KINGSBURY KAREN
I
SMALLEY GARY
Historia rodziny Baxterów 01
Ocalenie 03
POWRÓT
ROZDZIAŁ 1
Gdy Reagan podniosła słuchawkę i wybierała numer, drżały jej dłonie.
Kiedyś ten numer był jej bardzo bliski, zanim cały jej świat nie został wyrwany z posad i nie zmienił toru swojego biegu. Wydawało się, że od tamtej pory minęły już całe wieki.
Czekała, a w gardle czuła własne serce, które biło jak szalone.
Jeden dzwonek...
Co mam powiedzieć? Jak oni to przyjmą? Drugi dzwonek...
- Słucham?
- Pani Baxter? - Reagan zaniemówiła.
- Tak. - Chwila milczenia. - W czym mogę pomóc?
- Uhm... - Nie rozpoznaje mojego głosu. To szaleństwo, żeby teraz dzwonić. - Mówi Reagan. Reagan Decker.
- Reagan... mój Boże. Minęło... już tyle czasu, kochanie. Głos mamy Luke'a brzmiał dziwnie, jakby wspomnienie imienia Reagan zburzyło spokój danej chwili. Reagan miała ochotę powiedzieć coś szybko i rozłączyć się. Ale to niczego by nie rozwiązało. Dzwoniła tylko z jednego powodu. Nie mogła już dłużej ukrywać się przed Lukiem.
- Pani Baxter, muszę porozmawiać z Lukiem, proszę. - Zamknęła mocno oczy. Jeszcze rok temu zażartowałaby, wtedy często się śmiała, ale nie teraz. Teraz jej głos brzmiał poważnie. Mama Luke'a musiała to zauważyć. Reagan łapczywie wciągnęła powietrze. - Mam mu coś ważnego do powiedzenia.
Przeszłość wróciła i ścigała go.
To musiało być to. Luke nie potrafił inaczej wyjaśnić niepokoju, który go dusił i tak bardzo dawał o sobie ostatnio znać.
Niekiedy dosłownie słyszał za sobą głośny odgłos kroków, wtedy nawet się odwracał. Jak gdyby miał zobaczyć jakąś podążającą za nim postać lub nieziemską istotę.
Temu uczuciu zazwyczaj towarzyszyły wspomnienia, więc Luke w końcu przekonał się, że w tym co go ścigało nie było nic złowieszczego, tylko jego przeszłość.
Przeszłość, która nadawała własne barwy zarówno dniu dzisiejszemu, jak i wczorajszemu i trzymała go dosłownie milimetry od obezwładniającej mgły, mgły w której jego nowa filozofia życia - wolnomyślicielstwo - była nierealna.
Na początku uczucie to spadało na niego co jakiś czas, ale teraz już prawie go nie opuszczało. Tego ranka było gorzej niż kiedykolwiek. Podczas zajęć z ekonomii i politologii, a obecnie z historii współczesnej, tak bardzo niepokoiło Luke'a, że w ogóle nie mógł się skupić.
Wykładowca przedstawiał coś w formie wykresu na tablicy, ale Luke widział jedynie obrazy ze swojego życia sprzed 11 września, siebie i swoją rodzinę. Małą Maddie, która wyciągała do niego rączki i wołała: „Pohuśtaj mnie, wujku Luke'u, pohuśtaj". Swoich rodziców przed domem, trzymających się pod rękę: „Co słychać w szkole, Luke? I co u Reagan?"
Szerokim ruchem wykładowca starł wszystko z tablicy, i obrazy w głowie Luke'a zniknęły. Mężczyzna odwrócił się do klasy i zaczął o czymś mówić, ale Luke zamiast niego słyszał jedynie głos Reagan, tak jak brzmiał wtedy, owego strasznego wieczoru, gdy wszystko się odmieniło, na zawsze.
„Jutro... Zadzwonię do niego jutro." Ale już nie miała takiej szansy.
Lukę zacisnął powieki. Był gotowy, żeby iść dalej, czyż nie tak? Czy nie tak sobie mówił? Więc dlaczego te wspomnienia tak go prześladowały? Przy całym racjonalnym myśleniu, które praktykował, wszystkich klubach i organizacjach, do których wprowadziła go Lori, powinien chłonąć życie takim jakim jest. A nie takim, jakim było.
Wykładowca zmienił ton głosu. Mówił coś o międzynarodowym handlu bronią, ale Lukę nie słuchał. W jego głowie rozbrzmiewała rozmowa, którą odbył ze swoją mamą kilka tygodni temu.
- Sądzisz, że wszystko już sobie poukładałeś, Lukę, ale Głos z Nieba nie opuści cię tak łatwo.
- Głos z Nieba? - Lukę nawet nie próbował ukryć swojej frustracji. Przecież jego mama wiedziała, co sądził o Bogu, dlaczego więc nie daje mu spokoju?
- Duch Boga, Luke. - W jej głosie nie było przeprosin. - Gdy ktoś oddala się od Pana, to zazwyczaj Duch, Głos z Nieba, ściga go i odnajduje.
Głos z Nieba, doprawdy. Tak jakby Bóg-jeśli w ogóle Bóg jest - troszczył się o niego na tyle, żeby go ścigać. Luke zastukał gumką ołówka w notatnik. Nie, nie odbierał tego w ten sposób. Zmrużył oczy i skupił uwagę na wykładowcy. O czym ten człowiek mówi? I dlaczego wszyscy coś notują?
Poczuł mrowienie wzdłuż kręgosłupa i poruszył się.
Może to był kulturowy szok. Po latach trwania przy takich samych wartościach, wykonał zwrot o sto osiemdziesiąt stopni, musiało to poskutkować jakimś efektem ubocznym. To wyjaśniałoby ten łomot w jego klatce piersiowej, ten brak tchu, który łapał go nagle w samym środku wykładu, i nieustanną lawinę wspomnień, których żelazny uścisk czuł na swojej duszy i swoim umyśle.
To tylko chwilowa komplikacja, z pewnością. Nie ma potrzeby mówić o tym Lori. Zrzuciłaby zaraz całą winę na pranie mózgu, jakie robiła mu jego rodzina przez wszystkie te lata. Nie lubił, gdy tak mówiła. Pomimo ich wszystkich braków, ich ograniczonego sposobu myślenia, jego rodzina nie nakazywała mu niczego. Nie w taki sposób.
Uczestniczył w tym wszystkim w sposób dobrowolny i chociaż jego bliscy mylili się w swoich poglądach, to jednak kochali go. Wciąż go kochają. Był o tym przekonany. Ale był także pewien, że pragnie się rozwijać, odkrywać świat bez udziału jakichkolwiek absolutów i - jak to mówiła Lori? - bez staroświeckich systemów moralnych? Tak, był gotowy, żeby iść dalej.
- Panie Baxter, oczekuję odpowiedzi po pierwszym wezwaniu. Luke podskoczył na krześle. Dwaj studenci siedzący obok niego parsknęli zduszonym śmiechem.
- Tak, słucham?
- Powiedziałem - głos wykładowcy był pełen sarkazmu - że być może wyjaśniłby mi pan znaczenie tego specyficznego porozumienia o zbrojeniach z drugiej połowy lat siedemdziesiątych?
- Tak, oczywiście. - Luke rozpaczliwie szukał odpowiedzi, ale w głowie miał kompletną pustkę. Drżały mu palce; zakasłał, żeby zyskać na czasie. - W tej chwili nie posiadam takich informacji.
Kolejna salwa zduszonego śmiechu.
- Bardzo dobrze, panie Baxter, zatem mogę coś zasugerować? - Nauczyciel zsunął okulary i spojrzał groźnie na Luke'a.
- Tak, słucham? - Luke czuł, że zasycha mu w gardle. Walczył ze sobą, żeby nie uciec z sali.
- Proszę się dobrze wyspać albo wypisać z moich zajęć z historii współczesnej. - Mężczyzna podniósł głos. - Czy to jest jasne?
Policzki Luke'a płonęły.
- Tak, oczywiście.
Dziesięć minut później, gdy wykład się skończył, Luke wyszedł z sali jako pierwszy. Nie tylko dlatego że chciał uniknąć dalszej rozmowy z wykładowcą, ale dlatego że musiał uciekać, trzymać się z dala od wszystkiego, co go ścigało. Być może była to przeszłość, jego wcześniejsze przekonania. Może obcość tego, czym się obecnie otaczał. Ale z pewnością nie Głos z Nieba.
Reagan nie odwiedzała Strefy Zero zbyt często.
Wyjrzała przez tylną szybę taksówki, gdy ta toczyła się Broadwayem, mijając pozabijane deskami wystawy sklepowe i amerykańskie flagi. Było późne popołudnie, a zamierzała wrócić przed zmierzchem. Jeszcze tylko kilka przecznic i będzie na miejscu. Zmrużyła oczy i znalazła kawałek nieba pomiędzy dachami.
Tato, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo nam ciebie brakuje...
Uczestniczyła w dwóch nabożeństwach żałobnych w Strefie Zero i z czasem pogodziła się z faktem, że stosy gruzów i popiołu, które kiedyś stanowiły World Trade Center, stały się obecnie miejscem spoczynku jej ojca. Jednak unikała przychodzenia tam. Warkot ciężarówek i drobiazgowe przeszukiwanie gruzów nie były wcale pomocne w ukojeniu rozdzierającego jej wnętrze bólu.
Dzisiaj były urodziny jej ojca. Ponieważ matka Reagan nie była w stanie temu sprostać, Reagan postanowiła przyjść tutaj sama. Właśnie minęli zakręt i zobaczyła krater, ślad na nowojorskiej ziemi, jaki zostawiły po sobie zawalające się wieże. Akcja porządkowania terenu była już prawie zakończona. Jednakże powrót do pewnego stanu normalności miał jeszcze potrwać. Załogi zajmujące się zabezpieczaniem terenu przewidywały, że prace potrwają do maja - osiem miesięcy po atakach terrorystycznych. Ciągle na gruzowisku pracowała spora ekipa.
Taksówka zatrzymała się na światłach; Reagan przyglądała się. Wprowadzono ciężki sprzęt, który usuwał stalowe i betonowe konstrukcje. Jedna po drugiej odjeżdżały i przyjeżdżały ciężarówki, na które ładowano gruz. Tutaj jej ojciec spędził swoje ostatnie chwile. Nie chodziło o powrót na miejsce śmierci jej ojca - została tutaj przyciągnięta przez szczególne miejsce pamięci. Stały tutaj dwie belki, które spadając, ułożyły się w perfekcyjny krzyż i stały się rodzajem symbolu dla wszystkich, którzy tutaj przychodzili.
Krzyż umieszczono na platformie, obok stosu gruzów i tam pozostawiono. Miejsce to przyciągnęło Reagan, a wcześniej także i tysiące innych osób, opłakujących swoich bliskich.
Taksówka podjechała tak blisko, na ile tylko było to możliwe. Reagan dostrzegła ten prowizoryczny pomnik. Zapłaciła taksówkarzowi i wyszła z samochodu.
Krzyż był bardzo widoczny, otaczały go zakurzone misie i bukiety więdnących kwiatów. Stało tam kilka osób z pochylonymi głowami. Nieopodal znajdowała się ławka, prawdopodobnie przyniesiona przez któregoś z woluntariuszy lub pozostawiona po nabożeństwie żałobnym. Była wolna. Reagan podeszła do niej i usiadła.
Tutaj czekała kiedyś na swojego ojca, gdy umówili się któregoś wieczoru na kolację. Zadzwoniła wtedy do niego ze swojego telefonu komórkowego.
- Tato, daj mi znak światłami, tak żebym widziała, gdzie jesteś. - Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła. Jego biuro znajdowało się przy West Street, więc wiedziała, że jest gdzieś tam na górze.
- Dobrze. - Ojciec zaśmiał się i zrobił tak, jak prosiła. Trzy razy zabłysło u niego światło, i po chwili znowu kolejne trzy razy. - Widzisz mnie?
- Tak. - Reagan wpatrywała się w ten punkt. - Teraz już zawsze będę wiedziała, gdzie jesteś.
Niedaleko wywrotka zrzuciła swój ładunek z hukiem. Ziemia pod stopami Reagan zadrżała, wspomnienie dawnej rozmowy rozpłynęło się. Dotąd pamiętała, jak bardzo musiała zadrzeć wtedy głowę, żeby dojrzeć okna biura ojca.
Uniosła wzrok ku górze, coraz wyżej i wyżej, aż odchyliła głowę tak mocno, jak tamtego wieczoru. Wciąż je widziała, bliźniacze wieże, widziała miejsce, gdzie mieściło się biuro jej ojca. Zamknęła oczy, powstrzymując łzy. Były nieuniknione, ale nie chciała teraz płakać. Nie teraz gdy tyle pragnęła powiedzieć swojemu ojcu i tak wiele samemu Bogu.
Boże... to niesamowite, że Ty i ja ciągle ze sobą rozmawiamy, prawda?
Na jej ustach pojawił się nieśmiały uśmiech. Jak smutno i dziwnie to wszystko się potoczyło. Pod wieloma względami czuła, że teraz jest bliżej Pana niż wcześniej - przedziwna korzyść w obliczu śmierci i tragedii, które ją otaczały. Co za wstyd, że Lukę poszedł inną drogą.
Biedny Luke.
Reagan usłyszała swoje własne westchnienie i otworzyła oczy. W miejscu gdzie niegdyś stała południowa wieża, szybował jakiś ptak; ciarki przeszły jej po plecach. Za każdym razem gdy otwierała oczy, oczekiwała, że tam będą, bliźniacze wieże, dumne i wzbijające się ku niebu w samym centrum Dolnego Manhattanu.
Mrugnęła. Jak to możliwe, że zniknęły? Obydwie? Zmrużyła oczy, gdyż w jej głowie odżyły wspomnienia; była tam ostatnio razem z Lukiem, chodzili w chmurach, zwiedzając biuro jej ojca. Całe wieki temu... tak jakby to się nigdy nie wydarzyło.
Śmiali się z czegoś - z marzeń Luke'a o pracy w tym miejscu, chyba tak. Reagan mocniej zmrużyła oczy. Tak. Szeptali o tym, jakie dostanie biuro i jak by to było, gdyby znajdowało się ono w tym samym korytarzu co biuro jej ojca.
- Będę miał widok na ocean. - Luke wziął ją za rękę i uniósł podbródek. Jego oczy śmiały się, gdy wchodzili do windy.
- Pewnie. Uważam, że przynajmniej tyle będą mogli ci zaoferować -bezpośrednio po college'u, z takim doświadczeniem. - Reagan szturchnęła go w bok. - Przecież nazywasz się Luke Baxter.
Reagan mrugnęła i wspomnienia rozpłynęły się.
Teraz, zamiast wznoszących się ku niebu wież, zobaczyła tylko szare chmury. Zapowiadano opady deszczu. Jeszcze więcej deszczu. Poza łagodnym wiatrem, wiosna była bezlitosna - śnieg, marznący deszcz i tyle dni bez słońca - to przygnębiało każdego nowojorczyka.
- Boże, gdzie jest mój tata? - Wyszeptała pytanie, które przemieszało się z zadymionym powietrzem i zniknęło gdzieś w łoskocie pracujących wywrotek.
- Dlaczego nie możemy go odnaleźć?
W przeciwieństwie do niektórych ludzi, z którymi rozmawiała w kościele, Reagan nie potrzebowała ciała, żeby się pożegnać. Obrączka, portfel, zegarek - cokolwiek, co należało do jej ojca, wystarczyłoby. Ale niestety, nie posiadali niczego. Tylko pewność, że owego ranka, 11 września 2001 roku, Tom Decker był w swoim biurze, około dwieście siedemdziesiąt metrów ponad ziemią.
Rozmawiały o tym z mamą. Nie miał żadnych szans na przeżycie, gdy całość runęła. Umierał szybko i bezboleśnie, mając w myślach swoją rodzinę, gdy błyskawicznie przechodził z jednego życia do drugiego. Ale ta świadomość niczego nie ułatwiała, zwłaszcza że nie odnaleziono po nim żadnego śladu.
W okresie świątecznym ich rodzina - wraz z setkami innych - otrzymała od miasta drewnianą urnę, wypełnioną prochami ze Strefy Zero. Mogła zawierać prochy jej ojca. Ale równie dobrze mogły to być szczątki kogoś innego. Wciąż nie odnaleziono tysięcy ludzi.
Reagan wpatrywała się w krzyż; ogarnęło ją uczucie pokoju.
- Wiem, Boże. - Zagryzła wargę. W jej głosie nie było już dawnej energii. -Nie ma go tutaj. On jest z Tobą. - Jej głos załamał się; znowu zamknęła oczy.
- Gdybym tylko...
Jak mogli wtedy tak bardzo się zapomnieć.
Na miłość boską, to był mecz footballu. Była zmęczona po całym dniu zajęć, drugą połowę prawie przespała na sofie. Jak to się stało, że nagle leżeli obok siebie i całowali się? Dlaczego żadne z nich nie miało na tyle zdrowego rozsądku, żeby przestać? Te pytania gromadziły się w jej sercu. Ale były niczym w porównaniu z tym jednym, które prześladowało ją dniami i nocami już od ponad sześciu miesięcy.
Dlaczego wtedy gdy dzwonił jej ojciec, nie podniosła słuchawki?
To był doskonały dzwonek ostrzegawczy od samego Boga, sposób na powiedzenie im, żeby przestali. Czas na to, żeby Lukę wrócił do domu, a ona spędziła kolejne pół godziny na pogawędce z ojcem. Miała wybór. Lukę prosił ją, żeby odebrała telefon, tak jakby szukał sposobu, by otrząsnąć się z namiętności i wrócić do domu; rozpaczliwie pragnął czegoś, co by ich rozdzieliło. Zamiast tego, ona pozwoliła włączyć się automatycznej sekretarce.
W końcu decyzja ta okazała się najgorszą w jej życiu.
Otworzyła oczy i spojrzała na krzyż. 11 września, popołudniu wyjechała z Bloomington w Indianie, gdzie studiowała. Autobusem wróciła od domu rodziców we wschodniej części Górnego Manhattanu. Ale ile musiało minąć czasu, zanim poszła razem z matką do kościoła, zanim wreszcie wypłakała się przed żoną pastora? Trzy miesiące? Cztery?
Przed owym spotkaniem, poczucie winy dosłownie pożerało ją żywcem. Ale potem, cztery dni po spotkaniu z tą kobietą, w końcu uchwyciła się przebaczenia i łaski, jak nigdy dotąd, pomimo że wcześniej też była osobą wierzącą. Potem Bóg w swoim miłosierdziu zebrał w całość porozbijane kawałki jej życia i na nowo ułożył z nich coś pięknego, i była skłonna ofiarować dla tej sprawy wszystko. Przez bardzo długi czas oznaczało to życie z dala od Luke'a.
Reagan po prostu nie miała pojęcia jak mu to powiedzieć, szczególnie zaraz po tym gdy się dowiedziała. Wtedy czuła się zmęczona i chora; najpierw musiała podzielić się tą prawdą z mamą i bratem. To, co zrobiła, było kolejnym wstrząsem, kolejnym wycinkiem z rzeczywistości, który pokazał, że ich życie już nigdy nie będzie takie samo.
Przecież była księżniczką ojca. Jedyną w swoim rodzaju. Czyż nie tak kiedyś o niej mówił? Jak bardzo go rozczarowała.
Wyjaśnij mu to, proszę, Boże. Powiedz mu, że jest mi przykro, że go zawiodłam - powiedz mu też, że już czuję się dobrze. Przebaczyłam sobie. I powiedz mu, jak bardzo za nim tęsknię... proszę.
W jej myślach pojawił się werset z Biblii, ten, którym pastor podzielił się z nimi wczoraj: „Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni". Ten fragment był także pośród innych, które rozważała wraz z żoną pastora, gdy się spotkały. Przesłanie było silniejsze niż pustka, nad którą wznosiło się niegdyś World Trade Center. Bóg podzielał jej ból i nawet teraz otaczał ją swoim świętym ramieniem, obdarzając ją pokojem, który niósł zrozumienie.
Reagan osobiście doświadczyła tego pokoju. Tylko dlatego przetrwała.
To właśnie dzięki łasce Bożego pokoju, ośmieliła się w tym tygodniu zadzwonić do Luke'a. Telefon odebrała jego mama, a Reagan prawie zaniemówiła; łzy pojawiły się natychmiast. Wciąż miała tę rozmowę w pamięci.
W głosie pani Baxter było coś dziwnego - tak jakby była czymś zdenerwowana lub zaniepokojona. Reagan brnęła do przodu.
- Powinnam... powinnam zadzwonić wcześniej, ale... -Ze zdenerwowania sapnęła cicho. - Powinnam zadzwonić.
Pani Baxter przez chwilę milczała.
- Przykro mi z powodu twojego ojca.
Kobieta mogła wiele jej powiedzieć. Mogła ją zbesztać za to, że nie zadzwoniła, oskarżyć ją o cierpienie, jakie zadała Luke'owi. A jeśli zwierzył się z tego, co wydarzyło się tamtej nocy przed atakami terrorystycznymi, pani Baxter mogła ją zgromić także i za to. Ale mama Luke'a była po prostu uprzejma.
Gdy Reagan uświadomiła sobie, że nie otrzymała żadnej słownej chłosty, przełknęła ślinę i sięgnęła po słowa wdzięczności.
- Dziękuję.
- Co u was słychać?
- Już jest lepiej. - Reagan westchnęła; w jej głosie pojawiła się ulga. - A co u Luke'a?
Znowu milczenie.
- On... on już z nami nie mieszka, Reagan. - Głos pani Baxter załamał się. -Przeżywa trudne chwile.
Teraz gdy Reagan patrzyła na pozostałości po World Trade Center, poczuła, że robi się jej słabo, dokładnie tak jak wtedy gdy usłyszała te słowa po raz pierwszy. Luke nigdy się nie załamywał. Śmiał się i kochał, szedł beztrosko przez życie, wszystko szło mu gładko, od szkoły po ich związek. Gdy byli razem, cały jej świat zaczynał i kończył się na Luke'u. Jej serce było pewne, że tak pozostanie na zawsze.
Reagan pamiętała, jak w tym momencie rozmowy urwał się jej głos i rozpaczliwie szukała jakiejś odpowiedzi.
- Trudne chwile?
Mama Luke'a mówiła zduszonym i napiętym głosem.
- Przepraszam. To dla mnie bardzo trudne.
- Pani Baxter, nie musi mi pani o tym mówić. Nie mam do tego prawa. Nie po tak długim milczeniu.
- Nie, to nie tak. Powinnaś się o tym dowiedzieć z pierwszej ręki. -Zawahała się. - Luke odszedł... od wszystkiego, czego go nauczyliśmy. Nie jest sobą. Odkąd się wyprowadził, rzadko rozmawiamy. Nawet... - Starała się zapanować nad swoim głosem. - Nawet nas nie odwiedza.
Te słowa poraziły Reagan, powaliły ją na najbliższe krzesło. To niemożliwe! Luke Baxter? Chłopak, który miał kiedyś opanować światu biznesu - a może nawet rządzić narodem - z jego prawością i siłą woli? Ukochany syn, beniaminek całej rodziny? Jak to możliwe, że właśnie on odszedł od wszystkiego, co miało dla niego najwyższą wartość?
Reagan bała się tego pytania, ale nie mogła się powstrzymać.
- Co... co się stało? Usłyszała pociągnięcie nosem.
- Zaprzyjaźnił się z jakąś dziewczyną - bardzo wrogo nastawioną do Boga i do chrześcijaństwa. On... on teraz z nią mieszka.
Ciężar tych słów zabolał ją podwójnie. Luke spotyka się z kimś innym? Mieszka z jakąś dziewczyną? Czy ich miłość przed jej powrotem do Nowego Jorku znaczyła dla niego aż tak niewiele, że po prostu rzucił się w ramiona innej? Jedynym powodem, dla którego nie odbierała jego telefonów, było jej cierpienie i szok. Nie była w stanie myśleć jasno po stracie ojca i bała się... bała się, że po tym co zrobili, jego uczucia do niej zmieniły się.
Odchrząknęła, ale jej głos brzmiał bardzo obco.
- Nie wiedziałam.
- Przykro mi, Reagan. - Pani Baxter odczekała chwilę. - Czy mam mu przekazać, że dzwoniłaś?
Gdy mama Luke'a czekała na odpowiedź, Reagan czuła, że przytłacza ją poczucie winy. Oczywiście pani Baxter nie wiedziała o tym, co wydarzyło się pomiędzy nią a Lukiem tamtej poniedziałkowej nocy. Reagan przełknęła ślinę.
- Nie, nie trzeba. - Walczyła, żeby jakoś poukładać myśli. - Pani Baxter... proszę mu o tym nie mówić - przerwała na moment. - Nasza przyjaźń dawno się już skończyła. Ma prawo do innego życia.
- Pomyślałam, że chciałby usłyszeć, co u ciebie.
- To już nie ma znaczenia. On... nic nas nie łączy. - Jej serce przyśpieszyło, nie mogła oddychać. Jeśli Luke mieszkał z inną dziewczyną, to nigdy nie powinien poznać powodu, dla którego zadzwoniła.
- Proszę mu nie mówić? Obieca mi to pani?
Mama Luke'a zawahała się, a gdy przemówiła, w jej głosie pobrzmiewało rozczarowanie.
- Dobrze, nie powiem. - Jej westchnienie dotknęło serca Reagan. - Ale mogę cię o coś prosić?
- O cokolwiek.
- Módl się za niego. - Pani Baxter znowu pociągnęła nosem. - I kiedyś zadzwoń jeszcze do niego.
Reagan otrząsnęła się ze wspomnień i usiadła prosto. Modliła się za Luke'a przez całą noc i wciąż czuła się okropnie. Czy to wszystko było jej winą? Czy Luke odszedł od własnej rodziny, od wiary, dlatego że ona nie odbierała jego telefonów?
Westchnęła. To za wiele, aby mogła teraz o tym myśleć. Oczywiście, pewnego dnia będzie musiała stawić temu czoło, ale nie dzisiaj. Nie przyszła do Strefy Zero, żeby zmagać się z dręczącymi ją myślami o Luke'u.
Po raz kolejny spojrzała na ziejący pustką krater, gdzie kiedyś stały wieże. Starała się przypomnieć sobie, jak wyglądały - wysokie i górujące nad horyzontem. Potem utkwiła wzrok w miejscu, gdzie kiedyś, z całą pewnością, znajdowało się biuro jej ojca.
- Och, tatusiu, tak mi przykro, że to przydarzyło się tobie. Potem przyszły łzy; nie był to potok ani strumień, ale wystarczyły, aby poczuła szczypanie w kącikach oczu. Zamrugała i czekała aż fala żalu odejdzie. Tyle razy już płakała po 11 września. Mijały całe dni, a ona zastanawiała się, czy kiedykolwiek jeszcze będzie potrafiła przeżyć godzinę bez płaczu. Ostatnio jej oczy były suche, ale serce przeszywał nieustanny ból.
Tak bardzo brakowało jej taty, tak tęskniła za życiem sprzed 11 września, za wszystkim, co w sobie mieściło.
- Tak bardzo się staram, tatusiu. - Zmrużyła oczy i przełknęła kilka kolejnych łez. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.
Kilka metrów dalej przejechała wywrotka, ale Reagan nie odrywała swoich oczu od punktu na niebie.
- Tęsknię za tobą. - Złapała trzy szybkie i gwałtowne wdechy; tym razem nie mogła już powstrzymać łez. Jej szept był przepełniony bólem. - Kocham cię tatusiu.
W odpowiedzi jej rosnący brzuch napiął się; położyła na nim otwartą dłoń i pogłaskała miejsce, w którym rozwijało się w niej dziecko.
- Wszystko w porządku, mój maleńki. Mama czuje się dobrze. Była w siódmym miesiącu - żadne zaskoczenie. Jednak cały czas była przekonana, że nosi w sobie dziewczynkę.
Ale nie według ostatniego USG. Dziecko było chłopcem. Reagan właśnie wybrała dla niego imię.
Łzy ustały. Wstała i przeciągnęła się, ocierając oczy. Rzuciła ostatnie spojrzenie na metalowy krzyż. Musiała już wracać, żeby pomóc mamie przy obiedzie. Poza tym potrzebowała odpoczynku. Pragnęła wszystkiego co najlepsze dla swojego małego synka. Chłopca, który będzie nosił dwa imiona, swojego dziadka... i ojca.
Chłopca o imieniu Thomas Luke.
ROZDZIAŁ 2
Ashley miała mieszane uczucia co do nowiny, którą Kari oraz Ryan mieli obwieścić dzisiejszego wieczoru. Bez wątpienia zamierzają się pobrać; to nie mogło być nic innego. Dzisiejsza kolacja u Baxterów będzie wypełniona śmiechem i gratulacjami oraz wspomnieniami z dzieciństwa Kari i Ryana. Zebrani będą delektować się chińszczyzną oraz tortem, przekonani w głębi serc, że dwoje ludzi nie może znaczyć dla siebie więcej niż Kari i Ryan.
Ashley przeważnie zachwycała się swoją starszą siostrą. Ryan kochał Kari, gdy ta była jeszcze szesnastolatką, więc to... oświadczenie, jeśli to miało być to, było spóźnione o całe lata.
Szczęście Ashley, z Landonem przebywającym w Nowym Jorku, nie mogło być pełne. Zacisnęła zęby. Kiedy ona sama będzie mogła ogłosić coś takiego, kiedyż wreszcie w jej życiu pojawi się to „i żyli długo i szczęśliwie", które wiecznie jej umykało? Starła z blatu ostanie okruszki i wyjrzała przez okno na ogród rodziców. Spędziła tam tak wiele czasu jako nastolatka. Widok był zwyczajny, ale zarazem uderzający: wiosną ogród mienił się mnóstwem odcieni zieleni. Może następnym razem powinna ustawić sztalugi z tyłu, za domem?
Zagryzła wargi i przekrzywiła głowę, studiując krajobraz pod kątem głównych punktów oraz kontrastów. Ale widok za oknem rozmył się.
Dlaczego nie zauważyła Landona wcześniej, kilka lat temu? Zanim nie narobiła w swoim życiu bałaganu? Odpowiedź przyszła natychmiast, wraz z następnym oddechem. Ponieważ się bała. Bała się, że Landon jest zbyt ostrożny, bała się, że nie jest dla niego wystarczająco dobra. Więc uciekła do Paryża, żeby udowodnić, że nie potrzebuje ani jego, ani nikogo. Chciała pokazać, że jest prawdziwą artystką. Zamiast tego, wróciła do domu kompletnie pokonana pod każdym względem, oprócz jednego.
Paryż dał jej Cole'a.
Teraz jej synek był dla niej wszystkim - muzyką i poezją, która pobrzmiewała w jej sercu, inspiracją dla każdego z jej ostatnich obrazów. Obecnie budował coś na górze z klocków lego i zaraz powinien zejść, żeby pokazać jej jakiś statek kosmiczny lub łódź o potężnym napędzie. Odziedziczył po niej zdolności twórcze, bez wątpienia.
Ashley kończyła jeszcze wycieranie blatu, gdy jej ręka zastygła na dźwięk otwierających się tylnych drzwi.
- Skończyłaś ciasto? - Do kuchni weszła matka i postawiła na blacie zakupy.
- Tak.
- Świetnie. - Elizabeth brakowało tchu, gdy wrzucała klucze do szuflady obok kuchennego stołu i wykładała zakupy: zieloną fasolkę, zupę w puszce, taco shells, sos jabłkowy. - Idziesz do sklepu po mleko i znajdujesz jeszcze mnóstwo potrzebnych rzeczy. Jak zawsze - przerwała i spojrzała na Ashley. -A gdzie Cole?
- Na górze, buduje z klocków.
- A tort?
- W lodówce.
- To dobrze. - Elizabeth wyprostowała się i zmierzyła wzrokiem kuchnię. -Dzięki za posprzątanie. - Zdmuchnęła z twarzy kosmyk swoich czarnych włosów, zdjęła kurtkę i powiesiła ją na oparciu kuchennego krzesła.
- Co za zwariowany dzień.
- Nie jest tak źle. - Ashley wycisnęła gąbkę i położyła ją obok zlewozmywaka. - Zaręczyli się, tak? To jest tą nowiną?
Elizabeth wzruszyła ramionami i z torby z zakupami wyciągnęła dwie kostki masła oraz bochenek chleba.
- Nie mogę powiedzieć.
- Mamo. - Ashley przewróciła oczami i oparła się o blat. - Na torcie jest napis „Gratulacje, Kari i Ryan". Nie sądzę, że powodem jest nowy minivan Kari.
- Hej. - Elizabeth uniosła brwi, spoglądając w jej kierunku. - Miałaś nie zaglądać do środka.
- A więc, mam rację. - Ashley zmagała się z dziwnym uczuciem, które opanowało jej serce. Zazdrość? Samotność? Cokolwiek to było, musiała sobie z tym poradzić. Kari zasługiwała na pełne szczęście.
Elizabeth rozpakowała zakupy i złożyła brązową torbę.
- Są dla siebie stworzeni.
- Tak, to prawda. - Ashley osuszyła dłonie i starała się zachować optymizm. - Czy mam coś jeszcze zrobić?
- Nie. - Elizabeth cofnęła się i rzuciła okiem na jadalnię. - Wszystko wygląda doskonale. - Spojrzała na Ashley; jej twarz złagodniała.
- No, dobrze. A teraz powiedz mi, o co chodzi? Ashley skierowała się do salonu.
- O nic. - Rzuciła uśmiech przez ramię i opadła na wyściełaną sofę. -Bardzo się cieszę ich szczęściem.
Elizabeth poszła za nią i zajęła miejsce na bujanym fotelu, kilkadziesiąt centymetrów dalej.
- Sądzisz, że nie potrafię czytać z twoich oczu. - Odgarnęła z twarzy kosmyk czarnych włosów. - Kiedy ostatnio rozmawiałaś z Landonem?
- Mamo. - Ashley sapnęła od niechcenia. - Nie chodzi o Landona.
- W porządku. - Oparła się wygodnie i zaczęła się bujać. - Ale powiedz, kiedy?
Ashley spojrzała w okno. Nienawidziła, nie znosiła tego, że jej matka tak dobrze ją znała. Bez względu na to jak bardzo starała się być niezależna, nigdy nie udało się jej nabrać Elizabeth. Ashley skrzyżowała ręce i skierowała wzrok na matkę.
- Kilka tygodni temu.
Przez chwilę wydawało się, że Elizabeth chciała coś powiedzieć, ale jednak zmieniła zdanie. Zapanowała cisza. Ashley wzięła szybki wdech i znowu spojrzała w okno.
- Mamo, on jest zajęty. To Nowy Jork. Jeśli nie będzie wystarczająco skupiony na pracy, to może skończyć jak jego przyjaciel.
- Skupienie nie mogło ocalić życia jego przyjaciela, kochanie. Nic nie mogło.
- Wiem. - Ashley zagryzła wargę i przez chwilę myślała o przyjacielu Landona, biegnącym w górę po schodach południowej wieży World Trade Center, gdy budynek runął owego potwornego wtorkowego poranka. - Masz rację. Chodzi mi o to, że Landon jest zajęty. Inaczej częściej by dzwonił.
Elizabeth musiała wyczuć, że to wszystko, co Ashley ma do powiedzenia. Wstała, wzięła gwałtowny wdech i spojrzała na swój zegarek.
- Wszyscy powinni się zjawić za piętnaście minut. Idę na górę, zobaczyć co u Cole'a.
- Dobrze. - Ashley zaczekała, aż Elizabeth wyszła z pokoju, po czym oparła głowę o sofę i zamknęła oczy.
Boże, jestem w podłym nastroju, ale mama ma rację. Dlaczego Landon nie dzwoni? I co będzie z nami dalej, gdy on jest tam, w Nowym Jorku, a ja tutaj?
Zacisnęła usta i otworzyła oczy. O czym mówił pastor podczas ostatniego niedzielnego nabożeństwa? Czas wybrany przez Boga nie zawsze zgadza się z naszym. Ashley spojrzała wtedy na ojca, wymienił z nią znaczące spojrzenie. Jeśli ktokolwiek rozumiał ból czekania, to właśnie jej rodzice.
Lukę wyprowadził się trzy miesiące temu.
- Pewnego dnia wróci - powiedział ojciec, gdy nabożeństwo dobiegało końca. - Wszystko w swoim czasie, tak jak to widzi Bóg.
Ale Ashley dostrzegła jego wilgotne oczy, gdy to mówił. Każdego dnia rodzice przeżywali odejście Lukę'a. Po tragedii 11 września, Lukę powiedział Ashley, że przestał wierzyć w Boga i nie oczekuje, aby kiedykolwiek to się zmieniło. Jego relacje z pozostałymi członkami rodziny stały się napięte, jeśli w ogóle istniały. Rodzice najbardziej cierpieli z powodu tego rozłamu. Tak, jej czekanie było niczym w porównaniu z ich. Ale jednak...
Landon musi sobie wszystko poukładać i powiedzieć jej, kiedy wróci do Bloomington. Wtedy będzie wiedziała, czy myśli o tym, żeby kiedyś się z nią ożenić - tak jak wówczas gdy powiedział jej o podjęciu pracy w nowojorskiej straży pożarnej. To sprawi, że ten rok minie szybciej, nieprawdaż?
Zmierzch zapadł bardzo szybko i ciemność spowiła kwietniowy wieczór. Chłodna wiosenna aura nie poprawiała Ashley nastroju. Raczej jeszcze bardziej uniemożliwiała wyjście na zewnątrz i malowanie. Więc zamiast przesiadywania w domu, więcej czasu spędzała w Domu Opieki dla Dorosłych Sunset Hills. Uwielbiała tę pracę, ale ciągle odczuwała niepokój, tęskniąc za czymś, czego sama dokładnie nie potrafiła opisać.
Za czymś - lub za kimś.
Na podjeździe błysnęły światła. Przed domem Baxterów zaparkowały dwa samochody. Przyjęcie miało się zacząć lada chwila, Ashley nie miała więc wyjścia, musiała przywołać na twarz uśmiech i utrzymać go przez cały wieczór. Może po wieczorze udawania, że wszystko jest w porządku, rzeczywiście tak się stanie. Nawet jeśli jej „żyli długo i szczęśliwie" wydaje się być oddalone o całe wieki.
Nowina miała zostać ogłoszona w chwili, gdy wszyscy zasiedli za stołem, dokładnie tak jak wyobrażała to sobie Elizabeth Baxter.
Gdy wszystkie oczy spoczęły na Kari i Ryanie, Elizabeth ścisnęła pod stołem dłoń Johna.
- To jest to - szepnęła.
John odwzajemnił uścisk i nachylił się do jej ucha.
- Nareszcie.
Sekundy wydawały się godzinami, wszyscy jakby wstrzymali oddech. Kari i Ryan uśmiechali się do wszystkich, po czym Kari przełożyła śpiącą Jessie na drugie ramię i zwróciła się rodziny.
- Zamierzaliśmy poczekać do deseru, ale... Dało się słyszeć jęk każdej z sióstr - Brooke, Erin oraz Ashley.
- Nie ma mowy, Kari... - Ashley, przekomarzając się, pogroziła w kierunku Kari. - Nie po takim oczekiwaniu.
- Tak, to nas dobije. - Oczy Erin błyszczały, objęła swojego męża ramieniem.
Elizabeth przypatrywała się tej wymianie zdań i poczuła wdzięczność. Nie oczekiwała pojawienia się Luke'a, ale przynajmniej u jej córek wszystko było w porządku - u Erin i Sama, Brooke i Petera, nawet u Ashley.
- Już dobrze, w porządku. - Kari podniosła ręce do góry i zaśmiała się. Oparła się o Ryana i czekała, aż w pokoju zapanuje cisza. - Wspólnie z Ryanem omawialiśmy różne sprawy. - Spojrzała na niego. - Przez ostatni miesiąc spotykaliśmy się z pastorem Markiem ł... - Załamał się jej głos, zerknęła błagalnie na Ryana.
Elizabeth, patrząc na nich, czuła szczypanie łez w kącikach oczu. Czyż zaledwie wczoraj nie byli jeszcze trzynasto- i piętnastolatkami, parą dzieciaków, która spotkała się po raz pierwszy na grillu w sąsiedztwie? I czy przez minione lata, nie wypatrywali wszyscy tego właśnie dnia? Elizabeth powstrzymała wzruszenie, pragnąc dodać otuchy swojej córce.
- Poprosiłem Kari, aby została moją żoną - Ryan przytulił Kari i delikatnie ją pocałował - i powiedziała „tak".
Na początku pojawił się okrzyk Erin, a potem nastąpiły brawa i gratulacje.
- Wiedziałam! - Ashley roześmiała się serdecznie, odsunęła krzesło i podążyła za wszystkimi - nawet Cole się przyłączył. Goście otoczyli rozpromienioną parę i wymieniali uściski i całusy.
- Pobieramy się 21 września! - Kari rzuciła Ryanowi szybki uśmiech, a potem zwróciła się do zgromadzonych. - Czyż to nie cudowne?
John odetchnął, opuścił ramiona i zaśmiał się.
- Nie potrafiłbym utrzymać tego w tajemnicy już ani minuty dłużej.
- Och, Kari, to będzie wspaniały ślub!- Brooke objęła ich. - Kochani, tak bardzo się cieszę.
- I zgadnij, gdzie się odbędzie? - Kari pochyliła się w jej kierunku; na jej twarzy niewątpliwie malowało się szczęście młodej, zakochanej kobiety.
Erin złożyła ręce.
- Tutaj?
- Tak. Ślub i przyjęcie. - Kari wyprostowała się. - Chcemy mieć duży biały namiot, gdzie będziemy mogli jeść i tańczyć do rana.
- Ślub w ogrodzie! - Ucieszyła się Ashley i przybiła z Erin piątkę. - To świetnie.
Elizabeth przecisnęła się do Kari i wzięła od niej Jessie. Położyła ją na sofie i przykryła kocykiem, po czym stanęła obok Johna, w kręgu ich dzieci. Wiedzieli o tym już od czterech tygodni i cieszyli się, że pozostali także usłyszeli już tę nowinę. Elizabeth wsunęła palce w dłoń Johna.
- Pomyślałbyś, że tak będzie? Kilka lat temu, gdy wszystko wydawało się tak straszne?
- Właściwie to... - John w zamyśleniu pokiwał głową.
- Tak. - Okrzyki radości zagłuszały jego słowa. - Ryan od zawsze był stworzony dla Kari. - Pociągnął nosem. - Prawie że czuję uśmiech Boga ponad nami.
Gdy zakończono składanie gratulacji, wszyscy ponownie zasiedli za stołem i rozkoszowali się wieprzowiną na słodko-kwaśno, smażonymi warzywami, kurczakiem w aromatycznym sosie migdałowym i gotowanym ryżem. Rozmowy o ślubie i przyjęciu toczyły się przez całą kolację, zahaczając także o deser.
- A więc, kogo zapraszacie? - Ashley pomagała Cole'owi przy deserze, krojąc go na mniejsze kawałki. - To znaczy, rozmawiamy o części czy też o całym Bloomington?
Kari śmiała się i na przemian z Ryanem wyjaśniała, że ich ślub będzie skromny, nie więcej niż sto osób spośród rodziny i znajomych. Kari już raz brała ślub, ale Ryan nie, więc oznajmił wszystkim, że to on zamierza zapłacić za przyjęcie.
- Przyjdą niektórzy znajomi z mojej branży. - Ryan uśmiechnął się do Johna. - Myślę, że będziemy potrzebować sporo miejsca na stoliki.
Kari poprosiła Brooke, Ashley i Erin - swoje trzy siostry
- żeby zostały jej druhnami.
- Długie jedwabne suknie z kimonowymi rękawami!
- Oczy Kari lśniły. - Jak to brzmi?
- A co z tobą? - Ashley rzuciła żartobliwe spojrzenie na Ryana. - Jestem przekonana, że już nie możesz się doczekać, kiedy będziesz.mógł wybrać właściwy smoking. No i ty także musisz mieć swoich drużbów. Taki jest zwyczaj.
Ryan zaśmiał się i klepnął lekko Kari po ramieniu.
- Kari wprowadziła mnie już w temat.
- Ryan nawet już wybrał sobie kolory.
- Jakie? - Erin przysunęła się do pary narzeczonych.
- Granatowy ze srebrnym. - Ryan potwierdził stanowczym ruchem głowy, po czym rzucił Kari niepewne spojrzenie. - Czy też była to domieszka grafitu w niebieskim?
Dookoła stołu rozległ się śmiech. Elizabeth zaczekała chwilę, aż przycichnie.
- Czy wybrałeś już drużbów?
- Tak. - Ryan uśmiechnął się w kierunku męża Erin. - Sam, jeśli się zgodzi, oraz Peter i Luke.
Przy stole zapadła cisza. John odchrząknął.
- Jestem przekonany, że będzie wspaniale. Elizabeth spoglądała na swój talerz. Wzmianka o Luke'u zburzyła pokój pewnego zakątka jej serca, pozostawiając ból i napięcie, zagłuszające wszystkie inne uczucia i myśli, oprócz jednej: odszedł. Jej syn, jej złoty chłopiec, którego śmiech i optymizm były ozdobą domu. Nie ma go i nikt nie wie kiedy - i czy w ogóle - wróci.
Pociągnęła nosem i przełknęła ślinę, żeby odpędzić od siebie smutek. John zawsze był pewien, że wszystko jakoś się ułoży. A jeśli nie? Luke nie zjawił się na dzisiejszej kolacji. Skąd więc ta pewność u Johna, że przyjdzie na ślub? Każdy tydzień nieobecności Luke'a sprawiał, że stawał się coraz bardziej daleki, coraz mniej przypominał chłopca, którego wychowała. Jakby nie był już cząstką tej rodziny.
Rozmowa z tematu daty i szczegółów związanych ze ślubem zeszła na temat przyjęcia, jakiego pragnęli narzeczeni - tradycyjne, z imiennymi miejscami siedzącymi i parkietem do tańczenia. Jednakże te szczegóły, tak bardzo zajmujące w ostatnich tygodniach myśli Elizabeth, nagle stały się małe i nieważne w zderzeniu z faktem, że Luke nie przyszedł. Elizabeth uśmiechała się, potakiwała głową i starała się udawać zainteresowaną. Ale w głębi serca, na nowo przeżywała ostatnią rozmowę telefoniczną z Reagan.
Jak ona zaczęła całą rozmowę? Czy nie wspomniała czegoś o nowinie, o czymś, co chciałby powiedzieć Luke'owi? Ale potem zeszły na temat prawdy o nowym stylu życia Luke'a i rozmowa już nie wróciła do poprzedniego wątku.
Elizabeth pokiwała głową, gdy Erin zaczęła mówić o prezentach dla przyszłych nowożeńców, ale słuchała tylko po części. Co takiego Reagan chciała powiedzieć Luke'owi i dlaczego tak stanowczo prosiła, żeby nie mówić mu o jej telefonie? Czy chciała do niego wrócić, powiedzieć mu, że ciągle jej na nim zależy, że powinni spróbować jeszcze raz? Jeśli tak, to nie dziwne, że nowina o jego nowej dziewczynie wystraszyła ją i zniechęciła do dalszych kontaktów z Lukiem.
Kolacja zbliżała się do końca. O ósmej Erin, Brookes i Ashley ustalały jeszcze termin spotkania z Kari, żeby po-przeglądać katalogi z sukniami dla druhen. Kari wychodziła jako ostatnia; na pożegnanie przytuliła Elizabeth, dłużej niż zwykle. Ryan zabrał już Jessie do swojego samochodu, a John poszedł na górę, tak więc Elizabeth i Kari były same. Po raz pierwszy tego wieczoru, oczy Kari zalśniły łzami.
- Nie mogę w to uwierzyć, mamo... naprawdę. Po tylu minionych latach, pobieramy się!
- On jest stworzony dla ciebie. - Serce Elizabeth przepełniała duma, gdy objęła dłońmi twarz Kari. - Będzie doskonałym ojcem dla Jessie.
- Wiem. - Kari obtarła zabłąkaną łzę. - Myślę, że Tim ucieszyłby się ze szczęścia Jessie i mojego.
- Tak. - Elizabeth pocałowała swoją córkę w czoło.
- Teraz już wszystko się ułoży.
Kari przez chwilę milczała, potem przyłożyła dłoń do swoich ust.
- Przepraszam. Nie sądziłam, że tak bardzo się wzruszę.
- Wydała z siebie odgłos, który bardziej przypominał śmiech niż płacz. -Wielkie ogłoszenie zaręczyn za nami. - Przez moment Kari wpatrywała się w Elizabeth, jakby starając się uspokoić. - Ale chciałam ci podziękować, mamo. Przez cały ten czas... byłaś niesamowita. Zawsze wiedziałaś, co należy powiedzieć, co zrobić. - Pociągnęła nosem. - Jesteś najlepszą mamą na świecie. Chcę, żebyś o tym wiedziała.
Elizabeth poczuła, że ściska ją w gardle. Oczy jej córki odzwierciedlały setki wspomnień. Kari dzieliła się z nią wszystkimi, każdym pojedynczym zdarzeniem. Przełknęła ślinę i chmura wspomnień uniosła się ku górze.
- To była długa droga, kochanie.
- A ty obmodliłaś każdy jej centymetr.
- Tak... - uśmiechnęła się cierpko do Kari. - Ostatnie kilka lat sprawiło, że nasze kolana stały się obolałe. Ale to nie tylko z twojego powodu.
Zapadło milczenie. Obydwie miały bolesną świadomość tego, co ostatnio powodowało, że rodzice spędzali całe godziny na kolanach.
- Nie przestawaj się za niego modlić, mamo. Z Lukiem wszystko się ułoży. Czuję to w głębi serca.
- Zupełnie jak twój ojciec.
- A tata zawsze ma rację. - Uśmiech Kari był teraz smutniejszy, iskierki w jej oczach przygasły. - Gdy Luke zadzwoni, przekaż mu, że tęsknimy za nim.
Po wyjściu Kari, Elizabeth weszła ciężkim i powolnym krokiem na górę. Znalazła Johna w ich pokoju, siedzącego przy kominku i przyglądającego się jakiemuś zdjęciu. Gdy podeszła bliżej, zobaczyła, że to była oprawiona fotografia jego i Luke'a, zrobiona kilka lat temu, podczas ich pieszej wędrówki, gdy Lukę jako skaut zdobywał 21. sprawność. Zdjęcie przedstawiało ojca i syna pod koniec wycieczki, zmęczonych, ale szczęśliwych; ich twarze zlewały się w jedno, gdy oplatali ramionami swoje szyje.
John musiał poczuć jej obecność. Wstał i odstawił zdjęcie na półkę, obok ich wnękowej szafy. Po chwili zwrócił się do Elizabeth.
- Powinien dzisiaj tutaj być.
- Tak. - Elizabeth podeszła do niego, położyła dłonie na jego ramionach i zaczęła kciukami masować mu kark. - To normalne, że tęsknisz za nim.
Nic nie odpowiedział, tylko zwiesił głowę.
- Zawsze powtarzasz, że wszystko jakoś się ułoży i że Lukę wróci do domu w czasie danym przez Boga, i że takie rzeczy się zdarzają. - Mówiła łagodnym głosem. Wiedziała, że jej słowa docierają w głąb jego duszy. - Ale tym razem nie nabierzesz mnie, Johnie Baxterze. Jesteś chory od zamartwiania się.
John zacisnął zęby i uniósł głowę, tak że ich oczy spotkały się.
- Czuję się tak... jakby jakaś część we mnie miała zacząć oddychać dopiero gdy go odzyskamy. Takiego jakim był.
Elizabeth nie chciała głośno wyrażać obaw, że czasami dzieci odchodzą i nigdy już nie wracają. Ta prawda wisiała jak topór na każdą ich rozmową o Luke'u, od chwili gdy się wyprowadził. Zamiast tego jeszcze raz wróciła myślami do ostatniej rozmowy z dawną dziewczyną Luke'a.
- Kilka dni temu dzwoniła Reagan.
Na wieść o nowinie, John wyprostował się i spojrzał Elizabeth w oczy.
- Reagan?
- Tak. Powiedziała... że chce rozmawiać z Lukiem. Miała mu coś do powiedzenia.
- Powiedziałaś jej? O tym, że się zmienił? Elizabeth przytaknęła.
- Musiałam. To byłoby nieuczciwe, gdybym nie powiedziała jej całej prawdy.
John otworzył usta, ale wydobyło się z nich tylko zmęczone westchnienie. Wziął Elizabeth za rękę i poprowadził do ich ulubionego miejsca, tuż obok kominka. Za szybą płonęły dwie kłody drewna, roznosząc ciepło po całym pokoju.
- Powiesz o tym Luke'owi?
- No właśnie. - Elizabeth usiadła i wyciągnęła nogi; cieszyła się bliskością swojego męża. Trzydzieści lat wspólnego życia, a ona ciągle radowała się chwilami, które spędzali tylko we dwoje. - Reagan dosłownie błagała mnie, żebym nie wspominała mu o jej telefonie.
- Sądziłem, że mu przekażesz, skoro miała mu coś do powiedzenia.
Elizabeth wsparła głowę na ramieniu Johna.
- Tak powiedziała na początku rozmowy, ale potem - gdy poznała już prawdę o Luke'u - nie chciała, żebym wspominała mu o niej lub o tej rozmowie.
- Hm. - John milczał. - Ciekawe, co chciała mu powiedzieć? - Przechylił się, aby lepiej ją widzieć. - Wspomnisz mu o tym?
- Nie wiem. - Elizabeth zsunęła się na krawędź sofy i wyciągnęła dłonie w kierunku ognia. Spojrzała przez ramię na Johna. - A powinnam?
Zagryzł wargi.
- Normalnie, powiedziałbym nie. Jeśli dziewczyna nie i chce, żeby Luke dowiedział się, że dzwoniła, niech tak j będzie. - Odwrócił się i przez dłuższą chwilę spoglądał na i zdjęcie Luke'a i swoje. - Ale w obecnej sytuacji zrobił-i bym wszystko, żeby tylko zwrócić jego uwagę. Dosłownie wszystko.
Elizabeth podniosła się i stanęła twarzą do męża. Miała nadzieję na taką właśnie odpowiedź, gdyż od kolacji rozpaczliwie szukała jakiegoś powodu, aby zadzwonić do Luke'a. Kąciki jej ust uniosły się w nieśmiałym uśmiechu.
- A więc, powinnam do niego zadzwonić?
John wstał i długo ją przytulał. Potem cofnął się i pełnym napięcia głosem powiedział: - Elizabeth, proszę cię. Powiedz mu o tym.
Pokiwała głową i sprawdziła godzinę na zegarze. Dochodziła dziewiąta. Lukę nie powinien jeszcze spać. Może wiadomość o telefonie od Reagan przywróci mu zdrowy rozsądek i opuści tę nową dziewczynę, która napełniła jego myśli tyloma kłamstwami, wróci do domu i otworzy swoje serce przed nią i Johnem. Być może zadzwoni do Reagan i dowie się, że ona wciąż go kocha, wróci na drogę wiary i jego przyszłość oraz wszystko będzie wyglądało jak dawniej, jak przed 11 września, zanim runęło World Trade Center, grzebiąc ojca Reagan.
Elizabeth przeszła przez pokój i podniosła słuchawkę. To był dobry pomysł, żeby powiedzieć mu o telefonie Reagan. Przecież Lukę był zupełnie inny, gdy się z nią spotykał; ich przyjaźń zmieniła go. Wcześniej, gdy umawiał się z jakąś dziewczyną, robił to dla zabicia czasu.
- Sympatia. - Zwykła mówić Elizabeth. - Lukę znowu ma jakąś sympatię. Ale w przypadku Reagan było inaczej. Coś w niej sprawiało, że w jego oczach pojawiły się iskierki, które nie gasły, a Elizabeth dokładnie wiedziała dlaczego. Reagan Decker nie była kolejną sympatią. On ją kochał. I prawdopodobnie ciągle tak było.
To wystarczyło, aby Elizabeth złamała obietnicę daną Reagan. Wzięła głęboki wdech. Gdy wybierała nowy numer jej syna i czekała, drżały jej ręce.
Gdy usłyszała sygnał, zrobiła coś jeszcze, tylko to mogło sprawić cud, jakiego potrzebował ich syn. Pomodliła się.
ROZDZIAŁ 3
Luke przez godzinę stał w oknie swojego mieszkania, nie widział jednak świateł Uniwersytetu Stanu Indiana. Myślał o czymś zupełnie innym -wyobrażał sobie dom rodziców w Bloomington.
Jeśli tym co go ścigało, była jego przeszłość, to może należało pozwolić jej się złapać?
Kari oraz Ryan zamierzają się pobrać; to musiało być to. I chociaż Lukę oddalił się od rodziny Baxterów, to cieszył się z powodu Kari. Ryan od zawsze był dla Luke'a bohaterem. Ekspansywna gwiazda footballu w szkole średniej, atleta, który zdobył specjalne stypendium a potem miejsce w Dallas Cowboys. Ryan przeżył jeden z najpoważniejszych wypadków, jakie wydarzyły się w Krajowej Lidze Footballowej; wiara zawsze była filarem jego życia.
Tak, Ryan był najlepszym facetem, jakiego znał Lukę, a po 11 września wszystko, czego pragnął, to być taki jak on. W porządku, nigdy nie będzie grał w KLF, ani nawet nie wejdzie do składu międzyuczelnianej drużyny Uniwersytetu Stanu Indiana. A jednak przypomniał Ryana. Był wysoki i silny, potrafił rozbawić towarzystwo jednym zgrabnym powiedzonkiem, był lubiany przez innych i oddany wierze. Tak, wiele go łączy z Ryanem.
Albo przynajmniej łączyło.
Napiął mięśnie szczęki. Lori znowu wyszła; całe dnie spędzała na jakimś seminarium ukierunkowanym na rozwój osobistej duchowości. Ostatnio przeszła na dietę wysokoproteinową - tylko czerwone mięso, mięso drobiowe bez kości i jajka. Chodziło o zdobycie energii z niższego szczebla ewolucyjnego. Dziewczyna miała tak zmienne podejście do odżywiania się, że przestał za nią nadążać.
Odrabianie zadanych prac zajęło mu połowę wieczoru, ale właśnie przeczytał ostatnią partię materiału i naprawdę miał ochotę udać się na przyjęcie w domu rodziców. Nie mógł wiecznie od nich stronić. W końcu będą musieli zaakceptować, że stał się inny. Będą musieli przestać maglować go w kwestii wiary i pytać go, kiedy stanie się takim Lukiem Baxterem, jakiego wszyscy znali i kochali. Muszą przyjąć go takiego, jakim jest. A jeśli nie? Cóż, jak to będzie świadczyło o ich rzekomej wierze?
Lukę przetarł szybę w miejscu, gdzie jego oddech zostawił zaparowane koło. Jutro wraz z Lori wezmą udział w spotkaniu Przymierza Wolnomyślicieli. Grupa ta intrygowała go bardziej niż wszystkie inne kluby, do których zabierała go Lori. Nawet przy jego stosunkowo świeżym spojrzeniu - które nie było teistyczne - niektóre z klubów, do których należała Lori, wydawały się wręcz stuknięte. Sztuka Odwracania Złości? Optymalizacja Świata? Lukę pokręcił głową. Głos Drzew?
Nie, nie pasował za bardzo do świata Lori. Ale Przymierze Wolnomyślicieli, to była grupa, która ożywiała jego myślenie. Temat jutrzejszego spotkania brzmiał: „Pozbyć się Uprzedzeń - Siły Niszczącej Mury Wolności". Wcześniej, w tym miesiącu, kilka spotkań poświęcili tematowi względności prawdy. Lukę nie mógł doczekać się dyskusji, szczególnie po jego wcześniejszym życiu w przekonaniu, że prawdę można znaleźć tylko przestępując próg kościoła lub opierając swoje życie na jakimś archaicznym zbiorze pism.
Lukę przeczesał włosy palcami i odszedł od okna. Mieszkanie było utrzymane bardzo starannie. Lori miała bzika na punkcie organizacji. Przedmioty martwe miały większą siłę oddziaływania, gdy leżały na swoich miejscach. Przynajmniej według jej teorii. Wpadała w szał, gdy zostawiał swoje rzeczy na podłodze, i po kilku argumentach o negatywach spania obok stosu ubrań, w których się chodziło danego dnia, nauczył się je wieszać.
W tle dało się słyszeć tykanie zegara. Luke ziewnął. Do tej pory przyjęcie pewnie się już skończyło - ta myśl nie dawała mu spokoju. Czy brakowało im go? Rozmawiali o nim? Rozprawiali między sobą o tym, że stał się zupełnie inny, niepodobny do reszty? Zatopił dłonie w kieszeniach swoich dżinsów i poszedł do kuchni. Kanapka powinna pomóc mu przerwać ten potok myśli o rodzinie.
Był w połowie drogi do kuchni, gdy zadzwonił telefon. Kto to może być?
Od chwili gdy Luke stracił kontakt z dawnymi przyjaciółmi, istniało tylko kilka możliwości. Nowi znajomi byli zazwyczaj zbyt zajęci samorozwojem, aby pomyśleć o czymś tak przyziemnym, jak pogawędka przez telefon. To była część jego dawnego życia, której bardzo mu brakowało - życie towarzyskie. Gra w koszykówkę z kolegami, wspólne wyjście do kina, bilard w Art's Attic.
Wolnomyśliciele nie spędzają czasu w taki sposób, czy nie tak twierdziła Lori? Koszykówka to źródło niepotrzebnej rywalizacji, która potem staje się zarzewiem wojny; filmy w kinach były przeznaczone dla niemyślącej części Ameryki, zawierały polityczne przesłania i sugestywne stereotypy, szkodliwe dla wolnomyślicieli. A granie w bilard w barze? Tylko niedouczeni kretyni oraz męscy szowiniści znajdowali rozrywkę w tak prymitywnym sposobie spędzania wolnego czasu. Tyle o jego dawnej paczce.
Telefon zadzwonił po raz trzeci, zanim Luke go odebrał.
- Słucham?
- Luke? Cześć... tu mama.
A jednak... Oparł się chęci przewrócenia oczami.
- Cześć mamo. - Zabrał telefon do salonu i usiadł na kanapie. Ojciec nie dzwonił już od tygodni, od chwili gdy Lukę warknął, żeby przestał wtrącać się do jego życia. Ale mama dzwoniła bez względu na wszystko, przynajmniej co kilka dni. Dlaczego więc miała taki napięty i przestraszony głos, jakby bała się, że się rozłączy zaraz po jej usłyszeniu? Odchrząknął.
- Jak kolacja?
- Dobrze. Ryan i Kari ogłosili swoje zaręczyny. - Zawahała się. - Ślub odbędzie się 21 września.
- Domyślałem się, że o to chodzi. - Lukę zamknął oczy i potarł grzbiet nosa wolną ręką. Lori przekreśliła jego matkę. Od razu stwierdziła, że emanuje złą energią. Cała ta teoria o fluidach nie pasowała mu, ale trudno było zanegować napięcie pomiędzy nim a Elizabeth.
- Ryan chce, żebyś był na przyjęciu. - Jej głos zadrżał.
- Prosił, żebym cię o to zapytała. Lukę zerknął w okno.
- Nie jestem pewien. Czy mogę dać mu znać mniej więcej za tydzień? Elizabeth przerwała na chwilę, a gdy znowu zaczęła mówić, w jej głosie słychać było zmęczenie.
- Kari jest twoją siostrą, Luke. Dlaczego nie powiesz „tak"?
- Ponieważ... - odetchnął, żeby pozbyć się frustracji - może już nie wierzę w małżeństwo, ślub oraz w „dopóki śmierć nas nie rozłączy" i być może nie chcę tam być, i ubrany w jakiś elegancki smoking robić z siebie hipokrytę. - Spuścił lekko z tonu. - Właśnie dlatego.
- No cóż... - Chyba nie za bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć. - Ale przynajmniej przemyśl to. Ryanowi bardzo na tobie zależy. To by dla niego wiele znaczyło, gdybyś wziął udział w tej uroczystości.
- Świetnie. - Pochylił się do przodu i oparł łokcie na kolanach. Bolał go brzuch, ale nie był pewien, czy to „złe fluidy", czy też napięcie z powodu starcia jego dawnego życia z obecnym. - Dam ci znać.
- Dziękuję - zamilkła. - Luke mam ci coś jeszcze do powiedzenia.
W umyśle Luke'a pojawiły się dziesiątki możliwości. Coś się stało z Ashley albo z Landonem... Maddie znowu zachorowała... lub jego ojciec chce go przeprosić. Czekał.
- Reagan dzwoniła do ciebie któregoś dnia. Chciała z tobą porozmawiać.
Na dwa pierwsze niewiarygodne słowa, Luke poczuł, że krew odpływa mu z twarzy, serce podchodzi do gardła, a cały pokój wiruje przed oczami. Prawdopodobnie jego mama nie potrafiła sobie wyobrazić, co poczuł, gdy to usłyszał. Reagan zadzwoniła? Jego Reagan? Zadzwoniła, żeby z nim porozmawiać? Ile to już minęło czasu - siedem miesięcy? To brzmiało niewiarygodnie.
Podczas gdy Elizabeth czekała na reakcję syna, on złapał kilka szybkich wdechów. Krew zaczęła dopływać mu do twarzy, ale bardzo powoli.
- Reagan? - Nie znosił tego tonu. Czuł się jakby znowu miał piętnaście lat, a cały postęp, który osiągnął w ciągu ostatniego półrocza, zniknął na wspomnienie jej imienia. - Jesteś pewna, że to ona?
- To była ona, Luke. - Przepraszała, że nie zadzwoniła wcześniej i...
- Zaczekaj. - Jego głos nabrał barwy. - Zacznij od początku. Chcę wszystko wiedzieć.
- Staram się. Nie rozmawiałyśmy zbyt długo.
Gdzieś w głębi duszy Luke'a zapaliło się ostrzegawcze światło.
- Powiedziałaś jej o mnie? O tym, że mieszkam z Lori? Milczenie matki powiedziało mu o wszystkim, co chciał wiedzieć.
- Co miałam powiedzieć, Luke? Że jesteś na górze i czekasz na jej telefon? Luke zgiął się w pasie i położył przedramiona na udach.
- Proszę mamo, zacznij od początku.
- Dobrze. Przeprosiła, że nie zadzwoniła wcześniej, a potem zapytała o ciebie. Powiedziałam jej, że już nie mieszkasz z nami i że wiele się zmieniło. Spytała, co mam na myśli, więc jej powiedziałam.
- Powiedziałaś jej, ale co? - Teraz do innych emocji dołączyła także panika, spychając pozostałe uczucia na bok. - Co dokładnie jej powiedziałaś?
Elizabeth powoli wciągnęła powietrze, jej głos brzmiał teraz nieco pewniej.
- Powiedziałam jej prawdę, Luke. Że wyprowadziłeś się z domu i odszedłeś od wiary oraz od wszystkiego, czego cię nauczyliśmy. Że nawet nas nie odwiedzasz i mieszkasz ze swoją nową dziewczyną.
Luke poczuł się jak uderzony w policzek.
- Powiedziałaś jej o tym? -Tak.
Usiadł i starał się ocenić szkody. Reagan musiała doznać szoku. Nawet jeśli przestała go kochać od owego wieczoru 10 września, to z pewnością trudno jej było przyjąć taką wiadomość.
- I co powiedziała?
- Prawdę mówiąc, myślę, że była zaszokowana. Powiedziała, że nie miała pojęcia. Gdy zapytałam ją, czy mam ci przekazać, że dzwoniła, odparła, że nie. - W głosie Elizabeth słychać było pewność. - Tak naprawdę, to błagała mnie, żeby o niczym ci nie wspominać. Pokój znowu zaczął wirować.
- Błagała... żeby mi nie mówić? - Dlaczego Reagan zadzwoniła? A jeśli to, czego się dowiedziała, sprawi, że znowu ucieknie i być może już nigdy nie podejmie kolejnej próby skontaktowania się z nim?
- Tak. - W telefonie dało się słyszeć smutne westchnienie. - Omal tak nie postąpiłam. Ale... gdy nie pojawiłeś się dzisiejszego wieczoru, pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć.
- Wiedzieć o czym? - Lukę nie mógł się skupić. Nie potrafił pojąć tego, że Reagan dała znak życia tylko po to, żeby znowu się wycofać, prawdopodobnie dalej i już na stałe.
- Tak właśnie dotykają ludzi twoje nowe wybory, Luke. Ludzi, których niegdyś kochałeś.
Luke usłyszał klucz w zamku i za chwilę w mieszkaniu pojawiła się Lori. Była blada na twarzy i wyglądało na to, że płakała. Gdy położyła na stole książki, skuliła się. Stała tak przez chwilę, a potem przyszła do salonu.
Luke pomachał jej, wskazał na telefon i uniósł jeden palec. Zakrył słuchawkę dłonią.
- Nie wychodź na razie.
Przytaknęła i położyła się na sofie, zamknęła oczy. Cokolwiek robili na seminarium, jej aura oraz fluidy nie wydawały się być silniejsze. Luke odwrócił od niej wzrok i ponownie skupił się na rozmowie z matką.
- Mamo, posłuchaj... - Starał się zachować jasne myślenie. Rozpacz zniknęła z jego głosu, pokój także wyglądał normalnie. Dlaczego tak dziwnie zareagował? Przecież Reagan zniknęła z jego życia już kilka miesięcy temu. Myślenie o niej teraz prowadziłoby donikąd. - Słusznie postąpiłaś. Powinna znać prawdę.
W grze w kotka i w myszkę, w którą obecnie grali Elizabeth i Luke, ona znowu była myszką.
- Więc... co zamierzasz zrobić?
- Z czym?
- W związku z Reagan. Luke, nie sądzisz, że powinieneś do niej zadzwonić? Przynajmniej odezwać się do niej?
- Nie chciała, żebym dowiedział się, że dzwoniła, prawda?
- Tak. Ale...
- Słuchaj mamo, muszę kończyć. Wróciła Lori. Dzięki, że mi powiedziałaś; uważałaś, że należy tak zrobić i doceniam to. - Nie mieli już o czym rozmawiać, Luke chciał skończyć. Jeśli Lori jest chora, to może go potrzebować - a to zdarzyło się zaledwie kilka razy od czasu, gdy byli razem.
Jego matka zakończyła rozmowę lawiną zapewnień - że ojciec przesyła mu pozdrowienia, wszyscy za nim tęsknią i oczywiście powiedziała coś, o czym nigdy nie zapominała: że wszyscy się za niego modlą.
Gdy się rozłączyli, Luke odwrócił się do Lori i przez chwilę uważnie się jej przyglądał. Była niska i dobrze zbudowana; sypiali ze sobą, ale w rzeczywistości wcale go nie pociągała, nie tak jak Reagan.
Przekręciła się na bok i otworzyła oczy.
- Czego chciała twoja matka?
- Przekazać najświeższe nowiny.
Przez chwilę Lori jakby czekała na dalsze szczegóły, ale dała sobie spokój. Zajęczała cicho, odwróciła się i przycisnęła pięść do krzyża.
- Moje dolne kręgi dobiją mnie. Zrobiłam samoocenę i wizualizację podczas drogi do domu, ale ból nie ustępuje.
Luke nie za bardzo wiedział, co ma powiedzieć. Czy chociaż raz nie mogła mówić jak normalna dziewczyna? Tak jak na początku to go intrygowało, tak teraz odbierał to jako rodzaj zadufania w sobie i akademickiego snobizmu. Reagan nigdy taka nie była...
Sam się złapał na myśleniu, które musiał koniecznie zatrzymać, zanim nie nabrało rozpędu. Oddychaj, Luke... zapomnij o niej, po prostu oddychaj.
- Jak było na seminarium?
Lori rzuciła mu obojętne spojrzenie.
- Nie poszłam.
Luke spojrzał na nią, na dziewczynę, z którą żył.
- Byłem przekonany, że zwolniłaś się z zajęć, żeby tam pójść. - Zaczął machać rękoma w powietrzu. - To miała być wielka sprawa, pamiętasz?
- Więc... zwolniłam się z zajęć i zamiast tego poszłam do lekarza. - Usiadła i utkwiła w nim wzrok. - Czy tak może być?
Wziął wdech, żeby się uspokoić.
- Posłuchaj, Lori, jeśli coś jest nie tak, to mi powiedz. Być może będę w stanie ci pomóc.
- Wszystko w porządku, Luke. - Skrzyżowała ręce na piersiach, i po raz pierwszy, odkąd się poznali, wyglądała na młodszą i bezradną, bardziej przypominała małą dziewczynkę niż studentkę college'u, zdecydowaną zmieniać świat. - Miałam tylko wizytę u lekarza.
- Cały dzień? - Nie próbował z nią walczyć, ale nie wyglądała najlepiej. -Czy to grypa, a może jakiś inny wirus?
- Posłuchaj... - Teraz była wściekła. Jej brwi ułożyły się w literkę V, gdy wstała i patrzyła na niego. - To moje ciało, rozumiesz? Nie masz prawa mnie wypytywać. - Gwałtownie wypuściła powietrze przez nos i poszła do ich sypialni. Tuż przed drzwiami rzuciła mu jeszcze przez ramię oburzone spojrzenie. -1 nie martw się. To nie jest zaraźliwe.
Luke patrzył jak odchodziła i nie było mu wcale żal. Podszedł do okna. Ostatnio połowę swojego wolnego czasu spędzał przed tą szybą, obserwując świat za oknami ich mieszkania i zastanawiając się nad tym, jak szalone stało się jego życie.
Co sprawia, że ludzie są w stanie porwać samolot i uderzyć nim w budynek pełen ludzi? To był zwrotny punkt, oczywiście. Jego życie zawsze już będzie dzielić się na to sprzed 11 września...
I na to, które wiódł obecnie.
Oparł się gołą ręką o zimną szybę i starał się skupić. Bóle pleców prawdopodobnie oznaczały, że Lori cierpi na syndrom napięcia przedmiesiączkowego. Z tego powodu źle się czuła, jednak nie chciała się do tego przyznać. Kilka tygodni temu rozpływała się nad zaletami menstruacji i tego, jak wzmacnia ona pozycję kobiet. Innym razem nazywała ją przekleństwem, wyzwaniem, o którym mężczyźni nie mają pojęcia.
Gdy o tym mówiła, Luke'owi zawsze chciało się śmiać, ale nie ośmielał się. Jeśli ktokolwiek wiedział coś o PMS, to był to facet, który miał cztery siostry. Ale Lori nie była zainteresowana jego opinią - w każdym razie nie tą, która dotyczyła kobiet. Poruszył się i oparł o szybę drugą rękę. To musiało być to, PMS, a może miała jakieś badanie kontrolne. Badanie jednak nie mogło trwać cały dzień, ale jeśli nie chciała mu powiedzieć, gdzie była, niech tak zostanie.
Teraz to go nie obchodziło.
Patrzył na samochód, który zajechał na parking; wysiadła z niego jakaś para. Obydwoje śmiali się, gdy machali sobie na pożegnanie i szli w kierunku drzwi. Niestety Lori była chora. Pewnie coś się będzie działo na terenie kampusu, warto byłoby to sprawdzić. Może jakiś koncert lub prelekcja w czytelni. Zycie było czymś więcej niż tylko klubowymi spotkaniami, bez względu na to co myślała Lori.
Myśli Luke'a poszybowały gdzieś dalej; zamknął oczy.
Gdzie mieszkała teraz Reagan? Ze swoją mamą w Nowym Jorku, oczywiście... tam gdzie uciekła 11 września. Ale czy była szczęśliwa? Czy zapisała się do jakiegoś college'u i kontynuowała studia? A może pracowała w jakiejś kawiarni i obsługiwała stoliki lub też cały czas opłakiwała ojca?
Przez myśl przebiegły mu słowa, które powiedział do mamy. „Słusznie postąpiłaś. Powinna znać prawdę". Zacisnął zęby. Nie zadzwoni do Reagan -to oczywiste. Nie teraz gdy ona już wie, jak bardzo się zmienił. Nie po jej wyraźnej prośbie, żeby mama nie wspominała mu o jej telefonie.
Ale dlaczego zadzwoniła? Czy nie wystarczy, że przez miesiące nie odbierała jego telefonów? Przekreśliła ich związek. Jakim prawem teraz go szukała?
Przyglądał się niebu nad Bloomington i czuł, że jego złość przygasa. Może chciała mu coś powiedzieć? Coś ważnego? Może coś się przydarzyło jej mamie... lub bratu?
Dostrzegł swoje odbicie w szybie i zdał sobie sprawę, jak dawno nie był u fryzjera.
Wcześniej nosił krótko przycięte włosy, zgodnie ze swoim klasycznym stylem. Ale Lori powiedziała mu, że mężczyzna z długimi włosami i brodą wygląda bardziej naturalnie, że obecnie, gdy studiuje, nie powinien tłumić w sobie własnej osobowości czy też siły, którą w sobie nosi.
Tak więc Luke zapuścił wąsy i kozią bródkę, ale musiał wyznaczyć jakieś granice. Broda denerwowała go, nawet jeśli pozbawiała go siły podczas tak istotnego, akademickiego okresu.
Cofnął się i przyjrzał uważniej własnemu odbiciu. Nawet teraz - miesiące po jego decyzji o staniu się kimś innym - miał problem, żeby rozpoznać siebie samego. Kręcone włosy, sięgające do linii szczęki, niesforna kozia bródka i rzadkie wąsy. Jedyną rzeczą, jakby trochę znajomą dla niego samego, było jego spojrzenie, wyraz oczu, którego nie był w stanie zmienić nawet 11 września.
Spojrzenie, które mówiło prawdę o jego uczuciach. Bez względu na to jak często sam siebie okłamywał, zawsze będzie kochał dziewczynę o długich blond włosach i złotym sercu; dziewczynę, która powiedział mu kiedyś, że resztę życia pragnie spędzić u jego boku. Dziewczynę, która miała nazywać się Reagan Baxter.
Gdyby tylko życie potoczyło się inaczej.
ROZDZIAŁ 4
Ashley zatrzymała się na podjeździe domu Opieki dla Dorosłych Sunset Hills. Z siedzenia obok zabrała pudełko herbaty. Obecnie była dyrektorką, więc zakupy robili inni pracownicy. Ale herbata była czymś specjalnym, obiecała ją Irvel i Edith oraz Helen. Zawsze upewniała się, czy jej nie brakuje.
W połowie drogi zatrzymała się i spojrzała na stary budynek. Skąpany w blasku ciepłego wiosennego dnia, wyglądał uroczo i spokojnie. Znowu kwitły tulipany, ale oprócz nich od strony frontowej nie było niczego, co czyniłoby dom niezapomnianym. Niczego, co skłoniłoby przejeżdżających do zatrzymania na nim wzroku.
Za frontowymi drzwiami istniał świat bólu, cierpienia i nadziei - suma tego wszystkiego składała się na terapię, której Ashley potrzebowała.
Przecież przyjęła pracę w Sunset Hills, gdzie pracowała z ludźmi cierpiącymi na chorobę Alzheimera, z jednego powodu - żeby ratować własne serce. Miała nadzieję, że dzięki opiekowaniu się słabymi i zapomnianymi, odnajdzie siebie, odnajdzie głębię, która pozwoli jej malować, miejsce, gdzie pochowała prawie całą siebie, po jej pobycie w Paryżu. Tak, praca w Sunset Hills zmieniła ją.
Dokonał tego także koszmar 11 września.
Ashley pogodziła się z Bogiem oraz ze swoją przeszłością i znowu zaczęła malować. Jej obrazy przedstawiały portrety pensjonariuszy Sunset Hills oraz pofałdowane pagórki i krajobrazy rozciągające się w Bloomington. Co kilka tygodni powstawał nowy obraz. W takim dniu jak ten miała ochotę wyrwać się z pracy i przenieść na ukwieconą łąkę, gdzie mogłaby rozstawić swoje sztalugi.
Ale w momencie gdy weszła do środka, wyczuła, że w powietrzu wisi coś niedobrego. Nowa opiekunka, Maria, podawała śniadanie Helen oraz Edith, ale miejsce Irvel było puste. Ashley powiesiła swój sweter w szafie, weszła do kuchni i schowała herbatę do kredensu. Po czym przeszła do jadalni.
- Gdzie jest Irvel?
Helen zaczęła machać w powietrzu drżącą ręką.
- Już nikt nie sprawdza tutaj ludzi. - Uderzyła dłonią w stół. - Mam tego dosyć.
Ręka Edith drżała, gdy kierowała do ust widelec napełniony jajecznicą. Jej słowa były prawie niesłyszalne i przypominały raczej mruczenie.
- Witaj... witaj... witaj.
- Wszystko w porządku, Helen. - Ashley podeszła do stołu. Nie spuszczała wzroku z nowej opiekunki. - Zostałam sprawdzona.
Helen rzuciła jej ostre spojrzenie.
- Kim jesteś? Tego właśnie chciałabym się dowiedzieć. Zjawiasz się tak późnym popołudniem, skąd więc mamy wiedzieć, czy zostałaś sprawdzona?
- Helen, ja zostałam już sprawdzona. - Jedyne chwile spokoju Helen wiązały się z wizytami jej córki, Sue. Poza nimi choroba Alzheimera rozbudzała w niej złość oraz podejrzliwość, tak jak owego ranka.
Irvel nigdy nie opuszczała śniadania. Gdy Ashley spoglądała na jej puste miejsce przy stole, nękał ją poważny niepokój. Poszła za Marią do kuchni.
- Gdzie jest Irvel?
- Nie chciałam rozmawiać o tym przy stole. - Maria zniżyła swój głos do szeptu. Jej głos brzmiał bardzo łagodnie; była pracowitą kobietą o wrażliwym sercu. Jak dotąd cudownie radziła sobie z piątką pensjonariuszy. - Irvel jest chora, podskoczyło jej ciśnienie i lekarz przykazał, żeby dzisiaj została w łóżku.
- Chora? - Ashley poczuła ukłucie w sercu. - Zajrzę do niej. Idąc korytarzem do pokoju Irvel, modliła się, żeby to nie było nic poważnego. Pensjonariusze z Sunset Hills byli dla Ashley jak rodzina: Bert, który zaczął porozumiewać się z otoczeniem. W swoim pokoju miał siodło, pozostawione tam specjalnie dla niego, żeby mógł jej polerować; Edith, która krzyczała na widok własnego odbicia, dopóki Ashley nie usunęła z jej łazienki lustra; Helen z jej huśtawką nastrojów; najnowsza pacjentka, która rzadko opuszczała swój pokój, oraz Irvel.
Wszyscy byli ważni dla Ashley, ale jej więź z Irvel była szczególna. Irvel była jej przyjaciółką, mimo że sporo czasu zajęło staruszce zapamiętanie, kim jest Ashley, i ciągle jeszcze zdarzały się dni, że jej nie poznawała. Irvel zawsze była wytworna i przyjazna - kobieta o południowym uroku, przekonana, że jej zmarły mąż wciąż żyje.
Ashley oprawiła kilkanaście fotografii Hanka i powiesiła je w pokoju Irvel. A kilka miesięcy temu namalowała jego portret. Jako kierowniczka, otrzymała od właścicielki pełne prawo kontynuowania rodzaju opieki, w której pacjenci z Alzheimerem mogli żyć przeszłością. Metodę tę nazywano terapią przeszłość-teraźniejszość.
Teraz gdy nie przypominano Irvel, że jej mąż nie żyje, była znacznie szczęśliwsza i cieszyła się lepszym zdrowiem. Aż do dzisiaj.
Ashley weszła do jej pokoju. Kobieta nie spała, wyglądała mizernie, jej ręce spoczywały bezwładnie na narzucie.
Śledziła oczami Ashley, gdy ta zbliżała się do krawędzi łóżka. Powietrze w pokoju było nagrzane i nieświeże, czuć było zapach choroby.
- Cześć, Irvel. Słyszałam, że nie czujesz się najlepiej. - Ashley pogładziła palcami czoło Irvel i odgarnęła szorstką grzywkę.
- Tak, kochanie - Irvel przełknęła ślinę, widać było, że mówienie sprawia jej trud. - Hank... Hank powiedział mi, żebym odpoczęła trochę. - Zmusiła się do pogodnego uśmiechu. - A więc tak zrobiłam.
Ashley zerknęła na nocną szafkę i dostrzegła tam szklankę soku pomarańczowego.
- Chcesz się napić Irvel? Może trochę soku?
Irvel cmoknęła kilkakrotnie ustami i oblizała jasny nalot w ich kącikach.
- Tak... byłoby cudownie, kochanie. A potem może trochę herbatki.
- Dzisiaj przyniosłam miętową herbatkę. - Ashley przytrzymała sok blisko twarzy Irvel i zgięła słomkę, tak żeby kobieta nie musiała podnosić głowy z poduszki. - Miętowa to twoja ulubiona, prawda?
Irvel opróżniła pół szklanki i wypuściła słomkę. Strużka soku spływała po jej delikatnej, pomarszczonej brodzie. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na Ashley, tak jakby wiedziała ją po raz pierwszy.
- O rany, kochanie. Masz piękne włosy. Czy ktoś ci już o tym mówił?
- Nie ostatnio, Irvel. - Ashley wzięła chusteczkę z szafki Irvel i otarła jej brodę. - Dzięki za miłą uwagę.
Przypływ energii, który pojawił się na początku, teraz równie szybko zanikał. Irvel zapadła się jeszcze głębiej w poduszkę.
- Nie rozumiem, dlaczego jestem taka zmęczona. -Zerknęła na Ashley i wysiliła się na uśmiech. - Hank zostawił mnie tutaj, żebym napiła się herbatki z dziewczętami, ale spójrz na mnie. Nie mam siły wstać.
- Wszystko w porządku, Irvel. Hank chce, żebyś odpoczęła.
- Tak. - Słowa Irvel przechodziły w bełkot, stawała się coraz bardziej senna. Ashley wiedziała, że gdy Irvel była zmęczona, potrafiła zasnąć dosłownie w ciągu kilku sekund. - Masz rację. Hank chciałby, żebym... - Oczy staruszki zamknęły się.
Ashley uśmiechnęła się na odgłos delikatnego chrapania. Pochyliła się i delikatnie pocałowała policzek Irvel. Skóra kobiety była delikatna i lekko owłosiona, jak meszek na brzoskwini. Gdy Ashley wyprostowała się, utkwiła wzrok w Irvel. Niemożliwe, żeby umierała. Nie ma nawet osiemdziesięciu lat. Ma jeszcze dużo czasu, prawda?
Oddech kobiety był trochę nierównomierny, a nawet wolniejszy niż zwykle.
Przed wyjściem, Ashley objęła dłoń Irvel swoimi dłońmi i zamknęła oczy. Boże pomóż jej z tego wyjść... proszę. Sunset Hills bez niej nigdy nie będzie takie samo.
Delikatnie położyła jej dłoń na kołdrze. - Śpij dobrze, Irvel. Śnij o swoim Hanku.
Przez resztę dnia Irvel pozostała w łóżku, podczas gdy pozostali mruczeli i spacerowali po domu. Lu, właścicielka Sunset Hills, wynajęła księgową, więc Ashley mogła spędzać więcej czasu z pensjonariuszami. Lubiła z nimi jeść i zanosić lunch Bertowi. Pomagała im podczas kąpieli i piła z nimi popołudniową herbatkę. To wszystko sprawiało jej radość.
Ale tego dnia wszystko było inaczej.
Oczywiście z powodu nieobecności Irvel, ale nie tylko. Co chwilę Ashley łapała się na myśleniu o czymś, co nie miało nic wspólnego z pracą. Dlaczego Landon nie dzwonił? Co sprawiało, że był aż tak zajęty? I co się stanie, gdy skończy się jego kontrakt w FDNY? Czy wróci do Bloomington? A jeśli tak, to czy będzie tak jak przed ich rozstaniem 11 września? Czy też jego uczucie do niej osłabło? I co z jej malowaniem?
Landon żył własnym życiem, ale ona była tutaj, ukryła się w Domu Opieki dla Dorosłych Sunset Hills, podczas gdy jej dom dosłownie pękał od obrazów, których nikt nigdy nie widział, oprócz niej i małego Cole'a.
Zasłona z niespokojnych myśli, które rodziły się w jej głowie, gęsto osnuwała jej serce, długo jeszcze po skończeniu zmiany i odebraniu Cole'a od rodziców. Pytania atakowały ją podczas drogi powrotnej do domu.
Dlaczego była inna? Wszyscy mieli jakieś plany i cele. Brooke i Peter mieli swoją rodzinę i medyczną praktykę; Erin i Sam przeprowadzają się w lecie do Teksasu, gdzie Erin miała już na oku etat nauczycielki; Kari była fotomodelką, Ryan pracował jako trener footballu, a razem mieli słodką Jessie i przyszłość tak jasną, że Ashley aż czuła ból.
Luke... no cóż, on był wyjątkiem.
