Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 05 Spotkanie

KAREN KINGSBURY

I

GARY SMALLEY



HISTORIA RODZINY BAXTERÓW 01


OCALENIE 05


SPOTKANIE
















ROZDZIAŁ 1



Elizabeth Baxter wyczuła guz 7 marca.

Była akurat pod prysznicem i na początku zignorowała zgrubienie, myśląc, że to nic więcej jak tylko kawałek tkanki tłuszczowej lub napięty mięsień czy też wymysł jej wyobraźni. Ale po chwili zaczęła badać to miejsce bardzo dokładnie, dopóki się nie upewniła.

Bez wątpienia: to był guz.

A guz każdego rodzaju wymagał natychmiastowego sprawdzenia. Znała sposób postępowania i jako kobieta, u której wykryto wcześniej raka piersi, dobrze wiedziała, jak ważna jest taka kontrola. Zatrzymała strumień wody, wysuszyła się i zadzwoniła do lekarza, owinięta tylko w ręcznik.

Trzy dni później wykonano jej mammografię, natomiast następnego dnia biopsję. I teraz w niezwykle piękny i słoneczny marcowy poranek siedziała sztywno obok Johna w prywatnym gabinecie dr. Marca Steinmana, czekając na wyniki badań.

- Jest źle, wiem o tym - Elizabeth przechyliła się na bok i szepnęła Johnowi do ucha, tak aby nikt nie usłyszał. - W przeciwnym razie nie zadzwoniłby do nas.

John westchnął cicho i spojrzał na nią.

- Na pewno to nic poważnego - starał się ją uspokoić. Ale w jego głosie brakowało charakterystycznej dla niego pewności, a wzrok mówił o maskowanym przerażeniu. Ścisnął mocniej jej dłoń. - Sama zobaczysz.

Elizabeth spojrzała przed siebie. Na ścianie wisiało oprawione zdjęcie dużego formatu, przedstawiające dwie dzikie kaczki szybujące nad gładką taflą jeziora. Nie, Boże... niech to nie będzie rak. Proszę. Zamknęła oczy i kaczki zniknęły.

Nagle przez jej serce przepłynęła cała masa wspomnień: Ashley i Landon, siedzący obok siebie na weselu Reagan i Luke'a, po tak długiej rozłące, Kari i Ryan wymieniający się słowami przysięgi w ogrodzie przed domem Baxterdw, mała Jessie stawiająca pierwsze kroki oraz Maddie i Hayley trzymające się za ręce, po raz pierwszy od wypadku Hayley.

Oni mnie potrzebują, Boże... wciąż mnie potrzebują. A ja potrzebuje ich. Proszę, Boże, nigdy więcej raka.

Na odgłos kroków dochodzących z korytarza otworzyła oczy.

- Pomóż mi, John - powiedziała cienkim, spanikowanym głosem.

- Wszystko będzie dobrze - John przysunął się do niej, pozwalając, aby się o niego oparła.

Do gabinetu wszedł lekarz, pod pachą miał teczkę z badaniami. Zatrzymał się, kiwnął na powitanie głową i usiadł za biurkiem, naprzeciwko nich. Po czym otworzył teczkę i wyjął kilka kartek.

- Dziękuję, że przyjechaliście - podniósł wzrok, najpierw spojrzał na Johna, a potem na Elizabeth. - Mam wyniki biopsji.

- Jest zdrowa, prawda? - zapytał stanowczym głosem John. Lekarz otworzył usta, ale Elizabeth znała już prawdę.

Wiedziała, że wieści nie są dobre. I w tym momencie nie pomyślała o operacji, naświetlaniach lub jak bardzo źle będzie się czuła, nie myślała też o tym, jak przekaże to dzieciom lub jak John zniesie kolejny etap jej choroby. Tylko jedno pytanie zajmowało jej umysł: jak jej rodzina będzie żyła bez niej?

Pomysł spotkania z biologiczną matką od samego początku nie za bardzo podobał się Erin.

Prawnik ostrzegał ich przed tym, ale cztery tygodnie przed narodzeniem ich córeczki Erin nie potrafiła odmówić tej kobiecie. Sam się zgodził. Bez względu na rezultat spotkają się z biologiczną matką, wysłuchają, co ma do powiedzenia i będą się modlić, żeby nic, absolutnie nic, nie zrujnowało marzenia o ich własnej córeczce.

Spotkanie miało odbyć się w parku oddalonym o trzydzieści minut drogi od ich teksańskiego domu, tam mieli spędzić godzinę z biologiczną matką - Candy Santaną - oraz dwojgiem jej dzieci.

Gdy wychodzili z domu, Erin czuła bolesne skurcze żołądka.

- Sam? - zatrzymała się przed drzwiami pokoju dziecinnego i zajrzała do środka.

Stanął przy niej i podążył za jej wzrokiem. Przez chwilę obydwoje milczeli. Po czym Sam westchnął.

- Martwisz się?

- Tak - ściany pokoju dziecinnego miały różowy kolor, w środku znajdowała się biała kołyska z różową pościelą oraz komoda, na której siedziały różowe misie. Erin zacisnęła pięści na talii.

- Jak dotąd wszystko było dobrze - spojrzała na Sama. - Skąd więc to spotkanie?

To jej nie uspokoiło. Pomimo ciepłego, marcowego popołudnia Erin dygotała z zimna. Skierowała się w stronę drzwi.

- Miejmy to już za sobą.

Pół godziny później czekali już na umówionym miejscu, gdy zauważyli idącą w ich kierunku młodą kobietę z dwiema małymi dziewczynkami.

Obok szedł szczupły mężczyzna z długimi włosami i złośliwym spojrzeniem.

- Kim on jest? - szepnęła Erin. Obydwoje siedzieli na małym stoliku, z nogami opartymi na ławce.

Sam zacisnął dłonie na kolanach.

- Naszym problemem.

Idąca w ich stronę para trzymała się za ręce. Gdy się zbliżali, Erin czuła narastający ból brzucha. Candy była w zaawansowanej ciąży, miała na sobie powycierane, brudne ubrania i pęknięte japonki. Ramiona mężczyzny były aż czarne od tatuaży. Na jednym miał koguta, z misternie wytatuowanymi piórami oraz podpisem „kogut". Na drugim nagą kobietę wraz z imieniem „Bonnie" na górze.

Erin starała się powstrzymać drżenie ciała. Przeniosła wzrok na dziewczynki biegnące przed dorosłymi. Młodsza mogła mieć około dwóch lat i zamiast rajstopek lub czegokolwiek miała na sobie tylko pampersa. Druga dziewczynka, niewiele starsza, miała zasmarkany nosek i zmierzwione włosy. Ich obojętne i pozbawione wyrazu oczy mówiły o emocjonalnym zaniedbaniu i odrzuceniu.

Nienarodzone dziecko Candy może wyglądać podobnie, jeśli nie dojdzie do adopcji lub Candy zmieniła...

Nie, Boże, nie pozwól mi tak myśleć. Proszę... przeprowadzi nas przez to spotkanie.

Para stanęła tuż przed nimi. Erin czuła, że robi się blada.

- Cześć - to, co pojawiło się na twarzy Candy, nie przypominało uśmiechu. Jej górna warga zadrgała, potarła ją więc kciukiem. - To jest Dave, ojciec dziecka.

Ojciec dziecka? Przerażenie prawie że odebrało Erin głos.

- Aha... - uniosła kąciki ust. - Witaj, jestem Erin. Sam wyciągnął rękę do wytatuowanego mężczyzny.

- Cześć.

Mężczyzna ani razu nie spojrzał na Erin i Sama. Przenosił wzrok z Candy na dziewczynki, na trawę i z powrotem na Candy. Wymamrotał coś pod nosem, być może było to powitanie. Erin nie miała pewności.

Przez chwilę wszyscy milczeli. Po czym Candy odchrząknęła i spojrzała na dziewczynki. Młodsza zerwała mlecz i przeżuwała jego łodyżkę.

- Hej! - Candy pogroziła jej palcem i wyrzuciła z siebie potok nieprzyzwoitych słów. - Clarisse, już setki razy mówiłam ci, żebyś tak nie robiła. Ja nie żartuję. Nie jesteś pieskiem, prawda?

Dziewczynka podniosła wzrok na Candy.

- Nie! - i z powrotem włożyła łodyżkę do ust.

Candy mruknęła coś pod nosem, tupnęła nogą i chwyciła dziecko za rękę.

- Wyrzuć to!

Tym razem przerażenie wypełniło oczy dziecka. Wyrzuciła kwiatek i naburmuszyła się. Kobieta uwolniła rękę córeczki i wróciła do stolika, gdzie siedzieli Erin i Sam. Candy wyglądała na zdenerwowaną. Gdy przypomniała sobie, że jest obserwowana, uśmiechnęła się sztucznie.

- Głupie dzieciaki.

Erin nie wiedziała, co ma powiedzieć. Spojrzała na swoje dłonie i na obrączkę. O co tu chodzi, Boże?

Wytatuowany mężczyzna odchrząknął głośno, zwracając na siebie uwagę Candy.

Kobieta pokiwała głową i powiedziała do Erin.

- Mieliśmy... hm... mieliśmy o czymś porozmawiać. Erin poczuła bolesny skurcz żołądka. Sam wziął ją za rękę i delikatnie ścisnął jej palce.

- Chyba tak - Erin odwzajemniła uścisk Sama, dając mu do zrozumienia, jak bardzo się boi. - My... wciąż chcemy zaadoptować to dziecko. Nic się nie zmieniło.

- A czy wy zmieniliście zdanie, Candy? - chociaż ton głosu Sama był spokojny, serce Erin zaczęło bić nieco mocniej.

Candy i Dave wymienili spojrzenia. Usta kobiety znowu zadrżały.

- Nie, tylko... - na chwilę opuściła wzrok. - Mamy problemy z pieniędzmi, rozumiecie? Nie mogę pracować, ponieważ jestem w ciąży, no i jeszcze inne sprawy.

Gdy tylko Erin usłyszała, że chodzi o pieniądze, poczuła odprężenie. Czy właśnie o to chodziło? Candy miała niski zasiłek i brakowało jej kilkuset dolarów? Prawnik przestrzegał ich przed dawaniem kobiecie dodatkowych pieniędzy. Jej finansowe potrzeby związane z ciążą były realizowane na bieżąco, sama podpisała dokument, że nie będzie prosiła o więcej.

Serce Erin zwolniło. Ale jeśli Candy potrzebuje czegoś dodatkowego, niech tak będzie. Kilkaset dolarów i wszystko wróci do normy. Wyobraziła sobie twarz dziecka, jego delikatną skórę i łagodne rysy twarzy, tak zawsze przedstawiała sobie w myślach własne dziecko. Potem już wszystko będzie dobrze. Wszystko.

- To się zdarza - przytaknął Sam, spoglądając na Candy. Nad jego górną wargą zebrały się maleńkie kropelki potu. - Pieniądze czasami się kończą.

Dave spojrzał do góry i przeniósł ciężar ciała na drugą nogę. Trzymał się za tatuaż na lewym ramieniu.

- To, co ona ma na myśli - przekrzywił głowę - to fakt, że potrzebujemy więcej pieniędzy.

O to chodziło. Erin przełknęła ślinę. Bez cienia wątpliwości, taka prośba - każde z nich dobrze to wiedziało - była wbrew prawu. Napotkała na wzrok Sama i dała mu milczące przyzwolenie, aby kontynuował.

Sam spojrzał na Candy.

- Czy rozmawiałaś z prawnikiem? Uzgodniliśmy już, ile potrzebujecie.

- Ale to za mało - Candy spiorunowała Sama wzrokiem. - Sami spróbujcie utrzymać dzieci i być w ciąży za taką kwotę.

Utrzymać dzieci? Erin zacisnęła zęby. Candy wcale ich nie utrzymywała, ich pastor potwierdził to już kilkakrotnie.

- Układ się zmienił - Dave wcisnął czubek swojego roboczego buta w ziemię i schował ręce do kieszeni. Zaśmiał się i po raz pierwszy Erin zauważyła złoty kolczyk na czubku jego języka. - Potrzebujemy więcej.

Zapadło chwilowe milczenie. Dziewczynki bawiły się cicho w pobliżu. W końcu Erin zebrała się na odwagę i przeniosła wzrok na Candy.

- Ile?

Chłodny wiatr znad jezior igrał w konarach drzew. Usta Candy drżały teraz jeszcze mocniej.

- Piętnaście tysięcy dolarów.

Pięć tysięcy? Erin musiała chwycić Sama za ramię, żeby nie spaść ze stolika. Adopcja i tak zabrała im już wszystkie oszczędności, nie mieli takiej kwoty ani szans na jej zdobycie. Candy próbowała coś powiedzieć, żeby jakoś się wytłumaczyć, ale Erin nie potrafiła skupić się na tym, co do niej mówiła, nie słyszała niczego oprócz wymienionej sumy. Pięć tysięcy. Miała wrażenie, jakby porwano zdjęcie jej dziecka, zdjęcie, na którym przytula swoją małą córeczkę do serca, wizerunek, który istniał już w jej myślach. Łapczywie chwyciła powietrze i odwróciła się do swojego męża.

- Sam...

Podana kwota wciąż pustoszyła umysł Erin, gdy Dave dorzucił jeszcze.

- Piętnaście tysięcy w ciągu dwudziestu czterech godzin - uśmiechnął się złośliwie - lub nici z umowy.

Pomysł ponownego badania krwi wyszedł od lekarza.

Nie dlatego że wątpił, czy Ashley jest nosicielką HIV, ale dlatego że chciał mieć komplet najnowszych badań, aby wybrać najbardziej optymalną metodę leczenia.

