wyjrzała przez stare obramowane drewnem okno i jej wzrok zagubił się w błękicie nieba. Był piękny letni poranek. W takie dni jesień wydawała się jeszcze tak odległa. Przymknęła oczy i pozwoliła słońcu opromienić swoją twarz.

Trzymaj go blisko siebie, Boże... Nie pozwól, aby przydarzyło mu się coś złego.

Codziennie modliła się tak za Landona. Ta część akurat była łatwa. Jednak ostatnia część stanowiła taki trud, że aż czuła ból.

I pomóż mu zapomnieć o mnie, o nas. Musi kogoś sobie znaleźć w Nowym Jorku, kogoś, kto może obdarzyć go przyszłością bez lęku, kogoś zdrowego i nienaruszonego. Proszę, Boże. I pomóż mi żyć bez niego.

Na moment jej umysł zamarł, i chociaż tym razem nie usłyszała żadnej odpowiedzi od Pana, to poczuła Jego obecność. Poczuła Jego Ducha w głębi swojej istoty, Jego pokój tak wyraźny, jak bicie jej własnego serca.

Otworzyła oczy i poczuła w sercu znajomy ból. Tak, Bóg z nią był, tak, jej modlitwa była szczera. Jednakże to nie czyniło jej mniej bolesną.

Dochodziły do niej odgłosy siedzących przy śniadaniu pensjonariuszy. Uśmiech uniósł kąciki jej ust i zapragnęła wyjść naprzeciw temu dniu, pomimo bólu w sercu. Przeszła przez korytarz do jadalni. Berta nie było przy stole; prawdopodobnie jadł w swoim pokoju. Nie wstawał już tak wcześnie, jak kiedyś. W jego karcie zapisano, że będzie przyłączał się tylko do obiadu.

Gdy Irvel dostrzegła Ashley, usiadła prosto na krześle i uśmiechnęła się. Jej skóra była teraz jeszcze bardziej przejrzysta, prawie przeźroczysta.

- Witam cię, skarbie... nie sądzę, abyśmy się znały. Ashley przeszła dookoła stołu i uścisnęła dłoń Irvel. Kości dłoni staruszki były bardziej wyczuwalne niż wcześniej.

- Witam cię, Irvel. Jestem Ashley. Zostanę z wami dzisiejszego ranka, dobrze?

- Ashley. - Irvel przyglądała się jej bacznie; cień poznania błysnął w jej oczach. - Tak, pamiętam cię, kochanie. Twoje włosy są prześliczne. Ktoś ci już o tym mówił?

- Nie dzisiaj, Irvel. - Pochyliła się i czule przytuliła kobietę. - Dziękuję za te słowa.

Od czasu do czasu Irvel kojarzyła Ashley, owe dni należały do najszczęśliwszych. Dni, gdy Irvel stawała się najlepszą przyjaciółką Ashley.

- Hej, ty! - Siedząca obok Irvel Helen wskazała na Ashley. Powiedziała to na tyle głośno, że po drugiej stronie stołu zapadło milczenie. - Wyjaśnij mi coś, dobrze?

- Cześć, Helen. - Ashley podeszła do niej i poklepała kobietę po ramieniu.

- Zostaw mnie! - Kobieta podskoczyła, jakby dostała po twarzy. - To moje chore ramię!

Ashley zerknęła w kierunku Marii, opiekunki z pierwszej zmiany, życzliwej młodej kobiety, która krzątała się po kuchni.

- Chore ramię? - wyszeptała bezgłośnie.

Maria uśmiechnęła się i pokręciła głową. Jej odpowiedź była zbyt cicha, aby mógł ją usłyszeć ktokolwiek inny oprócz Ashley.

- Wszystko jest w porządku. Jednak Ashley cofnęła się o krok.

- Przykro mi z powodu twojego ramienia, Helen.

- No cóż, nikt tego nie sprawdził rano. Zjawili się szpiedzy. Mówię ci. Oni tutaj są.

Ashley zmieniła temat. -Jak twoja owsianka, Helen?

- Posłuchaj, ja o coś pytam. - Helen uderzyła pięścią w stół. Irvel mlasnęła językiem w kierunku Helen.

- Moja droga, to nie był zbyt przyjemny dzwonek na obiad. - Przesunęła ręką po zagnieceniach na obrusie. Tutaj wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Nie ma potrzeby stawać się agresywną. Poza tym - rzuciła szybki uśmiech Edith, wpatrującej się w talerz na wpół zjedzonej owsianki - nie codziennie możemy przebywać razem.

- Powiedziałam... - Helen rzuciła gniewnie w kierunku Irvel. - Mam pytanie. - Ponownie wskazała na Ashley. - Odpowiesz mi czy nie?

- Oczywiście. - Ashley zagryzła wargę. - A jak brzmi twoje pytanie, Helen?

- Więc. - Helen znowu uderzyła w stół i spiorunowała Irvel wzrokiem. -Kim jest to stare ptaszysko obok mnie? Ponieważ ja nigdy nie zapraszałam jej na przyjęcie, a do tego nikt jej nie sprawdził.

- Przepraszam. - Irvel grzecznie uderzyła w stół jednym palcem. - Stare ptaszysko odleciało jakąś godzinę temu, i według mnie była to wrona. I oczywiście, moja droga, że zostałam sprawdzona - uśmiechnęła się do Ashley. - Wszystkie zostałyśmy, prawda?

- Tak. - Ashley spojrzała na Irvel, ale kątem oka obserwowała Helen. -Sprawdzono wszystkich.

Helen dźgnęła palcem w kierunku Edith.

- A ona? Dlaczego ona nie gotuje? Edith położyła dłonie na stole; jej palce drżały.

- Gotuje? Gotuje... gotuje... gotuje... gotuje? Ashley podeszła do niej.

- Już dobrze, Edith, nie musisz gotować.

- Nie dzisiaj? - Edith zmrużyła oczy i spojrzała na Ashley, jakby szukając jasności umysłu. - Nie ma gotowania?

- Nie dzisiaj? Świetnie. - Helen zamruczała głośno. - Jeśli ona nie jest kucharką, to obok mnie siedzi stare ptaszysko.

Irvel rozejrzała się dookoła, myśląc, że Helen mówi o kimś, kogo jeszcze nie przedstawiono grupie. Gdy uświadomiła sobie, że mówi o niej, zaśmiała się grzecznie.

- Nie, moja droga, nie nazywam się Birdie, jestem Irvel. Jednak czasami, gdy Hank zaprasza swoich kolegów, oni nazywają mnie Birdie. – Zmieszanie przemknęło po jej twarzy. - A może Irvie - uśmiechnęła się. - Tak, dokładnie tak. Irvie.

- Więc, Birdie, jesteś kucharką czy nie? - Helen wskazała na Irvel, a potem skierowała palec na Ashley. - Ty mi powiedz, dobrze?

- Moja droga... - Irvel ponownie zabębniła palcami w blat stołu. - Nie jestem kucharką, ja tylko jem - zniżyła głos do szeptu. - Może ty jesteś kucharką?

- Co? - Helen myślała o tym przez chwilę. - Posłuchaj... - Zmarszczyła gniewnie brwi. - Nieważne, czy gotujesz, ale muszę coś powiedzieć. -Podkreślała każde kolejne słowo, uderzając pięścią w stół. - Moja... owsianka... jest... zimna.

- Cóż! - Irvel uniosła brwi w kierunku Helen. - Przepraszam. - Zerknęła na Ashley, szukając wsparcia. - Być może ta kobieta powinna pójść do domu. Hank nie lubi, gdy przebywam w towarzystwie agresywnych osób.

Ashley miała właśnie zaproponować Helen, że podgrzeje jej owsiankę, gdy zadzwonił telefon. Uniosła palec w jej kierunku i sięgnęła po słuchawkę.

- Słucham?

- Cześć kochanie, tu tata. - Jego głos brzmiał lepiej niż podczas ich ostatniej rozmowy. - Mam dobre i złe wieści.

Konwersacja przy śniadaniu była coraz głośniejsza. Ashley wycofała się więc do innego pokoju i zakryła ucho.

- O co chodzi? - wstrzymała oddech. Proszę, Boże, niech dobra wiadomość dotyczy Hayley. - Najpierw dobra wiadomość, dobrze?

- Dobrze, jakąś godzinę temu Hayley obudziła się. - Głos ojca załamał się. Odchrząknął i zaczekał chwilę. - Przepraszam - odetchnął. - To znaczy, właściwie... wątpiłem, czy kiedykolwiek...

- Wybudziła się? - Ashley pobiegła do telewizora, a potem w kierunku jadalni. Wszyscy wiedzieli, że Hayley może pozostać w śpiączce jeszcze długie tygodnie, a nawet miesiące. A oto, zaledwie pięć dni po wypadku, to była cudowna nowina. - Wybudziła się ze śpiączki?

- Tak. - Z ust ojca wydobył się dźwięk, na wpół śmiech i oddech pełen ulgi. - Brooke chce, żebyśmy ją odwiedzili.

Lekarz powiedział, że to bardzo ważne, aby otaczały ją znajome głosy.

- Dlaczego... - Ashley usłyszała w głosie ojca zmianę. - Dlaczego znajome głosy? Co to znaczy?

Przez kilka sekund ojciec milczał, i Ashley uświadomiła sobie prawdę. Był zbyt wzruszony, by mówić.

Opadła na najbliższe krzesło i wbiła łokcie w kolana.

- Tato?

- To jest ta zła nowina. - Jego głos był napięty i pełen wzruszenia. -Martwili się tym od samego początku, ale teraz wiedzą już na pewno.

- O czym? - Jej serce gwałtownie przyśpieszyło.

- Kochanie... Hayley jest niewidoma.



ROZDZIAŁ 6



Przez ostatnie pięć dni Brooke błagała Boga, żeby pozwolił Hayley żyć, sprawił, żeby się obudziła. Była pewna, że gdy jej córeczka otworzy swoje niebieskie oczy, koszmar się skończy.

Jednak teraz, dziesięć godzin po wybudzeniu się Hayley, Brooke zaczęła rozumieć. Koszmar się nie skończył; on dopiero się zaczynał. Dziecko leżące w łóżku i wyglądem przypominające Hayley nie było już tą samą dziewczynką, z którą Brooke pożegnała się owego sobotniego popołudnia. Różnice były przerażające i czasami Brooke nie mogła znieść przebywania z Hayley w tym samym pokoju.

Nie chodziło o to, że przed jej córeczką było jeszcze długie leczenie, zanim znowu odzyska formę, ale raczej o to, że dziecko w łóżku nie było już tą samą Hayley. To nie był wyraz jej twarzy ani jej osobowość. W jej rysach nie było niczego znajomego, a z pewnością już nie w jej płaczu.

Od chwili gdy Hayley się obudziła, płakała. Płakała nawet teraz, o siódmej wieczorem. Oprócz kilku krótkich drzemek, cały czas płakała.

- Już dobrze, Hayley. - Brooke pogłaskała gołą nóżkę swojej córeczki. - W jej głosie pobrzmiewało zniechęcenie, ale nie potrafiła tego zmienić. -Mamusia jest tutaj. Ciii... już dobrze.

Krzyk narastał. Nie przypominał w niczym płaczu Hayley sprzed wypadku. Był to dziwny, słabowity rodzaj płaczu, powolny i przeciągły jak beczenie jagnięcia.

Płacz dziecka z uszkodzonym mózgiem.

- Kochanie, jestem tutaj, już dobrze. - Brooke wyciągnęła rękę po dłoń Hayley, ale objęła siebie samą.

Dłonie Hayley były teraz inne. Były sztywne i lekko wykręcone, podobnie jak jej stopki. Brooke chciałaby uwierzyć, że to były tylko przykurcze spowodowane brakiem ruchu, ale znała prawdę. Sztywność oznaczała napięcie mięśni, kolejny sygnał mówiący o poważnym uszkodzeniu mózgu.

Płacz narastał z każdą chwilą. Tym razem Hayley przekręcała główkę z boku na bok. Z boku na bok, i tak nieustannie.

Brooke patrzyła na nią i czuła, że robi jej się niedobrze. Jej dusza została porwana na strzępy. Godzinę po przebudzeniu Hayley doktor Martinez wyjaśnił powód jej płaczu, jej rzucania głową na boki, setki razy, bezustannie.

- Ona cię szuka. - Trzymał kartę Hayley; w jego oczach malowało się milczące współczucie. - Uznajemy to za dobry sygnał, gdy ofiara tonięcia próbuje nawiązać kontakt z otoczeniem. To znaczy, że jakaś część jej pamięci pracuje.

- Przecież tutaj jestem. - Brooke objęła się w talii i starała się opanować zawroty głowy. - Wszystko, czego pragnę, to zabrać jej strach, doktorze. Jeśli mnie szuka, to dlaczego nie wie, że jestem obok?

- Przede wszystkim, jest niewidoma. Nie widzi cię, a ciemność przeraża ją. To coś nowego, do czego nie potrafi się odnieść - zagryzł wargę i spojrzał na Brooke. - Po drugie, jej mózg jest zbyt uszkodzony, aby na tym etapie rozpoznać twój głos. Wie, że tutaj jesteś, ale nie wie, że jesteś jej matką.

Wiadomość ta była niczym uderzenie maczetą w strzępy, które pozostały po sercu Brooke. Oczywiście, Hayley jej nie poznaje. Brooke przypomniała sobie to, czego uczyła się na studiach o dzieciach z uszkodzeniem mózgu. Objawy występujące u Hayley były klasyczne. Po prostu Brooke nie chciała uwierzyć, że to prawda.

I to nie wszystko. Za każdym razem gdy pojawiał się ktoś z rodziny, Brooke musiała tłumaczyć wszystko od początku.

A teraz, po całym dniu słuchania obcego płaczu jej córeczki, po całym dniu nieudanych prób dotarcia do niej, przyglądania się, jak jej rączki i nóżki z każdą godziną stają się coraz sztywniejsze, przekazywania tych strasznych wieści rodzinie, Brooke znajdowała się u kresu sił.

Wskazówki zegara wiszącego na ścianie przesuwały się wolniej niż zwykle, uświadamiając jej, że godziny spędzone tutaj z Hayley, całe miesiące jej powrotu do zdrowia, będą równie nużące i uciążliwe. Jej wzrok spoczął na oprawionej fotografii Petera razem z nią i dziewczynkami, stojącej przy wezgłowiu łóżka Hayley. Elizabeth przyniosła ją dzisiaj rano.

- Gdy wróci jej wzrok, będzie miała coś bliskiego, na co będzie mogła patrzeć. - Zrobiła miejsce na stoliku i postawiła tam fotografię podczas porannych odwiedzin. Potem spojrzała na Brooke. - Być może to pomoże także i tobie.

Brooke przeniosła wzrok z Maddie na Petera i na siebie. Zdjęcie zostało zrobione nad jeziorem Monroe ponad rok temu, podczas rodzinnego pikniku w Labour Day. Pamiętała, że rzucała wtedy frisbee z Peterem i czuła wdzięczność, że mogła zostawić swoją zawodową rolę i powygłupiać się trochę.

Peter rzucił dyskiem i pobiegł za nim w tym samym czasie co Brooke. Zderzyli się w płytkiej wodzie i obydwoje upadli, potłukli sobie kolana, ale i tak śmiali się ze swoich przemoczonych podkoszulek i szortów. Kolizja przerodziła się w zawody w łaskotaniu, ganiali się, walczyli ze sobą na brzegu i wbiegali do wody. Zanim padli na plaży i sięgnęli po ręczniki, Brooke czuła się szczęśliwa i pełna życia, zakochana w swoim mężu bardziej niż kiedykolwiek.

Wyjrzała przez szpitalne okno. Od tamtej pory wszystko się zmieniło i zastanawiała się, czy wyłącznie z powodu choroby Maddie.

Może to było coś innego, może byli zbyt zajęci własnymi sprawami, zbyt skupieni na rozwijaniu własnych praktyk lekarskich, a po powrocie do domu wieczorami oddani wyłącznie dziewczynkom. A może był to rodzaj zawodowego wyścigu? Czyja praktyka odniesie większy sukces i kto osiągnie lepszą pozycję?

Brooke spojrzała na Hayley i uświadomiła sobie, że ignoruje płacz swojej córeczki, szukając sposobu na przetrwanie, wiedząc, że nie jest w stanie wytrzymać kolejnej minuty.

A może problemy pomiędzy nią a Peterem tak naprawdę nie zaczęły się wraz z chorobą Maddie? Oczywiście pójście do specjalisty było słuszną decyzją. On wiedział, jakie wykonać badania. Gdzie szukać przyczyn nieustannych gorączek. Chociaż nigdy nie powiedziała tego Peterowi, wiedziała, że miał rację, dzwoniąc do tamtego lekarza. On miał rację, a ona się myliła.

Peter wypominał jej to za każdym razem. Rzucał ciche komentarze o jej braku doświadczenia lub przypominał, że to on dostrzegł potrzebę skorzystania z fachowej pomocy. Więc może rzeczywiście chodziło o rywalizację. On widział siebie jako kompetentnego lekarza, ona natomiast była nieudolnym specjalistą. Postanowiła, że nie będzie martwić się opinią Petera, za to zmieniła nieco wygląd, zapuściła trochę włosy, zaczęła się malować, a szafę wypełniła spódnicami z jedwabiu i bluzkami.

Była też członkiem dwóch organizacji, które zabiegały o to, żeby kobiety w medycznym fachu miały takie samo poważanie oraz pensje, jak mężczyźni. Nie raz już Peter zarzucał jej, że kobiety powinny spędzać mniej czasu, przekonując świat, że dorównują mężczyznom, po prostu należałoby to udowodnić w praktyce.

Więc zawodowa rywalizacja z pewnością wchodziła w grę. Pogładziła dłonią czoło Hayley.

Jedyną chwilą, gdy współzawodnictwo pomiędzy nimi zamierało, było niedzielne nabożeństwo w kościele. Od 11 września 2001 roku uczęszczali wspólnie do kościoła jej rodziców, ale po ostatniej chorobie Maddie ich obecność tam była tylko okazjonalna. To nie było coś, o czym rozmawiali lub w czym się zgadzali. Ich rozmowy były zbyt powierzchowne, by robić weekendowe plany, nawet tak najprostsze, jak pójście do kościoła.

Raz na jakiś czas Brooke zabierała tam dziewczynki, gdy zaczynały narzekać na brak szkółki niedzielnej. Jednak większość niedziel spędzała na zakupach, w parku lub odwiedzając rodziców. Peter natomiast spędzał niedziele w domowym gabinecie, studiując trudniejsze przypadki. Ostatnie miesiące minęły bez jakichkolwiek oznak czułości pomiędzy nimi, żadnego pocałunku czy nawet uśmiechu.

Cokolwiek było tego powodem, ich miłość stała się oziębła jeszcze na długo przed wypadkiem Hayley.

Dzisiaj rano, podczas odwiedzin, jej mama poruszyła kwestię relacji z Peterem.

- Jesteś pediatrą, Brooke. Znasz statystyki.

- Statystyki? - Brooke nie była w nastroju do wysłuchiwania porad. Każdą chwilę pragnęła poświęcić modlitwie o uzdrowienie Hayley, żeby mgła osnuwająca jej mózg rozproszyła się i żeby przynajmniej zaczęła rozpoznawać ich głosy.

- Statystyki dotyczące małżeństw. W następstwie tragicznego wypadku dziecka.

Tak, Brooke znała statystyki. Więcej niż 90 procent małżeństw po tragicznym wypadku lub śmierci dziecka kończyło się rozwodem. Ale Brooke nie chciała rozmawiać o statystykach.

- Mamo, nie teraz kiedy... - To była jedna z kilku godzin, w których jej córeczka spała. Brooke spojrzała na nią i poczuła dławienie w gardle. Gdy ponownie przemówiła, jej głos był pełnym napięcia szeptem. - Proszę, mamo.

- Brooke, nie zamierzam cię pouczać. - Ścisnęła jej dłoń. - Ale Hayley i Maddie potrzebują was, obydwojga. Bóg dał wam siebie nawzajem, żebyście byli dla siebie podporą w takich chwilach.

- Mamo... - Brooke uniosła rękę; jej serce było niczym lód.

- W porządku... już nic nie mówię. Przepraszam.

I to było wszystko. Potem Elizabeth nie wspomniała ani słowem o Peterze lub problemach pomiędzy nimi. Peter wrócił już do pracy. Tego dnia był u Hayley dwa razy. Ponieważ Brooke większość czasu spędzała w szpitalu, Maddie przebywała u dziadków. Peter nie czuł się na siłach, aby zajmować się starszą córką, tym bardziej że do domu wracał bardzo późno.

Za każdym razem gdy Peter wchodził do pokoju, Brooke wychodziła do poczekalni. Podczas ostatnich odwiedzin opuścił pokój, nawet nie zatrzymując się na pożegnanie.

Hayley obudziła się z płaczem, cała zesztywniała, tak jak przed drzemką.

- Tak, kochanie... ciii.

Brooke splotła ręce na kolanach, wbijając opuszki palców w grzbiet dłoni. Oddałaby wszystko, żeby w mgnieniu oka znaleźć się w domu razem z Hayley, wszystko, żeby cofnąć czas i odzyskać swoją córeczkę. Nie miała już siły zastanawiać się nad zachowaniem Petera. Była pochłonięta opieką nad Hayley, modlitwą za nią oraz próbami znalezienia choćby odrobiny nadziei podczas wydłużających się godzin czuwania.

Płacz Hayley był cichszy i rzadszy niż wcześniej. Brooke pochyliła się nad nią i przyglądała się uważnie jej twarzy i oczom. Miała przed oczami ostatnie momenty z Hayley, zupełnie jakby to było przed chwilą. Obydwie wyszły z samochodu i szły chodnikiem w kierunku domu DeWayne'a i Alethy. Hayley wskoczyła jej na ręce, a Brooke niosła ją do wejściowych drzwi.

Z Hayley przy piersi Brooke czuła się potrzebna i kochana, brakowało jej tego już od tygodni. Przytuliła ją mocniej i poczuła, że Hayley bierze ją za rękę i ściska ją trzy razy. Ich sekretny kod, mówiący „kocham cię". Wtedy szepnęła do ucha swojej córeczki:

- Jesteś kochana Hayley, wiesz o tym? Hayley odpowiedziała w podobny sposób.

- Ty też, mamusiu. - Potarła noskiem o nos Brooke. - Ty też jesteś kochana. Wiesz dlaczego?

- Dlaczego? - Brooke i Hayley zostały w tyle za Peterem i Maddie.

- Ponieważ... - Hayley przekrzywiła główkę; jej blond włoski błyszczały w popołudniowym słońcu - ja też cię kocham, i tyle.

Brooke ścisnęła sztywne paluszki swojej córeczki i zapłakała.

- Hayley... gdzie jesteś, Hayley?

Przełknęła ślinę i wspomnienia rozmyły się. Czy Hayley, dawna Hayley, odeszła już na zawsze? Czy nigdy już nie odzyska tej Hayley, którą przytulała, gdy szły chodnikiem na kilka godzin przed jej tonięciem? Gdy tak na nią patrzyła, leżącą w szpitalnym łóżku, na wpół śpiącą, z uszkodzonym mózgiem, który blokował do niej dostęp, przypomniała sobie coś z własnego dzieciństwa.

Wtedy ich matka uwielbiała szyć na maszynie. Dopóki Brooke nie skończyła dziesięciu lat, mama szyła różne stroje dla całej piątki. Kiedyś uszyła dziewczynkom kwieciste spodnium z lekkiej bawełny oraz opaski na włosy do kompletu. Lukę miał spodenki z tego samego materiału oraz białą koszulę. Razem wyglądali niczym dziecięcy zespół z lat siedemdziesiątych.

Teraz cała piątka śmiała się z tamtych strojów, ale byli wdzięczni za wysiłek mamy. Brooke pamiętała, jak siedziała przy niej, gdy szyła, i przyglądała się, jak nawleka igłę. Co jakiś czas nitka tańczyła poniżej oczka igły, aż wreszcie mama opuściła ręce na kolana.

- Jest tam. Widzę ją i czuję. Nie mogę tylko wydobyć jej na powierzchnię.

Właśnie tak czuła się Brooke.

Hayley była tam, tuż pod powierzchnią. Ale bez względu na to jak bardzo Brooke starała się uchwycić tego, co tam było, i wydobyć Hayley, nie dawała rady.

- Boże... - wyszeptała, ignorując łzy na policzkach. - Wiem, że tu jesteś. Wiem, że z jakiegoś powodu ocaliłeś ją. Ale przywróć jej wzrok, proszę. Tchnij życie w jej mózg, ponieważ ona cierpi, Boże. Proszę...

Płacz Hayley nasilił się i znowu zaczęła kręcić głową z boku na bok. W nosku wciąż miała rurki, przez które ją karmiono i nawadniano, może więc doktor Maritnez pomylił się, może ona wcale nie szukała Brooke, może przeszkadzały jej te rurki? To było możliwe.

Z każdą minutą płacz Hayley wzmagał się. Brooke wpadła w panikę. Przerażenie i adrenalina. Tego samego uczucia doświadczyła kiedyś w domu, gdy usłyszała głośny trzask na podwórku, a potem zrozpaczony płacz Hayley. W tamtej chwili pojawiło się w niej gorączkowe pragnienie, aby chwycić Hayley, przytulić ją i ukołysać jej strach i ból.

Tak działał instynkt macierzyński, a teraz... teraz, chociaż Hayley rozpaczliwie potrzebowała ukojenia, Brooke nie mogła zrobić nic, żeby jej pomóc. Instynkt macierzyński wciąż działał, odzywał się coraz głośniej, ale nie mogła za nim pójść, nie było sposobu na przyniesienie ukojenia zarówno Hayley, jak i sobie samej.

Most pomiędzy nimi był złamany w zbyt wielu miejscach, i nie można było go naprawić. Nie mógł tego zrobić nawet ocean miłości dla jej małej córeczki.

Zacisnęła dłonie na poręczach łóżka Hayley i delikatnie uniosła głos.

- Skarbie, mamusia tutaj jest... już dobrze. Głośniejszy płacz, intensywniejsze ruchy głową.

- Skarbie, kocham cię. - Poruszyła się i zbliżyła twarz do twarzy Hayley. -Wszystko będzie dobrze. Jezus jest z tobą... On cię uzdrowi.

Zawodzenie małej nie ustawało. Ustawiczny jęk. Głębokie i jednostajne zawodzenie. I wtedy coś pękło w Brooke. Tak długo, jak Hayley nie będzie rozpoznawać jej głosu, nic nie może zrobić, żeby jej pomóc. Nie może być matką dla własnej córeczki.

Wtedy przerażenie i adrenalina zamieniły się w mdłości.

Zacisnęła zęby. Dość. Nie może tak stać, podczas gdy Hayley cierpi, nie zniesie tego dłużej. Musi istnieć jakiś inny sposób na nawiązanie kontaktu. I ona go znajdzie. Nie zważając na protokół oraz diagnozę doktora Martineza, że nic nie może pomóc jej córeczce, Brooke otworzyła blokadę i opuściła boczną poręcz łóżka, po czym ostrożnie usiadła na jego boku i oparła się o wezgłowie.

Następnie włożyła ręce pod Hayley i wzięła ją w ramiona. Walczyła ze sobą, żeby się nie wycofać, ponieważ w chwili gdy dziecko znalazło się na jej rękach, uświadomiła sobie coś. Sztywność nie dotyczyła wyłącznie dłoni i stóp Hayley.

Całe jej ciało było napięte.

Hayley zawsze była przylepą, bardziej niż Maddie chciała, żeby ją przytulano. Maddie była bardziej niezależna, ona przytulała się na krótko i biegła dalej. A teraz to właśnie Hayley walczyła z uściskiem Brooke, odpychała się i sztywniała, co sprawiło, że Brooke nie była pewna, czy wytrzyma ten ból.

- Hayley, to ja, mamusia. - Brooke zbliżyła usta do skroni Hayley, kilka centymetrów od jej ucha. - Hayley, jestem tutaj, skarbie... jestem tutaj.

Po wypadku Brooke nie płakała zbyt wiele.

Przecież była profesjonalistką. Kimś, kogo uczono myśleć głową, nie sercem. Ale gdy Hayley nie potrafiła, nie była w stanie odpowiedzieć na otaczające ją jej ramiona, łzy przyszły same. Cicho i bez szlochania, tak jak niektórzy z rodziców na OIOM-ie, opłakiwała Hayley, opłakiwała jej wszystkie brakujące części, płakała, gdyż nie wiedziała, czy jej córeczka kiedykolwiek będzie cała.

- Skarbie... ciii. Hayley, jestem twoją mamą. - Przytuliła ją mocno do piersi i szeptała do niej na tyle, na ile pozwalały jej siły.

Gdyby tylko Peter przypilnował ją, gdyby został z dziewczynkami, dopóki ona nie wróciła...

Blond włoski jej córeczki były potargane. Brooke wyprostowała kolana, tak żeby Hayley mogła z powrotem znaleźć się w łóżku. Pochylając się nad nią bardziej niż wcześniej, palcami rozczesywała jej włosy, tak jak robiła to już setki razy.

- Hayley... jestem tutaj. Mamusia jest tutaj. I wtedy coś się wydarzyło.

Nagle Hayley przestała płakać. Po raz pierwszy tego dnia, Hayley nie płakała, gdy nie spała. Oddech Brooke uwiązł w gardle i w szoku przestała gładzić włosy małej. Prawie że natychmiast Hayley zaczęła znowu płakać, zawodząc w przeciągły i chorobliwie powolny sposób, tak bardzo obcy.

Brooke wzięła kilka szybkich wdechów, rozpaczliwie pragnąc odnaleźć ponownie ten moment, w którym Hayley na ułamek sekundy rozpoznała jej głos.

Ona wie. Jestem pewna, że tak, Boże. Pomóż jej znowu pamiętać, proszę...

Nie przyszła żadna słyszalna odpowiedź, ale w chwili gdy Brooke skończyła się modlić, wiedziała już, co robić. To były włosy Hayley. Palce Brooke dotykające włosów dziecka przeszyły ciemność i przywróciły jej pamięć.

Drżąc na myśl o tym, Brooke usiadła wygodniej i przysunęła do siebie córeczkę. Po raz kolejny używając nóg do ustabilizowania jej ciała, zaczęła delikatnie i powoli przeczesywać palcami potargane włosy Hayley.

Jej płacz znowu ucichł.

Jej usta otworzyły się, a oczy błądziły w poszukiwaniu kogoś, kogo nie mogła zobaczyć. Wciąż kręciła głową z boku na bok, ale nawiązała kontakt. Gdzieś w głębi umysłu wyczuwała łączącą ją z Brooke więź.

Brooke poczuła wzruszenie. Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Przecież zawsze wplatała palce we włosy Hayley. Za każdym razem gdy nie mogła zasnąć lub gdy śniło się jej coś złego, Brooke siadała na brzegu jej łóżka i gładziła ją po włosach, dopóki mała nie zasnęła. Pociągnęła nosem i powiedziała:

- Właśnie tak, skarbie. Zawsze to uwielbiałaś. - Poczuła, że uśmiech unosi kąciki jej ust, gdyż po raz pierwszy od wypadku panika i strach oraz mdłości minęły. I w tej niewygodnej dla siebie pozycji, na brzegu szpitalnego łóżka, tuląc zesztywniała córeczkę, Brooke robiła coś, co na tym nowym etapie życia miało dla niej sens.

Była matką Hayley.

Tego dnia Peter wcześnie położył się do łóżka, ale to i tak nie miało znaczenia. Od wypadku Hayley sen nie przychodził, oprócz beznadziejnych zrywów. Reszta rodzina przystosowała się już do pewnej rutyny. Brooke przebywała w szpitalu dniami i nocami, wpadała do domu w ciągu dnia, gdy on był w pracy, żeby wziąć prysznic i zmienić ubranie. A Maddie była pod opieką Johna i Elizabeth.

Podczas gdy Hayley leżała w szpitalnym łóżku - na zawsze już zmieniona, na zawsze uszkodzona - ludzie, którzy kochali ją najbardziej, znaleźli sposób na to, żeby żyć dalej, sposób na przeżywanie każdego kolejnego dnia. Sama myśl o tym wydawała się mu dziwna, i pomimo wszelkich starań, Peter nie potrafił odnaleźć spokoju. Wszyscy, ale nie on.

Przekręcił się na drugi bok. W pokoju było ciemno, a obok okna przesunęły się jakieś cienie. Peter nie był pewien, ale nie mógł przypomnieć sobie, żeby doświadczył czegoś takiego wcześniej, zanim Hayley...

Myśl zawisła w powietrzu i Peter przełknął ślinę. Serce waliło mu jak młot

- od chwili gdy zobaczył Hayley w basenie, jego rytm nie był regularny.

Głęboki i pulsujący ból rozrywał mu głowę, przenikając do mózgu i do świadomości. Kciukami próbował rozmasować ból, który po minucie nasilił się jeszcze bardziej. Opuścił ręce i przez chwilę leżał tak bez ruchu.

Bolało go dosłownie wszystko. Palce, dłonie, ramiona. Mięśnie ud i łydek. Czuł ból w całym ciele, jak kiedyś gdy zaraził się azjatycką grypą.

Tym razem jednak nie był chory - nie w tym sensie.

Po raz pierwszy uświadomił sobie to dziwne uczucie ogarniające jego ciało w dzień po wypadku Hayley. Jego nogi stały się ciężkie, co odczuwał szczególnie podczas chodzenia. Miał trudności przy otwieraniu samochodu i trzymaniu dłoni na kierownicy, gdy wracał do domu ze szpitala.

Miał kilka hipotez wyjaśniających obecny stan jego ciała. Po pierwsze, cierpiał na bezsenność. Był spięty i pełen niepokoju, gdyż nie potrafił pomóc swojej małej córeczce. Nie dziwne, że rozpadał się na kawałki. Ból toczący jego serce przedostał się do krwiobiegu, zaatakował wszystkie organy oraz ręce i nogi. Ogarnął go całego.

Dzisiaj nareszcie coś z tym zrobił. Zamknął oczy i przypomniał sobie scenę, która miała miejsce dzisiejszego popołudnia, po jego drugiej wizycie u Hayley.

Po drodze ze szpitala zaszedł do farmaceuty; podszedł do mężczyzny z uśmiechem. Obydwaj rozpoczęli praktyki medyczne w Bloomington w tym samym czasie i byli ze sobą po imieniu.

- Peter. - Twarz mężczyzny wyrażała powagę. Pośród pracowników szpitala wieści rozchodziły się szybko; wszyscy już wiedzieli o jego córeczce.

- Jak ona się czuje?

- Jakoś się trzyma. - Peter zdobył się na ponury uśmiech, ukrywając drżenie rąk. - Jest jeszcze za wcześnie, aby coś powiedzieć.

Mężczyzna potrząsnął głową.

- Przykro mi, Peter, naprawdę. Wszystkim jest przykro.

Peter przytaknął i opuścił wzrok, zatrzymując go na podłodze. Po chwili spojrzał w górę i przekrzywił głowę.

- Posłuchaj, ostatnio zaniedbałem niektórych z moich pacjentów. Czy mógłbyś zerknąć na kartę Joe'ego Bensona i wydać mi dla niego leki przeciwbólowe? Obiecałem, że zadzwonię w tej sprawie, ale zapomniałem. -Szybki ruch głową, jakby chciał powiedzieć, że sam nie wierzy, iż tak postąpił, nawet pomimo tego, co przytrafiło się jego córeczce.

- Dzwonił do mnie, i obiecałem mu, że wracając z pracy, dostarczę mu leki do domu.

Zakłopotany farmaceuta zmrużył oczy.

- Peter, nie musisz tego robić. Jeśli on nie może pojawić się tutaj osobiście, mam kogoś, kto mu to zaniesie.

- Nie. - Peter miał nadzieję, że jego odpowiedź nie była zbyt pochopna. -Zajmę się tym. Joe jest szczególnym pacjentem. Od lat cierpi na bóle kręgosłupa - uśmiechnął się smutno. - Dzięki temu poczuję się potrzebny.

- Dobrze. - Mężczyzna zabębnił palcami w ladę. - Masz to załatwione. Serce Petera biło jako szalone, ale wraz z tymi słowami uspokoiło się, po

raz pierwszy tego dnia. Niesamowite - pomyślał - kłamstwo było doskonałe. Jeśli Joe kiedykolwiek dowie się o recepcie, Peter będzie musiał wyjaśnić mu tylko, że farmaceuta z pewnością coś pomylił.

Po kilku minutach mężczyzna wrócił z buteleczką z lekami.

- Proszę bardzo. - Wręczył Peterowi małą białą torebkę.

- Mam nadzieję, że stary Joe Benson poczuje się lepiej. Peter spojrzał na mężczyznę i nie dostrzegł u niego ani cienia wątpliwości.

- Z pewnością tak.

Wspomnienie o rozmowie uleciało i Peter przekręcił się na drugi bok. Tak naprawdę nie zamierzał używać tabletek. Chyba że znowu nie będzie mógł zasnąć. Ból i cierpienie, głuche łomotanie w jego mózgu - wszystko to zniknie, jeśli tylko się wyśpi. Zastanawiał się nad tabletkami nasennymi, ale przypomniał sobie, co powiedział mu kilka miesięcy temu jeden z jego pacjentów.

- To zrobiły środki uspokajające, doktorze. - Mężczyzna był uzależniony. -Wszystko, co boli, odchodzi, i śpisz jak niemowlę.

Próbował wyobrazić sobie ten stan, ale to było zbyt trudne. Poza tabletką, jego samopoczucie mogłaby poprawić jedynie wiadomość, że Hayley znowu jest zdrowa, że jej wypadek na basenie był tylko złym snem, i lekarze właśnie wypisali ją ze szpitala.

Ale to było niemożliwe.

Zanosiło się na burzę. Podmuch wiatru aż zatrząsł oknem w sypialni. Ponownie w jego myślach pojawiły się słowa pacjenta.

-Wszystko, co boli, odchodzi, i śpisz jak niemowlę... jak niemowlę... jak niemowlę. Wszystko, co boli, odchodzi...

Peter leżał jeszcze przez minutę, po czym nagle zerwał się na równe nogi. Poczuł ból. Miał wrażenie, że jego stopy są z ołowiu. Ale to się nie liczyło. W tym momencie chodziłby nawet po suficie, byleby tylko znaleźć ulgę. Gdy szedł do kuchni, w kierunku szafki z lekarstwami, gdzie schował buteleczkę z tabletkami, myślał o pacjentach uzależnionych przez całe lata od środków przeciwbólowych.

Będę od nich mądrzejszy, mówił sobie. To tylko chwilowe, dopóki moje ciało nie nauczy się znowu zasypiać.

Znalazł się w kuchni. Jego kroki nabrały szybkości, pomimo odczuwanego bólu. Nalał sobie szklankę wody, otworzył kredens i sięgnął po buteleczkę. Jedna tabletka, to wszystko, czego mu potrzeba. Jego ciało będzie bardzo wrażliwe na lek - szczególnie na początku. Jedna tabletka i po raz pierwszy od wypadku Hayley prześpi całą noc.

Buteleczka drżała w jego dłoni, sam nie wiedział dlaczego. Niepokój? A może brak snu? Wzmocnił uścisk, odkręcił nakrętkę i wysypał tabletkę. Włożył ją do ust i przełknął, popijając łykiem wody.

Właśnie tak. To zabierze ból i przyniesie sen.

Wrócił do łóżka. Zanim nakrył się kołdrą, poczuł, że jego ciało odpręża się, że ból opuszcza jego kończyny i umysł. Ale w chwili gdy zaczął ogarniać go sen, zobaczył Hayley. Chorą i odmienioną, utraconą na zawsze... a to wszystko dlatego, że jej nie dopilnował, nie zajął się nią tak jak powinien. I wiedział już, że bez względu na ilość połkniętych tabletek, zawsze będzie istniał przerażający i nieokiełznany ból, z którym nie wygra żadne lekarstwo.

Ból duszy.



ROZDZIAŁ 7



Kari siedziała na przednim siedzeniu, obok Ryana, gdy jechali do szpitala. Był piątkowy wieczór. Od wypadku minął już prawie tydzień i Brooke poprosiła ich, aby zabrali Maddie od dziadków i przywieźli ją, żeby mogła zobaczyć swoją siostrę. Jessie nie skończyła jeszcze dwóch latek, była więc za mała na szpitalne odwiedziny i została w domu Baxterów.

Maddie, przypięta pasami, siedziała na tylnym siedzeniu, z plecakiem na kolanach.

- Ciociu Kari?

- Tak, kochanie? - Kari zerknęła na Maddie przez ramię.

- Czy Hayley jest w szpitalu dlatego, że była za długo w basenie? Kari wymieniła spojrzenie z Ryanem.

- Tak, skarbie, właśnie dlatego.

- Ale przecież woda nie robi ludziom krzywdy, prawda, ciociu Kari? -Niepokój wygiął jej brwi w literkę V.

- Niestety, woda może wyrządzić ludziom krzywdę. Jeśli znajdują się pod nią zbyt długo i brakuje im powietrza.

Ryan położył rękę na dłoni Kari. Drugą trzymał na kierownicy; patrzył przed siebie.

Maddie zastanawiała się nad tym, co usłyszała. Odezwała się dopiero, gdy minęli trzecie światła.

- To znaczy, że Hayley jest w szpitalu dlatego, że zabrakło jej powietrza? Ryan gładził kciukiem dłoń Kari, a ona patrząc przed siebie, pokiwała

głową.

- Tak, Maddie, właśnie dlatego. Ponieważ zabrakło jej powietrza.

- Ale teraz już ma powietrze, tak? Więc dlaczego nie możemy zabrać jej do domu?

Kari poczuła w żołądku falę nieprzyjemnych skurczów. Nie była przekonana, czy Maddie jest już gotowa, żeby zobaczyć Hayley. Kari była u niej dzisiaj rano i widziała, że Hayley zupełnie nie przypomina siebie. Nie może poruszać kończynami i wszystko, począwszy od jej dziwnego płaczu, po nieobecne spojrzenie, czyni ją zupełnie innym dzieckiem.

- Ciociu Kari, słyszysz mnie? Ona ma już dużo powietrza, dlaczego więc nie możemy zabrać jej do domu?

Dobre pytanie.

Brooke dopiero co wyjaśniła, że każda część ciała może się zregenerować pomimo odniesionych obrażeń, ale nie mózg i rdzeń kręgowy. Tak, prawdopodobnie nastąpi jakaś poprawa, ale po roku lub dwóch latach uszkodzenie, które pozostanie, będzie już stałe. Kari zerknęła przez ramię i zauważyła, że Maddie na nią patrzy.

- Mózg Hayley wciąż potrzebuje więcej powietrza. Rozumiesz, Maddie? Maddie mrugnęła, ale nie odezwała się.

Tej jesieni kończyła pięć lat, była więc wystarczająco duża, by zrozumieć, że Hayley jest chora. Ale Maddie miała koszmary o siostrze. Śniło się jej, że Hayley wciąż leży na dnie basenu lub znika w odpływie. To było zrozumiałe. Przecież zanim zabrano ją do domu owej strasznej soboty, widziała siostrę pod wodą.

Kari wzdrygnęła się i spróbowała jeszcze raz.

- Maddie, czy rozumiesz, co mam na myśli? Mózg twojej siostry potrzebuje więcej powietrza, tak?

- Tak. - Maddie przekrzywiła główkę i uniosła nieznacznie kąciki ust. Przez resztę drogi do szpitala milczała. Ryan wsunął do odtwarzacza jakąś

płytę i żadne z nich nie odzywało się, aż do momentu gdy znaleźli się w poczekalni. Kari i Ryan usiedli wraz z Maddie na jednej z sof i czekali na pojawienie się Elizabeth.

- W porządku, Hayley śpi.

Kari popatrzyła na matkę i zastanowiła się, kiedy chmura smutku wisząca nad nimi wszystkimi w końcu odpłynie. Oczy Elizabeth były czerwone i podpuchnięte, wzrok nieobecny przez cały miniony tydzień. Wyznała im już kilka razy, że nie czuje się najlepiej, że to doświadczenie przerasta ją. Na ułamek sekundy Kari przypomniała sobie wczorajszy wieczór, gdy wszyscy zebrali się w poczekalni i trzymając się za ręce, modlili się.

Modlili się za Hayley, oczywiście. Żeby jej mózg zregenerował się, jej kończyny nie były tak napięte i żeby odzyskała wzrok. Ale modlili się także za siebie nawzajem, gdyż wypadek Hayley załamał ich wszystkich.

Kari wzięła Maddie za jedną rękę, Ryan za drugą. Peter pracował dzisiaj do późna, więc w odwiedziny przyszła tylko rodzina Baxterów, i tak było dobrze. Brooke chciała, żeby pierwsza wizyta Maddie u siostry przebiegała spokojnie.

Poprosiła wszystkich, aby zaczekali, aż Hayley zaśnie. Dzięki temu Maddie nie będzie tak zaskoczona zmianami, jakie zaszły w jej siostrze. W przeciwnym razie jej osobliwy płacz oraz wygląd mogłyby wystraszyć Maddie.

Kari spojrzała na swoją siostrzenicę.

- Gotowa?

- Hmm... - Oczy Maddie zaokrągliły się; nie przestawała oblizywać warg. -Czy Hayley ma chory wygląd?

Przez chwilę Kari nie odzywała się. Gdy otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, powstrzymała ją fala wzruszenia. Spojrzała na Ryana, prosząc o pomoc. Wtedy on pochylił się nad Maddie.

- Nie, skarbie. Wygląda jakby spała.

- Gzy możemy ją obudzić, żeby się z nią pobawić?

- Nie, Maddie. - Głos Ryana brzmiał łagodnie i kojąco. - Nie dzisiaj. Kari zagryzła wargę. Brooke pragnęła, aby odwiedziny Maddie stały się pozytywnym doświadczeniem dla obydwu dziewczynek. Widok Hayley miał rozwiać obawy Maddie, potwierdzić, że jej siostra nie zniknęła w odpływie na dnie basenu. Jednocześnie głos Maddie mógł pomóc w przywróceniu kolejnego fragmentu pamięci Hayley.

Taką przynajmniej nadzieję wiązała z tym spotkaniem Brooke. Ale to - pytania Maddie i jej pragnienie, aby pobawić się z siostrą - było trudniejsze, niż Kari sądziła. Wraz z Ryanem otoczyli małą i razem z Elizabeth przeszli korytarzem do pokoju Hayley.

- W szpitalu jest dużo pokoi. - Maddie szła ze swoim plecakiem i przyglądała się wszystkim mijanym drzwiom.

- Tak. - Ryan uśmiechnął się do niej. - Leczy się tutaj dużo ludzi.

- A dziadek tutaj pracuje, prawda?

- Tak, a czasami także twoja mama i tata.

- To dobrze.

Dotarli do pokoju Hayley i weszli do środka. Maddie, nie spoglądając na razie na siostrę, podbiegła do siedzącej na krześle Brooke.

- Mamusiu, tęskniłam za tobą.

- Ja też za tobą tęskniłam, skarbie. - Brooke posadziła Maddie na kolanach i mocno ją przytuliła. Po chwili Maddie uwolniła się i spojrzała na szpitalne łóżko.

- Cześć, Hayley! - Rzuciła głośnym i optymistycznym tonem. - To ja, Maddie.

Kari stała wtulona pomiędzy Ryana a Elizabeth, obserwując razem z nimi scenę powitania.

- Ciii, skarbie. Mów cichutkim głosem, dobrze? - Brooke położyła delikatnie dłoni na ramieniu Maddie. - Chcemy, żeby Hayley spała.

- Och. - Głos Maddie przeszedł w szept. - Przepraszam, mamusiu. - Po czym zwróciła się do Hayley. - Cześć Hayley... mam coś dla ciebie. - Zdjęła plecak z ramion, położyła na podłodze i odsunęła klapę. Następnie wyjęła lalkę Hayley, tę z rumieńcami na policzkach, narysowanymi różową kredką, oraz łysą główką.

Kari miała wrażenie, że pęknie jej serce. Wplotła palce pomiędzy palce Ryana i patrzyła, jak Maddie kładzie lalkę obok Hayley. Chociaż ostatnio nie układało się pomiędzy Peterem i Brooke, wykonali wspaniałą pracę, ucząc swoje córeczki, jak mają kochać.

Maddie przysunęła lalkę do twarzy śpiącej Hayley.

- Cieszę się, że wyszłaś z tego basenu, Hayley. - Poklepała swoją siostrę po ramieniu. - Nie wolno ci do niego wchodzić bez mamusi i tatusia, pamiętasz?

Hayley wzięła głęboki wdech i zajęczała cicho.

Maddie pochyliła się nad nią i Kari nie słyszała już, co dalej mówiła. Ryan wykorzystał chwilę i poprosił Brooke, żeby podeszła z nimi do drzwi.

Brooke wstała i przeciągnęła się. Miała zmięte ubrania; włosy uczesała w krótki kucyk.

Ryan otworzył drzwi i cała czwórka wyszła na korytarz. Kari stanęła obok niego, oplatając go ręką w pasie. Gdy dzisiaj wrócił ze szkoły, przedyskutowali kilka spraw, o których Ryan chciał napomknąć Brooke. Kari wiedziała więc, o co chodzi.

Daj Ryanowi mądre słowa, Panie.

Przyszłość Brooke zależała w jakimś stopniu od jej reakcji na słowa Ryana.

- Wydaje się, że stan Hayley ustabilizował się. - Ryan mówił cicho, tak aby słyszały go tylko Brooke i Kari oraz Elizabeth.

- Tak. - Cierpienie Brooke było widoczne w jej oczach, ale zdobyła się na delikatny uśmiech. - Każdego dnia jakaś kolejna jej cząstka łączy się ze mną.

Gdy Ryan zerknął na Kari, ona kiwnęła głową, w sposób prawie niedostrzegalny, zachęcając go, żeby powiedział to, co zamierzał.

- Brooke, martwię się o ciebie i Petera.

Kari widziała jak mury otaczające serce jej siostry wystrzeliły w górę, wzrok zobojętniał, a na twarzy pojawiło się napięcie.

- Nie martwię się o siebie i Petera. Teraz najważniejsza jest Hayley.

- Wiem. - Głos Ryana brzmiał łagodnie. - Ale być może ratowanie waszego małżeństwa jest najważniejsza rzeczą, jaką możesz zrobić dla Hayley. -Zawahał się. - Pomyślałaś o tym?

Kari lekko ścisnęła swojego męża w pasie. Cieszyła się, że próbował ponaglić Brooke.

Przyjrzała się uważniej siostrze i po raz setny zauważyła, że nie mają ze sobą zbyt wiele wspólnego. Tak, obydwie kochały własne dzieci i obydwie należały do rodziny Baxterów. Ale Brooke ufała rozumowi, a Kari szła za sercem. Jeśli dla Brooke miłość nie ma sensu z powodów racjonalnych, to bardzo szybko z niej zrezygnuje.

Brooke nabrała pewności siebie i spojrzała Ryanowi w oczy.

- Posłuchaj, wiem, że moje małżeństwo rozpada się, ale co mam zrobić? Peter mnie unika, a gdy się widzimy, milczy. - Położyła dłonie na kościstych biodrach, spojrzała na Kari i na Elizabeth, a potem znowu na Ryana. - Poza tym, to on zdjął Hayley kamizelkę ratunkową. - Sapnęła, a złość w jej głosie przyprawiła Kari o ciarki. - Przepraszam za to, że w chwili obecnej nie jestem zakochana w moim mężu.

Ryan dał jej kilka sekund na złapanie oddechu, po czym dotknął jej ramienia.

- Właśnie o to chodzi, Brooke. Miłość nie jest uczuciem; to decyzja. To coś, o czym postanawiasz gdzieś w głębi duszy, ponieważ wiesz, że tak należy, że tak będzie najlepiej dla wszystkich.

- W porządku. - Głos Brooke złagodniał nieco, zniknęły z niego oznaki walki. - Rozumiem cię. Dlaczego więc przychodzisz do mnie, Ryan? Dlaczego nie zostawisz tej przemowy dla niego? - Wskazała na szpitalny pokój. - Przecież to właśnie jego tutaj nie ma.

Kari zrobiła pół kroku w stronę Brooke.

- Właśnie o tym chcieliśmy z tobą porozmawiać. Obydwoje.

- Pastor Mark przygotowywał Kari do pracy w poradnictwie. Zanim jeszcze się pobraliśmy.

- Pomogła Erin; wiem o tym. - Brooke pociągnęła nosem i skrzyżowała ramiona. Błądziła wzrokiem po jednej ze ścian.

- To prawda. - Ryan odczekał chwilę, żeby zwrócić uwagę Brooke ponownie. - Być może moglibyśmy spotykać się kilka razy w tygodniu, tak abyście przeszli przez to wszystko bez wzajemnej nienawiści.

- Razem czy osobno?

Kari spojrzała na Ryana, a potem na Brooke.

- Na początku osobno, jeśli tak jest lepiej.

- Nie wiem. - Brooke westchnęła przez zaciśnięte zęby i przez kilka sekund wpatrywała się w sufit. Gdy przeniosła wzrok na Ryana, jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz. - Peter nie zgodzi się na to. Od tygodni nie byliśmy w kościele. Nie znosi, gdy ktoś mówi mu, co ma robić.

Zakończyli rozmowę umową, że w niedzielę Brooke spędzi z Kari godzinę, rozmawiając w poczekalni lub w innym odosobnionym miejscu. Ryan obiecał, że później zadzwoni do Petera i zapyta, czy się do nich przyłączy.

- Musisz uwierzyć, że twoje małżeństwo jest warte ocalenia. - Ryan napotkał na wzrok Brooke. - W przeciwnym razie to będzie tylko pusta gadanina, bez efektu.

- Wiem. - Brooke wypuściła powietrze. - W tym problem. Nie jestem pewna, czy tak jest. - Spojrzała na Kari. - Ale spotkam się z tobą. Jeśli to ma pomóc Hayley, mogę chodzić choćby i po rozbitym szkle.

Ryan przytulił Brooke i Kari.

Elizabeth przyłączyła się do nich, głaszcząc policzek Brooke.

-Nie poddawaj się, kochanie. Bóg oświeca nawet najciemniejsze ze ścieżek. Nie ma miejsca, w którym On by już nie był.

Wrócili do szpitalnej sali, do Maddie i Hayley, ale to co ujrzeli, zatrzymało ich w drzwiach. Maddie stała na krześle obok łóżka, pochylała się nad Hayley i dmuchała na nią.

Brooke nie rzuciła się w kierunku Maddie - podeszła na tyle szybko, by nie wystraszyć dziewczynek.

- Kochanie, co ty robisz?

- Pomagam Hayley. - Maddie uniosła wzrok i odgarnęła włosy z oczu. -Mózg Hayley jest chory, mamusiu.

- Tak... oczywiście, skarbie. - Brooke stanęła przy Maddie, wzięła ją ramiona i przytuliła do siebie, głaszcząc ją po głowie. - Ale dlaczego na nią dmuchasz?

- Dlatego, mamusiu, że - Maddie zerknęła na swoją młodszą siostrę przez ramię - Hayley potrzebuje powietrza.



ROZDZIAŁ 8



Dzwoniący telefon wybudził Landona z głębokiego snu. Łokciem podwinął poduszkę i spod przymrużonych powiek zerknął na budzik. Kwadrans po ósmej. Przez kilka sekund zmagał się z powracającą świadomością. Był poniedziałkowy ranek, jego wolny dzień. Więc kto mógł dzwonić do niego tak wcześnie? Od wypadku Hayley minął już ponad tydzień, a Ashley nie odezwała się ani razu. Czyżby to ona? Zatęskniła za nim, domyślając się, że jej dystans przyprawia go o szaleństwo? Za czwartym sygnałem podniósł słuchawkę i wcisnął przycisk.

- Słucham?

- Blake, mówi kapitan Dillon z jednostki.

- Tak, słucham. - Usiadł i drugą dłonią przetarł oczy. Dlaczego kapitan dzwoni do niego o tak wczesnej porze? Chyba że... wróciły obrazy z 11 września. - Czy coś się wydarzyło, panie kapitanie? Czy jestem potrzebny?

- Spokojnie, Blake. - Kapitan zaśmiał się. - Nic się nie dzieje. Po prostu zapomniałem, że jest tak wcześnie.

- Uff... - odetchnął Landon. - To dobrze. - Przycisnął poduszkę do gołej klatki piersiowej i pochylił się do przodu. - W czym mogę pomóc, panie kapitanie?

- Wiem, że macie wolne, Blake, ale dzisiaj mamy zebranie, o godzinie pierwszej, na którym będzie kilka osób z korpusu oficerów, i chcielibyśmy, żebyś w nim uczestniczył.

- Tak, panie kapitanie, oczywiście. - Korpus oficerów? Chodzi o kapitanów i komendanta? Dlaczego chcą, żeby był na spotkaniu? Odchylił się do tyłu i spojrzał przez okno na budynki po drugiej stronie ulicy. To pytanie musi trochę zaczekać. - O pierwszej, tak?

- Tak. - Kapitan ponownie się zaśmiał. - A teraz prześpij się jeszcze trochę, dobrze? Masz przecież wolne.

- Tak, panie kapitanie. Zamierzam to zrobić. - Landon rozłączył się i spojrzał na słuchawkę. Jego kontrakt w nowojorskim oddziale straży pożarnej kończył się w styczniu. Był dopiero październik, za wcześnie na roczne sprawozdanie. A więc o co chodziło?

Landon wsunął się pod kołdrę i wcisnął sobie poduszkę pod głowę. Czy pomylił coś w procedurach, przeoczył jakieś szczegóły w jednym z ostatnich raportów? Nie sądził, ale tak też mogło być. A jeśli tak, niekiedy zwoływano zebrania, żeby porozmawiać o wykroczeniu. Głód dawał o sobie znać burczeniem w brzuchu.

W swoją pracę w FDNY Landon wkładał całe serce i duszę, więc jak mógłby pomylić coś w raporcie? Spojrzał na sufit i pomyślał o kilku minionych tygodniach. Był roztargniony, oczywiście. Ciągle myślał o Ashley. A w ciągu ostatniego tygodnia, po tym jak Reagan powiedziała mu o Hayley, bezustannie myślał o całej rodzinie Baxterów.

Ale pilnował swoich obowiązków.

Studium Biblijne dla mężczyzn w czwartkowe wieczory, w niedziele kościół, praca społeczna w poniedziałkowe i wtorkowe popołudnia - dwa z czterech wolnych dni. W tym czasie w pracy nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, żadnych większych pożarów, śmiertelnych wypadków. Niczego, co wymagałoby nadzoru ze strony kapitanów czy też zarządu.

Przez kilka minut Landon rozważał różne możliwości. Parę minut zamartwiania się zanim przypomniał sobie, że nie jest sam. Skąd to zebranie, Boże? Co zrobiłem nie tak?

O nic się już zbytnio nie troskajcie... jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was."

- Boże? - wyszeptał Landon i otworzył szerzej oczy. Gdy się modlił, zawsze wyczuwał Bożą obecność, słysząc ciche echo odpowiedzi, która przychodziła od samego Boga. Ale to... słowa, które usłyszał były wyraźne. Gdyby nie telefon od kapitana, pomyślałby, że śni. Co to było?

O nic się już zbytnio nie troskajcie... jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was."

Słowa te były mieszanką cytatów z Biblii, które rozważano podczas ostatniego męskiego studium. Rozmawiali o niepewności, które niosło życie po 11 września, niepokoju związanego z mieszkaniem na Manhattanie, ciągle napływających doniesieniach, że terroryści wciąż planują atak na miasto.

I animator grupy wskazał na dwa wersety.

Jeden z Listu do Filipian. „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się... O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych myśli w Chrystusie Jezusie."

Podkreślił najbardziej oczywiste punkty.

- Zabierzcie swoje troski przed Jezusa, a On w zamian obdarzy was niewyobrażalnym pokojem.

Drugi wers pochodził z Księgi Jeremiasza i był jednym z ulubionych fragmentów Landona. Już wielokrotnie dzielił się nim z Ashley. Bóg zna plany, które ma odnośnie do swojego ludu, plany, które mają mu dać nadzieję i przyszłość bez zguby.

I znowu animator połączył najważniejsze punkty. Z obietnicą pokoju i przyszłości wypełnionej nadzieją każdy mógł żyć szczęśliwie.

- Radujcie się - powiedział mężczyzna. - Bóg chce, abyśmy się radowali, bez względu na okoliczności. Z gwarancją pokoju i przyszłości pełnej nadziei, dlaczegóż mielibyśmy się martwić? Radujcie się...

Landon pomyślał o tym przez chwilę i rzeczywiście poczuł się szczęśliwy pomimo zbliżającego się zebrania, pomimo faktu, że Ashley nie zadzwoniła do niego od wypadku Hayley, pomimo że miała HIV i że w ciągu ostatnich tygodni oddaliła się od niego.

Wtedy, w zeszły czwartek, nie za bardzo potrafił odnieść się do owych słów z Biblii. Tak, ludzie z czasów biblijnych być może potrafili radować się pomimo przerażających okoliczności. Ale on nie żył w tamtych czasach. Mieszkał w mieście, które wciąż odczuwało skutki największej narodowej tragedii, należał do narodu, który żył pod groźbą nowych ataków terrorystycznych i niestabilności ekonomicznej.

- Nie za bardzo wiem, czy to rozumiem - powiedział wtedy do grupy. -Pojęcie Bożego pokoju, wiara w Jego plany są mi bliskie... ale radowanie się? Zawsze? Nie wiem.

Nikt nie starał się go przekonywać. Zamiast tego rozmowa ograniczyła się do świadectw kilku mężczyzn, którzy mówili o swoich sposobach na przeżywanie radości, nawet pośród całkiem sporych trudności.

Jednak teraz... gdy słyszał rozbrzmiewający w pokoju głos Boga... Landon zrozumiał to po raz pierwszy. Jedynym sposobem na przeżywanie życia w radości było zachowywanie dystansu.

Walka z pożarami w Nowym Jorku wcale nie wyglądała inaczej. Co jakiś czas przychodziło wezwanie, które od początku wydawało się niewykonalne. Uczono ich, żeby podejmowali wyzwanie stopniowo. Ocenili sytuację... przyjęli strategię... i opracowali plan. Krok po kroku, chwila po chwili. I w ten sposób żadne wezwanie ich nie przerośnie. Podobnie było z radością w życiu.

Bez względu na sytuację mógł być pewny, że istnieje coś jeszcze. Bóg z nim był, dając mu pokój i siłę. No i przecież plany Boże były dobre, gdyż zawierały zamysł samego Stwórcy. Oprócz tego była w nich jeszcze obietnica wieczności.

Landon zaśmiał się.

- Już to rozumiem, Boże. Naprawdę to rozumiem.

Czyż to nie był powód do radości? Dlaczegóż się nie radować, skoro Bóg wie o nas wszystko?

Wciąż zdumiewał się tym odkryciem, gdy znalazł się w jednostce kilka minut przed pierwszą. Wtedy nie zadręczał się już domysłami o powody zebrania. Bóg znał szczegóły. Landon zgodził się przyjść i dać jak najbardziej szczere odpowiedzi na pytania, które zostaną mu zadane.

- Cześć, Blake, jesteśmy w sali konferencyjnej. - Kapitan Dillon spotkał go w kuchni. Mężczyzna nalał sobie filiżankę kawy i wstawił ją do kuchenki mikrofalowej, po czym rzucił Landonowi spojrzenie przez ramię. - To będzie dosyć długie zebranie. Może lepiej zagrzej sobie filiżankę kawy.

Landon zawahał się...

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!"

- Czuję się świetnie - uśmiechnął się Landon.

Kapitan Dillon miał rację co do korpusu oficerów. Landon wszedł do sali konferencyjnej i rozpoznał tylko trzech z sześciu mężczyzn. Nie musiał znać ich nazwisk; po mundurach widział, że pochodzili z najwyższych kręgów dowództwa, z którym nigdy się nie spotkał.

- Panowie... - Landon kiwnął głową i stanął na baczność. Kapitan Dillon wszedł do sali tuż za nim, z parującą kawą w dłoni.

- Usiądź, Blake, nie mamy do czynienia z postępowaniem dyscyplinarnym. Radosny czy nie, Landon poczuła ulgę ogarniającą jego ciało. Gdy zdejmował czapkę i zajmował wskazane mu przy stole miejsce, drżały mu kolana.

Dowódca sztabu Michael Parsons siedział naprzeciwko niego. Odchrząknął i otworzył zebranie.

- Aspirancie Blake, jesteśmy bardzo zadowoleni z waszej pracy. Zawsze postępujecie zgodnie z protokołem oddziału, a waszym zaangażowaniem ocaliliście zarówno budynki, jak i życie wielu nowojorczyków.

- Dziękuję, panie generale. - Landon wyprostował się i zerknął na przód swojego munduru. Spodziewał się, że jego mocno bijące serce może unosić guziki.

- Spotykamy się dzisiaj z dwóch powodów. - Mężczyzna spojrzał na leżącą przed nim teczkę z dokumentami. Gdy podniósł wzrok, jego oczy błyszczały, a na usta cisnął się uśmiech. - Po pierwsze postanowiliśmy, że w styczniu awansujemy was na kapitana.

Landon czuł pulsowanie w skroniach. Zaschło mu w gardle i szumiało w uszach. O czym mówił generał? Ze chcą go awansować na kapitana? W styczniu? Nie miał o tym pojęcia. Kilku mężczyzn w jego jednostce wyprzedzało go w kolejce na to stanowisko.

Dowódca przybliżył szczegóły, wyjaśniając podział obowiązków w najmniejszej jednostce oddziału, oraz wspomniał, że korpus oficerów wziął pod uwagę lata służby Landona w jednostce w Bloomington.

- Po pierwsze otrzymacie najgorsze zmiany, wszystkie noce i weekendy. Najtrudniejszy czas walki z pożarami.

- Tak, panie generale. - Serce Landona wciąż biło w szalonym tempie, miał wrażenie, że radość, którą odczuwał, za chwilę uniesie go w powietrze. -Zmiany nie będą stanowić problemu.

Mężczyzna uśmiechnął się serdecznie.

- Miałem taką nadzieję.

- Blake, powinniście to wiedzieć. - Kapitan Dillon uśmiechnął się do niego. - Na początku powiedziałem im, że nie oddam was. - Przeniósł wzrok na szefa sztabu. - Ale potem usłyszałem dalszą część planu.

Dalszą część planu? Landon nie mógł nawet przełykać, nie wiedział, co powiedzieć. Mają jakieś zamiary oprócz tego, że otrzyma awans na kapitana? Propozycja była niesamowita. Awans, o którym marzył każdy strażak. Jednak gdy dowódca miał mu już przedstawić resztę planu, w umyśle Landona zaświtała myśl.

Czy on naprawdę tego chce? Awansu? Wyższego stopnia w FDNY? Czyż nie pragnie niczego więcej, jak tylko być w Bloomington razem z Ashley i Cole'em?

- Przejdę teraz do drugiego powodu, który nas tutaj zgromadził. - Szef sztabu zabębnił palcami o leżącą przed nim teczkę. - Blake, mamy co do ciebie plany. Jesteś człowiekiem, którego ten oddział potrzebuje, z którym chcemy budować jego przyszłość.

Przyszłość? Przyszłość FDNY?

Landon miał wrażenie, że w ustach ma pełno waty. Oblizał językiem wewnętrzną stronę ust.

- Tak, panie generale. - Zawahał się. - Pan mówi poważnie, panie generale?

- Tak, Blake. - Kapitan Dillon rozłożył dłonie na stole. - To pierwszy etap przygotowań, mój chłopcze.

Jeden z mężczyzn odchylił się do tyłu.

- Na najwyższe stanowisko, Blake. Właśnie o tym mówimy. O zamiarze uczynienia cię szefem całego oddziału.

Landon ścisnął kolana, żeby się nie zachwiać. Teraz w jego stronę posypały się słowa od każdego z zebranych, które dla niego zupełnie nie miały sensu. Mieli plan, żeby uczynić go szefem oddziału? Komendantem całego FDNY?

Kapitan Dillon wyjaśnił, że Landon nie był jedynym wybranym do awansu.

- Mniej więcej co pięć lat korpus oficerów zbiera się razem i wybiera strażaków reprezentujących sobą cechy, którymi muszą wyróżniać się dowódcy oddziałów. - Podniósł kubek z kawą i wziął dwa łyki. - Nie każdy się sprawdza, to oczywiste. Ale wszyscy przy tym stole uważają, że macie niesamowitą szansę.

Szef batalionu odsunął się o kilka centymetrów i założył nogę na nogę. Uśmiechał się.

- Jesteśmy prawie pewni waszej odpowiedzi, w przeciwnym razie nie byłoby dzisiejszego spotkania. Ale zanim zaczniemy was szkolić, musicie być przekonani, że tego pragniecie.

Pytanie było tylko formalnością. Landon nie dał swoim przełożonym żadnego powodu, aby pomyśleli, że nie jest zachwycony swoją pracą w FDNY. Przecież nie pracowałby tutaj, gdyby nie kochał swojego zawodu. Zdobył się na delikatny uśmiech.

- Oczywiście, panie generale.

- Chodzi nam o to, żebyście to przemyśleli, na spokojnie. - Szef sztabu kiwnął stanowczo głową w kierunku Landona. - To dużo jak na raz, Blake. Awans na kapitana, plany odnośnie do waszej przyszłości w oddziale. -Uniósł brwi. - Poświęcicie waszą przyszłość temu miastu, ludziom z Manhattanu.

- To prawda, panie generale. - Usta Landona pracowały jakby trochę poza zasięgiem jego serca i duszy. Poświęcenie własnej przyszłości nowojorczykom? Przełknął ślinę i spojrzał na dowódcę sztabu.

- Kiedy... kiedy mam dać odpowiedź?

- Do piątku. - Kapitan Dillon rozejrzał się po twarzach dookoła stołu. - To wystarczająco długo, zgadzacie się ze mną, panowie?

Wszyscy przytaknęli. Tak, pięć dni wystarczy młodemu strażakowi, aby poświęcił swoje życie dla Manhattanu. Bez wątpienia.

- Bardzo dobrze. - Szef batalionu wstał i wyciągnął rękę do Landona. -Myślę, że wiecie już, czego chcecie, aspirancie. I jestem przekonany, ponad wszelką wątpliwość, że dokonaliśmy słusznego wyboru, zapraszając was na to zebranie.

Landon wstał i mocno ścisnął dłoń mężczyzny.

- Dziękuję, panie generale. Nie będą panowie żałować.

- Jestem o tym przekonany.

Uściski dłoni wokół stołu trwały. Kilku mężczyzn potwierdziło swoją aprobatę i zachęcało Landona, żeby zadzwonił wcześniej, jeśli podejmie decyzję. Gdy Landon w końcu opuścił salę, kapitan Dillon wyszedł razem z nim.

- Wiem, o czym tam myśleliście, Blake. - Stał tuż przed Landonem; jego twarz przybrała poważny wyraz.

Czy wiedział? Czy odczytał myśli Landona o Ashley i Cole'u, o życiu, które czekało go w Bloomington? Spojrzał mężczyźnie w oczy.

- Naprawdę... wie pan?

- Uważacie, że to nie w porządku; nie jesteście następni w kolejce do awansu, prawda? Czy nie o tym myśleliście?

Po części mężczyzna miał rację.

- Tak, panie kapitanie. Inni strażacy powinni mieć szansę przede mną.

- Macie rację, Blake. - Jego głos przeszedł w natarczywy szept. - Ale inni nie są materiałem dla korpusu oficerów. Decyzja o waszym awansie była jednomyślna. A w całej mojej karierze jedna rzecz zawsze się sprawdzała, gdy zgadzaliśmy się co do któregoś z awansów.

- Jaka, panie kapitanie?

- Że mieliśmy rację. - Wrócił do normalnego tonu. - Idźcie i cieszcie się resztą wolnego dnia, Blake.

Do jednostki Landon przyjechał metrem, jednak teraz zapragnął spaceru. Chciał haustami wdychać miejskie powietrze i przemyśleć to wszystko, co usłyszał. Jego jednostka znajdowała się tylko o przecznicę od Central Parku. Gdy wyszedł, szybkimi i długimi krokami skierował się na swoją ulubioną ścieżkę, biegnącą na wschód, a potem skręcającą na północ, obok kilku placów zabaw i wrotkami.

Ulice były zatłoczone, pełne turystów rozkoszujących się opadającymi liśćmi i umiarkowaną jesienną aurą. Handlarze krzyczeli o wyprzedaży podkoszulek oraz o przedstawieniach teatralnych na Broadwayu, ale Landon nie zwracał na to uwagi.

Chcieli awansować go na kapitana? W styczniu?

Zamiast setek ludzi, których mijał, widział tylko jedną twarz. Jego przyjaciela, Jalena. Czyż to nie było jego marzenie? Zostać kapitanem, a potem znaleźć się w dowództwie FDNY? Czy był teraz w niebie i szturchając Boga łokciem, poprosił Go, aby w plany dotyczące życia Landona włączył jego osobiste dawne marzenia?

Landon zwolnił i szedł ciężkim krokiem.

Przez ostatnie dwa lata był zbyt zajęty, żeby rozważać możliwość awansu. Zajęty poszukiwaniem ciała Jalena w stosie gruzu po zawaleniu się World Trade Center, od stycznia zajęty wdrażaniem się w pracę jednostki, ale przede wszystkim zajęty próbami zrozumienia Ashley Baxter.

Zrobił już wszystko, co potrafił, żeby zdobyć jej serce, a gdzie ona teraz była? Odpowiedź sprawiła, że poczuł gorzki smak powietrza wciągniętego przez zęby. Była w Bloomington i unikała jego telefonów, tak jak kiedyś w średniej szkole.

A on był w parku, szedł aleją zacienioną przez rząd drzew. Ciemnoskóry mężczyzna w białym fartuchu spojrzał na niego i machnął w jego stronę lodową kanapką.

- Lody... kup swoje ulubione lody... Landon szedł dalej.

Podczas zebrania mogły rozegrać się setki scenariuszy. Mógł zostać skontrolowany za niewypełnienie raportu lub pomylenie czegoś w protokołach z jednej lub drugiej akcji.

Mogli zażądać jego opinii o którymś z wezwań lub zapytać o przebieg akcji ratunkowej.

Przecież nie musieli wspominać o awansie.

Ale kapitan? A któregoś dnia awans na szefa oddziału?

I wszystko to teraz, gdy kilka godzin temu praktycznie słyszał głos Boga mówiący mu, żeby się radował, gdyż Boży plan odnośnie do jego życia był gotowy. Nawet po części nie wyglądało na to, żeby dzisiejsze wydarzenia mogły być zbiegiem okoliczności. Wzrok Landona spoczął na stopach, na sposobie, w jaki atakowały chodnik pomimo przyciasnych strażackich butów.

- Hej, strażaku! - Głos należał do młodej kobiety, idącej za nim. -Zaczekaj... chcę mieć twój autograf. Hej, strażaku!

Landon nie odwrócił się. Od 11 września strażacy w Nowym Jorku posiadali status bohaterów. Zazwyczaj uwzględniał takie prośby, ale nie dzisiaj. Skręcił w prawo i szedł dalej, skupiając się na bieżących sprawach: planach Boga odnośnie do swojego życia, słowach z Pisma, o których rozmyślał rano, jeszcze przed spotkaniem z korpusem oficerów.

Wnioski były jasne.

Bóg chciał, żeby został w Nowym Jorku. Żeby przyjął awans na kapitana i służył najlepiej jak potrafi, pnąc się po szczeblach kariery, tak aby przynieść chwałę Panu. Chyba tak to miało wyglądać.

Jednak myśl o tym nie dawała mu spokoju.

Jeśli zostanie w Nowym Jorku, wspólne życie z Ashley i Cole'em legnie w gruzach. Ona nigdy nie przeprowadzi się na Manhattan, nie teraz gdy jest chora. Zbyt dobrze ją znał. Przecież przestała nawet współpracować z Midtown Art Gallery. Zbyt stresujące, za szybkie tempo. Teraz musiała skoncentrować się na swoim zdrowiu.

Problem w tym, że już od dzieciństwa wiedział, że Pan ma szczegółowe plany dotyczące jego życia, plany pełne nadziei na przyszłość. Ale zawsze -począwszy od szkoły średniej - ufał, że plany te będą dotyczyły także Ashley.