Ale wszystkie jej siostry odnalazły kolejny etap swojego życia i przeszły tam, bez oglądania się wstecz. A co z nią? Ona jest w połowie, czyż nie tak? Zapomniała już o Paryżu i odnalazła wiarę, od której uciekała przez całe swoje życie. Nauczyła się, jak być dobrą matką dla swojego cudownego syna. Ale gdzieś w głębi nosiła pragnienie - od którego uciekała od chwili, gdy znalazła się w na pokładzie samolotu wylatującego z Paryża. Uciekała od niego już trzy lata, przeczyła mu, udawała, że to tylko rodzaj hobby. Ale , jej pragnienie nie ustępowało.
Wciąż czuła przynaglenie, żeby malować; było tak naturalne jak oddech. Usilne i niezaprzeczalne.
Dobrze zapowiadający się artyści zawsze prezentowali się w sieci, więc Ashley przeglądała ich strony internetowe, żeby obejrzeć kolejne dzieła sztuki. Kończyło się to zawsze tym samym wnioskiem: jej prace były równie dobre jak ich. Kolory subtelne i przemawiające; przedmioty skąpane w mieszaninie pasji i emocji oraz światła, tak iż czasami odbierało jej dech w piersiach.
Czego więc się obawiała?
I dlaczego Landon nie dzwonił?
- Okay, kochanie, jesteśmy. Zabierz swój plecak. - Zaparkowała samochód w garażu i zabrała Cole'a do domu. Usiadł na taborecie barowym naprzeciwko niej, podczas gdy ona przygotowywała jajecznicę i tosty na kolację. Rozmowa z synkiem była pierwszym w tym dniu zajęciem, które pomogło jej rozjaśnić umysł.
- Zrobiłem u babci dobrą rzeczą. Wiesz jaką?
- Posprzątałeś zabawki?
Cole zachichotał, ten dźwięk był kojący dla Ashley.
- Nie mamo, przecież robię to codziennie.
- No dobrze. - Ashley odłożyła trzepaczkę do jaj i podparła się łokciami o barek. - Co dobrego zrobiłeś?
- Modliłem się za mojego przyjaciela Landona. Serce Ashley zabiło mocniej.
- To była dobra rzecz, Cole. - Wyprostowała się i wróciła do roztrzepywania jaj w misce.
- Prosił mnie, żebym się za niego modlił, pamiętasz mamusiu? - Cole oparł rączki na blacie i przekrzywił główkę. - Więc dzisiaj modliłem się i modliłem.
Ashley wylała jajka na rozgrzaną patelnię.
- W porządku Cole, mam do ciebie pytanie. - Spojrzała na syna. - Dlaczego akurat dzisiaj pomyślałeś o modlitwie za Landona?
- Widziałem obraz, na którym namalowałaś mnie i jego, ponieważ był w salonie, tam gdzie zostawiłem mój plecak.
- I dzięki obrazowi pomyślałeś o nim?
- Nie, mamusiu, oczywiście, że nie. - Śmiech Cole'a był czystą radością. -Myślę o nim cały czas, ponieważ to mój najlepszy przyjaciel.
- Naprawdę?
Ashley nie znosiła tego niepokoju, który budził się w jej sercu na wspomnienie imienia Landona i jego więzi z jej synem. Co będzie, jeśli on nie wróci? Jeśli ona i Cole nie są częścią jego życiowych planów? Nie może pozwolić, aby Cole myślał o Landonie w taki sposób. Ale tylko Bóg mógł jej pomóc.
- Tak. - Cole wzruszył ramionami. - Ale czasami zapominam się pomodlić. - W jego oczach znowu pojawił się blask. - Dlatego to dobrze, że zobaczyłem twój obraz, mamusiu. Ponieważ on mi o tym przypomniał.
Ashley przez moment mieszała jajka.
- Cole, uważasz, że moje obrazy są dobre?
- Oczywiście, że tak. - Zeskoczył z taboretu, podbiegł do Ashley i wtulił się w nią. - Wiesz, co babcia mówi o twoich obrazach, mamusiu?
Ashley zesztywniała. W ciągu minionych lat dużo rozmawiały z mamą o jej malowaniu, ale rodzice nigdy nie myśleli o tym poważnie. Gdy była w szkole średniej, na jej nowy obraz reagowali uśmiechem i potakiwali głowami. A Elizabeth mówiła: - Czy myślałaś już o tym, co chcesz studiować? Ten czas czeka już na ciebie, tuż za rogiem.
Gdy jako główny przedmiot wybrała sztukę, komentarze zmieniły się.
- Widzisz siebie jako nauczyciela plastyki, Ashley, lub pracownika galerii? Ciągle masz czas na zmianę decyzji w kierunku czegoś bardziej praktycznego. Ekonomia lub pedagogika, coś w tym stylu.
Potem był koszmar Paryża.
Elizabeth od początku była przeciwna temu wyjazdowi. W końcu uległa naciskom Johna i zgodziła się. Gdy Ashley wróciła rok później, w ciąży i gotowa wyrzucić swoje sztalugi, Elizabeth nigdy nie wspomniała ani słowem, że jednak miała rację. Nie musiała. Życie Ashley boleśnie pokazało tę prawdę.
Gole pociągnął Ashley za rękaw.
- Mamusiu, słyszysz mnie? Nie chcesz wiedzieć, co babcia powiedziała o twoich obrazach?
Ashley spojrzała na swojego synka i uśmiechnęła się łagodnie.
- Oczywiście, że tak, skarbie - wstrzymała oddech. - Co powiedziała babcia?
- Powiedziała... - Uśmiech Cole wypełnił całą jego buzię - że powinny być w muzeum.
- Masz na myśli muzeum? - Jej mama tak twierdzi, czy to możliwe?
- Tak właśnie powiedziałem, mamusiu. - Cole skoczył do tylnych drzwi. - Muzeum. - Uniósł brwi. - Czy do kolacji mogę pobawić się w ogrodzie?
Ashley oparła się o blat i wzięła szybki wdech.
- Oczywiście, zawołam cię, gdy będzie gotowa.
Gdy Cole wyszedł, Ashley wyłączyła palnik pod patelnią i poszła do salonu, gdzie przy ścianie stały oparte o siebie jej obrazy. Sztalugi stały w kącie, przypominając o prawdzie, która ścigała ją przez cały dzień.
Jej marzenia ciągle żyły.
Żyły w niej i oddychały, tak długo jak malowała, a czasami - w dni takie jak ten - głośno wołały.
Mama uważa, że jej obrazy powinny znaleźć się w galerii? Dlaczego nigdy jej o tym nie powiedziała? Ashley nie mogła przypomnieć sobie choćby jednego razu, gdy podeszła do jej obrazów i obejrzała je. Jak to możliwe, że zachwycała się nimi razem z Cole'em?
Nagle jej duszę przeszyło bolesne wspomnienie: Jean-Claude Pierre wyśmiewający się szyderczo z jej najlepszego wówczas obrazu: „To śmieci, Ashley. Amerykańskie śmieci, i nic więcej".
Zacisnęła pięść i przyłożyła ją do głowy. Nie, to nie była prawda. To nie jest prawda.
Zabierz ode mnie te wątpliwości, Panie. Pomóż mi w to uwierzyć... w dar, który mi dałeś.
Jak szept wiosennego wiatru, igrającego w liściach wiązów przed jej domem, w jej myślach błysnęła myśl przypominająca o wersecie z Biblii: „Z ochotą służcie, jak gdybyście służyli Panu, a nie ludziom".
Te słowa zacytował Ryan Taylor, gdy rodzina Baxterów był zgromadzona przy stole na wspólnym obiedzie. Używał ich, motywując swoich podopiecznych, chociaż w publicznej szkole praktycznie nie należało wspominać o Bogu.
Ale tutaj... i teraz... Bóg przywiódł jej te słowa na myśl tylko dla niej, dla niej samej.
Cokolwiek robi, musi wkładać w to całe serce. Wychowanie Cole'a, opiekowanie się pensjonariuszami z Sunset Hills, zarabianie na życie dla niej i dla Cole'a.
Tak, i nawet malowanie. A może szczególnie malowanie.
Podeszła do obrazu przedstawiającego Landona w mundurze oraz Cole'a, który wyglądał tak, jakby odkrył największy na świecie skarb. Powinien znaleźć się w muzeum, czyż nie tak? Na ścianie obok obrazów innych wielkich artystów.
Landon podążył za głosem serca do Nowego Jorku, żeby gasić tam pożary. Jego najlepszy przyjaciel Jalen prosił go, żeby tam przyjechał. Po 11 września, Landon wiedział, że jego przyjaciel zaginął. Ale odnalezienie jego ciała na gruzowisku Strefy Zero zajęło mu prawie dziewięćdziesiąt dni. Wtedy plany Landona zmieniły się.
- Rok w Nowym Jorku - tak jej powiedział. - Zrobię to, gdyż Jalen chciał, żebym tam pracował, poświęcę temu jeden rok.
A czego pragnęła ona, już od dawna? Chciała być znaną artystką, widzieć kolejki do swoich obrazów, ludzi targujących się i płacących tysiące dolarów, żeby zabrać jedno z jej dzieł do domu. Przenosiła wzrok na kolejne obrazy, jeden za drugim...
Wcześniej sfotografowała je i skatalogowała na jednym z komputerowych plików i to wszystko, czyż nie tak? Więc jeśli pragnie być artystką, to dlaczego ukrywa swoje obrazy w salonie? Czy to miał na myśli Bóg, mówiąc o wkładaniu serca w pracę? Podczas gdy nikt - nawet jej mama - nigdy nie oglądał tych prac?
Odpowiedź była jasna, wyraźnie ją słyszała.
W Bloomington było kilka galerii, rozrzuconych po paru uroczych sklepach niedaleko kampusu. Ale jedynym miejscem, oprócz Paryża, w którym najbardziej pragnęła zobaczyć swoje obrazy, był Nowy Jork. Na Dolnym Manhattanie, na Broadwayu lub na Fifth Avenue czy też na jednej z ulic sąsiadujących z Central Parkiem lub Metropolitan Art Museum.
I w tym momencie Ashley wiedziała już, co musi zrobić.
Myślała o tym, gdy wróciła do kuchni i przygotowywała kolację dla Cole'a. Myślała o tym, gdy kładła go do łóżka oraz przez całą noc, gdy wyobrażała sobie, jak to zrobi, z kim musi porozmawiać i co ma powiedzieć.
Nazajutrz miała wolny ranek oraz konkretny plan działania.
Gdy Cole bawił się w ogrodzie, usiadła przy komputerze i zrobiła obszerną listę galerii z Nowego Jorku. Potem zadzwoniła do każdej i wyjaśniła swoją sytuację. Przedstawiła się jako artystka, która przebywała w Paryżu, i która ma u siebie mnóstwo oryginalnych obrazów.
Odpowiedzi były różne:
- Nie mamy już miejsca.
- Galeria obok szuka nowych talentów. Proszę do nich zadzwonić.
- Cztery lata doświadczeń ze współpracy z jakąś galerią są warunkiem zainteresowania z naszej strony.
Ale Ashley nie poddawała się. Przez następny tydzień wykorzystywała każdą wolną chwilę na telefonowanie do galerii. Każdego mijającego dnia musiała walczyć ze zniechęceniem, walczyć z opinią Jeana-Claude'a Pierre'a, którą ciągle miała w uszach, i z faktem, że od powrotu z Paryża nie miała odwagi zanieść choćby jednego ze swoich obrazów do którejś z lokalnych galerii. Jeśli chce walczyć - tak jak Landon z ogniem, tak jak pracowała Kari, żeby pomagać innym, i Erin, która uczyła, oraz tak jak Brooke, która była lekarzem - to nie może pozwolić, żeby kilka odmów ją zatrzymało. Pod koniec drugiego tygodnia wydzwaniania coś zrozumiała.
- Czy ma pani stronę internetową?
Strona internetowa! Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi i musiała się pilnować, żeby nie mówić za szybko. Miała wszystkie materiały potrzebne do strony internetowej. Mężowi Erin, Samowi, nie zajmie to więcej niż kilka godzin - utworzenie jej strony i umieszczenie tam cyfrowych zdjęć obrazów.
- Będę miała pod koniec tygodnia. - Zamknęła oczy i uśmiechnęła się. -Ale jeśli pani chce, mogę przesłać kilka zdjęć mailem.
Kobieta po drugiej stronie ziewnęła, i w słuchawce dało się słyszeć typową reakcję.
- Hmmm, mailem. Dobrze. Oczywiście. - Wyrecytowała adres. - Proszę mi je przesłać, odezwę się do pani w ciągu kilku tygodni.
Ashley rozłączyła się, wysłała mailem dziesięć zdjęć swoich najlepszych obrazów do galerii w Nowym Jorku, a dziesięć minut później rozmawiała z Samem, przekonując go, żeby wpadł do niej po pracy i zabrał ze sobą Erin. Ashley przygotuje kolację i pogada sobie z Erin, gdy Sam będzie projektował stronę internetową.
- Już najwyższy czas, Ashley. - Był w pracy, ale nie śpieszyło się mu.
- Co masz na myśli? - Usiadła wygodnie na krześle, oszołomiona liczbą rozmów, które przeprowadziła dzisiaj przez telefon.
- Świetnie malujesz. - Zawahał się. - Już dawno powiedziałem Erin, że jesteś szalona, przetrzymując swoje obrazy w salonie, podczas gdy powinny podbijać świat. Bardzo chętnie zrobię ci stronę internetową.
- Naprawdę? Ty... ty powiedziałeś tak Erin? - Przeczesała palcami swoje krótkie włosy. Dlaczego jej tego nigdy nie powiedział? - Naprawdę tak uważasz?
- Cała rodzina tak myśli - zaśmiał się. - Ale nikt nie chciał ci tego powiedzieć.
Ashley otworzyła usta.
- Cała rodzina?
- Oczywiście. - Sam głośno westchnął. - Dużo o tym rozmawialiśmy, gdy nie było cię w pobliżu.
- Jak to się stało, że nigdy mi o tym nie powiedzieliście? Sam zamilkł.
- Chcesz znać prawdę?
- Koniecznie. - Ashley czuła, że jej twarz pobladła. Jej rodzina cały czas w nią wierzyła, a nikt nie wspomniał jej o tym ani słowem.
- Ponieważ, Ashley, cokolwiek wydarzyło się w Paryżu, musiało to być straszne. Wróciłaś jako zupełnie inna osoba. - Szczerość, która pobrzmiewała w jego głosie, sprawiła, że mocniej ścisnęła słuchawkę. - Jeśli tak się stało z powodu malowania, to znowu może cię to spotkać. A nikt z nas nie chce, żeby tak było.
Skończyli rozmowę. Ashley stanęła przy oknie i przyglądała się Cole'owi. To nie malowanie sprawiło, że była nieszczęśliwa w Paryżu. Ale jej złe wybory.
A teraz... to coś więcej niż mogła sobie wyobrazić. Całej rodzinie podobały się jej obrazy, a nawet myśleli o tym, że powinny znaleźć się w galerii lub w muzeum. Ale nie mówili jej o tym, nie chcąc jej zranić.
Ashley nie wiedziała, czy ma się śmiać, czy płakać. O ile szybciej mogłaby zacząć gonić swoje marzenia, gdyby zdawała sobie sprawę, że jej obrazy wzbudzają chociażby drobne zainteresowanie? Oczywiście, podobały się Ryanowi oraz Landonowi, ale była przekonana, że próbują być mili. Jej rodzice - to byli jej krytycy, i gdyby powiedzieli jej chociaż raz, że jest w tym wystarczająco dobra, być może nie wyjechałaby wtedy do Paryża. Być może zrozumiałaby, że nie potrzebuje roku za granicą, skoro tutaj, w Stanach było tyle galerii, znanych na całym świecie.
Myślała o szaleństwie tego wszystkiego przez cały wieczór, aż do przyjazdu Erin i Sama. Byli spóźnieni o pięć minut, gdy zadzwonił telefon.
- Słucham? - Wcisnęła słuchawkę pomiędzy ramię a ucho i pochyliła się, żeby zapalić stojącą na środku stołu świecę. Cole bawił się obok klockami lego. Ruchem ręki pokazała mu, żeby zabrał je do swojego pokoju.
- Pani Baxter? - Głos charakteryzował się nowojorskim akcentem. -Rozmawiałyśmy dzisiaj rano.
Ashley dzisiejszego ranka rozmawiała z około pięćdziesięcioma osobami. Przełknęła ślinę i skierowała się do kuchni.
- Tak... w czym mogę pomóc?
- Wysłała mi pani mail. Nazywam się Wellington - przerwała na moment. -Muszę powiedzieć, że jesteśmy pod wrażeniem pani obrazów.
Ashley po omacku odnalazła taboret, udało się jej jakoś usiąść. Przecież kobieta powiedziała, że zadzwoni za kilka tygodni.
- Dziękuję, pani Wellington.
- Wraz z mężem prowadzimy galerię, tutaj, na Manhattanie. Prosił mnie, żebym zadała pani pytanie.
- Proszę bardzo - odpowiedź Ashley była szybka, zbyt szybka.
Powoli wypuściła powietrze przez zaciśnięte zęby. Uspokój się Ashley, weź się w garść.
- Pani Baxter, jesteśmy poważną galerią. Żadne imitacje nie wchodzą w grę.
- Z cała pewnością. - Ashley pochyliła głowę. - Co dokładnie ma pani na myśli?
- Mówiąc szczerze, musimy mieć pewność, że obrazy są oryginalnymi dziełami. To oznacza, że nie skopiowała ich pani, ani nie użyła żadnych komputerowych technik.
Ashley zaczęła się śmiać, ale natychmiast zatkała sobie usta i powstrzymała się.
- Chce pani wiedzieć, czy moje obrazy są oryginalne?
- Zarówno ja, jak i mój mąż. - Z tonu jej głosu, Ashley wywnioskowała, że już kiedyś zostali oszukani.
- Tak. - Serce Ashley przyśpieszyło, miała wrażenie, że podłoga osuwa się jej spod nóg. - Tak dokładnie wyglądają i są oryginalne. Jak najbardziej. -Miała ochotę podskoczyć i zacząć krzyczeć. Co z tego, że zadawali jej trudne pytania? Znała odpowiedzi. Poza tym, jeśli pytali się o fałszerstwo, to mogło oznaczać tylko jedno.
Jej prace spodobały się im!
- A zatem - kobieta odchrząknęła - chcielibyśmy, żeby przyjechała pani do galerii w przyszłym tygodniu i przywiozła ze sobą trzy obrazy.
Wymieniła trzy tytuły jej najlepszych obrazów. Ashley chwyciła długopis i zanotowała wszystko na karteczce, która leżał obok telefonu. Nie mogła się skupić.
Kobieta zapytała niepewnie.
- Czy to będzie możliwe?
Ashley miała wrażenie, że cały pokój wiruje. Czekała całe lata, pragnąc realizować swoje marzenia, a teraz... nowina o jej rodzinie, pomysł ze stroną internetową, telefony do kilkudziesięciu nowojorskich galerii i w końcu ta rozmowa. Nagle uświadomiła sobie, że nie dała jeszcze kobiecie odpowiedzi i powstrzymała śmiech.
Boże, Ty to sprawiłeś. Tobie zawdzięczam to wszystko.
- Tak, oczywiście. Muszę tylko ustalić, kiedy będę mogła przyjechać; potem do państwa zadzwonię.
- Cudownie. - Głos kobiety był bardziej uprzejmy niż na początku. Podała Ashley dokładny adres galerii - mały, tradycyjny sklep w zachodniej części Górnego Manhattanu, niedaleko Central Parku. - Proszę zapytać o mnie w recepcji.
Ashley obiecała, że tak zrobi. Gdy tylko się rozłączyła, usłyszała dzwonek u drzwi. Pobiegła, pociągnęła za klamkę i stanęła na progu, wybałuszając oczy na Erin i Sama.
- Ash, o co chodzi? Wyglądasz na śmiertelnie przerażoną. - Erin otworzyła drzwi z siatką przeciw owadom i weszła do środka. Sam podążył za nią. Obydwoje czekali na odpowiedź.
- Nie uwierzycie! - Ashley cofnęła się o kilka kroków i zaczęła skakać po salonie, wyrzucając w górę pięści. - Zabieram moje obrazy do Nowego Jorku!
ROZDZIAŁ 5
John Baxter rzadko pracował nocami.
Był lekarzem w Bloomington już na tyle długo, że na nocnych dyżurach zastępowali go młodsi koledzy z kliniki. Ale dzisiejszego wieczoru było inaczej.
Jeden z jego pacjentów - mężczyzna, który podobnie jak John należał do Rady Starszych w kościele - dwa dni wcześniej został poddany zabiegowi wszczepienia bypassów. Obecnie znajdował się na oddziale intensywnej opieki medycznej. Stan był stabilny, ale John chciał się upewnić, jak czuje się jego przyjaciel.
Dochodziła siódma, gdy wysiadł z windy i skierował się do pokoju pielęgniarek. Na białej tablicy, wiszącej na ścianie, widniały nazwiska oraz informacje o stanie pacjentów z poszczególnych oddziałów. John zerknął na listę i zobaczył, że stan jego przyjaciela poprawił się.
Właśnie miał się odwrócić, żeby iść do pokoju mężczyzny, gdy coś zwróciło jego uwagę. Na liście widniały informacje o Lori Callahan.
Czy to przypadkiem nie była dziewczyna Luke'a?
Dlaczego była w szpitalu? I do tego na oddziale intensywnej terapii? Obrócił się i spojrzał na jedną z pielęgniarek za kontuarem.
- Lori Callahan? Czy to młoda kobieta, mniej więcej około dwudziestu, dwudziestu jeden lat?
Pielęgniarka przez chwilę przyglądała się tablicy.
- Tak, chyba tak. To nowa pacjentka, panie doktorze. Sprawdzę jeszcze raz. W stercie dokumentów obok odnalazła te, których szukała.
- Tak... dwadzieścia jeden lat, mieszka w kampusie. - Pielęgniarka kontynuowała przeglądanie raportu. - Powiedziała, że studiuje w systemie dziennym.
John cofnął się o dwa kroki, był oburzony. Jego syn mieszkał z dziewczyną, która była na tyle chora, że znalazła się na oddziale intensywnej terapii szpitala św. Anny, i nikt o tym nie wiedział w rodzinie Baxterów? Ostatecznie, przecież był lekarzem. Gdyby Lukę zadzwonił, mógłby coś zrobić, żeby jej pomóc.
Więc jest gorzej niż myślał. Przepaść pomiędzy Lukiem a resztą rodziny powiększała się wraz z każdą mijającą godziną.
- Czy mogę zerknąć?
John wyciągnął rękę po raport. Prawdopodobnie dziewczyna miała jakieś ostre zatrucie pokarmowe lub zapalenie płuc, a może jakąś przewlekłą infekcję bakteryjną. Studenci college'u rzadko kończyli na OIOM-ie. Przejrzał kartę przyjęcia na oddział, z jej nazwiskiem i adresem - tym samym pod którym mieszkał Lukę - oraz datą urodzenia, i dosłownie w ułamku sekundy znalazł diagnozę - jego serce omal nie stanęło. To niemożliwe.
Lori Callahan miała zapalenie macicy w wyniku powikłań poaborcyjnych. Poaborcyjnych?
Informacje musiały być pomylone, a może ona wcale nie była dziewczyną Luke'a? Ponieważ bez względu na to jak bardzo Lukę się zmienił, nigdy nie zgodziłby się na coś takiego. John zamknął raport. Miał mokre czoło, trzęsły mu się kolana. To musiała być jakaś pomyłka.
Pielęgniarka przyglądała mu się, czekając na teczkę.
- Doktorze, czy wszystko w porządku? John oddał dokumentację i oparł się o ladę.
- Czy ktoś jest z dziewczyną?
Jeśli Lukę był częścią tego wszystkiego, jeśli dziewczyna na oddziale była tą samą, z którą mieszkał i była z nim w ciąży, a on zgodził się na aborcję, to musi tam być, siedzieć przy niej i czuwać, rozpaczliwie pragnąc, aby z tego wyszła.
- Nie doktorze, ta młoda kobieta jest sama. Otworzyła teczkę i przerzuciła kilka kartek.
- Najwyraźniej sama przyjechała na izbę przyjęć. Notatka mówi, że prosiła, aby nikogo nie powiadamiać.
- Rozumiem. - John odszedł od lady. - Dziękuję. Zanim wyjdę, zajrzę do niej.
W oczach pielęgniarki odbijała się ciekawość, i przez chwilę John obawiał się, że zaraz zapyta go, dlaczego tak się interesuje Lori Callahan i dlaczego tak się zmartwił po przejrzeniu jej teczki. Ale pielęgniarki pracowały według bardzo jednoznacznie określonych zasad, i kobieta pokiwała jedynie głową, po czym wróciła do pracy.
John szedł korytarzem. Jego umysł i ciało znajdowały się jakby w transie. Dlaczego akurat teraz zjawił się w szpitalu? Zmrużył oczy, żeby odeprzeć lawinę strachu, która wisiała nad nim. Jego przyjaciel z kościoła - no właśnie. Skręcił do jego pokoju; mężczyzna spał. John przejrzał jego kartę, sprawdził nacięcie na klatce piersiowej i pomodlił się za niego.
Gdy skończył, nie pamiętał ani jednego słowa, które wypowiedział.
Na końcu korytarza zatrzymał się przed jedną z toalet, po czym wpadł do środka i zamknął się. Oparł się o ścianę i mocno zacisnął powieki. Nie mógł przestać myśleć o diagnozie dziewczyny: tkwiło w niej jakieś wynaturzone diabelskie szyderstwo, mające doprowadzić go do szaleństwa. W jego umyśle kłębiły się potężne emocje - żal, poczucie winy i smutek. Wyrzuty sumienia i złość oraz rozpacz. Lori miała aborcję?
Co do licha myślał sobie Luke? Jak mógł do tego doprowadzić? A potem zostać w domu, podczas gdy ona walczyła o życie na oddziale intensywnej opieki medycznej? Jaki charakter miał jego syn? Po całym doświadczeniu wiary i dobra, których przez tyle lat dotykał pod dachem Baxterów? Tak, było znacznie gorzej niż przypuszczał.
Przyjął nieobecność Luke'a w rodzinie oraz decyzję o przeprowadzce do Lori jako pewien etap, rodzaj ekstremalnego wstrząsu po 11 września. Ale nigdy nie pomyślałby, że tak to się skończy.
John otworzył oczy, podszedł do umywalki i oparł się o nią.
Ojcze nigdy nie myślałem, że tutaj się znajdę. Nigdy nie myślałem, że będę musiał walczyć z czymś takim i cóż... nie wiem co mam robić. Daj mi mądre słowa, gdy będę rozmawiał z Lukiem. Spraw, żeby mnie wysłuchał. Proszę, Boże... proszę.
Z dziewczyną nie było najlepiej. Przed podjęciem kolejnych kroków, John chciał do niej zajrzeć. Zajmie się tym, bez dwóch zdań. Być może za bardzo się poddał w ciągu ostatnich miesięcy, pozwalając, aby Luke wkroczył na drogę wiodącą prosto do własnej destrukcji. Ale jego syn mógł zrobić przynajmniej tyle, żeby czuwać przy dziewczynie. John zamierzał mu to wygarnąć, nawet jeśli Luke będzie miał mu za złe, że się wtrąca.
Uspokajając się powoli, John opuścił toaletę i poszedł do pokoju Lori. Jej łóżko znajdowało się tuż obok drzwi. Nie znał dziewczyny, ponieważ Luke nigdy mu jej nie przedstawił.
- Czy ona się nas boi, synu? - zapytał go podczas ich ostatniego spotkania, gdzieś w styczniu. - Zawsze przyprowadzałeś swoich przyjaciół do domu, żebyśmy mogli ich poznać.
- Nie tym razem, tato. - Znużony śmiech Lukę zdenerwował Johna. -Zmusisz ją zaraz do słuchania wywodów o twoim Bogu.
- To nie w porządku synu. Przynajmniej daj nam szansę. Ale Lukę był nieustępliwy.
- Nie chcę, żebyś poznał Lori, dopóki nie zaakceptujesz nas, takich jakimi jesteśmy.
John podszedł po cichu do łóżka dziewczyny i przyglądał się jej. Przyjaciel rodziny Baxterów był wykładowcą na Uniwersytecie Stanu Indiana, w ostatnim semestrze Lori była w jego grupie.
- To wojowniczka, John. Zawsze zbuntowana, przodująca w kampusie aktywistka - mężczyzna zmarszczył czoło. - To ostatnia osoba na ziemi, którą widziałbym u boku Luke'a, i odwrotnie.
John spojrzał na monitor, a potem jego wzrok znowu spoczął na Lori. Teraz nie przypominała wcale wojowniczej aktywistki. Miała gładką, delikatną cerę, długie ciemne rzęsy, z zamkniętymi oczami wyglądała na dwunastoletnią dziewczynkę. Wyobrażał sobie, że jest wyższa, tak jak Reagan. Ale młoda kobieta leżąca w łóżku miała niewiele ponad metr pięćdziesiąt wzrostu.
Gdy John przyglądał się jej, uświadomił sobie, że ta słaba pacjentka stała się dla niego wrogiem, kobietą, która odciągnęła Luke'a od wszystkiego, w co kiedyś wierzył, tą, która przekonała go, żeby porzucił swoje przekonania i poszedł za nią, przyłączając się do klubów, z których jeszcze rok temu by się śmiał.
Ale tak naprawdę dziewczyna, która leżała przed nim, nie była wcale jego wrogiem. Kupiła jakiś stek bzdur, wymieniła zdrowy rozsądek na odpowiedź, która wcale nią nie była. Raczej była ofiarą swoich złych wyborów, podobnie jak Luke. A teraz... jeśli dojdzie do siebie po aborcji, będzie musiała zmagać się z kolejnym zestawem kłamstw.
John spojrzał na kartę. W ciągu ostatnich kilku godzin temperatura wzrosła do trzydziestu dziewięciu stopni i wcale nie opadała. Lekarz mający dyżur podłączył ją do kroplówki, podał leki przeciwbólowe oraz silne antybiotyki o szerokim spektrum działania. Następne dwanaście godzin było decydujące. Jeśli infekcja przeszła do krwi, mogli ją nawet stracić.
Więc gdzie jest Luke?
Dziewczyna poruszyła się; z jej spierzchniętych ust wydobył się jęk. Twarz wykrzywił grymas świadczący o ogromie przytłaczającego ją bólu. John dotknął jej dłoni.
- Wszystko w porządku Lori. Wyjdziesz z tego. Poruszyła się znowu, tak jakby usłyszała jego słowa.
Jego syn mieszkał z tą młodą kobietą już od kilku miesięcy, jednak John niewiele o niej wiedział oprócz tego, że pochodziła z rodziny, która skłaniała się ku ateistycznemu światopoglądowi. Słyszał także, że Lori popiera lewicowe ugrupowania oraz organizacje, które głosiły idee New Age.
Wciąż jednak istniały dwa niezaprzeczalne fakty: dziewczyna jest dzieckiem Bożym i kocha Luke'a. To oznaczało, że John patrzył na nią jak na własne dzieci. Delikatnie ścisnął jej dłoń, zamknął oczy i zaczął się modlić.
- Boże, błagam Cię, połóż swoją miłosierną rękę na Lori i obdarz jej ciało swoim uzdrawiającym tchnieniem - wyszeptał cicho, a gorąco, które biło od Lori, wypełniło powietrze pomiędzy nimi. - Pomóż jej to przetrwać, Panie, i przebacz jej, ponieważ... - Głos Johna załamał się. Dziecko, które usunęła, było jego wnukiem. Córką lub synem Luke'a, którego nigdy nie pozna.
John nie czuł do niej pogardy. - Przebacz jej Boże, ponieważ została okłamana. Jestem przekonany, że nie wiedziała, co robi. Uzdrów nie tylko jej ciało, ale także jej serce. Przebacz także Luke'owi. Dziękuję Ci.
John wyprostował się i puścił dłoń Lori. Żaden powód nie mógł usprawiedliwić nieobecności Luke'a. John spojrzał na zegarek i zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, gdzie jego własny syn może przebywać o siódmej trzydzieści tego dnia.
Wziął głęboki wdech i grzbietem dłoni otarł czoło. W tym co zamierzał zrobić, nie było miejsca na nerwy. Był przekonany o słuszności swojej decyzji i modlił się, żeby Lukę zechciał go wysłuchać i zrozumieć. Nie mógł już dłużej stać z boku i czekać, aż wszystko samo się ułoży.
Nawet jeśli Lukę miałby go za to znienawidzić.
Lukę miał przed sobą rozłożony podręcznik z politologii, ale nie był w stanie skupić się na tekście.
Było w nim coś o systemie sądowym i powodach, dla których sędzia może zostać usunięty ze swojego urzędu. Ale Lukę nie mógł zebrać myśli, jednak tym razem nie przyczyniła się do tego ścigająca go przeszłość.
Lori znowu zniknęła, i nie miał pojęcia, gdzie mogła być. Poniedziałek spędziła w gabinecie u lekarza, we wtorek została w domu z powodu bólu pleców. Napięcie przed-miesiączkowe... to musiało być to. Zanim obudził się dzisiejszego ranka, już jej nie było. W środę zaczynała zajęcia o dziesiątej. Więc dokąd poszła?
Lukę zadawał sobie to pytanie przez większą część popołudnia. Czyżby spotykała się z kimś innym? Zaangażowała się w klubie lub grupie, której poświęcała cały swój czas? Jeśli tak, dlaczego mu o tym nie powiedziała? Umówili się, że ich związek będzie otwarty. Lori powiedziała, że ich wewnętrzne jestestwa nie będą wolne, dopóki ich relacje nie będą luźne. Luke zgodził się na to, właściwie nie obchodziło go, co robi Lori. Nie kochał jej.
Ale jeśli miała coś innego, co pochłaniało jej czas, przynajmniej mogła mu o tym powiedzieć. Znowu skupił wzrok na podręczniku, ale trzy wiersze dalej przerwał czytanie. Nie zapamiętał ani jednego słowa, i to nie z powodu dziwnego ostatnio zachowania Lori.
Ale z powodu Reagan.
Odsunął krzesło, oparł łokcie na udach i schował głowę w dłoniach. Dlaczego zadzwoniła? Czyżby poczuła się samotna? Przecież przestała go kochać od tamtej nocy, gdy byli razem. Jeśli chciała mu coś powiedzieć, miała setki okazji, gdy próbował się do niej dodzwonić.
Ale teraz? Jakie dobro mogło wyniknąć z ich rozmowy? Czy ona myśli, że będzie siedział bezczynnie i czekał na nią? Że będzie chodził do kościoła i wierzył, że Bóg jest dobry?
Z pewnością nie.
Luke znowu przysunął się z krzesłem do biurka. Jutro rano ma test z politologii. Musi się przyłożyć, albo nie zaliczy. Położył bliżej książkę i właśnie znalazł miejsce, na którym skończył, gdy usłyszał pukanie do drzwi.
Uniósł wzrok i ściągnął brwi. Kto u licha?... Nikogo się nie spodziewał. A Lori miała własne klucze. Wstrzymał oddech. To nie mogła być mama. Była już u niego dwa razy, ze świeżo pieczonymi bananami w cieście i stosem listów.
- Mamo - powiedział ostatnio - najpierw musisz zadzwonić. Zasługuję na prywatność.
Obiecała mu: żadnych niezapowiedzianych wizyt. A więc, kto to mógł być?
Luke wstał, przeszedł pokój i otworzył drzwi. Przed nim stanęła nie mama, ale ojciec. Przez ułamek sekundy, Luke omal nie podszedł do niego. Nie dlatego, że chciał go uściskać, być blisko niego, zwierzyć mu się, ale dlatego że tak reagował wcześniej. Tyle razy obejmował tego mężczyznę, że wydawało się to czymś zupełnie naturalnym. Przytulał się do ojca za każdym razem, gdy byli razem. Ale nie teraz.
- Cześć. - Lukę nie poddawał się; w jego szorstkim głosie pobrzmiewała domieszka rozczarowania oraz ciekawości. Ojciec uszanował jego życzenie, i przez ostatnie kilka miesięcy trzymał się z daleka. Lukę nie mógł znaleźć ani jednego powodu, dla którego teraz przed nim stał. Jednak cofnął się i otworzył szerzej drzwi.
- Wejdź.
- Dziękuję. - Rzeczowy ton głosu ojca graniczył ze złością. Weszli do salonu. Lukę zajął miejsce naprzeciw ojca.
- A więc, co cię sprowadza? - Lukę splótł dłonie.
- Lori. - Jego ojciec wypowiedział jej imię tak szybko, że Lukę poczuł się, jakby dostał pięścią.
- Nie ma jej tutaj - odpowiedź Luke'a była równie szybka.
Pewnie ojciec znudził się już czekaniem na odwiedziny Luke'a, więc przyszedł, żeby porozmawiać z Lori i wyjaśnić jej, że jego syn zabawił u niej wystarczająco długo, i że nadszedł już czas, żeby wrócił do domu. Zamierzał właśnie wygarnąć ojcu, jak śmieszne są jego oczekiwania, gdy on przeszył go wzrokiem tak, że aż go to zabolało.
- Wiem, gdzie ona jest. - Na twarzy Johna malowało się oburzenie. -Właśnie stamtąd wracam. - Gwałtownie wypuścił powietrze przez nos. - To raczej ja mogę zapytać, co tutaj robisz?
Lukę zmrużył oczy. O czym mówił jego ojciec? Jak to możliwe, że widział się z Lori?
- Lori jest w szkole. Wątpię, żebyś ją spotkał.
Trwało to pół minuty, jednak stopniowo, tak jak wschodzące słońce pojawiało się nad farmami w Bloomington, na twarzy ojca zagościł wyraz zrozumienia.
- Ty... o niczym nie wiesz?
- To znaczy?
- O tym, jak poważny jest jej stan.
Z gardła Lukę wydobył się pusty śmiech.
- O czym ty mówisz?
- Synu, Lori... - Wstał i odszedł kilka kroków dalej, po czym wrócił. - Ona jest w szpitalu, synu. Jest bardzo, bardzo chora.
- Ona nie jest chora. - Ojciec musiał się pomylić. - Ostatniej nocy czuła się dobrze. Musiałeś ją z kimś pomylić.
John usiadł i spojrzał na niego. Jego oczy wyrażały taką złość, jakiej Lukę nigdy jeszcze u niego nie widział.
- Myślisz, że wszystko wiesz, wielki Luke'u Baxterze, dojrzały na tyle, aby podejmować własne decyzje. - John przerwał. - Ale nie wiesz, że dziewczyna ma infekcję po aborcji.
Lukę otworzył szeroko usta. Poczuł serce w gardle. Aborcja? Po aborcji? O czym mówił jego ojciec?
- Ja... co chcesz przez to powiedzieć?
- To nie zdarza się często. - John machnął ręką w powietrzu. - Ale czasami, infekcja jest na tyle silna... że tracimy młodą pacjentkę.
- Aborcja. - Lukę poczuł, że zasycha mu w gardle. Oblizał usta. - Lori nie miała żadnej aborcji. - To wszystko co mógł powiedzieć, żeby nie spaść z krzesła. - To musiała być jakaś inna dziewczyna.
- Lori Callahan - głos Johna był podniesiony, pełen oskarżeń. - Czy nie tak się nazywa?
- Nie... to znaczy tak. Ale myślę... - Lukę wstał i energicznie podszedł w stronę okna. Gdy mówił dalej, stał plecami do ojca. - Tak się nazywa, tato, ale to nie ona. - Spojrzał na ojca przez ramię. - Ona jest w szkole.
- Nie powiedziała ci. - Na twarzy Johna pojawiło się zrozumienie, a gniew zniknął z jego oczu. Zabrzmiało to tak, jakby się ucieszył. - Nie mogę uwierzyć, że ci nie powiedziała. - John zmrużył oczy, a kiedy znowu przemówił, jego głos był spokojniejszy, zrezygnowany. - Na jej karcie, jest twój adres, synu.
W głębi serca, Lukę walczył z lękiem i złością, które go atakowały; nie potrafił nic powiedzieć. Jakim prawem jego ojciec przyszedł tutaj? Czy był dzieckiem, niegrzecznym chłopcem, który naruszył godzinę policyjną i złamał kilka przykazań Baxterów?
John wstał i podszedł bliżej; w jego oczach krzyczało rozczarowanie.
- Lukę, ona może umrzeć.
Żadnych słów w odpowiedzi. Lukę odwrócił się od okna, oparł się o ramę i zwiesił głowę. Zaczęła do niego docierać powaga sytuacji. Lori była z nim w ciąży i poddała się aborcji. To dlatego przedwczoraj była u lekarza. Dlaczego mu nie powiedziała? Tak, aborcja to wybór kobiety - przynajmniej tak to rozumiał przez ostatnie kilka miesięcy. Ale czy nie powinna mu o tym powiedzieć? Przecież był ojcem.
John był od niego zaledwie o parę kroków; założył ręce.
- Musisz tam pójść, Luke.
Lukę potrząsnął gwałtownie głową.
- Nie mów mi, co mam robić.
- Właściwie to uważam, że powinienem, synu. - John zmrużył oczy; współczucie rozmyło się. - Siedziałem bezczynnie i patrzyłem, jak niszczysz samego siebie. Odwróciłeś się plecami do wszystkiego, co jest ważne. Do Boga, potem do mnie, do reszty rodziny. - Widać było pracujące mięśnie jego szczęki. - Byłeś nieprzyjemny i bezwzględny, a gdy kilka razy rozmawiałeś z mamą, zachowywałeś się tak, jakbyś tylko ty rozumiał cały świat - przerwał, aby złapać oddech. - A teraz już nie obchodzi mnie, co o mnie pomyślisz, Luke. Zamierzam powiedzieć ci prawdę, coś, co należało powiedzieć ci już dawno. Uciekasz, synu... uciekasz...
- Zaczekaj! - krzyk Luke'a zatrzymał Johna w połowie zdania. Uniósł do góry rękę. - Nie masz prawa...
- Nie! - John chwycił Luke za ramię, potrząsnął nim.
- To ty zaczekasz, młody człowieku. Ciągle jestem twoim ojcem, i wysłuchasz mnie, nawet jeśli znienawidzisz mnie za to, co ci powiem.
Szok owładnął ciałem Luke'a. Jego ojciec nie podniósł na niego ręki od chwili, gdy podrósł. A teraz gdy był już mężczyzną podejmującym własne decyzje, nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. Stał jak wryty, z otwartymi ustami.
- Posłuchaj. - Ojciec zwolnił nieco uścisk, ale nie zabrał dłoni. - 11 września nie przydarzył się wyłącznie tobie, Luke. To był cios dla nas wszystkich. Ale ty zachowujesz się jak bezczelny smarkacz, udając, że wierzysz... w jakieś bzdury o samooświeceniu. Tak jakbyś mógł użyć swojej zaliczeniowej pracy, żeby obalić Boga, lub też spędzanie czasu z jakimiś akademickimi elitami mogło zmienić Boże przykazania. - Ojciec stracił kontrolę nad własnym głosem. - Żeby dziewczyna zaszła w ciążę, nie trzeba żadnego oświecenia.
Luke zesztywniał i wycedził przez zaciśnięte zęby:
- Wynoś się.
- Nie. - John opuścił rękę, ale nie poddawał się. - Jesteś przerażony i uciekasz, ponieważ dokładnie zaplanowałeś sobie życie, Luke. Kari pomyliła się, wychodząc za Tima... Ashley okryła się hańbą, gdy wyjechała do Paryża i wróciła w ciąży. Ale nie ty, Luke. Ty wszystko wiedziałeś. Byłeś lepszy niż...
- Nie chcę tego słuchać. - Luke ominął ojca, z impetem podszedł do drzwi i otworzył je na oścież. - Powiedziałem, wynoś się!
John odwrócił się i zmierzał w jego kierunku.
John Baxter był łagodnym człowiekiem, żył tym, w co wierzył, nie musiał potwierdzać swojej siły poprzez jakieś spektakularne widowiska czy konfrontacje. Ale tym razem Luke obawiał się, czy ojciec nie powali go na ziemię. Jego twarz była czerwona, żyły na skroniach nabrzmiałe. Gdy stanęli twarzą w twarz, zatrzymał się i utkwił wzrok w Luke'u.
- Wiem, od czego uciekasz, Luke, i dopóki tego nie zrozumiesz, nie musisz się martwić o wypraszanie mnie z twojego życia. Będę trzymał się z daleka. -John podszedł do drzwi. - Tak bardzo się zagubiłeś, Luke. Teraz straciłeś dziecko. Możesz także stracić Lori.
- Ja nie uciekam! - Luke nienawidził uczuć, które w nim walczyły. Jakaś część w nim pragnęła zatrzymać ojca zanim wyjdzie, rzucić mu się w ramiona i błagać go o przebaczenie. Ale większa część nie chciała mieć z nim nic wspólnego. - Jestem dorosłym mężczyzną. Nie potrzebuję, żebyś mówił mi, jak mam myśleć.
- Nie będę. - Ojciec znowu zrobił kilka kroków w stronę drzwi, nie odrywając wzroku od Luke'a. - Gdy będziesz już gotowy przyznać się, do czego doprowadziły twoje wybory, wtedy będziemy mogli porozmawiać. Wcześniej, nie będę się odzywał.
- Świetnie - wyrzucił z siebie Luke, a potem zagryzł wargę. Przez chwilę stali bez ruchu. Każda cząstka Luke'a czuła nieodwracalność tego momentu, ale jego serce odmawiało jakiegokolwiek zaangażowania.
- Do widzenia, synu. - John odchylił się do tyłu na piętach; w jego głosie już nie było walki. - Bez względu na to jak długo cię nie będzie, pamiętaj, że cię kocham. Zawsze cię kochałem i niczego, niczego nie możesz zrobić, żeby to zmienić. - Jego głos drżał. - Gdy będziesz już gotowy na powrót, będę czekał.
Luke zacisnął zęby i spuścił wzrok na podłogę. Gdy było już jasne, że nie wydusi z siebie ani słowa, John odwrócił się i wyszedł na klatkę schodową. Luke czekał, słuchając kroków ojca schodzącego po schodach i idącego w stronę parkingu. Gdy samochód ojca odjechał, on ciągle stał w drzwiach.
Przez cały ten czas nawet nie drgnął; musiał przypominać sobie, że powinien oddychać. Zycie bez ojca w tle będzie lepsze, mniej skomplikowane. Poza tym, jeśli nowina była prawdziwa, to musi stawić czoło czemuś znacznie poważniejszemu. Gdy nie było już śladu po samochodzie ojca, Luke założył adidasy i bluzę, wziął kluczyki do samochodu i pojechał do szpitala.
Musiał pomyśleć o czymś innym niż o tym, co właśnie zaszło pomiędzy nim a ojcem. Jeśli Lori była w ciąży, dlaczego mu o tym nie powiedziała? Poza tym, za każdym razem stosowali antykoncepcję, czyż nie tak? I jak mogła dokonać aborcji, nawet go o to nie pytając? Nie chodziło o to, że pragnął teraz dziecka, gdy miał jeszcze przed sobą cały rok studiów. Ale chyba miał coś w tej sprawie do powiedzenia? I jak to możliwe, że ona walczy w szpitalu o życie, a on nawet o tym nie wie?
Piętnaście minut później znalazł ją. Było tak, jak powiedział ojciec. Luke stał przy jej boku, ale jej widok nie wzruszał go.
- Wszystko będzie dobrze, Lori. - Nawet wypowiadając te słowa, zastanawiał się, dlaczego od razu się do niej wprowadził. Jak mógł tak ją okłamywać, mówiąc jej, że ją kocha, gdy zaledwie była kimś, kto pomógł mu spojrzeć na wszystko inaczej, z kim mógł pogadać.
O dziewiątej zjawiła się pielęgniarka, żeby sprawdzić stan Lori, i oznajmiła, że jej gorączka spadła. Godzinę później lekarz oświadczył, że Lori powoli wraca do siebie. Gdzieś około jedenastej, Lori obudziła się, rozejrzała się po pokoju, i napotkała na wzrok Luke'a.
- Cześć. - Oblizała opuchnięte usta i sięgnęła po szklankę wody, stojącą na stoliku. - Domyślam się - wzięła długi łyk wody - że chyba wiesz, dlaczego się tutaj znalazłam.
- Tak. - Luke przysunął się bliżej. - Jak to możliwe, że mi o tym nie powiedziałaś?
Nawet pomimo swojej słabej kondycji, Lori obruszyła się.
- Nie muszę... nikomu się spowiadać. - Wzięła kolejny łyk wody. - To moje ciało.
- Tak, ale to było moje dziecko.
Przez kilkanaście sekund milczała. Potem uniosła się nieco i skrzywiła z bólu, gdy zmieniała pozycję.
- Nie. - Spojrzała mu w oczy i pokręciła głową. - Nie było.
Ze wszystkiego, czego doświadczył dzisiejszego dnia, to było najgorsze; zaparło mu dech w piersiach. Musiała majaczyć z powodu infekcji, oszołomiona lekami. Nie mogła powiedzieć tego, co właśnie usłyszał. Przysunął krzesło jeszcze bliżej łóżka.
- Co takiego?
- Dziecko nie było twoje, Luke. - Wydała z siebie jęk i ścisnęła poręcz łóżka. - Kilka miesięcy temu byłam dłużej na spotkaniu w klubie, pamiętasz?
Luke szukał w myślach odpowiedzi. Nie miał pojęcia o czym mówiła, ale nie potrafił wydobyć z siebie ani słowa.
- W każdym razie - kontynuowała znudzonym głosem - to nie było nic wielkiego. Na spotkaniu mieliśmy występującego gościnnie prelegenta, potem poszłam z nim do jego mieszkania, żeby porozmawiać. Spędziliśmy kilka godzin w łóżku, nic więcej. Żadne z nas nie zabezpieczyło się, i zaszłam w ciążę. - Zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów. - Mój błąd, moje ciało, moje rozwiązanie.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu - uśmiechnęła się blado. - Ale dzięki za troskę i odwiedziny.
Luke złapał się za kolana, chciało mu się wymiotować. Ona nie mówiła tego poważnie. Spędziła kilka godzin w łóżku z jakimś nieznajomym? I żadne z nich się nie zabezpieczyło?
- A jeśli on jest chory, to co? Pomyślałaś o tym?
- Powiedział mi, że nie jest, a ja mu wierzę. Jego konferencja była o uczciwości i o tym, że wolnomyśliciele są uczciwi wobec innych. Nie wyobrażam sobie, żeby mógł mnie okłamać. - Lori przymknęła oczy i opadła na poduszkę. - Poza tym, ty zawsze czegoś używasz, więc nie musisz się martwić.
- Moja dziewczyna śpi z kimś innym, i ja mam się tym nie przejmować? -Luke uniósł głos; musiał powstrzymywać się, żeby nie stracić nad sobą kontroli.
- Przestań, Luke. - Była już zupełnie obudzona, opanowana i bezwstydna. -Umówiliśmy się, że nie należymy do siebie, czyż nie tak?
Luke opadł bezwładnie na krzesło, zamknął oczy i odchylił do tyłu głowę. Co ona sobie wyobrażała? Mogli nie być małżeństwem czy nawet narzeczonymi, ale żyli razem. Czy to nic dla niej nie znaczyło? I jeśli z taką łatwością przespała się z tym nieznajomym, to z kim jeszcze mogła być?
- Nie potrafię o tym rozmawiać - Luke wstał i wyszedł z pokoju.
Jakoś udało mu się znaleźć samochód i wrócić do mieszkania, ale przez cały ten czas nie mógł przestać myśleć o tym, co się wydarzyło. Najpierw kłótnia z ojcem, a teraz to.
Jak mógł zostać z Lori, skoro ona sypiała z innymi mężczyznami? I dlaczego uważał jej ideały za takie oczywiste? Nie można pod osłoną wolnomyślicielstwa zdradzać kogoś innego. Nagle jego przyszłość z Lori stała się niebezpieczna i niepewna. W rzeczywistości wszystko tak wyglądało w jego obecnym życiu, z wyjątkiem jednej sprawy. Cokolwiek przyniesie mu jutro, jednego nie może oczekiwać.
Kontaktu z ojcem, mężczyzną, który jeszcze rok temu był jego najbliższym przyjacielem.
ROZDZIAŁ 6
Reagen Decker czuła się dziwnie od chwili, gdy się obudziła.
Bolał ją brzuch, ale to nie było uczucie napięcia, które pojawiało się przy lekkich skurczach. To był zupełnie inny ból, umiejscowiony niżej i bardzo wyraźny. Bolały ją też plecy, w okolicy krzyża, chociaż nie potrafiła tego połączyć z żadną wykonywaną wcześniej pracą.
Oczywiście poród był już blisko. Był 1 czerwca, wyznaczony termin przypadał za trzy tygodnie, ale lekarz stwierdził, że może zacząć się wcześniej. Podczas śniadania rozmawiała o tym z mamą, i nieco się uspokoiła.
- Rozpoznasz ten moment. - Mama wyciągnęła rękę ponad stołem i poklepała ją po dłoni. - Nie można pomylić prawdziwych skurczów z niczym innym.
Ale ból w podbrzuszu i napięcie, które się z nim wiązało, nie ustępowały przez cały dzień, nawet po kolacji źle się czuła. Dochodziła siódma, do mamy właśnie przyszły koleżanki. Większość z nich to były znajome z kościoła, zamożne kobiety przed pięćdziesiątką. Początkowo Reagan bała się, że z powodu jej ciąży będą wobec niej krytyczne i surowe. Jednak zamiast tego przyjęły ją serdecznie, zaoferowały, że będą wozić ją na wizyty do lekarza, gdyby jej mama była zajęta, a tydzień temu zorganizowały dla niej przyjęcie, na którym otrzymała prezenty dla dziecka.
- Miłość to szacunek - powiedziała jej jedna z kobiet. - Podjęłaś trudną i właściwą decyzję, i dzięki temu uszanowałaś swoje dziecko, swoją rodzinę, siebie samą i Boga. Nas wszystkich, naprawdę.
Reagan poszła do kuchni, gdzie przygotowywała mrożoną herbatę w dzbanku. Wraz z mijającymi miesiącami, coraz lepiej rozumiała, co miała na myśli kobieta, mówiąc o szacunku. Chociaż ona i Luke postąpili źle, ulegając pokusie, decyzja o urodzeniu dziecka była właściwa. Za każdym razem gdy ktoś dobrze wybierał, oddawał cześć Bogu. Nie tylko Bogu, ale też innym, którzy byli w to zaangażowani.
- Okazywanie szacunku innym - tłumaczyła jej mama - jest punktem odniesienia w relacjach z bliskimi. - W jej oczach zabłyszczały łzy. - Twój ojciec zawsze traktował mnie tak, aby podkreślić we mnie dobro; dzięki niemu czułam się wyjątkowa i chciana. Podobnie staraliśmy się postępować względem ciebie i twojego brata, a teraz... ty możesz okazać szacunek własnemu dziecku.
Reagan pomieszała herbatę. Jeszcze kilka kostek lodu i będzie gotowa. Rozmowy o szacunku w końcu przekonały Reagan, żeby zadzwoniła do Luke'a. Jeśli szacunek jest rzeczywiście podstawą każdej relacji, to źle postąpiła w stosunku do Luke'a. Uciekając od niego, ignorując jego telefony, udając w ciągu ostatnich miesięcy, że przestał istnieć... z pewnością nie było w tym szacunku.
Od chwili gdy usłyszała, jak bardzo się zmienił, mogła się jedynie zastanawiać. Czy to była jej wina? Czy jego rozczarowanie Bogiem, odejście od wiary i przekonań oraz zamieszkanie z inną dziewczyną było spowodowane brakiem szacunku z jej strony? To bardzo prawdopodobne. Nic nie usprawiedliwiało jej zachowania.
Głosy dobiegające z drugiego pokoju były radosne, a dyskusja rozwijała się. Reagan powinna się do nich przyłączyć, przynieść herbatę i szklanki oraz zająć miejsce przy stole, jak to zwykle czyniła, gdy wraz z przyjaciółkami mamy grały w bunco. Ale ból w dole brzucha zaczął narastać, nie mogła złapać pełnego oddechu. Wrzuciła do herbaty kostki lodu, wymieszała je i oparła się o blat.
Kręciło jej się w głowie, a ściany kołysały się jak flagi podczas letniego podmuchu. Chwyciła się zlewozmywaka. Porcelana była chłodna, dało jej to chwilowe poczucie ulgi. Może powinna napić się herbaty lub wody? Tak, woda jej pomoże. Być może zawroty głowy i bóle brzucha spowodowane były odwodnieniem. Zaraz, co ostatnio mówił lekarz? Nie odwadniaj się, w tych ostatnich dniach przed porodem należy pić dużo wody, prawda?
Gdy się odwróciła i sięgnęła do kredensu po szklankę, poczuła intensywny ból w dole, po prawej stronie, poniżej jej okrągłego brzucha. Ból podwoił się. Reagan krzyknęła i upadła na podłogę.
- Mamo! Pomóż... mi.
Czuła, że siły ją opuszczają, a pomiędzy nogami ma coś mokrego i ciepłego. Czyżby odeszły jej wody płodowe? Jeśli tak, to skąd ten przerażający ból, który rozchodził się falami po całym ciele, aż do stóp? Czy to były skurcze? Zebrała siły i krzyknęła:
- Mamo, chodź tutaj!
Drzwi od kuchni otworzyły się gwałtownie. Podbiegła do niej mama, otoczyły ją pozostałe kobiety. Gdy zobaczyły Reagan leżącą na podłodze, przerażone otworzyły szeroko oczy.
- Reagan, kochanie, co się stało?
- Nie... wiem. - Reagan zwinęła się w kłębek i starała się oddychać pomimo bólu. Jeśli to był skurcz, to czy ból nie powinien trochę zmaleć? Zamiast tego rozdzierający ból w okolicy miednicy narastał. Spojrzała na mamę spod przymrużonych powiek i pokręciła głową. - Nie mogę... nie wytrzymam tego.
Zanim mama odpowiedziała, jedna z kobiet pociągnęła ją za ramię i powiedziała coś szeptem. Z powodu krzyczącego w niej straszliwego bólu, niewiele usłyszała, tylko parę słów: krwawienie... karetka pogotowia. Wszystkie kobiety włączyły się do akcji.
Ktoś znalazł telefon i zadzwonił po pomoc, podczas gdy dwie inne kobiety pobiegły do pokoju i wróciły ze stosem ręczników. Mama Reagan chwyciła ręcznik i położyła go pod jej głową; innym ucisnęła miejsce, w którym ona czuła ciepło.
Zrobiło się jej słabo, a przed oczami mignęły jej ciemne plamki. Co się dzieje? Dlaczego ból nie ustaje?
- Boże, pomóż mi. - Słowa Reagan były ledwo słyszalne. Nawet jeśliby chciała, nie mogła powiedzieć ich głośniej. Siły uciekały z niej z każdym biciem serca i następne słowa wypowiedziała już bezgłośnie, był to rozpaczliwy krzyk duszy. Boże, pomóż mi. Nie pozwól, aby coś stało się mojemu dziecku.
Ból był straszny. Reagan zaczęła szukać odpowiedzi w myślach. Chodziła do szkoły rodzenia wspólnie z mamą, przeszukiwała internet i czytała wszystko, co dotyczyło ciąży i porodu. Ale w całej literaturze, którą przewertowała, nie było nawet wzmianki o takim bólu. A jeśli krwawi... to coś jest nie tak, to może być niebezpieczne dla niej i jej nienarodzonego synka.
Ciemne plamki zaczęły się zlewać, utrudniając jej widzenie, a głosy wokół niej cichły.
- Mamo... - jej głos był chrapliwy i niski, zbyt słaby, żeby wyrazić lęk, który chwytał ją za gardło.
Mama ścisnęła jej dłoń i pochyliła się nad nią. Reagan czuła jej obecność, ale nie widziała jej, ledwie ją słyszała.
- Módl się Reagan. Wszystko będzie dobrze. Chciała przytaknąć, tak, uwierzyć, że wszystko skończy się dobrze. Ale ból był nie do zniesienia i zaczęła zapadać się w jakąś miękką, niewyraźną dziurę bez krawędzi, bez niczego, czego mogłaby się uchwycić. Bez drogi wyjścia.
Wszystko w niej krzyczało, żeby się nie zatrzymywała, żeby się poddała i opadła, i w końcu nie była już w stanie zwalczyć tego uczucia. Zamknęła oczy i prawie w tym samym momencie ból ustał.
Gdzieś w oddali słyszała wyjące syreny, ale to przecież był Nowy Jork. Manhattan. Zawsze gdzieś słychać było syreny. To nie mogło być z jej powodu, gdyż ona tylko się zdrzemnęła, leżała w swoim łóżku i śniła o czymś dziwnym. Glosy wokół niej były niewyraźne i przyciszone, zlewały się w jedno, nie rozumiała ich. Dźwięki, które czasami występowały w snach.
Reagan słyszała, że jej mama coś mówi, ale to zupełnie nie miało sensu. Coś o zbyt dużym krwawieniu, o utracie Reagan albo dziecka. Panika w głosie mamy była tak realna, że Reagan zdecydowała, że musi się obudzić, otrząsnąć się z tego snu i zapewnić mamę, że wszystko jest dobrze.
Ale bez względu na to jak bardzo się starała, nie była w stanie unieść głowy, ani nawet otworzyć oczu. Ściągnęła brwi. Może wcale nie śniła, może rzeczywiście miała problemy. Chciała się pomodlić, ale usta odmawiały jej posłuszeństwa i nie potrafiła przypomnieć sobie właściwych słów.
Ciszej. Ciemniej. Coraz dalej.
Reagan czuła, że oddala się od syren, głosów i ludzi ją otaczających. Ostatnia jej myśl dotyczyła Luke'a. Był dla niej wszystkim. Tym, za którego miała kiedyś wyjść. Ale wszystko się zmieniło, a teraz już nigdy go nie zobaczy, nigdy nie weźmie go za rękę, nie spojrzy mu w oczy i nie powie mu, że mają syna.
A co najgorsze, nie będzie mogła go przeprosić za to, że tamtej nocy sami popsuli tę cudowną więź, istniejącą pomiędzy nimi. Z jednej strony otrzymała dzięki temu coś wspaniałego, ale w pewnym stopniu przyczyniło się to także do destrukcji ich związku.
Landon Blake właśnie jadł kolację w jednostce, gdy zadzwonił telefon.
- Krwotok u ciężarnej kobiety, potrzebny jeden wóz oraz ratownicy medyczni, kompleks mieszkaniowy we wschodniej części Fifth Avenue.
Bliżej tego miejsca leżała inna jednostka, ale wszyscy wyjechali do pożaru obok jednego z kin. Wezwanie było bardzo zwyczajne. Należało dojechać na miejsce, do akcji wkraczali ratownicy, a potem przetransportować pacjentkę i napisać raport.
Landon włożył swój mundur i zawołał swojego partnera, Douga Phillipsa. Gdy nie było kapitana, Doug jeździł do wezwań.
- Pośpiesz się, Phillips, dobrze? To jest dziesięć przecznic stąd, niedaleko. W samochodzie jechało ich pięciu. Biegnąc do mieszkania, prawie ze sobą nie rozmawiali. Kilka minut później wpadli przez drzwi, w środku przywitała ich grupka kobiet w średnim wieku, bladych i przerażonych. Zgodnie z informacjami, ambulans był przynajmniej o minutę za nimi.
Większość strażaków przechodziła kurs ratownictwa medycznego; partner Landona odbył takie szkolenie. Był ratownikiem medycznym i miał doświadczenie w udzielaniu pomocy.
- Gdzie jest ambulans? Czy jesteście z ambulansu?
- Tęga kobieta w czerwonym swetrze podeszła do nich.
- Ona potrzebuje lekarza.
- Ambulans jest już w drodze. - Landon stał na czele grupy strażaków, która wkroczyła do mieszkania. - Proszę zaprowadzić nas do chorej.
- Tędy. - Kobieta zaprowadziła ich do kuchni. Wokół młodej kobiety, leżącej w kałuży krwi, klęczało kilka kobiet.
Landon szybko ocenił sytuację. Po pierwsze kobieta była w ciąży i była bardzo młoda, miała około dwudziestu lat. Po drugie straciła już bardzo dużo krwi. Landon wyprosił więc pozostałe kobiety z kuchni, żeby zrobić miejsce dla ratowników.
W tym samym momencie jedna z kobiet podeszła do nich. Płakała, a gdy mówiła, szczękała zębami.
- Jestem jej matką. - Słowa kobiety zlewały się w jedno. - Ona... za trzy tygodnie ma rodzić. Dzisiaj rano bolał ją brzuch, ale nie sądziłyśmy, że to coś poważnego, robiła herbatę i upadła na podłogę, zaczęła krwawić i...
Partner Landona przyklęknął przy ofierze i zbadał jej puls.
- Słabo wyczuwalny, nitkowaty. - Mówił cicho, tak iż nie wszyscy słyszeli jego słowa. Ale sytuacja niezaprzeczalnie była krytyczna. - Możliwe pęknięcie macicy. Musimy powstrzymać krwawienie.
Obok leżał stos ręczników, dwa z nich były już przesiąknięte krwią. Landon chwycił czysty ręcznik i włożył go, przyciskając, pomiędzy nogi kobiety. Wtedy spojrzał na jej twarz i doznał szoku, który omal go nie powalił.
Ofiara wyglądała zupełnie jak Reagan Decker, dziewczyna Luke'a Baxtera. Dziewczyna, z którą jechał autobusem do Nowego Jorku w kilka godzin po atakach terrorystycznych. Zmrużył oczy. To nie może być ona. Z jednego powodu. Reagan nie była w ciąży. Landon przypomniał sobie, co Ashley mówiła mu o swoim bracie. Walczył... nie rozmawiał z Reagan i przeprowadził się do jakiejś stukniętej dziewczyny ze studiów. Lukę nie miał kontaktu z Reagan od chwili, gdy wróciła do Nowego Jorku.
Więc może to nie była ona; być może ta wysoka blondynka była do niej jedynie podobna. Właśnie miał zapytać o to matkę, gdy jego partner spojrzał przez ramię.
- Proszę pani, jak nazywa się córka?
Matka dziewczyny trzęsła się coraz bardziej, wyglądała jakby za chwilę miała zemdleć.
- Reagan. Reagan Decker. Ona... ma dwadzieścia lat.
- Czy ma męża, kogoś, kogo mamy powiadomić?
- Nie. - Odpowiedź była krótka - zbyt krótka. - Nie ma nikogo.
Landon mocniej przycisnął ręcznik, ściskało go w żołądku. Daty zgadzały się. Jeśli za trzy tygodnie miała rodzić, to musiała zajść w ciążę przed 11 września. Albo wtedy, lub też zaraz po - Landon wątpił, aby to było możliwe. Co oznaczało - być może - że dziecko, które nosiła Reagan, było dzieckiem Luke'a.
A Lukę o niczym nie wiedział.
Zanim Landon zaczął zastanawiać się nad tym ponownie, do kuchni wpadł personel paramedyczny i przejął akcję. Natychmiast ustalono, że Reagan była w stanie krytycznym, być może nawet nieodwracalnym. Straciła bardzo dużo krwi i pomimo starań, nie można było zatrzymać krwawienia.
Landon cofnął się i przyglądał się, jak przekładano ciężarne ciało na nosze i wynoszono je z mieszkania. Matka Reagan stała tuż obok niego, jej głos był napięty i przerażony, gdy mówiła coś o bólach córki.
- Wczoraj czuła się dobrze, jeśli coś byłoby nie tak, natychmiast pojechałybyśmy do lekarza. Chodzi nawet o to krwawienie, to bardzo dziwne, gdyż lekarz badał ją kilka dni temu i nie wspominał nic o rozwarciu... ona z tego wyjdzie, prawda? Mam na myśli także dziecko. Ponieważ...
Personel wyszedł na korytarz, pozostawiając strażaków, sześć kobiet i przerażającą ciszę, która zawsze pojawiała się w takich przypadkach. Landon pomógł swojemu koledze zapakować sprzęt, podczas gdy inni z ich załogi wypytywali kobiety, co doprowadziło do zapaści Reagan. O wszystko, co mogliby zamieścić w końcowym raporcie.
Przez kolejne pięć minut, Landon zachowywał się jak w transie, nic do niego nie docierało. Myślami był przy Reagan - prosił Boga o cud - szanse na jej przeżycie były minimalne. A dziecko nie miało prawie żadnych szans. A co z Lukiem? Jeśli rzeczywiście był ojcem dziecka, to czy nie powinien znać prawdy?
Wróciły do niego słowa pani Decker: „Nie... nie ma nikogo". Jeśli nawet Lukę był ojcem, to Reagan najwyraźniej nie chciała, aby się o tym dowiedział.
Gdy znaleźli się w samochodzie, partner Landona trącił go łokciem.
- Nie powiedziałeś ani słowa, od chwili gdy tam weszliśmy. Landon przełknął ślinę i spojrzał Phillipsowi w oczy.
- Znam tą dziewczynę. Ona jest - wyjrzał przez szybę - on jest moją znajomą z Bloomington.
Jego kolega zawahał się.
- Jak bliską?
- Bardzo bliską. - Landon powoli wciągnął powietrze i spojrzał na Phillipsa.
- A co z dzieckiem? - Phillips otworzył szeroko usta.
- Dowiedziałem się o nim dopiero dzisiaj.
- Więc...
- Więc... ona musi z tego wyjść.
ROZDZIAŁ 7
Reszta zmiany minęła Landonowi na modlitwie i szalonych myślach. To było wszystko, co mógł zrobić, żeby nie zadzwonić do Ashley. Jeśli Reagan nie chciała, żeby Baxterowie znali prawdę, to musiał zatrzymać ją dla siebie. To było trudne, szczególnie teraz gdy sytuacja była krytyczna. A jeśli dziecko umrze? Albo Reagan?
Wyszedł z jednostki o północy, wziął taksówkę do Mt. Sinai, żeby zapytać o stan Reagan. Kobieta przy biurku powiedział mu, że jej stan ustabilizował się. Urodziła dziecko i obecnie przebywa na oddziale położniczym, pod ścisłą obserwacją.
Landon odetchnął głęboko, po raz pierwszy tego wieczoru. Wsiadł do windy i wjechał na właściwe piętro. Przy szybie, przed salą pełną dzieci, znalazł matkę Reagan. Gdy podszedł do niej, odchrząknął i pokiwał głową.
- Słyszałem, że już czuje się lepiej.
Pani Decker spojrzała na niego, miała czerwone, opuchnięte oczy.
- Tak, zatrzymali krwawienie. A dziecko... z dzieckiem wszystko w porządku. Chłopczyk.
- Tak się cieszę - Landon wyszeptał modlitwę dziękczynną.
- Pan... pan jest jednym z tych strażaków, prawda?
- Tak, Landon Blake. - Wyciągnął rękę i potrząsnął jej dłonią. - Właśnie wracam z pracy.
- To bardzo miłe, że pan tutaj przyszedł. - Pociągnęła nosem i wyjęła z torebki chusteczkę higieniczną. - To cud, panie Blake. Lekarz powiedział, że mogliśmy stracić" ich obydwoje, a wtedy... - Jej głos załamał się, zwiesiła głowę.
Landon nie wiedział, co ma powiedzieć, więc położył dłoń na jej ramieniu i czekał.
- Nie znieślibyśmy kolejnej straty. Ojciec Reagan... -wstrzymała oddech, żeby zapanować nad emocjami. - Straciliśmy go 11 września.
- Wiem.
Słysząc jego odpowiedź, podniosła wzrok.
- Naprawdę?
- Pani Decker, ja znam rodzinę Baxterów. Jestem bliskim przyjacielem Ashley, siostry Luke'a. - Zawahał się i zatopił ręce w kieszeniach spodni. -Przeprowadziłem się tutaj po atakach terrorystycznych, żeby pracować w oddziale nowojorskiej straży pożarnej. Razem z Reagan jechaliśmy tym samym autobusem.
- Zatem - jej twarz pobladła - wiedział pan o dziecku? Landon zmienił pozycję i zagryzł dolną wargę. To nie była jego sprawa.
- Nie, proszę pani, aż do dzisiaj.
Matka Reagan spojrzała na salę noworodkową. Gdy napotkała znowu na wzrok Landona, malowała się w nich desperacja.
- Proszę mu nie mówić. Reagan nie chce, żeby się dowiedział. -Rozprostowała dłonią zagniecenia na swetrze, jej oczy błagały go. - To mogłoby jedynie skomplikować sprawę.
Landon nie wiedział, co ma powiedzieć. Ta nowina była dla niego zbyt świeża, nawet nie zdążył z nią się z oswoić. To było dziecko Luke'a, to oczywiste. Ale dlaczego Reagan i jej matka uznały, że lepiej go nie informować? Jeśli tak, to nie powiedziały o tym również nikomu z rodziny
Baxterów, ponieważ jeśli ktoś z nich by wiedział, reszta rodziny także znałaby prawdę.
Jeśli Lukę wiedziałby o dziecku, nie mieszkałby z dziewczyną ze studiów. Byłby tutaj - z Reagan. Więc dlaczego mu nie powiedziała?
Mama Reagan czekała na odpowiedź, a Landon nie mógł zrobić niczego innego, jak tylko grzecznie przytaknąć.
- Oczywiście. Ta decyzja należy do pani oraz Reagan, nie do mnie. Ulga rozjaśniła twarz pani Decker.
- Wiem, że to... nie jest normalne. Ale ona próbowała z nim porozmawiać i, no cóż... Reagan ma swoje powody. - Znowu przeniosła wzrok na salę z noworodkami. - Dziękuję za uszanowanie tego.
Landon podążył za jej wzrokiem. Zakasłał dwa razy i odchrząknął.
- Które to maleństwo?
Kobieta wskazała na noworodka w niebieskiej czapeczce, blisko szyby; miał czerwoną twarzyczkę i głośno krzyczał.
- To prawdziwy wojownik. Reagan nazwała go Thomas Luke.
- Jest śliczny.
- Tak. - Zabrzmiało to trochę jak śmiech, ale też i szloch. Pani Decker przyłożyła palce do ust i pokręciła głową. -Prawie dwa osiemset i zupełnie zdrowy.
Dziecko leżało w inkubatorze, ale oddychało samodzielnie. To był widok, którego Landon nie oczekiwał. Po tak dużym krwotoku u Reagan, to był prawdziwy cud, że obydwoje oddychali. Przeniósł wzrok z dziecka na matkę Reagan.
- Czy z Reagan wszystko w porządku?
- Częściowe pęknięcie macicy. - W jej oczach znowu Pojawiły się łzy. -Pęknięcie było zbyt poważne. Nie... mogli uratować macicy.
Landon miał wystarczającą wiedzę medyczną, wystarczającą praktykę w ratownictwie, by wiadomość ta była dla niego prawdziwym ciosem. Lekarze musieli usunąć macicę. Reagan nie będzie mogła mieć więcej dzieci.
Mama Reagan przetarła mokre policzki i pociągnęła nosem.
- Ona jeszcze nie wie. Lekarz ma jej powiedzieć jutro, chyba, że - spojrzała na niego - sądzi pan, że mógłby pan to zrobić?
Landon miał ochotę obejrzeć się za siebie, żeby sprawdzić, do kogo były skierowane te słowa. Oczywiście, że nie do niego. Nie rozmawiał z Reagan od ośmiu miesięcy! Jak mógłby powiedzieć jej o czymś tak strasznym? Zakasłał, i rzeczywistość nagle stała się jasna. W ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy, Reagan otrzymywała cios po ciosie.
Oczywiście razem z Lukiem przekroczyli wypływające z wiary przekonania o współżyciu przed ślubem. Biorąc pod uwagę daty: 11 września oraz śmierć jej ojca nastąpiły tuż po poczęciu Tommy'ego. Prawdopodobnie zaraz po powrocie do Nowego Jorku Reagan zorientowała się, że jest w ciąży. Przeszła przez to wszystko zupełnie sama, nie powiedziawszy o niczym Luke'owi. Jeśli jej mama miała rację, jeśli Reagan próbowała się dodzwonić do Luke'a, to musiała dowiedzieć się, jak bardzo się zmienił, że odrzucił wiarę i mieszka z dziewczyną z college’u.
A teraz to. Landon pomyślał, jak bardzo ucierpiało jej ciało, i westchnął głęboko.
Nie dziwne że pani Decker chciała, żeby Reagan usłyszała wiadomość od niego. Biedna kobieta, cała drżała, z pewnością nie miała już siły, żeby tym się zająć. Ponieważ ojciec Reagan nie żył, kolejną osobą mógł być jedynie lekarz - ktoś obcy.
Landon przeniósł wzrok z pani Decker na noworodka w inkubatorze. Dlaczego pomiędzy Lukiem a Reagan wszystko tak się pogmatwało? Musiała czuć się bardzo samotna, leżąc w sali na końcu korytarza, bez męża, bez wsparcia, bez żadnych słów pociechy czy gratulacji z okazji narodzenia jej pierworodnego syna.
Jej jedynego dziecka. Na zawsze.
Landon spojrzał na mamę Reagan.
- Obudziła się już?
- Jeszcze nie do końca. - Mama Reagan pociągnęła lekko nosem.
- Wie pani co... - Landon na chwilę zacisnął zęby. - Pozwólmy jej dobrze się wyspać. Powiem jej jutro rano.
Pani Decker milczała i Landon przez chwilę myślał, że zaraz wyciągnie ręce i uściska go. Ale zamiast tego przycisnęła kurczowo torebkę do talii i szczerze się do niego uśmiechnęła.
- Dziękuję. Ja... nie dałabym rady.
- Wiem. - Landon znowu położył dłoń na ramieniu kobiety. - W którym ona jest pokoju? Zajrzę do niej przed wyjściem.
Landon znalazł Reagan bez problemu. Nie trzeba było długo pracować w FDNY, żeby zapoznać się z planem Centrum Medycznego Mt. Sinai. Podszedł cichutko do jej łóżka. Z ust Reagan wydobyło się ciche jęknięcie. Landon zacisnął zęby. Sam nie wiedział, co było silniejsze. Jego złość na Luke'a za to, że nie postarał się bardziej, że nie przyjechał do Nowego Jorku i nie pomógł jej, gdy przeżywała rozpacz po tragedii, która ich spotkała, czy współczucie dla Reagan, tak młodej i pięknej, ze złamanym sercem.
Tak prawdopodobnie czuła się Ashley, gdy wróciła z Paryża.
- Reagan. - Wziął ją za rękę i pochylił się nad łóżkiem. - To ja, Landon Blake.
Przekręciła kilka razy głowę, zanim zdołała otworzyć oczy. Przez moment nic nie mówiła, tylko patrzyła na niego spod przymrużonych powiek. Potem znowu jęknęła i ścisnęła jego dłoń.
- Już wszystko dobrze, Reagan. Dziecko jest zdrowe. Wszystko się ułoży.
Wydawało się, że poznała go i była świadoma tego, co się wydarzyło. Otworzyła szerzej oczy i pokręciła trzy razy głową - był to gest pełen rozpaczy, wzbudzający litość.
- Nie... mów mu.
- Spokojnie. Nie powiem. - Pogładził kciukiem grzbiet jej dłoni i szepnął jej do ucha. - Obiecuję, Reagan. To wyłącznie twoja sprawa.
Uścisk jej dłoni zelżał, powieki stały się ciężkie. Pokiwała głową i zasnęła. Landon delikatnie wypuścił jej dłoń.
- Wyśpij się, Reagan. Porozmawiamy jutro.
W drodze powrotnej nie spotkał już mamy Reagan. Tak naprawdę nie rozglądał się. Był zbyt zajęty zastanawianiem się nad życiem, jak bardzo potrafi być nieprzewidywalne. Gdy wyszedł na zewnątrz i łapał taksówkę, pomiędzy budynkami dostrzegł kawałek nieba.
- Dlaczego, Boże?...
Jego słowa zmieszały się z ruchem ulicznym i poszybowały razem z wiatrem. Dlaczego 11 września? Dlaczego ojciec Reagan? Dlaczego Jalen? Dlaczego Lukę i Reagan są oddzielnie, podczas gdy powinni być razem, wspólnie przeżywając radość i ból tego, co się właśnie wydarzyło? I dlaczego teraz, kiedy on i Ashley wreszcie się odnaleźli, tak dawno do niej nie dzwonił? Właściwie, po co on w ogóle przyjechał do Nowego Jorku? Przecież straż pożarna nie potrzebowała go tak bardzo, jak Ashley i Cole.
Do zakończenia kontraktu z FDNY pozostało mu jeszcze sześć miesięcy, a potem co? Komendant mówił coś o awansie, ale to się nie liczyło. Nie teraz kiedy nie potrafił wytrzymać nawet godziny, nie myśląc o Ashley oraz o tym, co czekało na niego w Bloomington.
Więc dlaczego do niej nie zadzwonił?
Podjechała taksówka i Landon otworzył tylne drzwi. Podał taksówkarzowi adres i rozsiadł się wygodnie. Powód był ten sam co kilka miesięcy temu, po 11 września. Gdy do niej nie dzwonił, nie przeglądał tak często rozkładu lotów w internecie i mniej czasu spędzał na zastanawianiu się, jak wytrzyma bez niej kolejny tydzień.
Poza tym wciąż nie mieli wobec siebie żadnych zobowiązań, żadnych obietnic lub pewności co do ich wspólnej przyszłości, i to była jego wina, czyż nie tak? Ona podzieliła się z nim całą swoją przeszłością, a on co zrobił? Uciekł do Nowego Jorku, nie mówiąc jej jasno o swoich zamiarach. Tak jakby to miało uczynić czas ich rozłąki mniej bolesnym.
Taksówka zatrzymała się na czerwonych światłach i Landon patrzył przez okno na sklepy przy Broadwayu, okratowane i pozamykane na noc. Na najbliższym widniał napis Jubiler G&G.
Jubiler G&G.
Światło zmieniło się i taksówka wjechała na skrzyżowanie. Jechała na północ, gdy Landon uświadomił sobie pewną prawdę. Życie było zbyt krótkie, aby czekać na odpowiedni moment i odkładać istotne sprawy w czasie. Po kolejnych czterech przecznicach w jego umyśle zaczął rodzić się plan. Powie Reagan prawdę o jej stanie, a potem zadzwoni do Ashley i zapyta, kiedy będzie mogła przylecieć do Nowego Jorku.
Przy ich kolejnym spotkaniu, już nie będzie ukrywał swoich zamiarów. Nawet jeśli ich wyznanie uczyni kolejne sześć miesięcy męczarnią.
ROZDZIAŁ 8
Regan wpatrywała się w zegar wiszący na ścianie jej szpitalnego pokoju, obserwowała ruchy dużej wskazówki, jedno powolne i bolesne tykniccie co chwilę.
Była dziesiąta piętnaście rano. Upewniwszy się, że temperatura Reagan spadła, pielęgniarka powiedziała, że w południe przyniesie jej synka. Wyniki jego badań były nadzwyczaj dobrze. Krwotok Reagan był dla dziecka sporym stresem, jednak jego maleńkie ciałko ułożyło się dokładnie wzdłuż pęknięcia macicy, tamując nieco krwawienie, i tym samym najprawdopodobniej ratując życie obydwojgu.
Oczywiście taki był plan Boga. Nie mógł zabrać jej ojca i synka w ciągu jednego roku. Nie teraz gdy straciła Luke'a. Pan wiedział, że więcej już nie udźwignie.
Usłyszała delikatne chrapanie, dobiegające z jednego z kątów pokoju, i zerknęła przez ramię. Jej mama czuwała przy niej w nocy i prawdopodobnie zasnęła dopiero nad ranem. Spała teraz spokojnie na winylowej leżance, przykryta cienkim, białym, szpitalnym kocem.
Reagan chciała zmienić nieco pozycję, ale ból dosłownie odebrał jej dech w piersiach. Cokolwiek zrobili, żeby ją pozszywać, ból był ogromny i pulsujący. Aby móc poprzytulać Thomasa Luke'a chociaż przez kilka godzin, będzie musiała poprosić pielęgniarkę o kolejną dawkę środków przeciwbólowych.
Niewielkie poruszenie za drzwiami przyciągnęło jej uwagę. Do pokoju wszedł Landon Blake. Był w mundurze, czapkę trzymał w dłoniach. Reagan zdobyła się na uśmiech, jednak jej serce przyśpieszyło nieco. Skąd Landon wiedział, że ona tutaj jest? I jeśli wie o jej dziecku, to czy już powiedział o tym Luke'owi? Po cichu ułożyła sobie już kilka pytań, czekających na swoją kolejkę.
- Cześć. - Przeszedł przez pokój, spojrzał na jej mamę i usiadł na krześle obok łóżka. - Jak się czujesz?
Reagan przełknęła ślinę i potrząsnęła szybko głową.
- Skąd... skąd się tutaj wziąłeś?
- To ja przyjąłem wczorajsze wezwanie. - Oparł łokcie na kolanach i spojrzał jej w oczy. - Byłaś w ciężkim stanie.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Znajdowała się na oddziale położniczym, a jeśli on był jednym ze strażaków, którzy po nią przyjechali, z pewnością wiedział o dziecku.
- Pękła mi macica.
- Wiem. - Patrzyli sobie w oczy. - Wiem o wszystkim, Reagan
Czuła strach, który czaił się przy jej łóżku i słyszała szczękanie własnych zębów. Nie mogła dalej rozmawiać, nie zadawszy mu najpierw tego pytania.
- Czy rozmawiałeś z Lukiem?
- Nie. - Landon zagryzł wargę, ale z wyrazu jego twarzy wyraźnie przebijało pytanie, którego nie zadał: dlaczego zrobiła z tego tajemnicę? -Nikomu nie mówiłem.
Reagan milczała, rozpaczliwie szukając właściwych słów. Ale w tym przyćmionym przedpołudniowym świetle nic nie miało sensu. Gdy nadeszła kolejna fala bólu w podbrzuszu, opuściła wzrok na swoje dłonie.
- Czy możesz zawołać pielęgniarkę? Bardzo mnie boli. Landon zrobił o co prosiła, i dziesięć minut później, gdy otrzymała kolejną dawkę środków przeciwbólowych, wrócili do rozmowy. Tym razem Landon oparł się o tył krzesła i zadał jej pytanie, którego obawiała się od chwili jego Przybycia.
- Dlaczego, Reagan? Dlaczego mu nie powiedziałaś?
W drugim końcu pokoju poruszyła się jej mama i przekręciła się na bok. Może jeśli się obudzi, pomoże jej wyjaśnić całą sytuację. Za każdym razem gdy rozmawiała z mamą o swojej decyzji utrzymania ciąży w tajemnicy, jej milczenie utwierdzało ją w niej. Ale tutaj... teraz...
- Nie wiedziałam, co robić - powiedziała cicho, odwróciła głowę i spojrzała w okno.
- Posłuchaj. - Landon dotknął jej ręki, lecz Reagan cofnęła dłoń. - Jestem tutaj jako przyjaciel, a nie po to, żeby napisać raport. Nie musisz się mnie obawiać.
Reagan powoli wciągnęła powietrze przez zaciśnięte zęby i zerknęła na Landona.
- Po 11 września wszystko tak bardzo się skomplikowało. Landon przytaknął skinieniem głowy.
- Dla nas wszystkich. - Zawahał się. - Przykro mi z powodu twojego ojca. W oczach Reagan zalśniły łzy, zmrużyła oczy, żeby je powstrzymać.
- Lukę i ja byliśmy taką dobrą parą. Mieliśmy różne zamiary i plany. Wspólnie... ustaliliśmy pewne zasady, tak żeby nic nie stanęło na drodze naszej czystości.
- Zasady?
- Tak. - Pociągnęła nosem i zacisnęła pięści. - Obiecaliśmy sobie, że nigdy nie zostaniemy sami w mieszkaniu, ale 10 września...
- W poniedziałek. - Landon przypomniał sobie datę.
- Dzień rozpoczęcia zeszłorocznych rozgrywek footballowych. - W głosie Reagan słychać było zmęczenie, ściskało ją w środku, gdy o tym mówiła. Ale musiała to zrobić, potrzebowała kogoś, kto by jej wysłuchał i zrozumiał, i nie pogardził nią za to, co zrobiła. - Mieliśmy grać w softball, ale Lukę nie chciał. Zamiast tego poszliśmy na górę, oglądać mecz Gianstów.
- W Denver. - Uśmiech Landona przepełniony był smutkiem. - Oglądałem ten mecz w jednostce.
- Jedna rzecz prowadziła do drugiej i wtedy... - urwał się jej głos.
- W porządku Reagan, nie musisz mi tego mówić. -W twarzy Landona był spokój i życzliwość, żadnych oznak osądzania.
- Nie. Chcę to zrobić. - Wsunęła ręce za siebie i przycisnęła pięści do dolnego odcinka kręgosłupa. Od dzieciństwa uprawiała lekkoatletykę, ale obecny brak sportu dawał o sobie znać poprzez bóle, które odczuwała. Odetchnęła przez zaciśnięte zęby. - Leżeliśmy na kanapie i wtedy zadzwonił mój tata, dokładnie w chwili gdy podejmowałam najgorszą decyzję mojego życia, i wiesz co?