Ashley spodziewała się, że zostanie poinformowana o wynikach telefonicznie, tak jak ostatnio. Ale tego popołudnia wśród sterty korespondencji znalazła cienką kopertę z laboratorium. Przyglądała się jej szczegółowo, gdy szła w kierunku domu. Cole był w środku, pisał alfabet na kartce. Gdy weszła do jadalni, uśmiechnął się.

- Cześć, mamo - nie sięgał jeszcze stopami do podłogi, podwinął nogi pod krzesło. - Jestem już przy T.

- Naprawdę? - ponownie przeniosła wzrok na kopertę. - To świetnie. Powiedz mi, gdy skończysz, to sprawdzę.

Poszła do kuchni i resztę poczty położyła na stoliku obok telefonu. Po czym spojrzała na kopertę, wsunęła kciuk pod klapkę i wyjęła podstemplowane dokumenty.

Obok jej nazwiska, na górze, widniał napis: „Wyniki badań".

Nie miała powodu, aby się denerwować. Przecież wiedziała, że są pozytywne. Chodziło jedynie o to, czy wirus wpłynął na parametry jej krwi i czy jest widoczny rozwój choroby w kierunku pełnoobjawowego AIDS.

Przebiegła pismo wzrokiem, szukając końcowego podsumowania, dzięki któremu każdy laik mógł zrozumieć liczby i wyniki. I wtedy zobaczyła to na dole kartki. Kilka prostych słów, które wprawiły jej serce w dziwny i nieznany rytm.

Zrobiła szybki wdech i mrugnęła powiekami.

To niemożliwe, nie mogła w to uwierzyć, nie potrafiła. Ktoś musiał się pomylić.

Poczuła zawroty głowy i przytrzymała się blatu, żeby nie upaść. Musi zadzwonić do Landona, musi mu powiedzieć.

- Mamusiu... skończyłem! - usłyszała śpiewny głos Cole'a z jadalni. -Przyjdź do mnie, żeby to sprawdzić.

- Dobrze - czuła mrowienie na gorących policzkach, jak wówczas gdy znajdowała się zbyt blisko ognia. - Chwileczkę - przycisnęła dłonie do policzków i cofnęła się gwałtownie, czując, jak chłodne ma palce. Po czym jeszcze raz utkwiła wzrok w ostatnich kilku linijkach. Przecież nie mogą być prawdziwe.

Poczuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa, które przeszło także i na jej nogi. Czy to prawda, Boże? Wtedy jeszcze raz zerknęła na wyniki i zaczęła wyobrażać sobie, że może - może - były prawidłowe. To było niemożliwe... ale... gdyby jednak? Nie wiedziała, czy ma krzyczeć, czy może upaść na podłogę i płakać. Ale miała pewność co do jednego.

Jeśli te wyniki były prawdziwe, to od tej chwili jej życie zupełnie się zmieni.



ROZDZIAŁ 2



Doktor Steinman wciąż mówił, wyjaśniając wyniki badań, ale Elizabeth nie słyszała nawet pojedynczego słowa. Potrafiła myśleć jedynie o tym, co owa diagnoza oznacza dla jej rodziny.

Lekarz skończył mówić i spojrzał na nią wyczekująco.

- Elizabeth, czy rozumiesz, co powiedziałem?

Spojrzała na siedzącego obok niej Johna. Ściskał kurczowo jej dłoń, ale głowę miał spuszczoną, a oczy zamknięte. Chciała nim potrząsnąć, żeby spojrzał do góry, uśmiechnął się i powiedział jej, że wszystko będzie dobrze. Tak jak mówił wcześniej, zanim lekarz przedstawił im wyniki badań.

Doktor Steinman czekał. Przyjaźnił się z Johnem. Dla niego także nie było to łatwe.

- To, co próbuję powiedzieć, Elizabeth, to fakt, że rak wrócił. Badanie mammograficzne wskazuje na zmiany także i w drugiej piersi, a biopsja mówi nam, że to, z czym obecnie będziemy walczyć, jest silniejsze i bardziej agresywne niż wcześniej - mężczyzna zagryzł dolną wargę i objął wzrokiem Elizabeth i Johna. - Przykro mi, musiałem wam to powiedzieć. Sugeruję amputację obydwu piersi. Chciałbym, aby zabieg odbył się w poniedziałek.

Tym razem słowa osiągnęły cel. Elizabeth dosłownie przestała oddychać, nie potrafiła zareagować w jakikolwiek sposób, wydusić z siebie choćby słowa, po prostu siedziała tam kompletnie nieruchoma. Podwójna mastektomia? W poniedziałek? To niemożliwe, zupełnie absurdalne.

Uwolniła się od raka już ponad dziesięć lata temu, ostatnie pięć lat pokazywało, że to ona zwyciężyła.

Lekarz czekał na jej odpowiedź, ale zaniemówiła, nie mogła nawet się poruszyć czy mrugnąć oczami. Jeśli coś powie, to owa diagnoza stanie się rzeczywistością. Usłyszawszy więc najgorszą w swoim życiu wiadomość, Elizabeth nic nie powiedziała, pochyliła się tylko w stronę Johna.

I wtedy zobaczyła jego oczy. Po raz pierwszy od usłyszenia owej strasznej diagnozy Elizabeth zauważyła wyraz twarzy swojego męża i zrozumiała, jak bardzo poważna jest sytuacja. Oczy Johna wypełniał strach. Kilka razy widziała go, jak płakał, widziała jego łzy, gdy Luke wrócił do domu czy też gdy prowadził Kari do ołtarza. Ale w tej chwili po raz pierwszy dojrzała w jego oczach nieskrywany, wręcz nieprzenikniony lęk.

Doktor Steinman odłożył teczkę Elizabeth i spojrzał na nich.

- Jeśli poniedziałek wam nie pasuje, chciałbym wykonać operację w najbardziej zbliżonym terminie - wstał, na moment zawahał się, po czym ruszył w kierunku drzwi. - Zostawię was samych, żebyście mogli swobodnie porozmawiać - po raz kolejny zapadła niezręczna cisza. - Przykro mi, Elizabeth, John... tak mi przykro.

Gdy mężczyzna wyszedł, John pomógł Elizabeth wstać. Wziął jej torebkę i w sposób prawie że mechaniczny opuścili gabinet, w milczeniu, trzymając się za ręce. John prowadził samochód i przez całą drogę do domu żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Wiadomość wciąż czyniła spustoszenia w sercu, duszy i umyśle Elizabeth. Była pewna, że tak samo miażdżyła i Johna.

Cole nie poszedł tego dnia do przedszkola - był w domu razem z Ashley z powodu jej wizyty u lekarza. To tylko zwykłe kontrolne badanie, powiedzieli dzieciom przed mammografia. Ani słowem nie wspomniała o biopsji lub powodzie dzisiejszego spotkania z lekarzem. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, była lawina telefonów zaraz po tym, gdy usłyszeli diagnozę.

Lepiej, żeby wierzyli - choćby jeszcze przez chwilę - że w ich życiu w końcu zapanował spokojniejszy czas, że kobieta, którą kochają i na którą liczą, nie przegrywa właśnie bitwy o życie. Otworzyła drzwi, wysiadła i zaczęła iść, gdy usłyszała głos Johna.

- Elizabeth... zaczekaj - wysiadł i oparł się o samochód. - Musimy porozmawiać.

- Dobrze - zamknęła oczy, i zrobiła powolny, głęboki wdech. Powietrze pachniało tak słodko, wczesną wiosną i wilgotną, budzącą się do życia ziemią. Drżały jej kolana, a grunt pod nogami nagle stał się niepewny. Nie mogła już dłużej udawać. Zamrugała oczami.

- Dokąd idziesz?

Istniało tylko jedno miejsce na taką rozmowę.

- Chodź ze mną - każde jej słowo było walką, próbą zachowania kontroli. - Proszę, John.

Czekała, aż stanie u jej boku, a ich dłonie się połączą. Gdy ruszyli, pojawiło się w nim zdecydowanie, jakby przejął dowodzenie. Elizabeth poczuła falę wzruszenia: wiedział, dokąd chciała pójść. Czytał w jej myślach, nawet teraz. Zwłaszcza teraz. Gdy zbierał się po usłyszeniu najgorszej w ich życiu nowiny.

Szli łagodnym zboczem, które prowadziło z ogrodu do kładki przerzuconej nad wijącym się za ich domem strumykiem. Tam, otoczona żywopłotem z krzaków i pączkujących drzew, stała ławka, wciąż pokryta jesiennymi liśćmi.

- Tutaj? - spojrzał na nią, na jego twarzy malowała się pustka. Nie potrafiła nic powiedzieć, więc pokiwała jedynie głową. Od ich ostatniej wizyty w tym miejscu minęły całe lata. Dawno temu - gdy ich dzieci chodziły jeszcze do szkoły - owa ławka była ich azylem, tutaj rozmawiali o Kari i jej dziewczęcym zauroczeniu Ryanem Taylorem, tutaj modlili się, aby za rozwojem bystrego umysłu i determinacji Brooke nadążały także i umiejętności społeczne. To tutaj dzielili się myślami o Ashley i jej nastoletnim buncie, tutaj przyszli, gdy Elizabeth zastanawiała się, czy braki apetytu u Erin mogą być wczesnymi objawami zaburzeń w odżywianiu.

Ławka słyszała to wszystko.

John i Elizabeth wymykali się często na wieczorne spacery po obrzeżach ich ogrodu, rozmawiając o kończącym się dniu, a stara ławka była częścią owego rytuału. Siedząc tam, Elizabeth widziała tył domu oraz dzieci znajdujące się w środku i zajmujące się swoimi sprawami. Ławka była oazą spokoju, z dala od chaosu i zamętu, który wtedy wypełniał ich dom. Nikt nie przerywał im wtedy rozmowy, wówczas tłem stawał się łagodny szum płynącego strumyka, szelest liści, a od czasu do czasu krzyk samotnie polującego sokoła.

Kilka lat wstecz - gdy dzieci wyprowadziły się i nie trzeba było już walczyć o odrobinę prywatności - ich wieczorne rozmowy przeniosły się do sypialni i wygodnych foteli przed niewielkim kominkiem. Ale w obecnej chwili to nie było odpowiednie miejsce. Nie teraz, gdy cały dom wypełniały wspomnienia wołające do niej z każdego pokoju i zakątka, przypominając o tym, co ma utracić.

Nie, ławka była właściwym miejscem.

John odwrócił się do niej twarzą, milczał, po prostu przyglądał się jej, a jego oczy przesłaniał lęk. Po czym bez słów przyciągnął ją do siebie.

- Elizabeth...

Objęła go w pasie i poszli razem, ich ciała kołysały się w znajomym, ukochanym przez Elizabeth rytmie. Rytmie, który się zmieni, gdy chirurg zakończy swoje dzieło. Pojawiły się setki myśli, domagając się, aby je wyraziła. Ale gdy otworzyła usta, dźwięk, który się z nich wydobył, był rozdzierającym duszę, urywanym płaczem, zrozpaczonym i pełnym smutku, tak wszechogarniającym, że omal nie upadła.

- John... - jego imię stało się pełnym skargi jękiem. Wstrzymała oddech, szukając choćby odrobiny siły. - Dlaczego?

Przytulił ją, tak jak czynił to zawsze, gdy życie ich przytłaczało. Stali tak przez dłuższą chwilę. A smutek Elizabeth opadał na jego ramiona. Gdy płakała, czuła drżenie jego ciała, jego ramion, wstrząsanych tak samo mocno jak i jej ramiona - to było większe niż wszystko, czego doświadczyli wcześniej.

Ale nawet i teraz nie przewyższało to mocy Boga, któremu służyli przez całe życie.

Wyprostowała kolana i położyła dłonie na jego klatce piersiowej. Modlitwa. Muszą się pomodlić, zanim zaczną w ogóle myśleć o przyszłości. Odszukała jego mokre od łez oczy. Słońce rzucało na nich swój blask, ale i tak nie mogło ustrzec ich od chłodu, który przenikał na wskroś.

- Módl się, John... - pociągnęła dwa razy nosem i spojrzała na olśniewająco błękitne niebo ponad nimi. Gdy ich oczy spotkały się, dotarła w głąb jego duszy. - Pomódl się, zanim stracimy kolejną minutę. Proszę.

Wahał się, ale zaledwie przez ułamek sekundy.

- Boże... - zamknął oczy, jego głos drżał. Dłońmi obejmował Elizabeth w talii. - Boże, Ty wiesz dlaczego tutaj jesteśmy.

Elizabeth miała otwarte oczy, patrzyła na niego, nie mogąc znieść myśli, jak bardzo jedna diagnoza może zmienić wszystko. To nie może dziać się naprawdę. Jak to możliwe, że rak wrócił?

John wyprostował się, starając się zachować spokój.

- Ty nie jesteś ograniczony wynikami badań, statystykami czy rakiem. Ufamy Ci, Boże. Proszę - słychać było jego drżący oddech - proszę, uzdrów Elizabeth.

Gdy kończył, jego głos był bardzo napięty. - W imię Jezusa... błagamy Cię, Boże.

Stali tak, aż ustały ich łzy, podtrzymując się nawzajem, aby żadne z nich nie upadło. Po czym John przetarł ławkę i usiedli na niej.

Elizabeth jeszcze nigdy tak się nie czuła. Wzbierała w niej dziwna mieszanina adrenaliny, smutku, złości i przerażenia, rozprzestrzeniając się po całym jej ciele, tak iż pewna jej część miała ochotę płakać, natomiast pozostała biec po życie.

John oplatał palcami jej dłonie.

- Zgodzisz się - spojrzał na nią - na zabieg?

Gdy patrzyła na niego, mężczyznę swojego życia, dławił ją jeszcze większy ból. Utkwiła w nim wzrok.

