Kingsbury Karen Cien wrzesniowego poranka


Karen Kingsbury


Cień Wrześniowego Poranka


Przekład Monika Wolak



S&C

Exlibris





Rozdział 1


Jakoś sobie radziła. Potwierdzały to chociażby jej codzienne dojazdy do pracy.

Jamie Bryan zajęła swoje zwykłe miejsce na odległym końcu promu ze Staten Island i, oparta o barierkę, zapatrzyła się w przestrzeń, gdzie niegdyś pięły się ku górze dwie wieże World Trade Center. Teraz już była w stanie zmierzyć się z faktami: dokonano ataku terrorystycznego, World Trade Center zostało zmiecione z powierzchni ziemi, a jedyny mężczyzna, którego w życiu kochała, zginął wraz z nim.

Późna jesień była w tym roku cieplejsza niż zwykle. Lekki wietrzyk owiewał twarz Jamie. Jeżeli potrafiła trzy razy w tygodniu przebyć tę drogę, zostawiając siedmioletnią Sierrę w szkole, zdoła również przeżyć kolejną długą, mroczną noc. Będzie w stanie odważnie spojrzeć na puste miejsce w swoim łóżku i zmierzyć się z tęsknotą za mężczyzną, który kiedyś był jej najlepszym przyjacielem; mężczyzną, w którym zakochała się jeszcze jako mała dziewczynka... Jeżeli to potrafi, to wszystko potrafi.

Jamie spojrzała na zegarek: kwadrans po dziewiątej, dokładnie według rozkładu. Trzy razy w tygodniu przemierzała tę samą trasę: promem ze Staten Island na drugą stronę portu, przez park, wzdłuż muru z cegły – oblepionym po 11 września zdjęciami zaginionych – prosto do centrum finansowej części dolnego Manhattanu, obok olbrzymiego krateru, gdzie niegdyś stały wieże World Trade Center – do kościoła Św. Pawła. Mały kościół, a właściwie kamienna kaplica otoczona stuletnim cmentarzem, dziwnie niepasująca do tego miejsca, stała w odległości niespełna trzydziestu metrów od miejsca katastrofy. Przez wiele miesięcy po zamachu na World Trade Center kaplica ta pełniła rolę kawiarni, szpitala, miejsca spotkań, poradni, schronienia dla strażaków, policjantów oraz ratowników i wolontariuszy. Była miejscem, do którego ludzie przychodzili się modlić i gdzie modlono się za nich; miejscem, które kierowało ludzi ku Bogu. Jednym słowem była wszystkim, czym kościół być powinien.

Obecnie opracowywano plany nowego World Trade Center. Istniały miejskie projekty dotyczące utworzenia miejsca pamięci. Turyści gromadzili się przy wysokim na trzy metry łańcuchowym ogrodzeniu wokół dołu po World Trade Center. Tłumy ludzi oglądały graficzne przedstawienie historii słynnych wież. Wzdłuż ogrodzenia umieszczono zdjęcia ilustrujące ich powstawanie, budowę oraz znaczenie w historii, zaś na obrzeżach miejsca katastrofy sprzedawano pamiątkowe albumy. Jednak tylko jedno miejsce mogło dać ludziom prawdziwe pojęcie o tym, co wydarzyło się owego strasznego dnia: kaplica Św. Pawła.

Prom dobił do brzegu. Jamie wysiadła jako jedna z pierwszych. Gdy padał deszcz lub śnieg, brała taksówkę. Dziś jednak poszła piechotą. Ulice dolnego Manhattanu wypełniał, jak zawsze, nieprzeliczony tłum, ale ludzie zmienili się. Nie miało żadnego znaczenia, ile lat, ile rocznic minęło od zamachu na World Trade Center – mieszkańcy Nowego Jorku nigdy już nie będą tacy, jak kiedyś.

Owszem, nadal byli zajęci swoimi sprawami, nadal brali udział w szalonym wyścigu szczurów, by wspiąć się na jak najwyższy szczebel kariery lub wyrobić sobie markę w New York City. Jednak w większości przypadków chętniej nawiązywali kontakt wzrokowy, a gdy już tak się stało, było całkiem prawdopodobne, że się uśmiechną, skiną głową lub w jakiś inny sposób pokażą, że łączy ich więź. Przeżywszy tak straszną tragedię, miasto po prostu nie mogło na zawsze się nie odmienić.

Jamie wciągnęła głęboko powietrze, delektując się przyjemną mieszanką zapachu wody morskiej i powietrza miejskiego. Jake'owi podobałoby się, jak sobie radzi z całą tą sytuacją; jak pozwala, by jej ból przynosił pożytek innym. Przez długi czas żyła sparaliżowana lękiem, ale teraz, gdy utraciła Jake'a, była w stanie zmierzyć się ze wszystkim. Nie z powodu jej własnej siły wewnętrznej, ale dlatego, że żyła w niej jego wiara.

Interesująca jest historia tego, jak została wolontariuszką u św. Pawła. Pomysł podsunął jej kapitan Hisel – przełożony i mentor Jake'a. To on po zamachu na World Trade Center odnalazł mężczyznę, który jak sądził, był Jakiem. Człowiek ów okazał się kimś zupełnie innym – Ericem Michaelsem, biznesmenem z Los Angeles, który przez pomyłkę stał się częścią życia Jamie. Przez trzy nieskończenie długie miesiące wierzyła, że to jej mąż. Jednak mężczyzna ów odnalazł swoją rodzinę i powrócił do domu. I słusznie. Jamie opowiedziała o tych trudnych chwilach tylko kilku wybranym osobom, między innymi kapitanowi Hiselowi.

Wraz z upływem miesięcy i lat po zamachu na World Trade Center Hisel stał się jej szczególnym przyjacielem. Początkowo spotykali się niekiedy na niedzielnym obiedzie, ale niedługo po pierwszej rocznicy ataków terrorystycznych zaczęli się widywać przynajmniej dwa razy w tygodniu, pracując wspólnie u św. Pawła i jedząc razem obiad czy lunch. Zwracała się teraz do niego po imieniu. Wiele ich łączyło, a przynajmniej tak jej się wydawało.

Jamie skręciła za róg i zobaczyła stary cmentarz. Był teraz czysty, uprzątnięty z popiołów i gruzu, które przez trzy miesiące po zamachu pokrywały groby. Od tamtego strasznego wtorkowego poranka wyspa Manhattan stała się innym miejscem: bardziej bezbronnym, mniej zadufanym, ale także cieplejszym i silniejszym. Dla większości amerykańskich obywateli czas zatarł nieco grozę wydarzeń w Nowym Jorku, gdy w gruzach legły Bliźniacze Wieże. Ale ci, którzy tam wtedy byli, zapamiętają je na zawsze. Pomiędzy mieszkańcami Manhattanu wytworzyła się wówczas wyjątkowa więź.

Kilka kroków dalej uliczny sprzedawca pozdrowił ją skinieniem głowy:

Ładny dziś dzień.

Owszem – Jamie uśmiechnęła się do niego i poszła dalej.

No właśnie. Znów to samo. Przed 11 września uliczny sprzedawca w ogóle nie patrzyłby ludziom w oczy, chyba że chciałby im opchnąć hot doga albo paczuszkę migdałów w cukrze. A teraz? Teraz wydawał się dobrym znajomym. Widywała go zawsze, ilekroć szła do św. Pawła, on zaś pewnie wiedział, dokąd ona idzie i co tam robi. Każdy na dolnym Manhattanie wiedział o kaplicy Św. Pawła.

Jamie przeszła na drugą stronę, zatrzymała się i odwróciła – tak jak zawsze. Zanim wejdzie do kaplicy, zanim otworzy swoje serce dla turystów robiących kolejne zdjęcie i dla tych, którzy przychodzą tam opłakiwać swoich bliskich, musi zobaczyć na własne oczy, że wieże naprawdę zniknęły. Była to część jej rytuału. Musiała spojrzeć na drugą stronę ulicy, gdzie w miejscu dawnych budynków widniała gigantycznych rozmiarów dziura; musiała przypomnieć sobie, dlaczego tu jest i co robi. Musiała sobie ponownie uświadomić, że terroryści naprawdę wpakowali samolot w wieże World Trade Center i zrównali je z ziemią, zabijając dwa tysiące ludzi... Ponieważ jedną z tych osób był Jake, jej praca w kaplicy Św. Pawła w pewien sposób podtrzymywała pamięć o nim. Być tutaj, w Strefie Zero, pomagać innym – tak zrobiłby Jake. To właśnie robił w chwili śmierci.

Spojrzenie Jamie powędrowało w kierunku pustego nieba, jakby szukając tam niewidocznych pięter i okien. Czy razem ze swoim najlepszym przyjacielem Larrym wychodził wtedy do góry, próbując dostać się do ludzi uwięzionych na wyższych piętrach? Czy też był w połowie drogi na dół? Zmrużyła oczy. Gdyby tak Bóg zechciał dać jej jakiś znak, żeby wiedziała, gdzie dokładnie patrzeć...

Zamrugała i wyobrażenie wież zniknęło. Czuła, że w jej sercu narasta płacz. Zacisnęła powieki. „Oddychaj głęboko, Jamie. Dasz radę. Boże, pomóż mi... ". Wciągnęła głęboko powietrze... Teraz wydech – powoli, spokojnie... „Boże, pomóż".

Wystarczy ci mojej mocy, córko".

Często w tym właśnie momencie swojej drogi modliła się i prawie zawsze słyszała słowa Boga, który przemawiał do niej łagodnie i pomagał jej tak, jak ojciec pomaga córce; tak, jak Jake pomagał Sierze. Wystarczał jej Jego cichy głos sączący się w najboleśniejszym zakątku duszy, żeby dodać jej siły, chęci i determinacji, by ruszyć dalej, wejść do kaplicy i odbyć swoją cząstkę czuwania poświęconego wszystkiemu, co straciła ponad trzy lata wcześniej.

Odwróciła się i zdecydowanym krokiem ruszyła wzdłuż otaczającego cmentarz ogrodzenia z czarnego, kutego żelaza, po czym za rogiem skręciła na mały dziedziniec przed kaplicą. Za każdym razem, gdy wchodziła na brukowane schody maleńkiego kościółka, doświadczała uczucia szczególnej świętości. Ilu strażaków przechodziło tędy po zamachu na World Trade Center, szukając czegoś do zjedzenia, pociechy lub kogoś, komu można by się wypłakać? Ile osób przeszło tędy od chwili ponownego otwarcia kaplicy w poszukiwaniu nadziei, odpowiedzi albo z powodu, dla którego pragnęli opłakiwać tamtą tragedię, nawet jeśli nie dotknęła ich osobiście?

Zaraz za drzwiami Jamie skręciła w lewo i zatrzymała się. W kącie na stole znajdowała się dosyć chaotyczna wystawa rozmaitych eksponatów: pożółkłych fotografii, pamiątek, listów napisanych do ofiar zamachu. Powiodła spojrzeniem po stole. Pod fotografią łysiejącego, uśmiechniętego od ucha do ucha mężczyzny trzymającego w ramionach noworodka widniał podpis: „Joe, wciąż czekamy aż wrócisz do domu... ". Na ślubnym zdjęciu ktoś napisał: „Cecile, byłaś dla mnie wszystkim – i nadal jesteś... ". A do małego zdjęcia młodego strażaka przyczepiono karteczkę: „Twoi koledzy zawsze dzielnie stają do walki, ale bez Ciebie to już nie to samo. Wczoraj Saul wybił piłkę tak wysoko, że zaraz wszyscy popatrzyliśmy w niebo – jesteś tam?".

Za każdym razem jej spojrzenie odnajdywało na wystawie coraz to inne listy, inne drobiazgi świadczące o ogromie bólu i straty. Ale zawsze na koniec kierowała się w to samo miejsce: ku zdjęciu Jake'a i listowi ich córeczki Sierry.

Jake był taki przystojny. Nawet w tym kiepsko oświetlonym kącie widać było jego jasnoniebieskie oczy. „Jake... jestem tutaj... ". Jeśli do kaplicy nie wchodziło akurat zbyt wielu ludzi, mogła postać tu dłużej. Tak właśnie było dziś. Zapatrzyła się w oczy męża i przez chwilę wydało jej się, że Jake stoi przed nią, uśmiecha się i wyciąga do niej ręce...

Przesunęła delikatnie koniuszkami palców po miękkim papierze odbitki, jakby to była twarz Jake'a, jego skóra.

Jake...

Przez ułamek sekundy zdawało jej się, że słyszy jego głos: „Jamie, nigdzie nie odszedłem, jestem tutaj. Chodź, sama się przekonaj".

Cofnęła dłoń i ciasno objęła się rękami. Już wcześniej zdarzało się, że ktoś przyłapał ją na dotykaniu fotografii Jake'a, a to denerwowało koordynatorów grup ochotniczych. Mogło bowiem świadczyć, że nie jest gotowa do niesienia pociechy innym, skoro sama nie całkiem się jeszcze pozbierała.

Nie chciała dotykać zdjęcia, jakoś samo tak wyszło... Po prostu dostrzegła ten cudowny błysk w oczach męża – zupełnie, jak niegdyś...

Niegdyś – w tym właśnie rzecz. Zycie dzieliło się na „niegdyś" – przed 11 września – i „później". Dwa całkiem odmienne rodzaje życia. Czasem zdawało jej się, że słyszy Jake'a; jego głos wciąż rozbrzmiewał w jej sercu, na zawsze. Łzy przesłoniły jej widok, zagryzła wargi. Nie rozpłacze się przecież tutaj, nie teraz. Może w dzień jego urodzin albo w rocznicę ich ślubu... No i w rocznicę 11 września, oczywiście... Ale jeżeli ma podtrzymywać pamięć o Jake'u, to nie wolno jej załamywać się, gdy tylko przyjdzie jej na to ochota.

Rzuciła okiem na list, który Sierra napisała kilka tygodni temu, w trzecią rocznicę zamachu. Wcześniejsze listy ich córki przechowywała w albumie z wycinkami. Miał on być dla małej pamiątką, by nigdy nie zapomniała uczucia, jakie łączyło ją z tatą. Co kilka miesięcy Sierra pisała nowy liścik, który zastępował poprzedni na wystawie. Listy wskazywały, że dziewczynka nadal nie ma pojęcia, jak naprawdę zginął jej ojciec. Z tego, co wiedziała, jej tatuś nie zginął 11 września, ale trzy miesiące później, w pożarze, próbując uwolnić ludzi uwięzionych w płonącym domu. Tylko po części była to prawda, ale w tych okolicznościach Jamie nie mogła powiedzieć jej nic innego. Po prostu nie miała pojęcia, jak powiedzieć Sierze, że człowiek, który mieszkał z nimi przez trzy miesiące po zamachu, nie był jej tatą, tylko kimś całkiem obcym. Do dziś – chociaż od chwili, gdy Erie Michaels opuścił je, minęły trzy lata – Jamie nie wymyśliła jeszcze, w jaki sposób powiedzieć córce prawdę. Sierra nadal przechowywała zdjęcie, na którym stoi obok Erica. Kiedyś, ponad rok temu, Jamie spróbowała je schować. Do dziś pamięta spojrzenie dziecka, gdy dziewczynka zbiegła na dół do kuchni z oczami czerwonymi od płaczu.

Nie ma mojego zdjęcia z tatusiem!

Jamie poczuła się wtedy okropnie. Poszła z Sierrą na górę i udawała, że szuka fotografii. Tego samego wieczoru, gdy tylko mała zasnęła, Jamie wyciągnęła zdjęcie ze schowka i umieściła je z powrotem na komodzie Sierry, tuż obok hełmu Jake'a.

Jeszcze dwukrotnie próbowała zastąpić tamto zdjęcie innymi, na których Sierra występowała u boku swojego prawdziwego ojca.

To, na którym tatuś jest po wypadku, jest zbyt smutne – próbowała tłumaczyć córce. – Odłóżmy je gdzieś, dobrze?

Ale Sierra przekładała inne zdjęcia na półkę z książkami, to zaś, na którym uwieczniono ją z Ericem, ustawiała z powrotem na komodzie.

To ostatnie zdjęcia tatusia ze mną. Chcę, żeby było tutaj na zawsze. Proszę, mamusiu, nie każ mi go usuwać.

Wspomnienie rozwiało się...

Sierra nigdy nie była w kaplicy św. Pawła, nie wiedziała, że to właśnie tam jej mama spędza tak wiele czasu. Cała ta historia z Ericem stawała się coraz trudniejsza do zniesienia. Oszukiwanie nie leżało w naturze Jamie. Czuła, że wkrótce będzie musiała powiedzieć Sierze prawdę. Jej córka w pełni na to zasługiwała.

Popatrzyła na schludne pismo Sierry i po raz setny odczytała list:

Kochany Tatusiu! Jak ci jest tam w niebie? U mnie wszystko w porządku. Jestem w drugiej klasie i mama mówi, że jestem najmądrzejsza z całej klasy. Ale chyba nie jestem mądra, bo wiele rzeczy nie wiem. Na przykład, jak to jest, że musiałeś iść do nieba, kiedy ja cię tak bardzo potrzebuję tutaj? Dlaczego musiałeś pomagać tym ludziom w pożarze? Czemu nie mogli sobie poradzić sami? Czasami zamykam oczy i przypominam sobie, jak wyglądałeś. Czasami przypominają mi się motylkowe całuski. Ale czasami wszystko zapominam. Kocham Cię. Sierra".

Czasami wszystko zapomina... To właśnie było ostatnio najgorsze. Ponieważ nikt nie wchodził do kaplicy, Jamie przymknęła oczy. „Boże, nie pozwól, żebyśmy zapomniały Jake'a. On jest teraz z Tobą. Z Tobą żyje gdzieś tam, w raju. Ale zanim wszyscy ponownie się spotkamy, proszę, pomóż Sierze nie zapomnieć o ojcu. Pomóż jej... ".

Ktoś poklepał ją po ramieniu. Odwróciła się gwałtownie, wystraszona.

Aaron! – cofnęła się o krok od ekspozycji i zmusiła do uśmiechu. – Cześć!

Cześć – kapitan Hisel odwrócił się w kierunku drewnianych ławek umieszczonych na środku kaplicy. – Ktoś chce...

Spojrzał ponad jej głową na zdjęcie Jake'a, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, dlaczego tu stała. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Potem popatrzył na nią. Jego oczy przepełniała znajoma głębia.

Przepraszam, nie pomyślałem, że...

Nie, nie... wszystko w porządku – wsunęła ręce do kieszeni swetra. – Czytałam właśnie list Sierry. Minęły już trzy lata. Ona zapomina Jake'a.

Aaron zagryzł wargi i opuścił wzrok.

To się prędzej czy później musiało stać – wzruszyła lekko ramionami. Kąciki ust uniosły się nieco, ale uśmiech nie zdołał zagościć na jej twarzy. – Miała tylko cztery lata, gdy zginął.

Wiem – zaległa między nimi pełna szacunku cisza. – Wciąż trudno w to wszystko uwierzyć.

Jamie czuła się dziwnie niezręcznie, zupełnie jak kiedyś, dawno temu, w szkole, gdy jakiś chłopak uśmiechał się do niej lub próbował z nią flirtować. Ale Aaron z nią nie flirtował, a ona nie była już uczennicą... i Jake już nie żył. Jednak nie do końca – przynajmniej dopóki żył w jej pamięci.

Stąd pewnie to dziwne uczucie: jakby ukłucie winy, że przyłapano ją na wpatrywaniu się w zdjęcie męża. Zdarzało się jej już tak czuć, choć tylko w obecności Aarona. Ale mimo to nie chciała robić zbyt wielkiego szumu wokół swych emocji. I tak były widoczne, nawet jeśli łączyła ją z Aaronem jedynie przyjaźń.

Wskazał głową na środek kaplicy:

W ławce z przodu siedzi pewna kobieta. Może jej się przydać twoja pomoc. Mąż był policjantem, zginął podczas zamachu. – Ich spojrzenia spotkały się. W oczach Aarona malowała się troska, uczucie niezręczności zniknęło. – Jesteś gotowa?

Tak – Jamie stanęła obok niego i razem ruszyli wzdłuż jednej z ławek na drugą stronę kaplicy. Miała ochotę jeszcze raz rzucić okiem na zdjęcie Jake'a, ale nie zrobiła tego.

Aaron wskazał jej blondynkę siedzącą w pierwszej ławce.

Zajmiesz się nią?

Jamie skinęła potakująco.

A ty?

Ruszam tam – spojrzał na tyły kaplicy. Pomieszczenie było obrzeżone stołami z wystawą poświęconą ofiarom zamachu. Jakaś para około siedemdziesiątki stała w pobliżu tylnej ściany. – Turyści. Mnóstwo pytań.

Wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Tak właśnie działało się u św. Pawła: byli tu dla wszystkich przychodzących, niezależnie od tego, z jakiego powodu przychodzili. Po chwili każde z nich ruszyło w swoją stronę.

Powoli, cicho Jamie podeszła do kobiety siedzącej w pierwszej ławce. Wiele wdów przychodziło po kilkakroć do kaplicy św. Pawła, ale ta nie wydawała się znajoma. Jamie usiadła i poczekała, aż kobieta zwróci na nią uwagę.

Dzień dobry, nazywam się Jamie Bryan. Jestem tu wolontariuszką.

Kobieta miała czerwone, opuchnięte od płaczu oczy. Otworzyła usta, ale nie wydostało się z nich ani jedno słowo. Zakryła twarz dłońmi, jej ciałem wstrząsało ciche łkanie. Jamie pogłaskała ją delikatnie po plecach. Kobieta miała czterdzieści kilka lat i przepełniało ją całe morze bólu. Otarła łzy, pociągnęła nosem i spojrzała na Jamie:

Czy... ten ból kiedykolwiek mija?

Trudne pytanie. Zadaniem Jamie było niesienie pomocy i nadziei tym wszystkim, których los ciężko doświadczył 11 września. Martha White, koordynatorka ochotników, już na samym początku ostrzegła ją: nie wolno jej uciszać własnego bólu, udzielając rad innym.

Dam sobie radę – powiedziała Marcie. – Wciąż się z tym zmagam, to prawda, ale dam sobie radę z pracą u św. Pawła.

Spojrzenie Marthy wyrażało wiele wątpliwości.

Powiedz mi, gdy będziesz miała dosyć – pogroziła Jamie palcem. – Sama też jesteś ofiarą.

Jamie przypomniały się teraz tamte słowa. Z trudem przełknęła ślinę. O co pytała ta zapłakana kobieta? Czy ból kiedykolwiek mija?

Przeniosła spojrzenie z blondynki na przód kościoła, gdzie jak opoka stał stary, bogato zdobiony krzyż. Nie odrywając od niego oczu, Jamie wolno pokręciła głową.

Nie, ból nie mija nigdy... – odwróciła się do kobiety – ale Bóg uczy nas, jak z nim żyć.

Kobietą wstrząsnęła kolejna fala łkań. Skrzywiła twarz i uszczypnęła lekko koniuszek nosa.

Wciąż wydaje mi się, że jest 11 września. Czasami myślę, że już zawsze tak będzie.

Jamie poczuła przypływ sił. Zawsze w podobnej sytuacji Bóg dodawał jej sił. Za każdym razem. Odwróciła się, żeby móc lepiej widzieć kobietę.

Proszę mi opowiedzieć o swoim mężu.

Był policjantem – uniosła dłoń i otarła policzki wierzchem dłoni. – Wszyscy mówią tylko o strażakach, ale przecież policja też poniosła ogromne straty.

Jamie słyszała to już wielokrotnie od innych wdów po policjantach.

Czy widziała pani naszą wystawę w kaplicy?

Zaczęłam oglądać, ale... – wstrzymała oddech, usiłując prawdopodobnie stłumić kolejny wybuch płaczu.

To nic nie szkodzi, że pani płacze.

Dziękuję... – ramiona kobiety znów drżały. – Ta kaplica... dlatego właśnie płaczę... – popatrzyła Jamie głęboko w oczy. – Wydawało mi się, że nikogo to nie obchodzi, aż przyszłam tutaj i...

I już pani zna prawdę.

Tak – kobieta zaczerpnęła powietrza i zapatrzyła się na plakat na ścianie: „Oklahoma pamięta". Poniżej widniały odbitki dłoni setek dzieci, które – przeżyły zamach w Murrow Building w Oklahoma City. Był tam też napis: „Kochamy naszą policję!" – Nie przychodziłam tu wcześniej, bo do nikogo nie chciałam czuć złości. Ale chcę tu być. Powinnam była tu przyjść już dawno temu.

Mam na imię Jamie – wyciągnęła rękę, a kobieta uścisnęła jej dłoń. – A pani?

Cindy Grammar – po twarzy przemknął jej cień uśmiechu. – Czy mi się wydaje, czy ty też czujesz tutaj coś szczególnego?

Czuję. Każdy, kto tu wejdzie, czuje to samo.

To jedyne miejsce, gdzie pamięć o tych ludziach jest nadal żywa. Zbiorowo, o wszystkich... Rozumiesz, o co mi chodzi?

Tak właśnie jest – Jamie położyła ręce na kolanach i rozejrzała się wokół: plakaty, pamiątki na ścianach... Pewnego dnia miasto wybuduje pomnik upamiętniający ofiary zamachu na World Trade Center, ale na razie pamięć o owych dwóch tysiącach ludzi pielęgnuje się z miłością i szacunkiem właśnie tutaj, w kaplicy św. Pawła.

To miasto kochało mojego Billa. Poczułam to, gdy tylko tu weszłam.

Masz rację – Jamie delikatnie ścisnęła dłoń Cindy. – Nikt nie zapomni tego, co Bill zrobił 11 września. Był bohaterem, Cindy. Takim samym, jak strażacy.

Rozmawiały jeszcze prawie godzinę, zanim kobieta poczuła, że czas kończyć i zwiedzić wystawę w kaplicy. Oczy miała już suche. Opowiedziała Jamie, jak poznała swojego męża i jak bardzo się kochali. Jamie dowiedziała się, jak mają na imię jej dwaj synowie, i że obaj grają w szkolnej drużynie futbolowej.

Dziękuję, Jamie – spojrzenie kobiety nadal przepełniał smutek, ale teraz mieszał się on z wdzięcznością i spokojem. – Od dawna nie czułam się tak dobrze.

Jamie urosło serce. Jej zadaniem było nieść nadzieję wszystkim, którzy ją utracili, i robić to przez pamięć o Jake'u, nieustannie. Ponownie ujęła dłonie Cindy.

Pomódlmy się, dobrze?

Na twarzy kobiety odbiło się zakłopotanie.

Ja... nie za bardzo wierzę w Boga, Jamie...

Nie szkodzi – Jamie uśmiechnęła się do niej z głębi serca, z miejsca, które pojmowało Boga dokładnie tak, jak chciał tego Jake. – Za to Bóg wierzy w ciebie!

Tak sądzisz? – w oczach Cindy widać było powątpiewanie.

Tak sądzę. Ale jeśli nie chcesz, nie musimy się modlić. Po prostu mi powiedz – Jamie zagryzła wargi i czekała.

Chcę – kobieta ściągnęła brwi. – Ale nie wiem, co powiedzieć.

Jamie delikatnie uścisnęła jej rękę.

Ja to powiem – skłoniła głowę i zaczęła modlitwę tak, jak czyniła to wiele razy w ciągu ostatnich dwóch lat. – Boże, przychodzimy do Ciebie, ponieważ Ty wiesz wszystko. Ty jesteś najwyższy i wszechmocny, i bardzo nas kochasz. Pomóż Cindy uwierzyć w Ciebie, Panie. Pomóż jej zrozumieć, że Ty dajesz nam światło, gdy przechodzimy przez ciemną dolinę. I daj jej odnaleźć w Tobie nowe życie, w imię Jezusa. Amen.

Jamie otworzyła oczy.

Twarz Cindy przybrała wyraz spokoju. Kobieta nachyliła się i uściskała Jamie.

Wrócę tu.

Jamie uśmiechnęła się.

Wiem.

Kobieta wstała i skierowała się w stronę wystawy pod ścianą kaplicy, obiecując, że jeszcze tu powróci, żeby mogły znów porozmawiać, a może nawet pomodlić się.

Gdy wreszcie Jamie została sama, jej dłonie drżały, a nogi zdrętwiały od zbyt długiego siedzenia. Tego typu rozmowy wyczerpywały ją emocjonalnie. Musiała napić się wody zanim zacznie rozmawiać z kolejną osobą.

Ale zanim dotarła do schodów, podeszła do niej kobieta otoczona czwórką nastolatek, z których każda trzymała notes.

Dzień dobry, czy może nam pani pomóc?

Oczywiście – Jamie natychmiast skierowała całą swoją uwagę na stojącą przed nią grupkę. – Czego chciałaby się pani dowiedzieć?

Kobieta spojrzała na dziewczynki.

Każda z dziewcząt ma listę pytań. Chciałyby się dowiedzieć, jaką rolę odegrała kaplica św. Pawła w niesieniu pomocy ludziom, którzy uprzątali tę kupę gruzu po zamachu na World Trade Center.

Dobrze – Jamie uśmiechnęła się, ale coś ją w sercu zabolało: kupę gruzu?! Tam był Jake... Ostatecznie ona sama miała prawo tak się wyrażać, ale ci ludzie? Chcieli tylko usłyszeć ciekawostki, podobnie jak wielu reporterów odwiedzających kaplicę. Stłumiła jednak irytację i skierowała grupkę do najbliższej ławki.

Usiądźmy tutaj i porozmawiajmy.

Często przychodziły tu grupy szkolne i zawsze zasypywały wolontariuszy setkami pytań. Uczniów ciekawiło, ile hektolitrów wody wylano podczas gaszenia pożaru, jakiego typu pomoc oferowano darmowo pracującym tam załogom oraz czym była dla nich kaplica św. Pawła i zaangażowani tam wolontariusze.

Również i tym razem padały pytania niczym nieróżniące się od innych. W trakcie rozmowy Jamie pożałowała swojej pierwszej reakcji. Dziewczęta były dobrze wychowane, a ich matka z uwagą wsłuchiwała się w udzielane informacje. Gdy się rozstały, było prawie południe. Jamie powędrowała wzrokiem najpierw po ławkach, a potem po obrzeżach kaplicy. Chciało jej się pić, ale ważniejsi byli odwiedzający. Martha podkreśliła to zaraz w pierwszym tygodniu, gdy Jamie uczyła się pracy w kaplicy.

Patrz, czy gdzieś nie trzeba zgasić ognia – niewysoka kobieta o wydatnych ustach i sercu ogromnym jak Wielki Kanion mówiła o tym ze szczególną powagą. – Patrz, czy ktoś nie płacze, czy nie siedzi samotnie w ławce. Do takich ludzi powinnaś właśnie podejść, żeby wiedzieli, że jesteś gotowa im pomóc.

W tej chwili jednak nie paliło się nigdzie.

Aaron stał po drugiej stronie kaplicy i rozmawiał z parą turystów. Przynajmniej z daleka konwersacja ta wydawała się nie tak intensywna, jak jej rozmowa z Cindy. Jamie powlokła się noga za nogą po schodach do pomieszczenia dla ochotników. Na stole stała skrzynka butelek z wodą. Wzięła jedną i odkręciła. Były tu krzesła, ale Jamie miała dosyć siedzenia. Oparła się o kamienną ścianę i popatrzyła na stary witraż.

Zabawnie to Martha sformułowała: „Patrz, czy gdzieś się nie pali". To kolejny sposób, by podtrzymać pamięć o Jake'u. Nie miała, co prawda, do czynienia z płomieniami i wężami strażackimi, ale i tak gasiła pożary. Jake byłby z niej dumny. Gdyby przeżył, na pewno pracowałby z nią tutaj, u św. Pawła. To jeszcze jeden powód, dla którego zgłosiła się do pracy w kaplicy. Nadawało to cel jej życiu i pozwalało nie tylko podtrzymywać pamięć o zmarłym mężu i ofierze jego życia, ale także przetrwać jej samej.




Rozdział 2


Od samego rana Clay Michaels czuł, że w tym dniu coś się wydarzy – jakby Bóg chciał mu coś powiedzieć, ostrzec go. To niepokojące odczucie sprawiało, że żołądek podjeżdżał mu do gardła, a lekki dreszcz przebiegał co chwilę po kręgosłupie i karku, wwiercając się aż do mózgu. Był prawie pewny, że coś jest nie tak. Całkiem nie tak. Być może miało się stać coś strasznego...

Clay nie potrafił dokładnie sprecyzować tego wrażenia, choć gnębiło go ono przez cały czas. Ciążyło mu przez cały dzień, gdy jak zwykle ścigał kierowców przekraczających prędkość na Ventura Freeway, pomiędzy San Fernando Valley a drogami wyjazdowymi z plaży. Za każdym razem, gdy zbliżał się do jakiegoś samochodu, jego zmysły wyostrzały się. Przypadki były typowe: spóźniony smarkacz pędzący do szkoły w Pepperdine, biznesmen spieszący się do biura w Amarillo, mnóstwo turystów nieświadomych istnienia czegoś takiego jak ograniczenie prędkości – codzienna rutyna, nic więcej. Mimo to dziwne przeczucie go nie opuszczało.

Gdy przyszła pora na lunch, kupił sałatkę w McDonaldzie, pojechał na jeden z punktów obserwacyjnych w pobliżu prowadzącego na zachód zjazdu Las Virgenes i rozsiadł się wygodnie.

Może to uczucie oznaczało, że pora już zacząć w życiu nowy rozdział? Wczorajszy wieczór spędził u Laury i Erica. Zobaczył jak zwykle ten sam – przynajmniej od czasu, gdy Erie powrócił z Nowego Jorku – obrazek: Erie i Laura trzymający się za ręce, całujący się ukradkiem w kuchni, patrzący sobie czule w oczy albo przytulający się w przekonaniu, że nikt na nich nie patrzy. Próbował tego nie zauważać. Cieszył się ich szczęściem, wdzięczny, że dwojgu ludziom, których tak bardzo kochał, straszne wydarzenia z 11 września przyniosły wyłącznie dobro. A jednak nieodmiennie go to zdumiewało...

Przeżuwając sałatkę, dostrzegł auto mknące pełnym pędem po autostradzie. „Masz dziś szczęście, koleś" – pomyślał. Tylko naprawdę groźna sytuacja mogła odciągnąć Claya od drugiego śniadania. Zwłaszcza, że wciąż dręczyło go to dziwne odczucie. Pewnie brało się ono z nieustannego żalu, że nic nie wyszło z jego związku z Laurą, a ich bliskość prysła jak bańka mydlana z chwilą, gdy Erie przekroczył próg domu. Tak zresztą musiało się stać. Niemniej Clay zbyt często łapał się na tym, że obserwuje Laurę i przypomina sobie, jak sprawy układały się między nimi po zaginięciu Erica, kiedy myśleli, że nie żyje.

Gdy terroryści zaatakowali Nowy Jork, Clay właśnie wrócił ze studiów na Środkowym Zachodzie i w Los Angeles mieszkał dopiero od kilku miesięcy. Po 11 września, kiedy opłakiwali utratę Erica, on i Laura bardzo się do siebie zbliżyli. Nawet polecieli razem do Nowego Jorku szukać zaginionego. Gdy w końcu okazało się, że Erie zginął w ruinach World Trade Center, wrócili do domu, a ich więź pogłębiała się z każdym dniem. Clay był przekonany, że ich związek przerodzi się w coś poważniejszego – w końcu znali się jeszcze od czasów liceum, a Laura była jego pierwszą sympatią.

Josh, syn Laury i Erica, natychmiast przylgnął do Claya, wcale nie tęskniąc za ojcem, Laura zaś polegała na nim we wszystkim. Wcale go to nie dziwiło: z Erica był wówczas naprawdę kiepski mąż i ojciec. Zajmowało go wyłącznie zdobywanie kolejnych szczebli awansu, finalizowanie kolejnych transakcji i wyjazdy na Manhattan, kiedy tylko zażyczył sobie tego prezes firmy. A wszystko to kosztem Laury i Josha.

Clay nabrał kolejną porcję sałatki i opuścił szybę w oknie. Powietrze pachniało późnym latem i świeżo ściętą trawą.

Tak, odkrycie, że Erie jest beznadziejnym mężem i ojcem, było dla niego szokiem. Podczas studiów był przekonany, że między Ericem i Laurą wszystko układa się świetnie. Laura była prawdziwym skarbem – piękną kobietą, której delikatność i wrażliwość uwidoczniała się we wszystkim, co robiła czy mówiła. Była warta więcej niż jakakolwiek praca i Clay zamierzał to Ericowi uświadomić, ale nie zdążył. Jego brat wyjechał do Nowego Jorku i zniknął z życia swojej rodziny na trzy miesiące. Po powrocie okazał się innym człowiekiem. W Nowym Jorku padł ofiarą amnezji, żył z inną tożsamością.

Clay zapatrzył się w falistą linię wzgórz na horyzoncie i jastrzębia lądującego na samotnym dębie. Bóg był tutaj, czuł to. Mimo iż wciąż towarzyszyło mu to dziwne przeczucie, że zaraz stanie się coś złego, Bóg był z nim. Tylko to się liczyło.

Boże, to, co spotkało Erica, to była część Twojego planu, prawda?".

Nawet teraz, po trzech latach, trudno mu było uwierzyć w to, co stało się udziałem jego starszego brata. Historia była równie dziwna, co niewiarygodna. Omyłkowo wzięty za strażaka z nowojorskiej straży pożarnej – człowieka, który kochał Boga i rodzinę w sposób zasługujący na wszelką pochwałę – Erie trafił do jego domu. Całymi tygodniami czytał Biblię tego mężczyzny i jego dziennik z notatkami świadczącymi o tym, jak bardzo kochał swoją żonę i córkę. Gdy wreszcie Erie przypomniał sobie, kim jest, żona owego strażaka pomogła mu odnaleźć dom i rodzinę. Nigdy nie opowiadał o niej zbyt wiele, ale musiała to być kobieta niezwykła. Przeżyła szok na wieść, że Erie nie jest jej mężem, ale później pomogła mu powrócić do Laury i Josha. I chociaż Erie nigdy nie opowiadał o czasie z nią spędzonym, jedno było pewne: wrócił kompletnie odmieniony. Dlatego właśnie Laura była teraz najszczęśliwszą kobietą na świecie, a Josh – najszczęśliwszym jedenastolatkiem pod słońcem.

A Clay? Umawiał się od czasu do czasu na randki, ale żadna z kobiet nie zajęła w jego sercu miejsca zajmowanego niegdyś przez Laurę. Zdawał sobie sprawę, że jego uczucie do Laury nie jest czymś właściwym, ale nic nie mógł na nie poradzić. Utrudniało to znalezienie kogoś, w kim mógłby się zakochać, ożenić i założyć rodzinę. A o tym właśnie nieustannie marzył.

Westchnął ciężko i rzucił puste plastikowe pudełko na tylne siedzenie. Miał właśnie pociągnąć łyk mrożonej herbaty, gdy radio w samochodzie zatrzeszczało:

Pilne! Do wszystkich wozów! – Z informacji podanej po chwili Clay dowiedział się o kradzieży samochodu i śmiertelnej ofierze strzelaniny na stacji benzynowej przy zjeździe do Las Virgenes. – Podejrzany, mniej więcej dwudziestopięcioletni Latynos, dobrze zbudowany, wzrost około metr osiemdziesiąt, jedzie na zachód drogą numer 101 skradzionym niebieskim Chevy Tahoe 2002. Jest uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Powtarzam, podejrzany jest uzbrojony i niebezpieczny!

Clay wyprostował się, poczuł przypływ adrenaliny. Uruchomił samochód, jednocześnie chwytając mikrofon. Podał swoje dane i poinformował, że znajduje się w pobliżu i rusza za podejrzanym. Zaraz też inni policjanci podali swoje namiary wraz ze zgłoszeniem gotowości do natychmiastowego pościgu i zapewnieniem wsparcia. Żaden z nich jednak nie znajdował się bliżej niż o dziesięć minut drogi od Claya. Będzie więc pierwszy na miejscu.

Boże, bądź ze mną!". Odpowiadając na wezwanie, nieustannie szeptał tę modlitwę, ale tym razem w jego głosie brzmiała usilna prośba. Przeczuwał to! Coś się jednak dzisiaj stanie! Włączył syrenę, zawrócił ostro i pognał estakadą, a potem wjechał na prowadzące ku zachodowi pasy autostrady. Jeszcze raz przypomniał sobie słowa dyspozytora: uzbrojony i bardzo niebezpieczny! Pochylił się nad kierownicą, zaciskając na niej mocno obydwie dłonie.

Pościgi policyjne nie były czymś niezwykłym na autostradach Kalifornii, ale nie za szaleńcem, który zdążył już zabić człowieka! Po trzech minutach Clay dostrzegł niebieskiego Chevy. Mknął autostradą, co chwilę zmieniając pas ruchu. To on! Co robić? Nie mam wsparcia...

Ponownie odezwał się przez radio:

Tu posterunkowy Michaels. Widzę podejrzanego. Jak daleko jest wsparcie?

Kabinę samochodu wypełniła seria trzasków z radia.

O piętnaście minut od ciebie jest patrol drogówki, a za jakieś dziesięć minut dogonią cię nasi chłopcy. Jeśli możesz, zaczekaj na nich.

Jeśli może? Za późno! Podejrzany musiał dojrzeć miganie koguta i usłyszeć wycie syreny. Jechał coraz szybciej, przeskakując z pasa na pas, zagrażając innym kierowcom. W takiej sytuacji Clay mógł albo podążać tuż za jego zderzakiem, ostrzegając kierowców o grożącym im niebezpieczeństwie, albo wycofać się w oczekiwaniu na pomoc. Ale wycofanie się bynajmniej nie sprawi, że facet zwolni i będzie jechał ostrożniej. Zabił już jedną osobę, nie będzie się więc przejmował, jeśli jeszcze kogoś uśmierci.

Clay zdecydował się na pościg. To w końcu jego praca i nie będzie się wycofywał tylko dlatego, że jest sam. Manewrował samochodem tak, by znaleźć się o kilka metrów od zderzaka szaleńca. Widział, jak tamten ogląda się przez ramię, ale nie mógł dojrzeć jego twarzy. W tym momencie ścigany mężczyzna zaczął wymachiwać przez okno bronią. Nie był to jednak – jak się Clay spodziewał – pistolet, tylko AK-47. Podejrzany skierował lufę w niebo i wystrzelił, najwyraźniej chcąc ostrzec policjanta, że w razie próby zatrzymania zabije go. Clay mocniej zacisnął ręce na kierownicy. Czuł, jak pocą mu się dłonie. Posiłków nadal nie było widać. „Dalej, chłopaki, pospieszcie się!". Stopa coraz mocniej wciskała pedał gazu, jeszcze bardziej przybliżył się do ściganego samochodu. Z pewnością był teraz w zasięgu strzału. Gdyby facet był w stanie strzelić do niego. Jednocześnie zachowując tak szaloną prędkość, Clay już by nie żył.

Auta zjeżdżały na bok. O to mu właśnie chodziło. Zdumiewające, ile mogą zdziałać czerwone światła policyjnego wozu i dźwięk syreny. Clay rzucił okiem na prędkościomierz: prawie sto sześćdziesiąt na godzinę. W tym momencie podejrzany przejechał przez wszystkie trzy pasy, przy zjeździe w Kanan Road, przejechał kawałek pod prąd, po czym z piskiem opon zakręcił ostro w lewo. Staranował dwa auta jadące prawym pasem, ale jechał dalej.

Clay nacisnął guzik radia:

Podejrzany zjechał z autostrady w Kanan Road i zmierza na zachód.

Zrozumiałem. Posiłki już nadciągają, będą za kilka minut.

Clay zacisnął zęby. „Boże, proszę, potrzebuję pomocy. Pospiesz ich". Nie usłyszał żadnych szeptów ani Bożej odpowiedzi, a dziwne uczucie spotęgowało się jeszcze. Musi być gotowy na wszystko, co go czeka. „Boże, bądź ze mną, cokolwiek będzie się działo".

Przemknęli przez osiedle domków jednorodzinnych, zmuszając inne samochody do zjechania na pobocze. Ścigany znów wystawił broń przez okno. Clay zerknął w lusterko wsteczne – nie było nikogo.

Zbliżali się do krętego odcinka drogi biegnącej przez kanion. Clay musiał nieco zwolnić, żeby nie wypaść z jezdni. Nagle mężczyzna gwałtownie zahamował na żwirowym poboczu, wzbudzając chmurę kurzu i kamieni. Clay wciąż znajdował się dość blisko i przez chwilę nic nie widział. Słyszał, jak gruz uderza w przednią szybę jego wozu. Wcisnął mocno hamulec.

Chmura opadła. Zobaczył, że mężczyzna wysiadł z samochodu i stał z bronią wymierzoną w jego auto. Zamierzał strzelić, zanim Clay zdoła wysiąść z samochodu, nie wspominając nawet o podniesieniu rewolweru. Tuman kurzu był dla przestępcy doskonałą zasłoną. Clay za to znalazł się w potrzasku. Siedział w aucie, widząc wymierzoną wprost w siebie lufę AK-47, i był w stanie pomyśleć tylko: „Wiedziałem, że tak będzie".

Pochylił się dokładnie w chwili, gdy mężczyzna zaczął strzelać. Grad kul posypał się na przednią szybę, roztrzaskując szkło i dziurawiąc miejsce, w którym Clay dopiero co siedział. Odbezpieczył rewolwer, spojrzał szybko ponad deską rozdzielczą i strzelił. Natychmiast schował się z powrotem, a przestępca wypuścił kolejną serię pocisków. Tym razem był bliżej, strzały był głośniejsze i bardziej gwałtowne. Mężczyzna był coraz bliżej. Clay zagryzł wargi. Co robić? Z tak bliska nie mógł wymierzyć, nie wystawiając się tym samym na cel. Wysunął rękę z rewolwerem ponad tablicę rozdzielczą i strzelił na oślep. Mężczyzna znów odpowiedział serią. Przybliżył się jeszcze bardziej. Za kilka sekund go dopadnie...

Jak Bóg mógł pozwolić, żeby wszystko tak właśnie się skończyło? Śmierć zanim jeszcze zdążył naprawdę poznać życie – takie, jakiego najbardziej pragnął: z żoną i rodziną. Bezsensowna śmierć z powodu jakiegoś szaleńca z bronią. Clay oddychał szybko. „Boże... nie! Proszę, pomóż mi!".

W tej samej chwili usłyszał jednocześnie policyjne syreny i kroki – jedno i drugie coraz bliżej. Nadciągały posiłki. Jeszcze kilka sekund i wszystko będzie dobrze. Mężczyzna krzyknął coś po hiszpańsku na temat swojego kiepskiego życia. W Clayu wezbrał gniew. Nie będzie tu siedział i czekał aż go zastrzelą! Jeśli ma zginąć, to w walce. „Boże, bądź ze mną!". Zerknął znad deski rozdzielczej i jakieś dziesięć metrów dalej dostrzegł mężczyznę, który z każdą chwilą przybliżał się coraz bardziej. Przestępca też go zobaczył. Pociągnął za spust dokładnie w chwili, gdy Clay strzelił – tylko raz, prosto w klatkę piersiową mężczyzny – po czym znów zanurkował na podłogę samochodu. Mimo że jego auto ponownie zalał grad kul, usłyszał narastający dźwięk syren. Serce waliło mu jak młotem. Nasłuchiwał, ale nie słyszał już kroków bandyty. Czyżby go zastrzelił? Zabił człowieka? Syreny wyły już całkiem blisko. Usłyszał, jak dwa auta hamują na poboczu, a potem rozległ się trzask drzwi. Ktoś wrzasnął:

Policja, nie ruszać się!

Ktoś inny nadbiegał od strony siedzenia pasażera. Mógł to być bandyta, choć było to raczej mało prawdopodobne. Niemniej Clay wymierzył broń w drzwi samochodu dokładnie w chwili, gdy detektyw Joe Reynolds otworzył je z rozmachem i zajrzał do środka.

Michaels, nic ci się nie stało?

Co z podejrzanym? – spytał Clay.

Nie żyje – Reynolds był czarnoskórym mężczyzną, byłym adwokatem, któremu znudziła się praca w świecie wielkich korporacji, więc poszukał posady w policji. Był teraz detektywem, i to jednym z najlepszych. Miał biuro w zachodnim skrzydle gmachu, niedaleko stołówki. Clay uważał go za swojego najlepszego przyjaciela.

Zabiłem... zabiłem go?

Oddałeś wszystkim przysługę.

Clay czuł, jak napięcie opada, a całe jego ciało drży.

Jeszcze kilka sekund i...

Co on zrobił? Zatrzymał się i czekał na ciebie?

Tak... – Clay odłożył broń na siedzenie i pochylił się do przodu. – To jakiś... wariat!

Musiał pruć ponad sto sześćdziesiąt.

Zgadza się.

Reynoldsowi nadal brakowało tchu.

Dotarliśmy najszybciej, jak się dało. Umierał już, ale jeszcze sięgał po broń, gdy się zatrzymaliśmy – przejechał palcami po dziurach od kul na przednim siedzeniu. – Ktoś nad tobą czuwa, Michaels. AK-47 zazwyczaj nie chybia.

Była to prawda. Mimo, że dał nura na podłogę, i tak powinien był dostać. Broń tego typu rozsiewa pociski bardzo szeroko. Jeden z nich mógł z łatwością przeszyć deskę rozdzielczą samochodu i zabić go.

Modliłem się przez cały czas. Reynolds zadarł głowę.

No, to cię w górze wysłuchali.

Clay rozejrzał się i zobaczył jeszcze jednego policjanta, którego nie znał zbyt dobrze, rozmawiającego przez radio w wozie policyjnym. Prawdopodobnie dzwonił, żeby zabrali ciało. Spojrzał na leżące kilka metrów od jego samochodu przykryte płachtą ludzkie zwłoki. Poczuł wzbierającą falę wymiotów.

Pierwszy raz zastrzeliłem przestępcę.

Będą chcieli, żebyś trochę odpoczął. Dadzą ci płatny urlop – Reynolds przyglądał mu się uważnie. – To część procedury.

No tak.

Nie miał, rzecz jasna, żadnego wyboru. Gdyby nie strzelił, facet byłby go zabił. Claya uczono, że w sytuacji gdy człowiek ma do czynienia z szaleńcem strzelającym do niego, można zrobić tylko jedno: strzelać tak, żeby zabić.

W porządku? – Reynolds zmiótł szkło z siedzenia pasażera i usiadł obok Claya, wyciągając nogi na zewnątrz.

Chyba tak... – Clay nie mógł oderwać oczu od leżącego na drodze ciała. – Chociaż najlepiej się nie czuję...

Posłuchaj, Michaels – Reynolds patrzył przed siebie ze zmarszczonymi brwiami, jakby przypominał sobie jakieś odległe zdarzenie. – Byłem kiedyś po drugiej stronie w tej grze. – Spojrzał na Claya. – Powiedzmy, że spudłowałbyś. Powiedzmy, że ten idiota zabiłby ciebie, a nie na odwrót. Dostałby jakieś dwadzieścia, przy sprzyjających okolicznościach może nawet piętnaście lat i wyszedłby, żeby znowu kogoś zabić...

Piętnaście lat?

Widziałem takie rzeczy przez cały czas, gdy pracowałem w eleganckim garniturze i krawacie. Przez cały czas. – Reynolds popatrzył na leżące przed nimi ciało. – Żaden gliniarz nie lubi robić użytku ze swojej broni. Ale w tym przypadku chodziło o życie – jego albo twoje – i... cóż, powiedzmy po prostu, że sprawy przybrały dziś dobry obrót. Poradziłeś sobie z nim lepiej, niż zrobiłby to sąd – lekko klepnął Claya w ramię. – Oczywiście nie słyszałeś, że to powiedziałem.

Reynolds wysiadł z samochodu i zamknął drzwi. Clay nie drżał już, ale nadal czuł ucisk w żołądku. Ten człowiek nie żył dlatego, że on nacisnął na spust. Myśl ta dręczyła go coraz bardziej. Zabił człowieka. W jego zawodzie taka możliwość zawsze występowała i teraz właśnie zaistniała.

Spojrzał w dół. Na spodniach nadal miał okruchy szkła. Wysiadł z auta, otrzepał ubranie i oparł się o drzwi samochodu. Reynolds miał rację: chodziło o życie – ściganego albo jego własne. I jeśli miał być całkiem szczery, to czuł trochę satysfakcji, strzelając do faceta, który dopiero co zabił kogoś, a każdego mijanego na autostradzie kierowcę narażał na niebezpieczeństwo. Tak, sprawy ułożyły się całkiem dobrze, i gdyby znalazł się w takiej sytuacji ponownie, zachowałby się tak samo. Z drugiej jednak strony ów mężczyzna leżał teraz martwy z jego powodu... Bez względu na to, jak słuszne i właściwe było jego postępowanie, czuł się z tym źle.

Zanim śledczy przyjechali i spisali dane, minęła godzina. Ciało zabrano do kostnicy, gdzie miało zostać poddane autopsji. W tym czasie Clay dowiedział się czegoś więcej na temat przestępcy. Dwa dni wcześniej przekroczył on granicę na południe od San Diego, zabijając tam dwóch policjantów. Świadkowie zeznali, że pojechał na południe, ale gdy psy policyjne zgubiły jego trop, poszukiwania odwołano. Nie wiadomo, jak dotarł z San Diego do San Fernando Valley, ale udało mu się unikać policji aż do chwili kradzieży samochodu.

Oficer śledczy spisał zeznania Claya i zapewnił go, że proces będzie sprawą wyłącznie rutynową.

Twój samochód jest cały posiekany kulami, Michaels. W ogóle się tym nie przejmuj.

Gdy Clay powrócił do biura, Reynolds zauważył go i skinął na niego:

Masz się zameldować u starego – detektyw zamilkł, w jego oczach widać było troskę. – Przyjdź potem do mnie. Mam pewien pomysł.

Clay spodziewał się, że przełożony zechce go widzieć. Miał przecież wziąć płatny urlop na czas trwania śledztwa, pewnie jakieś dwa, trzy tygodnie. Wychodził już z biura, gdy szef go zatrzymał.

Michaels...

Tak? – Clay czuł się już lepiej, ale nadal nie miał apetytu.

Szef postukał ołówkiem w biurko.

Nikt z nas nie lubi takich wydarzeń.

Nikt...

Ale w tym przypadku cieszę się, że dobrze wycelowałeś – pochylił się do przodu, intensywnie wpatrując się w Claya. – Za nic nie chciałbym cię stracić, Michaels. Jesteś jednym z najlepszych. Zrób sobie przerwę, a kiedy wrócisz, jeśli tylko będę miał coś do powiedzenia w tej sprawie, dostaniesz awans.

Awans? Pragnął tego, odkąd zaczął tu pracę. Powinien się ucieszyć, zrobić jakiś gest albo krzyknąć z radości, cokolwiek. Ale w świetle dzisiejszych wydarzeń zdobył się tylko na smutny uśmiech.

Dziękuję. Doceniam to.

Oczy mężczyzny zachmurzyły się.

Nie obwiniaj się, Michaels. Postąpiłeś słusznie.

OK – Clay jeszcze przez kilka sekund patrzył na przełożonego, po czym odwrócił się i wyszedł, kierując się wprost do biura Reynoldsa. Wszedł i zamknął za sobą drzwi.

Płatny urlop?

Dwa, trzy tygodnie – Clay wzruszył ramionami. – Kiedy wrócę, być może będę miał gabinet naprzeciwko twojego.

Uśmiech rozświetlił twarz przyjaciela.

Wiedziałem! W zeszłym tygodniu pytali mnie, kto by się nadawał.

Powiedziałeś, że ja? – Clay usiadł, opierając łokcie na kolanach.

Nie, że taki jeden, Harry z końca korytarza!

Reynolds zachichotał. – Pewnie, że powiedziałem o tobie.

Clay popatrzył za okno i zadumał się. Jak by to było w dzień taki jak dziś mieć kogoś bliskiego, kto czekałby na niego w domu? Kogoś, z kim można by się było podzielić wrażeniami z pościgu i walki. Kogoś, kto by go przytulił i spędził z nim trzytygodniowy płatny urlop... Kogoś, kto by mu pogratulował awansu. Kogoś, kto pocieszyłby go po tym, co musiał zrobić.

Michaels, znowu bujasz w obłokach? – Reynolds uniósł jedną brew i odsunął swój fotel. Oparł stopy na biurku. – Zapytałem cię o coś, a ty gapisz się w okno jak przygłup. Co jest?

Przepraszam – Clay zrozumiał, że przyjaciel usiłuje mu pomóc oderwać uwagę od strzelaniny.

Zapytaj jeszcze raz.

Mówiłem, że wydaje mi się, że wiem, gdzie moglibyśmy pojechać na wakacje.

Na wakacje?

Reynolds popchnął w jego kierunku folder leżący na biurku.

Zobacz.

Clay otworzył i przeczytał zamieszczoną wewnątrz ulotkę: „Kurs dla detektywów – prowadzą asy nowojorskiej policji". Początek – koniec listopada, zakończenie – drugi tydzień grudnia. Policja nowojorska proponuje serię warsztatów i ćwiczeń w akcji dla funkcjonariuszy z całego kraju.

Ale ty nie możesz wziąć trzech tygodni wolnego, prawda?

Reynolds uśmiechnął się.

Jeśli będzie chodziło o szkolenie, to mogę.

Hmm... – na Reynoldsa, podobnie jak na Claya, też nikt w domu nie czekał. Nigdy o tym nie mówił, a Clay nigdy nie pytał, ale na biurku przyjaciela stała mała fotografia ślicznej czarnoskórej kobiety i małego chłopca o oczach takich samych jak oczy Reynoldsa.

Clay przypuszczał, że Reynolds ukrywa jakąś bolesną historię, którą z nikim nie chce się dzielić.

Rozmawiałem już z szefem. Powiedział, że może ci dać trzy tygodnie urlopu. Trzy tygodnie w „Wielkim Jabłku", Michaels! Co ty na to?

Pomysł coraz bardziej podobał się Clayowi. Od czasu zamachu terrorystycznego chciał powrócić do Nowego Jorku, jak każdy policjant czy strażak, którego znał. Nie było jednak na to czasu. Poza tym zdawał sobie sprawę, że nie będzie to łatwe: patrzeć na puste miejsce po World Trade Center i myśleć o tym, ilu ludzi straciło życie w tamten poranek. W każdą wolną chwilę umawiał się zazwyczaj z kolegami na polowanie albo łowienie ryb w jednym z północnokalifornijskich jezior. Wycieczka do Nowego Jorku nigdy nie zaistniała w jego planach.

No? – Reynolds czekał z założonymi rekami i dumną miną. – To jak, dzwonić i zgłosić nas?

Clay jeszcze raz spojrzał na ulotkę. Wydział miał zarezerwowane pokoje w hotelu na Staten Island. Niewątpliwie była to próba zaoszczędzenia pieniędzy. Jeśli jeszcze zapłacą za niego rachunek, to okazja jest rzeczywiście niezła. Wróci gotów do wejścia w nową rolę, a paskudne wspomnienia dzisiejszych wydarzeń przybledną choć trochę.

Popatrzył na Reynoldsa.

My obaj, co?

Zgadza się – Reynolds opuścił stopy na ziemię. – Pokażemy chłopakom z Nowego Jorku, jak to się robi!

Clay zamknął folder i rzucił go na biurko.

No to do roboty!

Tego wieczoru po powrocie do domu Clay nie włączył telewizora, nie popływał w basenie na końcu ulicy. Nie robił nic, tylko w kółko wspominał wszystko, co dziś przeżył. Za każdym razem dawało o sobie znać poczucie winy, ale przypominał sobie, co mówili mu inni: Reynolds, że zrobił wszystkim przysługę; jego kapitan, że cieszy się, iż stało się tak, a nie inaczej. Przypomniał też sobie informację, że ścigany zabił wcześniej dwóch funkcjonariuszy straży granicznej.

Chodziło o życie – jego albo przestępcy. Prosta sprawa.

Zanim położył się spać, uczucie mdłości ustąpiło silnemu przekonaniu, że postąpił słusznie. Było to jedyne wyjście, powinien zatem już więcej nie niepokoić się całą tą sytuacją.

Ale nie mógł.

Trzytygodniowy wypad dobrze mu zrobi. Nawet nie z powodu strzelaniny, ale po prostu dlatego, że potrzebował zmiany otoczenia. Niezbicie dowodziły tego myśli, które nawiedziły go tuż przed zaśnięciem. Dotyczyły żony jego brata. Były zdecydowanie nie na miejscu. Skłaniały go bowiem do zastanawiania się, co by było, gdyby Erie nie wrócił do domu i czy Laurze też to czasem przychodzi do głowy...




Rozdział 3


Jamie była w kaplicy św. Pawła już drugi raz w tym tygodniu. Aaron miał dziś nocną zmianę, ale w te dni, kiedy ona pracowała w kaplicy, on pojawiał się tam także. Remiza znajdowała się w pobliżu, zaledwie kilka przecznic dalej, więc skończywszy dyżur w kaplicy mógł wrócić do domu i przespać się trochę.

Było dosyć wcześnie. Aaron nie pojawił się jeszcze. W środkowej ławce siedziała jakaś kobieta i płakała. Jamie wciągnęła głęboko powietrze. „Boże, dodaj mi sił". Nie spuszczając wzroku z kobiety, podeszła do niej po cichu.

Dzień dobry, nazywam się Jamie Bryan i jestem tu wolontariuszką. – Płacząca kobieta okazała się zaledwie nastolatką. W rękach trzymała zdjęcie mężczyzny w średnim wieku, ubranego w garnitur i krawat. Bez wątpienia był to jej ojciec. – Czy chciałabyś porozmawiać?

Dziewczyna podniosła na nią spojrzenie. Jej oczy były zaczerwienione i opuchnięte.

Dziś są jego urodziny – wskazała na zdjęcie. – Mojego taty.

Jamie poczuła ukłucie bólu. Ta dziewczyna miała przynajmniej gdzie przyjść. Wiedziała, że jest miejsce poświęcone – między innymi – pamięci jej ojca. A przecież Sierra także miała prawo tu przychodzić. Jak tylko nadarzy się okazja, jeśli Bóg podpowie jej właściwe słowa, wkrótce powie swojej córce całą prawdę. Może przed Bożym Narodzeniem?

Usiadła obok dziewczyny. Uczono ją, że pytania ma ograniczać do minimum, by to osoba potrzebująca pomocy kierowała rozmową tak, jak sama tego chce. Jamie całym sercem współczuła dziewczynie, która wyglądała tak, jak Sierra może wyglądać za dziesięć lat. Miała długie blond włosy, śliczną twarz i ogromną pustkę w sercu – w miejscu, które niegdyś należało do jej ojca.

Dziewczyna pociągnęła nosem i spojrzała na fotografię.

Wcale nie miał iść do pracy tamtego dnia. Był na urlopie, ale ktoś zadzwonił i powiedział, że bardzo go potrzebują... – popatrzyła Jamie w oczy.

Powiedziałam mu, że ja potrzebuję go bardziej, ale on... – zwiesiła głowę – ... myślał, że po prostu żartuję... Odpowiedział mi: „Musisz iść do szkoły". Pocałował mnie w czoło i dodał, że zobaczymy się po południu. Następnego dnia mieliśmy wszyscy jechać na wielki zjazd rodzinny – potrząsnęła głową.

Ale niestety...

Jamie objęła dziewczynę.

Tak mi przykro...

Jak wiele jest jeszcze w ludziach bólu, ile zranionych, udręczonych serc przemierza ulice Nowego Jorku w poszukiwaniu nadziei? Czasem nie była pewna, czy zniesie kolejny dzień u św. Pawła, ale w chwilach takich jak ta wiedziała, że jest dokładnie tam, gdzie być powinna, bez względu na to, jak bardzo było to dla niej bolesne. Jeśli będzie tu przychodzić, nigdy nie zapomni, co Jake zrobił tamtego strasznego poranka. Może pomagał ojcu tej właśnie młodej kobiety?

Jamie uścisnęła ją lekko, żeby dać jej odczuć, że nie jest sama, że każdy, kto dłużej pobył w kaplicy św. Pawła, dobrze rozumiał jej ból. Po chwili zabrała rękę z ramienia dziewczyny i spojrzała na nią.

Czy ty... Zaraz, nie wiem, jak masz na imię... Dziewczyna podniosła wzrok na Jamie.

Sami. Sami Taylor.

Cześć, Sami – Jamie przemawiała do niej łagodnie. – Czy wierzysz w Jezusa?

Kiedyś wierzyłam.

Jamie nieomal słyszała samą siebie, dokładnie tak samo odpowiadającą Jake'owi, gdy prosił ją, by poszła z nim na niedzielne poranne nabożeństwo. Wiele by teraz dała, żeby chociaż raz móc mu powiedzieć „tak", żeby móc pójść z nim do kościoła, usiąść obok niego i modlić się do Boga, w którego zawsze wierzył. Jedyną pociechę stanowiła myśl, że gdzieś tam, w niebie, Jake na pewno wie, że jego modlitwy za nią zostały wysłuchane. Wstrzymała na moment oddech. „Boże, ona jest taka sama, jak ja kiedyś. Podpowiedz mi odpowiednie słowa".

Dziewczyna odezwała się jednak pierwsza.

Gdy mój tata żył, co niedzielę chodziliśmy do kościoła. Mama też. Myślę, że on był naszym oparciem, kotwicą dla całej naszej rodziny.

Opis świetnie pasował także do Jake'a.

To tak, jak mój mąż...

Pani mąż?

Tak – Jamie przełknęła narastającą w gardle gulę. – Był strażakiem – mówiąc o nim wciąż z trudem – używała czasu przeszłego. Poczuła, że do oczu napływają jej łzy, ale zamrugała szybko, by je odpędzić. – Był w Południowej Wieży. Pomagał ludziom, gdy budynek się zawalił.

To straszne – dziewczyna otworzyła szeroko usta. – Czy... czy długo byliście małżeństwem?

Stanowczo za krótko – Jamie spróbowała się uśmiechnąć i nie dopuścić, by rozmowa dotknęła zbyt intymnych obszarów jej serca. Łatwo mogłaby się wówczas załamać i rozpłakać. Już jej się to w przeszłości zdarzało, ale nie mogło przecież powtarzać się zbyt często. Nie chciała, by i dziś tak się właśnie stało. – Mamy córkę. Ma teraz siedem lat, jest w drugiej klasie.

Jak pani może... jak pani daje sobie tutaj radę? – Samie wskazała ręką na ściany pełne pamiątek po ofiarach zamachu. – Ja bym się chyba zapłakała...

Tym razem uśmiech, choć smutny, przyszedł Jamie z łatwością.

Przychodzę tu, ponieważ Bóg daje mi do tego siłę.

Bóg pozwolił, by zawaliło się World Trade Center – szybko padła ostra odpowiedź.

Nie, Sami – Jamie ujęła jej dłoń. – Bóg jest dobry. Nie ma nic wspólnego ze złem.

Świeże łzy napłynęły dziewczynie do oczu i stoczyły się po policzkach. Znów spojrzała na zdjęcie swego ojca.

Ale mógł przecież temu zapobiec.

Są rzeczy, których tutaj, na ziemi, nie jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć – ścisnęła lekko jej dłoń. – Jedna z nich to wydarzenia z 11 września. Ale wiem jedno – Jamie zniżyła głos i poczekała aż Sami na nią spojrzy. – Nie przeżyłabym tego, co się – stało, nie wierząc w Boga. Odnalazłam wiarę dopiero po śmierci mojego męża, chociaż on, kiedy jeszcze żył, codziennie się za mnie modlił.

Sami popatrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.

Więc kiedyś byłaś niewierząca?

Tak.

Jamie puściła rękę dziewczyny i odchyliła się na twarde oparcie ławki.

Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, gdy byłam w twoim wieku. Tamtego dnia przestałam wierzyć w Boga i długo się do Niego nie odzywałam. Zaczęłam dopiero trzy lata temu.

Dziewczyna przesunęła się i położyła zdjęcie na kolanach. Otarła oczy.

Byliśmy bardzo zżyci – spojrzała na Jamie i stłumiła kolejny szloch. – Mam wspaniałą mamę, ale to tata znał mnie najlepiej... – ponownie opuściła wzrok na zdjęcie. – Tak bardzo mi go brakuje!

Powiedz mi, Sami... Dziewczyna podniosła głowę.

Tak?

... czy twój tata chciałby, żebyś się gniewała na Pana Boga? – Zazwyczaj nie posuwała się tak daleko, ale tym razem czuła, że musi. Jake też by tak zrobił. Podobnie jak on, niejako na jego cześć, starała się zawsze, gdy tylko nadarzała się okazja, delikatnie popychać ludzi ku Bogu.

Dziewczyna mocno przycisnęła fotografię do piersi. Zwiesiła głowę i szepnęła rozdzierająco:

Nie...

Jeśli twój ojciec kochał Boga, to teraz jest w niebie i pewnie cieszy się, że przyszłaś dziś tutaj.

Sami pokiwała głową.

Myślę, że brakowało mi Boga prawie tak samo jak taty. Musiałam... musiałam się napracować, żeby Go znienawidzić.

Wiem – odpowiedziała Jamie. Naprawdę wiedziała. Pamiętała rozmowę, jaką odbyli z Jakiem niedługo przed jego śmiercią. Odkrył wtedy, że pytała Sierrę o szkółkę niedzielną, i chciał się dowiedzieć, czy zmieniła może zdanie i chce pójść z nimi w którąś niedzielę do kościoła, żeby zobaczyć, jak tam jest, i przekonać się, czy nadal chce chować do Boga urazę.

Uparła się, żeby mu odmówić. Tak naprawdę chodziło o jej dumę, o to, że wcale nie potrzebuje Boga i nie chce Go kochać. Nie znaczyło to, że nie wierzyła. Bez względu na to, co sobie wmawiała – że Boga nie ma, a Biblia to zbiór ładnych bajeczek – zawsze znała prawdę: Bóg istnieje i czeka na nią. Ścigał ją bez ustanku, aż wreszcie posłużył się Biblią Jake'a i jego dziennikiem, żeby ją złapać, zburzyć dzielące ich mury i dać jej szansę, by pobiegła wprost w Jego ramiona.

Chodzi o to... – Sami opuściła zdjęcie i ponownie na nie popatrzyła – że chciałabym z nim być w jego urodziny. A gdy kiedyś będę wychodzić za mąż, chciałabym, żeby poprowadził mnie do ołtarza... Tak bardzo tego pragnę!

Ale nie możesz winić Boga za to, że tak nie będzie, prawda, Sami? Bóg bardzo cię kocha. I twojego tatę też – znów ujęła jej ręce. – Pomódlmy się, dobrze?

Dobrze.

Pochyliły głowy i Jamie wypowiedziała modlitwę:

Boże, cierpienie jest częścią życia. Pokazałeś nam to 11 września. Prawie nigdy nie rozumiemy, dlaczego tak jest – umilkła, usiłując zachować panowanie nad sobą. – Ale jedno wiemy na pewno: Ty nas kochasz. Ukochałeś nas tak bardzo, że dałeś nam swojego Syna. I chociaż Sami bardzo teraz cierpi, jesteś tu przy niej, przemawiasz do niej i wlewasz pokój do jej serca i duszy. – Przypomniał jej się cytat z Biblii. – Prorok Jeremiasz w rozdziale dwudziestym dziewiątym, wersie jedenastym mówi nam, że jesteś świadomy zamiarów, jakie zamyślasz co do nas. Pomóż Sami o tym pamiętać, Boże. Gdy będzie stąd wychodziła, obdarz ją nadzieją i pewnością, że o niej nie zapomniałeś i że pewnego dnia znów zobaczy swojego ojca.

Nastała cisza. Jamie czekała w milczeniu. Już miała zakończyć modlitwę, gdy Sami odchrząknęła.

Przepraszam Cię, Panie Boże. Źle mi z tym, że próbuję przejść przez to wszystko bez Ciebie. I... – pociągnęła nosem – ... i mój tata jest u Ciebie. Proszę więc, złóż mu ode mnie życzenia urodzinowe. Proszę...

Gdy skończyły się modlić. Jamie uściskała dziewczynę i obiecała modlić się za nią. Przed samym wyjściem Sami uśmiechnęła się do niej niepewnie:

Przyszłam tutaj, bo była to jedyna rzecz, jaką mogłam zrobić dla mojego taty. A zamiast tego... mój Ojciec Niebieski zrobił coś dla mnie – stała, trzymając dłoń na ramieniu Jamie. – Nie spodziewałam się tego.

Gdy wyszła, Jamie popatrzyła poprzez całą długość kaplicy na zdjęcie Jake'a. Potrafiła je dostrzec z każdego zakątka pomieszczenia. Może niezbyt wyraźnie widziała szczegóły jego przystojnej twarzy, silny zarys szczęki czy błysk w oczach, ale była w stanie wyróżnić jego fotografię spośród innych zdjęć. Sami miała rację: u św. Pawła działy się rzeczy nieoczekiwane. Trwało to od trzech lat, od momentu, gdy zawaliły się wieże World Trade Center, a stary kościółek nie został nawet draśnięty. Niespodziewanie stał się on wówczas centrum ratunkowym. Tak było i dziś, właśnie dlatego, że można w nim było odbyć rozmowy takie, jak ta z Sami.

Jamie zauważyła, że Aaron rozmawia z innym ochotnikiem na tyłach kaplicy. Ale zanim zdążyła przywitać się z nim, podeszły do niej dwie kobiety. Były to wdowy po nowojorskich strażakach. Już kiedyś pojawiły się w kaplicy Św. Pawła.

Cześć, Jamie! – uśmiechnęła się jedna z nich.

Jamie nie pamiętała ich imion, ale nie chciała dać tego po sobie poznać. Odetchnęła głęboko i wstała, kierując się ku nim.

Wy znów tutaj?

Kobiety wymieniły niepewne spojrzenia, po czym pierwsza z nich założyła ręce i powiedziała:

Chcemy dowiedzieć się czegoś na temat pracy w kaplicy. Jak można zostać wolontariuszem?

Takim, jak ty – dodała druga.

Jak ja?

Jamie usłyszała w duchu ostrzeżenie Marthy: „Większość wdów po strażakach nigdy nie będzie gotowa do podjęcia tej pracy. Jak tylko się da, zniechęcaj kobiety, które chciałyby pracować u św. Pawła – dla ich własnego dobra". Obruszyła się na te słowa.

Skoro ja mogę, to dlaczego one miałyby nie móc?

Ty jesteś wyjątkiem, Jamie. Uwierz mi. Większość ludzi, pracując u św. Pawła, nie potrafiłaby przejść przez kolejne fazy żałoby; utknęliby w miejscu.

A jeśli ktoś mnie o to zapyta, a ja nie będę pewna, czy ta osoba się nadaje?

Będziesz pewna – Martha posłała jej cierpki uśmiech. – Zadaj kilka pytań. Jeśli się rozpłacze, to znaczy, że nie jest gotowa.

Jamie mrugnęła do kobiet, z niechęcią myśląc o tym, co musi zrobić. Pytania, które miała zadać, były jak szpilki wbijane w otwartą ranę w celu stwierdzenia, czy prawidłowo się goi. Ale, o ile Martha się nie myliła, był to jedyny sposób upewnienia się, czy kobiety te są gotowe pozostawić własny smutek na tyle daleko za sobą, by móc pomagać innym.

Chodźcie tutaj, to porozmawiamy – Jamie zaprowadziła je do ławek, gdzie przed chwilą siedziała z Sami. Zaczęła od tej bardziej wygadanej.

Rozumiem was, ale czasami ludziom tylko wydaje się, że są gotowi, by tu pracować – mówiła cicho, dyskretnie. – Czy możecie mi powiedzieć, jak każda z was poradziła sobie z utratą najbliższych?

Pierwsza z kobiet skinęła głową.

Od roku chodzę na spotkania grupy wsparcia w moim kościele. Czasami zabieram dzieci, żeby i one mogły porozmawiać o tym, co czują.

Czy pamiętają ojca?

Tak – oczy kobiety napełniły się łzami. Zacisnęła dłoń i na moment wbiła wzrok w podołek. – Najmłodsze nie pamięta, ale pozostała trójka tak.

Gdyby ktoś ci powiedział, że nie wierzy w Boga z powodu tego, co się stało 11 września, czy potrafiłabyś pomóc takiej osobie odnaleźć zagubioną wiarę?

Tym razem kobieta uniosła głowę, a jej wzrok wyrażał siłę.

Zdecydowanie tak! Dlatego tutaj jestem. Jestem przekonana, że Bóg chce, żebym głosiła Jego prawdę ludziom, którzy przychodzą tu pogrążeni w bólu. – Spojrzała na przyjaciółkę, a potem na Jamie. – Tak, jak ty to zrobiłaś, gdy przyszłyśmy tutaj po raz pierwszy.

Jamie poklepała ją po ramieniu. Ta kobieta świetnie się nadawała. Zazwyczaj wdowy, które nie były jeszcze gotowe do pracy w kaplicy Św. Pawła, w tym momencie załamywały się i same zaczynały zadawać pytania. Miały oczywiście prawo je zadawać, ale to właśnie dowodziło, że nie są jeszcze gotowe. W tym przypadku jednak było zupełnie inaczej.

Rozumiem, że trzeba wypełnić jakiś formularz? – siłę bijącą z jej głosu łagodziło współczucie, biorące się z osobistego doświadczenia bólu.

Tak – Jamie zawahała się. – Przepraszam, pamiętam was oczywiście, ale zapomniałam waszych imion. Tylu ludzi tutaj przychodzi...

Mam na imię Janice – kiwnęła głową w kierunku przyjaciółki. – A to jest Beth.

A ty, Beth? Opowiedz mi o swoim mężu. Beth uniosła lekko drobne ramiona.

Nie wiem... Był dla mnie wszystkim...

Długo byliście małżeństwem?

To, że Janice była gotowa na pracę w kaplicy, nie oznaczało, że i Beth może ją podjąć.

Byliśmy tylko trzy lata po ślubie. Byłam... – głos jej się załamał. Spojrzała do góry na wiszący tam krzyż i zagryzła wargę. – Byłam w ciąży z naszym pierwszym dzieckiem, synkiem, kiedy mój mąż zginął.

Tak mi przykro – Jamie pochyliła się ku niej. – Czy czułabyś się swobodnie, rozmawiając o tym z obcymi ludźmi?

Przez chwilę Beth milczała, wlepiała tylko spojrzenie w krzyż. Potem po jej policzkach popłynęły łzy, a ona potrząsnęła głową.

Nie, pamięć o nim jest dla mnie zbyt cenna.

Jamie czekała.

Beth popatrzyła na Janice, później na Jamie.

Chyba nie jestem jeszcze gotowa. Przepraszam, myślałam, że jest inaczej. Chciałam, by tak było.

Możesz robić mnóstwo dobrych rzeczy, Beth, nawet nie pracując tutaj – Jamie współczuła kobiecie serdecznie. Janice objęła koleżankę i przytuliła.

Po chwili Jamie podała Beth chusteczkę. Ta, uspokoiwszy się nieco, spojrzała na Jamie.

A co mogłabym robić? Gdziekolwiek idę, okazuje się, że ludzie zapomnieli już o 11 września. Tak, jakby pamięć o tym wydarzeniu sprawiała im kłopot. A ja chciałabym coś robić...

Możesz pójść do domu i kochać swojego synka. Ma trzy lata. Potrzebuje cię, Beth. Możesz też podtrzymywać pamięć o wszystkich chwilach spędzonych wraz z mężem. Możesz je spisać w dzienniku, tak żeby twój syn, gdy już podrośnie, miał wrażenie, że zna swojego tatę osobiście.

Oczy Beth ponownie napełniły się łzami, ale tym razem było w jej spojrzeniu coś jeszcze: światło, promyk nadziei, której przedtem nie miała.

Nie przyszło mi to do głowy.

Jamie przemawiała dalej tonem pełnym współczucia.

Jeżeli ty nie zrobisz tego dla waszego synka, to kto to zrobi?

Kiedy kobiety wychodziły, Janice trzymała w ręku podanie, a Beth miała plan i cel. Był to kolejny dowód na to, że praca Jamie u Św. Pawła była ważna i naprawdę kontynuowała spuściznę Jake'a: dawanie ludziom nadziei w imię Jezusa Chrystusa.

Tego ranka rezultaty były tak dobre i miały tak wielki wymiar duchowy, że Jamie nieomal czuła obecność męża, tak jakby pracował wraz z nią – ramię w ramię.




Rozdział 4


Niektórzy wolontariusze – jak Jamie i Aaron Hisel – pracowali w kaplicy św. Pawła przez czas nieokreślony. Większość jednak zostawała tylko na jeden sezon. Oznaczało to, że wciąż potrzeba było nowych.

Zmierzając w kierunku schodów, Jamie pomyślała o Janice. Według jej rozeznania stanowiłaby świetny nabytek dla zespołu wolontariuszy: miała wystarczająco dużo ciepła, by dzielić ból potrzebujących pociechy, i wystarczająco dużo siły, by obdarzyć ich nadzieją.

Chociaż poranna praca przyniosła tak wspaniałe wyniki, Jamie czuła się bardziej niż zwykle wyczerpana. Weszła do pokoju dla wolontariuszy i wzięła ze stołu babeczkę jagodową. Ludzie przynosili im zgrzewki wody mineralnej lub własne wypieki. Stanowiło to jeszcze jedną zachętę do dalszej prący u św. Pawła.

Jamie wyłuskała ciastko z serwetki i ugryzła. Wciąż myślała o Sierze. Jak jej powiedzieć prawdę? Może nie wszystko na raz? Może najpierw powinna powiedzieć córce, że jej ojciec zginął wraz z setkami innych strażaków w World Trade Center, a dopiero potem porozmawiać o mężczyźnie, który wyglądał i zachowywał się jak jej tata i mieszkał z nimi po zamachu, żeby się przekonać, ile mała z tego pamięta? Trudna sprawa.

Na schodach rozległy się kroki. Jamie podniosła głowę, i ujrzała w drzwiach Aarona.

Jak poszło? – wziął butelkę wody i opadł na najbliższe krzesło. – Ta pierwsza rozmowa była chyba trudna, co?

Owszem.

Zgłosiło się kilku nowych wolontariuszy.

Aaron splótł dłonie i lekko przekrzywił głowę.

Wyjdźmy dziś wcześniej. Moglibyśmy kupić coś do jedzenia i iść do parku.

Do Battery Park?

Aha – uśmiechnął się. Niegdyś był to widok nader rzadki: od zamachu minęły dobre dwa lata, zanim uśmiech na powrót zagościł na twarzy kapitana. – Gdybyśmy poszli do Central Parku, mogłabyś się spóźnić do Sierry.

Racja – Jamie wstała, dopiła wodę i poczekała na niego. Oczy Aarona miały dziś jakiś inny wyraz, było w nich coś, czego nie potrafiła do końca zdefiniować. Nic jednak nie powiedziała. Postanowiła, że później go o to zapyta, w drodze do parku.

Skończył pić, wstał i zszedł pierwszy po schodach. Pożegnali się z pozostałymi wolontariuszami i wyszli.

Słońce stało wysoko, rozgrzewając wczesne październikowe popołudnie. Jamie wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne i założyła je. Dobrze się czuła w towarzystwie Aarona. Nie musieli wypełniać każdej chwili rozmową. W milczeniu minęli krater po World Trade Center.