Landon milczał, czekając.
- Nie odebrałam tej rozmowy. Pomyślałam - z jej ust wydobył się śmiech, bardziej jednak przypominający szloch - pomyślałam, że oddzwonię do niego następnego dnia. Przecież miałam tyle czasu, prawda? Gzy jeden dzień mógł cokolwiek zmienić?
Mięśnie szczęki Landona pracowały; pokręcił głową.
- Umarł następnego ranka. - Reagan potarła czoło opuszkami palców i przerwała na chwilę. Gdyby tylko żył jej tata. Byłby teraz tutaj, trzymałby ją za rękę i obiecywał, że wszystko się ułoży.
- Potem już nigdy nie mogłam z nim porozmawiać. Umarł. - Pociągnęła nosem, tym razem po jej policzku spłynęła łza. - Umarł, a ja nawet się z nim nie pożegnałam.
Landon znowu dotknął jej ręki, tym razem jej nie cofnęła.
- Tam mi przykro.
- Tak. - Grzbietem dłoni otarła twarz. - Mi też. - Sięgnęła po wodę stojącą na stoliku obok jej łóżka i napiła się. Potem znowu spojrzała na Landona. -Pomyślałam, że poprzez jego śmierć, Bóg ukarał mnie. Że powinnam się ukryć w domu rodziców i udawać, że nigdy nie znałam Luke'a Baxtera.
- Byłaś w szoku. - Landon wzruszył ramionami. - Wszyscy byliśmy.
- Czy udało ci się odnaleźć twojego przyjaciela, tego strażaka?
- Tak. - Landon zacisnął usta. - Odnaleziono jego ciało, prawie trzy miesiące później.
Reagan przygarbiła się.
- Przykro mi. - Znowu zapatrzyła się w okno. - To był taki... taki potworny czas.
- Tak, zgadza się.
- Mijały tygodnie, a my mogliśmy jedynie czekać.
- Reagan przyglądała się gołębiowi, który przysiadł na parapecie. -Jedna łopata za drugą, ciągle mieliśmy nadzieję. W końcu go odnajdą, schowanego w jakieś kieszeni powietrznej, ukrytego bezpiecznie pod stosem gruzu i czekającego na ratunek. Dzień po dniu.
- Lukę dzwonił do ciebie, tak?
- Bez przerwy. - Opadła na poduszki i spojrzała na sufit.
- Na początku to był rodzaj kary. Byłam najgorszą osobą na świecie i dlatego zmarł mój tata. Nie było mowy, żebym pozwoliła sobie na przywilej rozmowy z Lukiem. Myślałam tak przez kilka miesięcy, i wiedziałam, że jest już za późno. Lukę ciągle wydzwaniał, ale ja nie byłam już tą dziewczyną, w której się zakochał. Czułam się stara, zużyta i byłam w ciąży. Wiesz, jak traktował Ashley, gdy wróciła z Paryża - przerwała. - Przekonałam siebie, że taki facet jak Lukę, nie będzie chciał mieć ze mną nic wspólnego.
Landon pokiwał głową.
- Wiem, że był wściekły na Ashley.
- Tak. - Obniżyła podbródek, ich oczy znowu się spotkały. - W końcu zebrałam się na odwagę i dwa miesiące temu zadzwoniłam do niego. Pomyślałam sobie, że może się myliłam, że może jeszcze mu na mnie zależy i chce ze mną porozmawiać. - Jej głos był pełen napięcia. - I pomyślałam, że ma prawo dowiedzieć się o dziecku.
- I wtedy właśnie dowiedziałaś się o tamtej dziewczynie? Pokiwała głową.
- Jego mama mi powiedziała. Mówiła, że poznał ją w kampusie i zamieszkał u niej, i że... że odszedł od wiary i od swoich przekonań. A nawet od rodziny.
Zapadła chwilowa cisza. Seria zdarzeń, które nastąpiły po owej nocy w jej mieszkaniu, stała się jakimś potwornym łańcuchem, który musiała dźwigać, gdy ten stawał się coraz cięższy, ogniwo po ogniwie, aż w końcu zaczęła pod nim upadać. Prawda o Luke'u, przypuszczenie, że być może z jej winy dokonał takich wyborów, była właśnie tym najcięższym ogniwem.
W pewnym momencie ta świadomość zaczęła ją przytłaczać.
- Powinnaś mu powiedzieć, Reagan. - Landon splótł dłonie i oparł na nich podbródek. - To także i jego dziecko.
- Wiem. - Reagan zakryła twarz dłońmi. - Ale on mieszka z kimś innym. Co mam zrobić? Odciągnąć go na siłę... od życia, które wybrał? I po co? Dla dziecka? Żeby uspokoić sumienie? - Opuściła dłonie i spojrzała na Landona. -Nie mogę mu tego zrobić. Tak jest lepiej. Na metryce urodzenia będzie tylko moje nazwisko. Lukę nigdy się nie dowie.
- Dopóki mu ktoś nie powie.
Reagan poczuła ogień na swoich policzkach, miała wrażenie, że gotuje się w niej krew.
- To nie jest twój problem, Landon. - Przerażenie i złość przebijały z jej głosu. - Nie możesz.
- Nie ja, ale ktoś inny. Ludzie w końcu się o tym dowiedzą. Nie ukryjesz dziecka. Któregoś dnia twój syn sam cię o to zapyta.
Oddychała ciężko przez nos, wpatrzona w swoje kolana.
- Muszę podjąć jeszcze wiele decyzji, ale ta została już podjęta. Nie powiem Luke'owi i nie chcę, że ktokolwiek inny to zrobił. - Uczucia, które ją opanowały, po raz pierwszy tak jasno potwierdzały jej wybór. Była zła na Lukę'a za to, co zrobił, za to, że zaraz po ich rozstaniu zamieszkał z kimś innym. Jeśli prawie wcale mu na niej nie zależało, to nie miał prawa wiedzieć. Przekrzywiła głowę i uniosła podbródek. - Dziecko jest tylko moje.
- W porządku - rozejrzał się po pokoju; jego wzrok spoczął na jej śpiącej matce. - Nie jestem twoim wrogiem, Reagan. Nie powiem ani słowa. Ale modlę się, żebyś tego nie żałowała.
- Nie będę. - Odpowiedziała automatycznie, próbując się zrelaksować. Czuła się taka obolała. - Przepraszam, jeśli cię zdenerwowałam.
- Nie ma sprawy. - Landon oblizał dolną wargę i odchrząknął. - Jest jeszcze coś, o czym muszę ci powiedzieć. Twoja mama prosiła, żebym ci to przekazał.
Reagan spojrzała na niego, jej twarz zastygła w bezruchu. Gdzieś w głębi duszy czuła, że to nic dobrego. W przeciwnym razie, mama powiedziałaby jej o tym, nie prosiłaby o to Landona. Czekała, prawie nie oddychając.
Landon zwiesił głowę i potarł dłonią kark. Gdy znowu na nią spojrzał, w jego oczach pojawiła się głębia, jeszcze większa niż wcześniej - malował się w nich smutek.
- Wiesz już, co się stało, prawda? Ze doszło do pęknięcia macicy?
- Tak. - Reagan zaschło w ustach, nie chciała rozmawiać z Landonem o medycznych szczegółach. Za trzydzieści minut przyniosą jej dziecko i wszystko będzie dobrze. Poruszyła się, nie dając poznać po sobie bólu.
- Straciłam dużo krwi; tak przynajmniej powiedziała mi pielęgniarka.
- Bardzo dużo. Baliśmy się... że cię stracimy. Dziecko ułożyło się we właściwym miejscu, w innym przypadku nie udałoby się. - Gdy zmrużył oczy, miała wrażenie, że pragnął ją ochronić przed tym, co miało nadejść. Powoli wciągnął powietrze. - Gdy lekarze chcieli zszyć macicę, zauważyli, że pęknięcie jest zbyt duże, za bardzo postrzępione, żeby można było założyć szwy.
Za duże pęknięcie? Słowa te tłukły się w jej głowie jak toczące się po torze kule do kręgli. Co to znaczy „za bardzo postrzępione"? Miała szwy, to oczywiste, świadczył o tym ból w podbrzuszu. Pielęgniarka prosiła ją, żeby nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów z powodu nacięcia, które wykonano.
Reagan spojrzała na swoje dłonie. Całe drżały, a jej serce biło w jakimś nieznanym rytmie. Jeśli pęknięcie było zbyt duże... Potrząsnęła głową, cofając myśli do początku.
- Tak... mam szwy. Wiem o tym.
- Zgadza się. - Landon przysunął się bliżej do jej łóżka i wziął ją za rękę. -Reagan, oni nie mogli uratować twojej macicy. Była za bardzo zniszczona. Musieli ją usunąć, ratując twoje życie. - Przyglądał się bacznie jej twarzy, po czym zerknął przez ramię na jej mamę. - Twoja mama prosiła, żebym ci o tym powiedział. - Zagryzł wargę i opuścił jedno ramię. - Tak mi przykro, Reagan.
Wydawało jej się, że cały pokój faluje, a może to ona drżała? Kontury przedmiotów rozmywały się, tracąc swoją wyrazistość, przed jej oczami co chwilę pojawiały się biało-czarne plamy. Otaczające ją dźwięki zanikły, słyszała tylko dziwne i nieregularne bicie własnego serca i bezustanny szum szpitalnej aparatury.
Co on miał na myśli?
Nie byli w stanie uratować macicy? To nie mogła być prawda. Na pewno mówił o czymś innym, że poddano ją operacji, której lekarze nie planowali lub że jej powrót do zdrowia będzie dłuższy. To niemożliwe, żeby mówił o usunięciu macicy, ponieważ jeśli tak się stało, to...
Landon wciąż trzymał jej dłoń, ale spoglądał w dół, studiując jakąś plamkę na szpitalnej podłodze.
- Nie... nie rozumiem. - Reagan nie chciała wcale dopuszczać do głosu swoich myśli, ale to był jedyny sposób na poznanie prawdy. Nie mogła już dłużej zastanawiać się, co chciał przez to powiedzieć.
- Chcesz powiedzieć, że musieli... zoperować mi macicę? Landon powoli uniósł głowę i delikatnie potrząsnął głową.
- Nie, Reagan. Nie mogli jej uratować. Nigdy już... nie urodzisz dziecka.
Reagan chwyciła szybki wdech i zamknęła oczy. Stała na krawędzi urwiska, a słowa Landona zepchnęły ją w przepaść. Teraz już leciała w dół, szybko i boleśnie, bez możliwości zatrzymania się, uchwycenia czegokolwiek. Nie umarła, wydając na świat syna Luke'a, ale jakaś jej część odeszła. Thomas Lukę nigdy nie będzie miał rodzeństwa. Żadnych braci, z którymi mógłby grać w piłkę. Żadnej małej dziewczynki, która zagrałaby w softball lub koszykówkę. Żadnej rodziny, zgromadzonej przy stole. Jeśli kiedykolwiek znajdzie odpowiedniego mężczyznę i zakocha się, nie będzie w stanie urodzić mu dziecka.
Boże, nie zniosę tego. Dlaczego... skoro wiedziałeś jak bardzo pragnęłam mieć rodzinę, Panie? Dlaczego?
„Córko, nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła. Odnawia się ona co rano".
Te słowa były jak delikatny szept, otulający jej duszę, dziwnie rzeczywista odpowiedź, która kładąc na niej swój blask, otoczyła ją pokojem, jakiego nie zaznała od miesięcy. Od dziewięciu miesięcy.
To była prawda, czyż nie tak? Obietnica zawarta w Lamentacjach, pochodząca prosto z Biblii. Że chociaż noc może być długa i ciemna, to po niej zawsze nadejdzie poranek, gdyż Bóg zawsze jest wierny. Doprawdy, Jego wierność była czymś cudownym i wielkim Jednak...
Żadnych dzieci? Już nigdy? To był zbyt ogromny cios, za jednym zamachem pochłaniający wszystko. Otwierając oczy, Reagan ściskała mocniej dłoń Landona. Ta wiadomość przestrzeliła jej serce na wylot, pozostawiając rany, z którymi będzie musiała żyć już do końca swoich dni. Ale przynajmniej jej synek ocalał. Bóg, w całym swoim miłosierdziu, pozostawił go, i on musi jej wystarczyć.
Spojrzała na Landona i poklepała go po dłoni. Prawie że go nie widziała przez napływające łzy, jednak uśmiechnęła się do niego.
- Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Wyciągnął drugą rękę i położył na jej dłoni tak, iż jej palce były ukryte pomiędzy jego dłońmi.
- Twoja mama nie chciała, żebyś usłyszała to od kogoś obcego.
- Zostań moim przyjacielem, Landon. Będzie mi łatwiej.
- Oczywiście. - Landon przekrzywił głowę. - Masz to załatwione.
W umyśle Reagan błądziło jeszcze jedno pytanie, nie mogła go już dłużej nie zadać.
- Czy... czy widziałeś się ostatnio z Ashley?
- Nie, minęło już kilka miesięcy. - Oczy Landona rozjaśniły się. - Ale mam nadzieję, że już wkrótce ją zobaczę.
- Nie powiesz jej?
Na twarzy Landona widać było chwilową walkę, zacisnął usta. Po czym jego rysy złagodniały.
- Nie, obiecuję. To wyłącznie twoja sprawa, Reagan.
Za drzwiami zrobił się jakiś ruch, obydwoje odwrócili się w ich kierunku. Jedna z pielęgniarek uchyliła drzwi i uśmiechnęła się.
- Czy jest pani gotowa na spotkanie z maleństwem ? Smutek, który towarzyszył ich rozmowie, zniknął; Reagan poczuła przypływ radości.
- Tak... proszę.
Spojrzała na Landona i ponownie ścisnęła jego dłoń.
- Zostań, nie chcesz go zobaczyć? Landon odchrząknął i usiadł wygodnie.
- Nie przegapię takiej okazji.
Zanim pielęgniarka wróciła, mama Reagan poruszyła się i usiadła.
- Która to godzina?
- Dochodzi dwunasta. - Reagan uśmiechnęła się delikatnie. - W samą porę.
- Na co? - Pani Decker zamrugała dwa razy, odwinęła koc, wstała i otworzyła szeroko oczy. - Reagan, czy wszystko w porządku? A dziecko?
- Wszystko dobrze, mamo. - Reagan rzuciła Landonowi smutne spojrzenie. - Landon powiedział mi o... o zabiegu.
- Och, skarbie. - Pani Decker podeszła do łóżka, pochyliła się i przytuliła mocno Reagan. - Tak mi przykro, kochanie. Tak mi przykro.
- Poradzę sobie. - Głos Reagan tłumiły ramiona mamy. Odchyliła się i pociągnęła nosem, broniąc się przed szlochem, który gromadził się w jej gardle. - Mam przecież synka.
I w tym właśnie momencie do pokoju weszła pielęgniarka, popychając przed sobą wózeczek dla noworodka. Wewnątrz leżało opatulone maleństwo. Reagan nie mogła dostrzec jego twarzyczki. Landon odsunął krzesło do tyłu, robiąc miejsce dla wózeczka. Gdy stał już obok jej łóżka, Reagan zajrzała do środka i zaniemówiła, zaparło jej dech w piersiach.
Jej synek był taki malutki i śliczny, idealny. A najbardziej zdumiewającym cudem było to, że mogła czuć go we własnej duszy, czuć jak dorasta i zapuszcza korzenie, z tak szaloną miłością, jakiej nie znała aż do dzisiaj. Pielęgniarka stała obok, gdy mama Reagan podniosła Thomasa Luke'a i położyła go na rękach Reagan, a ona wtuliła go w siebie, blisko swojego serca.
- Witaj Tommy. Jestem twoją mamusią. - Reagan przytuliła swój nos do jego noska.
- Jest taki malutki. - Landon spoglądał na nich przez ramię pani Decker. -Moje gratulacje, Reagan.
- Dziękuję. - Nie odrywała oczu od swojego małego synka, czuła, że ten mały chłopczyk wypełni jej życie momentami zapierającymi dech w piersiach. Jego pierwszy uśmiech, pierwsze kroki, pierwszy dzień w szkole. To wszystko - każda chwila - będą wielką przygodą, zbyt niezwykłą, aby nie wziąć w niej udziału.
Wiedziała coś jeszcze. Będzie piękny jak jego ojciec. Blond włosy... niebieskie oczy... policzki z dołeczka-mi i urzekająca osobowość. Dotarło to do niej od razu, gdy tylko na niego spojrzała.
To samo pewnie pomyśleli jej mama i Landon. Gdyż nawet jako pomarszczony noworodek, Thomas Lukę był wierną podobizną swojego taty, i chociaż to był najcudowniejszy moment w jej życiu, a każda jego sekunda zapisywała się na trwałe w jej sercu, Reagan opanowała fala smutku.
Lukę dokonał wyboru i nie pomyślał o niej. Nigdy więc nie dozna tego uczucia, nigdy nie będzie tulił w swoich ramionach tego cudownego skarbu i nie zrozumie miłości, która zrodziła się razem z tym dzieckiem. Lukę nie pozna więzi istniejącej pomiędzy ojcem i synem, i chociaż ta prawda rozdzierała jej serce, najsmutniejszą jej częścią było to, że to spotka także i jego syna.
ROZDZIAŁ 9
Luke omal nie powalił jej na podłogę.
Właśnie skończył zajęcia z dziennikarstwa i wybiegał z budynku południowym wejściem, gdy przed nim wyrosła jakaś kobieta. Patrzyła na swój telefon komórkowy; zanim podniosła wzrok, było już za późno, i wpadli na siebie. W wyniku zderzenia, jej komórka upadła, bateria poleciała w jedną stronę, a telefon w drugą.
Wyciągnął dłoń i dotknął ręki kobiety, upewniając się, czy nie straciła równowagi.
- Hej, przepraszam za...
I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że ta kobieta była jego siostrą. Brooke gapiła się na niego, dosłownie jakby zobaczyła ducha.
- Wszystko w porządku. - Zmrużyła oczy. Gdy zbierała z podłogi części od telefonu i wkładała baterię, zerkała na niego przez ramię.
- Lukę?
- Nie poznałaś mnie, co? - Zaśmiał się, ale nawet on sam słyszał, jak sztucznie i nerwowo to zabrzmiało.
- Twoje włosy... są długie. - Włożyła komórkę do torebki i zagarnęła zabłąkany kosmyk włosów do luźno upiętego koka. Miała napięty i mało przyjazny głos. - I wąsy... bródka. Nie, w ogóle cię nie poznałam. Co u ciebie słychać?
- Dobrze... bardzo dobrze. - Cofnął się o parę kroków i wsunął dłonie do kieszeni swoich dżinsów. Co Brooke robiła w kampusie? i dlaczego, wśród tylu znajdujących się tutaj ludzi, wpadł akurat na nią? Nie widział się z nią już od pięciu miesięcy, podobnie jak i z innymi siostrami, z wyjątkiem Ashley. Jej nie widział od kwietnia.
Zapanowało niezręczne milczenie, jak dzielący ich mur. Brooke odchrząknęła i zawiesiła torebkę na ramieniu.
- Umówiłam się na lunch z moją przyjaciółką. Wykłada tutaj socjologię. Lukę zagryzł wargę i starał się odświeżyć pamięć. Co ostatnio powiedziała
Ashley? Że Brooke i Peter, nie przejmujący się Bogiem przez całe swoje dorosłe życie, także kupili całą tę historyjkę o Nim? A może ciągle byli sceptyczni? Możliwe, iż z całej rodziny tylko on obecnie był niedowiarkiem. Nie mógł sobie przypomnieć, wzruszył więc ramionami.
- Mamy tutaj kilku wykładowców socjologii.
- Sami Baker, jest chrześcijanką. Maddie i jej mała córeczka należą do tej samej grupy w szkółce niedzielnej.
Lukę zacisnął zęby i spojrzał na podłogę. No tak, więc Brooke także stała się chrześcijanką. Świetnie. Za chwilę miał zajęcia. Miał już życzyć jej wszystkiego najlepszego i iść dalej, gdy ona przerwała jego myśli.
- Czy mogę coś powiedzieć? - Jej ton był nieco protekcjonalny, zwracała się do niego w ten sposób, gdy byli jeszcze dziećmi. Brooke była najstarsza i czasami mama musiał jej przypominać, żeby trochę odpuściła Luke'owi i nie była dla niego kimś w rodzaju drugiej mamy.
Uniósł oczy i napotkał na wzrok siostry.
- Mówisz, że wszystko w porządku, ale twoje oczy mówią zupełnie co innego. - Podeszła bliżej i ściszyła głos. - Opuściłeś nas Lukę, nas wszystkich, i to nazywasz oświeceniem? Sądzisz, że na tym polega wolnomyślicielstwo? -Na jej twarzy pojawiła się złość. - Powiem ci, co to jest, to stek bzdur.
Włosy zjeżyły mu się na karku.
- Zaraz. Nie prosiłem cię o wykład. Tata robił to już wystarczającą ilość razy.
- Chodź tutaj. - Brooke wzięła go pod rękę i poprowadziła do oddalonej o kilka metrów ławki, z dala od strumienia studentów, śpieszących się na zajęcia. Potrząsnęła nim delikatnie. - Co się z tobą dzieje, Luke'u Baxterze?
Wyszarpnął się z jej uścisku.
- Mogę zadać ci identyczne pytanie. Kiedyś, o ile pamiętam, nie wierzyłaś w Boga, a teraz chodzisz do kościoła? Co to za żart, Brooke? Terroryści rozbijają parę samolotów o kilka budynków, giną ludzie, i nagle Bóg nabiera sensu?- odsapnął i założył ręce na piersiach. - To dopiero jest stek bzdur.
Brooke wypuściła powoli powietrze.
- Przepraszam. Nie powinnam na ciebie krzyczeć.
- Doprawdy?
- Ale zobacz, co ty wyprawiasz, Luke. Nie widzisz tego? Bóg jest jedyną rzeczywistością, która ma sens.
Luke uniósł do góry palec.
- I tutaj właśnie się mylisz, starsza siostro - roześmiał się.
- Kiedyś kupowałem te ograniczone brednie, ale potem odnalazłem zupełnie inny świat. Świat, w którym wolnomyślicielstwo jest czymś dobrym, a miłość nie jest ograniczona jakimiś sztywnymi regułami lub ambiwalentnym Bogiem. Relacje międzyludzkie są otwarte, umysły także, a w życiu wybiera się tę drogę, która jest dla ciebie najlepsza. Teraz - pokiwał palcem - to ma sens.
- Złe rzeczy zdarzają się codziennie, Luke. - Głos Brooke przybrał znacznie łagodniejszy ton, wyciągnęła rękę i chciała dotknąć dłoni Luke'a. Gdy gwałtownie zabrał rękę, ona nie poddawała się. - Ktoś dowiaduje się, że ma raka, ktoś ginie w wypadku samochodowym, a ktoś inny podczas ataku terrorystycznego. Złe rzeczy zdarzają się, jaki więc sens ma wolnomyślicielstwo? Ono nie wprowadza porządku w życie.
- A czy Bóg to robi?
- Tak. - Brooke wyrzuciła przed siebie ręce. - Tak, cały czas. Jeśli tak nie jest, to o co chodzi? Jeśli Bóg nie istnieje, to nie ma też żadnych absolutów. Nie ma dobra ani zła, żadnego moralnego kompasu. Więc po co żyć, Luke? Tylko po to, żeby się o tym dowiedzieć? Z pewnością to brzmi płytko, nawet dla takiego wolnomyśliciela jak ty.
- Problem w tym, że wy, ludzie wierzący, budujecie swoje życie na czymś, czego nie można udowodnić. Powinnaś o tym wiedzieć, Brooke. To są twoje słowa, pamiętasz? Zanim jeszcze świat wywrócił się do góry nogami.
Brooke wzdrygnęła się na myśl o przeszłości.
- Przykro mi, że kiedykolwiek tak powiedziałam. - Nie była już tak waleczna, a jej wzrok nabrał głębi, jakiej Luke jeszcze nigdy u niej nie widział, czegoś niepodważalnego, czego nie było przed 11 września. -Myliłam się.
- Skąd wiesz? - Zacisnął zęby. Dlaczego w ogóle prowadzi tą rozmowę? Spóźni się na zajęcia z ekonomii, a wykładowca z pewnością to odnotuje. -Skąd u ciebie ta pewność, Brooke? Przecież nie wierzyłaś od tylu lat?
Podniosła wzrok i spojrzała na drzewa okalające czworokątny dziedziniec kilka metrów dalej.
- Wiązy poruszane wiatrem. - Odwróciła głowę i spojrzała w niebo. -Nieskończony błękit nieba. - Utkwiła w nim wzrok. - Fakt, że ty i ja jesteśmy tutaj. Spośród tylu ludzi, na których mogłam dzisiaj wpaść.
Luke milczał.
- Możesz trwać przy swojej filozofii New Age, Luke, wmawiać sobie, że nikt z nas się nie liczy i że życie z tą... tą dziewczyną, którą poznałeś, jest kluczem do szczęścia. Ale pewnego dnia będzie już za późno. Ludzie umierają, życie się zmienia i czasami żal jest wszystkim, co nam pozostaje.
Wstała i poprawiała swój żakiet, nie spuszczając z niego wzroku.
- Pewnego dnia założysz rodzinę. Gdy tak się stanie, gdy po raz pierwszy przytulisz własne dziecko, uwierzysz na nowo, i wtedy zrozumiesz, jak bardzo swoim odejściem zraniłeś mamę i tatę.
Pytania Luke'a umknęły, a w ich miejsce pojawiła się złość. Wstał i poklepał Brooke po ramieniu.
- Dzięki za wykład, siostro. To na razie!
Bez oglądania się za siebie, przeprosin za swoje zachowanie lub przemyślenia tego co powiedziała, odwrócił się i pobiegł na zajęcia. Dopiero gdy zajął swoje miejsce w sali, uświadomił sobie, że zapomniał zapytać o jedno. Sam nie rozumiał, dlaczego to było ważne. Przecież rodzina był jedynie jakimś luźnym terminem, a posiadanie tych samych korzeni wcale nie wiązało ludzi na całe życie. Tak przynajmniej twierdzili jego znajomi z Przymierza Wolnomyślicieli.
Jednak bardzo pragnął wiedzieć - na tyle bardzo, że gdyby miał pewność, że znajdzie Brooke, przebiegłby cały kampus, żeby tylko zapytać, czy wiedzą już, co dolega Maddie.
O siódmej rano, 10 czerwca, Ashley wsiadła na pokład samolotu linii American Airlines.
Kilka dni temu Landon zostawił jej dwie wiadomości na sekretarce, ale za każdym razem gdy dzwoniła, odbierała jego automatyczna sekretarka. Potem Travelocity przesłało jej mail o możliwości przelotu do La Guardia, po obniżonej cenie w obydwie strony.
Pojedzie na Manhattan, zawiezie swoje obrazy, a przy okazji zrobi Landonowi niespodziankę. Nie powiedziała mu jeszcze o telefonie z galerii, o tym że zamierzają wystawić trzy z jej obrazów. Po przylocie i zameldowaniu się w hotelu, zamierzała odwiedzić Landona w jego jednostce. Jeśli nie będzie go w pracy, pojedzie do jego mieszkania. Nigdy tam jeszcze nie była, ale znała adres, więc dotrze tam taksówką.
Jej rodzice zaoferowali opiekę nad Cole'em, i teraz, czterdzieści osiem godzin później, weszła na pokład samolotu i znalazła swoje miejsce. Miejsce przy oknie. Bardzo dobrze. Będzie miała czas na myślenie, czas na wpatrywanie się w niebo, to trochę tak, jakby była bliżej Boga. Czas na to, aby zastanowić się nad szansą, jaką dawał jej Nowy Jork, i czas na myślenie o Landonie i o tym, jak dobrze będzie znowu go zobaczyć.
Ashley wysłała mailem do pani Wellington z galerii kilka zdjęć przedstawiających jej obrazy. Kobieta wybrała trzy ulubione obrazy Ashley -ulubione, to znaczy spośród tych, którymi Ashley zechciała się podzielić.
- Są wspaniałe - powiedziała kobieta. - Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła zobaczyć je osobiście.
Na pierwszym z nich był dom jej rodziców - nie ten, który namalowała owego mroźnego popołudnia, gdy zjawił się Landon, zupełnie ją zaskakując. Ale inny, skąpany w chłodnym jesiennym słońcu, z amerykańską flagą przed domem, powiewającą na wietrze.
Drugi został wybrany spośród kilku obrazów przedstawiających Irvel, na tym wyglądała przez okno balkonowe Sunset Hills. Trzymała w ręku chińską filiżankę z miętową herbatą, a jej oczy wypełniała tęsknota za mężczyzną, który już nigdy nie wróci. Coś w układzie jej zmarszczek, zamyślonym wzroku, który wybiegał poza dziedziniec Sunset Hills, sprawiało, że jej oczy były niemal przejrzyste. Tak jakby przez chwilę znała prawdę o Hanku, wiedziała, że pewnego dnia znowu będą razem.
Trzeci obraz przedstawiał Landona; był jednym z kilku, które namalowała podczas jego pobytu w Strefie Zero. Przeglądała jego zdjęcia, śledziła wiadomości, oglądała bieżące zdjęcia w gazetach. Kilka z obrazów wyrażało jej osobiste spojrzenie na ludzi, którzy pracowali przy usuwaniu gruzów. Parę razy dała strażakom twarz Landona, jego szczupłe rysy i głębokie niebieskie oczy. Na tym obrazie, Landon siedział ze spuszczoną głową na ławce w parku, podczas gdy inni pracowali w oddalonej Strefie Zero.
- Symbole Ameryki - tak określiła je właścicielka galerii. Chociaż jeszcze rok temu Ashley nie widziała siebie malującej coś innego niż pejzaże. Jednakże po kilku miesiącach pracy w Sunset Hills, wszystkich wydarzeniach związanych z 11 września, po odnalezieniu swojego serca oraz wiary w Boga, jedyne co pragnęła malować, to portrety Ameryki.
Ashley oparła się wygodnie i wyjrzała przez okno. Trochę mniej martwiła się o Landona niż wtedy, gdy dzwoniła do niego ostatnie dwa razy. Z pewnością był zajęty, a może ciągle tak samo patrzył na ich sytuację, tak jak w Strefie Zero? Zaraz? Co on powiedział, gdy wreszcie spotkali się po tym koszmarnym czasie? Ze nie mógł do niej zadzwonić, gdyż w przeciwnym razie znalazłby się na pokładzie najbliższego samolotu, odlatującego do Bloomington. Chyba tak?
Nie miała powodu sądzić, że było inaczej. Tak, był wolny i mógł kogoś sobie znaleźć, umawiać sią na randki i zakochać się. Ale Ashley pamiętała jego spojrzenie, owego letniego wieczoru, gdy opowiedziała mu prawdę o Paryżu. To spojrzenie będzie jej towarzyszyć do końca życia.
Nie, Landon nie był zajęty jakąś inną kobietą. On po prostu nie miał czasu. Dwunastogodzinne zmiany, mecze softballa i praca społeczna w szpitalu. Godzina dziennie na jogging i podnoszenie ciężarów, jeszcze trochę czasu na sen i sprzątanie, i o ile zna Landona, to pewnie myślał o niej co najmniej tak często, jak ona o nim.
Najbardziej szalone było to, że nie dostrzegła tego wcześniej - tego, jak bardzo mu na niej zależało. Zawsze myślała, że jest zbyt przewidywalny i ostrożny, że nie będzie szczęśliwy, dopóki nie znajdzie sobie słodkiej wierzącej żony, która będzie udzielała się charytatywnie na kiermaszach dobroczynnych i przygotowywała potrawy na comiesięczne wspólnotowe pikniki.
Tak, Ashley zakochała się Bogu. W rzeczywistości prawie od roku Pan był filarem jej życia. Jednak nigdy nie stanie się konserwatywną żoną, zaangażowaną we wspólnocie kościelnej wraz z innymi kobietami. Nie teraz gdy woli raczej siedzieć na pagórku i przelewać na płótno magię świata.
- Podać coś do picia?
Uwagę Ashley przyciągnął glos stewardesy, odwróciła się od okna.
- Poproszę wodę. - Spojrzała na zegarek. Dotrze do La Guardia i pojedzie do Landona. Na pewno go tym zaskoczy. Potem zabierze go na obiad, żeby uczcić fakt, iż jej obrazy zostaną wystawione w galerii.
Ashley wzięła od stewardesy małą filiżankę wody i piła ją powolnymi łykami. Na pokładzie nie było kompletu, więc siedziała sama, co było dla niej wygodne, gdyż nie chciała dzielić tego momentu z nikim obcym - w ogóle z nikim, jeśli już o to chodzi. Oprócz Landona Blake'a. On wierzył w jej obrazy, odkąd sięgała pamięcią. Nawet jeszcze przez Paryżem, gdy obydwoje chodzili to szkoły średniej.
„Twoje obrazy są świetne, Ash - mówił, podziwiając jej klasowe prace. -Któregoś dnia staniesz się sławna, to oczywiste".
Zabawne, jak bardzo blokowała w sobie obrazy z tamtego okresu, gdy była czarną owcą pośród wiernej rodziny Baxterów. Nawet wspomnienia z Paryża były bardzo zamazane, zepchnięte gdzieś do podziemi jej pamięci. Ale obraz Landona, przyglądającego się jej pracy domowej i zapewniającego ją, że któregoś dnia stanie się sławna, był żywy i bardzo realny, zupełnie jakby to było wczoraj.
Pomyślała o Cole'u. Ona i jej mały synek byli sobie teraz tacy bliscy, i to także było zasługą Landona. Jego słowa o tym, że Cole był dobrem, które pozostało po Paryżu, pomogły jej spojrzeć inaczej na przeszłość. Teraz tak bardzo cieszyła się Cole'em, nawet myślała o tym, żeby zabrać go ze sobą, ale Manhattan nie był odpowiednim miejscem dla małego chłopca, nie teraz gdy musiała pozałatwiać interesy.
Ziewnęła i zamknęła oczy. Wstała o trzeciej nad ranem, żeby zdążyć na samolot, drzemka byłaby więc czymś wskazanym. Spojrzała w okno, na kłębiące się dookoła chmury. Kogo chciała oszukać? Sen nie wchodził w grę, nie teraz gdy cała drżała na myśl o tym, co ją czekało. Nie dlatego że była właśnie na progu realizacji swoich największych marzeń.
Ale dlatego że zamierzała podzielić się tym wszystkim z Landonem Blakiem.
ROZDZIAŁ 10
Ostatnie dziesięć dni było jak kaskada cudów.
Cztery dni po porodzie, Reagan wróciła do domu z Thomasem Lukiem i chociaż nie była jeszcze w pełni sił, to każda chwila z maleństwem była dla niej rozkoszą. W szpitalu nazywała go Tommym. Teraz gdy poznawała go coraz lepiej, widziała, jak bardzo to zdrobnienie pasuje do niego.
Dzisiejszego ranka czuła się lepiej niż poprzednio, wtedy też wpadła na pewien pomysł. Zadzwoniła do Lando-na Blake'a, do pracy, i zapytała, czy późnym popołudniem może zrobić sobie przerwę.
- Oczywiście. - Głos Landona był uprzejmy, brzmiał tak samo jak podczas ich ostatnich spotkań po narodzinach Tommy'ego. - Czy coś się stało?
- Dzisiaj jest przepięknie, czuć już lato, a mój synek nie był jeszcze na spacerze w Central Parku. - Zawahała się. - Chciałbyś nam towarzyszyć?
- No pewnie. - Przez słuchawkę prawie że czuła uśmiech Landona. - Nie darowałbym sobie takiej okazji.
Zamierzali spotkać się o piątej, w porze lunchu Landona. Miała zabrać ze sobą rozkładaną spacerówkę Tommy'ego. Mieli chodzić po parku, dopasowując dystans do sił Reagan. Wciąż odczuwała ból w podbrzuszu, ale lekarz pozwolił jej chodzić. Oczywiście nie mogła przesadzać.
- Reagan, jesteś pewna, że chcesz wyjść? - Zza ściany wyszła jej mama, z rękoma założonymi na biodrach. - Dziecko nie ma jeszcze nawet dwóch tygodni.
- Mamo, na zewnątrz jest prawie trzydzieści stopni. -Ubrała małego w niebieskie body z frotte i owinęła w niebieski flanelowy kocyk. - Będę z Landonem, nic nam nie grozi.
- Mogę z tobą pójść i pomóc ci przy dziecku.
- Nie, mamo. - Reagan uśmiechnęła się. - Sama sobie poradzę.
W czasie cięży przyglądała się mamom z noworodkami i myślała o tym, jak się będzie czuła, gdy po raz pierwszy weźmie dziecko na ręce. Nerwowa i niepewna, wyobrażała sobie. Przerażona, że może upuścić lub zaszkodzić maleństwu poprzez jakieś niezdarne ruchy. Ale teraz gdy już miała Tommy'ego, gdy mogła się nim opiekować, tulić go i śpiewać mu piosenki praktycznie na okrągło przez ostatnie półtora tygodnia, czuła się o wiele swobodniej niż to sobie wyobrażała.
Jedyną sytuacją, tak samo naturalną jak przebywanie z jej nowonarodzonym synkiem, byłoby dzielenie tego doświadczenia z Lukiem.
Ale to było wykluczone, i teraz gdy uczyła się być matką, starała się o nim nie myśleć.
Mama Reagan westchnęła i opadła na najbliższe krzesło.
-To dziwne, córeczko, widzieć cię z dzieckiem i pamiętać, że to ty za nie odpowiadasz. - Jej delikatny śmiech wywołał u Reagan uśmiech. - Chyba nie czuję się jeszcze babcią.
Reagan podeszła do mamy, trzymając Tommy'ego na ręku, i pocałował ją w czoło.
- Nic się nam nie stanie. Dzięki za troskę. - Wyprostowała się i obdarzyła mamę kolejnym uśmiechem. - Czuję się kochana.
- Nigdy masz w to nie wątpić. - Jej mama wyciągnęła dłoń i dotknęła nadgarstka Reagan. - Bądź ostrożna, kochanie. To znaczy, miasto jest niebezpiecznym miejscem.
Wychodząc z mieszkania, Reagan zapewniała jeszcze mamę, że wszystko będzie dobrze. Przeniosła Tommy'ego do windy w przenośnym foteliku samochodowym, który po przyjeździe do jednostki Landona miała włożyć do spacerówki. Pod pachą miała torbę z rzeczami małego, oczywiście było ich tam więcej niż potrzeba.
Torba był prezentem od Landona, niebieska z małym hełmem. Reagan cieszyła się, że mogła jej użyć i tym samym okazać Landonowi swoją wdzięczność. Zatrzymała taksówkę i podczas gdy kierowca wkładał spacerówkę do bagażnika, on walczyła, wkładając fotelik do samochodu. Po paru chwilach załapała o co chodzi, wśliznęła się do środka i usiadła obok dziecka. Podała kierowcy adres i utkwiła wzrok w swoim maleńkim synku.
Spał, piąstki miał zaciśnięte, rączki ułożone po bokach. O ileż było jej łatwiej w tych pierwszych dniach macierzyństwa właśnie dzięki Landonowi. Chociaż miała u boku mamę, która pomagała jej zajmować się noworodkiem, to Landon słuchał jej serca. Był przyjacielem, którego potrzebowała, i często dziękowała Bogu za jego obecność.
Taksówka ruszyła i zmierzała na południe, do jednostki Landona. Czasami Reagan zastanawiała się, czy to nie coś więcej niż tylko przyjaźń. Ale gdy tylko jej myśli zmierzały w tym kierunku, zaraz kierowała je na właściwe tory. Landon należał do Ashley, i zawsze tak będzie. Wystarczająco dużo o tym mówił, to było jasne. Poza tym, to nie za Landonem tęskniła. Lubiła jego towarzystwo, rozmowa z nim sprawiała jej przyjemność. Jego obecność przypominała jej o Bloomington. Brakowało jej tamtego życia.
Landon, z całą swoją uprzejmością, nie był Lukiem Baxterem.
Wyjrzała przez szybę i zauważyła drogowskaz. Jeszcze pięć przecznic i będą na miejscu. Jej wzrok ponownie spoczął na Tommym; poczuła ukłucie w sercu. Nie, Landon Blake nie był tym, którego pragnęła. Zupełnie nie. To był Luke... taki jak kiedyś.
Czasami pragnienie, aby do niego zadzwonić i opowiedzieć mu o dziecku było tak silne, że dosłownie musiała powstrzymywać się, żeby nie wybrać numeru do jego rodziców. Ale to uczucie było tylko chwilowe. Lukę zmienił się. Już nie był tym chłopakiem, którego znała i kochała, nigdy więc nie podda się już temu uczuciu. Głęboko w sercu wiedziała, że nie.
Dlatego przyjazd Landona była mile widzianą odmianą, sposobem na spędzanie czasu i zdobywanie pewności, że któregoś dnia pozna jakiegoś mężczyznę. Kogoś życzliwego i łagodnego, człowieka wiary, który pokocha także i Tommy'ego. Mężczyznę, którego przywiedzie do jej życia sam Bóg.
A teraz miała to. Przyjaźń mężczyzny, który jej nie oskarżał ani jej nie zagrażał. Mogła mu ufać, że nie powie Baxterom o dziecku. To więcej niż mogła sobie wymarzyć.
Taksówka zatrzymała się przed oddziałem straży pożarnej, w którym pracował Landon. Reagan wysiadła i zabrała się za rozkładanie spacerówki. Instrukcja pokazywała, że po naciśnięciu czerwonej dźwigni całość powinna się rozłożyć. Jednak coś blokowało ramę. Tommy znajdował się w foteliku, w taksówce, kierowca spoglądał na zegarek, o ona bezskutecznie przyciskała czerwoną dźwignię. Po trzecim razie koła opadły na chodnik.
Czuła w żyłach przypływ adrenaliny.
Gdy sprawdzała wózek w mieszkaniu, wszystko działało jak należy.
Ale teraz... jej mama miała rację, nie powinna wybierać się sama, bez kogoś, kto mógłby jej pomóc. Teraz jej synek był sam w taksówce, kierowca mógł odjechać w każdej chwili. Wtedy już nigdy nie zobaczyłaby swojego dziecka, nie zdążyłaby nawet zapisać numeru taksówki, nie wiedziałaby kim był kierowca i dokąd zabrał jej dziecko...
Serce Reagan waliło jak młot, myślała o tym, żeby wyjąć Tommy'ego z samochodu i postawić fotelik na chodniku.
A jeśli taksówka odjedzie i ktoś inny podbiegnie i zabierze jej synka? Przerażające myśli zaczęły kłębić się w jej głowie, powodując irracjonalny lęk.
Chciała już zatrzymać jakiegoś przechodnia, gdy poczuła, że ktoś za nią stoi.
- Potrzebujesz pomocy? - Landon uśmiechnął się i sięgnął po spacerówkę. -Widziałem, jak przyjechałaś.
Oczywiście. Dlaczego na to nie wpadła? Była zaledwie kilkanaście metrów przed jednostką. Odetchnęła, próbując opanować drżenie rąk.
- Miałam się już poddać. - Policzki Reagan były gorące z powodu chwili paniki. - Jeszcze tyle muszę się nauczyć.
- Jeden z moich znajomych ma taki właśnie wózek dla dziecka. To proste... spójrz. - Przyciskając czerwoną dźwignię czubkiem buta, pociągnął za ramę. Spacerówka otworzyła się z trzaskiem i wszystko naskoczyło na swoje miejsce. -Voila!
- Chwalipiętą. - Śmiała się Reagan, gdy płaciła taksówkarzowi.
Landon wyjął fotelik z Tommym i wpiął go w stelaż spacerówki, wziął od Reagan torbę z rzeczami małego i pokiwał głową.
- Dobry wybór. Reagan rozluźniła się.
- To jest ulubiona torba Tommy'ego.
- Tommy'ego, aha?
- Tak. - Reagan podeszła do Landona i spojrzała na swojego śpiącego synka. - Thomas Lukę to na razie za poważnie. Teraz wygląda jak Tommy, nie sądzisz?
Landon przez chwilę przyglądał się małemu.
- Właściwie, skoro tak mówisz, to pewnie tak - uśmiechnął się.
Reagan odetchnęła głęboko, jej serce zaczęło bić w normalnym tempie. Przeczytała mnóstwo książek o opiece nad noworodkiem, ale wszystkie odnosiły się do zadań podejmowanych przez obydwoje rodziców. Praca zespołowa. Tak jak współpraca pomiędzy miotaczem i łapaczem w softballu. Gdy jedno z rodziców przygotowywało posiłek, drugie zmieniało pieluszkę; jedno wyjmowało fotelik z taksówki, a drugie rozkładało wózek. Jej obawy sprzed chwili przypomniały jej, jak wiele jeszcze musi się nauczyć o rodzicielstwie w pojedynkę.
Objęła się w talii i wzruszyła ramionami.
- Gotowy?
- Jeszcze nie. - Wskazał głową w kierunku jednostki. - Muszę się wymeldować.
Weszli do budynku. Na środku pokoju kilku strażaków grało w karty na rozwalającym się stoliku. Uniosła rękę i uśmiechnęła się do nich w naturalny sposób. Obecność samych mężczyzn nie była dla niej czymś peszącym, gdyż w lekkoatletyce często spotykała się z męskim gronem.
- Cześć.
Landon podjechał spacerówką do stolika.
- Panowie, to jest Reagan. - Przekrzywił głowę w jej kierunku.
Mężczyźni opuścili karty i kiwnęli do niej głowami. Jeden z nich wstał i wyciągnął w jej kierunku dłoń.
- Doug. Partner Landona.
- Cześć. - Przez ułamek sekundy Reagan zastanawiała się, czy koledzy Landona nie biorą jej za jego dziewczynę. Miała wrażenie, że sprawdzają, czy do niego pasuje.
- Uroczy dzidziuś. - Doug zajrzał do wózka. Po czym uniósł brew i spojrzał na Landona. - Znasz tego małego człowieka?
- Tak. - Landon wyciągnął rękę i pogładził główkę dziecka. - To mały Tommy. - Objął Reagan ramieniem i przytulił ją mocno. - Któregoś wieczora byliśmy wzywani do Reagan.
- Ach, to właśnie pani czasami tutaj dzwoni. - W oczach Douga pojawił się błysk zrozumienia. - Znacie się jeszcze z Bloomington, prawda?
- Dokładnie. - Reagan znowu się uśmiechnęła, ale tym razem była już pewna, że kolega Landona opacznie zrozumiał całą sytuację. W myślach odtworzyła szybko całą rozmowę. Może źle zrozumiała sugestię w głosie strażaka. Po lekkim stresie przy taksówce, było to całkiem możliwe. Powstrzymała swoje obawy i zwróciła się do Landona.
- Gotowy? Spojrzał na kolegów.
- Idziemy pospacerować po parku. - Odciągnął wózek od stołu i skierował go w stronę drzwi. - Gdybyście mnie potrzebowali, to mam przy sobie pager.
Doug pokiwał głową.
- Okay. Uważaj na swojego małego chłopczyka. Reagan zrobiła krok w stronę Landona i zatrzymała się.
„Swojego małego chłopczyka?" Thomas Lukę nie był żadnym chłopczykiem Landona. Reagan już miała coś powiedzieć, żeby wyjaśnić, że to tylko jej dziecko, ale powstrzymała się. Właściwie czy coś się stanie, tylko ten jeden raz, gdy będzie udawać, że Landon Blake jest dla niej kimś więcej niż tylko przyjacielem, który podziwia jej dziecko, pomaga jej przy wózku i spaceruje z nią?
Poza tym, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było sugerowanie, że Landon nie jest dla nich kimś ważnym. Westchnęła, stanęła obok niego i wyszli do parku. Całe to poruszenie prawdopodobnie było wytworem jej szalonej wyobraźni.
Do tego dochodziła jeszcze burza szalejących hormonów.
ROZDZIAŁ 11
Ashley przyjechała do jednostki Landona pięć minut po piątej. Zameldowała się w hotelu i zostawiła w pokoju dwa ze swoich obrazów. To było spokojne miejsce z częściowym dziedzińcem i widokiem na dzielnicę Chelsea, z dala od miejskiego zgiełku. Równie dobrze mogłaby zatrzymać się w apartamentowcach z widokiem na Central Park.
Nareszcie jest na miejscu, w końcu otrzymała szansę wystawienia swoich obrazów w galerii na Manhattanie. A za chwilę pokaże Landonowi obraz, na którym namalowała go w Strefie Zero. Prawie że czuła już uścisk jego ramion, wyobrażała sobie jego entuzjastyczne uznanie dla jej najnowszego dzieła. Nie mogła się doczekać, gdy zobaczy jego radość na wieść o tym, że jej prace będą sprzedawane tutaj, w Nowym Jorku.
Taksówka zatrzymała się w połowie ostatniej przecznicy do jednostki Landona. Ostatnie czterysta metrów chciała przejść pieszo, przez te parę chwil pooddychać miejskim życiem, wchłonąć je w siebie, żeby w końcu uwierzyć, że to prawda. Wysiadła z taksówki, spojrzała na słońce przedzierające się przez konary drzew i wysokich budynków. Dzień był piękny, ciepły i wietrzny, bez deszczu, który miał padać w ciągu następnych kilku miesięcy.
Z bagażnika taksówki ostrożnie wyjęła dużą skórzaną teczkę z obrazami, po czym zapłaciła taksówkarzowi i stanęła dokładnie na środku chodnika. Była na miejscu; naprawdę tutaj była. W torbie miała obraz z Landonem, a w sercu szansę całego swojego życia.
Czy ma wznieść do góry ręce i kręcić się dookoła tak, żeby wszyscy wiedzieli, że na tę chwilę czekała przez całe życie? Ashley zrobiła pół obrotu; na twarzach mijających ją ludzi dostrzegła zabiegane i nieobecne spojrzenia. Nie, zachowa tę chwilę dla siebie, będzie świętować to razem z Bogiem. A za kilka minut także z Landonem.
Spódnica opadała jej prawie na kostki, a bawełniany bezrękawnik odkrywał gołe ramiona, na których z emocji pojawiła się gęsia skórka. Idąc w kierunku jednostki, miała wrażenie, że prawie unosi się w powietrzu - omal jej nie minęła. Był to prosty budynek z cegły, starszy od innych. To było miejsce, w którym od pół roku pracował Landon, to tutaj pracował kiedyś Jalen.
Na chwilę jej entuzjazm lekko przygasł.
Mężczyzna, z którym miała się za chwilę spotkać, dużo wycierpiał w ciągu ostatniego roku. Powinna powstrzymać trochę swoją radość, przynajmniej na początku. Zacisnęła mocniej palce na rączkach swojej skórzanej teczki, wzięła głęboki wdech.
W porządku, Boże, prowadź mnie. Spraw, żebym mogła się dowiedzieć, czy Landon tęsknił za mną tak samo jak ja za nim.
Otworzyła drzwi. Sześciu umundurowanych strażaków grało w karty przy stoliku. Prawie w tym samym momencie uchwyciła wzrokiem zdjęcia strażaków wiszące na ścianie. Pod każdym z nich widniało imię i nazwisko oraz dwie daty. Jedno z nich przedstawiało Jalena. Ashley zastanawiała się, które. Mężczyzna przy stoliku odchrząknął, wstał i uśmiechnął się do niej z aprobatą...
- Witam. Czy możemy pani jakoś pomóc? - Ton jego głosu wskazywał, że był bardziej niż chętny.
Posłała mu uśmiech; teczkę trzymała przed sobą.
- Tak. Szukam Landona Blake'a.
- Uhm... - Strażak rzucił zmieszane spojrzenie kolegom siedzącym obok. -Wyszedł na spacer.
Przez jego ramię wyjrzał dobrze zbudowany mężczyzna.
- Właśnie się rozminęliście. Poszli z wózkiem do parku.
Pierwszy mężczyzna kopnął swojego kolegę pod stołem i rzucił mu groźne spojrzenie. Po czym znowu spojrzał na Ashley i uśmiechnął się sztucznie.
- Czy jest pani z nim umówiona?
Ashley postawiła teczkę na podłodze i oparła ją o swoje nogi. O czym oni mówili? Landon był na spacerze z jakimś dzieckiem? Czyim dzieckiem?
- Landon spaceruje z dzieckiem?
Mężczyźni przy stoliku wymienili między sobą niepewne spojrzenia. Pierwszy strażak odszedł od innych i zbliżył się do Ashley.
- Ta dziewczyna jest jego przyjaciółką. - Wzruszył ramionami, jego oczy nie kryły współczucia. - Przyszła tutaj z dzieckiem i... i poszli razem do parku. Landon pchał wózek. - Zapadło pełne napięcia milczenie. - Wróci za pół godziny.
- Z jaką dziewczyną? - Ashley poczuła zawroty głowy, zagryzła wargi. Landon - jej Landon - spacerował po parku z jakąś dziewczyną i jej dzieckiem? Po co? I dlaczego nie wspomniał jej o tej dziewczynie? Na samą myśl o tym zrobiło się jej niedobrze. Czy ma ich przeprosić i zapytać o łazienkę? Zaskoczenie dawało o sobie znać coraz bardziej. Jak dotąd wszystko, co usłyszała od mężczyzn, nie miało sensu.
Objęła palcami grzbiet nosa i potrząsnęła kilka razy głową.
- Czy... ona już tutaj kiedyś była? - Nie chciała zadawać tego pytania, ale musiała dowiedzieć się, o co chodzi w tym całym szaleństwie. Kiedy przyjdzie Landon i stanie przed nią, porwie ją w swoje ramiona i pocałuje, tak jak tego pragnęła, tak jak przy ich ostatnim spotkaniu?
Mężczyzna wycofał się do swoich kolegów przy stoliku i rzucił im nerwowe spojrzenie.
- Dzwoniła tutaj, prawda chłopaki? Kilku z nich pokiwało głowami.
- Oczywiście - odpowiedział jeden z nich. - Prawie codziennie. Mężczyzna, który stał, ponownie spojrzał na Ashley.
- Dzisiaj przyszła tutaj po raz pierwszy. - Skrzyżował ręce na piersiach. -Dziecko jest bardzo małe, ma zaledwie kilka tygodni.
Ból brzucha nasilił się. Kilka tygodni? To nie może być... Landon nigdy by... nie mogła zebrać myśli, miała wrażenie, że ma pod sobą ruchome piaski a nie podłogę.
Zanim wydobyła z siebie kolejne pytanie, mężczyzna wyciągnął rękę.
- Partner Landona, Doug. - Zawahał się. - A pani to?... Prawie że nie mogła mówić, starała się opanować drżenie rąk.
- Ashley. - Delikatnie uścisnęła dłoń mężczyzny, a potem cofnęła się. W tym momencie w oczach Douga powinien pojawić się błysk zrozumienia, powinien poklepać ją po ramieniu i szeroko się uśmiechnąć, powiedzieć jej, że tyle o niej słyszał i że zawsze chciał ją poznać.
Ale zamiast tego, przyglądał się jej; jego twarz wyrażała współczucie zmieszane z zainteresowaniem.
Ashley przeniosła wzrok na pozostałych mężczyzn przy stoliku, ale oni wznowili grę w karty. Nie wyglądało na to, żeby ktokolwiek coś o niej słyszał. Przełknęła ślinę, z jej gardła wyrwał się cichy, niedowierzający śmiech.
- Nie zamierzam być wścibska, ale o czyim dziecku my rozmawiamy? Cień, który pojawił się w oczach mężczyzny, powiedział jej wszystko, co
chciała wiedzieć. Zapragnęła uciec, opuścić to miejsce, zanim... partner Landona powie jej prawdę. Ale nie mogła się ruszyć, nogi miała jak z ołowiu. Zadając to pytanie, stanęła przed plutonem egzekucyjnym, jedyne co mogła teraz zrobić, to czekać na rozstrzelanie.
Doug zmarszczył czoło i wygiął usta. Westchnął i pokręcił głową.
- Nie... sądzę, aby Landon o nim wiedział, dopóki nie otrzymaliśmy wezwania.
- Wezwania? - Starała się zyskać na czasie, szukając rozpaczliwie jakiegoś logicznego wytłumaczenia.
- Ta młoda kobieta omal nie zmarła. Dostała krwotoku, a my odpowiedzieliśmy na wezwanie. Landon ją zna, odnoszę wrażenie, że byli sobie bliscy.
- I wtedy właśnie dowiedział się o dziecku?
- Tak powiedział.
Poszczególne wątki w ogóle do siebie nie pasowały.
- A dlaczego sądzi pan, że dziecko jest jego? - Ashley czuła strzelby prawdy, wymierzone prosto w jej serce, zacisnęła mocno pięści, stając oko w oko z plutonem egzekucyjnym.
Doug na chwilę spuścił wzrok, potem spojrzał na nią.
- Właśnie nam o tym powiedział... dosłownie kilka minut temu. Zerknął na swoich kolegów, żaden z nich nie zwracał uwagi na ich rozmowę. -Powiedział nam, że Tom-my jest jego małym chłopczykiem.
Pocisk trafił ją.
Ashley przygarbiła się, gdy usłyszane słowa rozrywały jej duszę i serce. Czy ona śni? Czy to możliwe, że znajduje się w jednostce Landona i dowiaduje się, że on ma dziecko? Dopiero co narodzone?
Łapczywie wciągnęła dwa hausty powietrza i otworzyła usta, ale nie mogła wydusić z siebie ani słowa.
- Ashley, proszę za mną. - Doug podszedł do niej, wziął ją pod ramię i zaprowadził do innego pomieszczenia. Tam wskazał jej miejsce na poprzecieranej sofie i usiadł obok niej. - Nie wyglądasz za dobrze.
Czuła falę gorąca przepływającą przez jej ciało, jednak cała drżała. Na jej czole wystąpiły kropelki potu, zagryzła od wewnątrz wargę.
- On... nic mi o tym nie mówił. Głos Douga był ciepły i życzliwy.
- Jesteś jego dziewczyną?
To pytanie zbiło ją z tropu. Przecież nie łączyły ich żadne zobowiązania, czyż nie tak? Pod koniec roku rozmawiali trochę o byciu razem, ale bez żadnych obietnic z jego strony. Sama tego nie chciała.
Mrugnęła i poczuła, że jej oczy są suche.
- Nie. - Była zbyt zszokowana, żeby płakać, ta nowina częściowo ją sparaliżowała. - My... byliśmy przyjaciółmi. Myślałam tylko...
Nagle uświadomiła sobie, że nie wytrzyma tutaj ani chwili dłużej. Nie chciała współczucia ze strony kogoś obcego, ani nikogo innego. Rozczarowanie już kiedyś zapukało do jej drzwi i nawet tak druzgocące uczucie, jak to obecne, nie mogło zmienić powodu, dla którego znalazła się na Manhattanie. Landon ma własne życie, ona także powinna pójść swoją drogą.
Wstała i skinęła głową w kierunku partnera Landona.
- Dziękuję. - Miała płytki i nierówny oddech, ale gdy odetchnęła, wstrząs jakby trochę minął. Uniosła rękę do twarzy, palcami otarła czoło. Teraz było nieco chłodniejsze. - Muszę już iść. Zapomniałam, że mam spotkanie na mieście.
Doug odprowadził ją do wyjścia, mrucząc coś o tym, że powinna poczekać na Landona i porozmawiać z nim osobiście. Słysząc to, pokręciła głową, a gdy znalazła się już na chodniku, uniosła rękę.
- Nie chcę go już widzieć.
Twarz mężczyzny wyrażała smutek.
- Czy mam mu przekazać, że byłaś u nas?
- Nie. - Ashley natychmiast potrząsnęła głową. - Proszę mu o tym nie wspominać. - Ścisnęła mocniej teczkę i wyszła przez furtkę. Cztery zamaszyste kroki i była już przy krawężniku. - Taxi! - Machnęła ręką i w tym momencie podjechała żółta taksówka. Bez odwracania się, wsunęła teczkę do bagażnika, ostrożnie ułożyła ją na boku, sama natomiast wśliznęła się na tylne siedzenie.
Taksówkarz zerknął we wsteczne lusterko.
- Dokąd?
Ashley chciała podać mu adres swojego hotelu, ale nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Landon spacerował po parku z jakąś dziewczyną i dzieckiem - dzieckiem, które spłodził jakieś dziewięć miesięcy temu. Gdy kierowca czekał, ona w myślach robiła wyliczenia i zrozumiała, że to musiało się stać zaraz po 11 września, gdy przyjechał do Nowego Jorku, żeby odnaleźć Jalena.
Po całym cudownym lecie, które spędził z nią i Cole'em.
Powróciły wspomnienia, ale nie chciała im ulec. Nie teraz gdy próbowała uporządkować to, czego się właśnie dowiedziała. To miał być jeden z jej najwspanialszych dni. Dzień debiutu w świecie nowojorskiej sztuki i powrotu do Landona.
- Proszę pani, dokąd jedziemy? - Głos taksówkarza był oschły i sfrustrowany.
- Uhm... - Nie chciała nigdzie jechać, miała ochotę obserwować frontowe drzwi jednostki dopóki nie zjawi się przy nich Landon i... jego dziewczyna wraz z ich dzieckiem. Musiała to zobaczyć na własne oczy, zobaczyć go prowadzącego wózek, zobaczyć, jak patrzy na tę dziewczynę, kimkolwiek była.
Pochyliła się do przodu i napotkała zniecierpliwione spojrzenie taksówkarza.
- Czy może pan zawrócić i zaparkować po przeciwnej stronie, jakieś sześćdziesiąt metrów dalej?
Kierowca uniósł brew.
- Proszę pani, nie jesteśmy na ławce w parku; to jest taksówka. A więc dokąd?
- Proszę posłuchać. - Ashley uniosła ręce. Musieli odjechać sprzed bramy jednostki jeszcze przed powrotem Landona. - Ja nie żartuję. Może pan już włączyć licznik.
Kierowca pokręcił głową.
- Najbardziej zwariowane miejsce na świecie - powiedział i po szybkim zerknięciu przez ramię włączył się do ruchu, skręcił w prawo, w najbliższą ulicę, zawrócił i zatrzymał się po przeciwnej stronie krawężnika, po południowej stronie jednostki.
- Czy to pani odpowiada? - Znowu zerknął na nią w lusterku.
- Jest świetnie.
Ashley wcisnęła pięści w brzuch i obserwowała strumień ludzi zmierzających w ich stronę. Jej serce przyśpieszyło, zastanawiała się nawet, czy nie oszalała. A jeśli on nie wróci w ciągu najbliższej godziny? I jak się będzie czuła, gdy ją zauważy - obserwującą go z tylnego siedzenia taksówki?
Wcisnęła się w oparcie i zmrużyła oczy.
Panie, jak to możliwe? Myślałam, że on... myślałam, że my... Jej milczące pytania były zbyt surowe, zbyt świeże, aby mogła się nad nimi zastanawiać. Jeśli Landon tak ją okłamał, to czy ich przyjaźń była jeszcze możliwa? Wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i wsunęła je na nos. Nie może być jego przyjaciółką, to oczywiste. Przyjaźń opiera się na zaufaniu, a było jasne, że cokolwiek uczynił Landon po przyjeździe do Nowego Jorku, nie był skłonny tym się z nią podzielić.
Czy sądził, że nigdy się nie domyśli? Nigdy się nie dowie, że w żalu i szoku po 11 września spłodził dziecko? A co z Cole'em? Jak mogła być tak nieostrożna i pozwolić, aby jej syn przywiązał się do Landona, podczas gdy nie poznała o nim całej prawdy, nie domyśliła się, że miał kogoś na Manhattanie?
No dalej, Landon, pokaż swoje oblicze. Pokaż co zrobiłeś.
Minęło kilka chwil i zobaczyła go. Idąca obok niego dziewczyna była wysoką blondynką w ciemnych okularach i przewiązanej we włosach apaszce. Na ich widok poczuła, że brakuje jej tlenu; nie mogła oddychać. Landon pchał wózek, uśmiechał się do dziewczyny; dumny ojciec, w każdym calu. Dokładnie jak powiedział Doug.
- Jak długo jeszcze, proszę pani? - Kierowca postu-kał w taksometr. - Czas to pieniądz.
- Czekamy! - wyszeptała i machnęła ręką. Landon i jego przyjaciółka szli wraz z falą przechodniów w kierunku przejścia. Gdy byli już bliżej, Ashley zaczęła przyglądać się kobiecie. W jej twarzy było coś znajomego, w układzie jej kości policzkowych, wysokiej sylwetce. Im byli bliżej, tym bardziej była przekonana, iż widziała już tę dziewczynę.
I nagle ją rozpoznała; zakryła dłonią usta. To niemożliwe, Landon nigdy by...
Ta młoda kobieta wyglądała jak Reagan Decker - dziewczyna Luke'a.
Ashley obniżyła lekko okulary i przyglądała się dziewczynie, temu jak uśmiechała się do Landona, jej długim blond włosom, rozwiewanym przez wiatr, oraz pełnym gracji ruchom.
To była Reagan, bez cienia wątpliwości.
I gdy Reagan oraz Landon pchali wózek, przechodząc na drugą stronę ulicy, do jednostki, na ramionach Ashley wylądowała cała masa pytań. Po raz ostatni widziała Reagan na dworcu autobusowym w Bloomington, gdzie Lukę się z nią żegnał.
Wtedy było już wiadomo, że jej ojciec zaginął, uwięziony pod stosami gruzów. Reagan musiała wrócić do domu i Lukę odprowadził ją na dworzec. Tam gdzie i ona odwiozła Landona.
Rozbolała ją głowa, a taksówkarz bębnił palcami w kierownicę.
- Jak długo jeszcze, proszę pani?
Ashley zebrała wszystkie swoje siły i wyrecytowała nazwę skrzyżowania, przy którym mieścił się jej hotel. Kierowca ciężko westchnął i gwałtownie ruszył. Ashley nawet nie zwróciła na to uwagi. Była zbyt zajęta układaniem szczegółów, które zaczęły tworzyć całościowy obraz.
Reagan i Landon jechali owego fatalnego dnia do Nowego Jorku tym samym autobusem. W rzeczywistości musieli spędzić razem noc w drodze, na jednym z licznych przystanków pomiędzy Indianą a Nowym Jorkiem. Prawdopodobnie siedzieli obok siebie, dzieląc się swoim bólem i pocieszając się wzajemnie.
Któż mógł lepiej zrozumieć przez co przechodzili niż oni sami? Ashley spoglądała przez szybę taksówki, próbując przypomnieć sobie momenty, w których Landon wspominał coś o Reagan. Nie było żadnych. Z pewnością, po tak długiej podróży autobusem postanowili utrzymywać kontakty. Dlaczego więc Landon nie wspomniał o tym Ashley ani słowem? Z jakiego powodu miałby to przed nią ukrywać? Chyba że...
Jej myśli pędziły jak szalone w ślepy zaułek, gdzie pojawił się kolejny zestaw faktów, które jak dotąd nie miały nic wspólnego z Landonem. Po pożegnaniu z Reagan na dworcu, Lukę dzwonił do niej dwa lub nawet trzy razy dziennie, ale ona nie odebrała żadnego z jego telefonów. Ani razu. Ashley przypomniała sobie Reagan i Luke'a razem. Wydawało się, że są dla siebie stworzeni. Przecież przed 11 września ona i jej siostry były przekonane, że w ciągu najbliższych lat Reagan i Lukę się pobiorą. Więc dlaczego - w obliczu tak druzgocącej dla niej straty - Reagan usunęła Luke'a ze swojego życia?
A co z Landonem? Przecież nie dzwonił do niej ze Strefy Zero, czyż nie tak? Ani razu. A kiedy wrócił, najbardziej zachwyciło go to, że wróciła na łono kościoła. Zaraz, co takiego powiedzieli sobie tuż przed jego kolejnym wyjazdem do Nowego Jorku? Że nie będą sobie niczego obiecywać, prawda?
Jednak nigdy by nie pomyślała, że... był z inną kobietą, i do tego z Reagan Decker.
Przeszłość była tak wyraźna, jakby oglądała ją na kinowym ekranie. Landon i Reagan musieli się zaprzyjaźnić w autobusie do Nowego Jorku. Wtedy, właśnie tam, odnaleźli w sobie oparcie i stało się... jedna rzecz prowadziła do drugiej.
Landon pożegnał się z nią, był więc trochę zagubiony, ale najwyraźniej po zacieśnieniu kontaktów z Reagan, nie był skłonny do niej dzwonić. Pewnie spotykali się kilka razy w tygodniu - gdy kończył pracę w Strefie Zero - i naturalnie, że Reagan nie mogła odbierać telefonów od Luke'a. Jakżeby mogła, skoro sypiała z innym mężczyzną?
Ashley znowu poczuła ból brzucha. Gdy Landon odnalazł ciało Jalena i wrócił do Bloomington, musiał być niepewny czy to, co łączyło go z Reagan, było prawdziwe, czy też było jedynie częścią żalu i tragedii związanych z 11 września. Być może nie wiedział, że Reagan jest w ciąży, dopóki nie wrócił znowu do Nowego Jorku. Rzeczywiście, nie mógł wiedzieć. Czy nie o tym mówił jego partner? Że nie wiedział o ciąży Reagan aż do owego nagłego wezwania?
Musieli się pokłócić przed jego powrotem do Indiany.
Mechanizmy obronne Ashley opadły jak łuski z jej oczu. Landon kochał inną, byłą dziewczynę Luke'a. Ta prawda była na tyle oczywista, że przebiła jej serce na wylot, i po raz pierwszy od chwili gdy dowiedziała się o dziecku Landona, poczuła w oczach palące łzy. Nie dziwne, że przed powrotem do Manhattanu, nie złożył jej żadnej obietnicy.
Gdy taksówka zatrzymała się przed jej hotelem i gdy płaciła kierowcy, prawie że nie wiedziała, co robi. Chwyciła swoją teczkę, wróciła do pokoju i opadła na krzesło, które stało przy oknie. Hotel otaczały dookoła inne budynki: rodzaj widoku, który dobijał jej kreatywność.
Energia i entuzjazm, radość bycia częścią życia i kultury Nowego Jorku zupełnie zniknęły. Spotka się z dyrektorką galerii, przepisze im swoje obrazy i wróci do domu. Cole potrzebował jej, tak jak ona jego. Jego, jej rodziców oraz reszty rodziny.
Pamiętała czasy, gdy ci sami ludzie byli jej wrogami, tymi, którzy uważali ją za obcą i dziwną, zdecydowaną, aby żyć według własnych zasad. Ale w ciągu ostatniego roku stali się jej największą podporą. Oparła łokcie na udach i ukryła twarz w dłoniach. Co powiedzą teraz, gdy powie im, że Landon jest z Reagan Decker? I co z Lukiem?
Poczuła dreszcze wzdłuż kręgosłupa.
W ciągu ostatniego roku jej brat przeszedł tak wiele. Najpierw uświadomił sobie, że modlitwy nie zawsze są wysłuchiwane. A potem stracił Reagan i odszedł od wszystkiego, w co wierzył. Co się więc stanie z nim po tym ciosie? Ashley nie chciała o tym myśleć.
Jedyne obrazy, jakie miała w głowie, to Landon i Reagan pchający wózek. Ich uśmiechy i sposób zachowania, jakby byli parą.
Oraz myśl, jak bardzo będzie go jej brakowało.
ROZDZIAŁ 12
Siedzieli przy stole Baxterów. Kari ustawiła krzesełko Jessie pomiędzy nią a Ryanem. Naprzeciwko nich jadł Cole, siedzący obok babci. Jak na czterolatka, zupełnie nieźle radził sobie z kolacją.
Uzgodnili już kilka spraw dotyczących ślubu, teraz więc zrobili sobie przerwę.
- Mam wrażenie, że wszystko dzieje się poza mną. - Kari odłożyła widelec i odstawiła talerz. - Przygotowania do wesela tak nas pochłaniają, że nie nadążam za innymi.
- Ashley jest w Nowym Jorku, wiesz o tym, tak? - Elizabeth uśmiechnęła się z przeciwnej strony stołu. Na kolację przygotowała meksykańską potrawę, i cały dom pachniał topionym serem i sosem tamale.
- W Nowym Jorku? - Ryan kroił kawałek kurczaka dla Jessie. Zerknął na Kari, szeroko otworzywszy oczy. - Nic mi nie mówiłaś?
- Dowiedziałam się o tym dzisiaj rano. - Kari uśmiechnęła się. - Jedna z galerii poprosiła ją o trzy obrazy. Chce wystawić je na sprzedaż i zobaczyć, co z tego wyjdzie.
- Mamusia będzie sławna! - Cole uniósł do góry widelec. - Prawda, babciu?
- Prawda, kochanie. - Zmierzwiła mu włosy, - I pewnego dnia zobaczymy jej obrazy w muzeum. Tak jak zawsze mówiliśmy.
- No właśnie! - Przytaknął Cole i wrócił do kolacji.
- Nie wiedziałem, że wzięła sobie wolne. - Ryan przeniósł wzrok na Kari. -Nie żartujesz?
- Nie. - Kari wytarła serwetką podbródek Jessie. - Ma spotkanie w poniedziałek rano.
- Zawsze wiedziałem, że w końcu jej się uda. Jej obrazy są niesamowite. -Ryan pokiwał głową w zamyśleniu. - To dobrze. Niech zgadnę - mrugnął - i zobaczy się jeszcze z Landonem?
- Landon jest moim przyjacielem! - Cole miał pełne usta. - Mamusia powiedziała, że pozdrowi go ode mnie. Zabrała ze sobą jego zdjęcie.
- Zdjęcie? - Ryan przeniósł wzrok z Cole'a na rodziców Kari.
- Obraz. - Elizabeth uśmiechnęła się do Cole'a i poklepała go po dłoni. - To jeden z jej najnowszych obrazów. Landon w Strefie Zero, siedzący na parkowej ławce. Jest... - przerwała na chwilę - ...niesamowity, zapierający dech w piersiach.
- A więc to jasne, że planowała się z nim spotkać. - Serce Kari uniosło się jak latawiec na wiosennym wietrze. - Ile to już czasu Ashley i Landon myślą o sobie, nie przyznając się do tego?
Rodzice wymienili między sobą znaczące spojrzenia. John oparł łokcie na stole.
- Byłbym zszokowany, gdyby tego nie zrobiła.
- A powiedzcie mi co u Maddie? - Kari przekrzywiła głowę. Już od tygodni nie słyszała o swojej siostrzenicy.
- Brooke twierdzi, że wydaje się być lepiej. Od pewnego czasu już nie gorączkuje. - John wziął kolejny kęs.
- A co z Erin? Zakończyłyśmy już nasze spotkania w poradni, ale chyba wszystko już gra? - Kari oparła się o poręcz krzesła i obserwowała Ryana karmiącego Jessie. Jej córeczka miała dziewiętnaście miesięcy i wszędzie potrafiła wejść, jak przystało na takiego malucha. Bez wątpienia, Ryan kochał ją jak własne dziecko.
Elizabeth wstała, sprzątnęła swój talerz i idąc do kuchni, spojrzała na Kari.
- Ona i Sam ustalili już szczegóły dotyczące ich przeprowadzki. Wyjeżdżają rankiem, zaraz po Labour Day, a więc będą na naszym pikniku nad jeziorem.
Kari wiedziała o przeprowadzce swojej siostry. Planowali to już prawie od roku, ale zamachy terrorystyczne 11 września były ciosem także i dla gospodarki, więc firma Sama, która chciała przenieść go do Austin w Teksasie, odłożyła swoją decyzję. Kari zgryzła wargi. Erin ciągle nie chciała pogodzić się z przeprowadzką, ale podczas ich ostatniego spotkania obiecała przynajmniej, że będzie pracowała nad swoim małżeństwem czy to w Bloomington, czy też w Austin.
- To już niedługo, prawda? - Ryan sięgnął po kubeczek Jessie i podał go jej. Mała przyłożyła go do ust i przechyliła główkę na bok; oczy miała utkwione w Ryanie. Kari uśmiechnęła się na widok charakterystycznego dla jej córeczki sposobu picia. Mówili sobie, że dzięki temu, nic nie ucieka jej uwadze.
John dołożył sobie duszonego mięsa.
- Pośrednik Erin znalazł im dom w dobrym miejscu.
- A co z naszym ślubem? - Kari posprzątała pozostałe talerze i dołączyła do Elizabeth w kuchni.
- Wrócą na weekend. - Elizabeth wskazała na zlewozmywak. - Postaw je tam, kochanie. - Opłuczę je później.
Kari zrobiła tak, jak poprosiła ją matka i razem wróciły do stołu.
- To będzie dziwne, mieć ich tak daleko od siebie.
- To trochę tak jak z Lukiem. - Elizabeth na chwilę spuściła wzrok, a gdy spojrzała w górę, w jej oczach widoczne było ogromne zmęczenie. -Przepraszam, nie powinnam była tego mówić.
Kari chciała coś jeszcze dodać, ale głos uwiązł jej w gardle. Być może nie orientowała się na bieżąco, z powodu jej zbliżającego się ślubu, ale z Lukiem było gorzej. Wszyscy o tym wiedzieli.
- Już dobrze. - Ryan odstawił kubeczek Jessie na stół i wyjął ją z krzesełka. Objęła go rączkami i oparła główkę o jego ramię. - Cały czas myślę o Luke'u. Co u niego?
Kari dostrzegła wyraz twarzy ojca, jego smutek był jak cios nożem prosto w jej serce.
- Nie za dobrze, prawda? Tak stwierdziła Ashley przed wyjazdem. John zacisnął pięści i na kilka sekund wstrzymał oddech.
- Gdy go widziałem ostatnim razem, kazał mi trzymać się z daleka od jego życia - odetchnął ciężko i pokręcił głową. - Dokonał pewnych... bardzo niedobrych wyborów.
- Niedobrych, to znaczy?... - Kari przeniosła wzrok z ojca na mamę i potem znowu na ojca.
- Nie mogę teraz o tym rozmawiać. - John zacisnął zęby i rozluźnił dłonie. Gdy brał za rękę Elizabeth, przygarbił się trochę. - Bardzo potrzebuje naszej modlitwy.
- Czy ciągle mieszka z tą dziewczyną z college'u? - Ryan gładził Jessie po główce, bawiąc się jej kasztanowymi loczkami.
- Tak. - John spojrzał na Kari. - Nie sądzę, aby pojawił się na waszym ślubie.
Te słowa były dla Kari ciosem.
- Na pewno przyjdzie.
- Nie wierzy już, że ślub czy też małżeństwo i przysięga na całe życie mają jakikolwiek sens. - John oparł się o tył krzesła. - Powiedział, że jego przyjście na ślub byłoby hipokryzją.
- Kto karmi go takimi bzdurami? - Ryan ściszył glos, gdyż Jessie usnęła mu na ramieniu.
- Kluby, w które jest zaangażowany. - Elizabeth splotła dłonie. -Stowarzyszenie Wolnomyślicieli i kto wie co jeszcze.
- Mówisz poważnie? - Kari nie mogła tego pojąć. Jej brat, który jeszcze nie tak dawno krytykował Ashley za to, że nie czyta Biblii, przestał wierzyć w małżeństwo?
- Zupełnie. - John pokiwał smutno głową. - Nie będzie go na ślubie, Kari. Powiedział mi, że nie chce przyjść.
- Zatem będziemy się o to modlić. Żeby zmienił zdanie. - Ryan przełożył Jessie na drugie ramię i szepnął do niej pieszczotliwie. - Jego przyjście mogłoby stać się punktem zwrotnym.
- Warto się o to modlić. - Oczy Johna stały się wilgotne. - W tej chwili myślę jednak o Ashley. Chciałbym tam być i widzieć jej twarz, gdy wchodzi bez uprzedzenia do jednostki i pyta o Landona Blake'a.
- To znaczy, że on nie wie o jej przyjeździe? - Kari przysunęła się do Ryana i objęła go i swoją córeczkę ramieniem.
- Chciała go zaskoczyć. - Elizabeth roześmiała się, w jej oczach znowu pojawił się błysk. - Mam dobre przeczucia co do tej podróży. Może przestaną już uciekać i podejmą jakieś decyzje.
- Tak myślisz? - Kari nie była przekonana. Ashley tak długo ukrywała swoje serce. Poza tym nie wydawało się, aby dała się uziemić, podczas gdy Landon będzie kontynuował swój roczny kontrakt w Nowym Jorku. Pomiędzy Cole'em, jej pracą w Sunset Hills oraz malowaniem, nie było po niej widać, aby brakowało jej jakichś poważniejszych zobowiązań.
- Wiem tylko tyle - Elizabeth uniosła podbródek - gdy mówi o Landonie Blake'u, mogę zajrzeć prosto do jej serca. Jest w nim zakochana i myślę, że obydwoje w końcu zdadzą sobie z tego sprawę, szybciej niż planowali.
John puścił oczko.
- Twoja matka zazwyczaj się nie myli w takich sprawach.
- Hmmm. - Kari przymknęła na chwilę oczy i rozmarzyła się. - I pomyśleć... że teraz świętują razem jej sukces i być może uświadamiają sobie, co ich łączy. Dokładnie tak jak mówimy.
ROZDZIAŁ 13
Dopiero w poniedziałek rano Ashley była w stanie logicznie myśleć.
Całą niedzielę spędziła samotnie, dręczona przez swoją nieokiełznaną wyobraźnię. Rankiem znalazła jakąś katedrę i uczestniczyła w niedzielnym nabożeństwie. Potem przeszła się po sklepach we wschodniej części Górnego Manhattanu; zerkała przy każdej okazji w lustro i sprawdzała, czyjej wygląd się nie zmienił. Odległa, nieobecna, nietykalna. Tak jakby ból, z którym się zmagała, nie mógł ujrzeć światła dziennego, gdyż inaczej by ją zabił. Gdy skończyła zakupy, wybrała się na spacer po Central Parku, a późnym popołudniem obejrzała jeszcze Les Misćrable, po czym wróciła metrem do hotelu.
Przez cały czas spodziewała się, że zobaczy Landona spacerującego z Reagan. Czy zakochali się w sobie, gdy Landon dowiedział się o dziecku? A może czuł coś do niej już wcześniej, gdy zimą przyjechał do Bloomington? Miała tak złamane serce, że nawet nie myślała o tym, żeby się nie garbić.
Dopiero późnym wieczorem zaczęła coś rozumieć. Bez względu na to co widziały jej oczy, Landon nie mógł być zakochany w Reagan Decker. Nie przyjechał do Nowego Jorku i nie spał z byłą dziewczyną Luke'a. Oczywiście, że nie. Musiało istnieć jakieś sensowne wytłumaczenie, które mówiłoby, dlaczego ten strażak uważał, że to właśnie Landon jest ojcem dziecka Reagan.
Ponieważ Ashley wiedziała, że Landon Blake'a kocha tylko ją.
Kochał ją już jako nastolatek, w średniej szkole, i nadal ją kocha. Bez względu na liczbę telefonów, które od niego otrzymała i szczęście, które od niego biło, gdy spacerował z Reagan i jej dzieckiem.
Dzisiaj rano miała spotkanie w galerii, ale postanowiła, że nie wstanie z łóżka dopóki nie zadzwoni do Lando-na i nie powie mu prawdy. Po pierwsze, że była w mieście; po drugie, że zmęczenie po długiej podróży samolotem oraz emocje i poniekąd obłęd zupełnie zwaliły ją z nóg, tak iż zaczęła myśleć o czymś nieprawdopodobnym.
Telefon stał na nocnej szafce, tuż obok jej łóżka. Podniosła słuchawkę, wystukała numer do Landona i czekała. Przyjechała do Nowego Jorku zaledwie na parę dni i zmarnowała całą niedzielę, zamartwiając się o Landona i Reagan.
Usłyszała sygnał, po chwili odezwała się automatyczna sekretarka Landona. Ashley odchrząknęła.
- Landon, jestem w mieście, no i... wydarzyło się coś szalonego, ale wszystko już jest w porządku. - Zawahała się. - Nie mogę się doczekać spotkania z tobą.
Potem zadzwoniła do jego jednostki, ale mężczyzna, który odebrał telefon, powiedział, że Landon będzie dopiero po południu. Ashley rozłączyła się i zagryzła usta. Musi go znaleźć i porozmawiać z nim, zanim jego partner powie mu o jej wizycie. Jeśli tak się stanie, Landon z pewnością będzie zadawał pytania i domyśli się, że otrzymała złe informacje.
Ubierając się, jeszcze raz spróbowała dodzwonić się do mieszkania Landona, potem dzwoniła po raz trzeci, po umieszczeniu obrazów w skórzanej teczce. Gdy wychodziła z hotelu, zbeształa samą siebie za to, że w niego zwątpiła. Musiało istnieć jakieś wytłumaczenie; co do tego nie miała wątpliwości. Znała Landona prawie tak dobrze jak siebie, wiedziała, że chociaż wrócił do Nowego Jorku, żeby kontynuować swój roczny kontrakt z FDNY, to nigdy nie przestał jej kochać.
Zadzwoniła do niego jeszcze raz z automatu telefonicznego znajdującego się w pobliżu galerii, ale nikt nie odbierał. Z jej ust wydobyło się pełne frustracji sapnięcie, gdy odłożyła słuchawkę i zamaszystym krokiem przemierzała parę kroków dzielących ją od drzwi galerii.
Było kilka minut po dziewiątej, gdy weszła do środka i natychmiast została przywitana przez panią dyrektor.
- Ashley. - Kobieta uśmiechnęła się promiennie. - Jestem Margaret Wellington. Nie mogliśmy się doczekać, żeby cię poznać.
W tym momencie Ashley pomyślała o Paryżu, wróciły słowa Jeana-Claude'a Pierre'a i jego szyderczy uśmieszek, gdy mówił o jej obrazach. „Twoje obrazy to nic więcej, cherie, jak tylko amerykańskie śmieci".
Ashley przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do kobiety.
Dyrektorka podeszła do lady recepcyjnej i wyjęła coś, co wyglądało jak czek.
- To dla pani... na wydatki ponoszone w związku z pobytem tutaj, w mieście.
Ashley wzięła czek, zerknęła na niego i przełknęła ślinę. Tysiąc dolarów? Musiała walczyć z pokusą wpatrywania się w niego.
- Dziękuję. To... bardzo szlachetne z pani strony.
- Proszę tutaj zaczekać. Chciałabym przedstawić panią mojemu mężowi. Prowadzi galerię razem ze mną.
Kobieta była szczupła, miało gładko zaczesane włosy i wyglądała elegancko. Było w niej odrobinę snobizmu, błysk w jej oczach mówił Ashley, że Margaret Wellington jest szlachetną osobą, należącą do elity Manhattanu, ale co najważniejsze, sztuka była jej pasją, nieokiełznaną siłą, która nią kierowała.
Dokładnie tak jak w przypadku Ashley.
Gdy Ashley znalazła się w środku, rozejrzała się dookoła, rozkoszując się panującą wewnątrz atmosferą. Prawdziwa nowojorska galeria, do dzisiaj jeszcze mieszcząca się w sferze jej marzeń. W pobliżu głównego biurka paliła się oliwkowa świeca, w powietrzu unosił się eukaliptusowy zapach z domieszką czegoś kwiatowego. Być może róży. Skórzane i mahoniowe meble oraz sztucznie postarzana podłoga i kominek z materiału udającego kamienie przypominały raczej przytulne legowisko niż salę wystawową, w której w ciągu roku z rąk do rąk przechodziły dzieła o wartości przekraczającej setki tysięcy dolarów.
Galerię przenikały łagodne tony muzyki Bacha, a na każdej ze ścian wisiały zapierające dech w piersiach dzieła, na podziwianie których Ashley potrzebowałaby całych godzin. I właśnie tutaj - w tym wytwornym wnętrzu, poniżej starannie rozmieszczonych świateł - miały wisieć jej obrazy.
Ogarnęło nią uczucie wdzięczności i na moment przyćmiło jej obawy dotyczące Landona.
- Panie, to Twoja zasługa.
Przymknęła oczy i wdychała otaczającą ją rzeczywistość. Była tutaj! W nowojorskiej galerii, która chciała wystawić jej obrazy! Boże, dziękuję Ci... dziękuję Ci.
Zaledwie wyszeptała te słowa, gdy do jej serca zaczęła wdzierać się niepewność, szydząc z niej.
Kogo chcesz nabrać? Wystarczy, że tylko zerkną na twoje obrazy i będą się zastanawiać, co takiego w nich dostrzegli. To będzie kolejne odrzucenie, jeszcze jedno przypomnienie, że obrazy Ashley Baxter to zwykłe śmieci. Twoja obecność tutaj to zwykłe szaleństwo.
- Ashley. - Z drugiego końca galerii dobiegało stukanie obcasów. Otworzyła oczy; wątpliwości które napełniały jej myśli, nagle zniknęły.
- Tak? - Oblizała spierzchnięte wargi i zrobiła parę kroków w kierunku dającego się słyszeć kobiecego głosu.
Spoza wystawy prezentującej pejzaże wyłoniła się Margaret Wellington.
- Tutaj jesteś, Ashley.
U jej boku stał niski mężczyzna. Miał wąsy i rzednące włosy, a na jego twarzy malował się uśmiech, który potrafił rozpromienić każdy dzień, chociażby i zimowy. Pani Wellington wskazała na niego.