- Oczywiście, zrobię to. Zgłoszę się w poniedziałek, tak jak prosili. Zgodziłabym się nawet na amputację rąk, gdybym wiedziała, że to pozwoli mi dłużej być z wami.

- Jak... - westchnął ciężko, jakby miał znacznie więcej lat niż sześćdziesiąt - jak się czujesz?

- Chodzi ci o zabieg - wciąż było jej zimno, cała się trzęsła, przysunęła się jeszcze bliżej Johna - czy o raka?

- O wszystko.

- Przerażona - Elizabeth oparła głowę na jego ramieniu. - Wściekła. Zrozpaczona. Zdecydowana - z jej gardła wydobył się jęk pełen smutku. -Co chwilę inaczej.

- Chirurgia jest obecnie dużo bardziej precyzyjna i dokładna - John odwrócił się do niej. - Ale...

- Ale i tak muszą usunąć mi piersi.

- Tak - porażka, frustracja i bezradność przysłaniały mu twarz.

- Nie myślałam o tym jeszcze - Elizabeth uniosła głowę i przyglądała się domowi, znajdującemu się sto metrów dalej. - Raczej zastanawiam się, co będzie, jeśli to nie poskutkuje - spojrzała na niego. - Jeśli są już przerzuty?

- Nie ma - John zacisnął zęby, widziała napięte i pracujące mięśnie jego szczęki. - Nie możesz tak myśleć.

- John, doskonale wiesz, że tak też może być - ponownie spojrzała na dom. - W drodze do domu myślałam o tym, co słyszymy w kościele, no wiesz, o niebie, o byciu gotowym na śmierć. O tym, jak dobrze jest w niebie i że wieczność to początek prawdziwego życia - wyprostowała się. - Nie pamiętam już, ile razy powtarzałam sobie, że nie boję się śmierci -wzruszyła ramionami. - Znam tyle mówiących o tym cytatów: „Bo czymże jest życie wasze? Parą jesteście, co się ukazuje na krótko, a potem znika... " lub „...żyć - to Chrystus, a umrzeć - to zysk". Modliłam się tymi słowami tyle razy i na myśl o śmierci zawsze czułam pokój.

W konarach drzew igrał łagodny wietrzyk. John pogładził kciukiem grzbiet jej dłoni.

- A teraz?

- Teraz - zmrużyła oczy, myśląc o przyszłości - teraz pragnę jedynie żyć, na tyle długo, żeby być przy Ashley Landonie, gdy będą planować swój ślub, żeby zobaczyć radość Cole'a z tego, że ma tatę, upewnić się, że Hayley wyzdrowieje i zobaczyć maleńką córeczkę Erin i Sama. Być tutaj, gdy Kari i Ryan będą mieli drugie dziecko i pomagać Ashley, gdy... zachoruje na AIDS.

Po raz kolejny jej oczy wypełniły się łzami, spojrzała na Johna.

- John, nie chcę być parą, która pojawia się, aby za chwilę zniknąć. Nie chcę iść do nieba, jeszcze nie teraz. Chcę widzieć, jak będą dorastać moje wnuki. Myśl o tym, że może mnie nie być, śmiertelnie mnie przeraża.

John ścisnął jej dłoń.

- Więc walcz - po raz pierwszy od momentu gdy usłyszeli diagnozę, w głosie Johna zabrzmiała stanowczość. Wolną ręką ujął jej podbródek. -Walcz ze wszystkich sił. A gdy poczujesz, że nie dajesz rady, oprzyj się o mnie, a ja będę walczyć za ciebie.

- Będę walczyć - pociągnęła nosem. - Będę walczyć do utraty tchu -przyglądała się jego oczom, jego twarzy. Miłość, którą w sobie miał, była tak silna, zupełnie jakby mogła wystarczyć do jej uzdrowienia. - Wiesz, czego pragnę?

- Czego? - położył dłoń na jej kolanie.

- Spotkania ze wszystkimi dziećmi - uniosła wzrok na błękitne niebo ponad nimi. - Moglibyśmy pojechać w jakieś ciepłe miejsce z plażą - może Floryda, Sanibel Island. Pojechalibyśmy tam w lipcu lub sierpniu, gdy wszyscy będą mogli się wyrwać.

- Hmm - John przekrzywił głowę. - 22 sierpnia mamy trzydziestą piątą rocznicę. Może wtedy?

- Tak! - po raz pierwszy tego dnia poczuła przypływ radości. - Jeśli powiemy im teraz, będą mogli wszystko zaplanować.

- Elizabeth... - głos Johna zmienił się. - To spotkanie... ma się odbyć, dlatego że jesteś chora? Nie możesz myśleć, że to twój ostatni rodzinny zjazd. Nie teraz.

Ponownie zaatakował ją lęk.

- Myślałam o tym na długo przed wynikami badań. Pragnę tego, John. Bez względu na to, co się stanie.

- W porządku - wyraz jego twarzy uspokoił się nieco. - Minęło już trochę czasu od chwili, gdy byliśmy wszyscy razem.

Te słowa w niesamowity sposób dotknęły jej duszy. Wszyscy razem. Dawno już o tym nie myślała, ale teraz jej serce domagało się, aby zrobiła bilans całego życia. Uwzględniając nawet to, co chciała zapomnieć.

- Oczywiście - spojrzała mu głęboko w oczy - tak naprawdę nigdy nie byliśmy wszyscy razem. Nie wszyscy.

Na twarzy Johna pojawiło się zmieszanie. Otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ponieważ przez wszystkie te lata spotykali się razem niezliczoną ilość razy. Ale wtedy znieruchomiał. Powoli docierała do niego prawda jej słów. Stopniowa świadomość, zrozumienie, a potem ból. Elizabeth nie odrywała od niego wzroku, widziała, jak cierpienie przysłania mu twarz. Wypuścił jej dłoń i zrobił kilka kroków w stronę domu.

Elizabeth natychmiast pożałowała swoich słów. Przecież obiecali to sobie, uzgodnili, że nie będą patrzeć wstecz. Ale skoro jej czas się kończył, musiała przynajmniej o tym wspomnieć. Nie mogła już niczego zmienić, ale mogła to potwierdzić.

Zanim cokolwiek powiedział, minęło trochę czasu. Rozłożył ręce, z jego głosu przebijała gorycz.

- Wiedziałem.

Wstała i podeszła do niego, oplotła ramiona wokół jego szyi i wtuliła się w niego.

- Co wiedziałeś? Spojrzał na nią.

- Nie zapomniałaś.

- To nie był pierwszy raz.

- Wiem, ale obiecaliśmy to sobie - zacisnął usta, starając się zachować spokój.

- Czasami wytrzymywaliśmy przez rok lub dwa. Tym razem minęły już prawie trzy - Elizabeth przytuliła się do niego jeszcze mocniej, znowu uginały się pod nią kolana. - Ale to nigdy nie odejdzie, tak do końca.

- Cóż, teraz musi - głos Johna był stanowczy, ale łagodny. - Mamy wystarczająco dużo problemów - wciągnął gwałtownie powietrze przez nos i potrząsnął głową. - Drzwi są zamknięte od trzydziestu pięciu lat.

- Wiem - Elizabeth pocałowała go w policzek. - Przepraszam. Chyba... -zatrzymała wzrok na strumyku, na wodzie, która nie przestawała płynąć bez względu na porę roku. - Chyba ta diagnoza sprawiła, że zaczęłam myśleć o podsumowaniach.

Słychać było jego długie i powolne westchnienie.

- Rozumiem - ustami musnął jej czoło. - Skupmy się na tym, co jest przed nami, dobrze? To wszystko, co możemy zrobić.

Elizabeth zmieniła temat i zaczęli rozmawiać o kilku najbliższych dniach. Zaproszą dzieci na niedzielną kolację i powiedzą im prawdę - że rak wrócił i że będzie miała operację w poniedziałek.

- Dla Brooke będzie to trudne - Elizabeth poczuła, że wzruszenie znowu odbiera jej głos. - Po tym wszystkim, czego doświadczyli z Hayley.

- Myślę, że się zdziwisz - John chwycił jej dłoń i poprowadził ją w stronę kładki. - Brooke jest teraz o wiele silniejsza. I być może poradzi sobie z tym lepiej od innych.

- Być może - przeszli razem przez kładkę, wracali do domu. - Nie mówmy im jeszcze o rodzinnym zjeździe.

Gdy byli już w środku, John zaprowadził ją do sypialni, zamknął drzwi i wziął ją w ramiona.

- Jest coś, o czym ci jeszcze nie powiedziałem.

- Co takiego? - sposób, w jaki ją przytulał, odbierał jej dech w piersiach, uścisk mężczyzny, który wciąż jej pragnął mimo wszystkiego, co skradł im czas.

- To, jak cię widzę - wzrokiem docierał do najgłębszych zakamarków jej duszy - to, jak cię pragnę, Elizabeth, nie zmieni się, nigdy. Ciągle będziesz tą samą kobietą, która zawróciła mi w głowie, najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem.

Żadne jego słowa nie mogłyby dotknąć jej serca bardziej niż te, które właśnie usłyszała.

- John... - pogładziła dłonią jego policzek. - Kocham cię.

Jego oczy płonęły pożądaniem, i nie były to jakieś młodzieńcze iskry, ale tęsknota, którą zrodziły lata głębokiej zażyłości. Pocałował ją i powoli naglące pragnienie zaczęło wypełniać ów moment.

Całowali się, tulił ją, pragnąc nasycić się jej obecnością na kilka najbliższych dni. A potem przez kolejną godzinę - zapominając o pracy, o czasie i diagnozie, którą otrzymała - John okazywał jej bliskość, wypływającą z ich miłości, której nic nie mogło zmienić.

Nawet wtedy gdy zmieni się jej ciało.

John zaczekał, aż Elizabeth zaśnie, wówczas zszedł na dół i usiadł w swoim fotelu, tym, w którym lubił prowadzić wieczorne rozmyślania i modlić się.

Fakt, że jakoś przetrwał ten dzień, był cudem, świadectwem Bożej mocy w samym centrum jego istnienia. Ponieważ doskonale wiedział, co oznaczały wyniki badań jego żony, znacznie lepiej niż to okazywał, lepiej niż rozumiała je ona sama.

Doktor Steinman nie miał innego wyjścia, jak tylko zaplanować zabieg. Biopsja Elizabeth pokazywała, że mastektomia może nie wystarczyć. Rak był bardzo zaawansowany. Prawie zawsze u kobiety z takimi wynikami biopsji przeprowadzano amputację piersi tylko po to, żeby dowiedzieć się, iż przerzuty istnieją także na węzłach chłonnych.

Zatem Elizabeth miała rację, mówiąc, że umiera.

Nie zamierzał się z tym pogodzić. Nawet gdyby po operacji powiedzieli, że są przerzuty i otrzymałaby wyrok śmierci, on nigdy - nawet przez chwilę - nie przestanie wierzyć, że Bóg może wszystko odmienić. Nie po cudzie, który widział u Hayley.

Usiadł w starym fotelu i zatrzymał wzrok na pięciu fotografiach w ramkach stojących na kominku. Zdjęciach ich dzieci, gdy kończyły szkołę średnią.

Zamknął oczy i pomyślał o bitwie, która go czekała. Boże... uczyń cud. Nie potrafię bez niej żyć.

Wzruszenie opanowało jego duszę i przypomniał sobie kazanie pastora Marka z ostatniej niedzieli. Jedno z kazań przygotowujących do Wielkanocy. Mówiło ono o Jezusie modlącym się w Ogrójcu w noc poprzedzającą ukrzyżowanie. Jezus chciał odsunąć od siebie to, co Go czekało. Modlił się wtedy bardzo prostą modlitwą, która teraz rozbrzmiewała w duszy Johna.

Jednak nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie".

Pozwolił, aby słowa te ogarnęły jego umysł. Miały sens, gdy chodziło o Jezusa, ale czy w jego przypadku także? Gdy chodziło o Johna Baxtera? Przecież był tylko człowiekiem, to, co usłyszał rano, osłabiło go jeszcze bardziej. Nie potrafił modlić się takimi słowami jak Jezus.

Boże, skłamałbym, modląc się teraz o Twoją wolę. Zamiast tego błagam Cię, Boże, uzdrów ją. Ona... tak wiele dla nas znaczy, Boże.

Otworzył oczy i znowu zobaczył zdjęcia ich pięciorga dzieci. Dlaczego Elizabeth wspomniała o tym, po prawie trzech latach milczenia? Nigdy nie byli wszyscy razem? Tak właśnie to widziała? W tak trudnej dla nich chwili przypomniała sobie o tym, przecież za każdym razem gdy o tym wspominała, przez resztę tygodnia musiał dochodzić do siebie.

Co wtedy sobie powiedzieli? Że zrobią to, co muszą, i nigdy już nie obejrzą się za siebie, tak? Czy nie to sobie obiecali? Dzisiaj należało rozmawiać o Elizabeth, o ich rodzinie i czasie, który im jeszcze pozostał. Należało się modlić, żeby rak został pokonany, tak jak za pierwszym razem. To nie był dobry czas, aby wracać do najtrudniejszych chwil ich życia, chwil, które już dawno mieli pogrzebać.

Gdyby tylko Elizabeth nie wracała do nich co kilka lat.

John mrugnął i spojrzał na twarze swoich dzieci. Może był dla niej zbyt surowy. Chyba nie tylko dla niej. Ileż to razy siadał w tym fotelu i patrzył na kominek, na miejsce po lewej stronie zdjęcia Brooke, i zastanawiał się, jak wyglądał ten chłopiec, mając siedemnaście lat? Jak wygląda teraz? Jakże często, zasypiając, wracał myślami do wszystkiego, przez co musieli przejść razem z Elizabeth.