A teraz Bóg, pokazując pewne możliwości, dał mu do zrozumienia, że nie mają one z nią nic wspólnego. Mogą porwać go w szaleńczym pędzie gdzieś daleko, tam gdzie nie będzie już miał żadnego wyboru, jak tylko iść dalej bez niej.

Czy tego chciał Bóg? Żeby żył, zapominając o najgłębszym pragnieniu swojego serca?

Pomyślał o ich ostatniej rozmowie. Nie mówiła o niczym innym jak tylko o tym, żeby już więcej do niej nie dzwonił, że zasługuje na kogoś lepszego i zdrowego, nalegała, żeby o niej zapomniał.

Kilka metrów dalej stała ławka, osłonięta wysokim żywopłotem. Landon zwolnił tempo, usiadł i splótł dłonie za głową. Och, Ashley, gdzie teraz jesteś? Po tym wszystkim, co nas łączyło, nigdy jeszcze nie byliśmy tak daleko, prawda?

Oczywiście zawsze będzie się o nią troszczył. I bez względu na to kogo Bóg postawi na drodze jego życia w nadchodzących latach, nie pokocha żadnej kobiety tak, jak kocha Ashley. Nawet teraz zamieniłby wszystkie możliwości, jakie dawała mu praca w FDNY na szansę poślubienia jej. Ale fakty mówiły same za siebie.

Jeśli byłaby częścią Bożego planu dla jego życia, to w ostatnich latach wydarzyłoby się coś, co by to potwierdziło. Cokolwiek. Ale zamiast tego ona odsuwała go od siebie więcej razy niż potrafił spamiętać, i chociaż jej problemy zdrowotne nie przerażały go, sprawiły, że Ashley przekreśliła ich wspólną przyszłość.

Nie przyjęła nawet pierścionka zaręczynowego.

Powoli wciągnął powietrze przez nos i przez olśniewająco czerwone i pomarańczowe liście spojrzał w niebo nad sobą. Jak dotąd odmowy Ashley nie zmieniały jego determinacji. Ale to... propozycja awansu oraz przyszłości w nowojorskim oddziale straży, to wyglądało na rozporządzenie wprost z Bożego biurka.

I jeśli Bóg chciał, żeby pozwolił odejść Ashley Baxter, to jaki miał wybór?

Uświadomił sobie, że właśnie podjął decyzję. Powie o tym kapitanowi jutro rano. Propozycja nie pojawiła się bez powodu, nawet jeśli nie był to plan, o którym Landon myślał. Oczywiście powinien być zachwycony. Każdy inny strażak w obliczu takiej propozycji teraz myślałby o świętowaniu.

Ale dla Landona miało ono nadejść później.

Najpierw musiał pogodzić się z myślą, że po raz pierwszy od szkoły średniej jego plany na przyszłość nie będą związane z ukochaną kobietą. Co więcej, nie będzie w nich także jej syna.

Chłopca, którego będzie nosił w sercu do końca życia.


ROZDZIAŁ 9



- Luke cieszył się, że jest w Nowym Jorku razem z Reagan i ich synkiem, ale część jego serca pozostała w Bloomington, w szpitalnej sali, gdzie leżała jego mała niebieskooka siostrzenica. Gdy wyjeżdżał, jej stan był stabilny.

Teraz oczywiście wiedział więcej. Dziecko, które było dla rodziny Baxterów niczym najjaśniejszy promyk słońca, straciło wzrok. Straciło wzrok i miało poważne uszkodzenie mózgu.

Podobnie jak w Bloomington, gdy odsunął się od swojej rodziny, Lukę także i teraz odnajdywał ulgę w rozmyślaniu. Często siadał przy oknie i myślał. Studia rozpoczynał dopiero w styczniu, więc następne dziesięć tygodni było ogromnym darem. Szansą na odbudowanie więzi pomiędzy nim a Reagan. Obecnie mogli opiekować się małym Tommy'm wspólnie.

Jednak wciąż potrzebował czasu spędzanego w oknie.

Przyklejony do panoramicznej szyby, siedział z podciągniętymi nogami na ławce pod parapetem. To było jego ulubione miejsce w mieszkaniu mamy Reagan, a widok poniżej zapierał dech w piersiach. Na linii horyzontu widać było Dolny Manhattan oraz park, co wystarczyło, aby mógł siedzieć tu godzinami.

Czasami, gdy wyglądał przez okno, wyobrażał sobie miejsce, gdzie stały bliźniacze wieże; miejsce do którego ponad rok temu, pewnego letniego dnia zabrał ich ojciec Reagan. Mężczyzna z pewnością byłby rozczarowany ciążą Reagan, ale pogodziłby się z tym. Tom Decker był dobrym człowiekiem i wielkodusznym ojcem, z pewnością pokochałby noszącego jego imię wnuka.

Obecnie Lukę inaczej patrzył na tragedię 11 września. Ponad miesiąc temu zadziałała łaska Boża, gdy w końcu podjął wysiłek pogodzenia się z ojcem. Mylił się, myśląc, że Bóg zaakceptował to, co wydarzyło się owego dnia, lub zgodził się z tym. Prawda była znacznie prostsza teraz, gdy znajdował się po innej stronie. Zycie było tragiczne, a Bóg... Bóg nie był problemem.

On był odpowiedzią.

Wszystko to brzmiało sensownie, ale wciąż coś było nie tak: Dlaczego Hayley leżała w szpitalu z uszkodzonym mózgiem? Jeśli to był jej czas na odejście, w porządku. Bóg mógł ją zabrać. Tak, tęskniliby za nią do szaleństwa. Ale przynajmniej byłaby wolna, mogłaby biegać, śmiać się i bawić się w niebie.

Zamiast tego została uwięziona w ciele, które nie było w stanie normalnie funkcjonować, a jej mózg był na tyle uszkodzony, że nie rozpoznawała nawet własnej matki. To były ostatnie z nowin.

- Boże, znowu... znowu czegoś nie rozumiem...

- Nie rozumiesz, czego? - głos Reagan brzmiał tak łagodnie, że przyniósł mu natychmiastowe ukojenie.

Odchylił się do tyłu i przytulił się do niej.

- Nie słyszałem, kiedy przyszłaś.

- Obudził się Tommy. - Obniżyła podbródek, przyglądając mu się uważnie. Blond włosy niczym atłas opadały na jej ramiona i plecy. I ten błysk w oczach, znany Lukę owi. Czegoś chciała, bez wątpienia. - Zabierzmy go do parku. - Uniosła brwi i wyjrzała przez okno. - Już niedługo zagości u nas zima, ale dzisiaj jest zbyt pięknie, żeby siedzieć w domu.

Miała rację. Poza tym świeże powietrze dobrze mu zrobi, być może zedrze tę pajęczynę oplatającą jego serce.

- W porządku. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie. - Chodź do mnie. Pocałowali się i poczuł znajome pragnienie, niecierpliwe wyczekiwanie,

które mówiło, że już za kilka miesięcy Reagan stanie się jego żoną i będą jednością.

- Smakujesz bardzo dobrze - uśmiechnęła się, łapiąc oddech.

- A ty świetnie wyglądasz. Kolejny uśmiech.

- Dziękuję.

- Cieszę się, że twoja mama jest w pokoju obok. - Uniósł palce do jej twarzy i pogładził jej kości policzkowe.

- No wiesz... - Reagan zachichotała cicho. - Praktycznie zawsze jest w pokoju obok.

- Tak. - Luke na chwilę wstrzymał oddech. - I bardzo dobrze, uwierz mi. Reagan wyprostowała się i spojrzała mu w oczy, przekrzywiając głowę tak,

iż trudno było jej się oprzeć.

- Możemy? - Luke ponownie przyciągnął ją do siebie.

- Możemy, co?

- Chodzi mi o spacer, głuptasku. - Położyła dłoń na jego klatce piersiowej i odepchnęła go delikatnie. - Wyjdźmy z Tommy'm, dobrze?

Zajęczał cicho. Pochylił się i oparł dłonie na kolanach. -W porządku. -Spojrzał na sufit. - Zmień biegi... Baxter, zmień biegi.

Gdy wychodził z pokoju, Reagan wciąż się śmiała.

Przynajmniej raz w tygodniu zabierali Tommy'ego do Central Parku.

Lukę lubił te chwile, kiedy na spokojnie mogli rozmawiać o ślubie i szalonych zakrętach, które pojawiły się na drodze ich życia w ostatnich miesiącach, i o wspólnej przyszłości.

Pastor z kościoła Reagan zorganizował dla nich cykl przedmałżeńskich spotkań. Lukę nie do końca był przekonany do tego pomysłu. Jednak teraz, po dwóch tygodniach, był wdzięczny.

Pragnął takiego małżeństwa, jakim byli jego rodzice, związku, w którym on i Reagan będą tak blisko, że niemożliwością będzie zobaczyć jedno bez drugiego. Małżeństwa, które przetrwa choroby i tragedie, niesforne dzieciaki i zmiany, które przyniesie życie. Podczas spotkań rozmawiali o swoich osobistych oczekiwaniach, wychowaniu dzieci, finansach i wierze oraz rozczarowaniach, które z pewnością przyjdą. Przeróżnych scenariuszach, które mogą rozegrać się w ich życiu oraz rozwiązywaniu problemów z Bogiem.

Zawsze z Bogiem.

Taksówka zaparkowała przy wschodniej ścianie parku. Lukę natychmiast znalazł się przy bagażniku. Lekki ruch nadgarstkiem i wózek był już na chodniku, przygotowany do spaceru. W tym czasie Reagan wypięła Tommy'ego z fotelika. Obecnie mieli już w tym wprawę, więc dla przechodniów wyglądali jak każde młode małżeństwo. Trudno było uwierzyć, że tyle przeszli w ciągu ostatniego roku.

Reagan cieszyła się, że może poćwiczyć. Tommy pił z butelki, zafascynowany barwnymi liśćmi na drzewach. Teraz gdy wróciła już do siebie po porodzie, włączyła bieganie w kierat rodzicielskich obowiązków. Spacerówka do joggingu znajdowała się na jej bożonarodzeniowej liście prezentów.

Była połowa października, jednak słońce przygrzewało na tyle mocno, że Tommy nie potrzebował kocyka. Miał cztery miesiące i lubił takie spacery. Reagan zwinęła dwa kocyki i położyła je pod jego szyję i plecy.

- Proszę bardzo, mój mały mężczyzno. Podziwiaj widoki. Lukę przyglądał się zauroczony jej delikatnością w postępowaniu z ich synkiem.

- Jesteś w tym dobra - uśmiechnął się do niej, gdy popchnął spacerówkę. Położyła rękę na jego dłoni i odwzajemniła uśmiech.

- Dzięki. Ty także.

Potem Luke milczał, zatopiony w myślach, które go niepokoiły, zanim Reagan znalazła go przy oknie.

- Jesteś dzisiaj nieobecny. - Patrzyła przed siebie, idąc powolnym i swobodnym krokiem.

- Hmm... tak. Odczekała kilka minut.

- Chcesz o tym porozmawiać?

- Sam nie wiem.

Kolejna minuta. Reagan podziwiała barwne jesienne liście.

- Pamiętasz, co mówił pastor?

- O milczeniu? - Spojrzał na nią i wydał z siebie stłumiony śmiech.

- Tak. Kłopotliwym milczeniu. - Jej oczy błyszczały.

- Pamiętasz? Istnieją dwa sposoby na radzenie sobie z milczeniem współmałżonka. - Znowu spojrzała przed siebie.

- Pozwolić na nie, mając nadzieję, że nie stanie się nawykiem. - Zniżyła głos, żeby brzmieć jak doradca. - Ale tylko rozmawiając, pogłębia się wzajemne relacje.

- W porządku - zaśmiał się Luke i wsunął dłoń do kieszeni swoich dżinsów. - Przepraszam.

- Więc... - Przeszli kolejne dziesięć metrów. Jej ton nie był już tak beztroski, jak wcześniej. - O co chodzi, Luke? Nie znoszę, gdy taki jesteś.

- Jaki?

- Taki... milczący i daleki. - Uśmiech zniknął z jej twarzy, ale szła dalej, dotrzymując mu kroku. - Wtedy odnoszę wrażenie, że jesteś na mnie zły.

- Zły na ciebie... - Zrozumienie dotarło do jego serca. Zatrzymał się i spojrzał jej w oczy. - Myślisz, że mam wątpliwości co do ślubu?

Po raz pierwszy tego ranka na jej twarzy pojawił się cień smutku. Zajrzał w głąb jej duszy i dostrzegł lęk, który tam skrywała.

- Czasami. - Przeniosła wzrok na ścieżkę pod ich stopami.

- Przepraszam. - Przekrzywiła głowę, tak żeby go wiedzieć.

- Chodzi o to... sama już nie wiem. Ale to wszystko dzieje się tak szybko i...

- Reagan. - Ujął dłońmi jej twarz i odszukał jej wzroku.

- Nigdy w życiu nie byłem niczego tak pewien, jak tego, że chcę cię poślubić. - Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Po chwili cofnął się i pocałował najpierw jej prawą brew, a potem lewą.

- Temat jest zakończony. - Zamilkł i napiął mięśnie szczęki. Proszę, Boże... pomóż jej zrozumieć, jak bardzo ją kocham. W oczach

Reagan zalśniły łzy; kilkakrotnie pokiwała głową.

- Wiem. Po prostu jestem głupia.

- Na pewno nie głupia. - Tym razem pocałował ją w czubek nosa. -Zapominalska, być może. Ale nie głupia.

Pociągnęła nosem i zaśmiała się nerwowo.

- W porządku, mam słabą pamięć. - Jej oczy błyszczały; przenikała go wzrokiem. - Lukę, powiedz mi jeszcze raz... tak, żebym wiedziała na pewno.

- Reagan... - Miał ochotę przytulić ją do siebie i nigdy już nie puścić, nigdy już nie pozwolić jej, aby choć przez ułamek sekundy pomyślała, że nie jest przekonany co do ich małżeństwa. - Nie mam poczucia winy czy obowiązku, który skłaniałby mnie do poślubienia ciebie. - Jego słowa były łagodniejsze niż letnia bryza, przeznaczone wyłącznie dla niej. Tommy gaworzył sobie w spacerówce.

- Naprawdę? Mówisz poważnie?

- Naprawdę. - W takich chwilach Lukę jeszcze bardziej rozumiał, jak trudny musiał być dla niej ostatni rok. Reagan Decker zawsze była odzwierciedleniem pewności, jedyną dziewczyną, która nie udawała kogoś innego, gdy umówił się z nią na randkę. Ale teraz... teraz potrzebowała jego zapewnień, i cieszył się, że może ją nimi obdarzyć. - Nie czuję się przymuszony do małżeństwa, jestem zaszczycony, ponieważ, panno Decker - ich usta spotkały się na kilka sekund - jesteś miłością mojego życia. Nie mogę się doczekać dnia naszego ślubu.

- Ja także. - Na jej twarzy pojawiło się odprężenie; zmieszana, wzruszyła ramionami. - Chciałam się tylko upewnić.

Ruszyli dalej. Lukę zmrużył oczy na widok placu zabaw majaczącego w oddali.

- Chyba chodzi o Hayley.

- No tak. - Liście poderwane przez wiatr ze ścieżki przed nimi zawirowały w powietrzu. Reagan poprawiła Tommy'emu butelkę i westchnęła ciężko. -Jakie są ostatnie wieści?

- Mama dzwoni do mnie co kilka dni, ale jak dotąd nic się nie zmieniło. Gdy się obudzi, płacze... sztywnieje... trudno ją pocieszyć... są pewni, że nie widzi.

Reagan wzdrygnęła się, chociaż słyszała to już wcześniej. Po chwili milczenia odezwała się.

- To niesprawiedliwe.

- Właśnie, ja też tak uważam. - Kopnął kamyk leżący na ścieżce i spojrzał na twarz Tommy'ego, na jego małe rączki. - To nie znaczy, że neguję Boga, tak jak po atakach terrorystycznych. - Zerknął na nią. - Ale to nie daje mi spokoju.

Wzięła go pod rękę, gdy szli powolnym krokiem.

- To nie daje spokoju nam wszystkim.

- Myślę o tym, że Bóg mógł ją zabrać, prawda? Wziąć ją do nieba, tam gdzie byłaby tą Hayley, którą znaliśmy i kochaliśmy. - Coś zwróciło jego uwagę i spojrzał na prawo, gdzie mała dziewczynka robiła gwiazdy dla starszej pani siedzącej na ławce. Gdy Lukę jej się przyjrzał, zobaczył Hayley i coś, czego ona nigdy nie będzie mogła robić. - A teraz... być może już nigdy nie wstanie z łóżka. To trudne.

- Samo umiejscowienie tego wydarzenia w czasie jest zastanawiające.

- Tak. Gdyby to wydarzyło się pół roku temu, być może nigdy nie odnalazłbym drogi powrotnej do Boga. To byłoby już za wiele, pewnie byłbym wściekły.

- Ale teraz tak nie jest, prawda?

- Zupełnie nie. - Ścisnął mocniej rączkę spacerówki. - Teraz patrzę na to inaczej. Bóg ma wobec niej jakiś plan, nawet jeśli my go nie rozumiemy.

- To prawda.

- Jednak wciąż...

- Wciąż musimy modlić się o cud - uśmiechnęła się do niego smutno. - Dla Boga nie ma nic niemożliwego, pamiętasz?

- Oczywiście. Przez chwilę milczał.

- Obserwowanie Brooke przy Hayley, cierpliwość, jaką miała, jak godzinami masowała jej napięte ręce i nogi. - Lukę potrząsnął głową. - To była lekcja prawdziwej miłości, wiesz?

Tym razem Reagan przystanęła.

- Luke'u Baxterze - patrzyła mu w oczy, koniuszkiem palca dotykając jego obojczyka - ty także jesteś odzwierciedleniem miłości.

- E tam... - uśmiechnął się. - Tylko gdy mam uczesane włosy.

- Nie, głuptasku. - Dała mu kuksańca w bok. - Nawet gdybyś zupełnie nie miał włosów.

- Naprawdę? - Przekomarzał się z nią. Atmosfera pomiędzy nimi poprawiła się. Miał wrażenie, że jego serce szybuje.

- Tak. - Dała mu kuksańca w drugi bok. - I nawet gdy będziesz miał sto jeden lat, kładąc się do łóżka, zawsze będę zachwycona tym, że ponownie się odnaleźliśmy.

- Dzięki Ashley. - Uniósł brwi.

- Dzięki Ashley - roześmiała się. - I Bogu.

- Głównie Bogu.

Lukę przytulił ją mocno, odchylając do tyłu głowę, na tyle, żeby widzieć jej oczy.

- Przypomniałem sobie o czymś, co powiedział mi tata w zeszłym roku, gdy nie chciałem go słuchać.

Reagan odgarnęła włosy do tyłu.

- Co takiego?

- Powiedział mi, że miłość to szacunek okazany drugiej osobie. - Podniósł dłoń i kciukiem pogładził jej policzek.

- I właśnie tak postąpiłaś, Reagan. Sądziłaś, że oddalając się ode mnie i zostawiając mi przestrzeń, uszanujesz mnie.

- Uniósł brwi w zabawny sposób. - Myliłaś się, ale...

- Ale chciałam dobrze, tak? - W jej oczach pojawił się znajomy błysk. - To właśnie rozumiesz jako szacunek?

- Hmm... - Zaczął ją całować. Tommy wypluł butelkę i wiercił się. Lukę pochylił się nad wózkiem i zrobił do ich synka śmieszną minę. Tommy zaśmiał się i zaczął wymachiwać rączkami. - Czy tak jest lepiej? - Tym razem zrobił poważną minę. - To właśnie myślisz o tych wszystkich przystankach? -Rzucił Reagan szybkie spojrzenie i uniósł w jej kierunku palec.

- Pamiętaj o tym. - Po czym schylił się i włożył butelkę do ust Tommy'ego. - O czym to rozmawialiśmy... - Ponownie ją pocałował. - Czy wspominałem już, że lubię tę część rozmowy?

Reagan zaśmiała się i odchyliła do tyłu.

- Dokończ, Luke... mówiłeś coś o szacunku.

- Racja. - Cofnął się, wciąż ją obejmując. - Miłość to szacunek, to dawanie pierwszeństwa drugiej osobie. I to właśnie zamierzam dla ciebie zrobić, Reagan.

- Akurat teraz? - Przekomarzała się z nim, pragnąc, aby ta chwila trwała jak najdłużej. - Ponieważ, jak sądzę, Tommy potrzebuje nowej pieluszki.

- Nie. - Pocałował ją po raz kolejny, tak długo, że nie mogła złapać tchu. Potem pomyślał o ich wspólnej przyszłości, której nie mógł się doczekać. -Nie tylko teraz, głuptasku.

- Jego ton był łagodny i poważny. - Ale przez całe życie.



ROZDZIAŁ 10



Strażak przy boku Ashley był przystojniejszy niż kiedykolwiek. I cały czas rósł.

Cole przymierzył swój kostium na Halloween, a na twarz założył plastikową maskę.

- Mamusiu, uważasz, że mnie rozpoznają?

- Nie. - Ashley pomyślała o Irvel, Edith i Helen, siedzących już przy śniadaniu. - Z pewnością nie. - Poklepała go po hełmie. - Pomyślą, że jesteś prawdziwym strażakiem.

Wypiął pierś, gdy zbliżali się do frontowych drzwi Sunset Hills. Ashley miała trochę papierkowej roboty, a Cole potrzebował kogoś, kto podziwiałby jego wygląd. Elizabeth kupiła ten kostium, gdy robiła zakupy w Indianapolis w ostatni weekend. Był ładniejszy niż większość tego typu strażackich kostiumów. Spodnie i kurtka uszyte były z oryginalnego materiału. Dzięki krojowi mundur stanowił replikę tych, które noszono w FDNY.

- Zupełnie jak Landon! - Cole tańczył z radości, gdy babcia wręczyła mu paczkę. - Teraz wyglądamy jak bliźniacy!

Ashley zignorowała ból, który poczuła w sercu na wspomnienie imienia Landona. Zamiast tego podziwiała kostium i przytaknęła synkowi, że w przebraniu wygląda jak zwierciadlane odbicie Landona Blake'a.

Przez ostatnie kilka dni Cole nie rozstawał się z prezentem. Zdejmował kostium tylko wtedy, gdy szedł spać. Ponieważ dzisiejszego ranka Ashley miała kilka spraw do załatwienia, nalegał, żeby go ze sobą zabrała, oczywiście w przebraniu strażaka.

Ashley pociągnęła za klamkę i wpuściła Cole'a przed sobą.

- Tylko nie za głośno.

Zerknął na nią przez ochronną osłonę na hełmie.

- Dobrze!

Spodnie pomarszczyły mu się na kolanach i w kostkach, ale szedł najszybciej jak potrafił.

- Witajcie wszyscy! - Wpadł do jadalni, zanim Ashley zdążyła go zatrzymać. - Nie bójcie się. Uratuję was!

- Cole... - Ashley weszła tuż za nim, ale i tak było już za późno. Edith nakryła głowę dłońmi, jakby za chwilę miał zawalić się sufit.

- Pomocy... pomocy... pomocy...

- Szybko! - Helen uderzyła w stół obydwiema dłońmi. - Zatrzymajcie tego mężczyznę! Zatrzymajcie go natychmiast!

- Przepraszam. - Irvel poklepała Helen po ramieniu. - Mam nadzieję, że lista odwiedzających cię dżentelmenów jest krótsza niż ostatnio.

- Witam wszystkich! - Głos Cole'a wydobywający się spod hełmu był nieco stłumiony.

- Dzień dobry. - Ashley położyła dłoń na jego ramieniu i uśmiechnęła się do staruszek. Nadszedł czas przywrócenia śniadaniowego porządku. - Cole chciał, żebyście zobaczyły jego kostium na Halloween.

- On jest kosmonautą! - Helen rozejrzała się po zebranych przy stole. -Kosmonauci są niebezpieczni, mówię wam. Niebezpieczni! Nie możemy mieć tutaj kosmonauty. Kto go sprawdzi?

Oczy Edith rozszerzyły się. Odchyliła się do tyłu. Jej głos przeszedł w ciche zawodzenie.

- Ocal mnie... niech ktoś mnie ocali. Ocal mnie...

- Ocalę cię, Edith! - Cole zrobił krok w przód, ale Ashley cofnęła go gwałtownym ruchem.

- Cole, skarbie, one nie rozumieją - szepnęła. - Mają trudności z rozróżnianiem rzeczy, pamiętasz?

- Pomocy. - Oczy Edith były teraz już zupełnie okrągłe. Pojedyncze słowa przechodziły w żałosny pisk.

- Ciii. - Ashley stanęła przed Cole'em. - Już dobrze, Edith. Teraz jesteś bezpieczna.

- Kosmonauci nigdy nie są bezpieczni. - Helen skrzyżowała ramiona i sapnęła. - Czy ktoś sprawdził tego małego człowieka? - Tupnęła. - Ktoś musi go sprawdzić!

Irvel zerknęła na Ashley i uśmiechnęła się.

- Z jakiej jesteś planety, kochanie?

- Planety? - Ashley zazwyczaj miała jakąś odpowiedź dla swoich przyjaciół z Sunset Hills. Jednakże ta rozmowa wyrwała się spod kontroli. - Jestem z ulicy obok, Irvel. I zostałam już sprawdzona.

- Och. - Irvel patrzyła na Ashley jakby widziała ją po raz pierwszy. - No cóż, masz więc piękne włosy, kochanie, daję słowo. - Wskazała na Helen. -Ale Gertruda mówi, że jesteś z kosmosu. - Delikatnie uniosła do ust serwetkę. - Oczywiście Hank nie lubi, gdy wdaję się w rozmowę z kosmonautami. Nie wtedy gdy on łowi ryby.

- Kto to jest Gertruda? - Helen warknęła na Irvel i uśmiechnęła się szyderczo do Ashley. - Stare ptaszysko chyba traci rozum.

Irvel uśmiechnęła się do Cole'a i puściła do niego oczko.

- Lubię marmur, a ty?

- Tak. - Oczy Cole'a rozjaśniły się. - Tak, marmur jest piękny! Szczególnie ten z iskierkami w środku.

- Tak, mój drogi chłopcze. Dokładnie. - Irvel pokiwała głową ze zrozumieniem, po czym pochyliła się w kierunku Cole'a, jakby to co mówiła, było przeznaczone tylko dla niego. - Gertruda, ta obok mnie, nie lubi marmuru.

- Och. - Cole uniósł brwi.

Ashley miała już zainterweniować, gdy Irvel zmarszczyła gniewnie brwi w kierunku Helen.

- Wiesz co... Hank nie przejmuje się Gertrudą. Jest zbyt gwałtowna. - Po czym poklepała Helen po dłoni. - Posłuchaj, kochanie, lepiej się pospiesz.

- A niby z jakiego powodu? - Helen uderzyła pięścią w stół. Jej widelec podskoczył do brzegu talerza, przez chwilę zawisł na krawędzi stołu i spadł na podłogę. - Nigdzie nie idę, dopóki ktoś nie da mi maski. Jeśli on ma maskę, to my także musimy założyć maski. A jeśli my nie będziemy mieć masek, to on powinien...

- Przepraszam. - Irvel zakasłała delikatnie, żeby Helen przestała krzyczeć. -Liczba odwiedzających cię dżentelmenów maleje.

- Cole... - Ashley pochyliła się do jego twarzy - Zdejmij ten hełm. Może to pomoże.

- Okay.

Dostrzegła uśmiech Cole'a za plastikową osłonką. Błyskawicznie ściągnął hełm i wsadził go pod pachę. Zrobił to bardzo płynnie i naturalnie, zupełnie jak Landon, gdy odwiedzili go kiedyś w jednostce.

- Widzisz... - Głos Cole'a brzmiał jasno i wesoło. - Jestem strażakiem, a nie kosmonautą.

W tym samym momencie do jadalni wszedł Bert, powłócząc nogami. Przeniósł wzrok z Cole'a na Ashley, i odwrotnie.

- Pożar?

- Nie, Bert. - Ashley podeszła do niego i pomogła mu przejść kilka ostatnich kroków do stołu. - To nie pożar.

- Pożar! - Helen podniosła krzyk. - Pali się w kuchni! -Wskazała na miejsce, gdzie Maria zmywała talerze. - Widzicie... wszędzie są płomienie! Zajmują całe miejsce. Ogromne płomienie. - Mówiła zmienionym głosem; jej oczy wypełniał strach. - Pomocy! Niech ktoś zgasi płomienie!

Pozostali spojrzeli w kierunku kuchni, a Irvel pochyliła się do Ashley.

- Być może ona potrzebuje lekarstwa.

- Tak, Irvel. - Ashley zagryzła wargi, szykując rozwiązania. - Być może tak. - Mrugnęła do Cole'a. - No, mój drogi partnerze. Nadszedł czas, żeby wypróbować twój kostium.

Helen wciąż krzyczała o płomieniach i o tym, że nikt nie może ich ugasić. Cole musiał ze sobą walczyć, żeby nie uciec z jadalni.

- Co mam zrobić, mamusiu?

- Udawaj, że masz strażackiego węża i gasisz pożar. Cole rzucił szybkie spojrzenie w kierunku kuchni.

- Ale tam nic się nie pali.

- Wiem. - Szturchnęła go w ramię. - Udawaj.

Na twarzy Cole'a rozlał się uśmiech. Po chwili przybrał bardzo poważną minę.

- Nie martwcie się! Ugaszę pożar! - Udawał, że unosi do góry strażackiego węża i leje wodę w kierunku kuchni i Marii. - Szzzzzzzz... - Tak długo wydawał z siebie ten dźwięk, aż wszyscy zgromadzeni przy stole uspokoili się, zahipnotyzowani dramatyczną sytuacją, której stali się świadkami.

W końcu Cole opuścił ręce. Zdyszany z wysiłku, odwrócił się i spojrzał na Helen.

- Pożar został ugaszony.

Helen zaniemówiła. Usiadła na krześle i spojrzała na wpół zjedzoną jajecznicę.

- No cóż. - Irvel otrzepała ręce z okruszków i podniosła filiżankę. - To było niesamowite.

- Pomocy. Pomocy... pomocy... pomocy. - Edith przyglądała się wewnętrznym stronom dłoni, odwróciła je i przyglądała się grzbietom, po czym znowu je odwróciła. - Pomocy.

- Mamo, ona chyba ma drzazgę. - W głosie Cole'a pojawiło się zmartwienie.

- Nie, skarbie, po prostu jest zmęczona.

Maria złożyła ścierkę do naczyń, powiesiła ją obok zlewozmywaka i przyłączyła się do nich. Od razu zrozumiała kiwnięcie głową Ashley.

- Chodź Edith, wykąpiesz się.

Maria i Edith wyszły, a Irvel klepnęła Helen po ramieniu.

- Gertrudo, moja droga, myślę, że obraziłaś swojego gościa. - Ściszyła głos i wskazała nerwowo na Cole'a. - Jego głowa... on chyba stracił głowę!

Helen spiorunowała Irvel wzrokiem i zamachała ramionami niczym ptak.

- Stara zwariowana gęś! - Pożar poszedł już w zapomnienie. Helen uderzyła pięścią - tym razem w kolano. - Au!

- Przepraszam. - Irvel spojrzała na Ashley i subtelnie, tak aby tego nie zauważono, wskazała na Cole'a. - Uważam, że Gertruda przestraszyła tego małego człowieka. Możesz mu pomóc, skarbie? Spadła mu głowa.

W chwili gdy Maria wróciła do jadalni, Ashley zabrała Cole'a na korytarz.

- Wiesz co, chyba pomysł zabrania cię tutaj w przebraniu nie był najlepszy.

- Zaprowadziła go do biura. - Pooglądaj sobie kreskówki.

- Ale, mamo, oni mnie polubili.

- Tak, widziałam. - Dmuchnęła na swoją rozwichrzoną grzywkę i uprzątnęła stos dokumentów, robiąc miejsce dla Cole'a. - Zawsze tak się zachowują, gdy dobrze się bawią.

Cole zaśmiał się.

- Lubię gasić pożary.

Ashley przełączała kanały, dopóki nie znalazła kreskówki Mighty Mouse.

- Okay, kolego. Siedź tutaj grzecznie. Za chwilę skończę.

- Czy mogę to oglądać w moim hełmie?

- Hmm... - Ashley położyła dłonie na biodrach. - Nie będziesz zbyt dobrze widział.

- Nie szkodzi. Proszę, mamo. - Podniósł hełm, czekając na jej pozwolenie.

- Strażacy zawsze dobrze widzą.

- To prawda. - Zniżyła podbródek do klatki piersiowej, przekomarzając się z nim. - W porządku, strażaku Cole, śmiało.

Wsunął hełm na głowę i opuścił plastikową osłonę.

- Dzięki, mamo - rzucił szybko.

- Zaczekaj. - Uniosła osłonę i pocałowała go w czoło. - Kocham cię. Gdy usiadła za biurkiem, wyprostowała się i przez chwilę obserwowała swojego małego strażaka, prawie że ginącego w przydużym kostiumie, oglądającego kreskówki, obudziła się w niej tęsknota za sztalugami i pędzlem.

Dzisiejsza praca nie wymagała od niej specjalnego myślenia. Zaplanować harmonogram zajęć na przyszły tydzień i zrobić listę niezbędnych zakupów. Podczas pracy mogła myśleć o Landonie. Pewnie spodobałby mu się kostium Cole'a. Ta myśl podsunęła jej pewien pomysł - może powinna zrobić zdjęcie i mu wysłać?

Ale czy to nie byłby przekaz, którego chciała uniknąć? Ze ciągle o nim myśli, że wciąż pragnie go w życiu Cole'a? W jej życiu? Spojrzała przez okno na prawie nagie drzewa. Kilka dni wcześniej przeszła wichura, i liście, które wyglądały tak cudnie jeszcze tydzień temu, teraz pokrywały ziemię.

Boże, czemu nie mogę wyrzucić go ze swojego serca? Chcę o nim zapomnieć, wiesz o tym. Ale wszystko mi o nim przypomina - zerknęła na Cole. Wszystko...

Wspomnienia wypełniły jej umysł. Ona i Landon na kolacji w Nowym Jorku, dzień przed tym jak się jej oświadczył. Powiedziała mu, że to niemożliwe, że nigdy nie narazi go na życie naznaczone niepewnością, rozpaczą i stratą. Jednak on był zdecydowany. I nawet teraz z Mighty Mouse w tle, słyszała to, co powiedział.

Chcę żebyś została moją żoną, Ashley. Znajdziemy jakieś wyjście, musimy... wszystko inne jest nieważne."

Westchnęła i skupiła uwagę na liście, którą miała przed sobą. Środek dezynfekujący, trzy rolki ręczników papierowych, paczka gąbek... słowa rozmyły się.

Czy Landon wciąż jest przekonany, że chce ją poślubić bez względu na wszystko? A może jej obojętne zachowanie i decyzja, że sama będzie walczyć o swoje zdrowie, nakłoniły go do przemyśleń?

Ciągle nie wybrała jeszcze lekarza ani nie podjęła konkretnego planu leczenia. Zamiast tego całe godziny spędzała w internecie, czytając o sposobach wzmocnienia systemu odpornościowego. Dziennie przyjmowała około dwudziestu witamin i wyciągów z ziół, ale wiedziała, że to było za mało.

Ojciec przypominał jej o tym wystarczająco często.

- Musisz się tym zająć i iść do lekarza, Ashley. Odpowiednie lekarstwa mogą przez długi czas chronić twoje zdrowie.

Jednak lekarstwa miały także skutki uboczne. Opuchlizna i przybieranie na wadze, i kto wie, co jeszcze. Poza tym istniał jeszcze jeden powód, dla którego nie rozpoczęła leczenia. Jeśli to zrobi, będzie musiała przyznać, że wszystko jest inaczej. Przez resztę życia będzie pacjentką z HIV-em, walczącą o jeszcze jeden rok, o kolejny miesiąc. Sama myśl o tym była męcząca.

Wróciła do listy przed sobą. Mydło w płynie, środki piorące... Nagle zadzwonił telefon i Ashley aż podskoczyła. Do Sunset Hills nie dzwoniono zbyt często. Podniosła słuchawkę i wcisnęła przycisk.

- Słucham?- Napisała L na początku listy.

- Witam panią. Czy to Dom Opieki dla Dorosłych Sunset Hills?

- Tak. - Obok L postawiła leniwe A.

- To dobrze. - Mówi Henry Wellington trzeci, szukam cichego miejsca do życia.

- Przykro mi... - Głos brzmiał dziwnie znajomo, ale nazwisko nic jej nie mówiło. - Obawiam się, że nie mamy wolnych miejsc.

- Rozumiem. Cóż, nie będę potrzebował łóżka przez najbliższe dwa miesiące. Jednak moja pamięć zanika szybciej niż jesienne słońce za horyzontem.

Dziwne, zazwyczaj najpierw dzwonił lekarz lub kogoś z rodziny. Ashley nie mogła przypomnieć sobie telefonu od przyszłego pacjenta.

- Dwa miesiące?

- Tak... dwa miesiące. Uważam, że będę potrzebował miejsca za dwa miesiące. Mam kłopoty z pamięcią.

Ashley pomyślała o kobiecie na końcu domu. Jej lekarz stwierdził, że w ciągu sześciu tygodni trzeba będzie ją przenieść do specjalistycznego ośrodka. Ashley otworzyła notatnik na czystej stronie i wzięła ołówek.

- Właściwie to być może uda się coś zrobić. Proszę opowiedzieć mi trochę o sobie.

- Nie pamiętam zbyt wiele. - Z każdym kolejnym zdaniem głos mężczyzny brzmiał poważniej. - Ale mam jedno wspomnienie, którego nigdy nie zapomnę.

Ashley wykrzywiła się. O co tu chodzi?

- Czy chce mi pan o tym opowiedzieć?

- Tak, z przyjemnością. - Powoli wciągnął powietrze. -W moich myślach widzę piękną dziewczynę... dziewczynę, która cudownie maluje. Dziewczynę z przepięknymi włosami...

- Czy to?... - To był żart, teraz już wiedziała. Jednak ciągle nie mogła rozpoznać głosu. Czy to był Luke? A może jej ojciec? - Proszę powiedzieć mi o niej coś więcej.

- To zbyt dramatyczne, naprawdę. Nigdy mnie nie kochała, biednego Henry'ego Wellingtona.

- Nie?

- Nie... ponieważ od zawsze była zakochana w tym strażaku z Nowego Jorku.

Uśmiech wypełnił twarz Ashley.

- Landon?

- Tak, chyba tak miał na imię.

- Landon... przestań! - Zaśmiała się i obróciła krzesło, tak iż miała przed sobą okno. - Uwierzyłam ci! Zaśmiał się zadowolony.

- Doskonaliłem mój snobistyczny głos, który będzie cechował mnie na emeryturze.

- Udało ci się. Pojawiła się kojąca cisza.

- Co u ciebie, Ash?

- W porządku. - Pozory powoli opadały, obnażając prawdę serca. Nie mogła powstrzymać tęsknoty za nim, pragnienia, aby był teraz przy niej, zamiast znajdować się tysiące kilometrów dalej.

- Nie dzwoniłaś.

Skręciła kosmyk włosów i przytuliła twarz do słuchawki.

- Byłam zajęta.

- Rozumiem... - Jego głos zmienił się na tyle, że zwróciło to jej uwagę. - Ja także.

- Lukę powiedział mi, że rozmawiał z tobą. - Jej serce waliło jak młot, wyrzucając jej, że podjęła decyzję o rozstaniu z Landonem. Bądź sobą, Ashley... żadnych emocji.

- Odwiedziłem ich - zaśmiał się smutno. - Nie mogą już doczekać się tego wielkiego dnia.

- Wszyscy go oczekujemy - zagryzła wargę. - Ale teraz gdy Hayley jest w szpitalu, nie myślimy o tym aż tak często.

- Modlę się za nią każdego dnia. Żeby Bóg przywrócił jej wzrok. Ashley zamknęła mocno oczy i wyobraziła sobie Landona w dżinsach i

białej koszulce, siedzącego na skórzanej sofie w swoim mieszkaniu na Manhattanie, modlącego się za Hayley.

- Dziękuję, Landon. To... to wiele dla nas znaczy.

- Coś nowego?

- Ciągle jest w szpitalu. - Ashley otworzyła oczy i spojrzała na błękitne niebo ponad drzewami. - Lekarze próbują różnych lekarstw, żeby powstrzymać ataki. Nie może wrócić do domu, dopóki jej stan nie będzie bardziej stabilny.

Landon zawahał się.

- Jak ona wygląda?

- Gdy śpi? - Rudzik wylądował na trawniku, po czym znowu wzbił się do góry. - Zupełnie tak samo jak dziewczynka, którą znałeś. Ale gdy się obudzi... - Głos Ashley załamał się. - Och, Landon... wygląda... wygląda zupełnie inaczej.

Przez chwilę nie wypowiedział ani słowa.

- Tak mi przykro.

Jego słowa były niczym pieszczota dla jej zbolałej duszy.

- Ma otwarte usta i ślini się. - Ashley zerknęła na Cole'a. Był zajęty oglądaniem kreskówki. Ucieszyła się. Nie chciała, żeby usłyszał prawdę o Hayley. - Jej ręce są sztywne. Nogi także, czasami tak bardzo, że aż ma drgawki. - Zaczekała chwilę, żeby odzyskać panowanie nad sobą. -Przepraszam.

- Nie trzeba. Prawdopodobnie starasz się być silna dla Brooke, ale to wszystko, co czujesz... to poczucie straty.

- To prawda. - Ashley oparła się o tył krzesła i spojrzała na łuszczącą się na suficie farbę. - Szczególnie widzę to po mamie. Prowodyr rodziny, zawsze silna, gotowa do szukania dobra w każdej sytuacji. Ale teraz... wygląda na taką zmęczoną. Cała ta sytuacja jest chyba ponad jej siły.

- A ojciec?

- Gdy rozmawiamy o Hayley, milczy. Nie jestem pewna, co myśli.

- A ty? Byłaś u lekarza, prawda?

Zawsze ją o to pytał, podczas każdej ich rozmowy. Spodziewała się tego pytania.

- Nie mam jeszcze lekarza.

- Ashley...

- Wiem. Wezmę się za to. Ale mamy teraz tyle problemów...

- Tak. - Milczał przez chwilę. - Ja także. Wyprostowała się. O czym on mówił? Bała się zapytać, przerażona, że może powiedzieć jej, że z kimś' się spotyka, lub przyznać, że miała rację co do ich rozstania. Ale nie pozostawił jej wyboru.

- Za dużo pracy?

- Mnóstwo, za dużo mam na głowie. Walczyła ze sobą, żeby kontynuować.

- Pożary... czy coś innego?

- Ash, muszę ci o czymś powiedzieć - westchnął, a jego ciężki oddech sprawił, że jej niepokój zaczął jeszcze narastać.

Nadszedł moment, w którym miała dowiedzieć się prawdy. Zgięła się wpół.

- Słucham.

- Byłem na spotkaniu z korpusem oficerów i zaproponowano mi awans -przerwał na chwilę. Jego słowa brzmiały dosyć poważnie, ale pomiędzy nimi wyczuwało się radosne podniecenie. - Ash, oni chcą mianować mnie kapitanem. Uwierzyłabyś?

- Kapitanem? - W słowie, które wypowiedziała, było więcej przerażenia niż radości. - No, no! Landon. To cudownie. Przecież... pracujesz tam dopiero od roku.

- Wiem... to wydaje się nieprawdopodobne.

Stanęły przed nią setki pytań. Czy mówił poważnie? Czy przyjął propozycję, która zatrzyma go w Nowym Jorku na kolejne kilka lat? I dlaczego tak trudno jej w to uwierzyć? Oczywiście, że ją przyjął. Czyż sama nie powiedziała mu, żeby żył własnym życiem? I czy przez kilka ostatnich miesięcy nie unikała jego telefonów?

Znowu o czymś opowiadał. O awansie, o tym, że to jeszcze nie wszystko, co mu zaproponowano. Starała się skupić.

- ...więc dowódca batalionu powiedział mi, że stanowisko kapitana jest tylko wstępem - sapnął, wyrażając własne niedowierzanie. - Posłuchaj tego, Ash. Powiedział, że chcą mnie przygotować na najwyższe stanowisko, na szefa nowojorskiego oddziału.

- Czy... ktoś taki nie powinien być sporo starszy od ciebie? Ton Landona był mieszanką dumy i smutku.

- Mówią o długoterminowym planie. Piętnaście, dwadzieścia lat. Nie jestem jedynym, którego biorą pod uwagę, ale są ze mnie zadowoleni. Wyraźnie to zaznaczyli.

- A niech to. - Musiała coś powiedzieć. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, to wzbudzić w nim wątpliwości co do jego przyszłości na Manhattanie. Szczególnie teraz gdy na horyzoncie pojawiła się jego życiowa szansa. - To cudownie, Landon.

Entuzjazm aż kipiał w jego głosie.

- Dali mi trochę czasu na podjęcie decyzji; to ogromne zobowiązanie.

- Tak. - Pod bawełnianą koszulką jej serce biło jak szalone. Nie, Landon... nie. Nie zgódź się... nie teraz gdy tak bardzo cię kocham. Proszę, Landon. Zdusiła w sobie ten rozpaczliwy krzyk, zdobywając się na optymizm. -Ogromne.

Landon chwilę czekał.

- Tamtego popołudnia poszedłem na spacer i zastanawiałem się nad swoim życiem, moimi zobowiązaniami i priorytetami. Przez długi czas pytałem siebie, czy istnieje jakikolwiek powód, jakaś szansa, żebyś odpowiedziała mi, że tak, że ciągle mnie chcesz. Nawet myślałem, żeby do ciebie zadzwonić i zapytać. Ale wtedy przyszła odpowiedź - westchnął. Ashley prawie że czuła w telefonie jego smutny uśmiech. - Wiem, jak brzmiałaby twoja odpowiedź. Powiedziałabyś: Landon, przyjmij to. Zwiąż swoje życie z Nowym Jorkiem, gdyż ja niczego nie mogę ci obiecać. - Kolejne zmęczone westchnienie. -Mam rację, Ash? Czy nie tak zawsze mówiłaś?

Czuła się okropnie, gdyż miał rację. Właśnie takich słów by użyła.

- Mam rację, tak?

- Tak. - To było jak cios sztyletem prosto w serce, we wszystko, o czym marzyła, czego pragnęła przez ostatnie dwa lata, we wspólne życie z Landonem. - Masz rację.

- Tak myślałem. - W jego głosie pojawiła się nuta goryczy. - Od kiedy sięgam pamięcią, zawsze mi odmawiałaś. Odrzuciłaś moje chłopięce starania, gdy byliśmy dziećmi, mój wysiłek zostania twoim przyjacielem, gdy wróciłaś z Paryża, i także teraz gdy odnaleźliśmy coś szczególnego, odmówiłaś mi. Nie chciałaś pierścionka, mojego czasu, a nawet mojej miłości i...

- Landon... - Nie mogła już dłużej tego słuchać. - Nie rozumiesz. To nie tak. Nie chciałam ci odmówić. Znaczysz dla mnie więcej niż... - przerwała. Bez względu na jej uczucia, nie mogła być na tyle samolubna, żeby teraz je wyrażać. Zasługiwał na wolność, nawet jeśli wymagało to niedopowiedzeń.

- Więcej niż co? Powiedz mi, Ash. Odchrząknęła, rozpaczliwie szukając właściwych słów.

- Chciałam powiedzieć, że nie chcę twojego współczucia. Muszę żyć dalej, poszukać lekarza, a ty... zasługujesz na własne życie. Rozumiesz?

- Pewnie. - Jego ton był życzliwy, jakby wreszcie zrozumiał. - Tak myślałem.

- Więc... zdecydowałeś się? - Wstrzymała oddech, nie wiedząc sama dlaczego.

- Przyjąłem to stanowisko zaraz następnego dnia. Krzesło nie poruszało się, jednak Ashley miała wrażenie, że się kołysze. Podłoga pod nią wirowała, a dźwięki dochodziły do niej falami. Zacisnęła pięści i nakazała sobie spokój.

Pomóż mi, Boże. Czy tak nie jest dobrze? Czy nie tego właśnie chciałam? Odpowiedź była prosta. Nie, nie chciała usłyszeć od Landona, że zwiąże się z Nowym Jorkiem na kolejne dwadzieścia lat. Pragnęła być zdrowa i normalna; pragnęła powiedzieć mu, żeby szybko wsiadł do następnego samolotu do Indiany, zanim ona umrze z tęsknoty za nim. Znowu zaczął mówić.

- ...obejmę stanowisko kapitana w styczniu, w jednej z mniejszych jednostek. Na początku godziny pracy nie będą najlepsze, ale mają to zmienić.

Odchyliła się na krześle w tył i spojrzała na swoje ręce. Trzęsły się, zareagowały na wiadomość, nawet jeśli ona chciała udawać, że wszystko jest w porządku. Czy czekał na gratulacje od niej? Czy naprawdę uważał, że chciała tych wszystkich szczegółów, informacji o zmianie, jednostce, godzinach pracy?...

- Posłuchaj, Landon... - Przeniosła wzrok na Cole'a. Kreskówka dobiegała końca. - Muszę kończyć. Jest ze mną Cole i... cóż... musimy zająć się kilkoma sprawami.

- Ash... - W jego głosie słychać było frustrację i panikę.

- Powiedz mi, co czujesz. Proszę...

- Co ja czuję? - Wstała i podeszła do okna. - A co mam czuć? - Czuła ściskanie w gardle i bardzo chciała brzmieć spokojnie. - W porządku. Posłuchaj. Jestem szczęśliwa Landon, cieszę się, że mi zaufałeś i postanowiłeś związać swoje życie z Nowym Jorkiem. Cieszę się, że jesteś szczęśliwy, okay? Ciężko na to pracowałeś.

- Źle, Ashley. - Jego głos był napięty. Długo czekał, zanim zakończył myśl. Gdy już to zrobił, mówił powoli i z namysłem.

- Pracowałem ciężko dla ciebie. Ale nie mogę cię mieć, więc postanowiłem postawić na przyszłość w FDNY. Rozumiesz?

I to było to. Bez względu na to co powiedział, bez względu na to że podjął decyzję, która wpłynie na całe jego życie, wciąż jej pragnął. Wciąż pragnął, aby zmieniła swoje zdanie i powiedziała mu, że chce mieć go przy sobie.

- I co ja mam teraz powiedzieć, Landon?

- Nic. Chciałem, żebyś o tym wiedziała. To wszystko. I może kiedyś...

- Co znaczy to kiedyś? Chcesz, żebym ci powiedziała, że może kiedyś przeprowadzę się do Nowego Jorku i będę cię odwiedzać? Ze może kiedyś będę miała własne zdrowie pod kontrolą? Czy właśnie to chciałeś usłyszeć?

- Nie - przerwał, ale tylko na ułamek sekundy. - Chcę, żebyś mi powiedziała, że mnie kochasz. I że nie chciałaś takiego końca.

Zamknęła mocno oczy, walcząc z falą smutku, który w niej narastał.

- Och, Landon...

- Proszę, Ashley. - Teraz w jego głosie było więcej spokoju i głębi, zupełnie jakby patrzył prosto w jej oczy. - Jeśli to prawda, proszę, powiedz mi o tym.

Zacisnęła pięść i przycisnęła ją do szyby. Nie mogę tego zrobić, Boże. Jestem z tobą, córko... nawet teraz.

Boskie zapewnienie tchnęło siłę w jej duszę, siłę, o której nie wiedziała. Uspokoiła się i przysunęła słuchawkę bliżej twarzy.

- Kocham cię, Landon. - Przeszły ją ciarki, a gdy otworzyła oczy, wiedziała, że niczego nie była tak pewna. - Zawsze będę cię kochać. Nie chciałam... nie chciałam takiego zakończenia.

Landon milczał i Ashley wyobrażała sobie, jak odtwarza jej słowa, przyjmuje je jako rzeczywistość, jako prawdę o jej uczuciu. W końcu odezwał się.

- Kocham cię, Ashley. Zadzwoń do mnie czasem.

Rozmowa skończyła się tak nagle, jak się zaczęła i pozostawiła Ashley zjedna druzgocącą możliwością. Najprawdopodobniej ona i Landon nie będą ze sobą rozmawiać przez najbliższe tygodnie, a nawet miesiące. Landon będzie zajęty, żyjąc własnym życiem, wspinając się po szczeblach kariery w FDNY. Tak naprawdę to być może poza ślubem Luke'a nigdy już się nie zobaczą.

Szybko i nagle Landon Blake zniknął z jej życia.

Prawda o tym tak ją przygniotła, że miała trudności ze złapaniem oddechu, ponieważ Landon był jej jedyną miłością, tak jak Hank był jedyną miłością Irvel. I bez względu na to jak bardzo starała się usprawiedliwić swoją decyzję o ich rozstaniu, była pewna, że Irvel nie zgodziłaby się na coś takiego.

To jeszcze bardziej ją zasmuciło, ponieważ być może wcale nie nauczyła się od tej staruszki tak dużo, jak myślała. Irvel nigdy nie zrozumiałaby przyzwolenia na odrzucenie takiego rodzaju miłości. Nawet teraz jej miłość do Hanka była silniejsza niż choroba Alzheimera czy zamknięcie w domu opieki. Silniejsza niż potrzeba oddychania.

Ktoś, kto tak kocha, nigdy nie pozwoliłby na rozstanie, czy to z powodu choroby, czy też pieniędzy i tytułów. Taki ktoś trwałby przy ukochanej osobie za wszelką cenę.

Nawet gdyby śmierć zabrała jedno z nich do domu.



ROZDZIAŁ 11



Dobre wieści przyszły zupełnie niespodziewanie i były dla Elizabeth powodem do wydania uroczystej kolacji.

Od tygodnia czuła się coraz silniejsza, z nadzieją spoglądała w nadchodzące dni. Po raz pierwszy od wypadku Hayley czuła, że przeżycie kolejnego dnia nie jest ponad jej siły. A to był dobry znak. Zaczynała się już martwić, że brak energii nie wiąże się wcale z wypadkiem wnuczki. Że być może nastąpił nawrót choroby.

Ale po telefonie od Erin dwa dni temu, wraz z myślą o rodzinnej kolacji porzuciła obawy związane z chorobą. Jej zmęczenie nie miało nic wspólnego ze zdrowiem. To stan Hayley tak bardzo ją przytłaczał.

- Ashley? - Elizabeth odwróciła głowę w kierunku schodów i czekała na odpowiedź średniej córki. Cole bawił się w ogrodzie, a Ashley malowała w pokoju gościnnym.

- Tak, mamo?

- Czy mogłabyś pomóc mi przy sałatce? - Bardziej niż pomocy, Elizabeth potrzebowała towarzystwa. Od wypadku Hayley jeszcze bardziej doceniała chwile spędzane z rodziną, na ile tylko było to możliwe. Każdy dzień był na wagę złota, a jutro było wielką niewiadomą. Tyle przynajmniej nauczyło ją życie.

- No pewnie. - Słyszała, jak Ashley wstaje. - Zaraz tam będę.

Elizabeth otworzyła lodówkę i wyjęła świeże warzywa. Główkę sałaty, dwie zielone papryki, cebulę oraz pomidora. Położyła wszystko na blacie i zajrzała do kurczaka w lodówce, zamarynowanego w przygotowanym przez nią słodko-kwaśnym sosie. Nadszedł czas na upieczenie go; rodzina miała się pojawić w ciągu godziny. Wstawiła żaroodporne naczynie do piekarnika i ustawiła temperaturę, po czym oparła się o blat i obserwowała schodzącą po schodach Ashley.

- Pozwól, że najpierw pozmywam.

Elizabeth przyjrzała się jej uważnie. Coś było nie tak, mówiły o tym jej oczy.

- Kochanie, czy wszystko w porządku? Odpowiedź była krótka.

- Oczywiście.

- Umówiłaś się już na wizytę u lekarza?

- Nie... - Ashley uśmiechnęła się. - Wszystko w porządku, mamo. Mogłyby minąć lata zanim zrobiłabym to badanie krwi. Nie ma pośpiechu z leczeniem.

Poza tym nie jestem gotowa, aby stać się pełnoetatową pacjentką. Czuję się bardzo dobrze.

- Ale to mogłoby pomóc.

- Mamo... - Ashley uniosła wzrok znad strumienia płynącej z kranu wody, gdzie myła ręce. - Czy możemy porozmawiać o czymś innym?

Elizabeth skrzywiła się, zbita z tropu pytaniem córki. Zawsze była dumna z tego, że nie naciskała na swoje dzieci i nie naprzykrzała się im. Ustanawiała wzorce, ucząc ich Bożych dróg, a potem pozwalała, aby same podejmowały decyzje. Ale teraz... teraz nic nie było oczywiste. Podwinęła rękawy i wyciągnęła z szuflady dwa noże - dla siebie i Ashley.

Po kilku minutach krojenia w milczeniu Elizabeth zatrzymała się nad zieloną papryką i zerknęła na córkę.

- Przepraszam, nie chciałam naciskać. Ashley podeszła bliżej i pocałowała ją w policzek.

- Wiem. Wszyscy myślimy o tym samym.

- Chyba tak. - Elizabeth wróciła do krojenia papryki. - Chodzi o to... nie wiem, czy poradziłabym sobie, gdyby wydarzyło się coś jeszcze, rozumiesz?

Ashley zamyśliła się i kiwnęła głową.

- Wiem.

Elizabeth wciągnęła powietrze przez nos.

- Dlatego też cieszy mnie myśl o dzisiejszym wieczorze. - Rzuciła Ashley szybki uśmiech. - Istnieje pewien powód, dla którego zaprosiliśmy wszystkich na kolację.

- Powód? - Ashley zatrzymała się i spojrzała na matkę.

- Jakaś nowina, lub coś w tym stylu?

- Tak. - W głosie Elizabeth pojawiła się żartobliwa nuta.

- Musisz poczekać, tak jak wszyscy.

Ashley zawahała się, jakby chciała prosić o szczegóły. Ale po chwili zmieniła zdanie i wróciła do krojenia.

- To dobrze. Wszyscy poczujemy się odrobinę szczęśliwsi. Potem pracowały już w ciszy. Elizabeth myślała o kolacji i gościach. Lista

była krótsza niż zwykle, i to ją martwiło. Będzie Ryan i Kari oraz mała Jessie, Ashley i Cole. Jeśli stan Hayley będzie stabilny, zjawi się także Brooke wraz z Maddie. Ale Peter nie przyjął zaproszenia. Rano Elizabeth podzieliła się z Johnem swoimi obawami o małżeństwo ich córki.

- Między nimi jest źle. - Siedzieli razem na tarasie sypialni, pili poranną kawę i wspólnie czytali Biblię. - To oczywiste, że Peter martwi się o Hayley. Ale jest coś jeszcze.

John zatrzymał wzrok na swojej filiżance.

- Jeden z farmaceutów powiedział mi, że Peter bierze ostatnio coraz więcej środków uspokajających, tłumacząc, że to dla jego pacjentów. Jednakże on o niektórych nazwiskach nigdy nie słyszał.

Rzeka lęku i niepokoju osiągnęła w duszy Elizabeth stan alarmowy. Spojrzała na Johna i odstawiła filiżankę.

- Myślisz... myślisz, że może je brać dla siebie?

- Niewykluczone. Nie rozumiem, dlaczego ostatnio do nas nie wpada.

- Pomiędzy nim a Brooke nie układało się najlepiej już... już przed wypadkiem. - Elizabeth splotła dłonie z dłońmi Johna. Jej ręce ostatnio były zimne. - Może to dlatego.

- Być może.

Wspomnienia związane z poranną rozmową odpłynęły. Elizabeth zgarnęła paprykę do półmiska. Fakt, że Peter nie przyjął ich zaproszenia, dawał wiele do myślenia. Jeśli Hayley kiedykolwiek wyzdrowieje na tyle, aby wrócić do domu, czy zastanie tam normalną rodzinę?

Biedna Hayley... przykuta do łóżka, uwięziona w ciele, które nie pamięta, jak to jest być małą dziewczynką. Były takie wieczory, że Elizabeth nie potrafiła zrobić nic więcej, jak tylko położyć się wcześniej do łóżka i płakać w samotności, wspominając małą Hayley sprzed wypadku, pełną życia, wyglądającą niczym aniołek na ślubie Kari i Ryana.

Niestety, ale minie jeszcze mnóstwo czasu zanim Hayley zasiądzie z nimi do stołu, a może nie stanie się to już nigdy. Jej wnuczka nie była jedyną osobą, której brakowało na liście gości.

Erin i Sam wyjechali, rozpoczynając nowy etap życia z dala od Bloomington. Z tego co mówiła Erin, w Teksasie żyło im się dobrze. Była zadowolona z pracy w tamtejszej szkole, a Sam wkroczył w szeregi zespołu zarządzającego firmą. Zamieszkają w Teksasie na stałe, bez wątpienia, lub przynajmniej do czasu gdy Sam nie zacznie pracować dla innej firmy.

Był jeszcze Luke...

Zawsze wiedziała, że któregoś dnia opuści dom, ale to wszystko stało się tak szybko. Jego ucieczka po 11 września, życie z dala od Boga, a potem niespodziewany powrót do Niego i ich życia, i równie szybki wyjazd. Do Nowego Jorku. Być może razem z Tommy'm i Reagan znajdą czas, aby raz w roku odwiedzić Indianę.

Zabłąkana łza toczyła się po jej policzku i Elizabeth otarła ją grzbietem dłoni.

- Mamo? - Ashley odłożyła nóż i spojrzała na nią. - Dobrze się czujesz?

- Tak. - Elizabeth pociągnęła nosem i sięgnęła po chusteczkę z pudełka obok zlewozmywaka. - Przepraszam, obiecałam sobie, że dzisiaj będę szczęśliwa.

- W porządku. - Ashley objęła ją ramieniem. - Mamo, nie musisz być zawsze uśmiechnięta. Przez cały czas uśmiechałaś się tylko dla nas, ciesząc się razem z nami, czuwając, aby było nam razem dobrze. To - Ashley wzruszyła ramionami i wyrzuciła w powietrze wolną rękę - to jest jeden z tych smutnych okresów, to wszystko.

- Tak. - Elizabeth zgniotła w dłoni chusteczkę i zacisnęła zęby. - Ale to nie zgadza się z moją wiarą.

- Z twoją wiarą? - Ashley uniosła brwi; jej twarz wyrażała zdziwienie i rozbawienie. - Co przez to rozumiesz?

- Chodzi mi o smutek i depresję. - Elizabeth machnęła ręką nad głową, szukając właściwego słowa. - Od niepamiętnych czasów wierzyłam w słowa z Biblii „zawsze się radujcie". Bez względu na okoliczności.

- Tak. - Ashley wyciągnęła rękę i otarła kolejną łzę z twarzy matki. - Ale tam jest mowa także i o łzach Jezusa. - Przekrzywiła głowę; w jej oczach malowało się współczucie. - Och, mamo, czy ty nie rozumiesz? Radość, którą mamy w Chrystusie zawsze trwa. Ale czasami nadchodzi smutny czas, i to także jest normalne. Inaczej Jezus by nie płakał.

Elizabeth sięgnęła po kolejną chusteczkę i wytarła nos.

- Chyba nigdy nie pomyślałam o tym w ten sposób.

- Ale to prawda. - Ashley zgarnęła na kupkę pokrojone warzywa i wrzuciła je do miski z zieloną papryką. - A jeśli smutek nie odejdzie, porozmawiaj ze swoim lekarzem. Czasami potrzebujemy lekarstwa, żeby poczuć się jak dawniej. - Uniosła brwi. - I to także nie powinno być sprzeczne z twoją wiarą.

- Posłuchaj siebie. - Elizabeth uśmiechnęła się przez łzy. - Moja panno, ale Ja-Nie-Potrzebuję-Wizyty-u-Lekarza, żeby mnie pouczał.

- Ktoś musi.

Atmosfera poprawiła się; gdy nakrywały do stołu, zaczęła zjawiać się rodzina. Kari i Ryan na przemian nosili Jessie; ich nastroje były lepsze niż ostatnio. Drużyna Ryana odniosła zwycięstwo i miała nadzieję na dobre miejsce w posezonowej klasyfikacji.

- Ryan jest świetny. - Kari posadziła Jessie na swoim biodrze i dała jej pić z kubeczka. - Giantsi nie wiedzą, kogo stracili.

- Moi chłopcy są utalentowani, to wszystko.

Kari wskazała na niego palcem i uśmiechnęła się do Elizabeth. John i Ashley słuchali jej uważnie; wszyscy pracowali w kuchni. - Nie wierzcie ani jednemu słowu. On po prostu jest świetny, mówię wam. Jest niesamowity.

Elizabeth uśmiechnęła się. Cudowne uczucie, niczym pierwszy łyk wody po roku spędzonym na pustyni.

- Widzieliśmy mecz, Ryan. Kari ma rację.

- Nie myśl sobie, że Elizabeth się nie zna. - John pochylił się i pocałował ją w policzek. - W ostatni piątek pytała mnie, dlaczego niektórzy gracze biegną do tyłu, gdy piłka została wystrzelona.

- Hmm... - Ryan zaśmiał się. - Nie mogę nie ufać takiej opinii, prawda?

- Cole i ja przychodzimy na mecz jutro wieczorem. - Ashley uśmiechnęła się. - Po naszym trick ortreat. Cole przebiera się za strażaka.

- To dobrze, bo gramy z naszymi rywalami z końca miasta. - Uniósł jedną brew, gdy niósł stertę serwetek na stół. - Może być naprawdę gorąco.

- Cole będzie w pogotowiu. - Ashley podniosła głos, tak żeby usłyszał ją bawiący się w pokoju obok synek. - Dzisiaj już ugasiłeś jeden pożar, prawda Cole?

Elizabeth przeniosła wzrok z Cole'a na Ashley.

- Co zrobił? - Wyjęła kurczaka z piekarnika i przeniosła go na nagrzany półmisek leżący na blacie.

- Byliśmy razem w Sunset Hills. - Ashley zrobiła śmieszną minę. - Cały czas udawaliśmy, że się pali.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem i przeszli do stołu.

Kilka minut później pojawiła się Brooke z Maddie i przyniosła wiadomość, że Hayley czuje się lepiej po ostatnich lekach przeciw atakom. Rozmowa z footballu i straży pożarnej przeszła na Święto Dziękczynienia i zbliżający się ślub Luke'a w Nowym Jorku.

- To mi przypomniało, że... - Elizabeth odłożyła bilety i czekała, aż wszyscy zamilkną. - Zarezerwowałam cały bloczek biletów na „Króla Lwa" w niedzielę przed ślubem.

- Rozejrzała się po zgromadzonych twarzach, uświadamiając sobie, jak dawno już nie mieli takiego spokojnego wieczoru. - Czy do tej pory wszyscy tam już będą?

- Nie przyjadę wcześniej niż we wtorek. - Uśmiech Brooke był zaprawiony goryczą. - Jeśli Hayley będzie czuła się na tyle dobrze, żeby tam w ogóle polecieć. Jeśli nie, zostanę razem z nią.

- Dobrze. - Rzeczywistość oplotła Elizabeth niczym olbrzymie, śmiertelne macki, ale ona odepchnęła je, nie pozwalając, aby ściągnęły ją w dół. Spojrzała na pozostałych.

- A co z resztą?

Cole zaklaskał w dłonie.

- Uwielbiam „Króla Lwa", babciu. Zabierz mnie... zabierz mnie!

- Ja także. - Maddie wstała z krzesła. - Simba to mój przyjaciel, babciu. Kolejna salwa śmiechu. Ashley zaproponowała, że zabierze ze sobą

Maddie do Nowego Jorku w sobotę przed ślubem, tak aby mogła obejrzeć przedstawienie razem z Cole'em. Rozmowa dobiegała końca i wszyscy oprócz Brooke zapowiedzieli swoją obecność.

Elizabeth zapoznała wszystkich z planem tygodnia poprzedzającego ślub. Zwiedzanie i „Król Lew" w niedzielę, wodospad Niagara w poniedziałek, zakupy we wtorek oraz generalna próba przed ślubem we wtorkowy wieczór. Ślub w środę, w Wigilię Bożego Narodzenia, a potem pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia spędzony w domu mamy Reagan, uzupełniony o długie skarpety i zabawki dla dzieci. Potem każdy miał już wolną rękę, aż do soboty, gdyż większość właśnie wtedy zamierzała wrócić do domu.

Kończyli już posiłek, a plany związane ze ślubem Luke'a zostały sprecyzowane. Elizabeth zaczęła sprzątać talerze, zachwycając się wspólnie spędzonym wieczorem oraz tym, co ich czekało w niedalekiej przyszłości.

Zamierzała już podziękować wszystkim za przybycie, gdy John trącił ją łokciem. Pochylił się i szepnął jej do ucha.

- Czy o czymś nie zapomniałaś?

Przez chwilę wpatrywała się w niego, i nagle, po krótkim okrzyku zdumienia, przypomniała sobie. Dobra wiadomość! Główny powód, dla którego wraz z Johnem zaprosili wszystkich na kolację. Kiwnęła głową do męża.

- Ty to zrób.

- Mama i ja mamy mały sekret, którym chcemy się z wami podzielić. -John wstał i przyniósł z kuchni bezprzewodową słuchawkę. Spojrzał na Elizabeth.

- Czy to dobry moment?

Ciekawość wypełniła twarze zebranych wokół stołu. Ryan szepnął coś do Kari. Ona pokręciła głową i zerknęła na Johna, czekając w napięciu na jego słowa.

Elizabeth nie posiadała się z radości. Zerknęła na zegar wiszący na ścianie obok kuchenki i pokiwała głową. W Teksasie dochodziła szósta po południu, Erin spodziewała się ich telefonu już od piątej. Takie momenty były czymś charakterystycznym dla rodziny Baxterów, gdy dzielono się dobrymi wieściami, aby potem wspólnie się nimi radować. Pokiwała głową w stronę Johna.

- No dalej, dzwoń.

John wybrał serię cyfr i wcisnął odpowiedni przycisk, tak że w całym pokoju rozległ się telefoniczny sygnał.

- Słucham? - Opcja głośnomówiąca zawsze sprawiała, że głos był nieco mniej wyraźny, ale Elizabeth i tak była pewna, że wszyscy rozpoznają głos Erin.

- Cześć Erin, tu ojciec. Jestem przy stole, razem ze wszystkimi... - W pokoju rozległy się chóralne pozdrowienia od Kari i Ryana oraz Brooke i Ashley. Nawet dzieci głośno przytaknęły, wspominając coś o przybiciu piątki.

- Cześć wszystkim... żałujemy, że nas tam nie ma. - Chociaż głos Erin mówił o jej szczęściu, to jednak błąkała się w nim nutka tęsknoty za domem. -Czy mama i tata przekazali wam już nowinę?

Siedzący przy stole wyprostowali się, gdy John udzielał odpowiedzi na pytanie.

- Nie, kochanie. Dlaczego nie miałabyś powiedzieć o tym sama? Erin zaśmiała się pogodnie.

- W porządku - przerwała na moment. - Ja i Sam zamierzamy zaadoptować dziecko. Już je znaleźliśmy i rozpoczęliśmy procedury prawne. Maleństwo powinno znaleźć się u nas w ciągu pół roku - aż pisnęła z zachwytu. - Czyż to nie cudowne?

Nowina została przyjęta z okrzykami radości. Brooke, Kari i Ashley zaczęły mówić wszystkie naraz.

- Tak bardzo się cieszę, Erin. - Kari objęła Ryana ramieniem i przytuliła się do niego. - Z pewnością jest to Boże dzieło.

- Dokładnie, siostrzyczko. - Brooke klasnęła w dłonie. Smutek, który przyćmił blask jej oczu od chwili wypadku Hayley wciąż był w nich widoczny, ale przynajmniej się uśmiechała. - Pokochasz każdą chwilę bycia mamą.

- Z pewnością. - Ashley przyciągnęła do siebie Cole'a i pocałowała go w czoło. - Ekstra! Jak znalazłaś to dziecko?

- To część cudu. - Głos Erin drżał, gdy opowiadała całą historię. - Sam spotykał się z pastorem raz w tygodniu, żeby bliżej się poznać i napomknął, że myślimy o adopcji. Pastor zamyślił się i zapytał, kiedy. - Erin przerwała na chwilę, żeby złapać oddech. - Sam powiedział, że właściwie to już niedługo. I wtedy pastor opowiedział mu, że dosłownie przedwczoraj rozmawiał z kobietą, której córka miała urodzić trzecie nieślubne dziecko. Dzieci były wychowywane przez różne osoby z rodziny, a córka owej kobiety zupełnie się nimi nie interesowała. Tym razem młoda matka chciała oddać dziecko jakiejś chrześcijańskiej rodzinie na zasadzie poufnej adopcji, jeśli to będzie możliwe.

Elizabeth poczuła gęsią skórkę na rękach, zupełnie jak wtedy gdy usłyszała całą historię po raz pierwszy.

- Kilka dni później spotkaliśmy się x biologiczną matką i podpisaliśmy pierwsze dokumenty. Jest zupełnie przekonana o adopcji. Pokazała nam zdjęcia dwójki starszych dzieci. - Erin mówiła bardzo przejętym głosem. -Prześliczne dziewczynki, szkoda, że ich nie widzieliście. - Złapała kilka szybkich oddechów. - Teraz wszystko, co mamy robić, to czekać.

Elizabeth znowu poczuła w sercu radość, zapewnienie, że czarne chmury, które obecnie wiszą nad jej rodziną, wkrótce odejdą. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Bóg nie obdarzył Erin i Sama dziećmi. Przed ich przeprowadzką myślała sobie, że może to z powodu braku stabilności, jaką cechował się ich związek. Ale teraz... teraz odpowiedź wydawała się tak przejrzysta, jak źródlana woda. Bóg chciał, aby stali się rodzicami dla dziecka, które nie miało szansy na normalną rodzinę.

Siostry Erin ponownie zaczęły jej gratulować i każda z nich obiecała, że zadzwoni do niej osobiście, żeby porozmawiać o zbliżającej się adopcji bardziej szczegółowo. Erin zapytała o Hayley. Odpowiedź Brooke brzmiała optymistycznie.

- Reaguje na leki, co stanowi wielki krok w leczeniu. I im więcej czasu spędzam na masowaniu jej mięśni, tym mniej są napięte.

- To dobrze. - W głosie Erin słychać było smutek, chociaż próbowała go ukryć, co do tego Elizabeth nie miała wątpliwości. - Modlimy się za nią każdego dnia, prosimy o cud.

- Dzięki, Erin. To dużo dla mnie znaczy.

- Czy Peter jest z wami? Przekaż mu, że Sam odezwie się do niego w tym tygodniu.

Pytanie było zupełnie niewinne, wynikało z założenia, że skoro jest tam Brooke, to powinien być i Peter. Wtedy Elizabeth zdała sobie sprawę, że nie była szczera z Erin co do sytuacji pomiędzy Brooke i jej mężem.

- Uhm... - Brooke rozejrzała się dookoła; w pokoju zapadło milczenie.

- Co się dzieje, mamusiu? - Maddie podeszła do Brookes i objęła ją za szyję. - Dlaczego nikt nic nie mówi?

- Wszystko w porządku, skarbie... - Brooke wzięła dłoń Maddie i przyłożyła ją do policzka, jakby chciała zdusić narastający w niej smutek.

- Brooke, jesteś tam? - Erin wydawała się zdezorientowana. - Co się dzieje?

John wcisnął przycisk i wyłączył głośniki w słuchawce.

- Erin, kochanie, Petera z nami nie ma. Trochę się pozmieniało od... - John wyszedł z pokoju; mówił przyciszonym głosem.

Brooke pogłaskała Maddie po plecach i przeniosła wzrok z Ashley na Kari i Elizabeth.

- Chyba musimy się zbierać.

- Brooke... - Elizabeth wstała od stołu i podeszła do swojej najstarszej córki.

Słowa były zbędne. Za przykładem Elizabeth poszli inni, gromadząc się wokół Brooke i przytulając ją, jakby ich połączona miłość mogła poniekąd wypełnić lukę w jej sercu.

Wtedy też dał się słyszeć silny i opanowany głos Ryana.