Odczekała jeszcze chwilę, po czym, osłaniając oczy od słońca, spojrzała na niego.

Co cię gryzie?

Hmm? – Aaron uniósł pytająco brwi. – Nic, dlaczego pytasz?

Ależ tak, coś cię gnębi – patrzyła teraz prosto przed siebie. – Widziałam to w twoich oczach już tam, w kaplicy.

Kapitan wcisnął ręce w kieszenie ortalionowej kurtki strażackiej. Spokojnie zapytał:

Co takiego widziałaś?

Sama nie wiem – rozmowa toczyła się zwykłym, niespiesznym tempem. – Coś, czego nie dostrzegałam przedtem. Nie jestem pewna...

Hmm... – kąciki ust Aarona uniosły się nieznacznie. Skręcił do snackbaru i spojrzał na Jamie przez ramię. – Kupmy coś do jedzenia.

Zamówili kanapki z indykiem, frytki i dwie puszki napoju gazowanego. Sprzedawca zapakował wszystko do jednej torebki. Aaron wziął ją. Po dziesięciu minutach doszli do Battery Park, gdzie znaleźli ławkę z widokiem na port.

Aaron wyjął najpierw kanapkę Jamie, a potem swoją. Właśnie miał ugryźć pierwszy kęs, kiedy Jamie pochyliła głowę i zaczęła się modlić:

Dzięki Ci, Panie, za to jedzenie. Dzięki za to, że potrafimy odnaleźć sens i cel pracy u Św. Pawła. Ty jesteś Bogiem dobrym, Panie, i jesteś świadomy swoich zamiarów co do nas. Amen.

Aaron stłumił chichot.

Upierasz się przy tym, żeby się za mnie modlić, prawda?

Jamie uśmiechnęła się.

Jeśli ja nie będę się za ciebie modlić, to kto to zrobi?

Różnili się w poglądach na kwestie wiary, ale Jamie nigdy nie prawiła mu kazań ani nie zmuszała go, by patrzył na sprawę jej oczami. Pamiętała, że takie metody nie działały w jej przypadku, gdy jeszcze sama była po tej samej stronie, co Aaron obecnie. W jego przypadku też nie odniosłyby skutku.

Nikt. I wcale mi to nie przeszkadza – ugryzł kanapkę.

Wiem, Aaronie – w jej tonie pobrzmiewała mieszanina wesołości i udawanego znużenia. – Boga nie ma, i tak dalej... Te same brednie, którymi sama kiedyś doprowadzałam Jake'a do szału.

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Odgryzł kolejny kęs.

Dobra kanapka.

Aha, dobrze... – uniosła swoją bułkę z indykiem. – Dobra kanapka.

Nieznośny bachor – dał jej lekkiego kuksańca pod żebra. – Przecież nie jestem aż tak uparty. Mogłabyś się bardziej postarać.

Oczy Jamie zabłysły wesoło. Zaczęła się z nim przekomarzać:

A to by coś dało?

Nie – odłożył kanapkę i roześmiał się. – Ale spróbować byś mogła.

Dokończyli kanapki. Gdy tak siedzieli obok siebie, ich ramiona niekiedy się przypadkowo stykały.

Po śmierci męża dwie osoby były dla niej ostoją: Sue – żona przyjaciela Jake'a, Larry'ego, który także zginął 11 września – i Aaron.

Najbardziej doceniała towarzystwo Aarona w chwilach takich jak ta: kiedy nie była już w stanie wyklepać po raz kolejny wszystkich danych dotyczących zamachu ani nie potrafiła kogoś pocieszająco objąć, gdyż czuła nieprzepartą chęć, by natychmiast pobiec do zdjęcia Jake'a i paść na podłogę jak kupka nieszczęścia. Były to chwile, gdy każda, najmniejsza nawet okazja do uśmiechu lub śmiechu dawała jej kolejny, namacalny dowód, że przecież jest w stanie przetrwać, że da radę codziennie budzić się, oddychać, wychowywać Sierrę najlepiej jak potrafi i że świat się jednak nie skończy.

Aaron skończył swoją kanapkę, po czym wrzucił serwetkę do torby, którą odłożył na ziemię. Obrócił się do Jamie. Znów zobaczyła w jego oczach ten sam wyraz, co przedtem, w kaplicy.

Oho, znowu... – w rękach trzymała kanapkę, ale przestała jeść i opuściła dłonie na kolana. – To samo spojrzenie, o którym ci przedtem mówiłam.

Nie odpuścisz, co?

Nie. Niczego przede mną nie ukryjesz – Jamie wepchnęła resztki kanapki i serwetkę do torby. – Nawet nie próbuj.

Naprawdę?

Jasne – założyła nogę na nogę i zapatrzyła się na port. Aaron i tak powie jej, o co chodzi. Zawsze tak było. Był małomówny, porozumiewał się raczej za pomocą spojrzeń, drobnych gestów. To właśnie kompletnie różniło go od Jake'a. Z całą pewnością nie miał jego naturalnej charyzmy, która sprawiała, że gdziekolwiek się pojawił, natychmiast rozjaśniał całe otoczenie. Aaron był bardziej skryty, ale dzieląc z nim przez ostatnie lata żałobę, Jamie poznała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że ma rację. Doskonale potrafiła go rozszyfrować.

Znów zapadła cisza. Siedzieli, przyglądając się przepływającemu w pobliżu statkowi pełnemu turystów zmierzającemu w stronę Statuy Wolności.

Wreszcie Aaron odchrząknął i spojrzał na nią.

Mogę cię o coś zapytać?

Jasne.

Jego spojrzenie nabrało jeszcze większej głębi.

Kiedy wreszcie, Jamie?

Kiedy wreszcie... – po raz pierwszy pytanie Aarona kompletnie zbiło ją z tropu. – Kiedy wreszcie, co?

Aaron zmrużył oczy oślepione odbiciem promieni słonecznych w wodzie.

Kiedy wreszcie będziesz gotowa zacząć żyć na nowo?

Żyć na nowo? – Jamie poczuła, jak strach ściska jej żołądek i nie pozwala złapać tchu. – Ja żyję na nowo. Moja praca u św. Pawła to właśnie życie na nowo.

Nie o to mi chodzi – Aaron pochylił się i oparł łokcie na kolanach. Spojrzał jej w oczy. – Jamie, nie jesteś mi obojętna... – mówił tonem poważnym i pewnym siebie. Z ust wyrwało mu się westchnienie. Znów spojrzał na wodę. – Od dawna chciałem ci to powiedzieć.

Jamie otworzyła szeroko oczy. Czuła lekką panikę, nie była pewna, co ma teraz zrobić. Czyżby od początku myliła się co do Aarona? Pragnął przecież przyjaźni, czyż nie tak? Skąd więc ta... ta zmiana w jego uczuciach? A może zawsze tak było, tylko ona nie chciała tego dostrzec? Miała ochotę wolniutko wycofać się, odwrócić i uciec, ratując życie. Ale wewnętrzny głos nakazywał jej wysłuchać go. Nie dlatego, że była gotowa na to, co powiedział, albo żeby w ogóle była w stanie znieść myśl, iż Aaron mógłby być dla niej kimś więcej niż przyjacielem, ale dlatego, że w głębi duszy wiedziała, iż te słowa kiedyś wreszcie padną.

Wiedziała i była tym tak przerażona, że bała się przyznać nawet przed samą sobą.

Czuła, jak drżą jej palce. Splotła je razem, by nie zwrócić uwagi Aarona.

Spojrzał na nią ponownie.

Powiedz coś, Jamie – zmusił się do śmiechu. – Udało mi się wykrztusić najtrudniejsze słowa w życiu, a ty się nie odzywasz.

Ja nie... – przeczesała palcami włosy i mocno oparła się o ławkę. – Jesteś jednym z moich najlepszych przyjaciół, Aaronie. Ale nigdy... Ja nie mogę...

Aaron zmienił pozycję tak, że siedzieli teraz twarzą w twarz. Patrząc wciąż w oczy Jamie, ujął jej dłonie. Przemówił cicho, jego głos mieszał się z delikatnym wiatrem dolatującym znad wody:

Możesz, Jamie. I tak przecież jesteśmy cały czas razem. Większość ludzi nie doświadcza przed pierwszą randką nawet połowy z tego, co my.

Pierwszą randką?!

Słowa zazgrzytały, jakby ktoś przejechał kawałkiem styropianu po szkle. Poczuła, że cała krew odpływa jej z twarzy. A jeśli Jake jakimś cudem ją teraz widzi? Jeśli widzi, jak ona tu siedzi na ławce z Aaronem Hiselem i rozmawia o pierwszej randce? Sama myśl o tym przeszyła ją dreszczem.

Posłuchaj, Jamie... – Aaron usiadł prosto, twarz mu złagodniała. – Wiem, że to musi potrwać, ale ostatnio dużo o tym myślałem – wstał i podał jej rękę. – Pasujemy do siebie. Ja poczekam, aż będziesz gotowa. Po prostu o tym pomyśl, dobrze?

Wszystko w niej chciało krzyczeć: nie, nie dobrze!!! Nie, nie będzie o tym myśleć ani przez chwilę – o umawianiu się, pokochaniu kogoś, małżeń...

Nie mogła nawet dokończyć tej myśli. Chciała się odwrócić i zobaczyć za sobą Jake'a, jak stoi i śmieje się, mówiąc jej, że to tylko taki kiepski żart, że przecież kapitan Hisel z pewnością nie sugerowałby pogłębiania ich znajomości, bo tylko Jake Bryan jest jedynym mężczyzną jej życia.

Ale niestety, to się zdarzyć nie mogło, bo przecież Jake nie żyje. Nie żyje od trzech lat i nie wróci już nigdy... I tak naprawdę, jeśli nie chce być sama do końca życia, wydaje się całkiem logiczne, że powinna się związać z kimś takim, jak Aaron, kimś, kto dzieliłby z nią doświadczenie 11 września i kto rozumiał jej stratę, ponieważ do pewnego stopnia była to i jego strata.

Aaron nie był zbyt wysoki, górował nad Jamie zaledwie o kilka centymetrów. Spojrzał na nią wzrokiem przepełnionym cierpliwością.

Po prostu o tym pomyśl, Jamie. Dobrze?

Dobrze – czuła, jakby jej usta działały bez żadnego związku z sercem, umysłem i duszą. – Pomyślę.

W oczach Aarona pojawił się uśmiech.

To dobrze – przyciągnął ją do siebie i uścisnął lekko, po czym wstali i ruszyli w kierunku promu. Miała jeszcze trochę czasu, ale potrzebowała kilku minut samotności, żeby zastanowić się nad tym, co powiedział jej Aaron.

Przez całe popołudnie, czekając aż Sierra wróci ze szkoły, i później, kiedy pomagała córce w zadaniu domowym, Jamie zastanawiała się nad kwestią spotykania się z Aaronem Hiselem.

Do wieczora, gdy już zapakowała Sierrę do łóżka i wymieniła z nią motylkowe całuski, tak jak niegdyś robił to Jake, zdołała się zmusić, by myśleć o całej tej sprawie bez poczucia zdrady wobec Jake'a. Aaron był przystojny. Znał jej ból lepiej niż jakikolwiek inny mężczyzna – może z wyjątkiem Erica Michaelsa, ale jego przecież nie miała ujrzeć już nigdy.

Jamie i Aaron doświadczyli czegoś, co na zawsze zmieniło ich przeszłość i na zawsze wpłynęło na ich przyszłość. Może Aaron ma rację? Może to jest całkiem logiczne? Może w ten sposób ona i Sierra nie będą samotne?

Dopiero gdy zasypiała, przypomniało się jej coś jeszcze: kiedy podczas lunchu ramię Aarona otarło się o jej rękę, nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Aaron był tylko jej przyjacielem. Gdy w podobny sposób jej ręka dotykała ramienia Jake'a – nawet w ostatnim tygodniu jego życia, gdy razem jeździli na skuterze wodnym – czuła drżenie całego ciała. Dotyk Jake'a elektryzował ją, zawsze tak było. A Aaron? Jego dotyk był po prostu przyjemny, nic więcej.

Może więc nie było to takie złe? Być może nigdy nie zaistnieje w jej życiu ktoś, kto poruszy jej serce i duszę tak jak Jake, ale może właśnie o to chodzi? Może mimo wszystko jest możliwe, żeby związek jej i Aarona zmienił się w coś poważniejszego? W końcu Jake nie żyje, a ona czuje się bardziej samotna niż sama chciałaby to przyznać.

Był tylko jeden problem. Zawsze była wobec Aarona uczciwa. Mogła mu powiedzieć, że przemyśli jego słowa. Mogła obiecać, że zawsze będą blisko, nawet jeżeli miałoby to oznaczać wyłącznie przyjacielski związek polegający na sporadycznych wspólnych wypadach. To wszystko byłoby prawdą. Ale gdyby mu powiedziała, że jest otwarta na możliwość ich wspólnego życia, na pokochanie go, uczyniłaby coś, czego nigdy wcześniej mu nie zrobiła: okłamałaby go.

Miejsce w jej sercu, gdzie wybuchały fajerwerki, gdzie tryskały snopy iskier, na samo wspomnienie których drżały jej kolana, na zawsze należało do jednego, jedynego mężczyzny jej życia – do Jake'a Bryana, nawet jeśli miałaby czekać całe życie na to, żeby znów go zobaczyć.




Rozdział 5


Spiesząc z kuchni do pokoju, żeby posprzątać przed wizytą Jamie, Sue Henning przechodziła właśnie obok zdjęcia swojego męża, gdy nagle coś do niej dotarło: to już trzy lata, jak Larry nie żyje. Trzy długie lata.

Obchody rocznicy 11 września nie zostawiły jej ani chwili na osobistą refleksję. Jednak czasami, zupełnie znienacka, zdawało jej się, że słyszy rubaszny śmiech Larry'ego albo że z łazienki, gdzie do tej pory stała buteleczka jego wody kolońskiej, dolatuje do niej delikatny zapach. Niekiedy coś niespodziewanie wywoływało jego wspomnienie lub widok jego kochanej, piegowatej twarzy, a wtedy po raz kolejny docierała do niej świadomość ogromu poniesionej straty.

Ostatnimi czasy nie zdarzało się to tak często, jak dawniej, co również było w jakiś sposób bolesne. Jak jej umysł, serce, dusza może żyć dalej bez niego i bez tego życia, które wiedli i kochali? Mieli dwoje dzieci. Czasami jakieś wyrażenie, którego użyła siedmioletnia Kąty, albo gest małego, niespełna trzyletniego Larry'ego – gdy na przykład kiwał do niej jednym palcem, zupełnie tak samo, jak Larry – wywoływały odczucie bolesnej pustki. Tym razem uczyniła to fotografia...

Wyraz oczu Larry'ego kazał jej się zatrzymać w domowej krzątaninie i przypomnieć sobie – tu i teraz – wszystko, czym dla niej był i co wraz z jego śmiercią utraciła. Wciągnęła głęboko powietrze i mocno chwyciła krawędź kuchennego blatu, gdzie stało zdjęcie.

Larry... Nie zapomniałam... ".

Patrzyła na rysy jego twarzy, na błyszczące oczy i próbowała przypomnieć je sobie w ruchu, gdy się uśmiechał, mówił coś czy kochał się z nią późną nocą. Wspomnienia już nieco przybladły – nie mogła nic na to poradzić. Z każdym mijającym dniem czas po kawałeczku je wykradał.

Rozległ się dzwonek do drzwi – wspomnienia natychmiast pierzchły.

Nie widziały się z Jamie od tygodnia i Sue stęskniła się za nią bardzo. Od 11 września stały się sobie bliższe niż siostry. Rozmawiały o dzieciach (Kąty i Sierra wciąż były najlepszymi przyjaciółkami) i o tym, co słychać. Ale najczęściej mówiły o przeszłości i o wszystkich tych minionych szczęśliwych chwilach, które z pewnością nie przetrwałyby, gdyby ich czasem nie odświeżyć.

Jej przyjaźń z Jamie była bez wątpienia darem Bożym, bezpieczną zatoką, miejscem, gdzie obydwie mogły się całkowicie odsłonić i pozwolić sobie na bezradność, nawet jeśli cały świat uważał, że już czas, by ich życie potoczyło się dalej. W tej właśnie zatoce Sue odnalazła w Jamie najlepszą przyjaciółkę, o jakiej od dzieciństwa marzyła.

Ostatni raz rzuciła okiem na zdjęcie Larry'ego i zawołała przez ramię:

Już idę!

Była czwarta po południu, więc Jamie na pewno przyszła z Sierrą. Dziewczynki nie mogły się doczekać wspólnej zabawy, a w dni takie jak dziś, gdy słońce świeciło dość mocno, a zima wydawała się odległa o całe miesiące, mogły wyjść na podwórko i spędzać razem czas, jak to zwykle czyniły.

Sue mieszkała na Staten Island, podobnie jak Jamie. Dom dawał jej więcej przestrzeni niż mieszkanie w mieście i pozwalał odizolować się od nerwowej krzątaniny Manhattanu. Otworzyła drzwi i uśmiechnęła się do Jamie.

Stęskniłam się za tobą. Musisz przychodzić częściej niż raz w tygodniu!

Jamie uścisnęła ją.

Wiem, byłam ostatnio w dołku...

Weszła Sierra. Blond włosy opadały jej na ramiona jak jedwabna kurtyna.

Dzień dobry, pani Henning! Czy Kąty jest na górze?

Tak, kochanie – uścisnęła Sierrę. – Czeka już na ciebie.

Dziękuję!

Sierra ruszyła biegiem, zatrzymując się tylko na moment, by pogłaskać małego Larry'ego.

Cześć, kolego! Co robisz?

Chłopiec ubrany był w miniaturową koszulkę Netsów, pod pachą trzymał piłkę do koszykówki.

Ćwiczę rzuty do kosza.

W kącie salonu stał mały plastikowy kosz ogrodzony kanapą i fotelem. Sue nie przeszkadzało, że mały rzuca piłką w domu. Chłopiec miał istnego bzika na punkcie koszykówki i jeśli tylko w zasięgu jego ręki znajdowała się jakaś piłka, nic więcej nie było mu do szczęścia potrzebne. A gdy zadowolony zajmował się grą, Sue i Jamie mogły spokojnie porozmawiać.

Sierra pobiegła na górę. Sue ruszyła w kierunku zacisznej wnęki, gdzie mogły usiąść i mieć Larry'ego na oku, a jednocześnie nie obawiać się chybionych rzutów. Przygotowała już wcześniej mrożoną herbatę. Teraz na stoliku, przy którym stały dwa wygodne krzesła, ustawiła dwie wysokie szklanki.

Jamie była dziś bardziej milcząca niż zazwyczaj. Usiadła wygodnie na jednym z wyściełanych krzeseł i zakryła twarz dłońmi. Po chwili opuściła ręce i spojrzała na Sue.

Chciałam przyjść wcześniej, ale Sierra błagała, żebym poczekała, aż wróci ze szkoły – mówiła poważnym tonem, a w kącikach jej oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Zacisnęła usta i popatrzyła przyjaciółce w oczy. – Nie uwierzysz...

Sue usiadła obok Jamie i starała się okazać zainteresowanie.

Coś u św. Pawła?

Prawie zawsze Jamie rozpoczynała ich spotkania od relacji wydarzeń z kaplicy. Swego czasu Sue najbardziej na świecie pragnęła właśnie tam przesiadywać. Chętnie wstawałaby wczesnym rankiem i jeździła do św. Pawła, by się tam przechadzać, patrząc na ściany wypełnione pamiątkami i zdjęciami, i choć przez godzinę udawać, że ci, którzy zginęli tamtego strasznego dnia, wciąż żyją. Ale nigdy nie chciała tam pracować jako wolontariuszka. Martwiła się o przyjaciółkę. Co innego jest zgłosić się do pomocy na jakiś czas, ale od pierwszej rocznicy zamachu, od dnia, gdy ponownie otwarto kaplicę, Jamie pracowała u św. Pawła trzy, czasem cztery razy w tygodniu.

Jamie potrząsnęła przecząco głową. Miała twarz spiętą i bladą.

Nie, nie chodzi o św. Pawła. Chodzi o kapitana Hisela.

O kapitana Hisela? – Sue zmarszczyła nos. Jamie i kapitan byli przyjaciółmi, każdy o tym wiedział. Poczuła, że jej serce na moment zamarło. Czekała na nowiny. – Wszystko u niego w porządku?

Tak – Jamie szybko skinęła głową. – Nie w tym rzecz...

Serce Sue powróciło do zwykłego rytmu. To właśnie jeden ze skutków 11 września. Przedtem Sue ledwie zdawała sobie sprawę z możliwości pojawienia się jakichś tragicznych wydarzeń, teraz w chorobliwy wręcz sposób ich oczekiwała. Tak, jakby spodziewając się ich, mogła osłabić ewentualny cios szykowany przez życie.

No dobrze. To w takim razie, w co nie uwierzę?

Już wczoraj chciałam do ciebie zadzwonić, ale musiałam sobie to wszystko poukładać.

Sue była jeszcze bardziej zdezorientowana.

Poukładać sobie? Coś, co dotyczy kapitana?

Aarona...

OK, Aarona – Sue pociągnęła łyk herbaty. – Jakoś dziwnie jest mówić o nim po imieniu.

Mhm... – Jamie usiadła wygodniej i mocno uchwyciła oparcia fotela. – Poczekaj, aż usłyszysz, o co chodzi.

Sue zamilkła. Im mniej się będzie odzywać, tym większa szansa, że Jamie przejdzie wreszcie do rzeczy. W tym momencie po schodach, przepychając się, zbiegły dziewczynki. Rozpromieniona Kąty wpadła w podskokach do pokoju, z trudem łapiąc oddech. Tuż za nią wbiegła Sierra.

Możemy wyjść pobawić się na dworze?

Sue popatrzyła na Jamie, która spojrzeniem wyraziła swoją aprobatę. Uśmiechnęła się do Kąty i wskazała na szafę.

Ubierz kurtkę. Jest już prawie ciemno, a wieczory są coraz chłodniejsze.

Dobrze, mamo.

Sierra spojrzała pytająco na Jamie:

Ja też mogę?

Tak, głuptasku. Ty też – Jamie najwyraźniej siliła się na lekki, wesoły ton.

Po wyjściu dziewczynek Sue rzuciła przyjaciółce pytające spojrzenie.

No więc... ?

Dobra... – Jamie powoli wciągnęła powietrze.

Oto, co się wydarzyło – zacisnęła mocno palce, aż pobielały jej kostki. – Wczoraj po pracy poszliśmy oboje do Battery Park na lunch. Nie było w tym nic szczególnego, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Zawsze idziemy razem na lunch, zwłaszcza po pracy u św. Pawła.

Sue skinęła głową:

Zawsze.

Ale wczoraj Aaron patrzył jakoś tak dziwnie. Dopóki byliśmy w kaplicy, nie mogłam tego zdefiniować, ale gdy już usiedliśmy w parku na ławce i przyglądaliśmy się turystom pływającym po zatoce, zapytałam go o to – Jamie umilkła na chwilę, nieco się zgarbiła, a zmarszczki na jej czole pogłębiły się.

Sue, on mi powiedział, że nie jestem mu obojętna... że myśli o naszej wspólnej przyszłości i że... że powinnam się nad tym przynajmniej zastanowić.

Sue poczuła przypływ ulgi. Ulgi i przykrości zarazem. Zadała przyjaciółce pytanie uprzejme, ale zarazem nieco uszczypliwe:

A czy możesz go za to winić, Jamie?

Jamie pochyliła się do przodu, a w jej oczach Sue dostrzegła lęk, jakiego wcześniej nigdy u niej nie widziała.

Czy ja mogę go za to winić? – Jamie wydała dźwięk przypominający śmiech. – Nie byłam pewna, czy go kopnąć, czy uciekać!

Sue spróbowała sobie wyobrazić swoją zadziorną przyjaciółkę reagującą w ten sposób na wyznanie kapitana.

Jamie! Chyba go nie kopnęłaś?!

Nie – przygryzła wargę – ale i nie uciekłam...

Bo... ?

Bo być może nie chciałam... – głos jej się załamał. – I może to właśnie jest najgorsze.

Sue odłożyła szklankę. Z całego serca współczuła Jamie. Chociaż niewątpliwie miało to być bolesnym doświadczeniem, obydwie musiały kiedyś zacząć nowe życie. Czas sam tego dokona. Wyciągnęła rękę i położyła ją na kolanie Jamie. Przemówiła do niej cicho:

Bo być może gdzieś w głębi duszy sama brałaś taką możliwość pod uwagę? O to chodzi?

Sama nie wiem... – wargi i podbródek Jamie drżały. – Nie wiem, Sue. Wiem tylko, że czuję się okropnie winna, jakbym przez samo mówienie o tym zdradzała Jake'a.

Przez dłuższą chwilę Sue milczała. Nie istnieją żadne podręcznikowe reguły ani wskazówki, jak zacząć żyć na nowo... Niektóre wdowy po nowojorskich strażakach powychodziły już powtórnie za mąż, niekiedy zaledwie rok po zamachu na World Trade Center. Jednak ani ona, ani Jamie nie wyobrażały sobie, żeby można było tak szybko zacząć układać sobie życie od nowa. Ale w końcu każdy inaczej przeżywa żałobę.

No i nie każdy ma takiego męża jak Larry czy Jake.

Usiadła na podwiniętych nogach i zapatrzyła się w okno. Na podwórku dziewczynki huśtały się, ich pięty tylko śmigały w powietrzu. Zaśmiewały się przy tym przez cały czas. Sue przeniosła spojrzenie na Jamie.

Myślałam kiedyś o tym, czy po Lar rym jakikolwiek mężczyzna w ogóle wyda mi się atrakcyjny.

Jamie masowała sobie czoło.

Nigdy mi o tym nie mówiłaś.

Bo jest tak właśnie, jak sama mówisz: nawet wspomnienie takiej myśli wydaje się zbrodnią.

Ale kiedy już... – Jamie wbiła wzrok w podłogę, ale po chwili spojrzała na przyjaciółkę – ... ale kiedy już o tym myślisz, co czujesz?

Sue ogarnął spokój; wyciągnęła ręce przed siebie i skinęła głową w kierunku małego Larry'ego i dziewczynek bawiących się na podwórku.

Czuję, że to mi wystarcza: moje dzieci, moje wspomnienia. One są wszystkim, czego potrzebuję, przynajmniej na razie, dopóki Bóg nie wskaże mi czegoś innego.

A jeśli teraz wskazuje to mnie?

No, cóż... – Sue ponownie ujęła szklankę z herbatą. Przejechała palcem po oszronionej ściance naczynia. – Czy... no, wiesz... czy czujesz coś, gdy jesteś z kap... – ugryzła się w język – ... z Aaronem?

Jamie przymknęła oczy i zmarszczyła twarz. Gdy ponownie spojrzała na Sue, wydawała się jeszcze bardziej zagubiona niż przedtem.

Nieszczególnie... – uniosła dłonie i zaraz opuściła je z powrotem na kolana – ... ale też pomysł, żeby ktoś stał się dla mnie więcej niż tylko przyjacielem, nie wydaje mi się całkiem odrażający...

Hmm...

Tak, wiem – Jamie wstała i zaczęła spacerować po pokoju. Przez chwilę obserwowała, jak mały Larry trafia trzy razy do kosza pod rząd. Potem wróciła do Sue i usiadła. – Nikt człowiekowi nie powie, co trzeba w takiej sytuacji zrobić.

Nie...

Zastanawiałam się, czego chciałby Jake, ale nawet tego nie jestem pewna – ze wzrokiem wbitym gdzieś w przestrzeń Jamie gładziła palcami brzeg szklanki. – Nie chciałby, żebym była sama przez resztę życia – podniosła wzrok – ale czy chciałby mnie widzieć u boku innego mężczyzny?

Też się nad tym zastanawiałam – żołądek Sue zaczął wykonywać dziwne ewolucje. Ta rozmowa była dla niej równie trudna, co dla Jamie. Żadna z nich nie chciała przecież, żeby jej małżeństwo się skończyło. Ono po prostu nagle zostało przerwane. W jego miejsce powstała otchłań, której nie wypełnią całkowicie nawet najlepsze wspomnienia. – Oczywiście, że Jake nie chciałby, żebyś zakochała się w kimś innym, gdyby tu był. Ale jego nie ma. Nie ma ani jego, ani Larry'ego...

Ale czuję się tak, jakby to było coś niewłaściwego, jakby oni nie umarli naprawdę, dopóki my nie ułożymy sobie życia na nowo, dopóki sobie kogoś – nie znajdziemy... – głos Jamie drżał z emocji. – Rozumiesz?

Tak – Sue przypomniało się coś jeszcze. – Ale jest jeszcze jedna sprawa.

Co takiego?

Co Aaron sądzi o twojej wierze?

Jamie zawahała się, ale trwało to tylko krótką chwilę.

Droczy się ze mną, zwłaszcza, gdy mu mówię, że się za niego modlę. Mówi, że to bez sensu.

Hmm... nie wiedziałam.

Niektórzy strażacy mają kłopoty z wiarą, tak przynajmniej twierdzi Aaron. Nie zastanawiałam się nad tym za bardzo.

Pociągnęła łyk herbaty i spojrzała na Sue sponad szklanki.

Chyba za bardzo skupiłam się na własnych uczuciach.

W pokoju znów zapadła cisza. Sue sama nie wiedziała, co powiedzieć. Była pewna, że jeśli Aaron nie podziela przekonań Jamie, ich związek nie powinien zaistnieć. Prawdopodobnie na jakiekolwiek komentarze było jeszcze za wcześnie, ale nie mogła milczeć, nie pozwalała jej na to jej własna wiara. Próbowała więc znaleźć odpowiednie słowa.

Pierwsza jednak odezwała się Jamie:

Wiem, o czym myślisz.

O czym? – Sue założyła nogę na nogę.

Że Aaron jest niewierzący, tak? Sue zagryzła wargi.

Mam to wypisane na czole?

Nie – Jamie opadła na krzesło. Jej głos brzmiał tak, jakby czuła się pokonana. – Nie na czole, w oczach.

Jamie, nie twierdzę, że mam rację, ale na twoim miejscu podtrzymałabym waszą przyjaźń, jednak czegoś więcej w ogóle nie brałabym pod uwagę.

Jest jedno „ale".

Co takiego?

Jake nie postąpił tak ze mną. Kochał mnie, mimo że byłam niewierząca... i zobacz, do czego to doprowadziło.

Ty i Jake to co innego. Byliście jeszcze smarkaczami, gdy się poznaliście – Sue mogła powiedzieć więcej, ale nie chciała naciskać, przynajmniej nie teraz. – Bóg sprawi, że wszystko się ułoży i wyda ci się całkiem jasne.

Z pewnością – zmarszczki na czole Jamie wygładziły się zupełnie, a w jej oczach zagościł spokój. – Będę cię informowała, jak się sytuacja rozwija. Cała ta rozmowa zmusiła mnie do zastanowienia, czy aby już nie czas zacząć żyć na nowo i myśleć o sobie jako o kobiecie samotnej, a nie wdowie.

Sue uśmiechnęła się po raz pierwszy od chwili, gdy usiadły.

Skoro już o tym mowa...

O czym?

O ułożeniu sobie życia... – Sue usiadła na samym brzeżku krzesła. – Jamie, może już pora, żebyś przestała pracować u św. Pawła?

Zdumiona Jamie popatrzyła na przyjaciółkę szeroko otwartymi oczami.

Mam rzucić pracę w kaplicy? – głośno wypuściła powietrze i przeczesała palcami swoje ciemne włosy. – Ta praca i Sierra... tylko to trzyma mnie przy życiu, Sue. Bóg dał mi te dwa powody, by każdego dnia rano wstawać i żyć, nawet wtedy, gdy czuję się, jakbym już umarła.

Sue położyła jej dłoń na kolanie.

Ale może czujesz tak właśnie z powodu tej pracy. Wciąż przypomina ci ona 11 września.

Nie – Jamie zdecydowanie potrząsnęła głową. – Praca w kaplicy nie ma tu nic do rzeczy. Dzięki niej mogę wcielać w życie postawę Jake'a i pomagać innym odnaleźć wiarę i nadzieję. Jake też by to robił, gdyby żył. Idąc tam, czuję, że staję się troszkę lepsza, że mam w życiu jakiś cel, nawet jeśli wracam stamtąd wykończona.

Sue nic nie odpowiedziała. Nie musiała. Jeśli Jamie wychodzi z kaplicy aż tak wyczerpana emocjonalnie, to może wkrótce sama dostrzeże, że już czas to zostawić. Już jej o tym kiedyś wspominała, ale przyjaciółka nie chciała słuchać. Kaplica Św. Pawła była dla niej miejscem, w którym czuła się bliżej Jake'a. Sama musiała podjąć decyzję o porzuceniu tej pracy.

W porządku – Sue spojrzała ponownie na bawiące się dziewczynki. – Poproszę cię tylko o to samo, co Aaron – spojrzała Jamie w oczy. – Po prostu o tym pomyśl.

Zbyt były sobie bliskie, żeby się spierać. Zresztą Jamie nie wydawała się wcale zirytowana prośbą Sue. I tak była pewna swoich racji.

W dniu, kiedy przestanę mieć uczucie, że Jake jest gdzieś koło mnie i uśmiecha się z aprobatą, rzucę to. Zgoda?

Zgoda.

Rozmowa zeszła teraz na dziewczynki. Jamie zwierzyła się Sue, że chciałaby powiedzieć Sierze prawdę o śmierci Jake'a i o tym, że człowiek, który mieszkał z nimi po 11 września, wcale nie był jej ojcem.

Skończywszy rozmawiać, ujęły się za ręce i pomodliły, prosząc Boga, by natchnął Jamie, jak, co i kiedy ma powiedzieć córce. Po obiedzie i rozegranej z dziećmi partyjce Czarnego Piotrusia Jamie i Sierra pojechały do domu.

Sue położyła dzieci spać. Każde z nich miało własny pokój, ale Kąty najczęściej kładła się na górze piętrowego łóżeczka Larry'ego.

Larry lubi towarzystwo, mamo – powiedziała kiedyś Sue. Prawda wyglądała jednak nieco inaczej: od śmierci ojca Kąty nie lubiła być sama. To także przypominało Sue, że nic już nigdy nie będzie takie samo.

Tym razem, przechodząc obok zdjęcia Larry'ego, Sue nie odczuła napływu żadnych gwałtownych wspomnień ani żalu. Uśmiechnęła się do fotografii męża i natychmiast przypomniała sobie coś, co Jamie powiedziała tego wieczoru: że gdy nadejdzie dzień, kiedy przestanie czuć, iż Jake jest gdzieś w pobliżu i uśmiecha się z aprobatą, to rzuci pracę w kaplicy.

Jake zawsze się uśmiechał. Pod tym względem on i Larry mogliby uchodzić za braci, nawet jeśli nie łączyło ich fizyczne podobieństwo. Sue przypomniała sobie, jak Jake uśmiechał się do Jamie, gdy razem nieomal unosili się na skuterze wodnym, pędząc nad wodami portu, albo gdy zabierał Sierrę na lekcje tańca, czy kiedy pomagał w kościele.

Ale co do nieustannego wałkowania tematu 11 września – bez względu na to, jak usilnie próbowała, Sue nie potrafiła sobie wyobrazić, żeby Jake Bryan uśmiechał się w tej kwestii.


* * *


Sierra próbowała zasnąć, ale wcale jej się to nie udawało. Kiedy po południu huśtały się na podwórku u Henningsów, Kąty powiedziała coś, od czego Sierze aż skręcił się żołądek – zupełnie jak loczki Cindy May z drugiej klasy. Wzięła głęboki oddech i przekręciła się na bok.

Chodź tutaj, Zmarszczku! Gdzie jesteś, koleżko?

Zmarszczek był dużym, szarym kotem. Sierra nazwała go tak, ponieważ kiedy był jeszcze całkiem małym kociątkiem, cały jego pyszczek zabawnie się marszczył. Kotek sypiał w jej pokoju, ale nie zawsze na łóżku. Mama mówiła, że to dlatego, że jest niezależny – jak większość kotów.

Zmarszczku... – szepnęła Sierra. Mama była przekonana, że dziewczynka już śpi, więc nie mogła ona mówić głośno. Ale musiała przecież z kimś porozmawiać, a jedyną „osobą" w pokoju – oprócz niej – był właśnie Zmarszczuś.

Usłyszała ciche miauknięcie i Zmarszczek wskoczył na łóżko. Podszedł cicho na swoich mięciutkich kocich łapkach i spojrzał na Sierrę.

Cześć, Zmarszczku – dziewczynka pogłaskała kota po grzbiecie. – Połóż się.

Zmarszczek pokręcił się przez chwilę na kołdrze, po czym ułożył się wygodnie, podkulając łapy pod siebie. Natychmiast też zaczął mruczeć. Koty mruczą, gdy są zadowolone – tego też dowiedziała się od mamy.

Cieszę się, że jesteś zadowolony, Zmarszczku – Sierra potarła swój nosek o mały, różowy nos kota. Był chłodny i wilgotny jak poranna trawa. – Wiesz, Zmarszczusiu, trochę źle się czuję – przyjrzała się kotu uważnie. – No wiesz, tutaj... w brzuszku.

Zmarszczek odchylił łepek i ziewnął. Tak szeroko przy tym otworzył pyszczek, że mogła dostrzec małe ostre wyrostki na jego języku. Kiedy ludzie ziewają, to znaczy, że im się nudzi, ale w przypadku Zmarszczka wcale tak nie było. Kiedy Zmarszczek ziewał, oznaczało to, iż chce, żeby mówiła dalej. Zawsze tak robił, kiedy przemawiała do niego w nocy.

Porozmawiam o tym z Panem Jezusem zanim pójdę spać, ale pomyślałam sobie, że najpierw powiem tobie – usiadła na łóżku po turecku. – Wiesz, co powiedziała Kąty? – Odczekała chwilę. – Powiedziała, że to dziwne, że mój tatuś zginął w pożarze jakiegoś budynku, ratując ludzi, bo przecież był razem z jej tatą w Bliźniaczych Wieżach, a oni nigdy się nie rozstawali.

Zaswędział ją nos. Podrapała się i mówiła dalej:

Czy to cię troszeczkę nie niepokoi, Zmarszczusiu? Bo jeżeli mój tatuś i tata Kąty byli razem w Bliźniaczych Wieżach, to jak to właściwie możliwe, że nie zginęli razem? Jak to możliwe, że mój tatuś wrócił jeszcze na chwilę do domu i dopiero potem zginął, co?

Zmarszczek popatrzył na nią, ale tylko przez chwilę, po czym zaczął lizać swoje chude łapki. Sierra lubiła się temu przyglądać. Podobało jej się, że języczek kota stawał się wtedy całkiem szorstki. Lizanie sierści było czymś w rodzaju czesania jej włosów. Jedyny problem ze Zmarszczkiem polegał na tym, że tak naprawdę nie miał on zbyt wiele do powiedzenia, a jej dzisiejszy kłopot zdecydowanie wymagał jakiejś odpowiedzi, która mogłaby wszystko wyjaśnić. Bo Kąty miała rację: było to strasznie dziwne.

Sierra ziewnęła prawie tak szeroko jak Zmarszczek. Położyła się ostrożnie, żeby nie zbudzić kota, który już zdążył usnąć. Potem naciągnęła kołdrę aż pod brodę, zamknęła oczy i jeszcze raz spróbowała wszystko sobie przemyśleć. Jeżeli jej tatuś i tatuś Kąty byli razem, to dlaczego nie zginęli razem? Z całej siły zacisnęła powieki i spróbowała sobie przypomnieć, jak to było...

Tatuś był ranny – pamiętała, że leżał w szpitalu. Potem wrócił do domu i sypiał na dole – to także pamiętała. Na początku niczego nie poznawał – na przykład, gdzie jest albo kim są inni ludzie. Ale potem zaczął sobie przypominać i w końcu robił wszystko tak, jak dawniej. Na przykład zakręcał jej włosy, smażył naleśniki z borówkami i oglądał z nią Małą Syrenkę.

Jednak pewnego dnia zniknął. Mama powiedziała, że gdy pomagał ludziom w płonącym domu, Jezus wezwał go do siebie, do nieba. I wszystko to razem miało sens, a teraz Kąty mówi, że to dziwne...

Czuła, że zaraz zaśnie. Ziewnęła jeszcze raz i pomyślała o Jezusie. Lubiła rozmawiać z Nim na głos, ponieważ tak właśnie rozmawia się z prawdziwymi ludźmi. A Jezus był jak najbardziej prawdziwy.

Dobry wieczór, Panie Jezu, to ja, Sierra. – Zmarszczek przytulił się do niej mocniej. – Nie śpię jeszcze, bo boli mnie brzuszek. No... – otworzyła oczy i zobaczyła, jak ciemno jest w pokoju – ... tak naprawdę to nie boli, tylko trochę mnie skręca. A wszystko przez to, co powiedziała Kąty. Po pierwsze, że to dziwne, że mój tatuś nie umarł wtedy, co jej tatuś, bo przecież byli razem w Bliźniaczych Wieżach – podrapała lekko koniuszek nosa. – A do tego... powiedziała, że znaleźli hełmy naszych tatusiów tego samego dnia. Dokładnie tego samego, Jezu. Czy to nie dziwne?

Brzuszek Sierry uspokoił się nieco – jak zawsze, gdy rozmawiała z Panem Jezusem. Kiedyś Kąty zapytała ją, czy nie jest zła na Jezusa za to, że zabrał ich tatusiów tak szybko. Sierra musiała się nad tym trochę zastanowić, ale w końcu doszła do wniosku, że nie jest zła. Ludzie czasem umierają – tak powiedziała jej mama. Nie mogła być o to zła na Pana Jezusa, bo przecież Jezus troszczył się teraz o tatusia.

Znów zamknęła oczy.

Wiesz, Jezu, myślę, że porozmawiam o tym z mamusią, dobrze? Ona będzie wiedziała, co powiedzieć Kąty, no i wyjaśni mi, jak to jest z tymi hełmami. Jeżeli to w ogóle prawda... – sen zbliżał się wielkimi krokami. – Dobranoc, Panie Jezu. Powiedz tatusiowi, że bardzo go kocham.



Rozdział 6

Clay siedział za kierownicą swojego forda pickupa i zmierzał do domu Laury i Erica. Nalegali, żeby przed wyjazdem wpadł do nich na obiad. Zatrzymał się na światłach i oparł wygodnie w fotelu. Poprawił okulary przeciwsłoneczne. Teraz, gdy już podjął decyzję o wyjeździe, nie mógł się doczekać chwili, gdy opuści Los Angeles.

Erie żartował z niego, że w Nowym Jorku zamarznie. W Południowej Kalifornii bowiem temperatura w zimie rzadko spadała poniżej dwudziestu jeden stopni, podczas gdy na Manhattanie śnieg pojawiał się zwykle jeszcze w pierwszej połowie grudnia. Ale Clayowi to nie przeszkadzało. Za trzy dni wraz z Reynoldsem znajdzie się na pokładzie samolotu lecącego na La Guardia, a potem czeka ich trzytygodniowy pobyt w Nowym Jorku. Trzy tygodnie! Miał wrażenie, że to nieskończenie długi czas i myśl ta była mu całkiem miła. Nowe otoczenie, nowi ludzie, nowe wyzwania – miał nadzieję, że wszystko to oderwie jego myśli od kilku spraw, które ostatnimi czasy spędzały mu sen z powiek.

Światło zmieniło się na zielone. Ruszył szybko, zostawiając za sobą sznur samochodów. Był już spóźniony pięć minut, a nie chciał, żeby przez niego obiad się opóźniał. Z drugiej strony nie miał też specjalnej ochoty tam iść.

Cała ta sprawa z Laurą była właściwie śmieszna. Nigdy przecież nie była dla niego niczym więcej niż przyjaciółką, więc z faktu, że została szczęśliwą żoną jego brata, należało się tylko cieszyć. Tak przynajmniej Clay chciałby to odczuwać. Gdyby tylko on sam też mógł poznać właściwą kobietę – kogoś, kto wypełniłby dręczącą go tęsknotę za miłością i zrozumieniem. Kogoś, z kim można by się śmiać i modlić; z kim można by dzielić wiarę; z kim można by zagrać w tenisa i obejrzeć coś na kanale sportowym późną nocą.

Czy ludzie użalali się nad nim, widząc go samotnie jadającego w restauracji, samotnie robiącego zakupy, samotnie idącego do kina? Nie znosił spojrzeń obcych ludzi. Często rzucały je kobiety, i to nawet atrakcyjne. Ich wzrok zatrzymywał się na nim nieco dłużej, a na ich twarzach wyraźnie malowały się pytania: przede wszystkim o to, co taki przystojny facet robi sam i czy może miałby ochotę na towarzystwo?

Kolejne czerwone światło. Zahamował gwałtownie i zacisnął zęby. Nie, nie miał ochoty na towarzystwo. Ani trochę. Już próbował, ale nie wyszło z tego nic poza paroma niezręcznymi spotkaniami. Koledzy z posterunku też próbowali go umawiać – nie pamiętał już nawet ile razy – czy to ze swoimi siostrami, czy z koleżankami ich własnych żon lub dziewczyn.

Przystojny z ciebie facet, Michaels – powiedział mu kiedyś Reynolds – ale można by pomyśleć, że masz troje oczu albo rogi na głowie, bo tak nie umiesz zatrzymać przy sobie żadnej dziewczyny.

Dzięki, stary. Tego właśnie było mi trzeba – roześmiał się Clay.

Jednak cały problem nie tkwił w jakiejś jego wadzie. Z dziewczynami też wszystko było w porządku. Na ogół były to młode i piękne kobiety, z którymi miło spędzało się czas – takich w Los Angeles było na pęczki. Brakowało jednak kobiet wierzących, takich, dla których wiara w Chrystusa jest nie tylko religią, ale prawdziwą więzią ze Stwórcą.

Zdarzało mu się umówić na randkę w ciemno lub przyjść na grilla, gdzie jeden z kolegów próbował go z kimś zapoznać. Kiedy tylko powiedział coś na temat swojej pracy, którą postrzega jako błogosławieństwo, albo wyraził pewność, że Bóg ma plan dla każdego człowieka, dziewczyna natychmiast zmieniała się na twarzy.

Chodzisz do kościoła? – pytał, a ona obrzucała go spojrzeniem bez wyrazu.

Do kościoła? Chodzi ci o to, czy jestem wierząca, czy coś w tym rodzaju? – Dziewczyna uśmiechała się uprzejmie. – Nie jestem za bardzo religijna...

Wszystko jasne.

Po trzech latach takich spotkań Clay zaczął się zastanawiać, czy w całym Los Angeles istnieje choć jedna kobieta, która dzieliłaby jego przekonania. Na pewno takie były. Ale Clay tak często pracował w weekendy i na nocną zmianę, że trudno mu było brać udział w życiu kościelnej wspólnoty. Gdy tylko mógł, uczestniczył w niedzielnych nabożeństwach w pobliskim kościele West Valley Christian. Jednak na spotkania w tygodniu nie miał już czasu i jak dotąd nie poznał ani jednej samotnej kobiety w swoim wieku.

Zielone światło. Przecisnął się na właściwy pas i skręcił w pierwszą ulicę w prawo. Erie i Laura mieszkali na strzeżonym osiedlu jednorodzinnych domków położonym w pięknej okolicy na wzgórzu. Kiedyś bardzo lubił ich odwiedzać: rozmawiać z Ericem i Laurą, spędzać czas z Joshem. Jednak ostatnio, ledwie przyszedł, już wyglądał chwili, gdy będzie mógł wyjść. Dlatego bardzo liczył, że właśnie ta wyprawa do Nowego Jorku dobrze mu zrobi.

Wjechał na podjazd, podszedł do drzwi, zapukał i wszedł do środka, nie czekając, aż mu ktoś otworzy. Pierwszy zobaczył go Josh siedzący przy kuchennym stole i pochylony nad jakimś podręcznikiem.

Cześć, wujku! Wiesz, co się stało? – Chłopiec był wysoki jak jego ojciec, miał ciemne włosy i niebieskie oczy Erica. Laurę przypominał nieco z budowy – oboje byli drobnej kości.

Czołem! – Clay odłożył kluczyki na stolik w pobliżu drzwi i podszedł do Josha. – Co się stało?

Josh odchylił się na krześle i uśmiechnął szeroko.

Dostałem się do szkolnej drużyny kosza!!!

Już w pierwszej klasie gimnazjum? – przybili sobie piątkę. – Zanim się obejrzymy, będziesz grał w reprezentacji uniwersyteckiej.

Tak myślisz? – szeroko otwarte oczy chłopca błyszczały z przejęcia. – Najlepsi są UCLA Bruins.

Poczekaj, aż ciebie będą mieli w drużynie! Wtedy dopiero będą świetni!

Clay podszedł bliżej i rzucił okiem na podręcznik. Strona upstrzona była figurami geometrycznymi.

Matma, co?

Entuzjazm znikł z głosu chłopca.

No, niestety...

Pomóc ci?

Nie – Josh skinął głową w kierunku tylnych drzwi. – Tata mi pomógł, kiedy przyszedłem ze szkoły. Teraz już rozumiem – skrzywił się. – Po prostu nie znoszę matmy i tyle.

No, właśnie – znowu. Kolejne przypomnienie, że ta rodzina naprawdę doskonale radzi sobie bez niego. Josh nie potrzebuje już jego pomocy przy zadaniach domowych, graniu w piłkę czy rzucaniu do kosza. Wszystkim tym zajmuje się teraz Erie.

A Laura? Ona także go nie potrzebuje, to oczywiste. Nadal są przyjaciółmi, ale nigdy nie spędzają czasu we dwoje, nie ma też żadnego powodu, by tak było. Zapanowały nowe porządki. Chociaż... po trzech latach trudno powiedzieć, że nowe. Erie pracował teraz w domu. Miał to samo stanowisko, tyle samo zarabiał, nadal przysługiwał mu wstęp do klubu, a przy tym wszystkim spędzał z Joshem i Laurą dziesięć razy więcej czasu niż kiedyś. Był to naprawdę fantastyczny układ, który mógł zaaranżować tylko Bóg.

Drzwi otworzyły się i Clay zobaczył brata wchodzącego do kuchni z pustym półmiskiem.

Grill już nastawiony – Erie uśmiechnął się do niego, a potem do syna. – Jak leci?

OK – skrzywił się Josh. – Chciałbym to już mieć z głowy.

Może zrobisz sobie przerwę? – Erie położył półmisek na rozległym granitowym blacie kuchennym. – Pomożesz mi przyrządzić steki.

Mam je przewracać i tak dalej?

Aha – potwierdził wesoło Erie. – Mama jest w ogrodzie, szuka cukinii. Mógłbyś jej pomóc, zanim przyjdę.

Josh nie wahał się ani chwili. Odsunął gwałtownie krzesło i wybiegł z domu. Pająkowate nogi ledwie nadążały za swoim właścicielem. Oparty o blat Clay przyglądał się chłopakowi ze zdumieniem. O ileż szczęśliwszy i spokojniejszy był Josh teraz, gdy wszystko w domu układało się dobrze. Kolejny dowód na to, co i tak wiedział: jak niesłychanie ważny w życiu chłopca jest dobry ojciec. Tata Claya i Erica przestał interesować się rodziną, kiedy jeszcze nie byli nastolatkami. Co prawda nie rozwiódł się z żoną dopóki chłopcy byli w szkole, ale i tak prawie go nie znali. A potem ani Clay, ani Erie nie mieli z ojcem żadnego kontaktu.

Clay skrzywił się. „Dlatego właśnie tak bardzo chciałbym być ojcem. Boże... żebym mógł być dokładnie takim tatą, jakiego dziecko potrzebuje. Takim, jak Erie dla Josha". Zagryzł wargi. „Dlaczego więc jeszcze nie jestem?".

Erie otworzył puszkę sprite'a i posunął ją po blacie w stronę Claya.

Wszystko w porządku?

Co? – Clay wyprostował się. – A... tak, w porządku.

Jakiś zadumany jesteś...

Eee tam, nic mi nie jest. – Nie była to prawda, ale Erie nie musiał o tym wiedzieć. Uczucia, które ostatnio dręczyły Claya, nie były przecież jego winą. – Pomóc ci przy obiedzie?

Nie, dzięki. Wszystko jest pod kontrolą – Erie wziął puszkę napoju dla siebie i stanął obok brata.

No więc... – odstawił puszkę i założył ręce – ... jak się wtedy czułeś?

Jak się czuł? Dopiero po chwili dotarło do niego, o co Ericowi chodzi: o strzelaninę. To stąd te wszystkie pytania. Wzruszył ramionami.

Jak podczas strzelania do tarczy...

Naprawdę? – Erie popatrzył z niedowierzaniem. – Bez żadnej różnicy?

No jasne, że pewna różnica była – Clay zaśmiał się krótko i pokręcił głową. – Gość walił do mnie z kałacha, a ja strzelałem z rewolweru, leżąc na podłodze samochodu. No i zamiast trafić w tarczę, zabiłem faceta.

To była obrona konieczna, Clay – odezwał się Erie łagodnie. – To przecież oczywiste.

Wiem – Clay wypił połowę sprite'a i odłożył puszkę na blat. – Początkowo męczyło mnie to strasznie, ale to prawda – nie miałem wtedy żadnego wyboru: albo on, albo ja.

Jak to się stało, że go trafiłeś, sam przy tym nie oberwawszy?

Clay wzruszył ponownie ramionami.

Może tak samo, jak tobie udało się odnaleźć dom po 11 września?

Clay uwielbiał swobodne przekomarzanie się z bratem. Nawet jeśli do jego serca wkradała się czasem zazdrość o Erica, bardzo lubił wspólnie spędzany czas. Erie pokiwał głową, ale nie odpowiedział na pytanie. Nie musiał. Obaj wiedzieli, jak to się stało, że mogą teraz razem stać i rozmawiać. Była to wyłącznie zasługa Boga.

Josh mówi, że dostał się do szkolnej drużyny.

Tak – zaśmiał się Erie. – Zmusza mnie do lepszej gry, niż kiedy byłem na studiach – udał, że – rzuca niewidzialną piłkę w kierunku drzwi na patio.

Ciągle mu mało.

Będę musiał rozegrać z wami kilka meczy, jak wrócę.

Uśmiech Erica zgasł.

O co chodzi z tym wyjazdem na trzy tygodnie do Nowego Jorku?

To pomysł Reynoldsa, jednego z policjantów z naszego komisariatu. Przysługuje mi trzy tygodnie płatnego urlopu, na czas badania sprawy strzelaniny. To także rodzaj praktyki.

Praktyki? – Erie spojrzał ze zrozumieniem.

To znaczy, że wreszcie dostałeś awans?

Aha – Clay chwycił mocno krawędź blatu, o który się opierał. – Trochę się to dziwnie zbiegło w czasie, co? Zabijasz przestępcę w ulicznej strzelaninie, wracasz do biura i dowiadujesz się, że cię awansowali.

Hej! – Erie klepnął go mocno po ramieniu.

Gratuluję, braciszku! Zanosiło się na to przynajmniej od kilku lat – zawiesił głos. – Ale po co ten wyjazd? Nie mógłbyś odbyć praktyki tutaj?

Pewnie, że mógłbym – Clay oderwał się od blatu i przeciągnął. Rzucając się na podłogę auta podczas strzelaniny, nadwerężył sobie niektóre mięśnie karku; nadal go pobolewały. – Po pierwsze, Reynolds chciał, żeby to było w Nowym Jorku. Nie wiem, dlaczego. Ale pomyślałem sobie: a właściwie, czemu nie? Chciałem tam pojechać już od czasu zamachu na World Trade Center. Tylu strażaków i policjantów tam zginęło, że będzie to coś w rodzaju pielgrzymki. Każdy powinien kiedyś coś takiego zrobić.

Erie skończył swój napój i podszedł do zlewu. Spłukał półmisek i nalał do niego nieco płynu do naczyń.

Ja za tym nie tęsknię.

Za czym? – Clay odwrócił się i spojrzał bratu w oczy. – Za pracą w Nowym Jorku czy za... tamtym życiem?

Erie unikał jego wzroku.

Właściwie to nie mieszkałem w Nowym Jorku, tylko w New Jersey.

Clay czekał na jakiś ciąg dalszy, ale Erie, jak zwykle, nie wdawał się w szczegóły.

A odpowiadając na twoje pytanie: nie tęsknię za pracą na Manhattanie. Nie chce mi się wierzyć, że tak wyglądało moje życie przed 11 września.

A to drugie? Na Staten Island? Erie spojrzał bratu w oczy.

Czasem o tym myślę...

Ale nigdy o tym nie mówisz.

Nie – Erie zakręcił wodę i wziął ścierkę do naczyń. – Czas, który z nią spędziłem, umożliwił mi rozpoczęcie życia, jakie w innym przypadku byłoby absolutnie niemożliwe. Ale obiecaliśmy sobie, że nie będziemy o tym nigdy mówić. Nikomu.

Nawet Laurze?

Laura czasami wspomina tego strażaka. Mówi, jak to dobrze, że pisał dziennik i robił notatki w Biblii.

To właśnie cię odmieniło, prawda? Przekonanie, że jesteś tym wspaniałym, oddanym rodzinie facetem, człowiekiem o niewzruszonej wierze?

Tak, to i... – wytarł półmisek do sucha – ... ona.

Ta kobieta?

Erie skinął głową.

Tak. To nie była zwyczajna kobieta. Rozstawałem się z nią z ciężkim sercem.

Nigdy wcześniej Erie nie opowiedział mu aż tyle o tamtym okresie swojego życia. Clay nie był pewien, jak rozumieć ostatnią wypowiedź brata.

Czy... czy byłeś w niej zakochany?

Byłem przekonany, że jest moją żoną. Jak miałem jej nie kochać? A jej córeczka... Pamiętałem jej imię, gdy się ocknąłem po wybuchu. Tę część zagadki rozwiązałem dopiero na samym końcu.

Hełm, tak? – Był to jeden z nielicznych szczegółów, które Clay znał.

Tak. Wszystko wskazuje na to, że się potknąłem – Erie odłożył suchy półmisek na blat – a strażak pochylił się, żeby mi pomóc się podnieść, i wtedy hełm spadł mu z głowy, to pamiętam dobrze. Wewnątrz miał przyklejone zdjęcie małej dziewczynki z jej imieniem – ściągnął brwi. – Gdy odzyskałem przytomność, jedyną rzeczą, jaką pamiętałem, było to imię.

Ta mała dziewczynka też bardzo się do ciebie przywiązała, prawda?

Obydwie się do mnie przywiązały – Erie potrząsnął lekko głową. – Ale nie było tak, jak myślisz. Byłem przecież kimś innym, niż im się początkowo wydawało – wziął półmisek i skierował się w stronę drzwi na patio.

Powiedziałeś, że rozstawałeś się z nimi z ciężkim sercem.

Erie otworzył drzwi i spojrzał na Claya przez ramię.

Bo tak właśnie było – wypuścił głośno powietrze. – Gdy zdałem sobie sprawę, że nie jestem jej mężem, wszystko się między nami zmieniło. Byłem przecież żonatym facetem, więc miłość do niej przeszła od fazy usiłowania, by sobie cokolwiek przypomnieć, do punktu absolutnej niemożliwości – oparł się o framugę drzwi. – Tak, opuszczałem ją z ciężkim sercem. Nie dlatego, że się w niej zakochałem czy pokochałem jej córkę, ale dlatego, że wiedziałem, jak bardzo będą samotne.

Hmm...

Wyszli na zewnątrz. Z grilla wydobywały się obłoczki dymu. Kilkanaście metrów dalej Josh i Laura pochylali się nad grządkami. Clay nie chciał jednak porzucać tematu.

Jak miała na imię?

Nieważne. Nie lubię o tym rozmawiać.

Przepraszam, po prostu zawsze byłem tego ciekaw.

W porządku. Zdaję sobie sprawę, że trochę byłem tajemniczy w tej kwestii po powrocie do domu. Ale zdecydowałem, że nie ma potrzeby, by ktokolwiek o tym wiedział.

Clay pomilczał przez chwilę.

Dzwonisz do niej czasem, żeby się dowiedzieć, jak sobie radzi?

Nie, tego też nie mogę zrobić. Bóg wiedział, co robi, umieszczając mnie w jej domu. Ale gdy wyjechałem, i ona, i ja mieliśmy pewność, że się więcej nie zobaczymy. Tego właśnie oboje pragnęliśmy – podniósł pokrywkę grilla. – Mam nowe życie, którego nie zamieniłbym za żadne skarby świata. Nie umiałbym pokochać nikogo innego niż Laurę, więc sam widzisz, że nie ma po co oglądać się za siebie – nakłuł steki widelcem. – Nasze rozstanie wtedy na lotnisku było ostateczne.

Clay zagapił się na steki skwierczące na kratce grilla, ładnie już zarumienione po bokach. Minęła minuta, może dwie.

Ale od czasu do czasu myślisz o niej, prawda?

Od czasu do czasu – Erie poprószył mięso solą.

Ona była niesamowita, Clay. Miała w sobie więcej siły niż jakakolwiek inna kobieta. Kochała mnie bezwarunkowo. Pomagaliśmy sobie nawzajem odnaleźć przyjaźń z Bogiem. To były poważne sprawy.

Ładna była?

Bardzo – na twarzy Erica pojawił się uśmiech, a jego spojrzenie stało się nieobecne. – Zawsze się zastanawiam, co było większym cudem: to, że wróciłem do domu szaleńczo zakochany w swojej żonie, spragniony kontaktu z Joshem i całkowicie odmieniony... – przeniósł wzrok na brata – ... czy to, że byłem w stanie opuścić Staten Island.

Laura i Josh zbliżali się do nich, niosąc dużą miskę cukinii i truskawek. Laura uśmiechnęła się – najpierw do Erica, potem do Claya.

Josh mówi, że truskawki są dla niego – przystanęła i uściskała Claya. Jej spojrzenie było poważne, zatroskane. Pewnie z powodu strzelaniny. – Jak się masz?

W porządku – odchrząknął. Rozmowa o Staten Island była zakończona i wyczuwał, że Erie odetchnął z ulgą. Clay wątpił, by jeszcze kiedykolwiek powrócili do tego tematu.

Josh wepchnął się obok Erica i pod jego okiem zaczął odwracać steki. Laura nie odpuszczała:

Tak się o ciebie martwiłam, Clay.

No jasne, że się martwiła. Nadal bardzo go lubiła – jak zawsze. Prawdopodobnie w ogóle nie myślała o tym, że wtedy, po zamachu na World Trade Center, przekroczyli jakieś granice.

Usiadła na najbliższym krześle i zmarszczyła brwi.

W telewizji pokazywali twój samochód – zakryła usta ręką. – Clay, to było straszne. Nie do wiary, że nic ci się nie stało.

Przez cały czas modliłem się – usiadł naprzeciwko Laury. Wciągnął unoszący się w powietrzu zapach steków. Obiad zapowiadał się przyjemnie. W drogę wyruszy potem, na razie trzeba się skupić na bieżącej chwili i bieżących sprawach. – Leżałem na podłodze i słyszałem, jak facet podchodzi coraz bliżej. Wcześniej strzelił do mnie, więc wiedziałem, że chce mnie zabić.

Josh spojrzał na niego wielkimi oczami:

To jakieś wariactwo!

Faktycznie – Clay rozmasował sobie mięśnie karku. – Prosiłem Boga o pomoc i nagle dotarło do mnie, że jeżeli nie wychylę się znad deski rozdzielczej i przynajmniej nie spróbuję go powstrzymać, zginę w przeciągu kilku sekund.

Laura wzdrygnęła się:

Nieustannie dziękuję Bogu, odkąd się o wszystkim dowiedziałam.

Tata mówi, że dobrze strzelasz – Josh uśmiechnął się do Claya. – Wszystkie chłopaki w szkole uważają, że fajnie mieć takiego wujka!

Clay poczuł się odprężony. Skąd mu przyszło do głowy, że potrzebuje odetchnąć od tego, co go tutaj otaczało? To jego rodzina. Kochają go i troszczą się o niego.

Dzięki, Josh.

No... – Erie odwrócił się i spojrzał na nich.

Josh świetnie sobie radzi ze stekami. Za chwilę będą gotowe.

Laura zerwała się i ruszyła w stronę domu.

Przygotuję wszystko – spojrzała na Claya.

Chodź, pomożesz mi.

Nie mógł odmówić. Szedł za nią do kuchni, gdy uderzyło go nagłe wspomnienie. Po zamachu na World Trade Center Laura była załamana. Przez pięć dni prawie nic innego nie robiła, tylko siedziała z wzrokiem utkwionym w telewizor i czekała na telefon od Erica. Tak więc już od pierwszego dnia kuchnia – ta sama, w której znajdowali się teraz – stanowiła jego terytorium. To on przygotowywał wszystkie posiłki, karmił Josha i pomagał mu w zadaniach domowych.

Jesteś dziś jakiś milczący – Laura weszła pierwsza i wręczyła mu miskę cukinii. – Umyj i pokrój w plasterki. Patelnia jest na kuchence. – Stanęła obok niego i zaczęła opłukiwać truskawki. – Na pewno wszystko w porządku?

Jej głos przerwał tok jego myśli i przywołał go z powrotem na ziemię, do miejsca, w którym tak bardzo chciałby pozostać, bez względu na to, jak usilnie buntowało się przeciw temu jego serce. Cała ta sprawa była naprawdę niedorzeczna. Wziął cukinię z miski.

Na pewno. Po prostu rozmyślam o tym wyjeździe do Nowego Jorku. Nie mogę się doczekać.

Erie coś o tym wspominał – wprawnie wykonywała kolejne czynności: płukała truskawki, odrywała ogonki i wrzucała owoce do porcelanowej miseczki obok zlewu. – Myślę, że ten wyjazd dobrze ci zrobi, Clay – ich spojrzenia spotkały się. – Potrzebujesz odmiany.

Clay wytrzymał jej spojrzenie. Czy chodziło jej o to, że powinien spędzić trochę czasu z dala od nich i spróbować odnaleźć własne życie? Chciał ją o to zapytać, ale bał się, dokąd taka rozmowa mogłaby ich zaprowadzić.

Taaa... – przeniósł wzrok z powrotem na cukinię. – Zmiana dobrze mi zrobi – skończył myć warzywa i kroił je teraz w plasterki wprost na skropioną olejem patelnię. – No i jest też dobra wiadomość: gdy wrócę, dostanę awans.

Naprawdę? – Laura uśmiechnęła się do niego promiennie. – Gratulacje!

Ten wyjazd do Nowego Jorku to właśnie przygotowanie do nowej pracy – nakrył cukinie pokrywką. – Zabawne, jak to się wszystko złożyło...

Laura postawiła miskę z truskawkami na stole i uprzątnęła zeszyty Josha.

Możesz podać cztery talerze?

Jasne.

Są w... – ich spojrzenia znów się spotkały.

Przecież wiesz, gdzie są... – tym razem wyraz jej oczu powiedział mu, że miał wcześniej rację. Na pewno.

I znów dobrze znane ruchy: sięgnął do prawej szafki i znalazł talerze z taką łatwością, jakby był u siebie. Postanowił zaryzykować.

To zabawne uczucie znów coś robić tutaj w kuchni. Wywołuje wiele wspomnień.

Wyczuł, że Laura podeszła kilka kroków bliżej i czeka, aż on się odwróci.

Bez ciebie nie dałabym sobie wtedy rady – przechyliła głowę. – Ale czasami martwię się o ciebie, Clay.

Dlaczego? – parsknął wymuszonym śmiechem. Wziął stosik talerzy i podał je Laurze. Starał się zignorować fakt, że ich palce spotkały się podczas tej prostej czynności. – Chodzi ci o pracę w policji? O niebezpieczeństwo?

Nie – spojrzenie Laury było teraz łagodniejsze niż przed chwilą. – Modliłam się za ciebie, wiesz?

Od czasu strzelaniny?

Nie – jej głos był czysty i spokojny, a wzrok przenikał do najgłębszych zakątków serca Claya.

Odkąd Erie wrócił do domu... – odłożyła stertę talerzy na stół. – Chciałabym, żebyś sobie kogoś znalazł, Clay. Gdyby...

Zrobił krok w jej stronę.

Proszę, powiedz, Lauro...

Westchnęła cicho i opuściła wzrok na ziemię. Gdy po chwili znów na niego spojrzała, był pewien, że doskonale rozumie, co on czuje: że nie ma absolutnie żadnego zamiaru wchodzić pomiędzy nią i Erica, ale jednocześnie nie jest to wystarczający powód, by mu przestało na niej zależeć. Czasem aż za bardzo...

Ujęła jego dłoń, delikatnie uścisnęła i po chwili puściła.

Gdyby Erie nie wrócił do domu, byłabym teraz twoją żoną, Clay. Jestem o tym przekonana. Jesteś wspaniałym facetem, a ja czułam, że się w tobie zakochuję. Oboje dobrze o tym wiemy.

A Erie wie?

Tak – spojrzała na sufit i wciągnęła głęboko powietrze. – Kiedy Erie wyjeżdżał tamtego wrześniowego dnia do Nowego Jorku, nasze małżeństwo praktycznie nie istniało. On także zdawał sobie z tego sprawę – spojrzała na Claya ponownie.

Wiesz, co mi powiedział?

Clay nie był pewien, czy chce to wiedzieć.

Co takiego?

Powiedział, że gdyby umarł, to chciałby, żebyśmy – ty i ja – byli razem.

Clay nie miał pojęcia, jak na to zareagować. Przez chwilę patrzył Laurze w oczy, a potem wyminął ją, wziął garść widelców i noży i zaniósł je na stół. Wtedy odwrócił się do niej ponownie.

Więc to dlatego uważasz, że potrzebuję zmiany otoczenia? – nie był zły, po prostu chciał poznać jej uczucia.

Ja mam Erica. Jeśli więc chodzi o mnie, wszystko się zmieniło – zabrała z blatu serwetki i zaczęła rozkładać po jednej przy każdym nakryciu. Gdy skończyła, podniosła wzrok na Claya. – Ale gdyby tak nie było, gdybym to ja była na twoim miejscu, to nadal byłabym w tobie zakochana, Clay. Tak bardzo byłam tobą zauroczona – przesłała mu uśmiech pełen zrozumienia. – Czasem pochwycę twoje spojrzenie i wtedy zaczynam się zastanawiać, czy ty nadal coś do mnie czujesz.

Nie, ja... – Clay zamilkł. Jej spojrzenie natychmiast powiedziało mu, że Laura nie wierzy mu ani trochę. – Lauro, nie zrobiłbym niczego, co mogłoby rozbić wasze małżeństwo.

Wiem o tym.

To idiotyczne, że w ogóle jeszcze o tobie myślę.

Dzięki!

Clay usiadł na oparciu najbliższego krzesła.

Wiesz, o co mi chodzi. Chciałbym zapomnieć, że te trzy miesiące w ogóle się kiedykolwiek zdarzyły.

Naprawdę? – Laura uśmiechnęła się lekko.

Daj spokój, Lauro! Przestań się ze mnie nabijać – zaśmiał się. – Lepiej by było, gdybym ich nie pamiętał. Cieszę się, że tobie i Ericowi tak dobrze się układa, ale czasami... tak, czasami zaczynam się zastanawiać. I kiedy tak rozmyślam, to kończy się na tym, że usilnie próbuję zapomnieć, że zawsze byłaś dla mnie jedynie dziewczyną mojego brata.

Opuściła głowę.

Dlatego właśnie modlę się za ciebie. Słyszałam, że Nowy Jork to miejsce tętniące życiem. Może pojedź tam i zrób coś szalonego? Podejdź do jakiejś pięknej nieznajomej i zaproś ją na spacer do Central Parku, czy coś w tym stylu... – przeczesała palcami swoje proste blond włosy. – Bóg ma wobec ciebie plan, Clay. Może Nowy Jork to część tego planu?

Drzwi na patio otworzyły się i do środka wkroczył Josh z półmiskiem steków.

Tata mówi, że mógłbym już podawać w Beverly Hills.

Ma chłopak talent – Erie chuchnął na zgięte palce i potarł je o ramię. – Niedaleko pada jabłko od jabłoni!

Zanim usiedli do stołu, Clay jeszcze raz pochwycił spojrzenie Laury, i na tym się skończyło. Kolejna niedokończona rozmowa...

Tego wieczoru w drodze do domu rozmyślał o minionym dniu. Jak to się dziwnie złożyło, że odbył dziś takie rozmowy i z Laurą, i z Ericem. Trzeba to chyba przypisać temu, że o mały włos nie zginął w niedawnej strzelaninie, albo temu, że za kilka dni wyjeżdża. Coś musiało je wywołać. Co by to jednak nie było, dobrze, że Laura zna jego uczucia, a jeszcze lepiej, że je rozumie. Miała rację co do Nowego Jorku. Powinien rozmawiać z nieznajomymi, zaprzyjaźnić się z innymi uczestnikami szkolenia, znaleźć kogoś, z kim mógłby obejrzeć przedstawienie na Broadwayu. Czemu nie? Przecież będzie tam tylko trzy tygodnie. Potem wróci do domu i zacznie nowe życie – jako detektyw. Obiecał sobie, że zrobi wtedy jeszcze jedną rzecz: bardziej zaangażuje się w życie lokalnej wspólnoty, jeśli nie w swoim kościele, to może w jakimś innym. Przyłączy się do jakiegoś duszpasterstwa dla samotnych albo do kółka biblijnego. W końcu to właśnie tam są ludzie, którzy dzielą jego przekonania. Tylko w kościele może znaleźć kogoś, w kim mógłby się zakochać.

Być może i w tym Laura miała rację. Modliła się, żeby kogoś znalazł, a on przecież modlił się o to samo. Ale jedno wiedział na pewno: jeśli rzeczywiście nadchodził w jego życiu czas, by kogoś poznać i pokochać, to z pewnością nie zdarzy się to w Nowym Jorku.




Rozdział 7


Gdy zadzwonił dzwonek do drzwi, Jamie miała jeszcze na głowie turban z ręcznika założony na mokre włosy. Pobiegła do holu, zaglądając po drodze do pokoju Sierry.

Ja otworzę, kochanie. Ty się szykuj. Potem jak najszybciej zbiegła po schodach.

Już idę!

Oczywiście był to Aaron. Umówili się, że przyjdzie po nie i zabierze je na lunch, a potem do Chelsea Pierś. Sierra bardzo chciała zobaczyć tamtejszy kryty basen, a sobota stanowiła świetną ku temu okazję. Był tylko jeden problem: Jamie nie powiedziała małej, że Aaron idzie z nimi. Miała zamiar, ale jakoś jej nie wyszło, a teraz było już za późno.

Oooh. – uśmiechnęła się do Aarona. – Wejdź, proszę.

Cześć! – miał na sobie dżinsową koszulę i o odcień jaśniejsze dżinsy. Jego wygląd zaskoczył ją. Zazwyczaj widywała go w strażackim mundurze, który nosił u św. Pawła i w którym zawsze wychodził z nią na lunch. – Przyszedłem za wcześnie...

Nic nie szkodzi – skinęła w kierunku salonu. – Nie obrazisz się, jeśli chwilę poczekasz?

Ani trochę – uśmiechnął się do niej. Nie był to jednak swobodny uśmiech, jakim często obdarzali się nawzajem w ciągu kilku ostatnich lat. Jamie dostała gęsiej skórki, ale szybko się za to skarciła. Bywał już u niej wcześniej. Dlaczego więc nie miałaby potraktować dzisiejszych odwiedzin jak kolejnej zwyczajnej wizyty, okazji do spędzenia popołudnia z przyjacielem, który stał się dla niej kimś bardzo ważnym?

Obdarzyła go szybkim uśmiechem i pobiegła z powrotem na górę. Znała odpowiedź. Między nimi nie będzie już takiej swobodnej atmosfery, jak niegdyś. Przynajmniej do czasu, aż Jamie zdecyduje, czy zgodzić się na jego propozycję, by stali się kimś więcej niż tylko parą przyjaciół, czy całkowicie ten pomysł odrzucić. Miała jednak pewność, że nawet gdyby tak się stało, nic już nie będzie takie samo jak dawniej. Zawsze będzie pamiętała o jego zamiarach wobec niej, a to z pewnością skomplikuje ich układy. Ręcznik spadł jej z włosów, gdy z impetem skręcała do swojej sypialni. Do i c h sypialni. Jej i Jake'a. Nie znosiła tego typu pomyłek – gdy zdarzało jej się myśleć o ich pokoju jako wyłącznie o jej własnym. Zawsze był i będzie ich.

Wrzuciła ręcznik do kosza na pranie i zajęła się suszeniem włosów. Szkoda, że przyszedł tak wcześnie. Musiała się jeszcze przygotować i znaleźć Sierrę, zanim Sierra znajdzie jego.

Pięć minut później była już ubrana i właśnie zamierzała poszukać dziewczynki, gdy jej córka wyszła ze swojego pokoju i, patrząc z góry na stojącego w pobliżu wejścia Aarona, skrzywiła się i zapytała:

A co on tutaj robi?

Sierro! – Jamie uniosła palec do ust i szybko podeszła do dziecka. – Idzie z nami.

Do Chelsea Pierś? – jęknęła głośno Sierra; Aaron z pewnością ją usłyszał. – Myślałam, że pójdziemy we dwie: tylko ja i ty, mamusiu.

Posłuchaj, kochanie – Jamie ujęła córkę za rękę i zaprowadziła z powrotem do jej pokoju. – Przepraszam, powinnam była ci powiedzieć, że Aaron idzie z nami. Ale nie bądź niegrzeczna, to przecież do ciebie niepodobne.

Dziewczynka zmarszczyła jasne brewki.

Ale czemu on musi iść z nami? Chciałam, żebyśmy poszły tylko we dwie. Ty i ja.

Pan Hisel chce być naszym przyjacielem. Mama też potrzebuje czasem jakiegoś przyjaciela, nie uważasz? – Jamie wyprostowała się i spróbowała poprawić rozwichrzone włosy. – Proszę cię, kochanie, postaraj się to zrozumieć, dobrze?

Sierra zwiesiła głowę.

Dobrze...

Razem zeszły po schodach. Jamie nakazała sobie uśmiech, żeby Aaron nie pomyślał, że coś jest nie tak. Mieli w planie rundę miniaturowego golfa, a potem godzinę na pływalni. Jamie wspomniała nawet, że może też popływa, ale przy Aaronie nie chciała pokazywać się w kostiumie kąpielowym.

Aaron uśmiechnął się do niej. Jego uśmiech mówił jej, że nigdzie mu się nie spieszy – ani z dzisiejszym wyjściem, ani jeśli chodzi o jego plany wobec niej. Jamie poczuła ulgę i odprężenie. Nie ma powodu, by czuć się dziwnie czy niezręcznie. Przecież to Aaron Hisel, człowiek, na którego zawsze mogła liczyć i z którym dzieliła najgłębsze smutki. Mogli w końcu spędzić razem dzień w Chelsea Pierś i nie musiała przy tym czuć się tak potwornie skrępowana.

Stara, drewniana podłoga zaskrzypiała, gdy Aaron podszedł do Sierry.

Wygląda na to, że czeka nas dzień pełen rozrywek, co?

Tak, proszę pana – Sierra rzuciła Jamie niezadowolone spojrzenie, ale przynajmniej pamiętała, żeby zarówno wyraz jej twarzy, jak i głos były miłe.

Ruszyli w kierunku vana Jamie. Gdy Aaron zajął przednie siedzenie, Sierra zawahała się i spojrzała na matkę. Nie trzeba było słów, Jamie bardzo dobrze wiedziała, o co chodzi. Podczas jazdy rozmawiali z Aaronem o tym i owym. Sierra milczała. Dopiero gdy skończyli grać w golfa, a mała poszła popływać, Aaron odwrócił się do Jamie i zmarszczył brwi.

Nie lubi mnie, prawda?

Jamie starała się przybrać zdumiony wyraz twarzy.

Kto? Sierra? – Zmusiła się do uśmiechu. – Aaronie, ona ma dopiero siedem lat! Wyobrażała sobie naszą wyprawę inaczej, a gdy sprawy ułożyły się nie po jej myśli, nadąsała się. To nie ma nic wspólnego z tobą.

Aaron położył dłoń na jej kolanie.

Daj spokój, Jamie, nic się nie stało. Nie jestem Jakiem i nigdy nie będę. Nigdy nie będę próbował zająć jego miejsca. Rozumiem, że Sierra dziwnie się przy mnie czuje.

Przy nim?! Jamie poczuła, że zaczyna jej się kręcić w głowie. Zabrzmiało to tak, jakby już podjęli wobec siebie jakieś zobowiązania. Prawdopodobnie zapewnienie, iż nie chce on zastępować Jake'a, miało ją uspokoić, ale o co mu tak właściwie chodziło? Czy o to, że jeśli tak się złoży, że zdecydują się być razem, nie będzie próbował być dla Sierry ojcem, że będzie ją traktował życzliwie i uprzejmie, ale nie z całą ojcowską miłością?

Tego było już dla Jamie zbyt wiele. Spojrzała na swoje kolano i aż jej dech zaparło. Co innego być razem, gdy pracują w kaplicy albo jedzą lunch w Battery Park, ale tutaj? Gdy Sierra pływa w pobliżu?

Wstała i wzięła torebkę.

Chcesz coś do picia? Aaron zmarszczył brwi.

Przecież rozmawiamy.

Tak, ale... – pomasowała sobie szyję. – Ten chlor... Muszę się czegoś napić.

OK – wydał dźwięk podobny do śmiechu. – To mnie kup colę, jeśli nie masz nic przeciwko.

Odchodząc, Jamie czuła, jak narasta w niej gniew. Owszem, miała coś przeciwko: nie podobało jej się, że nie siedzi teraz ze swoim dzieckiem w basenie i że Aaron chce się z nią związać! A już najbardziej nie podobało jej się to, że Jake nie żyje. Powinien tu teraz być, chlapać się i pływać z Sierrą, podnosić ją wysoko i wrzucać do wody, że aż ze śmiechu brakowałoby jej tchu.

Wszystko to jej się nie podobało.

Zapłaciła za napoje i zatrzymała się w ustronnym kącie, skąd przez długie okno mogła obserwować Sierrę. „Boże, co ja tutaj robię z Aaronem? Nie jestem na to gotowa. Nie".

Córko, bądź spokojna".

Poczuła, że się uspokaja.

Dziękuję Ci, Boże... Nawet teraz jesteś tutaj". Oparła się o szybę. „Tak bardzo się pogubiłam".

Jestem tutaj. Bądź spokojna i czekaj na mnie".

Bądź spokojna i czekaj? Jamie cofnęła się o krok. Gdzie ona to już słyszała? To przecież słowa Biblii, prawda? Jake coś o tym pisał w swoim dzienniku; w dzienniku, który czytała już ze sto razy. „Bądź spokojna i czekaj na Pana". Tak, to właśnie to. Bądź spokojna i czekaj. Ale Jamie nie za bardzo potrafiła być spokojna. No, ostatnio się poprawiła... Przyczyniła się do tego utrata Jake'a.

W chwilach takich jak ta cieszyły ją Boże napomnienia.