Udawał, że nie ogląda się za siebie, że potrafi żyć z ich wspólną decyzją o ukrywaniu przeszłości. Ukrywaniu jej przed dziećmi, a przede wszystkim ukrywaniu jej przed sobą nawzajem.

Zrobili to, co musieli. Nie było wyjścia.

Żadnych innych możliwości, czasu na zastanowienie się czy przeżycie żalu.

Tak naprawdę skłamałby, nie przyznając się, że myślał o tym, przynajmniej co jakiś czas. A może nawet i częściej.

Nie dlatego że wiedział, o czym mówiła, gdy tylko wspomniała, iż nigdy nie byli wszyscy razem. Ale dlatego że natychmiast wiedział, ile czasu minęło od tamtej strasznej chwili.

Spojrzał na kalendarz na swoim zegarku. Trzydzieści pięć lat, siedem miesięcy i dwa dni. Dokładnie.



ROZDZIAŁ 3



Do piątku wieczorem Erin obmyśliła sposób na zdobycie pieniędzy, godzinę później przekonała do niego także i Sama.

Sprzedadzą forda, a do czasu, gdy nie kupią sobie drugiego samochodu, Sam będzie ją podwoził do szkoły, jadąc do swojej pracy. Opuści lunch, wyjdzie więc godzinę wcześniej i zajedzie po nią około piątej.

Przygotowując tabliczkę „Ford na sprzedaż", Erin przekonywała siebie, że ten plan jest dobrym pomysłem. Zaoszczędzą na ubezpieczeniu i paliwie, a ona będzie miała powód, żeby zostać trochę dłużej w pracy i sprawdzić prace dzieci, zanim nie przyjedzie po nią Sam.

- Naprawdę wierzysz, że to się uda? - Sam uniósł brwi. - Powinniśmy zadzwonić do adwokata i powiedzieć mu o żądaniach Candy i Dave'a. To może się nigdy nie skończyć.

- A my nigdy nie będziemy mieli dziecka - Erin położyła rękę na ramieniu Sama, w jej głosie pobrzmiewała rozpacz. - Proszę, Sam. Pomódl się, żeby ktoś kupił ten samochód.

Spojrzał na tabliczkę.

- Pięć tysięcy dolarów za samochód, który nie ma nawet dwóch lat? - z jego ust wyrwał się smutny śmiech. - Jest wart ponad dwa razy tyle. Lepiej niech się pospieszą z kupnem.

Następnego ranka Erin pojechała za Samem do największego supermarketu w Austin. Zaparkowała samochód w części przeznaczonej dla indywidualnych sprzedawców samochodów. Gdy Erin wysiadła z samochodu i szła w kierunku Sama, zauważyła, że trzęsą się jej ręce.

Boże... spraw, żeby nam się udało. To dziecko jest nasze, a nie jej.

Wystarczy ci mojej łaski".

Odpowiedź przyszła tak szybko i była tak oczywista, że Erin aż znieruchomiała, na samym środku parkingu.

- Erin, uważaj! - Sam krzyczał do niej z miejsca, gdzie zaparkował contoura.

Podskoczyła i pobiegła do Sama, kręciło się jej w głowie.

- Przepraszam... zupełnie straciłam głowę.

- Okay - Sam położył dłoń na jej ramieniu i popatrzył na nią. - Posłuchaj - z wyrazu jego twarzy wyczytała, że jest bardziej zły niż przerażony, mówił ostrym tonem. - Nie wpadaj w panikę, Erin. Bóg czuwa nad wszystkim, nie pamiętasz? Czy nie tak mówiłaś, gdy podejmowaliśmy tę decyzję?

Serce Erin przyspieszyło, na jej czole pojawiły się kropelki potu. Czego doświadczyła przed chwilą? Zupełnie jakby ktoś krzyczał do niej z parkingu. Ale nie dotarło to do niej przez uszy, tak jak powinno. Raczej trafiło wprost do serca, a może nawet poprzez serce.

Co usłyszała?

Wystarczy ci mojej łaski".

Zacisnęła pięści, wbijając paznokcie w dłonie. Oddychaj - nakazywała sobie. Oddychaj i powiedz coś. Spojrzała na Sama i zmusiła się do uśmiechu.

- Masz rację - pokręciła głową. - Przepraszam. Chyba za bardzo martwię się, że go nie sprzedamy.

- Sprzedamy.

- A jeśli nie sprzedamy go w ten weekend? - przekonali biologicznych rodziców dziecka, aby dali im dwa dni, cały weekend, na dostarczenie pieniędzy. Ale wytatuowany mężczyzna był niewzruszony w kwestii otrzymania pieniędzy do niedzieli wieczorem. - Słyszałeś, co powiedział.

- On się sprzeda, Erin. - A jeśli nie, to jak...

Sam przyłożył palec do jej ust. Rysy jego twarzy złagodniały, wziął ją w ramiona. I stali tak, podczas gdy interesanci oraz sprzedający samochody kręcili się wokół nich, a niektórzy potencjalni sprzedawcy ruszali z parkingu i odjeżdżali.

W końcu Sam się odezwał.

- Mnie też jest trudno - przycisnął policzek do jej włosów. - Cały czas pytam Boga, co się dzieje, dlaczego pozwala tej kobiecie tak nas traktować. Dlaczego pragnienie, aby mieć dziecko, okupione jest takim trudem?

Niepokój Erin zmalał, cofnęła się i zaczęła przyglądać ukochanemu mężczyźnie. To było coś nowego w przypadku Sama, przyzwolenie, aby mogła poznać jego prawdziwe uczucia. Bez względu na to, co mówił lub jak stoicką przyjął postawę, bał się tak samo jak ona. Patrzyli na siebie i wtedy poczuła, jak bardzo jest jej bliski.

- Dziękuję.

- Dziękujesz?

- Tak - wskazała na ich mniejszy samochód. - Dziękuję, że przyjechałeś tutaj ze mną, za to, że mnie kochasz, tak bardzo, że nawet jesteś gotowy sprzedać samochód oraz powiedzieć mi prawdę o tym, co czujesz.

- Hmm... - drżał mu podbródek, zakasłał dwa razy i pokręcił głową. Erin wiedziała, że w ten sposób próbuje powstrzymać wzruszenie. - Myślę o naszej małej córeczce, Erin. Pragnę jej równie bardzo jak ty - zrobił wdech i włożył ręce do kieszeni. - Módlmy się, żeby wola Boga była taka sama.

Zostawili samochód i vanem odjechali do domu. Dwie godziny później, gdy jedli lunch, zadzwonił telefon. Sam odebrał telefon i poszedł do pokoju obok. Po chwili odłożył słuchawkę i wrócił do niej.

- Więc? - Erin próbowała wyczytać coś z jego twarzy, ale nie mogła.

- Sprzedany - ale w jego oczach nie było uśmiechu. - Mężczyzna ma gotówkę. Spotkamy się z nim za godzinę przy samochodzie.

Erin wyrzuciła do góry pięści, uniosła głowę i krzyknęła głośno.

- Tak! - po czym spojrzała na Sama. - Wszystko się ułoży, czuję to. Przytaknął, ale uśmiech z jego twarzy zupełnie znikł.

- Sam? - jej radość odpłynęła niczym piasek zabrany przez morską falę. -Co się stało?

Nabrał powietrza, po czym powoli je wypuszczając, wydął usta - czynił tak zawsze, gdy był zdenerwowany.

- Nie jestem pewien, czy dobrze robimy. Poczuła, że traci grunt, spojrzała na niego zdziwiona.

- Czego nie jesteś pewien? Tego, że sprzedajemy samochód? Powoli przemierzył kuchnię i usiadł przy stole.

- Wszystkiego - wyciągnął ręce i objął jej dłonie. Jego były lodowate. -Straciliśmy właśnie nasz samochód, Erin. Damy pieniądze Candy i Dave'owi i co potem? Następnego dnia zażądają kolejnych pięciu tysięcy i dokąd nas to zaprowadzi - zmarszczył czoło. - Nie pomyślałaś o tym?

Strach zaczął zataczać coraz większe kręgi, szydząc z niej i śmiejąc się.

Oczywiście, że o tym myślała, ale tylko przez ułamek sekundy. To była ewentualność, nad którą nie chciała się pochylić: że ów strasznie wyglądający mężczyzna, którego Candy przedstawiła jako ojca dziecka, prowadził z nimi jakąś koszmarną grę, zabierając ich w podróż, która wcale nie miała zakończyć się oddaniem im dziecka.

Zagryzła dolną wargę. W jej głosie słychać było niewyobrażalny strach.

- Jaki mamy wybór?

- O to właśnie chodzi - przerwał na moment. - Nie mamy wyboru. Słysząc to, zrozumiała, że bez względu na miejsce, do którego zabierze ich owa podróż, Sam zaangażuje się do końca, tak samo jak i ona.

Godzinę później sprzedali samochód, odebrali pieniądze i opuścili parking owładnięci nieuchronnością tego, co ich czekało. Erin zadzwoniła z telefonu Sama do Candy.

- Mamy pieniądze.

Nagle głos kobiety się ożywił.

- Naprawdę? Pięć tysięcy dolarów?

- Tak. Tyle, ile prosiłaś.

- Okay - Candy zawahała się - spotkajmy się w parku. Erin poczuła zmęczenie. Chciała mieć to już za sobą.

- Kiedy?

- Za godzinę.

Erin i Sam zaparkowali swojego vana przy granicy parku i czekali. Nawet przy wyłączonym silniku Sam mocno zaciskał dłonie na kierownicy, patrząc przed siebie. Obok niego, na pulpicie sterowniczym, leżała szara koperta z pięcioma tysiącami dolarów w środku. Postukał palcami w kolano i spojrzał na Erin.

- Dlaczego, to wydaje się nie w porządku? Z ust Erin wyrwało się westchnienie. Oparła dłonie na kolanach.

- Wiem - spojrzała za szybę i pokręciła głową. - Siedzimy tutaj jak kryminaliści, biorąc udział w jakiejś absurdalnej wymianie.

- Pytam się siebie, dlaczego czuję się winny, może jednak należało powiadomić pracownika socjalnego lub adwokata.

Na parking zajechał rozwalający się samochód, zupełnie inny niż ten, którym ostatnio przyjechała Candy. Gdy podjechał bliżej, Erin zerknęła do środka. Candy siedziała na tyle. Dave - mężczyzna podający się za ojca dziecka - był na miejscu pasażera, a za kierownicą znajdował się starszy, brodaty mężczyzna w ciemnych okularach.

Erin pochyliła się w stronę Sama.

- Świetnie.

- Rzeczywiście - Sam opuścił szybę, nie odrywając wzroku od ludzi w samochodzie, jego głos przeszedł w ledwie słyszalny szept. - Teraz czuję się znacznie lepiej.

Dave wyszedł z samochodu, obejrzał się za siebie, najpierw przez jedno, a potem przez drugie ramię, obszedł samochód Sama i stanął po jego stronie.

- Candy powiedziała, że masz szmal.

- Mam - w głosie Sama dało się wyczuć pogardę, którą wyrażała także jego twarz. Zacisnął usta.

Erin spojrzała na męża, wzięła kopertę, zawahała się na sekundę, po czym podała ją Dave'owi przez okno. Sam był bardzo opanowanym człowiekiem, ale pewnego razu, gdy się zdenerwował, Erin widziała, jak przebił pięścią gipsową ścianę. Teraz wyglądał identycznie, jakby za chwilę miał zrobić to z twarzą Dave'a. Wstrzymała oddech. Boże... pomóż Samowi. Nie pozwól, aby powiedział coś, co mogłoby pogorszyć sytuację.

Z początku Dave zachowywał się tak, jakby miał odejść, gdy tylko otrzyma kopertę. Ale zamiast tego otworzył ją, wyciągnął plik studolarowych banknotów, wcisnął kopertę pod pachę i zaczął przeliczać. Mężczyzna cały drżał, tak bardzo, że aż słychać było szelest koperty.

Narkotyki - pomyślała Erin. Każdy grosz wyda na narkotyki. Spojrzała za Dave'a i zauważyła, że kierowca podał Candy coś, co wyglądem przypominało skręta z marihuany.

Obydwoje zaczęli z czegoś się śmiać i po chwili Candy oddała mu to.

Erin poczuła, że robi się jej niedobrze. Wszystko straciło sens, zupełnie wymknęło się spod kontroli. Przecież adopcja nie mogła tak wyglądać. Przecież poszli za radą pastora, żeby zaadoptować niechciane dziecko. Dlaczego więc cała sprawa stała się aż tak brudna? Boże, to zaczyna tracić sens. Co mamy zrobić? Proszę... proszę, pokaż nam.

Dave był zadowolony po przeliczeniu gotówki, wepchnął ją z powrotem do koperty i powiedział coś, co było niczym pchnięcie nożem w resztki nadziei Erin.

- Ciągle chcecie mieć dziecko, tak?

- Posłuchaj - Sam zacisnął zęby i gwałtownie wciągnął powietrze przez nos. - Trzymaj się od nas z daleka.

- Ooooch - Dave zaśmiał się i przez ramię zerknął na swoich znajomych, jakby mogli zauważyć, że oto zdarzyło się coś zabawnego. Gdy otworzył usta, można było dostrzec bardzo duże braki w jego uzębieniu. Ponownie zatrzymał wzrok na Samie, uniósł rękę i kilka razy dramatycznie nią potrząsnął. - Człowieku, przeraziłeś mnie.

- Mówię poważnie - Sam wyprostował się. - Zrobiliśmy to, czego żądałeś. A teraz zabieraj Candy do domu i opiekuj się nią - włączył silnik. -Spotkamy się w szpitalu.

Dave przekrzywił głowę, uśmiech nagle zniknął z jego twarzy.

- Zadałem ci pytanie, człowieku. Chcecie mieć dziecko czy może już nie?