- Ojcze, nie mamy odpowiedzi, tylko do Ciebie możemy się zwrócić. Bolą nas serca na myśl o Peterze, który próbuje samotnie przejść przez labirynt cierpienia, bez Brooke, a może nawet i bez Ciebie. - Zawahał się. - Cokolwiek się wydarzy, Panie, sprowadź go z powrotem. Pomóż mu zobaczyć, że Hayley potrzebuje go, że potrzebuje go Brooke. I proszę Cię, Jezu, tchnij nowe życie w naszą małą Hayley. Ocaliłeś ją, a teraz prosimy... błagamy Cię, uzdrów ją.

Po chwili, w ciszy, Brooke, Ashley i Kari ubrały swoje dzieci i wyszły z domu. John w drugim pokoju wciąż rozmawiał z Erin przez telefon, więc Elizabeth znowu była sama, samotna nad brzegiem smutku, który zaczął wypełniać jej duszę.

W takich chwilach pragnęła powlec się sypialni, zdjąć ubranie i wcisnąć się w szlafrok, pomimo wczesnej jeszcze pory. Na myśl o Hayley i problemach małżeńskich Brooke łzy same cisnęły jej się do oczu.

Wróciła do słów Ashley. Powinna się radować. „Zawsze się radujcie" - tak mówi Biblia. Ale mówi także o łzach Jezusa. I nagle ta myśl przyniosła jej pokój, jakiego nie doświadczyła od wypadku Hayley. Jezus płakał. Nawet pomimo doskonałej radości, także i u Niego pojawiały się łzy bólu. Z pewnością również i teraz gdy spoglądał na Hayley z nieba, płakał.

A to oznaczało, że nikt z nich tak naprawdę nie był sam. Ponieważ Chrystus był z nimi w każdym momencie, na każdym etapie ich życia.

Także i teraz, w tej smutnej dla nich chwili.

John właśnie skończył rozmowę z Erin, gdy w pokoju obok usłyszał Ryana rozpoczynającego modlitwę. Instynktownie chciał pospieszyć do jadalni i przyłączyć się do niej, ale wtedy dotarło do niego, że modlono się o zdrowie dla Hayley i o cud, którego wszyscy bardzo pragnęli.

To był moment, w którym uświadomił sobie, że nie może tam być.

Rozpaczliwie pragnął uwierzyć, że to możliwe, jednak nie potrafił. Zbyt długo był lekarzem, aby oczekiwać takiego cudu. Hayley miała uszkodzony mózg, nieodwracalnie. Przeglądał wyniki jej badań już dziesiątki razy. Gdy dziecko tak długo przebywało bez tlenu, sytuacja stawała się beznadziejna. Nie było żadnych szans na wyleczenie po tak długim tonięciu.

Wyniki w 100 procentach były identyczne. Dzieci z uszkodzeniem mózgu, jakiego doznała Hayley, nie wracały do zdrowia. Nigdy.

Na jego wnuczkę nie czekało żadne szczęśliwe zakończenie. Wręcz przeciwnie, będzie karmiona przez sondę, leżąc w pampersach i śliniąc się do końca swoich dni. Osiem lat, w najlepszym przypadku dziesięć, i przyjdzie śmierć. Ciało Hayley ulegnie atrofii, która obejmie także jej mózg, aż w końcu oddychanie stanie się niemożliwe.

Dziesięć lat rozpaczy, zanim Hayley zostanie uwolniona z więzienia, jakim stało się jej ciało i umysł, zanim będzie mogła się bawić i biegać po niebiańskich łąkach.

John zwiesił głowę i poczuł, że jego ciało ugina się pod wpływem napięcia. Wróciła do niego modlitwa, którą wypowiedział owej pierwszej nocy oraz myśli o jej konsekwencjach. Podczas gdy wszyscy modlili się o kolejny oddech dla Hayley, on prosił Boga, żeby zabrał ją do domu.

Znał wynik i wiedział, jak będzie wyglądało jej życie, właśnie dlatego modlił się, aby Bóg ją uwolnił. Ale od tamtej pory poczucie winy kąsało jego duszę, okradając go z resztek pokoju.

Najgorszy w tym wszystkim był lęk, którym nie podzielił się nawet z pastorem Markiem. A może ocalenie Hayley to rodzaj kary za jego brak wiary? Nie wierzył, że Bóg może uczynić jakiekolwiek dobro z jej życia i dlatego prosił Go o śmierć dla niej. Zamiast tego Hayley została przykuta do rurek i monitorów, była niewidoma i nie można było nawiązać z nią kontaktu.

- Czy o to właśnie chodzi, Boże? - Jego głos przeszedł w udręczony szept. -Karzesz mnie, pozwalając, aby tam leżała? Pozwalając jej żyć?

Nawet teraz John nie pragnął niczego więcej, jak tylko wierzyć, tak jak pozostali. Wierzyć, że cud jest możliwy i że mózg Hayley może zacząć normalnie funkcjonować i przywrócić w niej dawną Hayley. Ale to było po prostu niemożliwe. Uszkodzenie mózgu było zbyt rozległe i medycyna nie mogła tutaj niczego zmienić.

- Tak bardzo pragnę uwierzyć, Boże... - John usiadł na krawędzi sofy w pokoju i złapał się za kolana. Znał Pismo i urywki, w których Jezus zapewniał, że z Bogiem wszystko jest możliwe oraz że Pan może uczynić znacznie więcej niż to, o co proszą, niż potrafią sobie wyobrazić.

Ale uzdrowienie mózgu Hayley?

Przyszły mu na myśl setki wysłuchanych modlitw. Zdrowie Elizabeth przez te wszystkie lata, pomimo wcześniejszego raka... powrót Luke'a do rodziny... odnowiona wiara Brooke oraz Ashley.

- Tak, Boże, ty możesz... wiem, że Ty możesz. - John zacisnął szczękę, pragnąc pokonać w sobie brak wiary. - Umocnij moją wiarę, Panie. Proszę.

Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Nigdy jeszcze nie modlił się z takim zapałem. Ponieważ tak jak był przekonany, że obecne życie Hayley było dla niego czymś w rodzaju kary, równie silnie zdawał sobie sprawę, że jego niedowierzanie jest przeszkodą na drodze jej zdrowienia. Wiedział, że gdy zabraknie mu wiary, straci wszystko, i to stanowiło dla niego największy problem. I chociaż bardzo się starał i rozmyślał o tym, nie był w stanie odnaleźć w sobie wiary w uzdrowienie Hayley. Nie tym razem.

Nie po tym gdy konwencjonalna medycyna twierdziła, że uzdrowienie było zupełnie niemożliwe.



ROZDZIAŁ 12



Do Bloomington przyszła zima. Wiatr oraz plucha doskonale odzwierciedlały nastrój Petera. Szczególnie gdy pigułki przestawały działać.

Dochodziła dwudziesta. Już od ponad miesiąca o tej porze zawsze zmierzał do pustego domu. Jego rodzina rozpadała się. Od wypadku Hayley przebywała cały czas w szpitalu, Brooke czuwała przy niej dniami i nocami. Natomiast Maddie zamieszkała u dziadków. Nie miał do nich żalu - przecież to on zawinił.

Gdy wkładał klucz do zamka, drżały mu ręce.

Szybciej! Znajdź tabletki...

Krzyczało jego ciało, a on podążał za tym nakazem. Klucze upadły na wilgotną posadzkę; przetarł mokre od deszczu oczy.

- No dalej, wchodź! - syknął. Tym razem czuł ulgę, że jest sam.

Teraz zawsze był sam; może być sam nawet i do końca życia. Jego rodzina nie potrzebowała go, nie chciała go widzieć. Wystarczająco narozrabiał; wiedział to, patrząc na Hayley, na powolne i dziwne ruchy jej niewidzących oczu, błądzących po pokoju, i bolesne ataki, które napinały całe jej ciało, gdy nie spała.

Zrobił już wystarczająco dużo dla swojej rodziny; bez niego żyło im się znacznie lepiej.

To, z czym nie mógł sobie poradzić, to ból. Bolesna pustka, która okradała go ze zdolności myślenia, czucia i spania.

Nawet z możliwości praktykowania medycyny. Oczywiście wszystko się zmieniło kilka dni po wypadku Hayley, gdy po raz pierwszy odkrył środki uspokajające.

Wiedział o nich od lat. Mnóstwo studentów medycyny używało ich, połykając je pomiędzy zajęciami jak zwykłe żel-ki. Studenci medycyny - a gdy rozpoczął praktykę - niektórzy lekarze także. Lekarze, którzy rozpoczynali staż i chcieli zmniejszyć związany z tym stres oraz napięcie, które niosła praca. Kilku z nich, których Peter znał osobiście, nie potrafiło przestać, nie potrafiło przeżyć dnia bez cudownego Vicodinu lub Perocetu.

- Nie boisz się? - zapytał jednego z kolegów jakieś sześć lat temu. - Wiesz, jakie to niesie ryzyko... masz o wiele większą wiedzę od pacjentów.

- Posłuchaj, Peter, mam dla ciebie jedną radę. - Mężczyzna zniżył głos; na jego czole widoczne były kropelki potu. - Nigdy nie zaczynaj, dobrze? Nawet nie próbuj.

Potem zapytał innego lekarza o ich skuteczność.

- To uzależnia, a potem zabija.

Odpowiedź tego lekarza prześladowała Petera do dnia dzisiejszego. Wyprostował się, spojrzał na Petera i powiedział:

- Bez nich życie zabiłoby mnie jako pierwsze.

Pięć dni po wypadku Hayley Peter dokładnie wiedział, co tamten lekarz miał wtedy na myśli. Nie mógł spać i jeść, nie potrafił myśleć. Nie potrafił przeżyć ani jednej minuty bez odtwarzania tej sceny na nowo, ze zmienionym zakończeniem.

Ogląda baseball razem z DeWayne'em, gdy do pokoju wbiegają Hayley i Maddie, prosząc go, żeby im zdjął kamizelki.

- Dziewczynki - uśmiechnąłby się do nich, unosząc palec w ich kierunku. -A co powiedziała mamusia?

Dziewczynki poddałyby się, świadome zasad mamy, co Maddie potwierdziłaby osobiście.

- Nie zdejmujcie kapoków.

- No właśnie. - I wtedy Peter poszedłby z nimi do łazienki, znalazł jakiś ręczniki i wytarł je, tak aby kamizelki nie zostawiały śladów wody w kuchni Alethy. Następnie ucałowałby je - najpierw Maddie, potem Hayley - i powiedział, żeby poszły zjeść tort.

Albo inny scenariusz:

Maddie i Hayley wchodzą do salonu i proszą, żeby zdjął im kamizelki, a on się zgadza.

- Ale tylko na czas jedzenia ciasta. Jeśli chcecie potem popływać, musicie mieć kamizelki. W przeciwnym razie nie wolno wam wychodzić do ogrodu.

Dwadzieścia minut później do pokoju wpadłaby Hayley, niosąc swoją kamizelkę.

- Proszę, tatusiu. Chcę jeszcze popływać.

Lub jeszcze inna możliwość: mija piętnaście minut. Nie dwadzieścia czy trzydzieści, lecz piętnaście. Uświadamia sobie, że długo już nie widział dziewczynek.

- Sekundkę - powiedziałby do DeWayne'a. - Muszę . zajrzeć do dziewczynek.

Wszedłby po schodach na górę i znalazłby je w pokoju, gdy bawiły się lalkami Barbie. Ale Hayley stałaby przy jednej ze ścian, płacząc. Uklęknąłby przy niej i wyciągnął do niej ręce.

- Co się stało, Hayley... czemu jesteś smutna?

A ona podeszłaby do niego i zarzuciłaby mu ręce na szyję, wpatrując się w niego swoimi dużymi niebieskimi oczami.

- Chcę popływać, a Maddie nie chce pójść ze mną.

- Maddie chce pobawić się z dziewczynkami, ale ja mam pewien pomysł.

- Jaki?

- Może założysz kamizelkę, a ja pójdę z tobą na basen? Będę siedział na brzegu i patrzył, jak pływasz, dobrze?

I tak w nieskończoność. Wracał do tej sceny nieustannie, doprowadzając się do szaleństwa. Dlaczego nie posłuchał wtedy Brooke i nie dopilnował, żeby miały na sobie kamizelki na wypadek, gdyby chciały wejść do basenu? Czy nie mógł być bardziej czujny, gdy były w środku bez kamizelek? Czy nie mógł czegoś powiedzieć, czegoś, co powstrzymałoby Hayley przed wyjściem na zewnątrz? I dlaczego siedział przed telewizorem tak długo, nie mając pojęcia, co robią dziewczynki? Co by szkodziło zajrzeć do nich, zaproponować Hayley, że pójdzie popływać razem z nią?

Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania, co nasilało jeszcze ból. Przeciągłe szumy w głowie i pulsujący, utrudniający oddychanie ból, który nie ustawał. Kiedyś nawet próbował się upić. Kupił trzy czwarte litra wódki i wypił połowę, oglądając Sports Center.

Alkohol uśmierzył chwilowo ból, z całą pewnością, ale zarazem zwalił go z nóg. Gdy się obudził następnego ranka, jego pościel była zabrudzona wymiocinami, a ból był jeszcze silniejszy. I właśnie wtedy, następnego dnia w pracy, pomyślał o lekach uspokajających. Około drugiej po południu odwiedził Hayley i sprawdził jej kartę. Tomografia mózgu potwierdzała jego rozległe uszkodzenie, które skazywało ją na wegetatywne życie. To był pierwszy moment prawdy po wypadku. Utracili Hayley na zawsze.

Już nigdy nie zobaczy, jak jego mała córeczka bawi się lalkami na podłodze w swoim pokoju, nigdy nie usłyszy, jak śpiewa razem z Maddie lub skacze i biega czy też pisze swoje imię. Ona odeszła na zawsze.

Tego dnia po wyjściu ze szpitala zaszedł do apteki i zastał za ladą swojego znajomego. Reszta to była już niewyraźna plama.

Po lekarstwach nie czuł się jak szaleniec, nie znajdował się też w stanie odurzenia, jak po alkoholu. One raczej pochłaniały jego niepokój. Wiedział, że to działa, gdyż następnego dnia - podczas pełnego dnia pracy pod wpływem środków uspokajających - zauważył coś, czego nie doświadczył po wypadku Hayley.

Przez całe piętnaście minut nawet o nim nie pomyślał.

Piętnaście minut, które wydawało się wiecznością. W jego głowie pojawiła się dziwna myśl. Jeśli od czasu do czasu zażyje tabletkę i ograniczy wizyty u Hayley, zyska godzinę lub dwie normalnego życia.

Nawet przy całym doświadczeniu medycznym, Peter nie był w stanie uwierzyć, że właśnie znalazł się na prostej drodze do uzależnienia, że jedna tabletka dziennie przejdzie w dwie, a dwie w cztery, a potem przestanie je już w ogóle liczyć.

Mrugnął i przeszłość zderzyła się z teraźniejszością. Dlaczego klucz nie pasuje do wejściowych drzwi? I kiedy będzie mógł wziąć kolejną tabletkę? W końcu - po czterech próbach - wsunął klucz do dziurki i drzwi otworzyły się. Wtoczył się do środka i rzucił swoje rzeczy na krzesło. Ostatnio nosił buteleczkę w kieszeni, ale obecnie była już pusta. Zauważył to dopiero w drodze do domu.

Nic nie szkodzi - snuł plany. Kilka tygodni temu zmyślił nazwisko kolejnego pacjenta, a farmaceuta wypisał kolejną receptę, którą on trzymał w domu, na wypadek taki jak ten. Gdyby nagle zabrakło mu tabletek.

- No, dobrze... gdzie jesteś?...

Kuchnia falowała, a podłoga uciekała mu spod stóp. Bet-ty ostrzegała go przed tym. Była siostrą przełożoną, jego prawą ręką w gabinecie. Tydzień po tym jak zaczął łykać tabletki, przyłapała go, gdy akurat brał jedną. Zbladła i grzecznie wycofała się z gabinetu.

Jednak potem przyszła do niego i opowiedziała mu o czymś.

- Mój syn był uzależniony. - Mówiła przyciszonym głosem, chcąc zachować dyskrecję. - Doktorze West, będzie pan potrzebował ich coraz więcej, żeby działały. I zanim pan się spostrzeże, będzie już za późno. - Mój syn opowiadał mi, że jeśli nie weźmie odpowiedniej dawki, podłoga ucieka mu spod nóg. - Szukała jego wzroku. - Wiem, że przechodzi pan teraz bardzo trudne chwile, ale proszę... proszę tego nie pogarszać.

Jej słowa przyszły zbyt późno.

W tym tygodniu brał jedną tabletkę co godzinę. Cały czas powtarzał sobie, że wszystko będzie w porządku, dopóki bierze po jednej tabletce. Ale cztery tabletki w ciągu czterech godzin stanowiły już problem, bez względu na to co sobie wmawiał.

Starał się utrzymać równowagę, nie kołysać się, ale podłoga w kuchni nie przestawała falować. Szafka na lekarstwa znajdowała się na drugim końcu pomieszczenia, tuż obok kuchenki. W tej chwili było to dla niego jak na końcu świata. Wyciągnął dłonie i zrobił kilka chwiejnych kroków, które pozwoliły mu uchwycić się blatu kredensu i użyć go do utrzymania równowagi.

- Gdzie jesteś? - krzyczał, a dźwięk jego głosu odbił się w jego świadomości, wzmacniając jeszcze przeciągły i przenikliwy ból w głowie. Szybkim ruchem otworzył drzwi szafki i wsunął rękę na pierwszą półkę. Kilkanaście buteleczek upadło na blat; palce Petera zaczęły szybko przesuwać się pomiędzy nimi w poszukiwaniu tabletek.

Pomieszczenie zaczęło wirować, a on czuł coraz większe i szybsze drżenie własnego ciała. Jego serce przyśpieszyło i zastanawiał się, czy to już to? Czy umrze właśnie tutaj, w kuchni? Zamknął mocno oczy, a gdy je otworzył, pokój już nie wirował.

Istniał powód, który przerwał ten moment.

Przecież był lekarzem, brał udział w ćwiczeniach, na których uczono, jak pokonywać ból. Mógł myśleć o czymś innym, przetrzymać ból, przynajmniej do chwili znalezienia tabletek. Jego serce zaczęło bić wolniej, po czym znowu przyspieszyło. Strącił rząd buteleczek z kolejnej półki i przejrzał je szybkimi i gwałtownymi ruchami.

Witamina A, wapno, witamina C...

Jego nogi stawały się coraz słabsze i straciwszy równowagę, upadł na podłogę. Oczy zaszły mu łzami.

- Pomóż mi! - Wciąż miał na sobie koszulę i krawat oraz białą marynarkę, jednak umysł nie podpowiadał mu, co ma robić dalej. - Pomóż mi... potrzebuję tych tabletek...

Jego wołanie nie było modlitwą. Nie rozmawiał z Bogiem od owego koszmarnego dnia, gdy Hayley wpadła do basenu. Potrzebował pomocy skądkolwiek, od kogokolwiek, kto był skłonny mu pomóc. I w tym momencie, nagle, zauważył coś na podłodze. Buteleczkę bursztynowego koloru, z białą etykietką, do połowy wypełnioną tabletkami. Buteleczkę z...

Czy to możliwe? Czy to ona?

Doczołgał się do niej i próbował przeczytać etykietkę, ale jego ręce drżały zbyt mocno, aby mógł zobaczyć cokolwiek. Utrudniała to także falująca podłoga. Resztkami pozostałych sił użył obydwu rąk i kolan, żeby ustabilizować buteleczkę. Wtedy - i tylko wtedy - był w stanie odczytać etykietę i zrozumieć, że...

Tak! Znalazł je.

Kolejna minuta minęła zanim odkręcił nakrętkę i podniósł się. Zanim znalazł siłę, żeby nalać sobie szklankę wody, pod językiem miał już dwie tabletki. Na początku - kilka tygodni temu - smak był na tyle gorzki, że robiło mu się niedobrze. Ale nie zawsze miał wodę w zasięgu ręki, więc nauczył się połykać je na sucho.

Zanim przełknął, tabletki były już na tyle rozpuszczone, że zaczęły oddziaływać na jego ciało.

- Spokojnie, Peter... spokojnie. - Chwycił się krawędzi zlewozmywaka i czekał.

Trzy minuty, pięć... siedem... dziesięć.

I stopniowo, minuta po minucie, świat wracał do normy.

Podłoga w kuchni już nie falowała, a ściany były nieruchome. Potrząsnął głową. Dreszcz przeszył jego ciało na myśl o tym, co by się stało, gdyby nie znalazł tych tabletek. Ale to nie miało już znaczenia, przecież w koricu je zażył.

Po jego twarzy spływały krople potu, zdjął więc marynarkę i krawat oraz białą koszulę. Nawet w podkoszulku było mu za gorąco, ale został w nim. Nie lubił widoku swoich wystających żeber.

Rozejrzał się dookoła i zdał sobie sprawę z bałaganu, który zrobił przy szafce z lekarstwami. Szalony - powiedział sam do siebie. Szalony, żeby tak nabałaganić. Zaczął wszystko zbierać i wkładać z powrotem do szafki, gdy spojrzał na zegar. Nie jadł od śniadania. Nie był głodny; tabletki zadbały także i o to. Ale musiał coś zjeść. W przeciwnym razie nie będzie miał siły na przeżycie kolejnego dnia.

Kanapka z tuńczykiem i jabłko - to załatwi problem jedzenia. Zjadł, nie czując smaku, poszedł do pokoju telewizyjnego i przełączył na ESPN. Trwał sezon footballowy - jego ulubiony. Usiadł nieruchomo, znieczulony przez lekarstwo i zadowolony, że może zostać pochłonięty przez śródsezonowe klasyfikacje i prognozy, kto wejdzie do rozgrywek. Minęły dwie godziny i poczuł, że znowu zaczynają mu drżeć ręce. Najpierw delikatnie, a potem coraz mocniej.

Tym razem był przygotowany.

Wyciągnął buteleczkę z kieszeni i połknął kolejne dwie tabletki. Teraz nawet dwie tabletki nie stanowiły dla niego problemu. Nie w chwili gdy pomiędzy kolejnymi dawkami upływały dwie godziny. Co za różnica? Tabletka co godzinę czy też dwie co dwie godziny. To oczywiste, że nie był uzależniony. Uzależniona osoba bierze kilka tabletek w ciągu godziny, prawda?

Gdy tabletki znowu zaczęły działać, jego ciało odprężyło się i poczuł zmęczenie. Był zbyt znużony, żeby wstać lub zrobić cokolwiek oprócz wyłączenia telewizora pilotem. Przecież mógł spać w fotelu, ostatnio zdarzało mu się to bardzo często.

W chwili gdy zasypiał zaświtała mu w głowie pewna myśl. Przez cały wieczór, od chwili wyjścia z pracy, nawet raz nie pomyślał o swojej rodzinie. O żonie, z którą miał spędzić resztę życia, ani o swoim ojcu, który odszedł, gdy Peter był zaledwie chłopcem, czy też o małej słodkiej Maddie, z którą zawsze grał w warcaby.

A przede wszystkim nawet przez chwilę nie pomyślał o Hayley i o tym, że powinna teraz spać na górze, w swoim łóżku, razem z ulubioną lalką, jej blond włoski powinny być rozrzucone na poduszce, a usta zastygłe w błogim uśmiechu.

Byłoby tak. Gdyby tylko postąpił inaczej.



ROZDZIAŁ 13



Ashley wpadała do szpitala tak często, jak tylko mogła. A czas, który tam spędzała, przyniósł coś, czego nie oczekiwała ani ona, ani Brooke.

Po tylu latach życia obok, obydwie siostry zbliżyły się do siebie. Ale nawet teraz Ashley nie próbowała wracać do tematu Petera. Cóż mogła powiedzieć o trwaniu przy ukochanej osobie? Szczególnie po tym jak na zawsze rozstała się z Landonem.

Miłość na zawsze nie była jej doświadczeniem; ono należało do Kari.

Wciąż jednak wyczekiwała tych specyficznych wieczorów, gdy mogła zostawić Cole'a z rodzicami oraz z Maddie i spędzić kilka godzin z Brooke. Ashley głaskała dłori Hayley i rozmawiała z Brooke jak nigdy przed wypadkiem.

Wieczór po Święcie Dziękczynienia był jednym z owych wieczorów.

Listopad prawie już się kończył, co oznaczało, że Hayley leżała w szpitalu już od dwóch miesięcy. Poprawa jej stanu wydawała się powolna i męcząca, tak przynajmniej widziała to Ashley. Największą optymistką w całej rodzinie była Brooke. Twierdziła, że widziała, jak Hayley porusza palcami i była przekonana, że wodzi za nią oczami, które przecież nic nie widziały.

Gdy Ashley przyszła, Hayley akurat spała. Przysunęła więc krzesło i usiadła obok Brooke, badając wyraz twarzy swojej siostry. Szum pracującej w tle aparatury niósł dziwne ukojenie, a pielęgniarki przyciemniły światło, tak że Ashley poczuła odprężenie, które uczyniło ją jeszcze bardziej rozmowną.

- Dobrze się czujesz? - Ashley szukała wzroku siostry.

- Tak. - Wzruszyła ramionami i spojrzała na Hayley. - Wyobrażam sobie, że jutro się obudzi i powie nam, że jest zdrowa.

Ashley zagryzła wargę.

- Też tak może być.

- Wiem. - Brooke uśmiechnęła się, ale w jej oczach nie było radości. -Modlę się o to każdego dnia.

Hayley poruszyła się i zaraz potem zaczęła wydawać z siebie dziwne i przeciągłe jęki, które towarzyszyły jej budzeniu się. Jednak od kilku tygodni była w stanie przestać płakać za każdym razem, gdy usłyszała głos kogoś z rodziny.

Płacz stawał się głośniejszy. Brooke spojrzała na Ashley i pokiwała głową.

- No dalej, proszę bardzo.

- Jesteś pewna? - Ashley była podekscytowana i podenerwowana zarazem. Lekarstwa sprawiały, że Hayley przesypiała większą część dnia, więc Ashley dawno już nie widziała jej obudzonej. Zazwyczaj to Brooke ją uspokajała.

- Tak. To ważne dla niej, żeby rozpoznawała kogoś więcej niż tylko mnie. -Brooke uśmiechnęła się. - Sprawdź, czy potrafisz ją rozśmieszyć. To dla niej coś nowego.

Ashley wstała i pochyliła się nad poręczą, która biegła nad łóżkiem Hayley.

- Hej, maleńka. To ja, ciocia Ashley.

Głos Ashley odniósł natychmiastowy skutek. Hayley przestała płakać i mrugnęła. Ashley patrzyła na nią. Nie znosiła widoku, w jaki Hayley otwierała i zamykała oczy - każdy ruch był tak drobiazgowy, miarowy i bardzo powolny. Kolejny dowód na to, że uszkodzenie mózgu było bardzo rozległe.

Gdy Hayley obudziła się, wyciągnęła przed siebie ręce. Obydwie dłonie były sztywne i odwrócone na zewnątrz. Potem kopnęła prawą nogą, która przez chwilę podskakiwała w każdym kierunku.

Ashley położyła dłoń na prawej łydce Hayley. Jej mięśnie były twarde i sztywne. Zaczęła je masować, tak jak robiła to Brooke. Prawie natychmiast noga Hayley rozluźniła się na tyle, że wróciła do wcześniejszej pozycji.

Och Hayley, jesteś tak inna. - Ashley zatrzymała tę myśl dla siebie. Łzy zamgliły jej oczy, ale głos miała radosny i pogodny.

- No, głuptasku, gdzie jest twój uśmiech?

I znowu bardzo powoli Hayley odwróciła głowę w kierunku Ashley i spojrzała na nią. Nie na jej twarz czy w przestrzeń pomiędzy nimi, ale prosto w jej oczy. Ashley powoli wciągnęła powietrze i rzuciła Brooke spojrzenie przez ramię.

- Podejdź tutaj, musisz to zobaczyć.

- Wiem. - Brooke uśmiechnęła się. Stanęła u boku Ashley i skupiła wzrok na Hayley. Zanim powiedziała cokolwiek, Hayley przeniosła wzrok na swoją mamę.

- Właśnie o tym mówiłam. Patrzy tak, jakby cię widziała, prawda?

- Ona widzi. Przysięgam, ona widzi! - Ashley chwyciła się poręczy łóżka i zaśmiała się. - Brooke, nie mogę w to uwierzyć, spójrz na nią! Ona widzi, bez wątpienia.

Brooke objęła sztywne paluszki Hayley i masowała grzbiet jej dłoni kciukiem, rozluźniając ją nieco.

- Cały czas mówię o tym lekarzom, ale tutaj nie traktują mnie jak specjalistę. Uważają, że to matczyne urojenia, że widzę coś, czego pragnę.

- Hayley... - Ashley spróbowała ponownie i zaczekała, aż jej siostrzenica spojrzy na nią, po czym zrobiła śmieszną minę, tę która zawsze rozśmieszała Cole'a. - No właśnie, mój mały głuptasku, gdzie się podział twój uśmiech?

I dokładnie wtedy Hayley otworzyła usta i zaśmiała się! Nie był to jej śmiech sprzed wypadku, niczym dzwoneczki na wietrze, ale seria krótkich, lekko chropawych dźwięków. Podobnie śmiała się Edith z Sunset Hills. Ale to oznaczało, że Hayley wiedziała, że Ashley mówi właśnie do niej. Zatem rozumiała, co się dzieje i kiedy ma się zaśmiać.

Ashley nie przestawała masować łydek Hayley - najpierw prawej, a potem lewej - obserwując reakcję jej ciała. Po dziesięciu minutach w pokoju zjawiła się pielęgniarka z długą igłą.

- Czas na lekarstwa. - Oczy pielęgniarki mówiły o osobliwym zmęczeniu, jakby codzienne stykanie się z widokiem chorych dzieci wywarło na niej widoczne piętno.

Brooke cofnęła się i ruchem ręki nakazała Ashley to samo. Gdy to zrobiły, Hayley zaczęła krzyczeć, a jej ręce i nogi, które podczas masażu odprężyły się, znowu stały się sztywne i twarde.

- Ona chce do nas. - Ashley patrzyła na siostrzenicę zdziwiona. Do tej pory nigdy nie widziała, żeby Hayley reagowała w taki sposób. - Brooke, ona wie, kim jesteśmy, i nie chce być sama.

- Wiem. - Oczy Brooke były wilgotne, ale uśmiech rozjaśnił jej twarz. -Teraz już wiesz, skąd we mnie tyle nadziei. Ona do nas wraca, Ashley, naprawdę tak jest.

Gdy tylko pielęgniarka skończyła, Ashley wróciła na swoje miejsce przy łóżku. Hayley płakała, kręcąc głową z boku na bok.

- Już dobrze, skarbie, ciągle tutaj jesteśmy. - Ponownie objęła sztywną nóżkę dziecka i masowała kciukiem jej zesztywniałe mięśnie. Po raz kolejny Hayley uspokoiła się i spojrzała na Ashley. - Właśnie tak, Hayley, gdzie jest twój piękny uśmiech, maleńka?

Kąciki ust Hayley uniosły się, a jej twarz wypełnił uśmiech; wtuliła głowę w poduszkę. Cała ta scena coś Ashley przypominała - nie za bardzo wiedziała co, dopóki... Odetchnęła głośno.

- Brooke, ona przypomina noworodka. Ten uśmiech... był identyczny gdy miała dwa miesiące.

- To prawda. - W głosie Brooke słychać było pewność i stanowczość. - O tym właśnie mówiłam. - Podeszła do Ashley. - Teraz musimy tylko przekonać lekarzy.

Ashley milczała, masując nogi, ramiona i dłonie dziewczynki. Po chwili, co zdarzało się często podczas wizyt u Hayley, oczy Ashley napełniły się łzami. Dziwne to były łzy, naprawdę. Nigdy aż tak nie płakała. Zupełnie nic nie robiła; one przychodziły same. Pojawiały się jak rzęsisty deszcz, za każdym razem gdy była u swojej siostrzenicy.

- Tak bardzo chciałabym, żeby wstała z tego łóżka, Brooke. - Ashley przyłożyła dłonie do policzków, ale to nie powstrzymało potoku łez. -Chciałabym, żeby usiadła i powiedziała nam, że tylko żartuje, że ciągle tu jest, ta sama Hayley, którą znamy.

- Wiem. - Brooke nie spuszczała oczu z córki. - Chciałabym, żeby powiedziała mi, jak się czuje, czy jest samotna i czy się boi lub czy bolą ją nóżki, gdy ma skurcze. Chciałabym, żeby zapytała o Maddie, o powrót od domu - pociągnęła nosem. - Chciałabym, żeby jadła łyżką i nie była karmiona sondą przez nos.

- Wyobrażam ją sobie podczas czwartych urodzin. - Ashley znowu otarła łzy. - Jak jeździ na swoim rowerku na trzech kółkach i bawi się z Cole'em w berka... je tort urodzinowy wraz z innymi dziećmi.

W głosie Brooke zabrzmiała cicha determinacja, której nie było tam wcześniej.

- Więc musimy się o to modlić, Ash. Ty i ja, wszyscy.

- Modlę się, Brooke. Modlę się każdego dnia. Zamilkły, a po piętnastu minutach Hayley zasnęła. Wtedy usiadły na krzesłach i otarły łzy. Gdy już się uspokoiły, Ashley pochyliła się do przodu i potarła kolano swojej siostry.

- No dobrze, powiedz mi, o czym myślisz? Brooke wzruszyła ramionami.

- Zastanawiam się tylko, dlaczego nie ma tutaj Petera, dlaczego myśli, że jego zniknięcie ułatwiło nam wszystkim życie.

Ashley wróciła w myślach do rozmowy, którą przeprowadziła rano z Kari. Ryan kilka razy odwiedził Petera i ten za każdym razem zachowywał się dziwnie. Ryan rozmawiał o jego zachowaniu z Johnem i razem doszli do identycznych wniosków: mógł coś brać, żeby jakoś przetrwać trudny czas.

Ashley przyjrzała się uważniej swojej siostrze, nie wiedząc do końca, ile może jej powiedzieć.

- Rozmawiałaś ostatnio z tatą?

- Tak. - Brooke przewróciła oczami. - Peter nie bierze żadnych leków. Być może za dużo pije, ale nie nadużywałby przywileju bycia lekarzem. Zbyt dobrze go znam.

- No nie wiem. - Ashley nie chciała sprzeczki na ten temat. Ale jeśli Brooke wzięłaby taką ewentualność pod uwagę, zaczęłaby uważniej przyglądać się, jak Peter spędza czas. - Czy nie wydaje ci się dziwne, że bywa tutaj tak rzadko?

Brooke zmieniła pozycję i usiadła twarzą do Ashley.

- On czuje się winny, Ash. Dlatego go tutaj nie ma. Wybrał odcięcie się ode mnie i od dziewczynek, gdyż to najłatwiejszy sposób na przejście tego wszystkiego.

- Tak sądzisz?

- Wiem to. - Odwróciła się do Hayley. - Rozdziera go poczucie winy. To były obszary, których nie przekraczały. Przez większość czasu spędzanego w szpitalu Ashley i Brooke rozmawiały o szczęśliwszych czasach, momentach narodzin dziewczynek, radosnych chwilach przeżytych w rodzinie, o zapewnieniach Brooke, że Bóg dokona cudu i odda im Hayley, całą i zdrową.

Ashley zamknęła usta i podążyła za wzrokiem siostry. Zatrzymała go na małej blondynce, śpiącej słodko kilka metrów dalej.

Daj mi odpowiednie słowa, Panie. Nie chcę jej zranić. Opanował ją spokój; poczuła że mięśnie jej ramion odprężają się.

- Kiedy ostatnio ze sobą rozmawialiście?

- Peter i ja? - Brooke zerknęła przelotnie na Ashley, po czym natychmiast przeniosła wzrok na Hayley. - Dawno temu. Wpadł tutaj na kilka minut w zeszłą sobotę - nic poza tym.

Ashley pogładziła rękę Brooke; pragnęła, aby jej głos brzmiał życzliwie i łagodnie.

- A więc skąd ta pewność, Brooke? A jeśli on coś bierze? W oczach Brooke pojawił się kamienny chłód.

- A nawet jeśli?- Na kilka sekund zatrzymała wzrok na Ashley. - To on odszedł od rodziny. - Jej podbródek drżał, a głos załamywał się. - Nie będę za nim chodzić i absolutnie nie będę go błagała, aby brał udział w tym, co się tutaj dzieje. Nie, gdyż to...

Ashley zaczekała chwilę, dopóki nie upewniła się, że Brooke nie zamierza dokończyć zdania.

- Nie, bo co? - Pochyliła się w kierunku siostry. - Nie, ponieważ to przez niego tutaj jesteś?

Brooke przekrzywiła głowę, spoglądając na Hayley. Jej oczy przybrały lodowaty wyraz, a ciało było nieruchome, zupełnie jakby się miało złamać, gdyby tylko się poruszyła. Mimo tego jej twarz zalały spływające po policzkach łzy.

Ashley sama nie wiedziała, dlaczego rozpoczęła ten temat, jednak czuła w tym Boże prowadzenie. Musiała porozmawiać o tym, co się stało. Być może dzięki temu jej siostra inaczej spojrzy na ten wypadek.

- Brooke... czy tak właśnie myślisz? Ze to jego wina? Brooke nie powiedziała ani słowa, ale przytaknęła dwa razy, a łzy stały się jeszcze obfitsze. Jej ramionami wstrząsał szloch, który próbowała powstrzymać. Po raz pierwszy od wypadku Hayley Ashley widziała Brooke w takim stanie.

- Prosiłam go... żeby miały na sobie kamizelki... żeby upewnił się, czy nie są przy basenie bez nich.

Ashley znała tylko kilka szczegółów, którymi Peter podzielił się z Ryanem w dniu wypadku. Szczegół o kamizelkach był czymś nowym.

- Czy rozmawiałaś o tym, co się stało, z Peterem?

- Nie. - Chwilowe poczucie winy błysnęło w oczach Brooke. - Nie chcę o tym rozmawiać. Nie zniosę myśli o Hayley podczas tych kilku ostatnich minut, w chwili gdy... - Brooke zakryła twarz dłońmi i zwiesiła głowę. - Nie potrafię, Ashley. Nie było mnie tam, żeby jej pomóc.

Ashley poczuła, że jej oczy otwierają się szerzej. O czym mówiła jej siostra? Poczuła w uszach dziwne odgłosy walenia, a przez jej żyły przetoczyła się adrenalina. Przez te wszystkie tygodnie czuwania przy Hayley, Brooke ani razu nie wspomniała, że czuje się winna.

Aż do dzisiaj.

Brooke siedziała bez ruchu.

Ogromny, rozdzierający serce szloch wstrząsał jej plecami. Twarz ukryła w dłoniach. Ashley przysunęła krzesło bliżej siostry i objęła ją ramieniem.

- Och, Brooke, ty także się obwiniasz.

Brooke wyprostowała się, ale palcami zakryła oczy.

- Zgodziłam się na ten dyżur. Najpierw powinnam pomyśleć o dziewczynkach, a dopiero potem...

- Nie, Brooke. - Głos Ashley był stanowczy. - Nie. Po tysiąckroć nie. Bóg chce, żebyś to zostawiła. Zarówno ty, jak i Peter zrobilibyście mnóstwo rzeczy inaczej, gdyby dane wam było przeżyć ten dzień jeszcze raz. Ty wzięłaś dyżur pod telefonem. Peter oglądał mecz baseballa. Przecież to nie są potworne decyzje, Brooke, czy ty tego nie widzisz? - Ashley oparła swoją głowę o głowę Brooke. - To co się stało z Hayley, już się stało, i tyle. Obwinianie Petera i obwinianie siebie samej nie cofnie was w czasie, byście mogli wszystko naprawić. Wszystko, co masz, to dzisiaj i może dzień jutrzejszy. Nawet i tego nie wiemy do końca.

- Tak... ale - Brooke położyła ręce na kolanach; jej oczy miały wyraz oczu przerażonego i zagubionego dziecka. - Jeśli to nie była nasza wina, to... to pozostaje jeszcze Bóg. Nie rozumiesz Ashley? Jeśli uwierzę, że to wina Boga, nie wiem, czy będę potrafiła Mu jeszcze zaufać. Muszę obwiniać kogoś innego. - Potrząsnęła głową. - Bóg wszystko widzi, prawda?

- Tak. - Ashley powstrzymywała swoje obawy. Ta rozmowa była ponad jej siły, ale wciąż czuła w sobie pokój Boży, zachęcający ją do dalszego wysiłku.

- W porządku. - Brooke pociągnęła nosem - Właśnie tutaj tkwi problem. Ponownie odnalazłam Boga. Przez całe lata mama i tata zabierali nas do kościoła i mówili o Jezusie, ale tak naprawdę to nigdy nie wierzyłam - aż do 11 września. Nie wiem, może wtedy po raz pierwszy naprawdę potrzebowałam Boga - sapnęła z ironią. - Teraz rzeczywiście wierzę. Bóg istnieje... Jezus umarł za moje grzechy... pragnę, aby był moim Zbawicielem, moim przyjacielem, żebym potrafiła przejść przez ziemskie życie i znaleźć się w niebie, rozumiesz? Wierzę w to.

Wzięła kilka krótkich, urywanych oddechów; na jej twarzy pojawiło się zakłopotanie.

- Nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak się stało, bez myślenia o tym, co zrobiliśmy, ponieważ ja nie powinnam wziąć tego dyżuru, a Peter nie powinien być przyklejony do telewizora i oglądać tego głupiego baseballu. -Zmrużyła błyszczące ze złości oczy. - Ale jeśli to nie jest moja wina, i jeśli to nie wina Petera, to musiałabym wierzyć, że Bóg pozwolił wyjść mojej córce, samej, za dom. I potem zamiast sprawić, aby któryś z rodziców przypilnował jej, ten sam Bóg przyglądał się, jak wpada do basenu i nie zrobił nic, żeby ją uratować.

- To nieprawda. - Ashley zdjęła rękę z ramion Brooke i spojrzała jej prosto w oczy. - Hayley żyje, czyż nie?

Twarz Brooke zapłonęła przeróżnymi emocjami. Zaskoczenie i gniew, strach i rozpacz, i wreszcie zrozumienie, pogłębiające się z każdą minutą. Walka zniknęła i Brooke ponownie spojrzała na Hayley. Przez dłuższy czas obydwie milczały, ale Ashley wyczuwała zachodzące w jej siostrze zmiany. To co powiedziała, czym natchnął ją Bóg, dotknęło Brooke i nawet teraz torowało sobie drogę z jej umysłu w głąb serca.

Po kilku minutach Brooke wstała. Gdy otworzyła oczy, żeby coś powiedzieć, jej głos przeszedł w ledwie słyszalny szept.

- Tak, ona żyje. - Objęła dłoń Hayley. W kącikach jej ust igrał delikatny uśmiech. - Nigdy nie pomyślałam... że być może to co przytrafiło się Hayley, nie jest niczyją winą. Po prostu stało się, a Bóg w całym swoim miłosierdziu uratował jej życie.

- Dokładnie. - Ashley stanęła obok Brooke i przyglądała się swojej siostrzenicy. - Wszyscy się za nią modlimy. Nawet Peter musi się modlić.

Brooke zignorowała słowa o Peterze. Milczała, a potem powiedziała:

- Mama mówiła mi, że pastor Mark poprosił wspólnoty w całym kraju, żeby modliły się za Hayley, tysiące ludzi.

- To prawda. I wiesz co, Brooke? - Ashley pomyślała o powolnym i dziwnym śmiechu Hayley i o tym jak wodziła za nią oczami. - Mam przeczucie, że Bóg jeszcze nie zakończył swojego dzieła.



ROZDZIAŁ 14



Najlepsza ze wszystkich wieści nadeszła pierwszego grudnia.

Po namowach Brooke lekarze postanowili ponownie zbadać wzrok Hayley. I tego ranka, gdy trzech z nich wyszło ze szpitalnej sali, na ich twarzach malowało się zdziwienie pomieszane z euforią.

Doktor Martinez przemówił jako pierwszy.

- Brooke, nie mamy wyjaśnienia dla tego, co chcemy ci powiedzieć. Brooke wstała z krzesła i spojrzała na mężczyzn. Znała tych lekarzy z widzenia.

- Hayley widzi. - Z gardła doktora wydobył się dźwięk wyrażający zdumienie i radość. - Przebadaliśmy ją bardzo dokładnie, i nie ma co do tego wątpliwości. Zupełnie wrócił jej wzrok.

Eksplozja kolorów i światła rozjaśniła umysł Brooke, jakby nowina i jej przywróciła wzrok. Hayley spała, ale Brooke chwyciła jej dłoń, nie odrywając oczu od lekarzy.

- Panowie, ludzie z całego kraju modlą się za tą małą dziewczynkę. Ona zdrowieje; to jedyne wyjaśnienie.

Doktor Martinez uniósł swój clipboard kilka centymetrów w górę, po czym z powrotem go opuścił.

- Wszystko, co możemy powiedzieć, brzmi: to działa - uśmiechnął się do niej, tym samym podzielając jej wiarę.

- Powiedz wszystkim, żeby modlili się dalej, dobrze?

Pozostali dwaj lekarze przenosili swój ciężar z nogi na nogę, mając wzrok utkwiony w podłodze. Na medycynie nie uczono ich, jak podchodzić do trzyletniej dziewczynki, ofiary tonięcia, która przebywała pod wodą piętnaście minut i potem odzyskała wzrok. Brooke rozumiała zakłopotanie tych mężczyzn. W książkach medycznych nie wspomina się o Bogu.

Jeden z nich zrobił krok w przód; zmarszczki na jego czole były bardziej wyraziste niż wcześniej.

- My... nie potrafimy wyjaśnić przypadku pani córki. Brooke uśmiechnęła się, pragnąc ułatwić im zrozumienie. - Wiem, że modlitwa nie należy do konwencjonalnej medycyny. - Zerknęła na swoją córkę. - Ale sami to powiedzieliście. Nie ma innego wyjaśnienia.

Godzinę później w futrynę drzwi zapukał jej ojciec i wsunął głowę do sali.

- Czy mogę wejść?

- No pewnie. - Uśmiech nie schodził z twarzy Brooke. - Słyszałeś już nowinę?

Ojciec stanął po przeciwnej stronie łóżka Hayley i chwycił się jego poręczy. Przenosił wzrok z Brooke na Hayley i z powrotem.

- Ona... ona widzi? Są pewni?

Dźwięczny śmiech Brooke wypełnił pomieszczenie.

- Chwileczkę, tato. Przecież ty jesteś człowiekiem modlitwy, pamiętasz? „Nigdy nie lekceważ potęgi modlitwy", czy to nie twoje słowa? Za każdym razem gdy miałam jakiś test lub coś innego - uśmiechnęła się do niego. - Co masz na myśli, mówiąc: „Czy są pewni?" - Uśmiech wypełnił jej policzki. -Tato... ona widzi!

Od wypadku jej ojciec był milczący i spięty. On, siła całej rodziny, w świetle tego co stało się z Hayley, wydawał się nieobecny, prawie poirytowany. Brooke nie rozmawiała z nim o tym, gdyż ojciec wpadał do sali zaledwie na dziesięć minut.

Jednak teraz na jego twarzy malowała się ulga, a w oczach lśniły łzy.

- Brooke - zatrzymał na sobie jej wzrok - muszę ci o czymś powiedzieć. Zabrzmiało to bardzo poważnie. Brooke obeszła łóżko i stanęła przed nim, plecami do Hayley. Czy chodziło o Petera, o coś, o czym wiedział jej ojciec, i o czym jej nie powiedział? Oparła się o poręcz łóżka i spojrzała mu w oczy.

- O czym?

Ojciec wyciągnął dłoń i wziął ją za rękę.

- Pamiętasz tę pierwszą noc, gdy dowiedzieliśmy się o stanie Hayley?

- Tak? - Brooke starała się pamiętać o oddechu. Cokolwiek to było, bardzo go to bolało. Nigdy nie widziała go aż tak udręczonego.

Przeniósł wzrok na Hayley i potrząsnął głową.

- Gdy lekarze podali mi wyniki wstępnych badań - wyrzucił przed siebie ręce - zrozumiałem, że nie ma dla niej szansy. Nie potrafiłem ci wtedy o tym powiedzieć, ale znałem prawdę. Dzieci nie wychodzą z takich obrażeń mózgu.

- Rozumiem... - To jeszcze nie było wszystko. Brooke czekała, patrząc na twarz ojca.

- Więc tamtej nocy modliłem się o coś potwornego, skarbie. - Podbródek ojca drżał; zacisnął szczękę, żeby to powstrzymać. - Prosiłem, żeby Bóg zabrał ją do siebie. Ponieważ, według badań, już na zawsze miała pozostać w tym łóżku, miała nas nie rozpoznawać i nigdy się nie obudzić.

W ciągu ostatnich dwóch miesięcy Brooke doświadczyła więcej emocji niż w ciągu całego swojego życia. Oto stał przed nią mężczyzna, którego darzyła ogromnym szacunkiem, wyznając swoje słabości, ten, który wychwalał jej zdolności od kiedy pamiętała, który zachęcił ją do studiowania medycyny.

John Baxter, najsilniejszy mężczyzna, jakiego znała. Jednak mimo wszystko był tylko człowiekiem, człowiekiem jak wszyscy inni.

- Tato... to nic... naprawdę. - Jego wyznanie posłało ją w jego ramiona, i na moment ich role odwróciły się - on jako pełne skruchy dziecko, a ona jako przebaczający rodzic. Cofnęła się i uważnie mu się przyjrzała - jego twarz odzwierciedlała głęboki smutek. - Wszyscy podobnie myśleliśmy, tato. W którymś momencie wszyscy. Łatwiej było myśleć o tym, że w niebie będzie jej lepiej, że będzie mogła się bawić i biegać, tak jak przed wypadkiem.

- A teraz... - John wskazał głową na Hayley, a w jego głosie słychać było udrękę. - Teraz ona widzi!

- Tak! - Brooke miała wrażenie, że jej serce przepełnia nieskończona radość, rozlewając się z żył na jej kończyny, serce i duszę. Radość głębsza niż ocean i większa niż wszystkie góry ziemskiego globu, połączone razem. -Tak, ona widzi!

Jej ojciec ponownie skupił wzrok na Hayley.

- Wątpiłem w Boga, Brooke. Po raz pierwszy w moim życiu, wątpiłem.

- Ale tato... zobacz jak On cię kocha. - Brooke ścisnęła delikatnie jego ramiona. Jej ojciec nawet nie miał pojęcia, jak bardzo był jej bliski w tym momencie, gdy dowiedziała się, że jej bohater popełnia błędy i ma odwagę to wyznać. Zerknęła przez ramię na swoją córeczkę. - Kocha cię na tyle, że aż śmieje się z ograniczeń, które mu stawiasz. - Ich oczy spotkały się. -Ograniczeń, które stawiamy mu wszyscy.

- Ale nie ty, Brooke. - Ojciec pocałował ją w czoło. - Ty od początku wierzyłaś.

- Bo gdybym nie wierzyła... - Brooke powstrzymywała wzruszenie. -Gdybym nie wierzyła, utonęłabym wtedy razem z nią.

Na twarzy Johna pojawił się grymas; mocno pokręcił głową. Brooke nigdy nie widziała go bardziej wzruszonego.

- Przepraszam. - Na chwilę zamknął mocno oczy i przytulił ją. - Wybacz mi, Brooke. Obiecuję... obiecuję, że teraz będę wierzył.

Brooke poczuła w sercu ból, gdyż cały czas to wiedziała. Gdzieś w głębi czuła, że ojciec nie do końca był z nimi, i nie rozumiała dlaczego. Nie czuła jego wsparcia i pewności, które zawsze dodawały jej sił. Ale teraz... Hayley nie była jedyną, która odzyskała wzrok.

Jej ojciec także go odzyskał.

Objęła jego twarz dłońmi.

- Bóg może zrobić wszystko, pamiętasz, tato? - Jej głos był napięty, przesycony emocjami, ale uśmiechała się. - Tak mnie uczyłeś.

- Pamiętam. - Oczy Johna lśniły nieskrywanymi łzami.

- I jest coś jeszcze. - Sięgnął do kieszeni swojego fartucha i wyciągnął kawałek złożonego papieru. - Otwórz to. - Podał go Brooke i przeniósł wzrok na Hayley.

Papier był miękki, wycięty z czasopisma lub katalogu. Rozłożyła go i w środku ujrzała zdjęcie małego różowego rowerka z chorągiewką i kwiecistym koszykiem. Brooke ściągnęła brwi i spojrzała na ojca. - Nie wiem... czy dobrze rozumiem.

- To dla Hayley. - Wskazał na zdjęcie. - Kupiłem go godzinę temu i postawiłem w garażu. Będzie tam na nią czekał.

- Tato... mówisz poważnie? - Brooke przycisnęła zdjęcie do serca. Jego odnowiona wiara w przyszłość Hayley była największym darem, jaki mógł jej ofiarować.

- Tak. - Po raz pierwszy tego ranka uśmiechnął się.

- Ponieważ Bóg może wszystko, Brooke. Wszystko. I pewnego dnia, gdy Hayley będzie jechała na tym rowerku, powiem, że byłem pierwszym, który uwierzył, że to możliwe.

Gdy ojciec wyszedł, Brooke zajęła miejsce na krześle przy łóżku Hayley i wyciągnęła z podróżnej torby Biblię. Chciała coś znaleźć... coś o nieopisanej radości, uczuciu które ją przepełniało jak nigdy dotąd.

To było dziwne, doprawdy. Ponieważ pomimo tych kilku kroków, które zrobiła Hayley, wciąż miała przed sobą miliony mil do przejścia. Nawet pomimo ostatniej rozmowy z Ashley i poczucia winy, które miała w związku z wypadkiem i rolą, którą odegrał w nim Peter.

Po wieloma względami ich życie wciąż było przytłaczającym chaosem, totalnym zamieszaniem. Maddie mieszkała z jej rodzicami, i widziały się tylko przez godzinę dziennie, gdy Brooke wpadała do ich domu. Większość czasu spędzała w szpitalu, śpiąc na rozkładanym fotelu przy łóżku Hayley. Nie pracowała, a od wypadku jej pacjentami zajmowali się inni lekarze. Peter nigdy jej nie odwiedzał, nigdy nie dzwonił, ani nawet z nią nie rozmawiał.

Hayley robiła postępy, tak, ale wciąż leżała przykuta do szpitalnego łóżka, nie poruszała się ani nie mówiła i nie potrafiła nawet jeść bez rurek w nosie. Jednak Brooke nigdy nie czuła się szczęśliwsza, nigdy nie była tak przekonana o działaniu Boga w niej samej, w jej życiu. Nigdy aż tak nie wierzyła, że ich przyszłość jest w Jego rękach.

Cudem Hayley czuła się coraz lepiej; Brooke była tego pewna.

Wkrótce jej córeczka wróci do domu - tak mówili lekarze - i cała ich czwórka odnajdzie drogę do ponownego bycia rodziną, jaką niegdyś byli. Mówiła o tym radość, którą Brooke w sobie miała.

Zaczęła przeglądać Biblię w poszukiwaniu słów opisujących ten osobliwy rodzaj radości, którą odczuwała. Hayley spała, a ona sama nie spodziewała się żadnych odwiedzin. Otworzyła Biblię i odszukała konkordancję na końcu, gdzie był zamieszczony indeks kluczowych słów i ich rozmieszczenie w Biblii.

Wpatrywała się w nie i myślała o tym najbardziej właściwym. „Radość", „szczęśliwy", a może „radować się"? Jedno z nich na pewno musiało tam być. Przewracała strony, szukając sekcji z „R", gdy usłyszała czyjeś kroki. Przeniosła wzrok z Biblii na drzwi i poczuła, że jej serce przyśpiesza.

- Cześć. - Peter zatrzymał się w drzwiach. - Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

- Nie. - Brooke nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. To więcej niż powiedział do niej od tygodni. Zazwyczaj spędzał w sali dziesięć, piętnaście minut, stojąc przy łóżku Hayley, po czym kiwał lakonicznie głową w stronę Brooke i wychodził. Zamknęła Biblię i schowała ją do torby. - Usiądź, jeśli chcesz.

- Dobrze. - Zajął miejsce na krześle obok Brooke, wyciągnął ręce i założył je na karku, przez chwilę go masując. Gdy położył dłonie na kolanach, jego palce drżały. Najwidoczniej to zauważył i zacisnął jej mocno w pięści. Spojrzał na nią; miała wrażenie, że od ich ostatniego spotkania postarzał się o jakieś dwadzieścia lat. - Brooke... musimy porozmawiać.

Nagle Brooke zrozumiała, że od miesięcy nie rozmawiali w radosny sposób. Zapomnieli o radości. Jeszcze na długo przed wypadkiem Hayley nie byli wobec siebie uprzejmi. A teraz gdy Peter prawie odszedł z jej życia, gdy przestali ze sobą rozmawiać, położyła na nim krzyżyk i skreśliła go.

Jednakże jego znużony i bezbarwny głos przywołał w niej dawniejsze uczucia. Jak śmiał kwestionować jej medyczne kwalifikacje? I jakim był draniem, który zostawił ją samą w obliczu tragedii, która ich dotknęła? Był bezdusznym tchórzem, mężczyzną, który bezmyślnie naraził życie ich dzieci tylko dlatego, że chciał obejrzeć mecz baseballa i...

Odezwał się w niej wrodzony krytycyzm i w namacalny sposób odczuła, że gorzki sarkazm usuwa z niej radość.

- My musimy porozmawiać? - Oparła się o tył krzesła i uniosła brwi. - Co ty sobie wyobrażasz? - Zmrużyła oczy. - Nasza córka już od dwóch miesięcy przebywa w szpitalu, a ty nie odezwałeś się do mnie nawet pięcioma zdaniami.

Nie - z jej gardła wyrwało się surowo brzmiące westchnienie - to ja mogę powiedzieć, że musimy porozmawiać.

Peter zwiesił głowę. Wydawało się, że nie ma siły ponownie jej unieść, ale jakoś mu się udało. Zderzyli się wzrokiem.

- Nie przyszedłem tutaj, żeby walczyć. To wszystko jest trudne także i dla mnie.

- Widzę.

- Brooke... - Iskra gniewu zapaliła się w jego oczach i po chwili zgasła. -Brooke, wyprowadzam się pod koniec tygodnia.

Patrzyła na niego, niedowierzając temu, co usłyszała.

- Co robisz?

Pomimo całej złości, jaką do niego czuła, całego jej rozczarowania, a nawet wstrętu, ani przez chwilę nie pomyślała, że usłyszy coś takiego. Kręciło jej się w głowie i było jej niedobrze; chwyciła się poręczy krzesła i resztkami sił wydobyła z siebie głos.

- Co ty powiedziałeś?

Wypuścił powietrze nosem i potrząsnął głową.

- To koniec, Brooke. Obydwoje o tym wiemy. Potrzebowała szklanki wody, czegoś, co spowolniłoby scenę rozgrywającą się pomiędzy nimi.

- A więc przejdziemy od kłótni i tragedii wprost do rozwodu, tak? Peter opuścił szczękę i przez chwilę miał otwarte usta.

- Chyba tak. Nie widzę innego wyjścia. - Spojrzał na śpiącą Hayley. -Rozmawiałem z jej lekarzem. Uważa, że za tydzień będzie mogła wrócić do domu. - Opuścił ramiona, pokonany. - Ty i dziewczynki zasługujecie na dom; ja wynajmę mieszkanie. Sądziłem, że wiesz.

Patrzyła na niego, oniemiała. Szalała w niej burza uczuć. Miała ochotę go uderzyć, skrzyczeć go, rzucić czymś w niego. Walcz, Peter - chciała krzyknąć. Walcz o to, co mieliśmy, walcz dla dobra naszych córek, dla Hayley. Ale on skreślił ich małżeństwo jeszcze zanim zaczęła się ta bitwa.

I pomimo chęci walenia pięściami w jego piersi i pomstowania za to, że zostawił ją samą po wypadku Hayley, pragnęła paść przed nim na kolana, ukorzyć się i objąć go w pasie. Oprzeć głowę na jego kolanach i wypłakać swoją tęsknotę za nim, za życiem, które kiedyś mieli.

Nie powiedziała ani słowa, ale w myślach powróciła do chwili, gdy Peter kończył medycynę. Podkradli się do szkolnej fontanny z pudełkiem detergentów oraz mydła w płynie. Razem rozlali i rozsypali wszystko po jej obrzeżach, wyrzucili puste pudełko i butelkę do śmietnika, po czym chwycili się za ręce i pobiegli w krzaki. Tam, obejmując się, śmiali się do rozpuku na myśl o jutrzejszej aferze „czystości", o tym jak zareagują wykładowcy, gdy z fontanny na dziedzińcu tryśnie mydlana piana.

W końcu śmiech przerodził się w namiętność i spędzili tam sporo czasu, całując się i rozmawiając o przyszłości.

- Peter, wiesz, kiedy zakochałam się w tobie po raz pierwszy? Całował jej usta, podbródek i szyję.

- Kiedy zauważyłaś mnie na wykładzie z chemii. Zaśmiała się i pokręciła głową.

- Nie, kiedy podałeś mi zdechłą żabę. Pamiętasz? Byliśmy w pracowni biologicznej i ty podałeś mi żabę, którą miałam spreparować. Powiedziałeś: nie martw się, ona nic nie czuje. - Odchyliła się, uśmiechając się do niego. -Wtedy wiedziałam już, że jesteś najbardziej czułym i opiekuńczym facetem. Takim jak mój ojciec. I wiedziałam, że tak samo jak on będziesz świetnym lekarzem. Nie mogłam już być bardziej pewna.

Znowu się pocałowali, a zanim wyszli z krzaków, mydliny uformowały już wokół fontanny ścianę bąbelków, sięgającą do kolan.

Chwycili się za ręce i tym razem pobiegli do akademika, najszybciej jak potrafili. Peter powiedział jej bezgłośne dobranoc z obietnicą: „nigdy nie kochałem nikogo tak jak ciebie, Brooke. Bez względu na to dokąd zawiedzie nas życie, bez względu na to co się wydarzy, musimy być razem; jestem o tym przekonany jak o niczym innym".

Brooke mrugnęła i wspomnienia uleciały. Peter oświadczył się jej za rok, a gdy stała przed rodziną i przyjaciółmi, ślubując mu miłość do końca życia, całym sercem wierzyła, że się nie mylił. Że należą do siebie. Nigdy nie pomyślałaby, że tak skończą.

- Musisz coś powiedzieć. - Peter rozprostował palce; jego ręce znowu drżały. Tym razem skrzyżował ramiona i spojrzał na nią, ale bez namiętności czy wyrzutów sumienia.

Właśnie wtedy resztka uczuć do niego, która pozostała w Brooke, uniosła się i uleciała. Kogo ona oszukuje? Pomiędzy nimi wszystko skończyło się dawno temu. Jego nieobecność sprawiała, że czuła się szczęśliwsza, czuła się wolna. To musiało coś znaczyć.

- Okay. - Utkwiła w nim wzrok. - Masz rację. Wiedzieliśmy, że tak będzie. Peter przytaknął.

- Ułatwmy to sobie. Sprawę rozwodu, adwokata. - Wstał i włożył ręce do kieszeni. - Dostaniesz to, czego zażądasz. Ale dla Maddie i - spojrzał na ich młodszą córeczkę - dla Hayley będzie lepiej gdy... załatwimy to w przyjacielski sposób.

Po przyjacielsku? Łamiąc przysięgę o miłości i szacunku na całe życie. Czy w tym może być choćby odrobina przyjaźni? Porzuciła tę myśl i zmusiła się do spojrzenia na niego.

- Czy... czy już wkrótce wniesiesz sprawę rozwodową?

- Już to zrobiłem. - Przygarbił się nieco i zrobił krok w stronę drzwi, pragnąc już wyjść. - Przykro mi, Brooke... nie widzę innego wyjścia.

- Cóż... - Wstała, ale zamiast do niego, podeszła do Hayley i wzięła ją za rękę. Szok mijał, przeradzając się w sarkazm. - Oczywiście, jak zwykle staranność i uporządkowanie.

Kolana Petera zaczęły drżeć i Brooke chciała już zapytać, czy dobrze się czuje. Ale przecież to było bez znaczenia. Teraz będą żyli w dwóch zupełnie odrębnych światach. Więc to co czują, przestało być ważne.

Hayley poruszyła się i jej smutny, powolny płacz wypełnił pokój. Peter podszedł do niej, delikatnie ścisnął jej stopy i po raz ostatni spojrzał na Brooke.

- Myślę, że będziemy w kontakcie.

- Chyba tak.

Podszedł do drzwi szybszym niż wcześniej krokiem. Gdyby się obejrzał, dostrzegłby w oczach Brooke łzy, łzy bezradności i porażki, łzy obawy przed niepewną przyszłością. Tuż przed drzwiami zatrzymał się, ale nie spojrzał na nią. Zamiast tego bezbarwnym głosem wypowiedział dwa słowa:

- Żegnaj, Brooke.

I tak oto mężczyzna, którego poślubiła, któremu oddała swoje serce, odszedł z jej życia, na zawsze.








ROZDZIAŁ 15



Peter wśliznął się do pierwszej lepszej poczekalni, którą znalazł. Drżały mu ręce i rozpaczliwie pragnął wydostać się na zewnątrz. Spojrzał na swoje palce, na kolana. Pewnie zauważyła jego dziwne zachowanie, ale przynajmniej nie zadawała żadnych pytań.

Powiedział jej prawdę. Widmo rozwodu wisiało nad nimi na długo przed wypadkiem Hayley. To nie miało nic wspólnego z jego poczuciem winy, ani z tym że chciałby napisać inne zakończenie dla tamtego strasznego popołudnia. I oczywiście nie chodziło o żaden romans. Jedyny, jaki miał, to z lekami uspokajającymi.

Nie używał już buteleczek. Zbyt ryzykowne. Tabletki trzymał w plastikowej torebce na kanapki. Dzięki temu miał do nich łatwiejszy dostęp i gdyby ktoś je znalazł, nie dowiedziałby się, co to jest lub do kogo należy lub co gorsza, gdyby oprócz jego pielęgniarki, Betty, ktoś jeszcze widział, jak je zażywa.

Zazwyczaj dwie.

Rzecz w tym, że one działały, usuwały przenikliwy i ostry ból z jego głowy, ciągłe zastanawianie się, co mógł zrobić inaczej. Kilka tabletek i działo się coś cudownego. Spokój i normalność. Możliwość przyjmowania pacjentów i funkcjonowania jak ludzka istota.

Mógł żyć tak, jakby jego małżeństwo nie rozpadało się i nie wyprowadzał się pod koniec tygodnia. Jakby Hayley nie walczyła ze skutkami uszkodzenia mózgu, ponieważ on nie dopilnował jej na przyjęciu u przyjaciół.

Tak, tabletki były doskonałym korektorem, pomostem do normalnego życia.

Wyciągnął plastikową torebkę z kieszeni spodni, otworzył ją i szybkim ruchem włożył dwie tabletki do ust. Nie miał żadnego kubka, więc podszedł do umywalki, pochylił się i popił wodą prosto z kranu. Za dziesięć minut tabletki znowu uczynią cud w jego ciele.

W ciągu ostatnich tygodni kilkakrotnie przeglądał pisma medyczne i to, co znalazł, mówiło, że nie jest uzależniony. Nie tak jak niektórzy ludzie. Studium przypadków mówiło o wysokich rangą ludziach biznesu, którzy brali od czterech do pięciu tabletek co godzinę i wciąż funkcjonowali.

W niektóre dni Peter brał dwie tabletki co godzinę, żeby poczuć ulgę, a czasem wystarczyła jedna tabletka. Ale cztery czy pięć? Uśmiechnął się na myśl o tym. Nie ma mowy, żeby potrzebował aż takiej dawki, skoro dwie spokojnie mu wystarczały. Zanim dotarł do samochodu, znowu czuł się sobą.

Nawet nucił jedną z piosenek Kenny Chesney, gdy jechał na pocztę kupić kilkanaście kartonów, żeby się spakować.

Niewiele rzeczy z domu należało wyłącznie do niego.

Tego wieczoru pakowanie rozpoczął od swojego gabinetu. Spakował stare medyczne książki i czasopisma sportowe. Był już w połowie drugiej biblioteczki, gdy po raz pierwszy pomyślał o spotkaniu z Brooke w szpitalu. Kiedyś pisał do niej listy, chyba były w gabinecie, w jakimś pudełku. Listy, które pisał do niej rok przed ślubem.

Nagle, jakby od tego zależało jego życie, wstał i rozejrzał się po pokoju. Musiał znaleźć te listy, musiał przypomnieć sobie, co czuł do swojej żony, zanim wszystko się zmieniło. Jego wzrok spoczął na szafie wnękowej, i już wiedział. Położył je w pudełku na najwyższej półce, gdy wprowadzili się do tego domu.

Co takiego powiedział owego dnia do Brooke?

- Którejś niedzieli w deszczowe popołudnie usiądziemy razem i przeczytamy je, dobrze?

Objęła go w pasie i uśmiechnęła się.

- Bardzo chętnie.

Minęło wiele deszczowych niedzielnych popołudni, a pudełko wciąż stało na półce, nietknięte. Czy istniał jakiś powód, dla którego nie mieli czasu, aby cieszyć się sobą? A może zbyt zajęli się karierą, żeby zatroszczyć się o cokolwiek innego?

Peter na chwilę zamarł w bezruchu i spojrzał na swoje dłonie. Nie trzęsły się - jeszcze nie. Ale uczucie odrętwienia opuszczało jego serce i duszę. Inaczej nie pomyślałby o tych listach. Wyprostował ramiona i nakazał sobie spokój.

Dwadzieścia minut do kolejnych tabletek. Nie weźmie ich wcześniej, nie wpadnie w pułapkę uzależnienia tak jak inni.

Przecisnął się pomiędzy do połowy wypełnionymi kartonami, otworzył drzwi od szafy i zajrzał na górną półkę. Po prawej stronie stało proste szare pudełko. Wyciągnął rękę i wyjął je. Wpatrywał się w nie, zahipnotyzowany, gdy szedł przez pokój i powoli siadał na fotelu za biurkiem.

Wieczko zdjął z łatwością, ale poczuł wahanie. Dlaczego przestał pisać do niej listy? Jakie życiowe sprawy stały się ważniejsze? I dlaczego przypomniał sobie o nich właśnie teraz, po wypadku Hayley i rozpadzie swojego małżeństwa?

Gdy zajrzał do środka, poczuł na sercu ogromny ciężar. Pamiętał o listach, ale to? W pudełku razem z jego listami znajdowało się mnóstwo poskładanych kartek - papierów listowych o delikatnych kolorach. Zauważył jeden z nich, na samej górze, koloru jasnoniebieskiego. Delikatnie go wyjął.

Jego palce zaczęły drżeć - pierwszy rzeczywisty sygnał, że lekarstwo przestaje działać. Powiedział sobie, że najpierw przeczyta list; pigułki mogą poczekać. Otworzył go i znalazł początek.

Droga Brooke.

Jest wczesny ranek, zbyt wczesny na wschód słońca. Właśnie wróciłem z najdłuższego w moim życiu dyżuru. Godzina po godzinie powtarzałem sobie, że ta noc zakończy się i nie chcę, aby kiedykolwiek się powtórzyła. A jednak ta noc nie była wcale taka najgorsza. Ponieważ bez względu na liczbę ludzi, którzy przewinę/i się przez gabinet zabiegowy, nie było nawet dziesięciu minut, abym nie myślał o tobie.

Nie wierzę w Boga ani jakąś wyższa siłę, nie po tylu latach studiowania medycyny. Wiesz o tym. Ale teraz gdy to piszę, mógłbym przysiąc, że coś większego niż my sami połączyło nas. Bo jak inaczej życie mogłoby zaprowadzić mnie do kogoś takiego jak Ty? Może to przeznaczenie lub karma czy reinkarnacja. Ale gdybym nawet przeszukał całą kulę ziemską i rozmawiał z każdą napotkaną po drodze kobietą, wiem, że nigdy nie znalazłbym kogoś takiego jak Ty.

Peter zatrzymał się na chwilę i spojrzał na datę w prawym górnym rogu. Policzył ile miał lat, gdy to napisał. Dwadzieścia siedem, prawie dwadzieścia osiem. Właśnie odbywał staż, pracując wieczorami na ostrym dyżurze, a Brooke kończyła medycynę. Ponownie przeniósł wzrok na kartkę i zaczął czytać dalej.

Bardzo się cieszę, że jesteś moją żoną, Brooke. Dzięki Tobie chce mi się śmiać i nie mogę doczekać się jutra. Cieszy mnie fakt, że możemy wspólnie grać w tenisa i tryktraka i wciąż znajdować czas na rozmowy o medycynie, moich przypadkach, twoich kursach i naszych marzeniach o przyszłości.

Czyż to nie cudowne? Znam Cię od trzech lat i już nie pamiętam, jak wyglądało życie bez Ciebie.

W niewyobrażalny sposób wszystko układa się tak jak chciałem. O takim życiu marzyłem już jako trzynastolatek.

Wiesz o moim ojcu, o tym że opuścił nas, gdy miałem osiem lat. Nie wiem, czy Ci o tym mówiłem: po jego odejściu przez cztery lata myślałem, że małżeństwo to pułapka, obiecywałem sobie, że nigdy się nie ożenię, nigdy nie pozwolę, aby moje dzieci przechodziły przez takie cierpienie, jakie zadał nam ojciec.

Ale gdy byłem w ósmej klasie, coś się zmieniło.

Mój przyjaciel Steve zaprosił mnie do siebie kilka razy w wakacje. I zobaczyłem coś, czego nigdy przedtem nie widziałem. Jego rodzice siedzieli razem i rozmawiali, trzymając się za ręce. Oni rzeczywiście się kochali. Nigdy nie zapomnę uczucia, które wtedy mi towarzyszyło. Wtedy właśnie zacząłem marzyć, że może... może... małżeństwo jest dobrą rzeczą, jeśli tylko wygląda tak jak związek rodziców Steve'a.

A teraz, jakimś niesamowitym, kosmicznym zrządzeniem, sam mam takie małżeństwo, przekonany, że cokolwiek się wydarzy, zawsze będę Cię kochać, zawsze będę Cię uwielbiać i nigdy, przenigdy Cię nie opuszczę. Nawet przez milion lat. A nasze dzieci - jeśli będziemy je mieć - nie będą musiały przeżywać życia, zastanawiając się, gdzie jest ich tata. Ponieważ zawsze będziemy razem, dobrze? Oczywiście nie martwię się tym, że ty mogłabyś odejść, ponieważ nie znajdziesz nikogo, który zaparzyłby dla Ciebie lepszą kawę.

Brooke, czy mówiłem Ci ostatnio, jak bardzo jestem z Ciebie dumny? Nie tylko jesteś wspaniałą studentką, ale któregoś dnia staniesz się znakomitym lekarzem, ponieważ dbasz o najdrobniejsze szczegóły. To po pierwsze, a po drugie, naprawdę zależy Ci na ludziach; widziałem to podczas ćwiczeń. Pewnego dnia, gdy otworzysz własną praktykę, stanę się Twoim największym wielbicielem, kochanie. Nie mogę się doczekać.

Cóż, jestem zmęczony i chce mi się spać. Zostawiam ten list, żebyś mogła go przeczytać, gdy się obudzisz. Z każdym oddechem kocham Cię coraz bardziej.

Peter

Gdy skończył czytać list, jego dłonie drżały bardziej niż przedtem. Wrócił do początku i przeczytał list jeszcze raz. Zmrużył oczy, zmieszany słowami, które sam napisał. Za trzecim razem jego ręce trzęsły się już tak bardzo, że nie mógł odczytać liter. Odłożył niebieskie kartki na podłogę, wyciągnął z kieszeni spodni plastikową torebkę i wyjął dwie tabletki.

W rekordowym tempie włożył je do ust i spojrzał na zegar. Przyglądał się dużej wskazówce, wolno i miarowo pokonującej kolejne okrążenia. Cztery minuty... pięć. Na jego czole lśniły krople potu. Jego nogi drżały, a serce biło coraz mocniej i coraz szybciej.

Osiem minut, dziesięć.

Peter poczuł, że jego oddech przyspiesza. Coś było nie tak. Tabletki zwykle zaczynały działać po dziesięciu minutach, ale tym razem... tym razem czuł się jeszcze gorzej. Być może to zawał albo wylew. Może w ciągu ostatnich godzin wziął za dużo tabletek i teraz nastąpiła reakcja.