Od czasu brzemiennego w skutki lunchu z Aaronem miała wrażenie, że porusza się z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, uciekając przed przyszłością tak, jak niegdyś uciekała przed Bogiem. Bądź spokojna i czekaj? To właśnie potrzebowała usłyszeć i dokładnie to musiała zrobić.

Objęła się w pasie i zagapiła na własne buty. Serce wciąż waliło jej jak młotem, wciąż krzyczało do niej, by uciekała albo powiedziała Aaronowi prawdę: że nie potrafi się zmusić, by czuć coś, czego w niej nie ma.

Uspokój się, Jamie... Bądź spokojna. Bóg wie, czego potrzebujesz". Czuła, że z każdą chwilą staje się spokojniejsza, a do jej duszy powraca ład. Serce zwolniło, odetchnęła głęboko. Wszystko będzie dobrze. Jej przyszłość też się jakoś ułoży, a proces ten stanie się łatwiejszy, jeżeli nie będzie z nim walczyć. Musi być spokojna i czekać na Boga.

Minęło dziesięć minut. Aaron z pewnością zaczął się już za nią rozglądać. Trzymając się Bożych wskazówek, wróciła więc do niego i uśmiechnęła się. Aaron przyglądał jej się, gdy się do niego zbliżała.

Długa kolejka?

Najprościej byłoby skłamać. Potrząsnęła jednak głową.

Nawet nie – wręczyła mu jeden z napojów, potem usiadła obok niego i poszukała wzrokiem Sierry.

Tam jest – Aaron wskazał płytszy koniec basenu, gdzie grupka dziewczynek w wieku Sierry w coś się bawiła.

Dzięki – Jamie popatrzyła na. Dziewczynka stała na skraju basenu, jej nogi były długie i chudziutkie. Jedna z dziewczynek zamachała do niej, żeby wskoczyła do wody, ale Sierra najpierw poszukała wzrokiem mamy. Ich oczy spotkały się, Jamie pomachała do niej i mała zrobiła piękną „bombę", wskakując do wody. Wynurzyła się zaraz ze śmiechem.

Jamie odłożyła swój napój.

Aaronie...

Oho... – uśmiechnął się, ale i tak nie zdołał ukryć rozczarowania. – Teraz się zacznie. Powiesz mi zaraz, że wszystko sobie przemyślałaś i chcesz, żebyśmy pozostali tylko przyjaciółmi, tak?

Chciała wytłumaczyć, o co jej chodzi, ale nie dał jej dojść do słowa.

Posłuchaj, Jamie – jako kapitan nowojorskiej straży pożarnej Aaron musiał być jednym z najtwardszych ludzi w służbie. I z tego, co słyszała o nim od Jake'a, rzeczywiście taki był. Jednak teraz jego oczy były niesłychanie łagodne. Jamie jeszcze nigdy go takim nie widziała. – Absolutnie nie chcę na ciebie naciskać. Po prostu... – uniósł dłonie i opuścił je bezradnie. – Gdybym cię nie zapytał, to pewnie nigdy bym się nie dowiedział...

Cała niezręczność, towarzysząca im tego poranka, teraz zdawała się ulatywać. Jej nagły strach przed nim był powrotem do dawnej Jamie, która w swoich poczynaniach bardzo często kierowała się właśnie paraliżującym lękiem. Nowa Jamie, która wierzyła, że Bóg ma plany wobec jej życia, od prawie trzech lat nie musiała się niczego obawiać. Aż do chwili, gdy Aaron powiedział jej, że nie jest mu obojętna.

Nic nie mówisz – Aaron uniósł głowę. – Dużo zniosę. Jamie. Ale nie zniosę utraty twojej przyjaźni – ujął jej dłoń, uścisnął ją i puścił. – No dobra, powiedz coś wreszcie.

Dobrze – w jej sercu wezbrały dziwne uczucia. – Masz rację, przemyślałam to. Ale nie jestem pewna, czy pragnę jedynie twojej przyjaźni, Aaronie. Sama nie wiem, czego chcę. Czuję się idiotycznie, mówiąc, że jeszcze za wcześnie – pozwoliła sobie na smutny śmiech. – Trzy lata to kawał czasu, zdaję sobie z tego sprawę. Ale tutaj... – przycisnęła dłoń do piersi – ... nie jestem jeszcze gotowa, żeby kogoś pokochać. Tak mi się przynajmniej wydaje.

Aaron wciągnął policzki i przymrużył oczy. Przez chwilę przyglądał się Sierze chlapiącej się w pobliżu jednej z mniejszych zjeżdżalni.

Więc nie przekreśliłaś tego pomysłu całkowicie?

Nie – Jamie uścisnęła go. Nie czuła się przy tym dziwacznie ani niezręcznie. Tak właściwie było to miłe odczucie. Może nie elektryzujące, ale kojarzyło się z poczuciem bezpieczeństwa i ciepłem. Przytrzymała jego ramię, dopóki na nią nie spojrzał.

Bardzo mi na tobie zależy, Aaronie. Dobrze, że jesteś, że mogę z tobą porozmawiać – zrobiła gest w kierunku basenu – że możemy razem spędzać dni – takie, jak ten. To jest bardzo miłe. I mam wrażenie, że kiedyś może z tego wyjść coś poważniejszego.

Aaron przysunął się bliżej – ich ramiona zetknęły się.

To mi całkowicie wystarcza.

Znów spojrzał na Sierrę. W jego głosie dało się wyczuć radość.

Teraz, gdy uczucie niezręczności minęło, Jamie zdała sobie z czegoś sprawę. Nie tylko dobrze się czuła w towarzystwie Aarona, ale też przyjemnie jej było czuć jego ciało opierające się o jej ramię. W jej sercu kłębiły się sprzeczne uczucia. Jaka jest okropna: sprawia jej przyjemność fizyczny kontakt z mężczyzną, który był przełożonym Jake'a, jego mentorem, miłe jest jej towarzystwo innego mężczyzny i sama jego obecność! Nad wszystkim jednak dominowało jedno odczucie: dobrze się czuła u jego boku teraz, gdy sobie wszystko wyjaśnili.

Zignorowała poczucie winy i oparła się o niego na moment.

Dzięki za zrozumienie.

Znam cię, Jamie – Aaron spojrzał na nią i delikatnie ucałował ją w czoło. Zaraz jednak wyprostował się i rzucił szybkie spojrzenie w kierunku Sierry. – Wiedziałem, że będziesz potrzebowała czasu. Chciałem tylko, żebyś wiedziała, co czuję.

Przypomniała sobie ostrzeżenie Sue: jej związek z Aaronem może nie mieć żadnych szans, jeśli nie będzie on podzielał jej wiary. Nieważny jest jego wiek ani fakt, że był przełożonym Jake'a. Jeśli nie wierzy w Chrystusa tak jak ona, to czy mogą ich kiedykolwiek wiązać głębsze uczucia?

Teraz właśnie nadeszła pora, by o tym wspomnieć; by zapytać, czy kiedykolwiek zechce zainteresować się Bogiem, pójść z nią do kościoła... Ale Jamie nie miała jakoś ochoty poruszać teraz tego tematu. A poza tym Jake nigdy nie popychał jej na siłę w kierunku wiary i Boga, choć sam każdego dnia żył wiarą. Być może teraz nadeszła jej kolej, by podobnie postąpić z Aaronem?

Przypomniała sobie słowa usłyszane przed chwilą w głębi serca. Bóg chce, żeby była spokojna i czekała. Może chodzi o to, by poczekała zanim zacznie z Aaronem poważną rozmowę na temat wiary? Poza tym nie chciała go zdenerwować, nie chciała, żeby odsunął się od niej na ławce.

Dobrze mi się tak z tobą siedzi...

Mnie też – uśmiechnął się do niej ze zrozumieniem. – Dopóki nie zaczynamy myśleć o poważniejszym związku, tak?

Tak.

Sierra wyszła z basenu i wzięła ręcznik. Było jasne, że zaraz do nich podbiegnie – pewnie chciało jej się jeść lub pić. Jamie poczuła przypływ paniki. Co innego siedzieć tak, gdy Sierra nie patrzy lub gdy znajduje się zbyt daleko, by dokładnie zauważyć, jak blisko siebie siedzą. Ale żeby miała podbiec i zobaczyć ich... nie, na to Jamie nie była jeszcze gotowa.

Skinęła głową w kierunku Sierry.

Kupię jej coś do picia. Chcesz coś jeszcze?

Nie, dzięki – spojrzenie mężczyzny mówiło wyraźnie, że rozumie, o co chodzi i że nie ma nic przeciwko jej poczynaniom.

Zanim ruszyła ku córce, jeszcze raz uśmiechnęła się do niego.

Dzięki, Aaronie. Lżej mi teraz na sercu.

Mnie też.

Cała niezręczność, niepokój i poczucie winy rozwiały się. Gdy szła do Sierry, jej kroki były lekkie jak nigdy. A podczas lunchu w jej głowie pozostała tylko jedna myśl dotycząca Aarona: jak miły i wyrozumiały okazał się na tym nowym etapie ich przyjaźni. Być może pewnego dnia jego dobroć otworzy drzwi do miejsca, którego nigdy dotąd nie brała pod uwagę.




Rozdział 8


Rozzłoszczone motylki znów odezwały się w brzuszku Sierry. Dziewczynka była już w piżamie i szła do łazienki umyć zęby, ale nie mogła skupić myśli na niczym innym, jak tylko na czekającej ją rozmowie. Dziś wieczorem postanowiła porozmawiać z mamą o tym, co jej powiedziała Kąty – o ich tatusiach i o ich hełmach.

Sierro, przebrałaś się? – mama była w swoim pokoju i składała ręczniki.

Tak – Sierra głośno przełknęła ślinę.

A umyłaś zęby?

Właśnie to robię.

Dobrze, kochanie. Zaraz przyjdę pomodlić się z tobą – głos mamy brzmiał wesoło, jak zawsze od czasu wyprawy do Chelsea Pierś.

Z czego się tak cieszyła? Z miłego dnia spędzonego ze swoją córeczką, czy z powodu kapitana Hisela? Kapitan Hisel był miły, ale Sierra miała co do niego mieszane uczucia. Ani trochę nie przypominał jej tatusia i to był kolejny powód, dla którego rozzłoszczone motylki pojawiły się w jej żołądku.

Tata jednego chłopca z jej klasy, strażak, też zginął. Zeszłego lata jego mama wyszła ponownie za mąż, więc teraz James, ów chłopiec, miał nowego tatę. Nie, nie nowego, tylko drugiego tatę.

Sierra weszła do łazienki i zrobiła minę do lustra. Nie chciała mieć nowego taty. Ale czasem przyglądała się Jamesowi i myślała sobie, jak mu jest dobrze, że ma teraz drugiego tatę... Nie byłoby to takie złe, ale kapitan Hisel odpadał. Był stary i nie rozmawiał z nią ani się nie bawił tak, jak powinien to robić drugi tata.

Gotowa, skarbie? – znów usłyszała radosny głos mamy.

Sierra aż podskoczyła.

Prawie – zdjęła nakrętkę z pasty i ostrożnie położyła ją na półeczce nad umywalką (czasami, gdy zrobiła to nieuważnie, nakrętka spadała na podłogę i raz jej nawet zginęła). Następnie wycisnęła na swoją różową szczoteczkę z lalką Barbie odrobinę pasty wielkości ziarenka groszku. Kiedyś wyciskała całą gąsienicę, ale wówczas pasta pieniła się i narastała w buzi, wychodząc kącikami ust. No a wtedy, oczywiście, zaraz była i na piżamce, więc mama powiedziała, żeby wyciskała tylko tyle, co ziarenko groszku.

Gdy tak sobie rozmyślała o zębach, brzuszek nieco się uspokoił. Miała najlepszą na świecie szczoteczkę! Z małym silniczkiem. Wkładało się wibrującą końcówkę do buzi i naciskało biały guzik, a wtedy szczoteczka zaczynała kręcić się i wiercić, i czyścić wszystkie ząbki po kolei, aż stawały się lśniąco białe. Sierra wypluła pastę i opłukała szczoteczkę. Właśnie szukała pudełeczka z nicią dentystyczną, gdy do łazienki weszła mama i stanęła, opierając się o ścianę w pobliżu drzwi.

Cześć!

Cześć! – odpowiedziała Sierra, nie odwracając się. Znalazła nową nitkę, wyciągnęła i zaczęła czyścić przestrzenie między zębami. W ten sposób mogła odwlec nieco chwilę rozmowy. Skończywszy odłożyła wszystko na miejsce i wytarła do sucha twarz.

OK, już jestem gotowa.

No, no – mama uniosła wysoko brwi, patrząc na umywalkę. – To było najschludniejsze mycie zębów, jakie kiedykolwiek widziałam!

Dzięki! – Sierra stała bez ruchu, nieomal na baczność, i czekała. – Możemy teraz pójść do mojego pokoju?

Oczywiście – w spojrzeniu mamy pojawiło się zdziwienie. – Wszystko w porządku, kochanie?

Tak – Sierra poczuła, jak żołądek podskoczył lekko. Oto nadchodziła oczekiwana chwila. Przeszła za mamą na drugą stronę holu i razem weszły do różowego pokoju dziecięcego. Dziewczynka wskoczyła z rozpędu na łóżko, jej stopy zwisały poza jego krawędzią. – Mamusiu, mogę cię o coś zapytać?

Jasne – głos mamy nadal brzmiał pogodnie, chociaż w spojrzeniu malowało się coraz większe zaciekawienie. Usiadła na łóżku obok córki i stosu poduszek. Podkuliła nogi i objęła je ramionami. – O co chodzi?

Sierra odwróciła się, żeby lepiej widzieć mamę.

Kąty powiedziała coś dziwnego, gdy byłyśmy u nich.

Mama zrobiła śmieszną minę.

Coś dziwnego?

Mhm... – dziewczynka skinęła głową. – Zapytała, jak to możliwe, że mój tata nie zginął w World Trade Center, jeżeli był razem z jej tatą.

Przez chwilę mama siedziała z otwartymi ustami, ale się nie odzywała. Jej twarz lekko pobladła. Wreszcie powiedziała:

Wiesz, córeczko, to dobre pytanie.

To dobre pytanie" – zawsze tak mówiła, gdy nie chciała odpowiedzieć, a przynajmniej nie od razu. Sierra postarała się, żeby jej głos zabrzmiał miło i grzecznie.

A jaka jest na nie odpowiedź?

Dla wszystkich były to ciężkie chwile, kochanie. Trudno było zrozumieć wszystko, co się wtedy stało – mama pochyliła na moment głowę, a gdy ponownie spojrzała na Sierrę, jej oczy były wilgotne. – Pan Bóg wie dokładnie, kiedy każdy z nas pójdzie do nieba. To chyba najlepsza odpowiedź, jaką mogę ci dać.

Sierra postukała palcami po nodze. Właściwie w słowach mamy trudno było się doszukać jakiejkolwiek odpowiedzi.

Więc dlatego tata nie umarł wtedy, co tata Kąty?

A dlaczego Kąty ci o tym powiedziała? Jak to się stało, że zaczęłyście o tym rozmawiać?

Przez hełmy.

Mama zmieniła się na twarzy, jakby nagle zrobiło jej się niedobrze. Odezwała się cichym, zdumionym głosem:

Hełmy?

Hełm taty Sierry znajdował się na jej komodzie. Został starannie wyczyszczony po tym, jak się zabrudził w pożarze, w którym zginął tatuś. Leżał teraz obok zdjęcia przedstawiającego ją, Sierrę, z tatusiem po jego powrocie ze szpitala. Tata miał na głowie bandaże i opierał się na kulach. Dla Sierry było to zdjęcie szczególne – jak zresztą każde zdjęcie przedstawiające jej tatę. Ale hełm stanowił najważniejszą pamiątkę po tatusiu. Kąty też taki miała.

Tak – Sierra wskazała na komodę. – Kąty ma taki sam u siebie na komodzie.

No tak – mama odchrząknęła. – To dlatego, że mama Kąty ma podobne zdanie jak ja: że wy, dziewczynki, powinnyście mieć hełmy waszych tatusiów.

Nie o to mi chodzi – Sierra potrząsnęła głową. Wciąż bolał ją trochę żołądek, usiłowała stłumić frustrację. – Kąty mówi, że ich hełmy zostały odnalezione w tym samym czasie, to znaczy wtedy, kiedy sprzątano ruiny Bliźniaczych Wież.

Mama popatrzyła na nią i zamrugała, potem nachyliła się ku córce i mocno ją przytuliła. Kiedy oderwały się od siebie, jej spojrzenie mówiło stanowczo, że rozmowa dobiegła końca.

Sierro, jest już późno – ucałowała dziewczynkę, po czym zrobiły motylkowe całuski, tak jak kiedyś z tatą. – Porozmawiamy o tym jutro.

Jutro jest Halloween i w dodatku niedziela. Zobaczę się z Kąty w szkółce niedzielnej i co będzie, jeśli ona znów zacznie o tym mówić? Co mam jej powiedzieć?

Mama spuściła wzrok i cicho szepnęła:

Boże, pomóż mi... – Sierra zupełnie nie rozumiała, o co chodzi. Dlaczego mamie potrzebna jest Boża pomoc, żeby odpowiedzieć na jedno proste pytanie? Po chwili mama podniosła wzrok i odezwała się. – Pomodlimy się jutro na plaży.

Na plaży?

Tak – podbródek mamy drżał nieco, gdy to mówiła. – Tylko ty i ja, same. Pójdziemy na to samo – miejsce, gdzie zabieraliśmy cię z tatą, żeby pojeździć na skuterze wodnym, dobrze?

A nie będzie za zimno?

Pewnie będzie – mama uśmiechnęła się niewyraźnie. – Ubierzemy grube swetry i zabierzemy ze sobą plażowe krzesełka. Poczytamy Biblię, pomodlimy się i porozmawiamy.

O hełmach? – Sierra nie miała pewności, czy wytrzyma aż do jutra, no i oczywiście chciała jak najprędzej powiedzieć Kąty, że coś jej się pomyliło. Tylko że ta sprawa z hełmami wciąż nie była jasna. – Porozmawiamy o hełmach.

Tak, o hełmach.

A potem pójdziemy na bal przebierańców do Kąty?

Tak, pójdziemy.

Brzuszek Sierry uspokoił się zupełnie. Nawet jeżeli trzeba trochę poczekać, w końcu przecież i tak się dowie. I nie będzie już miała żadnych więcej pytań na temat tatusia: dlaczego nie zginął w World Trade Center albo dlaczego Kąty mówi, że znaleźli jego hełm obok hełmu jej taty. Od jutra wszystko będzie jasne.


* * *


Jamie zamknęła drzwi pokoju Sierry i weszła do swojego. Podeszła do łóżka i upadła na kolana.

Boże! – wyszeptała. W jej głosie brzmiało cierpienie, strach i rozpacz. – Nie jestem na to gotowa.

Tym razem nie było jednak żadnej odpowiedzi. Nie usłyszała żadnego spokojnego, cichego głosu zapewniającego, że Bóg jest przy niej, gotów zawsze ją wspierać.

Wiedziała, że kiedyś dojdzie do takiej rozmowy, że pewnego dnia będzie musiała wytłumaczyć Sierze, że jej tata naprawdę zginął w czasie terrorystycznego zamachu na World Trade Center. Ale teraz absolutnie nie potrafiła znaleźć właściwych słów, by wyjaśnić małej, że człowiek, któremu przez trzy miesiące podawała sok pomarańczowy, z którym siedziała, śpiewała i czytała książeczki, kiedy dochodził do zdrowia, nie był wcale jej ojcem, tylko kompletnie obcym mężczyzną.

Przez ostatnie trzy lata Jamie nabrała przekonania, że wyczuje, kiedy nadejdzie odpowiedni moment. Ale to, co się dziś wydarzyło, zdecydowanie j^ przerastało. Prawdę mówiąc, miała nadzieję, że nie będzie musiała Sierze nic mówić, dopóki ta nie będzie nastolatką – powiedzmy osiemnastolatką. Wtedy z czasów, kiedy Erie Michaels mieszkał razem z nimi, w jej pamięci nie pozostałoby nic poza mętnymi, niewyraźnymi wspomnieniami.

Ale teraz? Kiedy mała nie pozwala zabrać zdjęcia Erica ze swojej komody? Przez ostatnie trzy lata spoglądała na tę fotografię tysiące razy, a teraz Jamie ma jej powiedzieć, że mężczyzna na zdjęciu to nie jej ojciec...

Nie chcę jej tego mówić, Boże... ". Jamie zwiesiła głowę. „Co się ze mną dzieje? Powinnam jej była powiedzieć już dawno temu".

Rozbolały ją kolana. Z trudem podniosła się i padła na łóżko. Dręczące pytania wciąż powracały, aż wreszcie powoli zaczęła się formować odpowiedź. Jamie nie chciała powiedzieć córce prawdy, ponieważ jakaś cząstka jej samej nadal pragnęła, żeby prawdą było to, co jej powiedziała wcześniej – o to właśnie chodziło. Trzy najtrudniejsze miesiące swego życia zdołała przetrwać tylko dzięki obecności w jej domu Erica Michaelsa i dzięki przekonaniu, iż jest to Jake.

Bóg dobrze wiedział, że załamałaby się, jak obydwie wieże World Trade Center, gdyby się wtedy dowiedziała, że jej mąż zginął w ruinach Bliźniaczych Wież. Dał jej więc w zastępstwie sobowtóra Jake'a.

Odkrywszy, że ów mężczyzna nie jest Jakiem, pomogła mu ustalić jego tożsamość. Potem on wrócił do domu, do żony i syna, ale cząstka Jamie nadal uporczywie trzymała się myśli, że miała swego męża o trzy miesiące dłużej niż Sue i wszystkie inne wdowy po strażakach.

Jeśli teraz opowie Sierze całą prawdę, odmieni to tamten czas i tak zmieni wspomnienia, że nie będą już przynosić jej pociechy. Jakże by mogły, skoro pojawiający się w nich mężczyzna nie był Jakiem, lecz kimś zupełnie obcym? Wspomnienia te nagle wydały się Jamie okropne. Jak mogła tak wszystko pomieszać? Co się z nią stało, że nie poznała, iż mężczyzna, z którym siedziała, rozmawiała, jadła i śmiała się, nie był jej mężem? Co z tego, że jakaś część Jamie chciała powiedzieć Sierze prawdę, skoro zdecydowała się pójść na łatwiznę i odwlec ten moment?

Dla niej przez trzy miesiące Jake żył – wszystko było prawie tak samo, jak zawsze. A potem, w ciągu jednej nocy, zamienił się w kogoś innego; kogoś, kto miał swoją rodzinę w Los Angeles. Gdy szukał żony i syna, Jamie pragnęła, żeby to się nigdy nie stało, żeby mogła go jakoś zatrzymać... Nawet gdy już pomogła mu odnaleźć rodzinę, nawet na lotnisku, gdy jego żona zaraz miała wysiąść z samolotu i zabrać go do domu, Jamie chciała chwycić Erica za rękę i uciec z nim. Ale byłoby to coś złego. Po pierwsze dlatego, że ten człowiek należał przecież do swojej rodziny, po drugie – bo nie był Jakiem.

Nawet teraz miała wrażenie, że Jake był wtedy z nimi. Erie tak skrupulatnie studiował Biblię Jake'a i jego dziennik, że z biegiem czasu rzeczywiście mówił jak Jake i zachowywał się jak on. Nauczył się nawet zakręcać loki Sierze, tak jak to robił Jake. Pod wieloma względami był do niego całkiem podobny. Ale nie był Jakiem.

Pożegnawszy się z Ericem Michaelsem, Jamie jak nigdy wcześniej odczuła Boży pokój. Patrzyła, jak Erie odchodzi. Widziała, jak podchodzi do żony i obejmuje ją, a potem odwróciła się i już więcej nie spojrzała za siebie. Dotrzymała obietnicy – powiedziała tylko Sue i Aaronowi. Często dzwonili do niej dziennikarze, ale żadnemu z nich nie opowiedziała swojej historii.

Jamie wbiła wzrok w sufit. Co takiego zrobiła? Czy jej wysiłki, by szczelnie zamknąć drzwi za Ericem Michaelsem, były tak skuteczne, że aż zapomniała uporać się z własnymi uczuciami? Po odebraniu wyników badania jego grupy krwi załamała się. Tego dnia było już jasne, że Erie nie jest Jakiem. Ale wówczas żałowała, że utraciła Jake'a, a nie tego, iż wzięła obcego człowieka za własnego męża.

Spojrzała na zegar: za piętnaście dziesiąta. Sue jeszcze nie śpi. Słuchawka leżała jak zwykle rzucona niedbale nieopodal. Jamie podniosła ją i wystukała numer przyjaciółki. Sue odpowiedziała już po pierwszym sygnale.

Halo?

Sue... – Jamie odezwała się ze ściśniętym gardłem.

Jamie?

Tak, to ja... Sue, czy możesz się za mnie pomodlić?

Co się stało? – z troską w głosie zapytała Sue. – Jesteś jakaś zdenerwowana...

Jamie poczuła ból w płucach i dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że przez cały czas wstrzymuje oddech. Wypuściła powietrze i wplotła palce we włosy.

Miałam dziś ciężki dzień...

Miałaś gdzieś wyjść z Aaronem i Sierrą, prawda?

Tak – Jamie przymknęła powieki. – Nie w tym rzecz.

Sue czekała.

Więc o co chodzi?

Nasze dziewczynki rozmawiały o swoich ojcach i Kąty powiedziała Sierze, że ich hełmy zostały odnalezione w tym samym czasie w ruinach World Trade Center.

Co takiego?! – Sue była zaszokowana. – Gdzie, u licha, ona to usłyszała?!

Nie wiem. Może słyszała, jak o tym rozmawiałyśmy, a może ktoś inny jej powiedział. Wszystko jedno, nie o to chodzi. Kąty ma rację. Nie mam do niej żalu, że powiedziała Sierze prawdę.

Czy Sierra zapytała cię o to?

Tak – Jamie otworzyła oczy, usiadła, zerwała się z łóżka, po czym zamarła w bezruchu. – Chciała się dowiedzieć, dlaczego tatuś Kąty zginął Bliźniaczych Wieżach, a jej tatuś nie. A potem zapytała o te hełmy.

Świetnie... – westchnęła Sue. – Tak mi przykro. Jamie. Jeszcze tylko tego było ci teraz trzeba...

Cóż, trudno... I tak kiedyś musiało się to zdarzyć. Najwyraźniej Bóg chce, żeby stało się to w tej chwili.

Co zamierzasz?

Powiem jej prawdę – Jamie podeszła powoli do wysokiej komody, na której leżała Biblia Jake'a i jego dziennik, tak by z łatwością mogła po nie sięgnąć, ilekroć odczuwała potrzebę zanurzenia się w sercu, myślach i wierze męża.

Och, Jamie... nic dziwnego, że prosisz mnie o modlitwę.

Jamie poczuła napływające do oczu łzy, ale szybko się opanowała. Położyła dłoń na Biblii Jake'a. Czuła, że Bóg jest blisko, czuwa nad nią i strzeże jej, nawet jeśli dziś wieczorem nie słyszała Jego słów. Jest przy niej i przeprowadzi ją przez jutrzejszy dzień.

Tak, właśnie dlatego cię o to proszę.

Przez cały dzień będę się modlić. Zadzwoń, jak już będziesz mogła o tym porozmawiać, dobrze?

Dobrze – koniuszkami palców Jamie pogłaskała podniszczoną skórzaną oprawę Biblii. – Dzięki. Kto wie, może okaże się to najlepszym rozwiązaniem zarówno dla Sierry, jak i dla mnie.

Pożegnały się. Jamie rzuciła telefon z powrotem na łóżko i wzięła z komody Biblię Jake'a. Spuściła wzrok na wytarte miejsce na okładce, gdzie niegdyś widniało jego imię – teraz już prawie kompletnie zatarte. Usiadła w bujanym fotelu stojącym tutaj od zawsze.

Otworzyła starą księgę na fragmencie, który wcześniej czytała: List do Filipian, rozdział czwarty, wers trzynasty. Ostrożnie przewracała kartki, z czułością patrząc na podkreślone na żółto miejsca i cenne notatki Jake'a na marginesach. Jej wzrok natychmiast spoczął na właściwym wersie: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia". Popatrzyła za okno na stary wiąz skryty teraz w cieniu. Widać było jego liście szeleszczące na wietrze. Siedziała kiedyś na podwórku, pilnując bawiącej się nieopodal Sierry, kiedy znalazła ten wers. W myślach powtórzyła słowa Pisma: „Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia".

Ponownie opuściła wzrok na Biblię, pragnąc wchłonąć całą prawdę tych słów, tak aby dodały jej sił na jutrzejszy poranek. Ale zamiast na słowa mówiące o umocnieniu, jej spojrzenie padło na wers czwarty. Jake zakreślił na niebiesko kilka następnych linijek. Jamie nie przypominała sobie, by kiedykolwiek je czytała. Przekręciła się w fotelu, tak aby wyraźniej dostrzec słowa w słabym świetle.

Radujcie się zawsze w Panu; jeszcze raz powtarzam: radujcie się! Niech będzie znana wszystkim ludziom wasza wyrozumiała łagodność: Pan jest blisko! O nic się już zbytnio nie troskajcie, ale w każdej sprawie wasze prośby przedstawiajcie Bogu w modlitwie i błaganiu z dziękczynieniem! A pokój Boży, który przewyższa wszelki umysł, będzie strzegł waszych serc i myśli w Chrystusie Jezusie".

Nawet nie jeden wers, a cztery. Cztery wspaniałe, pełne nadziei linijki prawdy, które tchnęły w nią nowe życie. Najwspanialsze było to, że Pan jest blisko. Czyż nie to właśnie czuła podczas rozmowy z Sue?

Jaką radę daje Bóg skołatanym sercom? Radujcie się! Znajdźcie powód, dla którego warto się cieszyć, i nie troskajcie się. Za to módlcie się, a Bóg – ponieważ jest dobry – zapewni waszym sercom pokój, jakiego świat nie zna.

Cienka, ciemna kreska biegła od podkreślonych wersów w górę stronicy, gdzie widniała jakaś notatka Jake'a. To właśnie najbardziej lubiła w jego Biblii. Słowa, które zapisał na marginesach, pozwalały jej poznać jego myśli, czego za życia męża nie chciała robić.

Znów przesunęła się w stronę światła.

Bóg chce, by każdy z nas był łagodny, nawet my, twardzi nowojorscy strażacy. Dlaczego? Bo On jest bliżej, niż się nam wydaje".

Jake był niezwykłym człowiekiem, silnym i odważnym, a zarazem pod każdym względem łagodnym. W chwilach takich jak ta Jamie z całego serca pragnęła zobaczyć go jeszcze raz, stanąć z nim twarzą w twarz i powiedzieć mu, jak wiele dla niej znaczy fakt, że zostawił dla niej i Sierry mapę, według której mogły teraz żyć. Tak, Jake miał rację: Bóg jest bliżej niż nam się wydaje.

Zamknęła księgę i przycisnęła ją do serca. „Jake... żebyś wiedział, jak bardzo mi ciebie brak... " – łzy napłynęły jej do oczu, lecz tym razem nie wstrzymywała ich. – „Teraz znam cię o wiele lepiej".

Przez chwilę siedziała, wyobrażając sobie, że Jake jest obok, leży w łóżku i śpi, wypoczywając przed poranną zmianą. Jakże by chciała wejść pod kołdrę, odnaleźć go tam jeszcze ten jeden jedyny raz i poczuć jego ciepły oddech na swoim policzku! W noce takie jak ta, gdy tylko wystarczająco wysiliła wyobraźnię, niemal czuła, jak Jake wierci się przez sen, obejmuje ją ramieniem i sprawia, że ona czuje się najbardziej kochaną kobietą na świecie.

Otworzyła oczy i ponownie spojrzała za okno. Skoro Bóg przeprowadził ją przez wszystkie dni od 11 września, to przeprowadzi ją także przez rozmowę z Sierrą. Odłożyła Biblię Jake'a na komodę, umyła zęby i położyła się do łóżka. Leżąc, zrobiła szybki przegląd dnia: wyprawa do Chelsea Pierś, przyjemność, jaką sprawiało jej siedzenie obok Aarona...

Gdy już zasypiała, coś innego wywołało uśmiech na jej twarzy: już jutro Sierra pozna prawdę o śmierci Jake'a. Od jutra nie będzie już więcej nic do ukrycia. Po prostu powie córce, co się naprawdę stało, i będzie przy niej niezależnie od tego, co nastąpi potem. A co najważniejsze, Bóg będzie przy niej. Jamie będzie czerpać siłę nie tylko ze słów Biblii, ale i z prawdy zapisanej w notatkach Jake'a. A to prawie tak, jakby on był przy niej.




Rozdział 9


Tak jak Sierra przewidywała, na plaży było zimno, ale przynajmniej nie padało. W deszczowe dni lepiej było zostać w domu, usiąść przy kominku i przytulić się do mamy i Zmarszczka. Ale pogoda była dzisiaj nieważna. Liczyło się tylko to, że mama wreszcie wyjaśni jej, co miała na myśli Kąty, mówiąc o swoim tacie i jego hełmie. Sierra bardzo chciała wszystko to wreszcie zrozumieć.

Jamie siedziała za kierownicą. Właśnie skręcały na parking i Sierra lekko się odchyliła, żeby mama miała lepszą widoczność. Dojechały do ich ulubionej część plaży. To tutaj przyszły w ubiegłym roku z Kąty i jej mamą. Jednak w zimowej aurze miejsce wyglądało zupełnie inaczej, nie tak radośnie. Woda miała szary kolor, piasek wydawał się mokry.

Jesteś pewna, że nie będzie za zimno?

Jeśli będzie, to nie zostaniemy długo, OK? – mama uśmiechnęła się, wyciągnęła dłoń i wzięła córkę za rękę. – Zawsze chciałam przyjść tutaj w zimie, zanim jeszcze spadnie śnieg, i pobyć tu tylko z tobą.

Sierra rozejrzała się po plaży.

Tam jest dwoje ludzi na leżakach, mamo. I jeszcze troje nad samą wodą.

Mama zaśmiała się krótko.

Nie chodziło mi o to, żeby poza nami nie było zupełnie nikogo. Po prostu o tej porze nie ma takich tłumów, jak latem.

Aha... – Sierra zabawnie zmarszczyła nos. Czuła już zapach morskiej wody.

Samochód zatrzymał się i mama uścisnęła lekko dłoń córeczki.

No, dobra, chodźmy – Jamie wzięła kosz piknikowy i dużą Biblię, która należała niegdyś do tatusia, zanim zginął w pożarze. Wyjęła z bagażnika dwa składane krzesełka i wielki puchaty koc – najcieplejszy, jaki miały.

Sierra zabrała swoją oprawioną na różowo Biblię i zacisnęła mocniej pasek płaszczyka. Na zewnątrz nie było jednak aż tak zimno, jak się spodziewała – raczej chłodno i tyle. Niebo miało kolor najbłękitniejszego błękitu. Mewy wyglądały na jego tle jak białe latawce.

Zrobiła duży krok na piasku i dogoniła mamę. Ustaliły wcześniej plan. Najpierw Sierra przeczyta swój ulubiony fragment z Pisma Świętego, a potem mama przeczyta swój. No, tak naprawdę, to nie ze swojego, tylko tatusiowego. Ale to tak, jakby jej własna Biblia – zawsze czyta tylko ją.

Im bliżej były brzegu, tym więcej Sierra sobie przypominała. To tutaj przyszły w rok po śmierci taty. Przyniosły wtedy balonik. Sierra popatrzyła na wodę spod przymrużonych powiek. Złożyła wtedy na baloniku motylkowe całuski i napisała coś na nim – wiadomość dla tatusia. Tak, tak właśnie było.

Znajdowały się teraz dokładnie w tym samym miejscu.

Zatrzymała się, a po kilku krokach przystanęła także mama.

Sierro? – Słońce świeciło jej prosto w oczy, więc podniosła rękę do czoła. – Co się stało, kochanie? Chcesz odpocząć?

Od samochodu do miejsca, w którym się właśnie zatrzymały, było rzeczywiście daleko, ale dziewczynka nie czuła zmęczenia.

Nie.

No, to... – mama wydawała się zaciekawiona i może trochę zdezorientowana – ... chodź, zaraz rozłożymy krzesełka.

Smutno mi.

Spojrzenie mamy złagodniało.

Smutno? Dlaczego, kotku?

Bo to tutaj posłałyśmy balonik dla taty, kiedy jeszcze byłam w przedszkolu.

Jamie westchnęła cicho.

Tak. Pamiętasz to?

Mhm... – Sierra ruszyła przed siebie, mama za nią. – Byłam wtedy mała, ale wciąż wiele rzeczy pamiętam. Nawet teraz, gdy już jestem dorosła.

No, tak... – mama zagryzła lekko wargi. – Ja też pamiętam. I masz rację, kochanie, to smutne.

Kilka kroków dalej rozłożyły krzesełka i położyły na piasku kosz piknikowy. Sierra pomogła ustawić krzesła. Wreszcie usiadły i mama przykryła je obie. W płaszczach i pod ciepłym kocem było właściwie całkiem przytulnie.

Sierra spojrzała na wodę.

Jest też trochę wesoło.

Co masz na myśli?

No, że jesteśmy tutaj – dziewczynka posłała mamie swój najpiękniejszy uśmiech. – Myślę, że tatuś widzi z nieba, jak tu siedzimy.

Na pewno – mama zmrużyła oczy, a jej spojrzenie powędrowało w kierunku wody. – Myślę, że w niebie muszą być okna, przez które można tutaj zaglądać. I wiesz co? Założę się, że tatuś w tej chwili się do nas stamtąd uśmiecha.

Niebo było tak bardzo daleko, ale Sierra lubiła wypatrywać taty. Zrobiła z ręki daszek nad oczami i zapatrzyła się w błękit nad głową. Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyła w ciszy. Jedynym dźwiękiem, jaki dawał się słyszeć w pobliżu, był pisk mew i szum fal.

Sierro? – Mama przysunęła krzesełko bliżej, tak że teraz dotykały się ramionami. – Jesteś gotowa przeczytać swój ulubiony fragment?

Tak – Sierra wyciągnęła swoją dziecięcą Biblię spod koca i otworzyła na fragmencie opowiadającym o tym, jak Jezus chodził po jeziorze. Dziewczynka umiała naprawdę pięknie czytać – wszyscy tak twierdzili. Spojrzała na pierwsze wyrazy i odchrząknęła, by jej głos zabrzmiał wyraźnie.

– „[Jezus] (... ) przynaglił uczniów, żeby wsiedli do łodzi i wyprzedzili Go na drugi brzeg, zanim odprawi tłumy – czytając, wodziła palcem po tekście, ale szło jej całkiem dobrze. Często czytywała tę opowieść Zmarszczkowi. – Gdy to uczynił, wyszedł sam jeden na górę, aby się modlić. Wieczór zapadał, a On sam tam przebywał. Łódź zaś była już sporo stadiów oddalona od brzegu, miotana falami, bo wiatr był przeciwny. Lecz o czwartej straży nocnej przyszedł do nich, krocząc po jeziorze. Uczniowie, zobaczywszy Go kroczącego po jeziorze, zlękli się – myśląc, że to zjawa, i ze strachu krzyknęli. Jezus zaraz przemówił do nich: «Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się!» Na to odezwał się Piotr: «Panie, jeśli to Ty jesteś, każ mi przyjść do siebie po wodzie!".

Sierra sapnęła ze zmęczenia, musiała chwilkę odpocząć. Nieopodal przysiadła mewa – widocznie też chciała usłyszeć tę historię. Dziewczynka roześmiała się głośno na ten widok.

Co cię tak rozśmieszyło? – mama też parsknęła śmiechem.

Ta mewa – dziewczynka wskazała na ptaka.

Chce posłuchać.

Mhm... – mama uniosła wysoko brwi, patrząc na nią. Uniesione brwi oznaczały: „Dalej, głuptasku, wracaj do czytania". – Ja też chciałabym posłuchać.

Sierra popatrzyła przez chwilę na ocean, a potem zaczerpnęła głęboko powietrza.

Dobrze mi idzie, prawda, mamo?

Bardzo dobrze! Nie mogę się doczekać, co będzie dalej.

Sierra uśmiechnęła się szeroko – mama była czasem taka zabawna.

Dobra, już czytam – znalazła miejsce, w którym skończyła. – „A On rzekł: «Przyjdź!» Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: «Panie, ratuj mnie!» Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: «Czemu zwątpiłeś, małej wiary?»".

Sierra zamknęła Biblię.

To już koniec.

Świetnie czytałaś, kochanie. Podobało mi się – mama milczała przez chwilę. – A tobie co się najbardziej podoba w tym fragmencie?

Jak Jezus wyciągnął Piotra z wody.

Dlaczego akurat to?

Bo czasami... – Sierra przymknęła powieki i zasłuchała się w szum fal. Kiedy odezwała się ponownie, oczy miała nadal zamknięte. – ... jest mi źle bez taty. Nie ma mnie kto pohuśtać, pobawić się w jazdę na koniku, kręcić mi włosów i w ogóle. – Otworzyła oczy i spojrzała na mamę. – Tak bardzo mi z tym źle – odchyliła głowę tak, żeby móc obserwować niebo.

Czasem tęsknię za tatusiem tak bardzo, że wydaje mi się, że brak mi tchu, że tonę jak Piotr. Ale wtedy wyciągam rękę do Jezusa, a On mi pomaga.

Tak mi przykro, Sierro – głos mamy przepełniał smutek.

Dlaczego? Przecież to nie twoja wina.

Przykro mi, że nie masz taty. Mogę ci tylko powiedzieć, że mnie go brak tak samo, jak tobie.

Pewnie nawet bardziej, bo dłużej go znałaś.

Tak – mama uśmiechnęła się smutno. – Pewnie nawet bardziej... – jej głos brzmiał tak, jakby zaraz miała się rozpłakać. Ale gdy otworzywszy wielką Biblię przewracała jej kartki, oczy miała suche. – To jest Pismo Święte, które twój tata dał mi na długo zanim jeszcze poznałam Jezusa.

To znaczy wtedy, kiedy ja i tatuś sami chodziliśmy do kościoła?

Właśnie – mama zmarszczyła brwi. – Wtedy.

Przeniosła wzrok na karty Biblii i zaczęła czytać.

Z Księgi proroka Jeremiasza, rozdział dwudziesty dziewiąty, wers jedenasty: „Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was (... )".

Sierra skinęła głową.

Słyszałam to już kiedyś. Lubię ten fragment.

Mama zamknęła Biblię, ale wciąż trzymała ją na kolanach. Nakryła siebie i Sierrę kocem.

Chciałam ci przeczytać ten właśnie fragment, ponieważ musimy o czymś porozmawiać. Chciałabym odpowiedzieć ci na pytania, które zadałaś wczoraj, dobrze?

Dobrze – Sierra poczuła, jak jej żołądek robi fikołka. Oto nadchodziła oczekiwana odpowiedź. Mama była bardzo poważna. Sierze ta jej powaga wydała się dziwna. Przecież Kąty po prostu nie wiedziała, że każdy ma określoną porę, gdy przychodzi mu umrzeć – tak przynajmniej powiedziała mama. Dla tatusia Kąty ten czas przypadł na 11 września, a dla jej tatusia – na inny dzień. I tyle. Podwinęła w butach palce i cierpliwie czekała.

Chcę, żebyś pamiętała ten fragment Pisma Świętego podczas całej naszej rozmowy. Pan Bóg ma plan wobec ciebie i wobec mnie. Czasem spotykają nas niezrozumiałe zdarzenia, ale On potrafi obrócić je w coś dobrego, prawda?

Tak – Sierra mocniej ścisnęła poręcze krzesła. – To teraz mi już powiesz?

Mama skinęła potakująco.

Ale najpierw się pomódlmy. W ten sposób zakończymy nasze biblijne rozważania.

Zgoda.

Jamie wzięła Sierrę za rękę i spojrzała w niebo.

Panie Boże, tak bardzo się cieszymy, że zawsze jesteś przy nas i że gdy upadamy. Ty nas podnosisz. Nawet kiedy wydaje nam się, że toniemy – w jej głosie znów zabrzmiał smutek. – W tej chwili bardzo Cię proszę, bądź przy Sierze, żeby dobrze zrozumiała to, co chcę jej powiedzieć, a mnie podpowiedz właściwe słowa. Bądź przy nas. Panie, potrzebujemy Cię. W imię Jezusa. Amen.

Gdy skończyła, popatrzyła na córkę. Miała takie samo spojrzenie, jak owego letniego poranka w zeszłym roku, gdy przekazała Sierze smutną wiadomość: ich stary pies Brownie umarł we śnie. Tak, to było to samo spojrzenie. Sierra odczuwała przyjemność, gdy dłoń mamy obejmowała jej własną.

Jestem gotowa.

Dobrze... – mama wzięła głęboki oddech. – Sierro, Kąty ma rację co do twojego tatusia. On rzeczywiście zginął w Bliźniaczych Wieżach, jak tatuś Kąty.

Sierra zmarszczyła brwi i wbiła w matkę pytające spojrzenie. Co to ma znaczyć? Dlaczego mama tak mówi? Poczuła, że za moment jej serce rozpadnie się na kawałki.

Przez długą chwilę mama przyglądała jej się uważnie.

Po tym, jak runęły wieże World Trade Center, kapitan Hisel spotkał w pobliżu ruin człowieka, który wyglądał zupełnie jak twój tata – umilkła i podniosła wzrok do góry. Po chwili wyszeptała: – Boże, pomóż mi. To jest trudniejsze niż myślałam.

Oho, był problem. Ilekroć mama zaczynała się modlić w samym środku wypowiedzi, jakiś problem musiał się pojawić. Sierra przełknęła ślinę.

W porządku, mamusiu. Chcę wiedzieć wszystko.

No więc zabrali tego człowieka do szpitala i powiedzieli mi, że to twój tatuś. Był ranny, na twarzy miał bandaże, ale wyglądał... wyglądał dokładnie tak samo jak tata. Identycznie, Sierro. Tyle, że to nie był on. Nazywał się Erie Michaels. Ten człowiek...

To nieprawda! – Sierra wyszarpnęła dłoń i mocno objęła się rękami. – Był zupełnie jak mój tatuś! Bawiliśmy się w konika i kręcił mi loki, i robił naleśniki z borówkami! – brzuszek bolał ją teraz jeszcze bardziej. – To b y ł mój tatuś, mamo! Może coś ci się pokręciło?

Sierro... – tym razem głos Jamie brzmiał jeszcze inaczej, jakby się czegoś bała. – Daję ci słowo, że mówię prawdę. Ty tylko myślałaś, że to twój tatuś, i ja też tak myślałam. Kiedy się okazało, że to nie on, nie mogłam w to uwierzyć. Ale twój tatuś naprawdę zginął w Bliźniaczych Wieżach. Ten człowiek, Erie Michaels, był z Kalifornii. I tylko wyglądał jak tatuś – głos jej się załamał, rozpłakała się i ukryła twarz w dłoniach. Przez długą chwilę słychać było tylko szloch. Gdy podniosła głowę, wydała się Sierze smutniejsza niż kiedykolwiek. – Wierzysz mi, kochanie?

Sierra musiała się przez chwilę zastanowić. Zanim odpowie mamie, musi dać swojej główce czas na zastanowienie i przetrawienie informacji.

Chcę przez chwilę pospacerować, dobrze?

Dobrze – mama odchyliła się na oparcie fotela. W jej oczach zabłysły kolejne łzy, ale głos nie był już taki smutny.

Sierra odsunęła kocyk, odłożyła Biblię i ruszyła w kierunku wody. Nad samym brzegiem było zimniej, ale jej to nie przeszkadzało. Jak to możliwe? Jak tatuś mógł być kimś zupełnie innym przez cały ten czas? Skuliła się tak, jak czasem robili to na lekcjach wf – jakby siedziała, ale nie dotykając pupą piasku. W głowie miała zamęt, lecz jedno wiedziała na pewno: mama nigdy jej nie okłamywała.

Czasem trzeba było długo czekać aż powie prawdę, ale nigdy nie kłamała. Nigdy.

A więc jeżeli mama nie kłamie, to musi to być prawda. Tatuś, który wrócił ze szpitala, nie był jej tatusiem. Sierra poczuła, że robi jej się niedobrze, zupełnie tak samo, jak wtedy, gdy na obiad podawano zapiekankę z tuńczyka na ciepło. Czuła się kompletnie zdezorientowana.

Wstała i zaczęła iść w stronę mamy, ostrożnie stawiając stopy, by nie nasypać piasku do adidasów. Zbliżywszy się do niej, przystanęła I oparła sobie ręce na biodrach – sprawa była wszak bardzo poważna.

Ten pan, który mieszkał z nami w pokoju na dole, nie był tatusiem?

Oczy mamy były nadal mokre, a kilka łez kapnęło jej na płaszcz.

Nie, kochanie. Twój tatuś zginął w World Trade Center razem z tatusiem Kąty.

I dlatego znaleźli ich hełmy w tym samym miejscu?

Tak.

I on bawił się ze mną w konika i kręcił mi loki, ale nie był moim tatusiem?

Nie, córeczko. Naprawdę nie był twoim tatusiem.

Sierra usiadła na swoim krzesełku, podniosła Biblię i naciągnęła na siebie koc. Przypomniało jej się nagle coś, co złagodziło nieco paskudne uczucie w żołądku. Spojrzała na mamę:

A więc ten tatuś, który z nami wtedy mieszkał, nadal żyje, tak?

Tak, ale...

No to mam pomysł! Znajdźmy go i on może zostać moim drugim tatusiem! James z mojej klasy, pamiętasz Jamesa...

Sierro, nie rozu...

... jego tatuś był strażakiem i zginął w World Trade Center, ale teraz jego mama wyszła znowu za mąż i James ma drugiego tatusia. Czy to nie fajnie, mamo?

Nie, Sierro, posłuchaj. To nie tak. Ten pan...

... więc może ten człowiek, który wyglądał zupełnie jak mój tatuś, mógłby być moim drugim tatusiem. – Zrobiła smutną minę. – Nigdy nie będzie co prawda moim wspaniałym pierwszym tatusiem, bo nikt mi go nigdy nie zastąpi – nikły uśmiech powrócił na buzię dziecka – ale tamten pan też był bardzo miły. Naprawdę go lubiłam, mamo, chociaż nie był moim prawdziwym tatą. Wyglądał i zachowywał się zupełnie jak tatuś. No więc teraz mogłabyś go odnaleźć i wyjść za niego, i bylibyśmy znowu rodziną... – brakło jej tchu, przez chwilę oddychała szybko. – Mogłabyś to zrobić, mamo? Naprawdę go polubiłam. Aha, no i on żyje.

Jamie wyciągnęła ręce spod koca i położyła je na kolanach. Potem oparła na nich głowę, jakby była krańcowo wyczerpana. Siedziała tak przez długi czas, a jej ramionami co chwilę wstrząsały dreszcze.

Mamusiu?

Jamie wyprostowała się, otarła łzy i opuściła dłonie na koc. Jej policzki były prawie tak zaczerwienione jak oczy.

Nie, Sierro – przysunęła twarz do twarzy córki. – Nie mogę tak zrobić. Nigdy tak nie zrobię. Człowiek, który z nami mieszkał, pan Michaels, stracił wtedy pamięć, ponieważ był ranny w głowę. Wszyscy mówili mu, że jest naszym tatusiem, i nawet on sam w końcu tak myślał. Ale potem wyzdrowiał i odkrył prawdę. Wtedy właśnie odszedł od nas, żeby wrócić do swojej prawdziwej rodziny. Sierra nie chciała tego słuchać.

Swojej prawdziwej rodziny?

Tak, do swojej prawdziwej rodziny.

Dziewczynka spuściła wzrok. Może dlatego odszedł i może właśnie wtedy...

Spojrzała na matkę.

Kiedy pan Michaels wyjechał, to właśnie wtedy powiedziałaś mi, że tatuś zginął w pożarze, prawda?

Tak – Jamie wciąż miała wilgotne oczy. – Przepraszam cię, córeczko. Już dawno powinnam była powiedzieć ci prawdę, ale nie wiedziałam, jak to zrobić i kiedy – pociągnęła nosem i otarła oczy. – Przepraszam cię bardzo, kochanie. Po prostu nie wiedziałam, jak ci to powiedzieć.

Sierra wbiła spojrzenie w piasek i zastanawiała się nad czymś intensywnie. Kiedy podniosła wzrok, widać było, że coś jej przyszło do głowy.

Jesteś pewna, że ten pan ma swoją rodzinę?

Tak, kotku. Mieszkają w Kalifornii.

Och... – Sierra wyciągnęła nogi przed siebie i rozmyślała na głos. – Czy mogłabym go kiedyś odwiedzić?

Jamie wypuściła powoli powietrze. Sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Potrząsnęła głową.

Nie, Sierro. Nie możemy go odwiedzić.

To się Sierze nie spodobało, ale była zadowolona, że przynajmniej przez krótki czas miała drugiego tatusia. To i tak więcej niż miała Kąty. Zapatrzyła się w ocean. Tak naprawdę jedynym tatusiem, jakiego chciała, był jej własny tatuś. Spojrzała na niebo, do oczu napłynęły jej łzy. Przynajmniej tatuś jest teraz z Jezusem, no i pewnego dnia znów się przecież spotkają.

Wszystko w porządku, kochanie? – mama wyciągnęła do niej rękę, a Sierra ujęła ją swoją.

Chyba tak – w pobliżu dwie mewy tańczyły nad kawałkiem chleba. Dziewczynka ziewnęła i przytuliła się do mamy. – Czy mogę zatrzymać jego zdjęcie u siebie?

Ale po co, kochanie? – Jamie ze zdumienia otworzyła szeroko usta. Duża fala nadpłynęła i rozbiła się z szumem o brzeg. Jamie westchnęła. – Przecież ci tłumaczyłam, że on nie jest twoim tatą. Nigdy nie był, ani przez chwilę.

Ależ tak, mamo. To był mój drugi tata. Przez ten czas był moim drugim tatą – Sierra pogłaskała dłoń mamy kciukiem. – Więc, jak? Mogę zatrzymać to zdjęcie?

Jamie zwlekała z odpowiedzią.

No, nie wiem...

Mamo, proszę...

A zresztą... – wzruszyła ramionami – dobrze, zatrzymaj.

Dziękuję, mamusiu. Lepiej będę go pamiętać, mając jego zdjęcie – mama wciąż trzymała jedną jej rękę w swoich dłoniach. Drugą Sierra poklepała Biblię. Nie było jej już niedobrze, ale wciąż troszkę smutno. – Wiesz co, mamusiu?

Co?

To lepiej, że tatuś zginął w World Trade Center. Wiesz, dlaczego?

Dlaczego? – mama nachyliła się do niej, bliziutko, tak że stykały się teraz głowami jak dwie najlepsze przyjaciółki.

Ponieważ nasza pani w szkole powiedziała, że strażacy, którzy zginęli 11 września, to bohaterowie. Więc tatuś też jest bohaterem!

Sierro... – mama wydała zabawny dźwięk: ni to śmiech, ni szloch. – Wszyscy, którzy giną, pełniąc swoje obowiązki: strażacy, policjanci, żołnierze, misjonarze – oni wszyscy są bohaterami.

Ale wiesz co, mamusiu?

No co?

Nasz tatuś był superbohaterem – wyciągnęła ramiona przed siebie, najdalej jak mogła. – Największym superbohaterem ze wszystkich! Prawda?

Tym razem w głosie mamy usłyszała śmiech.

Tak, kotku, na pewno – jeszcze raz uściskała Sierrę. – Był największym superbohaterem na świecie!




Rozdział 10


Clay miał wrażenie, że samolot niemiłosiernie się wlecze.

Nie szkoda mu było mijającego właśnie Halloween. Oto nareszcie lecieli z Reynoldsem do Nowego Jorku. Rozpoczynała się przygoda. Następnego dnia po południu miał się zacząć kurs. Pożegnawszy się z Ericem, Laurą i Joshem i doszedłszy do wniosku, że Bóg realizuje wobec niego jakiś swój plan, Clay nie mógł się doczekać przylotu do „Wielkiego Jabłka".

Reynolds czuł to samo. Przez pierwszą godzinę lotu snuli domysły co do zajęć na kursie, wspominali przypadek porwania, nad którym Joe pracował przed rokiem, i zastanawiali się, jaki będzie wynik wciąż otwartego śledztwa w sprawie napadu rabunkowego. Zwykła towarzyska rozmowa.

Clay wyjrzał przez okno. Zabawne, jak można żyć całe lata, uważając kogoś za przyjaciela, a tak naprawdę wcale go nie znać. Reynolds zajmował środkowy fotel między Clayem a grubasem siedzącym przy przejściu. Gdy skończyły się tematy do rozmowy, zapadł w drzemkę i od tamtej pory wciąż spał.

Claya nurtowało pytanie: dlaczego Nowy Jork? Mogli przecież pojechać na ten kurs do dwudziestu innych miast. Na przykład do San Diego, gdzie przynajmniej było ciepło, albo do Phoenix, gdzie o tej porze roku jest po prostu cudownie. Jednak Clay znał przyjaciela – Reynolds nie podejmował pochopnych decyzji. Dlaczego zatem właśnie Nowy Jork? Ciekawe, czy ma z tym coś wspólnego stojące na jego biurku zdjęcie pięknej kobiety z małym chłopczykiem? Zdjęcie, o którym Joe nigdy nic nie mówił...

Stewardesy roznosiły lunch. Clay lekko szturchnął Reynoldsa:

Czas coś przekąsić.

Joe otworzył najpierw jedno oko, potem drugie. Przeciągnął się na tyle, na ile pozwalała skąpa przestrzeń, po czym opuścił składany stolik.

Mogę się założyć, że to jakaś papka. – Uśmiechnął się do młodej stewardesy. – Jest pani mężatką?

Kobieta miała rude włosy i piękne oczy koloru miodu. Clay spojrzał na jej lewą rękę: nie miała obrączki. Z przyjemnością udusiłby przyjaciela za słowa, które, jak się domyślał, zaraz miały paść. Stewardesa odwzajemniła uśmiech Reynoldsa i zaczerwieniła się, podając mu tacę z jedzeniem.

A kto pyta?

Reynolds po przyjacielsku klepnął Claya w łopatkę.

Mój nieżonaty kumpel, ten tutaj – spojrzał na Claya i z powrotem na stewardesę. – Przystojniak z niego, nie? A lot nie potrwa wiecznie... Już jest późno, a za chwilę będzie za późno.

Clay uniósł ręce do góry i pokręcił głową, usiłując dać dziewczynie do zrozumienia, że on nie ma z tym nic wspólnego.

Jasne – kobieta wciąż była zarumieniona. Zatrzymała wzrok na Clayu zaledwie przez ułamek sekundy. Wcale jej się nie dziwił. On miał trzydzieści pięć lat, ona zaś wyglądała na jakieś dziesięć lat mniej.

Kopnął Reynoldsa w kostkę, po czym uśmiechnął się lekko do stewardesy:

Proszę nie zwracać uwagi na mojego przyjaciela. Zawsze bredzi zaraz po przebudzeniu.

Stewardesa roześmiała się i odeszła, popychając wózek z jedzeniem. Odwróciła się jeszcze dwa razy i napotkała spojrzenie Claya. Gdy zajęła się innymi pasażerami, ten odwrócił się gwałtownie do przyjaciela.

Reynolds, przypomnij mi, jak już będziemy na Manhattanie, żebym się nigdy z tobą nie pokazywał publicznie.

Joe uniósł ręce do góry w geście poddania.

Tylko próbowałem pomóc. Mojemu przyjacielowi jakoś nie wychodzi z kobietami, to sobie pomyślałem, że może mógłbym jakoś zadziałać.

Aha, jasne. Może ty nie myśl za dużo, co? – Clay popatrzył na swój lunch. Wyglądało to jak lasagne, ale podejrzanie pachniało rybą. Znów spojrzał na kolegę. – Zobaczysz, już wkrótce kogoś poznam.

Reynolds zarechotał.

Nie byłbym taki pewny... Zjedli kilka kęsów.

Czy to nie smakuje jak ryba?

Nie – Reynolds powąchał z bliska to, co leżało na talerzu. – Ale pachnie rybą.

Wskazał widelcem małe naczynie z czymś białym.

A to może być twarożek na ciepło.

Mhm... – Clay odłożył widelec i wytarł usta. , I tak mieliśmy szczęście, że w ogóle dostaliśmy coś do jedzenia.

Ruchem głowy Reynolds wskazał kilku pasażerów siedzących po drugiej stronie przejścia z torebkami kanapek kupionych w metrze.

Powiem ci coś, chłopie: szczęście to mają tamci!

Zjedli niewiele, resztę po chwili zabrała stewardessa. Siedzieli teraz w milczeniu. Clay znów wyjrzał przez okno. Do Nowego Jorku została jeszcze godzina lotu.

Nad Wschodnim Wybrzeżem powoli zapadał zmierzch. Kilka tysięcy metrów pod nimi rozciągała się warstwa puchatych, białych chmur, ale w górze niebo zaczynało zmieniać barwę: było teraz ciemnoniebieskie, poprzetykane smugami koloru lawendy i różu – Boże dzieło sztuki.

Pięknie – Reynolds nachylił się w stronę okna, podziwiając zachód słońca.

No, tylko Bóg potrafi tak pomalować niebo. Reynolds rozparł się z powrotem w swoim fotelu.

Jesteś wierzący?

Od zawsze – Clay również usiadł wygodnie. To zabawne, że nigdy wcześniej nie rozmawiali o Bogu. – A ty?

Właściwie też – Reynolds potarł podbródek, jego spojrzenie złagodniało. – Chociaż nie tak, jak kiedyś.

Clay nic nie odpowiedział. Po chwili oparł się o okno i popatrzył na przyjaciela.

Chciałem cię o coś zapytać.

Wal śmiało.

Dlaczego właśnie Nowy Jork?

Cień, który pojawił się w oczach Reynoldsa, zdradził, że Clay trafił w czuły punkt. Joe wpatrywał się w milczeniu w zachodzące słońce, wokół jego oczu pojawiły się zmarszczki.

Jak ci powiem, nie uwierzysz.

A więc jednak był jakiś powód. Clay odpowiedział przyciszonym głosem:

Spróbujmy – pomyślał o Ericu. – Różne dziwne rzeczy już widziałem...

Z początku wydawało się, że Reynolds nic nie powie, ale po chwili – może dlatego, że byli zawieszeni gdzieś pomiędzy dwoma miastami dziesięć kilometrów nad ziemią – jednak zdecydował się na zwierzenia. Zacisnął mocno usta, by po chwili zacząć snuć swoją historię.

Ma na imię Wanda. To jej zdjęcie trzymam na biurku – wciągnął głęboko powietrze i przez moment wstrzymał oddech. – Zakochałem się w niej jak wariat od pierwszego wejrzenia w ostatniej klasie liceum.

Clay wiedział, że Reynolds ma zwyczaj cedzić szczegóły, czekał więc cierpliwie.

Po szkole zaciągnąłem się do wojska, żeby móc otrzymać stypendium na uczelni – potarł podbródek.

Wanda pojechała ze mną i zamieszkaliśmy razem w bazie. Rok później urodził się Jimmy i wszystko... no, cóż... – zaśmiał się smutno – wszystko układało się świetnie aż do czasu wojny w Zatoce.

Walczyłeś? – kolejna niespodzianka.

Tak, walczyłem. Brałem udział w pierwszym uderzeniu, w ataku naziemnym – mięśnie szczęk Joego napięły się. – To było jakieś szaleństwo – mówił spokojnie, ale z wyczuwalnym napięciem.

_ Pamiętasz, jak zastrzeliłeś tamtego świra? Człowieku, to jest nic w porównaniu z wojną. Nic...

Jak długo to trwało?

Byłem tam prawie trzy lata – gwałtownie pociągnął nosem. – Gdy wróciłem do domu, zastałem Wandę i Jimmy'ego jedzących w kantynie obiad z jednym z dowódców – Reynolds ponownie wyjrzał przez okno. – Nerwy mi puściły. Wypadłem stamtąd i popędziłem prosto do naszego mieszkania.

Żona cię zauważyła? – Clay z łatwością wyobraził sobie wściekłego Reynoldsa. Taki właśnie zawsze był w pracy: wściekły i skupiony.

Tak, zauważyła. Wybiegła za mną, a Jimmy za nią. Słyszałem ją... Słyszałem oboje. Słyszałem, jak Wanda mnie woła, jak Jimmy mnie woła – Reynolds potrząsnął głową. – Byłem tak wściekły, że nie chciałem się zatrzymać ani nawet odwrócić – za nic na świecie, nawet do mojego synka.

Clay wyczuwał w głosie przyjaciela narastające napięcie. Coś się musiało wydarzyć i z pewnością nie było to nic dobrego.

Przez bazę biegła droga. Przeszedłem na druga stronę. Wanda była jakieś dwadzieścia metrów za mną. Biegła ze wszystkich sił. Dobiegła do drogi akurat wtedy, gdy pojawił się tam jakiś pijany idiota pędzący z dużą prędkością... – Reynolds popatrzył na sufit samolotu i potrząsnął głową.

Hej, może nie mów dalej... – Clay czuł ucisk w żołądku. Nigdy by nie zapytał o ten Nowy Jork, gdyby wiedział, do czego ta rozmowa doprowadzi.

Nie – Reynolds spojrzał na niego. – Dokończę – patrzył przyjacielowi prosto w oczy. – Wanda spostrzegła samochód i zatrzymała się, ale Jimmy...

głos mu się załamał, delikatnie skubał czubek nosa. Przez szum silników ledwie można było dosłyszeć, co mówi. – Jeszcze raz mnie zawołał, a po chwili usłyszałem głuchy odgłos.

Reynolds opuścił ręce na kolana. Nie było w nim teraz nic z owego niezwyciężonego policjanta, słynnego na cały departament. Oczy miał czerwone i pełne bólu.

Nie żył zanim jeszcze upadł na ziemię...

Clay poczuł kolejny skurcz żołądka. Nic dziwnego, że na biurku Reynoldsa nie było żadnych aktualnych zdjęć chłopca.

Patrzyłem, jak mój synek upada na ziemię... Widziałem, jak Wanda klęka obok niego i krzyczy, żeby nie umierał, a potem, jak ten pijany kierowca wytacza się ze swojego auta – zagryzł wargi. – Wciąż mi się to śni po nocach.

Clay bardzo chciał poznać ciąg dalszy. Co z Wandą? Dlaczego się rozstali? Ale nie chciał naciskać. Przez chwilę wpatrywał się w swoje dłonie, potem podniósł wzrok na przyjaciela.

Tak mi przykro...

To był wypadek, wiem – skrzyżował ramiona – ale z mojej winy. I wiesz co?

Co?

Okazało się, że dowódca wcale nie romansował z Wandą. Spotkał się z nią wtedy, żeby zapytać, czy chcielibyśmy dostać lepsze mieszkanie.

Clay oparł łokcie na udach i ukrył twarz w dłoniach. Reynolds miał rację: nigdy nie uwierzyłby w taką historię. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że człowiek tak twardy jak Joe Reynolds poniósł tak wielką stratę.

Chyba każdy ma jakieś bolesne doświadczenia...

W głośnikach rozległ się głos kapitana informującego o warunkach atmosferycznych na lotnisku La Guardia – było zimno i nadciągała burza.

Clay zwiesił ręce i spojrzał na przyjaciela. Musiał o to zapytać.

A co stało się z Wandą?

Nie mogła na mnie patrzeć ani ze mną rozmawiać – Joe umilkł na moment. – Wiesz, Michaels, ona kompletnie oszalała z bólu. Jej dziecko nie żyło i była to moja wina – w kącikach ust Reynoldsa pojawił się smutny uśmiech. – Byliśmy wtedy mocno wierzący. Wszyscy z naszej wspólnoty próbowali nam pomóc. Po nabożeństwach chodziliśmy na terapię małżeńską. Wojsko wysłało mnie na płatny urlop – ściągnął wargi i potrząsnął głową. – Ale Wanda nie chciała żadnej pomocy. Tydzień później znaleźliśmy faceta, który potrącił Jimmy'ego. Wyszedł właśnie z więzienia na zwolnienie warunkowe. Jechał po pijanemu. Staranował bramę i wjechał na teren bazy – słowa Reynoldsa brzmiały teraz jak wystrzały. – Przede wszystkim nie powinien był w ogóle zostać wypuszczony z więzienia.

Koszmarne...

Taak... – Joe wydał sarkastyczny dźwięk ani trochę niepodobny do śmiechu. – W sam raz dobry bodziec, żeby wziąć się do roboty.

Do Claya dotarło teraz jeszcze coś. Tamtego dnia, gdy zastrzelił złodzieja samochodu, słowa Reynoldsa, który pojawił się po chwili na miejscu strzelaniny, nieco go zaskoczyły. „Wszystkim oddałeś przysługę" – tak to jakoś brzmiało. Tak, właśnie tak powiedział: „Wszystkim oddałeś przysługę". Reynolds działał zgodnie z przepisami – aresztował przestępców, formułował przeciw nim oskarżenia, zeznawał w sądzie – ale śmierć bandyty w walce z policjantem nigdy nie spędzała mu snu z powiek.

Próbowaliśmy z Wandą jeszcze przez trzy miesiące. Ona bardzo to wszystko przeżywała, a ja...

Reynolds potrząsnął energicznie głową – ... ja zupełnie nie potrafiłem jej pomóc. Wreszcie pewnego dnia zapytałem, czy wolałaby, żebyśmy się rozstali.

Clay już wiedział, co będzie dalej, i bolało go to: dwoje kochających się i wierzących w Boga ludzi rozstało się właśnie wtedy, gdy połączyło ich wielkie cierpienie.

Zgodziła się – kontynuował Joe. – Było jej zbyt trudno codziennie na mnie patrzeć i przypominać sobie, co się stało – zapatrzył się gdzieś w dal.

Powiedziałem jej, że ja czuję podobnie; że jeśli nie chce pozwolić mi sobie pomóc, to ja też wolę się z nią rozstać – wzruszył ramionami. – Tak więc ja zostałem w Kalifornii, bo musiałem dokończyć służbę, a ona przeniosła się do Queens. Potem zacząłem studia i zrobiłem dyplom z prawa. Wyobrażałem sobie, że będę walczył z przestępcami na sali sądowej, gdzie będę mógł wsadzać ich na dłużej niż siedział ten palant, który zabił mi dziecko.

Ale nie całkiem ci wyszło, co?

Reynolds zaśmiał się i ból w jego oczach nieco przygasł.

Ani trochę. Wszystko się tam opierało na układach, Michaels. Na jednym wielkim, śmierdzącym układzie.

Joe wyprostował się i zapiął pas.

W mundurze lepiej mi idzie i bardziej mi się podoba. Przynajmniej na chwilę zdejmuję ich z ulic.

Podeszła stewardesa i poprosiła, by przygotowali się do lądowania. Clay zastanawiał się nad tym, co przed chwilą usłyszał.

A ty i Wanda? Utrzymujecie jakiś kontakt?

Utrzymywaliśmy krótko – Reynolds spojrzał na Claya – ale wkrótce wyszła za mąż za nowojorskiego strażaka. Gość nie za bardzo się angażował, tak przynajmniej twierdziła matka Wandy. Powiedziała, że Wanda nigdy nie przestała mnie kochać, tylko po prostu nie wiedziała, jak mi to okazać po śmierci Jimmy'ego.

Clay zmarszczył brwi.

Jej mąż był strażakiem?

Taak... – Joe spoważniał. – Po zamachu na World Trade Center sprawdziłem, czy nie zginął – umilkł na moment. – Zginął. W Południowej Wieży. Od tamtej pory codziennie chciałem zadzwonić do Wandy, żeby jej powiedzieć, jak bardzo mi przykro. Przykro, że wątpiłem w nią; przykro, że tak się zachowałem wtedy, po przyjeździe do domu; przykro z powodu Jimmy'ego, przykro z powodu jej męża – głos mu drżał, a chwilami wręcz się załamywał. – Przykro z powodu tego wszystkiego... Ale nie zadzwoniłem.

Za to lecisz tam, żeby się z nią spotkać osobiście, tak?

Samolot podchodził do lądowania. Reynolds rzucił okiem na rozpościerającą się za oknem panoramę Manhattanu.

Jeszcze nie wiem... – spojrzał na Claya. – Często się modlisz, prawda?

Tak.

To pomódl się za mnie, żebym wiedział, czy mam jej szukać, czy spotkanie po tylu latach tylko wszystko pogorszy...

Nie rozmawiali już aż do chwili lądowania. Wkrótce pilot powitał ich w Nowym Jorku. Wtedy Clayowi przyszło coś do głowy. Odwrócił się do Reynoldsa, gdy ten wyciągał swój podręczny bagaż ze schowka.

Słuchaj, jutro rano mamy wolne, zgadza się?

Zgadza się. Kurs zaczyna się o szesnastej. Pewnie kilka patroli odbędziemy nocą.

Świetnie. No to mam pomysł na spędzenie czasu przed południem.

Dobra – Reynolds był znów sobą. Z jedną może różnicą: pozbył się pancerza. – Co to za pomysł?

Strefa Zero.

Reynolds zawahał się.

Hmm... – powoli skinął głową, głęboko się nad czymś zastanawiając. – To może być dobre miejsce na modlitwę.

Tak właśnie pomyślałem. Możemy złapać prom wcześnie rano.

Aha, wiesz co? Właśnie mi się przypomniało! Jeden z chłopaków mówił mi, że jest tam mała kaplica, zaraz naprzeciwko miejsca, gdzie stały Bliźniacze Wieże. Kaplica św. Pawła czy jakoś tak... Są tam różne listy i zdjęcia dotyczące zamachu.

W takim razie – Clay poklepał przyjaciela po łopatce, gdy wstawali, by ruszyć ku wyjściu z samolotu – to na pewno będzie dobre miejsce na modlitwę.



Rozdział 11


Jamie cieszyła się na myśl o poniedziałkowym spotkaniu z Aaronem.

O godzinie dziewiątej wsiadła na prom i zajęła miejsce w kabinie. Ubiegłej nocy szalała burza, deszcz wciąż jeszcze padał. W prognozie pogody zapowiadali śnieg pod koniec tygodnia. Zdaniem Jamie ktoś się jednak pomylił: wyglądało na to, że może się rozpadać jeszcze dziś przed południem.

Kabina promu podzielona była na dwa poziomy. Jamie weszła na pierwszy, praktycznie pusty. Niewielu turystów miało ochotę stawić czoło takiej pogodzie. Zajęła miejsce w kącie i przycisnęła torebkę do boku. Spienione fale kłębiły się w całej zatoce – oznaczało to, że przeprawa będzie trudniejsza niż zazwyczaj.

Przez głośniki kapitan opowiadał ewentualnym turystom coś o mijanych miejscach: Statui Wolności witającej tłumy i o Liberty Island będącej symbolem wolności. Zabawne, że nigdy przed śmiercią Jake'a nie słuchała tych opowieści. Kiedy razem płynęli promem, zbyt byli pochłonięci rozmową, by zauważać cokolwiek innego. Teraz znała ten tekst na pamięć.

Promem kołysało i trzęsło, ale Jamie nie przejmowała się tym. Pływała już w gorszych warunkach. Rozejrzała się dookoła, obserwując ludzi znajdujących się na tym samym poziomie. Nieopodal, po drugiej stronie, siedziało dwóch mężczyzn – jeden blondyn, drugi czarnoskóry. Byli przystojni, wysocy i dobrze zbudowani. Jamie zastanawiała się, czy są sportowcami, czy raczej turystami zmierzającymi na spotkanie z żonami.

Nieco bliżej niej przy stoliku siedziała trójka dwudziestoparolatków. Mogli być studentami, choć ich wygląd budził pewne podejrzenia. Może jacyś aktorzy? Na Staten Island mieszkało wielu marzących o karierze na Broadwayu. Często dojeżdżali oni na Manhattan, by wziąć udział w kolejnym castingu. Teraz jednak, przyjrzawszy się młodzieńcom dokładniej, w ich zachowaniu zauważyła coś dziwnego. Od czasu do czasu jeden z nich uśmiechał się do niej albo próbował zwrócić na siebie jej uwagę, po czym szeptał coś do swoich kolegów.

Pomyślała, że to dziwne. Upuściła coś? Rozpiął jej się zamek? Rzuciła okiem na swój biały golf i ciemne dżinsy. Nie, wszystko w porządku. W chwili, gdy miała podnieść wzrok, poczuła, że ktoś stoi przy jej stoliku.

Przepraszam – chłopak o piegowatej twarzy dziecka i krótko ostrzyżonych włosach chyba nie miał nawet dwudziestu lat. Tylko w jego oczach było coś nieprzyjemnego. – Jesteś tu na wakacjach?

Ja? – Jamie rozejrzała się wokoło, aby upewnić się, że chłopak mówi do niej. Może to jakiś głupi kawał?

No – spojrzał na swoich kolegów. Obydwaj uśmiechali się do niego, zachęcając go do działania.

Mamy tutaj mieć lekcję historii. Chcemy zobaczyć Statuę Wolności – uśmiechnął się i w jego policzkach ukazały się dwa dołeczki. – No i... zastanawialiśmy się, czy jesteś turystką. No wiesz... czy zwiedzasz samotnie. Może chciałabyś się do nas przyłączyć?

Jamie z trudem opanowała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. To wcale nie był kawał: ten chłopaczek ją podrywał! Zrobiło się jej gorąco.

Poważnie?

Jasne – rzucił spojrzenie w kierunku toalet.

Jesteś sama, prawda?

Tak – Jamie nie była urażona pytaniem. Mogło ją ono tylko wprawić w dobry nastrój. Ale zanim jeszcze zdołała się odezwać, chłopak wepchnął się na miejsce obok niej i objął ją ciasno – ramieniem.

Ani słowa, rozumiemy się?

Serce Jamie podskoczyło gwałtownie na te wysyczane jej w ucho słowa. Jak mogła być tak głupia? Nie powinna była mówić, że jest sama. Powinna była wstać, gdy tylko zaczął z nią rozmawiać.

Mam broń, ale nie chcę zrobić ci krzywdy, jasne? – chłopak uśmiechał się, lecz jego palce boleśnie wpijały się w jej ramię.

Jamie skrzywiła się i szarpnęła, żeby się wyzwolić z uścisku, ale właśnie wtedy koledzy chłopaka wstali i podeszli do nich. Jeden z nich usiadł obok niej, po drugiej stronie.

Cześć, laleczko! – miał ciemne włosy i nabiegłe krwią oczy. Jamie przestraszyła się jeszcze bardziej. „Boże, pomóż mi! Oni coś knują".

Zostawcie mnie w spokoju – rzuciła w stronę tego, który właśnie nadszedł. – Wracajcie na swoje miejsce albo zacznę krzyczeć.

Tylko spróbuj, kurwo, a strzelę ci prosto w serce – piegowaty roześmiał się, a Jamie przeszył dreszcz. – Dziś rano zabiliśmy już dwoje ludzi. Ciebie też zabijemy, jeśli nie będziesz robić, co ci każemy.

Jamie wątpiła, czy chłopak mówi prawdę, ale w tej samej chwili poczuła, jak coś wbija jej się między żebra.

Nie żartujemy, paniusiu – odezwał się ten trzeci w czapce baseballowej. – Dziś jesteś nasza i zrobimy z tobą, co tylko nam się spodoba. Jasne?

I żadnych scen, bo zastrzelimy wszystkich na pokładzie.

Boże... – Jamie przymknęła oczy i próbowała się opanować. Było to jednak niemożliwe. Myśli galopowały zbyt szybko, by mogła ułożyć jakiś sensowny plan. – Wyciągnij mnie z tego, Boże.

Usłyszawszy jej słowa, krótko ostrzyżony mężczyzna parsknął śmiechem.

No jasne, Bóg zaraz się tu pojawi, na pewno.

Jego koledzy zarechotali. Jamie rozejrzała się po pokładzie. Czy nikt nie widzi, że znalazła się w tarapatach? A może śmiech trójki mężczyzn przekonał innych pasażerów, że ona też należy do tej grupki – ot, kilkoro przyjaciół, którzy świetnie się bawią?

Poczekaj, aż zobaczysz, co dla ciebie mamy, złotko – chłopak w sportowej bluzie wydyszał jej wprost do ucha.

Jego oddech cuchnął marihuaną. Szarpnęła się z obrzydzeniem. „Boże, pomóż mi... ". Serce biło jej tak szybko, że nie mogła złapać tchu. Najlogiczniejszym wyjściem z sytuacji byłoby zacząć krzyczeć albo spróbować ucieczki, ale przecież oni mieli broń.

Gdyby chodziło tylko o nią, niczego by się nie bała: i co z tego, że ją zastrzelą? Kilka sekund później byłaby w niebie z Jezusem, spotkałaby się wreszcie z ukochanym mężem. Ale przecież była Sierra. Dlatego właśnie nie mogła krzyczeć ani próbować ucieczki. Musiała za to myśleć. Jedynymi pasażerami w zasięgu wzroku byli dwaj mężczyźni wyglądający na sportowców. Gdyby tylko spojrzeli na nią, mogłaby oczami dać im jakiś znak. Napastnicy nie zauważyliby tego. Dwaj z nich bełkotali coś do siebie, żaden z nich nie zwracał już teraz na nią większej uwagi, znajdowała się przecież w pułapce bez wyjścia.

Proszę, Boże, niech któryś z nich na mnie spojrzy. Proszę... ".

W tej samej chwili blondyn wstał i ruszył w jej kierunku. Rzucił spojrzenie swojemu czarnemu przyjacielowi i wskazał na toalety. To właśnie była szansa, której Jamie potrzebowała. Mężczyzna musiał przejść tuż obok niej! Żeby tylko na nią spojrzał... Był wysoki, miał kwadratowy podbródek i wyglądał na wystarczająco silnego, żeby poradzić sobie z całą trójką otaczających ją chuliganów.

Jamie wbiła w niego wzrok, mrugając szybko i próbując ściągnąć na siebie jego spojrzenie.

A ty jak się z nią zabawisz, gdy przyjdzie twoja kolej? – krótko ostrzyżony rzucił kilka przekleństw. Zachowywał się tak głośno, że nie słyszał, jak blondyn podchodzi do niego z lewej strony. – Po mnie już nie będzie co zbierać. Dlatego ja zajmę się nią ostatni.

Nagle blondyn zatrzymał się, wyciągnął pistolet i wymierzył w ich kierunku.

Nie ruszać się, policja!

Jamie nie wierzyła własnym oczom. Chyba śniła... Ale nie, sekundę później ciemnoskóry kolega blondyna także podbiegł do nich z wyciągniętą bronią.

Łapy do góry! – patrzył na młodych chuliganów z wściekłością. – Który z was ma broń?

Wszyscy trzej natychmiast podnieśli ręce do góry.

Co jest, chłopie? – krótko ostrzyżony zaśmiał się nerwowo. – Tylko się troszkę zabawialiśmy. Daj spokój, nie ma się o co tak wściekać.

Jasne – policjant o blond włosach wycelował wprost w niego i popatrzył na Jamie. – Zna pani tych ludzi?

Nie!!! – wrzasnęła, po czym szarpnęła się do tyłu i podbiegła do policjanta. Wskazała na ciemnowłosego chłopaka. – Ostrożnie! Ten ma broń!