Erin nie widziała wyrazu twarzy Sama, ale po jego napiętej sylwetce domyślała się, jak bliski był wybuchu gniewu. Proszę, Boże...

Sam obrócił się delikatnie, tak aby spojrzeć mężczyźnie prosto w twarz.

- Jeśli nie chcielibyśmy tego dziecka, nie byłoby nas tutaj.

- Okay - rysy twarzy Dave'a złagodniały trochę i znowu zaczął się śmiać. - Czekaj przy telefonie - zrobił kilka kroków w tył i zmrużył oczy. - Odezwę się.

I w tym momencie Erin poczuła, jak jej nadzieje rozbijają się w zetknięciu ze skałami rzeczywistości i rozpadają na miliony drobnych kawałków. To nie był koniec szantażu, a oni nie mieli już pieniędzy.

Gdy Dave odszedł, Sam odwrócił się do niej. Jego spojrzenie powiedziało jej, że on także był świadomy sytuacji, w jakiej się znaleźli. Jeśli mężczyzna jeszcze raz zażąda pieniędzy, nie będą mieli wyboru.

Zadzwonią do adwokata i powiedzą całą prawdę, nawet jeśli mieliby stracić dziecko.

Candy raczej nie przejmowała się tym, co mówili o niej ludzie.

Miała dach nad głową i kromkę chleba. Nie mogła prosić o nic więcej. Dzieci większość czasu spędzały z jej matką, a nawet jeśli nadchodziła jej kolej, to przecież nic się nie działo, gdy zjadły trochę mniej. Żadna wielka sprawa. Mnóstwo dzieciaków było w jeszcze gorszej sytuacji.

Poza tym nie nadawała się na matkę.

Była narkomanką i zdzirą, zaliczała się do hołoty, która nigdzie nie potrafiła zagrzać dłużej miejsca. Ale przynajmniej nie zadzierała nosa, tak jak to małżeństwo w vanie. Znała swoje miejsce w życiu, nie oczekiwała więc cudów i nie marnowała czasu na gdybanie ani oglądanie się za siebie, tak jak niektórzy z jej znajomych. Jeśli ludzie jej nie lubią, to ich problem.

Ale gdy oddalała się od parkingu w pędzącym samochodzie, poczuła wyrzuty sumienia. Strzępy myśli lub ostatnie tchnienie dawno obumarłego sumienia. Plan był naprawdę wstrętny i przy najmniejszym braku czujności mogli skończyć w więzieniu.

Właściwie to ów pomysł nie był jej, ale Dave'a. Jednak był dobry. Dzieciaki to nic więcej jak bachory wymagające ogromnej pracy. Nauczyła się tego zaraz po pierwszym porodzie. Plan nie ujrzałby światła dziennego, gdyby nie powiedziała Dave'owi, ile forsy mogą zgarnąć od bogatego małżeństwa. Wszystko tylko za to, że zajdzie w ciążę i urodzi dziecko.

Dave zmrużył oczy, uśmiech rozlał mu się na całej twarzy.

- Chyba wygraliśmy los na loterii, co Candy?

- Los? - gdy Candy dowiedziała się o ciąży, przestała brać twarde narkotyki. Tylko bourbon i od czasu do czasu jakaś trawka. Głęboko zaciągnęła się skrętem i zmarszczyła brwi. - Jaki los?

- Chcą tego dziecka, prawda? - pochylił się do przodu, jego twarz rozjaśniało rozentuzjazmowane spojrzenie, które zazwyczaj towarzyszyło mu po zdobyciu działki marihuany.

- Oczywiście, że chcą mieć dziecko - wypuściła niebieską wstęgę dymu, który leniwie uniósł się ku sufitowi ich kawalerki. - Przecież zapłacili za nie, tak?

- Nie, jeszcze nie - zaśmiał się i oparł łokcie o stół. Po czym opowiedział jej o planie. Spotka się z nimi i powie, że brakuje jej na życie. - Daj im do zrozumienia, że jeśli nie otrzymasz kasy, nie oddasz dziecka.

- Okay - Candy potarła ramiona i kiwnęła powoli głową. - Chyba już rozumiem...

- No właśnie, a potem... - Dave zaciągnął się z jej skręta i leniwie wypuścił dym. Uniósł brwi w sarkastyczny sposób. - Gdy załatwią kilka tysięcy, odczekamy parę dni, a potem powiemy im, że chcemy więcej.

Candy zmartwiła się. Nie z powodu wyrzutów sumienia, ale dlatego że zabrzmiało to groźnie. - Nie boisz się, że włączą w to gliny?

- Nie, gliny mają lepszą robotę. A opieka społeczna jest zadowolona, że tym razem chcemy oddać dziecko.

Candy spodobało się, gdy użył słowa „my", ponieważ przypuszczała, że to Dave jest ojcem jej dziecka. Ale nie była pewna. Miała za sobą mnóstwo szalonych nocy, zanim dowiedziała się, że jest w ciąży. Ów typ współwłasności był dla niej czymś nowym. Mężczyzna, który z radością przyznawał się do bycia ojcem. Chyba że...

Wykrzywiła się.

- Chyba nie myślisz o zatrzymaniu połowy pieniędzy, prawda? Dave rzucił jej spojrzenie pełne obrzydzenia.

- Oczywiście, że nie! - wycedził przez zęby. - Wymyśliłem to, no nie? -wskazał na siebie ręką. - To ja tutaj siedzę, tak?

Candy zastanowiła się przez chwilę i uznała, że wszystko jest w porządku. Prawdę mówiąc, pomysł był jego, a skoro pomógł jej zdobyć te pieniądze, przynajmniej mogła się z nim podzielić.

- Okay - uderzyła ręką o stół. - Wchodzę w to. Wspomnienia rozpłynęły się, gdy z tylnego siedzenia pędzącego samochodu Candy spojrzała na przednią szybę.

- Hej, Scary, zwolnij, dobrze? Jestem w ciąży, pamiętasz?

- Zamknij się - rzucił Scary, inaczej Larry Brown, kolega Dave'a z zakładu karnego. Zerknął na Dave'a i zaśmiał się głośno. Zabawne, właśnie kazał zamknąć się kobiecie.

- Słuchaj, Scary, przemyślałam to.

Dave spiorunował ją wzrokiem przez ramię.

- Przemyślałaś? Zrozum, Candy, wszyscy bierzemy w tym udział. Ty, ja i Scary. Nie ma już odwrotu.

Po wyłudzeniu dziesięciu tysięcy lub więcej mieli wprowadzić Scary'ego. Kiedyś był fałszerzem - dokumenty, akty urodzenia, prawa jazdy. Mówiło się słowo, a on załatwiał każdy dokument. Scary miał plan, o którym Candy nawet się nie śniło.

Wyłudzenie od małżeństwa jak największej kwoty. Po czym odsprzedanie dziecka komuś innemu. Zamierzał podrobić dokument, jakoby para w ostatniej chwili rozmyśliła się i zrezygnowała z dziecka. Potem przenieść się do jednego z odległych miast, poszukać innego adwokata i kolejnej bogatej pary, po czym szybko zarobić łatwy szmal.

Razem około dwudziestu lub dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Podwojona kwota z kilku spotkań na parkingu przy lokalnym parku. Scary chciał tylko pięć tysięcy, tak więc dla Dave'a i Candy wciąż zostawało po prawie dziesięć.

Wciąż...

Dave odwrócił się do przodu i sapnął.

- Przemyślała to! Kobieto, ty chyba oszalałaś? To najlepsza rzecz, jaka mogła nam się przytrafić.

Candy zatrzymała wzrok na swoim wielkim brzuchu i przypomniała sobie słowa kobiety. Jak było jej na imię? Chyba Erin? Miała łzy w oczach, gdy mówiła o adoptowaniu dziecku, jakby urodzenie własnego było dla niej niemożliwe. Pracownik socjalny powiedział ostatnio, że bycie bogatym wcale nie oznacza, że można mieć dzieci.

Kobieta z vana zasługiwała na dziecko, nawet jeśli mogli zarobić szybki szmal na drugiej parze.

Wracali już do kawalerki. Scary miał w bagażniku dokumenty, które podrobił po to, żeby mogli przenieść się do innego miasta i znaleźć kolejne małżeństwo. Dave i Scary zachowywali się tak, jakby dziecko było ich, ale ono należało do niej. Mogła je oddać, komu chciała. Na początku podobał się jej ten plan, ale teraz, cóż, uważała, że pośpiech jest niepotrzebny. Przecież mogła wszystko powtórzyć. Zajść w ciążę, sprzedać dziecko i zarobić przed porodem dodatkowe pięć tysięcy.

Gdy wszyscy troje znaleźli się w mieszkaniu, Candy usiadła przy kuchennym stole i podjęła decyzję. Gdy tylko dosiedli się do niej mężczyźni, skrzyżowała ręce na piersiach i pokręciła głową.

- Nie zrobię tego.

Dave i Scary byli zajęci rozmową, ale gdy tylko usłyszeli jej słowa, przerwali i spojrzeli na nią. Candy nie bała się Dave'a, nawet pomimo jego ostrego temperamentu. Dostała od niego dwa razy, ale pozbierała się. Po prostu był nieco nerwowym facetem.

Gwałtownie odepchnął swoje krzesło, skoczył na równe nogi i podszedł do niej, tak blisko, że czuła, jak przydeptuje jej palce stóp.

- Co tam mruczysz?

- Powiedziałam, że... - uniosła podbródek, patrząc mu prosto w oczy. Dave nie znosił, gdy tak robiła, wolał raczej, gdy okazywała mu „należny szacunek", jak to nazywał. Candy nie przejmowała się tym. Dziecko należało do niej. - Powiedziałam, że tego nie zrobię.

- Nie zrobisz czego? - mężczyzna wyprostował się, wydymając klatkę piersiową. Ton jego głosu mówił jej, że nie żartuje.

- Wyciągnij od małżeństwa z vana jak najwięcej kasy - na to się zgadzam - zerknęła w stronę Scary'ego. Jego oczy były zimne niczym stal na kuchennym nożu. - Ale to małżeństwo dostanie dziecko. Obiecałam im, że je oddam i zamierzam dotrzymać mojej o...

Zanim skończyła, uderzył ją.

Cios powalił ją na podłogę, oszołomioną i wściekłą, bardziej świadomą swojej racji niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedyś już to zrobił, ale nigdy tak mocno. Tym razem zupełnie się tego nie spodziewała.

- Oto, co otrzymasz, jeśli spróbujesz zmienić zdanie - warknął i na potwierdzenie kopnął ją w piszczel.

- Och, tak... - chce ją zastraszyć, ale ona się nie da. Podniosła się i złapała równowagę. Czuła pieczenie na twarzy i tępy ból głowy, promieniujący od potylicy. Rzuciła się na niego, zatapiając paznokcie w jego ramionach.

Pod naporem jej ciała cofnął się o dwa kroki, ale zaraz potem odchylił się do tyłu i zanim zdążyła się odwrócić, uderzył ją prosto w twarz, tuż nad lewym okiem. Cios był tak silny, że aż nie mogła oddychać, upadła na podłogę jak długa.

- Dave, co ty wyprawiasz?

Candy usłyszała przerażony głos Scary'ego, czuła drganie podłogi, gdy szedł w ich kierunku, ale nic nie widziała. Zakryła twarz dłońmi, czoło ponad lewą brwią było cieple i mokre.

- Nie będzie nam rozkazywać! - krzyknął ostro Dave. Candy wzdrygnęła się. Nie mogła oddychać, była wściekła, bez dwóch

zdań. Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Jeśli nie byłoby z nimi Scary'ego, jak daleko posunąłby się Dave? Czy znowu podniósłby na nią rękę, nawet teraz, gdy leżała na podłodze? I coś jeszcze... Co z dzieckiem?

Przesunęła się w kąt pokoju i zatrzymała wzrok na swojej białej sportowej bluzie. Była czerwona od krwi. Kątem zdrowego oka widziała Dave'a i Scary'ego, jak walczą i upadają na podłogę. Wrzeszczeli na siebie, okładając się pięściami. Pokój kołysał się, bardziej niż po paleniu trawki, przez całe popołudnie.

- Pomóżcie mi... - nie mogła głośno wołać, spróbowała więc ponownie. -Pomocy!

Poczuła, że traci siły. Chciała złapać oddech, nie przychodził. Dusiła się. Nagle przypomniała sobie, co musi zrobić. Ucisnąć ranę, to powinno zatrzymać krwawienie. Kiedyś tak zrobiła i to pomogło, gdy Dave pobił w barze pewnego mężczyznę, potem człowiek ten leżał na podłodze w kałuży krwi. Ktoś krzyknął, żeby ucisnąć ranę i Candy rzuciła się na podłogę, żeby mu pomóc.

Przyłożyła pięść do oka, ból jednak nasilał się.

- Powiedziałam... - opadła jej głowa, podbródkiem dotknęła klatki piersiowej. - Pomóżcie mi!

Ktoś zaczął iść w jej stronę, uniosła twarz, żeby sprawdzić. To był Dave. Na jego twarzy malowała się furia i szaleństwo, jeszcze większe niż przedtem. Był coraz bliżej... bliżej... bliżej.

I nagle wszystko spowiła ciemność.

To było jedyne miejsce, w którym Erin pragnęła teraz się znaleźć. Gdy tylko weszli do domu, postawiła torebkę w kuchni i zwróciła się do Sama.

- Chyba pójdę trochę odpocząć - przekrzywiła głowę i nie wspomniała ani słowem o pokoju dziecinnym. Nie musiała. Jego oczy powiedziały jej, że doskonale wie, dokąd idzie, i coś jeszcze.

Rozumiał ją.

- Cokolwiek się wydarzy, Erin, kocham cię - podszedł do niej, pocałował ją delikatnie w usta i wziął plik dokumentów. - Będę w biurze.