Może umierał.

- No dalej... - wyszeptał. Ulga przyjdzie. Musi. Tabletki to gwarantowały.

Ale zamiast tego poczuł, że pot pokrywa całe jego ciało; po dwunastu minutach miał mokrą koszulę. Czyżby potrzebował większej dawki? Co się działo? Czyżby dwie tabletki to za mało? A może za długo czekał, zanim je wziął? Czuł się jak podczas maratonu; podłoga znowu zaczęła falować, ale on nie mógł się ruszyć, nie mógł oddychać. Nic nie było w stanie uspokoić jego rozpędzonego serca ani sprawić, że mógł zaczerpnąć kolejny oddech.

Może coś było nie tak z tabletkami; może były wadliwe i nie skutkowały. Ponownie otworzył plastikową torebkę i sięgnął po kolejne dwie pastylki. No dalej, Peter, cóż ci szkodzi? Dalej... weź je... weź je i poczujesz się lepiej.

Głos w jego umyśle prześladował go, jego aroganckie i wrogie brzmienie przeraziło go. Przyglądał się kolejnym dwóm tabletkom. Nie, jeszcze nie teraz. Schował je i zamknął torebkę. Zaczeka. Jeśli nie poczuje ulgi w ciągu dwudziestu minut, na pewno je weźmie.

Trzynaście minut. Jego serce zwolniło nieco i zaczęło bić w dziwnie nieregularnym rytmie, niebezpiecznym, jeśli nie wróci do normy. Próbował głęboko oddychać, jednak jego oddech był bardzo płytki, chwytał niepełny haust powietrza, mając zarazem wrażenie, że się dusi.

Te symptomy nie były mu obce, jednak nigdy nie doświadczył ich osobiście. Brakowało mu powietrza, nie był w stanie odnaleźć tego kojącego rytmu oddychania, który od zawsze był dla niego czymś oczywistym. A jego serce? Czuł własny puls. Łomot serca. Cisza. Łomot, łomot, łomot. Długa cisza. Łomot, łomot, łomot. Cisza. Łomot, łomot. Cisza.

Zbyt długa cisza.

Wstrzymał oddech i wciągnął brzuch, walcząc z paniką, zmuszając serce do bicia i odnalezienia normalnego rytmu pracy.

Sześć sekund... siedem... nagle serce załomotało i zaczęło bić inaczej. Wciąż za szybko, ale przynajmniej regularnie. Stopniowo jego nogi, a potem ręce, rozluźniły się, a oddech zwolnił.

Czternaście minut po przyjęciu tabletek.

Kolejna minuta i poczuł, że strużki potu nie płyną już po jego ramionach i plecach. Patrzył na zegar, przerażony i zszokowany.

Troszeczkę mniej niż siedemnaście minut i jego ciało znowu funkcjonowało normalnie. Sześć minut dłużej niż zazwyczaj. To źle. Włożył plastikową torebkę z tabletkami do kieszeni i odetchnął. Nie, to wręcz potwornie.

To oznaczało, że musi brać je częściej lub brać ich więcej. Nie mógł już siebie okłamywać, zastanawiając się, czy ma problem, czy też nie. Jeśli potrzebuje więcej niż dwóch tabletek na godzinę, żeby czuć się dobrze, nie może już dłużej udawać.

Ma problem.

Ale jeśli był w stanie odczekać siedemnaście minut, to może wcale nie musi zwiększać dawki. Przecież dał sobie radę. Nie chodziło o to, czy poradzi sobie następnym razem, gdy zajdzie taka potrzeba, ale o fakt, że lepiej było pozostać przy mniejszej dawce, niż skończyć w jakimś ośrodku odwykowym.

Potworny niepokój zniknął i Peter ponownie wziął list do ręki. Najważniejsze zdania krzyczały do niego, prześladując go i przypominając mu, jak bardzo kiedyś był zakochany.

Bardzo się cieszę, ze jesteś moją żoną, Brooke. Dzięki Tobie chce mi się śmiać i nie mogę doczekać się jutra... zawsze będę Cię kochać, zawsze będę Cię uwielbiać i nigdy, przenigdy Cię nie opuszczę. Nawet przez milion lat. A nasze dzieci - jeśli będziemy je mieć - nie będą musiały przeżywać życia, zastanawiając się, gdzie jest ich tata.

Te słowa nie mogłyby brzmieć bardziej obco, nawet gdyby były po hiszpańsku. Czytając zdanie po zdaniu, uświadamiał sobie coś smutnego. Obecnie ani jedno z nich nie było prawdziwe. Ani jedno. Od roku albo i dłużej nie cieszył się, że Brooke była jego żoną, nie znajdował żadnych powodów do śmiechu ani wyczekiwania dnia jutrzejszego, który mieliby przeżyć razem. Była zbyt pochłonięta karierą i dziećmi, aby troszczyć się o niego, więc dawno już przestał ją kochać. A nawet był pewien, że przestał ją lubić.

Brooke była teraz zupełnie inna. Kiedy ostatnio grali w tryktraka czy też rozmawiali o medycynie? I kiedy ostatnio razem się śmiali? Nie, Brooke była zbyt zajęta własną praktyką lekarską, budowaniem własnego autorytetu jako najlepiej zapowiadającego się pediatry w Bloomington, zbyt oddana swoim pacjentom, aby zostawić coś dla niego.

A dziewczynki?

Nie miał pewności co do Hayley, ale jak dobrze pójdzie, prawdopodobnie nie będzie pamiętała, że kiedykolwiek istniał, zapomni, że w ogóle miała ojca, który pozwolił jej wpaść do basenu. Ale Maddie z pewnością będzie dorastała, wiedząc, jak to jest żyć bez ojca.

Ta prawda powinna go zasmucić, przecież w jakimś stopniu zawiódł. Ale zamiast tego czuł, że to nieuniknione. Teraz rozumiał własnego ojca; przez co przechodził. Czasami miłość małżeńska umiera. I gdy tak się stanie, dzieci po prostu muszą to przyjąć.

Po raz kolejny spojrzał na list. System jego wierzeń był wtedy zupełnie inny. Przeznaczenie lub karma? Kosmiczne zrządzenie? Reinkarnacja? Jak bardzo był niedojrzały, wierząc w to wszystko. Przecież nie było w tym ani odrobiny prawdy. Nic więcej niż tylko romantyczne błądzenie i pobożne życzenia.

Na długo przed narodzeniem Hayley przestał wierzyć w tego rodzaju rzeczy. Zycie i wszystko, co było z nim związane, można było wytłumaczyć nauką. Naukowymi metodami lub odkryciami czy też teoriami. Jedną z trzech możliwości.

Ale potem, po 11 września, zgodził się na pójście do kościoła razem z Brooke, i stało się coś dziwnego. Myśl o Bogu - jedynym Bogu, Stwórcy całego wszechświata - zaczęła nabierać sensu. Przecież niektóre naukowe odkrycia i niewyjaśnione fenomeny były dowodem na istnienie Boga. Stworzenie, wielka powódź, ukrzyżowany Chrystus, przywrócony do życia, pusty grób. Nagle to wszystko stało się realne, bardziej realne niż całe tomy podręczników i naukowych teorii. Kazania pastora Marka przemawiały do jego serca i na chwilę życie nabrało znaczenia i sensu większego niż kariera i znajomości.

Ale w tym samym czasie w jego małżeństwie coś zaczęło umierać. Peter westchnął. Oto co dało mu chodzenie do kościoła i wiara w Boga. Nie chodzi o to, że wiara zniszczyła go, ale mu nie pomogła.

Schował list do pudełka i przykrył je wieczkiem. Zastanawianie się nad tym, co kiedyś czuł do Brooke, nie mogło przynieść niczego dobrego. Pod każdym względem była teraz inną osobą. Listy to potwierdzały. Ale powiedziały mu coś jeszcze, coś smutnego i niepodważalnego.

On także stał się kimś innym.



ROZDZIAŁ 16



Minęła połowa grudnia, a Ashley wciąż odwlekała wizytę u lekarza. Ślub Luke'a zbliżał się bardzo szybko, a zaraz po nim Boże Narodzenie. Kilka tygodni nie powinno zrobić wielkiej różnicy. Poza tym lekarze pod koniec roku nie przyjmowali nowych pacjentów. Nie, gdy nie występowały symptomy, a tak było w przypadku Ashley.

Poza tęsknotą za Landonem, czuła się dobrze.

Było poniedziałkowe popołudnie, tuż przed trzecią, i Ashley kończyła właśnie w domu rodziców jeden ze swoich obrazów. Drużyna Ryana miała akurat przerwę w rozgrywkach, więc Kari wróciła do pracy na pół etatu jako modelka. Dzisiaj jednak razem z Elizabeth zabrały Jessie, Cole'a i Maddie na lunch do parku rozrywki, więc Ashley mogła trochę popracować w pokoju gościnnym rodziców.

Dzień był chłodny, na ziemi leżała kilkucentymetrowa warstwa śniegu. Wieczorem spodziewano się większych opadów. Ashley uwielbiała zimę; chłód na zewnątrz gromadził całą rodzinę w domu Baxterów, który wówczas dosłownie promieniował ciepłem i miłością. Taka atmosfera sprzyjała malowaniu.

Obraz, nad którym obecnie pracowała, był kombinacją ostatnich wydarzeń, które w sposób szczególny dotknęły jej serca. Na pierwszym planie widać było chłopca przebranego w strażacki mundur. Chłopiec trzymał za rękę starszą kobietę, która od tyłu wyglądała zupełnie jak Irvel. Obydwoje stali na chodniku przed jednostką straży pożarnej; na maszcie powiewała amerykańska flaga. Chłopiec salutował.

Ashley przyglądała się swojej pracy - namalowała niebo, co uczyniło flagę jeszcze bardziej wyraźną. Było dobrze... bardzo dobrze. Landon byłby zachwycony. Zagryzła wargę i pomyślała o nim. Gdzie teraz był i co porabiał? Czy przygotowania do awansu całkowicie go pochłonęły?

I czy w ogóle o niej myślał?

Jej wzrok spoczął na uroczym budynku jednostki. Zabawne, jak wiele jej dzieł odzwierciedlało Landona i jego pracę. Zupełnie jakby stanowił źródło jej twórczych inspiracji, nawet teraz gdy ich życiowe drogi biegły w zupełnie odrębnych kierunkach.

Coś jej nie pasowało w trawniku przed jednostką, chwyciła więc za najmniejszy z pędzli. Wymieszała bladożółtą farbę z zielenią o jesiennym odcieniu i dodała do trawy kilka pojedynczych smug. Właśnie tak. Usiadła i studiowała obraz.

- Doskonale - wyszeptała, po czym zrobiła to, co zwykła ostatnio czynić, wróciwszy do malowania. Skłoniła głowę, zamknęła oczy i głośno powiedziała: - Boże, dziękuję, że pozwoliłeś mi malować. Użyj tego dzieła, użyj mojego obrazu do zmiękczania serc i kierowania ich ku Tobie.

Gdy otworzyła oczy, przez dłuższą chwilę przyglądała się obrazowi i jedno wiedziała już na pewno. Ta praca musi pójść do galerii. Po otrzymaniu wczesną jesienią wyników badania krwi, zdecydowała, że nie będzie już wystawiała swoich obrazów w Nowym Jorku. Zamiast tego zabrała kilka z nich do najsłynniejszej lokalnej galerii, położonej blisko uniwersytetu. Właścicielka była zachwycona.

- Rozumiem, dlaczego tak dobrze sprzedawały się na Manhattanie. -Kobieta miała około czterdziestki, sklep w Bloomington prowadziła już od dziesięciu lat. - Chętnie przyjmę pani obrazy.

- Nie będę pracować na pełny etat, ale jeśli się pani zgodzi, chciałabym prezentować u pani moje dzieła. Nawet jeśli byłby to jeden obraz miesięcznie.

Kobieta zgodziła się. I teraz właśnie Ashley pomyślała, że to będzie jej pierwszy obraz, który chciałaby wystawić. Sklep był mały, w niczym nie przypominał obszernej, wykonanej ze skóry i mahoniu sali wystawowej w Nowym Jorku. Piece of My Art, tak się nazywał, co zupełnie przystawało do nowego i wolniejszego tempa jej życia.

Usłyszała samochód na podjeździe i uśmiechnęła się. Wrócili do domu; już prawie czuła ramiona Cole'a wokół szyi. Weszli przez garaż; z dołu dobiegł do niej głos jej synka oświadczającego, że idzie poszukać mamusi.

- Gdzie jej moja ukochana mamusia? Już jestem! Ashley uśmiechnęła się. Ona i Cole byli sobie teraz tacy bliscy; na zawsze już pozostanie to zasługą Landona. Jej synek wpadł do pokoju i zatrzymał się, gdy spojrzał na sztalugi. Już od dawna rozumiał, że nie wolno jej przeszkadzać, gdy maluje.

- Jeszcze malujesz, mamusiu? - Miał na sobie sportową bluzę, golf i niebieskie dżinsy.

- Nie, właśnie skończyłam. - Odłożyła pędzel, wytarła ręce o fartuch i wstała z taboretu. Gdy znajdowała się kilkadziesiąt centymetrów od sztalug, wyciągnęła ręce, a on do niej podbiegł i skoczył jej w ramiona. - Jak było w parku rozrywki?

- Bardzo fajnie. Razem z Maddie ścigaliśmy się na zjeżdżalniach. - Miał zaróżowione policzki, rozczochrane włosy i był spocony. - To najlepsze miejsce. Nawet Jessie bawiła się z innymi maluchami.

- Świetnie. - Ashley pocałowała go w czoło. Poczuła słony smak oraz zapach mydła i popcornu. - Brzmi tak, jakbyś chciał, żebyśmy wkrótce poszli tam razem.

- Może jutro! - Oczy Cole'a rozbłysły, gdy zsuwał się na podłogę.

- Być może. - Wzięła go za rękę. Jej pędzle potrzebowały czyszczenia, ale to mogło poczekać kilka minut. - Chodźmy porozmawiać z babcią i ciocią Kari.

Zeszli razem po schodach. Ashley znalazła mamę z siostrą w kuchni, rozmawiające przyciszonymi głosami. Mama przecierała oczy. Ashley zatrzymała się w pewnej odległości od nich i spojrzała na Cole'a.

- Hmm... Cole, może pójdziesz na górę i pobawisz się w pokoju?

- Dobrze. - Przebiegł obok sofy, gdzie spała mała Jessie, przykryta swoją kurtką. Zatrzymał się i odwrócił. - Babciu, czy mogę pobawić się klockami?

- Tak.

Ashley spojrzała na syna.

- Tylko potem posprzątaj po sobie.

- Dobrze - uśmiechnął się do niej promiennie i już był na schodach, nieświadomy dramatu rozgrywającego się w kuchni.

Ashley spojrzała na mamę; podchodząc do niej, zdusiła w sobie głębokie westchnienie. Od momentu wypadku Hayley Elizabeth nie wróciła do formy. Nie była już tak pogodną i radosną osobą, jak dawniej.

- Hej... - uśmiechnęła się, mając nadzieję na poprawienie jej nastroju. -Cole twierdzi, że świetnie się bawiliście.

Kari obróciła się i oparła o kuchenny blat. Jedną rękę trzymała na ramieniu Elizabeth.

- Dzieci bardzo się cieszyły.

- Świetnie. - Ashley przeniosła wzrok na mamę. - Co się dzieje? Elizabeth pokręciła głową i zacisnęła usta. Wyciągnęła rękę, jakby chciała

powiedzieć, że teraz nie może tego wyjaśnić.

- Przepraszam. Kari przejęła dowodzenie.

- W drodze do domu zatrzymaliśmy się u Brooke, żeby zostawić Maddie.

- Czy z Hayley wszystko w porządku? - Ashley poczuła gwałtowniejsze bicie serca. Kilka dni temu wypisano Hayley do domu.

- Tak. - Kari zerknęła na matkę. - To takie trudne. Zupełnie inaczej wyglądała w szpitalnym łóżku. Tam najmniejsze postępy cieszyły. Ale jej widok przypiętej pasami do inwalidzkiego wózka...

Elizabeth sięgnęła po chusteczkę i wytarła łzy.

- Czuje się już tak dobrze. Ale.... nie potrafię wyobrazić sobie dnia, w którym będzie jeździła na swoim różowym rowerku.

- Dlatego właśnie musimy się modlić. - Ashley zrobiła krok do przodu i objęła wzrokiem mamę i siostrę. - Bóg ją uzdrowi, mamo, wiem to.

Elizabeth przytaknęła.

- To nie wszystko. - Pociągnęła nosem, a jej czerwone i podpuchnięte oczy napotkały na wzrok Ashley. - Peter wyprowadził się. Miałam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Myślałam, że być może czuje się winny wypadku Hayley, ale po jej powrocie do domu zmieni zdanie.

- A teraz Brooke nie jest pewna, czy w ogóle pojedzie na ślub Luke'a. -Kari zwróciła smutną twarz w kierunku Ashley. - Mama nie płakała, dopóki nie wsiadła do samochodu. Udawała silną dla Brooke.

- Mamo... - Tym razem Ashley podeszła z drugiej strony i przytuliła matkę. - Tak mi przykro.

- To moja wina. - Elizabeth zdobyła się na delikatny uśmiech. - Cały czas modlę się za Brooke i wiem, że Bóg mnie słyszy. Pewnego dnia wszystko się ułoży i życie znowu nabierze sensu. - Zwiesiła na chwilę głowę. - Przez całe życie uczyłam was, abyście szukali radości, szukali powodów do bycia szczęśliwymi, wbrew okolicznościom. A teraz... - Jej głos załamał się i zadarła głowę. Ashley dokończyła za nią.

- A teraz chcesz, żebyśmy my ci o tym przypomniały, tak?

- Chyba tak.

Ashley i Kari wymieniły spojrzenia, mówiące o tym, że sprostają zadaniu. Jeśli mama ich potrzebuje, będą przy niej. Tak jak ona zawsze była silna dla nich, na krętych drogach prowadzących do ich dorosłego życia.

- Myślę, że to dobry moment na filiżankę herbaty. - Ashley odwróciła się i zdjęła z kuchenki czajnik. Napełniła go wodą i włączyła palnik, po czym z zabytkowego kredensu, stojącego pomiędzy kuchnią a jadalnią, wyjęła filiżanki z chińskiej porcelany. - Pamiętacie to powiedzonko?

Elizabeth nie mogła się w tej chwili nie uśmiechnąć.

- Nie rozwiążesz tego bez Boga i filiżanki dobrej herbaty.

- No właśnie. - Kari podprowadziła Elizabeth do stołu i kilka minut później rozmawiały już o ślubie Luke'a, robiąc to, czego od zawsze uczyła ich matka.

Doszukując się dobra w każdej sytuacji.

Nawet tak ponurej, jak ta, w której znalazła się Brooke.



ROZDZIAŁ 17



Po tygodniu przekładania wizyty Ashley i Cole wybrali się w odwiedziny do Brooke i dziewczynek. Od chwili gdy zaparkowali samochód, sytuacja wydawała się trudna. Jak to możliwe, że wszystko tak się zmieniło? Gdziekolwiek spojrzała Ashley, wszędzie widział swoją roześmianą siostrzenicę, skaczącą po trawniku, bawiącą się z Maddie w chowanego lub wyścigi w bieganiu.

Wspomnienia w domu Brooke i Petera będą równie bolesne. Gdy szli chodnikiem, Ashley wzięła Cole'a za rękę, ale w połowie drogi zatrzymała się i opuszkami palców uniosła jego podbródek.

- Nie zapomnij, o czym rozmawialiśmy.

- Dobrze. - Cole zmarszczył brwi i poważnie pokiwał głową. - Hayley jeszcze nie wyzdrowiała, mimo że jest już w domu.

- Dokładnie. - Ashley czuła się zmęczona, niezupełnie gotowa do tej wizyty. - Ona nie może biegać i bawić się jak kiedyś. Dopóki - powoli wypuściła powietrze - dopóki nie poczuje się lepiej.

- Dobrze, mamusiu.

Brooke otworzyła im drzwi i Ashley uderzył wyraz jej twarzy. Pokój, to był głęboki pokój. Cierpienie, smutek i ból, tak. Ale pomimo spustoszenia, które ostatnio dokonało się w jej życiu, z głębi jej duszy emanował pokój.

- Witajcie, kochani. - Otworzyła szerzej drzwi. - Dzięki, że przyszliście. Na moment oczy Brooke i Ashley spotkały się. Rozmawiały już o tym, o reakcji Cole'a, gdyż miał zobaczyć Hayley po raz pierwszy od jej wypadku. Teraz mogły jedynie go obserwować.

Cole uściskał Brooke i spojrzał w kierunku jadalni.

- A gdzie jest Maddie?

- Na górze. - Brooke poczochrała równo obciętą grzywkę Cole'a. - Czeka na ciebie.

Cole oblizał usta i przestąpił z nogi na nogę.

- Ciociu, czy mogę najpierw przywitać się z Hayley?

- Tak, kochanie. Jest przy stole. Zaraz będzie jadła mus jabłkowy. - Brooke pochyliła się i położyła ręce nad kolanami. - Chodź ze mną, dobrze?

Ashley poczuła skurcz żołądka; objęła się w pasie, powstrzymując lęk.

- No pewnie. Chodźmy się przywitać. Cole sięgnął po jej dłoń.

- Razem, mamusiu, dobrze?

Ponownie Brooke i Ashley wymieniły spojrzenia. Cole rozumiał, że coś się zmieniło, z pewnością. W przeciwnym razie pobiegłby szukać Hayley, tak jak robił to zawsze.

We troje weszli do jadalni. Cole zatrzymał się na chwilę, kurczowo ściskając dłoń Ashley. Podbródkiem prawie że dotykał swojej klatki piersiowej, gdy zerkał na Hayley. Była przypięta pasami do małego wózka inwalidzkiego, głowę miała mocno odchyloną na bok. Ashley podążyła za wzrokiem Cole'a, gdy przyglądał się bezwładnie zwisającym z oparć wózka dłoniom Hayley, gdy uniósł oczy ku jej na wpół otwartym ustom.

- Myślę, że jest głodna. - Cole spojrzał na Brooke.

- To nic. - W oczach Brooke zabłyszczały łzy. - Zje potem, jak się z nią przywitasz.

Powoli, palec po palcu, Cole wypuścił dłoń Ashley, i niepewnym krokiem przemierzył odległość dzielącą go od wózka Hayley. Ashley obserwowała siostrzenicę, jej oczy podążające za Cole'em. Wydawało się, że go zauważyła, ale go nie rozpoznała. Ashley poklepała więc Cole'a po ramieniu i delikatnie popchnęła go do przodu; jej głos był łagodny - nie chciała przestraszyć Hayley.

- Powiedz coś do niej, ona cię widzi. Cole zerknął na Ashley przez ramię.

- Ale co mam powiedzieć?

Gdy usłyszała to pytanie, miała wrażenie, że pęknie jej serce, i mogła tylko się domyślać, co poczuła Brooke. Zerknęła ukradkiem na swoją starszą siostrę, szukając właściwych słów.

- Udawaj, że jest zdrowa - powiedziała łagodnym szeptem. - To najlepszy sposób na rozmowę z nią.

Cole pokiwał głową i wyprostował się. Po czym podszedł bliżej i pochylił się.

- Cieszę się, że wróciłaś do domu, Hayley. Tęskniłem za tobą, gdy cię nie było.

Z gardła Hayley wydobył się dźwięk przypominający gaworzenie. Kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu.

- Cole! Popatrz! - Brooke przytuliła go, stając z tyłu.

- Ona lubi z tobą rozmawiać.

Ashley pomyślała o tym samym. Cole odwrócił się i spojrzał na Brooke.

- Czy mogę ją dotknąć?

- Tak, skarbie. - Brooke przyłożyła palce do ust i na chwilę opuściła głowę. - Proszę, Cole. Oczywiście, dotknij ją.

Hayley zaczęła poruszać głową, kręcąc nią na boki, w charakterystyczny, powolny i mechaniczny sposób. Z wcześniejszego doświadczenia Ashley wiedziała już, że za chwilę zacznie płakać. Ale w chwili gdy Cole położył swoje palce na jej dłoni, znieruchomiała.

- Hayley, czy mogę ci coś powiedzieć? Dziewczynka skierowała wzrok na Cole'a i przez chwilę wyglądała prawie normalnie.

Cole głośno przełknął ślinę.

- Rozmawiałem o tobie z Jezusem. - Palcami objął dłoń Hayley, tak jak zwykł to robić przed wypadkiem, gdy ona była małą siostrzyczką, a on starszym bratem. - Prosiłem Jezusa, żebyś wyzdrowiała, tak żebyśmy znowu mogli się ścigać, dobrze?

Usta Hayley ponownie przekrzywiły się i wydobył się z nich krótki dźwięk przypominający śmiech.

- Pamiętasz, Hayley? - Cole włożył kciuki w uszy i zaczął poruszać palcami. Widział, jak to robiła Helen z Sunset Hills, tym samym komunikując, że niektórzy z siedzących z nią przy stole ludzi chyba postradali zmysły. Cole uznał ten gest za bardzo zabawny. Gdy kilka miesięcy temu podczas pikniku nad jeziorem Monroe pokazał go Hayley i Maddie, dziewczynki ze śmiechu aż się poprzewracały.

Teraz Hayley przyglądała się Cole'owi z większym skupieniem niż wcześniej. Gdy podniosła wzrok i zobaczyła jego kciuki w uszach oraz poruszające się palce, zaczęła się śmiać. Pod żadnym względem nie przypominało to normalnego śmiechu, ale było w tym coś bardzo autentycznego, przypominającego dawną Hayley. Brooke także to zauważyła. Zachowanie Cole'a zabrało Hayley do poziomu poznawczego, którego jak dotąd nie potrafiła osiągnąć.

Zachęcony śmiechem Hayley, Cole wciąż poruszał palcami i robił śmieszne miny, obchodząc wózek dookoła. Z każdą mijającą sekundą śmiech Hayley stawał się coraz bardziej naturalny.

W końcu rozpromieniony i zdyszany Cole zatrzymał się, pochylił nad Hayley i pocałował ją w policzek.

- Kocham cię, Hayley.

Wzrok Hayley spoczął na nim, i tym razem Ashley nie miała już żadnych wątpliwości. Hayley go rozpoznała. Nawet rozległe uszkodzenie mózgu nie naruszyło więzi, która istniała pomiędzy tą dwójką. Hayley wydała z siebie gardłowy dźwięk, zupełnie jakby chciała mu coś odpowiedzieć.

Cole pogłaskał ją po głowie i uśmiechnął się do niej słodko.

- Hayley, fajnie, że czujesz się dobrze. Przyjdę później i pobawimy się jeszcze.

Wtedy też uśmiechnął się do Ashley i Brooke. Zapomniał już o swoim początkowym wahaniu, a jego dziecięca szczerość wystarczyła, aby należycie ocenił sytuację. Nieważne, że Hayley nie była tym samym dzieckiem co wcześniej, że czekała ją jeszcze długa droga powrotu do normalności. Cole'owi wystarczyło to, że śmiała się z jego wygłupów.

Gdy ucichły już kroki Cole'a, biegnącego po schodach do pokoju Maddie, Ashley usiadła naprzeciw Hayley, a Brooke obok niej.

Brooke spojrzała na Ashley i wzruszyła ramionami. W jej oczach błyszczały łzy, ale zamiast płaczu z jej ust wydobył się śmiech, usuwający wcześniejsze napięcie.

- Niesamowite. - Otarła łzy, płynące po jej policzkach. - Gdy ją pocałował, uświadomiłam sobie, że niepotrzebnie się bałam.

- Ja też. - Ashley pociągnęła nosem. - Cieszę się, że zabrałam go ze sobą.

- Właśnie dlatego jest w domu. - Brooke wzięła głęboki wdech i przeniosła wzrok na Hayley. - Powoli wszystko zaczyna wracać do normy.

Na zewnątrz padał śnieg, a na kuchennym barku płonęła waniliowa świeca. Brooke zaczęła łyżeczką podawać Hayley mus jabłkowy.

- Już nie jest sztywna, zauważyłaś to? - Teraz gdy siedziały naprzeciwko siebie, Ashley dostrzegła na twarzy Brooke zmęczenie; zmarszczki wokół jej oczu pogłębiły się, ale w jej głosie słychać było nadzieję.

- Tak. - Ashley spojrzała na siostrzenicę, na jej na wpół otwarte usta i głowę spoczywającą nieruchomo na oparciu wózka. Aby w tej sytuacji doznać otuchy, z pewnością nie wolno było wracać myślami do obrazu dawnej Hayley, tej sprzed wypadku. Wtedy łatwiej było o pozytywne myślenie. - Nie wygląda na to, żeby cierpiała.

- To lekarstwa. - Brooke zanurzyła łyżeczkę w musie i podała Hayley małą porcję. - Znaleźli odpowiedni środek, który działa odprężająco na mięśnie i zarazem powstrzymuje ataki. To cudowne, naprawdę.

Ashley założyła nogę na nogę i zdobyła się na uśmiech. Cudowne? Cudowne byłoby, gdyby Hayley mogła zeskoczyć z wózka i pobiec po schodach za Cole'em. Gdyby tak jak on mogła włożyć kciuki w uszy i pomachać palcami. Ale Brooke zasługiwała na inne słowa.

- Cieszę się, Brooke. - Ashley wyciągnęła rękę ponad stołem i uścisnęła dłoń Brooke. - Robi postępy, z pewnością.

Brooke pokiwała głową i przysunęła łyżeczkę z musem do ust Hayley. Gdy Hayley ją poczuła, poruszyła głową i powolutku otworzyła usta, szerzej niż wcześniej. Brooke włożyła jej łyżeczkę do ust i otarła ją o górną wargę, tak żeby mus jabłkowy został w buzi. Ashley przyglądała się temu z bólem, widząc, ile to wymagało trudu.

Boże, przecież ona tam jest. Uzdrów ją, Panie... proszę.

W myślach powróciła do cytatu, którym pastor Mark podzielił się z nimi ostatniej niedzieli.

Temu zaś, który mocą działającą w nas może uczynić nieskończenie więcej niż prosimy czy rozumiemy, Jemu chwała w Kościele i Chrystusie Jezusie po wszystkie pokolenia wieku wieków! Amen."

Tak, Amen, Boże. Wiem, że tak właśnie jest w przypadku Hayley. Nieskończenie więcej niż prosimy czy rozumiemy. Pokój obmył jej serce. Wierzyła, że tak właśnie jest, że Bóg uzdrawia Hayley, wspierając ją tak samo jak wszystkich innych, którzy Go kochają.

- Zobacz! - Głos Brooke drżał, ale był pełen optymizmu. - Ona połyka, Ash. Ona naprawdę to robi. Czy wiesz, ile to znaczy?

- Super! - Ashley przyglądała się swojej małej siostrzenicy, jak powoli cmoka, aż mus jabłkowy, przesunięty językiem do gardła, znika. - Czy potrafi już pić?

- Dzisiejszego ranka pociągnęła malutki łyczek ze swojego dawnego kubeczka. - Brooke spojrzała na Hayley, a Ashley uderzył ogrom miłości, jaki zobaczyła w oczach swojej siostry. Miłości silniejszej niż ta, którą okazywała przed wypadkiem. - Powiedziałabym, że obecnie znajduje się na etapie mniej więcej czteromiesięcznego dziecka.

- Hmm... - Ashley posmutniała. Spojrzała przed siebie, na kuchnię, a wtedy powróciły przeróżne wspomnienia. Mała Hayley wspinająca się na blat, żeby napić się wody, lub chwytająca ciasteczka, zanim Brooke zdążyła ją powstrzymać. Hayley była niczym promyk słońca, jej śmiech rozbrzmiewał dookoła, a teraz...

Ashley mrugnęła i wspomnienia zniknęły. Boże, pomóż mi się skupić... pomóż mi wierzyć. Brooke włożyła łyżeczkę do musu jabłkowego i serwetką otarła kąciki ust Hayley. Opowiadała dalej o jej postępach.

- ... i jej lekarze twierdzą, że w ciągu najbliższych dwóch lat powinna następować poprawa. Niektóre z ofiar tonięcia robią bardzo duże postępy, natomiast u innych poprawa może być minimalna. - Spojrzała na Ashley. -Ale po tym jak Hayley odzyskała wzrok... wszystko jest możliwe. Naprawdę, Ash.

Rozmowa na moment ustała. Brooke skupiła się na karmieniu Hayley, pragnąc, aby dziewczynka zjadła chociaż pół porcji ze słoiczka. Gdy skończyła ją karmić, wyczyściła sondę i założyła ją ponownie.

Następnie podeszła do lodówki, wyjęła fiolki z lekarstwami oraz czyste igły. Umiejętnie podała Hayley lekarstwo przez małą rurkę przyklejoną do jej przedramienia.

Ashley podziwiała umiejętności swojej siostry. Była niesamowicie delikatna i cierpliwa. Przez cały czas mówiła o tym, jak Hayley dobrze wygląda, jakie zrobiła postępy i że często wydaje z siebie różne dźwięki, zupełnie jakby chciała coś powiedzieć.

- Starasz się, prawda, maleńka? - Brooke pocałowała ją w nosek. Hayley odwdzięczyła się jej dźwiękiem przypominającym śmiech.

- Właśnie tak, mój skarbie. Mamusia wie, że chcesz porozmawiać. Ashley przyglądała się całej scenie, pełna zdumienia, jak bardzo jej siostra zmieniła się w ciągu ostatnich dwóch lat. Obserwowanie Brooke opiekującej się Hayley, światło, które widziała w wyrazie jej twarzy, nadzieja w jej głosie, sprawiły, że przyszła jej do głowy pewna myśl. Oto na własne oczy zobaczyła dobro, które wynikło z 11 września. Jeśli nie byłoby tego tragicznego dnia, Brooke nie poczułaby przynaglenia, aby pójść do kościoła i dowiedzieć się czegoś więcej o Bogu, żeby rozwinąć z Nim osobistą relację.

Ashley wzdrygnęła się. Jakże trudno byłoby znosić cierpienie Hayley bez radości i nadziei, którą dawał Chrystus.

Gdy Brooke skończyła, odpięła pasy przytrzymujące Hayley i wzięła ją na ręce, zapraszając Ashley gestem.

- Przejdźmy do salonu.

Ashley poszła za nią, zahipnotyzowana sposobem, w jaki Hayley patrzyła na Brooke, gdy ta siadała z nią w skórzanym fotelu. Po czym Brooke zaczęła ćwiczyć prawą stopę Hayley, wyginając ją najpierw ku górze, a potem prostując, i powtarzając to wielokrotnie. Oczywiście stanowiło to część programu rehabilitacyjnego.

Brooke uśmiechnęła się do Ashley.

- Słyszałaś coś nowego o ślubie Luke'a i Reagan? Ashley przekrzywiła głowę i utkwiła wzrok w siostrze.

- Przeważnie to, że myślisz o zostaniu w domu.

- Prawdopodobnie będę musiała. - Błysk w oczach Brooke nieco przygasł. -Peter nie pomoże mi przy dziewczynkach, a z Hayley, no cóż... to może być za trudne.

- Czy ona... - Ashley zawahała się. Nie znosiła zadawać zbyt wielu pytań, żeby przypadkiem nie dotknąć jakiegoś bolesnego dla Brooke tematu. - Czy ona może podróżować? Czy to jej nie zaszkodzi?

- Oczywiście. - Brooke wypuściła prawą stopę i zajęła się lewą. - Jej stan jest stabilny. W samolocie musiałaby siedzieć w swoim foteliku samochodowym, ale z pewnością może podróżować. Wszystko, co robię -podawanie leków, terapia, karmienie przez sondę - można zrobić w jakimkolwiek innym miejscu. - Brooke spojrzała na córkę i odezwała się do niej pieszczotliwie. - Prawda, kotku? Możesz wyruszyć w drogę o każdej porze, tak?

Ashley nie rozumiała.

- Więc dlaczego miałabyś nie jechać? Chcemy żebyś tam była.

- Ponieważ wy wszyscy zamierzacie spędzić w Nowym Jorku cały tydzień, prawda?

- Tak. - Chcieli tam zostać od soboty do soboty, przez całe święta. - Erin i Sam, Kari i Ryan oraz Jessie, rodzice, ja i Cole... wszyscy wylatujemy w sobotę po południu.

- Właśnie dlatego. Hayley nie może tak długo pozostać bez opieki lekarskiej. Więc jeśli ślub jest w środę, to znaczyłoby, że musiałabym lecieć we wtorek, sama, i wrócić w piątek, dzień po Bożym Narodzeniu. - Uniosła wzrok. - Nie za bardzo mi to pasuje. Zajmować się Hayley, to jedno. Ale Maddie i Hayley... samotna podróż... w tak bardzo ruchliwe miejsce jak Manhattan, to może być już za wiele.

- Hej... - Ashley pochyliła się. - Nie żartowałam, mówiąc, że zabiorę Maddie na „Króla Lwa". Mogłaby polecieć ze mną i Cole'em w sobotę. A gdy przylecisz z Hayley, zamieszkasz razem z nami w pokoju. Dzięki temu będziesz mogła zajmować się tylko nią.

- Hmm... - Brooke uniosła brwi i zastanowiła się przez chwilę. - To dobry pomysł.

- To świetny pomysł. - Ashley oparła podbródek na dłoniach. - Nawet jeśli przylecisz tylko na parę dni. Bez ciebie to już nie to samo, Brooke.

Brooke zaczęła masować łydki Hayley.

- Mówiłam ci już, że zamierzam wrócić do pracy?

- Do pracy? - Ashley zmarszczyła czoło.

- Tak. Na dwa dni w tygodniu. - Zatrzymała wzrok na Ashley. - Mam pielęgniarkę, która wtedy zostanie z Hayley. - Zawahała się. - Nie mam wyboru, Peter odszedł, więc muszę zarabiać jakieś pieniądze. Alimenty to za mało.

- Alimenty? - Ashley nie przyszło nawet do głowy, że Brooke może mieć jakiekolwiek trudności finansowe. To kolejny problem, który spadł na ramiona jej siostry. - Więc on naprawdę chce rozwodu?

- Widział się już z adwokatem. Nie chce walki. Odda mi połowę majątku i dom, ale wciąż... - Przytuliła mocniej Hayley. - Żyliśmy z dwóch pensji. Muszę podjąć pracę, przynajmniej przez dwa, trzy dni w tygodniu.

Ashley zacisnęła zęby, powstrzymując gniew. Czy Peter nie widzi, co robi Brooke i dziewczynkom? Czy jest ślepy?

- Tak mi przykro, Brooke.

- Nie martw się. Czuję Bożą obecność i zapewnienie, że jakoś sobie poradzę. To mnie trzyma. Nawet jeśli wypłakuję sobie oczy. Uwierz mi.

- A więc dwa dni tygodniowo, tak? Już to zorganizowałaś?

- Tak. Ale zaczynam dopiero na początku roku. - W jej oczach pojawiły się iskierki. - Wiesz co? Myślę o ślubie. Właściwie dlaczego by nie? - Hayley zasnęła w jej ramionach. Brooke wstała, tuląc ją do siebie. - Możesz wziąć koc z kanapy i rozłożyć go na podłodze?

- Pewnie. - Ashley zrobiła to, o co poprosiła ją Brooke.

- Dzięki. - Brooke położyła Hayley na boku i przykryła kocem. Gdy ją ułożyła, włączyła gazowy kominek, budząc do życia płomienie. Efekt był cudowny, szczególnie z padającym za oknami śniegiem i płonącą w pomieszczeniu obok świecą.

Brooke usiadła na sofie obok Ashley.

- Jesteś pewna, że mogłabyś zabrać ze sobą Maddie?

- Oczywiście. - Pomysł stawał się coraz bardziej realny, dając Ashley powód do radości. - Cole przepada za Maddie. Nie będzie się nudził podczas lotu, gdy ona będzie obok.

- A ja naprawdę chciałabym być na ślubie Luke'a. On i Reagan przeszli tak wiele. - Brooke położyła głowę na oparciu sofy; na jej twarzy malowała się tęsknota. - To przypomina mi Ciebie i Landona.

Ashley poczuła gasnący na twarzy uśmiech.

- Tak. - Bez względu na czas, który upłynął, czuła w sercu ból. Brooke spojrzała na nią uważnie.

- Ostatnio niewiele o nim słyszałam. Wraca do domu po zakończeniu kontraktu?

- Nie. - Ashley nie chciała rozmawiać o Landonie, ale Brooke powinna znać prawdę. Zbyt bardzo była skupiona na Hayley, żeby wiedzieć, co się dzieje za szpitalnymi murami. Sprawa Landona, była jedną z tych, które jej uciekły.

- Naprawdę? - Brooke zmarszczyła brwi; z jej twarzy przebijała ciekawość.

- Kilka miesięcy temu byłaś w Nowym Jorku, prawda? Nie planował wtedy powrotu do domu?

- Tak, ale... - Ashley założyła ręce i przycisnęła je mocno do klatki piersiowej. - Dostał awans. - Chciała się uśmiechnąć, ale usta nie słuchały jej.

- Na początku roku obejmie posadę kapitana.

- Więc... - Na usta Brooke cisnął się uśmiech. - Czy to oznacza, że więcej czasu będziesz spędzała w Nowym Jorku?

Ashley potrząsnęła głową i odchyliła się do tyłu. Ukrywanie prawdy przed Brooke nie miało sensu; wcześniej czy później i tak się dowie. - Pomiędzy nami wszystko skończone. Już od kilku miesięcy.

Cierpienie wypełniło oczy Brooke; wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Ashley.

- Och, Ash. Tak mi przykro. - Zawahała się i po raz pierwszy tego dnia sprawiła wrażenie pokonanej. - Jak to jest z tą miłością, że nie wiemy, jak ją zatrzymać?

- Zycie nigdy nie jest proste.

- Nie... - Wzrok Brooke spoczął na Hayley, śpiącej na podłodze. - Nie jest.

- Ponownie spojrzała na Ashley. - Naprawdę sądziłam, że ty i Landon w końcu się odnaleźliście.

- Ja także. - Ashley poczuła szczypanie w kącikach oczu.

- Więc... - Brooke wypuściła dłoń Ashley i uważnie przyjrzała się jej twarzy. - Co się stało? Mogę zapytać?

- No cóż... - W oczach Ashley wzbierały łzy, utrudniając jej widzenie.

- Hej. - Brooke przysunęła się bliżej, ani na chwilę nie spuszczając oczu z Ashley. - Nie musisz mi mówić, dobrze, nie trzeba.

Ashley potrząsnęła głową.

- Nie o to chodzi. - Mrugnęła, powstrzymując łzy. - Pomiędzy mną i Landonem nic się nie wydarzyło; nie w tym rzecz.

- Nie? - Brooke wyprostowała się. Ashley koniuszkami palców otarła łzy.

- Kocham Landona bardziej niż kiedykolwiek. Brooke zmrużyła oczy.

- Czy... czy on kogoś ma?

- Nie. - Wtedy właśnie Ashley poczuła, że nadszedł czas. Czas na podzielenie się z Brooke tą najstraszniejszą prawdą, którą do tej pory znali jedynie rodzice oraz Lukę i Landon. - Chodzi o mnie Brooke. To ze mną coś jest nie tak i nie mogę... muszę pozwolić mu odejść.

Brooke pobladła.

- O co chodzi?

Ashley nie chciała trzymać jej w napięciu. Siłą woli powstrzymała łzy i utkwiła wzrok w siostrze.

- Pamiętasz mój wyjazd do Paryża? Wróciłam z Cole'em, ale niewiele mówiłam o jego ojcu?

Brooke otworzyła szeroko przerażone oczy.

- Pamiętam. Nikt z nas nie chciał pytać, dopóki sama nie powiedziałaś.

- To prawda. - Ashley podciągnęła kolana na sofę i objęła je. - Był artystą, kimś bardzo znanym. On... on był żonaty, ale bardzo często przebywał poza domem.

W oczach Brooke pojawiło się zaskoczenie, ale nic powiedziała.

- Byłam nim zauroczona, chyba jego talent zrobił na mnie ogromne wrażenie. - Ashley poczuła skurcz żołądka. Trudno jej było o tym mówić. -Zaczęłam z nim sypiać, a potem zaszłam w ciążę.

Brooke milczała; na jej twarzy malowało się współczucie, gdy czekała na dalszą część opowieści.

- Po jakimś czasie dowiedziałam się, że nie byłam jedyna; spotykał się z innymi kobietami oraz mężczyznami. - Ashley zmarszczyła nos. Czuła gorzki smak tych słów. - W każdym razie kilka miesięcy temu otrzymałam wiadomość z galerii w Paryżu. - Zamknęła na chwilę oczy, po czym znowu spojrzała na Brooke, jakby upewniając się, czy siostra dobrze ją rozumie. -Ojciec Cole'a umarł na AIDS, Brooke. Znalazłam się na liście osób, które mogły zostać zarażone.

Brooke otworzyła usta.

- Ash, nie.

- Tak. - W jej oczach nie było teraz łez. Dalszą część historii stanowiły zupełnie oczywiste i proste fakty; dotyczyły rozstania z Landonem, co złamało jej serce. - Pojechałam do kliniki położonej o godzinę drogi od Bloomington i zrobiłam sobie badanie krwi. - Pokiwała głową. - Wynik był pozytywny. Jestem zarażona i dlatego nie mogę być z Landonem. - W jej oczach znowu lśniły łzy. - Powiedziałam mu, że musi żyć własnym życiem. Nie mogłabym ryzykować zarażenia go. Nie zrobię tego.

Brooke nie powiedziała ani słowa, zamiast tego objęła Ashley za szyję i przyciągnęła ją do siebie, długo ją przytulając, zanim się odchyliła i spojrzała jej w oczy.

- Mówisz poważnie? -Tak.

- Och... - Brooke wydała z siebie stłumiony okrzyk i zakryła usta dłonią. -A co z Cole'em?

- Zrobiłam mu badanie podczas ostatniego bilansu. Powiedziałam lekarzowi, że to do jego dokumentacji, i nie zadawał mi więcej pytań. -Ashley wzięła głęboki wdech.

- Cole jest zdrowy. Badanie niczego nie wykazało.

- A ty? Masz już dobrego lekarza? - Brooke prawie nie oddychała. - Dzięki uniwersytetowi mamy na miejscu kilku specjalistów i każdy z nich ma dostęp do najnowszych osiągnięć medycyny i technologii, więc nie mogłaś znaleźć się w lepszym miejscu. Czy to doktor Mayer, ze wschodniej części szpitala, a może...

- Brooke. - Ashley ścisnęła jej dłoń i pokręciła głową.

- Nie byłam jeszcze u lekarza. - Usiadła po turecku. - Biorę suplementy diety proteinowej i witaminy, aby wzmocnić system odpornościowy. Zamierzam rozpocząć leczenie dopiero po świętach.

- Co takiego? - Brooke jeszcze szerzej otworzyła oczy. Wstała i zaczęła spacerować wzdłuż sofy, nie spuszczając z Ashley wzroku. - Co ty mówisz, Ash? - Mówiła przyciszonym, ale napiętym głosem. Czy to znaczy, że od miesięcy znasz wyniki badań i nie byłaś jeszcze u lekarza?

- Zupełnie jakbym słyszała tatę.

- Tata o tym wie? - Odkrycie tego było dla Brooke niczym seria bombardowań. - Tata wie i nie wysłał cię do żadnego z gabinetów?

- Jest zmęczony. Brooke zatrzymała się.

- Więc jaki jest powód? Czy ty nie wiesz, że wczesne leczenie może zatrzymać rozwój AIDS na całe lata, a nawet dziesiątki lat?

- Sprawdziłam to. - Ashley oparła łokcie na kolanach. - Nic się nie stanie, jeśli zaczekam. - W jej głosie pojawiła się niepewność. - Chyba nie jestem jeszcze gotowa na skutki uboczne. Na dziwne samopoczucie z powodu chemii w mojej krwi.

Brooke otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale potem opuściła ramiona i zacisnęła usta.

- W porządku, rozumiem. Ale zajmij się tym zaraz po świętach. Mówię poważnie. - Oznaki walki zniknęły z jej głosu. - Wszystko może zapoczątkować AIDS, jeśli nie poddasz się leczeniu.

- Wiem.

Przez chwilę obydwie milczały. Jedynym odgłosem było ciche chrapanie Hayley, odległy śmiech Cole'a i Maddie oraz delikatny szum gazowego płomienia. W końcu Brooke zacisnęła szczęki i spojrzała na Ashley.

- Co na to Landon?

- Oświadczył mi się. - Ashley zmrużyła szczypiące od łez oczy. - Przyjął awans, gdyż mu odmówiłam. - Skrzyżowała ręce. Gdyby nie ten ból w brzuchu... - Nie narażę go, Brooke, nie zrobię tego.

- Więc to kolejny powód do wizyty u specjalisty.

- Słucham? - Ashley postawiła stopy na podłodze. Usiadła na brzegu sofy i spojrzała na swoją starszą siostrę. Nagle jej serce przyśpieszyło. - Dlaczego to ma być kolejnym powodem do podjęcia leczenia?

- Ponieważ obecnie współpracuje się z parami. Więc Landon nie będzie musiał zmagać się z jakimś większym ryzykiem.

Przez najbliższą godzinę kontynuowały jeszcze rozmowę, ale Ashley przez cały czas zastanawiała się nad tym, co powiedziała Brooke o współpracy lekarzy z parami. Tego akurat nie brała pod uwagę ani razu od chwili usłyszenia diagnozy. HIV dla wielu ludzi oznaczał wyrok śmierci; oczywiście Landon byłby zagrożony. Ale jeśli nie...

Ashley próbowała wmówić sobie, że nowina niczego nie zmieniała. Każdy przypadek był zupełnie odrębny. Więc jej ślub z Landonem wciąż niósł ryzyko. Przede wszystkim on zamierzał poświęcić swoje życie Nowemu Jorkowi, miastu w którym prawdopodobnie nie mogłaby żyć - zdrowa czy nie. Takie miejsce zabiłoby jej kreatywność.

Jednak nie potrafiła pozbyć się iskierki nadziei, która się pojawiła. Uczucia, które zainicjowała relacja nawiązana pomiędzy Cole'em i Hayley, mającym swoją kontynuację w myśli, że być może - być może - wirus w jej krwi nie stanowi zagrożenia dla Landona.

Gdy wizyta dobiegła końca, Brooke oraz dziewczynki odprowadziły Cole'a i Ashley do drzwi, gdzie ich pożegnały. Maddie prowadziła wózek z Hayley, a Cole szedł przed nimi i odwracając się co kilka sekund, robił śmieszne miny lub mówił zabawne wierszyki. Cokolwiek, aby rozśmieszyć Hayley.

Gdy znalazł się już w samochodzie, zaczekał, aż został przypięty pasami, po czym stwierdził:

- Mamusiu, a ja myślałem, że ona jest chora. Ale to ta sama śmieszna Hayley.

Z piersi Ashley wyrwało się smutne i ciche westchnienie, ale jej serce przepełniała wdzięczność za prostotę, jaką cechowała się miłość jej syna.

- Tak, Cole. Jest taka sama.

I gdy myślała o ich wizycie i przyjęciu przez Cole'a odmienionego stanu Hayley, mogła błagać Boga tylko o jedno.

Żeby bez względu na postęp, jaki uda się osiągnąć Hayley w ciągu najbliższych lat, każdy postrzegał ją tak jak Cole. Przecież gdzieś w głębi nie była dzieckiem z uszkodzonym mózgiem lub ofiarą tonięcia, która pokonywała kolejne etapy wegetatywnego zachowania.

To po prostu była Hayley. Ta sama zabawna Hayley.

Brooke nie mogła oprzeć się wrażeniu, że kończący się dzień był wyjątkowo dobry. Miała czas na myślenie o Peterze. Ostatnio gniew, który do niego czuła, rzadko się uzewnętrzniał. Tak, popełnił błąd. Nie dopilnował Hayley. Zdjął jej kamizelkę ratunkową, którą miała mieć na sobie cały czas, tak jak obiecał. Ale przecież on także cierpiał z powodu tego, co się stało, podobnie jak ona.

I najwyraźniej nie radził sobie z tym bólem.

Nie była przekonana, czy podejrzenia jej rodziny o zażywaniu przez Petera środków uspokajających były zasadne, ale widziała w jego twarzy niesamowitą udrękę. Ostatnio podczas opiekowania się Hayley czy pomagania Maddie przy kąpieli bardzo często wracała myślami do pewnego obrazu - Peter tamtego wieczoru w szpitalu, gdy Hayley płakała a on ściskał jej stopy. Myślała o jego bezradnym i nieobecnym spojrzeniu, gdy żegnał się z nimi.

On wcale nie próbował zniszczyć ich rodziny; sam był zrujnowany i zdruzgotany tym, co się wydarzyło. Od tamtej strasznej soboty był zupełnie skołowany. I chociaż już przed wypadkiem Hayley często się kłócili, obecnie Brooke nie czuła do niego nienawiści.

Dzisiejszego wieczoru, gdy panowała w ich domu ciepła i rodzinna atmosfera, Brooke zapragnęła drugiej szansy. Godziny lub dwóch spędzonych w ramionach Petera, co pozwoliłoby jej otrząsnąć się z bólu i przerażenia, które przyniosły im ostatnie miesiące. Myślała o jego okropnym zachowaniu i chłodzie, z jakim ją traktował, uświadamiając sobie, że pokonała te uczucia, i to wcale nie dzięki własnej sile, ale czasowi, który spędziła w szpitalu, trwając przy Hayley, gdy jej córeczka odzyskiwała wzrok i nawiązywała kontakt z rodziną. To zmieniło serce Brooke.

Bez względu na wszystko, w życiu Brooke nie było już miejsca dla nienawiści.

W pokoju obok Maddie oglądała film na DVD, a przy niej na wózku inwalidzkim siedziała Hayley, przypięta pasami. Maddie trzymała swoją dłoń na dłoni Hayley, masując palcami jej nadgarstek.

Brooke przyglądała się im i uczucie tęsknoty wzbierało w jej sercu. Peter powinien tutaj być; gdyby tylko mógł to zobaczyć i poczuć, być może wciąż mieliby szansę...

Nie czekała już ani chwili dłużej. Odwróciła wzrok od dziewczynek, poszła do kuchni i podniosła słuchawkę. Wzięła kartkę, na której zapisała nowy numer Petera, wystukała go i czekała.

- Słucham? - Miał zmęczony głos, być może spał.

- Och. - Zawahała się. - Obudziłam cię?

- Brooke? - Irytacja wypełniła jego głos. - Która godzina? Rzuciła spojrzenie w kierunku zegara na mikrofalówce.

- Nie ma jeszcze ósmej.

- Okay. - Jakby się rozbudził, ale irytacja nie zniknęła z jego głosu. - O co chodzi?

- Więc. - Odwaga Brooke stopniała niczym waniliowa świeca. Sama nie rozumiała już, dlaczego do niego zadzwoniła, co ją do tego skłoniło. -Zastanawiałam się, co porabiasz. -Chwila milczenia, przepełnionego napięciem. - Jestem sama z dziewczynkami... pali się w kominku, a dziewczynki....

- Zaciskając dłoń, szukała właściwych słów. - Dziewczynki nie śpią, więc pomyślałam, że może przyłączysz się do nas na godzinę lub dwie i... Cisza.

- Peter?

- Brooke, prawie już spałem. Nie sądzę, żeby... - westchnął ciężko. - Nie dzisiaj.

- Okay, tak tylko sobie pomyślałam... - Ściszyła głos; gniew zastąpił jej dobrą wolę. - Zresztą to bez znaczenia. Możesz spać dalej.

- Nie wściekaj się, Brooke. Jestem zmęczony, rozumiesz? - Z jego gardła wyrwał się jęk, prawie że płaczliwy. - Chcę, abyśmy zachowali przyjazny front. Dla dziewczynek.

- Front? - Czy tak to właśnie odbierał? Ze ona chce zachować dobre stosunki dla dziewczynek? Lub przynajmniej dla Maddie? Ból ostatnich miesięcy odezwał się z potrójną siłą. - Dobranoc, Peter.

Odłożyła słuchawkę, zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, żeby jego słowa nie przyniosły jeszcze większej szkody. Gdy wróciła do dziewczynek, jej złość ustąpiła. Jeśli Peter nie chce być częścią ich rodziny, niech tak będzie. Oczywiście zrobi tak jak prosił: zachowa przyjazny front. Ale następnym razem zastanowi się lepiej, zanim uwierzy, że mają jakąkolwiek szansę.

- Cześć, mamusiu. - Maddie wskazała na ekran telewizora. - To najlepszy kawałek, gdy wraca książę i już na zawsze są razem.

Brooke wsunęła się pomiędzy dziewczynki i jednym ramieniem objęła Maddie, a drugim Hayley. Gdy kończyły razem oglądanie filmu, wcześniejsza radość powoli wracała do jej duszy, usuwając z niej gniew. Peter nie był sobą; zbyt wiele było w nim bólu, aby mógł stać się częścią ich życia. Przynajmniej nie teraz.

Gdy Brooke ułożyła Maddie do snu i upewniła się, że u Hayley wszystko w porządku, zaczęła spacerować po domu, oddając się wspomnieniom. Wróciła myślami do pierwszych dni małżeństwa z Peterem, obietnic, które sobie złożyli i tego, jak bardzo pragnął być ojcem.

Nie dziwne, że jej serce wyrywało się ku niemu. Był ojcem jej dzieci, miłością jej życia. To prawda, że odszedł, ale przecież to nie mogło być na zawsze. I nawet teraz - wbrew granicom zdrowego rozsądku - jej pragnienie modlitwy za niego było silniejsze od chęci znienawidzenia go.

To musisz być Ty, Panie.

Tak, córko, módl się... zawsze się módl.

Odpowiedź była niczym łagodny szept, rzeczywiste zapewnienie, że nadzieja i potrzeba modlitwy za męża nie powstała samoistnie. Brooke zamknęła oczy.

Bądź z nim, Boże. Postąpił podle, ale wiem, że cierpi. Może nawet cierpi z własnego powodu. Przypomniała sobie, jak drżały mu ręce w szpitalu tamtego wieczoru, gdy powiedział jej, że chce rozwodu A może przypuszczenia jej rodziny były prawdziwe? Może brał coś na uśmierzenie bólu?

Przez jej zaciśnięte zęby wydobyło się westchnienie.

Panie, pomóż mi odnaleźć jakiś sposób dotarcia do niego, aby znowu stał się częścią naszego życia. Czasami to wszystko tak bardzo boli.

Jej zmysły zareagowały na delikatny zapach wanilii, przypominając jej o kojącym cieple minionego dnia, o postępach jakie widziała u Hayley. Peter w końcu się zjawi, a gdy tak się stanie, zrozumie, jak bardzo się mylił. Ziewnęła i położyła się na sofie. Oglądanie „Kopciuszka" z dziewczynkami sprawiło, że był to jeden z pierwszych, bardziej normalnych wieczorów od wypadku Hayley. Maddie była taka słodka, gdy klaskała i piszczała przy scenie powrotu księcia i szczęśliwym zakończeniu bajki.

Gdy sen zamykał jej powieki, wróciła jeszcze myślami do dni, gdy Peter nie darowałby sobie opuszczenia takiego wieczoru, gdy był jej czarującym księciem. Jej ostatnia myśl była bardzo prosta. Właściwie to było życzenie. Żeby Bóg odmienił jakoś serce Petera - tak jak odmienił jej serce - i żeby te najlepsze chwile znowu stały się ich udziałem. Żeby jej książę wrócił i żeby żyli długo i szczęśliwie.



ROZDZIAŁ 18



Od chwili przybycia na Manhattan, Elizabeth czuła się bardzo dobrze.

Cała rodzina zamieszkała w Marriott Marquis, w czterech sąsiadujących ze sobą pokojach, w samym środku Zachodniego Manhattanu, dzielnicy teatrów. Kari, Ryan i Jessie w jednym pokoju, Erin i Sam obok nich, Ashley, Cole i Maddie w trzecim pokoju, a Elizabeth i John w czwartym. Brooke miała przylecieć we wtorek i zatrzymać się razem z Hayley w pokoju Ashley.

Po zameldowaniu wszyscy spotkali się na wspólnej kolacji w hotelu i skonkretyzowali plany na nadchodzący tydzień.

- To będzie świetna zabawa - oświadczył Cole.

I tak było. W niedzielę dołączyli do nich Lukę i Reagan i oprowadzili ich po mieście. Oczywiście nie obyło się bez rejsu po zatoce i podziwiania Statuy Wolności. To była pierwsza wizyta Elizabeth w Nowym Jorku po atakach terrorystycznych. Na widok pustego nieba wszyscy zamilkli.

- Aż chce się płakać, prawda? - Szepnęła i oparła głowę na ramieniu Johna.

- To naprawdę się wydarzyło. - John zmrużył oczy i wpatrywał się w miejsce, nad którym kiedyś wznosiły się bliźniacze wieże. - Dopóki nie zobaczy się tego na własne oczy, trudno w to uwierzyć.

Cała dwunastka zjadła wczesny obiad niedaleko Central Parku, a potem wszyscy wybrali się do New Amsterdam Theatre na Forty Second Street, żeby obejrzeć „Króla Lwa".

Gdy zajmowali miejsca, Ashley pochyliła się i pocałowała Elizabeth w policzek.

- Dzięki, mamo... to ty się do tego przyczyniłaś. - Trzymała Cole'a za rękę, gdy szukali swoich miejsc. - Cole jeszcze nigdy nie widział czegoś podobnego.

Gdy wszyscy już usiedli, przygasły światła, a scena ożyła wraz z pojawieniem się pochodu aktorów przebranych za różne zwierzęta.

- Zobacz, babciu. - Cole pociągnął Elizabeth za rękaw. - Oni są prawdziwi! To niesamowite, oni są prawdziwi!

Elizabeth sama już nie widziała, co ją bardziej bawiło, olśniewające widowisko rozgrywające się na scenie czy też zdumienie i zachwyt na twarzach jej wnucząt. W końcu podziwiała i jedno, i drugie, zadowolona, że Cole i Maddie zostali zauroczeni sztuką.

Potem wybrali się na spacer po Forty Second Street i zatrzymali się w niewielkiej lodziarni, gdzie na nowo przeżywali obejrzane przedstawienie.

- Więc za kilka lat będziemy musieli obejrzeć je ponownie, gdy nasza córeczka będzie na tyle duża, żeby pójść razem z nami. - Erin wzięła Sama za rękę i uśmiechnęła się.

Elizabeth uniosła brwi.

- Córeczka?

- Zaraz, zaraz. - John na chwilę przerwał rozkoszowanie się lodami. - Czy próbujecie nam coś powiedzieć?

Sam zaśmiał się i rozejrzał po twarzach dookoła stolika.

- Dowiedzieliśmy się o tym przed samym wyjazdem. Biologiczna matka urodzi dziewczynkę.

- Super! - Kari uniosła rączkę Jessie w geście zwycięstwa i krzyknęła radośnie. - Młodsza siostrzyczka Jessie. - Przybiła z Erin piątkę nad stołem. -Świetnie!

- Hej, bracia też są fajni. - Cole skrzyżował ramiona i zrobił naburmuszoną minę. - Jestem jedynym chłopczykiem w rodzinie.

- Nie martw się, Cole. - Ashley uśmiechnęła się do Erin i Sama. - Potem zaadoptują chłopca, prawda?

Erin roześmiała się i wsunęła swoją dłoń w dłoń Sama.

- Ten pomysł mi się podoba. Ashley kiwnęła na Kari i Ryana.

- Jestem pewna, że pewnego dnia ciocia Kari też będzie miała syna.

- Ja też tak myślę. - Ryan uśmiechnął się i pocałował Kari w policzek.

- Czy mamy już imię dla naszej najmłodszej wnuczki? - John oparł łokcie na stole.

Elizabeth spojrzała na niego. Wyglądał teraz młodziej, wprost tryskał energią.

Erin i Sam wymienili spojrzenia, po czym Erin obdarzyła wszystkich promiennym uśmiechem.

- Amy Elizabeth. - Ponownie przeniosła wzrok na Sama. - Postanowiliśmy to podczas lotu tutaj.

- Naprawdę? - Elizabeth aż zakręciło się w głowie; poczuła w sercu lekkość. Amy Elizabeth? Wnuczka nosząca jej imię? Uśmiechnęła się do Erin i Sama. - To dla mnie zaszczyt.

- Pięknie. - Podkreśliła Kari i na znak tego uniosła lody do góry. Gdy to zrobiła, czekoladowa gałka stoczyła się po wafelku i opadła na jej białą koszulę. - Kari zerknęła na siebie i zamruczała. - Cudownie, Kari.

Ryan starał się powstrzymać śmiech, ale nie wytrzymał. Poklepał Kari po plecach, mówiąc:

- To dobry znak.

- No nie powiedziałbym - zaśmiał się John. - Gdyby tylko jej agent dowiedział się, co ona wyprawia, gdy w pobliżu nie ma aparatu!

Kari wstała i dygnęła w stronę grupy, po czym uniosła palec, idąc po serwetki wyłożone na ladzie.

Wszyscy się śmiali, a dyskusja rozdzieliła się na kilka zabawnych rozmów. Elizabeth obserwowała swoich najbliższych; wyglądali na takich szczęśliwych. Z całego serca zapragnęła, aby ta chwila nigdy się nie skończyła. Byli razem, cali i zdrowi, po tak wielu trudnych chwilach: kłopotach małżeńskich Erin i Sama; rozczarowaniu Ashley po powrocie z Paryża; rozłące Luke'a i Reagan, przez którą omal nie stracili siebie nawzajem; traumatycznych przeżyciach Kari po romansie Tima i jego śmierci oraz jej walce o uwolnienie się od wspomnień o nim i życie dalej oraz połączenie się z Ryanem, tak jak zawsze o tym marzyła.

Patrząc tak na ukochane twarze, Elizabeth pomyślała o pewnym cytacie z Biblii o Maryi, Matce Jezusa. O tym jak Maryja rozważała to, co się wokół niej działo i chowała wiernie wszystkie wspomnienia w swoim sercu. Tak właśnie czyniła teraz Elizabeth, świadoma, że jej rodzina jest razem przez krótki czas, zanim życie nie zabierze jej znowu w różnych kierunkach.

Oczekując na Boże Narodzenie oraz ślub Luke'a i rozkoszując się radością wspólnego bycia ze sobą, Elizabeth cieszyła się każdą chwilą, przechowując je wszystkie w swoim sercu, gdzie miały pozostać już na zawsze.

Poniedziałek minął im na podróży autokarem nad wodospad Niagara, po stronie kanadyjskiej. Widoki były niesamowite. Podróż trwała sześć godzin w jedną stronę i kolejne sześć z powrotem, zabrała im więc cały dzień, z dwoma godzinami spędzonymi nad wodospadem. Ale to nie przeszkadzało nikomu. Sama podróż była bardzo przyjemna; mieli okazję podziwiać przepiękne widoki i rozmawiać o zbliżającym się ślubie Luke'a.

Dotarli nad wodospad około pierwszej po południu. Pomimo chłodu jaśniało nad nimi olśniewające słońce, rzucające swój blask na unoszące się na wodzie kry. Mgła nad wodospadem była na tyle gęsta, że kupili sobie płaszcze przeciwdeszczowe, żeby móc spacerować ścieżką górującą nad spektakularnie opadającą kaskadą wody.

Maddie chwyciła się poręczy i spojrzała w dół, podziwiając potęgę wody. Uniosła brwi i głosem słyszalnym tylko dla Johna i Elizabeth, szepnęła:

- Cieszę się, że Hayley nie wpadła do takiej wody. Elizabeth poczuła serce w gardle. Pochyliła się nad

Maddie i pogładziła ją po włosach. -Ja także, skarbie.

- Wiesz co? - Maddie ścisnęła dłoń Elizabeth; w jej szeroko otwartych oczach malowała się powaga.

- Co takiego? - Elizabeth pocałowała Maddie w policzek i po cichu podziękowała Bogu za jej zdrowie. Nie wyobrażała sobie życia bez takiego skarbu, jakim była jej wnuczka.

- Hayley nie potrafi już pływać. - Maddie zerknęła przez ramię na huczący potok opadającej wody. - Jej ręce i nogi nie działają, to dlatego.

- Na razie nie działają. - Elizabeth zagryzła policzek od wewnętrznej strony i odgarnęła z czoła Maddie wilgotne kosmyki włosów. - Ale pewnego dnia Bóg sprawi, że jej ręce i nogi znowu będą silne. - Być może wtedy będzie mogła pływać, tak?

- No tak... - Maddie ponownie spojrzała na Elizabeth, ale tym razem z surowym wyrazem twarzy; wyglądała jak miniaturka Brooke. - Ale tylko w kapoku.

- Tak. - Elizabeth poczuła dławienie w gardle. - Tylko w kapoku. Pozostała część grupy znajdowała się kilkanaście metrów przed nimi, więc

Elizabeth ścisnęła mocniej dłoń Maddie i przyspieszyła tempo.

- A może popływamy statkiem, żeby zobaczyć coś więcej - zaproponował Ryan.

- Właściwie to - Elizabeth subtelnie skinęła na Maddie - stąd widzimy wystarczająco dużo.

Na twarzy Ryana pojawiło się zrozumienie.

- Racja. Poza tym za bardzo byśmy przemokli tam w dole, prawda Maddie? - Zrobił do niej śmieszną minę i poklepał się po głowie. - Nie mogę pozwolić, aby moja wyszukana fryzura się potargała, co nie?

Maddie zachichotała i smutek, który odczuwała przed chwilą, zupełnie zniknął.

Mieli przy sobie aparat, więc poprosili przechodzącą obok osobę, żeby zrobiła im zbiorowe zdjęcie.

Gdy wracali, Cole wskazał palcem na wodospad i spojrzał na dorosłych.

- Czy to zbudował Pan Bóg? Słysząc to, Ashley uśmiechnęła się.

- Tak, tylko Bóg mógł zbudować taki wodospad.

- Więc Bóg to świetny budowniczy. - Cole oparł dłonie na biodrach i przyglądał się kaskadzie wody. Po chwili odwrócił się do reszty i klepnął się w głowę. - A gdy już skończył z tą wodą, zbudował mnie i Maddie, Jessie i Hayley. - Pokiwał poważnie głową. - To znaczy, że Bóg jest bardzo zajęty.

Elizabeth uśmiechnęła się, zakrywając usta opuszkami palców, żeby Cole nie zauważył jej rozbawienia. Był jej szczególnym wnukiem. Przez pierwsze trzy lata więcej czasu spędzał z nią i Johnem niż z Ashley. Działo się tak, dopóki Landon nie zajął w życiu Ashley ważniejszego miejsca, wtedy jakby się obudziła i doceniła dar, jaki stanowi jej synek.

Ashley nie zadzwoniła do Landona i nie zaprosiła go, żeby się do nich przyłączył. Ich relacje wyraźnie się oziębiły i Elizabeth mogła się jedynie domyślać, że wynikało to z problemów zdrowotnych Ashley. Nigdy nie naraziłaby Landona, ale przecież...

Miejsce Landona było przy Ashley - i oczywiście przy Cole'u.

Ta myśl przypomniała Elizabeth, jak bardzo niepewne było zdrowie jej córki. Kolejny powód do tego, aby uchwycić się dnia dzisiejszego i cieszyć się każdą chwilą, gdyż jutro było wielką niewiadomą. Jeśli Bóg nauczył ją czegoś w ciągu minionych lat, to właśnie tego. Jakkolwiek było źle lub dobrze, zawsze to się zmieniało. Nic nie trwa wiecznie.

Byli zmęczeni po powrocie znad wodospadu Niagara, ale znaleźli jeszcze siły na przejażdżkę powozami po Central Parku. Potem zaplanowali lodowisko. Zanim na nie dotarli, zaczął prószyć delikatny śnieg. Gdy założyli łyżwy i zaczęli się ślizgać, Elizabeth zapisała w swoim sercu kolejny obraz, który zawsze będzie mogła przywołać. Nie potrafiłaby stworzyć dla tej chwili lepszego scenariusza.

We wtorek wszyscy spotkali się na śniadaniu. Potem panowie wybrali się na pole golfowe, natomiast żeńska grupa z Elizabeth na czele pojechała dwoma taksówkami na Fifth Avenue. Kolejne kilka godzin spędziła w FAO Schwarz oraz innych ekskluzywnych sklepach.

- Prawdziwe tortury! - Kari przyczepiła do wózka Jessie dwie torby wypchane prezentami; czas lunchu był jeszcze przed nimi. Zatrzymywała się co kilka kroków, podziwiając kolejne wystawy. - Zakochuję się we wszystkim, co tylko zobaczę.

Na twarzy Elizabeth pojawił się uśmiech.

- Od zawsze byłaś wybornym klientem

- Już wiem, co ci kupię w prezencie. - Ashley dała Kari kuksańca w bok. Wypożyczyła wózek dla Cole'a i Maddie. Jak dla nich spacer był za długi. -Walizkę, żebyś mogła się obkupić przed powrotem do Bloomington.

- Problem w tym... - Kari rzuciła Ashley szybkie spojrzenie. - Czy wystarczy nam papieru do pakowania?

Reagan szła obok Elizabeth. Teraz jednak wcisnęła się pomiędzy Ashley i Kari.

- Nie ma problemu. - Wzięła je pod ręce. - Moja mama ma cały karton ozdobnego papieru. Po świętach odwiedza wszystkie wyprzedaże. Przez okrągły rok, zanim dostaniemy się do schowka, najpierw musimy przebrnąć przez las bożonarodzeniowych papierów do pakowania.

- Mamo! - Kari, Ashley i Erin zawołały jednomyślnie. Wszystkie trzy odwróciły się i spojrzały na Elizabeth, wybuchając śmiechem.

- Już dobrze... - Elizabeth uniosła ręce do góry w geście poddania. - Zatem mama Reagan i ja mamy ze sobą coś wspólnego.

Wycieczka na zakupy zakończyła się i tego samego popołudnia wszyscy spotkali się w hotelu, oczekując przybycia Brooke. Zadzwoniła do Elizabeth, gdy tylko ona i Hayley znalazły się w taksówce jadącej na Manhattan.

- Udało się! - Głos Brooke był zmęczony, ale przebijała z niego radość. -Spotkajmy się przed hotelem.

Gdy taksówka się zatrzymała, Elizabeth, John i Ashley czekali już na chodniku, gotowi do pomocy. Najpierw pojawiła się Brooke.

- Nareszcie jesteśmy!

Jej twarz promieniała, co przyciągnęło uwagę Elizabeth. Powinna wyglądać na zmęczoną, pokonaną i zdruzgotaną, po tym wszystkim co spotkało ją w ciągu trzech ostatnich miesięcy. Zamiast tego Brooke była rzeczywiście radosna. Silniejsza niż wcześniej i bardziej zjednoczona z resztą rodziny. Być może dlatego że po raz pierwszy w życiu nie mogła polegać wyłącznie na własnej inteligencji. W rezultacie musiała szczerze zaufać, co wzmocniło jej wiarę i wniosło życie do jej serca, do jego obumarłych zakamarków.

John podszedł do niej i pomógł wypiąć Hayley z fotelika samochodowego.

- Jaką miałyście podróż?

- Dobrą. - Brooke założyła na ramię jedną z toreb i wyjęła drugą z bagażnika. - Hayley przez cały czas spała.

W tym samym momencie Hayley obudziła się; wyglądała na zagubioną, rozglądała się wokół nieobecnym wzrokiem. Nie miała w nosie rurek do karmienia, ale usta miała otwarte. Mokra plama na różowym podkoszulku świadczyła o tym, że Hayley się ślini. Otworzyła szeroko oczy, przyglądając się osobom, które stały przed nią. Na jej twarzy wypisany był lęk.

- Zabierzmy ją na górę, tam jest spokojniej. - Elizabeth podeszła do Hayley i opuszkami palców musnęła jej czoło. Widok Hayley po raz kolejny przypomniał jej, jak bardzo jej wnuczka się zmieniła, co przyprawiało Elizabeth o ból głowy i serca. Gdyby tylko mogła dać Hayley kuksańca, poklepać ją lub delikatnie nią potrząsnąć. Zrobiłaby wszystko, żeby tylko ją obudzić i przywrócić w niej małego i pełnego życia chochlika, jakim była przed wypadkiem.