Widzieliśmy – jej obrońca wolną ręką ujął jej dłoń i pociągnął ją lekko za siebie. – Proszę stanąć za mną i nie ruszać się stamtąd.

Podczas gdy blondyn wciąż stał z pistoletem wycelowanym w młodych ludzi, ciemnoskóry oficer wkroczył do akcji i chwycił wskazanego przez Jamie chłopaka.

Oddaj broń! No już!

Hej... – zachichotał nerwowo młodzian, nadal trzymając ręce w powietrzu. – Nie słyszeliście, co powiedział mój kumpel? Tylko się troszkę...

Dawaj gnata!!! – ton policjanta nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do jakichkolwiek prób negocjacji.

Jamie z niedowierzaniem obserwowała rozwój akcji. Czy to wszystko dzieje się naprawdę? Czy trzej faceci naprawdę próbowali ją uprowadzić w biały dzień? I kim byli ci policjanci? Aniołami? Jej serce wciąż biło jak szalone, ale za plecami policjanta czuła się bezpiecznie. Był o wiele większy od niej, zasłonięta więc jego własnym ciałem, wiedziała, że nic już jej nie grozi. „Spokojnie, Jamie, uspokój się. Bóg jest z tobą. Już wszystko w porządku". Wyobraziła sobie Sierrę i łzy napłynęły jej do oczu. Gdyby sprawy potoczyłyby się inaczej...

Zacisnęła mocno powieki i trzymała je tak, dopóki złe myśli nie rozpierzchły się. Otworzywszy po chwili oczy wpatrzyła się w policjanta stojącego o kilka kroków dalej. Sytuacja była opanowana; młody bandyta zaraz odda broń. Bóg sprawił cud, który wciąż rozgrywał się na jej oczach.

Powiedziałem, oddaj mi spluwę! – czarny oficer był teraz wyraźnie wściekły. Jego głos świadczył o tym, że ma już dosyć tej zabawy.

Dobra – odezwał się ciemnowłosy, po czym warknąwszy krótko do kolegów: – Słuchajcie, ja nie mam ochoty iść za to siedzieć – zniżył jedną rękę i przesunął ją w kierunku kieszeni.

Powoli! – zakomenderował blondyn. Wciąż trzymał Jamie za rękę.

Dobra, stary, dobra – chłopak wyciągnął z kieszeni pistolet i wolnym ruchem wysunął go przed siebie. Dłoń mu drżała. – Masz, bierz.

Zamknij się! – blondyn ryknął na niego i zwrócił się do pozostałych: – Macie jeszcze coś? Lepiej odpowiedzcie sami, zanim was przeszukamy.

Nie mamy – zabrzmiało zgodne trio. Wszyscy trzej trzymali ręce podniesione do góry, żaden już się nie śmiał.

Uważaj na nich – rzucił czarnoskóry oficer do swojego partnera. Potem schował broń, odwrócił ciemnowłosego chłopaka i pchnął go na ścianę. Szybko przesunął dłońmi po jego bokach. – Masz prawo zachować milczenie – mówił, obmacując mu klatkę piersiową. – Wszystko, cokolwiek powiesz, może zostać wykorzystane przeciwko tobie...

Jamie czuła, jak drżą jej kolana i dłonie, prawdopodobnie od nadmiaru adrenaliny. Jakie było prawdopodobieństwo, że jedyni pasażerowie na tym samym pokładzie okażą się policjantami? „Dzięki Ci, Boże... Dziękuję!". Serce wciąż biło jej szybko.

Blondyn odchylił głowę do tyłu, nie spuszczając z oka pozostałej dwójki chłopaków.

Grozili pani?

Tak – Jamie spróbowała przełknąć ślinę, ale gardło miała zbyt suche. – Powiedzieli... powiedzieli, że mnie zabiją, jeśli zacznę krzyczeć. Zamierzali mnie zgwałcić.

Jasnowłosy policjant odwrócił się do swojego partnera.

Słyszałeś?

Całkiem wyraźnie – drugi policjant skończył obszukiwać chłopaka i popchnął go na ławkę. – Trzymaj ręce w górze.

Powtórzył procedurę z pozostałymi dwoma, ale przy żadnym z nich nie znalazł broni. Mimo to znów wyciągnął pistolet i trzymał go w pogotowiu wycelowany w całą trójkę. Z uśmiechem rzucił przez ramię do kolegi:

Idź, powiedz kapitanowi, że zawarliśmy tu ciekawe znajomości.

Blondyn roześmiał się. Wciąż trzymając Jamie za rękę, gestem pokazał jej, żeby poszła za nim. Znajdowali się w połowie drogi po schodach, gdy odwrócił się do niej:

Oficer Clay...

W tej chwili ryknęła syrena promu i Jamie musiała wytężyć słuch, żeby usłyszeć cokolwiek.

... z Los Angeles.

Clay Miles? – przekrzykiwała szalejący na górnym pokładzie wiatr.

Tak – zatrzymał się u szczytu schodów i odwrócił do niej. Ale nawet wtedy ciężko było cokolwiek usłyszeć. – A pani jak się nazywa?

Jamie Bryan – Nic jej już nie groziło, więc fakt, iż on wciąż trzymał ją za rękę, był... Właściwie Jamie sama nie wiedziała, co o tym sądzić. Wysoki mężczyzna, najwyraźniej silny, o surowych rysach, właśnie uratował jej życie – Nie wiem, co powiedzieć.

Oficer puścił jej rękę i wskazał na biuro kapitana.

Może tam porozmawiamy.

Skinęła głową i poszła za nim do oszklonego pomieszczenia na szczycie promu. Wyjaśnił, że jest policjantem z Los Angeles, i opowiedział kapitanowi, co się wydarzyło. Już prawie dopływali do brzegu. Kapitan skontaktował się z dyspozytornią, skąd dowiedział się, że policja właśnie poszukuje owych trzech młodzieńców. Zanim wsiedli na prom, napadli na sklep spożywczy. Policja zgubiła ich trop i właśnie zamierzała skontaktować się z kapitanem – na wypadek, gdyby przestępcy znajdowali się na promie.

Kapitan wyciągnął rękę do oficera.

Dobra robota – potrząsnął głową. – Przyjechał pan z Los Angeles na wakacje, tak?

Nie. Przyjechaliśmy do Nowego Jorku na szkolenie – oparł się o szklaną ścianę i spojrzał na Jamie. – Zobaczyliśmy, jak podejrzani podchodzą do tej pani, a mój partner dostrzegł, że mają broń.

Jamie miała ochotę podbiec do niego i uściskać go. Wciąż nie mogła opanować drżenia kolan. Chwyciła mocno oparcie krzesła kapitana.

Oni... – spojrzała oficerowi prosto w oczy.

Uratował mi pan życie.

Uśmiechnął się do niej.

Cóż, po prostu kurs rozpoczął się wcześniej niż się spodziewaliśmy.

Kapitan rozmawiał przez telefon z policją. Mówił, że opóźni przybycie do portu do czasu pojawienia się tam radiowozów.

A więc, Jamie Bryan... – oficer wyjrzał przez okno na wzburzone wody zatoki – ... dlaczego płynie pani samotnie na Manhattan, i to w tak paskudny dzień jak dziś?

Jestem wolontariuszką w kaplicy św. Pawła – znów spojrzała mu w oczy. Było w nim coś jakby znajomego, ale co? Nigdy wcześniej go nie widziała, przynajmniej tak jej się wydawało. A mimo to miał w oczach coś, co sprawiało, że czuła się tak, jakby go znała całe życie.

Oficer uniósł brwi.

W kaplicy św. Pawła? Nie uwierzy pani. Właśnie tam zmierzaliśmy.

Naprawdę?

Aha – przekrzywił głowę i wpatrywał się w nią. Miał miłe oczy, znakomicie uzupełniające postać twardego faceta, jakim objawił się jej przed chwilą.

Mamy wolne przedpołudnie. Kurs zaczyna się dopiero po południu.

Jamie uśmiechnęła się.

Chyba już się zaczął?

Faktycznie – roześmiał się rozluźniony. Po chwili jednak spoważniał. – Ta kaplica jest naprzeciwko krateru po World Trade Center, prawda?

Zgadza się – rozmowa toczyła się swobodnie i Jamie nagle zdała sobie sprawę, że już go lubi.

Nie jest pan przypadkiem aniołem, co?

Obawiam się, że nie – uśmiechnął się. – Zwykły ze mnie facet.

Ale Jamie widziała w nim o wiele więcej.

Modliłam się o pomoc i minutę później pojawił się policjant z bronią gotową do strzału.

Hmm... – nie spuszczał z niej oczu. – A ja modliłem się, żeby Bóg pozwolił mi do czegoś się przydać tu, w Nowym Jorku.

Kapitan wciąż rozmawiał przez telefon, ale prom powoli posuwał się naprzód. Byli już blisko doków, kiedy Jamie dostrzegła trzy radiowozy błyskające światłami. Wzdrygnęła się. Jakże inaczej wszystko mogło się potoczyć, gdyby akurat nie było tam policjantów...

Więc... wierzy pan w siłę modlitwy, panie oficerze?

Proszę mi mówić Clay – wsunął ręce w kieszenie dżinsów. Skórzana kurtka odcinała się wyraźnie na tle beżowej koszuli. – Tak, prawdę mówiąc, Bóg jest dla mnie najważniejszy.

Jamie zniżyła nieco głos.

Dla mnie też.

Dlatego zgłosiłaś się do Św. Pawła?

Między innymi. – Opowiadanie o Jake'u wydawało jej się teraz nie na miejscu. Zresztą pewnie już więcej nie spotka tego faceta, więc czemu miałaby mu zawracać głowę swoimi osobistymi sprawami? – A ty po co tam jedziesz?

Mój partner ma tam sprawę. To długa historia.

Łagodny wstrząs oznajmił im, że dobili do nabrzeża. Kapitan włączył radio i ogłosił komunikat:

Proszę wszystkich pasażerów o pozostanie na miejscach. Powtarzam: proszę wszystkich pasażerów o pozostanie na miejscach. Zaistniała konieczność interwencji policji. Zajmie to kilka minut. Jeszcze raz proszę o pozostanie na miejscach.

Gdy kapitan wygłaszał komunikat, Jamie wydało się, że Clay rzucił szybkie spojrzenie na jej lewą rękę. Ale stało się to tak szybko, że nie była całkiem pewna. Do tego ta niewytłumaczalna więź, jaką czuła w stosunku do zupełnie przecież obcego mężczyzny – nie miała wątpliwości, że jej wyobraźnia pracuje w tej chwili na zbyt wysokich obrotach.

Kapitan jeszcze raz podziękował Clayowi i pożegnał się słowami:

Muszę być przy aresztowaniu podejrzanych.

Oczywiście. Cieszę się, że mogliśmy pomóc. Kapitan wyszedł. Clay i Jamie zostali sami.

Ty też musisz iść? – Jamie patrzyła, jak policjanci wyskakują z samochodów i biegną w stronę miejsca, gdzie zacumował prom.

Nie, to nie nasza jurysdykcja. Możemy zapobiec zbrodni, która dzieje się na naszych oczach, ale potem sprawą musi się zająć miejscowa policja.

Rozumiem – Jamie powinna była podziękować Clayowi za uratowanie jej życia i podtrzymywać miłą pogawędkę o niczym. Jednak wciąż miała uczucie, że go zna i to dobrze. Spojrzała na swoje dłonie. – Ciągle się trzęsę.

Podszedł bliżej i zupełnie naturalnie, jakby przez całe życie byli przyjaciółmi, przytulił ją.

Nic nie chciałem mówić – odsunął się nieco i uśmiechnął do niej – ale w pierwszej chwili zaczerwieniłaś się, a potem... zbladłaś jak ściana.

Naprawdę? – nie wiedziała dlaczego, ale nie chciała, by cokolwiek zakłóciło tę chwilę. – Teraz też jestem blada?

Mhm... – położył jej ręce na ramionach. – Weź kilka głębokich, powolnych oddechów. To pomoże.

Zrobiła, jak jej poradził, a on przyglądał się jej.

Masz zawroty głowy?

Chyba tak. Tak się jakoś dziwnie czuję...

Wciąż trzymał dłonie na jej ramionach, bacznie ją obserwując.

Teraz wyglądasz trochę lepiej – jego głos brzmiał uprzejmie, ot, po prostu funkcjonariusz spełniający swój obowiązek. Ale jego oczy wyrażały znacznie więcej. Jamie nie była pewna, czy kiedykolwiek uda jej się o nich zapomnieć.

W głośnikach rozległ się kolejny komunikat:

Dziękujemy za cierpliwość. Można już bezpiecznie zejść na ląd.

Clay cofnął się i skinął w kierunku drzwi.

Czy dwóch policjantów z Los Angeles może cię eskortować do św. Pawła?

Jamie uśmiechnęła się.

Będzie mi bardzo miło. Clay odwzajemnił uśmiech.

No, to chodźmy.

Wrócili po partnera Claya oficera Joe Reynoldsa, po czym we trójkę pojechali taksówką do Św. Pawła. W połowie drogi Jamie wreszcie zidentyfikowała dziwne uczucie, które owładnęło nią, gdy Clay trzymał ją za swoimi plecami, zasłaniając przed przestępcami, i potem, gdy ją przytulił. Nie był to strach ani szok, ani nawet zawroty głowy. To było iskrzenie.




Rozdział 12


Była niewątpliwie piękna.

Clay nie zauważyłby, że znalazła się w tarapatach, gdyby nie to, że od chwili, gdy znalazł się na promie, nie był w stanie oderwać od niej spojrzenia. Reynolds podśmiewał się nawet z niego:

Zrób zdjęcie, stary. Nie zorientuje się. Pomyśli, że jesteś turystą.

I wtedy wszystko potoczyło się błyskawicznie. Udało mu się wypaść całkiem profesjonalnie, ale już branie obcej kobiety w ramiona zupełnie nie leżało w jego charakterze. No i w zakresie jego obowiązków – co tu dużo mówić – też nie leżało. Usprawiedliwiał się sam przed sobą, że przecież wyglądało, iż kobieta zaraz zemdleje, ale prawdę powiedziawszy, widywał już o wiele gorsze przypadki. Zresztą bardziej niż o jej zdrowie troszczył się o jej uczucia. Wydała mu się taka przerażona, wstrząśnięta i tak delikatna, że po prostu musiał ją przytulić.

Ale kim ona była? I dokąd jechała samotnie? Był prawie pewien, że jest mężatką – bo czemu miałaby nie być? Próbował ukradkiem rzucić okiem na jej lewą dłoń, żeby sprawdzić, czy nosi obrączkę, ale nie mógł dostrzec wyraźnie.

Siedzieli teraz w taksówce – Clay pośrodku. Reynolds spojrzał na niego, unosząc wysoko brwi, ale Clay skarcił go groźnym spojrzeniem – to nie była pora na głupie żarty w stylu rozmowy ze stewardesą w samolocie. Reynolds zrozumiał. Spojrzał na kolegę z dezaprobatą i wdał się w niezobowiązującą konwersację na temat mijanych okolic i planów odbudowy World Trade Center.

Gdy Jamie zajęła się rozmową z Reynoldsem, Clay próbował ponownie dostrzec obrączkę na jej serdecznym palcu, ale tym razem siedziała z dłońmi wsuniętymi pod uda, pewnie próbując je rozgrzać. Clay wbił wzrok w przednią szybę taksówki. Czy on zwariował? Jakie to ma znaczenie, czy ona ma obrączkę, czy nie? Przecież zna tę kobietę zaledwie od godziny!

Reynolds wciąż rozwodził się nad World Trade Center – facet był doskonały w snuciu pustej gadki. Clay wyłączył się. Zwariował czy nie, ale całą uwagę skupiał na siedzącej obok kobiecie. Od czasu do czasu spoglądał na nią i dostrzegał, że i ona ukradkiem mu się przygląda. Miał wrażenie, że i ona poczuła się z nim w jakiś sposób związana.

Taksówka zatrzymała się przed wejściem do kaplicy. Clay zapłacił kierowcy i wysiedli. Reynolds ruchem głowy wskazał ogromną wyrwę w ziemi – miejsce, gdzie niegdyś stało World Trade Center.

To tutaj, prawda?

Tak – Jamie zadarła głowę i spojrzała wysoko w górę, jakby wyobrażając sobie budynki, które niegdyś tam były. – Chociaż często spoglądam w górę, wciąż trudno mi uwierzyć, że ich nie ma.

Reynolds włożył ręce do kieszeni i spojrzał na Jamie i Claya.

Macie ochotę się przejść? Clay popatrzył na Jamie.

Pewnie musisz już iść do kaplicy, prawda?

Niekoniecznie. Pójdę z wami – rzuciła spojrzenie na kaplicę. – O tej porze będą już inni wolontariusze.

Przeszli na drugą stronę ulicy i podeszli jak najbliżej ogrodzenia. Stało wzdłuż niego trzydzieści, może czterdzieści osób: jedni zbici w małe grupki, inni pojedynczo.

Większość ludzi spodziewa się zobaczyć kwiaty lub liściki zatknięte za ogrodzenie – Jamie ściszyła głos. Stała z założonymi rękami pomiędzy dwoma mężczyznami. – Służby miejskie sprzątają je co noc. Część z tych rzeczy, głównie kwiaty, wrzucają do środka. Pluszowe misie oddają do szpitala dziecięcego, a listy i zdjęcia – westchnęła – trafiają do nas.

Do kaplicy św. Pawła? – Clay zauważył, że jest od niej wyższy trochę więcej niż o głowę. Obrócił się, żeby ją lepiej słyszeć.

Tak – spojrzała mu w oczy i znów nawiązała się między nimi więź: znany dreszczyk, uczucie, że dobrze wie, co on zaraz powie, zanim jeszcze otworzy usta. – Poczekaj aż sam zobaczysz.

Reynolds ruszył wzdłuż chodnika z oczami utkwionymi w przepaścistej dziurze. Jamie i Clay szli za nim w milczeniu. Wzdłuż ogrodzenia umieszczono powiększone fotografie ilustrujące historię World Trade Center. Odczytywali we trójkę podpisy pod zdjęciami i zdumiewali się zarówno ogromem siły potrzebnej do zburzenia tych budynków, jak i rozmachem projektu ich odbudowy.

Gdy dotarli do ostatniego zdjęcia, coś przykuło uwagę Claya. Było to wejście do metra: poręcz i schody prowadzące do czegoś, co niegdyś musiało być jedną z najruchliwszych stacji metra na świecie. Oparł się o barierkę i spojrzał w dół. Mniej więcej od ósmego lub dziewiątego schodka wejście zasypane było gruzem – poszarpanymi kawałami betonu i powykręcanymi stalowymi prętami.

Jamie podeszła do niego i spojrzała w dół. Natychmiast zesztywniała i odsunęła się.

Jamie?

Twarz jej zbladła; potrząsnęła głową.

Nie... nie widziałam tego wcześniej.

Tam jest nadal pełno gruzu – Clay zrobił krok w jej stronę i razem minęli zejście do metra.

Tak, powinni to uprzątnąć, bo...

Nie musiała kończyć zdania. Clay rozumiał, do czego zmierza. Nie odnaleziono ciał niezliczonej liczby ludzi. Być może niektóre z nich nadal tkwiły w tym tunelu. Było to całkiem prawdopodobne.

Jamie cofnęła się i zrównała krok z Clayem. Szli powoli, czekając, aż Reynolds ich dogoni. Ramię Claya ocierało się czasem o jej ramię.

Wszystko w porządku?

Tak – Jamie zadrżała. Przystanęła i odwróciła się tyłem do kaplicy. – Przecież w końcu minęły już trzy lata... – powędrowała spojrzeniem w górę i zapatrzyła się w bladoszare niebo. Ciasno objęła się dłońmi. – Ależ zimno!

Clay miał ochotę objąć ją i ogrzać, ochronić nie tylko przed brzydką pogodą, ale przed tym wszystkim, co kazało jej tak mocno zareagować na widok zniszczonego wejścia do metra. Ale tylko zdjął kurtkę i podał Jamie.

Mnie jest ciepło. Weź, proszę.

Chociaż szczękała z zimna zębami, zawahała się przez chwilę, zaraz jednak pozwoliła się okryć ciepłą kurtką. Wyciągnęła ręce, żeby ją na sobie poprawić, i wtedy właśnie Clay dostrzegł na lewej ręce obrączkę, co oznaczało, że jest mężatką. To była ślubna obrączka – nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Rozbudzone nadzieje Claya prysły jak bańka mydlana. A więc tak się sprawy miały. Jamie miała męża. Pewnie znudzona domowymi zajęciami zgłosiła się na ochotnika do pracy w kaplicy św. Pawła, żeby odnaleźć w życiu jakiś cel. Może po części było to także jej powołanie. Tak czy inaczej nie była wolna.

Clay przywołał się do porządku. Uratował jej życie, więc nic dziwnego, że była w stosunku do niego miła i serdeczna. To, co – jak mu się wydawało – dostrzegł w jej oczach, stanowiło tylko odbicie jego pobożnych życzeń. Dyskretnie odsunął się nieco od niej.

Nie zostawiłaś chyba płaszcza na promie?

Nie – Jamie przewróciła zabawnie oczami. – Jestem taka roztrzepana: w zeszłym tygodniu zostawiłam go w kaplicy. Akurat dziś przytrafił się najzimniejszy dzień, a ja bez płaszcza – zmarszczyła nos. – Myślałam, że w golfie nie zmarznę po drodze z promu do kaplicy.

No tak – Clay uśmiechnął się do niej. – A tu jeszcze okazało się, że akurat spotkałaś dwóch turystów, co?

Jego kurtka była na nią o wiele za duża. Wsunęła ramiona w rękawy i schowała ręce do kieszeni. Napotkała jego spojrzenie i przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Miał wrażenie, że jej wzrok przenika do najodleglejszych zakamarków jego duszy.

Uratowałeś mi życie, Clay. Po tym, co dla mnie zrobiłeś, mogę chyba znieść trochę zimna, żeby cię oprowadzić.

Nadszedł Reynolds, więc przeszli z powrotem na drugą stronę ulicy. W milczeniu szli chodnikiem wzdłuż ogrodzenia cmentarza, po czym skręcili za róg do kaplicy. Jamie skierowała się w lewo w kierunku ekspozycji pamiątek. Po chwili zatrzymała się i odwróciła do nich.

Nie ruszając się z miejsca, Clay ogarnął spojrzeniem wnętrze kaplicy. Tysiące zdjęć, listów i rysunków, guzików od strażackich mundurów i odznak policyjnych. Zbyt wiele, żeby objąć je jednym rzutem oka. Trzeba było obejść powoli całą kaplicę wzdłuż wszystkich ścian – tak, jak czynili to inni ludzie.

Jamie zatoczyła łuk ręką i ze smutnym uśmiechem powiedziała:

To jest właśnie kaplica św. Pawła.

Miejsce budziło respekt. Odnosiło się wrażenie, że przekroczywszy próg kaplicy człowiek znajduje się na poświęconej ziemi. I nic dziwnego. Clay ponownie się rozejrzał. Tym razem jego uwagę przykuły wiszące na ścianach transparenty z innych miast i stanów, zapewniające o pamięci, nadziei, miłości i modlitwie za mieszkańców Manhattanu. Cała przestrzeń pomiędzy zapełnionymi pamiątkami ścianami a ustawionymi na środku ławkami była jednym wielkim miejscem pamięci.

Clay spojrzał na Jamie.

Czuje się tu obecność Boga.

Tak – Jamie uśmiechnęła się. – Tutaj zawsze tak jest.

Reynolds przesuwał się powoli wzdłuż jednej ze ścian, odczytując uważnie napisy, całkowicie pochłonięty tą czynnością. Clayowi przyszła do głowy pewna myśl: a może żona Reynoldsa była kiedyś w kaplicy św. Pawła? Reynolds nie był pewien, gdzie jej szukać, nie wiedział nawet, czy ona wciąż tutaj mieszka. Rano przy śniadaniu powiedział Clayowi, że matka Wandy zmarła w roku 2000. Nie pozostawał mu więc żaden inny sposób odnalezienia żony, jak tylko przyjazd do Nowego Jorku i cierpliwe poszukiwania.

Może u św. Pawła mają księgę odwiedzających? Jeśli tak, to może dałoby się dowiedzieć, czy Wanda była tutaj, i dostać jej adres. Trzeba o to zapytać.

Jamie zdjęła kurtkę Claya i oddała mu ją. Z torebki wyjęła identyfikator, przypięła go do swetra i uśmiechnęła się.

Dzięki – popatrzyła mu w oczy. – Chcesz zwiedzić wystawę?

Taak... ale – Clay zagryzł wargę – czy moglibyśmy najpierw porozmawiać? – Rzucił spojrzenie w kierunku Reynoldsa. – Mój kolega szuka pewnej bardzo ważnej dla niego osoby. Pomyślałem, że może ona tu kiedyś była.

Jamie już miała odpowiedzieć, kiedy podeszła do nich starsza kobieta z identyfikatorem wolontariusza.

Dzięki, że przyszłaś, Jamie. Pogoda jest naprawdę paskudna.

Nie ma sprawy – Jamie spojrzała na Claya – chociaż wcale nie byłam pewna, czy mi się to uda.

To dobrze, bo ledwo nadążamy – kobieta uniosła palec do góry. – Aha! Kapitan Hisel prosił, żeby ci przekazać, że dziś nie przyjdzie, bo ma ważne zebranie.

Dziękuję.

Starsza pani skinęła głową i oddaliła się, by po chwili podejść do kobiety w średnim wieku siedzącej na ławce z tyłu kaplicy. Wyglądało na to, że tamta płacze. Clay i Jamie patrzyli, jak starsza pani zagaduje do niej, przez chwilę coś cicho mówi, a potem siada obok. Po chwili pochłonęła je poważna rozmowa.

A więc tak pracujecie? – Clay ściszył głos. Nachylił się do Jamie, ale tylko po to, by go lepiej słyszała. – Rozmawiacie z ludźmi, którzy tu przychodzą, tak?

Tak właśnie robimy: rozmawiamy, modlimy się, doradzamy. I słuchamy – uderzyła go ogromna delikatność w jej spojrzeniu. – Przede wszystkim słuchamy.

Skierowała się w stronę ławki w środku kaplicy i ruchem głowy pokazała, żeby poszedł za nią. Usiedli obok siebie, ale nie za blisko. Clay odsunął się tak, aby ich kolana nie stykały się. Ale i tak subtelna woń perfum Jamie drażniła jego zmysły.

Co spotkało twojego kolegę? – Żadnego udawania, żadnych pozorów. Jamie po prostu otworzyła serce na to, co Clay chciał jej powiedzieć, gotowa pomóc.

Ja sam dowiedziałem się o tym dopiero wczoraj, w samolocie – Clay powędrował spojrzeniem w kierunku prezbiterium kaplicy. „Ona jest czyjąś żoną" – upomniał sam siebie, ale niewiele to pomogło.

Opowiedział jej historię usłyszaną poprzedniego dnia od Reynoldsa. Kiedy doszedł do chwili, w której Jimmy został potrącony przez bandytę przebywającego na zwolnieniu warunkowym, usłyszał ciche westchnienie i spojrzał na Jamie.

To straszne!

Tak – miał ochotę przyciągnąć ją ku sobie, utulić ból i cierpienie widoczne w jej oczach. Para młodych ludzi weszła do kaplicy i zaczęła przesuwać się wzdłuż ścian, zaraz za Reynoldsem. – Ale to nie koniec.

Opowiedział jej, jak Reynolds i jego żona próbowali ratować swoje małżeństwo, ale żałoba i ból po stracie synka całkowicie ich zaślepiły.

Niegdyś byli bardzo wierzący, ale to, co się stało z Jimmym, zaślepiło ich. Kilka miesięcy później rozwiedli się.

Jamie zacisnęła usta i spuściła wzrok. Potrząsnęła lekko głową. Gdy podniosła spojrzenie, miała wilgotne oczy.

Nie widział jej od tamtej pory?

Wyszła ponownie za mąż za strażaka z Nowego Jorku, pracującego gdzieś na Manhattanie. Mieszkali w Queens. On dojeżdżał do pracy, pewnie jak wielu tutejszych strażaków...

Jamie wzdrygnęła się.

Czy jej mąż zginął w czasie zamachu na World Trade Center? – w jej spojrzeniu pojawił się jakiś błysk.

Tak. Joe chciał do niej zadzwonić i zapytać, jak sobie radzi po śmierci męża, ale nie mógł. Nie był pewien, jak Wanda zareaguje po tylu latach – Clay założył nogę na nogę i położył ramię na oparciu ławki. – To on wyszperał to szkolenie dla detektywów w Nowym Jorku – Clay zobaczył, że Reynolds zbliża się już do końca ściany. – Myślę, że chce ją odnaleźć.

Jamie ściągnęła brwi i pochyliła się, opierając o ławkę przed nimi.

Coś mi ta historia przypomina... Jak ma na imię żona twojego kolegi?

Wanda – Clay zastanowił się przez chwilę.

Nie pamiętam jej nazwiska.

Znam jedną Wandę. To znaczy poznałam kobietę o takim imieniu. Modliłyśmy się tutaj razem kilka miesięcy temu. Jeśli mnie pamięć nie myli, mówiła coś o śmierci synka, który zginął jakieś dziesięć lat temu – Jamie wyprostowała się. – Jak ona wygląda?

Nie jestem pewien, jak wygląda teraz – Reynolds zwiedzał teraz część wystawy umieszczoną przy tylnej ścianie i uważnie studiował zgromadzone w ciągu ostatnich trzech lat eksponaty. – Na biurku Joego stoi jej zdjęcie, ostatnie, jakie zrobiono jej i Jimmy'emu. Była piękną, czarnoskórą kobietą o prostych włosach i oczach wielkich jak u dziecka.

Jamie spojrzała na Claya szeroko otwartymi oczami.

To na pewno ona! – Zaraz jednak jej podniecenie ustąpiło smutkowi. – To... bardzo nieszczęśliwa kobieta; zbyt wiele przeszła.

Czekaj, czekaj... – w jego głosie brzmiało niedowierzanie. – To znaczy, że ją znasz? I modliłaś się tu z nią? – był w Nowym Jorku dopiero niecałą dobę, a już przytrafiały mu się rzeczy niezwykłe. Nie czekał nawet, aż Jamie mu odpowie. – A masz jakiś pomysł, jak by ją odnaleźć? – nagle coś przyszło mu do głowy. – Tylko czy ona w ogóle będzie sobie tego życzyć?

Jamie przyłożyła dłoń do czoła.

To wszystko jest takie dziwne...

Co takiego?

Przypomniałam sobie właśnie, o co się wtedy modliłyśmy – popatrzyła mu prosto w oczy. – Prosiłyśmy Boga, żeby Wanda odnalazła swojego pierwszego męża, żeby mogła się z nim pogodzić.

Clay poczuł dreszcz na grzbiecie. Miał ochotę paść na kolana i rozejrzeć się bacznie wokół, czy w powietrzu nie unoszą się gdzieś aniołowie.

Wiesz, jak się z nią skontaktować?

Chyba tak – wstała, pokazując mu, by ruszył za nią.

Przeszli na drugą stronę kaplicy ku schodom prowadzącym do pokoju dla wolontariuszy. Na górze znajdowało się maleńkie pomieszczenie biurowe, a w środku szafa wypełniona segregatorami. Jamie przeglądała je, a Clay czekał w progu. Nie trwało to jednak długo, bo po kilkunastu zaledwie sekundach dziewczyna wyciągnęła zapisany arkusz papieru i wykrzyknęła:

Jest!

Co? – Clay zrobił krok w jej stronę i rzucił okiem na kartkę.

Wanda chciała zostać tu wolontariuszką. Wypełniła formularz, ale potem stwierdziła, że jeszcze nie jest na to gotowa. Zachowaliśmy jej dane w archiwum na wypadek, gdyby zmieniła zdanie – Jamie przebiegła wzrokiem kartkę. – Tak, jest tu wszystko. Nazywa się Wanda Johnson, mieszka w Queens. Jest tu jej telefon domowy, komórka... , wszystkie dane.

Clayowi brakowało słów. Dzień był tak pełen cudów, że sam nie wiedział, jak go podsumować. Wreszcie wydusił pytanie:

Co teraz?

Jamie wzruszyła lekko ramionami.

Zadzwonię i zapytam ją. Nie mogę podać danych bez jej zgody.

OK – skinął głową. – „Boże, bądź przy Wandzie i spraw, żeby zechciała spotkać się z Joem. Dla jego dobra".

Jamie usiadła przy telefonie, podniosła słuchawkę i zaczęła wykręcać numer. Po chwili odłożyła słuchawkę i spojrzała raz jeszcze na formularz.

Spróbuję na komórkę.

Proszę, Boże... ". Tak szybkie rozwiązanie problemu roznieciłoby na nowo wiarę Reynoldsa i przyniosło mu uzdrowienie, którego tak bardzo potrzebował.

Jamie wystukała numer i czekała. Po kilku sekundach jej oczy rozbłysły.

Wanda? Cześć, tu Jamie Bryan od św. Pawła. Co słychać?

Cisza.

Słuchaj, nie uwierzysz... Pamiętasz, jak modliłyśmy się, żebyś odnalazła swojego pierwszego męża i pogodziła się z nim? – Uśmiechnęła się do Claya, oczy jej błyszczały. – Otóż twój mąż przyszedł tu dzisiaj razem ze swoim kolegą. – Cisza.

Nie, poważnie. Joe chciałby dostać twój numer telefonu. Powiedziałam jego koledze, że zadzwonię najpierw do ciebie, żeby się upewnić, czy mogę mu go podać. Jasne! Coś wykombinujemy – Jamie umilkła, a potem roześmiała się głośno. – Tak, wiem – spojrzała uważnie na Claya. – I to jest chyba wiadomość dnia na dziś.

Rozmowa skończyła się, Jamie wzięła formularz do ręki.

Tak! – szybko zapisała numer na kartce wyrwanej z notesu. – Chce się z nim spotkać!

Po raz kolejny Clay miał wielką ochotę ją uściskać, ale się opanował. Zeszli po schodach, a on na każdym stopniu powtarzał sobie, że ma się uspokoić. W kaplicy nadal panowała cisza i ponury nastrój. Reynolds stał przy tylnej ścianie, całkiem zatopiony w kontemplacji pamiątek po ofiarach zamachu.

Clay szedł pierwszy. Podszedł do kolegi i poklepał go po ramieniu.

Hm? – Joe odwrócił się do nich. W oczach] miał łzy. – Och, przepraszam – spojrzał na zegarek, j– Chyba trochę straciłem rachubę czasu. Jak to mówią: już jest późno, a za chwilę będzie za późno.

Nie chodzi mi o czas – Clay wciąż miał poczucie, że na jego oczach dzieją się najprawdziwsze i cuda. Potrząsnął głową. – Chodź no tu, stary. Nie uwierzysz, co się stało – wziął Joego pod rękę i poprowadził w stronę środkowych ławek. Za nimi szła Jamie. Usiedli, biorąc Reynoldsa pomiędzy siebie.

Posłuchaj, Joe – Clay posłał Jamie szybkie spojrzenie i nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. – Opowiedziałem Jamie twoją historię – umilkł, przyglądając się uważnie koledze. – Ona zna Wandę. Znaleźliśmy jej formularz zgłoszeniowy do wolontariatu u św. Pawła.

Co takiego?! – Joe patrzył na Jamie z szeroko otwartymi ustami, drżał mu podbródek. Przełknął głośno ślinę. – Że jak?

Znam ją, Joe. Dzwoniłam do niej przed chwilą – Jamie uśmiechnęła się. – Wanda chce się z tobą spotkać – wręczyła mu kartkę z numerem. – Powiedziałam jej, że zadzwonisz.

Joe wziął od Jamie skrawek papieru i wbił w niego wzrok, jakby w obawie, że zniknie, jeśli choć na moment spuści go z oka. Zacisnął szczęki, wstał i popatrzył – najpierw na Jamie, potem na Claya.

Przepraszam – odezwał się zachrypniętym głosem, w którym pobrzmiewało owe dziesięć lat strachu, żalu i smutku, ale zarazem podszytym świeżo rozbudzoną radością. Uśmiechał się, choć oczy miał wilgotne. – Muszę zatelefonować.

Patrzyli, jak się oddala. Jamie przeniosła wzrok na wielki biały krzyż. Powoli, głęboko wciągnęła powietrze i obróciła się do Claya.

Ale dzień, co?

Clay oparł się o twardą, drewnianą ławkę. Teraz jego kolej, by przejść wzdłuż ścian kaplicy, obejrzeć zgromadzone tu pamiątki i oddać cześć ludziom, którzy zginęli w zamachu owego pamiętnego wrześniowego poranka. Ale nie mógł się zebrać, nie potrafił ot tak, uciąć sobie rozmowę z tą niezwykłą kobietą. Wprawdzie ona była mężatką, ale przecież nie było nic złego w rozmowie, zwłaszcza po tym, co dziś wspólnie przeżyli.

A jaka jest twoja historia, Clay? – Jamie mówiła z niewymuszoną swobodą. Jej delikatne słowa i wzrok docierały do najgłębszych zakątków jego serca. – Masz żonę? Dzieci?

Nie kryła się w tym pytaniu żadna aluzja, jedynie ciekawość. Clay wsparł łokieć na oparciu ławki.

Nie, nie jestem żonaty. Mieszkam niedaleko domu mojego brata w Kalifornii, więc dużo czasu spędzam z jego rodziną – roześmiał się beztrosko. – Było wiele dziewczyn w moim życiu, ale jakoś nie spotkałem tej jednej, jedynej.

Hmm... – uśmiechnęła się kokieteryjnie. – Kalifornijski playboy, co?

Akurat! – Clay zachichotał. – Mam dużo pracy. Brakuje mi czasu na życie towarzyskie. Ale chciałbym założyć rodzinę, mieć dzieci, kiedy już nadejdzie na to właściwa pora. Mam nadzieję, że Bóg da mi znać – założył ręce na piersiach. – A ty? Czym się zajmuje twój mąż?

Rozbawienie natychmiast znikło z jej oczu, rysy twarzy zastygły w wyrazie niewymownego bólu. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się we własne dłonie. Clay przyglądał się jej, pragnąc jakoś pomóc. Co takiego powiedział? Czyżby w jej małżeństwie się nie układało? Nie chciał jej przecież urazić.

Jamie, przepraszam, ja... Podniosła wzrok.

Nic się nie stało.

Po prostu... – spojrzał na jej lewą rękę – ... nosisz obrączkę, więc myślałem...

Nie przepraszaj. Nie zdjęłam jej... – oczy miała suche, ale widać było, że cierpi. – Mój mąż był strażakiem. Zginął w zamachu na World Trade Center.

No jasne. Clay podparł ręką głowę i westchnął. Czemu nie przyszło mu to do głowy? Była przecież sama na promie. Jechała ze Staten Island, żeby stawić się do ochotniczej pracy w miejscu, które nie było wszak niczym innym, jak miejscem pamięci ofiar terrorystycznego zamachu. Powoli uniósł głowę i spojrzał na nią.

Tak mi przykro, Jamie...

Tego dnia zginęło ponad czterystu strażaków – pociągnęła nosem. Próbowała się uśmiechnąć.

Nie ja jedna straciłam kogoś bliskiego.

Z pewnością było to zdanie, które powtarzała wielokrotnie, ale Clay spostrzegł, jak ciężko jej było to powiedzieć – nawet teraz, po trzech latach. Chciał dowiedzieć się o niej więcej, ale pora nie wydawała się odpowiednia.

Masz dzieci?

Tak, córkę – na samo wspomnienie Sierry jej oczy ożyły. Znowu pociągnęła nosem. – Bardzo – jesteśmy ze sobą zżyte. Ma teraz siedem lat, jest w drugiej klasie.

W drzwiach kaplicy ukazał się Reynolds. Z uśmiechem, który zdawał się rozjaśniać całe pomieszczenie, szedł ku nim, unosząc w górę swoją komórkę. Zbliżywszy się, oznajmił radośnie:

Umówiliśmy się na lunch.

Serio? – Clay wyprostował się. – Jesteś na to gotowy?

Zanosiło się na bardzo wzruszające pojednanie, zwłaszcza jeśli Joe powie Wandzie wszystko, co zamierzał.

Twarz Reynoldsa przybrała poważny wyraz.

Byłem na to gotowy już wiele lat temu – Joe usiadł obok Claya. – Porozmawiaj w moim imieniu z centralą w niebie. No, trochę się tu zasiedzieliśmy – spojrzał na zegarek. – Już południe. Powiedziałem jej, że wezmę taksówkę i zaraz będę w restauracji – rzucił spojrzenie w kierunku Claya. – Spotkamy się na kursie.

Pewnie – Clay wyszczerzył zęby w uśmiechu.

Już pierwszego dnia puszczasz mnie w trąbę i to w samym sercu Manhattanu!

Kończę o wpół do pierwszej – Jamie popatrzyła na Claya. – Zapraszam na lunch – wstała i przeczesała palcami ciemne włosy.

Nie musisz... – Clay wciąż bardzo jej współczuł, ale nie skończyli rozmowy. – Coś sobie znajdę do roboty.

Clay... – smutek w jej oczach nieco się rozwiał – uratowałeś mi życie. Myślę więc, że mogę się szarpnąć na lunch.

Zanim Clay zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Joe parsknął śmiechem.

Taak, jasne... Możesz udawać, że ci się nie podoba, że cię puszczam w trąbę, stary... ! – puścił oko do przyjaciela i spojrzał na Jamie, unosząc wysoko brew. – Coś mi się wydaje, że doskonale sobie poradzicie beze mnie.




Rozdział 13


Znowu lało, gdy Joe wyszedł od św. Pawła. Strugi deszczu bębniły o dach kaplicy. Jamie podniosła zaniepokojone spojrzenie na stary, bogato zdobiony sufit.

Mam nadzieję, że to nie grad.

To całkiem możliwe. Zapowiadali w prognozie pogody – odrzekł Clay. Ich spojrzenia spotkały się. – Joe całkiem przemoknie.

Jamie się uśmiechnęła.

Jakoś nie wydaje mi się, żeby mu to przeszkadzało...

Nagle dostrzegła starszego mężczyznę idącego wolno środkiem kaplicy. Wstała.

No cóż, trzeba wracać do pracy...

Rozejrzę się trochę – Clay podkulił nogi, żeby mogła przejść. Potem wstał i skierował się w stronę najbliższej ekspozycji, tuż przy wyjściu. – Może zacznę od końca i przejdę pod prąd.

Jak chcesz – Jamie jeszcze raz spojrzała na niego, po czym odwróciła się. Po kilku krokach uświadomiła sobie, że odczuwa coś w rodzaju ulgi: jeśli Clay zacznie zwiedzanie od końca, nie zobaczy – zdjęcia Jake'a – i dobrze. Nie była gotowa, by o nim z Clayem rozmawiać. Zwłaszcza, kiedy serce tańczyło w niej z radości.

Chłodny powiew przeleciał przez stary budynek, ale Jamie nie czuła zimna. Jej myśli pędziły jak szalone. W ciągu ostatnich trzech lat nie spotkała nikogo takiego jak Clay. Co w nim było? Fizyczna siła i łatwość, z jaką ją obronił na promie? A może to te jego oczy? Albo to, że czuła się przy nim tak, jakby go znała przez całe życie?

Co by to jednak nie było, jego obecność sprawiała, że Jamie odczuwała coś, czego nie poczuła ani raz od śmierci Jake'a. Dlatego właśnie kręciło jej się w głowie. Strofowała sama siebie: jak śmie pozwalać sobie porównywać kompletnie obcego mężczyznę z człowiekiem, którego kochała odkąd skończyła dwanaście lat? Zacisnęła mocno dłonie i skarciła się w duchu: „Weź się w garść, Jamie". Mogła to jednak powtarzać do znudzenia, a to, co się z nią działo, nie pozostawiało ani cienia wątpliwości: czuła się cudownie.

Starszy mężczyzna podniósł na nią wzrok. Był świetnie ubrany, wyglądał na dyrektora jednej z firm finansowych z dolnego Manhattanu. Stał nadal przy wejściu, w pobliżu zdjęcia Jake'a i listu Sierry. Jego puste spojrzenie powiedziało Jamie, że potrzebuje pomocy.

Dzień dobry – wyciągnęła ku niemu dłoń, a mężczyzna uścisnął ją. – Nazywam się Jamie Bryan, jestem wolontariuszką. Czy mogę panu jakoś pomóc?

Mężczyzna zdjął kapelusz i umieścił go pod pachą.

Wilbur George – popatrzył na ekspozycję pod pierwszą ścianą. – Mój syn pracował w Cantor-Fitzgerald.

Nie musiał mówić nic więcej. Firma Cantor-Fitzgerald mieściła się prawie na szczycie Południowej Wieży. Liczba ofiar śmiertelnych wśród jej pracowników była największa spośród wszystkich firm mieszczących się w World Trade Center. Jamie zniżyła głos.

Nie przeżył?

Nie – usta mężczyzny zacisnęły się. – Miał żonę i dwójkę dzieci: chłopca i dziewczynkę. Jego żona... w marcu wychodzi ponownie za mąż...

Ostatnio coraz częściej słyszała o ludziach wstępujących w powtórne związki małżeńskie. Nie oznaczało to jednak, że wszyscy, którzy owdowieli po zamachu na World Trade Center, masowo się teraz żenili i wychodzili za mąż. Niektórzy z pewnością będą jeszcze zwlekać z powtórnym ożenkiem czy zamążpójściem. Ale okres trzech lat zdawał się być swego rodzaju cezurą.

Jamie pozwoliła, żeby to mężczyzna decydował o tempie rozmowy.

Poznałem tego młodego człowieka, jest bardzo miły. Nasza synowa i wnuki będą z nim szczęśliwi – przez chwilę wpatrywał się w swoje buty, po czym potrząsnął smutno głową. Gdy podniósł wzrok, jego pozorny spokój leżał w gruzach. – Przyszedłem tutaj ze względu na żonę – szybko zamrugał kilka razy. – Ona zupełnie nie radzi sobie z tą sytuacją.

Tak mi przykro... – Jamie wskazała najbliższą ławkę. – Może usiądziemy i porozmawiamy chwilę?

Mężczyzna skinął głową i poszedł za nią. Zdjął płaszcz i przewiesił go przez oparcie drewnianej ławki. Kapelusz nadal ściskał w dłoniach.

Widzi pani, nie jesteśmy za bardzo wierzący – zaśmiał się smutno – ale mój syn był dobrym chrześcijaninem, jego żona także. Natomiast moja żona i ja nigdy tak naprawdę... właściwie nigdy nie wierzyliśmy w Boga.

Rozumiem – Jamie przyglądała mu się uważnie. „Boże, niech to będzie dzień, w którym odmieni się jego serce".

Mężczyzna obracał w palcach brzeg szarego kapelusza.

Chociaż ostatnio zacząłem się zastanawiać...

rozejrzał się po kaplicy. – Przyglądam się temu całemu dobru, które obudziło się w ludziach od dnia ataku na World Trade Center. Patrzę na piękno samego życia – spojrzał na nią. – Jeden z moich wspólników stracił tamtego strasznego dnia siostrzenicę. Cała jego rodzina zebrała się i modliła, aby jej śmierć nie poszła na marne.

Jamie słuchała, modląc się jednocześnie.

Dziś ten kolega jest zupełnie innym człowiekiem – Wilbur George zacisnął mocniej usta, żeby się nie rozpłakać. – Wciąż mówi o Bogu: Bóg to, Bóg tamto. Zastanawia się ciągle, czy Bóg będzie zadowolony z jego poczynań w pracy i jak powinien żyć, by zadowolić swego Stwórcę – umilkł na moment.

Z początku myślałem, że mu odbiło, ale teraz...

Zaczyna to nabierać większego sensu?

Tak – odpowiedź Jamie zdziwiła go. Popatrzył na nią zdumiony. – Tak właśnie jest – zwiesił ramiona – przynajmniej dla mnie. Natomiast moja żona – twierdzi, że gdyby Bóg istniał, na zawsze pozostałby jej wrogiem po tym, co spotkało naszego syna.

Jamie poczuła ciężar na sercu. Ciągle ta sama historia... Różne twarze, różne imiona, różne piętra World Trade Center, ale jakże często, gdy ktoś dotknięty tragedią zamachu przychodził wreszcie do kaplicy, zadawał to właśnie pytanie: jak Bóg mógł na to pozwolić?

Wydaje mi się, panie George, że najważniejsze jest to, czy pan wierzy – patrzyła na niego z uwagą. – „Ojcze, otwórz jego serce, proszę". Czy wierzy pan w Boga i Jego Syna, Jezusa Chrystusa?

Wierzę – po raz pierwszy od chwili, gdy wszedł do kaplicy, jego oczy rozbłysły. – Naprawdę wierzę.

Jamie chciała być delikatna, ale wiedziała też, że jeśli od razu nie przystąpi do sedna sprawy, zmarnuje tylko czas. Nadzieja leżała dopiero w dalszym ciągu tej rozmowy.

Czy chcesz przyjąć Jezusa jako swojego Zbawiciela?

Zmarszczył brwi.

Właśnie w tym punkcie nieco się gubię. Myślałem... – rozejrzał się wokół – ... że ktoś stąd mógłby mi pomóc. Wtedy ja pomógłbym żonie.

Omiótł spojrzeniem wystawę pamiątek i listów.

Trochę czytałem, rozmawiałem z różnymi ludźmi, w tym także z moim wspólnikiem. Wszystko, co dobre, pochodzi od Boga – spojrzał jej w oczy – zgadza się?

Przez następne dziesięć minut Jamie rozmawiała z mężczyzną o podstawach wiary. Dzieliła się z nim wszystkim, co wiedziała z Biblii Jake'a, z jego dziennika, z setki z górą nabożeństw, w których uczestniczyła od czasu zamachu na World Trade Center oraz ze służby u św. Pawła. Pod koniec rozmowy mężczyzna potakiwał, całym sercem godząc się na przyjęcie Jezusa jako swojego Zbawiciela.

Pomodlili się razem, a gdy skończyli, Jamie podrzuciła mu kilka pomysłów na to, jak pomóc żonie odnaleźć wiarę w Boga. Kiedy rozmowa dobiegła końca, mężczyzna wyglądał, jakby ciężki kamień spadł mu z serca.

Dziękuję, Jamie. Rozejrzę się teraz – pogłaskał ją po ręce. – Jeszcze nigdy tutaj nie byłem – wstał, ubrał płaszcz, a potem spojrzał na nią uważnie. – Wszystko, co dobre, pochodzi od Boga, tak?

Tak. Tak mówi Biblia.

A więc to nie Bóg zburzył wieże World Trade Center, tylko coś złego. Wszak zło istnieje na tym świecie.

Jamie uśmiechnęła się smutno.

Tak, panie George, zgadza się.

Gdy odszedł, spojrzała na zegarek. Jej dyżur dobiegł końca. Mogła teraz iść z Clayem na lunch. Wstała zadowolona z czasu spędzonego ze starszym mężczyzną. Gdyby nie ta rozmowa, zaprzątałaby ją tylko jedna myśl: odliczałaby minuty do chwili, gdy już będzie mogła wyjść z Clayem i spokojnie z nim porozmawiać, nie zakłócając panującego wokół nastroju smutku i żałoby. Odnalazła go przy tylnej ścianie kaplicy; jeszcze nie skończył oglądać wystawy.

Clay?

Oderwał wzrok od listu pisanego dziecięcym pismem, przypiętego obok zdjęcia młodego policjanta.

To takie smutne, Jamie. Zdjęcia i listy nawet od ludzi, których ta tragedia bezpośrednio nie dotknęła – spojrzał na nią błyszczącymi oczami. – Tak wielu zginęło.

Wiem – Jamie oparła się pokusie, by rzucić spojrzenie na drugą stronę kaplicy, gdzie znajdowało się zdjęcie Jake'a. – Mnie też trudno to ogarnąć, choć już tak długo tutaj pracuję.

Nie doszedłem nawet do połowy – podszedł do Jamie. – Może dokończę kiedy indziej.

Jamie pomyślała o Jake'u.

Jasne – rzuciła Clayowi smutny uśmiech.

Właściwie wszędzie jest to samo.

Pewnie tak – wciągnął głęboko powietrze i spojrzał na najbliższe okno. – Masz parasol?

Czy to znaczy, że ty nie masz? – kokietowała go troszkę i czuła się z tym przyjemniej niż mogłaby sobie wyobrazić. – Co, w Kalifornii nigdy nie pada?

Rzucił jej pokorne spojrzenie.

Nie za bardzo...

Nie przejmuj się – uniosła palec do góry. – Poczekaj tutaj, wezmę płaszcz i zaraz wracam. A co do parasola... – zaczęła wychodzić po schodkach wiodących do pokoju dla wolontariuszy – ... to oczywiście, że go mam!

Złapali taksówkę i znaleźli miłą knajpkę na Broadwayu. Była dosyć zatłoczona, ale Clay wypatrzył stolik przy oknie z widokiem na tętniący życiem chodnik.

Może być? Jamie skinęła głową.

Lubię obserwować ludzi.

Ja też – Clay zapatrzył się na defilujących za oknem nowojorczyków: przeważnie biznesmenów, ale i wielu turystów, a także grupkę młodych chłopaków w czarnych koszulach i koloratkach. Gdyby zebrać parasole wszystkich tych przechodniów, utworzyłyby nad chodnikiem baldachim. Clay oparł ręce na stoliku.

Czy tu się kiedykolwiek zwalnia tempo?

Raczej nie – uśmiechnęła się. – Dlatego dla mnie Manhattan jest strawny wyłącznie w małych dawkach.

Popatrzył na tłum kłębiący się za oknem.

Nie dziwię ci się – serce waliło mu jak szalone, szybciej nawet niż rankiem na promie. Co on wyprawia? Jest w tym mieście zaledwie od kilku godzin i już umówił się na lunch z piękną wdową? I to on – Clay Michaels – facet, który nie lubił działać pochopnie. Równie dobrze mógłby zrobić sobie na głowie irokeza, w dodatku ufarbowanego na różowo. Zaśmiał się cicho, a Jamie spojrzała na niego zdziwiona.

Co cię tak śmieszy?

Ja sam – palcem rysował na stoliku niewidzialne kółka. – Joe zapewniał mnie, że Nowy Jork będzie niesamowity, ale ja nie byłem co do tego przekonany.

Ale oto pojawiłam się ja... – zrzuciła płaszcz i przewiesiła go przez oparcie krzesła.

O tak, co do tego nie ma wątpliwości! – tym razem roześmiał się na głos. W krótkim wybuchu śmiechu kryło się zdziwienie. – Nie miałem bladego pojęcia, że jakiekolwiek miejsce na ziemi, nawet Nowy Jork, może być aż tak ekscytujące.

Kelner podał im wodę mineralną i przyjął zamówienie: dla niej kanapki z kurczakiem i herbatę, dla niego czarną kawę. Gdy odszedł, Jamie oparła łokcie na stoliku, złączyła dłonie i oparła na nich podbródek.

Myślisz, że by mnie zabił?

Clay miał ochotę zatonąć w jej oczach. Jej widok sprawiał, że kręciło mu się w głowie, a przecież ledwie ją znał.

Sam od rana zadaję sobie to pytanie. Tacy młodzieńcy zazwyczaj nie strzelają do ludzi w biały dzień. To by ich mogło zaprowadzić na krzesło elektryczne – upił łyk wody. – Ale uwierzyłaś im. Gdyby tak nie było, krzyczałabyś.

Próbowałam zwrócić waszą uwagę, ale wydawało mi się, że mnie nie widzicie.

Oczywiście, że cię widziałem.

Uśmiechnęła się nieśmiało i wdzięcznie zarazem. Przysunęła sobie szklankę z wodą.

To dobrze?

Tak, bardzo dobrze – Clay wpatrywał się w nią uważnie. Rozmawiali swobodnie i beztrosko, podobnie jak wcześniej na promie i w kaplicy św. Pawła. Nie było między nimi żadnego napięcia.

Więc naprawdę myślisz, że zabiliby mnie, gdybym z nimi wysiadła?

Dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie, a uśmiech przygasł nieco.

Nie chcę nawet myśleć, co mogłoby się stać, gdybyś to zrobiła.

Wyjrzała za okno.

Najpierw chciałam krzyknąć, mimo wszystko. Pomyślałam: niech mnie zastrzelą. Albo ktoś mnie uratuje, albo zginę. Tak czy inaczej, dla mnie dobrze się to skończy.

To dlaczego nie krzyknęłaś?

Ze względu na Sierrę.

Twoją córeczkę? – Clay przyglądał się Jamie oparty o okno. Na jej twarzy malowały się wszystkie – przeżywane emocje. – Zaczęłaś mi właśnie o niej opowiadać, kiedy wrócił Joe. Ma siedem lat?

Tak – Jamie przeniosła na niego spojrzenie. – Ma długie, złote włosy i serce wielkie jak cały świat. Jest wyjątkowa.

Musi być wyjątkowa, jeśli jest choć trochę podobna do ciebie" – pomyślał Clay.

A czym się interesuje?

Lubi koty, konie i filmowe wieczory spędzane ze mną. Teraz uwielbia Króla Lwa, ale przez ostatnie dwa lata na topie była Mała Syrenka – Jamie roześmiała się i podziubała rurką kostki lodu w szklance. – Bardzo ją kocham.

Widzę – Clay umilkł na moment. – Jaki był twój mąż?

Właściwie znał już odpowiedź na to pytanie. To musiał być fantastyczny facet. Jej udręczone oczy, tam, w kaplicy, podpowiadały mu, że utrata męża nieomal ją zabiła. Ale i tak chciał usłyszeć to od niej, chciał dać jej szansę, by mu opowiedziała o zmarłym mężu, jeśli tylko miała na to ochotę.

W oczach Jamie pojawił się ból.

Byliśmy bardzo zżyci... – zagryzła wargi. – Zakochałam się w nim, gdy miałam dwanaście lat. Mieszkaliśmy i dorastaliśmy przy tej samej ulicy. Jego ojciec też był strażakiem – na twarzy kobiety pojawił się wymuszony, smutny uśmiech. – Jake zawsze pragnął zostać strażakiem. To było jego największe marzenie.

Clay nie chciał naciskać, ale pragnął ją poznać, dowiedzieć się, kogo opłakuje w samotne noce i jakie wspomnienia utrzymują ją przy życiu, kiedy boi się wykonać następny krok.

Czy wierzył w Boga tak jak ty?

Jamie zawahała się, jakby odpowiedź nie była całkiem oczywista. Ale skinęła tylko głową i wypiła łyk wody.

Tak, Jake bardzo kochał Boga.

Musiał też bardzo kochać Jamie. Nadal nosiła obrączkę. Uczucie z pewnością było odwzajemnione.

Jake'a i mnie łączyło coś niezwykłego. Nigdy nie kochałam nikogo innego – spojrzała mu prosto w oczy. – Nie jest mi łatwo...

Uczucie, że powinien natychmiast do niej podejść, wziąć ją w ramiona i złagodzić jej cierpienie, było tym razem tak silne, że niemal mu się poddał. Całą siłą woli nakazał sobie pozostanie na miejscu.

To dlatego zgłosiłaś się do św. Pawła?

Chyba tak... To naprawdę skomplikowane. Chodzę tam z wielu powodów, ale... Tak, myślę, że to jest główna przyczyna – ponownie wyjrzała za okno. – Jake by tak właśnie postąpił. Myślę, że robię to, żeby w jakiś sposób uczcić jego pamięć.

Clay wpatrywał się w siedzącą naprzeciw niego kobietę. Więź między nimi, jaką odczuwał, była zupełnie niewytłumaczalna. Nie przeszkadzał mu fakt, iż ona wciąż kochała swego zmarłego męża. Była mu wierna i to przez tak długi czas.

Przyszedł kelner, przynosząc zamówione kanapki i napoje. Gdy odszedł, Clay zajrzał jej w oczy.

Pomodlimy się?

Skinęła głową i pochyliła się nad stolikiem.

Panie, dziękujemy Ci za ten posiłek, a jeszcze bardziej dziękujemy Ci za to, że spotkaliśmy się dziś rano. Odpowiedziałeś na nasze modlitwy: moją, by coś się w moim życiu odmieniło, i na modlitwę Jamie. To wszystko dzięki Tobie, Ojcze, i za to jesteśmy Ci wdzięczni. Amen.

Amen. – Gdy Jamie podniosła głowę, zobaczyła, że Clay się uśmiecha. Wyczuł, że nie ma już ochoty rozmawiać o swoim zmarłym mężu; w każdym razie nie teraz. Kroiła kanapkę nożem na małe kawałeczki.

No dobra, Clay. A ty? Czy trzy tygodnie bez pracy to nie za długo?

Właściwie nawet cztery – zdjął górną kromkę ze swojej kanapki i posolił mięso. Bardzo dbał o zdrowie, ale sól była jedną z jego słabostek. Używał jej do woli.

Będziesz tutaj przez cztery tygodnie? – zapytała zaskoczona. – Wydawało mi się, że Joe mówił o trzytygodniowym szkoleniu?

Bo to jest trzytygodniowe szkolenie – nałożył z powrotem kromkę, potem przez chwilę patrzył na Jamie. Czy jeśli szczerze wyzna jej przyczynę swojego urlopu, zmieni to jej zdanie o nim? Wziął głęboki oddech. Nieważne, nie potrafił być z nią nieszczery. – Zanim wyjechałem, byłem już przez tydzień na urlopie.

Wakacje? – Jamie uniosła kanapkę do ust, lecz zatrzymała się w pół drogi, czekając na odpowiedź.

Brałem udział w strzelaninie. Jeden facet mnie zaatakował, strzelając z AK-47 – patrzył jej w oczy, badając reakcję na swoje słowa. – Musiałem go zabić...

Jamie spojrzała na niego rozszerzonymi oczami.

I zwolnili cię?

Nie – uśmiechnął się. Wiadomość o strzelaninie nie zrobiła na niej całkiem złego wrażenia. Była raczej zmartwiona, że być może stracił pracę. – Nie, to zwykła procedura, stosowana, gdy przestępca zostaje zastrzelony lub zabity przez policjanta. Dostaje się płatny urlop, przeprowadzone zostaje dochodzenie zakończone raportem. Jeśli wszystko jest – w porządku, policjant stawia się do pracy po trzech, czterech tygodniach.

Nie wiedziałam – ugryzła kanapkę.

Mój przełożony powiedział, żebym się tym w ogóle nie przejmował; w tamtej sytuacji nie mogłem postąpić inaczej – chciał jej powiedzieć, jak sam był wtedy blisko śmierci, ale pora nie wydawała się odpowiednia. – Po powrocie dostanę awans – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – To trochę przydługa odpowiedź na twoje pytanie. A mówiąc krótko: jestem tu, bo muszę przejść szkolenie, a Joe wybrał właśnie Nowy Jork.

Aha... – w jej oczach pojawiło się zrozumienie. Objęła dłońmi kubek z herbatą i uniosła go do ust.

Ze względu na Wandę.

Właśnie.

Rozmawiali przez chwilę o szkoleniu i o pracy Claya, a potem powrócili do wypadków na promie.

Naprawdę widziałeś, że mieli broń? – przekrzywiła głowę, patrząc na niego z niedowierzaniem. – Byłeś przecież na drugim końcu promu.

Uśmiechnął się. Jamie była bardzo spostrzegawcza.

Zobaczyłem, jak facet podchodzi do ciebie, a po wyrazie twojej twarzy poznałem, że go nie znasz. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z Joem i od tej pory mieliśmy cię na oku. Gdy drugi mężczyzna podszedł i przysiadł się do was, wyraz twojej twarzy mówił wszystko nawet komuś, kto stał całkiem daleko.

Byłam śmiertelnie przerażona.

No właśnie – miał wielką ochotę pogłaskać ją po ręce, ale pomysł ten wydał mu się niedorzeczny. Zacisnął palce. – To właśnie dostrzegłem. Potem ten drugi facet szturchnął cię czymś pod żebra, a ty – aż podskoczyłaś. Zapytałem Joego, czy widzi broń, a on odpowiedział: „Jasne, że widzę". No więc ja na to: „To lepiej pójdę im ją odebrać", a Joe: „To ja też". Jamie zachichotała i pociągnęła długi łyk herbaty.

Czyli tak naprawdę nie widzieliście?

Ale mieliśmy mocne przekonanie, że widzimy.

I jak się okazało – Jamie uśmiechnęła się, wchodząc mu w słowo – wasze przeczucie okazało się słuszne.

Clay zamilkł na moment, wpatrując się w Jamie.

Ostatnio często tak się właśnie okazuje...

Spojrzenie Jamie mówiło mu, że dobrze rozumie, o co mu chodzi. Lekko się zarumieniła.

Clay?

Tak, Jamie? – odpowiedział Clay, a potem pomyślał: „Boże... pozwól mi ją jeszcze raz zobaczyć. Proszę, niech to nie będzie nasze ostatnie spotkanie".

Możemy się jeszcze spotkać podczas twojego pobytu w Nowym Jorku? – palce lekko jej drżały, chociaż próbowała zacisnąć je mocno na kubku herbaty.

Clay sam nie wiedział, co ma o tym wszystkim myśleć. Spadał na niego istny deszcz odpowiedzi na modlitwy. Nie powiedział jednak Jamie o swojej modlitwie; będzie jeszcze na to czas. A poza tym nie chciał, żeby odniosła wrażenie, że potraktował jej prośbę zbyt poważnie. W świetle tego, co przed chwilą opowiedziała mu o swoim mężu, nie przyszło jej to łatwo. Skinął głową.

Z przyjemnością.

Zatrzymałeś się na Staten Island, tak?

Tak. Podobno tam są najtańsze hotele.

Tak, o wiele tańsze – uśmiechnęła się do niego równie swobodnie, jak wtedy, na promie, czy w kaplicy. – Chciałabym zaprosić ciebie i Joego na obiad.

Clay poczuł, jak serce zabiło mu żywiej.

Będzie nam bardzo miło.

Jamie musiała zaraz złapać prom na Staten Island, żeby odebrać córkę, więc dokończyli kanapki i wyszli. Zamówili taksówki i każde z nich pojechało w swoją stronę: on do siedziby nowojorskiej policji, gdzie miało się odbyć wprowadzenie do kursu, ona do Battery Park. Przy pożegnaniu Clay z trudem oparł się pokusie przytulenia Jamie. Teraz jednak nie była już ona potrzebującą jego ochrony ofiarą przemocy, lecz kobietą, która w mgnieniu oka zawładnęła jego myślami i wyobraźnią. A może nawet sercem...

Czy to jej delikatność, czy też wygląd przemawiały wprost do jego duszy? „Uspokój się, Michaels. Zwolnij!". Clay skierował myśli na Joego. Jak mu poszło z Wandą? Czy udało mu się ją przeprosić, czy też Wanda wciąż nie potrafi mu przebaczyć?

Próbował wyobrazić sobie ich spotkanie, ale przed jego oczami wciąż pojawiała się Jamie: jej twarz, kiedy przechodziła obok nich na promie; jej przerażone oczy, gdy ją zaatakowano; moment, gdy ją przytulił w kabinie kapitana... Gdy wysiadał przy posterunku policji, mógł skupić myśli wyłącznie na dwóch sprawach. Po pierwsze, na spostrzeżeniu, że tej nowej przyjaźni trzeba będzie dać nieco czasu, i po drugie, ile jeszcze godzin zostało do chwili, gdy ponownie zobaczy Jamie.




Rozdział 14


Wkładając naczynie z zapiekanką do piekarnika, Jamie była tak zdenerwowana, że aż zaschło jej w gardle. Zagapiła się na tarczę termometru nad szklanymi drzwiczkami. Czy ma nastawić na 180 °C, czy na 230? Zagryzła wargi. „Skup się, Jamie, no już!". Odwróciła się i rzuciła okiem na blat kuchenny, na którym leżał przepis. Enchiladę potrafiła przecież zrobić z zamkniętymi oczami, dlaczego więc nie pamięta, na ile nastawić piekarnik? Przebiegła wzrokiem kartkę i znalazła wreszcie temperaturę zapisaną na odwrotnej stronie. No jasne: 180 °C!

Cztery razy w ciągu dzisiejszego dnia Jamie podnosiła słuchawkę telefonu, by odwołać obiad. Wynajdywała setki powodów, dla których nie powinna jednak zapraszać Claya i Joego. Było na to za wcześnie. Cały jej dom to przecież nieomal sanktuarium poświęcone Jake'owi. Na kredensie w jadalni nadal stało sześć zdjęć: Jake i Sierra, Jake i Jamie, ich troje na plaży, Jake w mundurze w pierwszym dniu pracy... No i wielkie, oprawione w ramę zdjęcie ich obojga zrobione w dniu ślubu. Jamie zamierzała zachować te fotografie na zawsze, ale nie chciała, by Clay i Joe je widzieli. Nie chciała ich litości: biedna wdowa po zmarłym strażaku żyjąca przeszłością i wspomnieniami. Tak naprawdę jeszcze dwa tygodnie temu nawet nie przychodziło jej do głowy, żeby w ogóle myśleć o innych mężczyznach. Wiedziała oczywiście, że kilka wdów po strażakach wyszło ponownie za mąż, inne zaczynały się właśnie z kimś spotykać, ale ona? Jamie Bryan? Sama myśl wydawała jej się śmieszna. Nikt nie był w stanie zająć miejsca w jej sercu – należało ono tylko i wyłącznie do Jake'a. Na samą myśl o spotykaniu się z kimś ogarniało ją przerażenie, niepokój i poczucie winy. Chociaż... kiedy Aaron poruszył tę kwestię, niejako otworzył drzwi przed zupełnie nowymi możliwościami, których wcześniej nie chciała w ogóle rozważać. A teraz...

Nie mogła się oszukiwać co do uczuć, jakie budziło w niej towarzystwo Claya. W ciągu minionej doby przynajmniej raz na godzinę ponownie przeżywała w myślach wszystkie chwile na promie. Wspominała, jak szybko opanował sytuację i zasłonił ją własnym ciałem. Wszystko, z czego nie do końca zdawała sobie wtedy sprawę, teraz ożywało w jej pamięci. Ostry zapach jego skórzanej kurtki mieszał się ze świeżym zapachem mydła i wody kolońskiej. Przypominała sobie, jak do niego przylgnęła, pragnąc czuć jego opiekę i bliskość.

Nie, to jakieś szaleństwo...

Nie prosiła o takie uczucia, nie szukała ich ani nawet nigdy ich sobie nie wyobrażała. W całym swoim życiu coś podobnego czuła wobec jednego tylko mężczyzny. A teraz, po jednym zaledwie dniu, była gotowa częstować Claya obiadem w domu, gdzie ona i Jake budowali razem życie? To przecież całkiem nie w porządku.

A jednak za każdym razem, gdy już podnosiła słuchawkę, by odwołać spotkanie, w ostatniej chwili się wstrzymywała. Nie wypadało przecież teraz odwoływać zaproszenia. Po pierwsze nie byłoby to uprzejmie, a po drugie ten człowiek w końcu uratował jej życie. Co więcej, to Clay zapłacił za lunch, powinna więc odwdzięczyć się w taki sposób, że zaprosi ich obydwu na domowy obiad, czyli na coś, czego w przeciągu najbliższych trzech tygodni nie doświadczą zbyt często. Podtrzyma więc zaproszenie, gdyż jest to po prostu dobry, chrześcijański uczynek.

Jednak natychmiast dotarła do niej prawda: jej zaproszenie nie miało nic wspólnego z chrześcijańską życzliwością. Pragnęła po prostu znów spotkać Claya. Bez względu na to, jak bardzo było to nie na miejscu, odkąd go poznała, całkowicie zajmował jej myśli. W pełni to sobie uzmysłowiwszy. Jamie postanawiała zadzwonić i odwołać spotkanie. Wtedy jednak ponownie nachodzi ją myśl, iż spełnia tylko dobry uczynek. I tak w kółko. Doprowadzało ją to do szału.

Wreszcie przestała się ze sobą zmagać. Tak – podobał jej się. Jake nie żył; przecież to nie zbrodnia zaprosić przystojnego mężczyznę na obiad. Zresztą za trzy tygodnie miało go już tutaj nie być, miał wrócić do Kalifornii. Cóż więc złego może się stać z powodu jednego wspólnego obiadu?

Rzuciła okiem na zegar wiszący na ścianie w kuchni. Będą za pół godziny.

Sierro! – wytarła ręce o dżinsy i zwinnie podbiegła do schodów. – Skończyłaś zadanie?

Tak, mamusiu. Bawię się teraz ze Zmarszczkiem – Jamie usłyszała tupot stóp dziewczynki, gdy mała podbiegła do schodów. – Pobawisz się z nami? Bawimy się w dom i potrzebna nam mama.

Jamie uśmiechnęła się. Sierra zawsze potrafiła ukazać rzeczy we właściwej perspektywie.

Dobrze, słoneczko. Zaraz tam do was przyjdę.

Dobra! Idę powiedzieć Zmarszczkowi!

OK! – Jamie odwróciła się i spojrzała krytycznie na mieszkanie. Czy coś jeszcze wymaga poprawki? Energicznie wkroczyła do jadalni. Stół był już nakryty. Na środku Sierra ustawiła wazon z pięknymi różami i... Spojrzenie Jamie padło na kredens. Nie usunęła zdjęć Jake'a. Było oczywiste, że tam zostaną, ale czy akurat dzisiejszego wieczoru? Obaj panowie zapewne będą jej współczuć i pomyślą, że żyje w urojonym świecie wspomnień. Podeszła do kredensu.

Zdjęcia były zakurzone. Jamie znów poczuła wyrzuty sumienia. Kiedy ostatni raz je odkurzała? Kiedy ostatnio patrzyła na nie z tak bliska? Wzięła do ręki fotografię Jake'a w mundurze strażackim i już chciała ją wytrzeć we własne ubranie, ale powstrzymała się. Miała na sobie nowy sweter – bladoniebieski pulower w paski. Kurz z pewnością zostawiłby na nim ślady. Jamie przypomniała sobie, że w kredensie zapewne są jakieś serwetki. Wysunęła górną szufladę i wyciągnęła jedną. Zdjęcia Jake'a nie powinny stać zakurzone. Przecierała szkło serwetką, patrząc na jego wesoły uśmiech, na dumę bijącą z oczu – jakby w tej właśnie chwili robiła mu zdjęcie.

Kurz opadł na ziemię. Jamie zaczęła upychać serwetę z powrotem do szuflady, gdy nagle coś sobie uświadomiła: nie chodziło jej przecież o to, że chciałaby ukryć zdjęcia Jake'a. Chciała je raczej chronić przed ciekawskimi spojrzeniami i niewypowiedzianymi pytaniami, które z pewnością padną, jeśli fotografie zostaną na miejscu. Szuflada była wystarczająco głęboka, by pomieścić je wszystkie. Zignorowała kolejną falę wyrzutów sumienia i włożyła zdjęcia do szuflady, odkurzając je po kolei i przykrywając serwetkami.

Gotowe. Zamknęła szufladę i otrzepała ręce z pyłu. Wtedy przyszedł jej na myśl pewien obraz: Poncjusz Piłat umywający ręce i przekonujący sam siebie, iż nie jest winny, chociaż tak naprawdę był. Zupełnie jak ona: ukrywa zdjęcia Jake'a, usiłuje pogrzebać przeszłość w szufladzie kredensu, a potem otrzepuje ręce, jakby ten gest mógł ją uczynić niewinną.

Wbiła spojrzenie w zamkniętą szufladę, pragnąc przebić wzrokiem drewno i dojrzeć schowane tam zdjęcia, odłożone jak wiele innych nikomu do niczego niepotrzebnych drobiazgów.

Jamie – powiedziała do siebie – coś ci umyka...

Gdyby Jake został tamtego dnia w domu i pojechał z nią i z Sierrą do ZOO... Gdyby nie poszedł do pracy tamtego wrześniowego poranka, mieliby teraz na kredensie inne, nowsze zdjęcia, a obiad przygotowywałaby dla Jake'a i Sierry, nie zaś dla dwóch nieznajomych mężczyzn, których dopiero poznała.

Jake... tak mi ciężko. Nie chcę żyć bez ciebie, ale... Życie nadal trwa, czy mi się to podoba, czy nie". Chwyciła mocno krawędź kredensu i przymknęła powieki. „Boże, czy ja jestem zła? Może powinnam zostawić te zdjęcia? Pomóż mi... ".

Nie usłyszała jednak żadnej odpowiedzi. Nie przypomniał jej się żaden biblijny werset. Po kilku sekundach ogarnął ją spokój. Przecież może schować zdjęcia na jeden wieczór, jeśli tylko ma na to ochotę. Jeśli miałoby to jej pomóc w uczynieniu kolejnego, choćby małego kroku ku przyszłości, było to jak najbardziej na miejscu. Otworzyła oczy.

Nie da rady myśleć jasno, jeżeli będzie musiała brnąć przez to spotkanie z utkwionymi w niej przez cały czas oczami Jake'a i swoimi wpatrzonymi w niego.

Mamusiu! – z pokoju na górze dobiegł ją niecierpliwy głos córki.

Jamie jeszcze raz spojrzała na kredens, po czym odwróciła się i zawołała:

Już idę!

Zresztą, w czym właściwie tkwił problem? Przecież to tylko jeden obiad. Jeden, zwyczajny obiad dla dwóch policjantów przebywających z dala od domu. Może to przecież dla nich zrobić: pokazać im słynną gościnność ludzi ze Wschodniego Wybrzeża. Pomknęła po schodach. Na górze zatrzymała się – zapomniała o perfumach.

Momencik, kochanie! – szybkim krokiem przemierzyła sypialnię, kierując się w stronę toaletki w pobliżu łóżka. Złapała bursztynową buteleczkę i szybko spryskała perfumami szyję i oba nadgarstki.

Gdy weszła do pokoju córki, Sierra usiadła prosto i popatrzyła na nią uważnie.

Czemu się tak wystroiłaś?

Nie wystroiłam się – Jamie usiadła po turecku na podłodze naprzeciwko Sierry i Zmarszczka. Kot miał na szyi i głowie różowy szaliczek, na przednich łapach zaś białe, jedwabne skarpety. Po jego minie widać było, iż usiłuje zachować resztki kociej godności, ale jest dosyć całą sytuacją zdegustowany.

To Zmarszczek się wystroił.

Sierra uśmiechnęła się szeroko do kota.

To moja starsza siostra!

Aaa, rozumiem – Jamie uwielbiała bogatą wyobraźnię córki. To, że Sierra potrafiła przebrać kocura i udawać, że jest on jej starszą siostrą, świadczyło o jej bogatej wyobraźni. Do dzisiejszej zabawy Sierra założyła niebieski aksamitny kapelusz i długie białe rękawiczki.

Ty będziesz mamusią, dobrze? – dziewczynka podskoczyła i złapała stary słomkowy kapelusz ozdobiony po bokach plastikowymi kwiatami w kolorze krzykliwego fioletu. Było to jej ulubione nakrycie głowy dla Jamie, gdy bawiły się w przebieranki. – Proszę, to dla ciebie.

Kapelusz był wielki i okropny. Opadał na oczy, ale Jamie nie miała nic przeciwko temu. Z przyjemnością przyłączyła się do zabawy – mogła w ten sposób zapomnieć o czekającym ją spotkaniu.

No i? – wyciągnęła obie ręce przed siebie. – Jak wyglądam?

Cudownie! – zachichotała Sierra. – Czyż mama nie wygląda cudownie, Zmarszczusiu?

Jamie pogłaskała kota.

Myślę, że Zmarszczkowi z zachwytu odjęło mowę.

Kot zaczął wstawać, ale Sierra zatrzymała go. Pieszczotliwie przemówiła mu do uszka:

Już dobrze, Zmarszczusiu, ona nie jest jedyną piękną dziewczyną w tej rodzinie! – spojrzała na Jamie. – Zmarszczek jest zazdrosny, bo nie ma eleganckiej sukienki.

Powiedz mu, że to nic nie szkodzi. Ja też nie mam eleganckiej sukienki.

Sierra zamrugała i jej mina spoważniała.

Zaraz, zaraz... Kto znów do nas dziś przychodzi na obiad, mamusiu?

Dwóch policjantów. Poznałam ich wczoraj na promie, w drodze do pracy.

Aha – dziewczynka jedną rączką wciąż przytrzymywała kota. – I oni byli głodni?

Ci policjanci?

No, tak. Skoro zaprosiłaś ich na obiad, to chyba musieli być głodni?

Nie – Jamie skryła uśmiech. – To znaczy wtedy nie byli głodni, ale mam nadzieję, że dziś będą – przyjrzała się córce uważnie. – Tak naprawdę, to oni uratowali mnie przed złymi ludźmi.

Sierra otworzyła szeroko oczy.

Złymi? Takimi z bronią?

Tak – Jamie poprawiła kapelusz. – Trzech złych panów próbowało mnie przestraszyć – chciała jak najbardziej uprościć całą historię – ale zanim udało im się mnie bardzo przestraszyć, pojawili się ci policjanci i przegonili ich.

Jejku! – Sierra poprawiła Zmarszczkowi szal, tak że opadał mu teraz prawie na same oczy. – O, teraz bardziej przypomina dziewczynę!

Jamie uważnie przyjrzała się kotu.

Tak, masz rację.

Więc oni przepędzili tych złych facetów, a potem ty zaprosiłaś ich na obiad? – Sierra położyła dłoń na grzbiecie kota, pewnie na wypadek, gdyby przyszło mu do głowy przedwcześnie zakończyć zabawę.

Niezupełnie. Porozmawiałam z nimi przez chwilę. Obaj są bardzo mili.

Jak mają na imię?

Jeden to Clay... – Jamie poczuła szybsze uderzenie serca. A jeśli Sierra ją przejrzy, jeżeli domyśli – się, że Clay nie jest jej obojętny? – ... a drugi to Joe. Obaj są z Kalifornii.

Aha – jedna ze skarpet zsuwała się Zmarszczkowi z łapki. Sierra starannie ją naciągnęła. – Czyli oni nie znali tatusia?

Jamie straciła na chwilę oddech.

Nie, kochanie. Czemu mieliby znać tatusia?

Mówiłaś, że to policjanci. Czasami policjanci i strażacy się znają – Sierra pogłaskała Zmarszczka po głowie. – Nie wiedziałaś o tym, mamusiu?

Chyba wiedziałam... – córka nieustannie ją zaskakiwała. – Ale ci dwaj tatusia nie znali – wycelowała palec w Zmarszczka. – Słuchaj no, córko, gdzie to się było do tak późnej godziny, i to w takim eleganckim stroju?

Sierra zachichotała.

Mamo, nie bądź zła. Byłyśmy na lekcji tańca z naszymi narzeczonymi.

Z narzeczonymi? – Jamie usiłowała jak najlepiej naśladować głos zgorszonej matrony. – Żadnych narzeczonych, moje panny! A poza tym, gdzież oni są, ci narzeczeni?

Mała główka pracowała szybko. Rozejrzała się po pokoju i pospiesznie wskazała na szafę.

Tam! Trzymamy ich w szafie.

Jamie ponownie stłumiła śmiech. Wyprostowała się i nadała głosowi bardziej zdecydowane brzmienie:

Od tej pory nie będzie tu żadnych narzeczonych w szafach!