Pokój dziecięcy to była pierwsza sypialnia po lewej stronie. Erin wsunęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi. Przebiegła wzrokiem po pokoju, biało-różowej tapecie, kołysce, z której wystawała różowa pościel i pikowana poduszka oraz lampce i ślicznych meblach. Do jej ulubionych należał dębowy bujany fotel - otrzymała go od mamy tuż przed przeprowadzką.

- Myślałam, że dasz go Kari albo Brooke - prezent zaskoczył Erin. Była zachwycona, że owa rodzinna pamiątka będzie należeć do niej.

Elizabeth przebiegła palcami po górnej krawędzi fotela.

- W tym fotelu bujałam się z każdym z was - przeniosła wzrok na Erin. -Kari i Brooke mają rozkładane fotele, a u Ashley nie ma miejsca. Poza tym, Erin, chcę, abyś właśnie ty go otrzymała. Pewnego dnia będziesz go potrzebować. Wierzę w to całym sercem.

Wspomnienia rozproszyły się. Tak długo starali się o dziecko. Były chwile, gdy zastanawiała się, czy jej mama miała rację, czy kiedykolwiek będzie bujać się w fotelu, tuląc własne dziecko. Ale gdy usłyszeli o Candy i podjęli decyzję o adopcji, a potem dowiedzieli się, że to będzie dziewczynka, Erin nabrała pewności, iż wszystko się ułoży. Będą mieli córeczkę i rodzinny fotel posłuży jej do usypiania ich maleńkiego skarbu, tak jak służył jej matce.

Przeszła przez pokój i usiadła w starym fotelu.

W tym miejscu zawsze nabierała nowych sił. Gdy myślała o adopcyjnych procedurach i martwiła się, czy Candy wystarczająco dba o siebie, wystarczyło, że weszła tylko do pokoju i zaraz się uspokajała.

W tym pokoju odzyskiwała pewność.

Jednak teraz promienie słońca wpadające do pokoju rzucały dziwne cienie, a niepokój nie chciał opuścić tego miejsca. Jakże mogło być inaczej, skoro pomiędzy nią i dzieckiem, którego tak bardzo pragnęła, wyrósł mur niepewności? Mrugnęła, starając się przekonać siebie, że to tylko zły sen, że nie sprzedali właśnie swojego nowego samochodu za połowę jego wartości, oddając każdy grosz jakiemuś narkomanowi.

Przecież nie mieli pewności, czy rzeczywiście był biologicznym ojcem dziecka. I co z jego krótką, lekceważącą uwagą, że wkrótce znowu się odezwie?

Erin zamknęła oczy, zaczęła się bujać. Złożyła ręce na brzuchu i na nowo poczuła pustkę. Ból i pustkę, którą mogło wypełnić tylko dziecko.

Boże... przywiązałam się już do tego dziecka. Jest moje, chociaż nigdy go jeszcze nie przytulałam i nie pieściłam. Poczuła szczypanie łez i pociągnęła nosem. Nie będzie teraz płakać, jakby wszystko zostało już stracone. Ale...

Opanowała ją kolejna fala smutku. Kołysząc się, zamknęła oczy. W tył i w przód, tył i przód, tył i przód... I uświadomiła sobie, dlaczego. Tęskniła za mamą. Gdy ostatnio z nią rozmawiała, nie była szczera, nie powiedziała jej, jak dziwny obrót przybrała cała sprawa.

Gdyby tylko była tutaj mama, pocieszyłaby ją, pomogła dostrzec światełko w otaczającej ją ciemności, w owym mrocznym tunelu niepewności. Lub przynajmniej przytuliłaby ją. Erin pociągnęła znowu nosem. Czuła się załamana. Mama rozumiała, jak ważne było dla niej to dziecko, jak szczególny stanowiło dar, i nieistotne było, że to nie ona miała je urodzić.

Zabawne. Wcześniej, na początku starań o adopcję, Erin zastanawiała się, czy mama będzie potrafiła ją zrozumieć. Pracownik socjalny sugerował, żeby znalazła sobie kogoś w rodzaju mentora, jakąś kobietę, która miała już adoptowane dziecko, kogoś, kto by ją wspierał.

Jednak nikogo takiego nie znała.

Elizabeth nie miała pojęcia o ich obecnych problemach, o życiu Candy lub lęku, który atakował Erin na myśl o tym, że Candy może zmienić zdanie.

Ale najważniejsze było to, że Elizabeth rozumiała miłość.

A dziecko nie było niczym innym jak czystą miłością, bez względu na to, czy dojrzewało pod sercem matki, czy też w nim. Przez ostatnie miesiące Erin i Elizabeth dużo rozmawiały o dziecku, które nosiła Candy. Erin była za to wdzięczna i żałowała, że jej mama nie mieszka o kilka przecznic dalej, tak jak w Bloomington.

Otworzyła oczy i zatrzymała wzrok na pustej kołysce.

Razem z mamą godzinami rozmawiały przez telefon o imieniu dla maleństwa, lekcjach baletu i radościach związanych z wychowywaniem małej dziewczynki. Elizabeth przekonywała Erin, aby nie bała się przyszłości - nawet jeśli Candy sprawia wrażenie niezrównoważonej. I tak oto stała się jej najlepszą przyjaciółką, najważniejszym doradcą i powiernikiem. Nie mogłaby wymarzyć sobie lepszego mentora.

Nawet jeśli niewiele wiedziała o adopcji.



ROZDZIAŁ 4



Ashley znajdowała się w połowie drogi do lekarza. Ręce trzęsły się jej coraz bardziej.

Zadzwoniła do niego w piątek rano, gdy tylko otworzyła kopertę z wynikami badań. Jednak przez cały dzień był bardzo zajęty. W sobotę miał dyżur w szpitalu, więc zaproponował, że spotkają się po południu. Ashley zgodziłaby się nawet i na spotkanie o północy. O każdej porze, byleby tylko wyjaśnił jej, co miały oznaczać te wyniki. Musiała dowiedzieć się całej prawdy. W przeciwnym razie nie mogłaby podzielić się nowiną z rodziną, nie po tym, przez co musieli przejść.

Skręciła w Main Street i skupiła uwagę na drodze, którą miała przed sobą.

- Boże... bądź przy mnie, gdy tam dojadę. Proszę... - pomodliła się na głos. Taka modlitwa przypominała jej, że nawet jeśli czuje się samotna, to Bóg zawsze jest przy niej, tuż obok.

Tak wiele zależało od tego dnia, od czekającej ją wizyty u specjalisty. Miała spierzchnięte usta, oblizała więc dolną wargę. Nie odrywając oczu od tego, co działo się na drodze, znalazła w przedniej kieszonce torebki gumę do żucia. Odwinęła papierek i włożyła ją do ust.

Ostatnio była tak podenerwowana prawie miesiąc temu, gdy podczas rodzinnego spotkania ogłosili z Landonem swoje zaręczyny. Ożyły wspomnienia i Ashley uśmiechnęła się. Zadzwonili do jej rodziców z cmentarza, gdzie Landon spotkał się z nią zaraz po pogrzebie Irvel.

- Mamo, to ja - Ashley siedziała z Landonem na ławce w parku przylegającym do cmentarza. - Czy Cole śpi?

- Już nie - Elizabeth zawahała się, zniżając nieco głos. - Rozmawialiśmy właśnie o umieraniu. Wciąż wypytuje o śmierć Irvel.

- Aha... Wiesz co, chyba nie zgadniesz? - nie czekała na odpowiedź. -Landon jest ze mną.

- Przyjechał Landon? - głos Elizabeth rozjaśnił się. - To cudownie, skarbie. Może zaprosisz go do nas?

- Właściwie to - spojrzała na Landona i uśmiechnęła się - Landon i ja mamy wam coś do powiedzenia. Coś ważnego, co was zaskoczy - zaśmiała się radośnie. - Tylko odprowadzę samochód do domu i zaraz u was będziemy, dobrze?

Zanim Ashley i Landon dotarli do domu Baxterów, jej rodzice i Cole czekali już przy stole wraz z Kari i Ryanem oraz Brooke i Peterem z dziećmi. To nie był czas posiłku, więc gdy Ashley i Landon weszli do jadalni, wszystkie twarze zwróciły się w ich stronę. Ashley spojrzała na mamę i dostrzegła w jej oczach znaczące wzruszenie.

- O rany! - Ashley zatrzymała się i otworzyła szeroko oczy. - Wszyscy tutaj jesteście - głos uwiązł jej w gardle, pokręciła więc głową i spuściła wzrok. Nie chciała płakać, ale jej serce nie mogło już pomieścić kolejnych emocji. Pogrzeb Irvel, a teraz to. Nigdy nie myślała, że w końcu będzie mogła stanąć przed rodziną i obwieścić najwspanialszą wiadomość jej życia. Na początku dlatego że sama unikała Landona, a potem na przeszkodzie stanęła jej choroba. Ale teraz...

Landon wziął Ashley za rękę. Spojrzał na jej rodziców oraz wszystkich zebranych wokół stołu. - Cole...

Jej synek, nie mający jeszcze sześciu lat, skinął lekko głową.

- Babcia powiedziała, że chcecie nam coś ogłosić.

- To prawda - wyciągnął ręce. - Chodź tutaj, Cole, chcę ci to powiedzieć. Cole odsunął krzesło, podbiegł do Landona i skoczył mu w ramiona,

pozwalając, aby uniósł go do góry, tak jak kiedyś.

- Więc co nam ogłosicie?

- Hm, my... - uśmiechnął się do Ashley, mówiąc jej tym uśmiechem, że chociaż wypływają na nieznane wody, on nigdy nie zmieni zdania, nigdy nie będzie żałował, że nie odszedł i nie znalazł kogoś innego, zdrowego. Odwrócił się do Cole'a, świadomy, iż reszta rodziny patrzy na nich. - Cole, poprosiłem twoją mamę, aby za mnie wyszła, i ona się zgodziła.

Z ust Cole'a wyrwał się okrzyk zdumienia.

- Naprawdę? - Cole otworzył szeroko oczy, a jego twarz się rozpromieniła.

- Naprawdę - Ashley pochyliła się nad nim i pocałowała go w policzek. Cole kochał Landona od samego początku, prawie tak długo jak ona.

Wszyscy wstali.

Słychać było westchnienia i radosne podniecenie, gdy wszyscy odchodzili od stołu, otaczając Ashley, Landona i Cole'a. Cole objął Landona za szyję.

- Czy to znaczy, że będziesz z nami mieszkał i zostaniesz moim tatą? Landon przytulił mocniej Ashley, dostrzegła wtedy, że drży mu podbródek.

- Tak, Cole. Będę twoim tatą, już na zawsze.

Ashley poczuła, że jej serce zalewają cudowne, nieznane, dotąd uczucia. Jakże długo już Landon pragnął owej chwili, gdy powie Cole'owi, że zostanie jego tatą? Zagryzła usta, przez ułamek sekundy poczuła się winna. Gdyby nie była tak uparta, cieszyliby się tym już od dawna.

Ashley napotkała na wzrok mamy, dostrzegła w jej oczach łzy. Patrzyły na siebie i wtedy powróciły setki wspomnień: okres młodzieńczego buntu Ashley, jej wstyd po powrocie z Paryża, starania, aby trzymać Landona z daleka od siebie, smutek, gdy wróciła z Nowego Jorku, i cierpienie po odejściu Irvel. Wszystko to odbijało się w oczach jej mamy. Po chwili ich czoła zetknęły się i mocno się przytuliły. Gdy Elizabeth przemówiła, tylko Ashley mogła ją usłyszeć.

- Najwyższy czas.

Ashley zatrzymała się na szpitalnym parkingu, wciąż zanurzona we wspomnieniach. Ich nowina owego dnia była nieco inna, niosła większe wzruszenie niż moment, gdy Kari i Ryan ogłosili swoje zaręczyny, czy też chwile, gdy w domu Baxterów dzielono się innymi wieściami. Tym razem nowina była zaprawiona kroplą goryczy. Ashley i Landon w końcu będą razem, tak jak powinni być już od dawna.

Ale wszystko, co dotyczyło ich przyszłości, było niepewne. Tak, Cole będzie miał ojca, obydwaj będą mieli teraz Ashley. Jednak gdzieś na końcu drogi czekało cierpienie, i do niego należało ostatnie słowo. Dlatego emocje, które owego dnia pojawiły się za stołem Baxterów, były mieszanką niezrównanej radości oraz smutku, czającego się tuż za rogiem.

Gdy wszyscy ponownie wrócili do stołu, Landon usiadł przy Ashley. Wyjaśnił, że zostawił nowojorski oddział straży pożarnej i od następnego tygodnia rozpoczyna pracę w jednostce w Bloomington.

- Czy ustaliliście już datę ślubu? - John zmarszczył czoło, w jego głosie słychać było tyle nadziei.

- Jeszcze nie - Landon przerwał na chwilę. Ashley wyczula towarzyszący temu ból. Poślubiłby ją nawet i dzisiejszego popołudnia, ale ona chciała zaczekać. Z Ashley przeniósł wzrok na zebranych. - Zaczekamy, co powie nowy lekarz Ashley, jakie zaleci leczenie - jego uśmiech naznaczony był mocną i niewzruszoną wiarą. - Mamy nadzieję, że latem.

Od tamtej chwili upłynęło kilka tygodni i Landon kilkakrotnie wypytywał o wyniki jej badań. Tym razem nie spieszono się, lekarz powiedział, że może to potrwać nieco dłużej, gdyż badanie krwi jest znacznie bardziej szczegółowe.

Ona, Landon i Cole byli teraz nierozłączni. Wciąż pracowała w Domu Opieki Sunset Hills, Landon rozpoczął pracę w jednostce straży pożarnej w Bloomington. Cztery razy w tygodniu Cole chodził do przedszkola, a popołudniowe drzemki ucinał sobie w domu Baxterów.