- Ja zajmę się wózkiem. - Ashley wzięła od Brooke spacerówkę i rozłożyła ją. Potem skinieniem ręki przywołała ojca i razem posadzili w niej Hayley, podczas gdy Brooke poprosiła hotelowego boya, żeby pomógł jej przy bagażach.

Hayley zaczęła płakać; powolny i monotonny odgłos nie brzmiał już dla nich tak obco, jak kiedyś. Elizabeth stała na tyle blisko, że go usłyszała. Pochyliła się nad Hayley i przytuliła ją.

- Już dobrze, kochanie, jesteśmy tutaj. Nic się nie dzieje.

I wtedy, pomimo tłumów spieszących się ludzi i ulicznego zgiełku, Hayley przestała płakać. Spojrzała na Elizabeth i zamiast zagubienia, na jej twarzy pojawił się pokój.

- Właśnie tak, Hayley. - Elizabeth uśmiechnęła się do niej. - Jesteśmy tutaj, skarbie.

Wówczas Hayley zrobiła coś, czego Elizabeth nie widziała u niej od chwili wypadku. Patrzyła na nią i uśmiechała się, zupełnie tak jak dawniej. To był uśmiech z dni, które odeszły. I chociaż przed Hayley rozpościerała się jeszcze długa droga powrotu do zdrowia, Elizabeth poczuła ulgę, ponieważ uśmiech na twarzy jej wnuczki nie był jedynie reakcją upośledzonego dziecka na zewnętrzne bodźce. To była Hayley, jej Hayley, która rozpoznała jej głos i dała jej sygnał, że pamięta, i że w tym chorym ciele, gdzieś głęboko, znajdowała się wciąż ona sama.

Dla Elizabeth stało się to najważniejszym, jak dotąd, wydarzeniem wyjazdu.

Gdy Brooke rozgościła się wraz z Hayley w pokoju Ashley, wszyscy udali się na kilkugodzinny odpoczynek, po czym wybrali się do kościoła, gdzie nazajutrz miał odbyć się ślub Luke'a i Reagan. To była stara stuletnia katedra we wschodniej części Górnego Manhattanu, niedaleko mieszkania mamy Reagan.

Jak na razie, w natłoku przeróżnych wydarzeń z ostatnich kilku dni, Elizabeth właściwie zapomniała, dlaczego zjawili się w Nowym Jorku. Ale teraz, siedząc w drugim rzędzie ławek w katedrze i obserwując przygotowania do ślubnej ceremonii, bardzo mocno odczuła tę rzeczywistość.

Lukę się żenił.

Jej jedyny syn miał oddać swoje życie innej kobiecie, idealnej dla niego pod każdym względem. Ale wciąż...

Przyglądała się mu. Był wysoki i taki przystojny, miał krótko przycięte włosy, a jego kości policzkowe pięknie się uwydatniały, gdy żartował z pastorem i co jakiś czas rzucał uśmiech w kierunku Reagan. Nagle przypomniała sobie własną matkę i rozmowę z nią w kilka dni po urodzeniu Luke'a.

- Ciesz się nim, póki możesz - powiedziała wtedy jej matka. - Córkę masz dla siebie przez całe życie, a syna, dopóki się nie ożeni.

Gdy Lukę dorastał, słowa te wracały do niej co jakiś czas: „a syna, dopóki się nie ożeni". Ale nie traktowała ich poważnie. Może dotyczyły innych matek, ale nie jej i Luke'a. Z pięciorga dzieci on był jej jedynym synem i była przekonana, że ożeni się z jakąś dziewczyną z okolicy, zamieszka razem z rodziną gdzieś niedaleko ich domu i będzie wpadał na weekendowe obiadki, a w lecie na przyjęcia z grillem.

Spoglądała na Luke'a.

Pozostaną w kontakcie. Będzie dzwonił z okazji świąt oraz jej urodzin, raz lub dwa razy do roku odwiedzi ich wspólnie z Reagan... I po raz pierwszy w życiu Elizabeth zrozumiała, że jej matka miała rację. Wraz z jutrzejszym dniem Lukę odejdzie z jej życia z powodu większego celu i dla ważniejszej sprawy.

- Elizabeth? - Uniosła wzrok i zobaczyła Anne, mamę Reagan. - Mogę się przysiąść?

- Oczywiście. - Jej smutek zszedł na drugi plan, gdy uśmiechnęła się do Anne. - Reagan wprost promieniuje szczęściem.

Przez chwilę milczały, słuchając jak pastor przeprowadza Luke'a i Reagan przez szczegóły ceremonii, obserwując chichoczącą Kari i Ashley oraz Erin i Brooke, gdy ustalały, w jakim porządku będą szły główną nawą. W drugiej części katedry Ryan i Sam rozprawiali o footballu z Bryanem, młodszym bratem Reagan.

- Jutro będzie piękny dzień, dla nas wszystkich. - Elizabeth uśmiechnęła się do Anne.

- Tak. - Anne przysunęła się bliżej i zapytała: - Czy mogę ci coś powiedzieć?

- Oczywiście... - Elizabeth pochyliła się w jej kierunku, żeby lepiej słyszeć.

- Cudownie wychowałaś Luke'a. Kocham go jak własnego syna.

- Dziękuję. - Elizabeth przycisnęła kurczowo torebkę do talii, powstrzymując łzy. - Nie wyobrażam sobie, aby miał ożenić się z kimś innym niż Reagan.

- Pasują do siebie. - Anne rzuciła spojrzenie w kierunku młodej pary. -Zastanawiałam się, jakie to musi być dla ciebie trudne, mieć Luke'a tak daleko od domu.

Elizabeth opuszkami palców otarła dwie łzy, zanim upadły.

- Tak. - Przywołała uśmiech na usta. Nie mogła płakać, nie teraz. - Brakuje mi go.

- Jest dobrym ojcem dla Tommy'ego. - Anne przeniosła wzrok na Elizabeth. - Trudno uwierzyć, że jeszcze sześć miesięcy temu nawet się do siebie nie odzywali.

- Sześć miesięcy temu Lukę był zupełnie inną osobą. -Elizabeth uśmiechnęła się pomimo ciężaru, jaki czuła na sercu. - Ale tak naprawdę zawsze wierzyłam, że wróci do domu.

- Dostrzegam jego przemianę, to naprawdę zdumiewające. - Anne potrząsnęła głową. - On i Reagan czytają Biblię każdego ranka, a Lukę bardzo stanowczo zadbał o to, aby tym razem wszystko było jak należy, aby ułatwić im obojgu życie w czystości aż do dnia ślubu.

- Jest bardzo podobny do swojego ojca.

Anne zagryzła wargę; jej podbródek lekko zadrżał. -Jeśli jutro nie będę miała szansy, przekaż Johnowi, jak wiele to dla mnie znaczy, że odprowadzi Reagan do ołtarza.

- Powiem mu. - Elizabeth całym sercem zjednoczyła się z kobietą, która siedziała obok niej. Jutrzejszy ślub będzie zaprawiony kroplą goryczy, dla nich obydwu.

Anne Decker spojrzała na ich dzieci, patrzące sobie w oczy przed ołtarzem.

- Modliłam się o ten dzień, Elizabeth. I oto nadchodzi. - Smutny uśmiech zakradł się w kąciki jej ust. - Tak bardzo chciałabym, aby Tom był razem z nami.

Elizabeth delikatnie uścisnęła dłoń kobiety.

- Będzie, Anne. Bóg przygotował dla niego miejsce w pierwszym rzędzie.



ROZDZIAŁ 19



Było już po dziesiątej, gdy Elizabeth i John zamknęli za sobą drzwi hotelowego pokoju. John rzucił marynarkę na łóżko i rozsiadł się na sofie.

- Wszystko poszło dobrze, nie sądzisz?

- Tak. - Powiesiła swój płaszcz w szafie i zajęła miejsce obok niego. -Wciąż nie mogę uwierzyć, że nasz syn jutro się żeni. - Zapanowało chwilowe milczenie; ich oczy spotkały się. - Przecież to było tak niedawno, jego narodziny.

John uśmiechnął się i dotknął koniuszka jej nosa.

- Wydaje mi się, że jednak minęło trochę czasu od tamtej chwili.

- Może troszeczkę, ale nie dwadzieścia lat, John. - Powoli wciągnęła powietrze. - Gdzież one się podziały? - Przeciągnęła się i oparła głowę o tył sofy. - Pamiętasz, co mi powiedziała moja mama, gdy urodził się Lukę?

- Co za śliczne dziecko? - John zmienił pozycję, aby lepiej widzieć jej twarz. Jego oczy błyszczały, zupełnie jak na ich pierwszej randce.

- Nie. - Elizabeth patrzyła na niego. Uwielbiała takie chwile - spokojne, bez pośpiechu, gdy ona i John mogli porozmawiać ze sobą po zabieganym dniu. -Powiedziała mi, że córkę ma się przez całe życie... a syna, dopóki się nie ożeni. Pamiętasz? To mnie zdenerwowało, gdyż Lukę był naszym jedynym synem. Nie chciałam tak o tym myśleć.

- Pamiętam. - John uniósł brew. - Twoja nerwowa reakcja zaskoczyła wtedy mamę. Przypisała to hormonom.

- Rzecz w tym - spojrzała na niego znacząco, a potem zamyśliła się - że jednak miała rację. Zrozumiałam to dzisiaj.

John objął ją ramieniem.

- Nie miała racji, głuptasku. Lukę zawsze będzie częścią naszego życia.

- Ale już nie tak bardzo. Jego serce będzie tutaj, z Reagan i Tommy'm, tam gdzie jego miejsce.

Przez chwilę John milczał, po czym pokiwał głową.

- Rozumiem, co chcesz powiedzieć.

- To przypomina mi o czymś jeszcze.

- O czym? - zapytał łagodnie; jego palce wędrowały wzdłuż jej ramienia.

- Pamiętasz, jak za każdym razem gdy któreś z naszych dzieci zrobiło coś po raz pierwszy, zapisywaliśmy to? Pierwszy uśmiech, pierwsze zęby, pierwsze kroki... tego typu rzeczy?

- Pierwszy dzień w szkole, pierwsza występ w chórze?

- John przekrzywił głowę, oddając się wspomnieniom.

- Przez całe życie mieliśmy ten pierwszy raz, prawda?

- Tak, i za każdym razem świętowaliśmy to. - Wyciągnęła doń i splotła swoje palce z jego palcami. - Ale po drodze zapomnieliśmy o czymś.

- Naprawdę? - John w zabawny sposób zmarszczył czoło.

- Naprawdę. - Elizabeth spojrzała w kierunku okna. Prószył śnieg, okrywając Manhattan w powolnym i leniwym tańcu. Przeniosła wzrok na Johna. - Zapomnieliśmy o zanotowaniu ostatniego razu.

John obdarzył ją speszonym i zdziwionym spojrzeniem.

- Ostatniego razu?

- Tak - westchnęła Elizabeth. - No dobrze, pomyśl o Luke'u. Dopiero co wczoraj dał mi bukiet polnych kwiatków z łąki za domem, wbiegając do środka i skacząc mi w ramiona. Chwyciłam go i mocno przytuliłam, a jego nogi oplatały moją talię. Uśmiechaliśmy się do siebie, stykając się nosami. Wręczył mi kwiaty, zsunął się na podłogę i wrócił do zabawy.

- Więc... - John nie nadążał za jej tokiem myślenia.

- Nie rozumiesz? - Elizabeth spojrzała mu w oczy. - Któregoś dnia zrobił to po raz ostatni. Wtedy właśnie po raz ostatni skoczył w moje ramiona i dał mi polne kwiaty. Tylko że ja nie wiedziałam, że to był ten ostatni raz - przerwała; w jej oczach błyszczały łzy. - Nie zrobiłam wtedy zdjęcia, nie urządziłam przyjęcia, nie zapisałam tego w pamiętniku. Po prostu pokonaliśmy kolejny etap życia, nie wracając do tego.

- Aha. - Łagodny uśmiech wypełnił twarz Johna; pokiwał głową. -Rozumiem.

- Lata dorastania naszych dzieci były wypełnione ostatnimi razami, a my o tym nie wiedzieliśmy. - Pozwoliła porwać się wspomnieniom. - Ostatni raz, gdy karmiłam je z butelki. Ostatni raz, gdy narysowały obrazek na drzwi od lodówki. Ostatni raz, gdy zrobiły orła w śniegu.

John uśmiechał się.

- Ostatni raz, gdy bawiły się nad stawem za domem.

- Ostatni raz, gdy potrzebowały, abym je gdzieś podwiozła.

- Tak - John zachichotał. - Ostatni raz, gdy zapytały o radę w sercowej sprawie.

- Dokładnie.

Znowu zamilkli, dopóki John nie ścisnął lekko jej dłoni.

- Nigdy nie pomyślałem o tym w taki sposób.

- Wiem, ja także. - Wstała i powoli podeszła do komody w rogu pokoju. W górnej szufladzie znajdowało się pięć kartek. Elizabeth wyjęła wszystkie i odwróciła się do Johna. - Wychodzisz jeszcze?

- Na chwileczkę. - Uśmiechnął się do niej leniwie. - Lubię śnieg. - Jego wzrok spoczął na kopercie, którą trzymała w dłoni. - Będziesz coś pisać?

- List... do Luke'a. John przytaknął.

- Cieszę się.

Co jakiś czas w Elizabeth budziło się silne pragnienie pisania. Nie robiła zapisków codziennie, jak niektórzy ludzie. Ale prowadziła pamiętnik pełen przypadkowych myśli, utrwalający cenne momenty, które w przeciwnym razie mogłyby zostać zapomniane. I raz na jakiś czas, w długie zimowe wieczory lub chłodne letnie poranki, potrzeba pisania była na tyle silna, że Elizabeth nie mogła jej zignorować.

I właśnie teraz, dzień przed ślubem Luke'a i Reagan, nadszedł ten moment.

Ustawiła krzesło tak, aby twarz mogła zwrócić w stronę okna, i położyła kartki na kolanach, a pod spód podłożyła turystyczny przewodnik po Nowym Jorku. Rozświetlone miasto zacierało się pod zasłoną prószącego śniegu. W gorączce roku szkolnego i urodzinowych przyjęć oraz letnich wakacji czas biegł zupełnie inaczej. Elizabeth wróciła myślami do tamtych czasów, do dni gdy Lukę pojawił się w ich życiu.

Przez szkło powiększające dnia wczorajszego zaczęła przyglądać się poszczególnym momentom, szukając tych ostatnich, ale nic nie przychodziło jej do głowy, i Elizabeth zrozumiała dlaczego. Było tak jak powiedziała Johnowi. Ostatnie razy przeszły bez fanfar. Oczywiście, gdyby wiedziała, że wtedy Lukę po raz ostatni skoczył w jej ramiona i wręczył bukiet polnych kwiatów, zrobiłaby coś, żeby zaznaczyć tę chwilę.

Lub przynajmniej pamiętałaby o niej dłużej.

Myśląc o tym, zbliżyła długopis do kartki i zaczęła pisać. Słowa przychodziły z łatwością. Wylewały się z ukrytych zakamarków jej serca na biały papier. A jej myśli układały się raczej w poemat niż list. Pisanie zajęło jej zaledwie pół godziny. Oddała na papierze dokładnie to, co czuła.

Jeszcze raz przebiegła wzrokiem po kartce, po czym odwróciła się i zobaczyła, że John czyta Biblię.

- Hej...

Uniósł wzrok; w jego oczach malowało się całodzienne zmęczenie.

- Właśnie zamierzałem skończyć.

Wstała i odłożyła przewodnik oraz długopis.

- Chcesz posłuchać, co napisałam?

- Oczywiście. - John zamknął Biblię i położył ją na stoliku do kawy. - A ty tego chcesz?

- Tak. - Położyła kartki na sofie i usiadła obok niego. - Dokładnie to co mam w sercu.

- Okay. - Założył ręce i uśmiechnął się do niej. Było w tym tyle szczerości i autentyczności, jego miłość była tak gorąca, że mogłaby roztopić padający za oknami śnieg. - Proszę bardzo.

Elizabeth odwzajemniła uśmiech; jej serce przepełniała dziwna mieszanina smutku i radości, jakiej do tej pory nie doświadczyła. Rodzaj uczucia zarezerwowanego dla matki na dzień przed ślubem jej jedynego syna.

- Okay. - Odchrząknęła i przeniosła wzrok na papier.

Dawno temu przyszedłeś do mnie w cudzie pierwszych chwil. Pierwszy uśmiech i zęby, pierwsze kroki, i pełne słońca dni.

Ale pewnego dnia odejdziesz, przeszłość pozostawiając mi I wtedy będę myśleć o cudzie ostatnich chwil.

Gdy po raz ostatni piłeś z butelki soczek... Gdy po raz ostatni miałeś w ustach smoczek... Gdy po raz ostatni uniosłam cię do góry... Gdy po raz ostatni zrobiłeś w spodniach dziury.

Gdy po raz ostatni skoczyłeś mi w ramiona,

Gdy po raz ostatni powiedziałeś mi, ze kiedyś będę twoją żoną.

Drogocenne, proste chwile i jasne przebłyski wczorajszego dnia, Czy zatrzymałabym was na dłużej, gdybym wiedziała, że to ostatni raz?

Elizabeth uniosła wzrok.

- No i jak?

- To niesamowite. - John miał wilgotne oczy. - Czytaj dalej.

- Dobrze. - Podniosła kartkę i odnalazła miejsce, w którym skończyła. Twój ostatni dzień w przedszkolu, ostatnie dni szkoły...

Ostatni mecz w Małej Lidze, ostatnie kolorowanie. Ostatnie popołudniowe usypianie I w czapce Green Bay Packers ostatnie paradowanie. Ostatni raz, gdy złapałeś żabę w stawie... Ostatni raz, gdy na bosaka biegłeś po trawie. Zabawne, rozrzucone przez czas wspomnienia. Czy zrobiłabym Ci wtedy zdjęcie... żeby kiedyś nie okazało się, że tych chwil po prostu nie ma?

Ostatnia ciemna noc, gdy przyszedłeś do naszego łóżka i ostatni raz, gdy czytałam ci „Horton słyszy Ktosia "prawie że do uszka! Ostatni raz, gdy wąchałam twoje włosy, a ty po kąpieli siedziałeś mi na kolanach i zanosiliśmy nasze błagania aż pod niebiosy.

Ostatni orzeł zrobiony na puszystym śniegu i ostatnia zabawa w budowanie domku z klocków lego.

Nigdy nawet nie pożegnałam tamtych dni, czy zaznaczyłabym je... wiedząc, że są cudem ostatnich chwil?

Ostatnia lekcja pianina i gol, który strzeliłeś... Ostatnie dni w podstawówce i kwiaty, które dla mnie zdobyłeś. Ostatni raz, gdy poprosiłeś, żeby gdzieś cię podrzucić i ostatnia noc z misiem, któremu spodenki chciałeś skrócić.

Ostatni raz, gdy pomagałam ci w matematyce. Ostatni raz, gdy nakrzyczałam na Ciebie za ośle rogi w zeszycie. Tak szybko życie zabrało ten czas. Czy delektowałabym się nim dłużej... wiedząc, że to ostatni już raz?

Ostatni raz, gdy pytałeś, czy właśnie tak należy tańczyć... Ostatnie twoja prośba o radę w kwestii jakiegoś nastoletniego romansu.

Ostatni mecz piłki nożnej w ogólniaku. I ostatnie zwierzenia przy trzepaku.

Patrzyłam, jak dorastasz, tak szybko minął nam ten czas. Szkoda, że nie mogę wrócić, żeby zatrzymać dni wczorajszych blask. Bo wypowiesz odwieczne tak, gdy wzejdzie jutrzejszy poranek i niegdyś dziewczyna, teraz żoną twoją się stanie.

A ja będę się cieszyć błogosławieństwem, jakim obdarzył Cię Bóg, Przecież w głębi duszy zawsze czułam, że kiedyś wyjdziesz poza mojego serca próg. Mówią, że wtedy traci się syna. Dorosłeś i zaczynasz nowe życie, a więc to dobra nowina.

Ostatni uścisk, pośpieszny całus i słowo rzucone na pożegnanie...

Ostatnia myśl o tym, że tęsknota za tobą powita następny poranek. Odchodzisz, a ja dziwię się, że twoje dzieciństwo tak szybko zabrał czas.

Czy zatrzymałabym tamte chwile na dłużej... wiedząc, że to ostatni już raz?

Elizabeth położyła kartki na kolanach i uświadomiła sobie, że jej policzki są mokre. Otarła oczy, spojrzała na Johna i obydwoje wybuchnęli śmiechem. Mieli zaczerwienione oczy, a po ich policzkach płynęły łzy.

- Cóż... - John grzbietem dłoni otarł policzki. - Pięknie to ujęłaś.

- Jest jeszcze coś, co muszę zrobić.

Wyciągnął do niej rękę i pomógł jej wstać, a potem delikatnie ją przytulił.

- Co takiego, moja miłości?

- Przetrwać ślub.



ROZDZIAŁ 20



Brook usiadła przy oknie pokoju, który dzieliła razem z Ashley, zauroczona wirującymi płatkami śniegu.

- Mam nadzieje, że drogi będą jutro przejezdne. - Zerknęła na Ashley przez ramię. - W przeciwnym razie połowa gości może nie dojechać.

Ashley leżała na łóżku, obok zasypiającego Cole'a, głaszcząc go po głowie. Spojrzała w stronę okna i przez chwilę przyglądała się prószącemu śniegowi.

- Będzie dobrze. Prognozy przewidują, że w ciągu najbliższej doby nie spadnie więcej niż pięć centymetrów śniegu.

- Świetnie. - Brooke odchyliła głowę i oparła się o tył krzesła. - Ten klimat bardzo pasuje do jutrzejszego dnia.

- Tak.

Brooke ponownie się zamyśliła. Podróż ją zmęczyła, ale i tak cieszyła się, że jest w Nowym Jorku. Zanim zbliżyła się do Boga, zanim uświadomiła sobie Jego rzeczywistą obecność, widziała swoją rodzinę w pragmatycznym świetle. Jako ludzi wśród których dorastała, z którymi spędzała święta. Ale nie czuła się z nimi zjednoczona sercem.

Jednak teraz gdy obserwowała, jak śpieszą, aby pomóc jej przy Hayley, miała wrażenie, jakby jej uczucia zostały poddane laserowemu zabiegowi. Podczas gdy dawniej patrzyła na wszystko bardziej jednostronnie, tak obecnie zyskała jakby nowe oczy. To oznaczało, że musiała znaleźć się w Nowym Jorku, musiała zobaczyć jedynego brata, gdy będzie ślubował miłość i wierność swojej ukochanej Reagan.

W łóżku obok poruszyła się Hayley i Brooke odwróciła się w jej stronę. Ona i Maddie spały na jednym łóżku, natomiast dla Hayley obsługa hotelowa przyniosła dziecinne łóżeczko. Dzięki temu Brooke nie musiała się martwić, że Hayley spadnie z łóżka i obudzi się na podłodze, nie wiedząc, gdzie się znajduje.

W dniach poprzedzających podróż, Hayley poczyniła zdumiewające postępy. Potrafiła pić małymi łyczkami z normalnego kubka, a gdy była na podłodze, turlała się w stronę Brooke, gdy tylko usłyszała jej głos.

- Niemożliwe. - Oświadczył doktor Martinez podczas ich wizyty w minionym tygodniu.

Ale Brooke rozłożyła koc i położyła na nim Hayley.

- Hayley, chodź do mamusi. Jestem tutaj. Wtedy, jak na zawołanie, Hayley wyciągnęła szyję w jej stronę i zaczęła się turlać.

- Widzi pan? - Brooke uśmiechnęła się do lekarza.

- Ale jej badania... Ona przebywała pod wodą ponad piętnaście minut.

- I ja, i pan wiemy o tym doskonale, ale Bóg chyba nie - uśmiechnęła się do Hayley. - A On jest jedynym, który tym razem dyktuje warunki.

Cole już zasnął, więc Ashley zeszła z łóżka i podeszła do Brooke.

- Prześlicznie.

- Tak. - Brooke wyjrzała przez okno. - Manhattan wygląda teraz spokojnie i bajkowo.

- Hmm... - Ashley usiadła na poręczy wyściełanego krzesła, które zajmowała Brooke. - A ja zaczynam myśleć o Landonie.

Brooke dostrzegła w oczach Ashley smutek i samotność.

- Rozmawiałaś z nim, gdy się tutaj zjawiłaś?

- Nie. - Ashley uniosła podbródek i ponownie zatopiła wzrok w ośnieżonym mieście. - Spotkamy się na ślubie. Już samo to będzie wystarczająco bolesne.

- Jesteś pewna, że przyjdzie?

- O tak. - Ashley zagryzła wargę i zmrużyła oczy. - Na pewno przyjdzie.

- Skoro i tak go zobaczysz, dlaczego miałabyś nie zadzwonić? Mógłby do nas dołączyć podczas tego tygodnia. Wszyscy za nim tęsknimy, Ash.

- Po co? - Ashley przekrzywiła głowę; w jej głosie pojawiła się rezygnacja. - Jako kolejną dawkę nadziei i smutku? - Spojrzała na Brooke. - Między nami wszystko skończone. Muszę być w stanie pojawić się na Manhattanie i nie biec do niego w minutę po moim przyjeździe.

- Rozumiem. - Brooke przytaknęła powoli. - A jeśli lekarz, z którym spotkasz się w styczniu potwierdzi, że istnieją sposoby pozwalające pacjentom z HIV normalnie żyć w związkach, bez ryzyka dla drugiej osoby?

- To szaleństwo, Brooke - sapnęła Ashley. Mówiła przyciszonym głosem, żeby nie obudzić śpiących dzieci. Przeniosła wzrok na okno. - Zawsze będzie istniało jakieś ryzyko. A nawet jeśli on się nie zarazi, to spędzi życie na zamartwianiu się o mnie, przyglądając się, być może, jak umieram. Nie mogę mu tego zrobić, bez względu na to jak bardzo mi go brakuje. On zasługuje na normalne życie.

- Ale on nie chce normalnego życia. - Brooke mówiła powoli, z namysłem. Coś sprawiło, że tego wieczoru czuła się przynaglona do bycia szczególnie szczerą ze swoją siostrą. - On pragnie ciebie, Ash. Tylko ciebie.

- Jakoś to przeżyje. - Ashley zacisnęła zęby. - Obydwoje przeżyjemy. Brooke milczała, pozwalając, aby słowa Ashley dotarły do jej serca. I chociaż bardzo chciała ją zrozumieć, nie mogła się z nią zgodzić.

- Mylisz się. - Patrzyła swojej siostrze prosto w oczy. - Landon kocha cię do szaleństwa. Tak jak Ryan kocha Kari.

Ashley otworzyła usta, ale nie potrafiła nic powiedzieć. Zamiast tego zagryzła wargę, jakby za chwilę miała się rozpłakać.

- Nawet jeśli umrzesz młodo, co z tego? - Brooke otuliła się ramionami, żeby odgonić chłód, którym powiało od okna. - Nawet jeśli czekają was tylko trzy wspólne lata, co z tego? To setki poranków, setki wschodów i zachodów słońca. Setki nocy, mówiących ci o tym, że jesteś kochana, ponad wszystko po tej stronie życia.

- Brooke. - Ashley opuszkami palców otarła łzy i pociągnęła nosem. -Proszę, nie.

- Nie co?

- Nie kuś mnie.

- Cóż... - Brooke pomyślała o Peterze, gdziekolwiek był tego zimowego wieczoru, na dwa dni przed Bożym Narodzeniem. - Mogę ci powiedzieć o czymś znacznie trudniejszym niż bycie kochaną w taki sposób.

- Chodzi o ciebie i Petera? - Twarz Ashley złagodniała. Brooke pokiwała głową.

- Wciąż... zadaję sobie pytanie, dlaczego odszedł, co zrobiłam nie tak.

- Och, Brooke... - Ashley pochyliła się i długo ją przytulała. - To nie twoja wina. Peter musi jeszcze wiele zrozumieć.

Ich rozmowa dobiegła końca i trzydzieści minut później, po wieczornej toalecie, leżały już w swoich łóżkach. Brooke ponownie cieszyła się ze swojego przyjazdu, z więzi jaka zaistniała pomiędzy nią a jej siostrą.

Wyciągnęła rękę i zgasiła światło.

- Dobranoc, Ash.

- Dobranoc. - Ashley uniosła głowę. - Dzięki za rozmowę.

- Mówiłam bardzo poważnie.

Godzinę później, gdy wszyscy inni spali już słodkim snem, Brooke położyła się na plecach i wpatrywała się w ciemny sufit. Nie mogła zasnąć, nie potrafiła przestać myśleć o Peterze.

W Bloomington była pierwsza w nocy. Zanim wyjechała do Nowego Jorku, zadzwoniła do niego i powiedziała mu o podróży.

- Na pewno bardzo by chcieli, żebyś tam był. - Starała się zachować łagodny ton głosu, bez cienia arogancji czy wymuszania czegokolwiek.

- Doceniam to. - Peter zachowywał dystans, był jeszcze bardziej formalny niż wcześniej.

Brooke nie wiedziała, co ma powiedzieć. Oparła łokcie na kolanach i ścisnęła mocniej słuchawkę. Boże, daj mi mądre słowa...

- Więc... może jednak przylecisz? Choćby na kilka dni?

- Posłuchaj, Brooke. - Odrzucił pozory. - Nie mógłbym pojawić się na ślubie razem z tobą. Wszyscy pomyśleliby, że...

- Że co? - Jej serce zabiło mocniej.

- Że między nami wszystko się układa.

- Czy to byłoby aż takie złe, Peter? Nie moglibyśmy spróbować? Pastor Mark zna kogoś...

- Nie! - Wyrzucił z siebie na bezdechu. - Przykro mi, Brooke, ale już podjąłem decyzję.

Ta rozmowa podziałała na jej duszę niczym trucizna. I chociaż bardzo chciała się z niej otrząsnąć i wyrzucić ją z pamięci, nie mogła. Chodziło o coś magicznego, co niosły ze sobą śluby. Brooke dostrzegła to na ślubie Kari i Ryana zeszłej jesieni oraz na wielu innych wcześniejszych ceremoniach.

Gdy narzeczeni składali sobie przysięgę, małżonkowie znajdujący się w kościele zawsze wracali do chwili, gdy to oni sami stali przed Bogiem i ludźmi i ślubowali sobie dozgonną miłość.

Brooke lubiła wtedy rozglądać się i obserwować, jak małżonkowie przysuwali się do siebie, trzymali się za ręce i wymieniali się czułymi spojrzeniami oraz ukradkowymi uśmiechami. Ślub był jedynym w swoim rodzaju przypomnieniem, że ponad napiętymi harmonogramami i opieką nad dziećmi oraz rachunkami do zapłacenia istniało coś, co liczyło się najbardziej - więź pomiędzy mężem i żoną oraz samym Bogiem.

Brooke pragnęła całym sercem, aby Peter pojawił się na ślubie, miała nadzieję, że gdy ujrzy Reagan i Luke'a wypowiadających przysięgę, to być może odnajdzie drogę powrotu do własnej rodziny. Ale przecież on był oddalony o tysiące kilometrów, a ona nie miała pojęcia, co myślał i czy w ogóle go obchodziło, że wyjechały.

Jednak pomimo powagi problemu, Brooke była przekonana, że Bóg połączy ich na nowo. To prawda, że co jakiś czas płomień odczuwanej ku Peterowi złości wybuchał, ale przecież Brooke nie mogła trwać w nienawiści. Nie po całych dniach, jakie spędzała z Hayley. Jej córeczka była teraz niczym anioł, jej oczy wypełniała zaraźliwa wręcz łagodność i niewinność.

Po dniu spędzonym z Hayley nie potrafiła czuć nienawiści do kogokolwiek. Nawet do Petera.

Dawniej poddałaby sytuację z Peterem obróbce intelektualnej i uznałaby małżeństwo z nim za skończone. Przynajmniej na papierze. Ale teraz inaczej patrzyła na życie, przez pryzmat wierzącego serca. I właśnie dlatego oraz dzięki wzorcom, które dostrzegała w swojej rodzinie, jedno o miłości wiedziała na pewno. To decyzja i wybór.

Wierzę w to, Boże... Jestem skłonna czekać, modlić się, błagać Cię, żeby Peter zmienił zdanie. Cokolwiek musi się wydarzyć, Panie, dotknij go, dotrzyj do niego, spraw, żeby znowu zapragnął z nami być. Proszę...

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!"

Pomimo niepewności i rozpaczy, która czasami w niej wzbierała, Brooke uśmiechnęła się. Ten werset pojawiał się w jej myślach za każdym razem, gdy modliła się za Petera.

- W porządku, Boże - wyszeptała - raduję się.

W momentach takich jak ten, rozumiała działanie Boga. Pragnął, aby na Nim polegała, na Jego sile, łasce i pokoju. Nie na zasadzie pobożnych życzeń, ale w każdym momencie, z każdym oddechem. To dlatego była w stanie przetrwać wypadek Hayley i potrafiła podnieść głowę z poduszki pomimo decyzji Petera o rozwodzie. Jej radość nie zależała od zdrowia Hayley czy miłości Petera.

Ale od samego Boga.

I właśnie dzięki temu radość ta była realna jak samo życie.

Jeśli Peter nie chce z nią teraz być, niech tak będzie. Więc ona zwróci się do Kogoś, kto najlepiej zna jej męża, Kogoś, kto ocalił jej córkę z wypadku, który powinien ją zabić. Kogoś, kto nie tylko pomagał jej przejść tę ciężką próbę, ale równocześnie pozwalał jej doświadczać radości.

Jeśli Bóg może uzdrowić mózg Hayley, to z pewnością może uzdrowić także i serce Petera. I pewnego dnia każdemu, kto zechce jej wysłuchać, będzie mogła powiedzieć, że Bóg nie dokonał w jej życiu tylko jednego cudu.

Ale dwóch.



ROZDZIAŁ 21



Coś było nie tak.

Peter leżał w łóżku i przyglądał się drgającej kołdrze. Przestań - rozkazał. Natychmiast przestań! Ale kołdra nie przestawała drżeć, wprawiona w ruch przez jego trzęsące się od stóp do głów ciało. Spojrzał na zegar. Północ. Dlaczego więc cały drżał? Dlaczego jego ciało krzyczało o więcej tabletek? Przecież miniony dzień nie różnił się niczym od wcześniejszych.

Wrócił do domu o dwudziestej. Trzy tabletki, mrożona pizza i Sports Center, potem szybki prysznic, kolejne dwie tabletki i zgasił światło. Minęło już pół godziny, a on wciąż nie spał. Tabletki nie działały tak jak wcześniej; musiał istnieć jakiś powód.

Wstrzymał oddech, po czym powoli wypuścił powietrze. Nie mógł leżeć na lewym boku. W tej pozycji każde uderzenie serca rozdzierało jego ciało, pędziło przez żyły i kończyny wprost do mózgu. Bum... bum... bum... bum. Peter gwałtownie przekręcił się na prawy bok i odczuł delikatną ulgę. W tej pozycji jego serce uspokoiło się nieco, więc pomyślał, że może uda mu się zasnąć.

Ale leżąc na prawym boku, widział okno, co oznaczało oglądanie dziwnych ruchów mnóstwa sękatych gałęzi. Wcześniej nigdy go to nie przerażało, ale dzisiejszej nocy... dzisiejszej nocy wydawało się, że były nawiedzone i poruszane przez jakąś nadprzyrodzoną siłę, przez wiatr, który nigdzie nie powodował najmniejszego nawet poruszenia, oprócz przestrzeni za jego oknem.

- Przestańcie! - syknął w kierunku gałęzi. - Nie boję się was!

Jego mózg był odpowiedzialny za chaos, którego doświadczał. Gdyby tylko potrafił zastąpić swój irracjonalny lęk jakimś innym zestawem myśli, na pewno uspokoiłoby to jego nerwy. Tak, potęga umysłu jest ogromna i należy to wykorzystać. Zatem tak długo, jak będzie myślał o tabletkach i o dziwnej scenerii za oknem, tak długo nie odnajdzie pokoju. Ale o czym innym mógł myśleć?

Poklepał się po czole i nagle coś przyszło mu do głowy. Jego rodzina! Przecież mógł myśleć o Brooke oraz o Maddie i Hayley. Były teraz w Nowym Jorku. Zamknął oczy i wyobraził sobie Brooke, popychającą wózek z Hayley, i idącą obok nich Maddie. Wszystkie były podekscytowane podróżą do Nowego Jorku.

Jego ciało nie drżało już tak mocno.

Pak, podróż niosła ze sobą mnóstwo bodźców, co mogło przyspieszyć proces zdrowienia Hayley. Zapoznał się z kilkoma artykułami, gdzie opisywano takie przypadki. Brooke dobrze zrobiła, wybierając się z nią w tę podróż. A dla pięcioletniej Maddie spędzenie Bożego Narodzenia w Nowym Jorku będzie wielką frajdą.

Boże Narodzenie?

Peter otworzył szeroko oczy. Dziewczynek nie będzie podczas świąt? Drżenie znowu się nasiliło. Dlaczego o tym nie pomyślał? Powiedział Brooke, że nie chce jechać na ślub Luke'a, i to była prawda. Wszyscy pomyśleliby jeszcze, że on i Brooke mają jakąś szansę.

Ale nie wziął pod uwagę, jak bardzo będzie brakowało mu dziewczynek podczas świąt.

Szumiało mu głowie i zaczął siebie przeklinać.

Głupcze. Myślenie o Brooke i dziewczynkach nigdy nie przyniesie ci ukojenia. Jesteś złym człowiekiem, tym, który wszystko zniszczył. Ale przecież nie chciałeś ich skrzywdzić.

Szum narastał i przeszedł w ból. Przejmujący, pulsujący ból, który zaczął się rozprzestrzeniać.

Z głowy przeszedł do gardła, następnie do klatki piersiowej i do serca.

I wtedy, po raz pierwszy od momentu wyprowadzenia się, zatęsknił za Brooke i dziewczynkami tak bardzo, że aż nie mógł oddychać. Zupełnie jakby myśląc o nich, dotykał jedynego i oczywistego źródła bólu. Wtedy też uświadomił sobie, że ból wywoływało poczucie winy. Pewność, że Hayley byłaby dzisiaj zdrowa, gdyby wtedy jej dopilnował. Świadomość, że opuścił swoją rodzinę, wyprowadzając się. Ale być może u źródeł tego rozpaczliwego bólu leżało jedno pragnienie. Pragnienie, aby życie było takie jak rok temu, gdy jego małżeństwo z Brooke można było jeszcze ocalić.

Peter usiadł i postawił stopy na podłodze. Serce łomotało w nim, drżało tak samo jak jego ręce i nogi. Zapalił światło i dostrzegł stojącą na nocnej szafce buteleczkę. Nie plastikową torebkę z kilkunastoma tabletkami, ale całą buteleczkę.

Na wypadek gdyby potrzebował dodatkowej dawki.

Uderzyła go pewna myśl. A jeśli on wcale nie potrzebował tabletek, aby uśmierzyć swój ból? Ból, który był niczym drzazga? Drażniąca i zaogniająca ciało wokół niej, powodująca infekcję, której nie usunie tygodniowa dawka antybiotyków. Nie, takie działanie byłoby krótkotrwałe.

Należało usunąć drzazgę.

A jeśli jego upór był niczym owa drzazga? I jedynym lekarstwem na jego ból było pogodzenie się z Brooke? Przeproszenie jej za wszystko, co powiedział i zrobił, oraz wspólne wizyty w poradni i złożenie obietnicy, że bez względu na to jak będzie trudno, on już nigdy, przenigdy jej nie opuści?

Gdyby teraz tutaj była, być może ból odszedłby samoistnie.

Spojrzał na buteleczkę z tabletkami i nagle w najgłębszych zakamarkach duszy usłyszał dziwny głos, zły i syczący.

Jesteś idiotą, Peter... idiotą! Mroczny głos wypełnił jego istotę. Peter gwałtownie poruszył głową, najpierw w jedną, potem w drugą stronę.

- Kto to powiedział? - Spojrzał w okno; gałęzie znowu się poruszały. Poza nimi wszystko inne było nieruchome.

Ten dziwny głos śmiał się z niego. To był szyderczy i nikczemny śmiech. Peter oparł się o wezgłowie, po czym naciągnął kołdrę pod samą szyję i przeniósł wzrok na buteleczkę z tabletkami.

No dalej. Weź dwie. Nie, weź więcej niż dwie... weź je wszystkie. To na zawsze uśmierzy twój ból.

- Brooke. - Zamknął oczy i wyszeptał jej imię. Nawet wtedy gdy po wypadku Hayley unikał jej ze wszystkich sił, nie mógł nie zauważyć, że była wypełniona jakimś... jakimś osobliwym pokojem. Nie potrafił tego inaczej opisać. Pokojem, który wydawał się nieomal sztuczny.

I coś jeszcze.

Ona była szczęśliwa. To nie był rodzaj szczęścia, który przynosił komplement otrzymany od pacjenta lub trafnie postawiona szczególnie trudna diagnoza. To szczęście pochodziło z jej wnętrza, z jej duszy.

Jego ręce drżały tak bardzo, że nie potrafił już utrzymać kołdry. Wsunął więc jej brzegi pod pachy i użył podbródka do jej przytrzymania.

Wyglądasz jak idiota, Peter...

Głos wrócił i Peter zaczął nerwowo wodzić oczami po pokoju.

- Kim jesteś?

Wiesz, kim jestem... pracujesz dla mnie. - Głos zaśmiał się. Brooke i dziewczynki mogą tylko wszystko pogorszyć, a nie polepszyć. Każdego dnia, każdej godziny będziesz patrzył na tą małą, wiedząc, że to twoja wina. To twoja wina, Peter. To twoja wina, Peter. Nie uciekniesz od prawdy. To wszystko, to twoja wina.

- To nie moja wina! - Peter uniósł głos. - Miała być w kamizelce... wiedziała o tym!

Demoniczny głos był coraz potężniejszy.

Weź tabletki, Peter. To jedyne, pewne ukojenie, wiesz o tym. Weź je wszystkie. A wtedy zaśniesz i już nigdy się nie obudzisz.

- Nie! - Jego serce przyśpieszyło tak jak nigdy dotąd. Nie mógł złapać tchu, ale to on chciał mieć ostatnie słowo w starciu z głosem, czymkolwiek był. -Nie, nie zrobię tego. - Zaczął płakać, ale łzy nie przychodziły. - Potrzebuję pomocy!

Głos umilkł.

Peter czekał, nasłuchując śmiechu i szyderczych słów. Ale one odeszły. Opuścił kołdrę do pasa i przyjrzał się swoim dłoniom. Trzęsły się bardzo mocno, tak że aż bolały go przedramiona.

Jego wzrok ponownie spoczął na tabletkach. Może zapomniał o dawce, którą miał wziąć o dwudziestej trzeciej? Chwycił buteleczkę, ustabilizował ręce na tyle, aby odkręcić nakrętkę i starał się wysypać dwie tabletki, ale zamiast tego na jego dłoni wylądowała cała garść.

Peter wpatrywał się w nią, zastanawiając się, jakby się poczuł.

Ból minąłby w ciągu minuty; był tego pewien. Ale wtedy po kilku minutach by zasnął, i najprawdopodobniej to byłby koniec. Odnaleźliby go w jego mieszkaniu za jakieś kilka dni, po tym jak nie zjawiłby się w pracy po świętach., Do tej pory jego ciało zaczęłoby już gnić; jego prochy zostałyby pochowane w urnie.

Przeniósł wzrok na butelkę wody obok miejsca, gdzie stało lekarstwo. Mógłby to zrobić, czyż nie tak? Wreszcie wszystko by się skończyło i już nigdy nie musiałby tłumaczyć Brooke, dlaczego ich małżeństwo się rozpadło, nie musiałby układać sobie życia pomiędzy pracą a wizytami u Hayley i Maddie. I już nigdy nie musiałby patrzeć na swoją małą córeczkę, niegdyś pełną wigoru i radości, a obecnie przykutą do wózka inwalidzkiego, córeczkę z rozległym uszkodzeniem mózgu.

Spojrzał na tabletki; wola walki opuszczała go.

Dlaczego miałby tego nie zrobić? Przecież i tak kiedyś umrze, prawda? Czyż nie cudownie byłoby uwolnić się od cogodzinnej dawki tabletek, bez których nie potrafił się już obyć? Umieranie było rozkoszną ulgą w porównaniu do życia w nieustannym lęku o to, kiedy lekarstwo przestanie działać i gdzie akurat wtedy będzie - z pacjentem czy może na spotkaniu z innymi lekarzami - gdy jego ciało zacznie wołać o kolejną dawkę, opanowane przez dreszcze i drgawki.

Sięgnął po butelkę wody, otworzył ją zębami i ścisnął tabletki, które miał w dłoni. Było ich przynajmniej pięćdziesiąt - wystarczająco dużo, aby skrócić jego cierpienie. Przez chwilę się wahał. Jeśli naprawdę chce to zrobić, to czy nie powinien zostawić jakiegoś listu, jakichś słów pożegnania dla Hayley i Maddie?

W jego myślach pojawił się obraz.

Hayley w wózku inwalidzkim, unieruchomiona pasami, z głową przechyloną na bok, otwartymi ustami i cieknącą z nich strużką śliny, z rękoma wykręconymi na zewnątrz.

Nie, nie będzie żadnego listu. Pożegnalne słowa nie mogłyby wyjaśnić jego zachowania, faktu, że pozwolił, aby Hayley wpadła do basenu owej potwornej soboty. Gdyby tylko Bóg naprawdę istniał... gdyby tylko wysłał swoje anioły, żeby ją złapały lub żeby sprawiły, aby wyczuł niebezpieczeństwo, tak jak w niektórych przypadkach, gdy ludzie w cudowny sposób potrafili przeczuwać złe rzeczy.

Ale nie, Bóg nie był realny. A jeśli go nie było, to nie było też nieba. Ani piekła. Więc tabletki stanowiły doskonałą odpowiedź. Szansę, aby zatrzymać drżenie jego ciała, już raz na zawsze. Aby zasnąć, ale nie tylko na kilka chwil, ale już na wieki.

Podniósł dłoń z tabletkami i jednym ruchem wrzucił je do ust. Jego myśli współbrzmiały z biciem serca, uderzenie za uderzeniem.

Przepraszam, dziewczynki... przepraszam, dziewczynki... przepraszam, dziewczynki.

Uniósł butelkę z wodą i przyłożył ją do ust. Przechylił głowę, gotowy na przełknięcie śmiertelnej dawki leku uspokajającego, gdy nagle zakrztusił się, zaczął wymiotować i wyrzucił z siebie wszystkie tabletki.

Wszystko wylądowało na kołdrze. I zanim zdążył cokolwiek zrobić, nadeszła kolejna fala wymiotów, potem jeszcze następna i następna. Gdy w końcu konwulsje ustały, Peter spojrzał na kołdrę, na zwrócone tabletki, i coś sobie uświadomił.

Przestał się trząść.

Ale przecież nie było mu niedobrze, nie czuł się źle ani nie miał mdłości, nawet najmniejszych. Dlaczego więc zwymiotował, i to właśnie w tym momencie?

Boże?

W jego umyśle odbiły się ciche słowa, rozchodząc się następnie po całym ciele, docierając do jego serca i duszy.

JESTEM, synu... JESTEM KTÓRY JESTEM.

Ten głos brzmiał zupełnie inaczej niż poprzedni. Był cichy i delikatny, ale zarazem była w nim potęga. Gdyby nie jego trzeźwy umysł, pomyślałby, że to jakiś niebiański melodramat. Zło kontra dobro.

- Boże... czy to ty? - zapytał. Nie dlatego że uwierzył, ale dlatego że chciał usłyszeć ten głos ponownie.

JESTEM KTÓRY JESTEM, synu. Nawróć się, a będziesz zbawiony.

Dwaj koledzy mówili mu, że tabletki mogą doprowadzić do czegoś takiego. Bierzesz je wystarczająco długo i zaczynasz mieć halucynacje, gdy potrzebujesz kolejnej dawki. Twoja głowa zaczyna wypełniać się dziwnymi widokami i głosami, których tak naprawdę nie ma. Ale w tym, czego doświadczał obecnie, było coś dziwnego, tak bardzo namacalnego.

Peter nie był pewien, ale miał wrażenie, jakby to sam Bóg ocalił go od oczywistej śmierci, być może nawet sprawił, że zwrócił tabletki zanim zdążył je połknąć. Ponownie spojrzał na swoje dłonie i ręce, potem na nogi i podniósł się z zabrudzonej pościeli, pełen zdumienia.

Nie miał drgawek, nawet najmniejszych. Przecież w jego gardle nie została nawet pojedyncza tabletka, jednak jego ciało wcale nie drżało.

To był cud.

Ale... jeśli to był cud, to ktoś musiał go uczynić. A tym kimś mógł być tylko Bóg.

JESTEM KTÓRY JESTEM, synu.

Peter cofnął się i przycisnął plecy do ściany obok łóżka. JESTEM KTÓRY JESTEM? Czyż to nie było imię Boga ze Starego Testamentu, które zawsze robiło na Peterze wrażenie? JESTEM.

Kiedyś, jeszcze przed wypadkiem Hayley, Peter kurczowo uchwycił się tego imienia. Cóż więcej można było powiedzieć? JESTEM oznaczało Boga, który zawsze był, jest i będzie w samym centrum istnienia. To oznaczało, że ON był wszędzie, Jego wola dotykała każdej sytuacji. Więc Jego słowo było doskonałe i prawdziwe, nie miało żadnych ograniczeń, żadnego końca ani początku.

Jednak jeśli to było imię, które dla Petera tak wiele znaczyło, nie dziwne, że przyszło mu na myśl teraz. To musiał być wytwór jego wyobraźni, podświadomy sposób na znalezienie pokoju w chwili, gdy usłyszał mroczny głos.

Chwiejnym krokiem poszedł do łazienki i znalazł rolkę papierowego ręcznika. Musiał posprzątać łóżko zanim znowu ułoży się do snu. Wzdrygnął się z niesmakiem na widok wymiocin, ręcznikiem zebrał rozpadające się tabletki i wyrzucił wszystko do kosza. Gdyby je połknął, teraz byłby już martwy. Jakim wtedy byłby przykładem dla Maddie i Hayley?

Jego ciało wciąż było spokojne, nie drżało, więc nie musiał brać kolejnej dawki lekarstwa. Mógł z tym zaczekać do rana. Umył więc ręce, zgasił światło i położył się do łóżka.

Gdy rankiem otworzył oczy, spojrzał na sufit i starał się poukładać myśli. To musiał być jakiś koszmar - na pewno. Dziwne głosy i gałęzie drapiące w szybę. Cokolwiek się wtedy działo, było jakimś koszmarnym snem. Ale gdy rozbudził się już na dobre, wspomnienia ożyły z całą mocą, butelka z tabletkami, mroczny głos odparty przez niosący ukojenie szept. Na wpół pełna buteleczka z tabletkami na jego nocnej szafce i bałagan w łazience.

A więc to nie był sen, to było coś realnego i prawdziwego i gdyby nie jakiś dziwny zbieg okoliczności byłby już martwy. Wcisnął głowę w poduszkę. Było coś jeszcze co przyniosła dzisiejsza noc. Ogromna tęsknota za Brooke i dziewczynkami, zupełnie jakby kolejne uderzenie serca zależało od ich obecności w jego życiu. Tak bardzo chciałby usłyszeć krzątaninę w kuchni, słyszeć jak przygotowują śniadanie i czekają, aż do nich dołączy.

I rzecz najdziwniejsza.

Nadszedł czas na kolejną dawkę tabletek, a on wcale nie drżał, nie odczuwał lęku ani bólu, poza jednym. Głęboką tęsknotą za Brooke i dziewczynkami.







ROZDZIAŁ 22



Wigilijny poranek budzący się na Manhattanie był niczym senne marzenie. Ashley miała ochotę rozstawić sztalugi i malować. Śnieg przestał padać zaraz po północy i rankiem Nowy Jork był skąpany w przemykających pomiędzy budynkami słonecznych promieniach, rozświetlających biel i srebro na ośnieżonych chodnikach, ulicach i dachach.

Ashley stała w oknie i podziwiała uroczą scenerię, czekając aż Brooke skończy ubierać Maddie. Powinny już wychodzić na spotkanie z Reagan i jej mamą, ale Ashley nie mogła odejść od okna.

Wtedy przyszło jej coś do głowy. Szybkim krokiem przemierzyła pokój i wyjęła z torebki aparat. Po minucie miała już kilkanaście ujęć widoku za oknem, pod różnymi kątami.

- Dla odświeżenia pamięci - powiedziała do Brooke -gdy w następnym tygodniu usiądę przed sztalugami i będę próbowała odtworzyć to na płótnie.

- Masz tyle zdjęć, że wystarczy ci na trzy obrazy. - Brooke uśmiechnęła się, wygładzając zagniecenia na swojej jedwabnej bluzce. - Chodźmy.

Dzisiejsze poranne spotkanie było planowane już od tygodni. Reagan poprosiła, aby w dniu jej ślubu Ashley, Kari, Erin i Brooke oraz pani Baxter spotkały się z nią i jej mamą w ich mieszkaniu.

- Mogłybyście podzielić się ze mną swoimi ulubionymi cytatami z Biblii i powiedzieć, jak one pomagają wam w życiu i w waszych małżeństwach. Być może opowiecie mi jakąś historię, która pomoże mi być lepszą żoną dla Luke'a lub lepszą matką dla Tommy'ego. - Gdy Reagan mówiła o swoim pomyśle, jej głos był przesycony entuzjazmem. - A potem chciałabym, abyście pomodliły się za mnie i za Luke'a, żebyśmy zawsze stawiali Boga na pierwszym miejscu i dzięki temu umacniali naszą wzajemną miłość.

W tym samym czasie Lukę miał zjawić się w hotelu i spotkać się ze swoim ojcem oraz Samem i Ryanem. Dzieci miały pójść z mamami. Następnie zaplanowano wspólny lunch i bezpośrednie przygotowania do ślubu, który miał odbyć się o szóstej.

Ashley była zachwycona tym porannym planem. Modlitwa i dzielenie się wybranymi cytatami z Biblii wydawało się istotniejsze od wszystkiego innego, co można byłoby robić w oczekiwaniu na ślub. Z pewnością ona i Landon też by tak postąpili, gdyby mogli się pobrać, gdyby nie nosiła w sobie śmiertelnej choroby.

Ponieważ transport Hayley wymagał więcej czasu, Ashley i Brooke wraz z dziećmi wyszły wcześniej niż inni i jako pierwsze zjawiły się w mieszkaniu pani Decker. Drzwi otworzyła Reagan i Ashley prawie że poczuła ciepło bijące od jej zarumienionych policzków.

Rozmawiały przez kilka minut o śniegu i ślubie, po czym Brooke przeprosiła wszystkich, tłumacząc, że chciałaby ulokować Hayley w jakimś zacisznym kącie pokoju w jej specjalnym wózku, gdzie będzie mogła jeść i obserwować otoczenie, dopóki nie zacznie marudzić, a wtedy położy ją do łóżka w jednej z sypialni.

Cole i Maddie stali tuż obok, przyglądając się jak Brooke usadza Hayley w wózku i zapina pas wokół jej talii. Ashley miała właśnie zaproponować dzieciom, aby w coś się pobawiły, gdy z kuchni wyszła mama Reagan. Uśmiechnęła się do Cole'a i Maddie.

- No dobrze, dzieci, chodźcie ze mną! Przygotowałam dla was kolorowanki i kredki oraz fajny film!

W ich oczach pojawiły się iskierki, gdy szły w jej stronę, ale nagle Cole zatrzymał się i spojrzał na Hayley.

- Hayley, ty też możesz z nami pójść. - Przeniósł wzrok na Brooke. - Czy Hayley może pójść z nami? Ona uwielbia malowanie.

Ashley spojrzała na Brooke. Niekiedy można było dostrzec w jej oczach ból, który niosła cała ta sytuacja z Hayley. Teraz, w świetle niewinnego pytania Cole'a, wyraźnie było go widać. Podeszła do Cole'a, zmierzwiła mu włosy i uśmiechnęła się do niego smutno.

- Nie dzisiaj, skarbie. Ale jestem pewna, że któregoś dnia dołączy do was.

- Tak. - Maddie spojrzała na Cole'a. - Hayley jest teraz inna. - Tak? - Cole przeniósł wzrok na Maddie i Brooke, po

czym spojrzał na swoją cioteczną siostrę, przypiętą do wózka. - A ja myślę, że to ta sama zabawna Hayley. - Podbiegł do wózka i pogłaskał ją po głowie. -Namaluję coś dla ciebie, dobrze, Hayley?

Hayley otworzyła usta i wydała z siebie jęk, przypominający nieco śmiech.

- Okay. - Cole pokiwał głową i rozejrzał się po zgromadzonych. - Hayley powiedziała, że chce, abym namalował jej choinkę.

- Dziękuję, Cole. - Brooke pocałowała go w czubek głowy. - Na pewno bardzo się ucieszy.

Cole przytaknął, chwycił Maddie za rękę i pobiegli za mamą Reagan. Ashley zauważyła spojrzenie Brooke i zrozumiała jej chwilowy ból. Bez względu na postępy Hayley, uwagi Maddie, że Hayley jest „inna", rozdzierały jej serce.

Ashley zajęła miejsce na sofie obok Reagan i skierowała swoje myśli na cel ich porannego spotkania. Bez dwóch zdań, jej przyszła bratowa emanowała szczęściem. I z pewnością ani jej suknia, którą miała założyć, ani uczesanie czy też makijaż, nie mogły konkurować z jej oczami. W jej spojrzeniu było tyle miłości i zaufania, tyle blasku kobiety, która ma oddać życie mężczyźnie swoich marzeń...

- Wyglądasz cudownie. - Ashley objęła dłoń Reagan i delikatnie ją uścisnęła. - Denerwujesz się?

- Nie. - Policzki Reagan okryły się rumieńcem. - Od dawna już kocham twojego brata. Wiesz o tym. - Przerwała, przyglądając się Ashley. - Ale zanim ten dzień nabierze rozpędu, chciałabym ci podziękować.

- Za co? - Ashley potrząsnęła lekko głową.

- Za to, że powiedziałaś Lukę'owi o Tommy'm. - Obniżyła podbródek; w jej oczach tańczył blask ze stojącej obok choinki. - Czasami zastanawiam się, czy bylibyśmy razem, gdybyś tego nie zrobiła.

- Pewnie sama byś mu o tym powiedziała.

- No właśnie. Czekałam, szukając różnych powodów, gdyż byłam pewna, że nie będzie chciał nas w swoim życiu - tym bardziej że mieszkał z kimś innym. - Reagan wzruszyła ramionami. - Mogłabym tak czekać latami.

- Muszę wyznać, że - Ashley pomyślała o czasie, gdy ona i jej brat byli jeszcze dziećmi - Lukę jest dla mnie kimś szczególnym.

- Tak, zauważyłam.

Ashley poczuła ukojenie, które niosła owa myśl.

- Uważałam, że powinnam coś zrobić.

Rozległ się dzwonek u drzwi, więc Reagan przeprosiła i wyszła, aby powitać Kari i Erin oraz ich mamę. Zatrzymały się w przedpokoju, rozmawiając o wydarzeniu, które niósł dzisiejszy dzień.

Ashley zatopiła wzrok w choince i gwieździe błyszczącej na jej czubku; zamknęła oczy.

Panie, tamtego dnia postawiłam wszystko na jedną kartę, mówiąc Luke'owi o Reagan i Tommy'm, ale Ty wyprowadziłeś wszystko. I teraz... jestem zdumiona Twoją wiernością. Sprowadzenie Luke'a z powrotem... użycie mnie do tego, aby oni się spotkali. To niesamowite, i to wszystko, Boże... dzięki Tobie.

Ponieważ zjawili się już wszyscy, mama Reagan ustawiła krzesła w salonie, w okręgu. A gdy miejsca zostały zajęte, Anne Decker jeszcze raz wyjaśniła, w jakim celu się spotykają i zaproponowała, że będzie pierwsza. Na kolanach miała Biblię; wyjęła z niej kartkę papieru.

- Werset, którym pragnę podzielić się z Reagan, to ten, o którym rozmawiałam z nią, gdy była małą dziewczynką. - Swoim uśmiechem przypomniała Reagan o dniach, które już przeminęły. Następnie przeniosła wzrok na gości. - Wychowywaliśmy Reagan tak, aby rozumiała Pismo Święte, i gdy była jeszcze maleńka, często wraz z mężem modliliśmy się za nią.

Ashley spojrzała na Anne zachwycona. Jakże trudne musiały być dla niej wydarzenia ostatniego roku, a ona stała się dzięki nim jeszcze silniejsza. Jako kobieta wiary, nie miała chyba innego wyjścia.

W oczach Anne pojawił się blask, gdy ponownie spojrzała na Reagan.

- To twój ulubiony werset, kochanie. Jeremiasz 29, 11: „Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was — wyrocznia Pana -zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie". - Mama Reagan wyjęła chusteczkę z kartonika obok jej krzesła i otarła kąciki oczu. Zaśmiała się krótko i potrząsnęła głową. - Przepraszam. Obiecałam sobie, że poranek przetrwam bez łez.

Gdy nieco się uspokoiła, znowu przeniosła wzrok na swoją córkę.

- Ojciec i ja modliliśmy się nad tobą tymi słowami kilkakrotnie w tydzień po tym jak się urodziłaś. I zawsze wierzyliśmy, że to prawda, szczególnie gdy pewnego letniego dnia, w zeszłym roku, przyprowadziłaś do domu miłego młodego mężczyznę. Ojciec zabrał was wtedy do swojego biura w World Trade Center, i tego wieczoru, po kolacji z wami, powiedział mi, że ma co do Luke'a przeczucie. - Spojrzała na Elizabeth. - Ze ten młody i bardzo życzliwy mężczyzna musi pochodzić z dobrej rodziny.

Reagan przekrzywiła głowę, najwyraźniej wzruszona słowami matki.

- Nigdy mi tego nie mówiłaś.

- Bo nie chciał, żebyś o tym wiedziała. - Anne uśmiechnęła się. - Byłaś jego jedyną córką i nie zamierzał cię przynaglać.

W kręgu rozległ się delikatny śmiech, a Reagan spojrzała na matkę, przekrzywiając usta w półuśmiechu.

- Prawie że widzę, jak to mówi.

- W każdym razie dzielę się z tobą tym wersetem, gdyż w ciągu minionego roku były takie chwile, gdy myślałam, że Bóg zapomniał o swoich planach co do nas. Śmierć - przycisnęła chusteczkę do nosa i zawahała się - śmierć twojego ojca... twoja ciąża... i rozstanie z Lukiem.

Teraz i na policzkach Reagan pojawiły się łzy.

- Wiem.

- Ale dzisiaj, kochanie, jest inaczej. - Z piersi Anne wyrwał się szloch, ale była w nim radość. - Jesteśmy razem i Lukę okazał się dokładnie taki, jak powiedział twój ojciec. Macie Tommy'ego i siebie nawzajem, i miłość do Boga, która, jak obserwowałam w ciągu minionych miesięcy, z każdym dniem staje się coraz silniejsza. - Uniosła lekko ramiona. -Bóg jest Prawdą. Teraz właśnie doświadczam, że nasze modlitwy zostały wysłuchane. Bóg cały czas znał swoje zamiary co do ciebie. Więc... daję ci ten werset, gdyż bez względu na to co wydarzy się jeszcze pomiędzy tobą i Lukiem, bez względu na to dokąd zabierze was życie, pragnę, żebyś pamiętała, że te słowa są prawdziwe. Bóg zna zamiary, jakie ma co do ciebie, Reagan - przyszłość pełną życia i nadziei, a nie zguby.

Policzki Ashley także były mokre. Rozejrzała się wokół, wszyscy mieli łzy w oczach. Mama Reagan wstała i wręczyła jej cytat z Biblii. Po czym zatrzymała wzrok na Ashley.

- Chcesz być następna?

- Oczywiście. - Ashley pociągnęła lekko nosem. Zapisała wybrany przez siebie werset na kartce. Kilka dni zastanawiała się nad wyborem odpowiedniego fragmentu. Nie były to słowa, które ludzie często cytowali lub umieszczali na kartkach czy obrazkach.

Ale był to werset, który miał wiele wspólnego z życiem jej oraz Reagan. Ashley spojrzała na przyszłą pannę młodą i pomodliła się, aby to co chciała powiedzieć, trafiło do jej serca.

- Reagan, ty i ja posiadamy coś bardzo cennego, coś, czego reszta rodziny może nie zrozumieć. - Zawahała się; jej dłonie drżały. - Ich imiona to Cole i Tommy- uśmiechnęła się smutno. Nigdy wcześniej nie rozmawiała o tym z Reagan. - Ty i ja wiemy, jak to jest, gdy zrobi się coś przeciwnego Bożej woli, coś, co zasmuca Jego serce. Wiemy, jak to jest, gdy przynosi się wstyd rodzinie, i wiemy, jak to jest, gdy w końcu na świecie pojawia się cud -dziecko.

Reagan pokiwała głową.

- Ale to co stało się naszym głównym doświadczeniem, to Boże miłosierdzie, Jego przebaczenie. Ponieważ po wyborach, których dokonałyśmy, Jego przebaczenie było tym, co pozwalało nam iść dalej. -Ashley przyjęła chusteczkę od swojej matki. - Werset, którym pragnę się podzielić pochodzi z Listu do Kolosan 1, 13-14: „On uwolnił nas spod władzy ciemności i przeniósł do królestwa swojego umiłowanego Syna, w którym mamy odkupienie - odpuszczenie grzechów".

Kątem oka Ashley dostrzegła Elizabeth wyjmującą chusteczkę dla siebie samej.

- Odkupienie. - Reagan uśmiechnęła się. - To cudowne, Ashley.

- I chodzi o to, że potrzebujemy tego przez całe życie. Naprawdę w to wierzę. Gdy ty i Lukę będziecie doświadczać w swoim życiu trudności, zawsze je pokonacie, jeśli tylko będziecie pamiętać o tym, jak Bóg ocalił was z ciemności, jak uratował nas wszystkich. I jak obdarzył nas zbawieniem przez swojego Syna. W świetle Bożego odkupienia można zrozumieć, dlaczego Cole jest takim błogosławieństwem, dlaczego kocha Pana i chce dla Niego żyć. Boże odkupienie tłumaczy, dlaczego ty i Lukę ponownie się odnaleźliście, i jestem przekonana, że jest gwarancją cudownego życia w małżeństwie, którym się staniecie.

Kolejną osobą, która zabrała głos, była Elizabeth. Rozpoczęła od uśmiechu w stronę Reagan i chwili milczenia, gdy masowała sobie gardło, tak jak zwykła to robić, gdy wzruszenie odbierało jej głos. W końcu odezwała się.

- Chcę ofiarować ci cytat, którym często dzieliłam się z moim synem. -Rzuciła krótkie spojrzenie w stronę Erin i Brooke, Kari i Ashley. - Jest to rodzaj mantry rodziny Baxterów, tak myślę. I przez lata nie dzieliłam się tymi słowami z nikim innym, poza moimi dziećmi, ale dzisiaj połączysz się z moim synem już na zawsze i... - zagryzła wewnętrzną stronę ust i na chwilę zamknęła oczy. - I chcę, żebyś wiedziała, że dzisiaj nie myślę o tym, iż zabierasz mi mojego jedynego syna. Jest inaczej. Dzisiaj to ja... ja przyjmuję cię jako córkę, Reagan. Jako moje dziecko. I właśnie dlatego pragnę podzielić się z tobą naszym szczególnym biblijnym wersetem. - Pociągnęła dwa razy nosem i wyjęła kartkę papieru, przyozdobioną kwiecistym nadrukiem. - Te słowa trzymały nas razem, gdy było nam trudno, przypominając nam, że jesteśmy powołani do jedności i miłości. List do Kolosan 3, 12-14: „Jako więc wybrańcy Boży - święci i umiłowani - obleczcie się w serdeczne miłosierdzie, dobroć i pokorę, cichość, cierpliwość, znosząc jedni drugich i wybaczając sobie nawzajem, jeśliby miał ktoś zarzut przeciw drugiemu: jak Pan wybaczył wam, tak i wy! Na to zaś wszystko przyobleczcie miłość, która jest więzią doskonałości".

Na te słowa Reagan przesunęła się na brzeg krzesła, zwiesiła głowę i przez chwilę ściskała grzbiet nosa, po czym wstała i podeszła do Elizabeth.

- Dziękuję za pani miłość, pani Baxter. Od dzisiaj - obydwie mocno się objęły i słowa Reagan ginęły gdzieś w ramionach Elizabeth - od dzisiaj będę mieć dwie mamy. A ten cytat stanie się ważny dla naszej rodziny, już na zawsze.

Kari była następna. Gdy Reagan wróciła na swoje miejsce, Kari otarła oczy opuszkami palców i cicho westchnęła.

- No cóż... nikt nie powiedział mi, żebym dzisiaj rano nie używała tuszu do rzęs.

Jej komentarz dał zgromadzonym powód do śmiechu, szansę na rozładowanie emocji i zmianę nastroju. Gdy śmiech umilkł, Kari wyjęła kartkę i skierowała wzrok na Reagan.

- Nie znasz mnie tak dobrze - uśmiechnęła się. - Jestem przekonana, że gdy nasze rodziny połączą się, przyniesie nam to wiele zmian w nadchodzących latach.

- Słucham. - Reagan założyła nogę na nogę i pochyliła się do przodu. Uśmiech Kari nieco zbladł.

- Masz coś wspólnego z Ashley, ale nas także coś łączy, Reagan. Odejście kogoś bliskiego, rzeczywistość, którą nie każdy potrafi zrozumieć. - Kari pociągnęła nosem. - W chwili gdy było mi najtrudniej, ten oto cytat pojawiał się wszędzie. W kazaniach, w rozmowach, w listach wyrażających współczucie, które otrzymywałam. I mówiąc szczerze, wcale nie chciałam go słyszeć. Było w nim coś sztucznego, zbyt przewidywalnego. - Wymieniła szybkie spojrzenie z mamą. - Ale prawda jest taka, że to Bóg chciał, abym przyjęła te słowa, wzięła je sobie do serca i zrozumiała, jak odnoszą się do mojego życia. - Rozłożyła kartkę i opuściła wzrok. - Pochodzą one z Listu do Rzymian 8, 28: „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru".

- Kari uniosła wzrok; jej oczy odzwierciedlały to, co miała w sercu. - To właśnie o ostatniej części tego wersetu często zapominamy. Sprawy nie układają się dobrze ot tak, po prostu. One układają się dobrze dla tych, którzy są powołani według Jego zamiarów. Innymi słowy, ułożą się dobrze dla tych, którzy nie walczą z tym, co ich spotyka, ale przyjmują to, pozwalając, aby zamysł Boży przekraczał ich wszystkie nadzieje i oczekiwania razem wzięte. -Zmarszczyła brwi. - Gdy wola Boga jest w twoim życiu najważniejsza, wszystko ułoży się dobrze. Za każdym razem. Czy to ma sens?

Reagan uśmiechnęła się smutno do Kari, wymieniając z nią spojrzenie.

- Ogromny.

Kari podniosła się, uścisnęła Reagan i wręczyła jej kartkę.

- Witamy w rodzinie, Reagan.

Wtedy Erin wyjęła kartkę ze swojej torebki.

- Ja będę następna.

Reagan przeniosła na nią wzrok.

- Okay.

- Ja mam dla ciebie trzy krótkie cytaty, gdyż dla mnie, jeśli chodzi o małżeństwo, one są nierozłączne. Nauczyła mnie tego moja siostra, Kari. -Erin zerknęła w stronę Kari, po czym znowu spojrzała na Reagan. - Być może nie wiesz, Reagan, że ja i Sam omal nie rozstaliśmy się zeszłego lata -przerwała i przycisnęła kartkę do serca. - Stało się tak, że po ślubie zapomnieliśmy o pewnych ważnych słowach, o których powinni pamiętać wszyscy małżonkowie.

Erin utkwiła wzrok w kartce.

- Pierwszy cytat pochodzi z Pierwszego Listu do Koryntian 13, 13: „Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość". - Odłożyła kartkę. - Czytałam to i myślałam tak jak myśli świat. Odpowiedzią na szczęśliwe małżeństwo jest miłość - jasne i proste. - Erin uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Ale Bóg pokazał mi głębię tych słów. Drugi werset pochodzi z Księgi Koheleta 4, 12: „... a powróz potrójny niełatwo się zerwie". - Ten werset także znałam, i myślałam, że go rozumiem. Z Bogiem w naszym małżeństwie nigdy nie upadniemy. I to była prawda, ale nie wiedziałam dokładnie, jak to działa. Czy to oznacza rozważanie Pisma Świętego dwa razy dziennie? Czy też może nieustanną modlitwę? A może regularne chodzenie do kościoła? Kari i Anne Decker roześmiały się delikatnie.

- Nie. - Erin pokręciła głową. - To wszystko jest nam potrzebne, ale nie jest najlepszą drogą zaproszenia Boga do małżeństwa. Naprawdę nie rozumiałam znaczenia potrójnego powrozu, dopóki moje małżeństwo omal się nie rozpadło. Wtedy Kari połączyła dwa pierwsze wersety z wersetem z Pierwszego Listu Św. Jana Apostoła 4, 16, który mówi: „Bóg jest miłością".

Erin pokazała trzy palce.

- Jedynym sposobem na to, aby mieć Boga w małżeństwie jest miłość. A jedyną drogą do miłości jest Bóg. Tutaj nie może być żadnych rozbieżności, gdyż Bóg jest miłością. Więc za każdym razem gdy kochasz Luke'a, chociaż zupełnie nie masz na to ochoty, i okazujesz miłość swoimi słowami i czynami, Bóg staje się częścią waszego związku. I uwierz mi... nic na świecie nie jest w stanie zerwać tego rodzaju więzi.

- Dzięki, Erin. - Reagan pokiwała głową, pogrążona w myślach.

W pokoju zapanowało milczenie. Ashley spuściła wzrok. Właśnie tak kochał ją Landon. Bożą miłością. Ale ona była tutaj, wciąż samotna, bała się nawet do niego zadzwonić, bała się własnej reakcji, gdy spotka go dziś wieczorem na ślubie.

Przyszła kolej Brooke. Założyła ręce na piersiach i wyprostowała się.

- Reagan, bardzo się cieszę, że zaprosiłaś nas tutaj, prosząc o podzielenie się z Tobą wybranym cytatem z Pisma Świętego. Mój jest krótki, ale przecież nie o to chodzi.

Brooke przeniosła wzrok na siedzącą niedaleko nich Hayley.

- W ciągu minionych miesięcy Bóg nauczył mnie, co to znaczy radować się w każdej sytuacji, którą przyniesie nam życie - czy to w przypadku tragedii -jak na przykład wypadek mojej młodszej córeczki - czy też triumfu - jak na przykład ślub twój i Luke'a. Spędzając czas z Hayley, nie mogę oprzeć się działaniu jej słodkiej duszy. Tak bardzo... tak bardzo się cieszę, że ona żyje. -Głos Brooke załamał się i na chwilę przerwała. - Z całego serca wierzę, że sekret leży w naszej postawie. Nie zmienimy naszego położenia poprzez złość czy nerwy lub smutek. Bóg wzywa nas, abyśmy stanęli ponad naszym problemem, a początkiem jest właśnie nasza postawa.

Brooke wyjęła błękitną kartkę z czarnym napisem.

- Z Listu do Filipian 4, 4: „Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!" - przeczytała i wręczyła kartkę siedzącej obok niej Reagan. - Jeśli ty i Lukę potraktujecie to na poważnie, przetrwacie, bez względu na to dokąd zabierze was Bóg.

- Dziękuję. - Reagan spojrzała na Hayley. - Myślę, że wszyscy zastanawialiśmy się, jak udało ci się przetrwać ostatnie miesiące i teraz -przeniosła wzrok na kartkę z cytatem biblijnym, który trzymała w dłoni - teraz chyba już wiemy.

- Tak. - Brooke poklepała Reagan po kolanie. - Inaczej nie dałabym rady. Spotkanie dobiegało końca. Reagan trzymała teraz w dłoniach wszystkie

kartki i listy.