Kot znów spróbował się wymknąć, ale Sierra ponownie przytrzymała go mocno. Usiadł z powrotem i zamiauczał.

Jamie pogroziła mu palcem:

I proszę mi tu nie rezonować, starsza siostro! I nie uciekać!

Rozległ się dzwonek do drzwi. Przyszli! W ciągu ostatniej doby Jamie miała chwilami wrażenie, że wszystkie te niedawne wypadki były tylko przywidzeniem. Trudno przecież wyobrazić sobie, żeby ktoś chciał ją zaatakować na promie w biały dzień. Niemożliwe też, żeby akurat tak się złożyło, że na miejscu znalazło się dwóch policjantów! A może wcale nie spędziła poranka z mężczyzną, który od pierwszej chwili ją oczarował, może nie jadła z nim lunchu i nie rozmawiała jak ze starym przyjacielem? Może wcale nie zaprosiła nikogo na obiad?

A jednak była to prawda. Wydarzenia wczorajszego dnia naprawdę miały miejsce, a teraz Joe i Clay czekali u drzwi.

Zerwała się na równe nogi.

Chodź, Sierro, otworzymy im!

Sierra zagarnęła szybko kota pod pachę i we trójkę ruszyli po schodach. Jamie spojrzała na córkę.

Zachowujemy się grzecznie, dobrze?

Jasne – Sierra przycisnęła kota do piersi – jak prawdziwe damy!

Jamie otworzyła drzwi. Na progu stał Clay, chowając coś za plecami.

Cześć! – na jego widok poczuła falę ciepła, zaczerwieniła się. Sierra podeszła z kotem w ramionach i stanęła za nią. Jamie oprzytomniała, objęła córkę ramieniem. – Wejdź, proszę.

No, nie wiem – w oczach Claya zabłysły wesołe iskierki. Spojrzał po sobie krytycznie. – Wygląda na to, że nie jestem odpowiednio ubrany.

Jamie westchnęła i szybkim ruchem zdarła sobie kapelusz z głowy.

Właśnie się bawiłyśmy...

Wybuchnęła śmiechem. Po dniu pełnym obaw i niespokojnych myśli wreszcie poczuła odprężenie. Dla niej i dla Sierry zabawa w przebieranki była czymś zupełne normalnym, ale jakże śmiesznie musiały teraz wyglądać – Sierra w niebieskim, aksamitnym kapeluszu starszej pani i białych rękawiczkach i ona z tandetnymi plastikowymi kwiatami! A Zmarszczek!

Ze śmiechu nie mogła wykrztusić ani słowa, cofnęła się tylko dc środka i na migi pokazała Clayowi, by wszedł dalej. Sierra natomiast najwyraźniej nie widziała w całej sytuacji nic śmiesznego. Popatrzyła badawczo na Jamie, po czym zwróciła się do Claya:

Mamusia czasami zachowuje się całkiem głupio.

Jamie parsknęła ponownie.

No tak – Clay przykucnął, by znaleźć się na poziomie głowy dziewczynki – właśnie widzę... – pogłaskał kota pod brodą. – Mam na imię Clay.

A ja Sierra – uśmiechnęła się do niego. Clay mrugnął porozumiewawczo.

Masz świetni gust, Sierro.

Dziękuję – dziewczynka wciąż odgrywała swoją rolę, traktując fakt iż kot ma na sobie szalik i jedwabne skarpety, jako coś zupełnie oczywistego. Nie mogła się jednak powstrzymać od cichego chichotu, po czym odezwała się szeptem, jakby chciała podzielić się z Clayem poufną informacją. – Bawimy się w udawanie Jamie popłakała się ze śmiechu. Oparła się o ścianę w przedpokoju, by złapać oddech. Clay otworzył szeroko oczy.

Ach, rozumiem – uśmiechnął się przelotnie do Jamie. – A to pewnie szalona sąsiadka?

Sierra zachichotała ponownie.

Nie, to moja mama.

A ty jesteś księżniczką?

Nie, ja jestem młodszą siostrą – uniosła Zmarszczka do góry. Jedna z jedwabnych skarpetek zsunęła się z kociej łapy i upadła na podłogę. – A Zmarszczuś jest starszą.

Aha!

Jamie udało się złapać oddech, otarła łzy z kącików oczu. Ponieważ całą uwagę Claya zaprzątała Sierra, wykorzystała tę chwilę, by przyjrzeć mu się uważnie. Miał na sobie jasnobrązowy sweter, spodnie koloru khaki i skórzaną kurtkę. Jego krótko przystrzyżone włosy ładnie podkreślały rysy twarzy. Spojrzał na nią.

Wiesz, Jamie, mnie się ten kapelusz nawet podobał...

Z trudem powstrzymała kolejną falę śmiechu. Mało brakowało, a zaczęłoby to wyglądać wprost niegrzecznie. Wypuściła głośno powietrze.

Uff... ! Przepraszam – zmieszała się i uśmiechnęła do niego. – Ale ze mnie gospodyni! – odetchnęła głęboko i powachlowała sobie twarz. – Witamy w naszym domu. Trochę z nas wariatki, ale świetnie się bawimy.

To mi się podoba – oczy błyszczały mu wesoło. – Sądzę, że w tych okolicznościach to i mnie potrzebny jest kapelusz.

Oczy Sierry zabłysły.

Zaraz ci przyniosę! – gwałtownie ruszyła w stronę schodów, aż wystraszony kot zeskoczył na ziemię, gubiąc przy tym następną skarpetkę i szalik.

Zmarszczek!

Ale kot zniknął za rogiem, zanim Sierra zdołała go zatrzymać. Popatrzyła za nim przez chwilę, a potem wzruszyła ramionami.

Zaraz wracam!

Poczekaj, Sierro! – Clay wyprostował się. Wciąż chował coś za plecami.

Sierra podciągnęła rękawiczki i obróciła się w jego stronę.

Ależ naprawdę mogę ci zaraz przynieść kapelusz, mam ich całe pudło.

Dobrze – uśmiechnął się do niej miło. – Ale najpierw ja dam coś tobie.

Jamie przyglądała im się oparta o ścianę. Serce jej topniało, gdy obserwowała tę scenę. Przez cały czas znajomości z Aaronem on nigdy nie przyniósł Sierze prezentu.

Sierra podeszła do Claya.

Naprawdę?

Aha! – wyciągnął zza pleców różową torebkę.

Proszę, to dla ciebie... za to, że pozwoliłaś zaprosić mnie na obiad.

Ojej! – dziewczynka zerwała delikatną bibułkę opakowania i aż westchnęła. – To Nala!!!

Nala? Jamie zamrugała ze zdumienia. Nala to narzeczona Simby z Króla Lwa. Jamie spojrzała w oczy Claya i dostrzegła jego porozumiewawcze spojrzenie. Prezent nie był przypadkowy. Clay zapamiętał ich rozmowę podczas lunchu, kiedy Jamie powiedziała mu, że ulubionym filmem Sierry jest Król Lew. Z wielką ostrożnością Sierra wyciągnęła z torebki pluszowego lewka koloru miodu i zwróciwszy się ku Jamie, uniosła go w górę.

Popatrz, mamusiu! Wspaniała! Następnym razem ona będzie starszą siostrą!

Jestem pewna, że Zmarszczek z radością podzieli się z nią swoim szalem.

O tak, na pewno! – popatrzyła z podziwem na Claya. – Dziękuję bardzo! – uścisnęła go szybko i podbiegła do Jamie. – Zobacz, mamusiu, jaka jest mięciutka!

Jeszcze przez kilka minut Sierra rozpływała się w zachwytach nad Nalą, po czym pobiegła znaleźć Clayowi jakiś rozlatujący się kapelusz. Rozmowa zeszła na kurs policyjny i oczekiwania Claya wobec trzytygodniowego szkolenia.

Wrócę do Kalifornii lepiej wyszkolony – przeszli do kuchni. – Już Joe tego dopilnuje.

A on nie przyjdzie? – zamieszanie przy drzwiach sprawiło, że zapomniała o Joem. Złapała parę starych rękawic kuchennych, otworzyła piekarnik i wyciągnęła zapiekankę. Wierzchnia warstwa sera pięknie się roztopiła. Clay zajrzał jej przez ramię.

Co by to nie było, poproszę dwie porcje! – pomógł zrobić miejsce na blacie. – Pachnie cudownie.

To nasze ulubione danie – przez pamięć Jamie przemknęło wspomnienie: po raz pierwszy robiła zapiekankę dla Jake'a parę dni po ich ślubie. Przypaliła wtedy ser i źle doprawiła sos. Nie dało się tego zjeść, ale przynajmniej mieli się z czego pośmiać przez kilka najbliższych dni. Zamrugała i obraz zniknął jej z pamięci. – A co z Joem?

Wanda zaprosiła go do siebie – Clay oparł się o blat kuchenny, założył ręce i obserwował jej krzątaninę.

Jamie wyjęła z lodówki mleko i nalała Sierze do kubeczka.

To znaczy, że chyba wszystko dobrze się układa.

Chyba tak – Clay ściągnął nieco brwi. – Joe czuł się niezręcznie. Nie wiedział, kiedy powiedzieć jej, jak bardzo mu przykro – oparł ręce o krawędź blatu. – Chyba wysłała wczoraj dzieci na noc do sąsiadów. Joemu wydało się to trochę dziwne.

Oboje muszą sobie jeszcze wiele wyjaśnić – Jamie przeniosła zapiekankę na stół. Clay poszedł za nią, niosąc sałatkę i mleko.

O tak.

Usłyszeli Sierrę, zanim ją jeszcze ujrzeli. Wypadła zza rogu, trzymając w jednej rączce wspaniałą czapkę błazna, a w drugiej olbrzymi kapelusz z fioletowymi plastikowymi kwiatami. Aksamitny kapelusz zniknął z jej głowy – zastąpiła go marynarska czapeczka. Sierra zbierała rozmaite nakrycia głowy, które służyły później do zabawy w przebieranki – te trzy były jej ulubionymi.

Czołem! – radosny ton głosu córki zdumiał Jamie. Sierra była wesołym dzieckiem, może nieco przygaszonym od czasu zamachu na World Trade Center, ale zdecydowanie szczęśliwym. Teraz jednak, nie wiedzieć czemu, po prostu tryskała entuzjazmem, a jej oczy błyszczały radością, jakiej Jamie nie widziała u niej od lat.

Proszę, Clay – wręczyła mu czapeczkę błazna. – Myślę, że masz rację. Powinniśmy zasiąść do obiadu w kapeluszach.

Jamie już miała zaprotestować, ale Clay wziął czapkę i nałożył ją sobie na głowę.

I jak, Jamie? Czy źli faceci baliby się mnie w czymś takim?

Musiała zagryźć wargi, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Popatrzyła na Sierrę i przekrzywiła głowę.

Kotku, może nasz gość nie ma ochoty jeść obiadu w czapeczce błazna...

Ależ – Clay uniósł podbródek, udając powagę – ja jestem wielkim zwolennikiem błazeńskich czapeczek!

Sierra klasnęła w ręce.

No pewnie! Mamusiu, to będzie najfajniejszy obiad, jaki kiedykolwiek jadłyśmy! – założyła sobie czapeczkę marynarską i podała Jamie kapelusz z plastikowymi kwiatami. – Proszę, mamusiu. Załóż go, proszę!

Oczywiście, że założy – Clay nachylił się ku dziewczynce – bo na tym przyjęciu kapelusze są obowiązkowe.

No dobra – Jamie przewróciła oczami. – Daj kapelusz.

Clay wziął kapelusz od Sierry, wstał i założył go Jamie.

Pięknie ci w fioletach!

Dzięki! – Jamie czuła, że kolana jej miękną, a serce zupełnie topnieje. Od śmierci Jake'a nikt jej nie powiedział, że pięknie wygląda. Opanowała się i spojrzała na Sierrę. – Ręce umyte?

Tak – Sierra usiadła i złożyła ręce. Jamie usiadła obok córki, a Clay naprzeciwko. Wyciągnął do nich dłonie, a jego czapeczka przekrzywiła się zabawnie na jedną stronę.

Czy mogę odmówić modlitwę?

Oczywiście – ogarnęła ją fala ciepła. Jamie uśmiechnęła się. Wyglądał głupio, ale jego głos i spojrzenie były tak samo głębokie i delikatne, jak poprzedniego dnia. Ujęła jedną jego dłoń, a Sierra – złapała go za drugą. Pochylili głowy i Clay zaczął modlitwę:

Boże, dziękujemy Ci za ten posiłek... – delikatnie uścisnął palce Jamie – i za ręce, które go przygotowały. Dzięki także za nowych przyjaciół. Przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego. Amen.

Jamie obawiała się, że podczas obiadu będzie zdenerwowana, niepewna, jak poprowadzić rozmowę z mężczyzną, którego dopiero co poznała. Przewidywała, że poczucie winy z powodu ukrycia zdjęć Jake'a nie da się jej skupić. Posiłek przebiegał jednak bez zakłóceń i Jamie czuła się po prostu cudownie. Wspaniale było siedzieć obok Claya, trzymać go za rękę podczas modlitwy i widzieć go przy swoim stole. Wszystko to wydawało jej się tak dobre, tak właściwe, że aż nie potrafiła tego do końca pojąć.

W czasie obiadu kilkakrotnie złapała jego spojrzenie, gdy odrywał wzrok od Sierry i szukał jej spojrzenia, jak gdyby chciał się przekonać, że ich wzajemne zainteresowanie czy magia, czy cokolwiek to było, nadal trwa.

I rzeczywiście trwało. Jamie starała mu się to przekazać spojrzeniem. Znalazł się nagle w jej życiu i od tamtej pory nic już nie było takie samo. Nie miała czasu, żeby zastanawiać się, jak ani dlaczego Bóg skrzyżował ich drogi. Wiedziała tylko, że tak zrobił. Ale jedna myśl zaburzała harmonię cudownego wieczoru i nie była to myśl o Jake'u ani o jego fotografii, ani też jak ona będzie dalej bez niego żyć. Myślała o tym, co się z nią stanie za trzy tygodnie, gdy Clay wróci do domu.


* * *


Sierra poczuła to już w chwili, gdy wyciągała Nalę z papierowej torebki: Clay ją lubił. No bo inaczej skąd wiedziałby o Nali? To był najfajniejszy prezent, jaki dostała, a przecież nawet nie miała dziś urodzin. Wszystkie jej koleżanki miały Simbę, ale nie Nalę! No i Nala jest dziewczyną, więc będzie mogła nosić kapelusze, szale i wyszukane skarpety, a we włosach kokardki i będzie mogła być starszą siostrą! Bez tych wszystkich fochów, jakie niekiedy stroił Zmarszczek.

Clay nie był takim zwyczajnym dorosłym jak kapitan Hisel. Kapitan Hisel uśmiechał się do niej i głaskał ją po głowie, a czasami rozmawiał z nią, ale tyle, ile trwała reklama w telewizji. Jednak tak naprawdę wcale jej nie lubił, bo nigdy jej o nic nie pytał.

Sierra zaczęła liczyć. Podczas obiadu Clay zadał jej osiem pytań, między innymi o to, kto jest jej nauczycielem, ile jest dzieci w jej klasie, jakie ma koleżanki i co chciałaby dostać na gwiazdkę.

Pod koniec obiadu w głowie Sierry zakiełkowała pewna tajemnicza myśl. Tajemniczymi myślami były te, którymi dziewczynka nie dzieliła się z nikim, nawet z mamusią. Tym razem tajemnicza myśl brzmiała: skoro tamten drugi tatuś musiał wracać do swojej prawdziwej rodziny, to może Clay nadawałby się na drugiego tatusia?

Śledziła go troszkę, gdy na nią nie patrzył, i w jej sercu powstało pewne przeczucie na jego temat. Pomyślała mianowicie, że tak właściwie to Clay zachowuje się trochę jak tata. Ładnie się uśmiechał i przez cały wieczór siedział w błazeńskiej czapeczce. A po obiedzie zagrał z nią i z mamusią w Czarnego Piotrusia. Dużo się razem śmiali i Sierze nawet nie zależało na tym, kto wygra.

Kiedy Clay wychodził, przykucnął przed nią i życzył jej dobrej zabawy z Nalą. Potem uściskał mamusię, podobnie jak czynił to kapitan Hisel, gdy do nich przychodził. A zanim wyszedł, spojrzał na nią jeszcze raz i puścił do niej oko. Sierra westchnęła wtedy cichutko, gdyż wydało jej się, że już kiedyś coś takiego widziała. Może to tatuś tak do niej mrugał, albo może ten drugi tatuś – ten, który mieszkał z nimi po zamachu na World Trade Center? Nie poczuła jednak żadnego zmieszania, tylko szczęście, ponieważ być może to mrugnięcie oznaczało, że Pan Bóg wie, jak bardzo jest samotna bez tatusia.

I może Pan Bóg zabierze od niej tę samotność już na zawsze?




Rozdział 15


Następnego dnia Jamie, jak zwykle, stawiła się do pracy w kaplicy Św. Pawła, ale po raz pierwszy nie zatrzymywała się po drodze, żeby popatrzeć na ziejącą grozą dziurę po Bliźniaczych Wieżach. Wciąż jeszcze kręciło jej się w głowie na wspomnienie wczorajszego wieczoru i uczuć, jakie zaczynały się budzić w jej sercu i duszy. Jak to możliwe, że tak bardzo zależy jej na mężczyźnie, którego poznała przed zaledwie kilkoma dniami? A może po prostu wykorzystuje tę sytuację, by unikać Aarona? Czy też Clay jest rzeczywiście tak fantastycznym facetem, jak się wydaje?

Pierwszą osobą, z którą rozmawiała tego poranka, był młody student Allen. Jego ojciec, makler giełdowy, został uwięziony na górnych piętrach Północnej Wieży i zginął w jej ruinach. Allen przyniósł zdjęcie ojca, które chciał zostawić w kaplicy. Jamie pomogła mu znaleźć miejsce na fotografię, a następnie zapytała, czy ma ochotę porozmawiać.

Właściwie to nie... – wzruszył ramionami. – Nie rozmawiam raczej na ten temat. Stało się – tata zginął i kropka.

Jamie oparła się o jeden z grubych białych filarów oddzielających część kaplicy poświęconą pamięci ofiar zamachu od części sakralnej. Znów napłynęły wspomnienia wczorajszego wieczoru z Clayem, ale tym razem odpędziła natrętne myśli.

Allen, czy mogę się za ciebie pomodlić?

Młody człowiek najpierw spojrzał na nią ze zdziwieniem, potem ze złością, a wreszcie gniew ustąpił miejsca bezradności.

Ostatni raz modliłem się 11 września rano – zagryzł wargi i potrząsnął głową – ale najwyraźniej Bóg nie usłyszał mojej modlitwy, więc przestałem.

Ale przecież przyszedłeś tutaj... – jej spojrzenie zatrzymało się na ławce, gdzie siedziała z Clayem... Ciekawe, czy jest teraz na kursie, i czy zadzwoni, tak jak obiecał? „Czy ja zwariowałam?!". Jamie zamrugała mocno oczami i skupiła całą uwagę na młodym człowieku. Allen popatrzył przez ramię na wystawę pamiątek. Gdy ich spojrzenia spotkały się ponownie, oczy chłopca były wilgotne, jego broda drżała.

Nie mam pojęcia, jak dalej żyć.

Był to problem, z którym borykało się wielu odwiedzających kaplicę. Krzywda, jaka ich spotkała, była tak wielka, że nieomal fizycznie uginali się pod jej ciężarem. Złość, ból, żal zatrzymywały kalendarz ich życia i nie pozwalały ruszyć dalej. Choć czas nieubłaganie płynął, dla nich wciąż był 11 września i bez Bożej pomocy tak mogło pozostać już na zawsze. Jamie poprowadziła młodego człowieka do najbliższej ławki i usiedli. Jej myśli znów odpłynęły do poprzedniego wieczoru. Przypomniało jej się coś śmiesznego, co Clay powiedział o swojej błazeńskiej czapeczce. Zacisnęła dłonie w pięści. „Skup się. Jamie... Skup się!".

Rozumiem – popatrzyła na witraż w oknie naprzeciwko. – Mój mąż był strażakiem, zginął w Południowej Wieży.

Młody człowiek spuścił wzrok.

Przykro mi...

Wszystko w porządku. Jestem pewna, że on jest teraz w niebie – Jamie opowiedziała mu o Jake'u i o tym, jak odnalazła wiarę, którą zawsze wyznawał jej mąż, a także o tym, że nie wyobraża sobie, jak przetrwałaby trudne chwile, gdyby nie ta wiara właśnie.

Zdarzało się jej niekiedy – nawet, gdy rozmawiała z kimś w kaplicy – błądzić myślami gdzie indziej. Zawsze jednak potrafiła się opanować i skupić na bieżących sprawach. Zazwyczaj rozpraszały ją myśli o Jake'u, jego zdjęcie wiszące w przeciwległym końcu kaplicy albo wspomnienie ich pożegnalnego pocałunku tamtego słonecznego, wrześniowego poranka i jego głos, gdy po raz ostatni mówił, że ją kocha...

Dziś jednak było inaczej. Musiała upominać samą siebie, żeby przestać wreszcie myśleć o Clayu i o tym, co czuła w jego obecności. Rozproszenia z powodu Jake'a były czymś normalnym, zwłaszcza tutaj, w kaplicy. Przypominało jej to nieustannie, iż pracując wśród ludzi najbardziej dotkniętych tragedią 11 września, znajduje się na właściwym miejscu. Ale myśli o Clayu?

W każdej wolnej chwili widziała jego twarz, jego oczy wpatrzone w nią podczas wczorajszego obiadu i poczucie bezpieczeństwa, jakie ją ogarnęło, gdy tak dzielnie poradził sobie z bandytami na promie.

Otrząsnęła się. Młody człowiek siedzący obok na ławce zasługiwał na jej całkowitą uwagę. Opowiadał właśnie o swojej więzi z ojcem, a Jamie powinna go wysłuchać tak uważnie, jakby miała potem zdawać z tego egzamin.

Podobnie męczyła się podczas dwóch następnych rozmów. W pewnej chwili wyczuła za sobą czyjąś obecność.

Cześć – w głosie Aarona dała się słyszeć nutka pretensji. – To jednak nie zniknęłaś z powierzchni ziemi?

Na dźwięk jego głosu w Jamie obudziły się wyrzuty sumienia. Odwróciła się i uśmiechnęła do niego.

Cześć – nagle brakło jej słów, nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. – Dopiero przyszedłeś?

Parę minut temu – szukał jej oczu. – Dzwoniłem do ciebie wczoraj. Dwa razy.

Tak, wiem – posłała mu wymuszony uśmiech. – Przepraszam, że nie oddzwoniłam. Byłyśmy z Sierrą trochę zajęte – nie było to tak do końca kłamstwo, ale przy chaosie, jaki panował w jej uczuciach, tylko tyle mogła i chciała mu powiedzieć.

Nieważne – Aaron silił się na obojętność, ale przychodziło mu to z trudem. Wzruszył ramionami. – Po prostu martwiłem się o ciebie. Zawsze oddzwaniasz.

Przepraszam – Jamie nie miała pojęcia, co innego mogłaby mu powiedzieć. Kolejna osoba ukazała się w drzwiach i skierowała w stronę pamiątek zgromadzonych na pierwszym stole. – Duży dziś ruch.

A propos... – Aaron wskazał na wystawę ciągnącą się wzdłuż tylnej ściany. – Może porozmawiamy z innymi o zmianie aranżacji tamtej części? Na zapleczu mamy mnóstwo dziecięcych rysunków, – listy dzieci z życzeniami dla mieszkańców Nowego Jorku – tego typu rzeczy. Obecna aranżacja też nie jest zła, ale pomyślałem, że gdybyśmy to jakoś przeorganizowali, może dodając nową półkę wzdłuż ściany, moglibyśmy całą tę wystawę powiększyć.

Dziwne. Pomysł nie wywarł na Jamie najmniejszego wrażenia. Tydzień temu już snułaby plany, kto odbierze Sierrę ze szkoły, tak żeby ona mogła przekopywać się przez wielkie pudła listów i zastanawiać, gdzie zrobić prowizoryczne miejsce pamięci, które jeszcze bardziej odwoływałoby się do ludzkich uczuć i jeszcze lepiej przemawiało do odwiedzających kaplicę.

Ale dziś...

Jamie? – Aaron stał z założonymi rękami, rozstawione szeroko stopy nadawały jego postaci charakterystyczny wygląd kapitana straży pożarnej miasta Nowy Jork. – Czy ty mnie w ogóle słuchasz?

Tak – odpowiedziała pospiesznie. Odchrząknęła. – To świetny pomysł – nawet dla niej samej słowa te zabrzmiały sztucznie.

Aaron cofnął się o krok i spojrzał na nią uważnie.

Nic ci nie jest?

Ogarnęła ją kolejna fala wyrzutów sumienia. Opuściła wzrok. Jego przyjaźń wiele dla niej znaczyła. Jeśli chciała ją zachować, musiała mu choć trochę wyjaśnić, co się z nią teraz dzieje. Podniosła głowę.

Zjemy dziś razem lunch?

Chętnie – w oczach Aarona pojawił się błysk nadziei. – W Casey's Corner?

Świetnie. – Chciała mu powiedzieć, że nie będzie to lunch, na jaki liczył, że musi z nim omówić trudne sprawy. Ale właśnie zbliżała się do nich jakaś – kobieta po trzydziestce z zapuchniętymi, czerwonymi od płaczu oczami.

Aaron lekko szturchnął Jamie:

Ty z nią pogadaj. W razie potrzeby będę w pobliżu.

Następne dwie godziny były dla Jamie prawdziwą męką: nieustannie myślała o Clay'u, męczyła ją także sama praca. Zamiast odnajdywać w niej sens i pozytywne odczucia, czuła się jak w pułapce. W pewnej chwili wciągnęła głęboko powietrze i rozejrzała się wokół zaniepokojona. Czy coś się stało z systemem wentylacyjnym, czy może uchodzi gaz? Coś było nie tak, bo w powietrzu w ogóle nie było tlenu! Z wielkim trudem wciągnęła powietrze, by się choć trochę odprężyć. W końcu musiała wyjść na zewnątrz, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Gdy jednak wróciła do środka, nic się nie zmieniło. Wciąż czuć było zatęchły zapach starych murów i zaduch.

Rozejrzała się. Miała wrażenie, że ściany zbliżają się do siebie, jak gdyby cały budynek kurczył się, próbując ją połknąć. Było to oczywiście złudzenie; to mętlik w jej własnych uczuciach – wobec Aarona i Claya – oraz wspomnienia o Jake'u wysysały z niej resztki powietrza. Tlenu wcale nie brakowało, ściany też się nie kurczyły, ale fakt ten bynajmniej nie zmniejszał uczucia ucisku w płucach ani pragnienia, by dzisiejszy dyżur dobiegł już końca. Nigdy wcześniej tak się nie czuła: uwięziona, marząca tylko o jednym – żeby stąd jak najszybciej wyjść.

Wsłuchiwała się w siebie, aż wreszcie udało jej się pojąć, o co chodzi. Zewsząd otaczały ją tutaj wspomnienia o 11 września. Pobrzmiewały echem w głosach ludzi, z którymi rozmawiała, i w fotografiach na ścianach, a także w wyświetlanym non stop na tylnej ścianie kaplicy filmie wideo i w wystawie dokumentującej ochotniczą pracę tych wszystkich, którzy zgłosili się do pomocy po upadku World Trade Center.

Nagle wszystko to przytłoczyło ją swym ogromem. Jamie nie była w stanie odzyskać równowagi aż do chwili, gdy oboje z Aaronem wsiedli do taksówki i ruszyli ku Casey's Corner – jasnej, pogodnej knajpki, gdzie nieraz wspólnie jadali lunch. Cieszyła się, że jadą właśnie tam. Dzień był zimny i pochmurny, zanosiło się na śnieg. Nieprzyjemna aura w połączeniu z jej własnymi niespokojnymi myślami oraz tym wszystkim, co zamierzała powiedzieć Aaronowi sprawiały, że potrzebowała miejsca o pogodnej atmosferze, by jakoś przez ten lunch przebrnąć.

Byli już prawie na miejscu, gdy Aaron oparł się o drzwi taksówki i przyjrzał się jej uważnie.

Jesteś dziś jakaś milcząca.

Tak... – Jamie spojrzała przez okno na miasto, na ludzi i domy przesuwające się przed jej oczami, jak nurt dobrze znanej rzeki. Myśli dręczące ją od rana napłynęły gwałtowną nawałnicą. – Miałam dziś ciężki dzień.

Nie naciskał. W Casey's Corner usiedli w zacisznym miejscu. Gdy popijali kawę, czekając na kanapki, Aaron odchylił się nieco na krześle.

Dlaczego było ci dziś tak ciężko?

Nie wiem – miała lodowate ręce. Objęła nimi kubeczek z kawą i zagapiła się na przechodzących za oknem ludzi. – Nie miałam dziś ochoty rozmawiać z kimkolwiek o 11 września.

Aaron pochylił się nad stolikiem.

Może potrzebujesz odpoczynku?

Może – pomysł wydawał się niezły, ale nie była tego do końca pewna. – Wiem, że powinnam tam być. Choć tyle mogę zrobić dla Jake'a.

Nie odpowiedział. Casey Cummings, właściciel lokalu, przyniósł im zamówione kanapki. Okazywana przez niego osobista troska o klientów również stanowiła o uroku tego miejsca.

Dziś jest chyba najzimniejszy dzień tej zimy – uśmiechnął się do nich, kładąc przed nimi talerze. – Może mielibyście ochotę na kubek minestrone? – ułożył kciuk i palec wskazujący w kształt litery „o". – Jest dziś pierwszorzędna!

Podziękowali za zupę. Gdy Casey odszedł, Aaron wyjął spinającą kanapkę wykałaczkę i zaczął nią dziobać powierzchnię wody w szklance.

Chciałaś o czymś porozmawiać? – jego oczy nie patrzyły już z nadzieją; najwyraźniej wyczuwał jej nastrój.

Tak – Jamie uchwyciła się mocno ławki, na której siedziała, i szybko wciągnęła powietrze. Cokolwiek by się działo, nie chciała stracić jego przyjaźni ani go zranić po tym wszystkim, co dla niej zrobił. Nie była też całkiem pewna, czy chce palić za sobą mosty. Jednak trzeba było coś powiedzieć.

No? – Aaron zaśmiał się krótko. – Powiesz mi, czy mam tu tak siedzieć i zgadywać?

Aaronie... – Jamie zamknęła oczy. Po chwili otworzyła je, by spojrzeć mu prosto w oczy. – Potrzebuję więcej przestrzeni.

Zmarszczona brew kapitana utworzyła kształt litery »v".

Czy ja cię tak przytłaczam?

Nawet się nie widzieli w ciągu ostatnich kilku dni. Jamie złożyła ręce i oparła je na stole. „Boże, proszę, pomóż mi znaleźć jakiś sposób, żeby mnie zrozumiał". Zwilżyła wargi i spróbowała jeszcze raz:

Kiedy nasza znajomość nabrała poważniejszego charakteru, powiedziałam ci, że potrzebuję trochę czasu.

Pamiętam.

Ale... – wstrzymała oddech – ... wszystko się zmieniło. – Nie mogła mu powiedzieć o Clayu. Cała ta historia mogłaby zabrzmieć śmiesznie. Przeczesała palcami włosy, po czym znów obiema dłońmi objęła kubek. – Potrzeba mi trochę czasu z dala od ciebie, Aaronie, żebym mogła uporządkować swoje uczucia.

Oparł się o blat stolika, wzrok skierował za okno. Poruszył szczęką na boki, jak zawsze, gdy musiał się nad czymś zastanowić. Wreszcie spojrzał na nią ponownie i westchnął lekko.

Prawie się nie widujemy.

Wiem, ale od tego też muszę odetchnąć.

Więc mamy się w ogóle nie spotykać? Nigdzie, nawet w kaplicy?

Tak, nawet tam – Jamie miała ochotę zapaść się pod ziemię. Aaron był przecież jej przyjacielem, osobą, do której zwracała się w potrzebie niezliczoną ilość razy. Jednak chociaż ceniła sobie jego przyjaźń, nie mogła pozwolić, by uwierzył, iż zaistnieje między nimi coś więcej. Nie teraz, kiedy była prawie pewna, że nic takiego nie nastąpi.

Aaron wyprostował się na krześle.

Zrobiłem coś nie tak?

Nie – wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń, ale tylko na króciutką chwilę. – To wcale nie twoja wina. To raczej efekt moich ostatnich przeżyć. Muszę zamknąć poprzedni rozdział życia zanim zacznę nowy. Rozumiesz?

Wyraz twarzy Aarona mówił jej, że nie rozumie ani trochę, ale po kilku sekundach kapitan przełknął z wysiłkiem ślinę i spojrzał na nią.

Zrobię wszystko, czego tylko sobie życzysz, Jamie. Aż tak mi na tobie zależy – widać było, iż jest zaszokowany zmianą jej zachowania, zwłaszcza po spędzonych wspólnie miłych chwilach w Chelsea Pierś. – Porozmawiam z planistami w kaplicy i powiem im, że mogę przychodzić tylko po południu – Aaron pracował na nocne zmiany, więc popołudniowe zajęcia w kaplicy oznaczały więcej bezsennych godzin bez chwili przerwy.

Przepraszam, Aaronie. Gdy tylko uporządkuję swoje życie, dam ci znać. Po prostu... – poczuła ucisk w gardle, poczekała aż nieprzyjemne uczucie minie. – Nieuczciwe byłoby trzymać cię w niepewności. Ale jeżeli nie dasz mi trochę czasu, być może nigdy się nie dowiem, czego chcę. I czego chce dla mnie Bóg.

Przy jej ostatnich słowach spojrzał na nią ostro.

Rozumiem – wskazał na kanapki i zaśmiał się krótko. Pobrzmiewający w tym śmiechu żal ukłuł Jamie boleśnie. – Lepiej zabierzmy się za jedzenie.

Jamie próbowała jeść, ale z trudem wmusiła w siebie ledwie trzy kęsy. Nie była głodna. Nie potrafiła nic przełknąć, gdy jej serce znajdowało się w stanie takiego chaosu. Do końca lunchu atmosfera pozostała niezręczna. Jamie zaczęła się zastanawiać, czy aby nie zwariowała: odrzuca Aarona tylko dlatego, że właśnie poznała Claya? Albo dlatego, że miała kiepski dzień u Św. Pawła?

Dopiero na promie, dwie minuty od Staten Island, znalazła odpowiedź na swoje pytania. To nie z powodu uczuć do Claya potrzebowała trochę czasu z dala od kapitana Hisela, ale właśnie ze względu na uczucia do Aarona. Coraz bardziej bowiem przypominały one wyłącznie przyjaźń. Potrzebowała nieco dystansu, by upewnić się, że jej uczucie do Claya nie było tylko żałosnym wybiegiem, by uniknąć poważniejszego zaangażowania się z Aaronem. Pozbywszy się na jakiś czas kapitana, będzie mogła spokojniej pomyśleć. Być może za kilka tygodni będzie na sto procent pewna, że jej serce należy do Aarona Hisela.

Myśl ta nurtowała ją przez całą drogę, aż do parkingu, gdzie zostawiła samochód. Podszedłszy bliżej, dostrzegła zatkniętą za wycieraczkę kopertę w plastikowej torebce. Zmarszczyła nos. Zabawne. Obsługa promu zazwyczaj nie wpuszczała na teren parkingu akwizytorów. Wyciągnęła kopertę z opakowania i zobaczyła wypisane na niej swoje imię.

To od niego! Na pewno! Wiedziała to, zanim jeszcze drżącymi palcami otworzyła kopertę.

Jamie!

Jeszcze raz dziękuję za świetny obiad i bal przebierańców, choć byłem bardzo zawiedziony, że nie pozwolono mi zatrzymać błazeńskiej czapeczki. Świetnie bym w niej wyglądał na promie".

Zapisał też numer swojego pokoju w hotelu. Jamie roześmiała się na głos i oparła o samochód. Szybko przebiegła wzrokiem resztę tekstu.

W każdym razie Joe idzie dziś znów spotkać się z Wandą. Gdybyś miała ochotę porozmawiać, będę w Holiday Inn.

Myślę o Tobie, Clay".

Ostatnie słowa przeczytała trzykrotnie: „Myślę o Tobie, Clay... ".

A więc będzie siedział samotnie w hotelowym pokoju. Jamie złożyła karteczkę, schowała ją z powrotem do koperty i wsiadła do auta. Mogła go zaprosić do siebie. Zamówiliby pizzę, a położywszy Sierrę spać, mogliby obejrzeć jakiś film.

Serce zabiło jej żywiej na tę myśl. Tak, to świetny pomysł.

Rozejrzała się wokół. Jakim on jeździ samochodem? Jakimś wynajętym, ale nie wiedziała jakim. Przypomniała sobie liścik. Clay zatrzymał się w Holiday Inn. Sprawdziła na desce rozdzielczej, która godzina. Do powrotu Sierry miała jeszcze czterdzieści minut. Z sercem o wiele lżejszym niż podczas lunchu ruszyła w stronę hotelu. Zaparkowawszy, wyrwała kartkę z notatnika, który zawsze woziła w samochodzie.

Clay, nie pozwolę, żebyś siedział tu samotnie przez cały wieczór. Zwłaszcza bez błazeńskiej czapeczki. Jak trochę odetchniesz, wpadnij do nas. Zamówimy pizzę i obejrzymy film, jeśli będziesz miał ochotę. Kapelusze nieobowiązkowe".

Co jeszcze napisać? Zapatrzyła się w kartkę. Wyznając, że o nim myśli, powiedziałaby prawdę. Ale może nie powinna tego mówić? W końcu znają się dopiero niecały tydzień. A jednak...

Zastygła przez chwilę z piórem uniesionym nad kartką, gotowa dopisać, że nie on jeden nie może o kimś przestać myśleć przez cały dzień. Ale w końcu podpisała się tylko, złożyła kartkę i weszła do hotelowego holu. Na wierzchu kartki napisała numer pokoju, wręczyła liścik recepcjonistce i poprosiła o przekazanie go panu Milesowi.

Gdy odbierała Sierrę ze szkoły, córka przyjrzała jej się uważnie.

Jakoś inaczej dziś wyglądasz, mamusiu.

Jamie nie odezwała się, dopóki dziewczynka nie zajęła swojego miejsca z tyłu samochodu. Zaśmiała się nerwowo.

Głuptasek z ciebie, Sierro. Wyglądam tak samo jak zwykle.

O nie! – Sierra postawiła swój plecaczek na siedzeniu obok. – Nie pracowałaś dziś w kaplicy?

Owszem, pracowałam – Jamie skupiła wzrok na drodze, ale przed oczami wciąż miała twarz Claya. Wyobrażała sobie, jak wysiada z promu zmęczony, niepewny, czy dostała jego list i jak na niego zareagowała, a potem wraca do hotelu i czyta jej odpowiedź.

Usłyszała, że Sierra coś do niej mówi:

Zazwyczaj, kiedy wracasz z pracy w kaplicy, to jesteś smutna, mamo. Ale dziś nie, a wiesz dlaczego?

Dlaczego? – Jamie skręciła w prawo, w ulicę, przy której mieszkały.

Dlatego, że dziś wyglądasz na szczęśliwą, a to miła odmiana, nie sądzisz?

Nagle rozproszone myśli Jamie uspokoiły się na tyle, że dotarło do niej, co mówi jej córeczka. Zazwyczaj po powrocie z pracy w kaplicy wyglądała smutno? Czy naprawdę tak właśnie Sierra ją postrzegała? Jeśli tak, to cóż za życie zafundowała swojej córce? Bez ojca i ze smutną matką?

Sierra szczebiotała coś o szkole i lekcji muzyki, i o tym, że jej koleżanka z ławki śpiewała strasznie głośno. Jamie zacisnęła ręce na kierownicy i skręciła na podjazd przed domem. A więc dziś wygląda inaczej...

Cóż za wnikliwa obserwacja! Kolejny dowód na to, że Bóg zamierza wprowadzić w jej życiu jakieś zmiany – o ile tylko będzie potrafiła zrozumieć, jakie. Wchodząc do domu, Jamie zastanawiała się, co było bardziej znamienne: czy to, że praca u św. Pawła przygnębiała ją, czy też fakt, że dziś – dla odmiany – wyglądała na szczęśliwą? Bo przecież po jednym z najtrudniejszych dni w kaplicy i po ciężkiej rozmowie z kapitanem mógł być tylko jeden powód, dla którego wyglądała na szczęśliwą. Nazywał się on Clay Miles.




Rozdział 16


Clay przebierał się właśnie w swoim pokoju, gdy zauważył mrugające światełko automatycznej sekretarki. Pewnie recepcja chce go zapytać, czy nie potrzebuje świeżych ręczników. Zignorował światełko i dalej grzebał w szafie.

Był to długi, męczący dzień, wypełniony ćwiczeniami i warsztatami dotyczącymi technicznych aspektów działań operacyjnych. Pierwsza część trzytygodniowego kursu polegała na zapoznaniu się z najnowszymi metodami śledczymi, na ostatnie osiem dni natomiast zaplanowano praktykę na ulicach Nowego Jorku pod okiem najlepszych nowojorskich detektywów.

Jeden z prowadzących zapoznał ich dziś rano z realiami tej pracy.

Większość zbrodni zostaje popełnionych...

w jego głosie i uśmiechu pojawił się sarkazm – ... powiedzmy w nie najbardziej eleganckich dzielnicach. Zdarzają się akcje, które trzeba przeprowadzić nocą – uśmiech zniknął. – Będziecie wyposażeni w kamizelki kuloodporne i broń. Na ulicach Nowego Jorku nie ma miejsca dla mięczaków.

Wyjeżdżając z Los Angeles, Clay dostał od swojego kapitana pozwolenie na noszenie broni podczas kursu. Przyspieszono widocznie część procedury papierkowej, bo już podczas pierwszego tygodnia jego urlopu departament zdołał oczyścić go z wszelkich zarzutów związanych z zastrzeleniem złodzieja samochodów. Dobrze się złożyło, w przeciwnym wypadku Clay nie mógłby wyjechać z miasta. Dzięki temu również miał broń na promie i poznał Jamie Bryan. Tę samą, która teraz tak bardzo utrudniała mu skupienie się na pracy.

Jamie pociągała go bezsprzecznie. Uczucie to pochłaniało Claya bez reszty, wręcz zapierało dech w piersiach. Teraz też zastanawiał się, czy znalazła jego wiadomość i czy zostawiła jakąś dla niego – na jego samochodzie.

Założył sweter i spojrzał na telefon. A może to wiadomość od Jamie? Podbiegł szybko do telefonu, wykręcił zero i usiadł na łóżku.

Recepcja, słucham?

Dzień dobry – wyciągnął się wygodnie i oparł o zagłówek. – Jest dla mnie jakaś wiadomość?

Chwileczkę, zaraz sprawdzę – recepcjonistka umilkła na kilka sekund. – Tak była tu jakaś kobieta i zostawiła wiadomość dla pana. Na kopercie jest pańskie imię i numer pokoju.

Szeroki uśmiech zagościł na jego twarzy. To na pewno Jamie!

Proszę przysłać mi ten list na górę, dobrze?

Oczywiście, panie Michaels.

Minutę później rozległo się pukanie do drzwi. Clay otworzył, wziął list i dał boyowi napiwek. Szybko przebiegł wzrokiem kartkę. Więc jednak dostała wiadomość! Kręciło mu się w głowie jak uczniakowi podczas pierwszej randki – i nic dziwnego. Po trzech latach fatalnych związków i aranżowanych randek znalazł wreszcie kobietę, o jakiej zawsze marzył – kobietę, której wiara, zalety i ideały dodawały tylko blasku. Zdawał sobie równocześnie sprawę, że ten związek nie będzie należał do łatwych.

Złożył liścik, rzucił go na nocną szafkę i chwycił kluczyki do auta. Po drodze rozmyślał nad tym, że nigdzie nie widział zdjęć jej zmarłego męża. Co prawda nie rozglądał się specjalnie, ale jednak było to trochę dziwne. W końcu nie wyszła powtórnie za mąż, więc byłoby całkiem logiczne, że trzyma jego zdjęcia na wierzchu.

Oczywiście mogło być i tak, że usunięcie z widoku wizerunku zmarłego męża stanowiło rodzaj terapii, by w pełni powrócić do formy psychicznej i móc zacząć żyć na nowo. Nie miał co do tego absolutnej pewności, ale wyraz jej oczu, gdy mówiła o zmarłym, wskazywał wyraźnie, że nigdy nie kochała nikogo tak jak jego.

Ogarnął go smutek. Czyż to nie głupie: zadurzyć się w kobiecie tak przywiązanej do kogoś innego? Ten facet nawet po śmierci będzie zajmował w jej sercu pierwsze miejsce, jaka więc rola przypadłaby jemu? Wciąż drugie miejsce?

Odpędził od siebie tę myśl. Jednak wszystko to wydawało mu; się strasznie dziwne. Poznał ją przecież zaledwie kilka dni temu. Zaprzyjaźnią się przez te trzy tygodnie jego pobytu w Nowym Jorku, potem być może będą do siebie od czasu do czasu pisywać. Czego więcej można się spodziewać, gdy dzieli ich taka odległość?

Dopiero, kiedy otworzyła drzwi, przyznał, że okłamywał sam siebie.

Nie mógł od niej oderwać oczu – kiedy jedli razem pizzę, a potem lody i kiedy słuchali historyjki czytanej przez Sierrę. Po prostu nie był w stanie przestać się w nią wpatrywać. Od chwili, gdy ją ujrzał, Jamie Bryan zawładnęła jego wyobraźnią. Nie było w tym żadnej logiki, żadnego uzasadnienia, ale... zakochiwał się i to poważnie. I nie mógł na to nic poradzić.

Historyjka dobiegła końca. Jamie spojrzała na Claya:

Chcesz się z nami pomodlić?

Jasne – serce waliło mu jak szalone. Czyż nie taką właśnie scenę zawsze sobie wyobrażał? Rodzina, za którą tęsknił przez wszystkie lata dorosłego życia.

Zajął miejsce pomiędzy nimi i pochylił głowę. Czekał, nie wiedząc, jakie mają zwyczaje. Sierra ujęła jedną jego dłoń, a Jamie drugą, ściskając przy tym leciutko jego palce. Przyciszonym głosem odmówiła modlitwę:

Panie Jezu, prosimy Cię, pozostań z Sierrą, gdy będzie spała, i strzeż jej. Daj jej spokojne sny, a rankiem niech obudzi się szczęśliwa na spotkanie nowego dnia. Wiemy, że znasz zamiary, jakie masz wobec niej. Prosimy, pomóż jej każdego dnia je odczytywać. Kochamy Cię, Panie. Amen.

Jeszcze przez kilka sekund po skończonej modlitwie Clay trzymał rękę Jamie. Gdy wyszli z pokoju Sierry, zatrzymał się na moment.

Bardzo mi się to podoba.

Co? – Jamie uśmiechnęła się.

To, jak ją traktujesz, jak przenosisz na nią Boże błogosławieństwo.

Aaa... – zaczęła schodzić po schodach. Spojrzała na Claya przez ramię – Masz na myśli te słowa o Bożych zamiarach względem niej?

Właśnie – szedł tuż za nią – Jeremiasz 29, 11. Dzieci powinny to często słyszeć.

To prawda – odwróciła się do niego, jej uśmiech nieco przygasł. – Niewiele brakowało, żeby dorastała wściekła na Pana Boga z powodu tego, co stało się z Jakiem. – W jej oczach błyszczała siła, która, jak dobrze wiedział, brała się z wiary. – Ale Bóg ma wobec nas swoje zamiary, bez względu na to, co złego nas spotyka. Nawet jeśli jest to utrata Jake'a.

Przeszli do salonu, Jamie wskazała na półkę pełną filmów.

Masz ochotę coś obejrzeć?

Hmm... – usiadł na końcu kanapy, rozejrzał się i dostrzegł planszę do tryktraka. – Może zagramy?

Powiodła wzrokiem za jego spojrzeniem.

W tryktraka? Jasne! – przeniosła planszę na kanapę. – Momencik...

Włożyła płytę do odtwarzacza i zaraz w tle rozległ się głos Kenny'ego Chesneya.

Country?

Mhm... W tej muzyce coś jest...

Usiadła na drugim końcu kanapy, tak żeby można było swobodnie rozłożyć planszę. Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem.

W piosenkach country zawsze jest jakaś historia. To właśnie tak mi się w nich podoba.

Mnie też – Clay rozkładał grę i próbował połapać się w swoich uczuciach. Tak wiele ich łączyło. W dodatku nie dało się zaprzeczyć, że od początku – coś między nimi iskrzyło... Ale za niecałe trzy tygodnie on wróci do Los Angeles. Nawet nie chciał o tym myśleć.

Rozegrali pięć partii. Kilkakrotnie jego palce otarły się o jej dłoń, za każdym razem wywołując dreszcz w całym ciele. Czasem spoglądał na nią prawie pewien, że i ona czuje to samo.

Wygląda na to, że wygrałam – Jamie uniosła wysoko podbródek i zamknęła planszę. Była już prawie dwudziesta druga, a oboje musieli rano iść do swoich zajęć. Odłożyła grę na podłogę i oparła się o bok kanapy. Patrzyła łagodnie. Clay w jej oczach dostrzegał wrażliwość, która uderzyła go już wtedy, gdy pierwszy raz ze sobą rozmawiali.

To był miły wieczór...

Tak, bardzo miły...

Przez chwilę nic nie mówili, tylko się w siebie wpatrując. Chciał zadać jej tyle pytań. Co się właściwie między nimi dzieje? Co ona czuje i dlaczego igrają z uczuciami, kiedy on za parę tygodni musi wracać do domu? Czy grywała w tryktraka z mężem?

Zamiast jednak zapytać ją o to wszystko, położył ramię na oparciu kanapy i spróbował po prostu nie szukać odpowiedzi – Jak tam Joe?

Ucieszył się, że Wanda zaprosiła go ponownie. Po wczorajszym wieczorze nie był wcale pewien, czy ją jeszcze zobaczy.

Może dziś właśnie jest odpowiedni dzień.

Na przeprosiny? – Clay pochylił się w bok i oparł głowę na ręce. – Mam nadzieję. – Potrząsnął głową. – Jeśli ma się coś do powiedzenia osobie, na której nam zależy, powinno się to zrobić.

Dopiero, gdy usłyszał własne słowa, dotarł do niego ich sens. Jamie uniosła brwi do góry i delikatnie pokiwała głową na boki.

Niezły pomysł – zajrzała mu w oczy. – Ale nie zawsze jest to łatwe albo rozsądne.

To prawda – Clay wpatrywał się w nią. Mówi o sobie czy o nim? Chciał zapytać, ale Jamie miała rację: nie było łatwo ani rozsądnie rozmawiać o tym, co działo się między nimi. Było na to po prostu za wcześnie. A poza tym co, jeśli tylko mu się wydawało, że jest między nimi jakaś magia? Może Jamie jest po prostu samotną wdową stęsknioną towarzystwa? A Clay – jako, że jest policjantem, który w dodatku ją uratował, a w Nowym Jorku zabawi tylko kilka tygodni – jest tylko przelotną znajomością.

Popatrzył na zegarek, wstał i przeciągnął się.

Chyba muszę już iść... – wciąż jeszcze bolał go kark, ale czuł się coraz lepiej. – Jeszcze raz dziękuję za obiad.

Było bardzo miło – Jamie wstała i poprowadziła go do przedpokoju – Może to powtórzymy?

Chętnie.

Doszli do drzwi. Jamie odwróciła się do niego. Na podjeździe było ciemno, jedyne światło dochodziło z okien pokoi. Nastrój stał się intymny. Jamie oparła się o drzwi.

Czy mogę ci coś powiedzieć?

Tak – Clay opierał się ramieniem o ścianę, dbając o to, by nie zbliżać się do niej za bardzo.

Do tej pory... – zagryzła wargę i wbiła w niego spojrzenie – do tej pory nie zapraszałam nikogo... to znaczy odkąd Jake zginął...

Chociaż jej spojrzenie było delikatne i wymowne, przez cały wieczór nie powiedziała nic, co dotykałoby najbardziej intymnej sfery jej życia. Aż do tej chwili.

Jamie... – serce całkiem w nim stopniało. Ile musiało ją kosztować zaproszenie go, wspólny obiad i wieczór spędzony na grze w tryktraka w domu, w którym ona i jej mąż kochali się i śmiali, i założyli rodzinę.

Zwiesiła głowę. W delikatnym blasku odległych świateł dostrzegł spadającą na ziemię łzę.

Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć.

Musiał ją objąć i przytulić. Wszystko w tej chwili nakazywało mu wziąć ją w ramiona i załagodzić jej ból. Wyciągnął do niej ręce.

Chodź do mnie...

Przepraszam... – pociągnęła nosem i powoli zbliżyła się do niego. – Naprawdę wcale nie jest mi smutno – podniosła na niego spojrzenie. Jej oczy były mokre, lecz oprócz smutku błyszczało w nich coś jeszcze. – Cieszę się, że tu jesteś, Clay.

Ich twarze dzieliło ledwie kilka centymetrów, ale Clay nie pocałował jej, choć bardzo tego pragnął. Przytulił ją tylko i mocno uścisnął. Głaskał jej włosy, a ona opierała mu głowę na piersi.

Wiesz co? – pochyliwszy się nieco ku niej, wyszeptał jej wprost do ucha.

Co? – wydała dźwięk bardziej przypominający śmiech niż szloch. – Pewnie myślisz, że zwariowałam?

Nie – cofnął się i zajrzał jej w oczy. – Ja też się cieszę, że tu jestem.

Puścił ją i uśmiechnął się.

Może ty i Sierra miałybyście ochotę spotkać się ze mną jutro w mieście i pójść na jakieś przyjemności?

Obdarzyła go ciepłym uśmiechem.

Myślę, że bardzo chętnie.

Zrobił kolejny krok w kierunku drzwi i otworzył je.

Dobranoc, Jamie.

Dobranoc, Clay – do domu wdarł się chłodny powiew, Jamie objęła się rękami. – Dzięki za zrozumienie.

Skinął głową i po chwili już był na zewnątrz. Drzwi zamknęły się za nim. Powietrze było lodowate, a niebo krystalicznie przejrzyste. Zdumiało go, że tak blisko Manhattanu można zobaczyć gwiazdy na niebie – było ich całe mnóstwo. Zatrzymał się i zapatrzył na gwiazdy.

Boże, jeszcze za wcześnie, by o tym mówić, ale coś się chyba dzieje... ". Owinął się ciaśniej płaszczem, po czym powiedział na głos:

Prowadź mnie, Boże. Nie pozwól mi wyprzedzać Twoich zamiarów.

W drodze do samochodu jeszcze raz przebiegł myślą dzisiejszy wieczór, zwłaszcza ostatnie chwile i to, w jaki sposób Jamie przytuliła się do niego. W tym momencie coś do niego dotarło: oto znalazł odpowiedź na jedno z podstawowych pytań dotyczących Jamie i tego, co ich łączyło. Magia iskrząca między nimi nie była wyłącznie wytworem jego wyobraźni.




Rozdział 17



Jamie stała z głową opartą o drzwi, dopóki nie usłyszała, że Clay odjeżdża. Co ona wyprawia? Pozwala sobie na taką otwartość wobec niego – wymusza na nim, by ją przytulił? Jak mogła zachować się tak bezwstydnie i to tutaj, w swoim własnym domu, gdzie dzieliła życie z Jakiem? I co Clay musiał sobie pomyśleć, gdy mu się tak narzucała?

Potarła ramiona dłońmi. Czuła się brudna. Brudna, łatwa i pozbawiona choćby krzty lojalności wobec Jake'a. Co innego przecież zaprosić faceta na obiad i zagrać z nim w tryktraka, a co innego obściskiwać się pod koniec wizyty.

Nie musi przecież wciąż stać na straży pamięci zmarłego męża – to prawda, niemniej postąpiła zbyt pochopnie. A jednak... to właśnie było takie dziwne w jej stosunkach z Clayem: miała wrażenie, jakby znała go od wieków, jakby już od dawna był cząstką jej życia.

Wciągnęła głęboko powietrze i obeszła cały dom, gasząc wszędzie światło i zamykając drzwi – dawny wieczorny rytuał Jake'a. Wreszcie wdrapała się po schodach do swojej sypialni. Wszystko jedno, czy Clay wydawał się dobrym znajomym, czy nie – zachowała się niewłaściwie. W jej sercu poczucie winy mieszało się z zażenowaniem, wypływając na policzki falą gorącego rumieńca.

Myjąc zęby, wpatrywała się w swoje odbicie w lustrze. Co jest z nią nie tak? Jak to możliwe, że tak szybko się zmieniła, że wyrzuciła przeszłość za drzwi w ciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin? A Aaron? Nikt inny nigdy nie zrozumie tak dobrze jak on, przez co przeszła. Szczególna więź połączyła ich na zawsze, ponieważ i on wiele wycierpiał. A Clay? Cóż, bardzo jej współczuł, oczywiście, ale przecież nie znał wcale Jake'a, więc nie mógł zrozumieć, jak szczególny łączył ich związek. Wszystko to było bardzo skomplikowane.

Wypłukała szczoteczkę i odłożyła ją na miejsce. Najlepiej byłoby zapomnieć o nich obu: i o Aaronie, i o Clayu. Bóg, Sierra i wspomnienia o Jake'u – niczego więcej jej nie trzeba. To wystarczy, by przejść przez życie, aż wreszcie znów będzie mogła spotkać się ze swoim mężem. Będzie więc pracować u Św. Pawła, a kiedy już zostaną zbudowane nowe Bliźniacze Wieże, zgłosi się do pracy w oficjalnym miejscu pamięci.

Poświęcając się pomocy ofiarom 11 września, uczci pamięć Jake'a i już nigdy, przenigdy nie będą ją dręczyły potworne wyrzuty sumienia, jakie odczuwała w tej chwili. Zacisnęła ręce na krawędzi umywalki i pochyliła głowę. „Boże, przepraszam. Poszłam za głosem uczucia, ale wiem, że to nie było właściwe. Pomóż mi wieść życie, które podobałoby się Tobie, Jake'owi i Sierze. I pomóż mi trzymać się z dala od Clay'a".

Podniosła wzrok i jej spojrzenie padło na małą drewnianą tabliczkę, która wisiała w łazience od czasu jej pierwszych urodzin po śmierci Jake'a. Był to prezent od przyjaciółki Sue Henning. „Kupiłam takie dla nas obydwu – powiedziała wówczas Sue – ponieważ przyjdą dni, kiedy nie będziemy w stanie wyjść z domu, nie wspomniawszy napisanych tu słów".

Jamie uważnie wczytała się w napis na tabliczce i poczuła dreszcz na karku i ramionach. Były tam słowa z Biblii: „Z całego serca Bogu zaufaj, nie polegaj na swoim rozsądku, myśl o Nim na każdej drodze, a On twe ścieżki wyrówna". Poniżej widniał napis: Księga Przysłów 3, 5-6.

Jej ścieżka z pewnością była bardzo kręta, zwłaszcza po dzisiejszym wieczorze spędzonym w towarzystwie Claya i po ich czułym pożegnaniu. Chcąc być szczera wobec samej siebie, musiała przyznać, że miała wielką ochotę go pocałować. Ale jak by mogła, skoro w głębi serca wciąż czuła się żoną Jake'a?!

Słowa Biblii pozwoliły jej spojrzeć na wszystko z innej perspektywy i sprowadziły na nią spokój. Nie należy przejmować się Clayem, Aaronem i uczuciami kłębiącymi się w jej duszy. Nie trzeba nawet próbować tego wszystkiego zrozumieć, lecz raczej zaufać Bogu. On sam zajmie się prostowaniem jej ścieżek, jak obiecał. To właśnie przecież jej mówił, nieprawdaż?

Wyprostowała się i ruszyła do sypialni. Dzisiejszego wieczoru pojedynczy werset z Biblii nie mógł jej wystarczyć. Dzisiaj chciała się w Piśmie Świętym zatracić, biec przez wersety i całe rozdziały, dopóki nie odnajdzie bezpiecznej przystani, której tak rozpaczliwie potrzebuje.

Biblia Jake'a leżała jak zawsze na nocnym stoliku. Wzięła ją, usiadła na najbliższym krześle i otworzyła na chybił trafił. Niekiedy wieczorami studiowała konkretne fragmenty Pisma Świętego, innym znów razem – jak dziś – wertowała kartki, dopóki coś nie przyciągnęło jej uwagi. Jake przestudiował swą Biblię dokładnie: niemal każdą księgę wypełniały specjalnie zaznaczone fragmenty, podkreślone wersety oraz uwagi zapisane na marginesach.

Jamie minęła Księgę Rodzaju, Wyjścia, Kapłańską i Liczb, przyglądając się rozmaitym podkreśleniom. Ale przy kartkowaniu Księgi Powtórzonego Prawa coś jej się rzuciło w oczy.

Zauważyła swoje imię zapisane w tej części Biblii, do której jeszcze nigdy nie zaglądała. Cofała się, powoli przerzucając kartki, aż zobaczyła je ponownie, nagryzmolone pismem Jake'a nad rozdziałem trzydziestym. Jake połączył kreską jej imię z następującym fragmentem Biblii: „Kładę dziś przed wami życie i śmierć, błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie, abyście żyli wy i wasze potomstwo". Obok tekstu widniał dopisek uczyniony ręką Jake'a:

Jamie, to dla ciebie. Jeśli mógłbym zapisać coś w twoim umyśle i w twoim sercu, to właśnie byłoby najważniejsze: wybieraj życie, Jamie. Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!".

Wybieraj życie?

Raz po raz odczytywała słowa zapisane przez Jake'a, aż łzy przesłoniły jej widok. Kochany Jake, jak zawsze wspierający ją swoją mądrością i zrozumieniem. Ale co to właściwie znaczy? Pociągnęła nosem i otarła oczy, po czym wróciła do samego początku rozdziału trzydziestego i zaczęła czytać.

Fragment ten opowiadał o wędrówce ludu Bożego do Ziemi Obiecanej. Jamie przypomniała sobie serie kazań na ten temat, które słyszała w kościele rok po śmierci Jake'a.


Rozdział trzydziesty mówił, że Bóg daje swojemu ludowi wybór. Może on wybrać Jego drogę, Jego prawdę, Jego przywództwo, a tym samym błogosławieństwo i bogactwo. Jeśli natomiast wybierze drogi własne, prymitywne i zadufane, drogi fałszywych bóstw i bałwanów, wybierze zniszczenie i przekleństwo.

Skończywszy czytać. Jamie rozważała te słowa. Tak, o to właśnie chodziło. Życie lub śmierć – wybór należał w równej mierze do ludu Bożego wędrującego wówczas do Ziemi Obiecanej, co do każdego człowieka przychodzącego na świat. Wybierz Boga, a wybierzesz życie. Wybierz inną drogę, a wybierzesz śmierć.

Jamie, to dla ciebie. Jeśli mógłbym zapisać coś w twoim umyśle i w twoim sercu, to właśnie byłoby najważniejsze: wybieraj życie, Jamie. Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!".

Słowa Jake'a celnie trafiały w jej brak wiary.

W sercu Jamie narastał ból. Przycisnęła do piersi otwartą Biblię. Jake kochał ją tak bardzo, że miłość ta mogła pochodzić wyłącznie od Boga. Była to miłość, która nie wywierała żadnej presji, zostawiała jej swobodę podjęcia decyzji. Dopiero kiedy przeczytała Biblię Jake'a, zrozumiała jego niepokój o nią. Codziennie modlił się, żeby jej oczy się otworzyły, by jego wiara stała się dla niej prawdziwa.

Dlatego właśnie tak bardzo teraz cierpiała.

Jake umarł, pragnąc tylko jednej rzeczy: szansy podzielenia się z Jamie swoją wiarą. Owszem, Bóg odpowiedział na jego modlitwę. Jamie znalazła Boga i będzie się Go trzymać do końca swoich dni. Ale nigdy nie będzie mogła podzielić się Nim z Jakiem.

Nigdy wcześniej nie dotarło do niej tak wyraźnie, co straciła. Utraciła możliwość dzielenia ze swym mężem intymności modlitwy, nie mogła już stanąć z nim przed Bogiem, trzymając się za ręce i wspólnie ofiarować Mu jednego serca, jednego celu. Straciła możliwość patrzenia w oczy Jake'a i dostrzegania w nich odbicia miłości Chrystusa. Oczywiście wcześniej widziała w jego oczach miłość, ale nie Bożą, gdyż nie była świadoma jej istnienia. A była to miłość znacznie głębsza; więź, która może powstać jedynie na drodze wspólnej wiary. Wszystko to utraciła z powodu swojej upartej dumy.

Wiara w Chrystusa była dla Jake'a Bryana najważniejszą rzeczą na świecie, a ona przegapiła okazję, by to zrozumieć i dzielić ją z nim. Teraz już nic nie mogła na to poradzić.

W sercu Jamie wezbrał ogromny żal. Gdyby tylko mogła przeżyć z Jakiem jeszcze jeden dzień, przytulić go, spojrzeć mu w oczy, wniknąć w samą duszę i powiedzieć mu, że zrobiła to, o co prosił. Wybrała życie z Bogiem. Gdyby mogła choć raz podzielić z nim intymną więź wiary, staliby się sobie jeszcze bardziej bliscy.

Ale nigdy nie zaznała takiej bliskości z Jakiem. Świadomość tego sprawiała, że żal nieomal łamał jej serce. Przez dłuższą chwilę pozwoliła łzom płynąć. Opanował ją smutek, który od wielu już miesięcy nie przybierał formy płaczu.

Wreszcie łkanie ucichło. Jamie zamrugała powiekami, żeby lepiej widzieć. Potem opuściła Biblię na kolana i ponownie przeczytała zakreślony fragment. „Kładę przed wami życie i śmierć... wybierajcie życie".

Wybierajcie życie. Powoli zaczynała rozumieć. Dokonała wyboru życia, jeśli chodzi o Jezusa. Ale co z jej codziennym życiem?

Przed jej oczami pojawiały się obrazy: dni i miesiące spędzone w kaplicy św. Pawła, rozmowy z Aaronem o tym, że trzeba podtrzymywać pamięć o wydarzeniach z 11 września i pomóc krajowi nigdy o nich nie zapomnieć. Przypomniała sobie niewinny głosik Sierry, która jej powiedziała, że dziś wygląda na szczęśliwą, choć nie zawsze tak jest, że zazwyczaj po pracy u św. Pawła była smutna.

Jak mogła być tak ślepa? Odkąd zginął Jake, otoczyła się śmiercią i zniszczeniem. Mówiła o zmarłych, pamiętała o zmarłych, czciła pamięć zmarłych. Przeżywała raz jeszcze zniszczenie, wyobrażała je sobie, stawała obok Jake'a pośród zniszczenia, wpatrywała się uporczywie w miejsce dotknięte zniszczeniem. To wszystko kompletnie ją zżerało.

Nie, praca u św. Pawła nie była niczym złym. Potrzebowali tam ochotników, a dla niej była to niezbędna część procesu powrotu do formy.

Przymknęła oczy. Jak brzmiała ta modlitwa, którą przed chwilą wypowiedziała w łazience? „Pomóż mi wieść życie, które podobałoby się Tobie, Jake'owi i Sierze"? Chyba tak. A potem przyszła tu, otwarła na chybił trafił Biblię Jake'a i przeczytała wers o tym, by wybrać życie? Jeszcze raz poczuła dreszcz przebiegający po plecach.

Czy była to odpowiedź od Boga? Czy mówił jej w ten sposób, że dosyć już czasu spędziła, żyjąc na cmentarzu? Czy Bóg dawał jej pozwolenie na rozpoczęcie nowego życia?

Ponownie przeczytała słowa napisane przez męża i przez chwilę wydawało jej się, że Jake stoi przed nią, uśmiecha się do niej i kciukiem ociera jej z oczu łzy. „Jake... ".

Złudzenie zniknęło.

Zgłosiła się do pracy w kaplicy Św. Pawła, żeby czuć się bliżej Jake'a, bliżej pamięci o nim. Zrobiła to, żeby go uczcić i żeby był z niej dumny, gdyż on sam by tak właśnie postąpił i tak żył. Ale nie przez dwa lata bez przerwy!

Nagle z całą wyrazistością dotarła do niej prawda: Jake chłonął życie, żył jego pełnią bez strachu czy wątpliwości. Każdego ranka budził się, chwaląc Boga i kochając rodzinę i z lekkim sercem ruszał do pracy. Zawsze miał świadomość, że może zginąć, pełniąc swoje obowiązki, ale nigdy go to nie powstrzymywało. Widmo śmierci ani na moment nie przyćmiło blasku, jaki życie Jake'a Bryana roztaczało wokół.

Może rzeczywiście zadziałała zbyt pochopnie, przytulając się tego wieczoru do Claya, może miną jeszcze całe lata, zanim będzie gotowa pokochać kogoś innego. Ale gdyby Jake mógł stanąć teraz przed nią, powiedziałby jej, że czas już wyjść z mroku i odwrócić się od śmierci i zniszczenia, że czas już wybrać życie!

W tej chwili Jamie miała tylko jedno pytanie do Boga: jak to zrobić? Wsparła łokcie o kolana. Czy powinna przestać pracować u św. Pawła? Zająć się czymś innym niż czczenie pamięci ofiar 11 września? Znaleźć kogoś, z kim mogłaby dzielić życie?

Przytłaczały ją te wszystkie możliwości. Wstała i odłożyła Biblię na stolik. Może zadzwonić do Sue i zapytać, co ona sądzi o tym wersecie? Było już późno, ale przyjaciółka zazwyczaj nie kładła się wcześnie spać. Jamie miała właśnie podnieść słuchawkę, gdy telefon zadzwonił. Na ten niespodziewany dźwięk aż odskoczyła do tyłu.

Na ekraniku wyświetlił się czyjś numer komórkowy. Clay? Nie mógł to być nikt inny...

Podniosła słuchawkę.

Halo?

Cześć! – nawet przez telefon dało się wyczuć uśmiech w jego głosie. – Wiem, że już późno, ale mam dwie sprawy.

OK – poczuła, że też się uśmiecha, oczy jej się rozjaśniają, a z ramion spada przytłaczający ją ciężar. – Powiedz, o co chodzi.

Po pierwsze, dostałem telefon od jednego z chłopaków z departamentu. Policja dostała bilety do teatru na Broadwayu. Mieli trzy na Króla Lwa i oczywiście zaraz je zgarnąłem. Przedstawienie jest w piątek wieczorem. Tak sobie pomyślałem, że może ty i Sierra miałybyście ochotę pójść ze mną...

Król Lew w Amsterdam Theater?! – już cztery razy Jamie próbowała zdobyć na to bilety, ale wszystkie były wyprzedane na kilka miesięcy na przód. – Żartujesz sobie?

Nie, poważnie. Na parterze, w dziesiątym rzędzie.

Clay! – wykrzyknęła cicho Jamie. – Sierra będzie skakać z radości!

Roześmiał się.

Tak myślałem. To może ruszymy do miasta koło siedemnastej i jeszcze przed przedstawieniem zjemy pizzę? Możemy się tak umówić?

Natychmiast przypomniały jej się słowa Jake'a: „Wybieraj życie. Jamie. Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!".

Tak, Clay – w jej oczach pojawiły się łzy szczęścia. – To wspaniały plan.

Umówili się na następny dzień na lunch i rozłączyli się.

Jamie zapatrzyła się przez okno na cienie nagich drzew kołyszących się na zimowym wietrze. Niewiarygodne, że Clay zadzwonił właśnie w tej chwili. Przecież właśnie czuła się przytłoczona myślą, że ma wybrać życie i zacząć je na nowo. Jak miało ono wyglądać i od czego powinna zacząć? Uśmiechnęła się, znikł gdzieś dręczący ją smutek. Większość jej pytań pozostawała nadal bez odpowiedzi, ale przynajmniej wiedziała, co zrobi najpierw.

Obejrzy z Clayem i z Sierrą Króla Lwa na Broadwayu.

A potem Bóg pokaże jej, co robić dalej.




Rozdział 18


Sierra nie miała nawet czasu na dłuższą pogawędkę z Panem Bogiem po powrocie ze szkoły.

Clay zabiera je na Króla Lwa!!! Na prawdziwego Króla Lwa!!! W podskokach wpadła do swojego pokoju, gdzie na łóżku znalazła Zmarszczka.

Zmarszczusiu, zgadnij, co dziś będzie!

Kot ziewnął i wyciągnął swoje chude łapki. Nie sprawiał wrażenia bardzo zainteresowanego. Sierra klapnęła na skraj łóżka i pogłaskała kotka między uszami.

Clay zabiera nas na Króla Lwa, możesz w to uwierzyć?

Zmarszczek spojrzał na nią i mrugnął. Dziewczynka wciągnęła głęboko powietrze, uświadamiając sobie nagle, że być może kot jest zazdrosny. Albo może nie zrozumiał. Ale Pan Bóg zrozumie na pewno. Najmocniej więc, jak potrafiła, zacisnęła powieki i spróbowała przez chwilę zachować powagę. Ale zamiast poważnych słów z jej ust wypsnął się piskliwy chichot, po czym podskoczyła i zaczęła tańczyć po całym pokoju, aż wreszcie wpadła na ścianę.

Wtedy troszkę się uspokoiła. „Uspokój się" – tak zawsze mówiła mamusia, gdy Sierrę rozpierała energia. „Boże, Clay zabiera nas na Króla Lwa. Czy to nie jest najlepsiejsza nowina na całym świecie?!".

Oczywiście Bóg nie rozmawiał z nią, jak jej przyjaciółka Kąty albo mama, ale i tak czuła, że jej słucha. Oblizała wargi i wykonała jeszcze jeden – tym razem krótki – taniec. „Myślę, Panie Boże, że ja tego Claya lubię. Dzięki, że pozwoliłeś mu spotkać mamusię tam na łodzi, kiedy uratował jej życie, jak napadli na nią źli ludzie".

Otworzyła oczy i westchnęła. Nie wybrała jeszcze ładnej sukienki, a mamusia mówiła, żeby się pospieszyć. Wzięła więc tę najpiękniejszą – biało-niebieską z największą ilością falbanek, koronkowymi mankietami i wielką kokardą z tyłu. Do tego białe podkolanówki z koronkowym wykończeniem, te same, które kilka dni temu miał na sobie Zmarszczek.

Szybciutko się ubrała i zbiegła po schodach. Nagle gwałtownie się zatrzymała, ponieważ na dole był już Clay. Mamusia i on uśmiechali się do siebie. Sierra błyskawicznie wróciła do ostatniej rozmowy z Bogiem, ponieważ musiała Mu koniecznie powiedzieć coś jeszcze. Ale tym razem wypowiedziała to w myślach, tak żeby mama i Clay jej nie usłyszeli. „Boże, wiem, że Clay mieszka w Kalifornii, ale może mógłby jakoś zamieszkać tutaj? Bo byłby z niego fajny drugi tatuś, nie sądzisz? Taki, jakiego ma James. Proszę, pomyśl o tym, Panie Boże. Dzięki".

Clay spojrzał na nią.

Ależ ty pięknie wyglądasz!

Dziękuję – Sierra dygnęła, tak jak to zawsze czyniła, gdy obie z mamusią bawiły się w księżniczki. – A ty wyglądasz jak książę z bajki.

Rzeczywiście tak wyglądał: wysoki, z blond włosami i oczami zupełnie takimi samymi, jak oczy pewnego księcia z filmu.

Clay wykonał męską wersję książęcego ukłonu i uśmiechnął się szeroko.

Miło mi to słyszeć, Sierro.

Mama zakryła usta ręką i parsknęła śmiechem. Potem radośnie spojrzała na córkę i powiedziała, że czas już iść. Dojazd do miasta dłużył się Sierze jak nigdy – przypominał jej ostatni tydzień przed Bożym Narodzeniem: też ciągnął się bez końca. Ale wreszcie zjedli pizzę i pojechali taksówką do teatru. Było to najpiękniejsze miejsce na świecie. Wisiały tam zabawne dekoracje na ścianach, sufitach, a nawet na podłodze i krzesłach.

Podeszli do przodu, a wtedy mama powiedziała:

To tutaj.

Pierwsza weszła pomiędzy rzędy Sierra, za nią mama, a na końcu Clay. Dziewczynka miała ochotę wstać i zatańczyć z radości, bo to przecież Król Lewi Zamiast niej zatańczył jej żołądek, skręcając się i podskakując, dowodząc każdym takim ruchem, jaki wielki przepełniał ją entuzjazm. Jej głowa i ramiona też nie mogły wytrzymać w bezruchu, kręciły się więc nieustannie, a wkrótce do tańca przyłączyły się nawet kolana.

Mama nachyliła się do niej.

Usiądź spokojnie, kochanie. Młode damy siedzą spokojnie w teatrze.

Sierra już o tym wiedziała, ponieważ kiedyś :j mama zabrała ją tutaj na Anię. Ale zapomniała o tym, gdyż zaraz miał się zacząć Król Lew.

Dobrze, mamusiu. Przepraszam.

Nic nie szkodzi – mama uśmiechnęła się do niej. – Jesteś bardzo przejęta.

O tak! Jestem taka przejęta, mamusiu! Mój żołądek jest przejęty i głowa, i ramiona, i nawet kolana są przejęte!

Clay przechylił się przez Jamie i powiedział do Sierry:

Ja się czuję dokładnie tak samo – skinął głową i popatrzył na mamę. – Możliwe, że mnie też trzeba będzie przypominać, żebym siedział spokojnie.

Sierra zachichotała i właśnie w tym momencie zgasły światła. Już miała zapiszczeć, ale szybko nakryła usta rączką, rzuciła spojrzenie w stronę mamy i obiecała, że już nie będzie piszczeć. Ale nie udało jej się stłumić westchnień.

Wzdłuż przejść przedefilowały żyrafy, na scenie położyły się lwy, na drzewach śpiewali pomalowani ludzie, a kolejne chóry dały się słyszeć gdzieś spod sufitu, a wszystko było tak wspaniałe, że Sierra ledwie mogła to znieść. Tancerz na scenie zaczął śpiewać Krąg życia, a wtedy zdarzyła się rzecz jeszcze wspanialsza.

Kątem oka Sierra dostrzegła, że Clay trzyma mamę za rękę. Wtedy właśnie uświadomiła sobie, że ten wieczór zapamięta do końca życia.


* * *


W chwili, gdy Clay pojawił się w jej domu. Jamie uświadomiła sobie prawdę. Bez względu na to, co sobie mówiła poprzedniego wieczoru o zbyt szybkim angażowaniu się czy o zawstydzeniu, że Clay tak bardzo ją pociąga, jego widok odkrył przed nią prawdę. Nie było już odwrotu. Jeśli ma wybierać życie, chłonąć je, to nie może robić sobie wyrzutów z powodu przytulenia mężczyzny, którego towarzystwo tak bardzo jej odpowiada. Wszystko jedno, czy po tych trzech tygodniach zobaczą się jeszcze kiedykolwiek, czy też nie. Jedyna rzecz, jakiej teraz pragnęła, to być z nim.

Gdy wszedł do domu, ich spojrzenia spotkały się. Stali przez chwilę, patrząc na siebie, a potem, jak w zwolnionym tempie, uścisnęli się. Nie był to jednak uścisk pełen żalu, jak poprzedniej nocy, ale uścisk przyjaźni i obietnicy, i jeszcze czegoś, co opierało się upływowi czasu i wszelkiej logice. Było to przytulenie, z powodu którego nie czuła wyrzutów, co więcej, nie chciała, by się kiedykolwiek skończyło.

Następnie rozmowa potoczyła się lekko i wesoło, a Sierra była jej główną uczestniczką. Była zdania, że wszystko w centrum miasta jest superjasne, superruchliwe i superduże. Paplała o tym nieustannie aż do chwili, gdy zajęli swoje miejsca.

Gdy zabrzmiała muzyka i ogarnęła ich ze wszystkich stron, wciągając bez reszty w bajkową fabułę, Clay ujął jej dłoń. W pierwszej chwili pomyślała, że chce uścisnąć jej palce albo poklepać ją po ręce, okazując, jak bardzo się cieszy, że mogą zobaczyć przedstawienie i że są razem. Ale on splótł swoje palce z jej palcami, a jego dotyk sprawił, że poczuła mrowienie w całym ciele. Bała się spojrzeć na niego, w obawie, że targające nią uczucia mogą być zbyt widoczne. Skupiła się więc na odczuciu, jakie wywoływał w niej dotyk jego palców, na cieple jego wielkiej ręki nakrywającej jej małą dłoń.

Przedstawienie było świetne. Jamie słyszała opinie, że Król Lew jest widowiskiem jedynym w swoim rodzaju, że nic się do niego nie umywa – była to prawda. Kostiumy, piosenki i dekoracje przechodziły wszelkie wyobrażenie. Od czasu do czasu spoglądała na Sierrę: oczy jej córki były niezmiennie szeroko otwarte i szczęśliwe, a buzia lekko uchylona. Nie rozmawiała, nie wierciła się, była absolutnie zahipnotyzowana sztuką.

A Clay przez całe przedstawienie trzymał ją za rękę.

W scenie, kiedy Simba – młody lwi król – spotyka swoją przyjaciółkę Nalę i obydwoje śpiewają o tym, że w powietrzu czują dziś miłość, Clay potarł kciukiem wierzch jej dłoni. W oczach Jamie pojawiły się łzy, choć nie miała pewności, dlaczego. Czy dlatego, że ona i Jake byli przyjaciółmi z dzieciństwa, czy też dlatego, że właśnie tego wieczoru miłość albo coś podobnego rzeczywiście unosiło się w powietrzu i nie miało to nic wspólnego z Jakiem?

Ponownie poczuła łzy napływające do oczu, gdy do Simby przemówił duch Mufasy. Przesłanie było takie samo jak to, które przeczytała w Księdze Powtórzonego Prawa; jak to, które Jake napisał dla niej na marginesie swojej Biblii. Strata wpisana jest w życie, ale zawodnik trwa na swoim miejscu. Toczy dobrą walkę, powraca na ring i nigdy się nie poddaje. Ona wybiera życie.

Gdy przedstawienie dobiegło końca, Jamie omal nie pękło serce. Nie dlatego, że sztuka była tak wzruszająca i świetnie zagrana, ale dlatego, że kiedy zaświecono światła, Clay puścił jej dłoń. Prawdopodobnie zrobił to ze względu na Sierrę. Sami nie mieli jeszcze czasu porozmawiać o tym, co się między nimi działo, tym bardziej więc nie należało wciągać w to dziecko.

W drodze powrotnej do domu towarzyszyła Jamie świadomość obecności Claya – tego, że idzie obok, że czasem jego ramię ociera się o jej bok, że usiadł obok niej w taksówce, a ich uda stykały się ze sobą. Niekiedy przyłapywała go na wpatrywaniu się w nią, a wówczas ich spojrzenia spotykały się i trwali tak wpatrzeni w siebie, a ona znów czuła znajome mrowienie i miała wrażenie, że unosi się ponad ziemią. Musiała więc opuszczać wzrok, by sprawdzić, czy jej stopy wciąż dotykają ziemi.