- To mój mąż, William.
Z oczu mężczyzny emanował pokój, który natychmiast udzielił się Ashley.
- Witaj, moja droga. Miło cię poznać. - Wskazał na jej portfolio. - Czy możemy obejrzeć to, co nam przyniosłaś?
- Tak. - Ashley walczyła ze swoimi wątpliwościami. Postawiła przed sobą teczkę i rozsunęła suwak. Po czym wyjęła kolejno trzy swoje obrazy. Najpierw ten z Irvel, potem z domem Baxterów i na końcu ten z Landonem. Oparła je o tył najbliższej kanapy i stanęła z boku.
Wellingtonowie przyglądali się obrazom, tak jakby w każdej chwili mogły ożyć, żeby przedstawić im swoją głębię. Ashley przeniosła wzrok na czubek swoich butów.
Nie spodobają się im. Skrzyczą mnie, każą się spakować i opuścić ich galerię. To szaleństwo. Nie powinnam tutaj przychodzić, nie powinnam tracić czasu i nie powinnam dopytywać się o Landona, to wszystko w ogóle nie powinno mieć miejsca, to i tak nie ma sensu, gdyż za dwadzieścia cztery godziny będę już w samolocie do Indiany i...
- Masz dwadzieścia parę lat, tak? Ashley zamyśliła się i spojrzała do góry.
- Tak, proszę pana. - Przeniosła wzrok z pana Wellingtona na jego żonę, potem znowu spojrzała na niego. - Dwadzieścia pięć.
- Mam jeszcze jedno pytanie. - Mężczyzna oraz jego żona wymienili znaczące spojrzenia. Ona pokiwała głową, a on ponownie skupił wzrok na Ashley.
- Tak, proszę pana.
Jego uśmiech rozwiał obawy Ashley.
- Jak to możliwe, że nie poznaliśmy się wcześniej? „Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam o do was... zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość jakiej oczekujecie".
W jej umyśle, pojawił się werset z Biblii; wstrzymała oddech.
- Jesteś dobrze zapowiadającą się artystką, Ashley. Chcemy wystawić twoje obrazy, począwszy od trzech tysięcy za każdy.
Pani Wellington przeszła do omawiania szczegółów, procentów, jakie pozostają dla galerii oraz miejsca, w którym zostaną powieszone jej obrazy, i czasu, jaki potrzebuje Ashley, żeby wrócić z kolejnymi obrazami, tak aby mogli jak najszybciej zorganizować ich wystawę, ale ona w ogóle nie mogła się skupić.
Czuła się jak porwana w górę, jakby unosiła się trzy metry ponad podłogą galerii. Zamknęła oczy. Dokonała tego. Jej podróż nie była stratą, a według tych ludzi, jej malarstwo to nie były śmieci. Bóg przywiódł ją tutaj, gdyż miał plan odnośnie do jej życia. Miała malować, wychowywać Cole'a i opiekować się swoją rodziną. A być może także i być z Landonem. Gdy tylko zdała sobie z tego sprawę, zauważyła coś jeszcze.
Widma wątpliwości nie były już milczące.
One po prostu zniknęły.
W poniedziałek Landon pracował tylko pół dnia, od dziesiątej do drugiej. Czas miał spędzić na próbnych ćwiczeniach. Ostatnio miasto było stosunkowo spokojne, tylko kilka wezwań, ale niczego, co angażowałoby go w całości, żadnych pożarów magazynów czy apartamentowców, które przyśpieszyłyby bicie jego serca, dla którego tutaj przyjechał.
Dla akcji, które kochał Jalen.
Landon przyjechał metrem i tuż przed dziesiątą zameldował się w jednostce. Nie było go na liście, ale musiał wziąć udział w próbnych ćwiczeniach. Komendant dał mu podręcznik z ćwiczeniami, które miały być przeprowadzone tego dnia, ale prawie do niego nie zajrzał. Za każdym razem gdy próbował się skupić, wszystkim, o czym potrafił myśleć, była Ashley.
W zeszłym tygodniu dzwonił do niej trzy razy, ale nie było jej w domu.
Teraz nie mógł się skoncentrować, i to była wyłącznie jego wina. Zdecydowałby się na kolejny krok, gdyby tylko ona tego chciała. Nic nie było tak jak dawniej. Walka z ogniem stała się tylko pracą i nie mogła konkurować z Ashley i chęcią zapytania jej, czy nadszedł już ich czas.
Być może jeszcze nie na zaręczyny i ślub. Ale przynajmniej na podjęcie jakichś zobowiązań, obietnicę, tak aby już żadne z nich nie musiało się zastanawiać, czy drugie będzie czekać, czy też pójdzie swoją drogą. Decyzję o obnażeniu wzajemnych uczuć, bez zbędnych pozorów.
Landon wziął filiżankę i nalał sobie kawy. Czarnej i mocnej, takiej, jaką lubił. Gdyby tylko oddzwoniła. Wziął pierwszy łyk i usiadł na ławce przy turystycznym stoliku. Para wydobywająca się z filiżanki zostawiała na jego twarzy przyjemne, ciepłe i kojące uczucie. Było lato, ale w sierpniu, w zbudowanym z cegły budynku jednostki, zawsze było chłodno - szczególnie rano.
- Blake, wyglądasz na zmęczonego. - Do pomieszczenia powolnym krokiem wkroczył Phillips. W jednej dłoni trzymał bajgiel a w drugiej plastikowy pojemnik ze śmietankowym serkiem. Wyciągnął z koszyka nóż i opadł na krzesło naprzeciw Landona.
- Troszeczkę.
- Ja też. - Potrząsnął głową i zabrał się do zdejmowania wieczka z serka. -Nie znoszę zmian z porannymi ćwiczeniami. - Przeciął powietrze pomiędzy nimi nożem. - Czy oni nie rozumieją, że po nockach potrzebujemy sporej dawki snu?
Landon roześmiał się.
- To ich nie obchodzi.
Doug przez chwilę milczał, równomiernie nakładając serek na bajglu. Był starszym mężczyzną, przydzielono go do jednostki na Dolnym Manhattanie podczas przeniesień po 11 września. Dorastał w Queens i mówił z bardzo silnym akcentem. Za pięć lat miał przejść na emeryturę, z tego co wiedział Landon, Doug liczył dni dzielące go od tego momentu.
- Lubię to robić, nie zrozum mnie źle - powiedział mu Doug na początku ich współpracy. - Ale trzeba być szalonym, żeby nie dostrzegać w tym wszystkim niebezpieczeństwa. - Wzruszył ramionami, a jego oczy błyszczały z emocji, które rzadko okazywał. - W domu czeka na mnie żona i dwie córki. Gdy tylko skończy się moja ostatnia zmiana, nie zobaczysz mnie już tutaj.
Landon wypił kolejny łyk kawy i zerknął na leżący na stole podręcznik z próbnymi ćwiczeniami. Wstał, przysunął go do siebie i otworzył na spisie treści. Lepiej późno niż wcale.
Naprzeciw niego Doug atakował bajgla - trzy duże gryzy na każdą połowę. Właśnie przełykał kolejny kęs, gdy położył na stole dłonie i spojrzał na Landona.
- Mam do ciebie pytanie.
Landon zerknął sponad podręcznika.
- No to wal.
- Kto to jest Ashley?
Serce podskoczyło mu do góry. Zamknął podręcznik.
- Dlaczego?
- Ponieważ. - Doug wzruszył ramionami. - Nic ważnego, po prostu tak się zastanawiam.
-Zaraz, chwileczkę. - Landon odłożył podręcznik na stół i zaśmiał się, niezbyt zabawnie. - Siedzisz tu z bajglem i nagle, bez powodu, tylko po to, żeby coś powiedzieć, pytasz mnie, kim jest Ashley? - Landon starał się zapanować nad emocjami. - Po czym mówisz mi „nic ważnego"? Ze po prostu tak się zastanawiasz?
Ostatni kęs bajgla znalazł się w ustach Douga; przeżuł go trzy razy i spojrzał na Landona.
- Tak. - Przeżuł go jeszcze dwa razy i połknął. - Racja. To nic wielkiego.
Landon oparł łokcie na stole i westchnął.
- Posłuchaj Phillips, Ashley jest kimś wyjątkowym i nie możesz tak...
- Rozumiem. - Doug przekrzywił głowę i uniósł brwi. - Dziewczyna jest przepiękna.
- To znaczy... - Mieszanina paniki i konsternacji przetoczyła się przez wnętrzności Landona. - Że ty ją widziałeś?
Doug podniósł ręce, po czym je opuścił.
- Nie należało zaczynać.
Cokolwiek chciał powiedzieć Doug, brzmiało to bez sensu. Gdzie mógł zobaczyć Ashley? A jeśli była w Nowym Jorku, to dlaczego się z nim nie skontaktowała?
Landon wstał i oparł się o stół, przenosząc cały ciężar ciała na wyprostowane ręce i zaciśnięte pięści. Od twarzy Phillipsa dzieliły go centymetry.
- Posłuchaj, Phillips, to nie żarty. Mówię poważnie. Gdzie ją spotkałeś?
- Lepiej, żebyś się z nią nie spotykał. - Doug skrzyżował ramiona i odchylił się do tyłu, stwarzając pomiędzy nimi większą przestrzeń. - Dużo się wydarzyło w twoim życiu. - Uniósł do góry dłoń, zupełnie jak niewidomy człowiek szukający czegoś po omacku. - Jak ona miała na imię? Ta dziewczyna z dzieckiem?
- Reagan? Chodzi ci o tę blondynkę, która ostatnio do nas wpadła?
- Tak, o nią. - Doug zsunął się o kilka centymetrów i utkwił wzrok w Landonie. - Musisz dokonać wyboru, Blake. Dziewczyny chcą mieć wiernych facetów, wiesz o co mi chodzi?
Landon usiadł na ławce i odsunął od siebie panikę, która w nim narastała. Rozumiał, że musi wyjaśnić sytuację z Reagan, ale najpierw chciał uzyskać kilka odpowiedzi.
- Wróćmy do Ashley. Skąd o niej wiesz?
- Dobrze, a więc posłuchaj. - Doug rozłożył ręce. - Powiedziałem jej, że nic nie powiem i dotrzymam obietnicy, rozumiesz?
Landon ścisnął mocno ławkę, miał ochotę przeskoczyć stół i porządnie potrząsnąć swoim kolegą.
- Ashley mieszka w Indianie, a jeśli ją widziałeś, muszę o tym wiedzieć. Uwierz mi - rozejrzał się po pokoju - jeśli tutaj była, to chciała, żebym o tym wiedział. - Ściszył głos, nie było już w nim tonu walki. - Bez względu na to co powiedziała.
Doug zmarszczył czoło.
- Czuję się trochę niezręcznie. Obiecałem jej. - Spojrzał na Landona. Stopniowo strach zaczął przeradzać się w empatię i Doug zmienił postawę. -W porządku. Ale nie mów jej, że wiesz o tym ode mnie.
W głowie Landona zaczął formować się scenariusz, który przyprawiał go o ból brzucha.
- Była tutaj?
- Tak, któregoś dnia. Zaraz po tym jak ty i twoja dziewczyna wyszliście na spacer.
Landon pobladł.
- Moja dziewczyna?
- Ta pierwsza, blondynka... z dzieckiem. - Doug pokręcił głową. - W twoim życiu panuje niezły bałagan.
- Czy ona mnie widziała? Z Reagan i z dzieckiem? - Landon nie mógł przełykać, zupełnie zaschło mu w gardle.
- Nie. - Doug zmarszczył czoło, w jego głosie słychać było oburzenie. -Powiedziałem jej, że właśnie się z wami rozminęła. Że jesteś na spacerze, razem z dziewczyną i dzieckiem.
Dziecko! Landon poczuł skurcz żołądka.
- Phillips, co ty jej powiedziałeś o tym dziecku? -Wstał i powoli, krok za krokiem, okrążając stół, szedł w kierunku swojego kolegi. - Wspomniałeś jej coś o dziecku?
Doug wzruszył ramionami.
- Sama zapytała.
- O dziecko?
- Tak. - Ściągnął brwi. - Powiedziałem jej prawdę. Czego ty ode mnie żądasz, Blake, żebym okłamywał dziewczyny? Skąd mogłem wiedzieć, że działasz na dwa fronty?
- Nie, wcale tak nie jest - Landon oparł się o najbliższą ścianę i na moment utkwił wzrok w suficie. - Ale to bez znaczenia.
Boże, gdzie ona teraz jest? Co sobie myśli? Nie czekał na odpowiedź. Zamiast tego obniżył podbródek i znowu spojrzał na Douga.
- Co jej powiedziałeś?
- Powiedziałem, że dziecko jest twoje. - Doug wstał, podszedł do kosza i wyrzucił pogniecione serwetki.
- Co takiego? - Landon zacisnął zęby. - Dziecko Reagan nie jest moje. Phillips, ona jest tylko dobra znajomą. Chodziła kiedyś z bratem Ashley.
Doug dosłownie zamarł, zszokowany tym, co usłyszał.
- Ale po wezwaniu, gdy dziewczyna miała krwotok i wracaliśmy już do jednostki, powiedziałeś...
- Powiedziałem, że byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
- Bardzo dobrymi przyjaciółmi.
- Ale to nie oznacza, że jestem ojcem jej dziecka! - Landon podniósł głos.
- A potem, któregoś dnia powiedziałeś, że to twój mały chłopczyk. - Wyraz twarzy Douga zmienił się. Zmierzając do wyjścia, przewrócił oczami i pogroził Landonowi. - Sam się w to wpakowałeś, Blake.
- Zaraz! - Landon dogonił Douga. - To nie ja powiedziałem, że to mój mały chłopczyk. To twoje słowa.
Doug zamyślił się.
- No dobrze. Nie powiedziałeś niczego nadzwyczajnego.
- Więc Ashley szukała mnie, a ty powiedziałeś jej, że wyszedłem na spacer razem z dziewczyną i dzieckiem?
- Twoim dzieckiem.
- Czy... czy ona powiedziała, gdzie się zatrzymała i dlaczego w ogóle przyjechała?
Doug myślał przez chwilę.
- Miała taką - rozłożył szeroko ramiona - taką dużą teczkę. Cienką i ze skóry. Wystarczająco dużą, żeby trzymać w niej projekty lub plany, no wiesz.
Teczkę na obrazy? Ashley przyjechała do Nowego Jorku ze swoimi obrazami? W głowie Landona panował mętlik. Zabrała ze sobą obrazy? Ale dlaczego? Czy chciała je zaprezentować jakiejś nowojorskiej galerii, a może to któraś z galerii zainteresowała się nią? Nie wspominała o tym ani słowem, ale może właśnie dlatego przyjechała do jego jednostki? Żeby zrobić mu niespodziankę?
I zamiast niego, to ona została zaskoczona. Landon złapał Douga za ramię.
- Gdzie się zatrzymała?
- Nie powiedziała mi. - Doug gwałtownie uwolnił ramię z uścisku Landona. - Musisz bardziej uważać na to, co mówisz.
- Zapomnij o tym. - Landon odwrócił się i podszedł do rozpadającego się rozkładanego fotela, który tkwił w jednym z kątów pokoju.
Doug miał rację, ten cały bałagan był z jego winy.
Opadł na fotel i pochylił się do przodu. Przedramiona oparł na kolanach i splótł razem dłonie. Jak to możliwe, że zjawiła się właśnie wtedy, gdy była tutaj Reagan? Dlaczego nie uważał na to, co mówił? Nie był zainteresowany Reagan, chciał tylko, żeby dobrze się czuła, jak ktoś wyjątkowy. Była sama w takim wielkim mieście, samotna matka, wciąż opłakująca swojego ojca.
Oczywiście Landon był uprzejmy. Ale dokąd zaprowadziła go ta uprzejmość?
Teraz Ashley była gdzieś tutaj w mieście, wierząc... w co? Że przyjechał tutaj we wrześniu i zakochał się w Reagan Decker? To było absurdalne, ale cóż innego miała sobie pomyśleć po wyjaśnieniach jego kolegi? Musi ją znaleźć, wytłumaczyć jej wszystko, zanim wyjedzie, nie poznawszy całej prawdy.
Ukrył twarz w dłoniach, próbował odgadnąć, gdzie mogła się zatrzymać. Jeśli jeszcze nie wróciła do domu, mogła być wszędzie. Zamknął oczy i ciężko westchnął.
Boże, pomóż mi. Gdzie ona może być? Kto może wiedzieć, jak ją znaleźć? I wtedy pojawiła się myśl.
Jej rodzice. Prawdopodobnie Cole jest u nich, a nawet jeśli nie, oni na pewno wiedzą o podróży Ashley, od kiedy tutaj jest i gdzie się zatrzymała. Gdy to do niego dotarło, zerwał się na równe nogi.
W ciągu kolejnych dwóch sekund, których potrzebował na przejście pokoju, starał się skupić na tym, co mogła czuć Ashley. Wyobraził ją sobie, gdy stała tutaj, w jednostce, ze swoją teczką i słuchała wyjaśnień Phillipsa - to wystarczyło, żeby ją wystraszyć. Być może już na zawsze. Nawet jeśli już pozna prawdę, może dojść do wniosku, że jego życie jest w Nowym Jorku, że nie mają przed sobą żadnej przyszłości. Wystukał numer i wstrzymał oddech. Musiał wszystko wyjaśnić jak najszybciej, gdyż wiedział, jak musiała się poczuć, domyślał się, że jej serce opanowała panika, a w duszy musiała zagościć niepewność. Znał ją zbyt dobrze, zupełnie jakby cząstka jej samej żyła i oddychała w jego wnętrzu.
Teraz mógł się jedynie modlić, żeby i ona znała go na tyle dobrze.
ROZDZIAŁ 14
Gdy Ashley wyszła z galerii, przeszła przez ulicę i skierowała się w stronę Central Parku. Chciała zadzwonić do Landona, ale dopiero po powrocie do hotelu. Jej serce było zbyt przepełnione wdzięcznością i jedyne co mogła teraz robić, to rozkoszować się blaskiem tego wszystkiego, co uczynił dla niej Bóg. Wellingtonowie byli zachwyceni jej obrazami! Ich reakcja przekroczyła jej najśmielsze oczekiwania, i teraz... teraz zaczęło to do niej docierać.
Dzisiaj wieczorem podzieli się tym wszystkim z Landonem.
Ashley trzymała kurczowo swoją pustą teczkę i szła powoli, delikatnie skręcającym chodnikiem. Po jej lewej stronie leżał staw. Dostrzegła kaczkę, która błotnistym brzegiem prowadziła do wody sznureczek małych kaczuszek. Słońce lśniło w tysiącach zmarszczek na powierzchni wody. Odchyliła do tyłu głowę, pozwalając, aby lekki wietrzyk pieścił jej policzki.
Opuściła brodę i obserwowała ludzi, którzy przechodzili przez park. Czy kiedyś przeprowadzi się tutaj razem z Cole'em? Żeby być bliżej galerii i bliżej Landona? W normalnych warunkach taka sceneria sprowokowałaby Ashley do wyciągnięcia szkicownika i uchwycenia jej na papierze, aby pewnego dnia móc uczynić ją tematem obrazu. Ale tym razem potrafiła myśleć jedynie o Landonie.
Wszystko zaczynało się układać. Jeśli chodziło o Cole'a lub o Boga. Teraz doszło także i jej malowanie. Dzisiejszego wieczora spotka się z Landonem i upewni się, że również i między nimi wszystko jest w porządku. Tak, był zabiegany, ale prawie nie miała mu tego za złe. Nigdy nie był kimś, kto dużo rozmawiał przez telefon, czyż nie wyjaśnił jej tego ostatniej zimy? Rozmowy z nią sprawiały, że jeszcze bardziej tęsknił za domem.
Szła dalej, kurczowo ściskając teczkę. Wellingtonowie dali jej kilka dokumentów do wypełnienia, i podczas gdy ona je wypełniała, Margaret i William zastanawiali się nad oprawą dla jej obrazów. Uzgodniono, że to oni ostatecznie zdecydują o wyborze ram, a gdy obrazy będą oprawione, zostaną umieszczone w galerii.
- Na widocznym miejscu - dodała Margaret.
Jeśli Wellingtonowie mieli rację co do jej obrazów, to wróci do Nowego Jorku już wkrótce. Faktycznie, jeśli się nie mylili, to przekroczy granicę pomiędzy amatorstwem a profesjonalizmem, i zniknie niepewność, czy da radę utrzymać Cole'a i siebie, malując.
Tak jak zawsze pragnęła.
Dotarła do Fifth Avenue, wzięła taksówkę i znalazła się przed hotelem. W sali konferencyjnej wydawano akurat uroczysty lunch dla jednej z firm. Przed hotel zajechały trzy samochody pełne ludzi, zanim więc dostała się do windy i wjechała na czwarte piętro, minęło trochę czasu.
Hałas windy stopniowo zanikał, gdy skręciła za rogiem i szła korytarzem prowadzącym do jej pokoju. Idąc, szukała w torebce kluczy. Gdy podniosła wzrok, znajdowała się kilka metrów przed drzwiami.
Zamarła w bezruchu.
Przy drzwiach stał mężczyzna, odwrócony do niej plecami. Minęło kilka sekund, podczas których Ashley bacznie przyglądała się jego sylwetce - linii ramion i długim nogom - i od razu wiedziała. Musiał ją usłyszeć, gdyż się odwrócił. Gdy ich oczy się spotkały, Ashley dostrzegła tam nieskrywany paniczny lęk, który zaparł jej dech w piersiach i wyjaśnił jej coś, nad czym się zastanawiała.
Kolega Landona powiedział mu o jej wizycie. Nie czekając już ani chwili, pokręciła głową i wyciągnęła wolną rękę.
- Landon...
- Ashley, nie jest tak jak myślisz. - Przerwał jej, a gdy szedł w jej kierunku, z jego ust ciurkiem płynęły słowa.
- Doug - mój partner z jednostki - powiedział ci, że dziecko, z którym byłem na spacerze jest... że ono jest moje.
Postawiła swoją teczkę i wpatrywała się w niego.
- Landon... - uśmiech uniósł kąciki jej ust. - Dzwoniłam do ciebie przez cały ranek.
Oblizał dolną wargę.
- Ashley, ja nie jestem ojcem tego dziecka. - Podniósł ręce. - Przyrzekam. Jej uśmiech zbladł, podeszła do niego.
- Wiem.
Miał otwarte usta, tak jak gdyby ciągle miał jeszcze tysiące wyjaśnień, które miały ją przekonać. Ale wtedy je zamknął i spojrzał jej w oczy.
- Kto ci o tym powiedział?
- Nikt. - Dzieliły ich centymetry, zatopiła w nim wzrok.
- Znam cię, Landon. Nigdy nie przyjechałbyś do Nowego Jorku, żeby przespać się z Reagan. - Przycisnęła opuszki palców do jego piersi i delikatnie go popchnęła. - Głuptasie, niepotrzebnie się martwiłeś.
- To znaczy, że... - odetchnął, a w jego oczach pojawiła się ulga. - On ci powiedział, że jestem ojcem dziecka, a ty w to nie uwierzyłaś.
- No cóż... - Ashley obniżyła podbródek i skrzywiła się, gdy jej wzrok napotkał na oczy Landona. - Może troszeczkę.
Pogładził kciukiem zarys swojej szczęki.
- Jaką troszeczkę?
Uniosła dłonie i zasłoniła oczy.
- Przemyślałam to dopiero dzisiaj. - Rozsunęła palce i zerknęła na niego. -Tyle czasu potrzebowałam, żeby uzyskać przewagę nad moją wyobraźnią.
Zaśmiał się i chwycił jej dłonie.
- Ale w końcu domyśliłaś się.
Z drzwi znajdujących się w dole korytarza wyszło dwóch mężczyzn, coraz wyraźniej słychać było ich rozmowę i śmiech. Ashley bez słowa przeszła obok Landona i wsadziła klucz w zamek. Gdy błysnęło delikatne zielone światełko, pchnięciem otworzyła drzwi.
- Pozwól, że zabiorę moją teczkę do środka. - Zdrętwiała, zupełnie jakby to wszystko było tylko snem. - Możemy porozmawiamy gdzieś na końcu holu.
Gdy wchodzili do środka, odetchnął ciężko.
- Co za ulga.
Rzuciła teczkę obok poduszek. Potem wyszli na hol, gdzie obok gazowego kominka stały dwie sofy. Usiedli, zwracając się do siebie twarzami. Landon miał uchylone usta, nie spuszczał z niej oczu ani na moment.
- Gdy mój partner powiedział mi, że... - Pokręcił głową. Mówił spokojnym głosem, jednak słychać było w nim naglącą potrzebę. - Nie mogłem dłużej czekać, musiałem cię zobaczyć.
- Dzwoniłam do ciebie z rana trzy razy, na wypadek gdyby twój kolega się wygadał. - Ashley podciągnęła kolana. Jego bliskość niesamowicie oddziaływała na jej serce; zagryzła wargi. - Nawet nie masz pojęcia, jakie to było trudne, myśleć, że być może ty i Reagan...
- Nie byłem z Reagan, ani z żadną inną kobietą. - Patrzył jej prosto w oczy. - Tak naprawdę... - Potarł palcami kark i jęknął cicho. Gdy znowu podniósł wzrok, jego oczy powiedziały jej wszystko, co pragnęła wiedzieć o jego uczuciach. - Tak bardzo mi ciebie brakowało, Ash.
- Ja też tęskniłam. - Usiadła wygodnie na sofie. - Opowiedz mi o Reagan.
- Odebraliśmy wezwanie, że ciężarna kobieta ma krwotok. Gdy tam dotarliśmy, zobaczyłem, że to Reagan. - Cała historia popłynęła z usta Landona. - Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się, że jest w ciąży. Zobaczyłem ją po raz pierwszy.
Ashley usiadła po turecku i czekała.
- Krwotok był poważny - naprawdę duży. - Zawahał się. - Omal nie straciliśmy jej oraz dziecka. Później pojechałem do szpitala. To był cud. Obydwoje przeżyli. Jej mama poprosiła mnie, żebym odwiedził Reagan następnego dnia, gdyż - wzruszył ramionami - potrzebowała kogoś bliskiego, a ja się zgodziłem.
Ashley poczuła pokój, emanujący z głębi jej istoty. Oczywiście, Landon był tam dla Reagan - postąpiłby tak wobec każdej osoby w potrzebie.
- Od tamtego momentu rozmawialiśmy ze sobą kilka razy, a któregoś dnia zapytała, czy może odwiedzić mnie w jednostce, razem z małym. Chciała go zabrać na pierwszy spacer.
- Pierwszy spacer? - Bez wątpienia Landon mówił prawdę. Ale czy nie zauważył, że Reagan mogła odebrać jego troskę inaczej?
Landon przysunął się do krawędzi sofy.
- Tak mi jej żal, Ashley. Jest samotną matką, zupełnie samotną. Jej ojciec nie żyje, a jej życie zostało przewrócone do góry nogami. - Mówił napiętym głosem. - Chciałem jej pomóc.
- Więc stwierdziłeś, że dziecko jest twoje? - Po raz pierwszy od chwili gdy zobaczyła go razem z Reagan, poczuła złość, która żądała wysłuchania. - Tak właśnie zamierzałeś jej pomóc?
- Ja tak nie stwierdziłem. - Wstał i podszedł do drzwi windy, potem się cofnął. Mówił głośniejszym, coraz bardziej sfrustrowanym tonem. - Mój kolega wspomniał, że to mój mały chłopczyk, a ja nie zaprzeczyłem -odsapnął. - Nie chciałem urazić uczuć Reagan.
Uniosła brwi.
- To było głupie, tak? Że chciałem, aby poczuła się jak ktoś specjalny, poczuła, że troszczę się o jej dziecko i jego pierwszy spacer oraz...
- Wystarczy. - Ashley uniosła dłoń i przymknęła oczy, próbując się skoncentrować. Czy mówił poważnie? Jak mógł powiedzieć coś tak nieostrożnego i to w obecności innych strażaków z jednostki?
- Okay. Pozwól, że sprawdzę, czy wszystko rozumiem. Nie widziałeś Reagan od chwili przyjazdu do Nowego Jorku. Po czym którejś nocy przyjąłeś wezwanie, i to była ona, miała krwotok i potrzebowała pomocy, tak?
- Dokładnie. - Ponownie usiadł.
- I spędzałeś z nią wolny czas, gdyż potrzebowała kogoś bliskiego, czy tak?
- Tak. - Nadzieja rozbłysła w jego oczach. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę, po czym roześmiał się, jednakże w tym śmiechu było coś bolesnego.
- Ashley - pokręcił kilkakrotnie głową - pożegnałem się z Reagan w autobusie i więcej jej nie widziałem, aż do owego wieczoru, gdy narodził się Tommy. - Przechylił się do niej i wziął ją za rękę. - Nigdy z nią nie byłem.
- Wiem. Wiedziałam o tym dzisiaj rano, gdy tylko otworzyłam oczy. - Fala żalu z powodu tego, w co wierzyła do dzisiejszego ranka, poruszyła wyrzuty sumienia, które ją ogarnęły.
Landon przysunął się do niej.
- Nie mógłbym z nią być, Ash. Ani z nią, ani z żadną inną - jego oczy błyszczały - gdyż kocham tylko ciebie.
Miłość zalała serce Ashley - miłość tak rzeczywista, silna i głęboka, że aż bolesna.
- Ash... - Z jego twarzy jakby opadła jakaś ciemna zasłona. Uświadomił sobie, jak bardzo ją kocha i opuszkami palców dotknął jej twarzy.
- Tak bardzo się cieszę, że mi wierzysz.
Jego dotyk był delikatny jak jedwab stykający się ze skórą, jak muśnięcie skrzydeł motyla.
- Przepraszam.
- Nie. - Otarł się swoim policzkiem o jej policzek. - To nie twoja wina, to tylko... Nie chcę, abyś kiedykolwiek wątpiła we mnie. Nigdy.
Przymknęła oczy, chłonąc jego bliskość.
- Gdyby to była prawda, oszalałabym. Gdy wyjeżdżałeś, uzgodniliśmy, że będziemy czekać, ale nie składaliśmy sobie żadnych obietnic.
- Wiem. - Poczuła na twarzy jego szept. Czuła jak gładził jej brwi, najpierw jedną, potem drugą. - Żałuję tego - jego palce przesunęły się wzdłuż jej kości policzkowej do linii ust - bardziej niż czegokolwiek innego.
- Naprawdę? - Otworzyła oczy. Jej głos był spokojny, przesycony pragnieniem i wdzięcznością. Chciała tutaj być, zagubiona w jego spojrzeniu, uwięziona siłą jego oddziaływania na nią. Przyciągania, które narastało wraz z każdym ich spotkaniem.
Nie mogła już dłużej siedzieć bez ruchu. Wplotła palce w jego włosy, otaczając jego twarz dłońmi. Byli zupełnie sami, od czasu do czasu słychać było tylko odgłosy kroków.
- Żałujesz tego?
- Tak. - Landon wziął głęboki wdech i położył swoje dłonie na jej dłoniach.
- Gdy Phillips wspomniał mi o tym, co ci powiedział, myślałem, że odejdę od zmysłów. - Przytulił ją. - Musiałem cię odnaleźć.
- Skąd wiedziałeś, gdzie mnie szukać? - Szepnęła mu do ucha.
- Zadzwoniłem do twoich rodziców. - Odchylił się do tyłu i położył dłonie na jej ramionach. Namiętność w jego oczach przygasła, a zamiast niej pojawiło się radosne rozgorączkowanie. - Powiedzieli mi o twoich obrazach! -Lekko potrząsnął głową. - Wiedziałem to, Ashley. Że któregoś dnia wszyscy usłyszą o twoich obrazach. - Wstał i przyciągnął ją do siebie. - Jestem z ciebie taki dumny.
- Nie uwierzysz, Landon. - Nie mogła już dłużej trzymać tego w tajemnicy. - Byli zachwyceni moimi obrazami! Pod koniec tygodnia wystawią wszystkie trzy obrazy w galerii i proszą, żebym jak najszybciej przywiozła im następne.
- Oczywiście, że tak, głuptasku. - Podniósł ją do góry i obrócił dookoła. -Musimy to uczcić!
Nie oczekiwała tej rozmowy z Landonem. Jej policzki płonęły i kręciło jej się w głowie.
Boże, wyprostowałeś to wszystko. On jest tutaj, i nadal mnie chce.
W radosnej euforii Landon przesunął palce wzdłuż jej policzków ku tyłowi głowy i przyciągnął ją do siebie. Musnął ustami jej usta, dokładnie tak jak marzyła każdego dnia od chwili ich ostatniego spotkania.
- Kocham cię, Ashley. - Pocałował ją delikatnie i powoli. Nieśmiały pocałunek pojednania, i niepewność natychmiast odeszła. - Bez względu na to co przyniesie życie, to się nie zmieni. - Czuła na ustach jego oddech. -Przenigdy.
Nie musiała opłakiwać swojej przeszłości. Po latach bycia czarną owcą rodziny Baxterów, oczekiwała wyłącznie samotności i zagubienia. A jednak teraz była w ramionach Landona, a do jej oczu napływały łzy. On ją kochał i nie zamierzał przestać. To zbyt dużo, więcej niż zasługiwała.
Powstrzymała łzy i tym razem to ona obdarowała go pocałunkiem, głębszym i przepełnionym żarliwym uczuciem, które stanowiło jedynie namiastkę tego, co nosiła w duszy, czego wciąż bała się ujawnić.
- Landon... - musnęła ustami jego usta. - Nie mogę uwierzyć, że tutaj jesteśmy.
- Ja też. - Potarł nosem o jej nos. Jego wzrok przenikał ją na wskroś. -Modliłem się, żebyś zrozumiała... zrozumiała całe to zamieszanie z Reagan. Ale bałem się, że możesz odebrać to jako sygnał, że chcę być z kimś innym, lub że nie jesteś gotowa na głębszy związek. Miałem takie dziwaczne myśli.
- Dziwaczne? - Odchyliła się do tyłu i zaśmiała się. Jak cudownie było się z nim śmiać i całować go. Wskazała na siebie. - Dotyczące mnie, Ashley Baxter? Dziwaczne?
- Tak, ciebie. - Skrzywił się, a jego mina jeszcze bardziej ją rozśmieszyła. -Szalona kobieto... biegająca po całym mieście, przekonana, że zakochałem się w Reagan Decker. Choćby przez jeden dzień.
Na dźwięk imienia Reagan, Ashley odchyliła się i spojrzała na Landona.
- To jest dopiero dziwne. Że związała się z kimś tak szybko, zaraz po rozstaniu z moim bratem.
Twarz Landona spoważniała, cofnął się. Ich oczy spotkały się, ale on milczał.
Coś dziwnego działo się w sercu Landona, a ona nie potrafiła tego określić. Przeczesała dłonią jego krótko ostrzyżone włosy i usiadła na brzegu sofy.
- Nic nie powiesz. - Przekrzywiła głowę. - Przecież wiesz, że Luke i Reagan wcześniej bardzo poważnie traktowali swój związek...
Poczuła skurcz żołądka, zupełnie jakby całe powietrze ulotniło się z pomieszczenia. Na ile poważny był ich związek? Spojrzała na swoje dłonie i zaczęła liczyć. Jeśli dziecko Reagan urodziło się na początku czerwca, to znaczy że...
Ashley znała pewną sztuczkę. Nauczyła ją tego Kari, gdy była w ciąży z Jessie. Nie licz wstecz odejmując dziewięć miesięcy, ale dodaj trzy następne. Ashley zamknęła oczy... lipiec, sierpień, wrzesień. Co oznaczało, że...
Otworzyła szeroko oczy i dostrzegła wzrok Landona, utkwiony w niej.
- Czy Lukę jest?... - Nie potrafiła dokończyć tego pytania. To było zbyt straszne, zbyt potworne, wiedzieć, że jej brat przez te wszystkie miesiące usychał z tęsknoty za Reagan, znać prawdę o jego życiu, które zupełnie się odmieniło po jego przeprowadzce do Lori, kimkolwiek była, a wszystko tylko dlatego, że umierał z powodu złamanego serca.
I teraz dowiedzieć się, że...
- Landon. - Przysunęła się do niego. To by zabiło jej brata, gdyby dowiedział się, że ma syna, którego nigdy nie widział. A co z ich rodzicami? -Powiedz mi prawdę, proszę.
Wziął ją za ręce.
- Reagan nie chce, żeby się dowiedział. - Kąciki jego ust uniosły się w smutnym uśmiechu, ale jego oczy były bez wyrazu. - Jednak ja nie potrafię ukrywać przed tobą prawdy, Ash. Być może miałaś ją odkryć.
Ashley miała wrażenie, że zapada się w czarną otchłań bez dna i możliwości zatrzymania się. Lukę był ojcem?
Dziecko w wózku prowadzonym przez Reagan było synem jej brata, jej bratankiem?
Dlaczego na to nie wpadła? Oczywiście, że to było dziecko Luke'a. Jak mogła choćby przez ułamek sekundy pomyśleć, że to było dziecko Landona, gdy na własne oczy widziała, jak blisko Reagan i jej brat byli ze sobą przed 11 września.
Wstała i podeszła do najbliższego okna. Jej urywany oddech zderzał się z szybą; oparła o nią głowę.
- Ashley. - Landon stanął za nią i położył dłonie na jej ramionach.
- To oczywiste. - Patrzyła przed siebie, ale nic nie widziała. Skrzyżowała ręce, przyciskając je do brzucha. - To tak oczywiste. Dlaczego nie pomyślałam o tym wcześniej?
Spadła na nią lawina pytań, a każde z nich domagało się natychmiastowej odpowiedzi. Co pomyśli Lukę? Czy bardzo zdenerwuje się na Reagan za to, że odcięła go od swojego życia, wiedząc, że nosi jego dziecko? Jak ta sytuacja wpłynie na jego obecne życie, na jego poglądy?
Ale przede wszystkim, dlaczego Reagan mu nie powiedziała?
Nie kilka tygodni temu, tuż przed narodzinami dziecka, ale zaraz po tym gdy odkryła, że jest w ciąży? Przed 11 września różnie się układało pomiędzy Ashley a jej bratem i trwało to całe lata, ale teraz byli naprawdę blisko. Była pewna, że przyjechałby do Reagan, żeby jej pomóc i zostać z nią. Przeprowadziłby się do Nowego Jorku, był dla niej wsparciem podczas ciąży i cudownym ojcem dla ich syna.
A dzisiaj był tym Lukiem, którego wszyscy pamiętali. Po ludzku upokorzonym, tak. Ale wciąż tym samym Lukiem Baxterem.
- Powiedz, o czym myślisz. - Landon przytulił się do niej. Pokręciła głową.
- Mój brat bardzo się zagubił... - Odwróciła się, spojrzała na Landona i obejęła go w pasie. - To jego wina, ale wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby powiedziała mu prawdę.
- Wiem. - Zacisnął usta. - Chciałem do niego zadzwonić, ale błagała mnie, żebym tego nie robił. Wie o Luke'u... o tym, że żyje z inną dziewczyną. Nie chce mieć z nim nic wspólnego, ani ona, ani jej dziecko
- To nieuczciwe. - Ashley usłyszała w swoim głosie oburzenie. - Lukę jest ojcem.
Milczeli, zanurzeni w smutku tego wszystkiego, co się wydarzyło. Potem, powolutku w oczach Landona zaświtała nadzieja.
- Kiedy wyjeżdżasz?
- Jutro rano. - Na samą myśl o tym przeszył ją żal. Pragnęła spędzić z Landonem cały weekend.
Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
- A gdybyś do niej zadzwoniła? Mogłabyś powiedzieć, że przyjechałaś do miasta i widziałaś ją ze mną i zapytać o... no wiesz.
- Właściwie to mogę jej powiedzieć prawdę.
- Właściwie tak.
Landon uśmiechnął się szeroko, unosząc do góry brwi.
Ashley odwzajemniła jego uśmiech. Chociaż to był wielki dzień w jej artystycznej karierze, dopiero teraz naprawdę szczerze się śmiała. To połączenie - obecność Landona u jej boku i pewność, że nie zdradzał jej z Reagan; pochwały z galerii na temat jej talentu - wszystko to sprawiło, że czuła się cudownie.
Ale problem z Lukiem pozostał i był na tyle poważny, że mógł wstrząsnąć całym światem Baxterów, gdyż oni musieli się o tym dowiedzieć.
- Czy Reagan nie będzie na ciebie zła?
- Jakby mogła? Przecież widziałaś nas razem.
- To prawda.
Landon wyciągnął z kieszeni telefon komórkowy i włączył go.
- Mam w telefonie jej numer. - Przycisnął kilka klawiszy i zawahał się. -Oto on.
Uniosła brwi.
- W porządku... więc zadzwoń.
Wcisnął zieloną słuchawkę i oddał telefon Ashley.
Ona przyłożyła go do ucha, mocno ściskając. Najprawdopodobniej Reagan się rozłączy, ale co z tego? Pozostało jej mniej niż dwadzieścia cztery godziny pobytu w Nowym Jorku, chciała zobaczyć swojego bratanka. W tej chwili była to kwestia przekonania Reagan, żeby pozwoliła jej przyjść.
Czekała.
Po drugim sygnale odezwał się kobiecy głos.
- Słucham?
- Halo, Reagan? - Ashley zachciało się pić. Nie mogła prawie mówić, tak bardzo zaschło jej w gardle.
-Tak.
- Mówi Ashley Baxter, siostra Luke'a. - Zapanowało milczenie. -Przyleciałam do Nowego Jorku w interesach i zastanawiam się, czy nie mogłybyśmy się spotkać?
Cisza po drugiej stronie była dla Ashley jedną z najgłośniejszych. Boże, nie pozwól, żeby odłożyła słuchawkę. Wiem, że Ty chcesz, żebym się z nią zobaczyła.
Czekała, rozpaczliwie wierząc, że Reagan zechce się z nią spotkać, mając nadzieję, że zaprosi ją do siebie i że będzie mogła zobaczyć jej synka. Cokolwiek się potem wydarzy, będzie to zgodne z wolą Bożą.
ROZDZIAŁ 15
Reagan zakończyła rozmowę i rozłączyła się. Trzęsły się jej ręce i było jej niedobrze.
- Mamo... -Tommy spał w łóżeczku i nie chciała go budzić. Jednak rozmowa z Ashley zupełnie ją sparaliżowała, ledwie szła po mieszkaniu, szukając mamy. Położyła telefon na stole w kuchni i usiadła na krześle. Starała się zachować spokojny ton głosu, wołając na tyle głośno, na ile mogła.
- Mamo, chodź tutaj.
Minutę później do kuchni weszła pani Decker.
- Nie powinnaś wołać tak głośno, wiedząc, że dziecko... - Spojrzała na Reagan i stanęła jak wryta. - Kochanie, co się stało?
Od 11 września w rodzinie Deckerów niczego nie przyjmowano za pewnik. Reagan uświadomiła sobie, że prawdopodobnie musiała źle wyglądać. Było jej zimno. Zauważyła, że w ciągu ostatnich minut pobladły jej nawet ręce. Zatrzymała wzrok na stole.
- Ten telefon...
- Kto to był? - Matka Reagan usiadła przy stole, obok córki, i delikatnie przetarła jej czoło.
Reagan podniosła wzrok.
- To była siostra Luke'a.
Przez chwilę, Reagan obserwowała emocje, które malowały się na twarzy jej mamy. Szok. Strach. A na końcu coś w rodzaju odurzającego spokoju.
- Czy ona wie?
- Tak. - Reagan zagryzła dolną wargę. Miała wrażenie, że coś utkwiło jej w gardle. - Landon jej powiedział.
- Obiecał ci, że...
- Nie. - Uniosła dłoń. To nie była wina Landona. Nie chciała, żeby jej mama tak pomyślała. Nawet przez sekundę. - Przyjechała tutaj w interesach i zobaczyła mnie razem z Landonem. Sama się domyśliła, mamo.
- W porządku. - Pani Decker wciągnęła głęboko powietrze przez nos i uniosła podbródek. - Czy Lukę także wie?
- Jeszcze nie. - Reagan rozbolała głowa, a jej serce biło tak mocno, że czuła w skroniach pulsującą krew. To była wyłącznie jej wina, naprawdę. Zapakowała wszystkie swoje uczucia do czarnych worków i zamknęła je w najgłębszych lochach duszy. Teraz musiała je przejrzeć i poukładać - zastanowić się, które należy zatrzymać, a które wyrzucić. Niektóre z nich należało naprawić.
Zanim się do tego zabrała, mama oparła ręce na stole i spojrzała na nią surowo.
- Reagan, ostrzegałam cię, że kiedyś to się musi stać.
- Jej ton był serdeczny, ale nieznoszący sprzeciwu. - Lukę powinien o tym wiedzieć od początku.
- Nie mogłam mu o tym powiedzieć. - Oczy Reagan napełniły się łzami, obraz mamy rozmył się. - On myślał - machała dłońmi, jakby szukając odpowiedzi, która się jej wymykała - on myślał, że jestem przyzwoitą dziewczyną... - opuściła dłonie - po tamtej nocy nie mogłam spojrzeć mu w oczy, gdyż - z jej gardła wyrwał się szloch i przerwała na moment, dopóki znowu nie odzyskała głosu - nie byłam już tamtą dziewczyną, nie byłam już czysta.
Pani Decker pochyliła się do przodu, szukając wzroku córki. Drżał jej głos, zupełnie jakby i ona sama za chwilę miała się rozpłakać.
- Reagan, czy ty tego nie rozumiesz? - odetchnęła gwałtownie trzy razy.
- Czego?
- To samo dotyczy i jego.
Przez dłuższą chwilę Reagan spoglądała na matkę. To samo dotyczy i jego? Powolutku, tak jak piasek przesypujący się przez palce, z jej umysłu ulotniły się wszystkie dotychczasowe wątpliwości dotyczące Luke'a, i po raz pierwszy od ich rozstania na dworcu autobusowym w Bloomington, zaczęła wszystko rozumieć.
Lukę pragnął, aby jego dziewczyna była czysta, ale wymagał tego także od siebie. Reagan ukryła twarz w dłoniach i wróciła myślami do tamtych dni, gdy była miłością Luke'a Baxtera. Był silny, inteligentny, oddany prawdzie i dokonywał właściwych wyborów. Ale jedna rzecz w nim niepokoiła Reagan.
Potrafił być zupełnie bezwzględny.
Czy to w przypadku Ashley i jej złych wyborów, czy też swojej najstarszej siostry i jej decyzji zdystansowania się do rodzinnej tradycji wiary, zawsze był bardzo krytyczny i surowy. Więc, gdy ona i Lukę upadli owej poniedziałkowej nocy, była pewna, że będzie odbierał ją jako słabą, niewierną i niegodną. Dlaczego nie pomyślała, że w podobny sposób będzie patrzył i na siebie?
Pani Decker odchrząknęła.
- Taka jest prawda, Reagan. Odsłoniła twarz.
- Uważasz, że... on ma większy żal do siebie niż do mnie?
- Cóż - przekrzywiła głowę - prawdopodobnie nie. - Zagryzła wargę i przez chwilę milczała. - Dużo o nim myślałam i sądzę, że największy żal to on ma do Boga.
- Tak, chyba masz rację. - Reagan przypomniała sobie, jak wsiadała razem z Lukiem do samolotu odlatującego do
Nowego Jorku, gdy lecieli na weekend do jej rodziny. Mówił wtedy o swoich siostrach i ich upadkach.
- Łatwo jest zrozumieć Boga - powiedział. Wchodzili wtedy na pokład samolotu, uśmiechnął się do niej. - Należy żyć dobrze, a wtedy wszystko się układa. Zrobisz bałagan, a Bóg zostawi cię z twoimi wyborami.
Chciała zapytać go, co przez to rozumie. Z pewnością nie zamierzał przez to powiedzieć, że ludziom, którzy żyją blisko Boga, nigdy nie przytrafiają się złe rzeczy. Ale w całym pośpiechu związanym z zajmowaniem miejsc oraz w zamieszaniu z bagażami, nie zapytała. Dopiero po swoim powrocie na Manhattan, uświadomiła sobie, że Lukę mógł właśnie tak to rozumieć.
Tak, musiał być bardzo zły na Boga. Cóż innego mogłoby popchnąć go do porzucenia wiary i zamieszkania z dziewczyną z college'u?
Reagan splotła dłonie, chcąc powstrzymać ich drżenie.
- Za każdym razem gdy dzwonił, znajdowałam jakiś powód, żeby z nim nie rozmawiać.
- Pamiętam. - Na ustach jej matki igrał smutny uśmiech. - Za każdym razem gdy o to pytałam, nie chciałaś o tym rozmawiać. Potem dowiedziałyśmy się o dziecku... - Potrząsnęła głową. - Domyślałam się, że zrobił coś, czego nie mogłaś mu wybaczyć.
- Nie. - Reagan pociągnęła nosem i opuszkami palców otarła policzki. -Było zupełnie odwrotnie. To ja coś zrobiłam i byłam przekonana, że on mi tego nie wybaczy.
- Jak mogłaś tak myśleć? - Jej głos był życzliwy i łagodny. Reagan doskonale znała odpowiedź, gdyż myślała o tym każdego dnia. A niekiedy nawet o każdej godzinie. Telefony Luke'a były sposobem na uśmierzenie jego wyrzutów sumienia, ale ona wiedziała, co się stanie, gdy z nim porozmawia. Powiedziałby jej, że jest mu przykro, potem zadzwoniłby jeszcze parę razy, ich rozmowy byłyby coraz rzadsze. Stopniowo usuwałby ją ze swojego życia, a potem zupełnie by ją przekreślił.
Tak jak przekreślił swoje siostry.
- Tamtej nocy obydwoje popełniliście błąd. - Kontynuowała pani Decker. -Ale dlaczego wina miałaby leżeć tylko po twojej stronie?
- Ponieważ Lukę chciał, żebym odebrała ten telefon. Na twarzy pani Decker pojawiło się zakłopotanie.
- Jaki telefon?
- Od taty. Dzwonił po meczu Giantsów, a my... my wtedy leżeliśmy na kanapie i już... już za bardzo byliśmy zaabsorbowani sobą. - Głos Reagan załamał się. - Pomyślałam, że Lukę chciał, żeby ta rozmowa stała się naszą ucieczką. Prosił, żebym ją odebrała.
- A ty tego nie zrobiłaś? - Twarz jej matki wypełniło zrozumienie. Zrozumienie, nie potępienie.
Reagan spuściła wzrok.
- Powiedziałam, że oddzwonię do niego następnego dnia - zacisnęła usta - i wtedy...
- Nawet pomimo telefonów Luke'a, sądziłaś, że ma ci tamtą noc za złe?
- Tak. - Jej odpowiedź była ledwie słyszalna. Tak myślała, a jeśli się myliła? Jeśli on rzeczywiście był bardziej zły na siebie i na Boga? A jeśli pragnął, żeby pomiędzy nimi wszystko było tak jak dawniej? - Mamo, czy ja postąpiłam źle?
Pani Decker westchnęła ciężko, widać było jej zmęczenie.
- Jeśli chodzi o Boga, to On już zna odpowiedź. - Pochyliła się do przodu i pocałowała córkę w czoło. - I bez względu na błędy, które popełniłaś, bez względu na obietnice, które złamałaś, Bóg wciąż wyprowadza z tego dobro.
Reagan zamyśliła się. Jej mama mówiła o szczególnym wersecie z Biblii, tym, który był wyryty w drewnie, na dole oprawionej fotografii, która wisiała nad jej łóżkiem. Rodzice podarowali jej ramkę, gdy była jeszcze małą dziewczynką, przedszkolakiem o bardzo jasnych włosach i szczerbatym uśmiechu. Każdego roku, gdy przynosiła zdjęcie ze szkoły, mama wybierała jedno z nich, otwierała ramkę i wkładała je do środka. Potem wieszała je na ścianie i wspólnie czytały głośno werset z Biblii.
Wspomnienia uleciały, Reagan utkwiła wzrok w matce.
- Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was -wyrocznia Pana - ...zamiarów, pełnych pokoju, a nie zguby... by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie.
Pani Decker uśmiechnęła się.
- Dokładnie.
- Nawet teraz? Po tym wszystkim, co zrobiłam? - Reagan zmrużyła oczy. Ból wciąż był tak świeży. Minęły całe miesiące, a ona nawet przez chwilę nie pomyślała, że Bóg ma wobec niej swoje plany, i że przyszłość wcale nie oznacza dla niej zguby.
Rozległo się pukanie do drzwi, obydwie odwróciły głowy w tym kierunku. - Tak, Reagan. - Pani Decker poklepała ją po dłoni i kiwnęła głową w kierunku drzwi. - Nawet teraz.
ROZDZIAŁ 16
Ashley odsunęła. się od drzwi i oparła się o Landona.
Czuła się jeszcze gorzej niż wcześniej, ale nie zamierzała się wycofać. Nie teraz gdy była już pewna, że jest tam, gdzie Bóg pragnął, aby była. Wszystko zaczęło układać się w perfekcyjną całość. Najpierw stało się tak, że to właśnie Landon przyjechał do Reagan po wezwaniu pomocy, a potem zobaczyła ich razem.
Ashley nie miała co do tego cienia wątpliwości: Bóg chciał, aby się tutaj znalazła, i nie próbowała zgadywać, co wydarzy się później.
- Dobrze się czujesz? - Landon przytulił ją.
- Tak. - Wtuliła się w jego ramiona. - Dziękuję, że przyszedłeś ze mną. Spojrzał na nią, prawie że mógł czytać w jej myślach. Chciał tutaj być,
razem z nią; rozmowa o nich samych mogła zaczekać do końca spotkania.
Drzwi otworzyły się. Reagan próbowała się uśmiechnąć. Miała policzki mokre od łez, a w jej podpuchniętych oczach malował się wyraźny lęk. Serce Ashley natychmiast przyśpieszyło. Podeszła do Reagan i przytuliła ją; trwało to dłuższą chwilę. Irvel oraz jej koleżanki z Sunset Hills nauczyły ją, jak ważne jest przytulenie drugiej osoby. Czasami jeden uścisk wyraża więcej niż jakiekolwiek słowa.
Gdy się cofnęła, spojrzała na Landona, a potem znowu na Reagan.
- Dziękuję, że pozwoliłaś nam przyjść. Landon stanął obok Ashley.
- Przepraszam za to wszystko.
- Nie. - Reagan szybko pokręciła głową. - To nie wydarzyło się bez powodu. Muszę w to uwierzyć.
Przeszli do salonu. Ashley była nim zachwycona. Pokój był bardzo przestronny i pięknie wykończony. Portret Reagan oraz jej rodziny wisiał nad bogato zdobionym gazowym kominkiem. Ojciec Reagan był wysokim mężczyzną o przyjaznych oczach. Ashley starała się oderwać wzrok od portretu, gdy zajęła miejsce obok Landona. Reagan usiadła naprzeciwko nich.
Wcześniejsza rozmowa Ashley i Reagan była bardzo krótka i rzeczowa. Od tamtej chwili w głowie Ashley pojawiło się mnóstwo pytań, które pragnęła zadać Reagan. Musiała jednak zrobić to delikatnie i powoli.
- Muszę wyglądać jak wrak. - Reagan otarła oczy opuszkami palców i wydała z siebie krótki urywany śmiech. - Twój telefon. W ogóle się go nie spodziewałam.
Ashley mrugnęła. Czyżby Reagan myślała, że wychowa dziecko bez zupełnego kontaktowania się z Lukiem? Powstrzymała zdziwienie i spojrzała przez drzwi w kierunku korytarza, a potem na Reagan. '
- Gdzie on jest?
- Śpi, ale zaraz powinien się obudzić.
Landon wsunął swoją dłoń w dłoń Ashley, a ona ścisnęła ją. Skupiła wzrok na Reagan.
- Jak się chowa?
- Świetnie. - Spojrzała na swoje dłonie i rozprostowała palce. Ta towarzyska rozmowa wprawiała ją w zdenerwowanie. Wszyscy wiedzieli o problemie, który należało poruszyć.
Ashley nie mogła czekać już ani chwili dłużej. Użyła macierzyńskiego tonu, którym przemawiała do swojego synka, gdy potrzebował od niej wsparcia.
- Co się stało, Reagan? Możesz mi powiedzieć? - Przeniosła wzrok na Landona, a potem znowu na nią. - Ty i Lukę byliście tak... nigdy nie pomyślałabym...
Reagan pokręciła głową; miała spuszczony wzrok.
- To wszystko było ogromnym szaleństwem i nigdy nie miało się wydarzyć. - Uniosła wzrok, w jej oczach błyszczały świeże łzy. - To wydarzyło się 10 września, gdy oglądaliśmy mecz Giantsów... - Reagan zawahała się, jakby chciała coś jeszcze dodać, jednak zamilkła.
Napieranie na Reagan nie byłoby ani życzliwe, ani pomocne, więc Ashley nie śpieszyła się z kolejnymi pytaniami.
- W porządku, Reagan, ale proszę cię, pomóż mi zrozumieć. - Ashley przysunęła się bliżej krawędzi sofy, czuła poparcie Landona, który mocniej ścisnął jej dłoń. - Wróciłaś do domu i prawdopodobnie przez kilka tygodni nie wiedziałaś jeszcze o ciąży, prawda?
- Tak.
- Dlaczego więc nie chciałaś rozmawiać z Lukiem? Dlaczego nie odbierałaś jego telefonów? - Głos Ashley był łagodny, nie było w nim oskarżeń. - Dzwonił do ciebie codziennie, prawda?
Przez zaciśnięte zęby Reagan wydobyło się urywane westchnienie. Gdy spojrzała na Ashley, po jej policzku toczyła się łza; zatrzymała ją opuszkiem palca.
- Ty właśnie, Ashley, jako jedyna osoba - patrzyła jej prosto w oczy -powinnaś wiedzieć, dlaczego nie chciałam z nim rozmawiać.
Ashley miała już zaprotestować, zapewnić Reagan, że nie znajduje ani jednego powodu, dla którego ona tak drastycznie odcięła Luke'a od swojego życia. Ale powoli w jej sercu rodziło się zrozumienie. Jak Lukę postąpił z nią, gdy wróciła z Paryża, w ciąży i sama? Przez lata rozmawiał z nią jedynie z konieczności, nie było w nim żadnej życzliwości dla Ashley. Lukę nie rozumiał upadków. Ale było jeszcze coś, czego nie znał. Łaska... przebaczenie... miłosierdzie.
Fala smutku napełniła serce Ashley. Wypuściła dłoń Landona i usiadła obok Reagan.
- Przepraszam. - Wciąż na siebie patrzyły. - Nie pomyślałam o tym. Reagan objęła Ashley bez słowa i zaczęły się przytulać. Obydwie płakały.
Czyż ta część powrotu z Paryża do domu nie była najtrudniejsza? Chłodne powitanie Luke'a, sposób, w jaki przekreślił Ashley jako niegodną nazwiska Baxterów? Traktował ją jak trędowatą. Reagan znała to traktowanie z pierwszej ręki.
Nie dziwne, że nie odbierała jego telefonów.
Ashley cofnęła się i odszukała wzrok Reagan.
- On już taki nie jest, Reagan. Nie sądzę - pociągnęła nosem - nie sądzę, żeby mógł potraktować cię w taki sposób. Naprawdę nie.
Landon zakasłał dwa razy i skierował się w stronę drzwi.
- Czy mogę przynieść trochę wody?
- Oczywiście. - Reagan rzuciła mu krótkie spojrzenie. Ashley patrzyła jak wychodził. Wiedział, gdzie jest kuchnia, ale przecież mówił prawdę. Był dla Reagan jedynie przyjacielem i nikim więcej.
Reagan osuszyła policzki grzbietem dłoni.
- Po tamtej nocy, nic już nie było takie samo. - Przerwała na moment i usiadła głębiej na sofie. - W ciągu godziny stałam się inną dziewczyną. Tanią... łatwą... zużytą... - Znowu pociągnęła nosem. - Wiedziałam, że Lukę już nigdy nie spojrzy na mnie tak jak wcześniej. Nawet pomimo jego telefonów.
Landon wrócił z trzema szklankami wody i trzema podkładkami pod szklanki. Rozdał je i zajął swoje miejsce. Ashley prawie nie zauważyła jego powrotu.
- Czy Lukę tak ci powiedział? Czy powiedział cokolwiek, co świadczyłoby, że jego uczucia do ciebie zmieniły się?
- Ja po prostu to wiedziałam. Lukę chciał, żeby wszystko było perfekcyjnie, a po tej nocy nie było i już nigdy nie będzie.
Opowieść Reagan wypełniła brakujące kawałki w historii Luke'a, te części, o których Ashley nie wiedziała, ale czuła, że istnieją. Przypomniała sobie milczenie Luke'a po zamachach 11 września.
Miał powód, to oczywiste. Ojciec Reagan był na liście zaginionych, istniały obawy, że nie żyje. Ale martwiło go jeszcze coś innego, teraz Ashley to rozumiała.
Spojrzała na siedzącą obok niej Reagan.
- 11 września zmienił go.
- Tak właśnie powiedziała wasza mama. - Wyraz jej twarzy zmienił się, zapatrzyła się w jakiś punkt na podłodze. - Zapomniał, kim był.
- Jego życie to jeden wielki bałagan. - Serce Ashley zabiło mocniej. To musi być powód, dla którego Bóg chciał, aby zobaczyła się z Reagan i powiedziała jej o istniejących zmianach. - Ale jest jeszcze coś. - Zawahała się. - Pamiętasz tamto popołudnie na dworcu autobusowym?
- Tak. - Reagan podniosła wzrok. - Landon powiedział mi, że go podwiozłaś.
- To prawda. - Landon zakasłał i wtrącił się do rozmowy. - Reagan i ja usiedliśmy obok siebie i zastanawialiśmy się, czy ty i Lukę spotkacie się na dworcu.
- Spotkaliśmy się. - Ashley nie opowiadała tej historii nikomu, z wyjątkiem rodziców. Nawet Landonowi. Jego pobyt w Bloomington zimą był zbyt krótki, aby poruszać szczegóły owego spotkania. Złapała szybki wdech. -Luke... - Potrząsnęła głową, przytłoczona żalem z powodu młodszego brata. Tak bardzo starał się być dobry i owego dnia na dworcu udowodnił, że wrażliwość w jego sercu wcale nie umarła po jej powrocie z Paryża. I nic nie mogło tego zmienić.
Landon i Reagan czekali. Ashley przełknęła ślinę i odnalazła siłę, żeby kontynuować.
- Rozpłakał się i przytulił mnie... zupełnie jak mały chłopczyk. Zupełnie jak dawniej, jeszcze przed moim wyjazdem do Paryża. Powiedział mi, że jest mu bardzo przykro. - Spojrzała na Reagan. - Twój wyjazd kompletnie go załamał. Gdy mnie uścisnął, poczułam znowu jego serce. Przerażone i zagubione, uwięzione, gdyż wiedział, że gdy je uwolni, twój autobus odjedzie i nic już nie będzie takie samo.
Łzy zalały policzki Reagan.
- Więc... ty i Lukę pogodziliście się?
- Tak. - Ashley otoczyła ją ramieniem i uśmiechnęła się przez łzy. -Dokonał wielu złych wyborów, należy to powiedzieć. Ale widziałam jego oczy, gdy ktoś wspominał twoje imię. On wciąż cię kocha. - Otarła łzy. - Jest przerażony i samotny, zagubiony. Jest wrogo nastawiony do wielu rzeczy, ale nie w stosunku do ciebie. Tego jestem pewna.
W drugim pokoju rozległ się płacz dziecka. Ashley aż zaparło dech w piersiach. Ten donośny płacz należał do syna jej brata. Mały był kuzynem Cole'a, jednym z Baxterów. Zdjęła rękę z ramion Reagan i poklepała ją po kolanie. Jej głos przeszedł w niewyraźny szept.
- Czy mogę go zobaczyć?
Reagan pokiwała głową, z jej gardła wyrwał się pojedynczy, cichy szloch. Przyłożyła do ust palce, wstała i wyszła z pokoju.
Gdy wyszła, jej miejsce zajął Landon, usadowił się wygodnie obok Ashley. Pocałował ją w głowę i szepnął jej do ucha: - Kocham cię.
Ashley przytuliła się do niego.
Płacz dziecka ustał i serce Ashley aż podskoczyło. Za chwilę zobaczy swojego małego bratanka, ale w tej chwili potrafiła myśleć jedynie o Landonie.
Tyle uczuć rywalizowało o jej uwagę. Ból jej brata... syn, o którym nie wiedział... bliskość Landona, tak namacalna i realna, wypełniająca wszystkie jej zmysły, ale tylko na chwilę. Pogładziła jego policzek i pochyliła się; ich usta spotkały się. Pocałunek trwał tylko chwilę; było w nim tyle smutku. Gdy się odchyliła, spojrzała mu głęboko w oczy. Pragnęła, aby dostrzegł, jak bardzo jej na nim zależy, jak bardzo chciałaby zatrzymać ten moment i zostać przy jego boku już na zawsze, gdyby tylko mogła.
- Ja także cię kocham. - Znowu go pocałowała, ale odgłos kroków sprawił, że opuściła dłonie i odchyliła się do tyłu.
Do pokoju weszła Reagan. Na rękach trzymała niemowlę owinięte w niebieski kocyk. Na jej twarzy nie było już bólu i poczucia winy. Zamiast nich z jej oczu biła niezaprzeczalna duma, a na jej ustach igrał nieśmiały uśmiech. W całej tej złożonej sytuacji jedna rzecz była pewna.
Reagan kochała swoje dziecko.
Ashley wstała i dostrzegła drobne piąstki małego, wystające spod kocyka, jego malutkie paluszki, poruszające się z taką gracją i niewinnością. Przypomniała sobie Cole'a, gdy był niemowlęciem. Landon siedział na swoim miejscu, gdy Reagan zbliżyła się do nich.
- Oto właśnie on. - Wskazała na swojego synka. - Thomas Luke, ale nazywam go Tommy.
- Thomas Luke. - Głos Ashley załamał się, gdy wymówiła jego imiona. Była zbyt zszokowana, żeby spytać o imię dziecka, a teraz stała tutaj, wpatrując się w twarz imiennika jej brata, jego pierworodnego syna. Wyciągnęła ręce i wzięła dziecko. Tuląc je w swoich ramionach, miała wrażenie, że jej serce topnieje w kontakcie z małym zawiniątkiem, które miała przy sobie.
Pierwsze spojrzenie, pierwszy moment, gdy objęła go wzrokiem, sprawił, że jej usta otworzyły się, uwalniając szybki i krótki oddech. W domu rodziców wisiały fotografie jej oraz rodzeństwa, gdy byli mali. Patrzenie na synka Luke'a było jak oglądanie fotografii jej brata, gdy był dzieckiem -fotografii, która ożyła.
Do złudzenia przypominał Luke'a.
- Och, Reagan. - Ashley uniosła oczy. - Jest śliczny.
- Wiem. - Na twarzy Reagan rozlał się uśmiech, i nawet jej podpuchnięte oczy nie mogły przysłonić radości, która biła w jej sercu. Radości z powodu jej własnego dziecka, które także było dzieckiem Luke'a.
Ashley poczuła na nodze delikatny uścisk Landona. Chciał jej tym powiedzieć, że jej uczucia są ważne i dla niego. Ale pozostał na swoim miejscu. Cały Landon, zostawił ją z tym momentem sam na sam. Znowu spojrzała na dziecko. Tak długo, jak będzie żyła, ten widok będzie jej zawsze towarzyszył. Jego pełne usteczka i jasnoniebieskie oczy, jasny meszek na jego brwiach i kształt jego główki.
Dziecko mrugnęło i spojrzało na nią, i nagle znowu była czteroletnią dziewczynką, kołyszącą swojego małego braciszka, przemawiającą do niego szeptem.
„Cześć Luki. Jestem twoją starszą siostrą, Ashłii". Ashley uśmiechnęła się na te wspomnienia. Wtedy jej „1" brzmiało jak „ł". „Będę najlepszą na świecie siostrą i wiesz co? Kocham cię tak bardzo, Luki".
To było jedno z jej najwcześniejszych wspomnień, gdy kołysała Luke'a z taką miłością, obiecując mu, że będzie jego najlepszą siostrą, i teraz gdy synek Luke'a patrzył na nią, poczuła, że on także jest cząstką tego, kim ona była, jej dziedzictwem.
- Witaj, maleńki. - Przytuliła policzek do jego twarzyczki, a wtedy przyszły myśli, których nie potrafiła wyrazić na głos.
Mam nadzieję, że będę mogła patrzeć jak dorastasz, maleńki, i że nie przytulam cię po raz ostatni. Wierzę, że któregoś dnia poznasz swojego tatusia.
Wyprostowała się i pogładziła palcem jego maleńką rączkę. Wtedy on chwycił ją za mały palec. Ashley zamyśliła się i zapragnęła, aby ten uścisk nigdy się nie skończył, żeby mały nie zapomniał, że nie tylko tutaj, na Manhattanie jest jego rodzina, ale także i tysiące kilometrów stąd. Ponownie się nad nim pochyliła. Poczuła zapach nowego życia i dziecięcego pudru. Chłonęła w siebie jego bliskość, jego oddech, który mieszał się z jej oddechem, gdy całowała go w policzek.
Nagle pojawiła się smutna myśl. Ojciec i Luke nie rozmawiali ze sobą, więc nawet jeśli mały zobaczy swojego tatę, to nie wiadomo, czy pozna także i dziadka. Być może nigdy nie będzie miał okazji biegać po łące za domem Baxterów lub skakać po kamieniach w płynącym obok strumyku.
Proszę, Boże, sprowadź Luke'a do domu. Odnów naszą rodzinę... proszę.
Cień padł na tę chwilę. Gdzie był teraz Luke? Jakby się poczuł, gdyby wiedział, że ona widziała jego syna przed nim? Co będzie czuł, gdy dowie się, że ma dziecko? I jak ona wróci do Bloomington, zachowując tę tajemnicę dla siebie. Thomas Luke nie może wychowywać się bez ojca, nie może pozostać tajemnicą dla Luke'a, bez względu na to co myśli Reagan.
Przez następne pół godziny, Ashley tuliła syna swojego brata. Jednak wizyta zbyt szybko dobiegła końca i Ashley musiała oddać dziecko Reagan.
Landon poprowadził ją do drzwi, a Reagan z dzieckiem poszła za nimi.
Zatrzymali się w holu, żeby się pożegnać.
Ashley podeszła do Reagan i spojrzała jeszcze raz na Thomasa Luke'a. Napotkała na wzrok Reagan i zawahała się.
- Musisz mu powiedzieć. - Jej wzrok ponownie spoczął na dziecku. - Lukę powinien wiedzieć, że ma syna.
Landon stał u boku Ashley, milczący, poza sporadycznym kaszlem, którego nie mógł się pozbyć od czasu pracy w Strefie Zero. Reagan cofnęła się.
- Lukę żyje z kimś innym. Gdybym mu powiedziała, znowu wszytko przewróciłoby się do góry nogami.
Ashley nawet nie mrugnęła. W jej głosie słychać było stanowczość.
- Jeśli mu nie powiesz, ucierpi na tym twój syn. Reagan zagryzła wargę. Zapadło dłuższe milczenie, ale najwyraźniej słowa Ashley poruszyły Reagan. Mówiły o tym łzy w jej oczach.
- Powiem mu. - Reagan pochyliła się nad synkiem i otarła swój policzek o kocyk. - Gdy nadejdzie właściwy moment, powiem mu. Ale do tej chwili -przeniosła wzrok z Ashley na Landona i z powrotem - nie mówcie nikomu, proszę. Muszę... przemyśleć wszystko jeszcze raz. Dobrze?
Ashley potrzebowała więcej czasu, żeby zastanowić się nad prośbą Reagan. Jeszcze kilka minut temu, gdy trzymała na rękach Thomasa Luke'a, wiedziała dokładnie, co zrobi po powrocie do Bloomington. Pojedzie do mieszkania Luke'a i powie mu prawdę. Był ojcem. Powinien wsiąść do samolotu i przylecieć do Nowego Jorku, i zająć w życiu Reagan właściwe miejsce. Czy Reagan tego chciała, czy nie.
Ale ból i strach, poczucie winy oraz niepewność w oczach Reagan sprawiły, że Ashley poczuła wahanie, może dlatego że podobnie myślała i czuła, gdy wróciła z Paryża. Jej dotychczasowe wybory mogły być złe, nie miała pojęcia, co będzie dalej, ale Cole był jej synem i chciała, aby jej decyzje były dla niego dobre.
Zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, skinęła głową.
- Tak.
Wstęga bólu opasała jej serce. Jak długo Reagan zamierza czekać? Ile upłynie jeszcze dni, tygodni lub miesięcy a może i lat, jeśli ona, najlepsza siostra Luke'a, nie powie mu prawdy?
Reagan nie trzymała już tak kurczowo Thomasa Luke'a, spojrzała na Ashley z wdzięcznością, co przekonało ją, że słusznie zdecydowała.
- Dziękuję. - Zagryzła dolną wargę. - Powiem mu. Powiem mu. Daj mi tylko szansę stworzenia jakiegoś planu.
Ashley podeszła do niej i przytuliła ją i dziecko.
- Dobrze. - Spojrzała jeszcze raz na synka Luke'a i bez patrzenia na Reagan powiedziała błagalnie: - Ale pospiesz się, proszę. Być może dzięki temu Bóg sprowadzi Luke'a do domu.
Pożegnali się i dopiero gdy Ashley i Landon stanęli przy windzie, Ashley rozpłakała się. Landon objął ją ramionami i przytulił.
- Luke musi go zobaczyć. - Mówiła stłumionym głosem, który zatrzymywał się na jego dżinsowej koszuli.
- Bóg o tym wie. - Pocałował ją w głowę i przytulił jeszcze mocniej.
- Bóg wie - Ashley szukała twarzy Landona - ale czy Reagan także?
ROZDZIAŁ 17
Ashley i Landon zjedli kolację w Casey's Corner, w cichym boksie w głębi restauracji. Potem przeszli przez Central Park i Ashley zabrała Landona do galerii. Była już zamknięta, ale widać było jej obrazy. Ten z Landonem, siedzącym na parkowej ławce obok Strefy Zero, został powieszony dokładnie w środku wystawy, a kolejne dwa wisiały niedaleko, stanowiąc centrum innej ekspozycji.
- Ashley - Landon, trzymając ją za rękę, zrobił krok do przodu - to niesamowite.
Policzki Ashley paliło gorąco; oparła głowę o jego ramię. To były jedne z jej lepszych prac, być może najlepsze. Stojąc tak obok Landona i przyglądając się im, zobaczyła je w zupełnie innym świetle.
- Dzięki.
- W każdym pociągnięciu pędzla bije twoje serce. - Obrócił się i spojrzał jej w oczy. - Mówię poważnie.
Jej serce biło w każdym pociągnięciu pędzla? Jakże była szalona, nie zauważając tego mężczyzny. Lekko ścisnęła jego dłoń, patrząc mu w oczy.
- Nikt inny tego nie dostrzegł.
- Mylisz się. - Ponownie spojrzał na wystawę. - Twoje obrazy są świetne -zaśmiał się. - Dlatego tutaj są.
- Nie o to mi chodzi. - Oparła się o niego. - Chciałam powiedzieć, że ty jako jedyny dostrzegasz w nich moje serce.
Nie widziała jeszcze mieszkania Landona, więc zabrał ją do siebie. Przez godzinę rozmawiali o Baxterach - o ślubie
Kari i Ryana, przeprowadzce Erin i Sama do Teksasu oraz o małej Maddie, córeczce Brooke i Petera.
Dochodziła już prawie północ, gdy Ashley wstała i przeszła się po jego salonie. Jedno z oprawionych zdjęć przedstawiało Jalena i Landona, a drugie ją i Cole'a. Na ścianie wisiał obrazek, który namalował dla niego Cole, jeszcze przed 11 września. Okno pokoju wychodziło na bardzo ruchliwe skrzyżowanie, niedaleko którego znajdował się Broadway.
- Jest ładniej niż sobie wyobrażałam. - Odwróciła się i spostrzegła, że Landon jej się przyglądał. Włożył do odtwarzacza CD jedną z płyt i pokój wypełnił się znaną i nastrojową melodią. Jednym ruchem przełącznika zmienił oświetlenie, tak iż jedynie delikatna poświata sączyła się po obrzeżach pokoju. Uniosła brwi. - Znacznie ładniej.
- Rodzice Jalena kupili to mieszkanie dla niego. Wiedzieli, że przyjeżdżam, żeby z nim pracować. Zapłacili za remont tuż przed... - Wzruszył niewinnie ramionami. Na jego twarzy błąkał się smutek. - Policzyli mi bardzo niewiele za wynajęcie.
Przekrzywiła głowę. Jej serce wciąż przepełniało mnóstwo emocji związanych z zakończonym właśnie dniem.
- Brakuje ci go?
- Tak. - Wsunął kciuki w kieszenie swoich spodni i podszedł do niej. Jego zamyślony wzrok wybiegał gdzieś poza okno. Gdy stanął przy niej, zakasłał dwa razy i odchrząknął. - Przy każdym wezwaniu myślę, jakby to było, gdyby... no wiesz? - Obrócił się delikatnie i ich oczy spotkały się. - Gdyby żył... gdyby 11 września nigdy się nie wydarzył.
Pokiwała głową.
- Też o tym myślę.
Znowu spojrzał za okno; jego ręka otarła się o jej ramię.
- Jeszcze na pięć minut przed uderzeniem pierwszego samolotu, miał co do swojego życia konkretne plany. - Ich oczy znowu się spotkały. - To daje wiele do myślenia.
- Gdy przyjechałeś wtedy, w grudniu na parę dni... - Ashley zerknęła przez ramię na rozciągające się w dole miasto. - Powiedziałeś, że czujesz go przy sobie przy każdym wezwaniu, przy każdym pożarze - przerwała i spojrzała na niego. - Czy tak jest?
- Czasami. - Zmrużył oczy. - Robię to, co on kochał. Mam wrażenie, że zagląda mi przez ramię ze swojego domu w niebie, prosząc Boga, żeby czuwał nad moim bezpieczeństwem.
Ashley oparła się o parapet, tak żeby widzieć twarz Landona, widzieć go całego i namalować w swojej duszy obraz, który przetrwa aż do ich następnego spotkania. Kiedykolwiek by to nie było.
- Czy właśnie dlatego nie dzwoniłeś? - Z jej delikatnego głosu przebijała troska. - Dlatego że przeżywasz obecnie życie za Jalena?
Landon opuścił ramiona. Przez chwilę milczał i przyglądał się jej bacznie. Ich oczy znów spotkały się, gdy szukał odpowiedzi, której być może nie było.
- Nie wiem. - Podszedł bliżej, nie spuszczając z niej wzroku. - Cały czas zadaję sobie to pytanie.
Ashley milczała.
Wreszcie zrozumiała. Nie dzwonił dlatego, że nie pozwolił jeszcze odejść Jalenowi, wciąż nie porzucił marzeń o walce z ogniem w Nowym Jorku u boku Jalena i dopóki miał wobec jednostki zobowiązania wynikające z kontraktu, planowanie jego przyszłości z Ashley byłoby bezsensowne.
Przynajmniej poszczególne wątki pasowały do siebie; obraz był spójny.
Landon objął ją w pasie.
- Przepraszam. - Przyciągnął ją bliżej, ale ich twarze były na tyle oddalone, że mógł patrzeć jej w oczy. - Marzę o tym, aby ten rok już się skończył.
Nie musiała studiować rysów jego twarzy, aby nauczyć się ich na pamięć. Jego obraz od dawna był utrwalony na płótnie jej serca. Jednak uniosła dłoń i z dziecięcą delikatnością musnęła palcami jego czoło, potem policzek.
- Jesteś piękny, Landon. - Na jej ustach igrał smutny uśmiech. - Pragniesz, aby świat był dobry, prawy i sprawiedliwy i nawet gdy taki nie jest, ty pozostajesz niezmienny - zaśmiała się delikatnie. - To niesamowite.
- Nie. - Przytulił mocniej twarz do jej dłoni, tak aby cieszyć się każdą chwilą ich krótkiego spotkania. - Podbijanie twojego serca, Ashley, to... -dotknął czubka jej nosa - było niesamowite.
Roześmiała się; na jej policzki wystąpiły chwilowe rumieńce. Jak cudownie było mieć jakiś powód do śmiechu, w chwili gdy smutek czaił się gdzieś za rogiem.
- Byłam smarkulą.
- Byłaś.
- Myślę, że to Irvel mnie zmieniła.
- To Bóg cię zmienił. - Landon przekrzywił głowę. Jego oczy błyszczały, tak jak podczas każdego ich spotkania, nawet wtedy gdy ich wspólny czas ograniczał się do przypadkowego wpadnięcia na siebie.
- Tak, Bóg tego dokonał. - Podniosła drugą rękę i objęła jego twarz dłońmi. - Ale użył Irvel.
W tej samej chwili otrzymała sygnał od swoich zmysłów, wzywający ją do czujności. Była tutaj, tysiące kilometrów od domu, sam na sam z Landonem w jego mieszkaniu. Przyciemnione światło i nastrojowa muzyka napełniały ją dziwnym pragnieniem.
Jego dłonie spoczywały na jej plecach, byli tak blisko siebie. Pocałunek odebrał im dech w piersiach. Ashley dostrzegła w oczach Landona potężną namiętność. Zanim pocałowali się ponownie, cofnął się o krok i ujął dłonią jej podbródek.
- Udało mi się, prawda Ash? - Namiętność przebijała przez jej głos.
O czym on mówi? Zagryzła usta i potrząsnęła kilkakrotnie głową. Pragnęła jednego - być blisko niego, czuć jego pocałunek, zapomnieć o czasie, miejscu i zagrożeniu.
- Co takiego się udało?
- Zdobyć twoje serce? - W głosie Landona słychać było prawie niedostrzegalny znak zapytania.
Ashley podeszła znowu bliżej. Po miesiącach milczenia, jej odpowiedź musiała być wyraźna.
- Tak, Landon. - Od chwili powrotu z Paryża bała się tej chwili, ale w końcu musiała ona nadejść i rzeczywiście był to najbardziej właściwy moment. Pocałowała go. - Moje serce należy do ciebie.
Ich usta znowu się spotkały. Przez dłuższy moment pozwalali unosić się fali, która docierała do granic zdrowego rozsądku. Ale wtedy Landon wziął jej dłonie w swoje ręce. Jego palce drżały a oddech był nierówny, ale w jego oczach dostrzegła zdecydowanie.
- Nie... nie mogę tego zrobić.
Dzięki jego słowom wylądowali bezpiecznie.
- Jest późno. - Wzięła uspokajający wdech. - W każdym razie muszę już iść.
- Kiedy wyjeżdżasz? - Wciąż trzymał jej dłonie i gładził je kciukami.
- O siódmej piętnaście.
- Zaczynam pracę o szóstej.
Chciała go zapytać, czy uda im się spotkać w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Ale zamiast tego pomodliła się w duszy, dziękując Bogu za to, że Landon miał na tyle siły, aby się opamiętać i wycofać. Cokolwiek miała dla nich przyszłość, będą szli zgodnie z Bożymi drogowskazami, wierząc, że pewnego dnia Bóg podaruje im to wszystko, o czym od dawna marzyli.
- Pamiętasz nasze ostatnie pożegnanie? - Teraz, odzyskawszy panowanie nad sobą, Landon drżał mniej.
- Uzgodniliśmy, że nie będziemy niczego sobie obiecywać. - Jej serce zamarło. Teraz pomiędzy nimi było coś jeszcze głębszego. Ale nie chciała mówić o żadnych zobowiązaniach. Nawet teraz. - Tak?
- Tak. - Ściszył głos. Namiętność pozostała, nawet jeśli nie dyktowała już warunków. - Tym razem zróbmy coś innego.
- Innego?
- Nie chcę już nigdy cię stracić, Ash. Przenigdy - przebiegł wzrokiem po pokoju, jakby szukając właściwych słów - nie chcę, abyś kiedykolwiek wątpiła w moje uczucia, wyobrażała sobie mnie spacerującego z jakąś inną dziewczyną i dzieckiem i zastanawiała się, czy mam kogoś innego.
Zaśmiała się i delikatnie musnęła palcami jego dłonie.
- Byłam po prostu głupia i to wszystko.
- Nie. - Pokręcił głową, a jego oczy przybrały poważniejszy wyraz. -Zrobiłem błąd, rozstawszy się z tobą ostatnio w taki sposób. Dlatego że wszystko, czego chcę, to wrócić z tobą do domu i zacząć życie, takie jakiego pragnę.
- Wiec?...
- Więc, przyrzekam ci Ashley, tutaj i teraz. - Podniósł jej dłonie do swoich ust i pocałował najpierw jedną, a potem drugą. - Dla ciebie wracam do domu. Skończę pracę tutaj, w Nowym Jorku i wracam do domu, i gdy nie będę do ciebie dzwonił, już nigdy nie będziesz musiała się nad tym zastanawiać.
- Landon... - Odezwało się w niej coś dawnego, stopniowo zacierającego się, i nakazywało, aby się sprzeciwiła, uświadomiła mu, że on zasługuje na kogoś lepszego, że ona nie jest warta jego miłości ani żadnych zobowiązań. Ale równocześnie w jej duszy pobrzmiewał głos donośniejszy, zapewniający ją, że to jest częścią Bożego planu, częścią przyszłości, którą Bóg dla niej przygotował.
Być może nawet najważniejszą częścią. Na chwilę zamknęła oczy, po czym je otworzyła, znów zamknęła i znów otworzyła.
- No dobrze, teraz zachowujesz się jak Irvel. - W jego słowach tańczył śmiech; uniósł brwi. - Co ty robisz?
- Upewniam się - otworzyła oczy i uśmiechnęła się - czy to nie jest sen. Telefon zadzwonił w chwili, gdy następnego ranka była akurat w drodze na lotnisko. Wyjęła go z torebki dosłownie w ostatnim momencie, zanim przestał dzwonić.
- Słucham?
Usłyszała jakieś zakłócenia i przebijający się przez nie głos.
- Ashley... powiedzieć, że...
- Przepraszam? - Duże natężenie ruchu sprawiało, że prawie nic nie słyszała. - Coś mi przerywa. - Przycisnęła telefon mocniej do ucha i schowała głowę w kolanach. - Czy może pani powtórzyć?
Zakłócenia zwiększyły się.
- ...powiedzieć ci... z Paryża... Rozmowa została przerwana.
Jej umysł skupił się na kilku szczegółach. Ktoś z Paryża miał jej coś do powiedzenia? Ciarki przebiegły jej po plecach. Zamknęła telefon i schowała go do torebki. Osoba, która do niej zadzwoniła, użyła jej imienia; w innym przypadku pomyślałaby, że to pomyłka. Ale dlaczego Paryż? Nie zostawiła tam po sobie kompletnie niczego. Żadnych obrazów, żadnych przyjaźni, żadnych obietnic powrotu. A dzisiaj - gdy upajała się wspomnieniem wczorajszego wieczoru z Landonem - z pewnością nie potrzebowała żadnych śladów przypominających jej tamten okres życia.
Ta rozmowa prześladowała ją aż do La Guardia; z każdą mijaną przecznicą rozpracowywała ją. Być może ten ktoś wcale nie powiedział „Ashley", ale zupełnie coś innego. „A właściwie", być może... Tak, to musiało być to. „A właściwie to cię nie słyszę"... lub: „A właściwie to pomyłka"... lub: „A właściwie to chyba się pomyliłem".
„A właściwie", to popularny zwrot, czyż nie tak? A może to było coś jeszcze innego.
Ashley zastanawiała się nad tym przez chwilę; jednak coś tu nie pasowało. Ktoś z Paryża - spośród tylu innych miejsc - przypadkowo wybrał jej numer? Czy to w ogóle było możliwe?
Wsiadając do samolotu, wciąż odczuwała niepokój. Zamiast myśleć o czymś przyjemnym, zaczęła rozważać mnóstwo powodów, dla których ktoś z Paryża miałby do niej zadzwonić. Oczywiście, wszystko było możliwe. Być może ktoś galerii, w której pracowała, przypomniał sobie jej obrazy i chciał je pokazać na wystawie. A może potrzebowali kogoś z Ameryki do pracy w recepcji.
Jednak jej wspomnienia o Paryżu nie zawierały w sobie żadnych komplementów na temat jej malarstwa, ani żadnych miłych wspomnień związanych z pracą w recepcji i obsługiwaniem anglojęzycznych klientów.
W całości przysłaniały je mroczne dni z Jeanem-Claude'em Pierre'em
I żaden telefon z Paryża nie mógł uśmierzyć jej bólu. Wszelkie przypuszczenia były jak lawina wisząca wprost nad nią, tak iż nawet samo myślenie o nich utrudniało jej oddychanie. Nie chciała już nigdy myśleć o Paryżu, tak długo, jak będzie żyła. Nie teraz gdy wszystko w niej pragnęło myśleć jedynie o Landonie Blake'u.