- Te wersety na zawsze już pozostaną ze mną, będą ważne nie tylko dla mojej relacji z Lukiem, ale we wszystkich obszarach mojego życia.

Anne Decker wstała i ruchem ręki zaprosiła, aby wszyscy otoczyli Reagan.

- Pomódlmy się za nią, a potem zapraszam na śniadanie do pokoju obok. Modlitwa trwała dwadzieścia minut. Proszono Boga, aby Lukę i Reagan

wprowadzali w życie nie tylko te słowa, które przed chwilą cytowano, ale całe Pismo Święte, tak aby ich małżeństwo przepełniały miłość i radość. Pomodlono się w intencji Tommy'ego, a na końcu Elizabeth poprosiła, aby po dzisiejszym wieczorze nie byli już tylko dwiema rodzinami, które mają ze sobą coś wspólnego.

Ale aby stali się jedną rodziną, połączoną i zjednoczoną przez samego Boga.


ROZDZIAŁ 23



To były najdłuższe trzy minuty w jego życiu.

Lukę stał przy ołtarzu i liczył sekundy do pojawienia się Reagan w drzwiach frontowych. W międzyczasie ogarnął wzrokiem pięćdziesiąt osób zgromadzonych w kościele, wręcz nie dowierzając, że to dzieje się naprawdę.

W tle brzmiała łagodna muzyka organowa, jeden z utworów Bacha, ale Lukę prawie jej nie słyszał. Powędrował wzrokiem do pierwszego rzędu, gdzie uśmiechała się do niego jego mama. Wyglądała pięknie i młodo, zupełnie tak jak kiedyś, gdy był jeszcze małym chłopcem.

Przed ceremonią odciągnęła go na bok i pocałowała w policzek.

- Jeśli rozpłaczę się podczas ceremonii, pamiętaj o jednym - w szeptanych przez nią słowach było tyle radości. - Nie mogę być już bardziej szczęśliwa, synu. Naprawdę.

Ich oczy spotkały się. Elizabeth lekko kiwnęła głową, w sposób zupełnie niezauważalny dla innych. Ale on wiedział, że właśnie potwierdziła to, co powiedziała mu wcześniej. Ślub z Reagan oznaczał, że Bloomington nie będzie już jego domem, ale to była właściwa decyzja i jego matka była z niego dumna.

Z ławek kościelnych w jego stronę spoglądały także i inne twarze. Erin i Sama, Ryana i Kari wraz z Jessie, Brooke i Hayley. Jego wzrok nieco dłużej zatrzymał się na małej siostrzenicy. Nie spała, przyglądała się świecom płonącym wzdłuż głównej nawy. To cud, że w ogóle tutaj była, ale Lukę pragnął jeszcze więcej.

Boże, uzdrów ją, proszę. Przywróć ją nam.

Lukę wciąż się modlił, błagając Boga za Hayley, gdy muzyka przestała grać i w kościele zapanowała cisza.

Przyjęcie weselne miało być skromne. Reagan poprosiła Ashley, aby była jej druhną, a ojciec Luke'a pełnił honory jego drużby. Cole niósł obrączki, a Maddie kwiaty; brat Reagan wprowadzał gości. Obecnie stał niedaleko Luke'a.

Pierwsza przy wejściu pojawiła się Ashley, i gdy tylko weszła do kościoła, odszukała wzrokiem brata; spojrzeli na siebie.

Nie potrzebował słów, żeby zrozumieć, co chciała mu powiedzieć.

Była jego starszą siostrą, z którą się bawił i śmiał, i którą najbardziej kochał, gdy dorastali. A teraz, na kilka minut przed tym ważnym momentem, jeszcze raz chciała mu powiedzieć, co myśli o jego decyzji. Ze była dobra, właściwa i cudowna. Wystarczyło mu jej spojrzenie.

W kącikach jego ust czaił się uśmiech. Słyszę cię, Ashley... słyszę cię.

Jej oczy powiedziały mu jeszcze jedno. Bez względu na to ile minie lat i jak rzadko będą się spotykać, ona nigdy nie zapomni niezliczonych sielskich dni ich wspólnego dzieciństwa. Puścił do niej oczko i wiedział, że zrozumiała.

On także tego nie zapomni.

Następnie pojawili się Cole i Maddie - Cole miał na sobie niebieski garnitur, uśmiechał się szeroko i figlarnie; Maddie natomiast ubrana była w białą pluszową sukienkę, a poskręcane pukle jasnych włosów wisiały luźno wokół jej twarzy. Cole był nieco starszy, ale Maddie, z wysoko uniesionym podbródkiem, sprawiała wrażenie bardziej odpowiedzialnej niż on. Czterokrotnie Cole zauważył kogoś znajomego i za każdym razem odwracał się w tę stronę, machał rękoma i kiwał głową, a wtedy Maddie przyciągała go do siebie, tak aby szli równym, miarowym krokiem.

Błazeństwa Cole'a wywołały zduszony śmiech gości. Lukę przekrzywił głowę, wzruszony; zupełnie jak w rodzinie. Jedno idzie prosto i elegancko, a drugie ciągle zbacza z drogi. I jak to w rodzinie, jedno pilnuje drugiego, aby zakończyli podróż wspólnie.

To oczywiście dotyczyło jego życia.

Cole i Maddie stanęli obok Ashley, i muzyka zmieniła się. Tym razem w kościele rozbrzmiał tradycyjny marsz weselny; wszyscy wstali i spojrzeli w stronę wejścia. Serce Luke'a waliło jak młot.

Drzwi otworzyły się i pojawiła się w nich Reagan, idąca pod rękę z jego ojcem. Jej widok omal nie powalił go na kolana, ale pozostał wyprostowany i dumny, czekając na swoją pannę młodą. Na samym początku Reagan szepnęła coś do ojca Luke'a; obydwoje uśmiechnęli się, po czym spojrzeli przed siebie.

Lukę przyglądał się mężczyźnie, który był dla niego wzorem. Jak to możliwe, że jeszcze rok temu był gotów opuścić ojca na zawsze? I jak bliski był odrzucenia wiary i przyszłości, którą przygotował dla niego sam Bóg? Odpowiedź przyprawiła go o lekki dreszcz, który ustąpił, gdy Lukę sobie uświadomił, że te dni należą już do przeszłości. Bóg sprowadził go do domu i przywrócił jego dobre relacje z bliskimi.

A teraz jego ojciec szedł wraz Reagan główną nawą.

Lukę utkwił w niej wzrok. Była olśniewająca wraz z każdym szczegółem dotyczącym jej sukni czy bukietu. Ale dopiero gdy zatrzymali się kilkadziesiąt centymetrów przed nim i jego ojciec uniósł do góry welon, odsłaniając jej twarz, Lukę mógł spojrzeć jej w oczy i dostrzec, jak patrzyła na jego ojca, a potem na niego.

Spodziewał się, że w jej twarzy ujrzy cień smutku, mówiący o nieobecności jej ojca, którego nie było teraz z nimi i który nie odprowadził jej do ołtarza. Brakowało jej tego, powiedziała mu o tym ostatnio. Jednak teraz gdy rozpoczynał się ich ślub, w wyrazie jej twarzy nie było żadnego smutku.

Ale było tam coś innego, czego nigdy wcześniej nie widział. Czyste i szalone oddanie, wiara, że od dzisiaj aż do końca życia zostanie przy nim, będzie go szanować i ufać mu. A miłość będzie definiowała każdy ich kolejny dzień, każdą godzinę.

Każdy pojedynczy oddech.

Landon wszedł ukradkiem do kościoła, zaraz po tym jak Ashley stanęła przy ołtarzu. Nie chciał, żeby zauważyła go podczas ceremonii ślubu jej młodszego brata, ale ewentualnie dopiero potem. Bez wątpienia, Ashley nie pragnęła jego obecności. Tak naprawdę myślał nawet o tym, aby w ogóle nie przyjść.

Kilka tygodni temu spotkał się z Lukiem i dowiedział się o rodzinnych planach pobytu w mieście. Baxterowie byli w Nowym Jorku już od soboty, a Ashley nie zadzwoniła do niego ani razu.

Zajął miejsce w jednej z ławek z tyłu. Zdjął wełnianą marynarkę, pod którą miał frakową koszulę i krawat, ale nie dlatego że miał zamiar zostać dłużej. Miał tylko chwilkę pobyć na przyjęciu, żeby pogratulować Reagan i Luke'owi, a potem wrócić do domu.

Gdy usiadł w ławce, zabrzmiał marsz weselny i wraz z każdym dźwiękiem Landon miał wrażenie, jakby wysysano z niego powietrze. Powinien patrzeć z podziwem na pannę młodą, tak jak pozostali goście. Ale za każdym razem gdy słyszał ten utwór, myślał o Ashley, o radości, jaką czuł na kilka dni przed wręczeniem jej pierścionka, zanim poprosił ją o rękę.

I teraz, zupełnie nie potrafiąc powstrzymać swojego wzroku, przeniósł go z panny młodej na jej druhnę przy ołtarzu. I wtedy jego serce zabiło mocniej. Ashley także nie patrzyła na pannę młodą.

Ona patrzyła na niego.

Ich oczy spotkały się na dłużej. Dostrzegł w jej oczach łzy, gdy przyglądała mu się, docierając aż do jego serca. Bez wątpienia, to było spojrzenie miłości, o którym kiedyś mógł tylko marzyć. Ale teraz, w świetle tego co postanowili o ich przyszłości, wyraz jej twarzy przygniatał go.

Co się z nią dzieje, Boże? I dlaczego to nigdy się nie uda?

To pytanie wypełniło jego wszystkie zmysły, przerwało nawet muzykę, zablokowało wszystko, oprócz wpatrzonych w niego dwojga oczu. Poczuł z nią tak silną jedność, prawie że namacalną, że aż musiał walczyć ze sobą, żeby nie wyskoczyć z ławki i nie pobiec do niej, aby wziąć ją w ramiona.

Nawet gdy Lukę i Reagan stanęli już razem przy ołtarzu, a pastor przywitał zebranych, oni wciąż patrzyli na siebie. Ale wtedy poczuł na sobie bezlitosny oddech rzeczywistości. Przecież Ashley nie dzwoniła do niego, nie chciała go widzieć; to co kiedyś ich łączyło, już nie istniało. Dręczenie siebie nawzajem niczego nie zmieni, ale uczyni jutro jeszcze bardziej bolesnym. Przeniósł wzrok na młodą parę, ale jego serce nie chciało za nim podążyć.

Co się z nią dzieje? Przecież podjęła już decyzję; on nie stanie się częścią życia jej ani Cole'a. Landon wiedział o tym na długo przed dzisiejszym dniem. Dlatego właśnie przygotowywał się do awansu na kapitana i zamierzał związać swoją przyszłość z FDNY, zamiast czekać całe życie, aż Ashley pokona swój lęk przed byciem z nim pomimo swojej choroby.

Wciąż czuł na sobie jej wzrok, ale skupił uwagę na młodej parze. Pastor wyjaśniał, że wybrany przez Luke'a i Reagan werset pochodzi z Księgi Jeremiasza i mówi o planach, jakie Bóg ma względem każdego, i jak oto ich ślub stał się częścią Bożego planu.

Nadszedł czas na przysięgę małżeńską. Lukę był pierwszy. Mówił o prostocie miłości, o tym że jest ona podstawowym i koniecznym elementem małżeństwa i że jej blasku nie można przyrównać nawet z blaskiem diamentów. Po czym przysiągł Reagan, że ofiaruje jej życie przepełnione prostą miłością, wspólnymi spacerami po parku i śmiechem podczas gry w tenisa, podróżą we wspólne rodzicielstwo i starzenie się oraz na każdym etapie życia wiarą, że najlepsze jeszcze przed nimi.

Reagan mówiła o miłości ich rodziców, i o tym że to wielkie szczęście mieć takich nauczycieli. Potem przyrzekła, że będzie najlepszą przyjaciółką i kochanką Luke'a, tą do której zawsze będzie mógł się zwrócić, zaraz po Bogu, i która zawsze będzie przy nim.

Gdy skończyła, w jej oczach lśniły łzy.

- Zycie jest tak kruche. - Pociągnęła nosem i spojrzała na swoją mamę. -Teraz wiemy to jeszcze lepiej. Ale nawet jeśli nasze wspólne życie miałoby trwać jeden dzień, a nie dwadzieścia tysięcy dni, i tak warto, gdyż tym, co mamy na pewno, jest dzień dzisiejszy, ta właśnie chwila. Dlatego będę otaczać czcią każdą minutę bycia z tobą, Luke. Tak długo, jak Bóg pozwoli.

Landon pochylił się do przodu i opuścił wzrok. Słyszał każde słowo Reagan, ale jedno zdanie szczególnie zapadło mu w serce: „Ale nawet jeśli nasze wspólne życie miałoby trwać jeden dzień, a nie dwadzieścia tysięcy dni, i tak warto".

Reagan i Luke wymieniali się obrączkami, ale Landon już ich nie słuchał. Prosta i głęboka prawda, którą Reagan zawarła w swojej przysiędze, sprawiła, że jeszcze raz spojrzał w stronę Ashley, żeby zobaczyć, czy ona także patrzy w jego kierunku.

Czy słyszała słowa Reagan? Czy przyjęła to, co ona powiedziała?

Był zbyt daleko, żeby odczytać, co mówił wyraz jej twarzy, ale lęk wydawał się jedną z krzyczących do niego emocji.

- No dalej, Ash - wyszeptał. Obok niego nikt nie siedział, więc jego słowa rozpłynęły się, zanim ktokolwiek je usłyszał. - Przecież mamy dzisiejszy dzień, czyż nie tak?

Ściągnęła brwi i lekko pokręciła głową, jakby mówiąc, że nie rozumie go, że teraz nie może, bo trwa ceremonia. Przeniosła uwagę na Luke'a i Reagan.

Landon tak bardzo pragnął, aby go zrozumiała.

Przecież mogli być razem. Okay, ona uważa, że to nie w porządku, aby skazywać go na niepewną przyszłość z nią, ale co z tego? Całe życie było wielką niewiadomą. Czyż nie o tym mówiła Reagan, dosłownie przed chwilą? Gdyby tylko mógł poślubić Ashley i żyć z nią choćby jeden dzień, tydzień, a nawet dziesięć minut, i tak byłyby to najcudowniejsze chwile jego życia.

Czyż nie o tym próbował jej powiedzieć od chwili, gdy poznała wyniki badań krwi? Zycie jest zbyt krótkie, aby do dnia dzisiejszego dokładać jeszcze ból, który może przynieść jutro. Nawet jeśli mama Reagan wiedziałaby, że jej mąż umrze młodo, tragiczną śmiercią, to i tak by za niego wyszła. Ponieważ miłość nie zamartwia się przemijaniem.

I właśnie dlatego ma szansę istnieć.



ROZDZIAŁ 24



Przyjęcie weselne trwało w najlepsze, ale jak dotąd - poza ukradkowymi spojrzeniami - Ashley unikała Landona.

Oczywiście, że go zauważyła. Widziała go, jak wchodził do kościoła. I pomimo całej jej determinacji, aby ich spotkanie na ślubie ograniczyło się tylko do krótkiego przywitania się, jej oczy zdradziły ją.

Nikt nie musiał jej wręczać lustra, żeby to zobaczyła, gdyż doskonale o tym wiedziała.

Nie miała żadnej kontroli nad miłością, o której mówiły jej oczy, gdy wymienili się spojrzeniami zaraz na początku ceremonii. Wyglądał niesamowicie, ubrany w tę samą niebieską koszulę i czarne spodnie, które miał na sobie tamtego dnia, gdy się jej oświadczył. I gdy patrzyli na siebie podczas ślubu, stawiała sobie setki pytań. Czy założył ten garnitur celowo? Czy wiedział, że gdy zjawi się w ostatniej chwili, nie będzie miała innego wyboru, jak tylko zauważyć go, poczuć jego obecność jako coś bardzo namacalnego?

A potem, w trakcie składania przysięgi przez Luke'a i Reagan, Landon powiedział coś bezgłośnie, coś, co było przeznaczone wyłącznie dla niej, i natychmiast zdała sobie sprawę, co się dzieje. Pozwalając, aby jej wzrok zatonął w nim, powiedziała mu prawdę, pozwoliła mu dostrzec, jak bardzo go kocha.

I chociaż nie odczytała jego słów, to i tak wiedziała. Nieważne, że miał już pewne zobowiązania wobec nowojorskiego oddziału straży pożarnej, to co teraz by usłyszała, nie różniłoby się od tego, co powiedział jej podczas ich ostatniego spotkania.

Że poradzą sobie; znajdą jakieś wyjście; że mogą być razem.

Wszystko co chciałaby usłyszeć, wszystko w co chciałaby uwierzyć.

Ale to nie mogło się wydarzyć, gdyż ona postanowiła, że nie dopuści do tego. Przerabianie wszystkiego po raz kolejny niczego nie mogło zmienić, przyniosłyby jedynie smutek i frustrację, a ona nie zamierzała spędzić dzisiejszego wieczoru w takim nastroju. Przecież była Wigilia Bożego Narodzenia. Jej brat ożenił się z Reagan i zanim czas zabierze ich dalej i popchnie ku nowemu rokowi, który był przecież wielką niewiadomą, Ashley chciała świętować.

Gdy tylko weszła do sali, w której odbywało się przyjęcie, szukała sobie zajęcia. Mama Reagan wynajęła firmę cateringową aby przygotowała kolację. Każdy stolik przybrany był świątecznie, na biało i czerwono, z dekoracją z sosnowych szyszek na środku. W jednym końcu sali znajdował się parkiet do tańczenia oraz didżej, który w tej chwili puścił jakąś spokojną instrumentalną muzykę.

Ashley odszukała Anne Decker, rozmawiającą z kimś z obsługi. Podeszła do niej i dotknęła jej ramienia.

- Czy mogę jakoś pomóc?

- Wszystko jest już gotowe. - Anne uśmiechnęła się. - Ale chciałabym, abyś poznała moich przyjaciół. - Poprowadziła Ashley do stolika, przy którym siedziała grupka kobiet, większość z nich chodziła do tego samego kościoła co Anne. Ashley chętnie się zgodziła. Cokolwiek, byleby tylko opóźnić spotkanie twarzą w twarz z Landonem.

- Dużo o tobie słyszałyśmy. - Jedna z kobiet uśmiechnęła się do niej. - To ty pomogłaś Reagan i Luke'owi w odnalezieniu drogi do siebie.

Rozmowa toczyła się dalej, a gdy ustała, Ashley odeszła od stolika i przez prawe ramię dostrzegła Landona. Skręciła więc w lewo i dosłownie wpadła na Brooke, Kari i Erin. Jej siostry rozmawiały właśnie o najbardziej wzruszających momentach ślubu, o tym że ich ojciec prowadził Reagan do ołtarza z taką samą dumą, z jaką zrobiłby to jej rodzony ojciec, gdyby żył.

Po półgodzinie mama Reagan stanęła na przodzie sali, wzięła do ręki mikrofon i poprosiła gości, aby zajęli swoje miejsca.

- Kolacja zostanie podana za kilka minut, a potem rozpoczną się tańce. Gdy goście zaczęli podchodzić do okrągłych stolików, Ashley przebiegła

salę wzrokiem. Nie widziała Cole'a od kilku minut; nagle usłyszała jego głos, podniesiony i rozbawiony. Jej wzrok podążył za dźwiękiem, i oczywiście zobaczyła go klęczącego na krześle obok Landona, z rękoma wokół jego szyi. Wzięła głęboki wdech i poszła w ich stronę.

- Mamo! - Wołał do niej Cole zanim jeszcze zdążyła zbliżyć się do stolika. - Zobacz, kto tutaj jest!

Nie powiedziała mu, że Landon może pojawić się na ślubie. Z powodu dystansu, jaki ostatnio ich dzielił, nie była pewna, czy Landon w ogóle przyjdzie.

- Widzę, kolego. - Spojrzała na Landona i uśmiechem starała się zatuszować swoje uczucia. - Cieszysz się?

- To najlepsza wiadomość na świecie! - Cole usiadł normalnie i wziął Landona za rękę. - Chodź, mamusiu, usiądź.

Ashley chciała zająć miejsce obok Landona, ale zamiast tego siadła po przeciwnej stronie. Co kilka sekund przypominała sobie tę jedną prawdę. Ze nie może pozwolić swojemu sercu, aby rządziło nią dzisiejszego wieczoru, gdyż to niczego nie zmieni. Zwróciła się do Landona, zachowując pogodny ton głosu i uśmiechając się.

- Spotkaliśmy się już na ślubie.

- Tak. - Uśmiech Landona był powściągliwy i ostrożny. Nie tak odważny, jak jego spojrzenie w kościele. - Zaskoczyłem cię, prawda?

Cole przyglądał się im, słuchając ich rozmowy, przenosząc wzrok z Ashley na Landona i odwrotnie. Po chwili pociągnął Landona za rękaw.

- Hayley jest tutaj.

W oczach Landona pojawiła się łagodność.

- Wiem. Dobrze wygląda.

- Też tak uważam. - Cole ściszył głos, jakby to co chciał powiedzieć, było czymś bardzo osobistym. - Ale Maddie mówi, że ona jest inna. - Znowu mówił normalnie. - Nie umie już pływać.

- Może kiedyś. - Landon przytulił Cole'a i pogłaskał go po głowie.

- Tak, może.

Podano kolację. Jedli, rozmawiając trochę o ceremonii ślubu. Ashley cały czas musiała przypominać sobie, że ma siedzieć na swoim miejscu, że nie wolno jej wstawać po to, żeby przysunąć się do Landona, poczuć go w końcu i pooddychać jego obecnością.

Gdy posiłek się skończył, mama Reagan ponownie użyła mikrofonu i zaprosiła wszystkich do stołu z ciastami.

Cole natychmiast stanął na równe nogi:

- Mamusiu, mogę iść? Proszę! Tam jest Maddie. Landon przysunął swoją twarz do twarzy Cole'a i wdzięcznie zatrzepotał rzęsami.

- Tak, mamusiu, tam jest Maddie.

- Dobrze - roześmiała się, zanim potrafiła się powstrzymać, zanim zdążyła nakazać sercu, że nie może się ponownie angażować, a na pewno nie może przekroczyć pewnych granic. - Idź i zajmij miejsce.

Zanim zdążyła dokończyć, Cole'a już nie było. Ashley uniosła brew i spojrzała na Landona.

- Nie idziesz razem z nim?

Do tej pory Landon próbował zachować żartobliwy nastrój, który wprowadziła Ashley, zajmując miejsce przy stoliku.

- Nie chcę ciasta, Ash.

- Rozumiem. - Jej serce dwukrotnie przyśpieszyło. Wskazał na puste krzesło pomiędzy nimi.

- Cole chyba się nie pogniewa, gdy zajmę jego krzesło?

- Właściwie... - Zerknęła w stronę Cole'a, zatopionego w tłumie ludzi, którzy czekali aż Reagan i Lukę zaczną kroić tort. - Pewnie trochę mu to zajmie.

Landon uśmiechnął się i jednym zgrabnym ruchem przesunął się na krzesło obok niej. Goście weselni byli skupieni wokół stolika z tortem, więc obydwoje zwrócili się twarzami w stronę nowożeńców, a wtedy ramię Landona zetknęło się z jej ramieniem. Miała na sobie długą czarną sukienkę bez rękawów, o prostym i eleganckim kroju, i nawet przez marynarkę czuł ciepło bijące od jej gołych ramion.

- Wyglądasz olśniewająco, Ash. - Patrzył przed siebie, ale jego głos brzmiał teraz inaczej, nie było w nim żadnych pozorów.

Na moment wstrzymała oddech, szukając jakiegoś sposobu na kontrolowanie sytuacji. Ale pomysł był tak nierealny, jak nakazanie sobie, aby przestać oddychać.

- Ty także.

Nadszedł uroczysty moment i Reagan wspólnie z Lukiem zanurzyli nóż z białym trzonkiem w torcie udekorowanym małymi różyczkami. Landon przysunął się do Ashley.

- Unikasz mnie.

- Nie. - Obydwoje wciąż patrzyli przed siebie, udając, że są zainteresowani dzieleniem tortu przez nowożeńców. - Musiałam przywitać się z gośćmi.

- Tak? - zaśmiał się leniwie. - No dobrze.

Tym razem ona zwróciła się do niego twarzą; spojrzeli na siebie.

- Więc?

- Przestań, Ash. Wiem, dlaczego to robisz. Mogę ci coś powiedzieć? Czuła serce w gardle, ale nic nie powiedziała, czekając na jego dalsze słowa.

- Nie musisz się martwić, Ashley. Zdecydowaliśmy już o naszej przyszłości, ale dzisiaj wieczorem...

Zatrzymał na sobie jej wzrok i czuła jak topnieje jej opór, kawałek po kawałku.

- Ale dzisiaj nie udawajmy, że jest nam wszystko jedno, dobrze? To zbyt trudne. - Kąciki jego ust uniosły się, a w oczach pojawił się blask. -Szczególnie w Wigilię.

Dzielenie tortu zakończyło się, a didżej włączył coś wolniejszego i zaprosił Reagan i Luke'a do tańca. Ashley i Landon przyglądali się tańczącym nowożeńcom, lecz Ashley nie potrafiła przestać myśleć o słowach Landona: „Ale dzisiaj nie udawajmy, że jest nam wszystko jedno, dobrze?"

Gdy utwór się skończył, didżej znowu puścił wolną piosenkę, prosząc gości, aby przyłączyli się do Luke'a i Reagan. Landon wstał i wyciągnął rękę do Ashley.

- Chodź, Ash, zatańcz ze mną... proszę.

Ashley spojrzała na niego i poczuła, że przegrywa. Natychmiast zrozumiała, że jest już za późno. Nieważne, jak bardzo starała się udawać, że go nie kocha. Nie chciała już grać. Ani minuty dłużej.

- Pod jednym warunkiem.

Landon splótł swoje palce z jej palcami, gładząc kciukiem grzbiet jej dłoni.

- Zrobię wszystko.

- Nie możemy rozmawiać o jutrze.

Chociaż długo się znali, tańczyli ze sobą tylko raz - na weselu Kari i Ryana. I tylko jeden utwór, gdyż byli zbyt zajęci, aby spędzać czas na parkiecie. Teraz jednak Landon zabrał ją na parkiet, zatrzymał się tuż obok didżeja i zwrócił się do niej twarzą. Na chwilę zamarli w bezruchu. Oddałaby wszystko, żeby zapomnieć o prawdzie i cieszyć się tym tańcem.

Landon położył dłoń na jej talii, drugą objął jej palce. Powoli zaczął się kołysać, skupiony bardziej na niej niż na melodii. Przez chwilę poruszali się bardzo subtelnie, jakby szukając strzępów minionych dni.

Pod koniec utworu Landon powoli zatrzymał się.

- Okay... wiesz, że nadszedł czas.

- Na co? - Jedną ręką obejmowała go w pasie. Przysunęła się trochę, żeby słyszeć jego głos na tle rozbrzmiewającej muzyki. Jej uczucia były tak różnorodne, jak linia horyzontu Manhattanu.

- Na pytanie. - Obdarzył ją leniwym uśmiechem, który już tyle razy widziała w swoich snach.

- Jakie pytanie? - Przekomarzała się, podsycając jego żartobliwy ton, modląc się, aby ten nastrój nie uległ zmianie, dopóki nie wybije północ i jej szklane pantofelki nie znikną.

Mrugnął, a w jego oczach nie było już oznak żartu.

- Tęsknisz za mną, Ash?

Zacisnęła usta, walcząc, żeby nie zbliżyć się do niego jeszcze bardziej, nie przyciągnąć go do siebie i nie pocałować na oczach wszystkich gości. Wytrzymaj - nakazała sobie. Nie możesz na to pozwolić. Jednak usłyszawszy to pytanie, musiała odpowiedzieć. Zasługiwał na prawdę.

- Z każdym oddechem.

Jego nogi poruszały się powoli w rytm muzyki; spod przymrużonych powiek spojrzał na jej włosy, po czym delikatnym ruchem, zaczął je gładzić.

- Masz przepiękne włosy. - Uniósł brwi. - Czy ktoś już ci to mówił? Wstrzymała oddech, żeby się nie zaśmiać, ale to nie pomogło. Śmiech narastał w niej, aż w końcu musiała go uwolnić i obydwoje zaczęli się śmiać, tak aż musieli zejść z parkietu.

- Zupełnie jak Irvel, a nawet jeszcze lepiej. - Klepnęła go lekko po głowie i usiadła obok niego przy stoliku.

Cole tańczył z Maddie, trzymając się blisko Reagan i Luke'a. Co jakiś czas spoglądał w stronę Ashley i Landona i machał do nich. Oni także machali do niego i kontynuowali rozmowę.

- Więc powiedz mi, co u Irvel i gangu?

- Dobrze. - Ashley była wdzięczna za chwilę wspólnego śmiechu. To oznaczało, że wykorzystywali dany im czas najlepiej jak potrafili, bez powracania do bolesnego punktu wyjścia. - Martwię się o nią. Jest teraz znacznie wolniejsza. Przez połowę dnia rozmawia z Hankiem, zupełnie jakby przy niej stał.

Landon wzruszył ramionami.

- Nie dziwię się.

- Słucham? - Ashley roześmiała się, nie pozwalając, aby rozmowa zeszła na głębszy poziom. - Ty także rozmawiasz z Hankiem?

- No dobrze - uśmiechnął się, spuszczając lekko głowę. - Przyłapałaś mnie. Cały czas rozmawiam z Hankiem.

Znowu się śmiali, a gdy muzyka zmieniła się na nieco szybszą, wziął ją za rękę i kolejne pół godziny spędzili, tańcząc z siostrami Ashley i panem młodym oraz panną młodą.

Gdy przyjęcie dobiegło końca, wszyscy wyszli na ulicę i ustawili się w kolejce do taksówek. Ashley stała obok Landona; byli razem, ale jakby oddzielnie, gdyż otoczeni innymi gośćmi nie za bardzo wiedzieli, jak mają się pożegnać.

- Kiedy wyjeżdżasz? - Landon pochylił się w jej stronę, świadomy, że to może być ich ostatni wspólny wieczór na bardzo długo.

- W sobotę. - Chociaż Ashley miała na sobie długi wełniany płaszcz, było jej zimno. Zaczął prószyć śnieg. Przysunęła się bliżej Landona; ich ciała stykały się, gdy rozmawiali. Elizabeth, Erin i Sam, a nawet Luke i Reagan wrócili już do hotelu. Został tylko jej ojciec i Brooke, i podczas gdy oni wsadzali do taksówki Hayley i Maddie, Cole skakał po chodniku.

- Ash... - przerwał. Jego oddech zawisł w powietrzu niczym smuga dymu. Spojrzała na niego, nieświadoma niczego poza jego obecnością.

- Muszę już iść.

- Nie teraz. - Zatrzymał na sobie jej wzrok i zbliżył policzek do jej twarzy. -Odwiozę cię.

- Ja... Landon... a co z Cole'em?

Dosłownie w tym samym momencie Brooke zawołała z taksówki.

- Ashley, zabieram ze sobą Cole'a. - Machnęła na niego ręką. - Chodź, pojedziesz z ciocią Brooke.

- Jesteś pewna? - Jej serce zaczęło bić mocno; obawiała się, że to wpłynie na ton jej głosu. Gdyby była mądra, odeszłaby w tym momencie, wzięła Cole'a za rękę i dołączyła do Brooke, ojca i dziewczynek. Ale nie potrafiła, nie mogła tak zostawić Landona, bez względu na to co podpowiadał jej zdrowy rozsądek. - Dobrze, Brooke. Wrócę wcześnie.

Brooke uśmiechnęła się do niej.

- Ja wcale się nie martwię, przecież masz klucze, tak?

- Tak. - Ashley podeszła do taksówki. - Cole, słuchaj się cioci Brooke, dobrze?

- Dobrze, mamusiu. - Podskoczył do góry i przytulił się do Landona. -Przyjedziesz do hotelu, Landon? Może obejrzymy razem jakiś film?

Ashley widziała, jak Landon walczy, widać było pracujące mięśnie jego szczęki.

- Hej, Cole, wskakuj do taksówki.

Cole cofnął się o kilka kroków i ponownie rzucił się Landonowi w ramiona.

- Możesz, Landon? Możesz pojechać z nami?

- Nie dzisiaj, tygrysku. - Pochylił głowę; ich czoła zetknęły się. - Ale być może jeszcze się spotkamy, zanim wyjedziesz, dobrze?

- W porządku. - Mina Cole'a nieco zrzedła. - Kiedy wrócisz do domu, tam gdzie my mieszkamy?

Ashley widziała, jak Landon opuścił wzrok. Gdy uniósł oczy, nie wiedziała, czy to prószący śnieg, czy też pytanie Cole'a, ale jego rzęsy były mokre.

- Nie wiem, kolego. Któregoś dnia, dobrze?

- Chodź już, Cole. - Brooke wystawiła głowę z taksówki. - Czekamy, kochanie.

Cole mocno splótł ręce na szyi Landona i ściskał go przez kilka sekund.

- Kocham cię, Landon.

- Och, Cole. - Landon schował głowę w ramionach Cole'a. - Ja też cię kocham. - Postawił go na ziemi i pomachali sobie, gdy Cole biegł do taksówki.

Landon cofnął się o krok i stanął przy Ashley. Razem patrzyli, jak taksówka odjeżdża. Potem Landon zwrócił się do niej twarzą.

- Nienawidzę tej części.

- Ja też. - Ashley włożyła głębiej dłonie w kieszenie swojego palta i zatrzęsła się. - Gdzie twój samochód?

- Tędy. - Landon wyciągnął do niej rękę.

Wahała się, ale tylko przez chwilę. Po czym włożyła swoją dłoń w jego i nie protestowała, gdy wsunął ich splecione dłonie do kieszeni swojej kurtki. Jego samochód stał na parkingu, z tyłu. Wsiedli i Landon uruchomił silnik. Było tuż po dziesiątej, więc o tej godzinie - szczególnie, że to była Wigilia Bożego Narodzenia - powinni dojechać do hotelu w ciągu dwudziestu minut.

Landon oparł się o kierownicę i spojrzał na nią.

- Pogadamy gdzieś?

Przez kilka sekund Ashley chciała dać jedyną właściwą odpowiedź, przygotowaną na taką chwilę: Nie, Landon, odwieź mnie do hotelu. Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Ale jej serce było szybsze.

- Okay.

Ustalili, że wrócą do Marriottu i tam napiją się kawy, ale w połowie drogi Landon zajechał na parking obok południowej ściany Central Parku i uśmiechnął się.

- Mam lepszy pomysł.

I znowu jej umysł nakazywał, aby odmówiła i poprosiła, żeby zawiózł ją do hotelu, zanim na nowo się w nim rozkocha. Ale zamiast tego odwzajemniła jego uśmiech i gdy , otworzył drzwi, swobodnie podała mu dłoń.

- Będziemy spacerować po Central Parku?

- Niezupełnie. - Przeprowadził ją na drugą stronę ulicy i przeszli jedną z przecznic do miejsca, gdzie czekało sześć dorożek.

- Landon! - Zniżyła głos do szeptu. - Co ty chcesz?... Uniósł rękę.

- Jest Wigilia, Ash. - Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy. - Być może nasza ostatnia.

Dorożki były różne. Landon wybrał tę ze składanym daszkiem na tyle, który miał ochronić ich głowy przed prószącym śniegiem. Wszedł do niej i podał Ashley rękę. Gdy byli już w środku, woźnica rozłożył futrzany koc, okrywając ich nogi.

- Za chwilkę będzie nam już ciepło. - Landon otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie.

Znowu zabrakło jej siły, aby się przeciwstawić. Wola walki opuszczała ją powoli, i oparła głowę na jego ramieniu, wtulając się w niego. Jutro nie ma znaczenia.

- Dzięki, Landon.

Minęli już czwartą przecznicę Central Parku i jak na razie obydwoje milczeli.

- Podobało mi się to, co powiedziała Reagan. - Przytulił ją mocniej i spojrzał na ogołocone drzewa wzdłuż alejki.

- Reagan? - Ashley wyprostowała się i spojrzała na niego.

- Jej przysięga. Ta część o kruchości życia i miłości wartej...

- Gdyby życie miało trwać jeden dzień" lub dwadzieścia tysięcy. - Ashley westchnęła i znowu spojrzała przed siebie. - Słyszałam to.

Jego głos brzmiał tak delikatnie, był niczym pieszczota dla jej duszy. - I... Oparła głowę o tył dorożki.

- I to nie dotyczy nas, Landon. Nawet jeśli Lukę i Reagan żyliby w małżeństwie tylko kilka dni, te dni byłyby przynajmniej zdrowe i bezpieczne. -Podczas tej rozmowy pomiędzy nich wkradła się przestrzeń i Ashley poczuła chłód nocy. - Nawet tego nie mogę ci dać.

- Hej. - Dotknął jej policzka; ponownie na niego spojrzała. - Dajesz mi to już teraz.

Wstrzymała oddech.

- Landon... przecież wiesz, o co mi chodzi.

- Ale ty nie dajesz mi szansy. Ja chcę przez to przejść razem z tobą, Ash.

- Nie! - Uniosła głos. - To nie w porządku wobec ciebie; nie zrobię tego. Mieszkasz tutaj; tutaj masz pracę. A to - wyrzuciła rękę przed siebie - to jest rodzaj bożonarodzeniowej fantazji. Chwile nie mające żadnego odniesienia ani do dnia wczorajszego, ani jutrzejszego, rozumiesz?

Przyglądał się jej przez chwilę, zanim opuścił wzrok, pokonany.

- Dobrze. - Pochylił się i pocałował ją w czubek nosa.

- Przepraszam.

Cóż innego mógł powiedzieć? Ashley opuściła nieco podbródek.

- Ja także. - Trzymaj dystans; pamiętaj.

Chłodny wiatr przywiał do środka dorożki kilka wirujących płatków śniegu. Przejażdżka powoli zbliżała się do końca. W tle słychać było stukot końskich kopyt. Zamyślony Landon patrzył przed siebie. Obydwoje milczeli. Ashley rozpaczliwie pragnęła przerwać tę ciszę, powiedzieć, że tak, że słowa Reagan odnoszą się także do nich. Chciała przytulić go i pocałować i zapytać, czy wróci z nią do Bloomington. Nie oczekiwała, że ją pocałuje, nawet w koniuszek nosa. Ale przecież nie oczekiwała także, że znajdzie się z nim w dorożce, w Central Parku w śnieżny wigilijny wieczór.

- Chciałbym cię o coś zapytać. - Landon odwrócił się do niej twarzą. -Teraz, zanim wysiądziemy.

- Okay. - Czuła jak zasycha jej w gardle, a serce zaczyna bić gwałtowniej. Miał prawo powiedzieć, że nie chce już z nią rozmawiać, i jeśli o to chodziło, będzie musiała to przyjąć. Przeciąganie zakończenia ich znajomości okazało się dla nich za trudne.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego, w porywie namiętności, zbyt silnej, aby mogli się jej oprzeć, pogładził palcami jej policzki i przyciągnął ją do siebie.

Ashley przeczuwała, co będzie dalej, ale nie potrafiła się powstrzymać. Ich usta zetknęły się i Landon pocałował ją, roztapiając jej serce oraz wszystkie powody, dla których powinna się cofnąć i poprosić, aby odwiózł ją do hotelu.

Pocałunek przeszedł z cichego pragnienia w pełną pożądania rozpacz. Ashley wycofała się jako pierwsza; jej usta płonęły jego ciepłem, magią bycia z nim w taki sposób. Zamknęła oczy i próbowała zignorować swój szybki i urywany oddech.

Dlaczego, Boże... dlaczego to tak zawsze się kończy, chociaż wiemy, że nie będziemy razem?

Landon wciąż był blisko; ich usta dzieliły centymetry. Powoli i z namysłem wyszeptał:

- Czy ty wciąż mnie kochasz, Ashley?

Otworzyła oczy i zatopiła w nim spojrzenie, zagubiona w jego miłości do niej.

- Tak, Landon. Zawsze będę cię kochać.

- A więc... - wypuścił powietrze i odsunął się trochę.

- Zostań ze mną w Nowym Jorku aż do Nowego Roku. Mogłabyś, Ash? Mam tydzień wolnego. Brooke mogłaby zabrać Cole'a w sobotę, a ty przeprowadziłabyś się do innego hotelu, bliżej mojego mieszkania. Spędzimy Boże Narodzenie razem z twoją rodziną, przejdziemy się po Fifth Avenue, a w sylwestra pójdziemy na Times Square.

- Landon... - Ashley starała się zatrzymać na twarzy uśmiech. Miała już powiedzieć mu, że jego pomysł jest szalony, gdy on znowu zaczął.

- Nie będziemy rozmawiać o przyszłości, Ash. Przecież nie masz umówionej wizyty u lekarza, dopóki nie wrócisz, a wtedy... wtedy, wszystko będzie już inaczej. Ty będziesz się leczyć, a ja...

- Ty będziesz kapitanem. - Serce szalało w niej niczym małe dziecko, błagające o jeszcze jeden bilet na wesołe miasteczko.

- Tak. - Podniósł do ust jej dłoń i pocałował ją. - Proszę, zwariuję, wiedząc, że jesteś tutaj, a ja nie mogę cię zobaczyć.

Poczuła, że kąciki jej ust unoszą się powoli. Będzie musiała zmienić datę powrotu, ale jej bilet pozwalał na to.

- Czy wspomniałeś coś o muzeum sztuki?

- I hot dogach na Coney Island. - Landon znowu ją pocałował, ale tym razem krócej.

Ashley spojrzała na niego i zagryzła wargi. Dreszcz emocji sprzed chwili opadł nieco.

- A co będzie potem?

- Poprosimy Boga, aby pomógł nam odnaleźć jakiś sposób na pożegnanie się.

- Znowu?

- Tak. - Otulił ją mocniej ramieniem. - Znowu.

Było już po jedenastej, gdy dorożka zatrzymała się. Przed powrotem do hotelu Landon zabrał Ashley na pasterkę w kościele położonym w centrum Manhattanu.

Trzymali się za ręce, gdy kaznodzieja mówił o uczynieniu każdego dnia nadchodzącego roku ważnym, o przemienieniu go w dar dla Boga, tak jak On uczynił dziecko darem dla całego rodzaju ludzkiego.

Zanim Ashley wróciła, Brooke i dzieci już spały. Na paluszkach weszła do łazienki, umyła zęby, a potem położyła się do łóżka. Cieszyła się, że nikogo nie obudziła, że może zatrzymać uczucia z dzisiejszego wieczoru tylko dla siebie. Miała spędzić go na przyjacielskiej pogawędce z Landonem, a zamiast tego postanowiła, że spędzi z nim nadchodzący tydzień.

Nie potrzebowała aprobaty Brooke czy też entuzjazmu Cole'a. Przecież byli tylko parą przyjaciół, więc nie chciała ani przez chwilę rozmawiać o decyzji, którą podjęła. To był szalony pomysł, impulsywny i w rezultacie, po zakończeniu wspólnego tygodnia, mógł zranić ich obydwoje. Ale to było Boże Narodzenie, a tuż za progiem czekał już styczeń, który miał wiele zmienić w jej życiu. To prawda, rzeczywistość nie ulegnie zmianie po tygodniu spędzonym na Manhattanie. Istniało tyle powodów, dla których powinna powiedzieć „nie" i zapomnieć o spędzeniu nadchodzącego tygodnia z Landonem Blakiem. Jednak wszystkie, nawet połączone razem, upadały pod ciężarem jednej prawdy.

Taka szansa mogła nie powtórzyć się już nigdy.


ROZDZIAŁ 25



Boże Narodzenie , z całym wachlarzem towarzyszących mu emocji, skończyło się. Gdy Brooke pakowała walizki, czuła na sercu ciężar. Ona i Hayley wylatywały z samego rana. Rodzice oraz Maddie i Cole wracali w sobotę. Natomiast Ashley zostawała w Nowym Jorku do Nowego Roku. Składając parę spodni, Brooke kiwnęła do Ashley.

- Możesz mi podać sweter z szafy? Omal o nim nie zapomniałam. Ashley wyjęła go i rzuciła Brooke, po czym ostrożnie położyła się do łóżka, żeby nie obudzić śpiącego na drugiej połowie Cole'a.

- Wspaniały dzień, co?

- Cudowny. - W oczach Brooke malowała się radość zaprawiona kroplą goryczy. - Tym bardziej szkoda, że ominęło to Petera.

- Tak.

Przez chwilę obydwie milczały.

- Fajnie było patrzeć jak wszystkie dzieciaki razem się bawiły, tym bardziej że Reagan i Lukę w końcu są małżeństwem.

Brooke uniosła brew.

- Mów prawdę, Ash. Było fajnie, ponieważ był tam Landon.

- No cóż... - Ashley usiadła i przyciągnęła kolana do klatki piersiowej. -Być może.

- Proszę. - Brooke opuściła ręce, zostawiając składanie spodni, i spojrzała na swoją młodszą siostrę. - Razem tworzycie całość. A gdy Cole jest z nim...

- Wiem i cieszę się, że mamy jeszcze jeden tydzień. Brooke westchnęła cicho.

- Mogłabyś mieć więcej, gdybyś tylko chciała. Uśmiech Ashley przygasł.

- Rozmawiałyśmy już o tym.

- Wiem. - Brooke wzięła sweter, złożyła go i zapakowała do walizki. -Pomyślałam tylko, że jesteś szalona. Ash, ten facet jest doskonały dla ciebie i Cole'a. On kocha tylko ciebie. To jest w jego słowach, w jego zachowaniu, gdy jesteście razem.

Ashley zagryzła wargę i zerknęła na Cole'a.

- Wiem, też to widzę.

- Ale nie tylko to złożyło się na wspaniałą atmosferę dzisiejszego dnia. Cudownie było patrzeć na mamę i tatę bawiących się ze wszystkimi wnukami. Mama promieniowała radością, jakiej nie widziałam u niej już od dawna. No i Hayley, siedząca obok i reagująca na kuzynów oraz ciocie i wujków. Wszystko to było wspaniałe.

- Ale bez Petera. - Ashley przekrzywiła głowę i zmrużyła oczy.

- Tak, bez Petera. - Brooke znowu przerwała pakowanie i spojrzała w okno. - Myślę, że wiem, co się stało, Ash.

- Co?

- Przestałam go potrzebować. - Usiadła na brzegu łóżka i zatrzymała wzrok na śpiącej Hayley. - Gdy się poznaliśmy, potrzebowałam go, ponieważ on był lekarzem, a ja uroczą studentką medycyny. Kilkanaście razy w tygodniu prosiłam go o radę lub o pomoc w nauce. Był wysoki i przystojny. Był dla mnie wszystkim. Chłopakiem, powiernikiem, naukowym partnerem i do tego wszystkiego olbrzymim sukcesem. WT sensie zawodowym był tym, kim ja chciałam być.

W oczach Ashley pojawił się błysk zrozumienia.

- I potem stałaś się nim.

- Dokładnie. Kawałek po kawałku osiągałam to wszystko, co on, i może... może już go nie potrzebowałam.

- A on zamiast żony zaczął dostrzegać w tobie rywala.

- Właśnie tak.

Myśl o tym była czymś zupełnie nowym, nie zapuściła jeszcze korzeni w sercu Brooke, ale po raz pierwszy zobaczyła związek pomiędzy luźnymi jak dotąd wydarzeniami z przeszłości. Choroba Maddie i wypadek Hayley nałożyły się na wcześniejsze problemy, ale nie były ich źródłem.

To nie była także wina Petera.

Brooke spojrzała na Ashley; kręciło jej się w głowie.

- To jest moja wina, Ash. Dorównałam mu i zaczęłam patrzeć na niego w zupełnie innym świetle, przestałam go adorować. - Uniosła rękę. - Nie wiedział, jak ma sobie z tym poradzić, nie wiedział nawet, jak mnie kochać. -Słyszała złość pobrzmiewającą we własnym głosie, złość, gdyż być może wina nie leżała tylko po jej stronie. Przecież ona także miała prawo do odnoszenia sukcesów.

Ashley podążała tym samym śladem.

- Zaczekaj. Miałaś prawo mu dorównać. To nie twój sukces stworzył pomiędzy wami dystans. - Jej oczy złagodniały. - Ale coś, o czym wspomniałaś przed chwilą - przerwała na chwilę. - Przestałaś go potrzebować.

Brooke poczuła ciężar owej prawdy, niczym głazu, który opadł na dno jej duszy.

- Naprawdę tak myślisz?

- Tak. Czasami odnosiło się wrażenie, że jesteś samotnym strzelcem, a Peter kimś wyłącznie do towarzystwa. Ostatnio nie zauważyłam, żebyś prosiła go o radę lub patrzyła na niego tak jak potrzebuje tego mężczyzna.

Brooke zaśmiała się smutno, przyglądając się młodszej siostrze.

- Kiedy stałaś się taka mądra?

- Mama. - Ashley uśmiechnęła się. Prześledziła wzrokiem wzory na hotelowej pościeli. - Ostatnio częściej ze sobą rozmawiamy. Ona i tata uważają, że miłość to szacunek dla drugiej osoby, dbanie o to, aby czuła się kimś szczególnym i potrzebnym. - Ashley przysunęła się do krawędzi łóżka i zwiesiła nogi. - Więc być może tutaj tkwi źródło waszych nieporozumień.

Brooke pomyślała o ostatnim roku, o tym jak zareagowała, gdy Peter chciał zadzwonić do specjalisty i gdy umówił się z lekarzem, nie mówiąc jej o tym. Uznała to za policzek wymierzony w jej zawodowe kompetencje. A przecież Peter zachował się wtedy jak głowa rodziny, pragnął zapewnić Maddie jak najlepszą opiekę...

A potem, wypadek Hayley...

- Peter musiał czuć się niepotrzebny po wypadku Hayley.

- Jestem przekonana, że tak.

- A ja wcale mu nie pomogłam. - Brooke rozejrzała się po pokoju. - Zawsze chciałam być mądrzejsza od innych. - Mówiła to ze spokojem, pozwalając, aby prawda docierała do jej duszy. - Sądziłam, że zasłużę na miłość taty, gdy będę taka jak on.

Ashley uśmiechnęła się.

- Wszyscy tak uważaliśmy, ale wiesz co... wszyscy się myliliśmy. - Objęła Brooke ramieniem. - Tata kochał nas zawsze, bez względu na to czy wróciłam z Paryża w ciąży i czy ty skończyłaś medycynę.

- Masz rację.

- Być może w taki sam sposób starałaś się zasłużyć na miłość Petera. -Ashley zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów i spojrzała na Brooke.

- Udowadniając nieustannie, że jestem tak samo dobrym lekarzem jak on.

- No właśnie.

Brooke poczuła się niedobrze na myśl o przeszłości, gdy dokładała wszelkich starań, aby udowodnić swoje zawodowe tezy lub utrzymać własne stanowisko dotyczące sposobów leczenia. Osiągnęła bardzo wiele, tylko że po drodze rozpadło się jej małżeństwo. Westchnęła jak ktoś, kto przegrał bitwę.

- A wszystko, czego on pragnął, to szacunek z mojej strony, przyzwolenie, aby mógł się mną opiekować.

Rozmowa toczyła się dalej i z każdą minutą Brooke zyskiwała coraz większą pewność. Jakkolwiek rozbite było jej małżeństwo, miała w tym własny udział. Musiała podzielić się tymi myślami z Peterem, ale dopiero po powrocie do domu.

Rozmowa zeszła na temat Ashley i Landona.

- A więc... ty i Landon przez cały tydzień, tak?

- Tak. - Ashley wstała i powoli podeszła do okna. Nie była zainteresowana rozmową o szczegółach. - Obydwoje musimy wrócić do pracy trzeciego stycznia.

- Zatem, siostrzyczko - Brooke uśmiechnęła się łagodnie - chciałam ci powiedzieć, żebyś przestała ze sobą walczyć i nie bała się tej miłości. Śmiało planuj przyszłość. Jednak wiem, że ty tego nie chcesz i...

- Mylisz się, Brooke. - Ashley zerknęła na nią przez ramię. - Pragnę tego nad życie. Ale nie mogę mu tego zrobić.

- Odwróciła się do okna. - Jest zupełnie inaczej.

- Okay. - Ton Brooke złagodniał. - Ale ty nie rozpoczynasz związku z Landonem; ty go kończysz. - Wstała i podeszła do Ashley. Śnieg stopniał, więc na dworze było mokro.

- Wszystko, co pragnę ci powiedzieć, to: bądź ostrożna.

- Nie będę z nim sama, jeśli o to ci chodzi.

- Nie. - Brooke wstrzymała na chwilę oddech, po czym wypuściła powietrze. - Przerabiałaś to już. Nie potrzebujesz wykładów na temat fizycznej namiętności. - Spojrzała na Ashley. - Chodzi mi o mądrość w uczuciach.

- Za późno na to. - Ashley oparła głowę o szybę. - Rozstanie z nim zabije mnie, Brooke. Wiem o tym.

- Okay, ale ja mam na myśli jego. Bądź ostrożna, Ash. Nie złam mu serca. Ashley nic nie powiedziała, ale po chwili Brooke usłyszała, jak kilka razy

cichutko pociągnęła nosem.

- Hej, Ash. Wszystko będzie dobrze. - Brooke przytuliła ją i stały tak przez chwilę.

Potem Brooke wróciła do pakowania, rozmyślając nad ich wcześniejszą rozmową i prawdą w niej zawartą. Rzeczywiście, przestała potrzebować Petera, przestała podziwiać jego pracę, którą codziennie wykonywał, przestała potwierdzać jego osiągnięcia. Nie widziała już w nim głowy rodziny.

W tym świetle wcale nie było dziwne, że oddalił się od niej oraz od dziewczynek.

Ashley wciąż stała przy oknie, zatopiona w myślach, więc Brooke starała się zachowywać jak najciszej. Włożyła kilka ostatnich rzeczy do walizki i zasunęła ją. Była już prawie przygotowana do jutrzejszej podróży. Jeszcze jedno sprawdzenie szafy i mogła iść spać.

Szła już do łazienki, gdy nagle zatrzymała się i spojrzała na siostrę, zapatrzoną w okno.

- Dobrze się czujesz, Ash?

- Tak.

Brooke założyła ręce na biodrach i przyglądała się Ashley przez dłuższą chwilę. Ashley nie czuła się dobrze; żadna z nich tak się nie czuła.

Bez względu na powody, dla których przestała potrzebować Petera, Brooke jednego była pewna. Potrzebowała go teraz, potrzebowała jego pomocy przy Hayley, żeby uwierzyć, że któregoś dnia wszystko znowu się ułoży. Ale przede wszystkim pragnęła, aby ją przytulił i troszczył się o nią i sprawił, żeby znowu poczuła się kochana.

Był tylko jeden problem.

Peter uważał, że na to jest już za późno.



ROZDZIAŁ 26



Ten tydzień był wypełniony złotymi i słonecznymi barwami, momentami, których Ashley nie zapomni do końca życia. I to było dobre, gdyż tym razem po rozstaniu z Landonem wspomnienia to jedyne, co miało jej pozostać. Będą musiały jej wystarczyć nie na rok, ani na dwa. Ale na całe życie.

Boże Narodzenie spędzili w domu mamy Reagan, rozkoszując się widokiem dzieci, otwierających prezenty i piszczących z radości. Landon dał jej album z najsłynniejszymi amerykańskimi obrazami, a ona podarowała mu sweter kupiony w galerii Saks.

Po obiedzie, gdy sprzątali ze stołu, wpadli na siebie w drzwiach do kuchni. Landon uśmiechnął się i wskazał na jej głowę. Miała na niej gałązkę jemioły. Ashley zarumieniła się. Jej rodzina rzadko widziała ich razem, i wtedy... z czekającym za rogiem pożegnaniem, zawahała się na myśl o pocałunku.

Ale tylko przez chwilę.

- Wszystko w porządku, Ash. - Z jego oczu przebijała jakaś nostalgia. -Wiem, że nie jesteśmy sami, ale nikt nie patrzy.

- Landon, to nie tak. Chodzi o to...

- Ciii. - Położył palec na jej ustach i pochylił się, po czym pocałował ją delikatnie, odbierając jej dech w piersiach. Jego bliskość, oddech na jej policzku, wzrok błądzący po jej twarzy. Wszystko to razem...

Ashley przełknęła ślinę, gdy wracała do salonu. Gdy usiadł obok niej, szepnęła mu do ucha, tak aby nikt nie usłyszał:

- Po takim pocałunku cieszę się, że nie jesteśmy sami. Uśmiechnął się.

- Ja też.

W piątek odwiedzili Chelsea Piers, najsłynniejsze wesołe miasteczko na Manhattanie. Ashley razem z Cole'em i Landonem aż sześć razy jeździła górską kolejką. Wieczorem wszyscy wybrali się do kina, a rankiem odlecieli do Bloomington.

Następne trzy dni minęły na spacerach po Central Parku, wesołych rozmowach o Cole'u i mieszkańcach Sunset Hills oraz na kolacjach w słynnych restauracjach. Oglądali wystawy na Fifth Avenue, jeździli na łyżwach w świetle lamp i pili kawę w jej hotelu.

Zanim Ashley uświadomiła sobie, jak szybko mija im czas, była już środa, sylwester. Jak dotąd unikali mieszkania Landona, Nowy Rok zamierzali przywitać tak jak zaplanowali wcześniej, na Times Square, oglądając pokaz sztucznych ogni o północy. Na zewnątrz, gdzie pokusa będzie minimalna.

Ale Ashley czuła, nie mówiąc nic o tym Landonowi, że jej postanowienie słabnie z każdą godziną. Więc gdy w środę, późnym wieczorem zaczął padać deszcz ze śniegiem, obydwoje wiedzieli, że nadszedł czas na plan awaryjny. Ashley marzyła o tym, aby pójść do jego mieszkania, pobyć w miejscu gdzie żył na co dzień, jadł i spał, odpocząć na jego sofie i wyobrażać sobie - choćby przez jeden dzień - że wciąż istnieje nadzieja na bycie z nim na zawsze.

Wraz ze zmianą pogody podjęli decyzję. Zamówią pizzę, obejrzą pokaz sztucznych ogni w telewizji i spędzą ich ostatni wspólny wieczór sami, w oderwaniu od tłumu, przyjęć czy też innych rozrywek.

Zjedli kolację w jego kuchni, przy małym stoliku. Ashley opowiedziała mu o przebraniu Cole'a na Halloween i o zamieszaniu, które wywołał tym w Sunset Hills.

- A więc Helen krzyczała coś o przybyszu z kosmosu? I co na to Irvel? Cóż on ma za piękne włosy? - uśmiechnął się i ugryzł kolejny kawałek pizzy.

- Nie. - Ashley czuła się taka szczęśliwa. - Tak powiedziała do mnie.

- Okay, więc... - Landon przełknął kęs i ponownie się zaśmiał. - Co?

- Powiedziała, że ten przemiły dżentelmen się skurczył. Rozumiesz, przecież Cole ma tylko metr dwadzieścia.

Landon omal się nie zakrztusił.

- No nie.

- Tak. - Ashley położyła swoją pizzę na talerzu. Nie śmiała się tak bardzo od wypadku Hayley. - A wtedy Helen zacisnęła pięść i zaczęła krzyczeć, machając rękoma niczym ptak.

- Chciała polecieć na księżyc razem z Cole'em, tak?

- Nie. - Teraz śmiała się jeszcze bardziej. Wciąż miała przed oczami minę Helen, gdy sytuacja ze złej stawała się jeszcze gorsza. - Powiedziała, że wszyscy muszą mieć hełmy. I jeśli ma go Cole, to każdy powinien go otrzymać.

- Oczywiście. - Landon przyłożył serwetkę do ust. - A co z Bertem?

- To najlepszy kawałek. - Ashley zaczekała, aż wyrówna jej się oddech. -Gdy Bert zobaczył Cole'a w strażackim mundurze, zapytał, gdzie się pali.

- Założę się, że to był przełom w akcji.

- Oczywiście. Kolejną rzeczą, jaką zrobiła Helen, był alarm, że pali się zlewozmywak w kuchni.

- Biedny Cole... pewnie chciał uciec do samochodu. - Landon przetarł oczy grzbietami dłoni, chwytając powietrze pomiędzy wybuchami śmiechu.

- Wcale nie. - Ashley wzięła długi wdech i odczekała chwilę, aż ponownie odzyska nad sobą kontrolę. - Użył wyimaginowanego węża strażackiego i zgasił pożar.

- Jasne. - Landon udawał, że trzyma węża strażackiego i gasi niewidzialne płomienie w kuchni. - Dlaczego nie pomyślałem o tym od razu?

Śmiali się jeszcze przez dłuższą chwilę, po czym przeszli do kolejnej historii. Landon opowiedział jej o kilku kolegach z pracy - Barrym oraz Johnie- Johnie - mężczyznach tuż po trzydziestce, żonatych i mających po dwoje dzieci.

- Zawsze odnajdują coś zabawnego w każdym wezwaniu. - Landon usiadł wygodnie, odchylając się do tyłu; jego głos wrócił do normalnego tonu. -Myślę, że odrobina humoru w pracy nie zaszkodzi.

Ashley nie była do końca przekonana. Pomijając kwestię 11 września, walka z pożarami w Nowym Jorku zawsze była potwornie ryzykowną operacją.

- Nawet gdy jest niebezpiecznie?

- Tak. - Landon zacisnął usta; w jego oczach malowała się jeszcze większa głębia niż wcześniej. - Szczególnie gdy jest niebezpiecznie.

Rozmowa przeszła na tematy związane z wiarą. Ashley powiedziała, że obecnie częściej czyta Biblię razem z Irvel i Edith.

- Przeważnie nie pamiętają swoich własnych imion, jednak słuchanie Słowa Bożego przynosi im pokój. Pokój, który nie wymazuje z ich pamięci wspomnień, tak jak w przypadku lekarstw, ale sprawia, że znowu stają się prawie normalne.

Było coraz później. Skończyli pizzę i zajęli miejsca na skórzanej sofie. Landon włączył telewizor, zupełnie wyciszając głos.

- Słuchanie bloku reklam nie ma sensu. Gdy zbliży się północ, zrobimy głośniej.

Gdy zbliży się północ.

Myśl o tym przebiła Ashley niczym trująca strzała i utknęła gdzieś w pobliżu jej serca. Północ nadejdzie wkrótce, a wraz nią Nowy Rok i zmiany, które prawdopodobnie rozdzielą ich już na zawsze. Północ i czas na rozstanie z Landonem. Założyła ręce na piersiach i opuściła wzrok.

Landon przysunął się do niej, jakby zauważył zmianę w jej nastroju. Wyciągnął rękę i palcami wodził po jej nadgarstku i grzbiecie dłoni.

- Powiedz mi.

- Hmm?... - Przeniosła na niego wzrok i zmusiła się do uśmiechu.

- O czym myślisz? Wzruszyła ramionami.

- O nas - o moim wyjeździe rano. O zmianach, które przyniesie Nowy Rok.

- To był udany tydzień. - Wplótł swoje palce pomiędzy jej. Spojrzeli na siebie. - Zupełnie jak jakieś senne marzenie.

- Tak. - Nie mrugała, nie chcąc utracić ani sekundy z tej chwili. Pod pewnymi względami spodziewała się, że więcej czasu spędzą tylko we dwoje, całując się i przytulając. Ale za bardzo byli zajęci zwiedzaniem, zakupami i jeżdżeniem na łyżwach. Piciem kawy i rozmowami do późna w nocy. I tak naprawdę dopiero teraz byli naprawdę sami.

Landon otworzył wtedy usta, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. Zrozumiała. Chciał zapytać ją jeszcze raz, błagać, aby zechciała przemyśleć jego prośbę i pozwoliła, aby ją kochał, bez względu na cenę. Ale ona zamknęła oczy i pokręciła lekko głową.

Nie, Boże, nie pozwól mu mówić o tym teraz. Nie zniosę tego...

Gdy otworzyła oczy, jego spojrzenie zmieniło się.

- Dużo wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Myślałaś o tym, Ash?

- Chyba nie za bardzo.

- Naprawdę? - Przeciągnął się i jego nogi zetknęły się z jej nogami. Ashley zastanawiała się, czy ta bliskość powoduje w nim tak samo dziwne uczucie jak w niej. Gdyby tak było, zmieniłby pozycję. Ale on patrzył przed siebie, za okno, na ciemne niebo i tonące w światłach miasto. - Ja próbuję robić to każdego roku, myślę o wzlotach i upadkach, o zmianach, które zaszły i na ile pozwoliły mi wzrosnąć.

- Znowu patrzył na nią. - Rozumiesz? Coś w rodzaju podsumowania, sprawdzenia dokąd udało mi się dojść w ciągu minionych dwunastu miesięcy.

Słuchając go, Ashley poczuła ból zapuszczający korzenie w jej duszy. Dlaczego przez tyle lat nie potrafiła dostrzec piękna, które miał w sobie ten mężczyzna? Nigdy nie powinna była wyjechać do Paryża, mając Landona w Bloomington. Dzięki temu teraz byliby już małżeństwem, Cole byłby jego dzieckiem, a ona byłaby zdrowa.

- Myślałem o tym zeszłej nocy. - Założył ręce za głowę, splatając razem palce. Wciąż miał wyprostowane nogi. - O rozpoczęciu pracy w jednostce, spotkaniu Reagan, oglądaniu twoich obrazów w galerii. - Pochylił się i pocałował ją w policzek.

- Myślałem, że o tej porze będziemy planować już nasz ślub i wesele, ale to było przed wynikami twoich badań.

- Cały mój rok mogę streścić do jednej telefonicznej rozmowy, gdy dowiedziałam się... - Nie potrafiła dokończyć tej myśli. Zamiast tego spojrzała w kierunku okna i wyobraziła sobie, jakże inaczej wyglądałoby teraz jej życie, gdyby wyniki badań były negatywne.

- Mogę ci coś powiedzieć, Ash? - Przekrzywił głowę, żeby lepiej ją widzieć. - Wyniki testów dla mnie nie zmieniły niczego. - Z jego oczu przebijała miłość, taka jaką tylko on mógł jej ofiarować. - Ty to zmieniłaś.

- Ja? - zagryzła wargę. - To nie ja, Landon, ale badania. W przeciwnym razie nosiłabym już pierścionek od ciebie.

- Nie, Ashley, to nie badania. To ty - twój brak wiary, że wszystkim, czego pragnę, jesteś ty, chora czy też nie. Ze zawsze pragnąłem tylko ciebie.

Rozmowa niebezpiecznie zbliżyła się do zakazanych obszarów. Ashley założyła ręce i opuściła głowę.

- Przepraszam, Landon. - Jej głos przeszedł w szept.

- Modlę się, abyś kiedyś to zrozumiał.

- Ashley, to ja przepraszam. - Wyjął rękę zza głowy i objął ją ramieniem. W jego głosie słychać było rezygnację. - Rozumiem to. Po prostu nie chciałem, abyś odeszła, myśląc, że boję się wyników twoich badań. To... co nas łączy... jest od nich silniejsze.

Spojrzeli na siebie i powoli, z namysłem, jak w tanecznym rytmie, który narastał w nich już od ślubu Luke'a i Reagan, wtulili się w siebie, a słowa stały się czymś zbędnym.

Do północy zostało jeszcze piętnaście minut. Wtedy mieli pogłośnić telewizor i oglądać pokaz sztucznych ogni na Times Square. Ale ona za nic w świecie nie potrafiła przestać myśleć o tym, jak czuje się w jego ramionach i jak bardzo będzie jej tego brakowało.

I że ten wspólnie spędzony czas będzie musiał im wystarczyć już do końca życia.

Powoli jego usta odnalazły jej usta. Nie całowali się od Bożego Narodzenia, od incydentu z jemiołą na jej głowie, ale żadne z nich nie wątpiło, że także i teraz, w sylwestra, potrafią powrócić do tamtej chwili, do przepełnionego tęsknotą pocałunku.

Landon dotykał czule jej twarzy, wplótł palce w jej włosy.

- Ashley...

Wystarczyło, że wypowiedział jej imię, a ona wiedziała już, co chce powiedzieć. Że to, co przed chwilą wyznał, było najszczerszą prawdą, że ją kocha, że jest jego pragnieniem i myśl o tym, co przyniesie poranek, jest nie do zniesienia.

- Wiem, Landon. - Łzy szczypały jej oczy, gdy odchyliła głowę, rozkoszując się dotykiem jego ust na twarzy.

- Wiem.

Od czasu gdy powiedziała mu prawdę o Paryżu, tylko kilkakrotnie przekroczyli niebezpieczne wody oceanu pragnień i pożądania. I zawsze w tym punkcie - gdzie pocałunki przestały już wystarczać, gdy ich ciała łaknęły czegoś więcej - zdrowy rozsądek brał górę i któreś z nich wycofywało się.

Ale dzisiejszej nocy stawka była znacznie większa. Ponieważ dzisiaj był koniec roku, a nawet więcej, koniec ich ery. Dzisiaj zostanie przewrócona kartka i zacznie się zupełnie nowy rozdział, który pośle ich w odległe i przeciwne kierunki, i podobna noc nie tylko będzie mało prawdopodobna.

Ona będzie niemożliwa.

I dlatego Ashley nie potrafiła się zatrzymać.

Przysunęła się do Landona, całując jego usta, jego twarz, jego szyję, nawet gdy usłyszała jęk, wydobywający się gdzieś z głębi jego duszy.

- Landon... kocham cię. - Na chwilę cofnęła się i spojrzała mu w oczy, z których przebijała namiętna tęsknota; w oddali zauważyła końcowe odliczanie w rogu telewizyjnego ekranu.

1:05... 1:04... 1:03...

Całował ją nawet wtedy, gdy podążył za jej wzrokiem.

- Hej... jedna minuta. - Landon odchylił się i wstał. Na podłodze położył miękki koc, a na nim poduszkę, na wprost ekranu. - Chodź. - Podał jej dłoń i pociągnął ją, żeby wstała. - Obejrzymy to tutaj.

Ashley zerknęła na ekran. Głos wciąż był przyciszony. Piętnaście sekund. Wszystko, co pozostało ze starego roku, z dawnej Ashley Baxter, było mniej niż minutą. Landon wyciągnął rękę po pilota. Pożądanie sprzed chwili trochę przygasło, ale trudno było się z niego otrząsnąć. Włączył głos i nagle pokój wypełnił się noworocznymi dźwiękami.

Gwiżdżący i krzyczący ludzie, z uniesionymi rękoma i twarzami wypełnionymi jasnymi uśmiechami i radością; Dick Clark wyjaśniający swoim niepowtarzalnym głosem, że tak, że oto rzeczywiście odchodzi kolejny rok; w tle zespół grający „Auld Lang Syne", a w górze niebo nad Times Square błyszczące od sztucznych ogni.

Ashley zanuciła cicho: „Czy należy zapomnieć o tym, co minęło i nigdy już do tego nie wracać?"

Landon położył się na brzuchu, oczy miał utkwione w ekranie, ale wciąż trzymał ją za rękę. Ashley usiadła po turecku obok niego, jedno z jej kolan stykało się z jego żebrami. Na ekranie widać było zegar: :10... :09... :08...

- Ashley... - Landon przekręcił się na plecy i wyciągnął do niej ręce. -Szczęśliwego Nowego Roku.

Zbliżyła się do niego, kładąc się częściowo na jego piersiach, gdy zaczęli się przytulać i odliczać na głos. :03... :02...

Usta Ashley znowu odnalazły jego wargi, byli tak blisko siebie, gdy złączył ich długi i uroczysty pocałunek, który zaraz potem stał się niebezpiecznie gorący. Landon sięgnął po pilota i prawie zupełnie ściszył telewizor.

- Na czym skończyliśmy? - Zaczął gładzić jej włosy i przyciągnął ją do siebie.

Z powodu uczuć atakujących jej zmysły, Ashley prawie nie mogła oddychać. Nienasycona tęsknota i przerażająca świadomość, że oto wkroczyli na ognisty i niebezpieczny teren, oraz niemożność zatrzymania się, bez względu na konsekwencje, a wszystko to w jednym czasie...

- Kochanie... - Landon przekręcił się na bok i mocno ją przytulił.

Byli tak blisko, za blisko. Jego pocałunki i delikatny, płomienny dotyk usypiały jej czujność. Ale ostatkiem sił, całą sobą, wyszeptała prostą modlitwę:

- Boże... pomóż.

I chociaż jej pragnienie nie przygasło ani trochę, nagle uświadomiła sobie, dokąd zmierza ta chwila - przeraziła się tym, co zrozumiała. Nie bliskością leżącego obok niej Landona i tym co się mogło stać, gdyby poddali się ogarniającej ich namiętności, ale znacznie większą prawdą. Była zarażona.

I jeśli nie panuje nad sobą teraz, na krawędzi rozstania, to jak może spodziewać się związku i życia z nim bez fizycznej bliskości? Landon mógł sobie mówić o szukaniu drogi, aby ich związek miał sens.

Prawda była inna. Biorąc pod uwagę ten moment, trudno jej będzie kochać go tak, aby mu nie zaszkodzić.

A nawet więcej, aby go nie zabić.

Wtulał się w nią coraz bardziej, i chociaż wciąż rozkoszowała się każdą chwilą jego bliskości i dotyku, nagle wyzwoliła się z kajdan zapomnienia i cofnęła się, klękając. Prawie nie mogła oddychać z powodu walczących w niej sprzecznych uczuć.

- Landon... rozumiesz? Właśnie dlatego.

Jego oczy wciąż błyszczały pożądaniem, tak iż trudno było mu się oprzeć. Wziął ją za rękę i lekko potrząsnął głową.

- Ashley... - Jego szept zawisł w powietrzu pomiędzy nimi. - Chodź do mnie, skarbie. Nie martw się... ja tylko chcę cię całować.

I wtedy przed jej oczami stanął obraz Landona, nie silnego i zdrowego, ale chorego. Z wirusem HIV we krwi, tylko dlatego że nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami.

- Nie, Landon. To... - uniosła dłonie, szukając właściwych słów - to mogłoby cię zabić. Nie rozumiesz, Landon?

- Nie, skarbie. - Palcami pogładził jej ramiona, szukając jej wzroku. -Przecież możemy się tak całować przez całe życie, i nic mi się nie stanie.

- Landon. - Mówiła coraz głośniej; jej frustracja narastała. - Obydwoje wiemy, jak to się może skończyć. Dzielą nas minuty od tego, abyś miał taką samą diagnozę jak ja! - Gdy wstawała, czuła, że trzęsą jej się nogi. - Muszę już iść. Proszę - Wyciągnęła do niego rękę, - Chodź i pożegnaj się ze mną.

Z początku nie wstawał, wyciągnął ręce, czekając, że może zmieni zdanie i położy się obok niego. Ale po minucie wyraz jego twarzy zmienił się. Chwycił jej dłoń i wstał. Powoli namiętność opuszczała jego spojrzenie i jego głos. Palcami objął jej twarz.

- Przepraszam, Ash. Nie miałem tego na myśli... nie chciałem tego.

- Wiem. - Przyłożyła dłonie do ud i starała się opanować drżenie rąk. -Właśnie dlatego, Landon. Nie mogę... - Opuściła głowę i zatopiła wzrok w podłodze. Jej serce wciąż biło mocno, a oddech był nierówny. - Po prostu nie mogę.

Objął ją w talii i przytulił, nie tak jak jeszcze kilka minut temu. W tym uścisku była rozpacz i smutek, mówiące, że jeśli teraz jej posłucha, to już nigdy nie będzie taki sam. Zarzuciła mu ręce na szyję. Tak długo, jak będą się przytulać w taki sposób, nie musi wychodzić, nie musi się żegnać. Ale gdy przestaną, pozostanie im do zrobienia tylko jedno.

Wyszeptał słowa, które tak bardzo pragnęła usłyszeć.

- Kocham cię, Ashley. Jeśli to już nasz ostatni raz, powiem to po raz kolejny. Nigdy nie pokocham nikogo tak jak ciebie.

Ashley odchyliła się do tyłu, tak aby móc patrzeć mu w oczy.

- Ja też cię kocham. Ale nie myśl o tym. - Łzy przyszły natychmiast, płynęły po jej policzkach i opadały na podłogę. - Muszę już iść.

Patrzyła mu w oczy, szukając jakiejś szalonej drogi ucieczki, jakiegoś znaku, że może ostatnie pięć miesięcy to tylko zły sen, i że tak naprawdę jest zdrowa, niczego nie ma w jej krwi, i ten wspólny tydzień już nigdy się nie skończy.