W domu wykonali z Sierrą wszystkie czynności, które zwykle robi się przed snem, z tym, że tym razem to Clay ujął za rękę ją i Sierrę i zaproponował modlitwę.

Boże, dziękujemy Ci za wspaniały wieczór. Dziękujemy za śpiew, muzykę i całe przedstawienie – umilkł na chwilę. – I za opowieści, które poruszają nasze serca.

Jamie powinna była mieć zamknięte oczy, ale nie potrafiła. Jej powieki były uchylone, tak by mogła obserwować Claya, jak pochyla głowę i modli się z taką łatwością i z sercem zwróconym całkowicie ku Bogu. Tego właśnie nie doświadczyła przy Jake'u – modlitwy. Myśl ta przyprawiła ją o ból w sercu, ale odczucie to minęło, gdy wsłuchała się w dalsze słowa modlitwy Claya.

Wobec każdego z nas masz plan, dobry plan. Pomóż nam mieć zawsze oczy szeroko otwarte, abyśmy go nie przeoczyli. Dziękujemy Ci, Panie. Amen.

Serce Jamie zabiło szybciej. „Pomóż nam mieć zawsze oczy szeroko otwarte, abyśmy go nie przeoczyli". Czy miał na myśli ich oboje? Nie zapytała jednak, a chwilę później byli już na dole i przygotowywali kolację.

Przez cały wieczór atmosfera pozostała swobodna. Oglądali razem wideo z muzyką country i grali w tryktraka, przy czym Clay wygrał pięć z siedmiu rozgrywek. Jamie powiedziała mu, że poprzedniego wieczoru dzwoniła do niej Wanda. Joemu udało się wreszcie poznać jej dzieci i kiedy zobaczył jej synka, rozpłakał się.

Pewnie jest podobny do ich zmarłego syna – Jamie zagryzła wargę. – Dzieci poszły na górę, a Joe płakał. Wanda naprawdę nie wiedziała, co z nim zrobić. Sama nie zaznała od niego żadnej pociechy, gdy zginęło ich dziecko, i teraz nie wiedziała, jak pocieszyć jego.

Clay zmarszczył brwi.

Trudna sytuacja dla obojga.

Ale posłuchaj tego – Jamie wypuściła kostkę do gry, którą przez cały czas się bawiła i spojrzała mu w oczy. – Joe przeprosił ją. Ze łzami w oczach powiedział jej, że bardzo żałuje, że wówczas odszedł i nie było go przy niej wtedy, gdy go najbardziej potrzebowała.

No, no – Clay skrzyżował ramiona. – Widać w tym działanie Boga.

Zdecydowanie tak – Jamie spojrzała na planszę do gry. – Ale odniosłam wrażenie, że wyszedł nie doprowadziwszy wszystkich spraw do końca. Wanda poprosiła, żebym modliła się, by coś się wydarzyło; coś, co pomoże im pokonać przeszkody z przeszłości, tak aby mogli odbudować więzi.

Rozmowa zeszła na złodzieja samochodów, którego Clay musiał zastrzelić, i inne sprawy związane z jego służbą: walki gangów, przemoc domową i naloty na producentów narkotyków oraz rzeczy, których uczono go na szkoleniu.

Po raz pierwszy Jamie zdała sobie sprawę z niebezpieczeństwa związanego z jego pracą. Była ona tak samo niebezpieczna jak zawód Jake'a, a pod pewnymi względami nawet bardziej.

Jej reakcja dowodziła, że bardzo się zmieniła: nie bała się o niego. Bez względu na to, czy Clay zostanie jej przyjacielem, czy kimś więcej, nigdy więcej nie będzie żyła w strachu o bezpieczeństwo ukochanej osoby. Poza tym Clay – tak samo jak Jake – kocha Boga. I to wystarczy. Wyjeżdżając codziennie do akcji, zakładał podwójną ochronę: kamizelkę kuloodporną i zbroję Bożą.

Strach nic tu nie pomoże.

Clay zamknął planszę i wbił łokieć w oparcie kanapy.

Opowiedz mi o sobie, Jamie. Co robisz oprócz pracy u św. Pawła i zabawy w przebieranki? Jakie masz hobby? Uprawiasz jakieś sporty?

Uśmiech Jamie skierowany do niego nagle przygasł. Pytanie było trudniejsze niż się wydawało. No bo jak ona właściwie spędzała czas?

Lubię jazdę na skuterze wodnym. – Przypomniała sobie, jak razem z Jakiem niemal unosili się nad wodą. Stłumiła wspomnienie. – I kiedyś chodziłam na zajęcia z ceramiki. No wiesz, lepienie garnków, malowanie figurek, coś w tym stylu.

Już tego nie robisz? – Clay przekrzywił głowę, patrzył na nią z zaciekawieniem.

Nie – uniosła lekko ramiona. – Nie wróciłam do tego.

A skuter wodny?

Spojrzała na swoje dłonie. Wiedziała, że nie stara się jej wybadać. Po prostu chciał się czegoś więcej o niej dowiedzieć. Może na przykład tego, na ile jej życie wróciło do normy od czasu śmierci Jake'a. Ich oczy znów się spotkały.

Nie jeżdżę już tak często, jak dawniej. Popatrzył na nią ze zrozumieniem.

To coś, co robiłaś z Jakiem?

Tak. Skrzywił się lekko.

Przepraszam... Ja nie... nie chciałem poruszać czegoś, co...

Czegoś dotyczącego Jake'a? – w jej sercu wzrósł szacunek dla mężczyzny, który siedział naprzeciwko. Oprócz wszystkich swoich zalet potrafił także współczuć.

Chyba tak... – Clay wypuścił powietrze przez zaciśnięte wargi. – Przepraszam.

Nie ma za co – zawahała się. – Imię Jake'a będzie się przewijało przez całe moje życie. Musi, w końcu przeżyłam z nim dwadzieścia lat – jej głos złagodniał. Pozwalała Clayowi zobaczyć tę cząstkę siebie, którą niewielu widziało. – Na początku po U września nie potrafiłam o nim rozmawiać, nie płacząc – usiadła, podwijając pod siebie stopy. – To, co spotkało Jake'a, na zawsze pozostanie smutne, ale teraz mogę już o nim mówić – kąciki ust Jamie uniosły się. – To wszystko kwestia czasu.

Bardzo go kochałaś, prawda? – Clay odłożył planszę na podłogę i przysunął się do niej.

Tak – przeniosła spojrzenie na stojący w drugim kącie pokoju fotel, na którym siadywał Jake.

Pamięć o nim zawsze mi towarzyszy.

W telewizji Shania Twain śpiewała właśnie piosenkę o miłości. Dodało to intymności owej chwili. Jamie ponownie spojrzała na Claya.

A ty? Ile złamanych serc masz na sumieniu?

Niezbyt wiele – zaśmiał się i oparł wygodnie o kanapę. Dzieliło ich teraz zaledwie kilka centymetrów. – Dziewczęta z Los Angeles, które poznałem, nie mają serc, tylko mózg i urodę.

Nowojorskie dziewczyny też mogą takie być.

Z pewnością – zaśmiał się powoli i swobodnie. – Owszem, była pewna dziewczyna, którą poznałem w liceum.

Patrzyła na niego uważnie. Wyraz jego oczu nie zmienił się, gdy wspominał dziewczynę. Kimkolwiek była, Jamie domyślała się, że nie miała ona już władzy nad sercem Claya.

Chodziłeś z nią?

Nie. Byliśmy tylko przyjaciółmi. Właściwie...

zaśmiał się lekko, co i u Jamie wywołało uśmiech – wyszła za mojego brata.

Jamie uniosła brwi.

Naprawdę?

Mhm – głos Claya brzmiał swobodnie. Jeśli sytuacja ta była niegdyś dla niego bolesna, to w tej chwili nie miała już żadnego znaczenia.

Czy to wpłynęło na wasze stosunki: twoje i brata?

Nie – Clay zapatrzył się przed siebie. – Mój brat to świetny facet. Są razem bardzo szczęśliwi. Ona świata poza nim nie widzi. Poza tym...

Czekała, ale gdy nie skończył rozpoczętej myśli, musiała zapytać.

Poza tym, co?

Odwrócił się do niej i popatrzył jej głęboko w oczy.

Przy niej nigdy tak się nie czułem.

No właśnie. Nadchodził moment spojrzenia prawdzie w oczy. To coś szczególnego, co połączyło ich od chwili, gdy się poznali, teraz zostało wyciągnięte na światło dzienne. Jamie szybciej zabiło serce. Co ma teraz zrobić? Jak może na to odpowiedzieć, skoro w kwestii nowej miłości jest teraz ślepa jak nietoperz?

Spuściła wzrok. Drżały jej dłonie.

Ja... czuję się tak od tamtej chwili na promie – ich spojrzenia znów się spotkały. – Ale myślałam, że to tylko moje odczucie.

Nie... – wziął ją za rękę I splótł jej palce ze swoimi. – To jakieś szaleństwo, przecież znam cię zaledwie od tygodnia – rozumiała zakłopotanie dostrzegalne w jego głosie, sama czuła się podobnie.

Ale przy tobie czuję coś, czego nigdy wcześniej nie czułem.

Przez chwilę milczeli. Tim McGraw śpiewał coś powolnego i bardzo ładnego. Jamie czuła, że dobrze jej z tym milczeniem. Co zresztą mieliby mówić? Bez względu na ich uczucia on za dwa tygodnie wróci do Kalifornii.

Clay odezwał się pierwszy.

Nocami leżę bezsennie w hotelu i zastanawiam się, co ja robię, co z tego będzie, gdy miną trzy tygodnie? – uśmiechnął się do niej niepewnie.

Dlatego chyba zacząłem o tym mówić.

Mmm... – Jamie delikatnie uścisnęła jego dłoń. Serce nadal biło jej szybko, ale przynajmniej nie galopowało już na złamanie karku. Była trochę zdenerwowana, nie miała pewności, dokąd ta rozmowa zmierza ani czy może obnażyć przed nim serce na tyle, by wyjawić mu swe prawdziwe myśli: że zmaga się z poczuciem winy wobec Jake'a oraz że on chciałby z pewnością, by ułożyła sobie życie na nowo. – Ja też dużo rozmyślam.

Clay puścił jej rękę i objął ją tak, by mogła oprzeć głowę o jego ramię.

Gdy modlę się o to, czuję w tym rękę Boga...

wskazał najpierw na nią, potem na siebie – ... w tym czymś, co dzieje się pomiędzy nami – wstrzymał na moment oddech. – Myślę, że odpowiedzi na pozostałe pytania też trzeba pozostawić Jemu.

Na pewno – dla Jamie słowa Claya stanowiły doskonałe podsumowanie wieczoru. Dostarczyły też okazji do jego miłego zakończenia. Jamie uśmiechnęła się do niego, rozkoszując się miłym odczuciem, jakie wywoływało w niej trzymanie głowy na jego ramieniu. – Dzięki za wspaniały wieczór.

No cóż... – Clay uniósł brew z udawaną ironią.

Nie założyliśmy, co prawda, kapeluszy, ale i tak...

jego oczy śmiały się do niej – był to całkiem udany wieczór.

Wstał, pomógł jej podnieść się z kanapy i ruszył w kierunku drzwi wyjściowych. Przytulił ją krótko. Jego uścisk nie sugerował nic więcej ponad bliskość, do jakiej przyznał się przed chwilą. Gdy wyszedł, Jamie patrzyła przez okno, jak odjeżdża sprzed jej domu. Przeanalizowała swoje uczucia:

żadnego poczucia winy, żadnego wstydu. Dokonywała się w niej jakaś zmiana.

Dobrze, że porozmawiali o swoich uczuciach. Żadne z nich nie chciało się spieszyć ani zakładać, że powinni zbudować związek tylko dlatego, że coś między nimi iskrzyło. Zamiast tego będą się cieszyć jeszcze dwoma wspólnie spędzonymi tygodniami i wierzyć, że Bóg ma wobec nich jakiś plan, bez względu na to, czy ten plan zakłada ich bycie razem, czy też osobno.




Rozdział 19


Clay nawet nie pamiętał, jak minął kolejny tydzień. Całą swą uwagę skupiał wyłącznie na Jamie Bryan.

Spotykali się u św. Pawła każdego dnia, gdy Jamie miała tam dyżur, następnie szli przez Battery Park, zatrzymując się na chwilę w milczeniu przy ogromnym, pustym placu, który niegdyś stanowił dziedziniec pomiędzy Bliźniaczymi Wieżami. Ucierpiał on w zamachu terrorystycznym, ale nie został całkowicie zniszczony, a teraz został specjalnie wyeksponowany, by upamiętniać nowojorskiego ducha walki i wolę przetrwania. Raz wybrali się też na przejażdżkę łodzią turystyczną na Liberty Island i spacerowali pod Statuą Wolności, trzymając się za ręce. Umawiali się na randki w porze lunchu, na obiady z Sierrą, a raz, gdy poszli na kręgle, Clay cały czas nosił czapeczkę błazna.

Teraz Clay leżał na hotelowym łóżku i nie pragnął niczego więcej, jak tylko zatrzymać czas. Był późny niedzielny wieczór.

Spędził cały dzień z Jamie i Sierrą w Central Parku. Temperatura spadła poniżej zera, więc Sierra przekonała ich, że trzeba koniecznie wybrać się na godzinkę jazdy na łyżwach. Ubrali zatem ciepłe kurtki, czapki i szaliki i poszli.

Miasto przystrajało się już w świąteczne dekoracje. Na większości ulic wisiały kolorowe lampki, rozpoczęły się też przygotowania do mającej się niebawem odbyć parady z okazji Święta Dziękczynienia. Clay miał zarezerwowany samolot na sobotę. Pięć dni później będzie siedział przy świątecznym stole z Laurą, Ericem i Joshem, zastanawiając się, czy czas spędzony w Nowym Jorku był tylko cudownym snem i jak prędko będzie mógł tam wrócić.

Czas upłynął bardzo szybko. Za sześć dni kurs dobiegnie końca i Clay znajdzie się wraz z Joem Reynoldsem w samolocie do Los Angeles, gotów w nowej funkcji śledczego zacząć wcielać w życie wszystko, czego nauczył się podczas szkolenia. Powinien się cieszyć, skupić całkowicie na przyszłości – na fascynujących przypadkach, które będzie rozpracowywał, na pracy w miejscowej wspólnocie kościelnej, którą planował jeszcze przed wyjazdem na Wschodnie Wybrzeże.

Zabawne, że ostatnią rzeczą, o której wtedy myślał, było poznanie w kościele dziewczyny. Kto mógł przypuszczać, że tak się stanie, iż będzie to kościół w samym sercu Nowego Jorku?

Wyciągnął się wygodnie na łóżku i zapatrzył w puste miejsce na ścianie. Było dopiero po dwudziestej pierwszej. Sierra i Jamie musiały jeszcze odrobić zadanie domowe małej, więc szybciej się dziś z nimi pożegnał. Ale dzień minął im wspaniale, wypełniony zauroczonymi spojrzeniami i trzymaniem się za ręce, co stało się już ich zwykłym rytuałem.

Clay miał ochotę wskoczyć do samochodu i pojechać do domu Jamie, żeby nie tracić ani minuty z czasu, który im jeszcze pozostał. Ale czuł, że to chwilowe rozstanie, na jeden wieczór, też jest dla nich dobre. Potrzebował nieco czasu, żeby obmyślić plan, w jaki sposób połączyć jej świat ze swoim.

Nadchodziło święto, więc być może nadarzała się dobra okazja?

Przed oczami przesuwały mu się obrazy: Jamie i Sierra siedzące przy stole z Ericem, Laurą i Joshem. Jamie na pewno by ich wszystkich bardzo polubiła, ale co potem? Czy gdyby ich związek przerodził się w coś poważniejszego, wzięłaby pod uwagę przeniesienie się do Los Angeles? Na Staten Island właściwie nic konkretnego jej nie zatrzymywało, oprócz wspomnień i pracy u św. Pawła.

Istniała, co prawda, możliwość, że on dostałby pracę w policji nowojorskiej, ale nie chciał. Tu było zimno, a w Los Angeles temperatura wahała się w okolicach dwudziestu kilku stopni. A poza tym, co oczywiste, prawie niemożliwe byłoby rozpoczęcie nowego życia z Jamie w miejscu, w którym mnóstwo wspomnień łączyło ją z ze zmarłym mężem; w miejscu, gdzie pracował i zginął.

Clay wypuścił powietrze z płuc i rzucił spojrzenie na szafkę nocną. Komórka była już prawie naładowana. Może zadzwonić do Erica i poprosić go o radę? Zasugerować wspólne spędzenie Święta Dziękczynienia i zobaczyć, co on na to? Ujął telefon, wystukał numer i czekał.

Erie odezwał się po drugim sygnale, jego głos brzmiał radośnie:

Hej, to mój młodszy brat! Już myśleliśmy, że zniknąłeś z powierzchni ziemi.

Coś w tym rodzaju – Clay roześmiał się. – Nie miałem ani chwili wolnego.

Praca dwadzieścia cztery godziny na dobę, co? A byłem pewien, że dadzą wam od czasu do czasu parę godzin wolnego, żebyście chociaż mogli zadzwonić do domu – Erie dobrze się bawił. – Zastanawialiśmy się z Laurą, co też ci się tam przytrafiło. Powiedziałem jej, że pewnie kogoś poznałeś, zakochałeś się i zdecydowałeś zacząć pracować w nowojorskiej policji.

No cóż – Clay ułożył sobie za plecami wygodny stosik z poduszek i oparł się na nim. – Pracy w nowojorskiej policji nie zacznę...

Przez chwilę Erie milczał, po czym wybuchnął śmiechem.

Chcesz przez to powiedzieć, że reszta się zgadza?

Sam nie wiem – wyobraził sobie brata z wyczekującą miną, pewnego, że młodszy brat stroi sobie żarty. – Ale tak mi się wydaje.

Poważnie? – tym razem głos Erica był przejęty. – Poznałeś kogoś? To świetnie! Gdzie się poznaliście?

W bardzo niezwykłych okolicznościach – Clay znów się roześmiał i opowiedział bratu całą historię.

Naprawdę? Niesamowite! – Erie umilkł na moment. – Więc w zasadzie uratowałeś jej życie?

Na to wygląda – Clay uśmiechnął się. W pokoju było zimno, ale jemu to nie przeszkadzało. Zawsze, gdy myślał o Jamie, czuł, jak ogarnia go ciepło. – Od tamtej pory widujemy się codziennie.

Codziennie? – w głosie Erica zabrzmiała troska. – A co będzie, gdy wrócisz do domu?

Nie rozmawialiśmy jeszcze o tym. Jamie powiedziała, że nie jestem jej obojętny. Ja powiedziałem jej to samo. Ale na tym się zatrzymaliśmy – oparł głowę o zagłówek łóżka. – Zastanawiałem – się, czy jej nie zaprosić na Święto Dziękczynienia. Mogłaby przylecieć razem ze swoją córką i razem zjedlibyśmy świąteczny obiad u was – zamilkł. – Co o tym sądzisz?

W słuchawce zapanowała cisza.

Erie? – Clay sprawdził, czy się przypadkiem nie rozłączył. – Hej, Erie, jesteś tam?

Tak, jestem – w głosie brata nie było ani śladu poprzedniej ekscytacji. – Ona ma na imię Jamie?

Tak – Clay parsknął nieco wymuszonym śmiechem. Co go obchodzi jej imię? – No, w każdym razie spędziłem z nią i jej córką dużo czasu. Nawet z ich kotem. Bardzo chciałbym je zaprosić na święto.

Jasne – odpowiedź Erica padła tym razem szybciej, ale ton głosu wskazywał, że myśli on o czymś innym. – Zaproś ją. Jeśli jest dla ciebie kimś ważnym, to z radością ją poznamy.

W tym punkcie rozmowa utknęła. Clay obiecał, że zadzwoni jeszcze pod koniec tygodnia, żeby dać znać, czy Jamie i jej córka przyjadą do Los Angeles. Potem rozłączył się i zapatrzył na telefon. O co Ericowi chodziło? Czy wahał się co do Jamie, ponieważ Clay znał ją tak krótko? Czy może coś w domu odwróciło jego uwagę? Nieważne.

Ważne, jak przekonać Jamie, żeby przyleciała do nich na Święto Dziękczynienia. Pomysł wydawał się kompletnie zwariowany. No bo kto tak robi? Kto zaprasza kobietę z drugiego końca kraju, znając ją zaledwie od kilku tygodni? Ale przecież nie było to niemożliwe. Wciąż się słyszy o ludziach, którzy zakochali się od pierwszego wejrzenia, nieprawda? Poza tym oboje nie byli już nastolatkami. Byli dorośli i o miłości wiedzieli wystarczająco dużo, by ją rozpoznać, zwłaszcza gdy uderza w nich jak obuchem.

Nie chodziło o to, że uczucie, które ich łączy, to na pewno miłość. Jeszcze nie. Nawet się jeszcze nie całowali, nie pozwalali też sobie na poważniejsze rozmowy, z wyjątkiem tej jednej, w ów wieczór, gdy grali w tryktraka. Ale trzymali się za ręce i z jej oczu wyczytał, że i jej na nim zależy.

Czy przyjedzie na Święto Dziękczynienia? Tego Clay nie wiedział, ale jednego był pewien: jeśli Jamie i Sierra przyjadą, z miejsca zaprzyjaźnią się z Ericem, Laurą i Joshem. W towarzystwie jego brata Jamie na pewno poczuje się miło i swobodnie, jak w rodzinie.

Clay będzie musiał wykazać się cierpliwością. Po prostu powie Jamie, że została zaproszona, i pozwoli jej podjąć decyzję, czy przyjechać, czy też nie. Odłożył telefon na szafkę nocną. Przyjedzie, był tego pewien.

Nie mógł się doczekać, kiedy jej o tym powie.


* * *


Erie odłożył słuchawkę i wpatrzył się w telefon. Jamie i jej córka? Ze Staten Island? Na wspomnienie tego imienia poczuł przypływ adrenaliny, a teraz... teraz nie był pewien, co dalej.

Kto dzwonił? – Laura weszła cicho do pokoju. Miała na sobie dżinsy i wielkie puszyste kapcie. W ręce trzymała małą, różową torebkę na prezent.

Clay – jego głos wciąż zdradzał, że myślami jest daleko stąd. Laura przyjrzała mu się uważnie. – Poznał kogoś.

Naprawdę? – uniosła brwi i posłała mężowi porozumiewawczy uśmieszek. – To dobrze – przyglądała mu się przez chwilę. – O co chodzi?

O co chodzi? – zamrugał powiekami, próbując skupić się na tym, co mówiła.

No, wyglądasz, jakby ci ktoś umarł – Laura podeszła do Erica. – Przecież powiedziałeś, że Clay kogoś poznał.

Erie wpatrywał się w Laurę, zastanawiając się, czy powinien podzielić się z nią swoimi obawami. Wreszcie cicho przełknął ślinę.

Ona ma na imię Jamie – mówił wolno, aby każde jego słowo wywierało odpowiednie wrażenie.

Ma córkę i mieszka na Staten Island.

A więc... – Laura umilkła i krew odpłynęła z jej twarzy. – Jak się nazywa?

Nie pytałem.

A jej córka – jak ma na imię?

Też nie zapytałem.

Laura jęknęła, jej plecy zgarbiły się nieco.

Dlaczego?

Nie wiem... – potrząsnął głową. – Chyba nie chciałem wiedzieć.

Erie... – Laura usiadła ciężko na skraju łóżka.

Staten Island to duży obszar. W centrum Nowego Jorku mieszka dziesięć milionów ludzi. Nie sądzisz chyba, że to ta sama kobieta?

Odwrócił się do niej twarzą.

A jeśli to ta sama?

Na pewno nie.

Nie, Lauro, poważnie, co, jeśli to ona?

Mówię ci, że nie – Laura opanowała głos. – Na Staten Island z pewnością mieszka z tysiąc kobiet o imieniu Jamie. I prawdopodobnie połowa z nich – ma córki – widział w jej oczach, że jest podenerwowana, ale mimo to uśmiechała się do niego. – Zapomnij o tym. Clay powiedziałby ci, gdyby to była ta sama Jamie.

Erie zacisnął dłonie na kolanach i przez chwilę wpatrywał się w ścianę. Potem znów spojrzał jej w oczy.

Clay nie wie, jak ona miała na imię. Rozmawiałem o niej tylko z tobą – wzruszył ramionami.

To wszystko było zbyt dziwaczne. Większość ludzi w ogóle by w to nie uwierzyła. – Erie zniżył głos.

Bóg wykorzystał czas, który spędziłem u Jamie, by uratować mi życie, Lauro. To, jaki teraz jestem, zawdzięczam jej mężowi. Ale tego typu rzeczy nie dzieją się przypadkowo. Nawet, jeśli chodzi o mojego brata.

Laura wstała i podeszła do niego. Torebkę z prezentem trzymała przed sobą. •

Niepotrzebnie się martwisz – uśmiechnęła się do męża. – Ona mieszka na Staten Island, tak?

Tak – Erie wyobraził ją sobie, jak krząta się po kuchni, robi naleśniki z jagodami dla Sierry i siada naprzeciwko niego podczas codziennej porannej kawy.

Gdzieś pracuje?

Nie – Erie próbował się skupić na tym, co mówi żona, ale wspomnienia były silniejsze. Jamie miała mnóstwo pieniędzy z polisy, którą odziedziczyła, gdy jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Miała wtedy dwadzieścia lat. Mówiła mu o tym, gdy mieszkał u niej, dochodząc do zdrowia. Był to jeden z wielu faktów, które miały pobudzić jego pamięć. Potrząsnął głową. – Ma pieniądze na koncie, nie musi pracować.

Uśmiech zniknął z twarzy Laury.

Nie musi?

Nie. Jej mąż też nie musiał. Gaszenie pożarów w Nowym Jorku było czymś w rodzaju jego rodzinnej tradycji. Miał to we krwi.

Nigdy mi tego nie mówiłeś – Laura przeniosła ciężar ciała na jedną stopę. Mówiła teraz głosem nieco wyższym niż przed chwilą, jakby poczuła się zagrożona. – Więc Jamie ma mnóstwo pieniędzy...

Tak – Erie nie opowiadał zbyt wiele o czasie spędzonym z Jamie; tyle tylko, że nauczył się wiary z dziennika jej męża i z kart jego Biblii. Co powinien zrobić, jeśli okaże się, że Jamie związała się z Clayem? Uśmiechnął się i spróbował ukryć przyspieszone bicie serca. – Do czego zmierzasz?

Laura zawahała się. Wątpliwości jednak zniknęły.

Chodzi mi o to, że jeśli nie pracuje, to po co miałaby jechać do centrum miasta w dzień powszedni i to wczesnym rankiem?

O tym nie pomyślał. Przez chwilę wpatrywał się w ziemię i pocierał brodę.

Masz rację – ponownie spojrzał na żonę. Nigdy nie będzie musiała pracować. Oprócz pieniędzy zgromadzonych w banku, dostała jeszcze ubezpieczenie po śmierci męża – serce nie biło mu już tak szybko. O wszystkim trzeba pomyśleć spokojnie. Odprężył się i zaczerpnął głęboko powietrza. – Jeśli nawet zdecydowała się podjąć pracę, no wiesz, dla rozrywki, to i tak nie pracowałaby w centrum. To miejsce zbyt kojarzy jej się ze śmiercią męża.

No właśnie – głos Laury był znowu spokojny. – No widzisz? Nie ma się czym martwić.

Erie objął ją w pasie i uśmiechnął się.

Chyba trochę przesadziłem. Masz rację: w samym centrum i jego okolicach mieszkają miliony ludzi.

Oczywiście – Laura nachyliła się i ucałowała go w koniuszek nosa. – Dosyć już o tym, dobrze? – wyprostowała się, a jej oczy zaśmiały się do niego. Wyciągnęła w jego kierunku różową torebkę. – Ja też mam dla ciebie nowinę.

Nowinę? Zapakowaną w małą, różową torebkę? Biorąc paczuszkę, Erie poczuł, jak podskoczyło mu serce.

Nowinę? – wyszeptał.

Otwórz – oczy Laury nagle zwilgotniały. Usiadła obok niego i wskazała na torebkę. – Otwórz, Ericu.

Przełknął ślinę. Czyżby to było to, o czym myśli? Odkąd wrócił do domu, bardzo pragnęli mieć jeszcze jedno dziecko. Lekarz Laury nie był pewien, skąd kłopoty z zajściem w ciążę, ale planowali za kilka miesięcy przyjrzeć się możliwościom przyspieszenia tego procesu. Erie popatrzył w oczy żony, a właściwie głęboko w jej serce, i już wiedział. Wiedział, zanim jeszcze uniósł bibułkę spowijającą parę maleńkich różowych bucików.

Jesteś... ?

Skinęła głową.

Od sześciu tygodni – w oczach zalśniły jej łzy. Odchrząknęła, szukając odpowiednich słów. – Kupiłam różowe, bo jestem po prostu pewna, Ericu, wiem, że to dziewczynka!

Erie wpatrywał się w twarz Laury, w jej minę, wyraz oczu. Warto było to wszystko znieść – straszne rany z 11 września, czas spędzony z Jamie, trzymiesięczną rekonwalescencję i stawanie się człowiekiem wierzącym. Wszystko to prowadziło ku tej chwili.

Lauro... – padli sobie w ramiona i tulili się, a Erie nie potrafił wyrazić kłębiących się w jego sercu uczuć ciepła, spełnienia i niemieszczącej się w słowach wdzięczności. Wyszeptał wprost w jej włosy:

Myślisz, że to dziewczynka?

Tak – usłyszał radosny okrzyk. – Bóg jest tak dobry. Zawsze miał dla nas plan.

Rzeczywiście tak było.

Przytulając żonę, Erie myślał o maleńkiej dziewczynce, którą stracili jeszcze przed urodzeniem Josha. Nawet pogrążony w amnezji wiedział, że ma córkę. Dlatego właśnie przez trzy miesiące tak dobrze się czuł w roli ojca Sierry. Była to jedna z najtrudniejszych rzeczy związanych z odkryciem jego tożsamości. Miał kochającą żonę i wspaniałego syna. Ale nie córkę.

Głaskał policzek Laury, jej ucho.

Będę szczęśliwy. Wszystko jedno, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka...

Wiem – przycisnęła policzek do jego twarzy i westchnęła. – Bóg zdziałał już tak wiele cudów w naszym życiu...

Erie nie mógł teraz zrobić nic innego, jak tylko ująć jej twarz w dłonie i pocałować ją – długo i powoli, z całą miłością, jakiej nie czuł wobec nikogo innego, tylko wobec niej. Bez względu na to, co się działo, nawet całą tę historię z Clayem... Laura miała rację: Bóg rzeczywiście zdziałał już tak wiele cudów w ich życiu. Dlaczego właściwie nie miałby dokonać jeszcze jednego? Maleńka dziewczynka? Córka? Sama myśl zapierała mu dech w piersiach.

Większego cudu Erie nie potrafił sobie wyobrazić.




Rozdział 20


Jamie miała teraz nowe ulubione miejsce na promie ze Staten Island. Jeśli dzień był słoneczny, a tego właśnie poniedziałkowego ranka niebo było przepiękne, opierała się o poręcz na rufie promu. Kiedyś w ogóle nie pomyślałaby o takim miejscu – nie było ono na pewno odpowiednie, gdy jechało się na Manhattan, ponieważ nie było stąd widać pustki powstałej w zarysie budynków.

Ale teraz... Z każdą godziną przesłanie zapisane w Biblii Jake'a, słowa, które zanotował na marginesach, nabierały dla niej coraz większego znaczenia. . Wybierz życie". Oznaczało to, że nie musi codziennie wpatrywać się w puste miejsce na linii horyzontu. Mogła stać na tyle promu, chroniąc się przed wiatrem za kabiną. Mogła stąd patrzeć na oddalającą się Staten Island – miejsce, gdzie od nowa starała się nauczyć żyć – i rozmyślać nad wszystkim, co stanowiło teraz treść jej życia. Życia bez Jake'a.

Uniosła głowę i wystawiła twarz do słońca. Coś w sercu mówiło jej, by nacieszyła się tą przejażdżką, gdyż być może niewiele już takich przejazdów ją czeka. W każdym razie nie do św. Pawła.

Ojcze... " – miała świadomość Bożej obecności dookoła, a we własnym wnętrzu czuła działanie Jego Ducha. Rześkie powietrze, fale pobłyskujące w porannym słońcu, wszystko to powodowało, że czuła się bliżej Boga – „Próbuję, Ojcze, próbuję wybrać życie. Ale co będzie z Clayem? Jaką rolę ma on odegrać w moim... ".

Ktoś postukał ją w ramię. Odwróciła się i aż westchnęła.

Clay!

Cześć! – zajrzał jej głęboko w oczy. – Co za spotkanie!

Zabrakło jej tchu. Nawet zastanawiała się, czy nie spotka go na promie, gdyż wiedziała, że ma dziś rano szkolenie, ale wsiadając, nie zauważyła go. Odwróciła się z powrotem w stronę wody, a on stanął obok niej. Wiatr nie wiał tutaj tak mocno, więc słyszeli się z łatwością.

Właśnie modliłam się za ciebie.

Hmm... – przysunął się bliżej, tak że ich ramiona zetknęły się. – Brzmi interesująco.

Bo to było interesujące – wpatrywała się we wzburzoną wodę za promem. Mówiła tonem lekkim, wręcz żartobliwym, starając się nie okazywać wrażenia, jakie robiła na niej jego bliskość.

Clay odchylił głowę do tyłu, wystawiając twarz do słońca, tak jak przedtem robiła to Jamie.

Niech zgadnę: modliłaś się, żebym znalazł nowy kapelusz? Albo żebym chociaż raz to ja zrobił obiad dla ciebie?

Roześmiała się i cofnęła nieco, żeby mu się lepiej przyjrzeć. W zimowym, rześkim powietrzu i błękitnym niebie było coś, co sprawiało, że czuli się tak, jakby na całej łodzi nie było nikogo oprócz nich. Jamie przestała się wygłupiać i zajrzała Clayowi głęboko w oczy.

Chcesz wiedzieć, o co się modliłam?

A chcesz mi powiedzieć? – mówił wyważonym tonem. W jego głosie kryły się pytania, których nie ubierał w słowa. Jego wzrok pytał, czy oprócz wiary, gotowa jest dzielić z nim serce i czy może ujawnić choćby niewielką cząstkę uczuć, jakich doświadcza od dwóch tygodni.

Tak – patrzyła mu prosto w oczy. Od wielu dni wyczekiwała tej chwili, która dostarczyłaby jej powodu, by uznać to, co oczywiste: że bardzo lubi jego towarzystwo. I teraz, kiedy modliła się o mądrość. Bóg zesłał taką chwilę. – Naprawdę chcę ci powiedzieć, Clay – umilkła na moment. – Pytałam Boga, jaką rolę masz odegrać w moim życiu.

Nie miał na to gotowej odpowiedzi, nie rzucił celnej riposty. Patrzył tylko na nią uważnie, a jego spojrzenie było jeszcze głębsze niż przed chwilą.

Ty mi powiedz, Jamie.

Uniosła bezradnie ramiona.

Wiem tylko jedno... – popatrzyła na wodę, po czym przeniosła wzrok na jego twarz – ... że nie chcę, żebyś wyjeżdżał za tydzień.

Ja też nie chcę – Clay obrócił się twarzą do niej, oboje teraz opierali się o barierkę. – Martwię się o ciebie, Jamie. Martwię się, że być może nie jesteś jeszcze gotowa – przekrzywił głowę – na to wszystko. Myślałaś o tym?

Zaśmiała się krótko. Jej śmiech zatonął w szumie silników promu.

To tak, jakbyś mnie pytał, czy oddycham – uśmiech zgasł. – Tak, myślę o tym – wyciągnęła ręce i ujęła obie jego dłonie. Dotyk palców Claya splecionych z jej własnymi sprawił, że na chwilę zabrakło jej tchu. – W Biblii Jake'a przeczytałam kiedyś coś, co mi pomogło.

Co takiego? – kciukami delikatnie pocierał wierzch jej dłoni.

Zaschło jej w gardle, przez moment nie mogła nic powiedzieć. Rozmowa ta była najbardziej intymnym doświadczeniem, jakie do tej pory dzielili.

To był fragment z Księgi Powtórzonego Prawa, rozdział trzydziesty.

Aaa... – ich twarze znajdowały się tak blisko, że tylko oni słyszeli swoje słowa. – „Kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście".

Jamie zawahała się na moment, pozwalając, by jej oczy mówiły więcej niż słowa.

Wybierz życie – łzy napłynęły jej do oczu. – Jake zapisał dla mnie notatkę na marginesie: „Wybieraj życie, Jamie. Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!".

Clay rozumiał dobrze jej ból – widziała to w jego oczach.

Tęsknisz za nim...

Tak – ramieniem otarła pojedynczą łzę. Nie czas teraz płakać, czuła się naprawdę szczęśliwa. Szczęśliwa, ponieważ to, że stała tutaj z Clayem i rozmawiała o Biblii, było dokładnie tym, czego Bóg chciał od niej. I dla niej. To właśnie było życie: cała uwaga skupiona na istnieniu. – Tęsknię za nim, choć on już nigdy nie wróci – pociągnęła nosem. – Ale gdyby tu był, powiedziałby mi, żebym nie zamieniała swojego życia w mauzoleum. Pragnąłby, żebym rozpoczęła nowe życie.

Jamie, tak bardzo ci współczuję – oczy Claya błyszczały, choć – jak sądziła Jamie – bynajmniej nie z zimna. – Tak bardzo!

Nie mogła sobie potem przypomnieć, które z nich zrobiło pierwszy ruch, ale powoli, jak gdyby przyciągani do siebie siłą, której żadne z nich nie było w stanie opanować, zbliżyli się i usta ich spotkały się w delikatnym, czułym pocałunku.

Jamie czuła na policzkach ciepło oddechu, gdy Clay, jakby im to było przeznaczone od pierwszego spotkania na tym promie, wysunął dłoń z jej dłoni i ujął ją delikatnie pod brodę, obejmując palcami jej twarz.

Jamie... w porządku?

Co? – wyszeptała. Ich głowy nieomal się stykały. Serce jej biło jak szalone, ledwie pamiętała, by oddychać.

Czy mogę cię pocałować?

W chwili, gdy wyszeptał to pytanie z ustami tuż przy jej ustach, była jego. Przysunęła twarz jeszcze bliżej, pozwalając, by działo się to, co wciąż sobie wyobrażała i czego się obawiała, czego pragnęła i bała się jednocześnie, odkąd tylko się poznali. Zatonęli więc w kolejnych pocałunkach i Jamie czuła się jak we śnie. Znów do oczu napłynęły jej łzy, gdyż całowała kogoś innego niż Jake, a czegoś takiego nigdy wcześniej, przez całe życie, nie zrobiła, a także dlatego, że wcale nie czuła się zawstydzona, iż robi coś niewłaściwego. Było to po prostu smutne, a zarazem cudowne; niemożliwe, ale jak najbardziej na miejscu. Bóg odpowiedział na jej modlitwy – tym razem nie cichym szeptem biblijnych słów, ale osobą Claya, który stał tutaj, całował ją i obejmował, a ona pragnęła, by tak było już zawsze. Odsunął się od niej, łapiąc oddech. – Jamie... – w jego oczach widziała setki pytań. Jak to odebrała? Czy wszystko w porządku? Czy tego właśnie pragnęła?

Dobrze mi, Clay. Naprawdę. – Tym razem ona przylgnęła do niego i uciszyła wszystkie jego pytania i wątpliwości namiętnym pocałunkiem. Gdy oderwali się wreszcie od siebie, Jamie roześmiała się. Jej śmiech nie był głośny, ale wydobywał się z głębi serca i wyrażał całą nagromadzoną w niej radość. Zajrzała mu w oczy i spojrzeniem zdawała się badać jego serce, – Bóg miał w tym jakiś cel, że wprowadził cię do mojego życia – naraz na sercu zrobiło jej się ciężko, a kąciki ust opadły. – Szkoda tylko, że tak mało mamy czasu.

Ponownie ujął jej ręce, w oczach zamigotały mu iskierki – może nadziei?

Zabawne, że o tym właśnie wspomniałaś.

Dlaczego zabawne? – było to cudowne uczucie: czuć się kochaną, bezpieczną i docenianą. Usłyszała, jak kapitan wygłasza swój zwykły komunikat. Do brzegu pozostało zaledwie kilka minut.

Bo ja też się za nas modliłem.

Naprawdę?

Nachylił się i znów czule ją pocałował.

Tak, naprawdę. Nawet rozmawiałem już z moim bratem w Los Angeles. Wszyscy się zgadzają.

Zaśmiała się.

Zgadzają? Na co?

Żebyście przyjechały do nas na Święto Dziękczynienia.

Do Los Angeles? – jej serce w jednej chwili przeszło od rozpaczy, że Clay wkrótce wyjedzie, do niewielkiej choćby nadziei, że być może uda im się znaleźć jakiś sposób, żeby się znów spotkać. – Chcesz, żebym przyjechała na Święto Dziękczynienia do Los Angeles?

Nie – twarz Claya spoważniała, chociaż oczy nadal mu się śmiały. – Nie tylko ty, głuptasie. Razem z Sierrą – mówił coraz szybciej. – Święto Dziękczynienia zawsze spędzamy u mojego brata. Powiedział, że z przyjemnością ugoszczą ciebie i Sierrę. Mogłybyście przylecieć kilka dni wcześniej, zabrałbym was na plażę... A może... nie wiem... może pojechalibyśmy z Sierrą do Disneylandu czy coś w tym rodzaju. Zrobilibyśmy sobie tydzień wakacji.

Mówił jak dzieciak podekscytowany wizją nadchodzących ferii, ale i jej udzielił się ten entuzjazm. Zastanowiła się przez chwilę. Było to całkiem realne, czyż nie? Co prawda święta spędzały zazwyczaj z ojcem Jake'a, ale on na pewno zrozumie, jeśli tym razem nie przyjadą. Poza tym od śmierci Jake'a nie były z Sierrą na wakacjach.

Mówisz poważnie? Naprawdę chcesz, żebyśmy przyjechały?

No jasne! – uniósł brwi. – Będzie wspaniale, Jamie. Powiedz, że się zgadzasz.

Roześmiała się ponownie. Przez ostatnie dwa tygodnie śmiała się częściej niż przez ostatnie trzy lata razem wzięte.

Ale muszę zrobić sałatkę pomarańczową. Sierra ją uwielbia.

I to właśnie jest takie miłe w Kalifornii: w listopadzie na pomarańcze jest pełnia sezonu – Clay zrobił grymas w stronę nieba i zatrząsł się z zimna.

Wszystko działo się tak szybko, ale Jamie wcale to nie przeszkadzało – i to właśnie było w tym wszystkim najdziwniejsze. Gdy zeszli z promu, Clay przyznał się, że zaczyna służbę dopiero po południu. Kapitan w ostatniej chwili zmienił grafik ze względu na dużą obławę na handlarzy narkotyków tego ranka w Chinatown.

Idąc przez Battery Park w kierunku postoju taksówek, trzymali się za ręce. Jamie starała się iść wolno, nie chciała, by poranek z Clayem skończył się wcześniej niż to absolutnie konieczne.

To dlaczego przyjechałeś dziś tak wcześnie?

Zatrzymał się, obrócił ku niej i ujął obie jej dłonie.

Przyjechałem, żeby cię znaleźć – pocałował ją, aż brakło jej tchu. – Musiałem powiedzieć ci o tym pomyśle ze Świętem Dziękczynienia.

Clay... – serce Jamie śpiewało. Jak Bóg to uczynił? Wprowadził do jej życia mężczyznę, który był wszystkim, czego potrzebowała, wszystkim, czego szukała, sama nawet o tym nie wiedząc. – Przyjechałeś wcześniej specjalnie po to?

Aha! – ruszyli dalej, trzymając się za ręce. – I teraz się ode mnie nie uwolnisz. Mogę równie dobrze poczekać w kaplicy – jego głos brzmiał radośnie. – Zresztą nie dokończyłem kiedyś oglądania wystawy pamiątek, pamiętasz? Zacząłem od ostatniej ściany.

To prawda – doszli do krawężnika i Jamie zamachała na taksówkę. – Może nie będzie dużego ruchu i znajdziemy jakiś kącik, żeby porozmawiać.

Każde miejsce w kaplicy będzie równie dobre. – Aaron Hisel miał dziś późniejszą zmianę, więc nie będzie trzeba tłumaczyć mu, kim jest Clay, ani dlaczego są razem.

Ruch na ulicy był dziś większy niż zazwyczaj i gdy wchodzili do kaplicy, już jakaś inna wolontariuszka machała na Jamie. Stał wokół niej spory tłumek. „Ratunku!" – bezgłośnie poruszyła wargami. Jamie skinęła głową i uśmiechnęła się bezradnie do Claya.

Niedługo wrócę.

OK, nie ma sprawy. – Zanim puścił jej dłoń, lekko ją uścisnął. – Rozejrzę się trochę.

Jamie przemknęło przez myśl, że Clay po raz pierwszy zobaczy zdjęcie Jake'a, jako że wciąż wisiało ono wraz z listem Sierry w pobliżu drzwi wejściowych. Nie będzie tylko wiedział, że patrzy na jej męża. Kiedy Clay po raz pierwszy przyszedł z nią do kaplicy, nie spodobała jej się myśl, że zobaczy on Jake'a. Teraz nie miała już nic przeciwko temu. Jakaś jej cząstka pragnęła, żeby zobaczył zdjęcie mężczyzny, którego kochała od dziecka. W pewien sposób pomogłoby to zatrzeć granicę pomiędzy jej dwoma światami – życiem przed i po Jake'u.

Podeszła do koleżanki i przez następnych dziesięć minut cierpliwie odpowiadała na pytania. Jej wzrok padł w którymś momencie na Claya: wpatrywał się w fotografię Jake'a z dziwną intensywnością. Wiedział, że to on? Ale skąd? Niemożliwe, żeby wiedział, iż człowiek na tym zdjęciu to jej mąż.

Chociaż... List przypięty obok zdjęcia był podpisany „Sierra". Ile dziewczynek o tym imieniu straciło w czasie ataku na World Trade Center ojców strażaków? Jamie przeprosiła grupę i właśnie ruszyła w kierunku Claya, gdy nagle ich spojrzenia spotkały się. Dzieliło ich kilkanaście metrów, ale i tak widziała jego twarz – była kredowobiała. Nagle poczuła strach. Zwolniła. Dlaczego Clay tak patrzy? Czy rozmyślił się co do niej? Może doszedł do wniosku, że ona nie jest jeszcze gotowa na nowy etap życia? Patrzył na nią szeroko otwartymi oczami, miał otwarte usta. Wyglądał, jakby przeżył szok.

Jamie... " – nie słyszała jego słów, ale z daleka wyczytała z jego warg swoje imię. Serce w niej zamarło, ostrzegając, że w ciągu ostatnich kilku sekund stało się coś, czego nie była jeszcze w stanie zrozumieć, ale było to coś bardzo złego. Szybko podeszła do Claya, przenosząc spojrzenie z jego twarzy na fotografię Jake'a i z powrotem.

Clay? – ledwie pamiętała, żeby oddychać. – O co chodzi?

Czy to... To jest twój mąż, prawda?

Spojrzała na fotografię: jasnoniebieskie oczy i krótkie, ciemne włosy, wyraziste rysy twarzy człowieka, który ją kochał i obiecał spędzić z nią życie.

Widziałeś przecież list Sierry...

Skinął głową. Jego twarz nadal była blada. Przez dłuższą chwilę nic nie mówił, wpatrywał się tylko w zdjęcie Jake'a. Po chwili jego twarz zaczęła powoli wyrażać zrozumienie. Jamie odprężyła się. Reakcja Claya była w końcu całkiem zrozumiała – oto zobaczył fotografię mężczyzny, którego Jamie nie porzuciłaby nigdy; mężczyzny, który w dodatku był ojcem Sierry. Okrutnym zrządzeniem losu jego podobizna nie zdobiła domu, gdzie mieszkały Jamie i Sierra, lecz znajdowała się w miejscu pamięci, w kaplicy Św. Pawła.

To oczywiste, że był zaszokowany. Prawdopodobnie po raz pierwszy poczuł się osobiście dotknięty tragedią zamachu na World Trade Center. Jamie pomyślała, że musi porozmawiać z Clayem, tak jak rozmawiała z innymi odwiedzającymi kaplicę – to doświadczenie wzbogaci ich oboje. Już miała wziąć go za rękę, gdy on nagle obrócił się do niej.

Jamie – w oczach Claya malował się strach jeszcze większy niż przed chwilą. – On wygląda zupełnie tak samo jak mój brat.

Jak twój... – słowa docierały do niej jak w zwolnionym tempie, a każde z nich boleśnie wbijało się w jej serce. Musiała oprzeć się o najbliższy stół, żeby nie upaść. Czuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy i drżą kolana. Wbiła pytające spojrzenie w oczy Claya, próbując wyczytać z nich jakieś wyjaśnienie. Na pewno żartuje albo chodzi mu o to, że jego brat też ma ciemne włosy czy niebieskie oczy. Z pewnością nie jest przecież identyczną kopią Jake'a. Bo przecież Bóg nie mógłby jej tego zrobić: wprowadzić tego wspaniałego mężczyznę w jej życie tylko po to, by zakończyć tę znajomość jakimś okrutnym żartem!

Chciała coś powiedzieć, ale nie była w stanie wykrztusić ani słowa. Wpatrywała się tylko w jego twarz, oczy. Przypominała sobie strzępki ich rozmów i próbowała odnaleźć w nich jakikolwiek znak. Niemożliwe, żeby Clay był bratem Erica. Owszem, pochodził z Kalifornii, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Nazywał się przecież Clay Miles, a nie... Nagle poczuła palącą świadomość, że niemożliwe stało się rzeczywistością. Cofnęła się o kilka kroków i oparła o jedną z białych kolumn.

Jak... – głos miała szorstki, z trudem dokończyła pytanie. – Jak ty się nazywasz?

Popatrzył na nią równie zgnębiony, co ona. Zrobił kilka kroków w jej stronę tak, że dzieliły ich tylko centymetry.

Clay Michaels.

Nie!". Nie, to nieprawda! Nazywa się Clay Miles, nie Michaels. Poczuła zawroty głowy, zrobiło jej się niedobrze.

Nie – odwróciła spojrzenie. Przesuwając rękami po kolumnie, zdołała jakoś dojść do najbliższej ławki. Oparła się na niej i zwiesiła głowę. Poczuła, jak Clay siada obok niej.

Jamie, spójrz na mnie. Porozmawiaj ze mną! – w jego głosie słychać było cierpienie i szok.

Zmusiła się, by podnieść głowę. To się chyba nie dzieje naprawdę, przecież to niemożliwe...

Powiedziałeś... powiedziałeś mi, że nazywasz się Clay Miles.

Nie, Jamie – do miotających nim uczuć dołączył jeszcze strach. Zmarszczył brwi, próbując się skoncentrować. – Przedstawiłem ci się na promie. Szliśmy po schodach na zewnątrz; było dosyć głośno.

Miał rację. Przypomniała sobie tę chwilę, gdy stała przed nim i właśnie w momencie, kiedy wymawiał swoje nazwisko, rozległ się dźwięk syreny promu. Nic też dziwnego, że było w nim coś znajomego: miał oczy swojego brata.

Clay siedział, wpatrując się w Jamie intensywnie. Miał poczucie, że utknął w samym środku jakiegoś koszmaru, który przecież nie mógł być prawdą.

A więc to ty... ? – odezwał się powoli, z niedowierzaniem. – Jak to możliwe, że spośród tylu ludzi w Nowym Jorku spotkałem właśnie ciebie?

Przepraszam, Clay. Nie mogę... – nie dokończyła zdania, nie musiała. Wyraz twarzy Claya powiedział jej, że on rozumie: nie mieli żadnych szans na wspólne życie właśnie dlatego, że była niegdyś związana z Ericem.

Zamknęła oczy i uniosła głowę. „Boże, dlaczego? Tylu jest ludzi na świecie. Dlaczego właśnie on?". Gdyby dobrze usłyszała jego nazwisko, kiedy się jej przedstawiał, gdyby usłyszała: Clay Michaels, od razu wiedziałaby, dlaczego wydaje jej się kimś znajomym. Dogadaliby się co do dziwacznej więzi, jaka ich łączy, porozmawiali o tym podczas podróży promem, po czym by się rozeszli – każde w swoją stronę.

Jamie, nic nie musi się zmieniać – Clay przysunął się bliżej i patrzył na nią błagalnie szeroko otwartymi oczami. – Nie musisz przyjeżdżać na Święto Dziękczynienia, jeśli nie chcesz, ale tamten czas, jaki spędziłaś z Ericem, nie ma nic wspólnego z nami.

Potrząsnęła głową.

Nie mogę – spojrzała mu w oczy, pragnąc go przekonać, by zrozumiał. Zobaczyć jeszcze raz Erica, to jakby zobaczyć Jake'a. Nie mogła sobie pozwolić nawet na przyjaźń z Clayem, jeśli ta oznaczałaby konieczność spotykania Erica. Czułaby się tak, jakby próbowała zignorować obecność ducha Jake'a w tym samym pokoju.

Clay spojrzał na zegarek i zagryzł wargi.

Muszę iść – położył dłoń na ręce Jamie. – Proszę cię, porozmawiajmy jeszcze o tym. Nic się przecież nie zmieniło.

Jamie miała ochotę się rozpłakać. Nachyliła się ku niemu i objęła go ramionami za szyję.

Idź już, Clay – nie mogła się z nim rozstać, nie zniosłaby tego. Miała wrażenie, że jakaś cząstka jej samej, ta związana z mężczyzną, którego trzymała w ramionach, umiera.

Clay głaskał ją po plecach. Czuła, jak bije mu serce.

Zadzwonię do ciebie, jak tylko skończę pracę.

Wyrósł między nimi mur. Jego słowa nie przenikały już wprost do jej serca, tak jak jeszcze całkiem niedawno. Odsunęła się od niego i skinęła głową. Po policzkach płynęły jej łzy. Clay otarł je kciukiem. Potem wstał i wyszedł z ławki, przez cały czas patrząc jej w oczy.

Zadzwonię.

Nie spierała się z nim. Chciała zostać sama, żeby pozbierać myśli i uczucia i opanować zawroty głowy. Chciała spojrzeć na siebie w lustrze i powiedzieć sobie dobitnie: tak, niemożliwe stało się rzeczywistością. Brat Erica Michaelsa naprawdę przyjechał do Nowego Jorku, uratował jej życie i sprawił, że poczuła coś, czego nie odczuwała od czasów Jake'a.

Nie, Jamie, proszę... – zatrzymał się. – To przecież nie musi nic oznaczać. Nic się nie zmieniło.

W jego spojrzeniu widziała, jak bardzo pragnie, by dostrzegła rzeczy tak, jak on je widział, że chociaż to rzeczywiście niespodziewany obrót wydarzeń i dziwaczny zbieg okoliczności, to jednak wcale nie musi oznaczać końca tego, co się między nimi dopiero zaczęło.

Idź – uniosła rękę w pożegnalnym geście i patrzyła za nim dopóki nie zniknął w drzwiach. Gdy wyszedł, wiedziała, że jest już za późno. Przepadło to, co odnaleźli. Gdyby się dogadali tamtego poranka, mogliby sobie tego wszystkiego zaoszczędzić. Owszem, była gotowa rozpocząć nowe życie, zmierzyć się z przyszłością, w której nie będzie już Jake'a, ale nie mogła wiązać się z bratem Erica. A w każdym razie nie, jeśli oznaczało to ponowne spotkanie z Ericem. Jamie wiedziała, że po tym wszystkim, przez co razem przeszli, mogła żyć dalej jedynie pozwoliwszy mu odejść. Pożegnać go i nigdy więcej nie oglądać się za siebie. Za żadne skarby. Nawet dla jego brata Claya.




Rozdział 21


Sue Henning na pewno będzie wiedziała, co zrobić.

Jamie odebrała Sierrę ze szkoły i pojechała prosto do domu przyjaciółki. Ledwie zdołała jakoś przeżyć dzisiejszy dzień, przekonana, że wszystko to musi być po prostu kiepskim żartem. Nigdy w życiu nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia – dopóki nie spotkała Claya...

Ich pierwsze spotkanie przypominało jakąś kosmiczną metaforę: ona – samotna i bezbronna, nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa; on – czuwający nad nią, spieszący na pomoc i chroniący ją; kochający Boga, ojczyznę i Króla Lwa. Czegóż więcej mogła pragnąć?

Wariatka" – powiedziała sobie już ze sto razy tego dnia. Przecież nawet go nie zna; nie wie, jakie ma wady, poza tą jedną – jest impulsywny.

Nigdy nie spieszyła się z podejmowaniem decyzji, ale ten facet pociągał ją tak mocno, że gdzieś rozpierzchły się resztki zdrowego rozsądku. Do tego stopnia, że gdy zaprosił ją dziś rano na Święto Dziękczynienia do Kalifornii, nie wydało jej się to niczym dziwnym; wręcz przeciwnie – pomysł był całkiem logiczny. Ale to wszystko miało miejsce zanim dowiedziała się o Ericu.

Zacisnęła zęby, skręcając w kierunku domu Sue. Dlaczego Bóg dopuścił do czegoś takiego? Dlaczego pozwolił im się spotkać i rozniecił w jej ostygłym dawno sercu płomień tylko po to, żeby go zaraz zgasić? „Boże, obiecałeś, że mnie przez to przeprowadzisz... ".

Wydawało jej się, że myśl ta wręcz zawisła w powietrzu. Sierra odwróciła się do niej i spojrzała uważnie.

Płakałaś dzisiaj, mamusiu?

Jamie pociągnęła nosem i rzuciła córce szybkie spojrzenie.

Skądże! – skłamała.

No to dlaczego masz zapuchnięte oczy? – szpiczaste kolanka Sierry sterczały spod bawełnianego szkolnego fartuszka.

Biedna Sierra! Jest jeszcze małą dziewczynką, która siedząc, nie całkiem jeszcze dosięga stopami do podłogi. Zasługuje, by w jej życiu pojawił się ktoś taki jak Clay.

Mamusiu, czemu masz zapuchnięte oczy?

Pani Henning mówiła, że Kąty nie może się już doczekać spotkania z tobą...

Sierra wyglądała przez okno.

A Clay? Spotkamy się z nim dzisiaj? Słowa córki zabolały Jamie, jakby ją ktoś uderzył.

Chyba nie.

Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Jamie zatrzymała się na podjeździe domu Sue. Narastała w niej złość. Złość na Boga, że pozwolił tej chorej sytuacji w ogóle zaistnieć. Zależało jej na Clayu, z łatwością mogła go pokochać. Ale przebywanie w pobliżu Erica Michaelsa byłoby jak przebywanie w pobliżu Jake'a. Może tylko jej się zdawało, że Bóg nakazywał jej wybrać życie. Może chodziło Mu o wybór jej starego życia – tego poświęconego pamięci o Jake'u i obsesji na punkcie pomagania ofiarom 11 września oraz pracy u św. Pawła? Może na zawsze miała pozostać tylko wdzięczna Ericowi Michaelsowi?

Sue czekała na nią przed domem. Stała z założonymi rękami, opierając się o framugę drzwi wejściowych. Nawet z odległości kilku metrów Jamie potrafiła odczytać wyraz jej twarzy: była zmartwiona.

Sierra wyskoczyła z samochodu, pomachała do Sue i wbiegła do domu, wołając Kąty. Jamie poczuła się zmęczona, stara i zmaltretowana biegiem ostatnich wydarzeń. Wlokąc się w stronę domu, napotkała spojrzenie przyjaciółki. Nie wtajemniczyła jej wcześniej w szczegóły, podała tylko podstawowe informacje: poznała kogoś na promie, a tym kimś był pewien policjant z Kalifornii. To właśnie z jego powodu nie pokazywała się przez ostatnich parę tygodni.

Ale teraz sprawy strasznie się skomplikowały.

Czemu nie przyszłaś do mnie wcześniej? – ciche słowa Sue tłumił lodowaty wiatr.

Weszły do środka i udały się do salonu. Na stole czekały już dwie filiżanki z herbatą. Jamie usiadła naprzeciwko Sue i zacisnęła kurczowo ręce.

Chciałam ci powiedzieć... – ledwo dostrzegalnie uniosła ramiona – ... ale chyba nie wiedziałam jak. Sama nadal w to nie wierzę.

Czy ty... czy coś do niego czujesz?

Czułam... – Jamie poczuła łzy napływające do oczu. Przełknęła z trudem ślinę i odchrząknęła. – Spotykaliśmy się codziennie. Gdy tylko nie miał zajęć albo nie spał, spędzał czas z Sierrą i ze mną.

Opowiedziała Sue, jak zabrał je na Króla Lwa i o wspólnych obiadach.

Wszystko to działo się tak szybko, ale było prawdziwe.

Sue zmarszczyła brwi.

No to w czym problem? Jamie, minęły trzy lata. Wolno ci pomyśleć o innym mężczyźnie.

Ty tak nie zrobiłaś.

Ale zrobiłabym! Gdyby Bóg postawił kogoś na mojej drodze życia, tak właśnie bym postąpiła – głos Sue złagodniał. – Rozmyślałam o tym ostatnio.

Jamie nie powiedziała jej jeszcze najważniejszego. W tej chwili jednak musiała się zastanowić nad tym, co usłyszała. Sue zaangażowałaby się w związek z innym mężczyzną? Spotykałaby się z kimś? I nawet rozmyślała o tym ostatnio? Może obydwie zastanawiały się nad tym, ale zbyt obawiały się przyznać przed sobą nawzajem, że nie wyobrażają sobie samotnego życia do końca swoich dni. Pomysł ten wydawał się niesłychany, zważywszy, jak wspaniali byli ich mężowie.

Sue upiła łyk herbaty.

Co w tym złego, Jamie? Jeśli powstrzymuje cię poczucie winy, to przestań już o tym myśleć. Jake pragnąłby tego dla ciebie.

Słowa Jake'a rozbrzmiały ponownie w jej sercu: „Wybieraj życie, Jamie! Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!". Zamknęła oczy.

Nie wiesz jeszcze wszystkiego – Jamie zamrugała i spojrzała badawczo na twarz przyjaciółki. – I to jest w tym wszystkim najgorsze, Sue... Nie uwierzysz...

Na delikatnym czole Sue malowała się troska.

Jeżeli cię zranił, to nie jest facetem, za jakiego go brałaś.

Jamie potrząsnęła głową.

Nie, nic z tych rzeczy – przesunęła się na skraj sofy, serce biło jej szybko i mocno. – Pamiętasz Erica Michaelsa?

Sue zmarszczyła brwi.

Erica Michaelsa?

Tak – Jamie ze świstem wypuściła powietrze. Czego właściwie się spodziewała? Rzadko przecież mówiła o Ericu. Wszystkim, nawet Sue, podawała tylko najistotniejsze fakty: mężczyzna, którego wzięła za Jake'a, był w istocie biznesmenem z Los Angeles cierpiącym na amnezję, a wyglądem tak bardzo przypominającym Jake'a, że z łatwością można go było z nim pomylić. Zawsze ucinała rozmowę na ten temat, a Sue nie zamęczała jej natrętnymi pytaniami. Teraz musiała wrócić do tamtych chwil, choć robiła to niechętnie.

Sue potrząsnęła głową.

Nazwisko wydaje mi się znajome, ale nie wiem skąd.

Mieszkał ze mną przez jakiś czas. To ten, którego wzięłam za Jake'a.

Twarz Sue przybrała wyraz pełen zrozumienia.

Aaa, racja. Już wiem – ponownie zmarszczyła brwi. – Ale czemu o nim wspominasz?

Jamie czuła, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Miała świadomość, że reaguje tak samo jak wtedy, kiedy usłyszała tę wiadomość po raz pierwszy. Jej głos był napięty i ochrypły.

Clay jest jego bratem.

W ciągu kilku następnych sekund Sue zastanawiała się nad tym, co usłyszała.

Clay, policjant, którego poznałaś na promie, jest bratem Erica Michaelsa? – uniosła brwi wysoko w górę i ze zdumienia szeroko otworzyła usta. – To niemożliwe!

Też tak pomyślałam – Jamie wstała i odwróciwszy się od przyjaciółki, podeszła do okna. Dziewczynki bawiły się na górze w pokoju Kąty. Drzewa przed domem były nagie. Poprzedniej nocy spadł niewielki śnieg, krajobraz tonął w zimowej kolorystyce.

To prawda, Sue. Clay jest jego bratem. Odkryliśmy to dziś rano – spojrzała na przyjaciółkę przez ramię. – Zobaczył zdjęcie Jake'a u św. Pawła.

Och, Jamie... – twarz Sue odprężyła się nieco, choć nadal była bardzo blada. – Nie mogę uwierzyć.

Powiedziałam mu, że nie spotkamy się dziś wieczorem – Jamie znów odwróciła się do okna. – Już nigdy nie będę mogła się z nim zobaczyć...

Sue milczała. Po chwili Jamie wróciła na kanapę i wypiła połowę herbaty.

Już za nim tęsknię. Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę... – odłożyła filiżankę. – Nie możesz mi w żaden sposób pomóc, ale musiałam ci powiedzieć.

Minęła minuta. Sue wstała, podeszła do biblioteczki i wyjęła z niej niewielką urnę. Jamie miała taką samą – dostały je od władz miasta. Urny zawierały prochy i gruz z zawalonych Bliźniaczych Wież.

Sue powoli przeniosła urnę na ławę i ustawiła pomiędzy sobą i przyjaciółką. Podniosła wzrok na Jamie.

Wiesz, dlaczego dali nam te urny?

O co jej, do licha, chodziło?! Jamie nie miała ochoty patrzeć na urnę ani zastanawiać się nad jej zawartością. Były w niej prochy zebrane z pogorzeliska. Jamie zachowała swoją urnę jedynie z szacunku dla tych, którzy stracili wówczas życie. Nie stanowiła ona jednak dla niej żadnej pamiątki po Larrym czy Jake'u.

Nie – potrząsnęła głową. – Schowałam gdzieś swoją. Nawet na nią nie patrzę.

Ja swoją ustawiłam w zasięgu wzroku – Sue przekrzywiła głowę i przyglądała się jakiemuś szczegółowi na pokrywie. – Przypomina mi o czymś, o czym łatwo byłoby mi zapomnieć.

To znaczy? – Jamie wciąż nie rozumiała, co urna ma wspólnego z sytuacją, z którą zmagała się przez cały dzień.

Że Larry już nie wróci – głos Sue załamał się. – Przypomina mi, że wszystkie te straszne rzeczy z 11 września wydarzyły się naprawdę, że mój mąż i twój mąż byli bohaterami; byli jednymi z tych, którzy biegli w górę, gdy wszyscy zbiegali w dół – pociągnęła nosem i przycisnęła palce do warg.

Sue rzadko pozwalała sobie na płacz. Tak było i tym razem.

Larry'ego nie ma. Gdy na usta ciśnie mi się jego imię, gdy zrywam się, żeby zapytać go o radę w jakiejś sprawie, albo zastanawiam się, co chciałby na obiad, przypomina mi się urna i wszystko wraca do rzeczywistości. Jego nie ma i już nie wróci.

Jamie nachyliła się ku niej.

Mam tego świadomość – przycisnęła dłoń do piersi. – Przecież od dwóch tygodni umawiam się na randki. Nie potrzeba mi urny, żebym uzmysławiała sobie całą prawdę o Jake'u. Nie ma go. Rozumiem to.

Owszem – głos Sue był znów opanowany. Uporczywie wpatrywała się w Jamie. – Ale jednak zapamiętanie czegoś sprawia ci kłopot.

Co takiego? – Jamie nie przyszła tutaj słuchać wykładów. – Zapamiętanie czego sprawia mi kłopot?

Sue zniżyła głos do szeptu.

Tego, że Erie Michaels nie był Jakiem, że nie straciłaś męża w dniu, kiedy Erie odleciał do Kalifornii, tylko podczas zamachu terrorystów na World Trade Center; tak samo, jak inne kobiety.

Jamie poczuła, że nie jest w stanie złapać tchu. Uczucia kłębiące się w jej sercu zdawały się ją dusić. Chciała powiedzieć Sue, że o tym wie, że ma świadomość, iż podobnie, jak inne wdowy po strażakach, straciła Jake'a, gdy zawaliły się Bliźniacze Wieże. Ale nie mogła. Słowa Sue sprawiły, że poczuła się nagle zraniona i całkowicie bezradna.

Jamie... – Sue mówiła teraz nieco głośniej, a w jej głosie brzmiało współczucie. – Czy rozumiesz, o co mi chodzi?

Jamie kręciło się w głowie, a serce jej krwawiło od wciąż niezagojonych ran.

Nie całkiem...

No, i co z tego, że Erie i Clay to bracia? Jakie to ma znaczenie?

Serce Jamie zaczęło bić jak szalone. Poczuła gwałtowny przypływ paniki.

Jakie to ma znaczenie?! Jeśli ja i Clay zwiążemy się ze sobą, będę musiała ponownie zobaczyć Erica – wzrok przesłaniały jej łzy napływające z tak głębokich pokładów serca, z których istnienia Jamie ledwie zdawała sobie sprawę. – Nie zniosę tego, Sue. Nie mogę...

Przyjaciółka nie dawała za wygraną.

Dlaczego?

Bo widząc go, za każdym razem miałabym wrażenie, że widzę Jake'a...

Sue odczekała chwilę, a kiedy odezwała się ponownie, jej słowa były dobitne i wyważone:

Erie nie jest Jakiem i nigdy nim nie był – podciągnęła stopy na kanapę. – Tak się zastanawiam, Jamie... Czy przyjrzałaś się kiedyś uważnie wspomnieniom chwil przeżytych z tym mężczyzną i czy powiedziałaś sobie dobitnie, że każda z nich była spędzona w towarzystwie obcego człowieka? Czy zdajesz sobie sprawę, że przeżyłaś te wszystkie dni nie z Jakiem, ale z Ericem?

Jamie czuła ogarniające ją mdłości, miała wrażenie, że głowa jej gdzieś odpływa. Przecież tak właśnie zrobiła, czyż nie? Jej umysł doskonale wiedział, że to nie Jake wrócił wtedy do domu, że jej mąż zginął u boku swojego najlepszego przyjaciela pod gruzami Południowej Wieży.

Ale czy zdawało sobie z tego sprawę jej serce? Czy też może ona sama – tłumiąc szczegółowe wspomnienia z tamtego czasu, nigdy ich nie wydobywając i nie przyglądając im się uczciwie – pozwoliła swojemu sercu wierzyć, że Jake jednak wrócił? Że doświadczyła czegoś na kształt odroczenia egzekucji, że dano jej dodatkowy czas z ukochanym mężem – czas, jakiego nie otrzymał nikt inny?

Czy dlatego nigdy nie rozmawiała o Ericu? Może jakaś jej cząstka rozpaczliwie pragnęła wierzyć, że ów człowiek w jej domu był nikim innym jak właśnie Jakiem? Przynajmniej do czasu, kiedy zrobili badanie krwi i okazało się, że to ktoś inny...

Wstała i dopiero wtedy spostrzegła, że cała drży Chciała być teraz sama, przemyśleć to wszystko, rzucić nieco światła na najmroczniejsze zakamarki serca.

Czy możesz przez chwilę popilnować Sierry? Muszę pojechać na plażę.

Jest zima, Jamie. Na plaży będzie lodowato.

Nie szkodzi, mam w samochodzie płaszcz.

Miejsce, do którego oboje z Jakiem lubili przyjeżdżać, znajdowało się niedaleko domu Sue. Zimno nie przeszkadzało Jamie; nie w chwili, gdy miała tyle do przemyślenia. – Możesz się nią zająć?

Jasne – Sue wstała i podeszła do przyjaciółki.

Mogę ci coś powiedzieć zanim wyjdziesz?

Tak... – Jamie szczękała zębami, ale nie z zimna, lecz z powodu targających nią uczuć.

Spojrzały sobie głęboko w oczy. Jamie dawno nie widziała Sue tak poważnej.

Może Bóg wprowadził w twoje życie Erica po to, żeby to on mógł stać się innym człowiekiem? Zmienił się podczas pobytu u ciebie, prawda? Mówiłaś mi coś takiego...

Jamie wbiła wzrok w podłogę.

Tak.

On nie miał zastąpić Jake'a – Sue położyła dłoń na ramieniu przyjaciółki. – Miał się czegoś od niego nauczyć. Poznać wartość wiary, rodziny i przyjaźni.

A co z Clayem? – Jamie podniosła wzrok. – Dlaczego Bóg pozwolił, żebym zakochała się w bracie Erica?

Właśnie dlatego – Sue uścisnęła delikatnie jej ramię. – Może brat Erica to właśnie mężczyzna, jakiego potrzebujesz? Nie ze względu na Jake'a, Erica czy kogokolwiek innego. Po prostu ze względu na niego samego... – zawahała się. – Może to także było częścią Bożego planu?



Rozdział 22


Zaczynało się ściemniać, gdy Jamie dotarła do tego miejsca na plaży, gdzie dawniej zazwyczaj ustawiali z Jakiem leżaki. Tym razem nie wzięła ze sobą niczego. Owinęła się tylko szczelniej płaszczem i usiadła na piasku. Dostrzegła ostatni bladoniebieski skrawek nieba. „Boże, co ja właściwie czuję?".

Gdy sięgnęła pamięcią do owych trzech miesięcy zaraz po zamachu na World Trade Center, jeden dzień przypomniał jej się ze szczególną wyrazistością: dzień, który odmienił jej życie. Udali się wówczas do szpitala, gdzie okazało się, że człowiek, który z nią mieszka, ma zupełnie inną grupę krwi niż Jake. Wtedy zaczęła się jej żałoba. Nie mogła już spędzać każdej chwili, ucząc mężczyznę zajmującego pokój na dole, jak być Jakiem, myśleć jak Jake, modlić się jak Jake, być takim ojcem jak Jake... ani kochać jak Jake.

Od tamtej pory wiedziała już, że pod jej dachem mieszka obcy człowiek i od niej tylko zależało, czy zechce mu pomóc odnaleźć dom. Wykazała się jednak zrozumieniem. Na lotnisku La Guardia pożegnała się z miłym, lecz obcym człowiekiem Ericem Michaelsem. Jake nie żył.

Ale co z tymi dwunastoma tygodniami, kiedy dla niej Erie Michaels był Jakiem pod każdym nieomal względem? Kiedy marzyła o nim, zabierała go do kościoła i trzymała go za rękę?

Lekki wietrzyk nadleciał od wody i omiótł jej policzki. A może wciąż hołubi wspomnienia tamtych chwil, jak gdyby zapomniała, że to nie był Jake, tylko zupełnie obcy mężczyzna?

Podciągnęła kolana pod brodę i zapatrzyła się w wody zatoki. Czy zrobiła to, co jej powiedziała Sue? Czy wygarnęła samej sobie całą prawdę o tamtych kilkunastu tygodniach; że to nie Jake był z nimi, nie on siadywał obok niej przy śniadaniu i nie on smażył dla Sierry naleśniki z jagodami.

Gdzieś głęboko w niej narastał ból. Wraz z nim jednak uświadomiła sobie pewną rzecz: gdyby potrafiła uzmysłowić sobie całą prawdę dotyczącą Erica, jej obawy przed ponownym z nim spotkaniem byłyby nieuzasadnione. Gdyby potrafiła przyznać, że nigdy nie był on Jakiem – ani przez pierwszych kilka dni po zamachu, ani przez następne tygodnie i miesiące... Nigdy.

Boże – wiatr tłumił jej słowa – byłam na Ciebie wściekła, ale to przecież nie Twoja wina, prawda?

Spojrzała w niebo. Gdyby tylko Bóg zechciał dać jej jakiś znak, coś, co by ją upewniło, że On wciąż jest po jej stronie. Samotna mewa przemknęła w pobliżu i zanurkowała w oceanie. Jamie ze współczuciem pomyślała o jej samotnym locie w to późne zimowe popołudnie, bez jakiegokolwiek towarzysza czy przyjaciela.

Ale w tej samej nieomal chwili dostrzegła drugą mewę nadlatującą nad wodę i przyłączającą się do pierwszej. Zimne powietrze zaszczypało ją w oczy, zmrużyła je i poczuła piekącą wilgoć w kącikach. Jak się okazało, mewa nie była samotna.

Ale ona owszem. A wszystko dlatego, że kiedyś gdzieś w głębi serca wierzyła, że Erie naprawdę jest Jakiem, że nie straciła męża w ruinach World Trade Center, lecz dopiero trzy miesiące później. A przecież Erie nie był Jakiem. Bez względu na to, jak bardzo był do niego podobny i jak dobrze nauczył się zachowywać jak Jake, nigdy nie mógł być Jakiem!

Serce Jamie pękało z bólu. Pochyliła głowę.

Przepraszam, Ojcze, bardzo Cię przepraszam...

Przepełniały ją żal i poczucie winy, ale też zrozumienie. Żal, bo nie spędziła z Jakiem ani minuty dłużej po owym poranku 11 września, kiedy pożegnał się z nią i ruszył do pracy. Poczucie winy, bo jakże mogła uwierzyć, że jakiś inny mężczyzna jest Jakiem – nawet biorąc pod uwagę tamte przedziwne okoliczności – i zrozumienie, gdyż dotarło do niej, że Sue ma rację.

Nigdy nie wracała do wspomnień z tamtych dwunastu tygodni. Zamknęła ów czas głęboko w sercu i chroniła go przed zbyt szczegółową analizą, tak by nigdy nie stanąć wobec konieczności przyznania przed samą sobą, że żadne z tych wspomnień nie dotyczy Jake'a. Było jej z tym wygodnie.

Niebo ściemniało się coraz bardziej, robiło się zimno. Jeśli ma uwolnić tamte chwile swojego życia i raz na zawsze je pożegnać, musi działać szybko.

Zaczęła od popołudnia 11 września, od chwili, gdy zadzwonił do niej sierżant Riker. Powiedział, że Jake żyje, ale jest ranny i przebywa w Mount Sinai Medical Center. Po całym dniu wypełnionym strachem i zamartwianiem się, wiadomość ta pozwoliła Jamie wydać głębokie westchnienie ulgi.

Wspomnienie było bardzo wyraźne. Pamiętała, jak zareagowała na tę niesłychaną wieść: słuchawka powoli opadła jej na kolana, a ona wykrzykiwała imię Jake'a. Żyje! Poczuła ulgę będącą jak gwałtowny powiew powietrza wypełniającego pomieszczenie, w którym się dusiła. Nie było go więc jednak w Południowej Wieży. Żyje – tak, jak obiecał!

Jamie wstrzymała oddech i popatrzyła na morze.

Wypuściła powietrze, drżąc na całym ciele. Sierżant Riker powiedział jeszcze, że to kapitan Hisel znalazł Jake'a pod wozem strażackim, gdy przeszukiwał ruiny w Strefie Zero.

Teraz, zdawszy sobie sprawę z całej prawdy, doznała wstrząsu. Przecież tak naprawdę nigdy nie przekonała samej siebie, że Aaron nie odnalazł wtedy Jake'a. Teraz jednak nie chciała opuścić ani chwili – musiała usunąć Jake'a ze wszystkich wspomnień, w których nie mógł on się pojawić.

Erie Michaels zbiegał po schodach, uciekając z budynku, gdy ten się zawalił. Siła wybuchu zmiotła go – jego, nie Jake'a – pod wóz strażacki. To oznaczało, że człowiek, którego Aaron Hisel zobaczył, udzielił pomocy i wysłał do szpitala, nie był wcale Jakiem.

Bolało, i to bardzo... Jamie przypomniała sobie, jak wiele lat temu, jeszcze w szkole średniej, Jake złamał rękę podczas gry w piłkę. Nie chciał nosić gipsu, gdyż musiałby wtedy znaleźć się na ławce rezerwowych. Grał więc dalej, nie mówiąc rodzicom ani nikomu innemu, jak bardzo go boli.

Ale wkrótce na przedramieniu pojawiło się dziwne zgięcie i siniak, który w końcu zauważył lekarz rodzinny. Niestety, żeby wyleczyć ramię, trzeba było uczynić tylko jedną rzecz: złamać je ponownie i zacząć leczyć jak należy.

Dokładnie tak samo czuła się w tej chwili Jamie.

Wierząc – przynajmniej po części – że wspomnienia z tamtego września, października i listopada dotyczą Jake'a, pozwoliła, by jej serce źle się zrosło. Teraz, choć ból był koszmarny, pozwoliła, by Bóg ponownie je złamał, by tym razem uleczyć je w sposób właściwy.

Sama nie wiedziała, czy zdoła przez to przejść, ale nie miała wyboru. Przywołała kolejne wspomnienie: chwilę, gdy weszła do sali szpitalnej, pewna, że Jake przeżył, oraz wszystkie dni, gdy czuwała przy łóżku, głaszcząc jego dłoń, szepcząc do niego i błagając, by się obudził.

Ale to przecież nie był Jake.

Ani wtedy, gdy Sierra zobaczyła go po raz pierwszy, a on pamiętał jej imię. To Erie wpadł na Jake'a na schodach i jakimś dziwacznym zbiegiem okoliczności zobaczył zdjęcie Sierry i wypisane pod nim jej imię we wnętrzu hełmu Jake'a. Zobaczył i, obudziwszy się w szpitalu, przypomniał sobie.

Jamie nie czuła już zimna. Determinacja, by usunąć Jake'a ze wspomnień po 11 września wykańczała ją, pozostawiając świeże rany w każdym zakątku jej duszy.

Wspominała dalej – powrót ze szpitala do domu. Człowiek, który jechał z nią na promie, śpiewał z Sierrą piosenki, a potem zdumiony wpatrywał się w ich zdjęcie ślubne, sądząc, że to on sam jest na fotografii, to Erie Michaels.

Jamie robiła skrupulatny przegląd wspomnień, boleśnie wydzierając Jake'a i umieszczając w to miejsce Erica. Mniej więcej w połowie poczuła, jak na jej ramiona spadają krople: płakała, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Była zbyt pochłonięta tym, co robiła, żeby zauważyć, jak bardzo było to bolesne.

Wreszcie skończyła. Wstała z trudem i otrzepała płaszcz z piasku. Raz jeszcze popatrzyła w kierunku wody. W sercu czuła ogromną pustkę. Podeszła do brzegu na tyle blisko, że mogła zamoczyć palce.

Jake... – miała ochrypły głos. Lubiła przychodzić w to właśnie miejsce, gdzie tak często spędzali razem czas, żeby poczuć jego bliskość, dotykając wody.

Ale dziś wszystko było inne, być może dlatego, że udało jej się zmierzyć z prawdą. Woda nie była ciepła i zachęcająca, lecz lodowata – jak jej puste serce. Wstała i włożyła mokre ręce głęboko do kieszeni płaszcza.

A teraz najgorsze: przeniosła się myślą do ostatniego tygodnia, ostatnich dni i godzin życia, które dzieliła ze swoim mężem. Do chwil spędzonych na skuterze wodnym, z Sue, Larrym i dziewczynkami, do wspomnienia o małej ceramicznej figurce anioła, którą zrobiła dla niego w niedzielę przed zamachem, do uścisków, wspólnego śmiechu i kochania się.