Przecież nareszcie, po tak długim okresie życia, gdy czuła się niekochana, niepotrzebna i nie potrafiła kochać, stała wreszcie u progu swojego „żyli długo i szczęśliwie".
ROZDZIAŁ 18
Spotkanie dla wolnomyślicieli właśnie się rozpoczynało, gdy Lukę wszedł tylnymi drzwiami. Wcisnął się na jedno wolnych siedzeń, w połowie sali, wsunął plecak pod krzesło, po czym rozejrzał się dookoła. W sali stłoczona był ponad setka studentów, ale Luke nie był zaskoczony. Lori powiedziała mu, że prelegent wyjaśni wszelkie powracające wątpliwości, które miał co do jej sporadycznych związków. Temat wykładu brzmiał „Otwarta miłość - więź, która działa".
Nie chciał stracić ani minuty.
Otworzył notatnik i wyjął z plecaka długopis.
Prelegent miał około trzydziestu lat, krótkie włosy i był gustownie ubrany. Prezentował się jak szef firmy lub lekarz ze szpitala św. Anny. Głos mężczyzny był spokojny, na jego twarzy gościł ciepły i pewny uśmiech. Kolejny dowód na to, że Lori miała rację. Ten sposób myślenia wcale nie był niepopularny bądź szalony. Był praktyczny i coraz bardziej powszechny.
Bez względu na to co myślał o nim wielki doktor Baxter.
- Międzyludzkie relacje mogą być bolesne. Jak wielu z was to wie? -prelegent zbliżył się do pierwszego rzędu i nawiązał kontakt wzrokowy z kilkorgiem studentów.
Uniosło się kilka rąk; w sali dało się słyszeć potwierdzające mruczenie.
- Dzieje się tak dlatego, że zbyt wiele osób spogląda na relacje przez pryzmat pewnej moralnej księgi. Księgi o surowej moralności - przerwał i uniósł podbródek. - Wolno-myślicielstwo oznacza, że my patrzymy na każdą sytuację poważnie, nie myślimy sloganami, ale nadajemy wolność każdej sytuacji. - Zrobił pauzę. - Włącznie z miłością.
Zaczął opowiadać o swoim związku z pierwszego roku college'u.
- Obydwoje byliśmy jedyni w swoim rodzaju, każde z nas postępowało według innych reguł. - Objął wzrokiem salę.
- Ale ona spotkała na ćwiczeniach z biologii jakiegoś innego chłopaka, i tydzień po tym przeżyliśmy scenę rozstania.
- Odwrócił się i poszedł w drugi kraniec sali. - Łzy i przepraszanie się oraz smutek, a wszystko to kompletnie niepotrzebne.
Lukę przypomniał sobie Reagan. Nie zrobili sobie żadnej sceny, ale równie dobrze mogliby. Prelegent pogładził podbródek.
- A teraz zastanówmy się, jakby to wyglądało, gdybyśmy byli wolnomyślicielami. - Zawiesił na moment głos.
- Miłość nie byłaby zablokowana szeregiem archaicznych zasad.
Poprosił o dwóch ochotników, po czym wybrał chłopaka i dziewczynę ze środka sali. Gdy stanęli przed wszystkimi, poprosił, aby odegrali scenkę, którą przed chwilą opisywał.
Na początku para wyglądała na zdenerwowaną, ale po kilku niezdarnych zdaniach, rozluźniła się.
- Spotkałam kogoś - powiedziała dziewczyna. Dla efektu wzruszyła ramionami, czym wzbudziła salwę śmiechu.
- Naprawdę? - Chłopak uniósł brwi. - Kogoś, kto ci się podoba?
- Tak i to bardzo.
W tym momencie wkroczył prelegent i wskazał na parę.
- Pokażcie to teraz; zapomnijcie o regułach.
- Okay. - Chłopak spojrzał na mówcę, szukając u niego wsparcia, a potem z powrotem na dziewczynę. - To świetnie, ponieważ na ćwiczeniach z matematyki zauważyłem dziewczynę, z którą chciałbym się umówić.
Dziewczyna podeszła bliżej i zmrużyła oczy.
- Może poszlibyśmy na randkę w dwie pary.
W sali rozległy się spontaniczne oklaski i salwy śmiechu, a prelegent skierował ochotników na swoje miejsca. Wycelował wskazującym palcem w widownię.
- Świetnie! - Gdy śmiechy ucichły, mówił dalej. - Śmiejemy się, gdyż głęboko tkwimy w społecznych normach myślenia. - Gestykulował, a jego szeroko otwarte oczy wyrażały pewność. - Wolnomyślicielstwo wymaga od nas czasu. Ale czyż nie sprawdza się w relacjach?
„Wolnomyślicielstwo sprawdza się w relacjach". Lukę zapisał te słowa w swoim notatniku. W jego sumieniu zaczęły rodzić się wątpliwości. Jak się poczuł, gdy dowiedział się o aborcji Lori, o tym, że spała z innym mężczyzną? Zdradzony. Na tyle zły, aby myśleć o rozstaniu z nią. A ona po tym wszystkim potrafiła tak obszernie mówić o miłości, podobnie jak ów prelegent.
Wolny... otwarty... sposób wyrażania siebie poprzez zażyłą bliskość. Jedna osoba może nie wystarczać dla tak angażującego zadania. Lukę nie był przekonany.
- Pomyśl o sobie, o kreowaniu wewnętrznej osoby. - Prelegent przemawiał coraz donośniejszym głosem. - Czy jedna osoba rzeczywiście jest w stanie odpowiedzieć na nasze potrzeby, wrodzoną żądzę dzielenia się własnym ciałem z kimś innym? - przerwał i uniósł brwi. - A teraz, nie mylcie tego o czym mówię z nieodpowiedzialnością. Jesteście to winni sobie samym oraz każdemu, z kim dzielicie się sobą - musicie się zabezpieczać. To rozumie się samo przez się. Ale nawet pomimo tych zabezpieczeń, wolna miłość i wolność myślenia jest bardzo realna.
Zaczął wymieniać powody, dla których otwarte związki funkcjonują najlepiej. Wielorakość partnerów miała zwiększać zdolność osoby do czynienia miłości bardziej interesującą i satysfakcjonującą dla innych partnerów. Wolnomyślicielstwo eliminowało poczucie winy, żal i smutek z definicji miłości.
- A teraz przyznajcie sami, że taki układ prezentuje się lepiej niż ten, o którym naucza tradycyjna księga zasad moralnych.
Luke przytaknął wraz z pozostałymi osobami z sali. To było dokładnie to, o czym mówiła Lori, i być może miała rację. Czy to ma jakiekolwiek znaczenie, że spędziła popołudnie czy nawet wieczór z kimś innym? Dzięki temu doświadczeniu była jeszcze lepszą kochanką, więc dlaczego miałby się przejmować?
Prelegent znalazł się na środku sali i wskazał na zebranych.
- Wyjaśnijcie mi. Skoro miłowanie jednej osoby jest dobre, to dlaczego kochanie wielu osób miałoby być złe?
Po raz kolejny do drzwi sumienia Luke'a zapukały dręczące myśli. Coś na temat amoralnej seksualności i Bożym planie dla miłości. Luke zacisnął zęby i pozbywszy się tych myśli, zwrócił się ku temu, o czym opowiadał prelegent.
- Wzywam was, abyście żyli według własnych reguł, a nie według czyichś. - Nawiązał kontakt wzrokowy z kilkoma osobami z sali. - Miłość... życie... wasze ciała. Macie się nimi dzielić. Odtąd nie będziecie już musieli obawiać się przerwanych relacji.
Przez chwilę Luke zastanawiał się, co pomyślałby o tym mówcy wspaniały doktor Baxter. Najprawdopodobniej, że jest ślepy. Błądzący w ciemności, ignorujący prawdę. Zagubiony. Luke podrapał się po głowie drugim końcem długopisu. He to już minęło od jego ostatniej rozmowy z ojcem? Dwa miesiące? Być może. Tak, to było już tak dawno. Przez moment - pomimo że prelegent cały czas kontynuował swój wywód - Luke nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o ojcu, mamie... o całej swojej rodzinie.
Czy tęsknią za nim? Czy jest im przykro z powodu jego krytycznych osądów? Luke obrysował dziurki w swoim notatniku serią kółek. Jeśli naprawdę wierzyli, to czy nie powinni przyjąć go takim, jakim się stał? Nie oczekując, aby żył według ich zasad?
W ich podejściu nie było żadnej wolności myślenia.
I to właśnie jego ojciec, spośród wszystkich innych osób, najbardziej wykształcony człowiek w rodzinie powinien zrozumieć potrzebę wyzwań w życiu, poszukiwań niekonwencjonalnych odpowiedzi, bycia nowatorskim w poszukiwaniu sensu życia. Przecież dziedziny biologii i medycyny były mu najbliższe. Dyscypliny z możliwymi do udowodnienia teoriami i precyzyjnymi formułami.
Jak to możliwe, że człowiek wierzący w Boga był tak bardzo w tyle, skoro nauka miała tak wiele odpowiedzi? Poczuł w klatce piersiowej dziwny ból i pożałował, że nie może spotkać się z ojcem. Choćby na jedno popołudnie czy wieczór.
Potrząsnął głową. Co się z tobą dzieje, Baxter? Twoje dawne życie nie miało żadnych perspektyw, dlaczego więc kwestionujesz to obecne?
„Powróć do mnie, Synu. Ukochałem cię odwieczną miłością. Powróć choćby teraz".
Luke wyprostował się i pokręcił głową. Kto to powiedział? To był szept, zupełnie jakby ktoś stał bezpośrednio za nim i pochylił się do jego ucha. Zerknął przez ramię. Student za nim spojrzał na niego zdziwiony i z powrotem skupił się na mówcy. Luke skulił się i znowu zwrócił się twarzą do przodu sali.
Jeśli chłopak z tyłu tego nie powiedział, to w takim razie kto?
Dawniej gdy naiwnie wierzył w te wszystkie chrześcijańskie brednie, wydawało mu się, że słyszy ten głos bardzo często.
A nawet codziennie. Ale z biegiem czasu głos stawał się coraz delikatniejszy, a od ostatnich kilku miesięcy nie słyszał nawet żadnego szeptu. Dlaczego jego wyobraźnia przywoływała te wspomnienia akurat teraz? Na spotkaniu wolnomyślicieli?
Lukę ugryzł końcówkę długopisu. Prawdopodobnie były to ślady z przeszłości. Będzie musiał uczęszczać na spotkania, takie jak to dzisiejsze, o wiele częściej, aż nawyki wyniesione z domu odejdą w nicość i otrzyma prawdziwą wolność, której bardzo pragnął.
Prelegent właśnie się pakował, gdy Lukę zerknął na zegarek. Lori wyszła z domu, uczyła się ze znajomymi w bibliotece. Zawahał się, spojrzał na swoje notatki i wtedy zlewające się szare i czarne barwy zaczęły się stopniowo zmieniać, i to co zobaczył, wcale nie przypominało jego zapisków, ale twarze. Jego ojca... mamy, Ashley i Kari.
Reagan.
Poczuł ból przeszywający całe jego ciało, włącznie z opuszkami palców. Błagał swój umysł, aby zmienił kanał, skierował się na coś innego. Cokolwiek. Ale ich twarze pozostały i nie docierały do niego żadne z końcowych wniosków prelegenta.
Oblicza ludzi, którzy kiedyś stanowili cały jego świat, pojawiały się już nieraz i za każdym razem odczuwał to boleśniej niż poprzednio. Na początku myślał, że ból był spowodowany tym, iż twarze z przeszłości nie akceptowały jego nowego stylu życia. Ale teraz - w sali wypełnionej przez wolnomyślicieli, w chwili gdy tak bardzo pragnął przyjąć nową optykę życia -zrozumiał, że ból pochodził z jego serca.
Nie chodziło wyłącznie o to, że przeszłość wymierzała ciosy w jego obecne życie. Wspomnienia wzbudzały w nim dziwne uczucie, które dopuścił do siebie jedynie na ułamek sekundy, zanim przegonił je do podświadomości, uczucie, które mówiło tylko o jednym: że pragnął dokonać zwrotu, porzucić maraton śmierci i zmierzyć się ze stosem urażonych uczuć oraz słów, których żałował, i dotrzeć do dnia wczorajszego.
Zanim okrężna droga, którą podążał obecnie, nie odetnie go od możliwości powrotu.
John był zmęczony bardziej niż zwykle, jednak nie mógł zasnąć.
Obok niego smacznie spała Elizabeth, więc delikatnie ześlizgnął się z łóżka i zszedł do salonu, do swojego ulubionego niebieskiego fotela, w którym uwielbiał czytać Biblię oraz prasę w niektóre z letnich poranków. Czasami nocami, takimi jak ta, siadał wygodnie w fotelu i kierował wzrok na gzyms kominka, na zdjęcia portretowe swoich pięciorga dzieci, gdy kończyły szkołę średnią.
Brooke... Kari... Ashley... Erin... i Luke'a.
Zazwyczaj to Elizabeth przyjmowała rolę osoby, która zamartwiała się za całą rodzinę, ale dzisiaj to właśnie on źle się czuł we własnej skórze, był bliski rozpaczy, nawet jego serce biło w jakimś innym rytmie.
Ashley właśnie wróciła do domu z Nowego Jorku, ale nie mieli okazji porozmawiać. Gdyby tak się stało, musiałby powiedzieć jej o ostatniej rozmowie telefonicznej. O kobiecie dzwoniącej z Paryża i mówiącej łamaną angielszczyzną. Koniecznie chciała rozmawiać z Ashley, a gdy dowiedziała się, że nie ma jej w domu, naciskała dalej. Prosiła o telefon komórkowy lub nazwę hotelu, o jakiś kontakt do niej. Rozmowa miała być decydująca. Zapytał o naturę problemu.
Ale kobieta nie chciała mówić o szczegółach, oprócz jednego: koniecznie musiała porozmawiać z Ashley.
Zamierzał powiedzieć o tym Ashley zaraz po jej powrocie do domu. Ale wpadła tylko na chwilkę, żeby odebrać Cole'a; zdołali wymienić dosłownie parę zdań. Tak, podobały się im jej obrazy; tak, zostały wystawione w galerii na Manhattanie; tak, widziała Landona.
Potem podziękowała jemu oraz Elizabeth i wyszła bez serii całusów i obietnic, że wpadnie któregoś dnia.
John przyglądał się właśnie jej fotografii z ostatniej klasy szkoły średniej, na której walczyła sama ze sobą.
- Przestań, tato, cała ta sprawa ze zdjęciami z zakończenia szkoły średniej to już przeżytek. - Przewróciła oczami i opadła na sofę, która wciąż stała obok jego fotela. - Nie możesz po prostu wziąć jakiegoś starego zdjęcia i go oprawić?
John i Elizabeth nalegali, stanęła więc na wysokości zadania. Na zdjęciu wyszła niesamowicie, w jej oczach malowało się osobliwe połączenie bólu oraz buntu i przelotny błysk nadziei.
Czy to była tylko jego wyobraźnia, czy też rzeczywiście spieszyła się dzisiaj bardziej niż zwykle? Jego serce podpowiadało mu, że o czymś nie wspomniała. Że cokolwiek wydarzyło się w Nowym Jorku, nie wszystkim chciała się podzielić.
Jego oczy skierowały się na zdjęcie Erin. Brunetka o okrągłej i szczerej twarzy. Oczy Erin mówiły o jej niezdecydowaniu i pragnieniu bycia akceptowaną. Bardziej niż pozostali cieszyła się bliskością rodziny. Jak ona zniesie Labour Day, gdy wraz z Samem będą wyjeżdżać do Teksasu? Zeszłej jesieni ich małżeństwo przeżywało trudny okres, ale największe wyzwania były jeszcze przed nimi. Gdyby mogli mieć dziecko, być może wtedy przeprowadzka byłaby łatwiejsza. Przynajmniej Erin miałaby przy sobie jeszcze kogoś bliskiego.
John przyglądał się twarzy najmłodszej córki.
Panie, obdarz ją dzieckiem. Proszę. Ojcze.
Czasami, gdy się modlił, praktycznie słyszał odpowiedź Boga, odbijającą się w jego duszy. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj czuł jedynie zapewnienie, że Bóg go słyszy, i w jakiś sposób, we właściwym czasie, odpowie na jego modlitwy.
Jego wzrok spoczął na fotografii Kari. Była zdrowa i szczęśliwa, już wkrótce miała poślubić mężczyznę, który stał się miłością jej serca, gdy obydwoje byli jeszcze nastolatkami.
Dziękuję Ci Boże. Dziękuję, że tak ją obdarowałeś, że wyzwoliłeś ją z przeszłości, która ją zraniła.
Ale co z Brooke?
John spojrzał głęboko w oczy swojej najstarszej córki. Zaczęła wierzyć, chociaż częściowo. Brooke i Peter chodzili obecnie do kościoła, co wskazywało na pewną przemianę w ich światopoglądzie. Ale byli tacy zamknięci w sobie, rzadko dzielili się wiarą, która mogła grać istotną rolę w ich domu, ale też nie musiała, i chociaż obecnie byli bardziej otwarci na poznawanie Boga, nie wydawało się, aby byli tak blisko siebie, jak kiedyś.
Z serca Johna wydobyło się westchnienie. Czasami, gdy nie mógł powstrzymać rozpalającego się w przedsionkach jego duszy lęku, wyobrażał sobie, co by się stało, gdyby Maddie rzeczywiście była chora. Naprawdę chora. Gdyby gorączki i częste przeziębienia doprowadziły do czegoś druzgocącego i śmiertelnego. Co wtedy Brooke i Peter myśleliby o Bogu? Jeśli 11 września tak głęboko wpłynął na ich życie, to co by się stało w przypadku śmierci dziecka? Ich własnego.
John potarł czoło opuszkami palców, i strach uleciał.
Jeśli czegoś się nauczył w ciągu minionych lat, jako rodzic i jako lekarz, to prawdy, że zamartwianie się nie jest dobre. Jeszcze w młodości - gdy nie był pewien, czy uda się mu ukończyć medycynę, a nawet kilka lat temu, gdy nie wiedział, czy Elizabeth pokona raka - uzbroił się w prawdy z Biblii.
Prawdy, które pozwalały usunąć lęk z duszy.
Zamknął oczy i pozwolił, aby słowa te popłynęły jak kojący strumień wody przez wypalone obszary jego serca.
„O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc w Chrystusie Jezusie".
Ileż to razy słowa te przynosiły pokój w takich właśnie momentach?
Ale tej nocy było inaczej. Nie był zaniepokojony, ale przepełniony myślami. Myślami o tym co przyniesie im wszystkim przyszłość. A może to była troska przebrana w szaty ciekawości. Jego wzrok skierował się na zdjęcie Luke'a.
Och, Lukę, mój chłopcze. Gdzie teraz jesteś?
Łzy zaczęły szczypać go w oczy, i wiedział, że to był powód, dla którego nie mógł spać. Był większy niż troska połączona z ciekawością. To był rozpaczliwy lęk, straszliwa tęsknota za jego małym chłopczykiem. Nie rodzaj lęku, który ledwie się tlił w przedsionkach jego duszy, ale płomień, który ją trawił.
Jakiś dźwięk przerwał jego myśli. Odwrócił się w stronę drzwi i zobaczył ją; stała tam, ubrana w swój szlafrok z granatowej satyny i przypatrywała się mu.
- Elizabeth...
- Wyczułam twoją nieobecność. - Podeszła bliżej i usiadła obok niego na sofie. Oderwała od niego wzrok i spojrzała na zdjęcia na gzymsie kominka. -To moja rola, John.
Przyglądał się zdjęciu ich syna.
- Wiem.
- Chodzi o Luke'a, tak?
- Oczywiście. - Wyprostował się i obrócił w stronę Elizabeth. - Pamiętasz go, gdy był dzieckiem?
- Słońce twojego życia. - Elizabeth spojrzała na niego, a smutek w jego oczach omal nie złamał jej serca. - Obydwaj byliście nierozłączni. Każdego dnia robił coś, żeby cię zadziwić.
John spojrzał na zdjęcie syna. To była prawda. Lukę był bardzo spokojnym dzieckiem, tak bardzo, że karcenie rzadko było potrzebne.
Do drzwi serca Johna delikatnie zapukały wspomnienia, a on bardzo chętnie otworzył je dla nich.
Lukę stał z nimi na parkingu przed kościołem; z jakiegoś powodu Elizabeth odeszła w kierunku głównych zabudowań. Dzieci Baxterów zostały nauczone, że nie wolno im było wychodzić poza parking bez nadzoru kogoś dorosłego. Złamanie tej zasady oznaczało karę.
- Trzymajcie się nas. - Powtarzała im zawsze Elizabeth. - Kierowcy mogą nie zauważyć takich małych ludzi.
Ale owego ranka, bez rozglądania się, Lukę pognał za Elizabeth. Wybiegł wprost pod nadjeżdżającego jeepa. Krzyk Johna zmieszał się z piskiem hamulców. Na szczęście jeep zatrzymał się w samą porę - dosłownie centymetry od Luke'a. Zanim John i Elizabeth dobiegli do Luke'a, twarz ich syna była już blada, oczy wytrzeszczone z przerażenia.
Podziękowali kierowcy jeepa i mocno przytulili Luke'a. John miał go już skrzyczeć, gdy zdali sobie sprawę, że Lukę płacze. Zanosi się. Rozpaczliwe łkanie wyrywało się prosto z jego serca, tak iż wstrząsało jego ramionami.
Elizabeth szepnęła Johnowi coś o przerażeniu Luke'a. Oczywiście to było źródłem jego płaczu. Więc John pogłaskał go po plecach.
- Płaczesz dlatego, że się przestraszyłeś?
Lukę cofnął się i otarł oczy pulchnymi piąstkami.
- N-n-nie. - Jego płacz nasilił się. - N-n-nie boję się.
- A więc o co chodzi, synu? Coś ci się stało?
- Tatusiu - odpowiedź Luke'a wciąż była żywa w pamięci Johna - jest mi przykro, że was nie posłuchałem. - Objął rączkami szyję Johna i mocno chwycił się spodni Elizabeth. - Przepraszam was mamusiu i tatusiu.
John otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał na Elizabeth.
- Pamiętasz to zdarzenie na parkingu, gdy Lukę miał pięć lat? W głosie Elizabeth słychać było delikatny uśmiech.
- Bardziej zmartwiony nieposłuszeństwem niż tym, że mógł umrzeć. Wtedy pojawiły się inne wspomnienia, skradające się na paluszkach po schodach jego umysłu i wślizgujące się do wnętrza zanim zdołał je zatrzymać. Sposób w jaki Lukę naśladował wszystko co robił John. Pewnego razu Lukę obserwował go, jak wyrywał chwasty w ogródku. Następnego ranka wyszedł z domu i powyrywał wszystkie sadzonki marchewki.
- Wyrwałem ci zielsko, mamo - wyrecytował śpiewająco, gdy przyszedł wtedy do domu. Pokazał na swoją koszulę, rozciągniętą i poskręcaną, przepełnioną sadzonkami marchewki. - Tak samo jak tatuś.
Gdy Lukę dorósł, adorował swoje siostry, i gdy jedna z nich wpadła w tarapaty za szykanowanie go, nie obraził się na nią.
- Jest w porządku - mówił Johnowi. - Nie złość się na nią, nie chciała tego zrobić.
Gdy był jeszcze nastolatkiem a John zakładał na piknik podkoszulkę z logo Uniwersytetu Stanu Indiana, Lukę ubierał się tak samo. Przez dłuższy okres szkoły średniej, Lukę myślał nawet o medycynie i pracy u boku ojca w szpitalu św. Anny. Ale słabe oceny z matematyki i nauk przyrodniczych powstrzymały go.
Jako chłopiec, a później nastolatek, z każdym problemem, każdym pytaniem, a nawet ze swoimi celami, planami i marzeniami, Lukę przychodził do Johna. Wyjaśnił nawet, dlaczego nie bierze narkotyków i nie pije, jak niektórzy jego koledzy z kościoła. Bał się, że to może zniszczyć tę szczególną więź między nim a ojcem.
- Nie jesteśmy jak inni ojcowie i synowie - powiedział mu pewnego dnia. -Jesteś moim najlepszym przyjacielem, tato.
John odwrócił się do żony i wspomnienia rozpłynęły się.
- Gdy Ashley wróciła z Paryża - przerwał - wtedy zaczął się zmieniać.
- Tak. - Przytaknęła, a w jej oczach ból rozpostarł swój cień. - Miał takie wysokie wymagania.
- Dlaczego nie przewidzieliśmy, do czego to może doprowadzić? Jak bardzo destrukcyjne było oczekiwanie takiej perfekcji od ludzi?
- Sądziłam, że to tylko pewien etap. - Elizabeth wzruszyła ramionami.-Chwilowe odejście od życia, w którym przeważnie dokonywał dobrych wyborów.
Po odejściu Luke'a, setki razy zastanawiali się nad tym, ale wskazówki stawały się wyraźne dopiero teraz, w świetle wydarzeń rozgrywających się w jego życiu. Wiara Luke'a przed 11 września przypominała Johnowi rozlewisko, które pewnego razu powstało za ich domem po ulewnym deszczu. Strumyk płynący za domem wylał i na pierwszy rzut oka wyglądało to tak, jakby na miejscu gdzie jeszcze wczoraj była ziemia, pojawiło się ogromne jezioro. Ale godzinę po ustaniu deszczu, jezioro zniknęło.
- Co stało się z tą wodą? - pytały go owego dnia dzieci.
- Wydawało się, że jest głęboka, ponieważ była taka ogromna - odparł John. - Ale wcale nie była głęboka, miała może ze dwa centymetry.
Płytkie rozlewisko zniknęło w chwili, gdy deszcz ustał, podobnie jak wiara Luke'a runęła wraz z bliźniaczymi wieżami. To, co przypominało ocean przekonań i wiary, było niczym więcej jak tylko płytkim rozlewiskiem przekonania o własnej nieomylności.
- John. - Głos Elżbiety był zmęczony. - Jest po pierwszej.
- Wiem. - John ponownie spojrzał na zdjęcie Luke'a. Przez dłuższą chwilę milczał, bojąc się uwolnienia czegoś, co go nie opuszczało, czegoś, co ścigało jego duszę jak ryczący lew i odganiało od niego sen. Lęku, którego jeszcze nigdy nie wypowiedział.
- A jeśli - zwrócił się do Elizabeth, a w jego tonie było więcej rozpaczy niż smutku - jeśli on już nigdy nie wróci?
ROZDZIAŁ 19
Ashley czuła się dosłownie jak jej podopieczni z Sunset Hills.
Nowina o synku Luke'a sprawiła, że stała się roztargniona i odległa i każdej nocy, gdy kładła się do łóżka, musiała sobie przypominać, że jutro też będzie dzień. Że w końcu Reagan zadzwoni lub przyleci z małym Tommym. Jeśli zadzwoni, to Lukę z pewnością poleci zaraz do Nowego Jorku i być może powie o wszystkim rodzinie.
Tego lipcowego popołudnia, tydzień po powrocie z Nowego Jorku, Ashley była w pracy. Dwa razy dzwoniła do Luke'a, żeby wyczuć, czy może Reagan odezwała się do niego. Ale za każdym razem nie odbierał, więc zostawiła mu wiadomość.
Oprócz tego, jakby wiadomość o synku Luke'a była dla niej niewystarczająca, otrzymała informację od Margaret Wellington, że jeden z jej obrazów został już sprzedany. Wysłali jej pocztą czek i prosili, aby pospieszyła się z kolejnymi trzema obrazami. Razem z Cole'em wybrała się na kolację do rodziców, żeby to uczcić, i tego wieczoru spędziła godzinę na rozmowie telefonicznej z Landonem.
Ashley obliczyła, że jeśli sprzeda trzy obrazy w ciągu dwóch miesięcy, to będzie mogła rozważyć porzucenie pracy w Sunset Hills. Jeśli będzie chciała. Ale tak długo, jak będzie żyła Irvel, nie chciała o tym myśleć. Irvel i Edith, Helen oraz Bert - uczynili dla jej serca zbyt wiele cudownych rzeczy.
Zamieszała rosół i sprawdziła, czy nie jest za gorący. Pensjonariusze z Sunset Hills jedli wyłącznie ciepłe zupy. Istniało wtedy mniejsze ryzyko poparzenia. Postawiła na stole wazę i tacę z posmarowanymi masłem tostami i poszła szukać swoich podopiecznych. Obecnie Bert jadał razem z nimi i chociaż większość popołudnia wciąż spędzał w swoim pokoju, polerując siodło, cieszył się towarzystwem innych podczas lunchu. Ostatnio był bardziej rozmowny, ale także i zdezorientowany.
Usadzenie wszystkich przy stole zajęło Ashley kilka minut. Na głównym miejscu jak zwykle siedziała Irvel, z Helen po jednej i Edith po drugiej stronie. Zanim Ashley odmówiła modlitwę, Irvel wskazała na Berta.
- Jesteś bardzo miłym staruszkiem. - Dla podkreślenia palcem narysowała w powietrzu koło. - Cieszę się, że z nami jesz.
Helen rzuciła Irvel spojrzenie.
- Co się z tobą dzieje? - Uniosła w kierunku Berta brwi.
- Czy on jest szpiegiem?
- Mam siodło. - Bert uśmiechnął się nieśmiało do kobiet. Gdy żadna z nich nie odpowiedziała, spojrzał na Ashley.
- Dostałem ładne siodło.
- Tak, Bert. Bardzo ładne.
- Bardzo ładne. - Edith kilkakrotnie pokiwała powoli głową i zapatrzyła się w stół. - Siodło. Bardzo ładne.
- Szpiedzy używają siodeł. - Helen widziała się wczoraj ze swoją córką, Sue, nie była więc zła czy kłótliwa, ale najwyraźniej była podenerwowana. Zmierzyła wzrokiem Irvel.
- Czy szpiedzy nie używają siodeł, Agnes?
Irvel powolutku zerknęła przez ramię, tak jakby Helen mogła mówić do kogoś stojącego za nią. Po czym spojrzała na Helen i poklepała ją po dłoni, tak jak matka przywołująca do porządku niesforne dziecko.
- Kochanie - przerwała dla podkreślenia - nie jestem Agnes. - Wskazała na Berta. - A on nie jest Hankiem. -Zniżyła swój głos do szeptu. - Hank jest zazdrosny o innych mężczyzn.
Lekarz Irvel zmienił jej dzienną porcję leków. Jej stan poprawił się i czuła się znacznie lepiej. Przynajmniej jak dotąd. Kierunek prowadzonych rozmów był bezpieczny, więc Ashley podała zupę i oddała się rozmyślaniu. Niewiele zmieniło się w Sunset Hills. Metoda przeszłość-teraźniejszość dotycząca traktowania pacjentów - przyzwalanie, aby poruszali się w przestrzeni czasowej, w której czuli się najbezpieczniej - była owocna.
Ashley miała nalać sobie właśnie porcję rosołu, gdy z pokoju obok rozległo się pukanie. Spojrzała na Irvel.
- Zaraz wracam.
- To Hank, poproś, żeby się do nas przyłączył. - Mrugnęła do Edith. - Hank uwielbia potrawy z chili.
Helen upuściła łyżkę.
- Nikt nie powiedział mi, że mamy jeść chili. Tylko moja mama potrafi przygotować chi...
Głosy umilkły, gdy skręciła za róg i poszła do frontowych drzwi. Otworzyła je i ujrzała swojego ojca, ubranego w koszulę z krótkim rękawem i materiałowe spodnie. Uśmiechnęła się i otworzyła drzwi szerzej.
- Cześć.
- Miałem wolną godzinkę pomiędzy pacjentami. - Wszedł do środka i uścisnął ją. - Pomyślałem, że wpadnę, żeby spotkać się z gangiem z Sunset Hills.
- Są w drugim pokoju. - Ashley wskazała na jadalnię. - Wszyscy w doskonałej formie.
Już kilkakrotnie jej ojciec zachwycał się postępami, jakie poczynili pensjonariusze pod opieką Ashley. Odwiedzał ich już dwa razy, żeby na własne oczy zobaczyć, jak pacjenci radzą sobie z codziennością, gdy nie są zmuszani do życia ograniczonego wyłącznie do otaczającej ich rzeczywistości.
- Chodź. - Ashley uśmiechnęła się promiennie, prowadząc go do jadalni. Gdy podeszli do stołu, stanęła obok. Berta i objęła ojca w pasie.
- To jest mój tata, doktor John Baxter.
- O rany. - Irvel pochyliła się nad stołem i przysunęła się do Ashley. -Chyba nikt nie jest chory.
- Wszyscy mają się świetnie. - John zajął miejsce pomiędzy Edith i Bertem i oparł przedramiona na stole. - Jestem tutaj wyłącznie z wizytą.
- Wizyty lekarzy są bardzo kosztowne. - Irvel lekko potrząsnęła głową i uniosła brwi w kierunku pozostałych. - Może zrobimy składkę.
Helen zmarszczyła czoło i spoglądała na Ashley i Johna.
- On jest bezpieczny. - Wskazała ręką na Ashley. - Ta dziewczyna go sprawdziła, prawda?
- Prawda. - Ashley rzuciła ojcu przelotny uśmiech. - Został sprawdzony. Bert zjadł połowę porcji zupy, wziął serwetkę i na stole, obok swojego talerza, zaczął rysować powolne, dokładne koła. Dla Ashley był to sygnał, że wystarczająco długo przebywał już w towarzystwie. Był gotów na powrót do pracy, wcieranie oleju w siodło, które umieściła w jego pokoju ostatniej zimy.
W ciągu następnych trzydziestu minut, Ashley pomogła wrócić Bertowi do jego pokoju, a pozostałe trzy pensjonariuszki usadowiła na rozkładanych fotelach w salonie. Gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, wraz z ojcem wyślizgnęła się na huśtawkę na ganku. Lu, właścicielka domu, kupiła ją na wiosnę.
- Dla ciebie - powiedziała do Ashley - gdy będziesz potrzebowała chwilowej normalności, i po to, aby nasz ośrodek wyglądał bardziej jak dom.
Ashley i John usiedli na huśtawce i zaczęli delikatnie się bujać.
- Piękny dzień. - John spojrzał na kwitnące przy wejściu róże, a potem na błękitne niebo, przedzierające się przez korony drzew.
- Przewidują, że lipiec będzie upalny. John pokiwał głową.
- Cieszę się, że Kari i Ryan pobierają się dopiero pod koniec września. -Odchylił do tyłu głowę. - W Bloomington jesień jest piękniejsza niż w pozostałych częściach krajach.
Zapadło milczenie i Ashley zachwycała się swoim cudownym samopoczuciem. Bóg ją zmienił, bez wątpienia. Dał jej Sunset Hills i zachęcił, żeby podzieliła się własną przeszłością z Landonem. Teraz już nie miała nic do ukrycia i zamierzała cieszyć się każdą chwilą życia. Ona i Cole byli sobie teraz bardzo bliscy i wyglądało na to, że nawet jej rodzice zapomnieli, że kiedyś była wyrzutkiem rodziny.
Na trawniku, kilkanaście centymetrów przed nimi, usiadł drozd. Przyglądał się im, podskoczył trzy razy i wzbił się w niebo. Ashley rozkoszowała się zapachem jaśminu i wilgotnej trawy.
- Nawet pomimo wilgotności, uwielbiam lato.
- Ja także. - John ponownie rozbujał huśtawkę. Potem obrócił się i spojrzał na nią. Jego głos był zwyczajny, a na twarzy malował się spokój. - Mogę cię o coś zapytać, Ashley?
- Oczywiście. - Odwróciła się twarzą w jego stronę.
- Dlaczego tak niewiele powiedziałaś nam o swoim pobycie w Nowym
Jorku?
- W Nowym Jorku? - Starała się, aby jej mina nie ujawniła przerażenia, które poczuła. Czy dowiedział się czegoś o Luke'u? Jeśli tak, to dlaczego dopiero teraz ją zapytał? Przełknęła ślinę i chwyciła gruby łańcuch, na którym wisiała huśtawka. - Sądziłam, że to wystarczy.
John wciągnął policzki. Jego oczy rozjaśniły się, tak jak zawsze, gdy się z nią przekomarzał.
- Świetnie... dobrze... fantastycznie - przerwał. - Moja córka zazwyczaj ma o wiele więcej do powiedzenia.
Ramiona Ashley rozluźniły się. Było dobrze. Szukał okazji do rozmowy, a nie do spowiedzi.
- Chyba się spieszyłam z Cole'em do domu. - Zaśmiała się, ale i tak słychać było jej niepokój. - Czytamy razem książki Junie B. Jones, znasz je. Po pół godziny każdego wieczora.
- Myślałem, że powiesz mi coś więcej o tym telefonie. Ponownie serce Ashley przyśpieszyło. Spojrzała na ojca i udawała zdziwienie.
- Jakim telefonie?
- Wiesz o którym... - Lekki wietrzyk dryfował przez konary drzew i musnął przestrzeń pomiędzy nimi. - Tym z Paryża.
Ashley pozbyła się jednej z możliwości, których się obawiała - że jej ojciec dowiedział się czegoś o synku Luke'a - i skierowała swoje myśli w zupełnie innym kierunku. Nie chodziło o Luke'a, ale o dziwny telefon, który odebrała, wracając z Nowego Jorku.
Skrzywiła się.
- Masz na myśli tę pomyłkę? Osoba zadzwoniła tylko raz, gdy byłam w drodze na lotnisko. Słyszałam co drugie słowo, sądziłam więc, że to pomyłka.
John spojrzał na nią uważnie. Nie poruszał nogami i stopniowo huśtawka zatrzymała się.
- To nie była pomyłka, Ashley. - Pochylił się do przodu.
- Powiedziałbym ci wcześniej, ale przypuszczałem, że połączyła się z tobą.
- Kto? - Ściskało ją w gardle.
- Ta kobieta z Paryża. - Spojrzał jej w oczy. - Częściowo przyszedłem i z tego powodu - żeby dowiedzieć się, co ci powiedziała. Dlaczego rozmowa z tobą była dla niej tak ważna?
- Słucham? - Ashley zagryzła wargę. Czego ona mogła chcieć? John pokręcił głową na boki.
- Na początku pomyślałem, że być może widziała twoją stronę internetową - uśmiechnął się do niej. - Jest świetna, Ashley. Twoje obrazy są cudowne.
Kąciki jej ust uniosły się.
- Dziękuję, tatusiu. - Przez krótką chwilę Ashley pławiła się w blasku pochwały ojca. Po czym pomyślała o jedynej rzeczy, jaką mogła teraz zrobić, żeby zawiesić rozmowę o Paryżu. Wstała i uniosła palec.
- Muszę do nich zajrzeć. - Wbiegła na palcach przez otwarte drzwi i rozejrzała się dookoła. Kobiety wciąż spały, a z pokoju Berta nie dobiegały żadne odgłosy. Odczekała kilka sekund i wróciła do ojca.
- Więc - spojrzała na niego - uważasz, że Paryż mógłby być zainteresowany moimi obrazami? Po tak długim okresie?
- Tak właśnie pomyślałem na początku. - Zawahał się. - Zapytałem tę kobietę, czy mógłbym coś przekazać, odparła, że nie. Powiedziała, że to bardzo ważne i musi porozmawiać z tobą osobiście. Po tym nie wiedziałem już, czego mogła chcieć. - Wyciągnął rękę i poklepał Ashley po kolanie. -Dlatego tutaj jestem. Sądziłem, że uzupełnisz te szczegóły.
- O niczym nie wiem. - Ashley wyprostowała się i rozbujała nogami huśtawkę. Dlaczego ktoś z Paryża miałby do niej dzwonić? I co takiego ważnego owa kobieta - kimkolwiek była - miała jej do powiedzenia?
Ashley zdała sobie sprawę, że ojciec przygląda się jej, analizując każdą pojedynczą emocję, która wypełniała jej twarz. Zaśmiała się delikatnie.
- Jeśli to takie ważne, to na pewno zadzwoni jeszcze raz.
- Też tak myślę - przerwał i przyglądał jej się uważnie. - Jednak to wydaje się dziwne. Nie chciałbym... żeby to dotyczyło Cole'a.
No i stało się, wszystko wyszło na jaw.
Poszczególne wątki, o których Ashley nie chciała myśleć, a co dopiero ich połączyć - że ktoś z Paryża wiedział o Cole'u. Przy tych przypuszczeniach, nagle tak wyraźnych jak letni poranek, nie mogła już nic zrobić, jak tylko poddać się nurtowi pytań.
Czyżby Jean-Claude Pierre zmienił się? Przy ich ostatnim spotkaniu wyśmiał ją, zasugerował aborcję, mówiąc, że nie chce mieć z jej dzieckiem nic wspólnego. Cole z pewnością nie był jedynym nieślubnym dzieckiem, którego był ojcem. Nie w jego przypadku, gdy seks był dla niego zaledwie formą artystycznego wyżycia się.
Czyżby więc wynajął adwokata? Kobietę, która do niej zadzwoniła, żeby ją odnaleźć i wytropić syna Jeana-Claude'a? Ashley nie była pewna, ale nie sądziła, żeby po tak długiej nieobecności w życiu chłopca miał prawo do odwiedzin. Oczywiście miał mnóstwo pieniędzy, żeby rozpocząć prawną walkę. Więc czy o to chodziło? Czyżby się zmienił i chciał odzyskać syna?
Ta myśl przeraziła ją, jak nic do tej pory.
- Być może - głos ojca przywiódł ją znad krawędzi przepaści, kanionu lęku bez dna - chodzi o jakieś szczegóły dotyczące księgowości, coś, w czym mogłabyś im pomóc. Też tak może być, prawda?
Nadzieja przyniosła jej haust świeżego powietrza, pomogła chwycić oddech.
- Tak. - Im więcej o tym myślała, tym bardziej podobał jej się ten pomysł. -Tak, to może być to.
Dlaczego nie pomyślała o tym wcześniej? Faktycznie, to musiało być dokładnie to. Była wtajemniczona w kilkanaście ważnych transakcji, szczególnie tych, które dotyczyły anglojęzycznych klientów.
John wstał i przeciągnął się.
- To ma sens. - Wyciągnął dłoń i pomógł Ashley wstać.
- Prawdopodobnie mają nowego księgowego, kogoś, kto chciałby dowiedzieć się, jak to wszystko zorganizowałaś, czy coś w tym rodzaju.
- Chyba tak. - Ashley uścisnęła dłoń ojca. Nie musiała już martwić się telefonem z Paryża.
- Co słychać u Landona? Serce Ashley zaczęło topnieć.
- Wszystko w porządku. - Obniżyła podbródek i poczuła, że jej oczy błyszczały, po raz pierwszy dzisiejszego dnia.
- Naprawdę.
- Brakuje mi jego widoku, gdzieś w pobliżu. - Uśmiech ojca był taki życzliwy; przytulił ją mocno.
- Mi także. - Ashley zrobiła krok w stronę frontowych drzwi.
- Powiesz nam coś więcej? - Nie znał jeszcze szczegółów, którymi podzieliła się z mamą, ale oczywiście wiedział więcej niż mówił.
- Tak. - Policzki Ashley oblały się rumieńcem. - Znacznie więcej.
Kiedyś rozmowy o niej i Landonie denerwowały ją, czuła się tak, jakby każdy w rodzinie chciał ułożyć jej życie. Ale teraz, wspomnienie o Landonie i związku, który budowali, rozgrzewało jej serce.
- Zatem - zmierzał chodnikiem w kierunku samochodu - pozdrów go od nas. - John zatrzymał się w połowie drogi i odwrócił się. - Czy może widział się z Reagan?
Nagle Ashley poczuła serce w gardle, przycisnęła palce do szyi, żeby wydobyć z siebie głos.
- Hm... nie jestem pewna. - Wzruszyła ramionami; nienawidziła kłamstwa. - Manhattan to ogromna dzielnica.
- Tak. - John pokiwał głową; w jego oczach widoczna byłą tęsknota. - Cóż, zapytaj go o to czasami. - Uśmiechnął się, ale ten uśmiech nie był w stanie zmyć z jego twarzy smutku. - Ciągle uważam, że byłoby inaczej, gdyby Lukę i Reagan... - Urwał mu się głos. - Po prostu zapytaj go czasami, dobrze?
- Oczywiście.
Ojciec pomachał jej ręką i poszedł do samochodu. Był wysokim mężczyzną - wysokim, dumnym i bardzo dynamicznym. Wyglądał na czterdzieści lat. Przez całe życie mogła obserwować jego siłę, szczególnie gdy rzeczy nie układały się po jego myśli. Gdy wróciła do domu z Paryża, w ciąży... gdy mąż Kari porzucił ją... i gdy Tim został zamordowany przez dzieciaka z college'u.
Jednak to ostatnie - odejście z jego życia Luke'a - wysysało z niego siły, dzień po dniu.
Przez całe popołudnie, gdy Ashley kończyła swoją zmianę w Sunset Hills, ubolewała nad brzemieniem, które dźwigał jej ojciec, nad jego tęsknotą za Lukiem w ciągu ostatnich miesięcy. Ale to nie bolało tak bardzo jak fakt, że wiedziała o czymś, co mogłoby znowu wszystko odmienić - i nie mogła nic z tym zrobić.
ROZDZIAŁ 20
Gorączki wróciły , a Brooke jeszcze nigdy nie czuła się aż tak bezradna.
Był poniedziałkowy ranek, dwanaście godzin po rodzinnym spotkaniu w domu Baxterów z okazji trzecich urodzin małej Hayley. Na przyjęciu Maddie czuła się dobrze, jeździła przed domem na swoim trzykołowym rowerku i wołała do Cole'a, żeby ją łapał, gdy ona pedałowała.
A teraz leżała rozpalona w swoim łóżeczku. Przed piątą jęki Maddie zbudziły Brooke, i zajrzała do niej. Od tamtej pory czuwała u jej boku, robiła zimne okłady i modliła się jak nigdy.
Usiadła na brzegu materaca Maddie i spojrzała na Hayley, której łóżko znajdowało się w drugim końcu pokoju. Młodsza córeczka siedziała po turecku, obserwując całą scenę szeroko otwartymi oczami, w których malowała się troska.
- Mamusiu, czy Maddie znowu jest chora?
- Tak, skarbie. - Brooke zacisnęła zęby. - Ma gorączkę. Hayley przekrzywiła blond główkę i zagryzła wargę.
- Pan Bóg sprawi, że on wyzdrowieje, prawda?
- Oczywiście, mój aniołeczku. - Brooke nie chciała zatrzymywać się na tym pytaniu i analizować go. - Pan Bóg ją uzdrowi.
Hayley ześlizgnęła się z łóżka i poklepała Brooke po kolanie.
- Czy mogę się ubrać?
- Oczywiście. - Brooke podeszła do szafy dziewczynek. Wyjęła różowy pulowerek z krótkim rękawem, a w komodzie znalazła szorty z cienkiego dżinsu. W ostatnim roku Hayley bardzo się zmieniła. Podczas gdy Maddie była spokojna i ostrożna, ona stała się poszukiwaczką przygód, niezależnym małym człowiekiem. Trudno było za nią nadążyć; wszystko chciała robić szybciej i lepiej niż Maddie.
Pomimo że była o dwa lata młodsza.
Brooke pomogła jej się ubrać i rozczesać włosy. Piękne złote włosy, takie jak Maddie. Właśnie zawiązywała jej kap-ciuszki, gdy do pokoju zajrzał Peter.
- Jak ona się czuje?
- Ma gorączkę. - Brooke nie wiedziała dlaczego, ale jej mąż irytował ją. Jeśli tak bardzo się martwił, to dlaczego nie było go tutaj przez ostatnie dwie godziny, nie czuwał przy łóżeczku swojej córeczki, modląc się za nią? Tak jak ona.
- Jak wysoką? - Wszedł do pokoju i stanął obok Maddie. Przyglądał się jej przez kilka sekund, po czym znowu spojrzał na Brooke. - Zmierzyłaś?
- Nie. - Brooke wyprostowała się i poklepała Hayley po plecach. - Idź kochanie. Możesz pobawić się do śniadania w pokoju zabaw, dobrze?
- Dobrze. - Hayley rzuciła jej beztroski uśmiech i wychodząc z pokoju, przytuliła się do nogi Petera. - Maddie jest chora. - Wyciągnęła szyję, żeby widzieć jego oczy. -Wylecz ją, dobrze tatusiu?
- Dobrze, kotku. - Uśmiechnął się do Hayley, a Brooke uznała jego zachowanie za wyjątkowo sztuczne.
Hayley wyskoczyła z pokoju, mrucząc jakąś wesołą piosenkę. Gdy wyszła, Peter spojrzał na Brooke.
- Dlaczego nie zmierzyłaś jej temperatury? Taki szczegół może nam pomóc w postawieniu diagnozy; wiesz o tym.
- Posłuchaj... - Brooke poczuła ciarki na plecach - nie potrzebuję, żebyś mi mówił, co mam robić. Ja także jestem lekarzem. - Ściszyła głos, tak żeby jej gniew nie obudził Maddie. - Jestem w stanie określić temperaturę dziecka co do pół stopnia. - Położyła rękę na biodrze. - Miała około trzydzieści osiem i trzy, w porządku? Czy to nam pomoże określić, co jej dolega?
Peter odetchnął ciężko. Usiadł obok Maddie i grzbietami palców dotknął jej czoła.
- Teraz może mieć jeszcze więcej.
- No dobrze, skoro tak się martwisz, to wyjaśnij mi coś. - Brooke podeszła bliżej - Dlaczego nie przyszedłeś do niej wcześniej?
- Ponieważ ty czuwałaś. - Jego odpowiedź była szybka i ostra. - A skoro jesteś takim dobrym lekarzem, powinnaś poradzić sobie beze mnie. Dzięki temu, przynajmniej jedno z nas będzie mogło pójść do pracy.
Brooke miała ochotę pokłócić się z nim. Czy tylko o to chodziło, żeby jedno z nich było w stanie pracować? Miała już otworzyć usta i posłać mu kilka ciętych uwag, ale powstrzymała się.
Właśnie wczoraj pastor Mark miał kazanie o miłości. Miłości jaką Chrystus darzył swój lud. Cierpliwej i życzliwej, łagodnej i niewpadającej tak szybko w gniew. Miłości, jaką darzyli się z Peterem, zanim zaczęli chodzić do kościoła. Dlaczego więc w ciągu ostatnich kilku miesięcy kłócili się znacznie częściej? I dlaczego już od ponad tygodnia nie kochali się ani nie pocałowali ani razu? Maddie była chora, tym bardziej więc potrzebowali siebie, ale zamiast być bliżej, pozwalali, aby napięcie pomiędzy nimi narastało. Czasami Brooke miała wrażenie, że mieszka z zupełnie obcym człowiekiem.
Panie, gdzie w tym wszystkim jesteś?
„Miłujcie się wzajemnie, córko. Tak jak ja was umiłowałem, miłujcie się wzajemnie".
Brooke poczuła na rękach gęsią skórkę. To był jej ulubiony cytat przypominający o jej nowej relacji z Bogiem. Czasami, gdy się modliła, czuła odpowiedź, która rozbrzmiewała w zakamarkach jej duszy jako delikatny szept. To nie był rodzaj tak namacalnej odpowiedzi, jakiej Bóg udzielił Mojżeszowi, przemawiając do niego w płonącym krzewie. Ale rodzaj myśli, uczucia. Słowa z Pisma Świętego, które przychodziły w samą porę i zapewniały ją, że Bóg jest przy niej. W głębi jej duszy, tam gdzie nigdy nie była sama.
Werset, który wypełnił jej serce w tej właśnie chwili, był tym, który pastor Mark zacytował dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Rozpoczął kazanie, mówiąc, iż Bóg prosił swój lud tylko o jedno: żeby się wzajemnie miłowali.
Potem zaczął opisywać miłość - miłość według Bożego planu.
Poczuła, że chęć walki mija.
- Przepraszam. - W jej oczach zabłyszczały łzy. Uniosła ręce, po czym je opuściła. - Peter, idź i szykuj się do pracy. - Przeszła przez pokój i położyła dłoń na jego ramieniu. - Ja zostanę z Maddie.
- Ma wizytę u doktora Ruiza o dziesiątej. - Głos Petera brzmiał znacznie spokojniej, nie odrywał wzroku od Maddie. - Zadzwoniłem do niego przed chwilą.
Doktor Ruiz?
- Dlaczego on?
- Ponieważ jest internistą, najlepszym w całym stanie. Chcę, żeby zrobiono jej szczegółową analizę krwi. Być może coś przeoczyliśmy.
- Peter, ale przez ostatnie kilka miesięcy wszystko było dobrze. - Brooke utkwiła spojrzenie w mężu. - Może to zwykłe przeziębienie.
- Więc pozwólmy, aby doktor Ruiz to sprawdził.
Brooke nie wiedziała, co o tym myśleć. Peter mógł zapytać ją o zdanie, wtedy ustaliliby razem jakiś plan, który można byłoby realizować. Zamiast tego zamówił wizytę, nie mówiąc jej o tym, i to na nowo wznieciło płomień jej gniewu. Zrobili Maddie testy wczesną wiosną, gdy gorączka nie chciała ustąpić. Współczynniki krwi, rentgen płuc i wymaz z gardła. Wyniki zawsze były takie same. Miała podwyższony poziom leukocytów, ale nic poza tym. Oczywiście Brooke rozumiała potencjalne zagrożenie. Była lekarzem. Wiedziała, że gorączka niewiadomego pochodzenia i podwyższony poziom białych ciałek krwi często były symptomami białaczki.
Ale Maddie nie chorowała już od kilku miesięcy. Dlaczego więc Peter zamówił wizytę u doktora Ruiza? Czyżby nie ufał opiece, jaką mogli zapewnić jej obydwoje? Czy właśnie o to chodziło? Doszedł do wniosku, że nie wiedzą, jak pomóc swojej małej córeczce i dlatego potrzebują doktora Ruiza?
Gdy ona milczała, Peter odchrząknął i spojrzał na nią.
- Tym razem nie zamierzam czekać, Brooke. - Zmarszczki wokół jego oczu były teraz bardziej widoczne, i wyglądał jakby w ciągu ostatniego roku postarzał się o całe pięć lat.
- Ja także nie chcę czekać, Peter. A jeśli to jakaś infekcja? W tym przypadku badanie krwi nie będzie miarodajne.
- Dla Ruiza to nie będzie stanowić problemu. On sprawdzi szczegóły, na które my nigdy nie zwracaliśmy uwagi: nieprawidłowości jelitowe, pasożyty i - przerwał na moment, a gdy znowu przemówił, wypowiedział słowo, którego nie dopuszczali do siebie, które wykreślili ze swojego słownika od chwili, gdy Maddie zaczęła gorączkować - rak.
- Ona nie ma raka. - Brooke musiała walczyć, żeby nie dopuścić do głosu frustracji, zmusić siebie do traktowania swojego męża z miłością.
- W porządku, ale nie zaszkodzi, gdy zrobimy parę testów. Na wszelki wypadek. - Peter wyciągnął do niej rękę.
- Przykro mi Brooke. Nienawidzę tej myśli tak samo jak ty.
Pociągnęła nosem i otarła łzę z prawego policzka. Rozpaczliwie pragnęła ufać Bogu, przeżywać swoje życie, wiedząc, że On nad wszystkim czuwa, troszczy się o nich i kocha ich. Ale jeśli Maddie miała raka...
Peter wstał i przytulił ją.
- Zadzwonię do twojej mamy i zapytam, czy mogę jej zostawić Hayley, jadąc do pracy. - Pocałował ją w czoło.
- Potem spotkamy się w gabinecie doktora Ruiza. Opuściła wzrok na podłogę i kiwnęła głową.
- Dobrze.
- Hej - uniósł jej podbródek i ich oczy spotkały się -skoro gorączka powraca, musimy to sprawdzić. Tak byśmy postąpili w przypadku każdej innej małej dziewczynki.
Brooke otworzyła usta. Nie mogła temu zaprzeczyć.
- Masz rację. - Cofnęła się. - Idź i szykuj się do pracy.
Gdy wyszedł, Brooke podeszła do Maddie. Słyszała Hayley w sąsiednim pokoju, jak sobie podśpiewywała i rozmawiała z lalkami. Powróciła myślami do tego, co powiedział Peter. Miał rację. Gdyby Maddie nie była ich dzieckiem, skierowaliby ją do specjalisty kilka miesięcy wcześniej, gdy gorączkowała prawie bez przerwy.
Dlaczego więc nie skontaktowali się z doktorem Ruizem już wtedy? Odpowiedź była złowroga i przerażająca zarazem. Ponieważ doszli do wniosku, że sami zajmą się Maddie. Testy... lekarstwa... analiza krwi. Ani ona, ani Peter nie byli specjalistami, ale mogli zlecić badania, a w tym wielkim zaufaniu do samych siebie, nie zrobili jednej rzeczy, która mogłaby pomóc Maddie już dawno.
Nie skonsultowali się z innym lekarzem.
Wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Maddie; czuła bijące od niej gorąco. Ich mała córeczka była takim wielkim skarbem, stanowiła tak integralną część ich życia. Cóż łączyłoby ją i Petera, gdyby nie ich dziewczynki? Życie pełne zwyczajności, tak. Wspólne zainteresowanie medycyną, umiłowanie Bloomington i piękno Uniwersytetu Stanu Indiana. A miłość?
Ten rodzaj miłości, o którym mówił pastor Mark? Delikatnej i życzliwej, bezwarunkowej? Gdzieś w najgłębszych zakamarkach duszy, Brooke była przekonana, że doświadczyła tej miłości tylko dwa razy w życiu. W przypadku Maddie, a potem Hayley. Nie w przypadku Petera czy własnych rodziców, czy kogokolwiek innego, oprócz tych małych blondyneczek, które biegały i bawiły się, śmiały się i żyły.
W samym centrum egzystencji Brooke.
ROZDZIAŁ 21
John usłyszał o wizycie od Elizabeth. Zadzwoniła do jego gabinetu zaraz po dziewiątej rano i powiedziała, że jest u niej Hayley.
- Maddie znowu jest chora. Gorączka wyższa niż wcześniej. - Napięcie w jej głosie świadczyło o niepokoju, który nią targał. - Zabierają ją do doktora Ruiza, dzisiaj o dziesiątej.
Wiadomość spadła na Johna jak grad kamieni.
- Od dłuższego czasu nic się nie działo
- Brooke i Peter bardzo się martwią. Nie ma żadnych innych symptomów.
- Gorączka niewiadomego pochodzenia. - Wstrzymał oddech. - Tak jak wcześniej. Spotkam się z nimi na miejscu, zaraz po wizycie.
- Słyszałam o tym lekarzu.
- Ruiz jest najlepszy w swojej dziedzinie. - John ścisnął grzbiet nosa i poczuł jak jego modlitwy ulatują do nieba, zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć. - Módl się Elizabeth, to nic poważnego.
- Tak, modlę się.
O wpół do jedenastej, po przejściu mnóstwa korytarzy i pomostów komunikacyjnych, John dotarł do budynku, w którym pracował doktor Ruiz. Gdy wszedł do jego biura i przywitał się z recepcjonistką, wciąż miał na sobie swój kitel. Wyjaśnił, że szuka wnuczki, i kobieta sprawdziła stos kart.
- Czy ona ma pięć lat?
- Tak. - John oparł się o blat, pragnąc, aby strach opuścił jego serce. Dzieci gorączkują i czasami trudno to wytłumaczyć, a do tego tym razem nie sprawdzano przecież poziomu leukocytów.
Kobieta zerknęła na ekran komputera.
- Wygląda na to, że skierowano ją do św. Anny na badania - przerwała; jej twarz spoważniała. - Ma obecnie trzydzieści osiem i pół stopnia gorączki, doktorze.
Trzydzieści osiem i pół? To nie była odpowiedź, której oczekiwał. Zamierzał wpaść tylko na chwilę, upewnić się, że gorączka Maddie opadła, uścisnąć Brooke i Petera oraz dodać im otuchy. Doktor Ruiz powinien wystawić głowę, pomachać ręką i uśmiechnąć się z powodu oczywistej odpowiedzi dotyczącej gorączki Maddie. Wirusowe przeziębienie, i nic poza tym.
Ale najwidoczniej doktor Ruiz był zmartwiony.
- Jest pani pewna? - John cofnął się o krok. - Jest w szpitalu?
- Tak. - Kobieta ponownie zerknęła na ekran komputera. - Doktor Ruiz jest razem z nią.
John podziękował kobiecie; wracając do samochodu, modlił się. Nie chciał jeszcze dzwonić do Elizabeth, nie miał żadnych konkretów, ale zadzwonił do swojego gabinetu i poprosił pielęgniarkę, aby odwołała wszystkie wizyty na najbliższe kilka godzin.
Przyjechał do szpitala i w ciągu kilku minut odnalazł pokój Maddie. Gdy zbliżał się do drzwi, usłyszał Brooke i Petera. Ich głosy zatrzymały go. Mówili ściszonymi i zdenerwowanymi głosami, i chociaż nie słyszał, o czym rozmawiali, nie miał wątpliwości, że to była walka.
Z przeciwnej strony szedł doktor Ruiz. Mężczyźni przywitali się skinieniem głowy, a John wyjaśnił, że Maddie jest jego wnuczką.
- Zatrzymam ją na parę dni, podamy jej dożylnie antybiotyk większego kalibru. - Lekarz zacisnął usta. - Według badań, leukocyty są znacznie wyższe niż ostatnio.
- O ile?
- Ponad dziesięć tysięcy.
Liczba była kolejnym kamieniem, który spadł na ramiona Johna. Dziesięć tysięcy? Taką liczbę należy potraktować bardzo poważnie. - Infekcja?
- Zobaczymy. - Doktor Ruiz wsunął dokumentację mocniej pod pachę i spojrzał w kierunku pokoju Maddie.
- Zna pan postępowanie. Jeśli odpowie na antybiotyk, zaczniemy szukać źródła infekcji. Jeśli nie...
Lekarz nie musiał wymieniać kolejnych możliwości. John poklepał doktora Ruiza po ramieniu.
- Chciałbym ją teraz zobaczyć.
- Dobrze. - Doktor Ruiz, idący w kierunku pokoju pielęgniarek, zatrzymał się i odwrócił. - W ciągu najbliższych trzech dni powinniśmy już coś wiedzieć. Do tego czasu zastosujemy kurację antybiotykową o szerokim spektrum działania.
- A my będziemy się modlić. - John zdobył się na częściowy uśmiech. Mężczyźni obiecali sobie, że będą w kontakcie; potem John wszedł do
pokoju Maddie. Brooke i Peter natychmiast zakończyli rozmowę. Surowe wyrazy ich twarzy powiedziały mu, że miał rację. Kłócili się. Nieopodal leżała Maddie, przykryta szpitalnym kocykiem. Była blada i taka mała.
- Tato. - Brooke podeszła do niego i pocałowała go w policzek. - Zrobią jej kilka badań.
- Rozmawiałem na korytarzu z doktorem Ruizem. - John przytulił ją i podszedł do Petera, który stał obok podnóża łóżka Maddie. Wyciągnął rękę; Peter uścisnął jego dłoń, ale bez zwyczajowej serdeczności. - Minie kilka dni zanim czegoś się dowiemy, tak?
- Tak. - Peter był przygnębiony, nawet nie spojrzał na Johna. Zamiast tego był wpatrzony w Maddie i delikatnie ściskał jej stopkę. - Powinniśmy zabrać ją do specjalisty kilka miesięcy temu.
- Świetnie. - Brooke opadła ciężko na krzesło stojące przy wezgłowiu łóżka Maddie. - On chce powiedzieć, tato, że to wszystko jest z mojej winy. - W jej głosie pobrzmiewał zarówno sarkazm, jak i smutek. - Sądziliśmy, że sami możemy zlecić wszystkie potrzebne testy. - Kolejne sapnięcie. - W tej kwestii Peter zdał się na mnie, i nie byliśmy z Maddie u żadnego specjalisty, aż do dzisiaj. - Skrzyżowała ramiona. - Peter uważa, że to wszystko jest moją winą.
- Nie to miałem na myśli... - Peter spojrzał na Brooke.
- Nieważne. - Machnął ręką i wyszedł z pokoju.
John popatrzył na Maddie, a potem na Brooke. Sposób w jaki Brooke i Peter odnosili się do siebie potwierdzał, że do tego rodzaju potyczek słownych dochodziło pomiędzy nimi częściej. A źródło ich wzajemnej wrogości, czymkolwiek było, tkwiło niebezpiecznie głęboko.
John skulił się z powodu kolejnego ciosu.
Brooke zwiesiła głowę, trzymając się kurczowo prętów łóżka Maddie.
- Przepraszam. - Uniosła głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.
- Przykro mi, że byłeś tego świadkiem. Podszedł do niej i położył na jej ramieniu dłoń.
- Czy chodzi o Maddie? Czy to jest tym problemem? Brooke potrząsnęła lekko głową.
- Nie wiem. Wściekamy się na siebie za każdym razem, gdy ona choruje.
- Tak właśnie działa choroba. - John przysunął krzesło i usiadł obok Brooke. - Gdy twoja mama zachorowała, także to przechodziliśmy. Przez pierwszy miesiąc, gdy wykryli u niej guza i powiedzieli nam, że to rak, kłóciliśmy się dosłownie o wszystko.
- Nie wiedziałam o tym. - Brooke usiadła wygodniej na krześle. - Kiedy... i jak to się potem zmieniło?
- Więc... - John odwrócił się twarzą w jej stronę - spotkaliśmy się z psychologiem, którego polecił nam lekarz mamy. Ten człowiek był chrześcijaninem i powiedział nam coś, o czym pamiętamy do tej pory.
Brooke słuchała w skupieniu.
- Mówił nam o cytatach z Biblii, które zapraszają nas do tego, abyśmy powrócili do swojej pierwszej miłości. Wiem, że te słowa odnoszą się do Chrystusa, ale psycholog powiedział, że równie dobrze można je odnieść i do małżeństwa. Przypomniał nam fragmenty, które nakłaniają małżonków do zachwycania się sobą. Rozumiesz, mamy powrócić do naszej relacji miłości, tej cudownej, powodującej przyśpieszone bicie serca. Miłości, która przyciągnęła nas do siebie. Ale to powracanie nie ma być jakimś jednorazowym wyborem. Chodzi o nieustanne powroty. Dzień po dniu, codziennie. Powracać do siebie z pragnieniem, które może zaspokoić jedynie woda ze świeżego źródła. Z takim nastawieniem, każda para będzie w stanie przejść wszystkie góry i doliny, które pojawią się na ich wspólnej drodze.
- Hmmm. - Brooke trzymała się wciąż poręczy łóżka. - Podoba mi się to. Wyciągnęła dłoń, przesunęła się bliżej Maddie i pogłaskała małą blondyneczkę po główce. - A jeśli nie jest się pewnym, czy jest do czego wracać? Jeśli to była tylko zwykła klasowa przyjaźń, ale zanim to zrozumieliśmy, już byliśmy małżeństwem z dziećmi? - Odwróciła się i spojrzała na niego. - Jeśli nigdy nie kochało się tej drugiej osoby bardziej niż własnych dzieci, tato? Co wtedy?
- Jeśli nie wiecie, jak do siebie powrócić, należy zacząć wszystko od początku, Brooke.
Czekała, a w jej oczach błyszczały łzy.
- W jaki sposób?
- Powróć do Boga.
John spędził z Brooke prawie godzinę. Zanim opuścił pokój i wyszedł na zewnątrz, żeby zadzwonić ze swojego telefonu komórkowego, gorączka Maddie trochę opadła. Najpierw zadzwonił do Elizabeth. Wyjaśnił całą sytuację, pilnując, aby nie dostrzegła jego głębokiego niepokoju. Podobną ostrożność zachował w przypadku Brooke. Nie chciał żadnej z nich martwić myślami, które nim owładnęły.
Jeśli testy wykażą nowotwór u Maddie, to mała być może już nigdy nie opuści szpitala. To mogły być jej ostatnie dni. Jeśli taka jest prawda, to wkrótce wszyscy się o tym dowiedzą.
Ale jedno z jego dzieci nigdy się nie dowie, jeśli nie powie mu się bezpośrednio i szczerze o powadze całej sytuacji. W chwili gdy skończył rozmawiać z Elizabeth, zadzwonił do Luke'a.
Było wczesne popołudnie, Lukę jadł właśnie Lunch wspólnie z Lori w ich mieszkaniu, jak to zwykle czynili w poniedziałki tuż po zajęciach, a przed czekającymi ich popołudniowymi, klubowymi spotkaniami, które rozdzielały ich na resztę dnia. Po raz pierwszy każde z nich zamierzało pozaliczać wszystkie egzaminy w pierwszym terminie. Oznaczało to wcześniejsze zakończenie semestru i większe szanse na dostanie się na wydział prawa.
Poza tym życie Luke'a obracało się teraz wokół kampusu. Pracował na stołówce i był przewodniczącym trzech klubów, które działały w porze letniej.
Gdy zadzwonił telefon, wspólnie z Lori żartowali właśnie na temat jakiejś dziewczyny, która wydzwaniała do Luke'a.
Luke podniósł się jako pierwszy. Wskazał na Lori i roześmiał się.
- To nie ona... ona wcale mnie nie podrywa, mówię ci. - Sprawdził numer, który się wyświetlił, i aż się wzdrygnął.
John Baxter.
- Odbierz. - Jego uśmiech zbladł, gdy podawał słuchawkę Lori. - Nie chcę z nim rozmawiać.
Zerknęła na wyświetloną na telefonie identyfikację numeru i uniosła brwi.
- Musisz mu stawić czoło, Luke. - Wyszeptała, jakby jego ojciec mógł ją usłyszeć, bez względu na miejsce, z którego dzwonił.
Telefon zadzwonił po raz trzeci.
- Odbierz, proszę. - On i Lori ostatnio lepiej się dogadywali. Lori zupełnie już doszła do siebie po infekcji, i chociaż zgadzali się co do tego, że mogą spotykać się z innymi osobami, uznając własną suwerenność, rozwijali przyjaźń, która ich łączyła i wydawała się czymś dosyć wyjątkowym. Zarówno w łóżku, jak i poza nim.
Lori wcisnęła przycisk „On" i przyłożyła słuchawkę do ucha.
- Słucham? - Przez chwilę milczała. - Uhm... - Spojrzała na Luke'a i uniosła rękę. Odchrząknęła. - Nie ma, gdzieś wyszedł. Czy... czy mogę coś przekazać?
Luke usiadł i przyglądał się jej, szukając w wyrazie jej twarzy jakiejś wskazówki, która podpowiedziałaby mu, z jakiego powodu dzwonił ojciec. Zmarszczyła czoło i powoli kiwnęła głową.
- Rozumiem. Tak, powiem mu. - Milczenie. - Oczywiście. Przekażę, żeby zadzwonił, gdy tylko wróci.
Lori pożegnała się, wcisnęła „Off" i spojrzała na Luke'a.
- Twoja siostrzenica jest w szpitalu.
Mijały sekundy, a w jego umyśle zakotwiczyła się tylko jedna myśl. Jeśli z Maddie było coś nie tak, to koniecznie musi do niej pojechać, zobaczyć ją i przytulić, tak jak czynił to każdego tygodnia, gdy mieszkał u rodziców. Wybiegnie z mieszkania, wskoczy do samochodu i szybko pojedzie do szpitala. Na myśl o tym co go czekało, czuł narastające w nogach napięcie. Oczywiście, że pojedzie.
Ale zanim był w stanie podnieść się z krzesła, uniósł kotwicę i uwolnił swoje myśli. Mięśnie w jego nogach rozluźniły się.
- Maddie?
- Tak. - W oczach Lori widać było troskę, a nawet rozczarowanie. - Lukę, musisz jechać. Bez względu na to co myśli o tobie rodzina. - Zawahała się. -Twój tata powiedział, że to może być coś poważnego.
Lukę zaczął przygotowywać się do wyjścia.
- Ona potrzebuje innych, a nie mnie. - Podniósł do ust kanapkę. - Moja obecność sprawi, że wszyscy poczują się niezręcznie.
- Ale twój tata powiedział, że ona... Uniósł rękę.
- Mogę myśleć po swojemu, prawda? - Jego głos odbijał się od gipsowych ścian. - Czy nie tak nas uczono?
- Ale to nie oznacza, że masz przestać troszczyć się o ludzi, których kochasz - powiedziała łagodnie i chwyciła swoją torebkę. -Wolnomyślicielstwo oznacza większą, a nie mniejszą miłość - spojrzała na niego. - Gdy byłam w szpitalu, coś się wydarzyło, Luke. Nie mówiłam o tym nikomu. - Łzy zakręciły się jej w oczach, zakasłała, żeby móc mówić dalej. -Twój tata przyszedł do mnie i trzymał mnie za rękę. Modlił się za mnie i wiesz co? - Mówiła teraz znacznie dobitniej. - Mogę nie wierzyć w modlitwę, ale wiem jedno. Twój ojciec to wspaniały facet. Powinien mnie znienawidzić. Ale on tam stał i modlił się za mnie.
On - jej głos załamał się - powiedział mi, że wszystko jakoś się ułoży. Luke zaniemówił.
Lori natomiast smutno potrząsnęła głową.
- Czy ty od niego uciekasz, Luke? To nie ma sensu.
Wyszła z mieszkania, nie mówiąc już nic więcej. Luke wstał i podszedł do okna. Oparł głowę o szybę i zamyślił się. Jego ojciec modlił się za Lori? Pomimo że wiedział, kim ona jest i jak bardzo odciągnęła Luke'a od rodziny Baxterow? Nawet gdy myślał, że Luke był ojcem jej dziecka?
Owładnęło nim dziwne uczucie. Jego ojciec ciągle tak myśli. Przecież on sam nie zrobił niczego, żeby wyjaśnić całą sytuację.
Trzymał się kurczowo parapetu. Co się z nim działo? Kim się stał po miesiącach odejścia od wszystkiego, w co niegdyś wierzył? Po tym jak pozwolił innym, którzy się na tym znali, aby skierowali jego myślenie na poziom, który miał być wyższy i bardziej niezależny, jego życie stało się tak bezsensowne, jak nigdy dotąd.
„Wolnomyślicielstwo oznacza większą, a nie mniejszą miłość". Słowa Lori brzmiały nieźle, ale to było szaleństwo, naprawdę. Wolnomyślicielstwo oznaczało, że mógł unikać swojej rodziny, jeśli tego chciał. Zgodnie z tą filozofią, każdy kierunek myślenia, którym podążał, był dobry.
Ale czy to była prawda?
Jeśli tak, to czy odcięcie się od rodziny - coś jak najbardziej dopuszczalnego w tej filozofii - mogło oznaczać większą miłość?
Alternatywą, oczywiście, był światopogląd, który wyznawał wcześniej. Wiara, że Bóg istniał i istnieje naprawdę i troszczy się o wszystkich w każdej minucie, każdego dnia, przez całe życie. Czy jakikolwiek pogląd mógł być bardziej archaiczny? Zdumiewające, że dopiero 11 września otworzył mu oczy.
Ale jeśli wolnomyślicielstwo wcale nie oznaczało wzrastania w miłości i jeśli Boża miłość nie była prawdziwa, to co było? Na jakim fundamencie miał budować swoje życie?
Minuty przeszły w pół godziny, a odpowiedź ciągle nie nadchodziła. Żadna. Życie wydawało się dziwne i ciemne, puste i samotne. Lukę był przekonany, że gdzieś w Bloomington, w jednej z sal szpitala św. Anny, mała dziewczynka, którą ciągle bardzo kochał, musiała czuć się tak samo.
Dziwnie i ciemno, pusto i samotnie.
Mała blondyneczka o niebieskich oczach, której śmiech, gdy ścigała się z nim przed domem Baxterów, brzmiał jak dzwoneczki poruszane przez letni wietrzyk. Nazywał ją Małe M, a ona jego wujek Lu-Lu.
Wstrzymał oddech i przez chwilę pomyślał, że chciałby ciągle wierzyć w Boga, mieć wciąż niezachwianą pewność, że wystarczy Go poprosić, a zostanie wysłuchany, i Maddie wyzdrowieje.
Gdyby tylko potrafił uwierzyć, jeszcze ten jeden raz.
ROZDZIAŁ 22
Ashley wzięła dzień wolny, rozstawiła przed domem rodziców sztalugi i malowała. Wiejskie krajobrazy, szczególnie te z flagami, były ulubionym motywem nowojorskiej galerii, a Margaret Wellington zadzwoniła ponownie z informacją, że sprzedano drugi obraz Ashley.
Tego ranka nad Bloomington rozciągało się błękitne niebo; Ashley ustawiła sztalugi w odległości około stu metrów od domu. Cole zaprzyjaźnił się z chłopcem z sąsiedztwa. Grali w piłkę nożną, na trawie pomiędzy sztalugami a domem. Co jakiś czas zostawiali piłkę i bawili się w chowanego pod wiązem, który rósł obok domu lub siedzieli na ławce pod drzewem i śpiewali piosenki. Ashley ledwie mogła zrozumieć słowa, ale z pewnością piosenka była wesoła. I to wystarczyło.
Od chwili gdy zaczęła malować, zastanawiała się, jakby się czuła, gdyby dane jej było żyć życiem, które przelewała na swoje płótna. Życiem wypełnionym światłem i nadzieją, i niezapomnianymi kolorami. Po przyjeździe z Paryża, jej życie bardziej przypominało ciężkie i czarne płótno niż obrazy z amerykańskimi akcentami, które uwielbiała tworzyć. Czarne płótno z jedną, oślepiająco złotą plamką: Cole'em.
I żadną inną.
- Mamo! Zobacz! - Cole stał pod drzewem. Pochylił głowę i przebiegł około piętnastu kroków, następnie zrobił kilka fikołków. Gdy się podniósł, zatańczył jak zwycięzca i wzniósł do góry zaciśnięte pięści.
- No, no! Cole jesteś najlepszym akrobatą na świecie! - Ashley zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów; marzyła o orzeźwiającym wietrzyku. Robiło się coraz upalniej. Jeśli wilgotność powietrza utrzyma się, będzie zmuszona schować się do domu.
- Ja też tak potrafię! - Kolega Cole'a wziął rozbieg. Ashley zerknęła na swój obraz i zdała sobie sprawę, że tego jej właśnie brakowało. Nie flagi ani domu, ale dwóch rozrabiających chłopców na pierwszym planie, pod drzewem. Odłożyła pędzel i sięgnęła po ołówek. Lekkimi jak piórko pociągnięciami naszkicowała dwóch chłopców, jednego robiącego fikołki, drugiego tańczącego z radości.
Szkicowanie zajęło jej mniej niż dziesięć minut. Ashley cofnęła się i podziwiała szkic, jednak coś było nie tak. Mrugnęła i wtedy zrozumiała. Jedno z dzieci powinno być dziewczynką. Tak, starszą dziewczynką, gdyż pod tym właśnie drzewem ona bawiła się razem z Lukiem. Dzięki temu uchwyci na obrazie jeden z bardziej cennych momentów swojego dzieciństwa.
Ashley pracowała nad postaciami, rysując prawie niewidzialne kreski. Istniały różne techniki malarskie, ale dla niej obraz najpierw musiał być naszkicowany. Gdy podstawowy temat obrazu był już na swoim miejscu, pojawiały się kolory. Zazwyczaj szybko i wraz z przypływem emocji, i tak właśnie było dobrze. Ponieważ z jej pracą i Cole'em oraz czasem przeznaczonym dla rodziny, Ashley nie mogła spędzać miesięcy na wykańczaniu obrazu, tak jak niektórzy artyści.
W rzeczywistości, im była szybsza i bardziej skoncentrowana, tym jej obrazy były lepsze. Zupełnie jakby musiała przelać na obraz wszystko, co mieściło się w jej sercu, zanim pojedynczy kolor czy ruch pędzla zostałby zapomniany.
Zanim wskazówka zegara dotarła do godziny drugiej, prawie ukończyła obraz. Jeszcze odrobina bladego złota i kremowej barwy na letnim polu i koniec.
Pożegnali się z kolegą Cole'a, a ponieważ w domu Baxterów nie było nikogo, Ashley zebrała swoje rzeczy, ustawiła schnący obraz w jednym z pokoi na górze i posadziła Cole'a na tylnym siedzeniu.
Gdy ruszyła, Cole wyciągnął dłoń pomiędzy przednie siedzenia. Sygnał, że chciał potrzymać ją za rękę. Wzięła jego dłoń i posłała mu uśmiech przez ramię.
- Dobrze się bawiłeś?
- Tak - ziewnął. - Lubię, gdy masz wolne, mamusiu.
- Ja także. - Ashley pomyślała o Irvel oraz pozostałych, o tym jak bardzo jej potrzebowali, jednocześnie tak mało za nią tęskniąc - jeśli w ogóle - gdy była nieobecna. - Gdy sprzedam więcej egzemplarzy, to być może nie będę musiała zajmować się już niczym więcej oprócz zabawy z tobą i malowania.
- Czy egzemplarze i obrazy oznaczają to samo? - Głos Cole'a był znużony. - Ponieważ jeśli masz na myśli egzemplarze lego, mamusiu, to mogę ci oddać kilka na sprzedaż. Jeśli będziesz częściej w domu.
Serce Ashley roztopiło się na te słowa.
- Właściwie to chodzi jedynie o obrazy, ale dzięki. To miło, że chciałeś się podzielić.
- Tak. - Cole kilkakrotnie dotknął stopą tyłu oparcia jej siedzenia, po czym przestał. - Wiesz co, mamusiu?
- Co takiego?
- Tęsknię z Landonem. Kiedy on wróci do domu?
Ashley zagryzła wargę i wjechała na dwupasmową autostradę. To dopiero było pytanie. Za kilka miesięcy zakończy się jego kontrakt, ale co potem? Jak dotąd nie podjęli żadnej decyzji. Nie wiedziała kiedy dokładnie Landon wróci do Bloomington. A jeśli nie wróci, co będzie z nimi dalej? Starała się mówić spokojnie.
- Jeszcze trochę, kochanie. - Tylko tyle mogła powiedzieć. - Ja także za nim tęsknię.
- On nas kocha, prawda mamusiu? - Cole pochylił się do przodu i
wyciągnął szyję.
- Tak. - Ashley spojrzała na niego i poczuła uśmiech, rozlewający się po jej twarzy. - Bardzo mocno.
W ciągu dziesięciu minut dotarli do domu i Cole poszedł na podwórko za domem. Ashley natomiast odstawiła swoje rzeczy i sprawdziła sekretarkę. Nagrały się trzy wiadomości.
Wcisnęła przycisk „Start" i pochyliła się, żeby lepiej słyszeć.
Pierwsza wiadomość była od Williama Wellingtona z galerii na Manhattanie. Jej trzeci i ostatni obraz został sprzedany, co stanowiło rekord wśród lansowanych przez nich artystów. Pytano, kiedy będzie mogła dostarczyć kolejne trzy obrazy oraz ile czasu zabierze jej przygotowanie od dwunastu do piętnastu obrazów. Chcieli zaprezentować jej malarstwo na dorocznej jesiennej wystawie.
Ashley zamknęła oczy i chwyciła się blatu. Wszystkie trzy obrazy sprzedane! To naprawdę nie był szczęśliwy traf czy przypadek, czy cokolwiek innego. Jej obrazy rzeczywiście się podobały, i to nie byle komu. Ale ludziom z Nowego Jorku. Z samego Manhattanu. Klientom, którzy mieli do wyboru dziesiątki przeróżnych galerii oraz artystów.
- Boże dziękuję Ci... dziękuję Ci.
W jej myślach błysnął biblijny cytat z Jeremiasza. Ten, który mówił o Bogu, wiążącym z każdym człowiekiem konkretne plany i nadzieje. Ashley pielęgnowała tę myśl w sercu, wierząc każdemu jej słowu. Miała Cole'a i Landona oraz Sunset Hills, a teraz jeszcze i obrazy. Wszystko układało się tak, jakby zaplanował to sam Bóg, i to napawało ją podziwem.
Sekretarka piknęła i Ashley usłyszała kolejną wiadomość.
- Cześć, Ash, to ja. - Głos Landona brzmiał dźwięcznie i miło, nawet przez głośniki jej niewielkiej sekretarki. - Mam pewien pomysł. - Milczenie. -Zadzwoń do mnie, dobrze. Tęsknię za tobą. - W jego głosie słychać było uśmiech. - Za tobą i Cole'em.
Ashley przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się. Minusem cudownych relacji z Landonem było to, że marzyła o tym, żeby wsiąść do samolotu i polecieć do Nowego Jorku. Zamiast czekać na trzecią wiadomość, wcisnęła na sekretarce przycisk „Stop", podniosła słuchawkę i wystukała numer komórkowy Landona.
Odpowiedział po pierwszym sygnale.
- Hej. Wiedziałem, że zadzwonisz.
Usiadła na jednym z krzeseł w jadalni i wyjrzała przez okno na Cole'a bawiącego się na huśtawce. Od ostatniej rozmowy z Landonem upłynęło dwadzieścia cztery godziny, ale dla niej to była wieczność.
- Wiedziałeś, tak?
- Tak. - W tle słychać było uliczny ruch. - Pomyślałem sobie, że pojedziesz do domu rodziców, namalujesz obraz i, no cóż, około pierwszej zaczniesz za mną tęsknić. Potem razem z Cole'em wrócicie do domu, odsłuchasz moją wiadomość, i voila. No i oto jesteśmy.
- No a gdzie teraz jesteśmy? - Zapytała, przekomarzając się.
- W głębi Central Parku, oparty o drzewo, czytam książkę i marzę, żeby Ashley zadzwoniła do mnie.
- Rozumiem - stłumiła śmiech. - Wygląda na to, że się dobrze bawimy.
- Byłoby tak - śmiech w jego głosie nieco przygasł -gdybym tak za tobą nie tęsknił.
- Tak, to dziwne, nieprawdaż? - Rozprostowała nogi, jej ruchy zwróciły uwagę Cole'a. Pomachał jej, a ona jemu. - Każdy dzień bez ciebie to wieczność.
- Co słychać u Cole'a? - Głos Landona złagodniał jeszcze bardziej, przypominał szum letniego wiatru igrającego w koronach drzew.
- Wszystko dobrze. Pytał dzisiaj o ciebie.
- Naprawdę?
- Tak. Chce wiedzieć, kiedy wrócisz do domu. Przez chwilę Landon milczał.
- Powiedz mu, że myślę o tym samym. Wyprostowała się i zajrzała do salonu, gdzie trzymała swoje obrazy.
- Czy widziałeś Reagan? Zapomniałam zapytać cię o to wczoraj.
- Nie. Mam wrażenie, że zachowuje wobec mnie pewien dystans. Ashley westchnęła.
- Nie rozmawiała z Lukiem, z tego co wiem. Ostatnio dzwoniłam do niego kilka razy. Powiedziałby mi, gdyby się dowiedział, co do tego nie mam wątpliwości.
- To musi cię dobijać. - Jego ton był łagodny, pełen współczucia. - Prawda o dziecku i milczenie, które musisz zachować.
- Nie może tak być. - Ashley zabębniła palcami w słuchawkę. - Jeśli wkrótce tego nie powie, to nie wiem. Luke ma prawo zobaczyć swojego syna.
Przez ułamek sekundy milczeli, wtem Ashley przypomniała sobie o czymś.
- Zgadnij, co mam ci do powiedzenia?
- W następnym tygodniu przeprowadzasz się tutaj z Cole'em?
Na myśl o tym poczuła w sercu słodycz, jednak bardzo szybko odsunęła ją od siebie.
- A oprócz tego?
- Dzwonili do ciebie z galerii; chcą, żeby twoje obrazy wisiały w głównej sali?
Odchyliła głowę, a z jej gardła wydobył się śmiech.
- Ale bez przesady.
- Dobrze, przepraszam. - Żartobliwy ton zniknął z jego głosu. - O co chodzi?
Zawahała się.
- Dzwonili z galerii. Sprzedali mój trzeci obraz.
- Ashley. - Zawył głośno. - Już wszystkie trzy?
- Tak. - Pochyliła się do przodu i oparła łokcie na kolanach. - Chcą zaprezentować moje obrazy podczas jesiennej wystawy. Nie mogę w to uwierzyć.
- A ja mogę. - Brakowało mu tchu; wyglądało na to, że jest tym podekscytowany bardziej niż Ashley. - A więc, kiedy będziesz na miejscu?
- Na miejscu? - Uwielbiała lekkość i żartobliwy ton ich obecnych rozmów. Stracili już tyle czasu. - Razem z moimi obrazami, tak?
- Nie, z Cole'em i walizkami - przerwał, a z jego tonu zniknęło przekomarzanie. - Mówię poważnie, Ash. Od chwili twojego wyjazdu dużo o tym myślałem. A gdybyś tak przeprowadziła się tutaj razem z Cole'em?
- Landon, wiesz, że...
- Zaczekaj. - Nowe pomysły ożywiły jego ton. - Wysłuchaj mnie. Przeprowadzicie się do mnie. Pobierzemy się i znajdziemy jakiś domek na wsi, gdzie będziesz mogła malować. Będę dojeżdżać do pracy w jednostce, a ty będziesz miała galerię o niecałą godzinę drogi. To może się udać -przerwał, aby złapać oddech - nie sądzisz?