Ashley codziennie wychodziła z pracy przed obiadem, zabierała Cole'a i wpadali do jednostki Landona. Jeśli nie pracował, chodzili do parku lub nad jezioro lub też spędzali czas w domu Ashley. Landon siłował się z Cole'em, bujał się z nim na huśtawce lub ścigał przed domem, ubrany w futbolowy kask, za ciasny o pięć numerów.

Wieczorami czytali z Cole'em książki, sadzając go w środku. Czasem wypytywał ich o ślub - kiedy się odbędzie i gdzie, czy Landon wtedy się do nich przeprowadzi. Wówczas zamiast odpowiadać, Landon mocniej go przytulał i kołysali się razem przez chwilę. Po czym mówił: - Gdy tylko coś postanowimy, będziesz pierwszą osobą, która się o tym dowie, zgoda?

Cole'owi to wystarczało. Wtedy następowała runda wymiany uścisków na dobranoc.

Najtrudniejszy okres następował, gdy Cole zasnął.

Ashley myślała sobie, że skoro nie wisi już nad nimi widmo rozstania, łatwiej będzie im ustalić jakąś rozsądną godzinę policyjną i unikać pokus. Ale namiętność i tęsknota, którymi naznaczone były ich spotkania w ciągu ostatnich dwóch lat, były jeszcze intensywniejsze. Zaczynali od oglądania jakiegoś filmu lub gry w karty, co prowadziło do rozmowy - głębokiego dialogu o tym, jak samotny był w Nowym Jorku i jak chciał to wytrzymać, tylko dlatego że tak postąpiłby jego przyjaciel Jalen, gdyby żył. Gdy tak rozmawiali, przysuwali się coraz bliżej do siebie, ich dłonie spotykały się. Wtedy rozmowa stawała się coraz bardziej zażyła, Landon opowiadał, jak ciężko mu było, gdy Ashley wyjechała z Nowego Jorku, a ona wyznawała, że nie była w stanie pozwolić mu odejść, bez względu na to, jak bardzo się starała.

Rozmawiali także o ślubie, o pragnieniu Ashley, aby odbył się w jej rodzinnej parafii, aby na przyjęciu było dużo gości oraz parkiet, na którym pomieściliby się wszyscy.

Jednakże bez względu na temat rozmowy ich oczy w końcu się spotykały, i to był koniec dyskusji. Wczoraj też tak było, kilka godzin po tym, jak otrzymała dziwne wyniki badań. Cole już spał, a oni siedzieli na kanapie i rozmawiali o pracy Landona.

- Wszedłem więc do magazynu i... - Landon urwał w połowie zdania. Ashley zwróciła się do niego twarzą.

- Do magazynu i co... co dalej? Landon zaśmiał się.

- Nie mogę, Ashley.

Usiadła wygodniej i roześmiała się, rozbawiona widokiem grymasu na jego twarzy.

- Czego nie możesz?

- Magazyn? - jęknął i oparł głowę na jej ramieniu. - Jak mam opowiadać ci o magazynie, kiedy wszystko, czego pragnę, to pocałować cię.

Zaśmiała się, ale on objął dłońmi jej twarz, przyciągnął ją do siebie i długo całował.

Oczywiście w końcu Ashley odchyliła się, nie pozwalając, aby przekroczyli ustalone granice. Zawsze na tym kończyli. Na myśl o tym, że jest nosicielką HIV, brała głęboki wdech i wstawała, pociągając za sobą Landona. Odraza do jej obecnej sytuacji natychmiast zastępowała pożądanie.

- Jestem zmęczona, Landon - uśmiechem tuszowała prawdziwe odczucia. - Już późno.

I chociaż całym sercem pragnęła wtulić się w niego, dać porwać się uczuciom, które w niej wyzwalał, wiedziała, że nigdy go nie narazi. Być może lekarz podpowie im coś na temat cielesnej bliskości w małżeństwie bez ryzyka zarażenia go. Będą zgłębiać tę wiedzę po ślubie, zbyt mocno go kochała, żeby go narażać, nie mogła pozwolić, aby pocałunki zawiodły ich dalej.

Wysiadła z samochodu, podmuch lekkiego wiatru poderwał nogawki od jej spodni, czuła, jak smaga jej kostki. Wiosna w Bloomington od zawsze taka była - jednego dnia lato, a następnego zima, zupełnie jakby pory roku toczyły walkę, sprawdzając, która z nich wygra.

Trzęsły się jej ręce, a serce łomotało jak szalone. Jednak nie bała się. Za godzinę będzie wiedziała więcej o swojej przyszłości niż w ciągu wszystkich minionych lat połączonych razem.

Weszła do środka i uśmiechnęła się do pielęgniarki w rejestracji.

- Szukam gabinetu dr. Dillona. Powiedział, że ma dzisiaj dyżur. Kobieta pokierowała ją na trzecie piętro i pięć minut później Ashley stała już przed drzwiami z nazwiskiem lekarza. Wstrzymała oddech i zapukała. Każde uderzenie jej serca zdawało się jakby mówić: Wkrótce, Ashley... wkrótce, Ashley... wkrótce, Ashley... Wkrótce wszystkiego się dowie.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich uśmiechnięty dr Dillon.

- Proszę bardzo - wskazał na krzesło przed biurkiem, szedł zaraz za nią. -Chciałaś porozmawiać o wynikach ostatnich badań?

Ashley wyjęła z torebki plik złożonych kartek, rozłożyła je i po raz kolejny zatrzymała wzrok na wynikach. Po czym wskazała palcem na zdanie na dole kartki.

- Tutaj, panie doktorze, czy może mi pan to wyjaśnić"? Uśmiech rozjaśnił twarz mężczyzny.

- Wynik jest negatywny, Ashley. Wiesz, co to znaczy, prawda? Poczuła falę gorąca na policzkach, pokręciła głową.

- Jestem nosicielką HIV, doktorze Dillon. Pan o tym wie. Pokazywałam panu moje ostatnie wyniki i powiedział pan - chwyciła haust powietrza -powiedział mi pan, że trzeba wykonać badanie po raz drugi, dla pewności. Pobrano więc mi krew, żeby sprawdzić, czy nie rozwija się u mnie AIDS i kiedy to otrzymałam...

- Ashley... - lekarz uniósł rękę, w jego oczach malowała się radość, a z jego uśmiechu przebijała łagodność i zrozumienie. - Nie jesteś nosicielką HIV. Na te wyniki musieliśmy zaczekać nieco dłużej, gdyż krew poddano o wiele bardziej szczegółowym badaniom. Są bardzo wiarygodne - odchylił się do tyłu i wyrzucił przed siebie ręce. - Jesteś zdrowa, Ashley. Całkowicie zdrowa. Po twoim wczorajszym telefonie skontaktowałem się z laboratorium i jeszcze raz wszystko sprawdzili. Wynik testu jest negatywny.

Ashley otworzyła usta, gabinet zaczął się kołysać. Nagle wszystkie emocje, których nie dopuszczała do siebie po odebraniu wyników, otoczyły i wypełniły ją tak, że nie mogła zrobić nic więcej, jak tylko pozwolić, aby rzeczywistość ją porwała.

Nie była nosicielką HIV? W jej krwi nie czaiła się śmiertelna choroba, która mogła zagrażać Landonowi i ograbić ich z pięknej przyszłości, jaka czekała ją oraz Landona i Cole'a?

Po pierwszym badaniu krwi w kierunku HIV przyjęła prawdę. Związała się kiedyś z mężczyzną, który - jak się okazało - prowadził bogate życie seksualne, więc musiała za to zapłacić. Modliła się, aby choroba rozwinęła się u niej jak najpóźniej i żeby ktoś zaopiekował się Cole'em, gdy umrze. Prosiła też Boga, aby miała odwagę pójść do lekarza i poddać się leczeniu, które jej zaleci.

Ale nigdy nie modliła się, aby wyniki badań okazały się nieprawdziwe.

HIV był wyrokiem na całe życie, jej ciało stało się więzieniem, z którego nie było ucieczki. Jednak teraz... teraz wyniki badań były kluczem do tego więzienia. Poczucie wolności zawładnęło nią tak bardzo, że chwilowo zapomniała nawet o obecności dr. Dillona.

Boże... czy Ty mnie uzdrowiłeś, czy też wynik był negatywny od samego początku? A jeśli był negatywny, to straszne, że zmarnowała tyle czasu, zamartwiając się, że w jej ciele rozwija się śmiertelna choroba.

Myśl o tym zaczęła wypełniać jej umysł, zamknęła oczy. Nie mogła być zła. Teraz naprawdę nie miało to już znaczenia. Bóg dał jej drugą szansę. Jedyne, czego obecnie pragnęła, to wybiec z gabinetu i odszukać Landona.

Spojrzała jednak na lekarza. Wciąż się uśmiechał, miał wilgotne oczy.

- Jak... jak to się mogło w ogóle wydarzyć? - zapytała.

- Fałszywy wynik pozytywny? - mężczyzna pochylił się do przodu i przerzucił papiery na swoim biurku. - Domyślałem się, że o to zapytasz. Zdobyłem trochę informacji na ten temat, żebyś mogła to zrozumieć.

- To znaczy, że takie rzeczy się zdarzają?

- Och tak - uśmiech mężczyzny nieco zbladł. - Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób prowadzi statystyki dotyczące takich przypadków. Z dziesięciu tysięcy pacjentów przebadanych w kierunku HIV u dziesięciu wynik jest pozytywny. U ośmiu przypadków wynik będzie fałszywy i ostatecznie tylko dwie osoby na dziesięć tysięcy rzeczywiście są nosicielami HIV.

Wiadomość dosłownie poraziła Ashley.

- Słucham?

- Tak - dr Dillon zmarszczył brwi. - To zniechęcające. Mniej więcej 83 procent pozytywnych wyników jest nieprawdziwych.

- Dlaczego o tym się nie mówi? - Ashley usłyszała gniew we własnym głosie. Spokojnie - powiedziała sobie. Należysz do tych 83 procent, pamiętasz? Odetchnęła i położyła dłonie na kolanach. - Nie miałam o tym

pojęcia.

- To trudne. HIV jest bardzo realnym zagrożeniem, ludzie na całym świecie zarażają się nim każdego dnia, codziennie też umierają na AIDS. Mnóstwo naukowców pracuje nad wynalezieniem jakiegoś leku - doktor Dillon zabębnił palcami o papiery na biurku. - Jeśli statystyki o błędnych wynikach rozejdą się, Centrum Zapobiegania i Kontroli Chorób straci szanse na dofinansowanie. Dlatego też bagatelizują prawdę. Taka jest moja opinia.

Ashley prawie nie mogła oddychać. Osiemdziesiąt trzy procent pozytywnych wyników z HIV jest nieprawdziwych? Starała się skupić.

- Nie mogą wymyślić jakiegoś bardziej wiarygodnego testu?

- Badanie standardowe jest mniej kosztowne i trwa krócej. Problem w tym, że przeróżne czynniki występujące w ciele badającej się osoby zniekształcają wynik, i jest on pozytywny, gdy w rzeczywistości wcale tak nie jest. Dlatego też twoje pierwsze badania wykazały, że jesteś nosicielką -wzruszył ramionami. - Być może akurat wtedy byłaś podziębiona, poziom jakichś poszczególnych protein lub minerałów był wyższy, wynik mogło zafałszować mnóstwo innych czynników.

- Więc każdy, u kogo wynik jest pozytywny, powinien powtórzyć badanie.

- Dokładnie. Im bardziej szczegółowe badania, tym większe szanse na wykluczenie pozytywnego wyniku - lekarz oddał jej badania. - Czy nie zalecono ci w tamtym szpitalu, żebyś natychmiast skontaktowała się z lekarzem?

Nowy przypływ poczucia winy smagnął Ashley po twarzy.

- Tak - każde pojedyncze słowo zdawało się ważyć całe tony. Oczywiście, że jej powiedziano: „Proszę zrobić testy, skontaktować się z lekarzem i ustalić plan leczenia". Od miesięcy wiedziała, co należy zrobić. Poza tym zarówno ojciec, jak i Brooke, jak by nie było lekarze, nalegali, aby zapisała się do specjalisty.

Ale ona nie chciała spotkać się z lekarzem, który wyliczyłby, jak niewiele zostało jej życia, zalecił leczenie, nieustanne badania krwi, drogie leki. Nie potrafiła o tym myśleć, dlatego odkładała wizytę na jak najdalszy termin.

Świadomość skutków zwlekania przytłoczyła ją. Gdyby zrobiła to, co należało, ona i Landon byliby już małżeństwem. Pomyślała o śmiertelnych ofiarach pożaru magazynu na Manhattanie, który gasił także Landon, zanim podjął decyzję o powrocie do Bloomington. Nie byłoby go tam, gdyby powiedziała mu „tak", gdyby tak bardzo nie bała się wizyty u lekarza.

Wzdrygnęła się i zamknęła oczy. Boże... dziękuję, że przywróciłeś mi go. Dziękuję.

Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was... zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić wam przyszłość, jakiej oczekujecie".

To był jej ulubiony werset, przyszedł jej teraz na myśl, wygładzając ostre krawędzie jej serca, napełniając pokojem jej zbolałą duszę.

- Ashley, potrzebujesz chwili samotności?

Głos lekarza przywrócił ją do rzeczywistości. Spojrzała na niego. Miała ochotę płakać, ale zarazem była taka szczęśliwa, że chciało się jej krzyczeć. Błędy, które popełniła w przeszłości, były już bez znaczenia. Bóg był od nich większy i nagle poczuła przypływ radości, jakiego jeszcze nigdy nie doświadczyła.