Jej umysł znał prawdę od chwili, gdy otrzymali wyniki badania krwi Erica, ale jej serce pojmowało ją dopiero teraz. To właśnie były jej ostatnie dni z Jakiem: tamten wtorkowy poranek, gdy obudziła się obok niego i chciała, żeby został i poszedł z nią i Sierrą do ZOO, żeby tego dnia nie szedł do pracy, tylko zrobił sobie wagary. I potem, gdy patrzyła, jak zastanawia się, czy rzeczywiście tak nie zrobić i ostatecznie decyduje, że jednak pójdzie do pracy. „W przyszłym tygodniu – powiedział – w przyszłym tygodniu gdzieś się razem wybierzemy". Wtedy ona obiecała, że przygotuje na obiad wspaniałe chińskie danie. A potem ostatni całus, ostatnie szybkie „do widzenia". Usłyszała jeszcze, jak idzie do pokoju Sierry; oboje chichotali przez chwilę, Sierra poprosiła go o motylkowe całuski, a Jake obiecał, że zaraz po powrocie do domu pobawi się z nią w konika... I tyle... Takie były ich ostatnie wspólne chwile.

Wyprostowała się. Poły płaszcza opadły luźno, wdarł się pod nie lodowaty wiatr dmący od wody i rozwiał resztki prób zaprzeczania faktom. Jamie obawiała się, że moment, kiedy przyjdzie jej odwrócić się i ruszyć do samochodu z pustką w sercu tak wielką, że ledwie będzie ją można znieść, będzie najgorszy.

Rzeczywiście, czuła ogromną pustkę. Ale poprzez łzy czuła także, że Bóg dokonuje w jej wnętrzu czegoś, co sprawia, że zlepia jej połamane serce w jedną całość. Dokładnie w tej chwili. Odwróciła się i odeszła, brnąc przez piach. Pogrążona w żałobie wdowa wychodząca z pogrzebu... Jednakże pośród bólu, poczucia straty i pogodzenia się z losem, poczuła, jak budzi się w niej coś jeszcze – coś, czego się nie spodziewała.

Była to nadzieja: wszak pustka oznaczała, że Erie „przebrany" za Jake'a nie zajmował już miejsca w jej sercu. A jeśli tak, to być może będzie mogła znieść spotkanie z nim pewnego dnia. Nie jak z substytutem Jake'a, mężczyzną, którego pragnęła zatrzymać na własność, nawet gdy już poznała jego tożsamość. Nie, następnym razem – jeżeli to w ogóle nastąpi – nie będzie w nim widziała dublera Jake'a Bryana, tylko brata Claya Michaelsa.




Rozdział 23


Clay i jego partner znajdowali się o pięć minut drogi od miejsca zbrodni. Narkotykowy baron zginął od strzału w głowę na ruchliwej ulicy dolnego East Side i trop z każdą godziną stawał się coraz niklejszy. Nowojorska policja podejrzewała o zabójstwo byłego więźnia stojącego na czele konkurencyjnej siatki handlarzy, ale na razie nie było na to dowodów.

Czterech śledczych odbywających właśnie szkolenie – w tym Clay i jego przyjaciel – miało ramię w ramię z nowojorskimi policjantami przeprowadzić dochodzenie w terenie. W tym celu należało się rozejść, porozmawiać ze stałymi bywalcami okolicznych knajp, pogawędzić z mieszkańcami i ulicznymi sprzedawcami. Tego typu dochodzenie prawie zawsze pozwalało skutecznie wyłapać świadków, którzy mogli okazać sie pomocni w śledztwie.

Clay zastanawiał się, w jaki sposób uda mu się skupić.

Coś dziś milczący jesteś – Joe siedział obok niego na tylnym siedzeniu, z przodu dwóch nowojorskich policjantów pogrążyło się we własnej rozmowie.

Mhm... – Clay wyglądał przez szybę.

Chodzi o Jamie?

Clay odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy.

Aż tak to widać? – Nie wtajemniczył Joego w szczegóły. Powiedział mu tylko, że coś się między nimi popsuło i nie odzywają się teraz do siebie. Chociaż Clay próbował.

Aha, i owszem – Joe zacisnął usta i zapatrzył się wprost przed siebie. – Całkiem tak samo jak po mnie.

Myślę, że Wanda się odezwie – Clay oderwał się od rozmyślań nad swoim złamanym sercem i skierował myśli ku sprawom kolegi. Joe nie widział Wandy od kilku dni, od czasu, gdy poznał jej synka, tak bardzo podobnego do ich zmarłego dziecka. Joe przeżył wtedy załamanie.

Ona nie wie, co powiedzieć. Ja też. Powiedziałem jej, że bardzo mi przykro, ale to nie wystarczy. Mam wrażenie, że ona mi nie wierzy.

Clay czekał. Byli już prawie na miejscu, na ulicy, gdzie wydarzyło się morderstwo.

Mimo to jestem pewien, że się odezwie – spojrzał na przyjaciela. – Pasujecie do siebie.

Jak ty i Jamie – Joe był znanym w całym biurze żartownisiem, ironistą nigdy nieprzepuszczającym okazji, by się pośmiać. Aż do tej pory. Teraz głos miał cichy, wręcz delikatny. – Obserwowałem cię, chłopie, gdy z nią byłeś. Wzięło cię porządnie. Możesz z nią nie rozmawiać przez kilka dni, ale to niczego nie zmieni. Takie zauroczenie nie przechodzi nigdy.

Clay przymknął oczy. Każda, nawet najmniejsza cząstka jego serca wyrywała się do Jamie, ale nie mógł nic w tej sprawie zrobić. Od tamtego fatalnego poranka dzwonił do niej codziennie, po dwa razy na dzień. Zbliżała się chwila jego wyjazdu, a nawet nie mieli okazji się pożegnać. Czy na tym miałby polegać Boży plan, żeby się poznali, poczuli do siebie coś, czego nie doświadczyli w innych związkach, tylko po to, by się wkrótce przekonać, że wszystko to na próżno?

Najgorzej było z Ericem.

Clay zadzwonił do niego wieczorem tamtego dnia, kiedy odkrył prawdę. Erie odebrał telefon dziwnie wesoły. Za bardzo wesoły.

Jak się miewasz, braciszku?

Bywało lepiej – na linii zapadła niezręczna cisza. Wtedy właśnie, jakimś szóstym zmysłem, Clay domyślił się: od czasu ich ostatniej rozmowy Erie trapił się tą sprawą, martwił się, iż jakimś fatalnym zbiegiem okoliczności Jamie, którą poznał Clay, i Jamie Bryan to ta sama osoba.

Szkolenie dobiega już końca – zaczął Clay, a wtedy Erie odchrząknął:

Hmm... taaak... słuchaj, Clay, jak się nazywa ta dziewczyna, z którą się spotykasz? Ta z promu. No wiesz, ze Staten Island.

Czemu mnie o to nie zapytałeś ostatnim razem? – Clay usiłował zapanować nad tonem goryczy wkradającym się do jego głosu. Przecież Erie nie był tu nic winien. Wyrwał mu się krótki, smutny śmiech. – Domyśliłeś się, tak?

Jak ona się nazywa?

Jamie Bryan – Clay wbił wzrok w sufit hotelowego pokoju. – Tak właśnie się nazywała, prawda? To kobieta, z którą mieszkałeś?

A więc to ona! Erie nie mógł dłużej uparcie trzymać się myśli, iż zaszedł tu dziwaczny zbieg okoliczności. Chciał w to wierzyć – no, bo jakież były szanse, że Clay pojedzie do Nowego Jorku i zakocha się właśnie w kobiecie, która przez trzy miesiące odgrywała rolę jego żony?

Zanim się rozłączyli, Erie próbował wytłumaczyć Clayowi, że nie ma to najmniejszego znaczenia, że wspólnie poradzą sobie z tą nieco dziwną sytuacją, jaką będzie świąteczny obiad w towarzystwie Jamie Bryan. Ale Clay słyszał powątpiewanie w głosie brata. Erie nie chciał ponownie spotkać się z Jamie, tak samo jak ona z nim.

I znów Clay przegrał z bratem, już drugi raz. Ale tym razem było o wiele gorzej niż z Laurą. Wtedy, w liceum, spróbował chodzić z Laurą na długo zanim pojawił się Erie, ale nie był do końca pewny, czy właśnie tego oczekiwał. Tak naprawdę zaczęło mu bardziej na niej zależeć dopiero wtedy, gdy zaczęła się spotykać z Ericem.

Potem, po 11 września, gdy wszystko wskazywało na to, że Erie zginął, Clay był przekonany, iż Bóg ma wobec niego i Laury swój plan: że pragnie, aby ich dwoje wreszcie się zeszło. Ale nawet wówczas jego uczucia bliższe były braterskiej miłości i wielkiej trosce o nią.

Owszem, Laura go pociągała. Ale uczucie do Jamie Bryan wręcz zwaliło go z nóg.

Samochód policyjny zatrzymał się przy końcu ulicy, kierowca wyłączył silnik.

Jest szesnasta – spojrzał na swojego kolegę. – Do zmierzchu mamy godzinę i tyle nam wystarczy. Wiecie, co macie robić – uśmiechnął się. Jego spojrzenie było zdecydowane i skupione. – Wchodzicie, zbieracie informacje i wychodzicie. Ludzie wiedzą, co się stało – poklepał kaburę. – Pamiętajcie o broni, zwłaszcza, gdy się ściemni. Zabójca jest na wolności. Jeśli to ten, którego podejrzewamy, jego kumple będą się kręcić w pobliżu. Nie jest żadną tajemnicą, że sprzedają kokę na kopy. – Obrzucił ich taksującym spojrzeniem i skinął na swojego partnera siedzącego obok. – My dwaj zajmiemy się stroną zachodnią. Trzymajcie się razem.

Wysiedli z samochodu, po czym nowojorczycy przeszli na drugą stronę ulicy. Wszyscy czterej byli uzbrojeni, w rękach trzymali notatniki. Joe obrócił się do Claya i uniósł brwi:

Wiesz, chłopie, jaki mamy teraz czas? Clay zrównał krok.

Jest późno, a za chwilę będzie za późno?

Nie, teraz czas zapomnieć na chwilę o kobietach!

Pierwsze miejsce było tandetnym nocnym klubem bez okien, za to z wejściem od tyłu. Chociaż strzelanina miała miejsce na drugim końcu ulicy, Joe i Clay musieli wypytać każdego, kogo tylko się dało w promieniu najbliższych stu metrów.

Clay pchnął drzwi i odczekał chwilę, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności. Natychmiast otoczyło go powietrze gęste od papierosowego dymu.

Joe przynaglił go:

Szczurza nora – zniżył głos. – Banda starych, brudnych robali, które nie mogą znieść światła.

Faktycznie – Clay widział teraz nieco lepiej, ale i tak niewiele. Błękitnawy dym był aż gęsty, a powietrze wypełniały głośne, pulsujące dźwięki muzyki. Dookoła słabo oświetlonej sceny, na której ktoś tańczył, wirowały i migały neonowe światła. Clay odwrócił wzrok. Zawsze, gdy praca wymagała, by pojawił się w takim miejscu, przypominał sobie – Biblię, która mówi, że zło dokonuje się w ciemności i że ciemność nie może znieść światła.

Raz, gdy był jeszcze małym chłopcem, natknął się na kolekcję numerów „Playboya", należącą do jego ojca. Już wtedy budziło to w nim odrazę i wywoływało nieznośny ucisk w żołądku. Jego ojciec ogląda nagie kobiety? Inne niż matka?

Gdy dorósł, wiara umocniła odczucia z dzieciństwa. Kobiety tańczące w miejscu takim jak to zupełnie go nie interesowały. Wywoływały jedynie uczucie smutku i przede wszystkim współczucia z powodu doświadczeń, które je tutaj doprowadziły.

Barman przyglądał im się uważnie. Był łysy, w jednym uchu miał kolczyk w kształcie kółka, nosił obcisły podkoszulek.

Coś podać? – warknął w ich stronę.

Joe odezwał się pierwszy:

Pewnie słyszałeś o morderstwie – wolnym krokiem podszedł do baru. – Tym na drugim końcu ulicy.

Barman wziął szklankę i zaczął wycierać ją ścierką do naczyń. Nie odrywał przy tym oczu od Joego.

Cóż, panie władzo – mówił wyważonym tonem – właściwie to nie.

Clay przestąpił z nogi na nogę, mierząc wzrokiem mężczyznę za barem. Coś wiedział, bez dwóch zdań, ale tak jak się spodziewali, nie chciał mówić. Ludzie nigdy nie chcą ot tak, po prostu otworzyć się i zasypać policjanta szczegółami. Trzeba je z nich wydusić. Joe znany był ze szczególnego talentu do tego.

No tak – usiadł i poklepał sąsiedni stołek barowy. Clay usiadł obok i rzucił okiem na kilku klientów samotnie siedzących w ciemności przy stolikach. Joe będzie pytał, do niego zaś należy osłanianie. – Poprosimy dwie wody.

Barman zrobił niezadowoloną minę. Szybkim ruchem złapał dwie szklanki, napełnił wodą i posunął je po barze.

Ja nic nie wiem, jasne? A teraz zjeżdżajcie stąd, zanim popsujecie mi interes.

Joe pochylił się nad barem i rozejrzał po sali.

No, interes jakoś nie kwitnie...

Ostatnio jest trochę gorzej i co z tego? – barman trzepnął ścierką o ladę i rzucił Joemu gniewne spojrzenie. – Przestępczość rośnie, to i interes się nie kręci, no nie?

Uśmiech zniknął z twarzy Joego.

Nie świruj – nachylił się ku barmanowi i warknął. – Słyszałeś o morderstwie i pewnie wiesz dobrze, kto to zrobił. Nie przyszliśmy tu na wodę z lodem, jasne?

Już mówiłem, ja nic nie wiem – barman mówił tak niewyraźnie, że trudno go było zrozumieć.

Dobrze – Joe usiadł wygodniej na stołku. – No to posiedzimy tutaj przez cały dzień.

Clay oparł się o bar.

Można zadzwonić do inspektora. Chętnie by sobie obejrzał ten lokal, nie sądzisz?

Dobry pomysł – Joe zrobił ruch, jakby miał wstać.

Poczekajcie! – barman zamrugał kilkakrotnie i oblizał wargi. Wytarł jeszcze kilka kieliszków, ale ręce trzęsły mu się tak mocno, że musiał przestać. Westchnął przesadnie głośno, tak że kilku klientów obróciło się w ich stronę. – Posłuchajcie – wsparł się o ladę, zniżając głos do szeptu. – Ten zastrzelony handlował kokainą. Jego chłopcy kręcą się w tamtej części ulicy, w Top Hat – spuścił nieco głowę – a konkurencja jakieś dziesięć, jedenaście przecznic stąd. Chcieli powiększyć swoje terytorium, ale tutejsze chłopaki nie pozwolili im na to – barman wyprostował się, a wtedy Clay zauważył, że jego górną wargę pokrywają kropelki potu.

Przysięgam, nic więcej nie wiem. Nigdy żadnego z nich tu nie widziałem.

OK – Joe kuł żelazo póki gorące. – Ale wiesz, kto zabił, prawda?

Nazwiska nie znam – szybko potrząsnął głową. – Wiem tylko, skąd są jego ludzie.

Clay nie wierzył barmanowi. Wątpił też, by uwierzył mu Joe. Ale był to przynajmniej jakiś punkt wyjścia. Teraz trzeba porozmawiać z kimś z Top Hat. Joe zapisał coś w notesie, zanotował też nazwisko barmana i numer telefonu do lokalu.

Wyszli na zewnątrz i ruszyli w dół ulicy.

Ciekawe – Joe odwrócił się do Claya i wyszczerzył zęby w uśmiechu – ile można sobie przypomnieć, gdy się chce, żeby glina zostawił cię w spokoju.

Dobrze się spisałeś.

Joe wzruszył ramionami.

Domyślałem się, że chodzi o Top Hat. Mówili o tym dziś rano na odprawie.

Zapadał zmierzch. Podejrzane typy czaiły się w pobliżu bram albo zbite w grupki rozmawiały oparte o kontenery na śmieci. Clay obrzucił spojrzeniem drugą stronę ulicy. Nigdzie nie było widać dwóch pozostałych policjantów.

Nie masz wrażenia, że wszyscy się na nas gapią? – Joe uniósł brwi. Mówił półgłosem, tak żeby tylko Clay mógł go dosłyszeć.

Bez wątpienia – Clay szedł szybkim krokiem. Nie bał się, ale był czujny. W każdej chwili sytuacja mogła stać się niebezpieczna.

Doszli do Top Hat i porozmawiali z trzema osobami. Udało im się w końcu ustalić nazwisko prawdopodobnego zabójcy – tego samego, którego podejrzewała nowojorska policja. Pewien bezdomny, który odmówił podania swojego nazwiska, powiedział im też, że zabójca działał z dwoma kolegami oraz że wszyscy trzej nadal kręcą się po okolicy.

Gdy wyszli z Top Hat, zapadał już zmrok, pogłębiany przez cienie kładące się wzdłuż ulicy. Ich partnerów wciąż nie było widać.

Wracajmy lepiej do auta – Joe zrobił gest w kierunku przeciwnego końca ulicy.

Czujność Claya wzrosła. Lokale, które przed chwilą odwiedzili, miały wejścia główne od strony ruchliwej ulicy, ale morderstwo miało miejsce na tyłach budynków. Jeśli mieli zebrać sensowne informacje, trzeba było się udać właśnie tam. Jak zwykle w przypadku wielkomiejskich ulic i ta była podzielona na kilka mniejszych przecznic. Gdy je mijali w zapadających ciemnościach, Clay kładł rękę na rewolwerze.

Nieźle nam poszło – Joe mówił szeptem. Głos niósł się daleko, a żaden z nich nie chciał, żeby słyszano, że rozmawiają o prowadzonym śledztwie.

No – Clay ponownie obrzucił ulicę bacznym spojrzeniem. – Miałem nadzieję, że coś...

Jakaś postać wyskoczyła nagle z ciemnej bramy i Clay poczuł, jak czyjaś ręka zaciska się na jego ramieniu i rzuca nim o ścianę zanim zdążył sięgnąć po broń. Joe także został zaatakowany.

Zamknąć się! – wysyczał czyjś głos. Poczuli odór alkoholu i starego tytoniu. – Mam spluwę! Nie ruszać się!

Tuż obok Claya Joe przestał się szamotać i zamarł w bezruchu.

Jesteśmy z policji. Nie rób nic głupiego.

Jakiś inny głos zaśmiał się złowieszczo. Clay zamrugał i spróbował dojrzeć twarze: dwóch mężczyzn o azjatyckich rysach, obaj młodzi i wysocy.

Jasne, supermenie! Już nie żyjesz!

Jego wspólnik kopnął Claya w nogę.

Wydawało wam się, że możecie tak po prostu przyjść tutaj powęszyć bez żadnego zaproszenia, co? – dźwięk, jaki przy tym wydał, był na poły śmiechem, na poły zaś jakimś nerwowym chrząknięciem. – Nie wasz zasrany interes, palanty!

Ani Clay, ani Joe nie mieli cienia wątpliwości, że napadli ich dilerzy należący do siatki, być może nawet właśnie ci poszukiwani za zabójstwo. W ułamku sekundy Joe odepchnął napastnika i wyszarpnął broń.

Na bok! – wrzasnął ostro do Claya, odchylił się nieco, tyle tylko, żeby łatwiej manewrować bronią, ale w tej samej chwili obaj napastnicy rzucili się na niego. Clay sięgał właśnie po broń, gdy nagle rozległ się wystrzał. Joe gwałtownie szarpnął się w kierunku framugi drzwi, po czym zaczął osuwać się na ziemię. Spojrzał na Claya i wyszeptał:

Pomóż!

Joe! – Clay chwycił przyjaciela, powstrzymując go przed upadkiem.

Obydwaj napastnicy cofnęli się.

Spadamy! – warknął jeden, po czym odepchnął kumpla i zaczął uciekać w kierunku Top Hat. Ten, który strzelił do Reynoldsa, natychmiast puścił się pędem w ślad za swoim towarzyszem.

Na pomoc! – krzyknął Clay. Gdzież są pozostali dwaj policjanci?! „Boże, niech oni mnie usłyszą, proszę... !". – Potrzebna pomoc! Postrzelono policjanta!

Dłonie drżały mu tak, że ledwie mógł zrobić z nich jakikolwiek użytek, ale jedną ręką obejmował Joego, drugą zaś zdołał wyszarpnąć z kieszeni telefon komórkowy i wykręcić 911.

911, słucham?

Clay zacisnął zęby. Dwaj pozostali śledczy na pewno są gdzieś w pobliżu. „Proszę Cię, Boże, żeby tylko Joe wytrzymał... ".

Postrzelono policjanta! – podał swoje położenie. – Potrzebne natychmiastowe wsparcie!

Gdzieś w oddali usłyszał pisk opon, a potem kroki – wiele kroków, coraz szybszych i bliższych. Nadchodziła pomoc.

Wezwaliśmy karetkę. Przyjedzie lada moment. Cztery samochody ścigają podejrzanych.

Clay złapał oddech.

Clay... – odezwał się Joe słabnącym głosem. Oczy miał otwarte, ale nieruchome. Łapał z trudem powietrze. Wbił w przyjaciela uporczywe spojrzenie. – Powiedz... powiedz Wandzie, że... że ją kocham...

Trzeba go przytrzymać prosto – jeden z policjantów podszedł z drugiej strony Joego i ujął go za ramię. – Traci zbyt dużo krwi.

Coś przykuło wzrok Claya: czerwona plama na framudze drzwi i krwawy ślad, jaki zostawiło na niej ciało Joego osuwające się na ziemię. Pocisk przeszył na wylot brzuch tuż poniżej kamizelki kuloodpornej. Reynolds miał krew w kącikach ust i w okolicy nosa, powieki mu opadały. Oddychał coraz wolniej i z coraz większym trudem.

Joe! – Clay potrząsnął przyjacielem. Wszystko będzie dobrze, Joemu nic się nie stanie. Nie może mu się nic stać. – Trzymaj się! Wanda wolałaby, żebyś sam jej to, chłopie, powiedział! No, dalej!

Dźwięk syren był coraz bliższy, ale czy karetka nie przyjedzie na próżno? Joe wykrwawiał się na śmierć. Wyglądało na to, że zostało mu zaledwie kilka minut. Clay podtrzymywał mu głowę. „Boże, proszę, zatrzymaj krwawienie. Niech ono ustanie, Boże... ". Modlił się tak głośno, że słyszeli go pozostali policjanci. Ale nie skończył jeszcze modlitwy, gdy Joemu głowa opadła na piersi.

Nie!!! – Clay mocniej ścisnął ramię kolegi. Serce waliło mu mocno. Nie, Joe nie może umrzeć. – Boże, nie pozwól mu umrzeć, proszę!

Karetka podjechała pełnym pędem i zatrzymała się gwałtownie kilka metrów od nich. Clay cały czas był przy Joem, gdy układano go na noszach i umieszczano w karetce. Chciał z nim pojechać do szpitala i zostać przy nim do chwili, gdy będzie wiadomo, że jego życiu nic nie zagraża.

Trzymaj się, Joe! – krzyknął na wypadek, gdyby Joe mógł go jednak słyszeć.

Jeden z policjantów złapał go za kurtkę i pociągnął do tyłu.

Nie możesz z nim jechać.

Dlaczego? Jestem mu teraz potrzebny! – Clay szarpnął się gwałtownie i zrobił krok w stronę karetki.

Stój! – tym razem odezwał się oficer dowodzący akcją.

Jadę z nim! – Clay okręcił się wokół własnej osi. Brakowało mu tchu. Sanitariusze zamykali drzwi karetki. Jeśli będzie zwlekał jeszcze choćby kilka sekund, będzie za późno.

Nie możesz, Michaels – wyraz twarzy dowódcy zmienił się. – Lekarz powiedział mi, że robią mu podstawowe podtrzymanie życia.

Podstawowe podtrzymanie życia? – Clay miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod nóg.

Policjant wskazał w kierunku radiowozu zaparkowanego w pobliżu.

Jedź z nami, podwieziemy cię tam równie szybko.

Wsiadł więc do radiowozu i w chwilę potem był już w drodze szpitala, gdy nagle przyszło mu do głowy, co powinien teraz zrobić. Złapał komórkę i wybrał numer Jamie. Odebrała po drugim sygnale.

Clay... Tak się cieszę, że dzwonisz.

Jamie... – umilkł na chwilę, nie wiedząc, jak jej to powiedzieć. – Joe został postrzelony. Być może... nie przeżyje...

Usłyszał, jak wciągnęła gwałtownie powietrze. Wyobraził sobie jej twarz: piękną i jednocześnie przerażoną.

Co się stało?!

Prowadziliśmy śledztwo uliczne – nie chciał opowiadać jej o szczegółach, jeszcze nie teraz. Przymknął oczy i szczypał delikatnie czubek nosa. Policjant kierujący wozem włączył syrenę. Z całej siły starał się jak najszybciej dojechać do szpitala. – Pomódl się za niego, Jamie, proszę... – podał jej nazwę – szpitala, do którego zabrano Reynoldsa. – I zadzwoń do Wandy, dobrze?

Clay? A tobie nic się nie stało?

To pytanie było jak balsam dla jego duszy, ale nie mógł teraz myśleć o Jamie w ten sposób. Otworzył oczy i wbił wzrok w sznur samochodów przed nimi.

Pomódl się, proszę...

Gdy tylko się rozłączył, twarz przeszył mu bolesny skurcz, odwrócił się do okna i oparł bezradnie głowę o szybę. Uświadomił sobie bowiem, że podstawowe podtrzymanie życia to masaż serca i sztuczne oddychanie. Skoro Joemu robią sztuczne oddychanie, to znaczy, że nie oddycha. A to z kolei oznacza, że istniał też inny powód, dla którego nie pozwolili Clayowi jechać w karetce – nie chodziło o to, żeby nie przeszkadzał, bo właśnie zaczęli procedurę podstawowego podtrzymania życia, ale raczej o to, żeby nie był przy tym, jak będą musieli tę czynność bezskutecznie zakończyć.




Rozdział 24


Dwadzieścia minut później Jamie siedziała na promie płynącym na Manhattan.

Natychmiast po rozmowie z Clayem zadzwoniła do Wandy, która – zgodnie z jej przypuszczeniem – przeraziła się usłyszawszy wiadomość. Wprost nie była w stanie wykrztusić słowa. Zdołała tylko powiedzieć, że już jedzie do szpitala, i poprosiła, żeby Jamie też się tam udała.

Następnie Jamie poprosiła sąsiadkę, by zaopiekowała się Sierrą – zanim jeszcze tam poszły, Jamie powiedziała małej, że przyjaciel Claya został ranny i że ona musi z nim teraz być. Sierra nic na to nie odpowiedziała, ale jej oczy zabłysły dziwną mieszaniną strachu i nadziei.

Jamie domyśliła się, dlaczego. Od kilku dni nie widywała się z Clayem ani o nim nie mówiła, a to się córce wcale nie podobało. Ale teraz, skoro Jamie jedzie do szpitala na spotkanie z nim, to może znów obie zaczną się spotykać z Clayem.

Nie było czasu na pogawędki. Liczyła się każda sekunda: Jamie chciała być już w szpitalu, gdy przybędzie tam Wanda. Przed wyjściem uczyniła tylko jedną rzecz: podeszła do komody, gdzie leżała Biblia Jake'a, i uniosła lewą dłoń. Zawsze była przekonana, że się zorientuje, kiedy nadejdzie właściwy czas na zdjęcie obrączki i nie będzie miała wówczas żadnych wątpliwości. Zapatrzyła się na złoty krążek. Jake, ich małżeństwo, wspólne dni wypełnione miłością i radością, życie, które razem budowali – wszystko to już na zawsze pozostanie cząstką jej samej. Ale obrączka... Tak, to był właściwy czas. Zdjęła złoty krążek z palca, przez chwilę trzymała go na dłoni, po czym otworzyła maleńkie, szklane pudełeczko. Ostrożnie wsunęła tam obrączkę i zamknęła szkatułkę.

Teraz dłoń wydawała się jej pusta. Potarła kciukiem nieopalone miejsce. Jeszcze przez długi czas pozostanie ono widocznym dowodem, iż tam właśnie się obrączka znajdowała. Podobnie jak w jej sercu na zawsze pozostanie niezatarty ślad po Jake'u.

Zrobiła krok do tyłu, po czym energicznie wyszła z pokoju.

Odprowadziła Sierrę do sąsiadów i pojechała do przystani promowej. Nie potrafiła oderwać myśli od wiadomości o Joem. Nie mogła uwierzyć, że tak straszna rzecz wydarzyła się naprawdę, że Joe został śmiertelnie postrzelony na ulicach Manhattanu.

Zaparkowała i stanęła w kolejce dla wsiadających. Na promie natychmiast udała się na drugą stronę, żeby po dopłynięciu na miejsce wysiąść jako pierwsza. Było ciemno. Gruba warstwa ciężkich, skłębionych chmur nie pozwalała temperaturze opaść zbyt nisko. Jamie stanęła na świeżym powietrzu w pobliżu barierki i zapatrzyła się w rysującą się na horyzoncie linię budynków Manhattanu.

Boże, niech on przeżyje! Kieruj lekarzami i bądź z Wandą. Proszę Cię, Ojcze".

Spokój opanował jej serce. Z ulgą poddała się temu uczuciu.

Kiedyś tragiczne wydarzenia przerażały ją śmiertelnie – zarówno wieści o nich, jak i same wypadki. Ale po ataku terrorystów na World Trade Center nauczyła się także i tego, jak radzić sobie ze złymi wieściami. Nic nie mogło być równie straszne, jak chwila, gdy tamtego koszmarnego wrześniowego poranka weszła do holu fitness clubu i zobaczyła na ekranie telewizora płonące wieże World Trade Center.

Była niespokojna. Co chwilę kierowała myśli ku Bogu, prosząc Go w intencji Joego. Ale w głębi serca – nawet w obliczu tak groźnych ran – żywiła przekonanie, że Joe wyjdzie cało z opresji. Jednak nie tylko o nim myślała, gdy łódź sunęła po wodach portu. Myślała o Clayu, o Jake'u, o Sierze i w ogóle o życiu. A także o objawieniu, jakiego doznała tamtego dnia na plaży.

Nie chciała unikać życia przez cały ten czas. Nie wybrała świadomie śmierci zamiast życia – przynajmniej nie na początku. Pracując w kaplicy św. Pawła, po swojemu wybierała właśnie życie. Wybór był oczywisty: mogła tam pracować lub położyć się do łóżka i już nigdy nie wstać.

Jednak po dwóch latach wolontariatu, po wysłuchaniu niezliczonych opowieści o doznanej stracie i tysiącach modlitw z krewnymi ofiar, po tym, jak obcy ludzie wypłakiwali się na jej ramieniu, Jamie dojrzała. Nie potrzebowała już dodatkowego bodźca, by wstać rano z łóżka. Bóg dawał jej powód, by żyć, po prostu darując jej kolejny poranek, kolejny dzień z Nim. Spędzała ów dzień z Sierrą albo z ludźmi w kaplicy, ale nie czuła się już jak chodzący trup, jak żałobnik o pustym spojrzeniu, jakich wciąż można było spotkać na ulicach Manhattanu. Cieszyła się życiem, przepełniał ją entuzjazm na myśl o tym, co też Bóg pragnie uczynić, używając jej jako swojego narzędzia.

Dobrze, że wyrosła już ze swoich przeżyć w Strefie Zero. Praca w kaplicy pomogła jej odnaleźć cel w życiu. Nie pozwalała jednak rozpocząć nowego etapu.

Spojrzała na niebo i wydawało jej się, że widzi Jake'a uśmiechającego się do niej i patrzącego porozumiewawczo. To spojrzenie dawało jej do zrozumienia, że on wie, co powinna teraz zrobić i że ona także dobrze to wie. Pozostawało tylko podjąć decyzję.

Wybrać życie, tak Jake? – łzy zamazały obraz.

Nawet z kimś innym. Chcesz, żebym tak właśnie postąpiła, prawda?

Widziała jego oczy tak wyraźnie, jakby stał tuż przed nią – jasne, błękitne, przepełnione miłością, której nie rozumiała, kiedy żył.

Jake...

Wizja trwała jeszcze przez chwilę, po czym zbladła, rozmazała się i pozostało po niej tylko ciemne, nocne niebo. Tak, tego właśnie pragnąłby Jake. I Bóg.

Widzisz, kładę dziś przed tobą życie i szczęście, śmierć i nieszczęście. Wybierz życie".

To dlatego Bóg wprowadził w jej życie Claya – żeby mogła postąpić naprzód w procesie powracania do zdrowia, wykroczyć poza etap pracy w kaplicy i ruszyć w kierunku możliwości nowego życia. I nowej miłości.

Na samo wspomnienie Claya zabrakło jej tchu. Choć sytuacja była poważna, Jamie czuła się podobnie jak Sierra: przestraszona i zatroskana, ale jej oczy błyszczały nadzieją, gdyż już wkrótce miała go znów zobaczyć. W odpowiednim momencie chciała mu opowiedzieć o minionych dniach, o tym, jak na zimnej, pustej plaży uporządkowała swoje uczucia, i o tym, jak bardzo się przedtem myliła. I jak bardzo pragnęła znowu go ujrzeć.

Ale co będzie z Joem? A jeśli nie przeżyje? Clay zdawał się poważnie zmartwiony. Chciała już z nim być, pomodlić się z nim i pomóc mu uwierzyć, że wszystko się ułoży. Wsparła się mocno o barierkę, chcąc przynaglić prom do szybszego płynięcia.

Muszą usiąść obok Joego i przekonywać go, żeby się trzymał, bo chociaż Bóg Wszechmogący dopuścił, by trafiły go kule, to jednak życie – ze wszystkimi bolesnymi niespodziankami i dotkliwymi stratami, jakie niesie – zawiera ogromny ładunek nadziei, choćby w prostocie wschodu słońca.

Jamie dokonała wyboru: wybrała życie. Teraz będzie się modlić o nie dla Joego Reynoldsa.

Prom przybił do brzegu i Jamie udało się złapać taksówkę w rekordowym tempie. Przez całą drogę modliła się za Joego. Wreszcie dojechali do szpitala i Jamie zapłaciła kierowcy. Nie mogąc się doczekać spotkania z Clayem, wbiegła do szpitalnego holu i skierowała się do izby przyjęć.

Pierwszą osobą, jaką zobaczyła, był właśnie Clay. Stał tyłem do niej, z założonymi rękami i zwieszoną głową. Tuż obok siedziało dwóch policjantów – rozmawiali z trzecim, zapisującym coś w notesie elektronicznym. Mówili przyciszonym głosem, zbici w małą gromadkę w kącie poczekalni.

Jamie podeszła bliżej. Gdy była w połowie drogi, Clay odwrócił się. Ich spojrzenia odnalazły się i serce Jamie mocniej zabiło. Jak mogła w ogóle brać pod uwagę porzucenie i utratę tego mężczyzny tylko dlatego, że był bratem Erica Michaelsa? Teraz cała ta sytuacja wydawała jej się śmieszna. W końcu jeżeli w obecności Erica miałaby się czuć niezręcznie, to przecież może trzymać się od niego z daleka.

Ale od Claya trzymać się z daleka nie mogła – ani minuty dłużej. Zrozumiała to, gdy tylko na nią spojrzał. Ruszył w jej kierunku i po kilku sekundach spotkali się i padli sobie w ramiona. Ich uścisk niósł ze sobą żal i ulgę jednocześnie. Żal z powodu Joego; ulgę, gdyż – pomimo tych dziwnych okoliczności – udało im się odnaleźć drogę powrotną do siebie.

Clay tulił Jamie przez dłuższą chwilę, obejmując ramionami jej talię, ona zaś splotła ręce na jego szyi. Czuła się w tym uścisku lepiej niż mogła to sobie wymarzyć. Zamknęła oczy i delektowała się chwilą. Życie kipiało w niej i przepełniało ją radością, która wprost zapierała dech w piersiach. „Boże, niech on mnie już zawsze tak trzyma. Proszę Cię... ".

Otworzyła oczy. Policjanci taktownie odwrócili od nich spojrzenia. W poczekalni nie było miejsca na intymność, ale przynajmniej nikt na nich nie patrzył. Przytuliła twarz do twarzy Claya, wciąż ciesząc się dotykiem jego ramion.

Co z Joem?

Żyje – Clay cofnął się nieco; zajrzał jej w oczy.

Operują go, ale nie wygląda to zbyt dobrze. Kula narobiła sporego spustoszenia w jego wnętrznościach – policzki miał zaczerwienione i pokryte plamami, – w jego oczach widziała ból. – Powiedzieli, żeby spodziewać się najgorszego.

Jamie poczuła, jak serce w niej zamiera.

Nie... – potrząsnęła głową i mocniej przytuliła się do Claya. – Nie wolno nam się poddawać.

Wiem – w jego oczach pojawił się wyraz determinacji. – Cały czas się modlę.

Ja też – umilkła. Może chwila nie była najwłaściwsza, ale musiała powiedzieć mu o swoich przeżyciach. – Clay, chciałabym ci coś powiedzieć...

Na jego twarzy pojawił się niepokój. Najwyraźniej pomyślał, iż Jamie chce mu powiedzieć, że przyszła tylko ze względu na Joego, a nie dlatego, że zmieniła zdanie co do niego lub odnośnie do całej tej sytuacji z Ericem.

Nie bój się, to dobra wiadomość.

Wpatrywał się w nią uważnie, ze ściągniętymi brwiami.

Dobra?

Tak – uśmiechnęła się lekko, gładząc kciukiem drobne zmarszczki na jego czole. – Obie z Sierrą chciałybyśmy spędzić Święto Dziękczynienia z tobą i twoją rodziną – pomimo smutku i bólu z powodu Joego Jamie czuła, że oczy jej się śmieją. – To znaczy, o ile zaproszenie jest nadal aktualne.

A Erie? – Clay przesunął rękoma po jej ramionach, bacznie się w nią wpatrując, jakby obawiał się, że Jamie zniknie, jeśli nie będzie mocno jej trzymał. – Nie będziesz się czuła niezręcznie? Obiad będzie u niego w domu.

Bóg coś mi dzisiaj pokazał – zarzuciła mu ręce na szyję. – Straciłam Jake'a 11 września. Od tamtej pory już nie żył – poczuła napływającą falę żalu – i smutku, ale opanowała się. – Wszystkie wspomnienia, jakie mam z tamtego okresu, nie dotyczą Jake'a, lecz Erica, całkiem obcego mężczyzny, który przyszedł do naszego domu, żeby nauczyć się być takim ojcem i mężem, jakim Bóg pragnął go widzieć.

Clay skinął głową, wciąż uważnie się w nią wpatrując, by się przekonać, czy Jamie sama wierzy w to, co mówi.

Naprawdę tak myślisz?

Tak – przytuliła się do niego mocno i dopiero po dłuższej chwili cofnęła się, by spojrzeć mu w oczy. – Erie nigdy nie był Jakiem, więc w czym problem? To po prostu sympatyczny facet, który wygląda zupełnie tak samo jak mój mąż.

Przez chwilę Clay stał z otwartymi ze zdumienia ustami. W końcu potrząsnął głową.

Jamie, modliłem się o to, żebyś to zrozumiała. Ale kiedy nie odpowiadałaś na moje telefony...

Ciii... – położyła palec na jego ustach. – Rozumiem.

Wypuścili się z objęć i podeszli do dwóch krzeseł stojących w pewnej odległości od policjantów. Gdy usiedli, ona splotła swoje palce z jego palcami.

Potrzebny nam dziś jeszcze jeden cud. Pomódlmy się za Joego.

Clay jeszcze przez chwilę patrzył jej w oczy, po czym pochylił głowę i zaczął się modlić. Błagał Boga o to samo, co przedtem Jamie – żeby Joe przeżył i żeby nie było żadnych trwałych skutków odniesionych przez niego ran.

Właśnie skończyli się modlić, gdy dostrzegli Wandę. Wchodziła do izby przyjęć. Na jej twarzy malowało się śmiertelne przerażenie. Zaraz też dostrzegła ich i rozpłakała się.

Jamie!

Jamie wstała, na drżących nogach podeszła do koleżanki i mocno ją objęła. Clay również wstał i pomógł Wandzie usiąść. Kobieta nie była w stanie nawet usiąść samodzielnie – ze strachu kręciło jej się w głowie. Gdy tylko usadzili ją na krześle, pochyliła się naprzód, najwidoczniej usiłując opanować ogarniające ją przerażenie.

Co z nim? Czy mogę go zobaczyć?

Clay powtórzył jej, co mówili lekarze. Kiedy powiedział o szansach, jakie dawano Joemu na przeżycie, Wanda rozpłakała się. Szlochając, chwyciła kurczowo Jamie i Claya.

Ja... zbyt długo czekałam! – łkanie nieomal tłumiło słowa. – Nie mogę... teraz go stracić – popatrzyła na Jamie. Jej twarz skamieniała w wyrazie bólu i żalu. – Ja go kocham, Jamie. Kocham go!

Przesiedzieli tak kilka godzin. Doniesiono im, że bandyci zostali złapani wraz z czterema innymi. Wszyscy należeli do siatki handlującej narkotykami i mieli na koncie zarówno morderstwo, jak i inne niewyjaśnione dotąd przestępstwa. Przekazawszy te wiadomości, policjanci złożyli wyrazy współczucia i pożegnali się.

Jamie i Clay zostali z Wandą. Nieszczęśliwa kobieta siedziała pośrodku, a oni na zmianę przytulali ją i pocieszali, gdy płacząc opowiadała o Joem – jak bardzo jej go brakowało i jak żałuje, że mu tego wcześniej nie powiedziała.

To wszystko przez głupią dumę – doszła do wniosku gdzieś koło czwartej nad ranem. – Zadzwoniłabym do niego jeszcze tego samego dnia, gdy odszedł, gdyby nie moja przeklęta duma.

Jamie rzuciła spojrzenie na Claya i poczuła ogromną ulgę. „Dzięki Ci, Boże, że to nie ja mówię tak o sobie i Clayu na przykład za dziesięć lat".

Noc ciągnęła się w nieskończoność. Dwukrotnie lekarze informowali ich, że sytuacja nadal pozostaje bez zmian. Stan Joego wciąż był ciężki: wspomagano funkcje życiowe, a jego ciało walczyło, by uporać się z ogromną utratą krwi i obrażeniami wewnętrznymi. Jamie czuła się wyczerpana, ale musieli wytrwać. Wiadomości mogły nadejść lada moment. Wszyscy troje umilkli, pogrążywszy się we własnych modlitwach i myślach. Mniej więcej o siódmej rano Clay przechadzał się tam i z powrotem wzdłuż szpitalnego korytarza, a Wanda siedziała z twarzą ukrytą w dłoniach, kiedy drzwi do poczekalni otworzyły się i wszedł lekarz. Był uśmiechnięty.

Cała trójka natychmiast zerwała się na równe nogi i podbiegła do niego. Jedynie Clay zdołał wykrztusić pytanie:

Co z nim?

Jestem szczerze zdumiony. Jakieś pół godziny temu zaczął nagle przejawiać znacznie silniejsze oznaki życia. Odłączyliśmy system podtrzymujący funkcje życiowe; pacjent całkiem dobrze sobie radzi – potrząsnął głową. – Nawet bardzo dobrze. Zupełnie, jakby ktoś tchnął w niego życie.

O, Boże... – Wanda powoli uniosła dłoń do ust. Popatrzyła na Claya i Jamie. – Przez ostatnią godzinę mówiłam Bogu, że jeśli zachowa Joego przy życiu, to spędzę resztę życia u jego boku i razem będziemy Mu posłuszni tak, jak powinniśmy byli być już dawno temu...

Jamie poczuła dreszcz na plecach. Lekarz popatrzył na Wandę ze zrozumieniem.

Zbyt często widywałem tego typu przypadki, by wątpić w to, co pani mówi. I dziś zdarzają się cuda, jestem o tym przekonany – umilkł na chwilę. – Spędziliście tutaj całą noc. Możecie wejść i zobaczyć go, jeśli chcecie. Właśnie się wybudza po operacji.

Dzięki Bogu!!! – Wanda uściskała lekarza. – Pan Bóg daje mi jeszcze jedną szansę!

Jamie przesunęła dłońmi po ramionach, żeby odpędzić kolejny dreszcz. Jak to możliwe? Dwie godziny temu wydawało się, że Joe nie przeżyje, a teraz już samodzielnie oddycha, budzi się? Potęga Boskiej interwencji dziejącej się na ich oczach sprawiała, że Jamie miała ochotę paść na kolana. Ujęła Claya za rękę i we trójkę udali się wraz z doktorem do sali, w której leżał Joe.

Pacjent był podłączony do kilku różnych aparatów, do nosa i żył na ramieniu wprowadzone miał jakieś rurki, ale poza tym nie wyglądał najgorzej. Cały tułów miał obandażowany, od pasa w dół przykryty był cienkim prześcieradłem.

Wanda spojrzała na lekarza.

Czy... czy mogę go dotknąć?

Joe poruszył wargami i spróbował odchrząknąć.

Panie doktorze... – odezwał się schrypniętym głosem. – To moja Wanda – mówił z trudem, krzywiąc się z bólu. – Lepiej... niech jej... pan pozwoli...

Joe... ! – Wanda ujęła jego twarz w swoje dłonie i pocałowała go w usta. – Przepraszam! To wcale nie była twoja wina, tylko moja! – znów płakała i śmiała się na przemian, kurczowo ściskając rękę męża. Słowa płynęły tak szybko, że ledwie można było ją zrozumieć. – Powinnam była cię odnaleźć wtedy, gdy zginął Jimmy, a zamiast tego popełniłam idiotyczną pomyłkę i straciłam cię. Wszystko przez – moją dumę! – zaczerpnęła gwałtownie powietrza. – Tak, przez dumę, mówię ci. To ona powstrzymywała mnie, kiedy powinnam była zadzwonić do ciebie, ta moja okropna duma...

Joe zamrugał i uchylił powieki, żeby ją zobaczyć:

Zajęłaś pierwsze miejsce... w konkursie na najszybszego mówcę?

Umilkła i wyprostowała się nieco. Jej oczy rozbłysły. Spojrzała na Jamie i Claya.

Będzie z nim dobrze! Jeśli wróciło mu poczucie humoru, to znaczy, że nic mu nie będzie!

Reynolds otworzył oczy nieco szerzej. Rozejrzał się po pokoju i skrzywił przy próbie uniesienia się nieco wyżej na poduszce.

Michaels?

Jestem – Clay podszedł krok bliżej.

Powiedz mi, że ich złapali – mówił powoli, ale z każdą minutą był bardziej przytomny.

Clay uśmiechnął się. Jamie stanęła obok niego.

Przyskrzynili ich na dobre, stary.

Zarzut usiłowania morderstwa? – ranny uśmiechnął się słabo.

Jamie zrozumiała: usiłowanie morderstwa, gdyż Joe miał zamiar przeżyć postrzał. Poczuła błogie ciepło rozlewające się po całym ciele i już wiedziała, co to jest – błogosławiona pewność, że Bóg zdziałał dziś pośród nich nie jeden tylko cud, gdy sprawił, że zrozumiała, iż może się widywać z Clayem. Cudem było także to, że Joe przeżył.

Clay podszedł jeszcze bliżej i położył rękę na kolanie Joego.

Nawet więcej – spojrzał na Jamie. – Facetów poszukiwano za handel narkotykami i jeszcze jedno morderstwo. Należeli do siatki.

Straszne – Jamie poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

Tak – Clay popatrzył na nią i dał jej do zrozumienia, że wiedział o tym przez całą noc, ale nie chciał dzielić się tą informacją aż do tej pory.

Jamie spuściła wzrok zbyt zaskoczona, żeby cokolwiek powiedzieć. Strach skradał się wokół niej, ale nie chciała go dopuścić do serca. Przecież równie dobrze mogli strzelać do Claya... Napotkała jego spojrzenie i ujęła go pod rękę.

Jak to dobrze, że ich złapali.

Joe powoli skinął głową i popatrzył na Jamie. Następnie przeniósł spojrzenie na przyjaciela.

Za co jeszcze ich przymknęli?

Oprócz napadu z bronią w ręku? – Clay uśmiechnął się do przyjaciela. – Morderstwo i oskarżenie o handel narkotykami.

Joe uniósł głowę kilka centymetrów nad poduszkę.

To oni zabili tego faceta?

Nie ma pewności, który z nich strzelał, ale policja uważa, że to jeden z nich.

No dobra. To zapytaj doktora... kiedy mnie wypiszą – głos miał nadal zachrypnięty, mówił bardzo powoli. Uśmiechnął się do Wandy. – Taka wiadomość zasługuje, by ją uczcić.

Żadnych imprez! – Wanda pocałowała go w policzek. Jej nastrój zmienił się, przycichła i patrzyła teraz w oczy męża. – Musisz wyzdrowieć, Joe. A wracając do Los Angeles, musisz zabrać ze sobą mnie i dzieciaki – mówiła ciszej i spokojniej, w jej głosie nie było już rozpaczliwego łkania ani szalonego podniecenia dającego się słyszeć wcześniej. Brzmiało w nim głębokie ciepło, które zdawało się – wypełniać całą salę. – Kocham cię, Joe. Bóg dał mi szansę, bym ci to powiedziała, i tym razem już jej nie zmarnuję.

Clay przesunął się i objął Jamie. Ich uścisk nie był już tak desperacki, jak wówczas, gdy Jamie przyszła do szpitala. Teraz była w nim radość i zadowolenie. Wyszeptał wprost do jej ucha:

Myślę, że powinniśmy ich zostawić samych.

Też tak sądzę – Jamie stłumiła chichot i zatonęła w spojrzeniu Claya. – A poza tym musisz gdzieś zadzwonić.

Tak? – potarł nosem o jej nos.

Tak. – Teraz, kiedy już było wiadomo, że Joe czuje się lepiej, Jamie pozwoliła sobie całkowicie zatracić się w uczuciach, jakie Clay w niej wzbudzał. Chciała go pocałować. Pragnęła tego tak bardzo, jak kolejnego oddechu. Ale najpierw muszą się zająć czymś innym.

Dobrze, proszę pani – przycisnął ją mocniej. Na usta wypłynął mu leniwy uśmieszek, w oczach zapłonęło pożądanie. – Do kogóż to mam zadzwonić?

Do swojego brata, żeby mu przekazać najświeższe wieści: przyjeżdżamy z Sierrą na Święto Dziękczynienia.



Rozdział 25


Jamie była zdenerwowana. Bez względu na to, co mówiła sobie, Clayowi, Sue czy komukolwiek innemu, ściskało ją w żołądku, a serce biło szybciej, chociaż siedziała na pozór spokojnie. Przez trzy lata przyzwyczaiła się do myśli, że już nigdy nie zobaczy Erica Michaelsa, a teraz właśnie miało się to stać. Kolejny atak strachu z powodu tego spotkania przeżyła rankiem w środę przed Świętem Dziękczynienia. Nazajutrz miała zasiąść do świątecznego obiadu z Ericem i jego żoną – pomysł ten nadal wydawał jej się zupełnie nierealny, jakby śniła czy raczej miała koszmary...

Lot ciągnął się w nieskończoność. Jamie starała się nie myśleć o Ericu, były wszak pilniejsze sprawy. Na przykład, jak szybko jest w stanie lecieć samolot? Od rozstania z Clayem minęły zaledwie dwa dni, ale i tak nie mogła się doczekać, kiedy go zobaczy. Wydawało jej się, że samolot nigdy już nie wyląduje. Wreszcie zaczął krążyć nad lotniskiem Burbank i po chwili miękko opadł na ziemię.

Taka jestem przejęta, mamusiu! Nigdy nie byłam w Kalifornii! – Sierra z całej siły ściskała dłoń Jamie.

Na pewno ci się spodoba – Jamie uśmiechnęła się do córki. Trzymając się za ręce, ruszyły w kierunku bramki. Dostrzegła Claya w tej samej chwili, gdy i on wyłowił ją wzrokiem spośród tłumu.

Patrz! – Sierra puściła jej rękę i zaczęła podskakiwać. – To Clay! Mogę do niego pobiec?

Jamie roześmiała się, wciąż patrząc w oczy ukochanego.

Tylko nikogo po drodze nie przewróć!

Sierra ruszyła biegiem, jej czerwony plecaczek podskakiwał przy każdym energicznym kroku. Kiedy dobiegła do Claya, objęła go ramionami w pasie, a on przykucnął i wręczył jej białą różę o długiej łodydze. Potem podał jej drugą, czerwoną, i ruchem głowy wskazał Jamie.

Mamusiu! – Sierra szybko przebiegła dzielący je od siebie dystans i wręczyła Jamie kwiat.

Proszę, to od Claya.

Jamie zatrzymała się i wzięła różę z rąk córki. Podniosła wzrok na Claya, dziękując mu spojrzeniem. Kilka sekund później obie z Sierrą były u jego boku. Pochylił się i pocałował Jamie.

Tęskniłem za tobą – wyszeptał jej do ucha.

Te dwa dni wydawały mi się wiecznością.

Wiem – policzki jej płonęły. Co z tego, że w obecności Claya czuła się jak zakochany podlotek? Nie miała ochoty z tego powodu się oskarżać ani być zawstydzoną. Sam Bóg wprowadził tego mężczyznę w jej życie i wszystko, co się z nim wiązało, było błogosławieństwem. Każdy chciałby doświadczyć uczuć, jakie wzbudzał on w jej sercu.

Przeszli we trójkę do hali bagażowej, gdzie znaleźli walizkę Jamie i płócienny worek Sierry, po czym ruszyli do jeepa Claya. Po drodze Sierra cały czas szczebiotała o tym, jak to Zmarszczek musiał zostać u sąsiadów i jak mu opowiadała o czekającej ją podróży, żeby się o nią nie martwił.

Ale czy zaniosłaś do sąsiadów ubrania do przebieranek? – Clay przybrał poważną minę. – Jak Zmarszczek poradzi sobie przez cały tydzień bez swoich eleganckich skarpet?

Sierra zachichotała i podskoczyła radośnie pomiędzy nimi.

Głuptas z ciebie, Clay!

Tylko wtedy, kiedy mam na głowie błazeńską czapeczkę.

Zanim Jamie i Sierra zameldowały się w hotelu i razem z Clayem zjadły lunch, dzień miał się już ku końcowi. Popołudnie spędzili spacerując po Hollywood i Malibu Beach.

Jamie co i rusz przypominała sobie o nadchodzącym spotkaniu z Ericem, ale jej obawy nieco przygasły i nie przeszkadzały się cieszyć pięknym dniem.

Zjedli późny obiad w restauracji Gladstone'a na plaży i przed godziną dwudziestą pierwszą wrócili do hotelu. Clay odprowadził je do drzwi pokoju. Pożegnał się, gdy Sierra zaczęła grzebać w swoim worku, szukając koszuli nocnej.

Zanim się rozstali, Jamie wyszła za Clayem na korytarz i przymknąwszy drzwi, uśmiechnęła się do niego.

Nie do wiary, że w listopadzie jedliśmy obiad na plaży!

Mówiłem ci – uniósł jedną brew. – Kalifornia nie jest taka zła – objął ją w talii i przyciągnął do siebie.

Mmm... – zaglądnęła mu w oczy. – Właśnie widzę...

Popatrzył badawczo na jej twarz i zanim jeszcze się odezwał, jasne było, o co chce zapytać.

Jak samopoczucie przed jutrzejszym obiadem?

W porządku – uśmiech Jamie nieco przygasł. Powiedziała prawdę: owszem, była zdenerwowana, ale nie aż tak, żeby ją to miało powstrzymać przed pójściem na jutrzejsze spotkanie. – Czuję się świetnie.

To dobrze – zdjął jedną rękę z jej talii i opuszkami palców pogłaskał ją po policzku. – Tak się cieszę, że przyjechałaś, Jamie.

Ja też się cieszę – nie mogła się doczekać, kiedy ją pocałuje. Ale gdy przysunął twarz do jej twarzy, na ułamek sekundy zanim jego usta dotknęły jej warg, Sierra otworzyła drzwi.

Cześć i czołem! – w ręce trzymała nocną koszulę. Na widok ich min zachichotała.

Poirytowana Jamie wypuściła ze świstem powietrze, a potem ze śmiechem potrząsnęła głową.

O co chodzi, kochanie? Mała zachichotała ponownie.

O moją szczoteczkę do zębów.

W takim razie... – Clay cofnął się o krok i roześmiał – lepiej już pójdę. – Puścił oko do Sierry i ogarnął Jamie gorącym spojrzeniem. – To był wspaniały dzień.

O, tak! – Sierra uśmiechnęła się do niego, najwyraźniej uradowana tym, co przed chwilą zobaczyła.

^

Wszyscy się dobrze bawiliśmy – Jamie miała nadzieję, że Clay potrafi wyczytać z jej oczu, iż jeśli tylko byłoby to możliwe, najchętniej spędziłaby jeszcze długie godziny, całując się z nim na korytarzu. Ale znów że trzeba było odwlec tę cudowną chwilę.

Clay poszedł, a za jakiś kwadrans Sierra spała kamiennym snem. Jamie jednak nie mogła zasnąć. Leżała, gapiąc się w sufit i zastanawiając, co też ona tutaj robi, albo pragnąc, żeby już był jutrzejszy dzień.

Nie wiedziała, kiedy zasnęła, ale nazajutrz rano obudziła się cała zesztywniała. Siedziała, opierając się o zagłówek łóżka z poczuciem przemożnego strachu, który powodował, że kręciło jej się w głowie i zbierało na wymioty. Niegdyś, jako mała dziewczynka, pojechała z rodzicami do parku rozrywki Six Flags, gdy nie było dużego tłoku. Odbyła dziesięć przejażdżek na gigantycznym, drewnianym rollercoasterze i miała wrażenie, że już nigdy nie będzie się czuła normalnie. Tak samo czuła się w tej chwili.

Popatrzyła na Sierrę śpiącą na drugim łóżku. Może nie powinny były przyjeżdżać? Nie powiedziała córce, że Erie jest bratem Claya. Teraz takie tłumaczenie wyglądałoby na zbyt pospieszne, sztuczne. Sama nie wiedziała, dlaczego zwlekała z tym tak długo. Może dlatego, że taka wiadomość byłaby dla Sierry zbyt trudna do zaakceptowania? A może i dla niej samej?

Rzuciła okiem na walizkę. Jeszcze mogła szybko pozbierać ubrania, wepchnąć je do walizy, obudzić Sierrę i złapać taksówkę na lotnisko. Jeszcze nie było za późno.

W pokoju hotelowym było duszno. Jamie wstała, podeszła do okna i rozsunęła zasłony. Oparła czoło o chłodną szybę i zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Nic dziwnego, że było jej duszno. Wypuściła powietrze.

Odetchnęła głęboko i poczuła, że odzyskuje równowagę. Jest tutaj, ponieważ chce tego, ponieważ siła jej uczuć do Claya Michaelsa jest niezaprzeczalna. Być może wszystko skończy się tylko przyjaźnią albo korespondencją przez internet, ale może pewnego dnia przerodzi się w coś więcej?

Ale co z Ericem?

Wciągnęła powoli powietrze i zapatrzyła się na zatłoczony nawet o tak wczesnej porze Ventura Boulevard biegnący tuż za hotelowym parkingiem. Erie to miły człowiek, uderzająco podobny do Jake'a, ale to nie Jake ani żaden jej dawny kochanek, którego miałaby unikać. Nigdy do niej nie należał, nawet wtedy, gdy sądziła, że jest jej mężem.

W czym więc problem? Dlaczego żołądek kurczy się z nerwów i...

Mamusiu...

Jamie odwróciła się i szybko uśmiechnęła do córki.

Dzień dobry, kochanie – przeszła przez pokój i usiadła na skraju łóżka Sierry. – Miłego święta Dziękczynienia!

Dziewczynka przetarła zaspane oczy i uśmiechnęła się do matki nieco sennie.

Kiedy przyjdzie Clay?

Za kilka godzin.

Nadszedł czas, by powiedzieć Sierze prawdę. Jamie przeczesała palcami loki córeczki i poczuła, że coś narasta w jej gardle. Sierra miała zaledwie cztery lata, gdy terroryści uderzyli w World Trade Center. Całkiem możliwe, że nie rozpoznałaby Erica, mijając go na ulicy.

Lubię, kiedy bawisz się moimi włosami, mamusiu – Sierra położyła się z powrotem na poduszce, na jej buzi malował się łagodny uśmiech.

Ja też lubię – Jamie wpatrywała się w córkę. Nie, Sierra nie rozpoznałaby Erica, ale co, jeśli ze znajomości Jamie i Claya wyjdzie coś poważniejszego? Pewnego dnia trzeba jej będzie powiedzieć prawdę, tak samo, jak trzeba jej było wyjaśnić, że Erie nie był Jakiem. Sierra powinna wiedzieć, kim jest Erie.

Jamie odchrząknęła.

Kochanie, muszę ci coś powiedzieć – pogłaskała ją po policzku. – To dotyczy brata Claya.

Sierra zrobiła zdziwioną minę.

Brata Claya? Jemy dziś u niego świąteczny obiad, prawda?

Tak – Jamie czuła ucisk w gardle; przełknęła ślinę. – Kochanie, to jest taka trochę dziwna sprawa... – roześmiała się nerwowo. – Samej trudno mi w to uwierzyć, ale... Pamiętasz tego pana, który wyglądał zupełnie tak samo jak tatuś? Tego ze zdjęcia stojącego na twojej komodzie?

Sierra oparła łokcie na kolanach wyraźnie zaciekawiona.

Mojego drugiego tatusia; tego, co miał swoją rodzinę?

No, właśnie... – Jamie zacisnęła mocno wargi, szukając właściwych słów. – To jest brat Claya – Jamie zawahała się. – Niesamowite, prawda?

Brat Claya to pan Michaels? Ten, o którym myślałyśmy, że to tatuś?! – Sierra siedziała teraz wyprostowana, oczy miała szeroko otwarte.

Tak – Jamie poczuła, że się załamuje. Najwyraźniej Erie był obecny w myślach Sierry, w przeciwnym wypadku nie pamiętałaby jego nazwiska. Zacisnęła pięści. – Przepraszam, kochanie. Nie wiedziałam o tym tamtego dnia, gdy poznałam Claya na promie. Dowiedziałam się całkiem niedawno.

A więc to bracia... – Sierra siedziała zapatrzona w okno, jej wzrok błądził gdzieś daleko.

Tak – Jamie zebrała wszystkie siły, by sprostać temu, czego się teraz spodziewała: było całkiem prawdopodobne, że Sierra rozpłacze się, będzie histeryzować, a nawet odmówi spotkania z Ericem; że poczuje się tak zagubiona i zmieszana, iż nie będzie chciała pójść na świąteczny obiad.

Dziewczynka jednak odwróciła się do matki i klasnęła w dłonie.

Więc w jeden dzień zobaczę i Claya, i pana Michaelsa?

Po raz kolejny Jamie zabrakło tchu. Oczekiwała przecież jakiejś negatywnej reakcji.

Nie jesteś... zła?

Nie – oczy Sierry śmiały się do niej. – Pamiętasz, jak ci mówiłam, że chciałabym go jeszcze kiedyś zobaczyć? – dziewczynka uśmiechnęła się szeroko. – No to teraz go zobaczę! – przerzuciła nogi nad brzegiem łóżka i wyskoczyła na podłogę. – To będzie najlepsiejsze Święto Dziękczynienia, jakie kiedykolwiek nam się przydarzyło!

Ale on nie jest twoim tatą – Jamie patrzyła badawczo w oczy córki. – Rozumiesz to, prawda?

Uśmiech Sierry przygasł nieco.

Tatuś zginął w World Trade Center – umilkła, rozmyślając nad czymś. – Pan Michaels może być do niego bardzo podobny, ale nim nie jest, wiem.

Jamie wypuściła powietrze. Tyle zamartwiania się, tyle strachu, tyle obaw, a tymczasem z nich dwóch to właśnie jej córka lepiej odnalazła się w tej sytuacji. Odprężyła się, spojrzała na zegarek.

Ojej! – żartobliwie potargała złote włosy Sierry. – Lepiej się pospieszmy!

Trema nie opuszczała jej jednak przez cały czas, gdy brała prysznic i układała włosy, aż do chwili przybycia Claya. Ale gdy tylko go zobaczyła, wszystkie jej obawy pierzchły. Przytulili się na powitanie i w jego oczach zobaczyła te same pytania, które zadawała sobie przez cały ranek.

Wszystko w porządku – złapała torebkę i ujęła dłoń Sierry. – Chodźmy na świąteczny obiad!

uśmiechnęła się do córeczki. – Sierra mówi, że to ma być najlepsiejszy obiad na świecie!

Wyszli z pokoju szczęśliwi i roześmiani, ciesząc się rozpoczętym dniem. Choćby nawet sytuacja ta była dziwaczna i niezwykła, choćby nawet Jamie miała czuć się w domu Erica niezręcznie, poznawszy jego żonę i obserwując go na łonie rodziny, to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze było to, że jej uczucia do Claya Michaelsa były teraz jeszcze silniejsze.


* * *


Erie nerwowo wyjrzał przez okno – już po raz piąty w ciągu kilku minut. Serce biło mu mocno – zaraz tu będą: Clay, Jamie i Sierra.

Wiedział, dlaczego serce mu tak wali: ono po prostu nie chce uwierzyć, że to wszystko, co się stało, jest możliwe. Clay pojechał do Nowego Jorku i poznał tam Jamie Bryan? Kobietę, którą on, Erie, pokochał w tamtych strasznych dniach po 11 września? Kobietę, którą z takim trudem usunął ze swoich myśli?

W głosie Claya, kiedy rozmawiali przez telefon, nie było wahania: jego uczucia do Jamie były silne i pewne. Ona – owszem, zmagała się z myślą, że Erie i Clay są braćmi. Nie planowała ponownie spotykać się z Ericem, podobnie jak on sam nie miał takich zamiarów. Ale najwyraźniej znalazła jakieś rozwiązanie tej dziwnej sytuacji, ponieważ w końcu przyleciała do Los Angeles z Sierrą i teraz – lada moment – będą tutaj obydwie.

Jamie Bryan wkraczała w jego świat... !

Kiedy widzieli się po raz ostatni, łączyła ich intymna więź, typowa dla małżonków. I cóż w tym dziwnego? Przez ponad dwa miesiące byli przekonani, że są małżeństwem.

A Sierra?

Serce mu pękało, gdy musiał się z nią rozstać. Wciąż pamiętał ich ostatni wspólny poranek, kiedy kręcił jej włosy i z trudem powstrzymywał łzy, a ona szczebiotała coś na temat swojej przyjaciółki – chyba Kąty. I jeszcze, jak to miło, że mama chodzi z nimi do kościoła. A on powiedział jej, że może w następnym tygodniu to mama powinna zakręcić jej włosy, bo być może ona zrobi to jeszcze lepiej niż on...

Erie odpędził wspomnienia i znów wyjrzał przez okno, wypatrując jeepa Claya.

Powiedzieli Joshowi, że wujek Clay poznał w Nowym Jorku kobietę, u której Erie mieszkał po zamachu na World Trade Center. Już wcześniej opowiadali mu o tym, co działo się z tatusiem w Nowym Jorku. Ale obojętny wyraz twarzy chłopca przekonał Erica, że w wieku jedenastu lat jego syn wciąż niewiele z tego rozumiał. Wydawał się zadowolony z faktu, że jego rodzice są szczęśliwi, i tylko to się liczyło.

Josh był w tej chwili na górze i ubierał się. Laura też.

Jakiś samochód wjechał na ich ulicę, ale był zbyt mały jak na auto Claya. Erie nie mógł się powstrzymać: musiał wypatrywać ich przyjazdu, musiał zobaczyć, jak podjadą pod dom. Chciał na własne oczy przekonać się, że to prawda. Jamie Bryan? Naprawdę Jamie Bryan zaraz wejdzie do jego domu? Zresztą nie tylko Jamie, ale i Sierra. Kochana, mała Sierra: dziewczynka, która zawładnęła jego sercem od pierwszej chwili, gdy ocknął się w nowojorskim szpitalu.

Teraz ma... ile? Przynajmniej siedem lat.

Wspomnienia na przemian budziły się i gasły w sercu Erica, co chwilę zrywając się nową falą, jak gnane wiatrem jesienne liście.

Czy naprawdę minęły już trzy lata od ich pożegnania? Wciąż miał tę scenę przed oczami, czuł emocje z tamtego dnia. Przypomniał sobie, jak przytulił Sierrę tuż przy drzwiach wejściowych do domu, na kilka godzin przed odlotem do Los Angeles. Oboje z Jamie zgodzili się do końca zachowywać pozory i udawać, że Erie jest jej ojcem. Była za mała, żeby zrozumieć całą prawdę. Tak więc, odgrywając nadal swoją rolę, pożegnał się z nią tak samo, jak co dzień. Pogłaskał jej złote loczki i obiecał, że pobawią się w konika, gdy wróci wieczorem.

Tyle tylko, że nigdy nie wrócił, ponieważ wcześniej już odkrył, kim naprawdę jest i gdzie jest jego miejsce. Dwie godziny później stał na lotnisku La Guardia, żegnając się z Jamie i tuląc ją w objęciach. Dziękował jej za pomoc w odnalezieniu drogi do domu. Trzymali się za ręce do ostatniej chwili. Wreszcie w powodzi pasażerów dostrzegł Laurę.

To, co powiedział kilka tygodni temu Clayowi, było prawdą: jego powrót do zdrowia fizycznego oraz przemiana, jaka dokonała się w jego życiu, były tylko częścią cudu. Reszta to fakt, iż zdołał opuścić Jamie.

Poczuł, że ktoś stoi za nim i odwrócił się.

Lauro...

Miała nieco smutny wyraz twarzy.

Musisz tak tutaj stać i czekać? – odezwała się cichym, przygnębionym głosem. – Przecież ona zaraz tu przyjedzie...

Hej... – oderwał się od okna i spojrzał jej w oczy. W jego głosie zabrzmiały ciepłe nuty. – Lauro, nie mów tak. Przecież to nie moja wina.

To nie jest niczyja wina, w tym właśnie rzecz – objęła się rękami. – Ale to niczego nie zmienia.

Potarł kciukiem jej brew.

O co chodzi?

Boję się – odpowiedziała szybko i szorstko.

Czasami strasznie się boję.

Lauro... – serce rwało mu się do niej. To zrozumiałe, że była niespokojna. Cała ta sytuacja była zbyt dziwna, by w nią uwierzyć. Odgarnął z jej twarzy kosmyk jasnych włosów i pocałował ją. – Clay poznał kobietę i zakochał się w niej, a tą kobietą okazała się Jamie Bryan. Nie ma to nic wspólnego z tobą i mną, jasne? Nie bój się.

Próbuję, Erie – spojrzała mu głęboko w oczy.

Mieszkałeś z nią przez trzy miesiące. Wciąż się zastanawiam... – zawahała się i opuściła ręce. – Sama nie wiem... Tak sobie myślę, że musiałeś być w niej zakochany – w oczach Laury znów pojawiło się przygnębienie. – Wyobrażam sobie, że spędzasz tyle czasu z inną kobietą, i nie mogę się powstrzymać, by się nie zastanawiać, jak to było? Nie chodzi mi o aspekt czysto fizyczny, ale o więź emocjonalną.

Cierpiał, widząc ból w jej spojrzeniu. Wkraczali na całkiem nową dla nich ścieżkę, która prowadziła go z powrotem ku chwilom spędzonym z Jamie Bryan. Rozmawiał już z Laurą szczerze na ten temat, ale raz podzieliwszy się z nią szczegółami swojego pobytu w Nowym Jorku, zamknął je na dnie swego serca, nie mając zamiaru kiedykolwiek do nich powracać. Gdy w ciągu tych trzech lat Laura kiedykolwiek wyrażała wątpliwości co do tamtego etapu jego życia, zawsze szybko je rozwiewał. Ale teraz?

Lauro... – delikatnie ujął ją za ramiona. – Niczego przed tobą nie zataiłem. Owszem... – przełknął ślinę, modląc się w myślach, by mu uwierzyła, i dziękując w duchu, że jest to prawda – ... całowaliśmy się kilka razy, ale nic więcej. Żadne z nas nie chciało zbliżeń aż do czasu, gdy wszystko sobie przypomnę.

Ale przecież musiałeś ją kochać, Erie. Albo przynajmniej tak ci się wydawało.

To właśnie było najtrudniejsze. Czym w końcu jest miłość? Erie oparł się o parapet.

Myślałem, że jestem jej mężem. Pozwoliłem sobie wierzyć, że ją kocham – spuścił głowę i pomasował sobie mięśnie na karku. Podniósłszy z powrotem głowę, westchnął ciężko. – To chyba naturalne, nie sądzisz? W każdym razie Bóg obrócił wszystko na dobre. Ale wiesz, co czuję. Opuszczałem Jamie, planując nigdy więcej nie oglądać się za siebie.

Przez dłuższą chwilę patrzyła mu w oczy. Potem skinęła głową wciąż zmartwiona, ale – jak się wydawało – z mniejszymi już wątpliwościami.

OK – przysunęła się do męża i pocałowała go w policzek. – Może to z powodu ataku porannych mdłości – dmuchnęła na kosmyk włosów opadający jej na czoło. – No, w każdym razie Josh wciąż jest pod prysznicem, a ja muszę dokończyć makijaż – zagryzła wargi. – Nie chcę tu być w chwili, gdy przyjadą.

Poczekał, aż odejdzie, potem odwrócił się i wyjrzał przez okno. Gdyby tylko wspomnienia nie były wciąż tak żywe... Ileż razy – już po tym, jak poznali jego grupę krwi, a zanim odkryli, kim jest – patrzyła mu w oczy i spojrzeniem mówiła mu, co czuje. W jej bezach czytał, że czasami chciałaby, aby został na zawsze i nigdy nie odnalazł drogi powrotnej.

Gwałtownie wciągnął powietrze i usiadł na brzegu parapetu.

Gdy się rozstali, zrobił wszystko, co leżało w jego mocy, żeby wyrzucić ją ze swoich myśli. Bóg pokazał mu najlepszy sposób: Erie modlił się za Jamie. Przynajmniej tyle mógł dla niej zrobić. Tak mało i tak wiele zarazem.

Codziennie modlił się, żeby Jamie i Sierra przeżyły jakoś utratę Jake'a, a potem jego samego. Żeby Jamie wzrastała w nowo odkrytej wierze i zawierzyła Chrystusowi, gdy nachodziły ją myśli, że być może nie da rady przebrnąć przez kolejny dzień. I żeby koniec końców pewnego dnia – jeśli jej serce tego zapragnie – znalazła kogoś, kogo pokocha.

To właśnie było najdziwniejsze! Wciąż trudno mu było uwierzyć, że taka właśnie miała być odpowiedź na wszystkie jego modlitwy. Clay, jego własny brat? Przeszedł go dreszcz. „Boże, Twoje drogi nie są naszymi drogami. Proszę, pomóż nam dobrze przeżyć ten dzień. Spraw, by każdy z nas dobrze go przeżył. Clay... i Jamie... ".

Zatrzymaj się i wiedz, że Ja jestem Bogiem".

Co? Erie podniósł się. Oparł czoło o framugę okna i przymknął oczy. Odpowiedź nadeszła tak szybko i była tak jasna... Często podczas modlitwy miał poczucie, prawie pewność, że Bóg pragnie, by zrobił to czy tamto. Jednak tym razem odpowiedź nieomal rozbrzmiała w otaczającej go ciszy. Nie było wątpliwości, że gdzieś w głębi duszy Erie usłyszał te słowa. „Zatrzymaj się i wiedz, że Ja jestem Bogiem". Po raz pierwszy przeczytał je w Biblii Jake'a Bryana. W dniach, kiedy cierpiał na amnezję, werset ów nauczył go, że nie może Boga ponaglać, że nie jest w stanie sam zmusić swojej pamięci do właściwego działania. Miał się zatrzymać i pozwolić działać Bogu.

Teraz Bóg ponownie nakazywał mu zatrzymać się i czekać, i pamiętać, że cokolwiek tego dnia się wydarzy, On czuwa nad wszystkim.

Zaschło mu w ustach, ciężar wspomnień wprost go przygniatał. Poszedł do kuchni, nastawił czajnik i wyjął z szafki kubek. Miał nadzieję, że kawa rozjaśni mu myśli. Po kilku minutach woda zagotowała się. Właśnie napełniał kubek, gdy usłyszał pukanie, a po chwili odgłos otwieranych drzwi.

Erie? – szczęśliwy głos Claya nie wydawał się wymuszony, ale i nie brzmiał całkiem naturalnie.

I nic dziwnego. Clay, tak samo jak inni, czuł napięcie towarzyszące całej sytuacji.

Idę! – Erie zostawił kawę na blacie kuchennym i ruszył ku drzwiom wejściowym.

Clay przekraczał właśnie próg domu.

Jamie wyjmuje jeszcze coś z samochodu – z tymi słowami Clay wszedł do środka.

Zaraz za nim weszła Sierra. Była wyższa i starsza niż ją pamiętał. Poznała Erica od razu.

Dzień dobry... – stała z głową nieco opuszczoną, w jej spojrzeniu malowała się nieśmiałość i zdenerwowanie.

Erie poczuł ucisk w gardle, który nie pozwalał mu wykrztusić słowa. Wyglądała teraz inaczej, nie była już tym samym wesołym duszkiem co wówczas, gdy miała cztery lata. Stojąca przed nim dziewczynka była dojrzalsza i doświadczona cierpieniem. Wyciągnął do niej ręce.

Witaj, Sierro!

Podeszła powoli, niepewnie i uścisnęła go. Potem zajrzała mu w oczy i uśmiechnęła się.

Mama opowiadała mi, jak pan z nami mieszkał – jej spojrzenie złagodniało. Dojrzał w nich odbicie tamtej Sierry, którą z taką łatwością pokochałby jako swoją córkę. – Teraz wszystko rozumiem.

Sierra wiele rozumie – Clay stał o kilka kroków dalej, oczy miał wilgotne.

Na dźwięk jego głosu buzia Sierry rozjaśniła się. W podskokach wróciła do niego i ujęła go za rękę. Nagle znów była dziewczynką, którą Erie tak dobrze znał.

Musimy mu opowiedzieć o Zmarszczku i o błazeńskiej czapeczce, dobrze?

Erie zamrugał oczami. Cóż to? Jego Sierra ledwie pamiętała, a Clayem jest najwyraźniej zauroczona. Dziwny ból przeszył jego serce, ale trwało to tylko ułamek sekundy. Przecież o to właśnie się modlił – tak właśnie miało być. Nie było już tamtej małej Sierry, z którą robił motylkowe całuski. Przede wszystkim to ona nigdy nie należała do niego, tylko do swojego ojca Jake'a Bryana.

Natomiast z tego, co właśnie zobaczył, wynikało, że ta nowa Sierra należała do Claya. Rozległy się szybkie kroki i Erie poczuł, że serce w nim zamiera. Weszła Jamie. Wyglądała dokładnie tak, jak ją zapamiętał. Spojrzeli sobie w oczy. Trzymała wielki bukiet pomarańczowych i żółtych kwiatów. Zatrzymała się.

To dla ciebie i Laury – w jej głosie drżały tłumione emocje.

Znał ją na tyle dobrze, że wiedział, iż z trudem powstrzymuje łzy. Spojrzał jej głęboko w oczy, jakby szukając dobrze znanych miejsc.

Dzięki – z góry dobiegł ich jakiś dźwięk. – Laura zaraz zejdzie.

To świetnie. Nie mogę się doczekać, kiedy ją poznam.

Erie przestąpił z nogi na nogę. Nie był pewien, co powinien teraz zrobić: podejść do niej tak, jak tego pragnął, i powiedzieć, jak bardzo się cieszy, że zdołała jakoś przetrwać te ciężkie lata, czy też zachować dystans.

W końcu to ona zrobiła pierwszy krok. Odłożyła kwiaty i w mgnieniu oka wymazała całą przeszłość – wszystko, co ich dzieliło. Objęła go ramionami, a on ją przytulił. Nie był to jednak uścisk zrodzony z namiętności, lecz z bólu. Pozwolił im wyrazić wszystko, czego nie mogli ubrać w słowa, wszystko, co tylko oni oboje mogli zrozumieć. Przez kilka sekund wydawało im się, że oprócz nich w pokoju nie ma nikogo.

Gdy odsunął się o krok, w oczach Jamie błyszczały łzy. Jednak w jej głosie słychać było wyłącznie radość:

Uwierzyłbyś w to? – roześmiała się i wytarła oczy.

Nie – odchrząknął, próbując mówić swobodnie pomimo miotających nim uczuć. – Wiedziałem, że nie uwierzę, dopóki nie przyjdziesz tutaj.

Ja też nie – ujęła jego dłonie, uścisnęła i puściła. – To niesamowite!

Rzeczywiście! – wtedy właśnie zauważył, że coś się w niej zmieniło; coś w jej swobodnym uśmiechu, głębia spojrzenia... Wreszcie dotarło do niego: była spokojna.

W ciągu tamtego krótkiego czasu, jaki spędzili razem, nigdy jej takiej nie widział. Po pierwsze dlatego, że skupiała się nieomal wyłącznie na pomaganiu mu w odzyskaniu pamięci. Po drugie – z powodu wątpliwości, jakie w końcu wkradły się do jej serca, i wreszcie – ponieważ zdecydowała się pomóc mu odnaleźć jego prawdziwą tożsamość. Nawet gdy odnalazła wiarę w Jezusa i siłę, by pozwolić Ericowi odejść, nawet kiedy żegnała się z nim na lotnisku La Guardia, nie było w niej spokoju. A przynajmniej nie był to taki spokój, jak w tej chwili.

Odwzajemnił jej uśmiech. Choć wszystko to było dosyć dziwaczne, to jednak w głębi duszy czuł, że dzisiejsze spotkanie przyniesie wszystkim radość.

Nastrój uległ całkowitej zmianie. Wspomnienia wyblakły – przeszłość odeszła w niepamięć. Erie zrobił jeszcze jeden krok do tyłu i poczuł, że wraca do teraźniejszości. Wymiana zdań z Jamie trwała zaledwie kilka sekund. Teraz zwrócił uwagę na Claya.

Hej, bracie! Dobrze cię widzieć! – potrząsnął dłonią Claya i uśmiechnął się. – Znasz słynnego indyka w wykonaniu Laury.

Dobra, dobra! Wszystko słyszałam! – Laura stała u szczytu schodów, spoza jej pleców niepewnie wyzierał Josh. Jej głos był równie jasny i promienny jak wygląd. Z oczu zniknęły wszystkie obawy i wątpliwości, a na ich miejscu pojawiła się pewność siebie, którą Erie tak u niej lubił. Pewność siebie i pogoda ducha oraz ledwie wyczuwalne przeświadczenie, że nie ma zamiaru odgrywać dziś ofiary.

Z wdziękiem zeszła ze schodów, uścisnęła Claya, a potem uśmiechnęła się – najpierw do Sierry, później do Jamie.

Mam na imię Laura – położyła dłoń na ramieniu Jamie. – Cieszę się, że przyjechałyście.