- To nie koniec, Ashley. - Landon kciukiem ocierał łzy z jej twarzy. - Nigdy w to nie uwierzę.

Pocałowali się po raz ostatni i Ashley spojrzała w stronę drzwi. Przedłużanie tej chwili uczyniłoby ich pożegnanie jeszcze trudniejszym. Gdy się cofnęła, prawie go nie widziała przez napływające do oczu łzy. - Żegnaj, Landon.

Nic nie powiedział. Uniósł tylko dłoń i nie odrywał od niej wzroku, dopóki nie prześliznęła się przez wyjściowe drzwi i nie zamknęła ich za sobą. Weszła do winy i rozpłakała się. Płakała wychodząc z budynku i czekając na taksówkę, płakała, ignorując ciekawskie spojrzenia przechodniów.

Mogła zgubić drogę lub za dużo wypić, lub paść ofiarą jakiegoś bandyty. Przecież w Nowym Jorku wszyscy witali teraz Nowy Rok, więc nikt nie przejmował się jedną płaczącą kobietą, czekającą na taksówkę.

To nie przeszkadzało Ashley.

Nie chciała, aby ktokolwiek się o nią troszczył, oprócz Landona. Powietrze było zimne i wilgotne. Gdy podjechała taksówka i ochlapała jej kostki wodą spływającą wzdłuż krawężnika, Ashley zadrżała. Rękawem palta otarła łzy i zdusiła szloch.

Wsiadając do taksówki, poczuła coś dziwnego. Uczucie, które towarzyszyło jej, gdy była małą dziewczynką, a jej mama stała w drzwiach i obserwowała ją, sprawdzając, czy należycie wykonuje swoje obowiązki. Tak właśnie czuła się teraz, jakby ktoś na nią patrzył. Nie tylko patrzył, ale przyglądał się jej. Wpatrywał się w nią.

Jedną nogą była już w taksówce, gdy odwróciła twarz i przez ramię spojrzała na ścianę okien apartamentowca, gdzie mieszkał Landon, i wtedy go zobaczyła. Stał tam z uniesioną ręką i przyglądał się jej. Wyszeptała bezgłośne żegnaj i pomachała mu, po czym zamknęła drzwi. Ostatnim obrazem, jaki zapadł jej w pamięć, była jego twarz i coś jeszcze, co uświadomiła sobie dopiero w ostatniej chwili - coś, co już na zawsze miało podważyć słuszność jej decyzji o rozstaniu z nim.

Landon Blake płakał.



ROZDZIAŁ 27



Peter wpatrywał się w ekran telewizora, patrzył na rozbawiony tłum w Nowym Jorku, i wtedy uderzyła go jedna myśl.

Nie zniesie tego. Nie zniesie kolejnego roku bez swojej rodziny i nieustannego powracania do owej koszmarnej soboty, gdy Hayley wpadła do basenu. Nie wytrzyma kolejnego roku poszukiwania sensu życia pomiędzy kolejnymi dawkami tabletek.

Roku, który wydawał się wiecznością, wyrokiem śmierci. Udręką większą niż piekło.

Wyłączył telewizor. Mniejsza o rok; nie zniesie kolejnego miesiąca, kolejnego dnia. A nawet godziny.

Spojrzał w otaczającą go ciemność i próbował przypomnieć sobie, kiedy problem zaczął narastać. Zaledwie tydzień temu chciał przedawkować, ale coś go powstrzymało, kazało mu zwymiotować. Poczuł wtedy taką ulgę, że aż zastanawiał się, czy to nie była interwencja samego Boga. Ale następnego dnia, około południa, drgawki wróciły z jeszcze większą siłą.

Dwie tabletki co godzinę przeszły w trzy, a nawet i ta dawka nie mogła uspokoić jego oszalałego serca, falowania podłogi i pulsującego bólu w skroniach.

Peter spojrzał na stojącą przy łóżku butelkę z tabletkami, oświetloną przez wpadającą do pokoju smugę księżyca. Nie może się zabić, nie powtórzy tego. Nie może zrobić tego Brooke i dziewczynkom. Poza tym jest od tego silniejszy. Potrzebuje leku uspokajającego, to prawda, ale nie całej garści tabletek. Cztery.

Być może to była odpowiedź. Cztery co godzinę. Wiedział, że niektórzy lekarze i pacjenci dochodzili do takiej dawki, mniejsza o to, że większość z nich skończyła na odwyku. On nie pójdzie tą drogą, nigdy. Nie, dopóki znoszenie własnego życia było jedyną opcją, jaka istniała.

Sięgnął po tabletki i butelkę wody. Minęło czterdzieści pięć minut od ostatniej dawki, a serce już zaczynało w nim łomotać, w całym ciele czuł rozrywający ból, wręcz nie do zniesienia. Odkręcił nakrętkę i wysypał na dłoń cztery tabletki. Cztery tabletki. Przyglądał się im przez chwilę, przerażony i wściekły zarazem. To będzie odpowiedź; musi być.

Zadzwoń po pomoc, Peter. Nie bierz tabletek.

Butelka wody wyśliznęła mu się z rąk i upadła na podłogę. Rozejrzał się dookoła, otwierając szeroko oczy. Kto to powiedział? I gdzie był? Wydawało się, jakby głos wychodził z telewizora, ale przecież sam przed chwilą go wyłączył.

- Kim jesteś? - syknął, wciskając się w fotel i zamykając dłoń z tabletkami. - Wynoś się z mojego domu!

Nie bierz tabletek, synu... Przyjdź do mnie, który jesteś utrudzony i obciążony, a Ja cię pokrzepię.

- Przestań! - Peter zakrył uszy pięściami. Głos milczał.

Peter odprężył się i położył ręce na kolanach. W zaciśniętej prawej dłoni wciąż miał cztery tabletki.

- Dobrze - zamruczał. Ból głowy nasilał się, drżały mu ręce. - Trzymaj się z daleka!

Mrugnął. Co on robi? Rozmawia z kimś, kogo nie ma? Prowadzi rozmowę z jakimś wyimaginowanym głosem? Zacisnął zęby i schylił się po butelkę wody. Wyczuł palcami miękki plastik i chwycił go, nienawidząc drżenia, które opanowało jego dłonie.

Cztery tabletki, człowieku. Weź je i idź spać.

I wtedy, nie myśląc już ani chwili o dziwnych głosach i ostrzeżeniach czy ryzyku związanym z wzięciem czterech tabletek na raz, wyprostował palce, włożył pigułki do ust i popił je wodą. Gdy już je przełknął, fala strachu ogarnęła jego umysł.

A jeśli cztery to za dużo? Jeśli znowu zwali go to z nóg i zacznie wymiotować, gdy już zaśnie? Przecież może zakrztusić się własnymi wymiocinami. Znajdą go za kilka dni z ubrudzoną twarzą i napiszą w raporcie, że to samobójstwo - nawet jeśli nie chciałby zostawiać takiej spuścizny Brooke i córkom.

Poczuł, że napięcie w jego kończynach maleje. Nie będzie wymiotował ani umierał; poczucie normalności wracało. Kolejny łyk wody i nałożył nakrętkę na buteleczkę z tabletkami. Jednak cztery to za dużo. O wiele za dużo. Odstawił tabletki i mocno zacisnął powieki.

Nigdy więcej. Nigdy już nie bierz czterech tabletek. Rozumiesz?

Otworzył oczy i wstał, ale gdzieś w oddali usłyszał śmiech. Przyprawiający o dreszcze, mrożący krew w żyłach, demoniczny śmiech.

Gdy szedł do łóżka, przypomniał sobie, że to sylwester i gdzieś -prawdopodobnie w Nowym Jorku - Brooke wraz z dziewczynkami świętuje bez niego. I tak już pozostanie. Gdy zgasił światło i przyłożył głowę do poduszki, myśl o tym była niczym przygniatająca go betonowa belka.

Cztery tabletki spowodowały różnicę, i sen przyszedł szybko.

Nigdy więcej - mówił sobie, gdy zasypiał. Nigdy więcej czterech tabletek, bez względu na to jak będzie ciężko.

Peter mógł dotrzymać swojej obietnicy do południa następnego dnia. Przyjął kilka skomplikowanych przypadków, między innymi dwóch starszych mężczyzn z chorobą nowotworową - obydwaj natychmiast potrzebowali opieki hospicyjnej - oraz kobietę w ciąży, u której dziecka wykryto poważne wady. Skierował tychże pacjentów do specjalistów. Jednak tabletki, które połknął pomiędzy wizytami, nie załatwiły sprawy, wcale nie przyniosły mu ulgi.

Było naprawdę źle, wszędzie widział twarz Hayley. Najpierw zobaczył ją w starszym, terminalnie chorym mężczyźnie, potem w pielęgniarce, która pomagała mu przy wypełnianiu kart, a na końcu w ciężarnej kobiecie. Hayley była dosłownie wszędzie, patrzyła na niego, błagała go o pomoc. Peter trzymał torebkę z pigułkami w kieszeni fartucha. Nie należało uciekać przed czymś nieuniknionym.

Po trzecim pacjencie wziął cztery tabletki, i ulga była większa niż oczekiwał... przynajmniej na godzinę.

Dni mijały i nawet cztery tabletki przestały już wystarczać, i w końcu - trzy tygodnie po Nowym Roku - Peter uświadomił sobie tę straszną prawdę.

Żadna ilość nie będzie wystarczająca.

Pozostało tylko jedno rozwiązanie, które mogło na zawsze zabrać od niego ból, niepokój i samotność, które obiecywało mu wieczność bez powracania do owej strasznej soboty i wypadku Hayley.

Obudził się o trzeciej nad ranem i czuł, że natychmiast musi wziąć kolejną dawkę. Cały drżał, nawet jego powieki drżały.

Wziął do ręki buteleczkę z tabletkami i zdjął nakrętkę.

- Mam dosyć - powiedział sam do siebie. - Wymyśl coś, West. Można z tym skończyć zaledwie w ciągu kilku minut.

Przyjdź do mnie, Synu!

Peter zamarł w bezruchu, po czym nerwowo rozejrzał się po pokoju. Od sylwestra nie słyszał owego łagodnego i napominającego go głosu, który teraz znowu się pojawił. Chciał już powiedzieć, że nie może przyjść, nie ma siły, dopóki nie weźmie tabletek. Ale wtedy usłyszał kolejny szept, zły i syczący, przeszywający otaczającą go ciemność.

Weź tabletki, Peter. Chcesz ulgi, tak? To jedyny sposób... jedyna droga wyjścia.

Peter wstrzymał oddech, zbyt przerażony, żeby cokolwiek powiedzieć. Co powiedział ten głos? Weź tabletki? Tabletki były jedyną drogą wyjścia?

Zacisnął mocno szczękę i poczuł, że jego ciało odprężyło się na tyle, że mógł wysypać garść tabletek na dłoń. Kimkolwiek był ten ktoś, kto kazał mu do siebie przyjść, nie rozumiał. Drugi głos miał rację. Jego życie nie miało sensu, nawet najmniejszego. Tabletki były jedynym rozwiązaniem.

Gdy podnosił je do ust, drżała mu dłoń, tak mocno, że sześć lub osiem tabletek upadło mu na kolana.

Wszystkie - mówił sobie. Weź je wszystkie, tak żeby nastąpił koniec.

Nie, Synu. Przyjdź do Mnie, a ja cię pokrzepię.

Peter zgiął palce i zacisnął dłoń.

- Odejdź! - krzyknął w pustą przestrzeń przed sobą. Oszalał, to musiało być to. Oszalał. - Kimkolwiek jesteś, nie chcę twojego pokrzepienia.

Czekał. Łagodny i cichy szept ucichł, syczący głos także milczał. Peter spojrzał na swoją zaciśniętą dłoń. Nadszedł czas - teraz, zanim którykolwiek z głosów ponownie wypełni sypialnię.

I znowu podniósł do ust drżącą dłoń, ale tym razem mocniej zacisnął palce, po czym otworzył je i wsypał do ust trzydzieści, a może czterdzieści tabletek. Chciał je przełknąć, ale nie mógł. Chwycił więc butelkę z wodą, włożył ją do ust i popił. Tym razem połknął wszystko.

Udało się.

Zmrużył oczy i odstawił butelkę. Wkrótce wszystko się skończy. Zrobiło mu się niedobrze, ale walczył. Nie zwymiotuje. Nie teraz gdy jedyną drogą wyjścia z tego koszmarnego życia było właśnie jego zakończenie. Poczuł dziwne ciepło, rozchodzące się po całym ciele.

Tabletki powinny zacząć już działać, uwalniając swój chemiczny potencjał do jego krwiobiegu. To już kwestia minut - w najgorszym przypadku dziesięciu - i już nigdy nie będzie musiał czekać kolejnej dawki, zastanawiać się, czy Brooke zadzwoni do niego i zaprosi go na film, patrzeć w oczy Maddie, wiedząc, że odebrał jej radość posiadania młodszej siostrzyczki, i nigdy już nie będzie musiał patrzeć na Hayley i...

W rogu pokoju rozległ się szyderczy śmiech. Z każdym uderzeniem jego serca stawał się coraz bardziej natrętny. Głośniejszy niż kiedykolwiek. I wtedy śmiech przeszedł w słowa, słowa, które go opluwały i osaczały, sącząc się zarazem do jego duszy.

Właśnie tak, Peter, nabrałem cię! Teraz już nigdy nie pożegnasz się z Hayley lub kimkolwiek. Gra zakończona, przyjacielu.

Gra zakończona? Peter otworzył usta i wziął gwałtowny wdech. Ktokolwiek... cokolwiek kryło się za tym dźwiękiem, właśnie w tej chwili miało sens. Przedawkował i teraz już nie pożegna się z nikim, nie wyjaśni udręki, w jakiej się znalazł, i powodu, dla którego musiał brać tabletki i postanowił ze sobą skończyć.

- Zaczekaj! - To był krzyk, rozpaczliwy płacz. Nie był w stanie wypowiedzieć pełnego wyrazu, słyszał własne niewyraźne mamrotanie i pojedyncze sylaby. Tabletki zaczęły już działać. Wchodziły coraz głębiej i głębiej do jego krwiobiegu. Tym razem nie było już odwrotu.

Nie było drugiej szansy.

I nagle tak bardzo zapragnął żyć. To pragnienie było silniejsze niż wszystkie inne, większe niż potrzeba zażywania tabletek i kojące uczucie ulgi. Bardziej niż zakończenia swojej mizernej egzystencji, łaknął życia.

- Pomóż mi! - Powoli przebiegł wzrokiem po pokoju; jego powieki były coraz cięższe. Gdzie był ów drugi głos, delikatny i łagodny? - Pomóż mi, Boże!

I w tej samej chwili jego wzrok spoczął na telefonie obok łóżka. Pokój zaczął już wirować - jednak nie tak samo jak wtedy gdy potrzebował kolejnej dawki tabletek, ale szybciej, z większą siłą. To był sygnał zbliżającego się końca.

Zadzwoń, Peter!

- Boże... pomóż mi!

I z siłą, która nie pochodziła od niego, ze spokojem, który przeczył przenikającemu do jego żył lekarstwu, sięgnął po telefon. Jego palce nie drżały, gdy wybrał trzy najważniejsze cyfry.

9-1-1.

Przyłożył słuchawkę do ucha i czekał; słuchawka z każdym kolejnym sygnałem stawała się cięższa. Odpowiedz... proszę, odpowiedz.

- 9-1-1. Jakie jest wezwanie?

- Ja... - Sylaby nie chciały złożyć się w słowa. Musiał walczyć, żeby nie upaść, żeby nie poddać się niewiarygodnie silnej potrzebie snu, która ciągnęła go ku śmierci.

Nie... pomóż mi, Boże!

Wstrzymał oddech i potrząsnął głową.

- Ja umieram.

Kobieta zaczęła coś mówić, pytać, co się stało i czy ktoś jeszcze jest w domu. Ale było już za późno. Peter nie mógł powiedzieć już ani słowa, nie pamiętał nawet, dlaczego trzyma w dłoni słuchawkę.

Spać.

Tylko tego pragnął. Głęboki, spokojny sen. Słuchawka wypadła mu z ręki. Gdzieś w oddali słyszał dźwięczący głos. Nie szyderczy czy też łagodny, ale głos kogoś mówiącego do słuchawki, pytającego o jego stan lub adres czy też cokolwiek, co mógł podać. Ale to było już nieważne.

Nareszcie to odnalazł - po tylu nieprzespanych nocach i słuchaniu mrocznych głosów powoli zapadał w sen. Sen był dobry, był chwilą wytchnienia, za którą tak bardzo tęsknił. Musiał być dobry. Ale wciąż, gdy zamykał oczy i poddawał się sile, która ciągnęła go ku zapomnieniu, w jego głowie kołatała pojedyncza myśl, która wydawała się być zupełnie bezsensowna w świetle ulgi, która go ogarniała. A może to nie była wcale myśl, ale przekonanie, świadomość, która zaczęła wypełniać jego słabnący umysł.

Bóg.

Więc Bóg naprawdę istnieje. Istniał wczoraj, istnieje dzisiaj i będzie istniał jutro. Bóg zawsze jest. Istnieje w Jezusie Chrystusie. I właśnie teraz Peter potrzebował tego Boga, bardziej niż kiedykolwiek.

Ale sen był szybszy i nie było już czasu, nie było szansy. Chciał coś powiedzieć. Powiedzieć coś żywemu Bogu, który istniał, a on wcześniej w to nie wierzył. Ale zapomniał, nie potrafił zebrać myśli, wykrzesać z siebie choćby jednego słowa.

I właśnie wtedy jego oczy zamknęły się - wszystko znieruchomiało i ucichło. Zapadła ciemność.

Nieprzenikniona ciemność, już na wieki.





ROZDZIAŁ 28



Był akurat poniedziałkowy wieczór, środek, stycznia. Ryan Taylor oglądał właśnie wieczorny serwis sportowy, gdy zadzwonił telefon. Kari rano miała pozować do zdjęć, więc poszła wcześniej spać. Ryan nie miał pojęcia, kto mógł dzwonić o tak późnej porze. Podniósł słuchawkę.

- Słucham?

- Ryan Taylor?

- Tak, słucham? - Usiadł w fotelu i ponownie przeniósł wzrok na ekran telewizora.

- Mówi doktor Williams ze Szpitala Psychiatrycznego w Bloomington. W piątek przyjęliśmy na oddział Petera Westa i dzisiejszego wieczoru zakończyliśmy jedną z naszych intensywnych sesji.

Mężczyzna przerwał. Ryan pochylił się do przodu. Peter West? W szpitalu psychiatrycznym? Jego umysł zalała fala myśli. Kiedy ostatnio rozmawiał z Peterem? Przed Bożym Narodzeniem. Od Nowego Roku dzwonił do niego dwa razy, ale za każdym razem odbierała automatyczna sekretarka, więc zostawił wiadomość i jak dotąd nie otrzymał odpowiedzi.

Teraz już rozumiał dlaczego. Było gorzej niż sądził. Czekał na dalsze słowa mężczyzny.

- Panie Taylor, przepraszam, że dzwonię o tak później porze, ale doktor West prosił o spotkanie z panem. Pomyśleliśmy, że... gdyby zechciał pan przyjść... to być może dokonałby się jakiś przełom w naszej terapii.

Przełom? Peter West był jednym z bardziej szanowanych lekarzy w Bloomington. Jak to możliwe, że upadł tak nisko, że obok nie był nikogo, kto wkroczyłby w jego życie i przyniósł pomoc? Ryan uświadomił sobie, że mężczyzna po drugiej stronie czeka na jego odpowiedź.

- Oczywiście. - Pilotem wyłączył telewizor i poszedł do kuchni po klucze. -Będę za dziesięć minut.

Napisał liścik do Kari, na wypadek gdyby się obudziła, i pojechał do szpitala. Był to dwupiętrowy budynek mieszczący się na uboczu, położony z dala od głównej trasy, niedaleko centrum medycznego. Miejsce, w którym ludzie mogli się schronić i znaleźć pomoc, gdy ich świat legł w gruzach.

Ludzie podobni do Petera.

Ryan został wpuszczony do środka, po czym wypełnił formularz i wyjaśnił pracownikowi ochrony cel swojej wizyty. W końcu wszedł na oddział, gdzie na korytarzu czekał na niego doktor Williams.

Lekarz włożył clipboard pod pachę.

- Panie Taylor, pański szwagier chciał, żebym powiadomił pana o jego hospitalizacji.

W myślach Ryana pojawił się obraz śliniącej się Hayley, siedzącej na inwalidzkim wózku.

- Rozumiem.

- Jakiś czas temu zaczął brać leki uspokajające i uzależnił się. Przestał już nad tym panować i w miniony piątek chciał popełnić samobójstwo. Powiedział nam, że to nie była pierwsza próba.

Wiadomość powoli docierała do Ryana. Peter próbował się zabić? Dlaczego nie zadzwonił... do niego, do Johna Baxtera lub Kari? A nawet do Brooke? Na pewno ktoś by się z nim spotkał i porozmawiał z nim, sprowadzając go z urwiska, na którym się znalazł, zanim było za późno.

Ryan przeczesał włosy palcami.

- Jak do tego doszło?

- Najwidoczniej przedawkował, a potem pojawiła się ta druga myśl. Zadzwonił na pogotowie i ratownicy znaleźli go nieprzytomnego w jego sypialni. Zrobiono mu płukanie żołądka i jego stan ustabilizował się. Następnego dnia przywieziono go tutaj. - Lekarz zacisnął usta. - Przebywa na oddziale detoksykacyjnym o zaostrzonym rygorze.

- Zamknięty oddział detoksykacyjny? - To wydawało się czymś zupełnie nieprawdopodobnym i surrealistycznym, co mogłoby dotyczyć kogoś z ulicy lub człowieka, który nie miał dla kogo żyć, ale nie Petera Westa, oczywiście, że nie. - No, dobrze... - Ryan na chwilę zamknął oczy. Gdy je otworzył, spojrzał na doktora Williamsa. - Czy mogę prosić o wyjaśnienie, co to oznacza?

- Tak. - Mężczyzna pokiwał głową. - Na ten oddział przyjmujemy ludzi, którzy trafiają do nas ze szpitala. To oznacza, że zabieramy im paski, suszarki, elektryczne maszynki do golenia. Wszystko co posiada przewód elektryczny. A także wszystko co może być użyte jako broń.

Ryan potrząsnął głową.

- Peter nie jest niebezpieczny, panie doktorze. Może pan go z kimś pomylił.

- Jest niebezpieczny dla siebie samego.

Wiadomość była szokiem dla Ryana; musiał oprzeć się o ścianę. Przedawkowanie to jedno, ale zabieranie Peterowi paska czy suszarki z przewodem z powodu rzekomego zagrożenia?

- Powiedział pan, że jest tutaj od niedzieli. Jak... jak on się czuje?

- Uzależnienie jest bardzo silne. - Doktor Williams włożył rękę do kieszeni fartucha. - Najgorsze mamy za sobą, ale jego ciało wciąż krzyczy o ukojenie.

Oczywiście pomogliśmy mu, na ile tylko było to możliwe, ale będąc w takim stanie, nie może wyjść bez zgody lekarza prowadzącego.

Ryan spuścił wzrok. Co poczułaby Brooke, słysząc to wszystko? I jak sobie poradzi z Hayley i Peterem? Przypomniał sobie rozmowę, w której oferowali pomoc Brooke i Peterowi, zaraz po wypadku Hayley.

Panie, prosiliśmy o jakąś okazję, i oto jest. Użyj mnie więc, użyj mnie teraz i przynieś uzdrowienie rodzinie Petera. Proszę, Boże.

Jestem z tobą, nawet teraz.

Gmatwanina myśli, która go opanowała, ułożyła się. Przytaknął lekko. Dziękuję, Boże... Czuję Twoją obecność. Uniósł głowę i spojrzał na doktora Williamsa.

- Co mogę zrobić?

- Więc, jak już zaznaczyłem, właśnie zakończyliśmy bardzo intensywną sesję, podczas której doktor West mówił o Bogu. Nie jesteśmy organizacją religijną, panie Taylor, ale gdy jeden z naszych pacjentów mówi o wierze, staramy się wtedy zaangażować osobę, której pacjent w sprawach duchowych ufa najbardziej. W tym przypadku pan jest tą osobą. Dotarcie do punktu, w którym obecnie znajduje się doktor West zajęło nam wiele godzin, nie chcieliśmy tego stracić, czekając z telefonem do jutra.

- Czy on... - Ryan wskazał na koniec korytarza - czy mogę go zobaczyć teraz?

- Tak. - Lekarz gestem ręki zaprosił Ryana, aby poszedł za nim. - Tędy, proszę.

Na korytarzu panowała cisza; większość pacjentów na oddziale już spała. Doktor Williams zabrał Ryana do ostatniego pokoju, po prawej stronie. Otworzył drzwi kluczem i weszli do środka.

Gdy Ryan zobaczył Petera, oniemiał z przerażenia. Mężczyzna był obecnie skurczoną repliką osoby, jaką kiedyś był. Ryan starał się nie okazywać zdziwienia. Od ich ostatniego spotkania Peter schudł około dwudziestu, może piętnastu kilogramów. Jego skóra miała odcień przywiędłej szarości, a w oczach malowała się pustka i ból. Zwisające i zapadłe policzki uwydatniały kości policzkowe i świadczyły o dużym ubytku masy ciała.

- Peter...

Spojrzeli na siebie, ale Peter milczał. Siedział na jednym z dwóch krzeseł, stanowiących, obok łóżka i szafki nocnej, jedyne elementy skąpego umeblowania. Jego włosy - zawsze krótko i starannie przycięte - były teraz rozczochrane i sięgały mu do uszu. Zacisnął pięści, aż zbielały mu kłykcie.

Miał na sobie niebieskie spodnie od dresu i biały podkoszulek. Drżał na całym ciele.

Doktor Williams podszedł do Petera i odchrząknął.

- Pan Taylor zgodził się przyjść dzisiaj.

Peter opuścił wzrok; zanim zdołał wypowiedzieć słowa podziękowania, kilkakrotnie zamknął i otworzył usta.

- Dzięki, Ryan.

Przerażenie powoli opuszczało Ryana, ale wciąż był zbyt zaskoczony, żeby cokolwiek powiedzieć. Jak do tego doszło? Gdy ostatnio widział Petera, ten udawał, że wszystko jest w porządku. Tłumaczył, że wypadek Hayley jedynie przyspieszył jego decyzję o wyprowadzeniu się, ponieważ myślał o tym już dużo wcześniej.

- Przejdźmy dalej i zacznijmy. - Doktor Williams wskazał na wolne krzesło, znajdujące się obok Petera. - Panie Taylor, proszę spocząć, ja natomiast usiądę na brzegu łóżka i będę czuwał, na wypadek gdyby rozmowa potrzebowała ukierunkowania.

Ukierunkowania? Ryan spojrzał na lekarza.

- Myślę, że sobie poradzimy, panie doktorze.

- Przykro mi. - Mężczyzna usiadł na łóżku Petera. - Na tym etapie detoksu rozmowa musi być monitorowana.

Ryan zerknął na Petera, patrzącego w rozciągającą się za oknem ciemność, zupełnie jakby nie słyszał rozmowy. Kiwnął głową w kierunku lekarza i zajął miejsce na krześle obok Petera.

- Hej...

Powoli, zrezygnowany Peter odwrócił się w stronę Ryana; spojrzeli na siebie.

- Nie pozwalają mi umrzeć.

Usłyszawszy to, Ryan poczuł ciarki na plecach. Doktor Williams miał rację; było gorzej niż sądzono w rodzinie Baxterów. Ryan zacisnął dłonie w pięści.

Panie, daj mi mądre słowa.

- Peter, ty nie chcesz umrzeć, inaczej nie zadzwoniłbyś po pomoc.

Peter spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem. Gdy było jasne, że nie zamierza nic powiedzieć, Ryan zaczął mówić dalej.

- Peter, powiedz mi, co się stało.

Wzrok Petera stał się jeszcze bardziej nieobecny, wręcz martwy.

- Wszystko mnie bolało. - Wzruszył ramionami; przez jego podkoszulek widać było wystające kości obojczykowe. Wyraz jego twarzy zmienił się. -Nie mogłem już wytrzymać tego bólu.

- Więc wziąłeś lekarstwo.

Peter zwiesił głowę i przytaknął, prawie niewidocznym ruchem.

- A w piątek... - Ryan przysunął bliżej swoje krzesło, spoglądając na doktora Williamsa. Mężczyzna pokiwał głową, dając mu nieme przyzwolenie na kontynuację rozmowy. Ryan ponownie przeniósł wzrok na Petera. - Co się wydarzyło w piątek?

- Tabletki przestały działać. - Peter ciągle miał spuszczoną głowę, ale uniósł wzrok. - Wciąż brałem więcej, ale ból nie odchodził.

Ryan milczał, czekając na słowa od Boga, które pozwoliłby mu kontynuować.

- Co, Peter? Co cię bolało?

Powoli, rysa po rysie, Peter wykrzywiał twarz, tak aż w końcu odzwierciedlił się w niej cały ból jego duszy. Zakrył oczy dłońmi.

- Hayley - jęknął. Przypominało to płacz bez łez i szlochania, w którym był zawarty zupełnie nagi i bezbrzeżny ból. - Tęsknię za Hayley. - Przez szczeliny między palcami spojrzał na sufit. - Boże! Tak bardzo tęsknię za moją małą córeczką.

Ze wzruszenia głos uwiązł Ryanowi w gardle; nie mógł wydobyć z siebie ani słowa. Zamiast tego pochylił się i przytulił Petera. Z całego serca i bardzo mocno.

Peter trwał tak przez chwilę, przyciskając przedramiona do pleców Ryana, jakby ten uścisk był szansą na przetrwanie. Po chwili odchylił się i zwiesił głowę.

- Nie przypilnowałem jej.

To oczywiste, że musieli dojść do tego punktu. Źródłem jego cierpienia była Hayley, i Ryan nie mógł sobie wyobrazić, aby cokolwiek mogło ukoić taki ból. Widok Hayley na dnie basenu. Wyciąganie jej bezwładnego ciała z wody i świadomość, że już nigdy nie będzie taka sama. Nigdy nie spojrzy na niego swoimi bystrym wzrokiem, okraszonym żywym uśmiechem. Nigdy nie będzie taka jak inne dzieci.

Ból był głębszy niż wszystkie oceany razem wzięte. Ryan odchylił się do tyłu, ale dłoń pozostawił na kolanie Petera.

- Żadne lekarstwo nie zabierze takiego bólu.

- Ale one działały. - Peter pociągnął nosem. - Przez chwilę działały. A gdy przestały...

Doktor Williams zakasłał, zaskakując Ryana, który tak bardzo zaangażował się w całą sytuację, że prawie zapomniał o obecności mężczyzny w pokoju. Ponownie skupił całą uwagę na Peterze.

- Przestały, dlatego że tak naprawdę nigdy nie działały, Peter. One tylko maskowały ból, ale go nie usuwały. Tylko Bóg może to uczynić.

- Tego bólu nie. - Peter potrząsnął głową. - Bóg nie może zabrać takiego bólu. Ryan posmutniał.

- Mylisz się Peter. - Przypomniał sobie, jak był chłopakiem w college'u i dowiedział się, że jego ojciec miał zawał i nie żyje. Stanął mu przed oczami jego wypadek na boisku, gdy leżał zupełnie sparaliżowany, a jego gra skończyła się już na zawsze. Potem pomyślał o chwili, gdy dowiedział się, że Kari wychodzi za mąż za kogoś innego. - Ból, który odczuwasz, jest częścią życia. I leki przeciwbólowe nie są tutaj żadnym rozwiązaniem.

Peter ponownie wykrzywił twarz i potrząsnął głową.

- Chcę ją z powrotem, Ryan. Widzę ją... jak sypie płatki róż na twoim ślubie, i właśnie tego pragnę. Hayley... całej i zdrowej Hayley. - Rysy jego twarzy złagodniały nieco. - Nie potrafię bez niej żyć.

- Nie musisz. - Odpowiedź Ryana była natychmiastowa i promieniowała pokojem, tak aż sam się zdziwił. - Hayley żyje, Peter. I każdego dnia czuje się odrobinę lepiej. To prawda, że nie jest taka jak kiedyś. Ale to ta sama Hayley. - Poczuł szczypanie w kącikach oczu. - Kiedy ją ostatnio widziałeś?

Doktor Williams poruszył się, chwilowo przyciągając tym uwagę Petera. Po czym Peter ponownie skupił wzrok na Ryanie i otworzył szeroko usta i oczy.

- Nie potrafię.

- Potrafisz. - Ryan nie do końca był pewien, na ile może sobie pozwolić, ale przecież doktor Williams da mu znać, gdy przekroczy granice. - Potrafisz, ponieważ Bóg jest przy tobie. Pamiętasz, Peter? Psalm dwudziesty trzeci mówi, że Pan jest przy nas, nawet jeśli idziemy cienistą doliną śmierci. Mówi nam, że On jest przy nas nawet wtedy.

- A jeśli ja nie mogę? - Głos Petera załamał się pod naporem cierpienia.

- W tym problem, Peter. - Ryan przysunął się bliżej krawędzi krzesła. - Dla ciebie tą cienistą doliną jest cierpienie, które odczuwasz. Musisz przez nie przejść do następnego etapu życiowej drogi. Nie możesz go maskować lub od niego uciekać. Nawet umierając, nie uciekniesz od tego. Musisz przejść przez dolinę cierpienia, a jedynym rozwiązaniem jest przejście jej razem z Bogiem.

Peter zamknął mocno oczy.

- Moja mała Hayley! - Z jego duszy wyrwał się przejmujący jęk, głośniejszy niż wcześniej. - Tak mi przykro. Powinienem cię pilnować, skarbie. Nie chciałem tego, naprawdę nie chciałem.

Ryan przełknął ślinę.

Bądź silny. Dla Petera. Bądź silny.

- Bóg o tym wie. Jest tutaj, przy tobie, i chce pójść razem z tobą. Ale ty także musisz chcieć...

- Ja? - Do rozdzierających emocji, malujących się na twarzy Petera, dołączyło zmieszanie.

- Tak. - Kąciki ust Ryana uniosły się. - Musisz zrobić pierwszy krok. Brooke dowiedziała się o wszystkim następnego dnia, gdy była w pracy. Gdy pielęgniarka ją odszukała, była akurat w sali z pacjentami.

- Pani ojciec jest na trzeciej linii.

Brooke pokiwała głową i poszła do swojego gabinetu, żeby odebrać rozmowę. Ojciec normalnie nie dzwonił do niej, gdy była w pracy. Odruchowo pomyślała, że może coś się stało, ale zaraz odsunęła od siebie tę myśl.

- Tata?

- Posłuchaj, kochanie. Wiem, że jesteś zajęta, ale musisz dowiedzieć się czegoś o Peterze.

- Peterze? - Jej serce przyspieszyło. Usiadła w fotelu i przysłoniła oczy dłonią. Nie kontaktował się z nią ani z dziewczynkami od Bożego Narodzenia. Dzwoniła dwa razy do jego gabinetu, żeby upewnić się, czy nadal przyjmuje pacjentów. Przyjmował, gdy dzwoniła dwa tygodnie temu. Kari powiedziała jej, że być może powinna dać mu trochę przestrzeni i czasu, żeby uświadomił sobie, jak samotne będzie jego życie bez niej i dziewczynek.

- Kochanie, dzwonił do mnie Ryan. Peter jest obecnie w szpitalu psychiatrycznym. Na zamkniętym oddziale detoksykacyjnym.

Choć słowa te dotarły do niej przez telefon, zburzyły w jej duszy jakiś mur. Zamknięty oddział detoksykacyjny? To był oddział dla ludzi uzależnionych od leków. Uzależnienie było na tyle silne, że zagrażało ich życiu. Dlaczego więc znalazł się tam Peter?

- Tato... nie bardzo rozumiem.

- Brał leki przeciwbólowe. Przedawkował w piątek i zadzwonił po pomoc.

- Po pomoc? - Ściany gabinetu zaczęły falować, a Brooke nie mogła złapać oddechu.

- Na miejscu zjawili się ratownicy medyczni. W szpitalu ustabilizowano jego stan, a następnego dnia odesłano go do szpitala psychiatrycznego.

- Jest tam od soboty? - Brooke grała na zwłokę, aby zebrać fakty i przyjąć prawdę, o której mówił ojciec. Więc podejrzenia jej rodziny były słuszne. Peter brał leki, aż w końcu nie potrafił bez nich funkcjonować.

I ani razu nie poprosił o pomoc.

Brooke nie była pewna, co ją bardziej zabolało. Ścisnęła grzbiet nosa i skupiła się na słowach ojca.

- Czy... czy on chce się ze mną spotkać?

- Jeszcze nie. - John zawahał się. - Ostatniej nocy był u niego Ryan.

- Dlaczego Ryan? - Brooke opuściła rękę i odchyliła się do tyłu.

- Ponieważ leki przeciwbólowe już nie działają. Peter powiedział lekarzowi, że pod względem duchowym najbardziej ufa Ryanowi. Myślę, że rozmawiali o przechodzeniu przez ból razem z Bogiem i nowym spojrzeniu na wszystko.

Pojedynczy promyk światła przebił się przez nieprzeniknioną mgłę rozpaczy. Brooke wstrzymała oddech. - I...

- I Peter zrozumiał, że to jedyna droga - jedyna nadzieja. Brooke aż krzyknęła z radości.

- Mówisz poważnie?

- Tak. - Głos ojca był napięty ze wzruszenia. - Ma przed sobą długą drogę, Brooke. Ale on chce wrócić.

Rozmowa dobiegła końca. Brooke siedziała przez kilka minut ze spuszczoną głową, zastanawiając się nad tym, co usłyszała. Kilka miesięcy po wypadku Hayley, Peter - pewny siebie znakomity lekarz, za którego wyszła -stał się poranionym i wypalonym mężczyzną. A ból z powodu tego, co przydarzyło się ich córeczce, omal nie doprowadził go do śmierci.

Wiadomość, którą usłyszała Brooke, była tragiczna, ale ona nie czuła się zrozpaczona czy zniechęcona. Nie owładnęło nią żadne z uczuć, których się spodziewała. Wręcz przeciwnie, przepełniła ją rzeka radości - głębokiej i intensywnej, pełnej życia - nawadniając jałowe zakamarki jej serca. Bóg cały czas czuwał. Hayley robiła postępy, a Peter po raz pierwszy w życiu załamał się.

Brooke nie życzyła źle swojemu mężowi, ale dopiero złamany potrafił zwrócić się do Boga, aby go uzdrowił. Aby zjednoczył ich wszystkich na nowo.

Aby cali i zdrowi mogli znowu kroczyć przed siebie, w jasną przyszłość. Wizyta miała miejsce cztery dni później, tydzień po przyjęciu Petera na oddział.

Psychoterapeuta Petera stwierdził, że rehabilitacja przynosi efekty, że myśli samobójcze ustąpiły, a więc Peter mógł spotkać się z Brooke. Poza tym sam o to poprosił, podczas spotkania z Ryanem w ciągu tygodnia.

Tego wieczoru Brooke odwiozła Hayley i Maddie do rodziców, cały czas nakazując sobie zachowanie spokoju. Tłumaczyła sobie, że rehabilitacja skutkuje, a to że Peter znajduje się na oddziale detoksykacyjnym, to już inna kwestia. Zanim weszła do budynku i odnalazła wejście, miała zimne dłonie i nie mogła złapać tchu.

Tak bardzo modliła się o taką chwilę, o możliwość bezpośredniego spotkania. I chociaż wiedziała, że to Peter o nie poprosił, nie miała pojęcia, co chciał jej powiedzieć. Czy po czasie spędzonym na rehabilitacji zmienił myślenie o swoim miejscu w ich rodzinie? Czy pragnął ocalić ich małżeństwo? Nie wiedziała, a psychoterapeuta nie rzucił nawet pojedynczego promyka światła na problem.

Kobieta przy wejściu zarejestrowała ją i przytaknęła.

- Pan West czeka na panią.

- Czy będzie tam też psychoterapeuta? - Brooke zachowywała oficjalny ton głosu, tak jak zawsze gdy znajdowała się na terenie szpitala. Ale czuła, że strach odbiera jej siły, i nagle uświadomiła sobie, że jest zupełnie nieprzygotowana na to, co ją czekało.


- Tak. - Kobieta wskazała na koniec długiego korytarza. - Są w pokoju 235, na końcu korytarza.

Brooke podziękowała za informacje, a chwilę potem weszła ostrożnie do pokoju. Peter był wychudzony i blady, ale z jego oczu przebijała nadzieja, której nie widziała u niego już od ponad roku.

- Cześć. - Wstał i kiwnął głową. Psychoterapeuta odchrząknął.

- Witam, Richard Camp, ordynator oddziału - przerwał i wskazał na przestrzeń dookoła. - Proszę się mną nie przejmować; wszystko, co tu zostanie powiedziane, zatrzymam wyłącznie dla siebie. - Poprawił swój notatnik. -Proszę, aby ta rozmowa miała naturalny przebieg.

- Okay. - Brooke oblizała usta; potrzebowała wody, tak bardzo chciało jej się pić.

W pokoju zapanowało napięcie; Brooke spojrzała na psychoterapeutę. Nie była pewna, czy ma przytulić męża, czy też może powinna poprosić o pozwolenie doktora Campa. W końcu nie podjęła żadnego z tych kroków, zamiast tego usiadła powoli na krześle obok drzwi. Atmosfera była jeszcze bardziej niezręczna, niż się spodziewała. Napotkała wzrok Petera.

- Cześć. Ja... dobrze wyglądasz. Peter wzruszył ramionami.

- Niezupełnie, ale dzięki - wziął głęboki wdech. - Co u dziewczynek? -Uśmiechnął się, a psychoterapeuta zanotował coś w swoim notatniku.

- Wszystko w porządku.

Nad górną wargą Petera zgromadziły się kropelki potu.

Brooke chciała coś jeszcze dodać, ale nic nie przychodziło jej do głowy. Zaczęła bawić się obrączką. Czyżby nie mieli o czym rozmawiać? Wciągnęła powietrze i pomyślała o Hayley, o dużych postępach, które poczyniła, i ile Peter stracił, nie towarzysząc im w tej drodze.

- Musisz zobaczyć Hayley. - Zmusiła się do uśmiechu. - Turla się po podłodze, kierując się w moją stronę, gdy tylko ją zawołam.

- Naprawdę? - Wzrok Petera nie wyrażał jakichś szczególnych emocji. - A co mówią jej lekarze?

- Nic. - Słowa przychodziły już łatwiej; obecność psychoterapeuty nie była już tak pesząca. - Nie powinna w ogóle żyć, a co dopiero turlać się po podłodze.

Nagle w pokoju rozległ się dźwięk pagera psychoterapeuty. Odpiął go od paska i skrzywił się, patrząc na ekran.

- Hmm... - Spojrzał na Brooke, a potem na Petera. - Muszę coś załatwić. -Zawahał się. - Właściwie dlaczego nie miałbym dać wam dwudziestu minut; zgadzacie się?

Brooke poczuła lęk. Pytanie pociągnęło za sobą sprzeczne uczucia. Tylko oni dwoje, to dobry pomysł, ale bez psychoterapeuty ona i Peter będą musieli stawić czoło rzeczywistości: w następstwie próby samobójczej Petera znajdowali się na oddziale psychiatrycznym, a pomiędzy nimi znajdował się bezbrzeżny ocean tragedii.

Psychoterapeuta czekał. Peter przytaknął.

- Proszę bardzo.

- Okay.- Mężczyzna przeniósł wzrok z Petera na Brooke, i odwrotnie. -Dwadzieścia minut.

Wyszedł z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Brooke spojrzała na męża i nagle atmosfera pomiędzy nimi uległa zmianie. Wymuszony uśmiech Petera przygasł. Przygarbił się i zwiesił głowę, wpatrując się w podłogę pomiędzy swoimi stopami. Minęła minuta, a on milczał, ale po chwili zaczął się trząść i ukrył twarz w dłoniach.

- Peter... - Przesunęła się na brzeg krzesła i przekrzywiła głowę.

- Nie powiedziałem... nie powiedziałem ci, jak to się stało - uniósł wzrok - z Hayley.

Brooke poczuła skurcz żołądka; zrobiło jej się słabo. Spodziewała się, że psychoterapeuta cały czas będzie obecny, oczekiwała, że będą rozmawiać o ich małżeństwie lub jego uzależnieniu i powrocie do zdrowia.

Ale o Hayley?

- Nie musisz, Peter. - Poczuła przypływ adrenaliny; zamknęła oczy. - To już bez znaczenia.

- Nie, to jest ważne. - W jego głosie słychać było napięcie i walkę. - Muszę ci powiedzieć, żebyś już nigdy nie musiała się nad tym zastanawiać.

Mrugnęła i otworzyła usta, chcąc błagać go, żeby jej nie mówił, nie przedstawiał jej obrazu, od którego uciekała od wypadku. Lepiej nie wiedzieć, żeby potem nie walczyć z koszmarnymi wizjami Hayley pod wodą, Hayley na dnie basenu, Petera nurkującego po nią...

Ale zanim zdążyła się sprzeciwić i poprosić, aby zachował te szczegóły dla siebie już na zawsze, w jej sercu pojawił się błysk zrozumienia. A jeśli to była część procesu jego zdrowienia? Jeśli opowiedzenie tej historii było z jego strony pierwszą próbą zbudowania pomiędzy nimi więzi?

- Dlaczego, Peter? - Zabolało ją gardło od nagłego napięcia w okolicy karku. - Powiedz mi.

Usiadł prosto.

- Nie potrafię... nie potrafię zbliżyć się do ciebie, nie powiedziawszy ci prawdy. - Wbił łokcie w kolana. - Musimy o tym porozmawiać, należało to wyjaśnić już dawno temu.

Zęby Brooke zaszczekały; pokręciła głową. Nie, Boże... nie chcę tego słuchać. „O nic się już zbytnio nie troskajcie..."

Ostatnio ten werset często przychodził jej na myśl, praktycznie wołał do niej: „Nie troskajcie się". Znowu pomyślała o tych słowach i zacisnęła zęby. Dobrze. Wysłucha szczegółów. Być może Peter miał rację. Być może wtedy zostawią za sobą ten straszny dziert i znajdą drogę wyjścia. Być może nawet pójdą nową drogą razem. Powoli wypuściła powietrze przez zęby.

- Okay - rozluźniła szczęki. - Powiedz mi.

Peter złączył razem dłonie i wykręcił je. Zmarszczki na jego czole złagodniały, w oczach pojawiła się rezygnacja.

- W porządku, nie musisz tego słuchać.

- Zmieniłam zdanie, chcę to usłyszeć. - Brooke przesunęła krzesło po podłodze, tak aż znalazło się kilkadziesiąt centymetrów od Petera. Z każdą mijającą sekundą coraz bardziej była przekonana o słuszności swojej decyzji. Czyż nie zastanawiała się nad tym dniem? Oczywiście, że tak, i będzie się zastanawiać aż do śmierci, chyba że usłyszy od Petera prawdę o tej strasznej sobocie. Serce waliło jej jak młot, gdy ponownie poprosiła.

- Zacznij Peter, jestem gotowa.

Przez dłuższą chwilę nie wyglądało na to, że powie cokolwiek. Rozcapierzonymi palcami przeczesał swoje krótkie czarne włosy. Brooke dostrzegła, że są teraz bardziej siwe. Wyglądał na zmęczonego i skruszonego, przerażonego i zdenerwowanego zarazem. Przez następne kilka sekund masował swoje skronie, a po chwili prawda popłynęła z jego ust.

- Po twoim wyjściu oglądałem mecz z DeWayne'm i... - potrząsnął głową i potarł dłonią kark - jakieś dziesięć minut później zjawiły się dziewczynki, ich kapoki ociekały wodą.

Brooke podniosła rękę i zaczęła masować sobie gardło, żeby zmniejszyć napięcie, które ją opanowało. Scena opisywana przez Petera należała do jednego z tych ostatnich razów, o których wspominała jej matka. Ostatni raz, gdy Hayley wbiegła do domu po zabawie w basenie. Ostatni raz, gdy rozmawiała z Peterem. W tamtej chwili bycie normalnym i zdrowym dzieckiem było dla niej kwestią tylko kilku minut, i nikt o tym nie wiedział.

- Powiedz mi. - Pokiwała głową, dając Peterowi przyzwolenie na kontynuację.

Położył dłonie na kolanach.

- Poprosiły mnie, abym zdjął im kapoki, gdyż chciały zjeść tort i... Brooke odchyliła się do tyłu. No właśnie. Wiedziała, że usłyszy to wyznanie, myślała o tym jeszcze tego samego dnia, gdy czuwała przy Hayley w szpitalu. To Peter zdjął dziewczynkom kamizelki. Zdjął i nawet nie pomyślał, żeby potem znowu im je założyć, dopóki... dopóki...

- Zaczekaj. - Podniosła rękę. Ale wtedy zastanowiła się. Mówił jej to wszystko dlatego, że nie chciał, aby kiedykolwiek musiała się zastanawiać, jak to się stało.

- Brooke. - Peter spojrzał na nią, zmrużył oczy i zesztywniał. - Wiem, co myślisz. Prosiłaś mnie, żebym nie zdejmował im kapoków, ale pomyślałem... że tam przy stole powinny...

- Proszę, Peter, nie. - Brooke zatrzymała dłoń w powietrzu. Spokojnie, nakazała sobie. Uspokój się. Wypuściła powietrze. - Po prostu powiedz, co było potem.

Zawahał się, gdy utkwiła w nim wzrok, obserwując, jak nerwowo wbija paznokcie w zaciśnięte dłonie. Po chwili kiwnął głową, jak ktoś pokonany i zaczął mówić dalej.

- Więc po jakimś czasie do pokoju wbiegła Maddie i... Tym razem kolejne słowa pojawiły się szybko i ułożyły się w całość. Płacząca Maddie, nie mogąca znaleźć Hayley, to jak zauważył kamizelkę ratunkową Hayley, wiszącą na ramieniu Maddie. Jego szaleńczy bieg do basenu i ciało małej Hayley, leżące na jego dnie. Skok do wody i ten straszliwy moment, gdy wyciągnął ją na powierzchnię.

Jednostajnym, monotonnym głosem Peter wyrzucał z siebie prawdę, przechodząc do poszczególnych, bolesnych momentów owego zdarzenia. Gdy skończył, spojrzał na Brooke.

- Właśnie tak to wyglądało. To ja zdjąłem jej kapok, Brooke. - Gdy wypowiedział jej imię, jego głos załamał się; siedział wciśnięty w krzesło, przywalony poczuciem winy. - To ja zawiniłem.

Patrzyła na niego i po raz pierwszy spojrzała na rzeczywistość tamtego sobotniego popołudnia przez pryzmat obecnego stanu Hayley. Dziewczynki ociekały wodą i chciały zjeść tort. Czy ona nie zrobiłaby tego samego? Czy nie zdjęłaby im kapoków, żeby nie zostawiły po sobie kałuży wody w kuchni? Najwyraźniej Peter założył, że inni rodzice, przebywający w kuchni, zerkną także i na dziewczynki. Czyż ona nie pomyślałaby tak samo?

- Nie, Peter. - Upadła przed Peterem na kolana, kładąc ręce na jego ramionach. Jej głos był mieszaniną bólu, ale też i ulgi. - Postąpiłabym identycznie. Przysięgam, nie chciałabym, aby siedziały w kuchni, ociekające wodą. Powinnam... powinnam tam być.

Peter odchylił się do tyłu i przyglądał się jej twarzy. Miał zarumienione policzki, a w jego wilgotnych oczach pojawiło się zaskoczenie.

- Nie obwiniasz mnie?

- Jak bym mogła? - Pociągnęła nosem i położyła głowę na jego ramieniu. -Przecież nie chciałeś, żeby wpadła do wody. Tak samo jak ja. - Otarła się policzkiem o jego twarz i poczuła jego odpowiedź. Przycisnął policzek do jej policzka, czego nie robił już od ponad roku. - Stało się, to wszystko. Po prostu tak się stało.

- Przykro mi, Brooke. - Z jego piersi wyrwał się jęk i wypełnił pokój, jęk podobny do tego jaki wydaje zranione zwierzę. - Tak bardzo pragnę, żeby była zdrowa... zrobię wszystko, żeby ją odzyskać.

Peter nie mógł zasnąć.

Chociaż nie wyznał Brooke, jak bardzo ją kocha, nie przeprosił za swoje odejście i za uzależnienie, to jednak jej bliskość, jej uścisk - pełen rozpaczy -w którym tak trwali prawie że do końca spotkania, dopóki nie musiała wyjść, zbliżył ich do siebie.

Teraz było przed nim jeszcze jedno trudne zadanie, z którym musiał sobie poradzić: zobaczenie Hayley w domu, takiej, jaka była teraz, siedzącej na wózku, śliniącej się i turlającej po podłodze, po której kiedyś biegała, gdzie bawiła się i śmiała, popijając herbatkę ze swoją lalką.

Wizyta miała miejsce w zimny i pochmurny sobotni poranek. Brooke przywitała go w drzwiach, uścisnęła go i zaprosiła do salonu. Maddie była na górze i czytała, więc byli sami, co cieszyło Brooke. Nawet bez Maddie skaczącej i piszczącej, że tatuś wrócił do domu, na razie przynajmniej na godzinę, i tak była to wystarczająco trudna chwila.

Gdy Peter zobaczył Hayley, ubraną w różowy sweterek i legginsy, oraz jej lśniące i jasne włosy, poczuł szczypanie w oczach.

- Hayley - to był raczej szept.

Podszedł do niej i uklęknął przed jej wózkiem. Razem z Brooke spędzili sporo czasu, wyobrażając sobie to spotkanie, rozmawiając o nim, starając się rozproszyć związany z nim smutek, i ani razu Peter nie załamał się ani nie rozpłakał.

Ale teraz gdy wzrok Hayley zatrzymał się na nim, a kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu mówiącym, iż go pamięta, z oczu Petera popłynęły łzy, niczym rzęsisty deszcz.

- Hayley, skarbie, tatuś jest tutaj. Tatuś już nigdy was nie zostawi.

A stojąca z boku Brooke czuła, jak pokój i radość wypełniają jej serce. Radość, ponieważ on był tutaj, a Hayley uśmiechała się. Tak bardzo czekała na tę chwilę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek nadejdzie. Radość przede wszystkim z powodu słów, które wypowiedział przed ich małą córeczką.

Nieważne, ile trudnych chwil było jeszcze przed nimi, teraz już zawsze będą razem.



ROZDZIAŁ 29



Mieszkańcy Sunset Hills jeszcze spali, gdy Ashley zjawiła się rankiem w pracy.

Od Nowego Roku zaczynała pracę dosyć wcześnie, co jej odpowiadało. Dwa razy w tygodniu zawoziła Cole'a o siódmej do rodziców, gdzie jadł śniadanie, a potem jej mama odprowadzała go do przedszkola. Dzięki temu Ashley mogła zająć się dokumentami, spotkać się z pensjonariuszami, gdy się obudzili, i zakończyć pracę przed południem. Pozostałą część dnia spędzała z Cole'em.

W dni, gdy nie pracowała, spędzała poranki, malując. Cokolwiek, aby tylko czymś się zająć i nie myśleć o Landonie.

Ashley otworzyła teczkę, gdzie znajdowały się dane dotyczące styczniowych wydatków. Jednym z jej zadań było zmniejszenie w lutym wydatków na zakupy o 10 procent. I teraz gdy była już prawie połowa miesiąca, chciała upewnić się, czy cel zostanie osiągnięty.

Przebiegła wzrokiem kolumny cyfr, ale po kilku minutach cyfry rozmyły się i Ashley odpłynęła myślami w zupełnie inne miejsce. Hayley ostatnio czuła się coraz lepiej. Razem z Cole'em odwiedzili wczoraj Brooke oraz dziewczynki - poprawa była zdumiewająca.

A nawet więcej. Była wręcz niewiarygodna.

Hayley zaczęła dźwigać się na kolana, podpierając się rękoma, chwytała równowagę i próbowała raczkować. Bez wątpienia rozpoznawała już poszczególne osoby, a lekarze przestali stawiać granice jej postępom. Wyraz jej twarzy wciąż mówił o doznanym uszkodzeniu mózgu. Ale przy każdych odwiedzinach Ashley odnosiła wrażenie, że Hayley coraz bardziej przypomina siebie, taką jaką była kiedyś.

- Poprosiłam lekarzy, aby nie mówili mi już więcej o rokowaniach. -Brooke siedziała na podłodze, z Hayley przytuloną do kolan, a Maddie i Cole bawili się samochodzikami tuż obok. - Tylko Bóg wie, jakie postępy zrobi Hayley.

Brooke wyglądała na bardzo szczęśliwą. Peter wyszedł już ze szpitala i razem uczestniczyli w specjalnych sesjach terapeutycznych kilka razy w tygodniu. Wciąż mieszkał poza domem, ale nie brał już środków uspokajających. Brooke nie chciała niczego przyśpieszać, rozumiała, że Peter musi odnaleźć oparcie w Bogu i zupełnie wyjść z uzależnienia, żeby następnie mogli rozpocząć intensywną pracę nad ich małżeństwem.

Brooke przekonała także Ashley, aby umówiła się z immunologiem. Pierwsza wizyta miała miejsce w zeszły czwartek.

Ashley narysowała rząd stokrotek na dole roboczego arkusza. Brooke miała rację co do pierwszych zaleceń lekarza. Skierował ją na badanie krwi, żeby porównać najnowsze wyniki z ostatnimi.

Cyfry na papierze znowu stały się wyraźne, postanowiła więc zabrać się do pracy. Pół godziny później skończyła obliczenia. W porównaniu ze styczniowymi wydatkami na zaopatrzenie, lutowe zmniejszyły się nie o 10 ale o 12 procent.

Miała już zająć się stosem biznesowej korespondencji, gdy usłyszała na korytarzu śpiewny głos Marii.

- Dzień dobry, Helen. Jak się dzisiaj czujesz?

Odpowiedź Helen była przytłumiona, ale brzmiała ponuro i opryskliwie. Ashley uśmiechnęła się do siebie i odsunęła na bok stos listów. Śniadanie ze starymi przyjaciółmi było czymś, co rzadko opuszczała. Wspólny posiłek był szansą na jednoczenie się z nimi, dotarcie do poszczególnych pensjonariuszy i wyczucie ich nastrojów, sprawdzenie, czy terapia przeszłość-teraźniejszość wciąż działa.

Wyszła zza biura i skierowała się do jadalni.

Irvel, Helen i Edith siedziały już przy stole. Żeby uczcić dzień świętego Walentego - w najbliższą sobotę - Maria udekorowała jadalnię czerwonymi sercami z krepiny. Pensjonariusze z Sunset Hills różnie reagowali na tego rodzaju dekoracje. Czasami czuli się dzięki nim szczęśliwsi i spokojniejsi, innym znowu razem wprawiały ich w zakłopotanie.

Jej przyjaciele jeszcze jej nie zauważyli, więc przyglądała się im z korytarza. Helen zacisnęła dłonie na podłokietnikach swojego krzesła i podejrzliwie przypatrywała się serpentynom przy suficie.

- Wiedziałam - sapnęła ciężko.

Edith, zaniepokojona stwierdzeniem Helen, także spojrzała do góry. Jej usta ułożyły się w perfekcyjne „o", gdy studiowała dekoracje.

Tylko Irvel sprawiała wrażenie spokojnej. Jej delikatne dłonie spoczywały elegancko na stole, przykrywając coś, czego Ashley nie mogła rozpoznać. Irvel uśmiechnęła się do Helen.

- Przepraszam, ale nie sądzę, abyśmy się już spotkały. -Nie chcę się z nikim spotykać! - warknęła Helen. -

Zawsze muszę z kimś się spotykać.

- Bardzo dobrze. - Irvel uniosła brew i wyprostowała się. - Nazwę cię Gertrude. - Irvel spojrzała w górę, podobnie jak Edith i Helen. - Czy szukacie Boga?

- Nie. - Helen spiorunowała Irvel wzrokiem i uderzyła pięścią w stół. -Więzienne kraty, oto co widzimy. Czerwone więzienne kraty. Sprowadzili nas tutaj szpiedzy, i teraz jesteśmy w więzieniu. - Rzuciła szybkie spojrzenie w stronę kuchni, gdzie Maria nakładała na półmisek jajecznicę. - Ile kosztuje w tej spelunce filiżanka kawy? Pięćdziesiąt centów?

Edith wzięła widelec i przyglądała się mu z każdej strony. -Więzienne... więzienne kraty... więzienne.

Ashley napotkała na wzrok Marii i kiwnęła na powitanie głową. Weszła do jadalni zamaszystym krokiem, jakby dopiero co przyszła, i uśmiechnęła się do każdej z kobiet.

- Witam, Irvel... Helen... Edith. Jak się dzisiaj czujecie? Wszystkie trzy opuściły głowy i z czerwonych serpentyn przeniosły wzrok na nią.

Irvel grzecznie wskazała ręką na Helen i Edith.

- One chyba szukają Boga.

- Nie Boga, staruszko. - Helen gwałtownie oparła się o tył krzesła. - Ale strażnika więziennego, tego z kluczami. Muszę się stąd wydostać. Jeszcze dzisiaj. Zanim nie będzie za późno i szpiedzy....

Helen mówiła dalej, ale Ashley zignorowała ją. Zaniepokoił ją wygląd Irvel. Kobieta była blada - zbyt blada. A jej oczy nie były tak wyraźne, jak ostatnio. Ashley podeszła do niej.

- Witaj, Irvel, jak się czujesz? - Starała się dostrzec, co kobieta trzyma w dłoniach, ale przedmiot zakrywały jej kościste palce.

Irvel uniosła twarz i spojrzała na Ashley spod przymrużonych powiek.

- Boga tam nie ma, kochanie. - Kobieta sprawiała wrażenie o wiele bardziej świadomej niż w ostatnich miesiącach. - Wiesz o tym, prawda?

Ashley położyła rękę na ramieniu' Irvel i delikatnie pogłaskała ją po plecach.

Irvel uśmiechnęła się i przycisnęła swoją dłoni do serca.

- Jest tutaj. - Po czym przeniosła wzrok na puste krzesło obok Ashley. Mówiła wolniej niż zazwyczaj. - Och... Hank... witaj! - Przerwała i zaśmiała się, a na jej policzkach pojawiły się rumieńce. - Oczywiście, że nie. Dziewczęta nie będą miały nic przeciwko temu, żebyś napił się z nami herbatki.

Odwróciła się do wpatrzonej w sufit Helen.

- Gertrudę, czy masz coś przeciwko temu, aby Hank napił się z nami herbatki?

- Posłuchaj - Helen westchnęła ciężko. - Zanim zaczniemy pić herbatę, musimy wydostać się z tego więzienia. Poza tym herbata kosztuje tutaj ponad dolara i tylko strażnik może ją przynieść.

Ashley zabrała dłoń z ramienia Irvel i podeszła do Helen.

- Nie jesteś w więzieniu, Helen. To są dekoracje na dzień świętego Walentego.

- Nie! - Helen kilkakrotnie potrząsnęła gwałtownie głową. - Jestem w więzieniu! Pomocy!

Edith utkwiła wzrok w swoim talerzu.

- Pomocy... pomocy.

Ashley postanowiła, że po śniadaniu postara się wprowadzić pensjonariuszki w atmosferę Dnia Zakochanych, a jeśli plan się nie powiedzie, trzeba będzie usunąć dekoracje.

- Przepraszam, Gertrude. - Irvel poklepała Helen po ramieniu i uśmiechnęła się do niej. - Hank czeka.

- Kto to jest Gertrude? - Helen wyrzuciła przed siebie ręce i spojrzała groźnie na Ashley. - Czy ktoś może uspokoić to babsko? - Wskazała na serpentyny. - I co serwujecie do jedzenia w tej spelunce?

- Już podaję jajka! - Do jadalni weszła Maria z jajecznicą oraz talerzem tostów posmarowanych masłem. Ashley pomogła jej przy rozdawaniu śniadania. Gdy podeszła do Irvel, zauważyła, że staruszka wpatruje się w przedmiot, który trzyma w dłoniach.

- Irvel... - Ashley odstawiła półmisek z jajecznicą i położyła rękę na oparciu krzesła Irvel. - Co tam masz?

Irvel uniosła wzrok i spojrzała na Ashley; na jej twarzy pojawiło się zmieszanie.

- Witaj... witaj, kochanie. Nie sądzę, abyśmy się już spotkały. - Zakryła przedmiot jedną dłonią, a drugą podała Ashley. - Jestem Irvel. - Uśmiech uniósł kąciki jej ust; kiwnęła głową w kierunku pustego krzesła. - A to jest Hank.

Ashley uśmiechnęła się, przenosząc wzrok na wolne miejsce.

- Witaj Hank. - Ponownie spojrzała na Irvel. - Jestem Ashley. Spędzę z wami dzisiejszy poranek, dobrze?

- Ashley. - Irvel zmrużyła oczy i przeniknęła Ashley wzrokiem. - Twoja twarz wydaje mi się znajoma. - Uniosła nieco oczy. - Ach, co za piękne włosy.

Nigdy nie widziałam tak ślicznych włosów, skarbie. Czy ktoś ci już o tym mówił?

- Dzisiaj nie, Irvel. - Ashley objęła jej przygarbione plecy. - Czy Hank zje dzisiaj z tobą śniadanie?

- Nie. - Rozejrzała się dookoła, jakby coś się jej zawieruszyło. - Nie jesteśmy głodni.

- Rozumiem. - Po raz kolejny Ashley próbowała dostrzec, co Irvel chowa w dłoniach, ale ona zupełnie zakryła przedmiot palcami.

- Hank zawsze chciał zabrać mnie na ryby, i dzisiaj - Irvel mrugnęła do Ashley - dzisiaj idziemy razem. Tylko ja i on oraz Bóg.

Helen coś przeżuwała, ale w tym momencie przerwała i pstryknęła palcami w kierunku Irvel.

- Bóg nie łowi ryb.

Irvel poklepała Helen po dłoniach i uśmiechnęła się pewnie.

- O tak, Gertrudę. - Spojrzała na Ashley. - Obawiam się, że ta kobieta niewiele wie o Bogu.

Ashley powstrzymała śmiech. Irvel miała rację co do Helen, ale Ashley nie mogła teraz jej przytaknąć. Wskazała na przedmiot, który Irvel trzymała w dłoniach.

- Co tam masz?

Irvel opuściła wzrok; jej twarz wyrażała zdziwienie, jakby zupełnie nie miała pojęcia, co to było i że trzymała to w dłoniach. Odwróciła przedmiot, a gdy to zrobiła, Ashley poczuła napływające do oczu łzy.

To była oprawiona fotografia Hanka, jedno z najmniejszych zdjęć, które Ashley powiesiła na ścianie pokoju Irvel kilka miesięcy temu. Irvel musiała je zdjąć ze ściany i zabrać ze sobą na śniadanie.

Irvel uniosła zdjęcie i uśmiechnęła się.

-Witaj, Hank! - Zaczekała chwilę, po czym przeniosła wzrok na Ashley. -Hank mówi, że dzisiaj nie mamy czasu na herbatkę, ryby nieźle biorą. Edith podniosła rękę.

- Czy... czy mogę prosić jajka zamiast ryby? Dosłownie w tej samej chwili stanęła przy niej Maria.

- Tak, Edith, zaraz. - Wzięła widelec Edith i włożyła go w jajecznicę na jej talerzu. - Spójrz, tutaj jest twoja jajecznica.

Helen skupiła się chwilowo na śniadaniu, kraty więzienne z czerwonej krepiny na razie zostały zignorowane. Ashley ponownie przeniosła wzrok na Irvel.

- To brzmi cudownie, dzień spędzony na łowieniu ryb z Hankiem.

- Tak. - W oczach Irvel pojawił się błysk, zupełnie jakby myślami była zupełnie gdzie indziej. - Dobry Pan powiedział mi, że ten poranek będzie cudny, naprawdę. - Spojrzała na zdjęcie Hanka. - Wiesz co, dziewczyno o przepięknych włosach? Jestem najszczęśliwszą kobietą na całym świecie, wiesz dlaczego?

- Dlaczego? - Ashley poczuła głęboką radość. Bardzo ceniła sobie takie chwile z Irvel. Często ich rozmowy były wzruszające, a nawet pełne humoru, ale rzadko aż tak przejmujące.

Irvel uniosła podbródek i wskazała na walentynkowe dekoracje.

- Ponieważ wiem, co to znaczy - ściszyła nieco głos. - To nie jest więzienie. Ashley podążyła za wzrokiem Irvel.

- Chodzi o dekoracje, tak?

- Nie. - Oczy Irvel błyszczały. - Miłość. Miłość nie jest więzieniem. Ashley myślała, że nauczyła się od Irvel już tak wiele, a teraz ta rozmowa.

Natychmiast przed jej oczami pojawił się obraz Landona; przez chwilę rozkoszowała się tym wspomnieniem.

- Nie, Irvel. Miłość takiego mężczyzny, jak Hank, z pewnością nie jest więzieniem, prawda?

- Nie. - Irvel spojrzała na fotografię. - To jest niebo!

Z oddali dał się słyszeć głos Berta, wołającego ze swojego pokoju.

- Śniadanie! Czas na śniadanie. Ashley zerknęła na Marię.

- Przygotuj kąpiel dla Edith, a ja zaniosę jajecznicę Ber-towi.

Maria przytaknęła, podeszła do Edith i pomogła wstać jej z krzesła. Ashley pochyliła się nad Irvel i pocałowała ją w policzek.

- Pomyśl o swojej wyprawie na ryby razem z Hankiem. Zaraz wrócę. Nałożyła na talerz jajecznicę oraz tosty i poszła do pokoju Berta.

Mężczyzna siedział już przy małym stoliku. Siodło leżało na koźle obok łóżka, błyszczało po porannym polerowaniu.

- Proszę bardzo, Bert. Jajecznica i tosty, tak jak lubisz. Bert spojrzał na talerz i uśmiechnął się.

- Siodło dzisiaj pięknie błyszczy.

- To prawda. - Ashley podeszła do kozła. - Świetna robota, Bert. Usłyszawszy komplement, Bert wyprostował się. Ashley nie przestawała dziwić się temu, jak mężczyzna się zmienił, gdy poczuł swoją wartość dzięki temu, że znowu ma pracę, że może polerować swoje siodło. Właśnie wychodziła na korytarz, gdy usłyszała krzyk Marii.

Przyspieszyła krok i wróciła do jadalni, gdzie zobaczyła nieruchomą Irvel, z twarzą opartą o stół. Nie mogła wydusić z siebie ani słowa, gdy biegła przez pomieszczenie w stronę swojej przyjaciółki.

- Co się stało?

- Nie wiem! - Głos Marii był uniesiony, pełen paniki. - Gdy wróciłam, zastałam ją w takiej pozycji.

Helen spojrzała na Irvel i uderzyła pięściami w kolana.

- Nie stójcie tak. - Uniosła do góry ręce. - Pomóżcie temu staremu babsku! Serce Ashley zaczęło bić gwałtowniej, ale starała się zachować spokój.

- Mario, zabierz Helen do drugiego pokoju, dobrze?

W otwartych szeroko oczach Marii malowało się przerażenie. Przytaknęła i podeszła do Helen.

- Chodź, moja droga. Zobaczymy, co jest w telewizji. Odchodząc, Helen obejrzała się przez ramię. Gdy Ashley została sama, objęła nadgarstek Irvel i podniosła jej dłoń. Była ciepła, ale zupełnie bezwładna, puls był niewyczuwalny. Przyłożyła swoją dłoń do nosa i ust Irvel - nie oddychała.

- Irvel. - Ashley pochyliła się nad jej przeźroczystą i delikatną twarzą. -Irvel, obudź się... proszę. Przecież miałaś dzisiaj łowić ryby razem z Hankiem, pamiętasz?

Żadnej odpowiedzi.

- Irvel! - Teraz głos Ashley był bardziej zdecydowany, naglący. Odwróciła twarz Irvel, tylko tak mogła upewnić się, czy stało się to najgorsze. Oczy Irvel były otwarte i wyraźne jak nigdy, na zawsze już nieruchome. W złączonych dłoniach ściskała mocno zdjęcie Hanka, a na jej ustach igrał lekki uśmiech.

- Och, Irvel... - Łzy napłynęły do oczu Ashley, gdy obejmowała Irvel i przytulała ją.

Po chwili Maria wróciła do jadalni.

- Ashley, o co chodzi? Co się stało?

Ashley wciąż przytulała Irvel; uniosła oczy i napotkała na przerażony wzrok Marii. Potrząsnęła smutno głową.

- Przynieś jej dokumenty, Mario, proszę.

Według zasad panujących w Sunset Hills, dzwoniono po pogotowie, gdy któryś z pensjonariuszy miał atak serca czy wylew, ale gdy osoba już zmarła, informowano zakład pogrzebowy - wszystkie niezbędne szczegóły znajdowały się w dokumentach.

Ashley była pewna, że Irvel nie żyje. Poczuła straszliwą pustkę. Irvel był jej przyjaciółką, to dzięki niej Ashley podjęła pracę w Sunset Hills. To z nią spędziła setki godzin na rozmowach o Hanku, Bogu i zaletach herbaty. A teraz już jej nie było, odeszła, i Ashley wiedziała, że bez niej nic już nie będzie takie samo.

Znowu została sama z Irvel, studiowała jej twarz, gładziła palcami jej pomarszczone policzki.

- Dziękuję, Irvel... tak wiele mnie nauczyłaś. Pomyślała o tym, co ją czeka. Będzie musiała powiedzieć

Cole'owi, że Irvel nie żyje, i powiadomić rodzinę Irvel. Ona pewnie już bezpiecznie spoczywa w ramionach Jezusa, jednak dla Ashley kilka następnych dni będzie należało do najsmutniejszych w życiu.

Jeszcze raz przytuliła swoją starą przyjaciółkę.

- Zegnaj, Irvel... będzie mi ciebie brakowało.

Powoli i delikatnie zamknęła oczy Irvel. Wyciągnęła rękę, żeby usunąć z jej dłoni fotografię Hanka, ale zatrzymała się. Niech zrobi to ktoś inny. Nie mogła zmusić się do zabrania Irvel tej fotografii, tak samo bardzo jak nie mogła powstrzymać pragnienia, aby staruszka ożyła.

- Boże... bądź razem z nią - szepnęła i pocałowała jej policzek.

Wróciły do niej dzisiejsze słowa Irvel, a wraz z nimi ogarnęło ją dziwne uczucie. Czyżby wiedziała? Czyżby Bóg dał jej do zrozumienia, że ten poranek będzie jej ostatnim, że po południu spotka się ze swoim ukochanym Hankiem, po tylu latach rozłąki?

I nagle zrozumiała. Najdroższa Irvel musiała to wiedzieć, gdyż po raz pierwszy nie planowała, że spędzi dzień, czekając aż Hank wróci z ryb razem z chłopakami.

Jej oczekiwanie, trwające tak długo, nareszcie się skończyło.

Irvel nie była już kobietą cierpiącą na Alzheimera, dożywającą reszty swych dni w Domu Opieki Sunset Hills. Nigdy już nie pomyli imienia Helen i nie będzie zastanawiała się, dlaczego niektórzy ludzie są tacy gwałtowni, podczas gdy wszystkim, czego potrzebują, aby odnaleźć radość, jest miłość Boga.

Tak, Irvel nareszcie była wolna od ograniczeń, które miała tutaj na ziemi. I dzisiaj, właśnie teraz, stała się mieszkanką nieba. Siedziała nad brzegiem jakiejś rajskiej rzeki, robiąc dokładnie to, co sobie zaplanowała z samego rana.

Łowiła ryby z ukochanym Hankiem.





ROZDZIAŁ 30



Cały magazyn stał w płomieniach na długo przed przybyciem Landona i strażaków z jego zmiany. Awans na kapitana został przesunięty o dwa miesiące z powodu zmian personalnych, więc Landon wciąż pracował w tej samej jednostce co niegdyś jego przyjaciel Jalen. Tego popołudnia był na dyżurze już od pięciu godzin, gdy przyszło wezwanie.