Ashley usłyszała to, czego nie wypowiedział. Jedynie wspominał o tym kilka dni temu.
- Dostałeś awans?
- Dzisiaj rano zadzwonił komendant. - Mówił teraz wolniej i dobierał słowa. - Chcą, żebym szkolił się na kapitana.
Myślami Ashley owładnęły dwa zupełnie odmienne uczucia. Duma z osiągnięć Landona w jednostce, w tak krótkim czasie, i nieskrywany lęk przed tym, jak to wpłynie na ich przyszłość. Uchwyciła się tego, które było bardziej optymistyczne.
- Moje gratulacje, Landon. - Bardzo wiele kosztowało ją zachowanie radości, takiej jaką słyszała u Landona. - Jeśli zostaniesz w Nowym Jorku, to pewnego dnia mianują cię komendantem.
Jego odpowiedź była natychmiastowa.
- Nie zostanę bez ciebie, Ash, nie mogę. - W oddali słychać była jakąś głośną muzykę, być może obok przechodził lodziarz. - Nic się nie liczy bardziej niż bycie z tobą.
Ashley wstała i wolnym krokiem podeszła do okna w jadalni. Cole bawił się żółtą ciężarówką, popychając ją wokół płotka, który odgradzał jego huśtawkę. - Domek na wsi, tak?
Landon zaśmiał się.
- Z cudownymi widokami.
Nigdy poważnie nie zastanawiała się nad czymś takim, tym bardziej poczuła się zaniepokojona. Po pierwsze Nowy Jork był drogim miastem. Po drugie znalezienie takiego domu, oddalonego o niecałą godzinę drogi od metropolii, graniczyło z cudem. Ale przede wszystkim, jeśli zatrzymaliby się w Nowym Jorku, jeśli Landon zostałby w nowojorskim oddziale straży pożarnej, to zawsze istniałoby prawdopodobieństwo, że może zginąć podobnie jak Jalen.
A teraz gdy zrozumiała już co do niego czuje, nie zniosłaby takiej straty. Z żadnego powodu.
Jednak Bóg zna liczbę ich dni, czyż nie tak? A Ashley nigdy nie należała do tych, którzy podążali bezpiecznymi ścieżkami. Życie wiązało się z wyzwaniami, nieprawdaż? Dlaczego więc nie miałaby przeprowadzić się do Nowego Jorku, wziąwszy pod uwagę fakt, że galeria była zainteresowana wystawieniem jej obrazów?
- Ashley? - Słychać było kolejny podmuch wiatru.
- Czy możemy zrobić tak... że porozmawiamy o tym, gdy przyjadę? Prawie że widziała jego uśmiech.
- Kiedy?
- Galeria chce, żebym zjawiła się w ciągu najbliższych tygodni. Być może w pierwszym tygodniu sierpnia, gdy przywiozę im kolejną partię obrazów. -Ta chwila wypełniła się słonecznym blaskiem. Cokolwiek postanowią, będzie to właściwa decyzja. To bez znaczenia, czy zamieszkają w Bloomington czy też w Nowym Jorku. Tak długo, jak będą razem. - Porozmawiamy o tym wtedy, dobrze?
- Dobrze. - W jego głosie igrał uśmiech. - Będę czekał. Zamknęła oczy, przypominając sobie ich ostatnie spotkanie, jego bliskość.
- Hej, czy masz jeszcze chwilkę na rozmowę z Cole'em?
- Moim najlepszym kumplem? - Ton jego głosu stał się jeszcze bardziej radosny. - Dla niego mam cały dzień.
Ashley zapukała w szybę, wskazała na telefon w dłoni i ruchem ręki przywołała Cole'a. Chwilę potem był już w jadalni, jego oczy błyszczały.
- Landon?
Przytaknęła i oddała mu słuchawkę. Potem usiadła wygodnie i przypatrywała się, jak jej synek rozmawia z jej ukochanym mężczyzną. Cole opowiadał mu o robaku, którego znalazł pod kamieniem w ogrodzie i o swoim mistrzostwie w fikołkach, dzisiejszego przedpołudnia u babci. Gdy skończył mówić, krążył po jadalni, zaśmiewając się z opowieści Landona. W końcu pokiwał głową.
- Dobrze, ja też cię kocham.
Ashley wzięła słuchawkę i pocałowała Cole'a w czubek głowy.
- Idź się bawić. - Cole podskoczył, a ona ponownie przyłożyła słuchawkę do ucha. W jej głowie krążyły setki myśli. Jakże była wdzięczna za to, że Landon kochał jej syna. To zdumiewające, że właśnie on był tym, który nauczył ją cenić dar istnienia Cole'a; jakże bardzo za nim tęskniła i pragnęła, aby już byli razem.
Ale zatrzymała się nad tą myślą, która była najważniejsza.
- Kocham cię, Landonie Blake'u. Tak bardzo cię kocham. Zaśmiał się.
- Dlaczego chciałbym, aby następna osoba, która obok mnie przebiegnie, uszczypnęła mnie?
- Co, więc nie wierzysz mi? - Jej głos promieniował radością. - Zatem posłuchaj: kocham cię. Kocham cię. Kocham cię. - Przycisnęła mocniej słuchawkę, tak jakby chciała pokonać dzielącą ich odległość. - I nigdy nie przestanę cię kochać.
Jego głos nabrał poważniejszego tonu i spokojnej, prawie oceanicznej głębi.
- Ja także cię kocham, Ash, i zawsze - przerwał - będę cię kochać.
Gdy ich rozmowa zakończyła się, Ashley odłożyła słuchawkę i zobaczyła „1", mrugającą w okienku sekretarki. Zapomniała o ostatniej wiadomości. Po krótkim namyśle wcisnęła przycisk i podeszła do szafki. Wyciągnęła szklankę i napełniała ją wodą, gdy usłyszała:
- Mówi Marie z Paryża. Prowadzę galerię, w której pracowałaś kilka lat temu. Dostałam ten numer od twojej rodziny.
Ashley zakręciła kran, odwróciła się i spojrzała na sekretarkę.
- Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Bardzo proszę o telefon. -Rozmówczyni wyrecytowała swój numer telefonu i wiadomość zakończyła się.
Ashley odstawiła szklankę, z szuflady obok telefonu wyjęła długopis i kawałek kartki i ponownie odsłuchała wiadomość. Tym razem jednak zapisała numer, i przez dłuższy czas studiowała go w zamyśleniu.
Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że to dotyczyło jakichś dokumentów z czasów jej pracy w galerii. Ale gdy podnosiła słuchawkę, drżały jej ręce i ściskało ją w żołądku. Czy to możliwe, aby po tylu latach dzwoniono do niej z galerii w sprawie jakiejś dokumentacji? Czyżby zauważyli jakiś szczegół, o który nie pytali przez tyle lat? I dlaczego ta rozmowa była taka ważna?
Wystukała numer, podniosła słuchawkę do ucha i czekała. Z podwórka dobiegał rozbawiony głos Cole'a, podśpiewującego sobie podczas zabawy.
Jak ostrza mieczy, zawisły nad nią wątpliwości - okropne wątpliwości, pytania o Jeana-Claude'a Pierre'a i strach, że ten telefon mógł dotyczyć jego oraz faktu, że był biologicznym ojcem Cole'a. Jednak pozostała niewzruszona, nie pozwalając, aby któreś z ostrzy pocięło ją na kawałki.
W jej uszach rozbrzmiewał sygnał połączenia jeden... drugi.
Boże, spraw, żeby to nie było nic ważnego, proszę.
- Bonjour. - Głos należał do mężczyzny.
Ashley odchrząknęła, zastanawiając się, czy jej rozmówca zna angielski.
- Halo. - Usiadła na krześle obok okna i skierowała uwagę na Cole'a. - Czy mogę rozmawiać z Marie?
- Marie? - Połączenie nie było najlepsze, ale była w stanie zrozumieć mężczyznę. - Oui, oui.
Ashley czekała około pół minuty. Potem w słuchawce usłyszała głos kobiety, ten sam, który wcześniej nagrał się na jej sekretarce. Kobiety, która kiedyś powiedziała, że jej obrazy nie są mile widziane w paryskiej galerii.
- Witam, z tej strony Marie. - Jej akcent był silniejszy niż pamiętała. - W czym mogę pomóc?
Ashley spuściła wzrok i zauważyła, że trzęsą jej się kolana.
- Mówi Ashley Baxter. Prosiłaś o telefon.
- Oui, próbowałam się do ciebie dodzwonić. Zaczekaj chwilę. Tutaj jest tłoczno, muszę znaleźć jakieś ustronne miejsce. - Hałas w tle stopniowo zaczął cichnąć. - Nareszcie, tutaj możemy porozmawiać.
Przez chwilę Ashley zastanawiała się, czy jej ojciec miał rację. Być może Marie natknęła się na jej stronę internetową, zobaczyła jej obrazy w zupełnie innym świetle i po prostu chciała jej pomóc w zorganizowaniu wystawy prac w Paryżu. Wstrzymała oddech i czekała.
- Ashley, niestety nie mam dla ciebie dobrych wieści. Pokój przechylił się. Ashley utkwiła wzrok w Cole'u.
- O co... o co chodzi?
- Pamiętasz Jeana-Claude'a Pierre'a? Jego obrazy były wystawiane w naszej galerii, gdy u nas pracowałaś.
- Tak. - Ashley czuła serce w gardle i miała problemy z koncentracją. Wyduś to z siebie, kobieto. Powiedz to wreszcie.
- On umiera.
W chwili gdy te słowa dotarły do niej, zalała ją fala strachu i zrobiło jej się niedobrze. Jean-Claude? Umiera? Na co? I dlaczego to ma jej dotyczyć? Zanim zdążyła się nad tym zastanowić i złapać kolejny oddech, kobieta zaczęła mówić dalej.
- Lekarz Jeana-Claude'a przygotował listę nazwisk, ludzi, których należy powiadomić o szczegółach. - Zawahała się, jej akcent był jeszcze silniejszy. -Ashley, jesteś na tej liście.
- Nie... nie rozumiem. - To był jej głos, ale sercem była zupełnie gdzie indziej. Gdzieś w Central Parku, siedziała obok Landona, całowali się i szeptali obietnice o byciu razem, już na zawsze.
Otworzyła usta i zdołała wypowiedzieć kilka słów.
- Nic mnie nie łączy z Jeanem-Claude'em.
- Ashley... - Kobieta odczekała chwilę i po raz pierwszy w jej głosie pojawiła się odrobina delikatności. - Jean-Claude umiera z powodu zespołu nabytego niedoboru odporności.
Chaos wypełnił wszystkie zmysły Ashley; słowa Marie brzmiały dziwnie obco. Jakiś brak odporności... nabyty niedobór? Zespół? Co ona ma z tym wspólnego? I dlaczego Marie miała taki przygnębiony głos? Ashley wbiła paznokcie w czoło. Cole machał do niej z podwórka i uśmiechał się.
Pomachała mu i zdobyła się na kolejne słowa.
- Nie wiem... nie rozumiem, co masz na myśli. Kobieta westchnęła, a ciężar tego westchnienia przedarł się aż na drugi kontynent, powalając Ashley.
- Nasze prawo nakazuje, aby lekarze zrobili wszystko co możliwe i ostrzegli ludzi, którzy mieli kontakt z pacjentem.
Ashley chciała biec, ale nie było ucieczki przed pociągiem załadowanym przeszłością, który pędził wprost na nią. Nie mogła się ruszyć, nogi miała jak z ołowiu. Podjęła kolejną próbę zrozumienia całej sytuacji.
- Jean-Claude ma...
- Ma AIDS, Ashley. Przykro mi.
- AIDS? Jean-Claude ma AIDS?
Ashley dokończyła rozmowę, stojąc, potem opadła na parapet. Nie była w stanie płakać ani krzyczeć, nie mogła się ruszyć; zamyślona przypatrywała się swojemu synkowi i zastanawiała się nad jedynym pytaniem, które się liczyło.
Czy Jean-Claude zachorował przed czy po znajomości z nią? A jeśli to było przed, jeśli przez cały ten okres była nosicielką śmiertelnej choroby, kiedy zacznie umierać ona sama?
Próbowała myśleć o Landonie, jednak jej umysł był skupiony na Cole'u. Przyłożyła dłoń do szyby i patrzyła jak Cole coś sobie podśpiewuje, całkowicie zatopiony w zabawie.
- Cole - wyszeptała. - Co ja zrobiłam? - Kolejny przebłysk świadomości i kolejna myśl, tym razem jeszcze potworniejsza. Jeśli jest zarażona, to co z jej dzieckiem? Istniało prawdopodobieństwo, czyż nie tak, że to dotyczyło także Cole'a? Jej wzrok spoczął na nim i osunęła się na podłogę.
Rozpędzona przeszłość zmiażdżyła ją.
Wszystko, co niosło nadzieję i dotyczyło jej przyszłości, nagle zostało jej odebrane. Zrównane z ziemią przez sekwencję zdarzeń sprzed pięciu lat. Związanych z małą galerią w Paryżu i serią decyzji, od których nie było już ucieczki ani powrotu, żadnej nadziei.
Ani dla niej, ani dla Cole'a, ani dla Landona.
Dla żadnego z nich. Już nigdy.
ROZDZIAŁ 23
Tuż po południu John odebrał telefon od Brooke.
- Tato, przyjedź szybko. - Jej poważny ton mówił sam za siebie. - Mamy już niektóre z testów Maddie. Muszę z tobą porozmawiać.
Serce Johna przyśpieszyło, nie mógł złapać tchu. Od pięciu dni czekali na jakieś informacje o Maddie.
- Zaraz tam będę.
To było wszystko, co mógł powiedzieć. Najwyraźniej musieli coś znaleźć, inaczej Brooke nie prosiłaby go o tę rozmowę.
Kwadrans później wbiegł do pokoju Maddie; było w nim tłoczno. Brooke, Peter, doktor Ruiz i trzech innych lekarzy, nowych specjalistów na oddziale.
Napięcie pomiędzy Brooke i Peterem wciąż było wyczuwalne; John zwrócił się do swojej córki:
- Jak ona się czuje?
- Tato... - Brooke oddaliła się od zebranych. W jej oczach lśniły łzy. Gdy mówiła, łamał się jej głos. - Ona... ona nie ma raka. - Oparła głowę na jego piersi, a on przytulił ją do siebie.
Zanim odetchnął, w milczeniu podziękował Bogu. Pogładził Brooke po plecach i zamknął oczy. Jego słowa promieniowały ulgą.
- Bóg jest dobry.
- Tak. - Brooke pociągnęła nosem i uniosła wzrok. - Wysłuchał moich modlitw. Maddie nie tylko odpowiedziała na antybiotyk, doktor Ruiz chyba odkrył źródło jej choroby. - Z jej gardła wydobył się radosny szloch, zakryła usta. Po czym opuściła ręce i cofnęła się. - To bardzo proste, tato.
Doktor Ruiz podszedł do nich i uśmiechnął się do Johna.
- Problem tkwi w jej pęcherzu. - Wsunął ręce w kieszenie swojego fartucha. - Pewna anomalia w jego działaniu sprawia, że nigdy nie zostaje opróżniony do końca.
- Następuje ponowny napływ. - John skrzyżował ręce na piersi.
- Dokładnie. - Doktor Ruiz spoglądał to na Brooke, to na Johna. - To sprawia, że jest podatna na szczególny rodzaj infekcji, który charakteryzuje się wysoką gorączką i podwyższoną liczbą leukocytów. Każdy nawrót choroby niszczy jej system, ale wygląda na to, że zdiagnozowaliśmy problem w samą porę. Uszkodzenia są minimalne i odwracalne.
Brooke chwyciła Johna za przedramię.
- Mamy już opracowany sposób postępowania. Chirurgia laserowa zastosowana ambulatoryjnie. - Wzruszyła ramionami, na jej policzkach pojawiły się łzy radości. - I to wszystko. Koniec z gorączkami i chorobami. Zagadka została rozwiązana.
Maddie poruszyła się w łóżku i otworzyła oczy. John śledził jej wzrok, gdy rozglądała się po sali; w końcu spojrzała na niego.
- Cześć dziadku - ziewnęła. - Co tutaj robisz?
John podszedł do niej i wziął ją za rękę. Czuł ogromną wdzięczność, dotknięty cudem Bożej dobroci; wzruszenie prawie odebrało mu mowę.
- Cześć kochanie. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Właśnie dowiedziałem się, że zdrowiejesz.
- Czuję się już lepiej - uśmiechnęła się promiennie. Doktor Ruiz spojrzał na kartę, którą trzymał w dłoni i przeniósł wzrok na Petera.
- Proszę nas poinformować, kiedy chcielibyście rozpocząć terapię. Im szybciej, tym lepiej.
Nie musiał niczego tłumaczyć. Każdy atak choroby, tak szybki i poważny jak w przypadku Maddie, niósł ryzyko. Infekcja mogła się rozprzestrzenić i przenieść do krwiobiegu. A wtedy, bez podania właściwych antybiotyków, mogła nawet umrzeć. A więc teraz gdy znaleźli już źródło problemu, jak najszybciej musieli zająć się pęcherzem.
Doktor Ruiz wraz z innymi lekarzami opuścili pokój. John zerknął na Petera. Jego wzrok był skupiony na Maddie, więc John spojrzał na Brooke. Przewróciła oczami i delikatnie pokręciła głową. Nowina o zdrowiu małej była pomyślna, ale to nie zmieniło napięcia pomiędzy nią a Peterem.
John spojrzał w oczy swojej córki.
- Czy mama już wie?
- Jeszcze nie - uśmiechnęła się. - Chciałam, żebyś usłyszał to od doktora Ruiza, zanim powiemy reszcie rodziny.
John odetchnął z ulgą. Obawiał się najgorszego. A teraz było wiadomo, że za dzień lub dwa, Maddie wróci do domu. Radość wciąż torowała sobie drogę do serca Johna, usuwając lęk, który zdążył się już tam rozgościć.
- No cóż - John pogładził Maddie po główce - dziadek musi uciekać. Zadzwonię do babci i powiem jej, że już czujesz się lepiej, zgoda?
- Zgoda. - Maddie roześmiała się. - Powiedz Cole'owi, że będę się z nim ścigać, gdy już wyzdrowieję.
Serce Johna przepełniła radość.
- Powiem mu, skarbie. - Spojrzał na Petera. - Gratulacje. Peter pokiwał głową.
- Należało to zrobić wcześniej. Wtedy nie doszłoby do uszkodzenia nerki.
- To odwracalne, Peter! - Brooke wyrzuciła przed siebie ręce; w jej głosie słychać było kontrolowaną frustrację. - Nie słyszałeś co powiedział doktor Ruiz?
- To bez znaczenia. - Rzucił jej ostre spojrzenie. - Mówiłem o tym już dwa miesiące temu, ale ty stwierdziłaś, że oszalałem.
Nie dziwne, że istniało pomiędzy nimi napięcie. John otworzył już usta, chciał powiedzieć, żeby sobie odpuścili i świętowali zwycięstwo, ale powstrzymał się. Nie mógł się wtrącać w małżeństwo dorosłej już córki, jeśli nie został poproszony o radę. Zakasłał kilka razy i skierował się do drzwi.
- Powiadomię resztę.
- Dzięki tato. - Brooke podeszła do niego i przytuliła się. Wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. - Pomódl się za nas.
John przytaknął i skinął na Petera.
- Do zobaczenia.
- Na razie. - Peter włożył ręce do kieszeni i przysunął się do łóżka Maddie. Korytarz był pusty, gdy John opuszczał piętro i szedł w kierunku wyjścia.
Bez względu na próbę, na jaką choroba Maddie wystawiła małżeństwo Brooke i Petera, zamartwianie się tym teraz, w świetle tak cudownej wiadomości, którą właśnie otrzymali, wydawało się niemądre. Jakże inaczej to by wyglądało, gdyby zdiagnozowano raka. John wzdrygnął się.
Był już przy frontowych drzwiach szpitala, gdy dostrzegł Ashley, zmierzającą do głównego wejścia. Prawdopodobnie przyszła odwiedzić Maddie. Gdy go nie zauważyła, zatrzymał się i badawczo się jej przyglądał. Wyglądała na przygnębioną, zupełnie jakby w torebce dźwigała problemy całego świata. Po raz pierwszy od miesięcy wyglądała jak dawna Ashley: ręce kurczowo oplatające talię, posępny i zamyślony wzrok.
Dopiero gdy podeszła do drzwi, zauważyła go; wtedy także się zatrzymała. Powitała go uśmiechem, który nawet nie próbował być autentyczny.
- Tato, co tutaj robisz?
- Brooke zadzwoniła do mnie - pocałował ją w policzek.
- Mają już wyniki badań Maddie.
- I?... - Ashley zamarła w bezruchu, utkwiła w nim wzrok.
- Ma chory pęcherz. Muszą zastosować odpowiednie leczenie i zupełnie wyzdrowieje. - Potrząsnął głową. - To cudowna wiadomość.
- Och, tato... - Wyraz jej twarzy złagodniał. - Tak bardzo się martwiłam.
- Wszyscy byliśmy zmartwieni. - John zagryzł wargę.
- Perspektywy były przerażające.
Coś błysnęło w oczach Ashley, jakaś obawa lub niepokój. Ale tym razem jej uśmiech miał w sobie więcej autentyczności.
- Muszę do nich wpaść i im pogratulować. To dla nich niesamowita ulga.
- To nie dlatego tutaj jesteś? Żeby odwiedzić Maddie? Pytanie jakby zaskoczyło Ashley. Po chwili namysłu potrząsnęła głową.
- Nie... to znaczy tak. To także.
- Co jeszcze?
Wzruszyła ramionami i zaśmiała się; nie było w tym ani krzty radości.
- Chodzi o badania w laboratorium. Rutynowe testy.
- Skierowała wzrok na korytarz, kilka metrów dalej. - To tędy, prawda?
- Tak. - John przyjrzał się jej uważnie. W jej zachowaniu było coś dziwnego. - Jakie badania?
- Nic poważnego, naprawdę - uśmiechnęła się ponownie. - Właściwie to sama o nie poprosiłam. Tylko morfologia - cholesterol, cukier, minerały.
Bez względu na to jak dorosłe były jego dzieci, John zawsze był zainteresowany ich zdrowiem.
Zmarszczył czoło i starał się mówić spokojnie.
- Czy jesteś chora?
- Nie, tato. - Ashley poklepała go po ramieniu. Jej ton zapewnił go, że niepotrzebnie się martwi. - Wszystko jest w porządku. Boję się igły, to wszystko. Ostatni raz robiłam badania kilka lat temu. Tylko tyle.
- Okay. - Delikatnie uścisnął jej dłoń. - Widzimy się jutro, tak?
- Panieński wieczór Kari? - Tym razem uśmiech dotarł do jej oczu. -Oczywiście, wszyscy tam będziemy.
Pożegnali się.
Serce Johna zaczęło bić normalnie. Próba z Maddie najwyraźniej przywiodła go do kresu sił, jakby za rogiem czaiła się jakaś tragedia. Jeśli nie ona, to może Ashley lub Landon albo Elizabeth.
Zapisał coś sobie w pamięci. Dzisiejszej nocy, gdy będzie rozmawiał z Bogiem, musi mu o tym powiedzieć. Lęk prowadził donikąd, za każdym więc razem gdy czuł, że troski zaczynają go przytłaczać, prosił Boga o kolejną dawkę pokoju.
W tym przypadku może przydadzą się dwie lub trzy.
Ashley skręciła w dole korytarza i poszła w kierunku laboratorium. Dopiero gdy była pewna, że jej ojciec już poszedł, zatrzymała się i opadła na najbliższą ławkę. Ukryła twarz w dłoniach.
Czy ona oszalała? Jak mogła pomyśleć o zbadaniu krwi tutaj, w szpitalu, gdzie pacjentami zajmował się jej ojciec i znał każdego lekarza? Powinna pojechać do Indianapolis lub do jednego z pobliskich miast, gdzie nikt jej nie zna.
Powoli wciągnęła powietrze i położyła dłonie na kolanach. Tak, właśnie tak postąpi. Mama zajmuje się Cole'em.
Może zadzwonić i powiedzieć, że ma coś jeszcze do załatwienia, zapytać ją, czy Cole może dłużej u niej zostać. Wyniki badań były poufne, zatem ojciec nie powinien się dowiedzieć. Ale jednak mógł to sprawdzić. Z ciekawości zapytać jej lekarza lub sprawdzić osobiście. Na miłość boską, przecież miał dostęp do jej karty.
Gdy oddalała się od laboratorium, trzęsły jej się nogi. Odwiedziła Maddie i przekazała gratulacje Brooke oraz Peterowi - nie wyglądali na nieposiadających się z radości. Po czym ucałowała Maddie i pożegnała się.
Czterdzieści pięć minut później zatrzymała się na parkingu jednego z regionalnych szpitali, na obrzeżach Indianapolis. W ręku ściskała skierowania na kompleksowe badania krwi, włączając test na HIV. Szpital był starszy i mniejszy od szpitala św. Anny, jego otoczenie nie było tak dobrze utrzymane.
Ashley znalazła laboratorium i pokazała skierowania.
- Proszę zaczekać. - Pielęgniarka zniknęła w drzwiach za kontuarem recepcji.
Minęło pięć minut; Ashley czuła dziwny rytm bicia swojego serca. Uderzenie, uderzenie. Cisza. Podwójne uderzenie. Uderzenie. Uderzenie. Na jej czole pojawiły się kropelki potu, a przed jej oczami migotały czarne plamki. Co się z nią dzieje i dlaczego tak się jej kręci w głowie? Co ona robi? Bada sobie krew w jakimś obcym szpitalu, gdyż nie chce, żeby ktoś ją zobaczył? Miała wrażenie, że to jakiś koszmar, zupełnie jakby to nie było jej życie.
Zaprzyjaźniła się z Bogiem. Ma najcenniejszy skarb - Cole'a i kocha Landona. Nie powinna usłyszeć teraz, że Jean-Claude Pierre umiera na AIDS. To niemożliwe.
W jej myślach pojawił się obraz Jeana-Claude'a idącego jedną z paryskich ulic, pod ramię z młodym blondynem. W tym czasie już się nie spotykali. Czy wtedy nie pomyślała o tym po raz pierwszy? Czy gdzieś w głębi nie domyślała się, że skoro Jean-Claude prowadził tak bogate życie seksualne, to ona poprzez kontakty z nim naraziła własne życie? Pielęgniarka wróciła.
- Proszę za mną. - Poprowadziła ją innymi drzwiami do kontuaru, który był podzielony na trzy odrębne sekcje. Przed każdą częścią stał taboret. - Proszę zająć pierwsze miejsce.
Ashley postawiła torebkę na podłodze i przysunęła do siebie taboret. Ostrożnie, świadoma, że nie czuje się najlepiej, usiadła na wyściełanym stołku.
- Zaraz ktoś się panią zajmie. - Pielęgniarka nie była ani uprzejma, ani niegrzeczna. Mechaniczna postać w dziwacznym dramacie.
Minęły kolejne trzy minuty i z przyległego pokoju wyszła kobieta. Założyła rękawiczki i na ladzie, przed Ashley, postawiła tacę z igłami i fiolkami.
- Tylko kilka badań, tak? - Miała miły głos, ale wyglądała na zmęczoną, jakby przeszła już w życiu zbyt wiele.
- Tak. - Ashley zmusiła się do uśmiechu. - To część badań kontrolnych. Pielęgniarka sprawdziła skierowania.
- Dosyć daleko od domu jak na badania kontrolne. Wymieniły spojrzenia, i wtedy Ashley już wiedziała.
Kobieta domyślała się, dlaczego Ashley tutaj się znalazła, dlaczego przejechała prawie pięćdziesiąt kilometrów, żeby poddać się badaniu krwi.
- W porządku. - Kobieta położyła dłonie na blacie. - Nikt nie jest bardziej godny zaufania niż my. - Wskazała na lewę rękę Ashley. - Proszę tutaj oprzeć i zacisnąć pięść.
Ashley nie wiedziała za bardzo co powiedzieć. Jakaś jej część pragnęła zwierzyć się tej pielęgniarce, opowiedzieć, jak bardzo się boi i że właśnie dowiedziała się, iż mężczyzna, z którym kiedyś sypiała, umiera teraz na AIDS. Ale prawda była zbyt potworna, sama nie potrafiła o tym myśleć, a co dopiero dzielić się z kimś obcym. Zamiast tego, położyła rękę na blacie i zacisnęła pięść.
Kobieta zawiązała na jej ramieniu gumową rurkę i spojrzała na Ashley.
- Gzy zrobiło się pani niedobrze?
- Nie. - Ashley pokręciła głową. - Wszystko w porządku.
Ta odpowiedź pobrzmiewała w jej duszy. W porządku? Wszystko z nią w porządku? Przecież wszystko było nie tak. Jeszcze dwa dni temu obozowała w krainie mieszczącej się na jednym z jej patriotycznych obrazów. A teraz... teraz jej życie - a być może także i życie Gole'a - zawisło na krawędzi. Jeśli już, to jest śmiertelnie przerażona, i nic nie jest w porządku.
- Jeśli się pani boi, to proszę się odwrócić. - Kobieta oczyściła mokrym wacikiem miejsce, gdzie były widoczne cienkie niebieskie żyły, które biegły wzdłuż przedramienia Ashley.
Ashley milczała. Przyglądała się, jak kobieta wkłuwa igłę w jedną z żył; udało się za pierwszym razem. Przez igłę natychmiast popłynął czerwony strumień krwi. Ciecz była gęsta; Ashley zmrużyła oczy, jakby pragnęła dostrzec, czy może jest tam coś, co może dokonać w jej życiu śmiertelnego spustoszenia.
Pielęgniarka napełniła pierwszą fiolkę, owinęła wokół niej nalepkę identyfikacyjną i zaczęła napełniać drugą. Gdy Ashley się temu przyglądała, poraziła ją cała ironia tej sytuacji.
Krew zapełniająca szklaną fiolkę utrzymywała ją przy życiu.
I bardzo możliwe, że ta sama treść niedługo ją zniszczy. Pozytywny wynik skutecznie usunie z jej życia Landona. Zbyt bardzo go kocha, aby go narażać -zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie. Tak, myślała o tym owej nocy, gdy otrzymała wiadomość. Jeśli wynik będzie pozytywny, rozstanie się z Landonem na zawsze.
Był jeszcze Cole. Jeśli ona zachoruje i umrze w ciągu kilku najbliższych lat, jej synek zostanie sierotą. Nie będzie miał nikogo bliskiego, oprócz jej rodziców - i chociaż teraz byli zdrowi, nikt nie mógł zagwarantować, że będą żyli na tyle długo, aby wprowadzić Cole'a w dorosłość.
Istniał jeszcze inny scenariusz, który ostatnio spędzał jej sen z powiek, utrudniał rozmowy z rodziną i Landonem, a nawet z Cole'em. A jeśli Cole jest chory? Co wtedy?
Zagryzła wargę i przyglądała się, jak pielęgniarka zapełniała trzecią i ostatnią już fiolkę. Gdy skończyła, wyciągnęła igłę z ręki Ashley, do miejsca nakłucia przycisnęła kawałek gazy i przykleiła go plastrem.
- Proszę tego nie zdejmować przez najbliższą godzinę.
- Dobrze. - Ashley patrzyła, jak kobieta umieszcza fiolki na tacy i wychodzi do przyległego pokoju. - Proszę zaczekać...
Pielęgniarka odwróciła się.
- Tak?
- Kiedy... poznam wyniki?
- Nie w tym tygodniu. - Kobieta przekrzywiła głowę. -Dzisiaj mamy piątek. Proszę zadzwonić w środę lub czwartek. Do tej pory wyniki już powinny przyjść.
Ashley postanowiła, że jak najszybciej musi zawieźć kolejne obrazy do galerii w Nowym Jorku - na wypadek gdyby testy coś wykazały. Miała lecieć w czwartek, i chociaż miała nadzieję, że wtedy już pozna wyniki badań, to z przyjemnością przesunęłaby ten dzień o kolejny rok. Każda minuta niewiedzy była kolejną, w której mogła udawać, że nigdy nie musiała tutaj przyjeżdżać, że nie było żadnej rozmowy z Marie i nigdy nie dowiedziała się, że Jean-Claude umiera na AIDS.
W drodze do domu, lęk stał się jej pasażerem, usadowił się wygodnie, zapiął pasy i przypominał jej, że dopóki nie otrzyma negatywnych wyników, równie dobrze może przyjmować, że testy są pozytywne. Przecież Jean-Claude z całą pewnością wiódł rozwiązły styl życia na długo przed jej przyjazdem do Paryża. Powinna była to dostrzec. Zbyt chętnie zabrał ją ze sobą owej pierwszej nocy, pomimo że był żonaty.
Zobowiązanie - termin ten nie mieścił się w kanonach Jeana-Claude'a.
Zastanawiała się, dlaczego w ogóle sobie ją przypomniał, dlaczego podał lekarzowi jej nazwisko. Jeśli korzystał z każdej nadarzającej się okazji, to ona była jedynie kolejną zdobyczą, ulotnym upodobaniem.
Coś przyszło jej na myśl. A może to sam Bóg chciał, żeby się dowiedziała. Przez ostatnie trzy dni myślała o Bogu, zastanawiając się, czy to możliwe, aby pozwolił, żeby jej życie przybrało tak destrukcyjny kierunek. Czy to był rodzaj kary? Przypomnienie o tym, że chociaż jej przebaczył, to jednak ona musi zapłacić za swoje grzechy? Ale czym? Rozstaniem z Landonem? Zdrowiem jej synka? Własnym życiem?
Jednak teraz - pomimo gorzkiej świadomości, że jej życie jest skończone, że już nigdy nie będzie kochać ani się śmiać, gdyż czeka ją straszna choroba i pełna samotności śmierć - była w stanie zupełnie inaczej postrzegać Boga.
Być może dzięki Panu, Jean-Claude przypomniał sobie jej nazwisko, po to żeby ona mogła się zbadać. Dzięki temu albo uzyska pokój w sercu, albo możliwość ochrony Landona.
- Boże, jesteś tutaj? - Jej szept pobrzmiewał w delikatnym chłodzie, który docierał do środka przez kratki nawiewu powietrza.
Lęk odpiął pasy i ulotnił się przez uchyloną szybę.
Panie, myślę sobie... że to wszystko jest rodzajem kary, która przyszła od ciebie. Jednak - jej oczy napełniły się łzami i musiała zamrugać, żeby odzyskać ostrość widzenia - moja przyjaźń z Tobą jest jeszcze zbyt świeża, zbyt słodka, i nie mogę w to uwierzyć. Jeśli mam... jeśli mam ten wirus, to jedynie z powodu moich wyborów, a nie dlatego że chcesz mnie ukarać. Prawda, Boże?
Na moment w samochodzie zaległa głęboka cisza. Ashley już się nie bała, jednak nie słyszała odpowiedzi Boga.
Jesteś tutaj, Panie? Jak mam przez to przejść jeśli... jeśli...
Przypomniała sobie słowa cytowane przez pastora Marka, słowa, którymi w ciągu minionych miesięcy dzieliła się z Landonem. Pochodziły z Listu do Rzymian, rozdziału ósmego: „Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy Go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra".
We wszystkim.
Słowa te ukoiły duszę Ashley, tak jak smuga złota tonowała burzowe niebo na jednym z jej obrazów.
We wszystkim dla dobra. Tak, Panie? We wszystkim? Nawet w tym? „Tak, córko, nawet w tym jestem z tobą... twoją skałą i twierdzą warowną". Ashley zacisnęła mocniej dłonie na kierownicy.
- Boże?
Rozpoznała niektóre ze słów, pochodziły z cytatu biblijnego, który Cole przyniósł ostatniej niedzieli do domu z kościoła. Uczył się wtedy pieśni o wszechmocnym i potężnym Bogu, skale i twierdzy warownej. Cole lubił zwrotkę o twierdzy, ponieważ nauczyciel ze szkółki niedzielnej nauczył ich, aby w tym momencie wznieśli do góry ręce i przyjęli waleczną postawę.
Jednak słowa te były także czymś innym. Szeptem, który wydawał się płynąć prosto z nieba. Zaraz, jak to tłumaczył Landon? Że jeśli ludzie są wystarczająco wyciszeni, to mogą usłyszeć Boga, usłyszeć, jak ich ostrzega i prowadzi, pociesza ich.
- Jego głos jest cichy i delikatny - powiedział jej kiedyś Landon - często bardziej to czujemy niż słyszymy. Jeśli się nie wyciszymy, niczego nie usłyszymy.
Po raz pierwszy od trzech dni na jej twarzy zagościł uśmiech. Jakby rozpalona iskra nadziei została wrzucona w nieprzeniknione ciemności jej duszy. Jezus ją kocha i bez względu na wyniki badań, przeprowadzi ją przez tę ciemną dolinę.
Gdy wracała do Bloomington, do domu rodziców, niepokoiło ją tylko jedno, i to było dla niej najgorsze. Myśl o tym prześladowała ją tak bardzo, że gdy zatrzymała się przed domem rodziców, musiała odczekać, aż przestanie płakać, zanim wejdzie do środka i odbierze Cole'a.
Tak, Bóg będzie przy niej, nawet jeśli wyniki będą pozytywne, nawet jeśli zachoruje i umrze na AIDS. Nigdy nie straci Boga.
Ale straci Landona... i Cole'a.
Na samą myśl o tym, łzy cisnęły się jej do oczu, gasiły maleńki płomyk nadziei i ponownie otwierały drzwi lękowi. Nie mogła wpłynąć na to, co niosła przyszłość, na zmiany w jej życiu, które mogły nadejść bardzo szybko, jeśli wynik badania krwi okaże się pozytywny. Wszystko, co mogła zrobić, to modlić się i czekać.
Wiedziała, że następne sześć dni będzie dla niej całą wiecznością.
ROZDZIAŁ 24
Tego piątku Landon miał pierwszą zmianę, i teraz gdy był już wolny, miał do załatwienia kilka spraw. Bardzo ważnych spraw.
Kilka godzin wcześniej zadzwonił do Reagan i przekonał ją, aby się z nim spotkała. Ostatnio widzieli się podczas wizyty Ashley i Landon był pewien, że Reagan wciąż potrzebuje kogoś bliskiego. Teraz nawet jeszcze bardziej.
Załatwił kilka spraw i gdy zatrzymał się przed jej mieszkaniem, dochodziła już szósta. Nie tylko chciał zobaczyć dziecko i zachęcić ją, żeby powiadomiła Luke'a, ale także coś jej pokazać.
Otworzyła drzwi i zaprosiła go do środka. Przez pierwsze piętnaście minut rozmawiali o małym, o tym jak szybko rośnie i że wygląda już jak niemowlak a nie noworodek.
- Zobacz - Reagan podniosła go do góry; uśmiech wypełniał jej twarz -zaokrągla się. Jego oczy są już takie mądre, nie sądzisz?
- Oczywiście. - Landon dotknął delikatnie stopki małego. - I coraz bardziej przypomina Luke'a.
To była prawda. Mały był miniaturką ojca.
Landon usiadł wygodnie na sofie, naprzeciwko Reagan.
- Nie powiedziałaś jeszcze Luke'owi. - Przypominało to raczej stwierdzenie niż pytanie.
- Nie. - Reagan mocniej przytuliła maleństwo do piersi i spojrzała na Landona. - Boję się.
To miało sens. Ostania rozmowa Reagan i Luke'a miała miejsce 11 września na dworcu autobusowym w Bloomington. Od tamtej pory bardzo wiele się zmieniło.
- Co cię przeraża najbardziej?
Reagan starała się mówić spokojnie, jednak w jej głosie pojawiło się napięcie, którego wcześniej nie było.
- Nie mam prawa niczego od niego oczekiwać, Landon. Tak długo nie odpowiadałam na jego telefony. - Zacisnęła zęby i potrząsnęła głową. - W porządku. Ma syna. Ale on żyje teraz inaczej i być może, gdy się odezwę, zdenerwuje się. Być może mnie skrzyczy i powie mi, że mnie nienawidzi i rozłączy się.
- Reagan. - Landon pochylił się do przodu i oparł przedramiona na kolanach. - Nigdy się nie dowiesz, jeśli nie zadzwonisz.
- Czasami chciałabym, aby powiedział mu o tym ktoś inny - być może ty albo Ashley.
Landon przekrzywił usta w uśmiechu.
- Zrobi to nawet dzisiaj, jeśli jej pozwolisz.
- Wiem. - Reagan przekrzywiła głowę i przyglądała się synkowi. - Jest także i częścią jego.
Czekał.
Podniosła wzrok.
- Być może nie chcę Luke'a w życiu małego. Jeśli ma taką - zawahała się -stukniętą filozofię życia, że nie ma Boga, wiary, żadnej prawdy, to co się stanie, gdy Tommy dorośnie?
- To znaczy, będzie na tyle duży, żeby zrozumieć poglądy swojego taty?
- Dokładnie. - Z jej piersi wyrwało się pełne rozpaczy westchnienie. - Nie wyobrażam sobie, aby mój syn spędzał wakacje lub ferie z Lukiem tylko po to, żeby ten zatruwał jego umysł.
Landon pozwolił jej ochłonąć. W jego głosie wyczuwało się życzliwość.
- Masz rację, to może przerażać. - Splótł dłonie. - Ale Lukę cały czas jest ojcem dziecka.
- Doceniam twoją troskę, Landon, ale nie jestem przekonana. - Pocałowała maleństwo w policzek. - Mnóstwo dzieci wychowuje się bez ojców. Spójrz na Cole'a.
- Cole... - odruchowo na twarzy Landona pojawił się uśmiech. - To kolejna sprawa, o której chciałem z tobą porozmawiać.
- Cole? - Niemowlę zaczęło płakać i Reagan wstała. Pokołysała je delikatnie i ponownie usiadła.
- Tak, sądzę, że w całkiem niedalekiej przyszłości będzie miał ojca. Reagan przestała kołysać małego.
- Landon! - Otworzyła szeroko oczy. - Oświadczyłeś się jej?
Wstał i podszedł do niej, sięgnął do kieszeni i wyjął małe aksamitne pudełeczko.
- Oszczędzałem przez trzy miesiące. - Uniósł wieczko. - Został wykonany na zamówienie.
Reagan wydała stłumiony okrzyk zdumienia i przełożyła Tommy'ego na prawą rękę. Wolną ręką wzięła pudełeczko i przyglądała się pierścionkowi.
- Landon, on jest piękny.
Spojrzał na pierścionek. W środku był umieszczony pojedynczy kamień, otoczony trzema diamentami. To ułożenie miało im przypominać, że życie, które było przed nimi, będzie mocne, jeśli będą zjednoczeni z Bogiem oraz ze sobą. Odniesienie do biblijnego wersetu było bardzo wyraźne: powróz potrójny niełatwo się zerwie. Pozostałe trzy diamenty symbolizowały rodzinę, którą się staną, gdy wypowiedzą słowa przysięgi. Landon pragnął być ojcem dla Cole'a i nie było to kwestią wyłącznie zewnętrznego zobowiązania. Ale głębokim pragnieniem serca.
Spojrzał na Reagan. W jego głosie słychać było wzruszenie.
- Przyjeżdża w ten czwartek, przywozi kolejne obrazy do galerii. - Tęsknota w jego sercu była tak bezbrzeżna, że aż zapierało mu dech w piersiach. - Tak bardzo ją kocham, Reagan. Wtedy ją poproszę.
- Żeby za ciebie wyszła?
- Tak. - Ponownie spojrzał na pierścionek i zaśmiał się.
- Myślisz, że się jej spodoba?
- O rany, oczywiście, że tak. Jest piękny. - Przyglądała się mu przez chwilę, zanim zwróciła go Landonowi.
Zamknął pudełeczko i włożył je do kieszeni spodni.
- Nie jestem pewien, jak wytrwam do tej chwili.
- Nie wiedziałam, że jesteście... - wzruszyła ramionami - aż tak w sobie zakochani.
- Rozmawialiśmy już o małżeństwie, ale myślę, że jednak będzie zaskoczona.
Reagan zerknęła na Tommego, a potem na Landona.
- Zasnął, zaraz wrócę. - Odwróciła się i wyszła do przedpokoju. Gdy wróciła, zajęła swoje miejsce na sofie.
- Kari i Ryan pobierają się we wrześniu, czy tak mówiłeś wcześniej? Landon przytaknął.
- Ślub oraz przyjęcie odbędą się w domu Baxterów - rozstawią kilka namiotów i zaproszą około sto pięćdziesiąt osób. Bliscy przyjaciele i rodzina.
- Brzmi cudownie. - W jej tonie pojawiła się jakaś tęsknota. - Potem ty i Ashley. - Powoli wypuściła powietrze nosem. - Wygląda na to, że nadszedł złoty czas dla Baxterów.
Sugestia była oczywista, tęsknota za Lukiem przeszywała jej serce na wskroś. Landon przekrzywił głowę i czekał, aż Reagan podniesie wzrok.
- I omija Luke'a, tak?
- Tak. - Łzy pojawiły się na jej policzkach; otarła je grzbietem dłoni. -Przepraszam... nie planowałam tego. -Pociągnęła nosem i spojrzała mu w oczy. - Niekiedy mam wielką ochotę zadzwonić do Luke'a, żeby powiedzieć mu, że ma syna i błagać go, żeby wsiadł do najbliższego samolotu do Nowego Jorku.
- Reagan, nie dowiesz się, co zrobi Luke - Landon przerwał - dopóki mu nie powiesz.
Założyła ręce na piersiach.
- Pomódl się za mnie, dobrze? Żebym odważyła się na ten telefon. Ma prawo wiedzieć. Cokolwiek się potem wydarzy, muszę uwierzyć, że tak będzie najlepiej.
Późnym wieczorem, Landon wyglądał przez okno swojego mieszkania i przez telefon opowiadał Ashley o swoim spotkaniu z Reagan.
- Myślę, że jest już blisko. - Zmrużył mocno oczy, usiłując się skupić. Musiał walczyć ze sobą, żeby nie wspomnieć nic na temat zaręczyn. -Rozumie, że powinna powiedzieć mu o dziecku.
- To dobrze. - Jej głos był bezbarwny. - Musimy się modlić.
Landon spojrzał na kawałek nieba prześwitujący pomiędzy dwoma budynkami. Czym była ta dziwna nuta, która pobrzmiewała w głosie Ashley od paru dni?
- Dobrze się czujesz, Ashley?
- Tak. Po prostu jestem zmęczona. Przepraszam.
- Przyjeżdżasz w czwartek, nic się nie zmieniło?
- Mam już bilet.
Być może to tylko jego wyobraźnia dostrzegała coś w jej głosie. Obawy oplatały jego myśli niczym pajęczyny i musiał je zdejmować, żeby się skupić.
- Czy już wiesz, które obrazy przywieziesz?
- Jeden z Sunset Hills, przedstawiający Berta z siodłem, i dwa zupełnie nowe - jeden z dziewczynką i chłopcem, bawiącymi się przed domem Baxterów, a drugi z Cole'em, gdy siedzi na ławce pod drzewem u moich rodziców i puszcza bańki.
- Hmmm. - Oparł się o tył krzesła. - Już go widzę, Ash. Nie oddawaj go do galerii, dopóki go nie zobaczę, okay?
Zaśmiała się łagodnie, ale nawet ona sama usłyszała to dziwne napięcie w głosie.
- Jesteś zbyt miły.
- Jestem szczery. - Opuścił głowę na klatkę piersiową i wolną ręką rozmasował sobie kark. - Pytanie, czy ty jesteś szczera.
Jej wahanie było trochę za długie.
- W jakiej kwestii?
- Sam nie wiem. - Landon uniósł głowę. - Wiem tylko, że przez te lata nauczyłem się ciebie - nawet jeśli ty nie chciałaś się otworzyć - westchnął - i właśnie teraz słyszę coś w twoim głosie. Nie potrafię tego rozszyfrować, ponieważ nie widzę twoich oczu.
Znowu jej odpowiedź była szybka. Zbyt szybka.
- Wszystko jest w porządku, Landon. Naprawdę. Odpuścił sobie. Zakończyli rozmowę i pożegnali się.
Dopiero gdy się rozłączyli, coś sobie uświadomił. Ashley nie powiedziała mu, że go kocha. Po raz pierwszy od tygodni. Tak się tym przejął, że ponownie zaczął wystukiwać jej numer, ale powstrzymał się.
Cała Ashley. Pewnie się martwi, że nie stanowi dla niego odpowiedniej partii, chociaż już tyle razy jej mówił, że zależy mu na niej. Pewnie znowu ma jakieś wątpliwości. Czy coś w tym rodzaju.
Na myśl o tym uśmiechnął się, gdy odnosił telefon do kuchni. Za sześć dni znowu ją zobaczy. Sześć dni. Potem już nigdy nie będzie musiała martwić się o przyszłość, ponieważ nie będzie już dźwigała swoich wątpliwości.
Będzie nosić pierścionek, od niego.
ROZDZIAŁ 25
W środę Ashley dzwoniła do szpitala aż sześć razy, ale wyniki jeszcze nie przyszły. W końcu, późnym popołudniem, kobieta, która odebrała telefon, rozpoznała jej nazwisko.
- To pani była tutaj w zeszłym tygodniu... z Bloomington, prawda? - W jej głosie słychać było współczucie.
- Tak. - Ashley przeczesała włosy palcami. - Chciałabym poznać wyniki, jak najszybciej. Jutro... mam służbowy wyjazd.
Kobieta zawahała się.
- Zazwyczaj tego nie robimy, ale jutro pracuję od rana. Jeśli przyjdą, zadzwonię do pani.
- Dziękuję. - Ashley zauważyła, że znowu zaczyna się trząść. Te napady pojawiały się od momentu, gdy dowiedziała się o Jeanie-Claudzie. - Podać pani moją komórkę?
- Uhm... - Słychać było szelest przerzucanych papierów. - Nie trzeba, mam zapisaną.
- Czy możemy się umówić, że zadzwoni pani do mnie, nawet jeśli jutro rano nie będzie moich wyników? Zaraz gdy tylko przyjdą?
- Oczywiście. - Coś w tonie głosu kobiety powiedziało Ashley, że ona ją rozumie, jej niecierpliwe oczekiwanie na wyniki, które mogą zupełnie odmienić bieg jej życia.
W czwartkowy ranek Ashley wciąż myślała o pielęgniarce, jej gotowości do złamania protokołu, jej życzliwości. Wrzuciła walizkę i teczkę z trzema obrazami do samochodu i odwiozła
Cole'a do rodziców. Pożegnanie z nim było czulsze niż zazwyczaj, gdyż domyślała się, że następnym razem będzie już wiedziała, przynajmniej częściowo, co przyniesie przyszłość.
Ashley wsiadła do samochodu, nie obejrzawszy się za siebie. Przyjechała na lotnisko dwie godziny przed odlotem; po odprawie znalazła wolne miejsce przy wyjściu.
Telefon komórkowy przez cały czas miała w kieszeni żakietu. Była zadowolona, że nie dzwonił podczas pożegnania z Cole'em lub w drodze na lotnisko. To nie były właściwe momenty na odebranie takiej wiadomości.
Jednak teraz gdy czekała już na samolot, rozpaczliwie pragnęła poznać prawdę. Wyjęła komórkę i spojrzała na nią. Żadnych nieodebranych rozmów. Przez chwilę pomyślała, jakby cudownie było otrzymać wiadomość, że wyniki są dobre i wszystko jest w porządku.
Minęła godzina. Właśnie podano informacje o jej locie, gdy zadzwonił telefon. Gwałtownym ruchem wyjęła go z kieszeni, rzuciwszy krótkie, ukradkowe spojrzenia na otaczających ją ludzi.
Zerknęła na identyfikację numeru i poczuła serce w gardle.
Ze szpitala.
Opuściła wzrok i potarła czoło dłonią. Prywatność... potrzebowała odrobinę prywatności. Otworzyła telefon i przyłożyła go do ucha. Jej głos był cichy i nerwowy, jakby rozmowa była częścią tajnej operacji.
- Słucham?
- Ashley Baxter? - to była pielęgniarka, która pobierała jej krew.
- Tak. - Zamknęła oczy. Serce biło jej tak gwałtownie, że z trudem wydobywała z siebie słowa.
- Rozmawiałyśmy wczoraj, że jeśli przyjdą wyniki, to zadzwonię do pani. -Ton pielęgniarki był wyważony i trudny do odczytania. - Właśnie przed chwilą je otrzymałam.
Ashley nie mogła oddychać. Jej głos był łamliwy i lekko chropawy.
- Są negatywne... tak?
- Nie. - Kobieta przerwała. - Przykro mi, wynik jest pozytywny.
Kobieta ciągle mówiła, zalecała zrobienie drugiego testu, mówiła o tym, że wynik nie zawsze jest właściwy oraz że Ashley jak najszybciej powinna skonsultować się z lekarzem, żeby ustalić szczegóły dotyczące leczenia.
Ale jej słowa brzmiały jak jakieś niewyraźne mamrotanie. Ashley otworzyła szeroko oczy i omal nie wypuściła telefonu. Przy oknie nie było tak tłoczno, więc skierowała tam swoje kroki. Było jej słabo i kręciło jej się w głowie; dziwny szum wypełnił jej umysł.
Wynik był pozytywny? Badanie krwi potwierdziło istnienie wirusa HIV?
- Pani Baxter, czy pani mnie słyszy? - Głos kobiety był niewyraźny i odległy.
Ashley uświadomiła sobie, że trzyma telefon przy policzku. Podniosła go do ucha.
- Przepraszam? - Jej ciało przejęło nad nią kontrolę, gdyż serce i mózg wymeldowały się. Były zupełnie sparaliżowane, niezdolne do przyjęcia takiej prawdy, przekonane, że to tylko zły sen. Koszmar.
- Pani Baxter, czy ma pani jakiegoś lekarza, z którym może pani porozmawiać, kogoś, kto skieruje panią na drugie badanie i zaplanuje leczenie?
Czy ma lekarza? Ashley zmrużyła powieki i oparła się o okno.
- Lekarza? - Pokręciła głową. Przecież jej ojciec jest lekarzem. Przełknęła ślinę. - Tak mam lekarza.
Rozległ się komunikat mówiący o zakończeniu odprawy Lotu 27 do La Guardia.
Ashley jakby odzyskała nagle świadomość. Jeszcze chwila i spóźni się na samolot. Chciała coś powiedzieć, ale zaczęła kasłać. Po chwili znowu mogła mówić.
- Muszę... kończyć. Dziękuję. - Zatrzasnęła klapkę, schowała telefon do kieszeni i pospiesznie wróciła do bagaży. Pięć minut później zajęła swoje miejsce w samolocie, w rzędzie przy oknie, gdzie było dużo wolnego miejsca.
Czuła się tak zdruzgotana, że zupełnie nie potrafiła zebrać myśli. Teczkę z obrazami oddała stewardesie, która obiecała przechować ją w specjalnym schowku. Po czym wyłączyła telefon i oparła się o tył siedzenia.
Jest nosicielką HIV?
To zupełnie niemożliwe. Nie teraz gdy za kilka godzin ma spotkać się z Landonem na La Guardia, wieczorem świętować z nim jej powrót, rozkoszować się jego bliskością i pocałunkami.
Oddychaj... musisz oddychać.
Nakazywała sobie głębokie oddechy, ale nic nie skutkowało. Usiadła prosto i rzuciła spojrzenie w kierunku najbliższego wyjścia. Musi wyjść i zaczerpnąć haust świeżego powietrza, inaczej się udusi.
Ale już było za późno. Drzwi właśnie zamknęły się i stewardesa mówiła o bezpieczeństwie lotu oraz konieczności nałożenia maski tlenowej w chwili zmiany ciśnień. Przez krótki szalony moment, Ashley pomyślała o tym, żeby natychmiast wyrwać maskę z panelu, który miała nad głową i zachłysnąć się powietrzem, zanim zemdleje.
Oddychaj. Oddychaj. Pospiesz się!
Wzięła wdech, ale kabina zdawała się być wypełniona czymś gęstym i zatęchłym, co zatykało jej gardło. Zrozumiała, co się dzieje. Jej płuca nie były w stanie przyjąć powietrza. Ogarnęło ją przerażenie i zacisnęła mocno dłonie na podłokietnikach.
- Pomóż mi. - Jej szept gubił się w szumie pędzącego powietrza i huku silników samolotu. - Boże, pomóż mi.
Jej ciało wiodło ją wprost ku napadowi paniki, który nakazywał jej zerwać się na równe nogi i rzucić się przez rząd foteli do wyjścia.
- Boże... - Zamknęła oczy i zawroty głowy nasiliły się. Silniki odrzutowca huczały i samolot zaczął kołować po pasie startowym. Szybciej... szybciej... szybciej...
- Nie mogę oddychać. - Jej słowa były prawie niesłyszalne, gdyż brakowało jej powietrza. - Boże, muszę wysiąść. Inaczej umrę.
Nagły przebłysk świadomości. Raz już miała taki atak. Gdy miała dwanaście lat, na początku szkoły średniej, gdy koleżanki usunęły ją ze swojego kręgu, gdyż nie plotkowała i nie chichotała jak inne dziewczynki.
Leżała w łóżku; nagle, bez żadnego ostrzeżenia serce skoczyło jej do gardła. W skroniach czuła jego łomot i nie mogła oddychać. Zupełnie jak teraz.
Ashley złapała trzy gwałtowne wdechy, żaden z nich nie sprostał jej głodowi tlenu. Widziała siebie jako małą dziewczynkę. Śmiertelnie przerażona, zawsze biegła do ojca, a on przywracał jej bezpieczeństwo.
Szum w skroniach nasilał się, gdy próbowała zebrać myśli. Co wtedy mówił jej ojciec? Zrób wydech. Jej płuca stały się ciężkie jak ołów, sztywne i niezdolne do współpracy. Samolot wzbijał się do góry, podczas gdy ona rozpaczliwie pragnęła wysiąść.
Zamknęła oczy, zacisnęła wargi i wypuściła powietrze. Z jej ust wydobył się nikły strumień, który nieco ją uspokoił.
Otworzyła oczy i spojrzała na swoje ręce. Znowu wypuściła powietrze. I tak raz po raz; nie próbowała nawet wziąć wdechu. Po jej żyłach rozpłynęła się kolejna dawka spokoju. Zrozumiała, że jest w stanie hiperwentylacji. Oczywiście.
W obliczu straszliwej prawdy o jej życiu wpadła w panikę, przerażona, zaczęła głęboko oddychać, nie wydychając powietrza.
Co jeszcze mówił jej ojciec? Oddychaj przez nos. Powoli i spokojnie, przez nos. Rozszerzyła nozdrza, wciągnęła trochę powietrza i poczuła odpowiedź płuc.
Jeszcze raz zacisnęła usta i zrobiła wydech, tym razem dłuższy. Wolniejszy. Po dziesięciu minutach poczuła, że jej ciało zaczyna odzyskiwać kontrolę. Ale nie jej umysł, nie jej serce i dusza. Była nosicielką HIV. Im więcej myśli przepływało przez jej głowę, tym więcej znaczeń w nią zapadało, pozostawiając ją obolałą i pokonaną. Przynajmniej panika ustała i chociaż jej palce ciągle drżały, mogła oddychać. Już nie pragnęła wysiąść z samolotu.
Boże, daj mi jakieś oparcie.
Wyjrzała przez okno i zmrużyła oczy na widok olśniewającego błękitu rozciągającego się ponad pasmem kłębiastych cumulusów. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, ale wiedziała, że Bóg ma plany co do jej życia, dobre plany. Może nie zupełnie takie, jakie miała ona, ale jednak dobre. Cokolwiek się wydarzy.
W ciągu kilku ostatnich dni szukała w internecie informacji na temat HIV. To, co znalazła, było bardziej pokrzepiające, niż się spodziewała. Wynik pozytywny nie oznaczał obecnie wyroku śmierci. Lekarze mogli wiele zrobić -gwiazda koszykówki, Magie Johnson, był tego dowodem.
W czasie oczekiwania na wynik, czasie, który udało się jej jakoś przetrwać, poznała ostatnie dane, które rzucały promyk nadziei: 10 procent zarażonych wirusem HIV zachorowało na AIDS, a spośród tych, u których rozwinął się AIDS, umierało 10 procent. Leczenie kosztowało obecnie mniej niż kiedykolwiek - kilkaset dolarów rocznie.
Bez względu na cenę i zmiany w jej stylu życia, będzie walczyć o swoje zdrowie i szczęście. Dla Cole'a. Oczywiście badanie krwi w jego przypadku było konieczne, chociaż na jednej ze stron wyczytała, że gdyby był zarażony, to wirus zostałby wykryty już podczas narodzin. Jednak chciała mieć pewność.
Życie dzielone z Cole'em to wszystko, co obecnie miała, gdyż angażowanie w ten koszmar Landona po prostu nie wchodziło w rachubę. Wyjście za niego pociągałoby za sobą kontakty fizyczne, co niestety niosłoby ryzyko zakażenia. Zawsze uważała, że Landon zasługuje na kogoś lepszego niż ona, i nigdy jeszcze to poczucie nie było aż tak realne.
Ashley zmrużyła oczy i po raz kolejny wypuściła powietrze. Panika zniknęła, ale w jej miejsce pojawił się smutek, bardziej bezbrzeżny niż ocean. Dawno temu Kari powiedziała jej coś o miłości, i ta definicja pozostała w jej sercu: „Miłość to decyzja". Decyzja, która niekiedy wiąże się z trudnymi wyborami. Teraz to zrozumiała.
Kochała Landona. Rozstanie z nim będzie najtrudniejszą decyzją w jej życiu.
Przyleci do Nowego Jorku i spotka się z nim. Powie mu o wynikach testów, przeprosi i będzie nalegać, aby ze sobą zerwali. Pożegna się z nim, nawet gdyby to miało ją zabić, a potem zaniesie swoje obrazy do galerii i wyjaśni, że z powodów osobistych nie będzie brała udziału w jesiennej wystawie.
To wszystko czekało ją po wylądowaniu na La Guardia. Nagle dotarło do niej, że nie chce już opuszczać pokładu samolotu.
Wolałaby raczej zostać na nim już na zawsze.
W chwili gdy tylko Ashley wyszła z samolotu, Landon wiedział już, że coś jest nie tak.
Podeszła do niego i przytuliła się. A nawet pocałowała go, ale nie tak jak ostatnim razem. Gdy ją o to zapytał, lekceważąco wzruszyła ramionami i zrzuciła winę na przemęczenie. Zjedli szybki lunch, a potem pojechali do jej hotelu.
Miał nadzieję, że napiją się razem mrożonej herbaty w jednej z pobliskich kawiarni. Ale Ashley przeprosiła go, tłumacząc, że ma jeszcze trochę pracy, musi trochę się przespać i przygotować do jutrzejszego spotkania w galerii.
Zanim poszła do pokoju, pokazała mu swoje najnowsze obrazy. Robiły niesamowite wrażenie. Landon prawie że nie mógł uwierzyć, że to się dzieje. Że jej obrazy są wystawiane w jednej z nowojorskich galerii, której właściciele są kompletnie zakochani w Ashley.
Wcale się im nie dziwił.
Noc była długa, podobnie jak kolejny dzień.
Tuż przed siódmą, w piątkowy wieczór, Landon zajął miejsce w holu Hyatt, tuż obok stojącej aranżacji kwiatowej i utkwił wzrok w rzędzie wind. Galeria mieściła się nieopodal hotelu, więc tym razem jej właściciele umówili się z Ashley w tym miejscu. Wczoraj, gdy rozmawiał z nią na temat dzisiejszej kolacji, uzgodnili, że hotelowa restauracja będzie najlepsza.
Poza tym znajdowała się naprzeciwko Central Parku.
Jeśli wszystko ułoży się tak, jak oczekiwał, miał także plany na wieczór po kolacji. Romantyczny spacer w południowej części parku, gdzie uliczkami jeździły konne powozy. Zajmą miejsce w jednym z nich, przytuleni do siebie spędzą razem kolejną godzinę - podziwiając park skąpany w poświacie księżyca, rozmawiając o planach związanych ze ślubem, snując marzenia o wspólnej przyszłości.
Przyszłości, która jeszcze rok temu wydawała się mu nierealna.
Spojrzał na zegarek i zmienił pozycję.
Okazja była niezwykła, więc w sklepie przy Fifth Avenue kupił sobie czarne płócienne spodnie i koszulę z krótkim rękawem, koloru bladoniebieskiego.
Pierścionek schował do kieszeni.
Jego myśli pędziły z prędkością światła, gdy wpatrywał się w windy. Być może powinni zamieszkać w Nowym Jorku. Walka z ogniem w FDNY zaczęła wchodzić mu w krew, dokładnie tak jak mówił Jalen. Rany po stracie najbliższego przyjaciela powoli się zabliźniały. W zeszłym tygodniu miał dwa wezwania, dachowanie oraz gaszenie pożaru, i nadzorował akcję porządkową, ani razu nie myśląc, że robi to na cześć Jalena, podtrzymując jego pamięć.
Nie, ostatnio pracował dla siebie, rozkoszował się rozgorączkowaniem, które było zupełnie inne w tym siedmio-milionowym mieście. Mieście, które bardzo potrzebowało strażaków, gdzie każde wezwanie mogło oznaczać walkę na śmierć i życie. A teraz zaoferowano mu jeszcze szkolenie na kapitana...
Odnosił wrażenie, że w przyszłości w Nowym Jorku dostrzega palec Boży.
Drzwi jednej z wind otworzyły się i pojawiła się Ashley. Na jej widok wyrwało mu się stłumione westchnienie. Jej jedwabisty strój - szary top bez rękawów i czarne spodnie - sprawiał wrażenie tak zwiewnego. Wyglądała olśniewająco; mijający ją ludzie oglądali się za nią. Jego koledzy z jednostki uważali, że jest podobna do Winony Ryder, i tak było. Ale w jej oczach była niesamowita i pełna miłości głębia, jakiej nie widział u nikogo.
Zauważyła go i uśmiechnęła się. Idąc ku niemu, kurczowo przyciskała do boku małą torebkę. Sięgnął do kieszeni i poczuł aksamitne pudełeczko.
Panie, pobłogosław ten wieczór. Uczyń go tak szczególnym, aby na zawsze pozostał w naszych myślach.
Gdy już była przy nim, objęła go za szyję i przytuliła się do niego.
- Cześć. - Cofnęła się i znowu się uśmiechnęła.
- Cześć. - W jej oczach dostrzegł odrobinę żalu, a może lęku, która zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, więc odsunął od siebie tę myśl. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie. - Powiesz mi, co się wydarzyło?
- Dzisiaj? W galerii? - Jej oczy błyszczały, jednakże malowało się w nich dziwne zmęczenie. - Poszło wspaniale. Nowe obrazy podobały się im.
- A ty obiecałaś im kolejne trzy za parę tygodni, prawda?
I znowu to samo - coś dziwnego błysnęło w jej oczach, coś, co już widział. Smutek, być może. Ale dlaczego miałaby być smutna? Przecież właśnie spełniały się jej marzenia, jak w jakimś magicznym śnie.
Gdy nic nie odpowiedziała, przekrzywił głowę.
- Nie zamierzasz czekać aż do jesieni, prawda? Zagryzła wargę i opuściła wzrok.
- Nie wiem.
- Hej. - Opuszkami palców uniósł do góry jej podbródek. - Musisz tutaj wrócić znacznie wcześniej. - Jej bliskość działała na niego tak odurzająco. Pochylił się i pocałował ją, bez pośpiechu, z namiętnością, która była czymś więcej niż tylko pragnieniem. - Tęskniłem za tobą, Ash.
- Ja też. - Zamknęła oczy i tym razem musnęła jego usta swoimi ustami. To trwało krótko, ale dało mu pewność, że ona kocha go tak samo jak on ją.
Cofnął się i bacznie się jej przyglądał.
- Wyglądasz tak cudownie.
- Ty też. - Szepnęła i uniosła brwi, gdy obejmowała wzrokiem jego nowe ubranie. - Ładnie.
- Dzięki - uśmiechnął się i wskazał na restaurację. - Zarezerwowałem stolik.
Odszukał dłoń Ashley i poprowadził ją przez hol. Na miejscu panował lekki półmrok, na każdym stoliku stały świece. Szef sali zaprowadził ich do boksu w zacisznym miejscu, z wysokimi skórzanymi oparciami. Kilka miejsc dalej, pianista grał akurat jeden z romantycznych utworów Lionela Ritchie.
Usiedli naprzeciwko siebie, po czym każde z nich przejrzało menu. Landon był zbyt podekscytowany, żeby cokolwiek zjeść, ale nie chciał zdradzić niespodzianki. Przestudiował kartę i spojrzał na Ashley. Ich oczy spotkały się.
- Głodna?
Przez chwilę wyglądało na to, że chciała potrząsnąć głową, ale wtedy przytaknęła.
- Oczywiście.
Podczas kolacji rozmawiali o galerii i przełomie w opadach, który przyniósł Manhattanowi cudowną pogodę. Landon zapytał o panieński wieczór Kari, i Ashley opowiedziała mu o szczegółach, o tym, że były tam wszystkie jej siostry, i że goście nalegali, aby Kari opowiedziała jeszcze raz, jak poznała Ryana i zakochała się w nim.
- Gdy przyjęcie się skończyło, wszystkie cztery przeglądałyśmy prezenty Kari, siedziałyśmy do późna i rozmawiałyśmy na różne tematy.
- Tego jednego akurat byłem pewien. - Landon oderwał kawałek bułki i włożył go do ust.
- Czego? - Ashley przyglądała się mu sponad szklanki mrożonej herbaty. Skończył przeżuwać i przełknął bułkę.
- Ze wszystkie cztery skończycie jako dobre przyjaciółki. - Wiedział, że jego oczy błyszczą. Cudowna chwila była coraz bliżej. Postanowił, że gdy tylko kelner zabierze talerze, on sięgnie po pierścionek.
Skupił się na rozmowie.
- Pamiętam, jak mówiłaś, że Brooke nie troszczy się o ciebie ani o Kari czy też Erin. Że pomiędzy wami wszystkimi brakuje więzi. - Czuł, że kąciki jego ust unoszą się. - Ale wy, Baxterowie, zbyt bardzo się kochacie, żeby żyć z dala od siebie.
- Właśnie dlatego odejście Luke'a zabija nas. - Zmrużyła oczy. - Nas wszystkich.
Landon wyciągnął rękę ponad stołem i dotknął jej dłoni.
- Domyślasz się, co będzie dalej, prawda? Pogładziła kciukiem jego dłoń i spojrzała mu głęboko w oczy.
- Co?
Znowu poczuł ten dziwny ciężar. Coś było nie tak. Ale wkrótce wszystko się zmieni, i będzie lepiej niż kiedykolwiek, dla obydwojga. Wtedy ten przelotny smutek na zawsze zginie z oczu Ashley.
Zebrał myśli.
- Reagan zadzwoni do Luke'a. - Zawahał się. - Wtedy on przyjedzie do niej i zakochają się w sobie na nowo. Po czym on wróci do waszych rodziców i wszystko naprawi. On, Reagan i ich synek.
Uśmiechnęła się.
- Brzmi jak dobra powieść.
- Dokładnie tak jak w rodzinie Baxterów. - Landon zaśmiał się. - Bez względu na bezdroża i zakręty, po których wiedzie ścieżka życia, zakończenie zawsze jest dobre. - Zawahał się. - Spójrz na Maddie.
- Tak. - Ashley zbliżyła do ust jego palce i pocałowała je. Nie spuszczała z niego wzroku. - Zakończenie zawsze nadchodzi, ale nie dla wszystkich jest takie samo.
Landon mrugnął. Dlaczego ma wrażenie, że mówią zagadkami? Wplótł swoje palce w jej palce i opowiedział jej o spotkaniu z Reagan.
- Tym razem będzie dobre dla wszystkich, Ash. Nie takie jak wszyscy myśleli, że może być, ale takie, w które wszyscy wierzyli jeszcze rok temu.
Kelnerka zabrała talerze po kolacji i przyniosła deser. Gdy już byli sami, Landon uwolnił swoją rękę i sięgnął do kieszeni. Trzymał ją tam przed dłuższą chwilę; jego palce oplatały małe aksamitne pudełeczko, jego oczy były zniewolone jej spojrzeniem.
Gdy w końcu się odezwał, jego głos był przepełniony emocjami, głębszymi, innymi od tych, które znał.
- Ashley, chciałabym cię o coś zapytać.
Po czym, zanim ona otworzyła usta i zdążyła powiedzieć kolejne słowo, wyjął pudełeczko z kieszeni i położył na stoliku, tak żeby widzieli go obydwoje. Nawet w blasku płonącej świecy, Landon zauważył, że Ashley pobladła. Widział malujące się na jej twarzy zaskoczenie, które przerodziło się w niepokój, a potem w całkowite przerażenie. I po raz pierwszy od chwili gdy zamówił pierścionek, zastanowił się nad czymś, o czym wcześniej nawet nie pomyślał.
A jeśli ona powie „nie"?
ROZDZIAŁ 26
Przez cały wieczór Ashley zachowywała spokój.
Gdy wyszła z windy i zobaczyła Landona, przystojnego mężczyznę, wyglądającego niczym model z okładki kalendarza. Gdy podeszła bliżej i wdychała zapach jego wody kolońskiej oraz jego delikatny, miętowy oddech. Chwilę potem, gdy się pocałowali. Nawet podczas kolacji nie traciła spokoju, gdy wiedziała, że nadchodzi chwila prawdy i pozostała im jeszcze niecała godzina wzajemnego cieszenia się sobą. Niecała godzina.
Która będzie musiała wystarczyć jej już na zawsze.
Cały ten czas walczyła, aby się nie załamać, cieszyć się wieczorem, który z nim spędzała, gdyż był ich ostatnim. Ale gdy Landon wyjął aksamitne pudełeczko, grunt osunął jej się spod nóg. Płomień rozpalił jej policzki, a potem poczuła, że krew odpływa jej z twarzy i szyi.
- Landon... - Jego imię zabrzmiało jak zduszony krzyk, błaganie o pomoc. Spojrzała na aksamitne pudełeczko i potrząsnęła głową. - Co ty robisz?
Na jego twarzy rozlało się rozczarowanie, a ona czuła się okropnie, rujnując ten wieczór. Razem z wszystkim, co pozytywny wynik badań miał jej odebrać w nadchodzących latach, najpierw zażądał tego wieczoru. Tej cudownej chwili.
- Ashley, ja...
Przerwał i zacisnął usta. Zamiast mówić dalej, otworzył pudełeczko i podniósł je do góry, tak żeby mogła zobaczyć, co znajdowało się w środku. Wstrzymała oddech. To był pierścionek - zaręczynowy pierścionek. Pojedynczy diament otoczony trzema mniejszymi, a wszystko to oprawione w olśniewające białe złoto. Pierścionek, jakiego jeszcze nigdy nie widziała.
Wyciągnęła rękę, opuszkami palców dotknęła kamieni i potrząsnęła głową, nie do końca świadomie. Podniosła wzrok i spojrzała na Landona; tak bardzo było jej przykro z powodu bólu, który zobaczyła na jego twarzy, mieszaniny nieskrywanego zakłopotania, frustracji i gniewu.
Jej oczy wypełniły się łzami i zanim zdążyła je powstrzymać, zaczęły spływać po jej policzkach.
- Landon, ja nie mogę...
Wtedy wstał, trzymając pudełeczko, obszedł stolik i usiadł obok niej.
- Ashley, nawet cię jeszcze nie poprosiłem. - Jego głos przeszedł w pełen napięcia szept, dręczony pytaniami, które bał się nawet zadać. Postawił pudełeczko na stole i ukrył twarz w dłoniach. - Planowałem to od miesięcy. -Przełknął ślinę, ale wciąż miał ściśnięty, prawie zrozpaczony głos. – Ostatnim razem gdy rozmawialiśmy, powiedziałem ci, że powinniśmy się pobrać, a ty... ty nie zaprzeczyłaś.
- Landon... - Pochyliła się do przodu, tak iż twarzą oparła się o jego dłonie, i wtedy rozpłakała się jeszcze bardziej. Zamknęła oczy.
Panie ratuj mnie. Ja tego nie zniosę. Nadszedł czas na powiedzenie prawdy.
- Ashley, to normalne, że się denerwujesz. Być może to za szybko. Pomyślałem tylko, że możemy już postanowić, że gdy ja... - Musiał zrozumieć jej milczenie jako zgodę.
- Przestań. - Otworzyła oczy i podniosła głowę. Przez dłuższą chwilę przyglądała się bacznie jego twarzy, malującym się na niej uczuciom. Musiał wiedzieć, zanim zaczął to wszystko analizować, że nie była pewna swoich uczuć co do niego lub życia, które mieliby dzielić razem. Przesunęła dłonie i ich palce splotły się luźno.
- Ashley... - Na jego twarzy malowało się napięcie i ból, większe być może od tych, które widziała u niego 11 września, zanim wsiadł do autobusu odjeżdżającego do Nowego Jorku. - O co chodzi? Co ja takiego zrobiłem?
- Nie ty, Landon. Kocham cię nad życie. - Delikatnie ścisnęła jego palce i walczyła ze sobą, aby nie rzucić się w jego ramiona i nie wypłakać smutku, który w niej eksplodował. - To ja. - Zacisnęła szczękę. Im prościej przekaże mu tę wiadomość, tym lepiej. - Coś się wydarzyło.
- Co? - Pudełeczko z pierścionkiem wciąż leżało na stole, zimne i nietknięte. - Cokolwiek to jest, poradzimy sobie.
Łzy jeszcze bardziej cisnęły jej się do oczu. Pokręciła głową i pociągnęła nosem. Potok łez, większy nawet od wodospadu Niagara, gromadził się przed drzwiami jej serca. Jeśli się nie pośpieszy, wszystko to, co chce powiedzieć, straci sens. Na chwilę zamknęła mocno oczy i wstrzymała oddech. Potem -podobnie jak w samolocie - wypuściła powietrze przez zaciśnięte usta. Teraz mogła spojrzeć mu w oczy.
- Powiedz mi, Ashley. - Powolnym ruchem uwolnił jedną ze swoich dłoni, wziął z jej kolan lnianą serwetkę i jednym z rogów otarł łzy z jej twarzy. Po czym odłożył serwetkę, pochylił się do przodu i pocałunkami zebrał łzy z jej oczu, najpierw z jednego, a potem z drugiego.
Ashley chłonęła jego dotyk, ale tylko przez krótką chwilę. Gdy jego dłoń znowu odnalazła jej palce, zesztywniała i wyprostowała się. Dłuższe zwlekanie nie miało sensu, ale nie wiedziała, jak to powiedzieć.
Od czego zacząć.
Landon spojrzał jej w oczy i spróbował jeszcze raz.
- Znam twoje najmocniejsze i najsłabsze punkty, Ash. Cokolwiek to jest, po prostu powiedz.
Przygotowywała się do tej chwili od momentu, gdy ponad dwadzieścia cztery godziny temu otrzymała wiadomość. Domyślała się, że gdy mu o tym powie, będzie nalegał, aby nie zrywali łączących ich więzi. Ale podtrzymywali je, być może poprzez przyjaźń - a nawet zaręczyny - tak, aby mogli spotykać się przynajmniej raz na jakiś czas.
Ale ona podjęła decyzję. Landon był życzliwy, młody i niesamowicie atrakcyjny. Nie mógł marnować dla niej swojego życia, gdy przed nimi nie było wspólnej przyszłości.
Powoli wciągnęła powietrze i wstrzymała oddech. Jej serce biło jak szalone, ale miało prawo. Cokolwiek nastąpi potem, musi mu powiedzieć.
- Kilka dni temu - spojrzała mu w oczy - zadzwoniła do mnie kobieta z Paryża. Powiedziała... że została poproszona przez lekarza, aby skontaktowała się z osobami z listy.
W oczach Landona widoczne było zakłopotanie.
- Z Paryża?
- Landon... - kręciło się jej w głowie. Zacisnęła mocniej palce, dodając sobie odwagi. - Jean-Claude umiera na AIDS.
Przez jego twarz przemknęła cała gama uczuć: przerażenie... niedowierzanie... strach... a na końcu nadzieja.
- Minęły już całe lata od...
- Landon. - Spuściła wzrok. Z jego oczu przebijała taka dobroć i głębia; potrzebowała kilku sekund, żeby móc kontynuować. Gdy podniosła oczy, obraz rozmywały świeże łzy. - W zeszłym tygodniu zrobiłam badania. -Milczenie, które nastąpiło było najdłuższe w jej życiu.
- I... - Teraz w jego głosie słychać było tylko jedno. Zupełnie nagi lęk, bezbrzeżny.
- Wynik jest pozytywny.
A więc. Powiedziała to, i już nic nie będzie takie samo. Opuściła podbródek i zatrzymała wzrok na ich złączonych dłoniach. Gdy ponownie przemówiła, jej głos był zupełnie rozbity, sama ledwie go rozpoznała.
- Tak mi przykro, Landon.
Przez kilka sekund nic nie mówił. A potem pojawił się potok słów, zupełnie jakby zadawaniem pytań i szukaniem odpowiedzi, mógł odmienić całą sytuację.
- Badania nie zawsze są wiarygodne, Ashley. Gdzie je robiłaś? Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, miał już własną odpowiedź.
- Miejsce jest bez znaczenia. Pomyłki się zdarzają. Poza tym, nawet jeśli wynik jest pozytywny, obecnie istnieje tyle opcji. Leki... medycyna. To nie tak jak kiedyś, wiesz o tym, Ashley, prawda?
- Proszę, Landon. - Uwolniła jedną rękę i dotknęła nią jego twarzy. Jej palce przesuwały się wzdłuż zarysu jego kości policzkowych, szczęki, ucząc się go na pamięć. - To koniec. - Łzy spływały po jej policzkach. - Bóg chce, abym szła dalej, wróciła do Cole'a i podjęła leczenie. - Ból dławił ją w gardle. - Muszę pozwolić ci odejść.
- Nie! - W jego głosie słychać było gniew. - Chcę cię poślubić, Ashley. Znajdziemy jakieś wyjście, musimy, wszystko inne jest nieważne.
Położyła rękę na kolanie. Gdy myślała o tej rozmowie, wyobrażała sobie mnóstwo rzeczy. Że powie jej, że to jakaś pomyłka, będzie nalegał, żeby powtórzyła badania; zapewniał, że ciągle mu na niej zależy, że pragnie jej w swoim życiu nawet jeśli jest chora.
Ale zupełnie nie spodziewała się oświadczyn.
Mijały sekundy, a ona wpatrywała się w niego, napełniając nim wszystkie swoje zmysły. Zdumiona. Zachwycona prawdą o nim. Ale jego dobroć jeszcze bardziej utwierdziła ją w podjętej wcześniej decyzji. Mężczyzna taki jak Landon zasługiwał na cudowne życie, zdrową żonę i jasną przyszłość, rozciągającą się przed nimi, na kobietę bez obrzydliwej przeszłości, która obdarzy go dziećmi i życiem pełnym szczęścia.
- Ashley, o czym myślisz? - W jego głosie znowu pobrzmiewał lęk. - Nie obchodzą mnie te wyniki.
Zamknęła oczy, a gdy je otworzyła, poczuła się spokojniejsza. Podjęła tę decyzję, gdy tylko dowiedziała się o Jeanie-Claudzie. Teraz potrzebowali jakiegoś miejsca, w którym mogliby się pożegnać.
Spojrzała na niego.
- Czy możemy stąd wyjść?
Landon przełknął ślinę i otworzył szerzej oczy. Wrócił na swoje miejsce, wyciągnął kartę kredytową i położył ją na krawędzi stołu. Milczeli, gdy kelner podawał mu potwierdzenie transakcji.
Landon podpisał potwierdzenie, wstał i wyciągnął rękę po dłoń Ashley. Zanim wyszli, zabrał aksamitne pudełeczko ze stolika, zamknął jego wieczko i schował je do kieszeni. Nie musiała pytać, jak się czuje. Cierpienie było wypisane na jego twarzy, krzyczało z jego oczu.
To, co mu dzisiaj powiedziała, zmiażdżyło go. Lecz to, co ich czekało, wydawało się jeszcze gorsze.
Gdy znaleźli się w hotelowym holu, odwrócił się do niej i spojrzał jej w oczy.
- Dokąd?
- Hol, obok mojego pokoju. - Mrugnęła. - Musimy być sami.
W milczeniu, trzymając się za ręce, wjechali windą na osiemdziesiąte piętro. Gdy tylko znaleźli zaciszne i odosobnione miejsce, zwróciła się do niego twarzą.
- Landon, to koniec. Ze wszystkim.
Przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, dwa razy otworzył usta, jakby chciał zaprotestować. W końcu znowu sięgnął po jej dłoń.
- Ashley, to szaleństwo. Kocham cię od kiedy sięgam pamięcią. - Utkwił w niej wzrok, błagając o zrozumienie.
- Badanie krwi tego nie zmieni.
Miała ochotę wybuchnąć płaczem i krzyczeć, przyciągnąć go do siebie i powiedzieć mu, że jej uczucia także się nie zmieniły. Ale to jeszcze bardziej utrudniłoby ich rozstanie. „Miłość jest decyzją". Słowa te pobrzmiewały w jej umyśle jak piosenka, której nie można zapomnieć. Kochała Lando-na i nie mogła pozostawić tej sytuacji nierozwiązanej.
Wolną ręką objęła jego ramię; w jej spojrzeniu była szczerość i niezłomność.
- Dla mnie zmieniło.
Szukał potwierdzenia w jej twarzy, w oczach.
- Ashley... - Małe kropelki potu pokryły jego czoło.
- To niesprawiedliwe. Ty mnie kochasz... wiesz, że mnie kochasz. Jej głos przeszedł w urywany szept.
- Kocham cię. Ale Bóg chce, żebym pozwoliła ci odejść.
- Zagryzła wargę, żeby powstrzymać drżenie ust. - Już czas, Landon, to wszystko. - Przeniosła dłoń z jego ramienia na policzek, a potem zanurzyła ją w jego ciemnych włosach i przyciągnęła go do siebie. Ustami musnęła jego policzek i wargi, po czym cofnęła się.
- Panikujesz, Ashley. - Jego oczy wyrażały głębokie pragnienie. -Zajmiemy się tym, krok po kroku. Poradzę sobie, Ash. Daj mi szansę.
Wtedy podeszła bliżej i pozwoliła, aby ją objął, wyrażając tym wszystko, czego nie potrafili wypowiedzieć słowami. Tulił ją ze wszystkich sił, błagając, aby pozwoliła sobie pomóc, ale jej ciało pozostawało sztywne i nieugięte. Nic nie mogło zmienić jej decyzji.
Tak wielka była jej miłość do niego.
- Landon. - Rozdzielili się; Ashley powstrzymała kolejną falę łez. - Gdy jutro wyjadę, nie dzwoń do mnie, nie szukaj mnie. - Utkwiła w nim wzrok, ignorując łkanie, które wyrywało się z jej duszy. - Uszanuj to, proszę.
Wsunął rękę do kieszeni; domyślała się, że szukał aksamitnego pudełeczka. W jego oczach lśniły łzy - łzy, których tam nie było, nawet gdy wrócił ze Strefy Zero po odnalezieniu Jalena.
Po dłuższej chwili, głęboko wciągnął powietrze i przeniknął ją wzrokiem.
- Jeśli potrzebujesz czasu, dam ci go. - Wziął ją za ręce, po czym pocałował ją na pożegnanie. Nie mógł złapać tchu, gdy znowu odnalazł jej wzrok i przemówił do najgłębszych zakamarków jej duszy. - Pozwolę ci odejść, Ash, ale tylko na trochę. Dopóki nie złapiesz oddechu. Ale pewnego dnia... pewnego dnia wrócę do ciebie, i wtedy już będziesz wiedziała.
Chciała się nie zgodzić, przekonać go, żeby przestał tak myśleć, gdyż to zrani ich obydwoje, gdy tak się nie stanie. Ale nie potrafiła temu zaprzeczyć. Przełknęła ślinę.
- Co będę wiedziała?
Jego oczy błyszczały i Ashley żałowała, że nie może zatrzymać tego momentu, rozstawić swoich sztalug i uchwycić na czystym płótnie jego spojrzenia, na wypadek gdyby to była ich ostatnia wspólnie spędzona chwila.
- Będziesz wiedziała, co naprawdę mówi ci Bóg.
Ashley stała nieruchomo, gdy Landon odwrócił się i szedł w kierunku windy. Nacisnął guzik, odwrócił się, oparł ramieniem o ścianę i nie spuszczał z niej wzroku. Gdy drzwi się otworzyły, wyszeptał bezgłośne „kocham cię". I zniknął.
Ashley cofnęła się i opadła powoli na wyściełane krzesło. Nie mogła ustać już ani chwili dłużej pod naporem smutku przepełniającego jej serce. Ukryła głowę w dłoniach i uwolniła łzy, które w niej wzbierały.