Ostatnie minuty na górze Laura musiała poświęcić na coś więcej niż tylko makijaż. Taką przemianę osiąga się tylko na kolanach. Erie poczuł, że jego miłość do żony jeszcze wzrasta. „Tak jest, Lauro. Tak trzymaj!".

Jamie podniosła kwiaty i wręczyła je Laurze.

To dla ciebie – uśmiechnęła się do niej ciepło. – Dzięki za to, że tak dobrze się tutaj czujemy.

Cóż... – Laura absolutnie szczerze odwzajemniła uśmiech. – Myślę, że Bóg zetknął nas ze sobą, żebyśmy zostały przyjaciółkami.

O, tak – oczy Jamie znów były wilgotne. – Ja też tak sądzę.

Laura wskazała na Josha:

To nasz syn Josh. Ma jedenaście lat.

Cześć – Jamie potrząsnęła dłonią chłopca. – Macie ładny dom – uśmiechnęła się do Claya i wyciągnęła rękę w kierunku Sierry. – A to jest moja córka Sierra.

Laura oparła dłonie na kolanach i nachyliła się.

Sierra. Jakie piękne imię! – przekrzywiła głowę. – Cieszę się, że tu jesteś.

Sierra wróciła na swoje wcześniejsze miejsce u boku Claya.

Dziękuję!

Erie przyglądał się tej scenie cały rozpromieniony. Spoglądał na twarze Claya i Sierry, Jamie i Laury, i Josha. W pewnej chwili Laura spojrzała na niego. Jej oczy błyszczały, a w uśmiechu dostrzegł coś, co go ucieszyło jeszcze bardziej: ona wcale nie udawała, czuła się naprawdę swobodnie. Pomimo wszelkich jej obaw, wszystko było w porządku. Wszyscy to czuli.




Rozdział 26


Już zapomniała, że Erie wygląda identycznie jak Jake. Nie przestawało jej to zdumiewać od chwili, gdy przekroczyła próg jego domu. Spodziewała się, że będzie wyglądał jednak trochę inaczej – teraz, kiedy jego blizny zagoiły się już całkowicie, a oparzenia zniknęły z twarzy i ramion, mógł odzyskać swój własny wygląd. Mógł wyglądać jak Erie Michaels. Jednak podobieństwo pomiędzy nim i Jakiem było niesamowite i zdumiewało ją wciąż tak samo: ta sama twarz, sylwetka, ciemne włosy i niebieskie oczy. Gdy weszła do jego domu i zobaczyła go, z trudem powstrzymała gwałtowne westchnienie. Miała ochotę uciec do Claya, wziąć go za rękę i wesprzeć się na jego ramieniu. Musiała jednak poradzić sobie sama.

Patrzyła na Erica jak na ducha. Czuła, że Bóg prowadzi ją przez tę trudną chwilę, pomaga jej, pozwalając spojrzeć na wszystko z dalszej perspektywy, i przypomina jej prawdę: Erie to nie Jake. Prawda ta, pojawiwszy się nagle w jej myślach, była niczym lina ratunkowa, gdy nieco na oślep brnęła przez pierwsze chwile powitania.

Dopiero kiedy poznała Laurę, emocje kłębiące się w jej sercu ucichły. Była wspaniała: uprzejma i pogodna. Jamie zaskoczyło zadowolenie, jakie okazywała w tej sytuacji. Nieraz zastanawiała się, jak ciężko musiało być Laurze i jak nieswojo ona sama czułaby się na jej miejscu.

Jednak Laura zdawała się spokojna, ciepła i serdeczna. Była bardzo ładna: miała jasną cerę i blond włosy, jej oczy błyszczały wesoło. Ich syn Josh stanowił mieszankę urody obojga rodziców: miał karnację Lury, za to kości policzkowe Erica. Ale Jamie najbardziej rzucił się w oczy jego łagodny uśmiech i swobodne zachowanie. Trudno byłoby teraz poznać, że przed 11 września był zaniedbywany przez ojca. Widać było, iż jest szczęśliwym, zrównoważonym dzieckiem. Fakt ten natchnął Jamie optymizmem. Najwyraźniej życie Josha Michaelsa zmieniło się z powodu tego wszystkiego, co Bóg zdziałał za pośrednictwem Jake'a. Dziennik Jake'a i zakreślone przez niego fragmenty Biblii zmieniły Erica, a w konsekwencji także i Josha.

Była to również część spadku po Jake'u. Pomimo tysiąca myśli, wspomnień i obserwacji, jakie kłębiły się w jej głowie, Jamie czuła się w domu Michaelsów bardzo dobrze. Powoli mijał czas i Jamie znalazła najlepsze dla siebie miejsce – tuż obok Claya. Bo to Clay, a nie Erie podbił jej serce – teraz już w pełni zdawała sobie z tego sprawę. W przeciwnym wypadku nie mogłaby siedzieć przy stole naprzeciwko mężczyzny, który mieszkał z nią i odgrywał rolę jej męża, a jednocześnie nie cieszyłaby się każdą chwilą spędzoną z Clayem.

Nie do wiary, że jest listopad – Jamie pochyliła się tak, żeby od czasu do czasu przypadkiem dotknąć ramienia Claya. – Mam wrażenie, że to wiosna.

Czasami żałuję, że tutaj nie ma pór roku – Laura położyła ręce na poręczach krzesła i przekrzywiła twarz w stronę słońca. – Ale tylko przez chwilę.

Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby próbując coś zważyć. – Porównajmy: – 10 °C w Święto Dziękczynienia czy – 25 °C? Pryzmy śniegu i lód, czy zielona trawa i krem do opalania? – uśmiechnęła się do Jamie. – Wybieram Południową Kalifornię.

Erie był wewnątrz domu i obierał ziemniaki, natomiast Jamie, Clay i Laura siedzieli wokół okrągłego stołu na tarasie, patrząc, jak dzieci rzucają ringo. Sierra nigdy wcześniej nie bawiła się w rzucanie plastikowym dyskiem, więc Josh nader często trafiał ją w głowę, ale nie były to uderzenia na tyle mocne, by zrobić jej krzywdę.

Wiesz co, Clay? – zawołała Sierra ze śmiechem w ich stronę. – Chyba przydałaby mi się błazeńska czapeczka. Wiesz dlaczego?

No, ciekawe? – Clay pochylił się ku niej. Jego oczy śmiały się jak zawsze, gdy żartowali sobie z Sierrą. Nie było wątpliwości, że bardzo ją kochał.

Bo wtedy ringo trafiałoby w kapelusz, a nie w moją głowę!

Clay roześmiał się.

To może lepiej kask? – wstał i podbiegł do dziewczynki. – Daj, pokażę ci, jak się łapie. – Trzymając dłoń na wysokości twarzy, zawołał do Josha:

Dobra, koleś, pokaż, co potrafisz!

Szczerząc zęby w uśmiechu, Josh rzucił czterokrotnie mocniej niż poprzednio.

Łap!

Zadzwonił telefon. Odebrał Erie. Podszedł do drzwi, otworzył je i wręczył słuchawkę Laurze:

Giną do ciebie – przez ułamek sekundy oczy jego i Jamie spotkały się. Uśmiechnął się do niej niepewnie, jakby sprawdzając, czy ona i Laura zdążyły się zaprzyjaźnić.

Jamie spojrzała na niego wymownie: tak, wszystko w porządku. Laura jest bardzo przyjemnym kompanem. Erie ogarnął spojrzeniem podwórko.

Nie szalej, Josh! Wujek Clay długo tego nie wytrzyma, łatwo się staruszek męczy – mrugnął porozumiewawczo do brata. – Hej, Clay! Jak się zmęczysz, przyjdź mi pomóc w kuchni!

Odwrócił się, zamknął drzwi i zniknął we wnętrzu domu. Jamie oparła się wygodnie w swoim krześle. Laura pogrążyła się na dobre w rozmowie. Wyglądało na to, że owa Giną – kimkolwiek była – miała jakieś przykre wieści. Clay był zajęty czymś, co wyglądało jak połączenie gry w ringo z golfem. Jamie wstała, przeciągnęła się, podeszła do skraju tarasu i zawołała do Claya:

Zrobię herbaty. Masz ochotę?

Nie, dzięki – uśmiechnął się do niej. – Powiedz Ericowi, że jego syn przegrywa.

Zaśmiała się i, unosząc pytająco brwi, wyszeptała w stronę Laury:

Herbaty?

Laura nakryła ręką słuchawkę.

Nie, dzięki – odpowiedziała ledwo słyszalnie. – Syn mojej przyjaciółki jest w szpitalu – zmarszczyła brwi. – Przepraszam, że cię zaniedbuję.

Jamie machnęła tylko ręką, pokazując na migi, że nie ma sprawy – niech sobie Laura rozmawia, ile chce. Weszła do środka i zatrzymała się, patrząc na kuchnię. Erie robił coś pochylony nad garnkiem z ziemniakami. Z tyłu wyglądał zupełnie...

Zacisnęła zęby i ruszyła w jego stronę. To nie Jake! Wciągnęła głęboko powietrze.

Clay kazał ci powiedzieć, że twój syn przegrywa.

Erie odwrócił się.

Naprawdę? – ruchem głowy wskazał na garnek. Jego oczy śmiały się wesoło. – Prawie skończyłem. Zaraz zobaczymy, kto wygra.

Jamie wzięła czajnik z kuchenki. Starała się poruszać ostrożnie, żeby przypadkiem nie dotknąć Erica ani nie wejść mu w drogę.

Chcesz herbaty? – napełniła czajnik wodą i postawiła na palniku obok garnka z ziemniakami.

Nie, dzięki – Erie obrał ostatniego ziemniaka, pokroił na mniejsze kawałki i wrzucił do garnka. Włączył palnik i przykrył garnek pokrywką, po czym włączył sąsiedni palnik, ten z czajnikiem.

Nagle nie było już czym się zająć. Jamie oparła się o blat wysepki kuchennej, a Erie stanął naprzeciw niej, kilka kroków dalej.

Wszystko w porządku?

Jego głos wciąż był w stanie dotrzeć do najgłębszych pokładów jej duszy.

Tak – przez chwilę patrzyli sobie w oczy, żadne z nich się nie odzywało. – Dzięki, że nie udajesz.

Nie udaję? Czego? – zmrużył oczy. Miała wrażenie, że przenika wzrokiem wprost do jej duszy.

Że wcale się nie znamy, że nigdy...

... że tamto nigdy się nie zdarzyło? – mówił cicho, delikatnie, ze zrozumieniem.

Tak – Jamie opuściła na moment wzrok. Po chwili spojrzała na niego ponownie. – Właśnie za to dziękuję.

Zagryzł wargi, jakby się zastanawiał, czy wypowiedzieć to, co mu chodzi po głowie, czy raczej nie.

Chcesz coś zobaczyć?

Chętnie – liczyła na to, że znajdą chwilę wyłącznie dla siebie, by uporać się z przeszłością i znaleźć dla niej właściwe miejsce.

Poszła za nim do małego pokoju na uboczu.

To mój gabinet – przepuścił ją w drzwiach. Pomieszczenie było przestronne. W oczy rzucał się rząd półek i szaf, a wzdłuż jednej ze ścian ciągnął się blat biurka. – Teraz większość pracy wykonuję w domu.

I dobrze – w kącikach ust Jamie zagościł smutny uśmiech. – Jake cię tego nauczył.

To prawda – Erie przeszedł przez pokój i otworzył jedną z szafek w najdalszym końcu pomieszczenia, po czym spojrzał na Jamie. – Podejdź tutaj.

Zbliżyła się, a wtedy on wyjął z górnej półki coś, co wprawiło jej serce w szybszy rytm. Była to książka, którą zrobiła dla niego i wręczyła mu na lotnisku La Guardia, gdy wyjeżdżał z Nowego Jorku. Zawierała ona kserokopie najważniejszych stron z dziennika Jake'a i zakreślonych fragmentów z Biblii, które Erie tak bardzo polubił podczas dni spędzonych z Jamie i z Sierrą.

Oczy zaszły jej łzami. Drżącymi rękoma wzięła książkę od Erica.

A więc nadal ją masz...

Spojrzał na książkę przez ramię Jamie.

Ciągle do niej wracam.

Jamie pociągnęła nosem i odwróciła się, podnosząc na niego spojrzenie.

Nadal przypominasz go sposobem zachowania, ciągłą gotowością pomagania innym i umiejętnością śmiania się z samego siebie. – Na jej policzku pojawiła się łza, przez chwilę usiłowała zapanować nad swoim głosem. Pogłaskała okładkę książki, a potem oddała ją Ericowi. – Teraz... lepiej wszystko rozumiem.

Odłożył książkę, zamknął szafkę i oparł się o ścianę.

Masz na myśli nas?

Mhm... – musnęła palcami policzek i przełknęła napływające do oczu łzy. – Bóg zetknął nas ze sobą, żebyśmy Go oboje odnaleźli – popatrzyła mu głęboko w oczy. – Nie miałeś zastąpić Jake'a.

Nie – podszedł do niej i objął ją, dając jej do zrozumienia, iż wciąż nie jest mu obojętna. Bez względu na to, jak właściwą rzeczą był jego powrót do domu, do Laury, w pewien sposób nadal mu na niej zależało. – Nigdy nim nie byłem.

No właśnie – Jamie pierwsza wysunęła się z jego objęć i stanęła z założonymi rękami. Wiele razy wyobrażała sobie tę rozmowę i zawsze wydawało jej się, iż serce będzie jej przy tym pękać. Czuła jednak głęboki spokój i nadzieję, gdyż prawda związana z tożsamością Erica przedstawiała się jej teraz jaśniej niż kiedykolwiek wcześniej. Ruszyła w stronę drzwi. – Masz wspaniałą żonę. Oboje robicie wrażenie bardzo szczęśliwych. Josh też.

Podążył za nią, oczy mu pojaśniały.

Bo rzeczywiście jesteśmy szczęśliwi. Laura jest w ciąży...

jamie sama nie wiedziała, co czuje. Z jednej strony autentycznie cieszyła się szczęściem Erica i jego rodziny, z drugiej myślała, jakby to było wspaniale, gdyby ona i Jake mogli świętować wiadomość o drugim dziecku! To jednak nigdy nie będzie jej dane. Zdobyła się na uśmiech.

Gratulacje!

Nie mówiliśmy jeszcze Clayowi. Laura chciała ogłosić to właśnie dziś.

Kolejna cząstka spuścizny Jake'a: Erie wrócił z Nowego Jorku jako kochający mąż i ojciec, gotów odbudować to, co w poprzednich latach utracił. Do tego stopnia, że teraz spodziewają się dziecka. Jamie odsunęła myśl o własnym kolejnym dziecku i poczuła, jak bardzo cieszy ją szczęście Erica i Laury.

Nic nie powiem.

Wiem, co myślisz: że to wszystko dzięki temu, czego nauczyłem się od Jake'a, czego Bóg pozwolił mi się od niego nauczyć. Masz rację, Jamie – wychodząc z pokoju, Erie jeszcze raz rzucił okiem na szafkę, w której schował książkę. – To, czego Bóg mnie nauczył dzięki Jake'owi, pozostanie we mnie na zawsze – zatrzymał się i spojrzał na nią. – Na zawsze. Boży plan w tym wszystkim to... – zaśmiał się i przeczesał palcami włosy. – No cóż... to więcej niż ja sam mogę pojąć – umilkł. – Nawet teraz: to, co się przydarzyło tobie i Clayowi.

O tak – Jamie poczuła rumieniec wypływający na policzki. Jej uczucie do brata Erica z każdym dniem stawało się coraz silniejsze. Teraz też – ledwo mogła się doczekać, kiedy do niego wróci. Zagryzła wargi. – On... on jest wspaniały.

Nawet więcej niż wspaniały – Erie wepchnął ręce w kieszenie i spojrzał na nią uważnie, unosząc – brwi. – Jest w tobie zakochany, obserwowałem go. Nigdy wcześniej nie zachowywał się tak, jak teraz przy tobie.

Jamie poczuła motylki łaskoczące jej żołądek.

Naprawdę? – czuła się jak licealistka, która właśnie dowiedziała się, że chłopakowi, który wpadł jej w oko, ona się też podoba. Uśmiechnęła się. – Ja też, Ericu. Sama nie mogę uwierzyć, jak szybko się w nim zakochuję.

Wiem, widzę – Erie po raz ostatni spojrzał jej głęboko w oczy, zaglądając w miejsca, które znał jeszcze wówczas, gdy przeżywała najgorsze chwile swojego życia. – Modliłem się o to, Jamie, żebyś pewnego dnia kogoś sobie znalazła – zachichotał. – Kto by pomyślał, że będzie to mój własny brat?

No właśnie... – Jamie przystanęła i oparła głowę o ścianę w holu. – Przeczytałam w Biblii Jake'a coś, czego wcześniej nie zauważyłam.

Co takiego?

W Księdze Powtórzonego Prawa jest taki fragment, który opisuje, jak Bóg daje swojemu ludowi do wyboru życie lub śmierć, błogosławieństwo lub zniszczenie – umilkła na moment. – A potem mówi, by wybrać życie – w jej oczach nie było teraz łez. – Jake napisał obok króciutką notatkę dla mnie: „Wybieraj życie, Jamie. Kiedy tylko możesz, wybieraj życie!".

I to właśnie robisz, wiążąc się z Clayem? – Erie wyciągnął rękę i dotknął jej ramienia. – Nie znajdziesz lepszego faceta niż mój brat.

Wiem – mówiła to z pełną wiarą we własne słowa.

Erie ruszył naprzód, a gdy wchodzili już do kuchni, odwrócił się i uśmiechnął do Jamie.

No to chyba pozostaje nam tylko jedno pytanie – roześmiał się. – Jak ci się podoba Kalifornia?

Roześmiali się oboje i weszli do kuchni. Woda w czajniku właśnie się zagotowała. Wdali się w swobodną rozmowę na temat sosu do indyka i nadzienia oraz czasu podania świątecznego obiadu. Cudownie było gawędzić sobie w ten sposób z Ericem, budując zupełnie nową relację. Była to nowa więź, którą mogli dzielić bez konieczności ciągłych odwołań do przeszłości.

Obiad przeszedł wszelkie oczekiwania Jamie: było jeszcze milej, niż się spodziewała. Zniknęło gdzieś początkowe napięcie, a w jego miejsce pojawiło się coś nowego – przyjaźń, która dobrze się zapowiadała na przyszłość. Jamie siedziała pomiędzy Sierrą a Clayem, z przyjemnością obserwując żartobliwe przekomarzanie się obu braci. Clay pod wieloma względami przypominał Erica, ale jednocześnie był sobą – człowiekiem, którego wiara była głęboka i szczera, w widoczny sposób wraz z upływem czasu coraz mocniejsza.

Co do Erica siedzącego naprzeciwko brata, Jamie dopiero teraz spostrzegła, że jego oczy są nieco inne niż oczy Jake'a. Był tak do niego podobny, że szczegół ten umknął jej za pierwszym razem, ale teraz, gdy mogła mu się spokojnie przyjrzeć, kiedy zajęty był rozmową z Clayem, Laurą i innymi, widziała to wyraźnie. Nie miał oczu Jake'a. Owszem, na pierwszy rzut oka wyglądały podobnie, ale gdzieś w ich głębi czaiły się wspomnienia i uczucia, które należały wyłącznie do Erica. Były to wspomnienia, których nie miał wówczas, gdy mieszkał z nią na Staten Island. Wzięła do ust sałatkę owocową i poczuła, że odpręża się jeszcze bardziej.

Świetny indyk, pani Michaels – Sierra uśmiechnęła się promiennie do Laury. – Może nawet najlepsiejszy na świecie!

Dziękuję, Sierro – Laura uśmiechnęła się szybko do Erica. – Miałam dobrych pomocników.

Spojrzenie Jamie zatrzymało się na dłużej na córce. Sierra była w swoim żywiole. Z natury towarzyska, uwielbiała duże spotkania rodzinne. Nic dziwnego, że była gotowa na zaakceptowanie – jak to nazywała – drugiego taty. Ostatnie trzy lata były dla niej niczym więcej, jak czasem rekonwalescencji – czasem pożegnania z Jakiem i odnalezienia jakiegoś sposobu, jak żyć bez niego. Patrząc na nią, Jamie utwierdzała się w swoim przekonaniu: Sierra także była już gotowa, by wybrać życie.

Po obiedzie każdy mówił, za co pragnie w tym roku podziękować. Josh dziękował za swoją rodzinę; Sierra – za nowych przyjaciół; Laura – za to, że mogą być razem. Gdy przyszła kolej na Claya, popatrzył na Jamie.

Dziękuję za Boży dar nowego życia – uścisnął pod stołem jej palce.

Erie spojrzał po twarzach wszystkich osób siedzących wokół stołu i powoli skinął głową.

A ja dziękuję za wysłuchane modlitwy.

Nadeszła kolej na Jamie. Odchrząknęła, usiłując opanować ściskanie w gardle, jakie czuła od paru chwil. Potem popatrzyła na Claya i powiedziała:

Jestem wdzięczna za to, że Bóg daje nam szansę wybierać życie.

Jeśli już o życiu mowa... – Erie nachylił się ku Laurze, zaglądając jej w oczy. – Chcielibyśmy coś ogłosić.

Laura spojrzała najpierw na Josha, potem na Claya.

Będziemy mieli dziecko! – z jej oczu biła radość.

Poważnie?! – Clay zerwał się na równe nogi.

Poważnie – roześmiał się Erie. – Chociaż samemu trudno mi w to uwierzyć.

Clay obszedł stół i uściskał serdecznie brata, klepiąc go z całej siły po łopatkach.

Tak się cieszę! – przez chwilę trzymał Erica w uścisku, po czym objął Laurę. – Gratuluję!

Wracając na swoje miejsce przy stole, kuksnął lekko Josha.

Będziesz teraz starszym bratem, co Josh?

No właśnie – chłopak rzucił w stronę rodziców nieco krzywy uśmiech. – Dowiedziałem się o tym dopiero dziś rano. Trochę trudno w to uwierzyć.

Jamie nachyliła się nad stołem.

Gratuluję, to cudowna wiadomość!

Sierra natychmiast chciała się dowiedzieć, czy to będzie dziewczynka, czy chłopiec. Laura tłumaczyła jej, że jest zbyt wcześnie, by to stwierdzić.

Rozmowa rozwijała się, przechodząc od tematu maleństwa biegającego po domu Michaelsów, do talentu Josha w koszykówce i zabaw Sierry w przebieranki, i o c© chodzi z tą czapeczką błazeńską.

Kiedy uciszyli się nieco, Erie uniósł palec w górę.

Słuchajcie! – wytarł usta serwetką i parsknął cichym śmiechem, po czym spojrzał na Laurę. – Mogę im opowiedzieć o twojej kolizji z prawem?

Co? – Clay otworzył szeroko oczy. – Laura Michaels miała kolizję z prawem?! Muszę to usłyszeć!

Tak jakby – Laura uśmiechnęła się nieznacznie do Jamie, a potem popatrzyła na Erica i wzruszyła ramionami. – Aaa tam! No dobra, opowiedz.

Erie natychmiast zaczął ze swadą opowiadać, jak to Laura musiała pojechać do centrum handlowego przed meczem koszykówki Josha i w drodze powrotnej do domu bardzo się spieszyła.

Najwyraźniej nie zauważyła dojazdu do autostrady i chciała zawrócić, robiąc ostry zakręt przez sześć pasów ruchu, tuż przed nosem nadjeżdżających z przeciwka aut – roześmiał się i pogłaskał ją po ręce. – Jeszcze dobrze nie skończyła manewru, gdy usłyszała wycie policyjnej syreny!

Byłam przerażona na śmierć – Laura spojrzała na Jamie, szukając u niej zrozumienia. – Zmienili całe skrzyżowanie i teraz nie sposób się zorientować, który pas prowadzi do autostrady.

Jamie pokiwała głową, usiłując zachować powagę, ale jednocześnie miała wielką ochotę parsknąć śmiechem.

No i wtedy... – Erie mrugnął do żony – ... policja dała jej znak, żeby się zatrzymała. Laura zahamowała, wjeżdżając dwoma prawymi kołami na krawężnik!

Laura uniosła jedną brew, ale oczy jej się śmiały.

Chciałam po prostu jak najbardziej zjechać z jezdni.

No więc ten policjant podszedł do jej auta, zapukał w szybę i powiedział: „Proszę pani, mam kilka uwag".

Tak – Laura skinęła głową. – Tak właśnie powiedział: „kilka".

Teraz już wszyscy śmiali się głośno. Erie odczekał, aż złapie oddech, i kontynuował opowieść:

Policjant był tak wzburzony, że nie wiedział, co ma robić – Erie oparł łokcie na stole, zanosząc się śmiechem. – Wezwał więc posiłki i zrobili Laurze badanie trzeźwości. Wyobrażacie sobie: moja Laura stoi niedaleko wyjazdu z centrum handlowego w Thousand Oaks na Ventura Freeway i dmucha w alkomat! – ze śmiechu trzymał się za boki. – Policjant powiedział jej w końcu: „To dziwne, ale faktycznie nic pani nie wypiła".

Sierra i Josh uśmiechnęli się do siebie i wzruszyli lekko ramionami. Chłopiec pomagał jej posmarować masłem bułeczkę.

Clay zdołał w końcu opanować śmiech i zwrócił się do Laury:

To jak cię ukarali?

Wcale. Super, nie? – uśmiechnęła się do nich triumfująco. – Zrobili mi test, a potem poradzili, żebym kupiła sobie mapę okolicy i uważała, jak jeżdżę.

Dobrze, że to nie ja cię złapałem – Clay oparł się wygodnie na krześle i zaczerpnął spory haust powietrza, oczy miał załzawione od śmiechu. – Na pewno dałbym ci mandat.

Za co? – Laura była oburzona. – Za zaparkowanie na krawężniku?!

Nie – Clay wypuścił ze świstem powietrze. – Za udawanie pijanego kierowcy!

Śmiali się tak przez cały obiad. Jamie ciągle rzucała spojrzenia na Claya, czując obok siebie jego bliskość i rozmyślając o pytaniu Erica, które nurtowało także i jej serce przez ostatni tydzień, zwłaszcza wtedy, gdy nie spotykała się z Clayem. Było to pytanie, na które być może już wkrótce trzeba będzie odpowiedzieć. Tak więc, gdy skończyli obiad i przeszli do deseru, gdy gawędzili przy kawie i wreszcie, kiedy Clay pomagał jej i Sierze zebrać swoje rzeczy i wsiąść do samochodu, owa kwestia raz po raz pojawiała się w jej myślach: jak się jej podoba Kalifornia?




Rozdział 27


Clay robił, co tylko się dało, by przedłużyć miłe chwile, ale w niedzielne popołudnie musiał zawieźć Jamie i Sierrę na lotnisko Burbank. Wizyta w Kalifornii udała się bardziej niż się spodziewali. Nawet Sierze żal było wyjeżdżać. Wcześniej już ustalili, że Clay pomoże im z bagażami i szybko się pożegna.

Prawdziwe pożegnanie odbyło się już wczorajszej nocy, na korytarzu hotelowym przed pokojem Jamie. Byli tego dnia w Disneylandzie. Sierra zasnęła w drodze do domu, więc Clay wyniósł ją śpiącą na górę i ułożył na łóżku, po czym wraz z Jamie wymknął się na korytarz.

Przez dłuższą chwilę patrzyli tylko na siebie. Clay odezwał się pierwszy:

Nie wiem, jak przetrwam tydzień bez ciebie... – stali obok siebie, opierając się o ścianę. Wyciągnął rękę i ujął jej dłoń. – Co my zrobimy?

Patrząc mu w oczy, Jamie pogłaskała jego dłoń kciukiem.

Mogę odwołać nasz lot – mówiła tonem lekkim, na poły żartobliwym.

Na zawsze? – spojrzał na drzwi jej pokoju. – I co, zamieszkasz tu na jakiś rok czy coś koło tego?

No właśnie – uśmiechnęła się smutno do niego. – Było cudownie, Clay.

Tak, mnie też – zrobił krok w jej kierunku. Nie pocałowali się ani razu, odkąd Jamie przyjechała. Jamie musiała uporządkować swoje uczucia, zastanowić się nad zachowaniem wobec Erica i nad tym, co czuła do Claya wyrwana z codzienności, którą dzielili w Nowym Jorku.

Ale teraz, gdy wszystko już się ułożyło, gdy w obecności Erica Jamie czuła się swobodnie i gdy cały dzień spędzili trzymając się za ręce, Clay nie chciał czekać ani minuty dłużej. Zbliżył się i objął ją. Wiedział, że nie będzie mógł zrobić tego na lotnisku.

Jamie... – wyszeptał, wtulając twarz w jej włosy. – Tak bardzo będę za tobą tęsknił...

Pierwsza oderwała się od niego, patrząc mu głęboko w oczy.

Kiedy znów się zobaczymy?

Nie wiem – głaskał ją po policzku i wplatał palce w jej włosy. – Może przyjadę na Boże Narodzenie, co ty na to?

Oczy jej rozbłysły.

Naprawdę, Clay?

Tak – ucałował najpierw jeden jej policzek, potem drugi, przez cały czas patrząc jej w oczy. – Jeśli wytrzymam tak długo.

Clay... – przytuliła się do niego mocniej, trzymając się kurczowo jego ramion, jakby chciała za wszelką cenę nie dopuścić do rozstania. Przytuliła policzek do jego twarzy i nagle, z całą intensywnością, która narastała od chwili, gdy wysiadła – z samolotu dzień przed Świętem Dziękczynienia, poddała się nastrojowi.

Ich usta spotkały się w pocałunku – najpierw delikatnym, potem namiętnym...

Jamie... – Clay nie mógł złapać tchu. – Jeśli spędzimy w ten sposób jeszcze chwilę, to na pewno nie wytrzymam miesiąca.

Może to i dobrze: przyjedziesz do Nowego Jorku wcześniej – ujęła jego twarz w swoje dłonie i pocałowała go w sposób niepozostawiający żadnych wątpliwości co do jej uczuć. Gdy wreszcie się od niego oderwała, mogła nieomal zajrzeć mu w głąb duszy.

Nie sądzisz, że to Bóg kazał nam się spotkać?

Tak – głaskał jej włosy, próbując zapamiętać wyraz jej oczu.

To dlaczego mam uczucie, jakby to wszystko miało się wkrótce zmienić?

Znów ją pocałował.

Będzie nas dzieliło trzy tysiące mil, ale nic się nie zmieni. Nic – słyszała jego drżący oddech, czuła podniecenie ogarniające całe jego ciało. – Do świąt już tylko miesiąc, prawda?

Prawda...

Pocałowali się jeszcze raz i pożegnali.

Clay nie mógł zasnąć tej nocy. Bał się sceny pożegnania na lotnisku. Powtarzał sobie to samo, co wcześniej mówił Jamie: do świąt już tylko miesiąc.

Ale teraz, gdy parkował swojego jeepa na lotniskowym parkingu, 25 grudnia wydawał mu się odległy o całe wieki. Wszyscy troje weszli w milczeniu do hali lotniska i Jamie oddała swój bagaż.

Trzymając w ręku karty pokładowe, znaleźli miejsce w pobliżu sklepiku z napojami, gdzie nie kłębił się tłum pasażerów. Sierra odezwała się pierwsza:

Do widzenia, Clay – objęła go w pasie i uśmiechnęła się do niego przez łzy. – Dzięki za superzabawę! – rzuciła okiem na Jamie i pokiwała na Claya zagiętym paluszkiem – Chodź, powiem ci jeden sekret.

OK – pochylił się, żeby mogła mu szeptać wprost do ucha. – Co to za sekret?

Sierra przyłożyła złożone ręce do ust i nakryła jego ucho tak, by nikt jej nie usłyszał.

Chciałabym, żebyś to ty był moim drugim tatusiem, Clay. Czy to by nie było super?

Odchyliła się nieco, patrząc na niego roześmianymi oczami. Potem znów się do niego przysunęła.

Ale nie mów nic mamie, bo powiedziała mi, że jeżeli ci to powiem, to możesz się poczuć zakłopotany.

Serce Claya zabiło szybciej, ale opanował się zaraz. Uśmiechając się w stronę Jamie, pochylił się znowu i wyszeptał do Sierry:

A czy ja też mogę ci zdradzić sekret? Sierra poważnie skinęła głową.

Ja chciałbym być twoim drugim tatusiem. Dziewczynka aż podskoczyła, patrząc na niego rozpromienionymi oczami.

Naprawdę?! – tym razem nieomal krzyknęła. Zaklaskała w dłonie i okręciła się dookoła. Potem objęła go jeszcze raz, ale po chwili cała jej radość zniknęła, jakby ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody. Ponownie pokiwała na niego paluszkiem, a on znów pochylił się do niej. Jej słowa były smutne, mówiła powoli:

No tak, tylko że ty nie możesz być moim drugim tatusiem, bo nie mieszkamy w tym samym mieście...

Clay spojrzał na Jamie, która przesłała mu pełen zrozumienia uśmiech. Mieli czas – jeśli Sierze tak bardzo zależało na osobistej pogawędce z Clayem, Jamie nie miała nic przeciwko temu.

Tym razem on objął złożonymi dłońmi małe uszko dziewczynki i wyszeptał:

Będziemy się o to modlić. Może kiedyś okaże się, że nie dzieli nas już tak wielka odległość. OK?

Sierra cofnęła się o krok. Nadal miała smutną minę, ale w kącikach ust już czaił się uśmiech.

OK! – uścisnęła go po raz ostatni. – Do widzenia, Clay.

Pogłaskał ją po głowie.

Do widzenia, Sierro.

Zrobiła gest w kierunku zbiornika z wodą oddalonego o kilka kroków.

Mogę się napić, mamo?

Oczywiście, kochanie – Jamie spojrzała na Claya. – Chyba czas się pożegnać.

Podszedł do niej, przytulił ją i pocałował.

Nie, to nie pożegnanie, to tylko chwilowe rozstanie.

W oczach Jamie pojawiły się łzy. Skinęła głową. Sierra wróciła i stanęła obok mamy.

Do zobaczenia, Clay...

Patrzył, jak odchodzą. Minęły bramkę bezpieczeństwa, odwróciły się i ostatni raz pomachały do niego. Potem ruszyły w stronę wejścia.

Gdy Clay siedział już w swoim samochodzie, z całą wyrazistością uświadomił sobie, jak bardzo będzie tęsknił za Jamie i jak bardzo pragnął, by dzieliła z nim życie. Dotarło to do niego, gdy zauważył coś, co mu się nie zdarzyło, odkąd pamiętał – po jego policzkach spływały łzy.




Rozdział 28


Grudzień zdawał się wlec bez końca.

Jamie nadal pracowała u św. Pawła, ale tylko raz w tygodniu. Dwukrotnie zdarzyło się jej być na zmianie z Aaronem Hiselem, ale ich przyjaźń nie była już taka, jak dawniej. Pod koniec jednej ze zmian Aaron podszedł do niej w pokoju dla wolontariuszy. Ręce wsadził w kieszenie.

Masz kogoś, prawda? – ton jego głosu nie był zły ani niechętny, po prostu rzeczowy. – Widziałem cię z nim raz w kawiarni.

W pierwszej chwili Jamie chciała zaprzeczyć, ale byłoby to bez sensu. Miał rację. Z każdym dniem stawało się to coraz bardziej oczywiste. Zagryzła wargę i pomodliła się, by Bóg podpowiedział jej właściwe słowa.

Tak, Aaronie. W moim życiu ktoś się pojawił.

Aaron wbił wzrok w podłogę, a po chwili wolno pokiwał głową.

Tak mi się wydawało – podniósł na nią wzrok i wzruszył lekko ramionami. – Chyba i tak by się nam nie udało. Ta cała sprawa z wiarą, no wiesz. Nigdy byśmy się w tej kwestii nie zrozumieli – umilkł.

Rozmyślałem nad tym, Jamie. Nie potrafię wierzyć w Boga. Nie jestem na to gotowy, nawet dla ciebie.

Serce ją bolało.

Przykro mi, Aaronie – dotknęła jego ramienia. – Mogę tylko powiedzieć ci to samo, co mówię wszystkim ludziom, którzy nie mogą się uporać ze wspomnieniami o 11 września – zamilkła na moment. – Bóg wierzy w ciebie, nawet jeśli ty nie wierzysz w Niego. Będzie cię nawoływał tak, jak nawołuje nas wszystkich od początku czasów, od kiedy Adam i Ewa ukryli się przed Nim w ogrodzie – jej dłoń opadła bezwładnie. – Wiem, że pewnego dnia usłyszysz Go, a wtedy zrozumiesz. Bez Niego nic nie ma sensu, kompletnie nic.

Uśmiechnął się krzywo.

Może – zrobił krok do tyłu. Widziała w jego oczach, że czuje się niezręcznie i wolałby już zakończyć tę rozmowę. – Jeśli tak się kiedykolwiek stanie, ty pierwsza się o tym dowiesz.

Będę się za ciebie modlić.

Od tamtej pory już go nie widziała. Dni mijały w żółwim tempie, w końcu nawet Sierra wydawała się rozdrażniona.

Ile jeszcze dni, mamusiu? – zapytała pewnego dnia przy obiedzie.

Dwanaście. Clay przyjedzie za dwanaście dni.

Mała odłożyła widelec i zmarszczyła brwi.

To strasznie długo. Nie możemy zadzwonić do niego i powiedzieć, żeby przyjechał wcześniej?

On pracuje, Sierro.

Ale mógłby pracować tutaj, prawda?

Taka rozmowa powtarzała się każdego wieczoru. Od czasu do czasu Jamie pozwalała Sierze zamienić kilka słów z Clayem przez telefon. Sama też rozmawiała z nim o czasie, który razem spędzili. Gdy Sierra szła już spać, rozmawiali też o swoich uczuciach, o tym, dokąd to wszystko zmierza i jak rozwiązać kwestię dzielącej ich odległości.

Jamie brała pod uwagę zamieszkanie w Kalifornii, choć ciężko jej było wyobrazić sobie rozstanie ze Staten Island. Tutaj dorastała. Tutaj jako dziecko bawiła się z Jakiem, tutaj chodziła do liceum i tutaj pochowała rodziców po wypadku. Tutaj wreszcie wyszła za mąż.

Z kolei Clay nie miał nic przeciwko przeprowadzce, ale dopiero zaczął pracę w wydziale śledczym. Potrzebował przynajmniej roku, by okrzepnąć w swoim fachu, zanim zacznie się rozglądać za innym wydziałem. Niekiedy zgadzali się ze sobą, że być może poznali się w niewłaściwym czasie; może mieli pozostać tylko dobrymi przyjaciółmi, dodawać sobie nawzajem otuchy i nic poza tym.

Ale gdy tylko Jamie wyobraziła sobie taką możliwość, kładła się do łóżka chora na samą myśl, iż miałaby żyć bez niego. Przecież może się spakować nawet jutro, prawda? I co z tego, że całe życie spędziła na Wschodnim Wybrzeżu? To oznaczało tylko tyle, że najwyższa już pora na jakąś odmianę, nieprawdaż? Przeprowadziłaby się nawet na księżyc, żeby tylko być z Clayem. Podjęcie decyzji nie było jednak takie łatwe, więc oboje starali się nie poruszać trudnych kwestii.

Wreszcie pozostało tylko osiem dni do Bożego Narodzenia. Sierra leżała już w łóżku, a Jamie rozmawiała z Clayem przez telefon, opowiadając mu, jak obydwie z córką nie mogą się doczekać, kiedy przyjedzie. Miał zarezerwowany lot na czwartek 23 grudnia.

Mam pewien pomysł – głos Claya był dziś bardziej ożywiony niż zazwyczaj. – Jutro jest sobota. Zabierz Sierrę na Manhattan. Nie byłyście tam jeszcze, prawda?

Jeszcze nie – Jamie opadła na łóżko i zastanowiła się. – Nie miałyśmy za bardzo czasu. Sporą część dnia zajmuje Sierze szkoła.

A część gadanie przez telefon – zaśmiał się. Jamie przewróciła się na plecy i zapatrzyła w sufit.

Manhattan, mówisz?

Tak. Zróbcie tak, Jamie. Spędźcie sobie tam dzień, obie będziecie się dobrze bawiły.

Kończąc rozmowę z Clayem, Jamie zgodziła się, że to naprawdę niezły pomysł. Dzień na Manhattanie, zakupy na Piątej Alei, oglądanie świątecznych dekoracji – wszystko to dobrze zrobi i jej, i Sierze. Gdy następnego ranka powiedziała o tym córce, ta zaczęła radośnie podskakiwać.

Ale fajowy pomysł, mamusiu! Założymy czerwone rękawiczki i śliczne szaliki i nakupimy prezentów dla Kąty, pani Henning i Claya, i dla wszystkich znajomych!

Wyruszyły po śniadaniu. Przed kilkoma dniami spadł śnieg, więc miasto przybrało bajkowy wygląd. Ulice były zatłoczone od tłumu kupujących, spieszących, by zdążyć znaleźć odpowiedni prezent. Dla Sue kupiły sweter u Bergdorfa, a w FAO Schwarz znalazły pluszową Nalę dla Kąty – taką samą jak ta, którą Clay podarował Sierze.

Dla Claya Sierra wybrała parę wełnianych skarpet, żeby nie marzły mu stopy, gdy patroluje ulice policyjnym samochodem. Jamie kupiła mu nową Biblię – któregoś dnia w Los Angeles wspominał, że chciałby taką mieć. W sklepie można było wygrawerować na okładce imię właściciela, więc poprosiła o to, a tymczasem ona i Sierra zjadły lunch. Zanim wyszły z księgarni, wypatrzyła jeszcze kilka drobiazgów.

Wychodziły już, gdy Jamie popatrzyła na zegarek.

No dobrze, słoneczko. Myślę, że czas już wracać.

Sierra wydawała się zaniepokojona.

Ale mamo, nie byłyśmy jeszcze we wszystkich sklepach...

Kochanie, nie zdołałybyśmy obejść wszystkich sklepów, nawet gdybyśmy spędziły tutaj całe dwa dni.

Wiem, ale... – Sierra oblizała wargi – Która godzina?

Jamie popatrzyła uważnie na córkę. Zazwyczaj byłaby już zmęczona i z chęcią przyjęłaby propozycję pójścia do domu.

Piętnasta.

Sierra natychmiast wzięła ją za rękę.

Proszę, mamusiu, proszę, zostańmy jeszcze troszkę! Może pójdziemy do tego wielkiego sklepu z choinką na dachu?

Sierro... – Jamie bolały już nogi. Miała ochotę użyć całej swej rodzicielskiej władzy i nakazać powrót do domu. Ale pomyślała, że być może Sierra jest już na tyle duża, że dzień w centrum miasta stanowi dla niej sporą atrakcję i mógłby właściwie wcale się nie kończyć. Może to znak, że mała dorasta? Zagryzła wargi i wpatrzyła się uważnie w jej twarz. – Wkrótce się ściemni...

Sierra podskoczyła radośnie kilka razy.

No właśnie! Dlatego właśnie chcę jeszcze zostać, żeby zobaczyć dekoracje z lampek!

Owionął je przenikliwy wiatr i Jamie mocniej owinęła się płaszczem. Zrobiła śmieszną minę i wzięła Sierrę za rękę.

No, dobrze, moja panno. Ale tylko jeden sklep! Potem musimy już iść.

Na prom do Staten Island wsiadły dopiero o szesnastej trzydzieści. Jamie spodziewała się, że Sierra będzie padać ze zmęczenia, ale dziewczynka skakała po prawie pustym promie jak małe szympansiątko.

Kiedy będziemy w domu? – podskoczyła, rozstawiając szeroko nogi. – Mamusiu, no kiedy?

Jamie próbowała uspokoić córkę, ale mała nie mogła ustać spokojnie ani przez chwilę.

Sierro, co cię dziś napadło?

Szczęście, mamusiu, szczęście mnie dziś napadło!

Jamie puściła do niej oko. Z takim argumentem ciężko było dyskutować.

A czy twoje szczęście nie mogłoby się nieco uspokoić?

Jamie była obładowana pakunkami i zmęczona za obydwie. Tłumy ludzi, światełka i świąteczne piosenki sprawiły, że teraz marzyła jedynie o łóżku.

Nie odpowiedziałaś, mamusiu. Kiedy już będziemy w domu? – Sierra zrobiła piruet i wykonała zaimprowizowany popis stepowania. – Chciałabym chodzić na lekcje stepowania, dobrze? Kąty mówiła, że ona ma stepowanie w trzeciej klasie, więc ja też bym chciała, dobrze? – ponownie wystukała stopami rytm.

Sierro! – w głosie Jamie śmiech mieszał się z irytacją. – Stój spokojnie chociaż przez chwilę.

Sierra przestała podrygiwać. Stała bez tchu, patrząc na swoją mamę z uwagą.

Tak, mamusiu. Przepraszam.

Już dobrze – Jamie wypuściła powietrze. Zmęczyło ją już samo patrzenie na dziecko. – Odpowiem – na twoje pytania po kolei, dobrze? Po pierwsze, będziemy w domu za dwadzieścia minut; po drugie: dobrze, pomyślę o lekcjach stepowania dla ciebie.

Sierra podskakiwała w kółko.

Hurra! To najlepsiejszy dzień! Jestem naprawdę szczęśliwa, a ty nie, mamusiu?

Jamie już miała znów nakazać Sierze, żeby się uspokoiła, ale nie miała siły. Nagle, patrząc na córkę, odniosła wrażenie, że widzi samą siebie. Trwała długo w bezruchu, niezdolna usłyszeć muzyki życia, nie wspominając nawet o uchwyceniu jej rytmu. A teraz znów tańczy, tak jak Sierra. Oparła się wygodnie i uśmiechnęła do córki.

Sierra po prostu wybierała życie.

Piętnaście minut później zeszły z promu i wsiadły do samochodu. Było już ciemno, ale to zupełnie nie przeszkadzało Sierze. Im bliżej domu były, tym bardziej dziewczynka zdawała się ożywiona i gadatliwa. Jamie już dawno porzuciła myśl, by jakoś okiełzać jej entuzjazm. Zaśmiała się do siebie i pozwoliła dziecku paplać dalej, a mała przeskakiwała od prośby o czerwone gumki do włosów do rozważań, czy Zmarszczek też nie powinien dostać w tym roku w prezencie gwiazdkowym jakichś ciuchów do przebieranek.

Paplała tak przez całą drogę do domu. Wreszcie zatrzymały się na podjeździe przy ich domu, a wtedy, jak gdyby ktoś nacisnął odpowiedni guziczek, Sierra umilkła. Dopiero, gdy wysiadły z auta i zmierzały do drzwi, Jamie zatrzymała się nagle i wciągnęła gwałtownie powietrze. W świetle ulicznej latarni dostrzegła...

Nie, to niemożliwe! Przecież niemożliwe, żeby przyleciał wcześniej i zrobił jej taką niespodziankę!

Wstał, a wtedy wszystkie jej wątpliwości rozwiały się. Upuściła pakunki i pobiegła do niego.

Clay!

Chyba coś mi się daty pomieszały – uśmiechnął się i objął ją. – Mmm... – wyszeptał jej do ucha – tęskniłem za tobą.

Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – w oczach poczuła łzy. To była najwspanialsza niespodzianka, jaka ją spotkała w ciągu ostatnich lat; ostatnich trzech lat, ściśle rzecz biorąc. Cofnęła się i uniosła pytająco brwi, patrząc na Sierrę. – A ty, panienko, coś o tym może wiedziałaś?

Sierra chichotała i klaskała w dłonie.

Nic nie powiedziałam, Clay. Dotrzymałam tajemnicy!

Clay cofnął się nieco, żeby móc przybić piątkę Sierze.

Super! – mrugnął porozumiewawczo do dziewczynki. Jamie uwielbiała to mrugnięcie. – Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć.

Jasne, że możesz, Clay! Możesz całkiem na mnie liczyć, bo nawet nic nie powiedziałam o...

Clay zakrył jej buzię dłonią i lekko popchnął ją w kierunku wejścia na werandę.

Jamie stała kilka kroków dalej. Sierze i Clay owi było razem tak dobrze... Oparła ręce na biodrach.

No dobra. O co chodzi?

Sierra zacisnęła usta w wąską kreseczkę i udała, że zamyka je na zamek błyskawiczny. Próbowała coś powiedzieć, ale przecież słowa zostały uwięzione w środku, więc brzmiało to dosyć bełkotliwie.

Clay objął Jamie ramieniem i coś do niej wyszeptał. Potem wyjął z kieszeni płaszcza coś, czego nie mogła dostrzec. Może jakiś prezent. Kiwnął głową w kierunku Sierry, a ona zrobiła to samo.

Musiał to być umówiony znak, ponieważ dziewczynka podskoczyła i podbiegła do Jamie.

Chodź, mamusiu – ujęła ją za rękę i poprowadziła do Claya. – Już czas.

Jamie czuła, jak mocno bije jej serce. O co tu chodzi? Clay i Sierra najwyraźniej zaplanowali wspólnie tę chwilę. Wstrzymała oddech. Niemożliwe, żeby chodziło o to, o czym myślała.

Nie tak szybko. Boże. Nie jestem jeszcze gotowa".

Córko, jestem z tobą. Jestem z tobą".

Odpowiedź była szybka i pewna, odbiła się echem w jej sercu. Wszystko w porządku: Bóg był z nią. Cokolwiek miało się zdarzyć, On nad tym panował. Jamie stanęła pewniej na nogach.

No dobra – zaśmiała się krótko. – Jak to się dzieje, że jestem jedyną osobą, która nie wie, o co chodzi?

Stała teraz naprzeciwko Claya, próbując zwrócić jego uwagę. Rzecz, którą wyjął z kieszeni, schował teraz za siebie.

Obok niej stała, chichocząc, Sierra. Pociągnęła ją za rękaw.

Cicho, mamusiu. Clay chce nas o coś zapytać.

Wtedy, jak na filmie w zwolnionym tempie, Clay wyciągnął zza pleców małe aksamitne pudełeczko. Podszedł bliżej, tak że Jamie czuła zapach jego wody kolońskiej mieszającej się z zapachem świeżego mydła, jakim zawsze pachniał. Spojrzała mu głęboko w oczy.

Clay?

Niemożliwe, że to się dzieje naprawdę. Czy jest na to gotowa? Czy kiedykolwiek będzie?

Sierra podskoczyła kilka razy na palcach, ale znów zasznurowała sobie usta.

Jamie czuła, że kręci jej się w głowie. Ledwie była w stanie skupić uwagę na Clayu i tym, co robił. A on właśnie przyklękał na jedno kolano w puszystym śniegu. Jego oczy błyszczały, nie spuszczał z niej wzroku. Otworzył pudełeczko... a w nim lśnił wspaniały pierścionek z białego złota z diamentowym oczkiem.

Jamie... – wpatrywał się w jej oczy, w jej twarz. Wyjął pierścionek z pudełka, które wsunął z powrotem do kieszeni. – Im więcej myślę o życiu, tym bardziej przekonuję się o jednej rzeczy – przełknął ślinę i zmienił kolano. – Kiedy się wie, co należy zrobić i ma się pewność, że jest to najwłaściwsza rzecz na świecie, to należy to zrobić. Bez względu na to, czy chodzi o wybaczenie komuś, czy o miłość do kogoś... – wstał i podszedł krok bliżej. Jego twarz była skupiona i poważna. – ... czy o poproszenie kogoś o rękę.

Sierra pisnęła cichutko.

Jamie usłyszała, jak sama wciąga głęboko powietrze i uniosła palce do ust. Spodziewała się, że nogi się pod nią ugną, że upadnie na kolana, może nawet zemdleje. Było przecież jeszcze za wcześnie, nieprawdaż? Czyż nie tak właśnie czuła jeszcze przed chwilą?

Ale teraz... powiodła wzrokiem od pierścionka do twarzy Claya i poczuła się dziwnie pewnie. Zawroty głowy ustały. Zniknęło wszystko oprócz tego, o czym mówił Clay.

Życie jest bardzo kruche – patrzył na nią poważnie. – Nauczył nas tego 11 września – jego słowa brzmiały delikatnie. – My, którzy przeżyliśmy, choć wszyscy zostaliśmy dotknięci tamtym doświadczeniem, musimy odnaleźć siłę i nadzieję w Chrystusie i zrobić to, o co On nas prosi: wybrać życie.

Clay... – Jamie czuła się jak ktoś, kto przez długie tygodnie błądził po lesie i nagle zobaczył prześwit pomiędzy drzewami. W jednej chwili wszystko, czym się martwiła, zostało gdzieś w tyle. Teraz widziała przed sobą wyłącznie szeroką, zachęcającą perspektywę. Jeśli ruszy ku niej, odnajdzie nowe życie, nowy dom dla siebie i Sierry. Widziała to wyraźnie.

Wyjdź za mnie, Jamie – uśmiech unosił kąciki ust Claya. Wolną dłoń przyłożył do jej policzka.

Zostań moją żoną, pojedź ze mną do Kalifornii i zacznij ze mną nowe życie. Uwierz, że będę cię kochał aż do śmierci i zrobię wszystko, żeby Bóg był dla nas zawsze najważniejszy – mrugnął do Sierry.

Dla nas wszystkich – wyciągnął do Jamie pierścionek. – Proszę, Jamie, powiedz „tak".

Zarzuciła mu ramiona na szyję i poczuła, że do oczu napływają jej łzy.

Tak, Clay – wydała dźwięk ni to podobny do śmiechu, ni to do płaczu. On miał rację: co z tego, że nie znają się od wielu lat? Nie są przecież nastolatkami, którzy muszą dopiero się nawzajem poznawać. Są dorosłymi ludźmi, przeznaczonymi sobie od chwili, kiedy się spotkali; dorosłymi, dla których najważniejszą sprawą jest wiara i których łączy więź rzadko się w życiu przytrafiająca.

Clay cofnął się nieco. W jego spojrzeniu zdumienie walczyło z niepewnością.

Naprawdę... ?

Jamie odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się na cały głos. Popatrzyła na Sierrę i przyciągnęła ją do siebie. Potem ponownie spojrzała na Claya.

Tak, wyjdę za ciebie.

I pojedziemy do Kalifornii, tak, mamusiu? Bo ja myślę, że to by była najlepsiejsza rzecz: mieszkać z Clayem i w dodatku blisko Disneylandu!

Roześmiali się wszyscy troje, a Jamie zdała sobie sprawę, że i na to pytanie zna odpowiedź; i to taką, która nie wydawała się ani bolesna, ani przerażająca, ani zbyt pochopna, ponieważ bez względu na to, jak często powtarzała sobie, że nie jest gotowa, myślała o tym już od dawna. Spojrzała Clayowi głęboko w oczy i uśmiechnęła się. Dobrze, że trzymał ją mocno, bo chyba odleciałaby ze szczęścia.

Więc jak? – z jego spojrzenia zniknęła cała niepewność.

Tak – powiedziała Jamie, a za chwilę wykrzyknęła na cały głos – Tak!!! – uścisnęła mocniej Claya i Sierrę. – Wyjdę za ciebie, Clay, i przeprowadzę się nawet do samego Disneylandu, jeśli chcesz!

Zniżyła głos, a na plecach poczuła dreszcz, uświadomiwszy sobie Bożą opiekę i Jego doskonałe rozplanowanie wszystkiego w czasie.

Sierra i ja będziemy tam, gdzie ty. Od tej pory już na zawsze.

W jej sercu zagościła pewność mocniejsza niż skała. Było to uczucie miłe i pewne, zmieszane z lekkim smutkiem z powodu rozstania, ponieważ od jutra nie będzie już żyła izbą pamięci, a niedługo nie będzie tam także pracować. Jej przeszłość – choć piękna – będzie już odtąd jedynie przeszłością.

Jej przeszłość na zawsze należała do Jake'a Bryana. Jednak z powodu Bożej dobroci – ponieważ On kazał jej wybrać życie – przed nią i przed Sierrą rysowała się jasna, szczęśliwa przyszłość – wspólny dom.

Być może będzie to dom pobłogosławiony pewnego dnia kolejnym dzieckiem.

Nie będzie już tamtą Jamie Bryan, chyba że w odległych wspomnieniach. W przyszłości będzie nosić inne nazwisko. Zapierało jej dech w piersiach, gdy je wypowiadała w myślach: Jamie Michaels.

Zalała ją fala dziwnego uczucia. Jamie Michaels. Dźwięk jej przyszłego nazwiska rozbrzmiewał w najdalszych zakątkach jej serca.

Dotyk ręki Claya kazał jej się odwrócić. Z oczami pełnymi łez szczęścia oparła się o niego i pocałowała go. Był to pocałunek pełen radosnego ożywienia wobec przyszłości, która właśnie w tej chwili się zaczynała.




Rozdział 29


Sierra prawie skończyła się pakować.

Mama dała jej dużą walizkę na ubrania i ulubione rzeczy. Te ostatnie nie miały zostać zabrane przez firmę przewozową, tylko polecieć z nimi samolotem. Sierra była podekscytowana na samą myśl o firmie przewozowej: ogromna ciężarówka będzie tutaj za dwa dni. Do domu wejdą spece od przeprowadzek i załadują na wóz wszystko, nawet ich vana! To uczucie było dzisiejszego poranka jeszcze bardziej intensywne niż zwykle. Fakt, iż ciężarówka miała pojawić się już wkrótce, oznaczał, że trzeba będzie dokończyć pakowanie i zrobić coś, na co Sierra absolutnie nie miała ochoty: pożegnać się z Kąty i panią Henning.

Z koleżankami i kolegami ze szkoły Sierra już się pożegnała. James podskakiwał z radości i nawet dał jej lekkiego, kuksańca w ramię, kiedy powiedziała mu, że też będzie miała drugiego tatusia. Tak samo jak on! Pani powiedziała, że będzie im jej brakować, ale że w Kalifornii będzie jej się żyło wspaniale.

Sierra siedziała na łóżku obok Zmarszczka i wpatrywała się w swoją otwartą walizkę. Tak, to prawda. Nie mogła się już doczekać, kiedy będzie w Kalifornii. Miały przez jakiś czas mieszkać w wynajętym mieszkaniu – aż do lata. Wtedy właśnie Clay i mamusia wezmą ślub i Sierra będzie wreszcie mogła nazwać Claya tak, jak tego od dawna pragnęła: tatusiem.

Zrobiło jej się nagle smutno. Nie ze względu na pierwszego tatusia, bo jego twarzy żadna siła nie była w stanie wymazać z jej serca. Clay będzie drugim tatusiem – tak samo miłym i wspaniałym jak ten pierwszy, ale innym.

W walizce zaczynało już brakować miejsca. Sierra dobrze wiedziała, dlaczego. Połowę miejsca zajmował kask. Należał on niegdyś do jej pierwszego tatusia, który zakładał go, gdy szedł gasić pożar. Miał go na głowie, gdy zawaliły się Bliźniacze Wieże. Uklękła przy walizce i pogłaskała go. Był duży, wydawał się bardzo mocny – tak samo, jak jej pierwszy tatuś.

Kask wywołał wspomnienia – niezapomniane chwile, jakie spędziła z tamtym tatą, kiedy bawili się w konika, kiedy kręcił jej loki, gdy robili motylkowe całuski, gdy zabierał ją do kościoła i śpiewał z nią piosenki. Sierra rozejrzała się po pokoju. Czasem, kiedy chciała go sobie przypomnieć, wystarczyło, że spojrzała na jakieś miejsce: na przykład na fotel, gdzie często razem siadali, albo na miejsce na podłodze, gdzie zawsze zaczynali zabawę w konika.

Jak to będzie nie mieszkać już w tym domu? Poczuła kłucie pod powiekami i zamrugała. Zmarszczek zeskoczył z łóżka i skulił się obok niej na podłodze.

Wiesz co, Zmarszczusiu? – Sierra paluszkiem rysowała wzorki na mięciutkiej sierści kociej głowy. – Może ja wcale nie chcę się przeprowadzać?

Kot ziewnął, otwierając pyszczek na całą szerokość, i powoli kilkakrotnie zamrugał. Chyba się nie wyspał.

Sierra spojrzała na miejsce w pobliżu, gdzie niegdyś często bawiła się z tatą. W tej samej chwili dwie gorące łzy spłynęły jej po policzku. Popatrzyła na kask w walizce. I nagle w jej sercu zrodził się pewien pomysł. Jeśli będzie się wystarczająco długo wpatrywała w strażacki kask tatusia, to na pewno go zobaczy. Zawsze potrafiła go zobaczyć. Może więc nie jest do tego potrzebny ten właśnie dom? Może będzie o nim pamiętać nawet w tym nowym mieszkaniu? I jeszcze coś. Mamusia powiedziała, że jej pierwszy tatuś zawsze będzie w jej sercu, ponieważ w jego głębi Sierra na zawsze pozostanie tą małą dziewczynką z długimi, złotymi lokami, która wchodzi do kościoła, trzymając za rękę swojego tatusia. A on na zawsze pozostanie jej bohaterem.

Położyła dłoń na kasku i wbiła w niego wzrok. Pierwszy tatuś nie chciałby, żeby została w starym domu, jeśli wiązałoby się to z utratą Claya. Bo Clay też był bardzo duży i silny, tak samo jak tatuś. I jak Sierra lubiła Króla Lwa, a nawet lubił bawić się w przebieranki.

W Kalifornii będą też miały inną rodzinę – rodzinę Claya, a to oznacza, że Sierra będzie mogła widywać się z panem Michaelsem. Mama powiedziała, że pan Michaels będzie jej wujkiem, gdy ona i Clay się pobiorą, a Josh – ów miły chłopiec, który grał z nią w ringo – zostanie jej kuzynem. Była to całkiem niezła perspektywa. A kiedy rok szkolny dobiegnie końca i mama weźmie ślub z Clayem, zamieszkają wszyscy troje w domu z basenem! Prawdziwym, wykopanym w ziemi basenem!!!

Sierra pogłaskała Zmarszczka po łebku.

Dla ciebie, Zmarszczusiu, kupimy małą łódkę i będziesz mógł sobie żeglować, kiedy ja będę pływać, dobrze?

Kot zamknął oczy, ponieważ musiał się zdrzemnąć. Mama mówiła, że kot nie wyśpi się w samolocie, bo będzie podróżował w specjalnym pudełku, w luku bagażowym. Sierra jeszcze mu o tym nie powiedziała. Są rzeczy, których lepiej wcześniej nie wiedzieć. No i Zmarszczek mógłby nie chcieć udać się do Kalifornii, gdyby wiedział, że będzie podróżował z bagażami.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na kask, uniosła go i przytuliła do serca. Ucałowała go, a po chwili uniosła nieco wyżej i zrobiła motylkowe całuski – najpierw rzęsami jednego oka, potem drugiego. Kiedy skończyła, odłożyła kask z powrotem do walizki, a na jej buzi pojawił się uśmiech, ponieważ nadal potrafiła zobaczyć swojego pierwszego tatusia. Wysoki, miły i roześmiany stał tuż obok niej. A w głębi serca słyszała, jak Pan Bóg przekazuje jej dobrą wiadomość: tak, jej tatuś zawsze tam będzie – tak jak w tej chwili. Wszystko jedno, czy będą mieszkać na Staten Island, czy w Kalifornii.


* * *


Jamie stała w progu i patrzyła na opustoszały dom. Spece od przeprowadzek spakowali wszystko fachowo i zmierzali teraz na zachód. Ona i Sierra zostały na jeszcze jedną noc, a o szesnastej miały lecieć do Los Angeles. Miały więc cały dzień na pożegnania. Pierwsze dotyczyło starego domku.

No dobrze, kochanie – Jamie spojrzała na córkę siedzącą na schodkach wejściowych i wpychającą paluszki do otworów w specjalnym pudełku dla Zmarszczka. Kilkanaście metrów dalej wystawała ze śniegu tabliczka z napisem „Do sprzedania".

Chodź, pożegnamy się z naszym domkiem.

Dziewczynka podniosła na nią wzrok.

Już to zrobiłam wczoraj, mamo, jak wyszli ci panowie od przeprowadzki – zagryzła wargi. – Mogę zostać na zewnątrz razem ze Zmarszczusiem?

Jamie uśmiechnęła się smutno.

Dobrze – obejrzała się na córkę przez ramię.

Będę się spieszyć.

Poszła najpierw na górę do pokoju Sierry, tego samego, w którym ona sama i jej siostra mieszkały jako małe dziewczynki. Poddała się fali wspomnień – krótkich chwil, które uformowały szkielet całego jej życia. Pokój był mały, z jednym tylko oknem – nic szczególnego, poza tym jednym faktem: od chwili narodzin był to jej pokój.

Teraz będzie należał do kogoś innego.

Żegnaj, pokoiku – wyszła i zamknęła drzwi.

Najtrudniej było się jej rozstać z sąsiednim pokojem – jej małżeńską sypialnią. Niegdyś przez wiele lat spali tutaj jej rodzice, a potem ona i Jake przez prawie dziesięć lat przeżywali tutaj swoją miłość.

Jamie potarła w zamyśleniu podbródek i aż zmrużyła oczy, porażona jasnością tych wspomnień. Właśnie dlatego musi się wyprowadzić; dlatego nie może zaprosić Claya tutaj – do swojego życia na Wschodnim Wybrzeżu. W tym domu jej wspomnienia były wciąż żywe. Oczywiście zabierze je ze sobą – wszak stanowią cząstkę jej samej – ale jeśli ma rozpocząć nowe życie, potrzebuje nowego otoczenia. Zamknęła oczy, zrobiła krok do tyłu i zatrzasnęła drzwi do pokoju.

Z resztą domu było już łatwiej się pożegnać, choć wszędzie dopadały ją wspomnienia wszystkiego, co się tutaj przez lata działo: rodzinnych obiadów, przyjęć urodzinowych, wieczorów filmowych i tysięcy innych okazji. Spacerowała po pokojach, z trudem znosząc ich puste wnętrza i starając się, by obraz tych ciepłych, starych ścian na zawsze zapadł jej w pamięć.

Wkrótce stała znów przy drzwiach wejściowych. Ogarnęła wszystko ostatnim spojrzeniem, powoli wciągnęła powietrze – będzie jej brakowało nawet tego zapachu starego drewna. Dla niej od zawsze był to zapach domu.

Jamie wiedziała, że nie obejdzie się w tym dniu bez łez, więc nie zdziwiła się, gdy poczuła je pod powiekami właśnie teraz. Zawahała się. „Boże, błogosław tym, którzy tu zamieszkają; tutaj będą się kochać i śmiać – tak jak my. Pobłogosław im, żeby potrafili odczuć Twojego Ducha i wiedzieli, że Ty jesteś tutaj". Oczy zaszły jej łzami. Cofnęła się, zamknęła drzwi i przekręciła klucz.

Sierra spojrzała na nią i wszystko zrozumiała.

Już dobrze, mamusiu – wstała i objęła Jamie w pasie. – W Kalifornii też będzie nam dobrze.

Wiem – Jamie pociągnęła nosem. Zdobyła się na smutny uśmiech i spojrzała córce głęboko w oczy. – Nie ma nic złego w tym, że się płacze. Wiesz dlaczego?

Dlaczego? – Sierra także miała wilgotne oczy. Ten dzień był bez wątpienia trudny dla nich obydwu.

Ponieważ, kiedy żegnając się, płaczesz, to znaczy, że bardzo kochałaś – przykucnęła i ucałowała małą w nosek. – Rozumiesz?

Tak – Sierra poważnie zmarszczyła brwi. – W takim razie dziś będziemy dużo płakać. Bo ja bardzo lubiłam mieszkać tutaj i kochałam moją przyjaciółkę Kąty Henning.

Właśnie w tej samej chwili podjechał samochód Henningów. Sue miała je zabrać na lunch. Potem Jamie i Sierra miały wsiąść na prom płynący na Manhattan i stamtąd złapać taksówkę na lotnisko.

Sue wysiadła z pickupa. Kiedy ich oczy spotkały się, Jamie wiedziała, że nie tylko ją wiele ten wyjazd kosztuje. Sue też płakała. Przeszła przez podwórko, cały czas patrząc przyjaciółce w oczy. Sierra podbiegła do samochodu, żeby się przywitać z Kąty i małym Larrym siedzącym w foteliku na tylnym siedzeniu.

Będę za tobą bardzo tęsknić! – Sue objęła przyjaciółkę, wyrażając smutek, który narastał w nich obu od czasu, gdy Jamie przyjęła oświadczyny Claya. Po chwili cofnęła się i wytarła ręką mokre policzki.

Przepraszam, jeszcze tylko tego ci trzeba! Tylko, że... – skrzywiła się, kręcąc głową – ... jesteś dla mnie jak siostra, Jamie. Po tym wszystkim, co razem przeszłyśmy. Nasi mężowie... nasza wiara... – zaszlochała.

Nie, nie wyobrażam sobie życia bez ciebie.

Och, Sue! – Jamie przytuliła ją ponownie.

Będę przyjeżdżać, obiecuję! – ujęła przyjaciółkę za ramiona i cofnęła się, żeby zajrzeć jej w oczy. – A ty przyjedziesz do mnie, dobrze? Przylecisz wiosną i zabierzemy dzieciaki do Disneylandu, OK?

Sue skinęła głową, ale łzy nadal spływały jej po policzkach. Przez kilka sekund wpatrywała się w dom Jamie, a potem chwyciła szybko walizki. Gdy wszystko już zapakowały do auta i ruszyły w drogę, rozmowa stała się nieco weselsza. Poranek spędziły u Henningów, gawędząc o dawnych czasach, wspominając przyjaźń Jake'a i Larry'ego, jakimi byli cudownymi towarzyszami i jak wspaniale obydwaj chłonęli życie – aż do końca.

Razem zjadły lunch i znów obydwie płakały, kiedy Sue podrzuciła Jamie i Sierrę do przystani promowej – tym razem nie tyle z powodu własnego żalu i smutku, co ze względu na ich córki, które właśnie się żegnały.

Sierra objęła czule Kąty.

Nie zapomnij o mnie, Kąty. Na zawsze zostaniemy przyjaciółkami, prawda?

Na zawsze! – Kąty podbiegła do Sue i ukryła twarz w fałdach jej kurtki.

Obydwie dziewczynki nie były w stanie nic więcej powiedzieć – tak bardzo płakały. Jamie ostatni raz pomachała Sue i rzuciła jej krzepiące spojrzenie. Jej oczy mówiły przyjaciółce, że to przecież nie koniec, że przyjaźń taka, jak ich – scalona chwilami najradośniejszymi i najsmutniejszymi – nie zakończy się z powodu głupiej przeprowadzki.

Sue odwróciła się i wraz z dziećmi odeszła do samochodu. Jamie odwróciła się także i ruszyła, ciągnąc walizki, podczas gdy Sierra ściskała klatkę z kotem. Tuż przed wejściem na pokład promu Sierra zatrzymała się, przykucnęła i rozpostartą ręką dotknęła ziemi.

Co robisz, kochanie? – Jamie czuła, jak zimowy wiatr osusza jej łzy. Przystanęła i obserwowała córkę.

Żegnam się – Sierra podniosła się i wzięła klatkę ze Zmarszczkiem. – Żegnam się ze Staten Island.

Przeprawa na Manhattan wydawała się dziś o wiele szybsza niż zazwyczaj; szybko złapały taksówkę. Jamie kazała kierowcy podjechać najpierw pod kaplicę św. Pawła, obiecując zapłacić suty napiwek, jeśli poczeka tam na nią i Sierrę. Ostatni raz dyżurowała w kaplicy dwa tygodnie temu, ale byłoby nie w porządku odjechać bez ostatecznego pożegnania. Kiedyś jeszcze tu przyjedzie, ale gdy powstanie nowy budynek – na miejscu zburzonych wież World Trade Center – atmosfera nie będzie już taka sama. Eksponaty, które tworzyły w małym kościółku miejsce pamięci ofiar zamachu, także zostaną przeniesione do nowego budynku, a sama kaplica powróci do swej dawnej roli – ładnej, małej świątyni w samym sercu finansowej części Manhattanu. Z pewnością będzie – jak dawniej – charakterystycznym elementem krajobrazu, ale nie będzie już pełniła tej misji, co po 11 września.

Jamie nie była pewna, czy chciałaby postrzegać kaplicę św. Pawła właśnie w ten sposób. Podobnie czuła większość wolontariuszy – tych, którzy pomagali usunąć ogromne sterty gruzu, oraz tych, którzy, pracując tu, ofiarowali swój wolny czas. Jamie należała do owej wspólnoty ludzi, którzy już zawsze, wchodząc do kaplicy św. Pawła, będą mieli przed oczami zdjęcia zmarłych oraz ławki pełne strażaków o wygasłym spojrzeniu, pokrytych sadzą i potwornie zmęczonych koszmarnym zadaniem przeszukiwania ruin.

Pożegnanie z kaplicą było ostatnią okazją zobaczenia tego miejsca takim, jakim Jamie na zawsze chciała je zapamiętać.

Wzięła Sierrę za rękę, przebiegły szybko ulicę, wbiegły na schodki i weszły do środka. Wewnątrz było cicho, jak zawsze. Jamie podeszła do pierwszego stołu po lewej stronie od wejścia i zaraz odnalazła fotografię Jake'a. Sierra stała tuż obok.

To tatuś!

Tak – Jamie zawsze miała nadzieję, że rozpozna właściwy czas, by przyprowadzić tu Sierrę. I oto właśnie nadeszła ta chwila. – Pamiętasz, jak byłam wolontariuszką?

Tak – Sierra patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.

No więc... – Jamie przeniosła spojrzenie na zdjęcie Jake'a – tutaj właśnie przychodziłam.

Och! – dziewczynka także spojrzała na fotografię. Po chwili wciągnęła gwałtownie powietrze i wskazała zapisaną kartkę. – To mój list do tatusia!

Tak – Jamie objęła ramiona córki i przytuliła ją. – Zostanie tu na zawsze razem ze zdjęciem.

Sierra zamyśliła się.

Podoba mi się ten pomysł.

Podeszła do nich jedna z ochotniczek, starsza kobieta, która często rozmawiała z Jamie. Wiedziała, jaki jest powód jej wizyty. Przedstawiła się Sierze.

Masz ochotę na ciasteczka? Upiekłam dziś rano, są w pokoju dla pracowników.

Sierra spojrzała na matkę.

Mogę?

Pewnie – Jamie rzuciła kobiecie wdzięczne spojrzenie. – Ale pospiesz się, taksówka czeka.

Sierra odeszła z kobietą. Gdy już się oddaliły, Jamie odwróciła się i ponownie spojrzała na zdjęcie Jake'a. Kochany Jake... – mężczyzna, który modlił się za nią, dbał o nią i zapisał dla niej słowa, które wciąż ją prowadziły przez życie. Mężczyzna, który przyprowadził ją do Boga.

Popatrzyła mężowi głęboko w oczy. Tak często martwiła się niegdyś o niego, że zginie, gasząc pożar. Cóż za strata czasu! Gdyby przyszło jej zdecydować jeszcze raz, wybrałaby życie z Jakiem, nawet wiedząc, że będzie tak krótkie. Wszystko, czego się od niego nauczyła, pozostanie w niej na zawsze, tak jak wspomnienie jego miłości. Tak... Zaczynał się nowy rozdział w jej życiu – czuła to w głębi serca. Czuła też, że kaplica św. Pawła nie wywiera już na nią takiego wpływu jak niegdyś. Nie potrzebowała teraz szczególnego miejsca, żeby upamiętnić Jake'a i czcić pamięć o nim. Teraz będzie robić to całym swoim życiem.

Starsza kobieta wróciła z Sierrą. Jamie uściskała ją.

Pożegnaj ode mnie innych, dobrze?

Pożegnam – wyciągnęła z kieszeni kopertę. – Aaron Hisel prosił, żeby ci to przekazać. Dowiedział się, że wyjeżdżasz.

Jamie poczuła ucisk w sercu. Przez pewien czas Aaron był ważną cząstką jej życia. Pomógł jej przetrwać ból po stracie Jake'a. Będzie go jej brakować, chociaż ich zażyłość skończyła się już dawno – zanim jeszcze zdecydowała się wyjść za Claya.

Czy... czy coś mówił? Kobieta uśmiechnęła się.

Chciał ci to sam powiedzieć – wskazała na list – Jamie skinęła głową. Wsunęła kopertę do kieszeni płaszcza, szybko powiedziała: „Do widzenia" i pociągnęła Sierrę ku wyjściu. Przeszły za róg kaplicy i Jamie zapatrzyła się w miejsce na niebie, gdzie niegdyś wznosiły się Bliźniacze Wieże. Dobrze będzie tego nie widzieć – spokojnie jeździć na przykład na zakupy, nie wpatrując się w pustkę. Jake wszedł do jednej z tych wież, gdyż to właśnie było jego zadanie. Jamie nie miała żadnych wątpliwości, że do ostatnich sekund on i Larry pomagali ludziom, prawdopodobnie modląc się z nimi i opowiadając im o Jezusie. Nie potrzebowała ani kaplicy św. Pawła, ani Strefy Zero, żeby o tym pamiętać.

Tutaj stały Bliźniacze Wieże, prawda, mamo?

Sierra zadzierała głowę do góry i mrużyła oczy, osłaniając je jednocześnie od blasku odbijającego się od śniegu i białych chmur na niebie.

Tak – Jamie nienawidziła czasu przeszłego w tym zdaniu; nienawidziła, że przypominał jej, iż tak straszna rzecz naprawdę się wydarzyła. – Tutaj właśnie stały.

Sierra spojrzała na nią i nieco mocniej ścisnęła jej rękę.

Ale to nie tam jest teraz tatuś. On jest w niebie – oczy dziecka były teraz zupełnie suche, ból rozstania już przygasł. Przyłożyła dłoń do serca. – A jego obraz mam tutaj – przekrzywiła głowę, patrząc na Jamie z zaciekawieniem. – Jak sądzisz, czy tatuś jest zadowolony, że jedziemy do Kalifornii i że wyjdziesz za Claya?

Przez chwilę Jamie wpatrywała się w swoje stopy, po czym ponownie podniosła wzrok na pustkę pozostałą po Word Trade Center. Przez myśl przemknął jej uśmiech Jake'a, wielki i jasny jak samo niebo.

Tak, kochanie, myślę, że jest bardzo szczęśliwy.


* * *


Samolot znajdował się w połowie drogi do Los Angeles, gdy Jamie przypomniała sobie o liście Aarona. Na siedzeniu obok spała Sierra. Starała się więc nie obudzić jej. Wyciągnęła kopertę, otworzyła ją i wyjęła z niej list.

Droga Jamie!

Nie będzie to długi list, ale obiecałem ci, że ci powiem, jeśli coś się zmieni. Otóż właśnie zmieniło się".

Jamie przymknęła powieki, serce biło jej szybciej. A to co znowu? Chyba nie miał na myśli tej jednej sprawy, co do której nigdy się nie zgadzali? Zamrugała szybko oczami i odnalazła miejsce, gdzie przerwała czytanie:

Jednemu z nowych chłopaków w naszej remizie urodziło się dziecko z wadą serca. Facet poprosił każdego z nas o modlitwę. Znasz mnie: powiedziałem mu, że nie mogę się modlić, bo nie jestem wierzący. Ale tamtego wieczoru poprosiłem Boga, żeby mi pokazał, że istnieje naprawdę, i dał mi znać, czy faktycznie myliłem się co do całej tej kwestii wiary.

I zgadnij, co się stało. Ten nowy podchodzi do mnie następnego dnia i mówi: „Nie musi pan wierzyć w Boga, kapitanie. On wierzy w pana".

Dokładnie te same słowa, które usłyszałem od ciebie. No i sam nie wiem... Dreszcz przeszedł mi po plecach i coś się we mnie zmieniło. Tak jakbym nagle nabrał pewności, że Bóg istnieje i że jest przy mnie. Nie mówię, że wszystko mi się całkiem już ułożyło ani że cokolwiek z tego rozumiem. Ale ten nowy cały czas ze mną rozmawia. Kupił mi nawet Biblię.

Chciałem, żebyś o tym wiedziała, żebyś mogła się dalej za mnie modlić. Teraz już wiem, że Jake się za mnie modli.

Cieszę się twoim szczęściem, Jamie.

Uważaj na siebie.

Aaron".

Jamie zamrugała oczami, żeby odpędzić napływające łzy i przeczytała list jeszcze raz. Potem zamknęła oczy i odchyliła głowę na oparcie siedzenia. „Boże, jesteś taki dobry, taki wierny. Wiedziałam, że zwrócisz ku sobie Aarona i tak się stało. Wszystko ma swój czas".

Szum silników działał kojąco i pomagał uporządkować myśli.

Otworzyła oczy i wyjrzała za okno. Daleko w dole migotały światełka domów. Jakieś rodziny zapewne zbierały się wokół stołu, dzieląc się przeżyciami minionego dnia pracy i nauki. Tak jak wkrótce ona sama będzie to robić z Clayem i Sierrą.

Jej serce ogarnęła fala radości i ciepła. Naprawdę nie było się już czym smucić. Wyobraziła sobie twarz Claya, gdy wysiądą z samolotu i wkroczą w jego życie – już na dobre. Zamyśliła się nad czekającą ją przyszłością. Jak to będzie dobrze zobaczyć go i przytulić, i planować z nim ceremonię ślubną. Ile radości przyniesie rozpakowywanie rzeczy w nowym miejscu i obserwowanie, jak Sierra, Clay i Zmarszczek bawią się w przebieranki.

Wybierz życie" – głos Jake'a jeszcze raz rozległ się w jej duszy, przepełniony szczerością i wiarą, tak jak wówczas, kiedy żył, kiedy był jej. „Wybierz życie, Jamie. Wybierz życie!".

Uśmiechnęła się do ich śpiącej córki. „Tak właśnie robię, Jake. Wybieram życie".

Silniki samolotu buczały monotonnie. Znów wyjrzała przez okno. Z każdą mijaną górą, z każdym polem, nad którym przelatywały, zbliżały się do Kalifornii. Zbliżały się do Claya. W sercu Jamie zrodziła się niezbita pewność, przekonanie o tym, co zresztą od dawna wiedziała: przy wszystkich ciężkich próbach i tragediach, przy całym zamieszaniu, które łamie serce, życie pozostaje najwspanialszym możliwym wyborem. Życie dane od Boga. To właśnie był jej wybór. Teraz i na zawsze.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 04 Radość
Kingsbury Karen Jak puch z dmuchawca
Kingsbury Karen Bozonarodzeniowe opowiesci niezwykle
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 01 Ocalenie
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 02 Pamięć
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 03 Powrót
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 05 Spotkanie
Kingsbury Karen Jak puch z dmuchawca
Opis programu komputerowego Twierdzenie Pitagorasa-dowód i z, wrzut na chomika listopad, Informatyka
Zagrożenia wynikające z komputerowej rozrywki, wrzut na chomika listopad, Informatyka -all, INFORMAT
Rozporządzenie Rady Ministrów z dnia 2 września 1997 r, rola służy BHP
Varius Manx-Orla Cien, piosenki chwyty teksty
Balada wrześniowa
Niemcy „galaktyczne praktyki seksualne” w szkołach od września
Pytania z Fizjologii roślin z poniedziałku 3 września
Cień
Cień
Internet jako źródło cierpień, wrzut na chomika listopad, Informatyka -all, INFORMATYKA-all, Informa

więcej podobnych podstron