Czuł przypływ adrenaliny, gdy ich wóz zatrzymał się i czekali na instrukcje. Z jednej strony budynku wzbijała się do góry ogromna kula ognia i przez moment Landon poczuł się zahipnotyzowany tym widokiem. Jalen opowiadał mu kiedyś o takich pożarach, ale nigdy - jak dotąd - Landon nie widział czegoś podobnego na własne oczy.

Oczywiście, pożary do których przyjeżdżał z chłopakami często były olbrzymie. Podczas wielu musieli ratować cywilów oraz innych strażaków. Ale żaden z nich nie był tak ogromny, jak ten obecny.

- Blake! - Wyraz twarzy kapitana Dillona świadczył o jego napięciu. -Razem z pozostałymi przedostaniecie się po drabinie do wschodniej części budynku. Mamy informacje o czterech naszych ludziach uwięzionych na samym szczycie, mniej więcej pośrodku.

- Przyjąłem, panie kapitanie. - Landon szedł jako pierwszy, a za nim Barry, John-John oraz trzech innych strażaków. Normalnie na dach wchodziła inna ekipa, ale w tym momencie oni byli jedyną wolną grupą i nie było czasu na inny plan.

Przeszli do najodleglejszej części budynku, gdzie płomienie nie uszkodziły jeszcze dachu. Landon i John-John chwycili węże i wdrapali się na górę po drabinie. Gdy zajęli już swoje pozycje, podążyło za nimi kolejnych czterech strażaków, aby odszukać uwięzione przez ogień osoby.

Chłopaki, bądźcie ostrożni...

Landon skierował strumień wody na ścianę ognia, który wystrzelał przez dach ku górze, oddzielając ich od środkowej części budynku.

Proszę, Boże... niech ta woda ugasi płomień, żebyśmy mogli odnaleźć tych ludzi.

Po trzech sekundach czterech strażaków zniknęło w dymie i płomieniach, szukając zaginionych. Landon zacisnął mocno dłonie na wężu i chociaż bardzo się starał, nie mógł zapanować nad żywiołem. Przez dach ku górze wystrzeliła kolejna ściana ognia, odcinając jedną z niewielu dróg ucieczki z wnętrza budynku.

Huk płomieni zagłuszał wyjące w oddali syreny. Nadjeżdżały kolejne wozy, ale to nie miało już znaczenia. Budynek zaczął się trząść, dach drżał pod drabiną w miejscu, gdzie stał Landon i John-John. Dym był coraz gęstszy; ograniczał widoczność prawie do minimum.

Spokojnie, Landon... oddychaj spokojnie. Nałożył maskę tlenową i wciągnął cenny haust powietrza. Jego pozycja na drabinie była stabilna, ale drabina była oparta o dach. Jeśli dach się osunie...

Nagle powietrze wypełnił przerażający trzask, głośniejszy nawet od huku ognia. Powoli zaczęło narastać dudnienie, aż w końcu wszystko dookoła zagłuszył dźwięk przypominający rozpędzony pociąg towarowy jadący wprost na nich.

Lub dźwięk walącej się konstrukcji. Landon zacisnął dłonie na drabinie.

- Trzymaj się, Blake - usłyszał głos Johna-Johna w nadajniku radiowym, który miał w hełmie. Mężczyzna wisiał po drugiej stronie drabiny, zupełnie jakby za chwilę miał spaść.

Dał się słyszeć kolejny trzask i płonący budynek znowu zadrżał. Drabina osunęła się o kilkadziesiąt centymetrów, a z gęstego dymu wyłoniła się chmura pyłu.

Landon ze wszystkich sił przywarł do drabiny. Nie wiedział, co się dzieje, nie mógł dostrzec, czy dach został uszkodzony. Z nadajnika wydobywały się głośne trzaski, przemieszane z kilkoma ledwie słyszalnymi słowami.

- Ewakuować się z dachu... ewakuować się z dachu.

Komenda była niewyraźna i Landon nie był pewien, czy dobrze ją zrozumiał. Dlaczego chcieli, żeby się ewakuował? Cały czas kierował strumień wody na ścianę ognia, wpatrując się w kłęby dymu, rozpaczliwie szukając jakiegoś znaku życia pośród płonących belek.

John-John zaczął schodzić w dół. Machnął raz do Landona i szedł dalej.

- Zaczekaj! - krzyknął Landon; zauważył, że brakuje mu siły w dłoniach. Nagle poczuł się tak zmęczony, że nie był pewien, czy wytrzyma kolejną minutę. Drabina znowu zaczęła drżeć; zamknął oczy.

Nie mogę zostawić tych ludzi, Boże... nie, jeśli mogę im pomóc. Synu... bądź posłuszny. Zatroszczę się o tych ludzi.

Owa myśl była tak wyraźna, że Landon zaczął zastanawiać się, czy może usłyszał ją przez radio. Jednak gdy otworzył oczy, był zupełnie sam. John-John zniknął za gęstą chmurą czarnego dymu. Ciągle też nie był pewien, czy dach pozostał nietknięty i czy ktoś jeszcze nie był pod nim uwięziony.

Czekał przez chwilę, i wtedy drabina ponownie osunęła się o kilkadziesiąt centymetrów, przybliżając go tym samym do huczącego piekła ognia pod nim. Uciekaj, synu...

Landon zacisnął zęby i z wężem w dłoni, ze strumieniem wody wciąż skierowanym w płomienie, zaczął schodzić w dół. Miał wrażenie, że za chwilę ugotuje się we własnym mundurze. Był mokry od potu, prawie nie mógł oddychać z powodu bezwzględnych płomieni, które miał pod sobą. Jeden krok, następny. Oddychaj, Landon... musisz zejść. Kolejny krok i dwa następne.

W końcu, po pięciu minutach, stanął na ziemi.

Natychmiast wyszedł z budynku, i wtedy uświadomił sobie, że ma problem. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa, było mu niedobrze. Dwóch kolegów odciągnęło Landona w bezpieczne miejsce. Zerwali z niego hełm i dali mu do picia wodę.

Landon nie do końca wiedział, co się dzieje. Miał wrażenie, że wszystko wokół porusza się jednostajnym ruchem. Jedyne, czego pragnął, to zasnąć. Zakasłał lekko i poczuł, że ktoś zgina mu nogi w kolanach.

- Pij. - To był kapitan Dillon. Gdy Landon nie wyciągnął ręki po kubek, kapitan chlusnął mu połowę zawartości w twarz. - Blake, musisz napić się wody.

Wrażenie czegoś mokrego i zimnego na twarzy ocuciło Landona. Mocno potrząsnął głową.

- Zaraz... zaraz... co się stało?

- Pij. - Kapitan przyniósł więcej wody.

Tym razem Landon zwilżył usta. Były spieczone i spuchnięte. Otworzył je najszerzej jak potrafił i pozwolił, aby zimna woda ochłodziła go. Pojawili się przy nim ratownicy medyczni i wręczyli kapitanowi pełną butelkę wody, którą on przyłożył Landonowi do ust.

- Pij.

- Zabierzmy go do wozu.

Landon chciał iść samodzielnie, ale potknął się. Miał nogi jak z waty, całe się trzęsły. Nie tylko nogi, ale i ręce, a nawet usta. Całe jego ciało drżało. Ratownicy ściągnęli z niego kombinezon.

- Udar cieplny. - Jeden z ratowników przyłożył Landonowi do ust maskę tlenową. - Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze.

Miał udar cieplny, który co roku zwodził wielu strażaków, przynosząc im sen, z którego nigdy się już nie budzili.

Minęło pięć minut od chwili, gdy kapitan Dillon i dwóch medyków podało mu wodę i tlen. W końcu po siedmiu minutach gardło Landon oczyściło się trochę i zaczęła wracać mu świadomość. Był na szczycie drabiny, trzymał węża i gasił płomienie wychodzące z dachu i...

- Co się stało? - zapytał. Kapitan Dillon zignorował pytanie. - Jak się czujesz, Blake?

- Dobrze. - Landon wyprostował się, szukając w grupie otaczających go strażaków znajomych twarzy. - Gdzie jest Barry i John-John?

Kapitan zacisnął szczękę i pokręcił głową.

- Dach się zawalił.

- Co? - Serce omal nie wyskoczyło Landonowi z piersi. - Gdzie reszta?

- W drodze do szpitala. - Być może z powodu dymu oczy kapitana były czerwone i podpuchnięte. - Ośmiu ludzi zostało w środku.

Ośmiu? Czterech mężczyzn było tam od samego początku, ale skąd następni...

- Czterech z naszego wozu?

- Tak. - Kapitan zmrużył oczy; zmarszczki wokół nich pogłębiły się. -Blake, jesteś człowiekiem modlitwy, prawda?

- Tak. - Landon chciał wstać, dogonić ambulans i upewnić się, że nic nie grozi jego kolegom. - Czy są ciężko ranni, kapitanie?

Kapitan zamyślił się; jego wzrok padł na ziemię.

- Módl się, Blake, módl się gorąco.

Do siódmej wieczorem wszyscy w jednostce znali już prawdę.

Zawalający się dach pogrzebał sześciu ludzi, jednym z nich był Barry, przyjaciel Landona. Razem czternaścioro dzieci zostało osieroconych przez ojców z powodu jednego pożaru w Nowym Jorku.

Jednego podłego pożaru.

Landon wrócił do swojego mieszkania około ósmej. Opadł na sofę. Jego ubrania wciąż było czuć dymem. Z rozkazu kapitana Dillona dwie godziny spędził w szpitalu, gdzie podano mu dożylnie płyny. Nic mu już nie groziło. Ale jego serce było zdruzgotane.

Jak to się stało?

Pożar uwięził czterech mężczyzn, więc dlaczego stracili sześciu? Sześciu mężczyzn, którzy tak jak reszta nowojorskich strażaków stawili się dzisiaj w pracy, już nie ma, a ich rodziny są zrozpaczone. I to z powodu czego?

Pożaru jakiegoś magazynu?

Przecież budynek i tak by spłonął, kto więc wysłał ich na dach, żeby gasili tam płomienie? Landon założył ręce na piersi i starał się uspokoić; i tak nie mógł przywrócić im życia. Postąpiono zgodnie z protokołem. Gdy palił się magazyn, często gasili pożar, atakując go od dachu.

A to oznaczało, że należało tam wysłać ludzi.

Siedział tak przez chwilę, wbity w sofę, z rozprostowanymi nogami.

Boże, prosiłem Cię o pomoc.

Każde bowiem ciało jak trawa... Bo czymże jest życie wasze? Parą jesteście, co się ukazuje na krótko..."

Owe cytaty były mu bliskie, kilkakrotnie już doświadczył głębi owych słów. Przypominały mu, że życie jest zbyt krótkie, aby się wahać; słowa te popchnęły go do służby na Manhattanie.

Zamknął oczy i wróciły do niego słowa Jalena.

Człowieku, w Nowym Jorku walka z pożarem jest pasją. Tutaj, w Bloomington, to już raczej przeszłość."

Czyż Landon nie zastanawiał się nad tym, gdy podjął decyzję o pracy w nowojorskiej jednostce? Zycie było zbyt krótkie, nie było niczym więcej niż mgłą czy parą. Dlaczego miał więc czekać w Bloomington na Ashley, gdy jego praca mogła stać się pasją w Nowym Jorku?

Jednak teraz, w świetle tak smutnego dnia, biblijne wersety zmusiły go do pytania dlaczego - skoro życie jest tak krótkie - chce je spędzić, gasząc pożary magazynów tysiące kilometrów od domu?

Myśl o tym nie dawała mu spokoju, dopóki nie poczuł znowu pragnienia. Lekarz ze szpitala powiedział mu, że przez najbliższą dobę musi pić więcej płynów. Za oknami na dobre rozgościła się noc, więc włączył światło i poszedł do kuchni po wodę.

Gdy przechodził obok telefonu, zauważył mrugające światełko; miał wiadomość na automatycznej sekretarce. Wcisnął przycisk.

Usłyszał głos Johna Baxtera; zwiększył głośność.

- Cześć, Landon, chciałem ci powiedzieć, że dzisiaj rano zmarła Irvel. - Z głosu pana Baxtera przebijał smutek i współczucie. - Ashley była z nią i... znosi to bardzo ciężko. Nabożeństwo żałobne odbędzie się w niedzielę o pierwszej - przerwał. - Pomyślałem, że chciałbyś o tym wiedzieć.

Landon pochylił się nad telefonem. Boże, tylko nie to, Ir-vel także. Oparł się o stolik. Co on tutaj robi, z dala od wszystkiego, co jest dla niego ważne? Czy nie myślał tak samo, gdy znalazł ciało Jalena w gruzowisku po zawalonych wieżowcach World Trade Center? A potem na ślubie Kari i Ryana? A co z tygodniem, który spędził z Ashley po Bożym Narodzeniu? Czy nie upewnił się wtedy, że nie potrafi bez niej żyć?

Oczywiście mógł przekonać siebie, że Ashley już podjęła decyzję, a awans na kapitana był znakiem od Boga, że ma wobec niego inny plan, w którym nie ma miejsca dla Ashley.

Ale co teraz mówił mu Bóg?

Życie jest krótkie, niczym para, która pojawia się na chwilę, aby za chwilę zniknąć. Może zostać w Nowym Jorku i poświęcić życie gaszeniu pożarów. Pewnie raz na jakiś czas będzie uczestniczył w akcji ratowniczej i może nawet ocali komuś życie. Ale był ktoś, kto potrzebował go bardziej niż jakakolwiek ofiara pożaru. Na jego miejsce zawsze znajdzie się jakiś strażak.

Jednak nikt nie pokocha Cole'a Baxtera bardziej niż on.

I nawet jeśli nigdy nie przekona Ashley, żeby pozwoliła mu się kochać, wciąż jeszcze był Cole. A bez ojca w jego życiu, bez mężczyzny, który mógłby się nim zaopiekować, gdy pewnego dnia zabraknie Johna Baxtera, Cole bardzo łatwo może się zagubić.

Nagle jakby opadła chmura dymu i jego życie nabrało przejrzystości. To była dosłownie kwestia czasu - jego ciało mogłoby się zsunąć z dachu płonącego budynku. I co wtedy z Cole'em? Nie bał się śmierci, nie tak bardzo. Raczej bał się, że straci szansę na życie, które może być wypełnione sensem i radością.

Spojrzał na telefon i pomyślał o rozmowach, które musi przeprowadzić z samego rana. Zadzwoni do kapitana Dillona i złoży dwutygodniowe wymówienie. Potem skontaktuje się ze swoim dawnym kapitanem z jednostki w Bloomington i zapyta, czy dostanie pracę. Podziękuje rodzicom Jalena za wynajęcie mieszkania i spakuje się.

Ale przede wszystkim musi być na pewnym nabożeństwie żałobnym, a to oznaczało, że jeden telefon musi wykonać natychmiast.

Telefon do linii lotniczych.


ROZDZIAŁ 31



Niewiele osób uczestniczyło w nabożeństwie żałobnym w intencji Irvel.

Ceremonia miała miejsce w małym kościele w centrum miasta, do którego Irvel nigdy nie chodziła, gdyż mieszkała w Bloomington tylko przez te kilka lat, które spędziła w Sunset Hills.

Ashley w skrócie przedstawiła pastorowi życie Irvel, to że kochała Jezusa i Hanka, oczywiście nie zawsze w takim porządku. I fakt, że nawet gdy choroba Alzheimera pustoszyła jej umysł, pamiętała o życzliwości i współczuciu dla innych. Była prawdziwą chrześcijanką, szanującą każdego człowieka.

Na nabożeństwie pojawiło się troje wnuków Irvel oraz dwie bratanice. Zajęli miejsca w pierwszym rzędzie. Sprawami pogrzebu zajął się jej wnuk, gdyż mieszkał najbliżej.

Ashley wraz z Cole'em oraz rodzicami usiedli z przodu kościoła. Maria oraz kilku pracowników Sunset Hills zajęli miejsca w rzędzie tuż za nimi. Ashley zastanawiała się, czy nie powinna przyjść sama, bez Cole'a. Chciała jednak, aby jej syn zobaczył zamkniętą trumnę i usłyszał, jak żegna się kogoś, kogo już nie ma na ziemi, gdyż odszedł do nieba.

Cole siedział obok, przytulony do niej, a gdy organista zaczął grać, wziął ją za rękę. Ashley także poczuła wzruszenie; serce jej zamarło, gdy mały kościółek wypełnił się pierwszą zwrotką pieśni „Wielka jest dobroć Twa, o Panie".

Stanął jej przed oczami obraz Irvel, jak pije herbatę i nuci sobie słowa starego hymnu: „Wielka jest dobroć Twa, o Boże, mój Ojcze...".

Ashley spojrzała na trumnę. Była prosta i niedroga, zgodnie z wolą Irvel, którą przekazała swojej rodzinie już dawno temu. Na górze była ozdobiona bukietem z czerwonych róż, a na środku stało zdjęcie Irvel i Hanka. Wewnątrz trumny umieszczono inną fotografię, tę którą Irvel trzymała w dłoni, umierając.

Następnie organista zagrał „Jak wielkie są dzieła Twoje, Panie", kolejny z ulubionych hymnów Irvel. Ashley przypomniała sobie, jak obserwując staruszkę, zdumiewała się zdolnością mózgu do zapamiętywania. Irvel nie wiedziała, gdzie się znajduje, nie pamiętała ludzi, z którymi codziennie spotykała się przy stole, ale pamiętała każde słowo i melodię swoich ulubionych pieśni.

Niesamowite.

Zauważyła, że przygląda jej się ojciec. Uśmiechnęła się do niego i wyszeptała bezgłośne: - Kocham cię.

Ojciec odwzajemnił jej wyznanie, prostując kciuk, palec wskazujący i mały palec - kocham cię w języku migowym. Mama pochyliła się do przodu i posłała jej smutny uśmiech, na który Ashley odpowiedziała.

Pastor zaczął przemowę, opowiedział krótko o życiu Irvel, o tym że było dobre i długie.

- Ale co najważniejsze, jej życiem kierowała miłość. - Pastor zatrzymał na chwilę wzrok na kilku twarzach z tłumu. - To powinno być celem nas wszystkich tutaj zgromadzonych, abyśmy odchodząc z ziemi, mogli powiedzieć, że zrobiliśmy tak, jak prosił Jezus. Kochaliśmy i byliśmy kochani. To sedno słów Pierwszego Listu św. Jana. Możemy kochać, ponieważ On umiłował nas jako pierwszy.

Pastor uśmiechnął się do zgromadzonych.

- Irvel to zrozumiała, i dlatego dzisiaj wysławiamy jej życie.

Kilka minut przed zakończeniem nabożeństwa Cole przysunął się do Ashley i wskazał na trumnę.

- Mamusiu - szepnął jej do ucha. - Czy pani Irvel jest w tym pudełku? Ashley chciała mu odpowiedzieć, ale głos uwiązł jej w gardle. Ileż to razy

siadała przy stole w jadalni Sunset Hills, zachwycona łagodnym usposobieniem Irvel, rozbawiona jej nieugiętą determinacją, żeby Helen zwracała uwagę na swoje zachowanie, oraz jej zapewnieniami, że ich wspólnie spędzony czas ograniczy się jedynie do popołudniowej herbatki i spotkania z dziewczętami.

A teraz już jej nie ma i Ashley poczuła się przytłoczona ogromem smutku. Pomyślała o pytaniu Cole'a i odpowiedź była oczywista. Cicho odchrząknęła.

- Nie, Cole... pani Irvel tam nie ma. - Ashley na chwilę zamknęła oczy. Widziała Irvel jak żywą, jak uśmiecha się do niej zza stołu, podnosząc do ust filiżankę herbaty.

Kochanie, jakie ty masz śliczne włosy. Czy ktoś ci już o tym mówił?"

- Ale mamusiu... - Szept Cole'a był teraz głośniejszy. - Jeśli jej tutaj nie ma, to gdzie ona jest?

Ashley przysunęła go bliżej do siebie.

- Łowi ryby razem z Jezusem, siedząc nad brzegiem najpiękniejszego jeziora w całym niebie.

Pogrzeb odbył się zaraz po nabożeństwie. Rodzice Ashley zabrali Cole'a do domu. W niedzielne popołudnia zawsze drzemał. W ten sposób Ashley pomagała mu zebrać siły na trudy nowego tygodnia.

W miejscu gdzie na trawie stała trumna, gotowa do złożenia w ziemi, ustawiono tylko dwa rzędy krzeseł. Sama ceremonia była krótka, a po jej zakończeniu rodzina Irvel zaprosiła Ashley na obiad w domu jej wnuka.

Ashley odmówiła.

- Myślę, że posiedzę tutaj jeszcze chwilę. - Czuła szczypanie w kącikach oczu, tak bardzo chciało się jej płakać, chociaż jak do tej pory powstrzymywała łzy. - Irvel była dla mnie kimś bardzo szczególnym.

Rodzina po kolei żegnała się z Ashley, wymieniając uściski. Wnuk Irvel podszedł do niej jako ostatni.

- Moja babcia przez ostatnie dwa lat była szczęśliwa. - w ego oczach lśniły łzy. - Zawdzięczamy to właśnie pani.

- Jego podbródek zadrżał; zacisnął usta, starając się zachować spokój. -Pozwoliła jej pani przeżyć ten czas z dziadkiem, codziennie, tak jakby był gdzieś obok, nad jeziorem, albo czyścił ryby razem z kolegami. - Wzruszył ramionami; z jego ust wydobył się śmiech, przypominający nieco płacz.

- Cały czas o nim mówiła i... - spojrzał na swoją rodzinę, stojącą za nim -...wszyscy to widzieliśmy. Była spokojna i szczęśliwa, pojednana z Bogiem, z dziadkiem i ze sobą.

Przeciągnął dłonią po policzku i przez dłuższą chwilę patrzył Ashley w oczy.

- Dziękuję. My... - Na moment utkwił wzrok w ziemi; potrząsnął głową. Po czym wręczył Ashley fotografię Irvel i Hanka, tę która stała na trumnie w kościele. - To dla pani.

Każdy z rodziny powiedział jej to samo, dziękując i zapewniając, że ostatnie lata życia Irvel były szczęśliwe właśnie dzięki niej. Po czym, bardzo cicho, odeszli. Ashley została sama przy trumnie. I chociaż mówiła sobie, że Irvel w niej nie ma, że łowi teraz ryby razem z Hankiem i Jezusem, była to jedna z najsmutniejszych chwil w życiu Ashley.

Ponieważ musiała pożegnać się ze swoją przyjaciółką.

Wstała z krzesła i podeszła do trumny, wciąż pokrytej czerwonymi różami. To ona zajęła się dekoracjami z kwiatów i celowo wybrała czerwone róże. Takie właśnie wręczyłby jej Hank przy tak wielkiej okazji, jak przejście z życia do życia, już na zawsze.

Ashley położyła dłoń na błyszczącej trumnie i zamknęła oczy.

- Irvel... brakuje mi ciebie. Tak bardzo mi ciebie brakuje. - Mówiła cicho, a jej głos mieszał się z rześkim lutowym powietrzem, unosząc się do góry i ginąc gdzieś w nieruchomych i nagich gałęziach drzew okalających cmentarz.

Jak wiele nauczyła się, pracując w Sunset Hills.

Przypomniała sobie swój pierwszy dzień w tym miejscu, poranek, gdy Belinda wyśmiała ją, zapewniając, że i tak niczego nie zmieni, nigdy nie dotrze do serca kogoś takiego jak Irvel i Helen czy Edith.

Świeże łzy, które wypełniły jej oczy, płynęły teraz w dół po policzkach; tym razem Ashley nie zrobiła nic, aby je powstrzymać. Belinda pomyliła się i wciąż nie miała racji. Miłość Boga i pragnienie Ashley, aby okazywać tę miłość mieszkańcom Sunset Hills rzeczywiście wiele zmieniły. Czyż nie potwierdziła tego rodzina Irvel?

Ale to przyniosło zmiany nie tylko Irvel i jej koleżankom. Ashley także się zmieniła. Zmieniła się radykalnie i nieodwracalnie. Wcześniej, gdy nie znała Irvel, nie rozumiała, czym jest miłość. Miłość Boga lub jakakolwiek inna. Zakładała, że jej rodzice po prostu ją tolerują, że po tym co wydarzyło się w Paryżu, nikt jej już nie pokocha.

Ale Irvel ją przekonała.

Miłość, jaką ona kochała Hanka, przekonała Ashley, że życie musi mieć w sobie coś, czego nigdy nie da się zapomnieć, że pewnego dnia wszystkim, co jej pozostanie będą wspomnienia, i że jeśli nie da sobie szansy i nie odpowie na miłość Landona, nie będzie miała niczego, co mogłaby pamiętać.

Nie, nie może skazywać go na życie pełne ryzyka. Ale wspomnienia czasu, który spędziła z nim podczas ostatniego roku, będą w niej żywe już do końca życia. Kochała go; nadal go kocha. Kocha go całym sercem, nawet jeśli jest dla nich lepiej, że żyją osobno.

Oczywiście dziedzictwo, jakie zostawiła jej Irvel to nie tylko miłość do Landona. Ashley nauczyła się także kochać swojego drogiego synka, dziecko, które kiedyś było jej trochę obce. Nie tylko to się zmieniło. Czyż jej relacje z rodzicami i rodzeństwem, a nawet jej relacja z Bogiem nie poprawiły się?

Ashley przypomniała sobie ścianę z fotografiami Hanka w pokoju Irvel, jej promienną twarz, gdy przyglądała się im każdego ranka i wieczora. Irvel nie kochała miłością, którą można by ograniczyć do jakiejś wartości czy doskonałości, a nawet samego życia.

Dla Irvel miłość sięgała poza grób.

To wciąż była prawda, ponieważ nawet tutaj i teraz, w chłodzie lutowego popołudnia, Ashley czuła miłość Irvel tak, jakby nie stała przed nią trumna, ale Irvel we własnej osobie.

To proste. Przed poznaniem Irvel Ashley nie wiedziała, jak ma kochać. Jednak teraz było zupełnie inaczej - wszystko się zmieniło. A to tylko dlatego że Bóg pozwolił jednej wyjątkowej kobiecie, aby ukazała jej znaczenie miłości.

Ashley pochyliła się nad trumną.

- Irvel... mam nadzieję, że wiesz, jak posłużył się tobą Bóg. Należało już iść, ale Ashley nie mogła wstać. Uniosła wzrok i pomyślała o Bożym miłosierdziu, o tym jak Bóg pozwolił jej znaleźć pracę w Sunset Hills i posłużył się tak cudowną kobietą, jak Irvel, aby zmienić spojrzenie Ashley na miłość.

- Panie, daj jej dobre miejsce nad jeziorem. Zaraz obok Hanka, dobrze? -Znowu jej słowa zginęły w wietrze i przez dłuższy czas stała tak z dłonią na trumnie, milcząc, ze wzrokiem skierowanym na blade popołudniowe słońce.

Po chwili usłyszała kroki; domyśliła się, że to grabarz, czekający cierpliwie, aż ona odejdzie, aby następnie złożyć trumnę w ziemi i zakopać ją.

Po raz ostatni spojrzała na bukiet czerwonych róż wysławiających miłość tej kobiety, której tak bardzo będzie jej brakować. - Żegnaj, Irvel... dziękuję ci.

Nadszedł już czas; chciała właśnie się odwrócić, żeby odejść, gdy nagle poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. I wtedy usłyszała jego glos, przeniknięty smutkiem i tęsknotą.

- Masz przepiękne włosy. Czy ktoś ci już o tym mówił?

- Landon... - Jej głos był niczym więcej, jak tylko cichym, pełnym zdziwienia westchnieniem. Przecież nie mógł tutaj być, nie wiedział o Irvel, nie mógł tak nagle przylecieć z Nowego Jorku na mały cmentarz w Bloomington.

Ale gdy się odwróciła, zobaczyła, że się myli. Obok, tak realny jak samo życie, stał Landon, patrzył na nią, a w jego oczach widoczne były łzy. I zanim zdążyła się zastanowić, jak to możliwe, już była w jego objęciach, zanurzona w jego miłości i jego bliskości, tutaj, pośród morza śmierci.

Tulił ją tak przez dłuższy czas, kołysząc ją i pozwalając opłakiwać przyjaciółkę, którą straciła w osobie Irvel. Po jakimś czasie cofnął się i spojrzał jej o oczy.

- Tak mi przykro, Ash. To była wyjątkowa kobieta.

- Tak. - Ashley mrugnęła. - To prawda.

Przyglądał się jej twarzy, po czym opuszkami palców delikatnie odgarnął grzywkę z jej oczu.

- Pożegnałaś się?

- Tak. - Ashley pokiwała głową i oparła głowę na jego piersi. Powiedziała mu prawdę; pożegnała się, a teraz nadszedł czas, aby iść dalej, aby cieszyć się nowym życiem Irvel oraz darami, które Ashley otrzymała już na zawsze, dzięki wspólnie spędzonym z nią chwilom. Uniosła głowę i uśmiechnęła się. -Pożegnałam się już.

- Okay, a więc - zatrzymał wzrok na ścieżce prowadzącej do pobliskiego parku - może się przejdziemy?

- Oczywiście. - Odłożyła oprawioną fotografię na krzesło obok i podała mu rękę, zdumiona faktem jego przyjazdu, tym że zechciał być przy niej w takiej chwili.

Gdy tak szli razem, coś sobie uświadomiła. Bardzo potrzebowała jego obecności przez kilka ostatnich dni, ale nie przyznawała się do tego, nawet przed sobą, jednak teraz - teraz gdy był u jej boku i szli równym krokiem, a ich ciała ocierały się o siebie, gdy odchodzili od trumny Irvel - kolory w jej przepełnionym wdzięcznością sercu nabrały tak żywych barw, jakich sama nigdy by nie namalowała.

Landon czekał, aż wyjdą z cmentarza i znajdą się w parku. Podeszli do ławki na uboczu.

- Usiądziemy?

- Dobrze - pociągnęła nosem; wciąż czuła ból z powodu odejścia Irvel. -Zawsze to robisz.

- Co takiego? - Oparł się o ławkę; oplatając palcami jej dłoń, przycisnął ją mocno do serca.

- Zawsze się zjawiasz. - Spojrzała na niego; słoneczne światło raziło jej zapłakane oczy. - Gdy cię potrzebuję, zjawiasz się obok. Nie muszę prosić; po prostu - przeniosła wzrok na drzewa, na ścieżkę przed nimi - jesteś. - Kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu. - Przecież to taki kawał drogi z Manhattanu.

Przekrzywił głowę, przyglądając się jej.

- Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać.

Ashley poczuła przypływ zupełnie odmiennych emocji. Nie. Nie mógł przyjechać po to, aby znowu rozmawiać o wspólnej przyszłości. Jej serce zaczęło bić w jakimś nieznanym rytmie. Jej dusza była zbyt obolała, ból był jeszcze zbyt świeży, aby prowadzić taką rozmowę.

Zrobiła krok w tył, aby lepiej go widzieć.

- To znaczy?

- To znaczy że nie chcę już o nas rozmawiać - uśmiechnął się do niej smutno. - Jestem tym zmęczony.

Ashley wstrzymała oddech. Nie za bardzo wiedziała dokąd zmierza ta rozmowa i jak się poczuje, gdy się tego dowie.

- Okay...

W jego oczach malowała się głęboka powaga; przenikał ją wzrokiem, docierając do najskrytszych zakamarków jej serca.

- Więc tym razem zamiast rozmawiać, postanowiłem coś z tym zrobić.

- Co takiego? - Studiowała wyraz jego twarzy i oczu, szukając odpowiedzi. Gdy niczego nie dostrzegła, przypomniała sobie o oddechu. - Landon, mówisz ogólnikami.

- Przepraszam. - Na jego twarzy pojawił się smutek. Uniósł wolną rękę i ujął jej podbródek. - Trzy dni temu odebrałem wezwanie, godzinę później straciliśmy sześciu ludzi. Jednym z nich był mój przyjaciel, Barry, pamiętasz go?

- Landon, nie... - Ashley wstała i przyglądała się mu przerażona, przypominając sobie, że jakkolwiek straszne było to, co się stało, mężczyzna, który z nią rozmawia, nie jest duchem. Zmarło sześciu mężczyzn, ale Landon był tutaj, żywy. Otworzyła usta, czekając, co powie dalej.

- To był pożar magazynu, ogromny. Powiedziano nam, że pod dachem jest uwięzionych czterech ludzi i - spojrzał przed siebie, przez chwilę był nieobecny wzrokiem - wszystko runęło. - Spojrzał na nią. - Dach się zawalił, Ash. Ośmiu ludzi znalazło się w piekle żywiołu. To cud, że dwóch ocalało.

- Byłeś... byłeś tam, na górze? Na dachu? - Na myśl o tym wstrzymała oddech. Jak by sobie poradziła, gdyby go straciła? I chociaż postanowiła, że już nigdy się nie spotkają, nie potrafiłaby żyć dalej, wiedząc, że coś mu się stało.

- Byłem na drabinie. - Landon wstał i spojrzał jej w oczy, obejmując jej dłonie. - Przeżyłem, Ash... ale niewiele brakowało. Bardzo niewiele.

- Landon... - Przyciągnęła go do siebie i mocno przytuliła, wdzięczna, że jest tutaj, cały i zdrowy, tuż obok niej. Przecież wszystko mogło skończyć się zupełnie inaczej.

Wyprostował się, patrząc jej w oczy.

- Gdy tamtego dnia wróciłem do domu, dowiedziałem się o Irvel, i wtedy podjąłem decyzję. - Czuła jego łagodny głos na swojej twarzy, niczym pieszczotę. - Następnego dnia zadzwoniłem do kapitana i zwolniłem się. Powiedziałem mu, że nie mogę poświęcić reszty swojego życia FDNY, nie wtedy gdy każdy dzień jest tęsknotą za byciem przy tobie, w Bloomington.

Poczuła, że kręci jej się w głowie, a chodnik osuwa się jej spod nóg.

- Ty... ty się zwolniłeś?

- Tak. - Jego oczy znowu błyszczały. - Dałem im dwa tygodnie, ale po tym, co wydarzyło się w magazynie, powiedzieli mi, że mogę zabrać swoje rzeczy od razu. Rozumieli mnie.

Ashley ucieszyła się, że Landon trzyma ją za ręce, w przeciwnym razie z pewnością by upadła.

- Jestem zmęczony mówieniem o tym, Ash. Jesteś wszystkim, czego pragnę. Chora, zdrowa, załamana czy też nie. To nieważne. Przez sześć miesięcy pozwalałem, abyś wmawiała mi, żebym pozwolił ci odejść. -Przyciągnął ją do siebie, a gdy mówił, prawie że dotykał jej ustami. - Już wystarczy, Ash. Nie zmusisz mnie, żebym odszedł.

Pocałował ją. Nie był to rodzaj pocałunku, jaki ich połączył w sylwestra, gdy każda chwila wydawała się być tą ostatnią. Ten pocałunek był powitaniem, niósł w sobie przyszłość i rozpoczynał nowy etap życia.

Po chwili, gdy Ashley ocknęła się, uświadamiając sobie, że ostatnie piętnaście minut nie było snem ani wytworem jej wyobraźni, odchyliła się i bacznie mu się przyjrzała. -Naprawdę zrezygnowałeś z pracy?

- W Nowym Jorku, tak - uśmiechnął się do niej figlarnie. - Ale od poniedziałku zaczynam pracę w Bloomington.

- Słucham? - To co słyszała, z każdą minutą stawało się coraz bardziej nieprawdopodobne. - Landon, mówisz poważnie?

Tym razem jego pocałunek był dłuższy, cofnął się tylko na chwilę, żeby powiedzieć, że tak, że mówi bardzo poważnie. Następnie poprosił ją, żeby usiadła na ławce i z kieszeni kurtki wyjął znajomo wyglądające aksamitne pudełeczko.

- Ashley... już raz zadałem ci to pytanie i nie zgodziłaś się. Ale tym razem musisz o czymś wiedzieć.

Ashley nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. Przyłożyła palce do ust i czekała, przenosząc wzrok z Landona na aksamitne pudełeczko i odwrotnie.

Obserwując jej reakcję, Landon uśmiechnął się, po czym utkwił w niej wzrok i mówił dalej.

- Teraz będę blisko, Ash. Będę w twoim domu każdego niedzielnego ranka, żeby pooglądać z Coleem mecz baseballa, a gdy zjawisz się u swoich rodziców na obiedzie, ja już będę przy stole.

- Jak to możliwe, że tak bardzo mnie kochasz? Po tym wszystkim co zrobiłam... - Do jej oczu napłynęły łzy; na chwilę opuściła głowę. Robiła, co tylko mogła, aby mężczyźnie, który siedział obok niej, dać wolność - wolność i życie bez trosk, bez ryzyka. Nie dlatego, że go nie chciała.

Chciała go. Pragnęła go całą sobą.

Wciąż go odsyłała, gdyż uważała, że tak będzie lepiej. A teraz... teraz on mówi, że nie chce żyć bez niej. Pragnie jej. Bez względu na to co przyniesie jutro, on chce być przy niej i przy Cole'u, tak długo jak Bóg pozwoli.

- Nie skończyłem, Ash. - Uniósł jej podbródek i spojrzał jej w oczy. - Tym razem daję ci pierścionek. - Otworzył pudełeczko, wyjął pierścionek i wyciągnął do niej rękę. - Wyjdź za mnie. To nieważne, czy mamy przed sobą tylko chwilę, czy całe życie, proszę... wyjdź za mnie.

Odpowiedź zaczęła ją wypełniać, wylewać się z jej serca i duszy, przedzierając się do oczu, tak aż w końcu nie mogła jej zatrzymać, musiała mu to powiedzieć.

- Tak, Landon. Tak, wyjdę za ciebie. - Wyciągnęła do niego dłoń i zauważyła, że jej palce drżą.

- To dobrze. - Wsunął na jej palec pierścionek. - I tak bym ci go dał. Ashley przyglądała mu się; białe złoto ze lśniącym pośrodku kamieniem.

Ogarnęła ją chwilowa niepewność, mrugnęła i spojrzała na Landona.

- Jesteś pewny? Przecież niczego - szukała właściwych słów - niczego nie mogę ci obiecać.

- Nie chcę żadnych obietnic, Ashley Baxter. - Najpierw pocałował jej usta, potem dłoń, a na końcu pierścionek na jej dłoni. - Ja chcę ciebie. Tak długo, jak dobry Bóg da nam siebie nawzajem, chcę tylko ciebie.

Znowu się pocałowali, a po chwili Landon szepnął jej w policzek.

- To dziwne. To nie śmierć strażaków zmusiła mnie do refleksji, ale śmierć Irvel. Naprawdę. Fakt, że całe jej życie wypełniała miłość do Hanka - musnął ustami jej usta. - Tak jak celem mojego życia jest miłość do ciebie.

Ashley podziwiała pierścionek, to jak zatrzymywał na sobie blask słońca, który następnie rozpraszał się na jej dłoni. Miała wrażenie, że wszystko, co mieści w sobie ten dzień, jest nierealne, ale to nie miało znaczenia.

- Wcześniej podziękowałam Bogu za Irvel, ponieważ nauczyła mnie, czym jest miłość. Jak bardzo może pochłonąć osobę i stać się światłem w mroku życia, aż do ostatniego tchnienia. Irvel była tego dowodem.

- To prawda. - Ujął jej dłoń i kciukiem rysował koła wokół pierścionka.

- To jak Irvel kochała Hanka, i to jak on kochał ją - ta miłość rozgrzewała jej duszę, nawet pomimo chłodu, który przyniosło życie. - Napotkała na wzrok Landona. - Ich miłość była warta tego, aby ją wspominać, aby ją czcić.

- Pewnego dnia, moja słodka Ashley... - Landon pociągnął ją i wstała. Przez krótką chwilę przytulali się, kołysząc się w rytm melodii tego wszystkiego, co nagle miał dla nich dzień jutrzejszy.

- Chciałeś coś powiedzieć? - szepnęła, odurzona jego bliskością; jej oddech zatrzymał się na jego szyi.

- Tak. Miłość warta jest tego, aby ją wysławiać. - Otarł się policzkiem o jej policzek. - Pewnego dnia dokładnie tak powiedzą i o naszej miłości.



ROZDZIAŁ 32



Brooke zatrzymała samochód na parkingu, z którego wychodził jeden z turystycznych szlaków. Wyjrzała przez szybę.

Poza jej sedanem na parkingu nie było żadnego samochodu i nagle straciła pewność, czy dobrze odczytała kartkę. Otrzymała ją wczoraj razem z bukietem żółtych róż i białych goździków, które doręczono jej do domu.

Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy, Brooke. Spotkaj się ze mną na skale jutro w południe.

Brooke poczuła wzruszenie. Oczywiście kartka pochodziła od Petera i mogła oznaczać tylko jedno, że jej mąż znowu chce z nią rozmawiać, że może chce nawet odnaleźć miłość, którą dzielili, zanim wszystko się nie pokomplikowało. Wciąż mieli spotkania w poradni, dwa razy w tygodniu, a psychoterapeuta stwierdził, że są już gotowi do podjęcia wspólnego życia.

- To jest nasz cel - powiedział im psychoterapeuta na ostatnim spotkaniu. -Myślę, że jesteśmy bardzo blisko.

Brooke miała mieszane uczucia. Część jej samej nie mogła się doczekać, aby mieć Petera w domu. Udało mu się wyrwać z sideł uzależnienia i ostatnio cudownie radził sobie z Hayley. Wpadał do nich kilka razy w tygodniu, bawił się z nią, masował jej mięśnie i ćwiczył z nią, aby jej ciało zachowało sprawność, podczas gdy jej mózg przypominał sobie, do czego służą ręce i nogi.

Jednak...

Pragnęła go kochać tak jak chciał tego Bóg. Szanując go, wzmacniając w nim poczucie wartości jako lekarza. Ale aby tak się stało, najpierw musiała mu w pełni zaufać. Nie była jednak pewna, czy jest już gotowa na taką miłość. Głównie dlatego że on nie potwierdził jeszcze swojej gotowości.

Jednak na kartce było napisane coś, co zaparło jej dech w piersiach. Coś, co mógł napisać tylko ten dawny Peter: „Spotkaj się za mną na skale jutro w południe".

Skała znajdowała się na środku szlaku, którym spacerowali setki razy za czasów studenckich. Wychodził on z kampusu i prowadził na wzgórza otaczające uniwersytet. Trzy kilometry dalej znajdowała się ogromna skała, gdzie powracali przy okazji każdej z pierwszych czterech rocznic. Aby wejść na jej szczyt, należało wspiąć się po jednej z jej ścian, gdzie znajdowały się półki skalne i wyżłobienia.

To zabierało około kilkunastu minut, ale widok ze szczytu był tego wart.

Szczyt - a właściwie mały płaskowyż - mógł zmieścić dwie osoby. To było ich ulubione miejsce. W dole rozciągały się wiejskie okolice, otaczające Bloomington. Brooke i Peter spędzili tam mnóstwo godzin, podziwiając niezliczone zachody słońca, ale gdy na świecie pojawiły się dziewczynki, byli zbyt zajęci, aby pozwolić sobie na wspinaczki i zapierające dech w piersiach widoki.

Od ich ostatniej wizyty na skale minęło już tyle czasu, Brooke nawet nie była pewna, czy chodziło właśnie o tę skałę, pośrodku szlaku z kampusu. Może Peter miał na myśli skały obok ośrodka rehabilitacyjnego lub tę, która wpisywała się w krajobraz otaczający ich dom?

Ale na wypadek gdyby Peter wyszedł z kampusu i zamierzał przejść cały odcinek, Brooke weszła na ścieżkę; z parkingu do skały było niedaleko. Nic się nie zmieniła, ciągle były na niej wyryte te same napisy: „Jaime kocha Jake'a" oraz „skała dziewcząt Ul" i tym podobne.

Brooke przyglądała się skale, jej nachyleniu i wysokości. Była mniejsza niż pamiętała. Ale wciąż była. Oparła się o nią, rozkoszując się jej widokiem i wszystkim, co w sobie mieściła. Stała tak, czekając na Petera, rozglądając się dookoła i wracając od cudownych chwil, które tutaj razem spędzili.

Nasłuchiwała przez chwilę, mając nadzieję, że może usłyszy głos męża lub jego kroki. Być może to nie było miejsce, o którym wspomniał w liściku. Spojrzała na komórkę. Pięć po dwunastej. Peter musiał mieć na myśli inną skałę. Przecież nie byli tutaj od lat. Prawdopodobnie zapomniał o tym miejscu. Zaczęła myśleć o powrocie, gdy usłyszała dobiegający ze ścieżki głos.

- Brooke...

Głos Petera. To był jego głos. Serce zabiło jej mocniej, tak jak nie biło już dawno. Szedł w jej kierunku, a to oznaczało, że przeszedł trzykilometrowy odcinek drogi. I co więcej - co było znacznie ważniejsze - pamiętał.

Wyszedł zza zakrętu, a gdy tylko ją zobaczył, zatrzymał się.

- Brooke...

- Pamiętałeś... - zrobiła kilka kroków w jego stronę. - Pamiętałeś o naszej skale.

Szlak był pusty. Byli tylko we dwoje. Patrzyli na siebie. W jego oczach malowała się głębia, której Brooke nie widziała już od dawna. Podszedł do niej, ani na chwilę nie spuszczając z niej wzroku.

- Jesteś taka piękna, Brooke. - Wziął ją za rękę. - Jak to możliwe, że przestałem to zauważać?

Podczas sesji nigdy nie odpowiedziała mu na to pytanie. Ale to miejsce wzbudziło w niej głęboką szczerość. Ponieważ problemy, które dotknęły ich małżeństwo, nie były wyłącznie jego winą.

Ona także zawiniła.

- Brooke... - Przyglądał się jej bacznie. Wyglądał teraz znacznie lepiej. Przybrał trochę na wadze i był tak samo przystojny, jak wcześniej. Zupełnie jakby koszmar ostatnich pięciu miesięcy nigdy się nie wydarzył. - Nie rozumiem dlaczego.

- To także moja wina, Peter. - Poczuła nerwowy skurcz żołądka. - Ponieważ przestałam cię potrzebować.

Nareszcie to powiedziała.

Gdy już to z siebie wyrzuciła, mrugnęła. Rozmowa o tym właśnie tutaj, w ich rocznicę, miała głęboki sens. To była pierwsza rozmowa bez udziału psychoterapeuty. A jeśli coś pójdzie nie tak i stracą grunt? Zamknęła na chwilę oczy i pomyślała o biblijnym wersecie, przy którym trwała przez ostatnie miesiące.

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się!... O nic się już zbytnio nie troskajcie."

Dziękuję, Boże... Pomóż mi się radować nawet teraz. Otworzyła oczy i spojrzała na Petera.

- Przestałaś mnie potrzebować? - Objął jej łokcie dłońmi i patrzył jej w oczy, czekając na wyjaśnienie.

Brooke westchnęła smutno.

- Tak sądzę. Myślałam o rym i zrozumiałam - spojrzała na niego spod przymrużonych powiek - że właśnie tak się stało.

Milczał, czekając. W końcu zmarszczył czoło i nieśmiało zapytał.

- A teraz? Czy teraz mnie potrzebujesz, Brooke?

- Tak. - Jej odpowiedź była tak szybka, że sama się zdziwiła. Stanął jej przed oczami jego obraz, gdy bawił się razem z Hayley na podłodze, gdy czytał razem z Maddie. A przede wszystkim przypomniała sobie, jak bardzo bolało ją serce, gdy żegnała się z nim po każdej jego wizycie. - Tak. Potrzebuję cię, Peter. Potrzebuję naszej rodziny, takiej jaką była kiedyś.

Uniósł dłonie i objął jej twarz.

- Ja także cię potrzebuję, Brooke. Dlatego musiałem tutaj przyjść. Trzymając ją za rękę, podprowadził ją do skały i pomógł jej rozpocząć wspinaczkę. Nie była już tak łatwa, jak dawniej, ale wspięli się na szczyt. Usiedli obok siebie i rozkoszowali się widokiem.

- Widzisz to wszystko. - Peter rozłożył ręce, jakby obejmując rozciągający się przed nimi horyzont. - Dzięki Ryanowi i tobie oraz psychoterapeucie, Bóg ukazał mi obraz naszej przyszłości. Szeroko otwartej, pełnej piękna i rozciągającej się przed nami.

Zwrócił się do niej twarzą i znowu objął jej dłoń.

- Tak mi przykro, Brooke. Jesteś wspaniałym lekarzem i cudowną matką i jeśli dałbym ci choć połowę szansy, przepiękną żoną. Potrzebuję cię, Brooke. Pragnę wrócić do domu i spróbować od nowa. Proszę.

Jej serce waliło jak młot. Czekała na tę chwilę, marzyła o niej jeszcze na długo przed wypadkiem Hayley.

- Jesteś pewien?

- Tak. - Wtedy ją pocałował, po raz pierwszy od roku. - Pokazały mi to miesiące spędzone bez ciebie. Nie chcę już odejść, nigdy. Tak bardzo kocham ciebie i dziewczynki, a po wypadku Hayley...

Ścisnęła mocniej jego dłoń.

- Nie rób sobie tego, Peter. To nie była twoja wina. To mogło przytrafić się każdemu.

- To moja wina, ale w porządku. - Podniósł rękę. - Ryan mówił mi, że to normalne, że odczuwam ból, patrząc na Hayley, wiedząc, że być może już nigdy nie będzie normalnie chodzić. To cienista dolina śmierci, ale Bóg nie obiecał, że tam się nie znajdziemy - ściszył głos. - Jednak obiecał, że przeprowadzi nas przez nią.

Znowu się pocałowali, a smak jego ust na jej ustach i podmuch wiatru, głaszczącego ich twarze, były cudownym doznaniem.

-Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy, Peter. -Uniosła brew. - A więc kiedy zaczniesz myśleć o powrocie?

Nie żywiła nadziei, że usłyszy odpowiedź, jakiej pragnęła, więc czekała, ciesząc się jego obecnością.

Peter uśmiechnął się do niej i spojrzał na zegarek.

- Cała rzecz w tym, że mój samochód stoi na parkingu przy uniwersytecie, a w środku... - wzruszył ramionami i uśmiechnął się nieśmiało - w środku jest wszystko, co mam.

Dla jej serca słowa te były niczym skrzydła; zrozumiała co chciał jej powiedzieć.

- Wszystko? - uśmiechnęła się, przekomarzając się z nim.

- Tak, naprawdę. - Zerknął na zegarek. - Właściwie to myślałem o powrocie do domu dzisiaj. Rozumiesz... za kilka godzin. No wiesz... akurat na uroczystą kolację.

- Uroczystą kolację?

- Tę, na którą zabieram cię dzisiaj wieczorem. Brooke zaczęła się śmiać.

- Okay. - Wszystko już zaplanował; to było jedyne wyjaśnienie. - Myślę, że możemy trochę poświętować.

- Hmm... - Peter wziął ją za rękę, nie odrywając od niej wzroku. - Jednak tym razem, obiecuję ci, Brooke, to świętowanie nie będzie miało końca.



Słowo od Karen Kingsbury



Częstokroć gdy piszę powieść, Bóg daje mi możliwość przeżycia tego, o czym chcę wam opowiedzieć. Podczas pisania książek jestem zdumiona podobieństwem wielu wydarzeń, z którymi się stykam w moim życiu. Ale historia, którą poznałam, pisząc Radość, przeszła moje oczekiwania.

Cztery miesiące po tym jak napisałam pierwszy rozdział niniejszej powieści, opowiadający o tonięciu Hayley, zadzwoniła do mnie moja znajoma z Arizony. Jej siostra - kolejna moja znajoma - potrzebowała modlitwy, gdyż jej dziewiętnastomiesięczny synek, Devin, wpadł do kanału irygacyjnego.

Mały Devin płynął tak prawie półtora kilometra - osiemnaście minut -dopóki jego ciała nie zauważył sąsiad i nie wyciągnął go z wody. Osiemnaście minut. Ciało Devina było już sine i zupełnie bez życia; był nieprzytomny, nie oddychał, jego puls był niewyczuwalny. Nie zważając na to, mężczyzna rozpoczął jednak reanimację, podczas gdy na miejsce wezwano helikopter. Chłopca zabrano do szpitala w Phoenix, gdzie został podłączony do respiratora. Lekarz prowadzący powiedział matce, że przez kolejne dwa dni mózg może spuchnąć, co będzie oznaczać, że szanse na wybudzenie jej synka staną się minimalne. Co gorsze, poproszono rodzinę, aby rozważyła możliwość przekazania organów, ponieważ Devin znajdował się właściwie w stanie śmierci mózgowej, utrzymywany przy życiu jedynie dzięki specjalnej aparaturze.

Prośba, którą przekazała telefonicznie moja przyjaciółka, była prosta. Módl się. Módl się o cud dla Devina.

Chciałabym wam powiedzieć, że gdy się rozłączyłam, nie wątpiłam wcale w Bożą moc uzdrawiania i modliłam się, tak jak chciała moja przyjaciółka. Ale nie dokładnie o to, o co prosiła. Błagałam Boga, aby pozwolił Devinowi wrócić do domu. Pozwolił mu biegać i skakać oraz łapać żaby, ale przy niebiańskich jeziorach, gdzie będzie wolny od więzienia, jakim stały się jego mózg i ciało.

Devin bardzo przypomina mojego Austina, gdy ten był mały. Blond włosy, opalona skóra, niebieskie oczy. Chłopiec, w którego krwiobiegu znajduje się więcej testosteronu niż krwi, dla którego największą radością w życiu jest bieganie i skakanie, jednym słowem żywe srebro. Zupełnie jak mój Austin.

Zamknęłam oczy i próbowałam wyobrazić sobie Devina przykutego do szpitalnego łóżka, nierozpoznającego otaczających go bliskich osób, niemogącego biegać ani skakać ani nawet się bawić. Nie mogłam tego znieść. Zsumowałam fakty i powiedziałam sobie, że osiemnaście minut pod wodą nigdy nie zakończy się cudem. Nigdy. A jeśli Devin już nigdy ma się nie uśmiechnąć i nigdy nie opuści łóżka, jaki sens ma jego życie? Zabierz go, Boże - modliłam się. - Daj mu wolność na niebiańskich łąkach.

Minęły dwa tygodnie i wbrew wszelkiej medycznej wiedzy Devin ciągle żył. Moja znajoma dzwoniła od czasu do czasu i przekazywał mi najświeższe informacje. Dobre wieści były zawsze przygaszane rzeczywistym stanem chłopczyka. Płakał, ale nie rozpoznawał swojej mamy, więc nie można było go uspokoić. Otwierał oczy, ale stracił wzrok, już na zawsze. Móc kręcić głową, ale nie poruszał rękoma ani nogami.

Owego miesiąca zostałam akurat zaproszona z wykładem do Phoenix. Mój samolot wylądował pięć godzin przed planowanymi zajęciami, więc po zameldowaniu się w hotelu wzięłam taksówkę i pojechałam spotkać się z moją przyjaciółką oraz jej siostrą w szpitalu, przy łóżku Devina.

Nie spał, tak bardzo przypominał mi małego Austina. Pielęgniarki otuliły go kocami. Jego ręce były poowijane, żeby się nie zranił - gdy jego ciało sztywniało i zaczynał się atak, miał kilkanaście silnych drgawek w ciągu minuty. Obok niego leżała ulubiona przytulanka. Powoli obracał głową na boki, w sposób charakterystyczny dla tak rozległego uszkodzenia mózgu, i wydawał z siebie głęboki, gardłowy dźwięk. Mrugał, ale także bardzo powoli.

Mama Devina podeszła z przeciwnej strony łóżka.

- Devin. - Jej głos miał w sobie tyle nadziei i miłości, świadczył o tym, że pierwszy szok na widok synka w takim stanie minął. - Uśmiechnij się do mamy, Devin.

I stało się coś niesamowitego.

Devin podążył za znajomym głosem i spojrzał na swoją mamę nieobecnym wzrokiem. Jego usta wygięły się, i zaczął się śmiać. To nie był normalnie brzmiący śmiech, ale jednak był to śmiech. Rodzaj odpowiedzi. Dowód, że w tym małym ciele, ograniczonym rozległym uszkodzeniem mózgu, wciąż żył ten sam Devin.

Przyszły łzy.

To był potok łez, i chociaż rozmawiałyśmy przez następne dwie godziny, łzy nie ustawały. Ani na chwilę. Nawet wtedy gdy mama Devina przemawiała do niego, gdy jego nogi pod wpływem silnych skurczów gwałtownie się prostowały, i gdy masowałam jego łydki, żeby zmniejszyć napięcie mięśni.

Cały czas płakałam. To proste. Doświadczyłam ogromnego smutku. Ale nie tylko dlatego że oto przede mną leżał mały chłopiec, który jeszcze kilka tygodni temu był pełen życia i energii. To na pewno, ale było jeszcze coś.

Obserwując Devina, widząc jak reaguje na głos mamy, uświadomiłam sobie, że źle się modliłam. Medyczne statystyki oraz wiedza przekreśliły chłopca, gdyż przebywał pod wodą całe osiemnaście minut. Ale to było bez znaczenia. Mój Bóg jest większy niż cała medyczna wiedza, większy niż uszkodzenie mózgu czy tonięcie, On przekracza wszystkie ograniczenia, jakie mogą dotknąć ludzkiego ciała.

I właśnie w tamtej chwili byłam pewna, że Bóg może uzdrowić Devina. Tuliłam to maleństwo do piersi, a moje łzy opadały na jego policzki. Potem zaczęłam go kołysać, pochyliłam nad nim twarz, zbliżając usta do jego ucha, tak jak zawsze robiłam, gdy moje dzieci były małe.

I zaczęłam błagać Boga o cud dla Devina.

W szpitalnej sali zobaczyłam rodzinę, która zamiast drogi rozpaczy wybrała drogę radowania się. Radość zamiast leków na ukojenie ich bólu. Radość zamiast ufania ponurym rokowaniom lekarzy.

Gdy tamtego popołudnia opuściłam szpital, także nie mogłam postąpić inaczej.

Po powrocie do domu opowiedziałam mojej rodzinie o Devinie. Ja i Don oraz nasze dzieci, mając przed oczami zdjęcie Devina, modliliśmy się za niego. Tak jak moja przyjaciółka, codziennie zanosiłam do Boga moje błagania; żeby w sierpniu Devin mógł jeść samodzielnie, bez użycia sondy. A gdy skończy dwa latka, żeby mógł zjeść własny tort urodzinowy.

Pierwsza ważna nowina przyszła dwa tygodnie później. Moja znajoma zadzwoniła do mnie i przekazała mi najnowsze wieści. Poszłam wtedy do domu moich rodziców, żeby podzielić się z nimi tym, co usłyszałam.

- Zastanawiam się, co u niego. - Mój ojciec przytulił mnie. - Codziennie proszę Boga, aby przywrócił Devinowi wzrok. Nie wiem dlaczego, ale myślę o tym dniami i nocami.

- Tato... - serce podskoczyło mi z radości. - To jest właśnie ta dobra nowina. Lekarze wykonali serię badań i już wiedzą. Devin znowu widzi!

Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy mojego taty, tego jak potem ukrył ją w dłoniach. Ojciec wierzył, że Bóg może to uczynić, jego łzy świadczyły o ogromie radości.

Od tamtej pory stan Devina poprawia się. Możecie wejść na jego stronę internetową www.devinsmiracle.org i kliknąć na rokowania, a ujrzycie krótkie świadectwo: „Cieszymy się z wszelkiego dobra, wyświadczanego nam przez Pana". Rodzice nie chcą słuchać lekarzy, gdyż wierzą, że tylko Bóg wie, jakie plany ma dla Devina.

Oczywiście mnóstwo doświadczeń, o których czytaliście w Radości, przeniosłam z cennego czasu, jaki spędziłam z tym małym chłopcem, bawiąc się z nim i obserwując proces jego zdrowienia. Proszę, módlcie się za niego. Jeśli macie dzieci, to dzisiaj wieczorem, zanim zaśniecie, pomyślcie przez chwilę i podziękujcie za nie Bogu.

Cieszę się, że podróżowaliście razem ze mną przez Radość. Moja rodzina ma się dobrze. Bóg przywiódł do nas dwoje kolejnych dzieci - tym razem dziewiętnastolatka, który mieszkał z nami przez pół roku, oraz dwudziestojednolatka - dwóch młodych ludzi, którym u nas łatwiej było podążać za Panem i dokonywać dobrych wyborów. W zależności od dnia i miesiąca całkowita liczba dzieci w naszym domu często wynosi osiem, a niekiedy więcej: trójka naszych biologicznych dzieci, trójka adoptowanych oraz ci, którzy adoptowali nas.

Życie jest piękne, nieustannie daje nam powody do radości.

Aha, i jeszcze jedno: otrzymałam kolejne wieści od mojej przyjaciółki z Arizony.

Dwa tygodnie temu Devin zaczął się turlać. I na przyjęciu, wraz z przyjaciółmi i rodziną oraz sąsiadem, który wyciągnął go z wody, zjadł kawałek urodzinowego tortu.

Bóg jest dobry!

Do następnego spotkania, w Jego miłości.

PS. Jeszcze ostatnia sprawa. Poemat, który Elizabeth napisała dla Luke'a przed ślubem, to słowa, które wcześniej napisałam osobiście dla swoich dzieci. Myśl o tym, że gubimy ten ostatni raz, biorąc pod uwagę kolejne etapy rozwoju dziecka, od lat nie dawała mi spokoju. Po rozmowie z mężem i dziećmi poemat Elizabeth Baxter wydałam w formie ilustrowanej książeczki dla najmłodszych, jako specjalną historię, którą możecie podzielić się ze swoimi dziećmi - bez względu na wiek.

Jesienią 2004 Tyndale wydało „Would I Have Held on Longer"? Chociaż moim nadrzędnym celem zawsze będzie odmieniająca życie i chwytająca za serce beletrystyka dla dorosłych, cieszę się, że mogłam podarować Wam specjalną książkę dla dzieci. Ilustracje są bardzo pogodne i fikuśne, więc Wasze dzieci będą się śmiały, nawet jeśli wy będziecie powstrzymywać łzy.

Jak zawsze czekam na wieści od Was.

e-mail: rtnbykk@aol.com www.KarenKingsbury.com

Odwiedźcie mnie, proszę, i sprawdźcie, co piszą inni czytelnicy na forum oraz w księdze gości, poznajcie opinie innych oraz spotkajcie nowych przyjaciół.



Słowo od Gary'ego Smalley'a



Teraz już wiecie, że tytuł Radość - wcale nie oznacza, że książka jest tylko o dobrych wydarzeniach i radosnym czasie. Nie, raczej członkowie rodziny Baxterów zostali zaproszeni do szukania radości pośród ciężkich prób i cierpienia. Jezus mówi nam, żebyśmy zawsze się radowali, doświadczali głębi radości, gdy napotykamy na trudne doświadczenia, abyśmy radowali się w Panu.

Radujcie się. To Chrystus nakłania nas, abyśmy zachowywali pogodne spojrzenie na świat, szukali powodów do uśmiechania się nawet przez łzy. A dlaczego?

Dlatego że nasze myśli budują nas, sprawiają, że stajemy się takimi jak siebie widzimy.

Pracując z parami już tyle lat, dostrzegam dwie główne zasady, które co i rusz wracają w tej powieści. Pierwsza, że ludzie walczą, gdy spotyka ich jakaś tragedia. Druga, że mają się lepiej, gdy wybierają drogę radowania się, bez względu na życiowe okoliczności.

Chcę wam przybliżyć pięć momentów życia, w których wybór radości będzie najlepszy zarówno dla was, jak i waszych bliskich.

RADOŚĆ W SZAROŚCI ZWYKŁEGO DNIA Chociaż wszyscy doświadczamy trudnych chwil, większość z nas nie znajduje się jednak w tak trudnej sytuacji jak ta, której doświadczyli Baxterowie po topieniu się Hayley. Kluczem więc jest odnajdywanie powodów do radości w zwykłej codzienności. Wiele małżeństw umiera powolną śmiercią, gdyż ludzie idą przez życie na wpół obudzeni, mijają drugą osobę w korytarzu i zapominają o zwykłym „dzień dobry". Kiedyś pewna kobieta opowiadała mi, że była na grillu u przyjaciół i w trakcie posiłku śmiała się do rozpuku z historyjki, którą opowiadał jej znajomy.

- Pamiętam, że dziwnie się czułam, gdy tak się śmiałam, i nagle zrozumiałam dlaczego. - Nie potrafiłam przypomnieć sobie, kiedy ostatnio śmiałam się tak razem z moim mężem lub dziećmi.

Czasami w ciągu tygodnia, gdy po prostu jesteś w domu i nic takiego się nie dzieje, spójrz w lustro. Jeśli nie uśmiechałeś się w ciągu ostatniej godziny, zrób to. Radowanie się w szarości życia sprawia, że pozbawione smaku chwile przemieniają się w szczęśliwe. Pamiętaj, rusz głową. Serce podąży za twoimi myślami.

RADOŚĆ Z MAŁYCH RZECZY

Na życie składa się niezliczona liczba godzin spędzonych na przeglądaniu poczty, płaceniu rachunków, bilansowaniu wydatków i spłacaniu długów. Te drobne sprawy są konieczne, ale nie muszą zabierać nam radości. Następnym razem gdy zabierzesz się do tego, włącz jakąś ulubioną muzykę - pieśni uwielbienia lub coś, co sprawi, że Twoje serce zacznie bić szybciej. Jeśli muzyka jest niedostępna, porozmawiaj z Królem Wszechświata, gdy będziesz płacił rachunki lub przeglądał pocztę. Taka postawa sprawi, że doświadczysz głębszej radości, radości, którą daje nam Bóg, gdy żyjemy tak, jak przystało na chrześcijanina.

Znam kobietę, która wykonywała tego rodzaju prowizoryczne czynności, siedząc razem z rodziną i oglądając jakiś ciepły lub zabawny film.

- Nigdy nie przepadałam za filmami - powiedziała. - Ale dzięki temu sposobowi jestem otoczona tymi, których kocham, a oni myślą, że oglądam program razem z nimi. Znużenie związane z płaceniem rachunków lub sprawdzaniem wydatków wtedy po prostu się rozmywa. To mój sposób na radość, nawet gdy robię coś mało interesującego.

RADOŚĆ W ZŁOŚCI

Ostatnio mój znajomy opowiedział mi o złym dniu, jakiego doświadczył jego dwudziestoletni syn. Właśnie zapłacił kilka tysięcy dolarów za naprawę skrzyni biegów i tego dnia miał zjawić się na grupowe zdjęcie w jednostce straży pożarnej, gdzie pracował. Gdy wsiadł do samochodu, w mniej niż dobę po tym jak odebrał go z warsztatu, silnik nawet nie drgnął. Wziął więc samochód matki i pojechał do fryzjera, żeby skrócić nieco włosy. Ale fryzjer skrzyczał go za to, że zjawił się tak wcześnie, zanim jego włosy odrosły. Zdenerwowany wsiadł do samochodu, żeby pojechać do zdjęcia, ale wybrał zły zjazd z autostrady. Zanim zdążył wrócić, zdjęcie zostało już zrobione.

Tego dnia wrócił do domu i uściskał swoją mamę.

- Wiesz co, mamo, szatan chce, żebym był wściekły. Przez cały dzień mnie kąsa. - Młody mężczyzna roześmiał się.

- Ale nie tym razem. To cudowny dzień, i wiesz co? Naprawię samochód, z fryzjerem też mi pójdzie dobrze, a zdjęcie zrobią mi w następnym sezonie. -Wzruszył ramionami.

- Nie ma sensu psuć dzisiejszego dnia z powodu czegoś takiego.

I to jest właśnie prawdziwa lekcja. Nie marnuj dnia, pozwalając, aby zdenerwowanie obrabowało cię z radości życia. Postanów sobie, że i tak będziesz radosny. Praktyka czyni mistrza. Już wkrótce, gdy ktoś zapyta cię, co słychać, ty odpowiesz: „Jest dobrze!" I wiesz co? To będzie prawda.

RADOŚĆ, GDY BÓG UZDRAWIA NASZE ŻYCIE Grzech to jeden z największych złodziei radości. Nasze szczęście może zostać zrabowane bardzo szybko, gdy wciągnie nas jakikolwiek grzech, sprawiając, że pogrążymy się we wstydzie, poczuciu winy i mrocznym cieniu złego postępowania. Jeden z moich klientów miał romans przez rok, zanim dowiedzieli się o tym jego znajomi z przychodni lekarskiej.

- Tworzyliśmy grupę chrześcijańskich lekarzy, i dzięki temu mieliśmy dobrą reputację - wyjaśniał. - Powiedzieli mi, żebym przez miesiąc trzymał się z daleka od przychodni; to był mój czas na uzdrowienie.

Początkowo żądanie przyjaciół owego mężczyzny wydawało się przytłaczające. - Byłem zrozpaczony, bardziej niż kiedykolwiek - powiedział.

Ale wtedy jeden z moich znajomych przypomniał mi słowa z Listu św. Jakuba, zachęcające do radości w różnych doświadczeniach.

Człowiek ten uświadomił sobie, że Bóg przycina go niczym winną latorośl, że rozwija jego wytrwałość i jeśli przyjmie to z radością, wzrośnie jako człowiek.

Gdy tylko zmienił swoje nastawienie i zaczął radować się z procesu uzdrawiania, wszystko uległo zmianie. Poznał psychoterapeutę i otworzył się przed kolegami z pracy. Sześć miesięcy później on i jego żona byli jednym ze szczęśliwszych małżeństw.

- Jestem przekonany, że tak by się nie stało - powiedział potem - gdybym nie postanowił, że przejdę przez proces uzdrawiania z radością.

RADOŚĆ W SMUTKU I TRAGEDII

Bóg rozumie smutek. Jezus płakał nad grobem Łazarza. Śmierć, choroba i bolesne doświadczenia nie są odwiecznym planem Boga dla ludzkości. Tak dzieje się dopiero od chwili upadku człowieka. Ale nawet pomimo tego, Bóg wskazuje nam drogę wyjścia z cierpienia. Radujcie się! Zawsze się radujcie!

To nie znaczy, że nigdy mamy nie płakać. Wręcz przeciwnie, jeśli twoje serce jest zwrócone ku Bogu, będziesz płakał często. Będziesz płakał, czuwając przy szpitalnym łóżku ukochanej osoby. Ale jeśli postanowisz, że nie zgubisz wtedy radości, wówczas w głębi duszy zawsze odnajdziesz powód do tego, aby iść dalej, aby wstać następnego ranka. Twój żal nie będzie taki jak u kogoś, kto nie ma nadziei; raczej będziesz doświadczał żalu dlatego, że ból i śmierć oraz tragedia są smutne. Bardzo smutne. Ale ty będziesz miał nadzieję, gdyż wierzysz, że należy iść przez życie z Chrystusem. Bóg panuje nad wszystkim... Ma plan dla każdego, kto Go kocha... Dla tych, którzy Go kochają, śmierć to tylko przejście... On wyprowadza dobro z każdej sytuacji. Rozumiesz?

Jaką inną odpowiedź moglibyśmy mieć wobec takiego Boga, jak nie radość?

Po więcej informacji o tym jak prawdy zawarte w serii Ocalenie mogą wpłynąć na Twoje relacje lub uratować twoje małżeństwo, skontaktuj się z nami:

The Smalley Relationship Center 1482 Lakeshore Drive Branson, MO 65616

telefon: 800-84 OBECNIE (848-6329) fax: 417-336-3515 e-mail: family@smalleyonline. com www. smalleyonline.com PYTANIA DO DYSKUSJI

Użyj tych pytań do indywidualnej refleksji lub dyskusji w grupie przyjaciół czy też ludzi ze wspólnoty lub z kręgu rodziny. Być może, tak jak i Baxterow, Bóg wzywa cię do radości. Nawet jeśli przeżywasz teraz najsmutniejszy czas swojego życia.

1. Statystycznie śmierć lub tragiczny wypadek dziecka jest jednym z najtrudniejszych doświadczeń dla małżeńskiej pary. Opowiedz o znanych ci podobnych historiach, które doprowadziły do małżeńskiego kryzysu.

2. Dlaczego twoim zdaniem tak wiele małżeństw, które przeżyły coś takiego, kończy się rozwodem?

3. Gdy przeżywamy coś trudnego, do naszych serc często zakradają się wątpliwości. Widzieliśmy to na przykładzie Luke'a po 11 września, w tej powieści doświadczył tego niezłomny John Baxter po wypadku Hayley. Dlaczego nas, ludzi wiary, dręczą wątpliwości? Gdzie ten problem ma swoje korzenie?

4. Jak można się radować, gdy przeżywamy coś trudnego? Opowiedz o czasie, gdy ty lub ktoś, kogo znasz, przechodząc życiową próbę, wybrał drogę radości. Porównaj to doświadczenie z innym, gdy ktoś odpowiedział zupełnie inaczej.

5. Jak myślisz, dlaczego Bóg zachęca, abyśmy zachowali radość w trudnych chwilach?

6. Opisz radość, używając jak największej liczby odpowiadających jej przymiotników.

7. Czy w radosnym podejściu istnieje miejsce na wątpliwości? Dlaczego tak lub dlaczego nie?

8. Czy Bóg prosi nas, abyśmy ukrywali lub odrzucali nasze prawdziwe uczucia związane z cierpieniem? Czy prosi nas, abyśmy byli szczęśliwi, gdy jest źle?

9. Bóg obdarzy! nas wolną wolą. Dlatego też możemy różnie odpowiadać na tragedię. Wróć myślami do członków rodziny Baxterów. Jak odpowiadali na wypadek Hayley: Elizabeth... John... Brooke... Peter... Ashley... Maddie... Cole.

10. Odpowiedzią Petera na tragiczną sytuację było uśmierzanie bólu. Wyjaśnij dlaczego to nie skutkowało? Pomyśl, jakie inne problemy pojawiły się jako rezultat takiego zachowania. Podziel się doświadczeniem swoim lub kogoś, kogo znasz, gdy uśmierzanie bólu nie przyniosło ulgi.

11. Jaką cenę zapłaciła rodzina Petera za jego postawę w obliczu tragedii?

12. Jak wyglądałaby sytuacja Petera i jego rodziny, gdyby w tym trudnym doświadczeniu wybrał drogę radości?

13. Bóg obiecuje, że ukaże nam drogę wyjścia z każdej trudnej sytuacji. Tak też się stało na przykładzie rodziny Baxterów. Wyjaśnij postawę i wybory Brooke w świetle tragicznego wypadku Hayley.

14. Przeczytaj List św. Jakuba 1, 1-4. Jak ten fragment sprawdził się w przypadku Brooke, a później Petera?

15. Przeczytaj List do Filipian 4,4-6. Wyjaśnij, jak można by odnieść te słowa do reakcji Ashley na bolesne wydarzenia. Jaki istnieje związek, w sensie biblijnym, pomiędzy radowaniem się a odnajdywaniem pokoju?

16. Wyjaśnij to powiązanie na przykładzie własnego życia lub życia kogoś, kogo znasz.

17. W Radości poruszono wiele różnych problemów. Kolejnym było na przykład odejście Luke'a z domu. Opowiedz, jak poradziłeś sobie, gdy ktoś, kogo kochasz, rozpoczął samodzielne życie.

18. Elizabeth miała do wyboru dwie drogi. Mogła się smucić, że Lukę postanowił się ożenić i zamieszkać z Reagan w Nowym Jorku, lub też mogła cieszyć się jego szczęściem, nawet pomimo łez płynących po jej policzkach. Co wybrała Elizabeth? Jak można by odnieść jej wybór do nakazu Boga, aby radować się w każdej sytuacji? Co mogłoby się wydarzyć, gdyby odpowiedziała inaczej?

19. Stara dobra Irvel miała niesamowity wpływ na życie Ashley. Wyjaśnij, jaką rolę w życiu Irvel odgrywała radość, nawet po tym jak rozwinęła się u niej choroba Alzheimera.

20. Co Ashley wyniosła z czasu spędzonego z Irvel?

Koniec .


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 01 Ocalenie
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 02 Pamięć
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 03 Powrót
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 05 Spotkanie
054 Young Karen Przypadki Rodziny O Connor 01 Róże i deszcz
Wharton W Historie rodzinne
8 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
9 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
Historia filozofii nowożytnej, 01. Nicolaus de Cusa - de docta ignorantia, Mikołaj z Kuzy - „O
10 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05

więcej podobnych podstron