Chciało się jej krzyczeć, przeklinać to, co ją spotkało, właśnie teraz gdy zaczęło się jej układać w życiu. Wtedy też - po raz pierwszy tego wieczoru -dotarła do niej cała prawda o planach Landona. Kupił jej pierścionek zaręczynowy! Zamierzał się jej oświadczyć i gdyby nie rozmawiała z Marie z Paryża, ten wieczór stałby się najcudowniejszym wieczorem w jej życiu.
Teraz całowaliby się, śmiali i podziwiali jej pierścionek. W blasku świec rozmawialiby o dacie ślubu i ogłoszeniu zaręczyn swoim rodzinom. A szczególnie Cole'owi.
Jakoś udało się jej wstać i wrócić do pokoju. Myśli o jej synku nasiliły żal i łzy. Landon był jego najlepszym przyjacielem. Jej złe wybory z Paryża pozbawiły Cole'a możliwości posiadania ojca, możliwości normalnego życia. Być może ceną będzie także życie jego matki. A nawet jego własne. Boże, to zbyt straszne. Nie przeżyję tego.
Wzięła trzy głębokie wdechy i ostatkiem sił powstrzymała konwulsje, rozrywające jej klatkę piersiową. Łzy wciąż spływały po jej twarzy, ale podniosła wzrok i spojrzała w okno; odnalazła kawałek nieba i uchwyciła się go wzrokiem. Tam był Bóg. Chociaż było jej bardzo ciężko, a przyszłość przerażała ją, postąpiła słusznie. Tak jak chciał Bóg.
Kochała Landona tak bardzo, że pozwoliła mu odejść, a teraz Bóg wskaże jej dalszą drogę i pomoże jej poukładać życie. Nie opuści jej, gdyż tak obiecał w Biblii - że zna plany, które ma w stosunku do jej życia, i że wyprowadzi dobro z całej tej sytuacji. Nawet jeśli dowody na to zobaczy dopiero w niebie.
Stopniowo jej łzy ustawały. Jakaś część niej samej pragnęła gorąco zadzwonić do Landona, żeby powiedzieć mu, że się myliła i że oczywiście mówi mu „tak" i chce za niego wyjść. Ale nakazała sobie, że musi być silna, że musi trwać przy podjętej decyzji. Tylko Bóg wiedział, co ją czeka, i przeprowadzi ją przez to wszystko.
Położyła się do łóżka przed dziesiątą i wtedy zaskoczyło ją, że pomimo ogarniającego ją smutku, który miażdżył ją i przytłaczał, pomimo lęku przed przyszłością, jej serce nie było złamane, tak jak przewidywała. Tam gdzie niegdyś było jej serce, wyczuwała ziejącą pustką dziurę. Zimną i mroczną nicość.
I w jednej chwili zrozumiała dlaczego.
Gdy Landon odszedł, zabrał ze sobą coś więcej niż tylko jej nadzieje i pragnienia. Coś więcej niż tylko marzenia o przyszłości, którą miała z nim dzielić. Zabrał coś, co od zawsze należało do niego.
Zabrał jej serce.
ROZDZIAŁ 27
Luke miał już plecak na ramieniu i był za drzwiami, gdy zadzwonił telefon. Zerknął za siebie i pomyślał o automatycznej sekretarce. Czasami jednak o tak wczesnej porze dzwonił jego szef ze studenckiej kantyny, żeby zapytać, czy nie chce sobie dorobić. Pieniądze już się kończyły, a ponieważ dzisiaj miał wolne, wrócił i podniósł słuchawkę.
- Słucham?
- Luke... to ja, Ashley.
- Cześć. - Zerknął na zegarek i starał się być cierpliwy. - O co chodzi? -Oprócz matki, tylko Ashley utrzymywała z nim w miarę stały kontakt. Lipiec już minął, a oni nie widzieli się od paru tygodni. Ashley nie powinna być zszokowana jego wyglądem, nie będzie przewracać oczami na widok jego długich włosów i brody, tak jak zrobiła to Brooke.
Ashley wiedziała dobrze, co to znaczy być odszczepieńcem Baxterów, wbrew naturze całej rodziny.
- Luke, musimy porozmawiać. - Jej głos był wyjątkowo poważny. - O której kończysz zajęcia?
Luke zmrużył oczy.
- Wpadłem w jakieś tarapaty?
- Nie. Przepraszam. - Pomiędzy jej słowami wyczuł współczucie. Westchnęła ciężko. - Po prostu musimy porozmawiać.
- O pierwszej. - W głowie Luke'a pojawił się natłok myśli. Czy coś było nie tak z Maddie? Kilka tygodni temu Ashley powiedziała mu, że wszystko z nią w porządku. Ale jeśli to nie dotyczyło jego siostrzenicy, to kogo? O co chodziło? Od momentu wyprowadzenia się z domu, Ashley nigdy jeszcze nie brzmiała aż tak poważnie. - Chcesz przyjść do mnie?
- Nie. - Jej odpowiedź była krótka i oczywista. - Pamiętasz tę ogromną wierzbę przy katedrze matematyki? Pod nią jest ławka, spotkajmy się tam.
- Okay. - Na końcu języka miał mnóstwo pytań, ale powstrzymał się. Prawdopodobnie sprawa dotyczyła ojca. Być może Ashley postanowiła odegrać rolę mediatora, co by oznaczało, że to spotkanie będzie stratą czasu. Dopóki ojciec nie zaakceptuje go takim, jakim się stał, Lukę nie chciał mieć z nim nic wspólnego. - Muszę już kończyć.
- Dziesięć po pierwszej przy drzewie?
- Dokładnie. Do zobaczenia. - Lukę odłożył słuchawkę, poprawił plecak na ramieniu i wybiegł z mieszkania. Pierwsze zajęcia rozpoczynały się za dziesięć minut.
Ranek minął na powtórkach do końcowych egzaminów, wyznaczonych na koniec tygodnia. Weekend oznaczał koniec letniego semestru, miał więc cały miesiąc wolnego do rozpoczęcia kolejnego.
Było już kilka minut po pierwszej, gdy biegł przez kampus do katedry matematyki. Ashley już na niego czekała, na ławce pod wierzbą - tak jak się umówili. Odwróciła się na odgłos jego kroków; ich oczy spotkały się.
Ostatnie kilka metrów szedł, ciężko oddychając. Jak zwykle wyglądała pięknie, ale w jej oczach malowało się dziwne zmęczenie. Była w nich jakaś prawda o jej życiu, którą się z nim nie podzieliła. To głęboko dotknęło jego sumienia. Dlaczego tak się oddalił - szczególnie od niej?
Wstała i rozłożyła ramiona, a on mocno ją przytulił. Gdy się cofnęli, objął ją wzrokiem, po czym uśmiechnął się.
- Wyglądasz świetnie, Ash.
- Spójrz na swoje włosy. - Przebiegła palcami po jego karku. A potem połaskotała jego brodę. - Prawie że cię nie poznałam.
Wzruszył ramionami.
- Potrzebowałem pewnej odmiany.
- To się zdarza. - Usiadła i poklepała miejsce obok.
- Siadaj.
Położył plecak na ziemi i opadł na ławkę.
- Chodzi o tatę, prawda?
Przyglądała się mu smutnymi i poważnymi oczami. Nigdy jeszcze nie widział w niej takiego smutku.
- Nie. - Wyraz jej twarzy złagodniał nieco. - To znaczy, tak, tata tęskni za tobą. Ale nie dlatego tutaj jestem.
Przekrzywił głowę.
- Nie chodzi o to, żebym wrócił do domu. Ashley pokręciła głową.
- Nie, Luke. To coś znacznie poważniejszego. - Jej spojrzenie było tak intensywne, jak południowe słońce.
- Chcę ci o czymś powiedzieć, chociaż obiecałam Reagan, że tego nie zrobię. Ale... - Załamał się jej głos, na chwilę zakryła usta dłonią.
- Hej! - Luke położył rękę na ramieniu siostry i pochylił się w jej stronę. -Ash, o co chodzi? Co Reagan ma z tym wspólnego?
- Życie niekiedy płata nam figle, Luke. - Pociągnęła nosem. - Myślisz, że wszystko już sobie poukładałeś i nagle dostajesz podkręcaną piłkę. Wiesz, co mam na myśli?
Luke zobaczył siebie w biurze pana Deckera, wysoko w World Trade Center i stojącą obok niego Reagan, gdy śmiali się, rozmawiając o sztuce, którą zamierzali obejrzeć wieczorem.
- Tak, wiem.
Powoli wciągnęła powietrze przez nos.
- Jestem chora. - Potrząsnęła głową. - Testy wykazały HIV.
Przez ułamek sekundy miał ochotę ją skrzyczeć, potrząsnąć nią i nakazać, aby już nigdy nie mówiła czegoś takiego. Ale bardzo szybko uświadomił sobie prawdę. Po pierwsze, ona wcale się nie śmiała, a po drugie...
Zrobiło mu się słabo i poczuł skurcz żołądka, ale zdobył się na to pytanie.
- Czy to... stało się w Paryżu?
- Tak. - Zwiesiła głowę, jej podbródek drżał. Gdy podniosła wzrok, jej oczy wypełniały łzy. Oznajmiła błagalnym głosem.
- Jeszcze nikt o tym nie wie. Tylko ty... i Landon.
- Ashley, ale... - jego serce przyśpieszyło - to było tak dawno. Jesteś... pewna?
- Nie byłam jeszcze u lekarza, ale badanie krwi jest pozytywne - przygryzła usta. - W każdym razie, nie dlatego tutaj jestem.
Próbował przypomnieć sobie, o czym rozmawiali podczas ich ostatniego spotkania. Ashley mówiła coś o wyjeździe do Nowego Jorku i zabraniu kilku obrazów do galerii na Manhattanie. Nie wspominała nic o spotkaniu z Landonem, ale to było oczywiste. Przecież tam mieszkał, i byli przyjaciółmi. Dobrymi przyjaciółmi. W Nowym Jorku mieszkała także Reagan. Nie dziwne, że Ashley wspomniała jego byłą dziewczynę.
Lukę zacisnął zęby. Od kiedy się wyprowadził, nie wiedział o wielu rzeczach. Nie miał pojęcia, co się dzieje w życiu jego siostry. A teraz miała HIV, i wszystko mogło się wydarzyć. Mogła zachorować na AIDS i umrzeć za rok lub dwa.
Na myśl o tym poczuł w skroniach rozrywający ból.
Jak dotąd, decyzje minionego roku sprawiały, że dzięki swojemu aktywnemu stylowi bycia, czuł się wolny. Skoro życia nie można było wytłumaczyć istnieniem Boga i wiarą, przynajmniej robił coś, żeby odnaleźć inne wyjaśnienie, inny światopogląd. Inną religię. Czyż nie taki był cel wszystkich klubów i spotkań, całego Przymierza Wolnomyślicieli? Ale teraz i tutaj, w świetle wyznania Ashley, ostatni rok nie wydawał się mu niczym innym jak tylko ucieczką.
Stanowił przykład okropnego samolubstwa i arogancji.
Cokolwiek pragnęła powiedzieć mu o Reagan, wiadomość ta była niczym w porównaniu z tym, co właśnie usłyszał. Miała HIV! Była jego najlepszą siostrą. Nie mogła być chora. Zamknął oczy i ukrył twarz w dłoniach. W przestrzeni jego serca pojawił się obraz. On i Ashley. Miał wtedy około pięciu lat, a ona dziewięciu. Ashley stała za nim i uczyła go, jak należy trzymać piłkę do koszykówki.
- Właśnie tak, Lukey. - Delikatnie szturchnęła jego prawy łokieć, żeby trzymał go bliżej ciała. - A teraz zegnij kolana i wyrzuć piłkę do góry.
Zrobił jak powiedziała. Piłka zakreśliła perfekcyjny łuk i wpadła do kosza.
- Udało się! - Widział siebie jako małego chłopca, którym wtedy był. Wyrzucił do góry pięść, po czym skoczył w ramiona Ashley i obydwoje skakali z radości.
Mrugnął i spojrzał na swoje kolana, a wspomnienia uleciały. Ona zawsze kochała go bardziej niż inni, a on po Paryżu traktował ją jak... kogoś, kogo bardzo nienawidził. Ileż to lat stracili z powodu jego ograniczonej chrześcijańskiej wizji? I ile jeszcze lat im pozostało, teraz gdy była chora?
- Ashley, tak mi przykro. - Spojrzał na nią i wolną dłonią objął jej palce. -Musisz powiedzieć ojcu. On... on ci pomoże. Obecnie medycyna może bardzo dużo.
- Wiem. - Przez chwilę milczała, widać było napięte mięśnie jej szczęki. -Posłuchaj, nie dlatego tutaj przyszłam. HIV przekonał mnie, że powinnam powiedzieć ci prawdę. - Spojrzała mu głęboko w oczy. - Luke, widziałam się z Reagan.
Ciągle jeszcze zbierał się po nowinie o jej chorobie. A tu co? Kolejna próba namówienia go, żeby zadzwonił do Reagan? Większość rodziny była przekonana, że gdyby skontaktował się z Reagan, byłby tym samym Lukiem co kiedyś.
- Widziałaś ją? - Poczuł w żyłach przypływ adrenaliny, drżały mu palce. Nie miał czasu na zakwestionowanie swojej reakcji. Dlaczego tak się czuł, skoro już dawno przekonał siebie, że mu na niej nie zależy, że już jej nie kocha?
- Kiedy? Jak... czy dzwoniła do ciebie?
- Zaprzyjaźniła się z Landonem. - Ashley oblizała usta i ścisnęła kolana. -Nie mogę uwierzyć, że ci o tym mówię.
Lukę wstrzymał oddech. A więc widziała się z Reagan? Czy nie miała już wystarczająco dużo zmartwień? Położył rękę na oparciu ławki.
- O czym miałaś mi nie mówić?
Oparła łokcie na kolanach i zakryła twarz palcami.
- Lukę - powoli opuściła dłonie i spojrzała na niego - ona ma dziecko. Nagle wszystko wokół zamarło. Dźwięk... ruch... czas... Wszystko się zatrzymało, a on skupił się na pojedynczym słowie, które w nim krzyczało, odbijając się echem w jego duszy, w jego sercu. Dziecko?
Pamiętał o oddechu, ale czuł, że krew odpływa mu z twarzy, jego skóra staje się zimna i lepka od potu.
- Ashley... - Jego głos brzmiał obco, zupełnie jakby był kimś innym. - Co masz na myśli?
- To znaczy... - Wyprostowała się i zwróciła się do niego twarzą. Zmarszczyła czoło, a na jej twarzy wypisana była walka. - Ze ona ma dziecko.
Przyglądał się jej bacznie, szukając w jej oczach jakichś oznak żartu, kłamstwa. Ale wyraz jej twarzy mówił sam za siebie. To była prawda. Wstał i zrobił kilka zamaszystych kroków. Odwrócony plecami do Ashley, złapał garść swoich włosów i spojrzał w niebo. Reagan ma dziecko? Jak to w ogóle możliwe? Przecież nawet nie minął rok od jej powrotu do Nowego Jorku.
I wtedy, jak policzek na otrzeźwienie, pojawiła się myśl. Odwrócił się i spojrzał do Ashley.
- Ale Landon nie jest ojcem?
Na jej ustach zagościł smutny uśmiech.
- Też tak pomyślałam.
- Nie jest?
- Luke... - wyraz jej twarzy stał się jeszcze bardziej intensywny, a oczy błagały go, aby w końcu przejrzał - dziecko jest twoje. To twój syn.
Miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. łzy szczypały go w oczy, a gdy wziął gwałtowny wdech, jego usta pozostały otwarte. Dziecko było jego?
Jak to możliwe, że to jego dziecko? Ta prawda przypierała go do muru, przyglądając się mu, dopóki on nie spojrzał na nią. Gdy stawił jej czoło, przestał ją odrzucać. O czym on w ogóle pomyślał? To oczywiste, dziecko było jego. Reagan nie mogła być z innym mężczyzną po tamtym wieczorze. Nie po śmierci jej ojca.
Wydawało mu się, że ławka stoi bardzo daleko, ale udało mu się do niej dotrzeć i opaść na nią. Piasek pod jego stopami nagle stał się płynny. Miał otwarte usta, ale przez dłuższy czas nie wydobył się z nich żaden dźwięk, ani jedno słowo, nic, co mogłoby właściwie przekazać jego odczucia, to obezwładniające przekonanie, że życie się zatrzymało i jednocześnie pędziło z oszałamiającą prędkością.
- Nie chciałem...
Luke zamknął oczy i pokręcił głową. Po jego policzkach toczyły się łzy, ginące w brodzie, ale on nie był w stanie podnieść ręki, żeby je otrzeć. Kochali się tylko raz... owego wieczoru. Nie pamiętał już, ile razy do niej dzwonił, aż w końcu się poddał.
Nigdy... przenigdy nawet nie pomyślał, że mogła zajść w ciążę. Że wróciła do Nowego Jorku przerażona, zdruzgotana śmiercią ojca, po to aby dowiedzieć się, że nosi dziecko.
Ich dziecko.
Jakże musiało być jej trudno? Co pomyślała jej mama, gdy zaraz po śmierci ojca dowiedziała się o jej ciąży? I w ogóle, jak sobie poradziła? Czy była sama ze swoim lękiem i obawami? Czy miała łatwy poród, a może wystąpiły jakieś komplikacje? Kolejka pytań, której końca nie widział, ustawiła się na stopniach jego umysłu.
Zacisnął dłonie w pięści i przycisnął je do oczu.
- Reagan. - Jej imię zmieszało się z jego jękiem. Opuścił głowę. Splótł dłonie na karku i wpatrywał się w piasek pod stopami. Powinienem tam być, Reagan. Dlaczego mi nie powiedziałaś? Jak mogłaś to przede mną ukryć?
Ashley mówiła coś o Reagan. Ale jej słowa zlewały się w pędzącą falę, rozbijającą się jak podczas sztormu. Opuścił dłonie i próbował zebrać myśli. Jeśli Ashley widziała się z Reagan, musiała także znać niektóre z odpowiedzi.
- Luke... - z jej głosu przebijała cierpliwość i łagodność - czy ty mnie słuchasz?
- Tak. - Pokiwał głową, a z jego oczu znowu popłynęły łzy. - Przepraszam. Co mówiłaś?
Ashley zawahała się.
- Mówiłam, że ona chciała powiedzieć ci o tym osobiście. - Położyła rękę na jego ramieniu i ścisnęła je. - Ale nie mogłam już dłużej czekać. To trwało... to trwało zbyt długo.
- W jej oczach także lśniły łzy. - Twój synek cię potrzebuje. - Przekrzywiła głowę. - Podobnie jak Reagan.
Przeróżne myśli zaczęły atakować Luke'a, gdy on sam bardziej niż powietrza potrzebował odpowiedzi.
- Widziałaś go? - Z jego gardła wyrywało się łkanie, które odbierało mu głos. - Mam na myśli dziecko.
Po raz pierwszy od początku ich spotkania, uśmiech uniósł kąciki jej ust.
- Jest śliczny, Luke. - Wydobył się z niej dźwięk przypominający bardziej śmiech niż płacz. - Bardzo podobny do ciebie.
W chwili gdy Ashley wypowiedziała słowo „dziecko" - jego dziecko -nowina stała się czymś więcej niż tylko źródłem szoku. Stała się prawdą. Zmrużył oczy, całe jego ciało drżało.
- Jestem... jestem ojcem?
- Tak. - Kolejny śmiech wyrwał się z jej gardła, tym razem w jej oczach pojawił się błysk. - Musisz go zobaczyć.
Kolejna fala pytań tym razem omal nie powaliła go na ziemię. Co powie rodzina, gdy wszyscy już się dowiedzą, że Reagan zaszła z nim w ciążę i że mają syna? Gdy to wyjdzie na jaw, nie będzie mógł już dłużej udawać. Domyśla się, że to nie 11 września zmienił go.
Ale 10 września.
Wizerunek byłego złotego chłopca przepadnie na dobre. Co pomyślą sobie rodzice i jego siostry? I co powie pastor Mark, gdy się dowie?
A właściwie to dlaczego w ogóle przejmuje się tym, co sobie wszyscy pomyślą?
- Luke, rozmawiaj ze mną.
Ponownie odpłynął myślami gdzieś daleko, nie zważając na to, co mówi Ashley.
- To zbyt wiele... - Oparł się o ławkę i odchylił do tyłu głowę, zakrywając oczy dłońmi.
Jego myśli obrały zupełnie nowy kierunek, który kompletnie go poraził. Jeśli ma syna, to musi go zobaczyć, musi spotkać się z Reagan i dowiedzieć się, dlaczego ukryła przed nim prawdę. Ale co to oznaczało dla jego nowego stylu życia i dla jego wolności?
Bez wątpienia Reagan nie przestała wierzyć w Boga. Więc jeśli teraz ją odwiedzi, to czyż nie będzie oczekiwała, żeby stał się częścią życia ich synka, a być może nawet i jej życia? Luke zatrzymał potok myśli, żeby zastanowić się nad tym pytaniem.
Na myśl o tym poczuł dreszcze wzdłuż kręgosłupa - ale to były zwiastuny czegoś dobrego, a nie złego. Nigdy nie przestał jej kochać i tęsknić za nią. Wolnomyślicielstwo oznaczało, że miał prawo do własnych poglądów, odrębnych od jej spojrzenia. A jeśli to sprawi, że Reagan znowu się od niego odwróci? Tym razem być może już na zawsze? Czy to będzie uczciwe wobec niego, wobec ich dziecka?
Najgorsza z tego wszystkiego była prawda, która niczym twierdza stała pomiędzy tą chwilą a przyszłością: już nie był tym samym młodym mężczyzną, który spotykał się z Reagan. Wtedy mieli ze sobą tyle wspólnego, dopóki nie nadszedł ten okropny poniedziałkowy wieczór. A teraz nie mieli niczego oprócz wspomnień.
Wspomnień i maleńkiego chłopczyka.
Myślami wrócił do czasów, gdy miał może pięć lub sześć lat. Ashley chwyciła go za ręce i obracała się z nim dookoła; jego stopy unosiły się nad ziemią. Wydawało mu się, że lata. Wrażenie było porywające i przyprawiało go o zawrót głowy. Ale w końcu jej ręce zmęczyły się i upuściła go. Wtedy rozbił sobie głowę i posiniaczył kolana.
Teraz czuł się bardzo podobnie. Wirował, wznosząc się ku górze, zupełne bez kontroli, ale tym razem znajdował się znacznie wyżej - miał zawroty głowy, bał się i nie mógł złapać tchu. Zupełnie nie wiedział, co go czeka, gdy spadnie. Ból w tym momencie był czymś naturalnym - ból, który przyszedł wraz ze świadomością, że nie wiedział o ciąży
Reagan, że nie było go razem z nią w ciągu ostatniego roku. Nie widział narodzin swojego syna. Nie wiedział, czy kiedykolwiek będzie mógł go przytulić i patrzeć jak dorasta, grać z nim w piłkę i uczyć go prowadzić samochód. Ten ból rozdzierał jego wnętrze i miażdżył go.
- O czym myślisz?
Usłyszał głos Ashley, przedzierający się przez wszechogarniający go ból. Pochylił głowę, żeby ją lepiej widzieć. Odpowiedzi na większość z jego pytań miały przyjść z czasem. Ale jego siostra musiała znać odpowiedź na przynajmniej jedno.
- Jak... jak on ma na imię?
Ulga przytłumiła niepokój na twarzy Ashley.
- Thomas Luke. - Jej głos przeszedł w łagodny szept. Przyglądała się uważnie twarzy brata. - Reagan nazywa go Tommy.
Thomas Luke? Nadała dziecku imię po swoim ojcu... i po nim?
Zdumiony Luke spoglądał na Ashley. Jakoś przetrwa nadchodzące dni i miesiące. A nawet lata. Ponieważ w chwili gdy usłyszał imię małego -usłyszał także swoje własne imię - pytania przestały go nękać, a serce wróciło na swoje miejsce. Wiedział to, gdyż tam, gdzie jeszcze przez chwilą czuł pustkę i odrętwienie, poczuł ból - po raz pierwszy od początku spotkania.
Obezwładniający ból, tak intensywny, że przez chwilę nie był pewien, czy da radę wstać. Ten ból miał z nim zostać i trzymać go na uwięzi do momentu gdy nie wydarzy się coś bardzo wyjątkowego i cudownego.
Dopóki nie przytuli swojego synka po raz pierwszy.
ROZDZIAŁ 28
Nowe pomysły nadeszły zdumiewająco szybko i były bardzo konkretne. Ashley obiecała, że nikomu z rodziny nie powie o dziecku. Lukę wrócił do mieszkania i spędził noc na sofie, zatopiony w myślach. Rankiem uczucie szoku ustąpiło.
W blasku nowego dnia zrobił to, co każdy wolnomyśliciel: nakreślił w myślach plan działania, z wiarą, że jego serce podąży za umysłem. W ciągu następnych czterech dni chodził na zajęcia i zaliczał końcowe egzaminy, tak jak sobie zaplanował. W tym czasie ani razu nie spał z Lori, chociaż dwa razy go o to prosiła.
- Potrzebuję przestrzeni - odparł. - Muszę coś sobie poukładać.
Po rozmowie z Ashley zrozumiał, że bez względu na liberalność jego przekonań, idea otwartych związków, licznych partnerów i seksu służącego jedynie wyrażaniu własnego „ja" po prostu nie miała sensu.
Cały ten pogląd był szalony. Fakt, że w ogóle go kupił, choćby na chwilę, podważał jego zdolność myślenia - czy to swobodnego, czy też jakiegokolwiek innego. Zanim rozstali się z Ashley, ona opowiedziała mu o mężczyźnie, który był ojcem Cole'a. Wyglądało na to, że był to człowiek pokroju prelegenta, który gościł ostatnio na spotkaniu Przymierza Wolnomyślicieli - nowi partnerzy co parę tygodni, seks jako rekreacja. Cokolwiek, aby tylko czuć się dobrze..
Ale dokąd to doprowadziło Ashley? Nie dokonała żadnego postępu, ani nie uwolniła się od społecznych uwarunkowań, ale została obciążona wirusem, który mógł ją zabić.
Nie, nie mógł już dłużej mieszkać z Lori. Nie kochał jej i nawet po kilkumiesięcznych próbach, nie potrafił spoglądać na świat tak jak ona. Po czterech dniach zastanawiania się nad tym, jego serce rzeczywiście podążyło za rozumem. Był już pewien swojej decyzji. W czwartek wieczorem zadzwonił do Ashley i zapytał, czy mógłby u niej zamieszkać, dopóki nie znajdzie sobie czegoś innego.
- Dzięki temu częściej będę widywał Cole'a - powiedział - i polecę do Nowego Jorku. Co o tym myślisz?
W jej głosie słychać było wielką ulgę.
- Czekam na ciebie.
W piątek, gdy Luke i Lori spotkali się w mieszkaniu na lunchu, wiedział już, co musi zrobić. Nie mógł zadzwonić do Reagan, a co dopiero lecieć do Nowego Jorku, skoro wciąż mieszkał z Lori Callahan.
Otworzyła lodówkę i wyjęła bochenek chleba oraz puszkę czegoś gęstego. Być może był to humus lub świeżo zmielone migdały. Z całą pewnością były to jakieś płody ziemi. Lori obecnie nie jadła mięsa i przyłączyła się do Vegan Outreach - kolejnego klubu działającego na terenie kampusu. W tym miesiącu kupowała jedynie produkty z soi, wybrane warzywa oraz wodorosty morskie. Coś, czego Luke nigdy nie wziąłby do ust.
- Tłuszcz zwierzęcy blokuje kanały scalające myśli - powiedziała mu kilka tygodni wstecz. - Musimy zdjąć to brzemię ze zwierząt.
Luke przyglądał się Lori, zastanawiając się, dlaczego w ogóle z nią zamieszkał. Zdrowe odżywianie jest istotne - nauczyli go tego rodzice. W rzeczywistości jego mama przez większość czasu także była na wegetariańskiej diecie.
Jednak Lori coraz bardziej i bardziej w każdym aspekcie życia dopatrywała się szansy na samo-oświecenie.
Obserwował ją i dręczył go niepokój. Jak ona przyjmie tę wiadomość? Nie chodziło o to, że odczuwał z tego powodu smutek. Zupełnie nie. Nie był również głodny. W lodówce był jeszcze jakiś cheeseburger. Zamierzał odgrzać go później w mikrofalówce i uniknąć w ten sposób wykładu na temat niedoli krów.
Postawiła talerz z lunchem na stole i usiadła naprzeciwko niego.
- Nie jesteś głodny?
- Zjem później. - Oparł łokcie na dębowym blacie. - Lori... - Otworzył usta, ale słowa utkwiły mu gdzieś w gardle.
Mała porcja jakiejś pasty wylądowała na jej talerzu, po czym Lori zaczęła zanurzać w niej dziwnie wyglądające warzywa. Przerwała na moment i utkwiła w nim wzrok.
- Tak?
Lukę zawahał się, ale tylko przez ułamek sekundy.
- Wyprowadzam się podczas tego weekendu. Zmarszczyła nos.
- Wyprowadzasz się?
- Tak. - Splótł razem dłonie. - Zabieram swoje rzeczy. - Jakaś podróż? -Ton jej głosu stanowił mieszankę zakłopotania oraz lekkiego rozbawienia. -Walizka wystarczy?
Lukę pogładził brodę.
- Nie wyjeżdżam na żadną wycieczkę - wypuścił powietrze przez zęby. -Odchodzę. Wyprowadzam się.
Lori odłożyła warzywa i spojrzała na niego.
- Już na dobre?
- Tak - zacisnął usta i czekał na jej reakcję. - To koniec.
- Aha. - Wyprostowała się i uniosła podbródek. - Czyżby... wszechmocni Baxterowie przemówili do ciebie? Przekonali cię o moim złym wpływie?
Już wcześniej Lori nie wyrażała się zbyt dobrze o jego rodzinie, a on z tym się zgadzał. Gdy mówiła, że go kontrolowali, mógł przywołać setki przykładów. Gdy nazywała ich ignorantami, przytakiwał jej, pamiętając czasy, gdy wierzył i modlił się z nimi, nawet jeśli Bóg - jeśli Bóg w ogóle istniał -zupełnie nie odpowiadał.
Jednak teraz jej uwaga wbiła się jak kawałek szkła w świeżo zmiękczone zakamarki jego serca. Jak śmiała tak o nich mówić? „Wszechmocni Baxterowie"? Zacisnął mocniej dłonie.
- Posłuchaj, Lori - jego głos brzmiał spokojnie, chociaż wcale tak się nie czuł - to nie dotyczy ich, ale mnie.
- Nie! - Jej obojętność przerodziła się w złość. - A właśnie że ich. -Wymachiwała ręką, jakby chciała znaleźć jakiś hak, na którym mogłaby zawiesić poczucie winy. - Jako wolnomyśliciel wiedziałbyś, że każdy związek przeżywa swoje wzloty i upadki.
- My nie mamy gorszego czasu, Lori.
- Oczywiście, że mamy. - W jej głosie słychać było panikę, której Lukę nigdy wcześniej u niej nie widział. Lori zawsze była pewna siebie, opanowana. Zawsze wiedziała kim jest i dokąd zmierza. - Jesteś wściekły bo spędziłam noc z innym i miałam aborcję. To wszystko.
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, Lukę wiedział, że się myliła. Wszystkim, co czuł na myśl o tamtych wydarzeniach, była ulga. Poczucie głębokiej wdzięczności, że nie był ojcem dziecka Lori i dziwny smutek z powodu nienarodzonego dziecka. Nie chodziło o smutek w moralnym tego słowa znaczeniu, ale o fakt, że dziecko nie miało żadnej szansy.
Podobnie jak w przypadku ojca Reagan.
Nie był zazdrosny czy zły. Ani trochę. Przekrzywił głowę, pragnąc przekonać Lori, aby ułatwiła to im obojgu.
- To były twoje wybory; pogodziłem się z nimi. - Wyciągnął ręce po jej dłonie, ale ona cofnęła je gwałtownie na kolana. - Po prostu już czas.
Złość w jej oczach zmieniła się w głęboki, prawie że dziecięcy smutek.
- A co z... - wzruszyła lekko ramionami - co z wolno-myślicielstwem, różnymi partnerami i doskonałym związkiem?
Z każdą mijającą godziną ten pomysł wydawał się mu coraz bardziej absurdalny. Wręcz odrażający.
- O czym ty mówisz, Lori? - Mówił cicho i łagodnie. - Że wolisz raczej, żebym został i umawiał się z innymi?
- Tak. - Jej odpowiedź była szybka, a gdy ich oczy się spotkały, dostrzegł łzy, których nigdy jeszcze u niej nie widział. - Jesteśmy dla siebie stworzeni, Luke. - Otworzyła szerzej oczy, jakby szukając najlepszego sposobu dotarcia do niego. - Przeżywamy trudniejsze chwile, to oczywiste, ale jesteśmy razem ponieważ wolność jest... jest nieodłączną częścią naszej miłości. Nie mamy żadnego powodu, dla którego mielibyśmy się rozstać.
Luke oparł się o tył krzesła i przyglądał się jej. A więc o to chodziło? Miłość miała być brakiem powodów do rozstania? Powoli wciągnął powietrze i zmrużył oczy.
- A jednak mamy, Lori, mamy mnóstwo powodów do rozstania.
- Co takiego? - Skrzyżowała ręce na piersiach i spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Wymień przynajmniej jeden.
- A więc... - Nie chciał jej zranić, ale już było za późno na kłamstwa. -Kocham kogoś innego.
Minęło kilka sekund; Lori pociągnęła nosem.
- No to się z nią spotykaj. To nie oznacza, że musisz się wyprowadzać.
- Lori... - Potrząsnął głową; z jego gardła wydobył się dźwięk bardziej podobny do jęku niż do śmiechu. - Kogo ty chcesz nabrać? Te wszystkie bzdury o otwartych związkach nie są prawdziwe, wiesz o tym. - Pochylił się do przodu; pragnął przemówić wprost do jej serca, mając nadzieję, że są tam zakamarki, które nie kupiły tak uparcie głoszonej przez nią filozofii. - Miłość -rodzaj miłości, dzięki której dwoje ludzi jest ze sobą przez lata - nie może być czymś przypadkowym. Otworzyła usta.
- Widzisz? - Położyła na stole dłoń, rozcapierzając palce.
- To właśnie moralność Baxterów, od razu to widać.
Lukę napiął mięśnie szczęki. Wciąż nie wierzył w Boga, nie chciał rozmawiać z ojcem i nie widział siebie z powrotem w rodzinie Baxterów. Ale w tym momencie rzeczywiście nie potrafił obalić jej argumentu.
- Okay... być może. A nawet jeśli tak, to ja się z tym zgadzam. Kiedy się ożenię, nie chcę się zastanawiać, czy moja żona się spóźnia dlatego, że śpi z jakimś facetem. Chcę, żebyśmy byli tylko dla siebie. Tylko my dwoje. Na zawsze.
- Spojrzał jej w oczy. - Nie wiem, jak to nazwiesz, ale tego właśnie pragnę. Na początku Lori zrobiła taką minę, jakby chciała mu przytaknąć, a może
nawet błagać, żeby zobaczył w niej kobietę, którą może poślubić i kochać taką wyjątkową miłością. Jednak po chwili jej oczy nabrały innego wyrazu.
- Świetnie. - Wstała i sprzątnęła swój talerz. Gdy znowu przemówiła, stała do niego tyłem. - Masz czas do sobotniego popołudnia. Mam plany na noc.
Te słowa miały go zranić, przekonać, że jego decyzja nie zmartwiła jej. Lukę kiwnął głową i nic nie odpowiedział. Zamierzał się dostosować.
- Wyprowadzę się jeszcze dzisiaj. - Gdy wstał, małymi okrężnymi ruchami rozmasował sobie skronie. Musiał poszukać walizki i spakować się. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za godzinę powinien już być w drodze do Ashley.
Lukę spojrzał na Lori, wciąż odwróconą do niego plecami.
- Hej - odchrząknął. - Przepraszam.
Odwróciła się. Wyraz jej twarzy zdradzał smutek, który ją opanował.
- Chodzi o Reagan, tak?
Lukę zatrzymał się przy wejściu do salonu.
- Tak. - Włożył ręce do kieszeni i napotkał na jej wzrok.
- Tak, to prawda.
- Będziesz taki sam jak oni, Luke. - Oparła się o barek.
- Taki sam jak twój ojciec i siostry - ludzie, do których nie chciałeś być podobny.
- Należy zawsze wszystko przemyśleć, prawda? - Oparł się o ścianę. -Myśleć odważnie i podążać za swoimi uczuciami, tak?
- Dokładnie.
- Więc... - zawahał się. - Tak właśnie zrobiłem. Przekroczyłem mury, które mnie otaczały - w powietrzu narysował ogromny kwadrat - tę klatkę, w której obecnie się znajduję, i wiesz, co zrozumiałem?
Utkwiła w nim wzrok; czekała, co powie.
- Nie muszę zgadzać się ze swoją rodziną. - Zrobił kilka kroków do tyłu. -Ale ich pojęcie miłości wcale nie jest takie złe. Jeśli tylko przełamię schematy myślowe.
Kolejna godzina minęła bardzo szybko.
Luke znalazł swoją walizkę. Gdy zaczął się już pakować, okazało się, że ma niewiele rzeczy. Wszystkie meble należały do Lori lub jej rodziców. Gdy wprowadzał się do niej, zabrał ze sobą zaledwie trochę ubrań.
Z każdą mijającą minutą jego plany nabierały wyrazistości. Ashley ostatnio kupowała bilety lotnicze przez internet. Więc może mu pomóc w rezerwacji biletu i być może - być może - poleci do Nowego Jorku jutro rano. Lub przynajmniej przed niedzielą. Bezczynne czekanie w Bloomington nie pomoże mu w pokonaniu dystansu pomiędzy nim a Reagan. Oraz jego synkiem.
Ale wątpliwości pozostały. Najtrudniej było mu wyobrazić sobie, co powie Reagan. To oczywiste, że wiedziała o jego decyzji wyprowadzenia się od rodziców i zamieszkaniu z Lori. Jego mama powiedziała jej o tym już w kwietniu, gdy rozmawiała z Reagan przez telefon.
To był kolejny problem. Teraz rozumiał, dlaczego wtedy zadzwoniła. Na pewno chciała powiedzieć mu o dziecku. Ale gdy usłyszała, jak bardzo się zmienił, poprosiła jego mamę, aby nie wspominała mu o jej telefonie.
Jeśli wówczas tak myślała, to dlaczego teraz miałoby być inaczej? Mogła zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i nie wpuścić go do swojego życia i życia ich dziecka. Przecież mieszkał z inną dziewczyną. Nie mógłby jej winić, gdyby tak zareagowała. Nie przypominał już tamtego Luke'a, którym był przed owym strasznym wrześniowym wieczorem - zgarnął kilka par niebieskich dżinsów i umieścił je na dnie walizki - nie przypominał go nawet swoim wyglądem.
Miał już zabrać z szafy swoje koszule, gdy nagle wpadł na pomysł. Niewiele mógł zrobić w kwestii zmiany swoich poglądów odnośnie do wiary, wizji człowieczeństwa oraz wątpliwości dotyczących Boga. Ale przynajmniej Reagan mogła go rozpoznać.
Jego przybory toaletowe ciągle jeszcze stały w szafce łazienkowej. Gdy poszedł do łazienki i stanął obok umywalki, zobaczył swoje odbicie w lustrze. Bujne włosy, sięgające do ramion, obskurne wąsy i broda.
Dlaczego myślał, że musi wyglądać jak relikt lat sześćdziesiątych, żeby reprezentować inne poglądy niż jego rodzice? Przypominał włóczęgę lub jednego z bezdomnych, którzy stoją przy wjeździe na autostradę w Indianapolis. Popatrzył na siebie gniewnym wzrokiem. Po czym otworzył szafkę i znalazł to, czego szukał.
Starą brzytwę i elektryczną maszynkę do golenia.
Nie golił się od momentu przeprowadzki do Lori, ale tym razem przyłożył brzytwę do szczęki i wykonał płynny, metodyczny ruch. Atakował swoją twarz, dopóki nie zginął większy zarost. Potem podłączył golarkę. Pięć minut później po wąsach i brodzie nie było już ani śladu. Zanim przewiezie swoje rzeczy do Ashley, zrobi coś jeszcze - pomyślał - zatrzyma się przy pierwszym salonie fryzjerskim w kampusie i ostrzyże się.
Gdy sprzątał resztki po swojej brodzie i znowu spojrzał w lustro, jego odbicie zaszokowało go. Przez miesiące widział siebie jako kogoś zupełnie innego niż chłopaka, którym był przed rokiem. Inny adres, inne poglądy, inne uczucia dla rodziny. Ale teraz gdy przyglądał się sobie, zobaczył Luke'a, którego zostawił za sobą. Nie tylko dzięki rysom gładko ogolonej twarzy oraz linii ust.
Ale także dzięki łagodnemu blaskowi w oczach.
ROZDZIAŁ 29
Kari wyglądała tego dnia już od miesiąca.
Od chwili gdy ogłosili swoje zaręczyny, mieli mnóstwo spotkań rodzinnych i uroczystych kolacji, podczas których omawiano szczegóły dotyczące ich ślubu. Lato dobiegało już prawie końca, a oni nie mieli ani jednego dnia wyłącznie dla siebie. Właśnie dlatego go zaplanowali.
Tydzień przed dorocznym piknikiem z okazji Labour Day wymkną się -tylko we dwoje - i spędzą wspólnie dzień nad jeziorem Monroe, łowiąc ryby. Tak jak zwykli to robić, gdy byli jeszcze nastolatkami, gdy byli pewni, tak jak jest się pewnym następujących po sobie pór roku, że bez względu na to co przyniesie życie, oni zawsze będą razem.
Wybrali sobotę, ponieważ w ciągu tygodnia Ryan miał treningi ze szkolną drużyną footballową z liceum, i chociaż podczas weekendów nad jeziorem bywa więcej ludzi niż zwykle, Kari specjalnie się tym nie przejmowała. Przecież nie zamierzali spędzać czasu nad brzegiem, ale w łódce Ryana, zagubieni gdzieś na jeziorze, w miejscu i czasie gdzie wyraźnie słychać było bijące serce czekającej ich przyszłości, odczuwalnej jako łagodny szept.
Dzień wstał słoneczny i ciepły. Zaraz po śniadaniu Ryan zapukał do drzwi.
- Jessie, przyszedł tatuś. - Kari uniosła brwi w kierunku córeczki, gdy szła do drzwi. Przyzwyczajali Jessie, aby nazywała Ryana tatą, którym miał się stać. Ryan zgromadził już odpowiednie dokumenty i zaraz po powrocie z miesiąca miodowego zamierzał przystąpić do starań o adopcję. Za rok o tej porze sprawa miała być zamknięta. Będzie ojcem Jessie.
Jessie potruchtała do drzwi. Gdy Kari je otworzyła, mała podniosła rączki do góry i wyszczerzyła ząbki w uśmiechu.
- Tatuś!
Ryan był w szortach i podkoszulce na ramiączka, widać było jego opaleniznę. Wyglądał zupełnie jak tamten chłopak, na którego zwróciła uwagę lata temu. Pochylił się i pocałował Kari a potem wziął Jessie na ręce.
- Jak się mają moje ukochane dziewczyny?
Jessie przyłożyła rączki do twarzy Ryana i zaczęła dotykać jego policzków i nosa.
- Tatuś kocha?
- Tak skarbie. - Musnął policzkiem o jej policzek. - Tatuś cię kocha.
Kari przyglądała się całej scenie. Czy kiedykolwiek przyzwyczai się, że Ryan Taylor kocha jej córeczkę i uznaje ją za swoją? Jak łaskawy był Bóg, że pomimo bolesnej przeszłości tak bardzo odmienił jej życie.
Zabrała torbę z sokami i pieluchami oraz zabawkami dla Jessie i wskazała na drzwi.
- Możemy już wychodzić.
- Dobrze. - Ryan przełożył Jessie na drugi bok i przytulił Kari. Spojrzeli na siebie. W jego oczach widać było głęboką miłość do niej, tak namacalną, jak jego obecność. - Nie mogę się już doczekać wypłynięcia na jezioro.
Zabrali Jessie do rodziców Kari. Na miejscu, Kari przekazała mamie instrukcje dotyczące drzemki Jessie oraz jej posiłków.
- A gdzie John? - Ryan uniósł brwi, gdy przechodził obok Kari i Elizabeth.
- Z tyłu, za domem. - Elizabeth wzięła Jessie z rąk Kari. - Naprawia ogrodzenie na ganku. Chce, żeby na wesele podwórko było bez zarzutu.
Ryan wyszedł na zewnątrz, a Kari została w środku.
- Czy Cole przyjedzie?
W spojrzeniu Elizabeth było coś dziwnego.
- Nie jestem pewna. Ostatnio Ashley nie odwiedza nas zbyt często.
- Ale dzisiaj jest sobota. Czy nie przywozi go wtedy, żeby trochę pomalować?
- Zazwyczaj. - Elizabeth pokręciła głową. - Ale czuję, że coś ją gryzie. Od momentu gdy wróciła z Nowego Jorku.
- Galeria wzięła jej obrazy, tak? - Zamyślona Kari pogładziła policzek Jessie grzbietem palca.
Mała miała smoczek i najwyraźniej cieszyła się bliskością babci, która trzymała ją na ręku.
- Tak, i proszą o kolejne, tyle ile Ashley zdoła namalować. Kari wzruszyła ramionami.
- Być może jest zestresowana. Wciąż pracuje w Sunset Hills, a teraz jeszcze zaczęła bardzo intensywnie malować. Nigdy nie robiła tego na taką skalę.
- Też tak może być. - Jessie zaczęła się wiercić i wyciągać rączki w kierunku podłogi. - Już, skarbie. - Elizabeth postawiła małą na podłodze i pogłaskała ją po główce. - Jesteście tak bardzo zajęte, podobnie jak ja, gdy byłam w waszym wieku. - Podniosła wzrok na Kari; widoczne było jej wahanie. - Prawdę powiedziawszy, martwię się o Ashley. Tak wiele przeszła, teraz powinna cieszyć się życiem. Między nią a Landonem wszystko się układa; jej talent został zauważony. Ma bardzo dobry kontakt z Cole'em i nami oraz całą rodziną - przerwała na moment. - Zupełnie nie rozumiem jej obecnego dystansu.
- Może martwi się o Luke'a. - Kari przekrzywiła głowę.
- Są w kontakcie.
- Jeśli tak, to nie mówi nam o tym. Kari zamyśliła się.
- Wciąż nie dzwoni?
- Nie. - Oczy Elizabeth zaszły łzami, a uśmiech zbladł.
- Ojciec tak bardzo za nim tęskni.
Kari poczuła przypływ gniewu, burzący spokój jej serca.
- Może powinnam z nim porozmawiać.
- Nie odbierze twojego telefonu. Ostatnio dzwoniliśmy do niego kilka razy, nie chciał z nami rozmawiać.
- To absurdalne. - Kari położyła dłoń na ramieniu mamy. - Przykro mi mamo. Nie miałam pojęcia, że jest aż tak źle.
- Odwiedzi nas. - Zmusiła się do uśmiechu i podeszła do Jessie. - Muszę w to wierzyć. Ojciec także w to wierzy.
- Jeśli Ashley zjawi się po południu, przekaż jej, żeby trochę tutaj została i poczekała do naszego powrotu. - Kari usłyszała otwierające się tylne drzwi i odwróciła się; to był Ryan oraz jej ojciec.
- Doskonały dzień, żeby spędzić go na jeziorze, co? -Ojciec podszedł do niej i pocałował ją w policzek. - Bawcie się dobrze. - Puścił oko do Ryana. -Tylko nie spędzajcie go na rozmowach o przygotowaniach do ślubu.
Godzinę później znajdowali się już w łodzi Ryana i wypływali z przystani. Było przed dziesiątą i mieli przed sobą cały dzień. Kari zajęła miejsce na tyle łodzi i gdy leniwie wypływali na środek jeziora, przyglądała się drzewom, rosnącym na brzegu.
- Jest cudownie - powiedziała głośniej, tak żeby Ryan usłyszał. - Szkoda, że nie wzięłam okularów przeciwsłonecznych.
Zdjął swoje i wyciągnął w jej kierunku.
- Chcesz moje?
- Nie, dzięki. Mam daszek w torbie.
- Okay. - Ryan włożył je z powrotem i dodał gazu.
Wydawało się, że od tamtego zimowego dnia, gdy pływali z Ryanem jego łodzią, wtedy gdy jeszcze żył Tim i spotykał się ze swoją kochanką, minęły całe wieki. Obecnie jego zabójca czekał na kolejną rozprawę w sądzie, a gazety twierdziły, że wygrana jest po stronie oskarżycieli.
Znajdowali się już na środku jeziora, gdy Ryana zredukował prędkość i częściowo obrócił siedzenie w kierunku Kari.
- O czym myślisz?
Było jeszcze dosyć wcześnie, więc na jeziorze było spokojnie. Kari pochyliła głowę na bok i uśmiechnęła się do niego.
- O życiu... jakie jest dziwne. O Timie i jego zabójcy. Proces chłopaka rozpocznie się w połowie października. Tak przynajmniej twierdził prokurator okręgowy, gdy ostatnio z nim rozmawiałam.
Ryan skierował wzrok na dziób łodzi. Do ich ulubionego miejsca było jeszcze kawałek drogi, otworzył więc przepustnicę i popłynął w kierunku spokojnej zatoczki położonej przy odległym brzegu. Do miejsca, gdzie przypływali łodzią wiosłową Ryana jeszcze jako dzieciaki oraz gdzie przybili wtedy, gdy świat Kari zatrząsł się w posadach.
Ryan wyłączył silnik i odwrócił się do niej twarzą.
- Wolałabym, żebyś nie musiała zeznawać w procesie.
- To tylko procedura. - Kari wstała i przeciągnęła się. Podeszła do siedzenia obok niego i usiadła; ich kolana stykały się. - Chcą, żebym jasno potwierdziła, iż Tim nie miał pojęcia, że był śledzony. Że chłopak kłamie, mówiąc że nie zaskoczył Tima.
- Wiem. - Ryan oparł się wygodnie i wystawił twarz w kierunku słońca. -Po prostu chciałbym, żebyś nie musiała przez to przechodzić. Kilka ostatnich lat było wystarczająco trudnych.
Kari oparła łokcie na kolanach i splotła razem palce.
- Ale kilka ostatnich miesięcy było całkiem niezłych.
- To prawda... - Ryan patrzył na nią; na jego ustach igrał uśmiech. Przez ciemne okulary nie widziała jego oczu, ale z wyrazu jego twarzy mogła wyczytać, co do niej czuł. - Kto by pomyślał, że będziemy mieć taki dzień?
- Nawet po śmierci Tima nie sądziłam, że wrócisz. - Powoli wciągnęła powietrze i zamknęła oczy. Delikatny wietrzyk znad jeziora muskał ją po twarzy, zwalniając szalone tempo, w jakim ostatnio żyli. - Tak jakbym straciła szansę na twoją miłość.
Objął jej nogi, kciukami masując jej kolana po bokach.
- Szalona Kari. Zawsze zakładałaś najgorsze. Milczeli. Myśli Kari przyspieszyły. Spojrzała na Ryana i napotkała na jego wzrok.
- Myślałam o chwili, gdy skończyliśmy szkołę średnią. Uśmiechnął się, ale i tak widoczny był cień smutku tańczącego na jego twarzy.
- Obydwoje byliśmy głupi.
- Byliśmy. - Oparła się o tył siedzenia i przykryła jego dłonie swoimi dłońmi. Przekrzywiła głowę i spojrzała mu w oczy. - Kiedy po raz pierwszy uświadomiłeś sobie, że mnie kochasz?
Ryan odchylił głowę do tyłu; w kącikach jego ust igrał przekorny uśmiech.
- Tak naprawdę?
- Tak. - Kari podciągnęła nogi i oparła się o poręcz krzesła. - Pamiętasz?
Zacisnął usta i powoli pokręcił głową.
- Jakby to było wczoraj.
- Więc opowiedz mi. - Nad ich głowami poszybował orzeł, który zniknął gdzieś w drzewach okalających zatoczkę.
- Okay. - Spojrzał do góry, gdzie jeszcze przed chwilą był ptak. - Miałem pickupa, tego którym jeździłem w szkole średniej.
- Hm. - Uwielbiała takie zawieszenie w czasie i rozkoszowanie się wspomnieniami.
- Któregoś lata - chyba miałaś wtedy piętnaście lat - zaparkowałem nim na wjeździe do mnie i razem przesiedliśmy się na tył i obserwowaliśmy gwiazdy.
- Siedzieliśmy tak ramię w ramię chyba z kilka godzin - uśmiech wypełnił jej serce na myśl o tamtych chwilach.
- I któregoś wieczoru, nie pamiętam już o czym rozmawialiśmy, zrobiło się późno i musiałaś wrócić do domu. Ale zanim się rozstaliśmy, pocałowałem cię. Pamiętasz?
- Tak. - Nawet teraz Kari delektowała się tamtą chwilą, zupełnie jakby to było wczoraj. Drżały jej policzki, rozmarzona pogładziła je opuszkami palców. - Tamtej nocy nie mogłam zasnąć.
- Wcześniej cię lubiłem... bycie z tobą, włóczenie się nad jeziorem. Gra w piłkę. - Wplótł palce pomiędzy jej palce i delikatnie ścisnął jej dłoń. - Ale tym pocałunkiem, zupełnie mnie uwiodłaś. Nie potrafiłem przestać o tobie myśleć. Już nigdy.
- Naprawdę? - Słońce było już wysoko na niebie. Kari osłoniła oczy, żeby widzieć Ryana.
- Nigdy, moja najdroższa. - Pochylił się do przodu i przesunął palcami po jej twarzy; zatopił je w jej włosach. - Okay - ściszył głos. - Teraz twoja kolej.
Kari oplotła wolną rękę wokół jego szyi i pocałowała go. Nie był to długi pocałunek, ale przepełniała go namiętność. Namiętność, która pamiętała początki ich zakochania. Gdy odchyliła się do tyłu, utkwiła w nim wzrok.
- Chcesz wiedzieć, kiedy się w tobie zakochałam, tak?
- Tak. Założę się, że to był ten moment, gdy razem z chłopakami zauważyliśmy cię przy wodotrysku, w pierwszej klasie ogólniaka.
- Źle. - Przysunęła się bliżej niego i potarła nosem o jego nos. Po czym usiadła wygodnie i położyła ręce na poręczy krzesła.
- Kiedy przyniosłem ci kwiaty z okazji twoich szesnastych urodzin? - Ryan uniósł brwi.
- Ty naprawdę się nie domyślasz? - Z gardła Kari wydobył się beztroski śmiech. Jak to możliwe, że tego nie zauważył?
Usiadł głębiej na krześle.
- Jakaś podpowiedz.
- To było na grillu.
- Na grillu?
- Wtedy gdy graliśmy w piłkę zaraz po jedzeniu. Tego dnia, gdy moja rodzina przeprowadziła się na ulicę, na której stał wasz dom.
Ryan myślał przez chwilę.
- Ale przecież to było nasze pierwsze spotkanie.
- Dokładnie. - Kari wzięła go za ręce. - Wtedy zakochałam się w tobie po raz pierwszy, Ryanie Taylorze. Gdy tylko cię zobaczyłam.
Wstał i pociągnął ją za sobą. Przeszli na brzeg łodzi i Ryan usiadł, przyciągając do siebie Kari.
- Chodź do mnie, moja kobieto. Zbliżyła się i oplotła rękoma jego szyję.
- Myślałam, że zawsze będziemy razem. Ryan zacisnął usta.
- Bylibyśmy, gdybym inaczej myślał. - Zmarszczył czoło i nawet ciemne okulary nie przysłoniły wyrazu jego twarzy.
Przysunęła się jeszcze bliżej i oparła swoje czoło o jego.
- To bez znaczenia. To już przeszłość. Przez chwilę milczał.
- Czasami czuję się naprawdę dziwnie, rozmawiając o naszym szczęściu, o tym, że wszystko tak dobrze się skończyło.
- Z powodu Tima?
- Tak. - Ryan odchylił się i kciukiem gładził jej kość policzkową. - Do końca mojego życia będzie mi przykro z powodu tego, co spotkało Tima. W pewnym sensie, wiesz co mam na myśli?
- Oczywiście. - Kari oparła się o jego nogi. - Mi też jest przykro.
- Gdy Jessie dorośnie, chcę, aby mogła o nim rozmawiać - przerwał; słychać było łagodny plusk wody obmywającej łódź. - Ponieważ to on jest jej pierwszym ojcem.
Kari poczuła, że ze wzruszenia ściska ją w gardle. Musiała chwilę odczekać, zanim mogła mówić dalej.
- To znaczy dla mnie tak wiele, Ryan. Po tym - przełknęła ciężko ślinę - po tym co zrobił Tim, wiem, że nie masz o nim najlepszego zdania. Ale on był moim mężem... ojcem Jessie. Nawet sobie nie wyobrażasz, ile dla mnie znaczy fakt, że to uszanowałeś.
- Na początku tego nie rozumiałem. Pamiętasz ten dzień nad jeziorem, gdy byliśmy tu ostatnim razem?
- Tak. - Powoli wciągnęła powietrze.
- Wtedy mnie nie pocałowałaś. Wiesz dlaczego?
- Oczywiście. - Obok przemknęła inna łódź. Minęło kilka chwil zanim hałas ucichł.
- Powiedziałaś mi, że miłość to decyzja i że w dniu, kiedy poślubiłaś Tima, dokonałaś wyboru. - Ryan przebiegł palcami po jej odsłoniętych ramionach. -Do tamtej chwili nie rozumiałem miłości, Kari. Jednak moja przeprowadzka i zostanie trenerem Giantsów podyktowane były decyzją o miłości do ciebie. Miłości, jakiej pragnęłaś. Takiej, która szanowała to, co łączyło cię z Timem.
- Ponownie zobaczyłam cię dopiero po narodzinach Jessie. - Wspomnienia - każde z nich - były takie świeże, wciąż żyły w najgłębszych zakamarkach jej serca.
- Bóg pokazał mi, że będę cię kochał prawdziwą miłością, jeśli pozwolę ci odejść.
Uśmiechała się, ciągle nie dowierzając, że byli akurat tutaj, razem.
- A gdy już wróciłeś?
- Podjąłem decyzję o powrocie, ponieważ Bóg pokazał mi, że czas twojej samotności dobiegł końca, a moją decyzję, żeby cię kochać - zawsze kochać -mogę realizować jedynie przy twoim boku. Do końca naszych dni.
- Zawsze będę cię kochać, Ryan. - Jej uczucia były takie przejrzyste, sama nie wiedziała dlaczego. Może dlatego że znaleźli się właśnie w tym miejscu.
- Nie mogę doczekać się dnia naszego ślubu. - Chmury przysłoniły słońce, więc Ryan zdjął okulary i położył je na siedzeniu. Ich oczy spotkały się, a głębia, z jaką na nią spoglądał, odpowiadała uczuciu, którym ją darzył.
- Ja także.
- Wtedy będę już mógł zasypiać i budzić się u twojego boku. - Objął jej twarz dłońmi. - Tak jak pragnąłem, od zawsze.
Ich usta spotkały się. Gdy się odchylił, utkwił w niej wzrok i zapytał: - Czy już napisałaś? To co będziesz mówić?
- Już dawno. - Kari nawet nie mrugnęła. Ta chwila była zbyt święta, aby cokolwiek mogło ją przerwać.
- Ja także. - Spojrzał na nią wnikliwie. - Cokolwiek będzie się działo tego dnia - druhny i drużbowie, muzyka i kwiaty. Całe to szaleństwo... to jednak wiedz, że będę myślał wyłącznie o tobie i o tym, jak bardzo cię kocham, i że tak już pozostanie do końca moich dni.
Z wody wyskoczyła ryba, po czym znowu zniknęła pod jej powierzchnią. Obydwoje patrzyli na nią i Kari zaśmiała się.
- Chyba nasz dzisiejszy połów będzie słaby.
- Wiesz co?
- Co takiego?
Ryan przysunął się do niej i pocałował ją. Tym razem pocałunek był dłuższy i Kari prawie zapomniała o otaczającym ich świecie, zagubiła się w jego dotyku i jego bliskości.
- Nawet nie zabrałem wędek.
ROZDZIAŁ 30
Samolot Luke'a miał wylądować o szóstej po południu. Reagan ciągle nie mogła w to uwierzyć.
Zadzwonił do niej wczoraj, z domu Ashley. Na początku nie wiedziała, co powiedzieć. Rozmowę rozpoczęły jego błagania, żeby się nie rozłączała.
- Muszę się z tobą spotkać, Reagan. Wiem o Tommym. Nie wiedziała, czy rzucić słuchawkę, czy przylgnąć do niej ze wszystkich sił. Gdy wreszcie udało się jej coś z siebie wydusić, jej glos brzmiał zupełnie obco.
- Lukę?
- Reagan... nie mogę uwierzyć, że to ty.
Po tylu miesiącach upewniania się, że podjęła właściwą decyzję - żeby nie mówić mu o dziecku, gdy dowiedziała się o jego zamieszkaniu z inną dziewczyną - usłyszawszy jego głos, od razu wszystko zrozumiała.
Kochała go nawet jeszcze mocniej niż wcześniej. Bez względu na to jak bardzo starała się o nim zapomnieć, jej serce nie poszło tą drogą.
Przez telefon Lukę powiedział jej naprawdę niewiele. Rozstał się z dziewczyną, u której mieszkał i przeprowadził się do Ashley. Zarezerwował sobie bilet i miał być w Nowym Jorku w niedzielę wieczorem.
Reagan ani trochę nie była zła na Ashley za to, że powiedziała Luke'owi prawdę. Była zbyt zszokowana, aby cokolwiek zrobić, przekazała mu więc odpowiednie wskazówki i powiedziała to, co naprawdę czuła.
- Nie mogę... doczekać się naszego spotkania. Wykonała już wszelkie obliczenia i wyglądało na to, że zanim Luke wyląduje, odbierze bagaż i dojedzie taksówką do wschodniej części Górnego Manhattanu, gdzie mieszkała, będzie już godzina dwudziesta. Była dwudziesta za pięć.
Tommy właśnie skończył jeść. Ubrała go w błękitny pajacyk z bawełny i usiadła na jednym z krzeseł, stojącym najbliżej wejścia, tuląc małego w swoich ramionach. Mama krzątała się po kuchni; co jakiś czas zaglądała do Reagan i zadawała jej pytania.
Ona natomiast spoglądała na zegarek i starała się uspokoić walące niczym młot serce. Minęły kolejne dwie minuty; do pokoju znowu weszła jej mama, z kuchenną ściereczką w dłoniach.
- Wszystko w porządku? - Przeszła przez pokój i stanęła obok Reagan i Tommy'ego.
- Chcesz znać prawdę? - Reagan przełożyła małego na drugą rękę i pochyliła się do przodu.
- Wyglądasz na przerażoną.
- Śmiertelnie. - Jej wzrok spoczął na śpiącym dziecku. - Chce zobaczyć swojego syna. Wiem to. - Spojrzała na matkę. - Ale co ze mną i jego światopoglądem, odejściem od rodziny oraz Boga - ze wszystkim? Przecież teraz nie łączy nas nawet wiara. Więc co będzie dalej?
Z korytarza dobiegły odgłosy kroków. Cisza i następnie nieśmiałe pukanie do drzwi.
- Zatem... - jej mama cofnęła się o parę kroków - zaraz się dowiesz. Panika opanowała serce Reagan; gdy wstała, nogi miała jak z waty.
- Pomódl się za mnie mamo... proszę.
Pani Decker pokiwała głową i wróciła do kuchni. Od ostatniego wieczora rozmawiały o tej chwili już tyle razy i uzgodniły, że to będzie wyłącznie ich czas, Reagan, Luke'a i Tommy'ego.
Gdy mama zniknęła, Reagan podeszła do drzwi i pociągnęła za klamkę.
W porządku. Boże bądź z nami. Będzie nam potrzebny cud.
Zanim Lukę dotarł do drzwi mieszkania Reagan, prawie nie mógł złapać tchu, a co dopiero myśleć logicznie. Zaledwie dzień wcześniej mieszkał jeszcze z Lori Callahan. Potem przewiózł swoje rzeczy do Ashley i znalazł się tutaj - w Nowym Jorku. Za chwilę miał zobaczyć Reagan, po prawie rocznej przerwie.
Adrenalina krążyła w jego żyłach niczym narkotyk.
Miał czas na przemyślenia podczas lotu na wschodnie wybrzeże. Po pierwsze chciał przeprosić Reagan za to, że nie był zbyt stanowczy. Powinien być bardziej wrażliwy w trudnych dla niej dniach żałoby po ojcu i gdy przez całe tygodnie nie odbierała jego telefonów; powinien do niej przyjechać. Ale tego nie zrobił.
Chciał, żeby wytłumaczyła mu, dlaczego nie odbierała jego telefonów. Od chwili gdy dowiedział się o Thomasie Luke'u, cały czas szukał odpowiedzi, ale żadna nie miała sensu. W porządku, była załamana po śmierci ojca. Ciąża musiała być dla niej szokiem. Szczególnie po ich wyraźnym zobowiązaniu do życia w czystości aż do ślubu.
Rozczarowania oraz cierpienia nawarstwiły się, jedno po drugim. Jednak... czy naprawdę nie mogła odebrać jego telefonu? Chociaż raz?
A potem, gdy dowiedziała się, jak bardzo się zmienił, i że przeprowadził się do innej dziewczyny, nie mogła zadzwonić? Chociażby jako przyjaciel?
Zatem czekało ich mnóstwo tematów, które powinni poruszyć.
Pragnął także przeprosić ją za zamieszkanie z Lori. Nie, Reagan nie należały się żadne wyjaśnienia. Przecież wyprowadził się dopiero kilka miesięcy po jej wyjeździe. Jednak to było złe. Nigdy nie kochał Lori. Teraz gdy analizował to wszystko, sam się przyznawał, że nawet nie pałał do niej jakąś szczególną sympatią. Więc ze względu na szacunek do więzi, która łączyła go z Reagan powinien poczekać, i tego właśnie żałował.
Istniała tylko jedna kwestia, za którą nie zamierzał przepraszać: jego obecny światopogląd.
System jego wierzeń był wyłącznie jego własnością, jego prywatną sprawą, bez względu na to jak bardzo mogła być tym zszokowana. Tak, pragnął ją zobaczyć i pragnął być ojcem dla Tommy'ego. Ale nawet jeśli uda się im trafić do tego miejsca, gdzie wytrysnęło źródło ich dawnej miłości, nic nie jest w stanie przekonać go o istnieniu Boga. Wolnomyśliciele mieli być może szalone wizje świata, ale ukierunkowali go na prawdę.
Bóg - jakiś Twórca świata, obdarzający szczęściem, troszczący się o przyszłość swojego ludu - był tylko miłą i utopijną ideą. Czystą fantazją i folklorem. Spotkania wolnomyśliciel przynajmniej tyle mu dały.
11 września Luke błagał Boga, żeby ojciec Reagan przeżył... żeby pomiędzy nim a Reagan wszystko się ułożyło. Ale jego modlitwy - modlitwy wypowiedziane w chwili największej potrzeby - napotkały na śmiertelnie głuchą ciszę.
Jeśli Bóg naprawdę by istniał, wysłuchałby jego modlitwy oraz modlitw milionów innych ludzi, wołających do Niego owego dnia. Nie pozwoliłby zawalić się bliźniaczym wieżom. Nawet jeśli musiałby przytrzymać je swoimi wszechmocnymi dłońmi.
Zamiast tego zadecydował ślepy los, tak jak zawsze w życiu - z perspektywy czasu właśnie tak to postrzegał Luke. Ta prawda zerwała jego relację z ojcem - i nawet Reagan nie mogła tego zmienić. Ojciec widział go jako kogoś zagubionego i zdezorientowanego, poddanego praniu mózgu. Ten człowiek nie miał ani odrobiny szacunku dla jego nowego światopoglądu.
Więc zarówno on, jak i jego ojciec, musieli pójść zupełnie innymi drogami, a Reagan nie mogła tego zmienić. Jeśli Luke i ona znajdą jakąś wspólną płaszczyznę, będzie z nią szczery. Powiedział sobie, że już nigdy nie wejdzie do kościoła ani nie będzie się modlił czy też czytał Biblii. I nigdy nie odezwie się już do ojca.
Jeśli Reagan chce żyć inaczej, w porządku. Ma prawo do własnych poglądów. Być może z czasem przyjmie jego punkt widzenia świata. Że Boga nie ma.
W każdym razie to były kwestie do omówienia; wiedział, że to nie będzie łatwa rozmowa. Jednak pomimo czekających ich trudnych pytań, odczuwał coś dziwnego. Wyraźną i niedającą się określić radość. Ponieważ bez względu na to jak bardzo się zmienił, jedno pozostało niezmienne. Kochał Reagan Decker.
Potarł dłońmi o swoje dżinsy, odchrząknął i zapukał do drzwi. Po drugiej stronie słyszał przyciszone głosy, które potem ucichły. Odgłos kroków był coraz wyraźniejszy i drzwi otworzyły się.
Gdy jego wzrok spoczął na Reagan, czas zatrzymał się. Zupełnie się nie zmieniła - długie blond włosy miała upięte w luźny kok, jak zawsze była szczupła. Ale gdy przyjrzał się jej twarzy, zobaczył coś innego.
Jej oczy wyglądały na zmęczone i starsze o całe lata.
Opuścił wzrok i wstrzymał oddech. Na rękach miała owinięte w kocyk dziecko; nie widział go zbyt wyraźnie. Zrobił krok do przodu, nerwowo pocierając dłońmi o dżinsy.
- Reagan...
Zniżyła dziecko i poprawiła kocyk. W chwili gdy Luke podszedł bliżej i pochylił się nad nim, mały poruszył się i otworzył oczy.
I wtedy po raz pierwszy zobaczył twarz swojego synka. Mijały sekundy. A on czuł, że w jego duszy coś zaczyna topnieć. W jego oczach pojawiły się nagłe i niespodziewane łzy, płynęły po jego policzkach. Stanęło przed nim mnóstwo prawd, nagle tak wyraźnych i istotnych.
Po pierwsze, Ashley miała rację - dziecko było do niego bardzo podobne. Jego skóra miała piękny odcień miodu i mleka, a jasne rzęsy wydawały się nie mieć końca. Właśnie tak wyglądał Luke na zdjęciach, gdy był niemowlęciem.
Wytarł policzek grzbietem dłoni, po czym jednym, delikatnym muśnięciem palca, dotknął policzka małego.
Wtedy dotarła do niego druga prawda: miał syna. Naprawdę miał syna! Niewiarygodna eksplozja świadomości ogarnęła jego serce, docierając w głąb duszy. Luke Baxter miał syna! Małe oczka, skierowane w jego stronę, należały do jego syna, który na zawsze będzie cząstką jego oraz Reagan, cząstką swoich rodziców. Miał dziecko, które nosiło jego imię i tak już miało pozostać.
Kolejna prawda: bez względu na to co zajdzie pomiędzy nim a Reagan, nigdy nie opuści dziecka, które tuliła w ramionach. Był jego ojcem i chociaż do tej chwili nie za bardzo wiedział co to znaczy - pielęgnowanie dziecka, nawiązywanie z nim kontaktu czy też wspólnotę dwóch bijących serc -jednego był pewien: przeszedłby całą kulę ziemską, żeby spędzić godzinę ze swoim synkiem.
To przywiodło mu na myśl kolejny oczywisty fakt: to uczucie - ta niesamowita jedność - musiało być identyczne z tym, którego doświadczył ojciec przy jego narodzinach. Na moment Luke zamknął oczy i próbował wyobrazić sobie swojego synka jako dorosłego, aroganckiego i rozgniewanego mężczyznę, kroczącego własną drogą. Bez względu na to jakie słowa usłyszy kiedyś od swojego syna, nigdy nie zapomni tego, co czuł teraz. Głębokiej i niezłomnej miłości, która go przepełniała... którą musiał odczuwać jego ojciec, za każdym razem gdy walczyli i rozstawali się w gniewie.
Serce Luke'a wykonało zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Bez względu na istniejące pomiędzy nimi rozbieżności, musiał pogodzić się z ojcem. Może nie dzisiaj ani jutro, ale wkrótce. Mocno zamknął oczy.
Tato, przepraszam. Byłem takim głupcem, nie rozumiałem tego, tato.
Walczyło w nim tyle myśli. Otworzył oczy i przypomniał sobie o oddechu. Spojrzał na Reagan.
- Jest... jest taki śliczny.
- Dzięki. - To były jej pierwsze słowa od chwili, gdy otworzyła drzwi. -Ashley twierdzi, że jest do ciebie bardzo podobny.
- Ma twój nos. - Luke podniósł oczy i zagubił się w spojrzeniu Reagan. Poczuł się z nią tak silnie związany, że omal nie upadł na kolana.
Reagan wskazała na dziecko i uśmiechnęła się.
- Spójrz na niego.
Luke powędrował za jej wzrokiem. Thomas Luke gaworzył i wymachiwał małymi piąstkami w kierunku jego twarzy i uśmiechał się, zupełnie jakby wiedział, że obok stał jego tata, patrzący na niego z podziwem.
- Maleńki... jestem tutaj. - Łamał mu się głos. Wyciągnął dłoń i opuszkami palców dotykał swojego synka.
I wtedy wkroczyła ostatnia prawda i otworzyła się przed nim - prawda, której Luke nie potrafił zaprzeczyć, gdyż jego życie było od niej zależne. Bez względu na myśli, które kołatały się w jego głowie, zanim zapukał do drzwi Reagan, widok jego syna oraz świadomość, że to jego własne dziecko, z którym był związany każdą najmniejszą komórką swojego ciała, sprawiły, że bardzo wyraźnie coś zrozumiał. Nie do końca pojmował, co to miało oznaczać dla jego przyszłości oraz przyszłości jego syna i dziewczyny, którą wciąż kochał. Większość jego wątpliwości twardo stała na swoich pozycjach, ale gdy wszedł z Reagan do jej mieszkania, gdy ją obejmował, razem z nią płakał i stokrotnie przepraszał, był pewien tej ostatniej prawdy, jak niczego innego w życiu. Bóg musiał istnieć.
Thomas Luke był tego żywym dowodem.
ROZDZIAŁ 31
John Baxter poczuł ból w klatce piersiowej. Jak zwykle tłumaczył to przepracowaniem.
To nie było istotne, że zabrali z samochodu koce i piknikowe kosze oraz frisbee i nakrycia stołowe i zaczęli rozkładać wszystko na plaży. Zapomniał, że miał obok siebie Elizabeth, a kilkadziesiąt metrów dalej, nad brzegiem jeziora bawili się ludzie, których kochał najbardziej na świecie. Dzisiejszy piknik z okazji Labour Day wraz z nim zgromadził trzynaście osób.
Ale John tęsknił za czternastą.
I do tego jeszcze z Samem oraz Erin wyjeżdżającymi następnego ranka. John był prawie pewien, że już nigdy nie spędzi Labour Day nad jeziorem, w obecności wszystkich swoich dzieci.
Erin i Sam po roku spędzonym w Austin planowali wakacje zaraz na początku następnego lata. Erin była nauczycielką, więc nie będą mogli zostać do Labour Day; będą musieli wrócić do siebie, gotowi na rozpoczęcie kolejnego roku szkolnego.
John wyciągnął się na leżaku i zerknął na Elizabeth.
- Przepraszam. Uniosła brwi.
- Za co?
- Za to, że nie jestem zbyt rozmowny.
- Powiedziałeś, że jesteś zmęczony. - Wzięła jego dłoń w swoje ręce.
John wypuścił powietrze - był to długi wydech, zupełnie jakby pochodził z najbardziej odległych zakamarków jego ciała.
- To nie wszystko.
Delikatny podmuch wiatru igrał w konarach drzew za nimi. Elizabeth odwróciła się w stronę Johna i spojrzała na niego.
- Wiem.
Zastanawiał się przez chwilę.
- Co masz na myśli.
- Chodzi o to, że siedzisz tutaj i myślisz o Luke'u, zastanawiając się, gdzie teraz jest i dlaczego nie przyszedł. Gdziekolwiek jest... przecież wie, że dzisiaj mamy piknik, ale jednak postanowił, że nie spędzi tego dnia z nami. - Mówiła spokojnym i łagodnym głosem. Przynoszącym ulgę, jak zawsze. - I do tego myślisz jeszcze o Erin i Samie, wyjeżdżających jutro.
Przyglądał się jej przez dłuższy moment. Ileż to już razy wyraźnie odczuwał łączącą ich więź, przekonany, że stanowią głęboką jedność? Elizabeth z łatwością potrafiła odczytywać jego myśli, zamysły jego serca, podobnie jak i on jej, i bez względu na to jak daleko zabierały ich codzienne troski, zawsze do tego wracali... nie musieli zastanawiać się, gdzie ona zaczęła, a on skończył. Do tego cichego miejsca, gdzie jedność nie była czymś, czego musieli szukać. Ona tam po prostu była. Zaśmiał się.
- Mam rację. - To nie było pytanie. Odwróciła się i przeniosła wzrok na Cole'a, Maddie i Hayley ścigających się po nabrzeżu.
- Całkowicie. - Jego uśmiech przygasł; przyglądał się profilowi swojej żony. - Jak myślisz, gdzie on teraz może być?
- Nie jestem pewna. - Nieskrywane łzy w jej oczach zalśniły w bladym blasku popołudniowego słońca. - Chyba z Lori.
Przez chwilę milczeli. Elizabeth miała rację, oczywiście. Lukę musiał być z Lori, być może nawet na jednym z klubowych spotkań, na których przekonywał samego siebie, że rodzina nie była już warta jego uwagi.
Po dłuższej chwili John wzniósł oczy ku niebu.
- Boże - zawahał się, myśląc o rzeczywistej i wszechogarniającej obecności Króla wszechświata - gdziekolwiek jest nasz syn, proszę, sprowadź go do domu. - Jego głos załamał się, gdyż zmęczenie duszy, które odczuwał, było już ponad jego siły. - Tak bardzo go nam brakuje.
Największe odkrycie Luke'a w tym tygodniu miało miejsce w wypożyczonym samochodzie, dwadzieścia minut drogi od Bloomington.
Do tej pory prawie nie mógł uwierzyć w zmiany, które zaszły w jego sercu w ciągu ostatnich dni. Pierwszego wieczoru u Reagan rozmawiali kilka godzin, podczas gdy on trzymał Tommy'ego i przekonywał siebie, że naprawdę jest w Nowym Jorku, przytula własnego synka oraz rozmawia z ukochaną i jedyną kobietą swojego życia.
Byli zgodni prawie we wszystkim. Że byli niepoważni, gdy pozwolili, aby minęło tyle czasu; że było jej przykro, iż nie powiedziała mu o ciąży, i że bez względu na wszystko nigdy już nie chcą się rozstawać. Nawet rozmawiali o ślubie.
Kwestią, która dla Luke'a pozostała nierozwiązana, była myśl, że Bóg pozwolił na tragedię 11 września. Nieustannie powracało to w ich rozmowie. Reagan twierdziła, że to po prostu był czas przejścia dla jej ojca. To dotyczyło także innych ludzi, którzy zginęli. Każdy człowiek ma swój ostatni dzień na ziemi i tak było w przypadku ludzi w World Trade Center.
Jednak to nie przekonywało Luke'a.
Jaki sens miała modlitwa, skoro Bóg i tak dokonywał swojego dzieła?
Uzgodnili coś jeszcze. Ze Luke powinien naprawić relację między sobą i ojcem, powinien wyjawić mu prawdę i opowiedzieć, co zaszło pomiędzy nim a Reagan tuż przez atakami na Amerykę. A potem powinien powiedzieć rodzicom o dziecku.
- Boisz się? - Zapytała Reagan dwa wieczory temu. -Spotkać się z nimi... po tak długim czasie?
- Trochę. - Siedzieli obok siebie, a Tommy leżał na ich kolanach. - Byłem takim draniem. - Utkwił w niej wzrok i zastanawiał się, jak to możliwe, że rozstali się na tak długo. - A jeśli nic już nie będzie tak samo?
- Będzie, Luke. - Pocałowała go w policzek. - Znam twojego tatę, pamiętasz? Wszystko się ułoży. Ale musisz wrócić.
Po tej rozmowie razem usiedli przed komputerem i zamówili kolejny lot -bilet powrotny do Indianapolis.
Wylądował godzinę temu, wynajął samochód, i teraz jechał nad jezioro Monroe. Nagle auta zwolniły i jechały tylko jednym pasem. Przed sobą zobaczył dwa strażackie wozy i przynajmniej dwa ambulanse. Błyskające światła mówiły o tym, że wydarzyło się coś niedobrego. Może nawet ktoś zginął.
Samochody przejeżdżały obok miejsca wypadku bardzo powoli. Gdy Luke podjechał wystarczająco blisko, dostrzegł samochód. Była to jakaś ekskluzywna terenówka, leżąca na boku, prawie doszczętnie zmiażdżona. Stały tam też dwa inne samochody, ściągnięte na pobocze. Obydwa z wieloma wgnieceniami, ale nie były aż tak zniszczone. Obok terenówki stało troje ludzi, przytulonych do siebie, wszyscy płakali. Akurat odjeżdżał jeden z ambulansów; zawyły syreny.
Wtedy uwagę Luke'a przyciągnął inny widok, spojrzał na drugi czekający ambulans. Dwóch ratowników medycznych niosło w jego kierunku nosze, ale nie śpieszyli się. Teraz Lukę widział lepiej. Otworzył szeroko oczy; jego serce przyspieszyło. Na noszach leżało ciało.
Było zakryte.
Lukę przełknął ślinę. Jechał w sznurze samochodów, ale gdy ujechał około półtora kilometra, dotarł do stacji benzynowej, zaparkował samochód, wyłączył silnik i opuścił głowę na kierownicę. Gdy zamknął oczy, widział jedno: zmiażdżony samochód, ratowników medycznych oraz rozciągnięte pomiędzy nimi ciało.
Jeszcze kilkadziesiąt minut temu osoba z noszy jechała tą samą drogą co Luke. Może ten ktoś jechał na barbecue lub na spotkanie z rodziną. Być może wracał znad jeziora lub był w podróży służbowej. A może po prostu jechał do sklepu po zakupy spożywcze i puszkę farby. Bez względu na cel, z pewnością nie wiedział, że w ułamku sekundy znajdzie się na noszach, martwy.
Obraz nieustannie powracał, i Luke uświadomił sobie, że gdzieś już to widział. Wozy strażackie... ambulanse... ratownicy medyczni. Martwe ciała na noszach.
I wtedy przypomniał sobie, gdzie.
W materiałach filmowych po 11 września. Ciało po ciele. Powoli, wraz z podjeżdżającymi i odjeżdżającymi samochodami, Luke'a ogarniała świadomość. Nie chodziło o te przebłyski z wiadomości, ale o coś, czego dotąd nie rozumiał. Od chwili zawalenia się bliźniaczych wież, winił Boga za to, że Go tam nie było.
Ale dla tej osoby z terenówki, dzisiejszy dzień był jeszcze tragiczniejszy niż 11 września. Dzień sądu ostatecznego, tragedii i przerażenia, który nadszedł późnym popołudniem na pełnej słońca autostradzie w świąteczny dzień Labour Day. Ostatni dzień tej osoby na ziemi.
Tragedie mają miejsce każdego dnia: morderstwa... gwałty... wypadki samochodowe. Tak jak powiedziała Reagan, każdy ma swój ostatni dzień, gdy jego czas się kończy i zostaje wezwany na sąd. Luke ścisnął kierownicę i uniósł głowę na tyle, żeby spojrzeć na deskę rozdzielczą.
Nagle świadomość uderzyła w niego z całą mocą: Bóg nie porwał wtedy samolotów. Nie wbił ich w World Trade Center ani nie zachęcał do tego terrorystów. Bóg dał każdemu wolną wolę. Nie chodziło o wolność myślenia, ale wolność w dokonywaniu wyborów - złych lub dobrych, prawych lub haniebnych.
Znowu zamknął oczy i przypomniał sobie coś, co powiedziała mu mama kilka tygodni po tym, jak wyprowadził się z domu. Ze Głos z Nieba nie puści go tak łatwo. Luke mrugnął i w mgnieniu oka pojął wydarzenia z ostatniego tygodnia. Czyżby jego mama miała rację? Czyżby to Bóg był tym, który go ścigał przez cały ten okres, gdy nie mógł odnaleźć pokoju.
Boże, jesteś tutaj? Czy... czy jesteś na mnie zły?
Na parkingu rozległ się pisk opon, a gdy dźwięk się rozproszył, Luke poczuł w duszy jakieś poruszenie. Głos łagodniejszy od szeptu.
„Synu, ukochałem cię odwieczną miłością. Powróć do mnie. Powróć do swojej pierwszej miłości".
Kiedyś, całe wieku temu, myśli takie jak ta głośno rozbrzmiewały w jego sercu, upewniając go, że Bóg jest obok i przemawia do niego. Ale teraz... czyżby to była jego wyobraźnia? Pobożne życzenia? A może jednak był to błysk przewodniego światła, zaaranżowanego dla niego, aby mógł odnaleźć drogę w ciemności?
Kącki oczu Luke'a zrobiły się wilgotne. Jak mógł wrócić do Boga po tym, jak publicznie wyśmiewał wiarę, w której został wychowany? Jego rodzina i ojciec uszanowali jego wybór, pozwolili mu odejść, aby odkrywał możliwości, oferowane prze upadły świat. Szanowali go i kochali nawet wtedy, gdy on postanowił usunąć ich ze swojego życia. Zwiesił głowę.
Boże, jestem żałosny. Najgorszy z synów. Nie wiem nawet, czy pamiętam jeszcze, co to znaczy kochać. „Powróć do mnie, mój synu".
Luke otworzył oczy i rozejrzał się. Głos rozbrzmiewał w najskrytszych zakątkach jego serca, miejscach, które nie zapomniały - bez względu na to jak bardzo starał się to uczynić jego umysł - czym była miłość Boga.
Nie tylko Bóg istniał, ale też nie przekreślił Luke'a Bax-tera. Nawet po tym wszystkim, co Luke uczynił, gdy odszedł od Boga.
Przyszła mu na myśl historia biblijna - którą usłyszał w jednym z radiowych kazań, na długo przed tym zanim jego świat został wywrócony do góry nogami. Jezus rozmawiał ze swoimi uczniami, po tym jak wielu Jego zwolenników opuściło Go. Napięcie musiało zawisnąć w powietrzu, gdy spojrzał na tych, którzy pozostali i zapytał: „Czyż i wy chcecie odejść?"
Słowa Piotra rozbrzmiewały obecnie w duszy Luke'a
- nawet po tak długim braku kontaktu z Biblią: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego".
Czyż nie podobny dialog toczył się w Ameryce w ciągu ostatniego roku? Czy po 11 września Chrystus nie kierował takiego samego pytania do wszystkich Amerykanów? Do tak wielu ludzi odwracających się obecnie od Boga? Jezus równie dobrze mógłby patrzeć na swoich uczniów przez smugę dymu unoszącego się nad Nowym Jorkiem i pytać: „Czyż i wy chcecie odejść?"
Niektórzy - Kari i Ryan, Peter i Brooke a nawet Ashley - dali taką samą odpowiedź jak Piotr ponad dwa tysiące lat temu.
- Nigdy nie potrzebowałam Boga tak bardzo jak po 11 września -powiedziała mu kiedyś Brooke. - Wiara nadaje wszystkiemu sens.
Ale inni...
Luke poczuł ból w klatce piersiowej i usiadł prosto. Puścił kierownicę i spojrzał na swoje ręce. Jak mógł uciekać od Boga? Co sobie wyobrażał? Że może uda się mu znaleźć coś bardziej stałego i wygodniejszego? Że pokój i doskonałość oraz lekarstwo na zło istniejące w świecie może istnieć gdzieś poza Bogiem? Dlaczego jego wiara nie była mocna jak skała, podobna do tej, którą mieli Kari i Ryan oraz ojciec? Lub Piotr...
Otworzył szerzej oczy. Piotr. Szymon Piotr - ten, który patrząc Panu w oczy, oświadczył: „Do kogóż pójdziemy?" - był tym samym człowiekiem, który wyparł się Pana na kilka godzin przed Jego śmiercią.
Nie jeden, ale trzy razy.
Piotr - ten który przysięgał, że wszyscy mogą odejść, jednak nie on - był tym, którego głos usłyszał Jezus, wchodząc na dziedziniec po biczowaniu... głos mówiący: „Nie znam Tego człowieka".
Zrozumienie otuliło Luke'a niczym wełniany szal. Piotr wiedział, że mógł uciec się tylko do Jezusa, jednak jakiś czas potem jawnie wyparł się Go na oczach tłumu. Podobnie czynił Luke w ciągu ostatniego roku. Niezliczoną ilość razy.
Panie, wybacz mi. Co ja zrobiłem?
Krzyczały w nim setki wspomnień, gdy stawał pośród tych, którzy wątpili w Boga, tych, którzy jawnie go odrzucali. Zmrużył oczy, gdy przypomniał sobie, jak przeczył istnieniu Stwórcy w zadanym projekcie, który opracował wspólnie z Lori. Wtedy mówił o korzyściach humanizmu i zachęcał innych, aby zdali się na siebie samych, a nie na wiarę czy swoje rodziny.
Przyjął tak kategoryczne stanowisko przeciwko Bogu, że zaczął nienawidzić wszystko, co przypominało mu o przeszłości, wierze, a nawet rodzinie.
W myślach pojawił się moment jego ostatniego spotkania z ojcem w mieszkaniu Lori. Słyszał siebie wyraźnie, krzyczącego na ojca, rozkazującego mu, aby się wynosił, nakazującego mu, aby zajął się własnym życiem i trzymał się od niego z daleka.
Równie wyraźnie słyszał odpowiedź ojca: „Zawsze cię kochałem i niczego, niczego nie możesz zrobić, żeby to zmienić. Gdy będziesz już gotowy na powrót, będę czekał".
- Tato... - wyszeptał, a jego słowa przypominały krzyk wołającego o pomoc. - Tato, nie chciałem tego.
Luke poczuł kłucie w sercu, ból tak ostry i powalający, jakby to sam Bóg je chwycił, wyciskając z niego złość i niewiarę oraz gorycz. Ból był gorszy niż jakikolwiek inny, ale było w nim coś jeszcze.
Powiew wolności.
Zamknął oczy. Boże, zrobiłem tyle zła, złamałem każdą obietnicę, jaką Ci złożyłem... i mojej rodzinie. Ale teraz rozumiem. Naprawdę. Tylko do Ciebie mogę się zwrócić. Do Ciebie należy moja przyszłość, Boże. Proszę, przebacz mi.
Prawie natychmiast napięcie w jego sercu zmniejszyło się i poczuł świt wstający w jego duszy. Rozpoznał to uczucie; chociaż było mu obce przez ostatni rok, nigdy go nie zapomniał.
Przebaczenie.
Przebaczenie i początek, nadzieja i kolejna szansa. Nagle to wszystko się wyłoniło i zawisło nad czekającą go przyszłością.
Rozkoszował się tym uczuciem. Uruchomił samochód.
Najpiękniejsze w historii o Piotrze było to, że pomimo wszystkich jego wcześniejszych przechwałek o sile, Bóg nigdy go nie przekreślił.
Luke był pewien, że pomimo jego wszystkich upadków z ostatniego roku, Bóg także nie odrzucił i jego.
Wjechał na autostradę i zaczął myśleć o rodzinnym pikniku nad jeziorem Monroe. Nikt z jego rodziny nie wiedział, że przyjedzie i jeśli będą na niego źli, to będzie wyłącznie jego wina. Jednak być może - być może - zależało im na nim na tyle, aby dać mu kolejną szansę. Wkrótce się dowie.
Do jeziora Monroe było jeszcze szesnaście kilometrów.
Życie już się skończyło, jednak Ashley musiała zachowywać pozory.
Spacerowanie nad brzegiem jeziora. Zabawa frisbee z Cole'em. Budowanie z Maddie oraz Hayley fortecy z gałązek, kamyków i liści. Pomoc ojcu przy grillu. A wszystko to jako seria chaotycznych działań, zupełnie automatycznych. Zupełnie jakby ktoś wydrapał z niej serce, duszę i umysł i zastąpił je mechanizmami, które miały przeprowadzić ją przez pozory życia, i nic więcej.
Ashley usiadła na brzegu i obserwowała Kari oraz Ryana, trzymających się za ręce, brodzących po wodzie. Za trzy tygodnie będą już małżeństwem, a potem życie Kari będzie jak bajka, która nigdy nie zostanie przerwana.
A co ze mną, Boże? Kto zostanie ze mną?
Ostatnie wspomnienie o Irvel tańczyło w jej myślach. Staruszka siedziała na brzegu swojego łóżka uśmiechała się i kiwała głową.
- O co chodzi, Irvel? - Ashley weszła do pokoju. Ciśnienie kobiety ostatnio było bardzo zmienne, i Ashley pomyślała, że może ma atak.
Ale Irvel spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Po czym pomachała do niej ręką, jak mała dziewczynka czekająca na mamę przy przedszkolnym stoliku.
- Cześć. Wiesz co?
- Słucham? - Ashley podeszła bliżej i położyła dłoń na ramieniu Irvel.
- Hank jest tutaj ze mną. - Uniosła trzęsącą się rękę i pokazała na zdjęcia, które przyozdabiały ściany jej pokoju, na fotografie Hanka. - On tak bardzo mnie kocha. - Pokręciła radośnie głową. - Czyż to nie cudowne?
Ashley pomyślała o Landonie i zdusiła w sobie bezgraniczny smutek.
- Tak, Irvel, Hank jest cudownym mężczyzną. Ashley miała nadzieję, że ona i Landon odnajdą drogę do takiego związku, jaki tworzyli Irvel i Hank. Ale teraz... teraz jej przyszłość wydawała się tak pusta i złowieszcza, jak park po zapadnięciu zmierzchu.
Pośród tego przerażenia, które odczuwała na myśl o przyszłości, tkwiło kłamstwo, które jeszcze bardziej ją przygnębiało, sprawiając, że czuła się jak robot z kluczykiem w plecach. Gdy wróciła do domu z Paryża, była mistrzynią w ukrywaniu prawdy. To był jej sposób na przetrwanie. Jednak to się zmieniło; teraz to, czego nie wypowiedziała, czyniło każdą chwilę czasem walki.
Od tygodni wiedziała o pozytywnym wyniku testu krwi, ale prawdę znali tylko Landon i Luke. Rodzice, Kari, Cole - a nawet jej lekarz - jeszcze nie wiedzieli. Po prostu nie znalazła w sobie tyle siły, żeby im powiedzieć. Gdyby to uczyniła, jej sytuacja stałaby się jeszcze bardziej realna. Jej oświadczenie byłoby jak uruchomienie zegara, który odmierzałby dni do chwili, gdy odpowie na leczenie lub stanie się ofiarą śmiertelnego wirusa.
Tajemnice, które się w niej nagromadziły, nie dotyczyły wyłącznie badań. Nikt nie wiedział także, że skontaktowała się z Wellingtonami z Nowego Jorku i powiedziała im, że nie dostarczy już więcej obrazów. Wyjaśniła jedynie, że więcej czasu musi poświęcić rodzinie i sprawom osobistym. Lokalna galeria obok uniwersytetu miała przyjąć jej obrazy, które zamierzała sprzedać.
Nie wyjawiła także prawdy o Luke'u. Nikt nie wiedział, że przeprowadził się do niej - chociaż spodziewała się, że Cole któregoś dnia może o tym wspomnieć. Nikt nie wiedział także o pobycie Luke'a w Nowym Jorku i spotkaniu z Reagan.
Wszystko w jej życiu było kłamstwem, tak potwornym, że nie miała pojęcia, jak zacząć mówić prawdę, która musiała ujrzeć światło dzienne. Nie mogła już dłużej tak żyć.
- Mamusiu, zagraj ze mną w piłkę! - Cole, z piłką w dłoniach, zbiegł po łagodnym porośniętym trawą zboczu. -Zróbmy zawody w łapaniu! Musimy pobić nasz rekord!
Ashley wstała i otrzepała szorty z piasku. Zabawa miała polegać na tym, że liczyli, ile razy każde z nich złapało piłkę bez jej upuszczenia. Ich rekord wynosił dwadzieścia dwa.
- Okay. - Wewnątrz umierała, jednak zdobyła się na uśmiech. - Nie możemy pobić go od początku lata, ale kto wie...
Cole rzucił do niej piłkę.
- Jeden.
Złapała ją i rzuciła do niego.
- Dwa.
Cole zaczął liczyć dalej. Była zbyt zajęta myślami o największym kłamstwie, które szczególnie dotykało jej serca: wyobrażenia, że ona i Landon wciąż są razem. Jedynie ona znała prawdę.
Między nimi wszystko było skończone. Na zawsze.
Landon uszanował jej życzenie. Od chwili jej ostatniej wizyty na Manhattanie, nie dzwonił ani się nie odzywał. Najwyraźniej, chociaż było to dla niego trudne, przemyślał wszystko i zrozumiał, że rozstanie było najrozsądniejszą decyzją. Był tak daleko, przyjaźń nie wchodziła w grę. Poza tym trudno byłoby im się przyjaźnić, gdy zasmakowali już miłości, poznali siłę uczuć.
- Osiemnaście. - Głos Cole'a narastał, gdy łapał piłkę i odrzucał ją do niej. -Dziewiętnaście.
Ashley przycisnęła stopy do chłodnej trawy i przypomniała sobie widok Landona, stojącego przy windzie i mówiącego, że ją kocha. Musiał odejść. Nie mogła mu dać stabilności oraz przyszłości, na jaką zasługiwał.
Ironia był niewiarygodna. Od kiedy sięgała pamięcią, nie była odpowiednią partią dla Landona. Nie pozwalała mu się do siebie zbliżyć, wmawiając sobie, że może ich łączyć jedynie przyjaźń. A potem - gdy zrozumiała, jak bardzo się myliła i uświadomiła sobie, jak bardzo za nim tęskni i jak bardzo go kocha -pojawiły się wyniki badań krwi. A to oznaczało, że musiała wrócić do punktu wyjścia.
Nie nadawała się dla Landona.
- Dwadzieścia dwa! - Cole złapał piłkę i zaczął podskakiwać. - Mamo, udało się! Mamy rekord!
Maddie i Hayley przestały zbierać kamyki i przyszły przyglądać się ich grze. Stały obok Cole'a, z szeroko otwartymi oczami, gotowe do owacji na sygnał Cole'a.
Rzucił Ashley piłkę, i chociaż poleciała trochę na bok, ona rzuciła się za nią i złapała ją jedną ręką.
- Dwadzieścia trzy! - Uniosła piłkę do góry i zwróciła ją Cole'owi. Kręcił się dookoła, wyrzucał w górę pięści i krzyczał: - Udało się! Pobiliśmy rekord!
Córeczki Brooke otoczyły Cole'a i cała trójka podała sobie ręce i zaczęła się kręcić, coraz szybciej i szybciej, aż w końcu upadła na trawę, cały czas śmiejąc się i wygłupiając.
Ashley przyglądała się im, ale myślała tylko o jednym. Boże, co się stanie z Cole'em, jeśli ja nie przeżyję?
Coś na parkingu przykuło uwagę Ashley, i odwróciła się. W ich stronę szedł mężczyzna. Na początku pomyślała, że to niemożliwe. Jej serce zabiło mocniej; otworzyła usta. Nie, to nie mógł być... on by tutaj nie przyjechał; teraz powinien być w Nowym Jorku.
Ale gdy się zbliżył, nie miała już żadnych wątpliwości.
Jej brat, Luke, szedł w kierunku porośniętego trawą zbocza, gdzie rodzice przygotowywali obiad.
ROZDZIAŁ 32
John wyjmował właśnie z turystycznej lodówki hamburgery, gdy zauważył, że Ashley, Kari oraz Ryan są wpatrzeni w jakiś punkt za nim. Zanim się odwrócił, Elizabeth dotknęła jego łokcia i kiwnęła głową w kierunku parkingu.
- Czy zostawiliśmy coś w... Nie dokończył zdania.
Ponieważ gdy zerknął przez ramię na miejsce, które przyciągnęło uwagę całej rodziny, zobaczył coś, co dodało jego sercu skrzydeł. W ich stronę, powolnymi, miarowymi krokami szedł Lukę i po raz pierwszy od roku nie miał pochmurnej miny, ani drwiącego uśmieszku i nie przewracał oczami.
Uśmiechał się.
Luke... jego syn - jego jedyny syn - szedł w jego kierunku, coraz szybciej; jego twarz jaśniała.
Elizabeth wydała zduszony okrzyk i chwyciła Johna za ramię.
- John...
- Wszystko w porządku - spojrzał na Elizabeth i poklepał jej dłoń. - Idę. Trzęsły się mu kolana, a stopy miał jak z ołowiu, ale wyszedł Luke'owi na spotkanie, a gdy dzieliło ich już zaledwie parę kroków, oprócz znajomego uśmiechu John zauważył coś jeszcze. Jego syn płakał.
- Tato... - Luke wyciągnął ręce i padł w ramiona Johna. Uścisk trwał krótko, ale wydawał się całą wiecznością. Luke był nieco wyższy od ojca, ale ukrył twarz w jego ramionach i przywarł do niego kurczowo, tak jak kiedyś, gdy był chłopcem.
John chciał coś powiedzieć, ale słowa nie mogły oddać ogromnej fali uczuć, która ogarnęła jego serce. Zamiast tego tulił mocno Luke'a, kołysząc się z nim i pozwalając mu szlochać, podczas gdy z ust jego syna płynął cały potok przeprosin.
- Przepraszam, tato. Nie wiedziałem, co robię... Tak bardzo cię przepraszam.
- Już dobrze - szepnął John, gdyż tylko szept mógł przejść przez jego ściśnięte gardło. - Wróciłeś do domu, Luke, i to się liczy. - Cofnął się i spojrzał na niego spod przymrużonych powiek. Chłopak musiał płakać już dłuższy czas, zanim dotarł na plażę. Mówiły o tym jego opuchnięte i zaczerwienione oczy.
- Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. Myślałem... bałem się, że mnie nie przyjmiesz.
John przekrzywił głowę i pogładził dłonią jego twarz.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo modliłem się o tę chwilę, synu.
- Tak. - Luke zdławił kolejny szloch i pokiwał głową.
- Tak, wiem. Bo ja też się o to modliłem.
John mrugnął, ale zanim wypowiedział kolejne słowa, usłyszał z tyłu szuranie stóp, wielu stóp. W powolnym ruchu ciał i rąk oraz okrzyków: -Witamy w domu, Luke! Dzięki Bogu jesteś cały i zdrowy! Tęskniliśmy za tobą! - każdy z rodziny Baxterów, nawet najmniejsze pociechy otoczyły Johna i Luke'a kołem. Po czym przytulali się do siebie, trwając w uścisku, który zacierał to, co było i mówił każdemu z nich, że bez względu na to jak bardzo pobłądzą, zawsze będą oczekiwani w rodzinnym domu.
Prawie wszyscy mieli w oczach łzy, aż w końcu Cole, stojący prawie w środku koła, wychylił głowę.
- Hej - spojrzał na twarze wokół - a co z hamburgerami dziadka?
Śmiech złagodził powagę chwili; wszyscy cofnęli się na ryle, aby widzieć Luke'a. Przyglądali się mu, dając mu do zrozumienia, jak bardzo za nim tęsknili. John miał mnóstwo pytań, ale to mogło zaczekać. Miał już zabrać Luke'a do miejsca, gdzie czekały hamburgery, gdy ten uniósł rękę.
- Dokonałem wielu złych wyborów, i przepraszam za to.
- Pociągnął nosem i wyprostował się. - Jestem winien wam wyjaśnienie. -Spuścił wzrok; widać było, że wstyd przysłonił mu twarz. Gdy podniósł głowę, w jego oczach malowała się powaga. - Muszę wam coś powiedzieć.
John otarł policzki i czekał. Cokolwiek chciał powiedzieć Luke, musiało to być ważne i najwidoczniej nie mogło czekać ani chwili dłużej. John dostrzegł, że Luke i Ashley wymienili się znaczącymi spojrzeniami, i zrozumiał, że cokolwiek to było, ona już o tym wiedziała.
Luke odchrząknął i objął wzrokiem wszystkich zebranych - Brooke i Petera, Kari i Ryana, Erin i Sama, Ashley - i na końcu Elizabeth i Johna.
- Reagan i ja mamy... mamy syna.
Słowa zostały wypowiedziane, ale rzeczywistość jakby odpłynęła gdzieś z wiatrem. Elizabeth zarzuciła ręce na Johna i oparła się o niego. John zastanawiał się, czy zdoła ją utrzymać. O czym mówił Luke? Reagan była w Nowym Jorku. Luke nie widział jej od 11 września.
Syna?
Ta myśl była tak nieprawdopodobna, jak obecność Luke'a pomiędzy nimi.
Trójka najmłodszych Baxterow potruchtała kilka metrów dalej, znudzona rozmowami dorosłych. Ale inni pozostali na miejscach. Ashley utkwiła wzrok w ziemi, gdy inni ze zdziwienia pootwierali usta. Wszyscy jakby zaniemówili.
Elizabeth ocknęła się jako pierwsza.
- Luke... o czym ty mówisz, skarbie?
Luke czubkiem buta zakreślił na piachu kilka małych kółek. Gdy znowu spojrzał w oczy bliskich mu osób, stał się jeszcze bardziej poważny, a na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju nadziei.
- Zanim Reagan wyjechała do Nowego Jorku, obydwoje - spuścił wzrok, zanim spojrzał na Johna - posunęliśmy się trochę za daleko - przeniósł wzrok na Elizabeth. - Dowiedziałem się o dziecku dopiero dwa tygodnie temu, od Ashley.
John spojrzał na swoją córkę i dostrzegł w jej twarzy ulgę zmieszaną z poczuciem winy. A więc wiedziała. Dzięki Bogu, Luke rozmawiał chociaż z jedną osobą. John zwrócił się w stronę Luke'a i czekał.
- Gdy dowiedziałem się, że mam syna, zerwałem z Lori i przeprowadziłem się do Ashley. A potem poleciałem do Nowego Jorku. - Zawahał się i przebiegł wzrokiem po zgromadzonych. - Byłem tam przez ostatni tydzień.
- Więc naprawdę masz syna? - Pytanie wyszło od Kari, trzymającej na ramieniu śpiącą Jessie.
- Tak. - Po raz pierwszy od chwili gdy Luke znalazł się pośród bliskich, uśmiechnął się. - Ma na imię Thomas Luke i - spojrzał na Elizabeth - jest do mnie bardzo podobny, mamo.
Elizabeth zakryła usta, a po chwili mocno przytuliła Luke'a. Gdy się cofnęła, na jej policzkach lśniły łzy. Zaśmiała się.
- Kiedy go zobaczymy?
- Nie jestem pewien. - Luke zrobił krok do przodu, żeby wszyscy mogli go słyszeć. - Jest w Nowym Jorku, z Reagan. To długa historia, ale opowiem wam o wszystkim później. Wiedziałem, że Erin i Sam jutro wyjeżdżają i musiałem tutaj przyjechać. - Napotkał na wzrok Johna; patrzyli na siebie. - Po raz kolejny jesteśmy wszyscy razem.
Wieczór minął szybko.
Luke wiedział, że w końcu odnalazł drogę do domu. Ludzie pośród których się wychował i których tak bardzo kochał, zatrzymali dla niego miejsce przy stole, wierząc, że któregoś dnia wróci, i tak się stało.
Z reakcji rodziny wyraźnie wynikało, że Ashley niczego im nie powiedziała - ani o tym, że Luke opuścił Lori i wprowadził się do niej, ani o Reagan i dziecku, i oczywiście nie wspomniała o wynikach swoich badań. Przez zapadnięciem zmroku odciągnął ją na bok.
- Byłaś u lekarza? - Sprzątali po pikniku.
Ashley rzuciła nerwowe spojrzenie na pozostałych przy brzegu.
- Jeszcze nie.
- Nie powiedziałaś nawet tacie? - Luke niósł kilka złożonych leżaków. -Przestań, Ashley.
- Powiem. - Odparła cichym i lekko wzburzonym głosem. - Daj mi trochę czasu, Luke.
- Tata może ci pomóc. - Zatrzymał się i spojrzał na plażę, gdzie Cole i Maddie dźwigali wiaderko pełne kamyków w kierunku piknikowego stolika. Jego wzrok ponownie spoczął na Ashley. - Jesteś to winna Cole'owi.
- Dobrze. - Zaczęła wspinać się po zboczu, gdzie stała reszta rodzina. -Powiem mu jutro, po wyjeździe Erin i Sama.
Luke przeszedł parę kroków i zatrzymał się.
- Zaczekaj.
- Słucham? - Przystanęła i zerknęła na niego przez ramię.
- Rozmawiałaś ostatnio z Landonem? Rozpaczliwy smutek pojawił się na twarzy Ashley; pokręciła głową.
- Rozstaliśmy się. Mówiłam ci już o tym.
- Nie dzwonił? - Ta prawda go zaskoczyła. Z tego co powiedziała mu Reagan, Landon zamierzał oświadczyć się jego siostrze. Luke'owi trudno było uwierzyć, że Landon tak łatwo się poddał. Nawet w obliczu wyników jej badań.
- Zrozum, poprosiłam go o to. - W jej oczach wzbierały łzy. - Poprosiłam, żeby ułożył sobie życie, i tak właśnie robi.
Luke podążył za Ashley do samochodu. Godzinę później wszyscy zebrali się w domu rodziców, wszyscy oprócz Erin i Sama, którzy kończyli przygotowania do przeprowadzki. Gdy usiedli w salonie, Luke przyznał, że przeżycie nawet jednego dnia w przekonaniu, że Bóg nie istnieje, było z jego strony szaleństwem.
- Kiedy to zrozumiałeś? - Elizabeth siedziała przytulona do Johna na starej sofie z obiciem w szkocką kratę.
- W chwili gdy zobaczyłem Tommy'ego.
Śmiech Kari rozniósł się po pokoju; oparła głowę na ramieniu Ryana.
- Dzieciaki mają ten niesamowity dar.
- Z całą pewnością - przytaknęła Brooke. Ona i Peter siedzieli na tej samej kanapie, ale nie obok siebie.
- Okay. - Luke rozejrzał się po zgromadzonych. Nie był pewien, czy im to powie, jednak nadszedł odpowiedni moment. - Chcecie poznać dalszą część historii?
Elizabeth uniosła brwi. -Jest coś jeszcze?
- I to całkiem sporo. - Zatarł ręce i zaśmiał się nerwowo. Spojrzał na ojca. -Reagan i ja pobieramy się w wigilię. Ślub odbędzie się w Nowym Jorku.
W pokoju jakby rozległo się zbiorowe westchnienie. Nie było słyszalne. Raczej było to nieme potwierdzenie, że dokonał słusznego wyboru. Gdyby brał udział w takiej rozmowie w ciągu ostatniego roku, ich reakcja rozdrażniłaby go. Jednak obecnie, milcząca odpowiedź powiedziała mu o czymś, co właśnie sobie uświadomił: jeśli był wobec siebie szczery, ich reakcje były dla niego jak lustrzane odbicie. Ponieważ był Baxterem. Został wychowany do czynienia dobra, i gdy tak postępował, czuł się szczęśliwy. A jeśli nie... po prostu był nieszczęśliwy. Tak jak przez ostatni rok. Elizabeth zakasłała, co zwróciło jego uwagę.
- A co ze szkołą?
- Szkoła. - Luke pokiwał głową. Razem z Reagan pomyśleli o wszystkim, jego edukacja oczywiście stanowiła część tego planu. - Przeniosę się na jeden z nowojorskich uniwersytetów, ale dopiero po ślubie. Na razie robię sobie przerwę i podejmuję pracę, żeby trochę zarobić - rozejrzał się po pokoju. - W ostatniej sesji zaliczyłem wszystkie egzaminy, więc nie będę miał zaległości.
Elizabeth miała kolejne pytanie.
- A gdzie... gdzie będziesz mieszkał?
Luke wyczuwał, że to oświadczenie - dotyczące jego przeprowadzki do Nowego Jorku - będzie trudne dla matki.
- Z Reagan i jej mamą - w pokoju jej brata, dopóki się nie pobierzemy. -Uśmiech, który unosił kąciki jego ust, był smutny. - Myśleliśmy o tym, żebym przeprowadził się dopiero po ślubie, ale nie chcę czekać. Przeprowadzam się za kilka tygodni, po ślubie Kari i Ryana. Nie chcę stracić ani chwili z życia Reagan i Tommy'ego.
- No, no! - Kari uśmiechnęła się do niego. - To cudownie, Luke. Ryan przytaknął.
- Manhattan cię urzeknie. Przynajmniej do chwili gdy Tommy nie podrośnie.
- To kolejna sprawa. - Luke unikał wzroku matki. - Po licencjacie chcę iść na studia prawnicze. Myślę, że razem z Reagan zatrzymamy się w Nowym Jorku przynajmniej na pięć lat - przerwał. Dla niego wszystko było oczywiste, ale dla rodziny te nowiny były zaskoczeniem. - Będziemy mieszkać w kampusie. Reagan chce być blisko mamy.
- To wspaniale, synu. - John objął Elizabeth ramieniem. - Przekaż Reagan, że ją kochamy. Nie możemy się doczekać, kiedy zobaczymy małego.
- Chciała przyjechać, ale... - Lukę spojrzał na swoje ręce, po czym przeniósł wzrok na ojca - czuje się zawstydzona. Uważa, że to wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku, jest z jej winy.
- Biedactwo. - Głos Ashley był bardzo łagodny. - To były twoje wybory.
- Powiedziałem jej to samo. Ale ona czuje się nieswojo. Nie wiedziałaby, jak się zachować.
Rozmowy skończyły się dopiero po północy, a gdy wszyscy już się rozeszli, Lukę usiadł przy ojcu i ponownie go przeprosił.
- Muszę ci coś powiedzieć... o aborcji Lori. - Lukę skrzyżował ramiona. -Dziecko nie było moje. Chciałem powiedzieć ci o tym wcześniej, ale nie przy wszystkich.
John mrugnął dwa razy i pokręcił głową.
- Ale sypialiście ze sobą?
- Tak... to był wolny związek.
Oczekiwał, że ojciec powie coś na temat Lori, coś negatywnego i bez wątpliwości trafnie określającego jej dziwny sposób myślenia. Sposób myślenia, do którego dostosował się i Luke.
Ale zamiast tego mocno go przytulił.
- Czuję się jak nowonarodzony.
- Naprawdę?
- Tak. - Usiadł wygodnie. - Znowu mam syna. Następnego ranka, zaraz po wschodzie słońca, obudził
Luke'a zapach naleśników i kawy oraz odgłosy krzątającej się w kuchni mamy. Głosy dochodzące z drugiego pokoju oznaczały, że reszta rodziny zjawiła się na pożegnanie. Erin i Sam mieli wyjechać o ósmej.
Usiadł i wyjrzał przez okno. Jego oczom ukazało się znajome podwórko, ogromny dąb, kręta droga wjazdowa oraz amerykańska flaga. Na kilka sekund zamknął oczy i oparł głowę o wezgłowie sofy. Co by się stało, gdyby nie porozmawiał owego popołudnia z Ashley w kampusie? Jeśli wciąż tak uparcie wierzyłby, że jego nowy szalony sposób myślenia jest jedynym, przy którym warto trwać?
Na myśl o tym poczuł dreszcze, a gdy otworzył oczy, zobaczył coś, co musiało identycznie oddziaływać na każdego z rodziny Baxterów. Właśnie przyjechali Erin i Sam.
Co oznaczało, że za niecałą godzinę, będą musieli ich pożegnać.
Śniadanie zakończyło się i John wyczuwał zmianę nastrojów u najbliższych.
Sam i Erin podchodzili do każdego, żegnali się z nim osobiście, obiecywali, że zadzwonią i przyjadą oraz będą pamiętać o wszystkich w modlitwie. Sam rozmawiał z Peterem i Ryanem w pokoju gościnnym, podczas gdy Erin miała ostatnie kilka minut dla sióstr. John i Elizabeth usiedli w jadalni i obserwowali sytuację.
- Austin to zaledwie kilka godzin lotu. - Erin przytuliła Kari, a potem Ashley i Brooke. - Co kilka miesięcy zrobimy sobie babski weekend, tylko dla nas.
- Hej. - Dołączył do nich Luke i objął Ashley oraz Erin. - Bracia także lubią weekendowe przyjęcia.
- Nie zapomnijcie o mamach. - Elizabeth podparła policzek ręką i uśmiechnęła się do swoich dzieci.
- Ja się zgadzam - zaśmiała się Erin, pomimo łez, które zamgliły jej oczy. -Jeśli chcecie, możemy robić zjazd rodzinny co miesiąc.
Elizabeth wstała i poszła do kuchni. Wyjęła z szafki kubek i torebkę ekspresowej herbaty z szuflady. John zerknął na nią i wiedział, że walczy. Całkiem nieźle udawała, ale było jej bardzo ciężko. Przyszedł do niej i oparł się o ścianę.
- Wszystko w porządku? - Ściszył głos, aby nie słyszeli go inni. Przekrzywił głowę i przyglądał się swojej żonie.
Elizabeth wrzuciła herbatę do kubka i odwróciła się w stronę palnika, na którym stał stary czajnik.
- Poradzę sobie. Przecież przyjadą za kilka tygodni na ślub.
- Jednak... - John zerknął w stronę ich dorosłych dzieci, stojących w kręgu i śmiejących się. - Trudno się z nimi rozstać. - Przeniósł wzrok na Elizabeth. -Przeżywaliśmy już to, gdy Kari wyjeżdżała do Nowego Jorku, a Ashley do Paryża.
- Ale tym razem to co innego.
- Hmmm. - John skrzyżował ręce na piersiach. W zlewozmywaku stała sterta naczyń po śniadaniu; widząc je, zanotował w pamięci: po wyjeździe Erin i Sama, Elizabeth musi odpocząć. Ponownie na nią spojrzał. - No tak, to już na stałe.
- A Luke...
Teraz zmierzali w innym kierunku. John zrozumiał, że Elizabeth nie chodzi wyłącznie o przeprowadzkę Erin i Sama.
- Wciąż nie mogę uwierzyć, że jest z nami.
- Za cztery tygodnie znowu go nie będzie. - Elizabeth odwróciła się do niego twarzą i wtedy zobaczył jej łzy. Obiecała Erin, że nie będzie płakać, dlatego poszła do kuchni. Pociągnęła nosem i opuszkami palców otarła łzy. -Dopiero co go odzyskaliśmy, a on znowu wyjeżdża. - Wzruszyła ramionami. -To trudne, John. Muszę być szczera. Przecież wszystko się zmieni. Sam wszedł do jadalni i podniósł głos, tak aby wszyscy usłyszeli.
- Okay... czas na nas.
Dzieci bawiły się już na dworze, więc Kari zabrała Jessie z kojca i wszyscy podążyli za Erin i Samem. Przed domem było mnóstwo uścisków i nawet trochę łez. Cole, Maddie i Hayley rozdali kilka buziaków i z powrotem czmychnęli do zabawy.
Kari ścisnęła ramiona Erin.
- Poradzisz sobie, wiem o tym.
- Dzięki. - Erin pociągnęła nosem i uśmiechnęła się. - Wrócę za kilka tygodni, na wasz wielki dzień.
- Będzie dobrze, Erin. Uwierz, okay?
- Oczywiście.
John nie był pewien, czy pozostali słyszeli tę rozmowę, ale on stał obok. Domyślił się, że chodziło o studium biblijne, na którym Erin i Kari spotykały się w ciągu ostatniego roku, gdy Erin myślała raczej o odejściu od Sama niż przeprowadzce do Austin. Błyszczące oczy Erin powiedziały mu, że cokolwiek zaszło podczas tych spotkań, rezultaty były niebywałe.
Czas się kończył. Sam zerknął na zegarek i wymienili z Erin znaczące spojrzenia. Jeśli chcieli dotrzeć do hotelu przed nocą, musieli już wyjechać. Pomachał wszystkim na pożegnanie i usiadł za kierownicą. Erin rozejrzała się po bliskich jej twarzach i uśmiechnęła się. Miała załzawione oczy, ale nie było w nich rozpaczy, która tam się malowała, gdy Sam po raz pierwszy zasygnalizował o planach przeprowadzki.
- Trzymajcie się. - Zajęła swoje miejsce i opuściła szybę. - Do zobaczenia wkrótce!
Baxterowie stali w grupie i patrzyli za odjeżdżającym samochodem, który następnie skręcił w lewo i przyśpieszył w kierunku dwupasmowej autostrady. Machali, dopóki nie zniknął im z oczu.
Kari i Ryan pożegnali się jako następni. Byli umówieni z fotografem w sprawie ślubnych zdjęć. W tej samej chwili Brooke i Peter zawołali Maddie oraz Hayley; mówili coś o zaległych pracach domowych.
Grupa skurczyła się do Luke'a i Ashley. John zauważył, że rozmawiali o czymś szeptem, po czym Luke skierował się z Cole'em do domu. Wtedy do Luke'a dołączyła Elizabeth i objęła go ramieniem.
- A więc, opowiedz mi coś o swoim synku...
John nie spieszył się. Szedł powolnym krokiem w stronę Ashley, ale im był bliżej, tym bardziej wyczuwał, że coś było nie tak. Jej twarz okrywał smutek, a uśmiech, który tam gościł jeszcze przed chwilą, zniknął.
- Hej, Ash... - Podszedł do niej i położył dłonie na jej ramionach. Być może, jeśli spędzą czas na wspólnym zmywaniu naczyń, otworzy się przed nim, bez względu na to co ją martwiło. Cokolwiek to było, Luke już wiedział. - Chodźmy i sprawdźmy, czy mama nie potrzebuje pomocy w kuchni.
Ale zamiast pójść za nim, Ashley pozostała na miejscu. John zatrzymał się i spojrzał na nią.
- Ashley? O co chodzi?
Jej twarz pobladła i przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. A gdy zaczęła mówić, jej głos był napięty i lekko chropawy, jakby kolejne słowa wymagały od niej całej jej siły.
- Tato... muszę ci coś powiedzieć. - Widać było jej wahanie; jej kolana ugięły się nieznacznie. John chwycił ją za łokieć i wtedy oparła się o niego. Łzy wypełniły jej oczy i płynęły po policzkach. W końcu odnalazła siłę. - To co chcę ci powiedzieć... zmieni wszystko. Dla każdego z nas.
ROZDZIAŁ 33
Dzień ich ślubu wstał słoneczny i niezbyt wilgotny. Dom Kari został właśnie sprzedany. Tydzień wcześniej spakowała rzeczy swoje oraz Jessie i przewiozła je do domu Ryana. Chwilowo zatrzymała się w domu rodziców, w swoim dawnym pokoju. Potem miała przeprowadzić się do Ryana.
Kari ziewnęła i rozejrzała się po pokoju, w którym po raz pierwszy marzyła o poślubieniu Ryana Tylora. Przez kilka minut, gdy otworzyła oczy i sprawdziła pogodę, leżała w łóżku, uniesiona przez falę wspomnień.
Przypominała sobie to popołudnie, gdy zakochała się w Ryanie od pierwszego wejrzenia, myślała o wakacjach, o kolejnych spotkaniach nad jeziorem Monroe, łowieniu ryb z jego łodzi oraz spacerach nad brzegiem jeziora. Czy już wtedy nie przeczuwała, że kiedyś będą razem?
Przeszkody, które się potem pojawiły, były niemożliwe do przewidzenia, i nawet jeszcze rok temu nie była pewna, czy im się uda. Ale tak się stało. A teraz właśnie przyglądała się wspomnieniom o Ryanie, które nosiła w swoim sercu.
Pierwszy pocałunek, pierwszy taniec i kłótnia. Tamtego dnia na grillu u rodziców Ryana czuła to samo co dzisiaj. Że nie odzyska swojego serca, dopóki nie będą razem, na zawsze.
Tak się miało stać dzisiejszego wieczoru.
W ogrodzie pracowała już firma, która zajmowała się organizacją przyjęcia i ustawiała wszystko w namiocie. Ślub miał odbyć się o trzeciej. Wczoraj postawiono altanę ze sklepionym przejściem uformowanym z kwiatów. Po obydwu stronach prowizorycznej alejki ustawiono rzędy krzeseł oraz donice z jaśminem, dopełniające całą scenerię.
Po miesiącach przygotowań, godzinach rozmów i milionach telefonów, Kari nie mogła uwierzyć, że właśnie nadszedł 21 września. Dzisiejszą noc mieli spędzić z Ryanem w hotelu w Indianapolis, a rano lecieli do Seattle. Plany dotyczące miesiąca miodowego Ryan trzymał w tajemnicy i dopiero ostatniego wieczoru, po kolacji wręczył jej kartę ze szczegółami.
Wyruszali w rejs na Alaskę, statkiem linii Holland America, na którym znajdował się pokład wyłącznie dla nowożeńców. Przez siedem dni, opływając wybrzeża Alaski, będą podziwiać niedźwiedzie grizli i orły bieliki oraz walenie. Widocznie wrzesień był najlepszą porą na taki rejs. Ryan zarezerwował kajutę z balkonem i jacuzzi.
Kari zeszła z łóżka i założyła szorty oraz tshirt. Do trzeciej musiała załatwić setki spraw, włącznie ze spakowaniem się na miesiąc miodowy.
Droga wiodąca do dzisiejszego dnia nie była łatwa, ale czekali na siebie, gdyż tak chciał Bóg, i dlatego że pragnęli, aby On był na pierwszym miejscu w ich małżeństwie.
Chociaż dzień ślubu powinien być tym, który zapamięta na zawsze, szczegóły nie wydawały jej się aż tak istotne. Już jutro ona i Ryan będą na pokładzie samolotu lecącego do Seattle, a potem wyruszą w rejs na Alaskę. To wypełniało jej myśli. Tylko oni, już zaślubieni, w podróży, która zabierze ich we wspólne dni i noce.
Nie mogła się doczekać.
Godziny mijały szybko. Na krótko przed trzecią, John znalazł Kari oraz Elizabeth przed lustrem w sypialni, gdzie trwały ostatnie przygotowania. Ashley, Erin i Brooke były już ubrane i prowadziły ożywioną rozmowę na korytarzu.
Stały na straży i pilnowały, żeby goście kierowali się od razu do namiotu. Erin dała sygnał, więc Kari po raz ostatni zerknęła w lustro. Elizabeth stała obok, poprawiając pukle włosów córki, luźno zwisające po obu stronach twarzy.
- Czas na zdjęcie. - John ostrożnie wszedł do pokoju, ze wzrokiem utkwionym w obydwie. Czarny smoking dosyć mocno opinał go w pasie, ale i tak wyglądał fantastycznie. Przystanął i pokręcił głową.
- Do końca moich dni będę pamiętał ten widok.
- Cześć tato. - Kari uśmiechnęła się do niego w lustrze. - Wyglądasz wspaniale.
- Natomiast ty, moja droga - podszedł do niej - wyglądasz olśniewająco. Elizabeth cofnęła się i podziwiała jej suknię.
- Jest doskonale, skarbie.
- Dzięki. - Kari znalazła suknię w Indianapolis, niedługo po tym jak Ryan jej się oświadczył. Była z białej satyny, z dopasowanym gorsetem i krótkimi bufiastymi rękawami. Dół sukni był skromny i prosty, zakończony subtelnym trenem. Welon spływał po jej plecach prawie do podłogi. Rano był u Kari fryzjer i upiął jej włosy w masę luźno zwisających pukli.
- Kochani, jest za pięć trzecia. - Brooke zajrzała do pokoju. - Wszyscy już są w namiocie.
- W porządku. - Kari przeniosła wzrok z Elizabeth na Johna. - Więc chodźmy.
Ojciec wziął ją pod rękę, przytulił do siebie i zniżył głos do szeptu: - Nie mogę się doczekać reakcji Ryana, gdy będziesz szła alejką.
Namiot był wypełniony; goście zajęli już swoje miejsca. Na przedzie stali Ryan i pastor Mark, czekający na orszak. Na tyle siedział organista i grał kanon Pachelbela, gdy w tłumie zapanowała cisza.
- Gotowy? - Pastor nachylił się do Ryana. W ręku trzymał Biblię, a uśmiech wypełniał całą jego twarz.
- Już od dwudziestu lat. - Ryan mrugnął i skupił uwagę na tyle namiotu. Gdy Elizabeth zajrzała przez poły namiotu, Luke natychmiast stanął u jej
boku. Podał jej ramię i poprowadził ją alejką. Na widok tej sceny Ryan poczuł ucisk w gardle. Powrót Luke'a do rodziny Baxterów był prawdziwym cudem, odpowiedzią na modlitwy zanoszone do Boga w ciągu ostatniego roku.
Gdy teraz patrzyło się na Luke'a, trudno było sobie wyobrazić, że kiedykolwiek go nie było. Tak wielka była dobroć Pana. Ryan ponownie przeniósł wzrok na tył namiotu. Tym razem Luke wprowadził Ashley i przywiódł ją do drugiego końca ołtarza - gdzie było miejsce druhen - po czym sam zajął miejsce w pobliżu Ryana.
Następnie alejką przeszli Brooke oraz Peter i Erin wraz z Samem. Obydwie pary rozdzieliły się przy pastorze Marku i zajęły wyznaczone miejsca.
Następnie pojawiły się dzieci. Najpierw Cole z obrączkami, ubrany w granatowe spodnie i kamizelkę oraz białą koszulę i krawat. Miał starannie zaczesane włosy i szedł dumnym, pewnym krokiem, niosąc satynową poduszkę.
Zaraz za nim szły dziewczynki - Hayley i Maddie. Każda z nich miała na sobie białą sukienkę z falbankami i niosła koszyk wypełniony płatkami róż. Wyglądały niczym aniołki, a gdy szły, nabierały garściami płatki i rozsypywały je wzdłuż alejki.
Hayley zatrzymała się w połowie drogi i pomachała do Brooke.
- Cześć mamusiu! Dobrze to robię?
- Tak, skarbie. - Brooke bezgłośnie poruszyła ustami i dyskretnie uniosła kciuk do góry, pokazując tym samym, że wszystko jest okay.
Hayley chyba zrozumiała, że nie powinna rozmawiać. Zniżyła głos do głośnego szeptu.
- Czy mogę zatrzymać trochę kwiatków, mamusiu? Proszę. Są za ładne, żeby je tak rzucać na ziemię.
Dał się słyszeć zduszony śmiech gości, a niektórzy nawet robili dziewczynkom zdjęcia. Maddie pogoniła Hayley.
- Musisz iść dalej, Hayley. Zaraz będzie koniec.
Ryan uśmiechnął się, usłyszawszy zachętę Maddie. Cudownie, że już wyzdrowiała. Trzy tygodnie temu odbył się zabieg i wszystko poszło dobrze. Od tamtej pory już nie gorączkowała.
Orszak był piękny, ale Ryan przestąpił z nogi na nogę i skupił wzrok na końcu namiotu.
No dalej, Kari, moje marzenie, przyjdź już do mnie. Pokaż mi, że to nie sen.
Gdy zmieniła się muzyka, goście wstali i zwrócili się twarzami do tyłu. W momencie gdy pojawiła się Kari wraz z ojcem, rozbrzmiewał tradycyjny marsz weselny. Przez kilka sekund obydwoje stali nieruchomo; Kari spojrzała na Ryana.
Gdy ich oczy się spotkały, Ryan aż otworzył usta. Nigdy nie widział piękniejszej kobiety. Poczuł, jak bardzo ją kocha. Boże, dziękuję Ci... dziękuję Ci.
Kari i John zaczęli iść, a Ryan nie spuszczał z Kari wzroku. Serce waliło mu jak młot. Splótł przed sobą dłonie i uśmiechnął się promiennie do kobiety, która miała stać się jego żoną.
Gdy zatrzymali się przed Ryanem, pastor Mark spojrzał na Johna i kiwnął głową.
- Kto oddaje tę kobietę, aby została poślubiona?
- Jej matka i ja. - John zrobił krok do przodu, uniósł welon Kari i pocałował ją w policzek, po czym wziął jej dłoń i położył na dłoni Ryana.
Kiedy John usiadł obok żony, pastor Mark wziął głęboki wdech i zaczął:
- W swojej posłudze pastor ma przywilej udzielania ślubu dwojgu ludzi, których łączy coś specjalnego, za czym inni tęsknią - przerwał i popatrzył na gości. -1 właśnie Kari Baxter-Jacobs oraz Ryan Taylor należą do tych ludzi.
Mówił o ich dzieciństwie, o początkach ich przyjaźni i o tym, jak Bóg przeprowadził ich przez trudne doświadczenia.
- Ale nasz Bóg zawsze daje nam kolejną szansę i naprawia nasze marzenia. - Pastor Mark uśmiechnął się. - Właśnie dlatego Kari i Ryan stoją dzisiaj przed wami.
Mówił, że Kari i Ryan brali udział w naukach przedmałżeńskich i starali się, aby Bóg w ich wzajemnych relacjach zajmował pierwsze miejsce.
- Co się dzieje, gdy dwoje ludzi podejmie taką decyzję? - zaśmiał się radośnie. - Bóg staje się częścią ich związku, gdy wypowiadają swoje „tak".
Ryan zerknął na Kari i wymienili się poufnymi uśmiechami. Pastor Mark wspomniał, że Kari i Ryan napisali własną przysięgę małżeńską i że wcale nie zaskoczyli go jej treścią.
- Tam nie ma żadnych nowych słów, moi drodzy. Przysięga, którą za chwilę usłyszycie, wyraża uczucia, które dojrzewały pomiędzy nimi od czasu, gdy byli jeszcze parą nastolatków.
Ryan zaczął jako pierwszy. Gdy wziął Kari za rękę i przemówił wprost do jej serca, jego zdenerwowanie minęło.
- Kari, jesteś pieśnią mojego serca, tą, której pragnę i dla której żyję, tylko z tobą mogę dzielić się moją duszą. - Delikatnie ścisnął jej palce. - Pragnę dzielić z tobą moją przyszłość. Radości i smutki, szczęśliwe i bolesne chwile.
Jego głos stał się napięty... przepełniony uczuciami, które pragnął wyrazić.
- Kari, przyrzekam, że zawsze będę wobec ciebie szczery, będę cię podnosił, gdy będziesz upadać i razem z tobą świętował, gdy życie da nam powody do radości. Przyrzekam być dobrym ojcem dla Jessie i dla każdego dziecka, którym Bóg zechce nas obdarzyć.
Wzruszenie ściskało mu gardło.
- Czy przyjmiesz tę obrączkę oraz moje nazwisko i moją przyszłość i zostaniesz u mego boku na zawsze?
W oczach Kari lśniły łzy, ale jej uśmiech mówił mu, że nie może doczekać się chwili, gdy wypowie swoje „tak". Prawie skończył.
- Wyjdź za mnie, Kari, dziel ze mną życie od tej chwili, dopóki śmierć nas nie rozłączy.
Pogładziła kciukami jego dłoń i zagryzła wargę.
- Tak. - Wyraz jej twarzy przysłonił wszystko inne. -Wyjdę za ciebie. Nadeszła kolej Kari; martwiła, się że z radości może zapomnieć słowa przysięgi. Ale słowa Ryana zahipnotyzowały ją i sprawiły, że wszystko stało się tak namacalne. Nagle to, co pragnęła mu powiedzieć, znalazło się w jej sercu.
Uważnie przyjrzała się jego twarzy i jego oczom. Przez ułamek sekundy znowu miała szesnaście lat, otworzyła drzwi, a na progu stał Ryan z bukietem róż.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Kari... wyjdziesz ze mną? Wspomnienie rozmyło się równie szybko, jak się pojawiło. Pastor Mark
zwrócił się w jej stronę.
- Kari, możesz wypowiedzieć przysięgę przed Ryanem. Spojrzała Ryanowi głęboko w oczy.
- Ryanie Taylorze, kocham cię od chwili, gdy ujrzałam cię po raz pierwszy, kochałam cię nawet wtedy, gdy wydawało się, że możemy być jedynie przyjaciółmi. Zabrałeś mi serce, gdy byliśmy nastolatkami, i od tamtej chwili zawsze posiadałeś jego część.
Ryan zacisnął usta i przekrzywił je w uśmiechu. Nie odrywał od niej oczu, gdy mówiła dalej.
- Nawet nie marzyłam, że Bóg da nam dzisiejszy dzień, że doprowadzi nas tutaj, abyśmy mogli stanąć przed naszymi przyjaciółmi i rodziną i w Jego obecności ślubować sobie miłość do końca życia, i właśnie jesteśmy - zadrżał jej głos i powstrzymała łzy. - A więc teraz przed Bogiem i naszymi gośćmi, przyrzekam kochać cię i szanować, otaczać cię opieką i troszczyć się o ciebie przez wszystkie dni mojego życia. Czy droga, w którą za chwilę wyruszymy, będzie wiodła przez górskie szczyty czy przez doliny, zawsze będę u twego boku.
Po jej policzku płynęła łza i zanim zdążyła cokolwiek zrobić, Ryan wypuścił jej dłoń i otarł łzę kciukiem. Pociągnęła delikatnie nosem.
- Byłeś moją pierwszą miłością, Ryanie Taylorze i tutaj, z tego miejsca przyrzekam ci, że będziesz ostatnią. Gdyż przez poślubienie ciebie, już na zawsze staniemy się jednością, a ten kawałek serca, który zawsze był twój, w końcu trafi tutaj - opuszkami palców dotknęła swojej klatki piersiowej - skąd został wzięty.
Kari dostrzegła w oczach Ryana spełnienie, które niosła ta właśnie chwila -miłość, radość i zdumienie, które odczuwali obydwoje.
Pastor Mark dał im kilka sekund na pozbieranie się, po czym zrobił krok w przód i najpierw zwrócił się do Ryana.
- Masz obrączki?
- Tak. - Ryan odwrócił się do Luke'a, jako do swojego drużby i ten podał mu obrączki.
Pastor Mark poprosił Ryana, żeby powtarzał za nim, gdy będzie nakładał obrączkę na palec Kari.
- Tą obrączką zaślubiam cię.
- Tą obrączką - oczy Ryana przepełniała radość, gdy z obrączki z białego złota, wysadzanej drobnymi diamentami, przeniósł wzrok w głąb serca Kari -zaślubiam cię. - Wsunął obrączkę na jej palec i spojrzał na pastora Marka.
- Dobrze. Kari, teraz twoja kolej. - Pastor uśmiechnął się. - Czy masz obrączkę?
- Tak. - Odwróciła się do Ashley, jako do swojej druhny. Ashley położyła jej obrączkę na dłoni i Kari znowu przeniosła wzrok na pastora.
- Powtarzaj za mną - przerwał, a na jego ustach zagościł uśmiech. - Tą obrączką zaślubiam cię.
Kari uniosła lewą dłoń Ryana i częściowo nałożyła obrączkę na jego palec.
- Tą obrączką - przesunęła obrączkę w kierunku kłykci, tam gdzie miała pozostać już na zawsze - zaślubiam cię.
Gdy wypowiedziała te słowa, w obecności ponad stu osób, poczuła dziwne uczucie wypływające z jej wnętrza, i w tym momencie zrozumiała, skąd ono pochodzi.
Z części serca, której tak długo jej brakowało.
Kari i Ryan mieli właśnie zostać ogłoszeni mężem i żoną, gdy coś na tyle namiotu zwróciło uwagę Ashley.
Poły namiotu były tak upięte, że dokładnie widać było ogród Baxterów. Ashley uważnie przyglądała się temu miejscu. Miała wrażenie, że jakiś cień kręci się po prawej stronie. Ale im dłużej patrzyła, tym bardziej była skłonna przypisać to swojej wyobraźni.
Prawdopodobnie wiatr. Przeniosła wzrok na Kari i Ryana. Jak dotąd ceremonia była przepiękna, zupełnie jak z powieści. Ich miłość przebyła długą drogę od owego spotkania na grillu aż do dzisiejszego dnia.
Ktoś z grona przyjaciół Kari wyszedł na środek i zaśpiewał piosenkę Stevena Curtisa Chapmana, a Kari i Ryan zapalili święcę jedności. Słowa mówiące o miłości do drugiej osoby, miłości, która będzie trwała zawsze, bez względu na wszystko, doskonale do nich pasowały.
Ashley poczuła ucisk w gardle. Taka miłość mogła łączyć ją i Landona, gdyby tylko życie potoczyło się inaczej.
Otrząsnęła się z tych myśli. Nie mogła poddać się smutkowi. Nie tutaj, nie na ślubie Kari. Za tydzień miała wizytę u lekarza. Jej ojciec bardzo gruntownie sprawdził temat i dowiedział się, że dzięki uniwersytetowi, Bloomington było odpowiednim miejscem na leczenie HIV. Ashley zapisała także Cole'a na badanie krwi. Na wszelki wypadek.
Świadomość tego wszystkiego miażdżyła ją, ale teraz nie było sensu o tym myśleć. Oprócz Luke'a, nikt z jej rodzeństwa nie znał prawdy, włącznie z matką. Ashley błagała ojca, żeby zachował wszystko w tajemnicy, przynajmniej do chwili aż ona nie znajdzie jakiejś drogi wyjścia.
Dzisiejszego wieczora, ten ostatni raz, pragnęła być tylko Ashley. Nie Ashley z HIV. Chciała się śmiać, wznosząc toast, tańczyć z Cole'em i zachwycać się atmosferą miłości. Ponieważ czas był jak złodziej. Nie wiadomo było, co wydarzy się za tydzień; czy kiedykolwiek w jej życiu będzie jeszcze taki wieczór.
Odrzuciła smutne myśli. Piosenka skończyła się, a Kari i Ryan uśmiechali się do siebie promiennie.
- Zatem - pastor Mark cofnął się o kilka kroków i skierował uwagę na gości - mocą nadanej mi władzy, ogłaszam was mężem i żoną - przerwał i spojrzał na Ryana. - Teraz możesz pocałować pannę młodą.
Ryan zbliżył się do Kari i uniósł jej welon. Na chwilę czas jakby się zatrzymał, gdy obydwoje patrzyli na siebie. Ashley uśmiechała się razem z nimi, gdy Ryan pochylił się i delikatnie pocałował Kari, a w tym pocałunku zmieścił całe swoje serce.
Zebrani goście zaczęli bić gromkie brawa, i pastor Mark odczekał, aż znowu zapadła cisza.
- To dla mnie wielki zaszczyt, że mogę przedstawić wam państwa Taylorów.
Goście wstali, a Ashley zerknęła w stronę rodziców. Ich oczy błyszczały od łez, których nie kryli. Potem przebiegła wzrokiem po zebranych. To było oczywiste, że patrząc na Kari i Ryana, wszyscy czuli to samo - oni po prostu byli dla siebie stworzeni.
Na wszystkich twarzach gościł uśmiech.
Kari i Ryan szli alejką w stronę wyjścia, Ashley i Lukę szli tuż za nimi i uśmiechali się do siebie.
- Wyglądasz olśniewająco, siostrzyczko. - Lukę wziął ją pod rękę.
- Dzięki - odparła po cichu. Ostatnio często otrzymywała od niego komplementy, zupełnie jakby wyczuwał ciężar, który nosiła w sercu i pragnął zrobić wszystko, aby tylko jej ulżyć. Szczególnie po tygodniu, który spędził w Nowym Jorku z Reagan oraz dzieckiem.
Szli powoli alejką, pod rękę, do wyjścia prowadzącego do drugiego namiotu, w którym utworzyli rząd osób witających gości.
Goście kolejno przechodzili najpierw obok Erin i Sama, potem Petera i Brooke, Ashley oraz Luke'a i na końcu obok Kari i Ryana. Rodzice usiedli przy jednym z okrągłych stołów, na przedzie namiotu, obok mamy Ryana i kilku innych najbliższych przyjaciół.
Wcześniej Ashley sądziła, że ta część przyjęcia będzie dla niej irytująca, witanie rzeki ludzi oraz powtarzanie tych samych słów powitania. Jednak gdy nadeszła ta chwila, nawet dobrze się bawiła. W kolejce stali kuzyni, których dawno nie widziała, dawni nauczyciele oraz znajomi ze szkoły, sąsiedzi z ich poprzedniego domu, który znajdował się na tej samej ulicy co dom Taylorów, oraz kilku przyjaciół ojca.
Każda twarz niosła ze sobą wspomnienia, na swój własny sposób wpisywała się w historię Baxterów, i w ten sposób kolejka gości stała się czymś w rodzaju żywego albumu z wycinkami ze szczęśliwych chwil z przeszłości. Momentów, których pragnęła kurczowo się uchwycić na myśl o nadchodzących dniach.
Właśnie podchodzili ostatni goście, gdy pomiędzy rodzeństwem zapanowała cisza. Lukę zesztywniał i w tej właśnie chwili Ashley spojrzała na koniec kolejki i ją dostrzegła.
Reagan Decker.
Miała na sobie spódnicę w kolorze złotego brązu oraz białą bluzkę; włosy związała w luźny kucyk. A w ramionach tuliła Tommy'ego, synka Luke'a.
- Reagan... - Lukę otworzył szeroko oczy, gdy do niej podchodził. Delikatnie ujął ją za łokieć, pochylił się i pocałował ją w policzek, po czym cofnął się, musnął buzię Tommy'ego i pocałował go w czoło. Spojrzał jej w oczy. -Jak... skąd się tutaj wzięliście?
Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Ashley zauważyła coś jeszcze - ręce Reagan drżały.
Ashley przypomniała sobie samotność oraz lęk, towarzyszące jej w pierwszych godzinach po powrocie z Paryża.
Panie, spraw, aby poczuła się kochana.
Podeszła do niej i objęła ją oraz Luke'a i dziecko.
- Witaj, Reagan. Tak się cieszę, że przyjechałaś.
- Dzięki. - Twarz Reagan przybrała wyraz wdzięczności; ściszyła odrobinę głos. - I dzięki, że mu powiedziałaś.
- Sądziłam, że możesz być zła. - Ashley dawno nie rozmawiała z Reagan, ale wyglądało na to, że pomiędzy nimi wszystko było w porządku, co ją bardzo ucieszyło.
Sam oraz Erin podeszli bliżej, podobnie jak Brooke i Peter. Wtedy Kari i Ryan także zorientowali się, co się dzieje. Natychmiast poszli za przykładem Ashley i powitali Reagan uściskami. Gdy wszyscy stanęli w kręgu, Reagan wzruszyła się do łez w zetknięciu z miłością, którą obdarzono ją i Luke'a oraz ich dziecko.
- Reagan, on jest śliczny.
- Twoja obecność tutaj wiele dla nas znaczy.
- Czy mogę go potrzymać... proszę.
Wszyscy mówili naraz. Ashley cofnęła się na tyle, aby i jej rodzeństwo mogło podziwiać synka Luke'a. Ona już raz go trzymała na rękach. Powstałe zamieszanie wzbudziło uwagę rodziców. Ashley widziała, jak najpierw podniosła się mama, a potem tata i zaczęli iść w stronę rozradowanego towarzystwa, które otaczało Reagan i Luke'a oraz Tommy'ego.
Elizabeth wzięła Johna za rękę i obydwoje stanęli jak wryci. Po ich minach było widać, że dopiero teraz dotarło do nich, co się naprawdę wydarzyło. Że Reagan przyjechała na ślub z synkiem Luke'a i dołączyła do reszty rodziny.
Tam gdzie było ich miejsce.
Obydwoje podeszli do kręgu. Elizabeth zbliżyła się do Reagan i powitała ją długim uściskiem, a gdy się rozdzieliły, obydwie płakały. Wtedy Elizabeth wyciągnęła ręce w kierunku małego Tommy'ego i zapytała.
- Mogę?
- Tak. - Reagan pociągnęła nosem i grzbietem dłoni otarła policzki. -Właśnie dlatego przyjechałam.
Elizabeth wzięła małego i przytulała go przez dłuższą chwilę, po czym podała go Johnowi.
Ashley znowu miała wilgotne oczy i po raz dziesiąty tego dnia żałowała, że nie ma przy sobie sztalug lub szkicownika. Czegokolwiek, co pomogłoby jej zatrzymać te cudowne chwile. Mogła czytać z twarzy matki, jak nigdy. Była zachwycona tą miniaturką Luke'a i zasmucona, że za tydzień Lukę i jego synek oraz narzeczona wyjadą - być może na zawsze.
A wtedy pozostaną im tylko odwiedziny, żeby przyglądać się dorastaniu ich wnuka, inaczej niż w przypadku Cole'a. Ale Tommy przynajmniej będzie miał Luke'a.
Ashley poczuła zmęczenie i wycofała się. Przebiegła wzrokiem po zebranych i odnalazła w tłumie gości Cole'a wraz z Maddie i Hayley przy stole, tam gdzie siedzieli jej rodzice. Podeszła do stolika z napojami i wzięła szklankę wody. Po czym przeszła do jednego z odległych stolików, przy którym nie było nikogo.
Dzień był tak cudowny, a teraz jeszcze to. Reagan... razem z Tommym. To więcej niż mogła sobie wyobrazić. Powiedzenie Luke'owi prawdy było dobrym posunięciem. Nie było chyba lepszego momentu na przyjazd Reagan z dzieckiem do Bloomington niż dzisiejsza okazja.
Ashley podniosła szklankę i wzięła łyk wody, gdy poczuła, że ktoś stanął u jej boku. Zanim zdążyła ponieść wzrok, usłyszała jego głos.
- Masz najpiękniejsze włosy.
Powoli, jak w transie, odstawiła szklankę na stół i odwróciła głowę. Wówczas jej serce zatrzymało się.
- Landon...
- Naprawdę... - utkwił w niej wzrok i dotknął jej włosów - czy ktoś ci już to mówił? Twoje włosy są przepiękne.
Jej serce rozpływało się i zanim powstrzymał ją zdrowy rozsądek, już była w jego ramionach. Gdzieś na drugim końcu namiotu znajdowała się jej rodzina oraz goście, a ona i Landon byli tutaj, wtuleni w siebie tak, aż brakowało jej tchu.
- Jesteś. - Odchyliła się do tyłu i bacznie się mu przyglądała. Objęła wzrokiem jego czarne spodnie i białą koszulę z krawatem, który mieścił w sobie wszelkie możliwe odcienie niebieskiego. Jego widok sprawił, że jej serce przyśpieszyło, podobnie jak setki razy, gdy o nim marzyła od chwili wyjazdu z Nowego Jorku. Ale to nie był sen, gdyż czuła wokół siebie jego ramiona, kolońską wodę oraz znajomy zapach szamponu.
Zatrzymał na sobie jej wzrok i obdarzył ją zmęczonym uśmiechem.
- Powiedziałem ci, że przyjadę.
- Landon... dlaczego? Sądziłam, że już postanowiliśmy...
- To ty postanowiłaś. Mówiłem ci, że wrócę.
Czuła się cudownie w jego ramionach i nie pragnęła niczego więcej, jak tylko nigdy nie pozwolić mu już odejść. Ale była świadoma jeszcze jednego. Wyniki badań nie zmieniły się.
- Nie mogę niczym cię obdarzyć, nie rozumiesz tego? Zasługujesz na kogoś innego. Kogoś zdrowego... z przyszłością.
- Ashley, ale... - Wplótł palce w jej włosy. Wydawało się, że pragnie dotrzeć do głębi jej duszy. - Zapominasz o czymś.
- O czym? - Zamknęła oczy i delektowała się jego dotykiem, zahipnotyzowana jego obecnością i bliskością.
- Zapominasz, jak by to było niesprawiedliwe.
Otworzyła oczy. O czym on mówił? I dlaczego przyjechał? Przecież kolejne pożegnanie będzie jeszcze boleśniejsze niż ostatnie. Ucisk w gardle utrudniał jej mówienie, ale jakoś zdobyła się na kolejne pytanie.
- Niesprawiedliwe?
- Tak. - Nie odrywał od niej wzroku, przenikając ją ze skupieniem i urzekającą intensywnością, tak jak zawsze. - Niesprawiedliwe z mojej strony, żebym szukał kogoś innego... skoro do końca życia nigdy i nikogo nie pokocham tak, jak kocham ciebie.
To było to.
Powiedział coś, nad czym zastanawiała się od tamtej chwili, gdy widziała go znikającego w hotelowej windzie owego potwornego wieczoru. Bez względu na to że mogła zachorować, że ich małżeństwo nigdy mogło nie zaistnieć, on ją kochał. To proste. On ją kochał, i nic nie mogło tego zmienić.
- Naprawdę, Landon? - Patrzyła mu w oczy. - Naprawdę? Pogładził jej policzek grzbietem dłoni.
- Tak.
Szukała jakiegoś pęknięcia, lęku lub niepewności, które mogły tkwić gdzieś w głębi jego serca. Nie było żadnego.
Owa prawda przyprawiła ją o dreszcz przeróżnych emocji. Była przerażona ceną, jaką mógł zapłacić za swoją determinację, tym co mógł stracić, wybierając ją zamiast kogoś zdrowego. Jednakże w tym samym momencie poczuła niesamowitą ulgę, zupełnie jakby jakaś część jej samej została przywrócona do życia.
Setki pytań wirowały w jej głowie, ale jedno było szczególnie natarczywe.
- Jak, Landon? Jak my to zrobimy? Wziął ją za ręce.
- Będziemy trwać, od tego zaczniemy. Trwać razem. Od tej chwili. Aż po wszystkie dni, które da nam Bóg. - Jego oczy zwilgotniały, ale w kącikach ust igrał uśmiech.
- A co potem? - Jej słowa były zdławionym szeptem, naznaczonym radością, ale też i cierpieniem, które nagromadziło się w jej duszy.
W oddali, pośród zgiełku bawiących się gości słychać było głos Cole'a, coraz wyraźniejszy.
- Landon! - Zauważyli go, gdy wstał od stołu i biegł do nich najszybciej jak potrafił. - Wróciłeś!
Ashley odwróciła się w stronę rodziny; teraz już wszyscy na nich patrzyli, uśmiechali się i kiwali głowami, wyraźnie zaskoczeni, ale i szczęśliwi, że widzą ich razem. Erin i Sam pomachali im; Kari i Ryan szli w ich stronę z zamiarem powitania Landona na przyjęciu.
Spojrzała na Landona, rozpaczliwie pragnąc, aby dokończył to, co próbował jej powiedzieć. Nawet jeśli postanowią, że będą walczyć, to jak poradzą sobie z tym, co ich czeka?
- Ale co dalej, Landon... co potem?
Zbliżył swoją twarz do jej twarzy, tak blisko, że jego słów nie zagłuszały nawet okrzyki radości Cole'a.
Jego wyraźny i spokojny głos powiedział Ashley, że przemyślał wszystko, jeszcze na długo przed przyjazdem.
- Nigdy nie damy za wygraną, Ash. Bez względu na to gdzie zabierze nas jutro, po prostu zawsze będziemy razem.
Ashley była pewna, że tak długo, jak będzie żyła, te słowa będą do niej wracały.
„Nigdy nie damy za wygraną, Ash. Po prostu zawsze będziemy razem".
To było prawda, czyż nie tak? Nikt nie znał przyszłości. To nieważne, dokąd zabierze ich jutro, a nawet dokąd zabierze ich kolejna godzina. Jeśli zawsze będą razem, blisko Boga, nie muszą się bać. Razem stawią czoło jej przyszłości, krok po kroku, wspólnie z Bogiem, błagając Go o cud.
Jeśli będą trwać razem, to jest możliwe.
- Landon! - Cole dobiegł do nich i skoczył w ramiona Landona. - Tak się cieszę, że tutaj jesteś. - Podwinęła mu się kamizelka, gdy oplótł ręce wokół szyi Landona.
Ashley przyglądała się im, chłonąc ten obraz - widok dwóch najukochańszych osób - i w tym momencie wiedziała już, że Landon miał rację. Stał przed nią, wrócił do niej i kochał ją pomimo jej przerażającej przyszłości. Jednego mogła być pewna.
Nigdy już nie pozwoli mu odejść.
Słowo od Karen Kingsbury
Większość z Was czytała Ocalenie i Pamięć, pierwsze dwie książki z serii Ocalenie. Więc wiecie, jak wszystko się zaczęło. Ale na wypadek gdybyście byli „nowi", oto jak to się stało. Gdy Gary Smalley zadzwonił do mnie, żebyśmy napisali coś razem, byłam zachwycona. Ale gdy powiedział o książkach, które mają zmusić czytelnika do myślenia, poczułam pustkę.
Przez cztery tygodnie modliłam się o jakiś pomysł, prosząc Boga, aby nakierował mnie na serię wątków, które mogłyby stanowić przykład miłości, o której uczył i mówił Gary Smalley oraz jego zespół ze Smalley Relationship Center.
Pomysły przyszły, ale wydawały się za małe w stosunku do czegoś tak dużego i przemieniającego życie, jak nasza wizja, którą dzieliliśmy wspólnie z Garym. Wtedy, pewnego dnia, gdy leciałam z Colorado Springs do domu, Bóg dosłownie dał mi serię Ocalenie - tytuły, wątki, charaktery, tematy, fabułę. To wszystko rozlewało się w moim notesie, podczas gdy mnie przechodziły ciarki.
Serce i kierunek całej serii są zgodne z naszą wcześniejszą wizją. Jednakże gdy rodzina Baxterow została powołana do życia na kartkach książek, ich problemy zmieniały się i były dopasowywane do poszczególnych osobowości, no i oczywiście do wydarzeń, które wokół nich się rozgrywały.
Na przykład nasza pierwotna wizja dotycząca Ashley nie mówiła nic o zdiagnozowaniu u niej wirusa HIV. Jednakże poprzez wątki, które pojawiają się w serii Ocalenie chcemy zilustrować konsekwencje wyborów odnośnie do relacji. A dla Ashley choroba ta staje się bardzo realnym następstwem jej pobytu w Paryżu.
Nie mieliśmy pojęcia, że ataki na Amerykę 11 września 2001 roku tak bardzo zmienią nasz świat. Ci, którzy czytali Pamięć, wiedzą, jak te wydarzenia wpłynęły na kierunek serii Ocalenie oraz życie naszych bohaterów. W podobny sposób tragedia ta zmieniła i nas wszystkich.
Luke Baxter od samego początku był dobrym synem. Jednakże już w pierwszej książce odkryliśmy coś na jego temat - jego dobroć nie była poddana próbie, a jego wiara była płytka i powierzchowna. Po 11 września dokonał pewnych wyborów i znalazł się na życiowym zakręcie. Tak naprawdę jako pisarka sama ledwie za nim nadążałam i pragnęłam, aby Bóg użył jego charakteru do lekcji, które następnie pojawiły się w Powrocie.
Wróćmy do Luke'a jaki był na początku. Pewny siebie, krytyczny w stosunku do innych, przekonany, że jego ułożone życie jest konsekwencją dobrych wyborów. No cóż, tak wątła wiara bardzo szybko się załamuje, gdy przychodzą próby. Ktoś taki cierpi potem przez lata - całe dziesiątki lat -zanim powróci do fundamentów zapomnianej wiary.
Być może znacie kogoś takiego. Przyjaciela lub brata. Zagubionego syna lub córkę. Jeśli tak, modlę się, abyście dostrzegli pomiędzy wierszami Powrotu przykłady Bożej wierności. Tak, Elizabeth Baxter miała rację. Bóg, Głos z Niebios zawsze nas ściga, szuka, troszczy się o naszą odnowę, pragnąc naszego ocalenia.
Pod pewnymi względami historia Luke'a obrazuje główny temat serii -odkupienie. Bóg pragnie ocalić nas wszystkich - bez względu na to czy zeszliśmy z drogi pozornej wiary, czy też nigdy nie stawialiśmy jej na pierwszym miejscu. Znacie Jezusa? To On opowiedział przypowieść o zaginionej owcy - o tym, że pasterz może mieć i sto owiec, lecz jeśli zabłąka się choćby jedna, zostawia dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, żeby odnaleźć tę jedną.
Czyż nie tak było z sercem Johna?
Pomimo że Maddie wyzdrowiała, a Ashley zaczęła sprzedawać swoje obrazy w Nowym Jorku, on myślami był przy synu. Zagadkowa sprawa - nie planowaliśmy, że Powrót stanie się czymś w rodzaju współczesnego obrazu syna marnotrawnego, jednakże tak właśnie jest.
Wielu z Was znajduje się w podobnej sytuacji.
Ucieka przed Głosem z Niebios lub też modli się w intencji kogoś takiego.
Powrót ukazuje nam zarazem, że tak naprawdę nie możemy powrócić do ludzi, których kochamy, bez uprzedniego zwrócenia się do Boga, który zapłacił za nasze odkupienie.
Obok pojawia się także drugi istotny wątek. W Powrocie, Kari oraz Ryan pobierają się, przyrzekając, że w ich życiu Bóg będzie na pierwszym miejscu, a oni, razem, na drugim. Niektórzy z Was byli rozczarowani, że Kari i Ryan nie pobrali się w Pamięci. Jednakże żałoba także ma swoją cenę. Potrzeba czasu na uzdrowienie ran po stracie, a pośpieszne zobowiązania - bez względu na to jakby nie były cudowne - zazwyczaj nie są rozwiązaniem.
Kari i Ryan zastanawiają się nad Bożym prowadzeniem w ich życiu - w rezultacie ich ślub nie odbył się tak szybko, jak niektórzy oczekiwali. Mam nadzieję, że teraz zgodzicie się, że warto było czekać na ten wielki dzień.
Któregoś dnia rozmawiałam ze swoją 14-letnią córką Kelsey. Wyraziła zniecierpliwienie, którego doświadcza każdy z nas. W jej przypadku dotyczyło ono aparatu korekcyjnego oraz chłopaków i świadomości, że jej czas na miłość i związek jest jeszcze daleko przed nią. Nasza rozmowa dała mi szansę na stworzenie pewnego porównania.
Przypomnijcie sobie ostatnie wesele, na którym byliście, lub jakąś uroczystą kolację. Bardzo często przed głównym daniem personel dekoruje półmiskami z sałatą stoły nakryte białymi obrusami. Jakże niezręcznie byłoby pojawić się na bankiecie i ze zniecierpliwienia zabrać się za przybranie?
Przywiędła sałata lub bankiet?
Nie brzmi to jak zawody, jednakże często w naszym pośpiesznym pragnieniu, aby otrzymać to, czego szukamy, jesteśmy skłonni zabrać się za dekorację i nie czekać na Boży dar. W Powrocie widzimy czekającą Kari i jakże jest to cudowne, jakże cenne dla niej i Ryana, mieć pewność, że w ich wzajemnej relacji postąpili tak, jak chciał Bóg.
I znowu, normalnie nie zostawiam swoich czytelników w niepewności co do losów moich bohaterów. I chociaż Powrót daje nam trochę odpowiedzi, to stawia również wiele pytań. Pytań dotyczących Ashley i Landona, a jeśli czytaliście pierwszy rozdział Radości, także pytań o rodzinę Brooke.
Co stanie się z Ashley i jej niepewnym zdrowiem? Czy odnajdzie drogę do pozostania z Landonem, a może poczucie odpowiedzialności przymusi ją do rozstania z nim? A co z naszymi drogimi pensjonariuszami z Sunset Hills? Czy Ashley pozostanie z nimi i czy zdrowie Irvel będzie się pogarszać?
Brooke i Peter będą walczyć - to oczywiste. Ale dlaczego i jak tragedia ta wpłynie na ich raczkującą wiarę? Jaką rolę odegrają John i Elizabeth w kolejnych etapach życia ich dzieci?
I co najważniejsze, jak będzie wyglądała kontynuacja Bożego zbawienia w życiu tej konkretnej rodziny z Indiany?
Oczywiście chciałabym odpowiedzieć na te pytania, ale nie mogę. Bóg wciąż pracuje nad tą historią, sprawiając, że oddycha i rośnie, zmieniając konkretne postaci, według swojego zamysłu. Kolejne historie, które pojawią się w czwartej książce (Radość) i piątej (Spotkanie) noszę na razie w sercu, nie ma ich jeszcze na kartkach. Gdy tylko będą gotowe, zaraz je poznacie.
W międzyczasie modlę się, abyście w serii Ocalenie dostrzegli głębsze przesłanie. Że Bóg czeka na Was z otwartymi ramionami - każdego ranka, każdego wieczoru - pragnąc Waszego powrotu do Niego, zwrócenia się do pierwszej miłości, do Jezusa. Być może nigdy Go nie opuściliście, jednak On wciąż na Was czeka i przyciąga do siebie.
Modlę się, abyście ujrzeli działanie Chrystusa, tak jak nigdy wcześniej.
Jeśli nie rozumiecie Bożego odkupienia i Jego planów dotyczących zbawienia rodzaju ludzkiego, proszę zgłoście się do kościoła, który macie w pobliżu i poproście, aby Wam o nich opowiedziano. Wierzę, że czytacie tę książkę z jakiegoś powodu. Może kupiliście ją w księgarni lub pożyczyliście od znajomych czy też z biblioteki. Jednak prawda jest taka, że to Bóg pragnął abyście ją przeczytali, aby mógł przemówić do Waszych dusz. Prawda jest taka, że On nas kocha i także dla Was ma miejsce w swojej rodzinie.
Tak do wiadomości, chcę powiedzieć, że moja rodzina ma się dobrze. Żadne z moich dzieci nie umawia się jeszcze na randki ani nie ma prawa jazdy, ale są już dosyć duże. I wciąż coś się dzieje. Więc zanim skończycie czytać Spotkanie, Kelsey będzie nas błagać, żebyśmy zapisali ją na kurs prawa jazdy. Życie nieustannie czegoś nas uczy, a u boku Boga uczenie się jest radosną przygodą.
Kelsey oraz 11-letni Tyler są związani z Christian Youth Theater, rozwijającym się zespołem utalentowanych reżyserów i koordynatorów dostarczających chrześcijańskiemu środowisku pierwszorzędnych sztuk teatralnych. CYT dopiero co zaistniał w naszej okolicy i niezmiernie się cieszymy, że nasze uzdolnione artystycznie dzieci mogą w chrześcijańskim otoczeniu wykorzystywać swoje talenty dla Boga i społeczeństwa. Młodsi chłopcy, Sean, Josh, EJ oraz Austin wciąż są rozdarci pomiędzy boiskiem do koszykówki a boiskiem do piłki nożnej. Donald uwielbia ich trenować, a więc emocje związane z rodzicielstwem nie ustają.
Prosimy Was o modlitwę i wsparcie. Jak zawsze czekam na wieści od Was. Kontaktujcie się ze mną poprzez moją stronę internetową:
www.KarenKingsbury.com lub piszcie na rtnbykk@aol. com
Obfitości łask dla Was i Waszych najbliższych... w Jego prawdzie i miłości,
Karen Kingsbury
Słowo od Gary'ego Smalley’a
Celem serii Ocalenie jest podarowanie Wam niezapomnianej historii z kilkoma drobnymi poradami dotyczącymi relacji zamieszczonymi na końcu każdej z książek. Powrót - podobnie jak dwie wcześniejsze książki - dotyka niektórych z bardzo istotnych obszarów, na których każdy z Was się znajduje, nawet i teraz.
Kwestia okazywania szacunku tym, których kochacie, poprzez powracanie do nich, odnosi się zarówno do zdrowych, jak i chorych relacji. Przy zdrowych relacjach powracanie jest codziennym wydarzeniem. Przyjrzyjmy się temu bliżej.
Powracanie i zdrowe relacje
Biblia przypomina nam o znaczeniu powracania do naszej pierwszej miłości - Jezusa Chrystusa. Każdy, kto poważnie traktuje bycie chrześcijaninem, wie co to znaczy. Zwracanie się do naszego Boga jest czymś tak nieodłącznym i koniecznym, jak oddychanie. Mamy grzeszną naturę i oddalanie się od Stwórcy przychodzi nam łatwo. Jeśli jednak rozpoznamy naszą potrzebę powrotu do Boga i jeśli będziemy codziennie ją zaspokajać, nasza więź z Nim będzie się rozwijać. ^^^1
Identyczna zasada obowiązuje w relacjach międzyludzkich. Oddziałuje na nas wiele czynników, które oddalają nas od naszych bliskich. Zapracowanie, nieporozumienia, dystans - zarówno fizyczny jak i emocjonalny - utracone szanse i mnóstwo specyficznych sytuacji.
Powiedzmy na przykład, że Wasz rodzic czy rodzice mieszkają daleko. Jesteście zabiegani, podobnie jak i oni. Z czasem takie zabieganie przeradza się w ciszę, a ta rodzi napięcie. Pamiętając o potrzebie nieustannego powracania do owych relacji, możecie podjąć postanowienie, że będziecie dzwonić do rodzica czy też rodziców raz w tygodniu lub co dwa tygodnie. Czymś takim wyrażacie szacunek i miłość oraz determinację, aby nie pozwolić czasowi zniszczyć łączących Was więzi.
Bez zupełnie świadomej decyzji powracania do najbliższych, Wasze relacje, w najlepszym przypadku, staną się mierne, a z czasem i niezdrowe. Przyjrzyjmy się kilku możliwościom powracania do tych, których kochamy.
1. Zaplanuj jakieś okolicznościowe spotkanie.
• Pamiętaj, że spotkanie będzie wyglądało inaczej z córką, inaczej z rodzicem czy małżonkiem.
• Jeśli masz skłonność do zapominania dat, zaznacz spotkanie w kalendarzu lub iPodzie.
2. Wykorzystaj czas spędzony we dwoje, żeby przypomnieć ukochanej osobie, dlaczego ją kochasz.
• Śmiejcie się i wspominajcie dni, które minęły.
• Znajdź jakiś twórczy sposób, który pozwoli Ci sprawdzić, czy wspomnienia, które zachowujesz, są tak niezapomniane, jak te z bardziej odległych czasów.
3. Wypisz sobie, dlaczego ta właśnie osoba jest dla Ciebie tak ważna.
• Przeznacz trochę czasu, żeby zapisać, dlaczego kochasz tę osobę. Bądź konkretny.
• Podziel się swoimi zapiskami z ukochaną osobą podczas jednego z regularnych spotkań, telefonicznie lub osobiście. To będzie jak prysznic miłości dla osoby, na której Ci zależy, i pomoże jej czy też jemu poczuć istotę i sens powracania.
Powracanie i zerwane relacje
Bóg pragnie, abyśmy pamiętali o znaczeniu powracania w naszych wzajemnych relacjach. Jednak ma On dla nas także inną prawdę, istotną zarówno dla naszych relacji, jak i więzi z Chrystusem.
W Biblii znajdziemy liczne historie ukazujące nam znaczenie naprawiania relacji pomiędzy nami a ludźmi, których kochamy. Jednym z moich ulubionych fragmentów jest ten mówiący o człowieku, któremu powiedziano, że nie może zostawić przed ołtarzem swoich darów dla Boga dopóki nie pojedna się z bratem.
Do wielu z Was przemawia historia o rodzinie Baxterów, gdyż sami opłakujecie czyjeś odejście, kogoś, kto opuścił owczarnię i poszedł własną drogą, z dala od rodziny i wiary oraz swoich prawdziwych marzeń. Modlę się dla Was o ocean wiary, rzekę cierpliwości i nieustanny deszcz Bożych łask do momentu gdy ten ktoś powróci.
Niektórzy z Was być może się zagubili. Odeszli od bliskich z takiego czy innego powodu. Być może kogoś osądziliście, skreśliliście jako osobę zbyt Was kontrolującą lub apodyktyczną, negatywnie nastawioną czy też zbyt krytyczną. W wyniku tego zrobiliście to, co miliony osób przed Wami -zerwaliście kontakty z kimś, kogo kochacie. Bóg dobrze wie, że taka decyzja rani nie tylko tę osobę, ale także i Was. Takiej rany nic nie uleczy, dlatego Bóg pragnie, abyście uczynili jedno: powrócili.
Oto kilka różnych dróg powrotu do kogoś, kogo opuściliście:
1. Napisz list.
• Często to, czego nie można wyrazić w bezpośredniej rozmowie czy też przez telefon, może zostać wypowiedziane w formie słowa pisanego. Napisanie listu daje szansę na autokorektę, przeczytanie tego, co zostało napisane i upewnienie się, czy o to dokładnie nam chodziło. Nagle słowa miłości wyrażone w liście stają przed kimś, kogo wyrzuciłeś ze swojego życia. Gdy już napiszesz list, nie pozwól, aby cokolwiek Cię powstrzymało. Wyślij to... wyślij to natychmiast.
2. Zadzwoń.
• Pewien młody człowiek, z którym pracowałem, odszedł od rodziców na trzy lata. Powód? Rodzice nie zaakceptowali wybranej przez niego kariery zawodowej. Pragnąc niezależności, i w ramach sprzeciwu, wyprowadził się do innego stanu, tam całkowicie poświęcił się karierze, nie oglądając się za siebie. Po przeczytaniu Ocalenia (pierwszej książki z serii), ten młody człowiek pomodlił się, chwycił za telefon i wstrzymał oddech. Po czym wybrał numer, którego nie wybierał już od trzech lat i:
3. Przeproś.
• Nic nie naprawia relacji tak szybko, jak przeprosiny - działają jak superglue, gdy za nimi podążają konkretne słowa.
4. Powiedz: „Kocham cię".
• Gdy ten młody mężczyzna podjął decyzję o telefonie, najpierw przeprosił. Następnie powiedział rodzicom prawdę. Życie jest za krótkie, żeby milczeć o miłości. „Kocham cię mamo i tato, kocham was". To co następuje potem, jest doskonałym dowodem na to, dlaczego powinniśmy wrócić do tych, od których odeszliśmy. Jego rodzice rozpłakali się. Przeprosili i powiedzieli synowi, że go kochają. Tydzień później ojciec wsiadł do samolotu i poleciał do syna. Spędził u niego kilka dni, podziwiając jego zawodowe osiągnięcia.
Mając w myślach te proste wskazówki, przestudiujcie pytana do dyskusji i zastanówcie się nad Waszymi osobistymi relacjami. Pamiętajcie, że modlimy się za Was i wierzymy, że Bóg użyje tej serii, że wpłynie ona znacząco na Wasze relacje.
Jeśli potrzebujecie więcej informacji na temat koncepcji zawartej w serii Ocalenie, której zadaniem jest ocalenie lub naprawa Waszych relacji, skontaktujcie się z nami:
The Smalley Relationship Center 1482 Lakeshore Drive Branson, MO 65616
telefon: 848-6329 fax:417-336-3515 family@smalleyonline.com www. Smalleyonline.com Pytania do dyskusji
Poniższe pytania mogą być użyte do indywidualnej refleksji lub też dyskusji w klubie książki czy też innych niewielkich grupach. Pomagają zrozumieć tematykę podjętą w Powrocie oraz przełożyć przesłanie zawarte w książce na własne relacje.
1. Co skłoniło Luke'a do opuszczenia rodziny?
2. Jaką rolę w jego odejściu odegrał strach?
3. Jaką rolę odegrała duma?
4. Jaka była reakcja ojca na jego przeprowadzkę?
5. Przypomnij sobie scenę, gdy John Baxter znalazł się w mieszkaniu syna, żeby poinformować go o stanie jego dziewczyny. W jaki stopniu możesz utożsamiać się z uczuciami Johna?
6. W jakim stopniu możesz identyfikować się z uczuciami Luke'a?
7. Co powiedział John Luke'owi przed wyjściem? Czy uważasz, że powiedział to celowo? Dlaczego tak lub dlaczego nie?
8. Czy kiedykolwiek zdarzyło Ci się odejść od kogoś, kogo kochasz?
9. Dlaczego tak postąpiłeś?
10. Jaką rolę w twoim odejściu odegrały emocje? Jak się czułeś, gdy odszedłeś?
11. Jeśli wróciłeś do tej osoby, co możesz powiedzieć o powrocie?
12. Czy ta osoba wyraziła swoją bezwarunkową miłość, tak jak postąpił John w stosunku do Luke'a? Jeśli nie, co Ci powiedziała?
13. Czy ktoś, kogo kochałeś, opuścił cię? Dlaczego?
14. Co czułeś, gdy ta osoba odeszła? Co zrobiłeś z tymi uczuciami?
15. Czy ten ktoś powrócił? Jeśli tak, dlaczego? Co odczuwałeś, gdy ta osoba wróciła?
16. Mama Luke'a powiedziała mu o Głosie z Niebios. Wyjaśnij, do czego odnosi się ten termin i w jaki sposób Bóg wykorzystywał ten sposób w niniejszej historii, aby dotrzeć do Luke'a.
17. Jak działał Bóg w życiu Landona, wykorzystując wymieniony wyżej sposób?
18. W jaki sposób działał On w życiu Reagan?
19. Czy dostrzegłeś Pościg z Niebios w swoim życiu lub życiu kogoś bliskiego?
20. Oprócz problematyki związanej z Lukiem, z jakimi innymi aspektami niniejszej historii miałeś do czynienia przy okazji powrotu do ukochanych osób?
21. Podaj trzy definicje powrotu odnoszące się do relacji.
22. Która w największym stopniu dotyczy twojego życia? Wyjaśnij.
23. Pomyśl o osobie, która powinna do ciebie wrócić, lub Ty do niej. Stwórz plan działania, który pomoże Ci możliwie najszybciej w powrocie.
276
24. Zidentyfikuj relację, która ucierpiała z powodu zapracowania, braku czasu lub odległości. Zdecyduj się na regularnie powracanie do osoby, z którą chcesz naprawić relacje; wyrazisz tym samym należny jej szacunek.
25. Wymień trzy prawdy, których nauczyłeś się o relacjach na podstawie lektury Powrotu.