Poczucie wolności i pewność oraz przeobfite życie zlały się w jeden, ogromny płomień, który wybuchł w jej wnętrzu i sprawił, że miała ochotę krzyczeć. Bóg dał jej drugą szansę! Miała Cole'a i Landona, miłość i życie i nareszcie...

Zabrała torebkę oraz wyniki badań i uścisnęła dłoń dr. Dillona na pożegnanie.

- Jeśli to już wszystko, doktorze, proszę mi wybaczyć, ale muszę z kimś się spotkać.

- Chciałbym, abyś zaglądała do mnie dwa razy w roku, chodzi o badania kontrolne i sprawdzenie współczynników krwi. Niekiedy po błędnym pozytywnym wyniku HIV znajdujemy coś, co wymaga skontrolowania, ale to nic poważnego.

Ashley podeszła do drzwi. Kiwnęła głową na pożegnanie, podziękowała i wyszła. Gdy znalazła się już na zewnątrz, otworzyła klapkę od komórki i zadzwoniła do Landona. Zerknęła na zegarek. Za pięć czwarta. Świetnie. Za pięć minut będzie wolny.

Odebrał po drugim sygnale. Wiedział, że dzisiaj ma wizytę u lekarza, ale nie miał pojęcia o wynikach badań.

- Cześć, Ash - w jego głosie było tyle czułości i łagodności, zupełnie jakby od ich ostatniego pocałunku nie minęła nawet minuta. - Jak wizyta u lekarza?

Do jej oczu zaczęły napływać łzy, musiała oprzeć się o ścianę.

- Landon... - gdy wypowiedziała jego imię, uwolniły się wszystkie emocje, które w niej wzbierały. Musiała odczekać chwilę, aż odzyska głos. -Spotkaj się ze mną nad jeziorem. Przy naszym stoliku, dobrze?

- Teraz? - w jego głosie słychać było przerażenie. - Ash, o co chodzi? Zostali tam, skarbie. Przyjadę do ciebie. Jeśli to coś złego, nie martw się tym...

- Landon... - zaśmiała się nerwowo, po czym odchrząknęła - to nic takiego. Po prostu muszę spotkać się z tobą osobiście. Chcę porozmawiać nad jeziorem, rozumiesz?

Zawahał się. - Jesteś pewna, że dobrze się czujesz?

- Tak - teraz wydawała się nieco spokojniejsza. - Jezioro Monroe za piętnaście minut, dobrze?

- Dobrze, już jadę.



ROZDZIAŁ 5



Droga do jeziora Monroe wydawała się najdłuższa w życiu Landona.

Coś podpowiadało mu, że ze wszystkich chwil, jakich doświadczył w ciągu ostatnich trzech lat, ta będzie najbardziej niezapomniana. Odnalezienie ciała Jalena w gruzach po World Trade Center było czymś, czego nie mógł zapomnieć. Praca w Nowym Jorku była wielką przygodą, z niezliczonymi niebezpieczeństwami i smutnymi niekiedy doświadczeniami, ale wciąż była to tylko praca.

Natomiast Ashley to jego przyszłość, jego narzeczona, jedyna kobieta, którą kochał. Dzisiejszego popołudnia widziała się z lekarzem i cokolwiek jej powiedział, musiało to być coś ważnego, skoro chciała podzielić się z nim tą nowiną w tak szczególnym miejscu.

Wyjechał z parkingu przed jednostką i skręcił w lewo. Starał się zachować spokój. To nic złego... nic złego... nic złego...

A jeśli coś było nie tak? Co takiego mógł jej powiedzieć lekarz, że gdy tylko odebrał telefon, zaczęła płakać? Ścisnął mocniej kierownicę i zacisnął zęby. Boże... niczego więcej, proszę. Nie teraz. Chcę ją poślubić i kochać, chcę być ojcem dla Cole'a. Proszę, Boże...

Przyjechał nad jezioro jako pierwszy, zaparkował i stromą ścieżką zszedł powoli do ich stolika. To tutaj Baxterowie mieli coroczny, wrześniowy piknik, tutaj do późnej nocy rozmawiali z Ashley o jej pobycie w Paryżu, o szczegółach, których nikt nie znał.

Na blacie leżały wilgotne liście. Landon uprzątnął je i usiadł na stoliku, twarzą do jeziora, postawiwszy nogi na ławce. Jezioro było lekko wzburzone, nad taflą wody tańczył delikatny wietrzyk. Na środek tygodnia zapowiadano deszcze, ale teraz niebo było krystalicznie czyste, przez ciągle jeszcze nagie konary drzew przedzierał się olśniewający błękit, sprawiając, że grzywy fal na jeziorze błyszczały niczym diamenty.

Czy życie z Ashley zawsze ma już tak wyglądać? Każda wizyta u lekarza będzie niczym czerwone światło, niegasnące dopóki kolejne badania lub eksperymentalne leki nie zapalą zielonego światła, pozwalając tym samym na wspólną podróż aż do następnego przystanku?

Landon wpatrywał się w niebo, jakby pragnąc zobaczyć coś więcej. To właśnie przed tym pragnęła uchronić go Ashley, przed niepewnością, którą niosły jej kolejne badania. Zacisnął zęby i oparł łokcie na kolanach. Kolejny powód, aby dzisiaj był silny, dla niej, bez względu na to, co usłyszy. No i co z tego, że ich życie będzie naznaczone niezliczonymi wizytami u lekarzy? Przynajmniej dzisiaj należało do nich.

Słysząc samochód na parkingu, odwrócił się. Po minucie pojawiła się Ashley. Miała na sobie bawełniane spodnie i ciepły sweter. Gdy go zobaczyła, zatrzymała się. I wtedy dostrzegł jej uśmiech, najpierw w oczach, a potem na twarzy.

- Landon! - biegła do niego lekko ścieżką. Gdy stanęła przed nim, nie mogła złapać tchu, w jej oczach tańczył blask.

Po raz pierwszy od jej telefonu Landon zmienił kierunek myślenia. A jeśli wiadomość wcale nie była zła ani obojętna? Jeśli to było coś dobrego? Zaśmiał się.

- Cokolwiek powiedział lekarz, nie spodziewałem się, że przybiegniesz do mnie aż tak uśmiechnięta.

Chwyciła go mocno za ramiona i odszukała jego wzroku.

- Landon, test był negatywny. Na jego twarzy pojawiło się zdziwienie.

- Jaki test?

Jej uśmiech przygasł, zrobiła krok do przodu.

- Nie mam HIV. Lekarz wszystko mi wytłumaczył. Oni... - z jej oczu popłynęły łzy.

Serce Landona przyspieszyło. Co ona powiedziała? Nie jest chora? Opuszkami palców otarł jej łzy, przesuwając je wzdłuż kości policzkowych do linii włosów. Nie ma HIV? Czy to znaczy, że ma pełnoobjawowe AIDS lub coś innego? Przecież nie może być tak, że ona... zaczął gubić się we własnych myślach i nie potrafił ich zrozumieć.

- Nie... nie rozumiem.

- To prawda, Landon - pociągnęła nosem. Z jej gardła wyrwał się dźwięk przypominający śmiech. - Wcześniejsze testy, obydwa, były nieprawdziwe. Nie jestem zarażona. Lekarz wszystko mi wytłumaczył. To zdarza się dosyć często, nieprawdziwy wynik pozytywny - przesunęła ręce wzdłuż jego ramion. - Nie jestem chora, nie będę chora - z jej piersi wyrwał się szloch, przysunęła się i przytuliła do niego, ściskając go z całej siły. - Jestem wolna, Landon. Obydwoje jesteśmy wolni!

Zaczęła docierać do niego prawda, przytrzymał ją, jakby upewniając się, że to nie sen. To naprawdę się dzieje. Ashley stoi przed nim i mówi mu, że cały ten koszmar z HIV mają już za sobą. Odchylił się na tyle, żeby spojrzeć jej w oczy, sprawdzić, że jest z nim szczera, że czegoś nie ukrywa.

- Mówisz poważnie, Ash? Tak ci powiedział?

- Tak - cofnęła się, odchyliła głowę do tyłu i wyrzuciła przed siebie ramiona, z jej ust wydobył się okrzyk zwycięstwa. - Tak... tak... tak! Dzięki Ci, Boże! - po czym znowu rzuciła mu się w ramiona.

- Wiesz, co to znaczy?

- Tak - podskoczyła kilkukrotnie do góry i ponownie go przytuliła. -Wszystko będzie dobrze!

- Nie o to chodzi - Landon musnął policzkiem jej twarz. - To znaczy, że musimy już ustalić datę.

- Datę! Oczywiście - głos Ashley złagodniał, uspokoił się. - Może jutro?

- Hmm - pocałował ją tak, aż brakowało im tchu. Po czym Landon odepchnął ją delikatnie. - Okay, chodźmy już. Gdy mnie tak całujesz, nie pamiętam nawet, jak mam na imię.

Uśmiechnęła się.

- I o to właśnie chodzi, Sam.

- Opowiedz mi o tym - zaśmiał się tak, że aż poczuł przebiegające po plecach ciarki. Nie mógł się doczekać, kiedy ją poślubi, kiedy będzie mógł ją kochać, tak jak tego pragnął. Powoli napełnił płuca powietrzem. Jego pragnienie będzie musiało zaczekać. - Nie żartuję, Ash. Przygotowania do ślubu zabierają trochę czasu.

- Moja mama nam pomoże - Ashley oparła się o niego i chłonęła wzrokiem jezioro. - Jest świetna w planowaniu ślubów.

- Więc kiedy?

- Może w lipcu?

Landon znał już na pamięć wszystkie soboty lata. - 5 lipca, 12, 19 lub 26. Ashley zaśmiała się. - Już o tym myślałeś, tak?

- Oczywiście - nadał swemu głosowi poważniejszy ton, obejmując ją wzrokiem. - Chcę, aby to było spełnienie wszystkich twoich marzeń, Ash.

Zamyśliła się.

- Niech to będzie 19 lipca.

- Kiedy powiemy twojej rodzinie?

- Powiedzmy im jutro wieczorem! - Ashley promieniała. - Aha, coś jeszcze. Tata zaprosił nas na kolację. Przyjdą Kari i Brooke z rodzinami. Będzie cudownie.

- Cole się ucieszy - Landon przebiegł palcami po jej ramieniu, ich policzki stykały się, gdy podziwiali połyskującą taflę jeziora. - Aż nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.

- Ja także.

Rozkoszował się jej bliskością, tym, jak tuliła się do niego, jakby tylko on mógł dać jej poczucie bezpieczeństwa, chronić ją i cieszyć się z nią tym, co niosła im przyszłość. Nagle coś sobie uświadomił. Wcześniej nawet o tym nie myślał, miała HIV, więc postanowili, że nie będą mieli dzieci, Cole miał być jedynakiem. Ale teraz...

- I chcę mieć tuzin dzieci, dobrze, Ash? Przez dłuższą chwilę nie odpowiadała.

- Dobrze.

Milczała i Landon zaczął zastanawiać się, czy Ashley w ogóle chce mieć dzieci. Ale wtedy zobaczył jej policzki. Płakała. Pomimo uśmiechu na jej ustach dostrzegł płynące po twarzy łzy.

- Będziemy mieć dzieci, Landon. Wyobrażasz to sobie? Bóg jest taki dobry...

- Tak. Gdyby tak jeszcze dzisiaj był 18 lipca - przytulił ją. Nowina, którą mu przekazała, zaczęła nabierać realnych kształtów. - Mam wrażenie, że to cała wieczność.

- Dla nas obydwojga. - I Cole'a także. Ashley roześmiała się.

- Będzie nas codziennie wypytywał: „Ile jeszcze miesięcy, mamo? Ile tygodni, dni i godzin?".

Ponad nimi przeleciał samolot, w oddali słychać było krzyk kanadyjskich gęsi.

- Kocham cię, Ashley Baxter - odwrócił się, aby spojrzeć jej w oczy. -Nie potrzebowałem tej nowiny, aby cię kochać. Ale teraz... teraz tylko spójrz, co ma dla nas jutro.

Ashley nie odrywała od niego oczu.

- Landon... na obrazie, którym jest nasze życie, wszystko, przez co do tej pory przechodziliśmy, było tylko tłem. Dzisiaj - zrobiła głęboki wdech - w tej chwili... nastąpiło pierwsze pociągnięcie pędzlem, zapoczątkowując najpiękniejszy obraz. Obraz, którego nawet ja nie potrafię sobie wyobrazić.

Pocałowała go. A Landon delektował się tym pocałunkiem, gdyż tym razem nie był to pocałunek przeniknięty tęsknotą i pożądaniem, ale miłością, która przezwyciężyła czas prawdziwej próby. Miłością na dobre i na złe, taką jak miłość Hanka, towarzysząca Irvel nawet w chwili jej śmierci.



ROZDZIAŁ 6



Prysznic Elizabeth zazwyczaj trwał krótko. Dokładnie tyle czasu, ile potrzebowała na umycie głowy i ciała oraz ogolenie nóg. Zwykle jej myśli biegły wówczas w przeróżnych kierunkach. Zastanawiała się, czy Cole przyjdzie do nich po południu, jak długo John zostanie w pracy, jakie sprawy musi załatwić i co ugotuje na obiad.

Było późne niedzielne popołudnie, obiad gotował się na wolnym ogniu. John był w gabinecie, przeglądał badania jednego z pacjentów, za dwie godziny miała zjawić się cała ich rodzina. Wieczorem wszyscy poznają prawdę o jej diagnozie: o tym, że w poniedziałek rano zostanie poddana podwójnej mastektomii.

Gorąca woda spływała po jej ciele, wyciągnęła rękę po nową myjkę, jej ulubioną, miękką i białą, bawełnianą myjkę, którą kupiła podczas ostatniej, grudniowej podróży do Nowego Jorku.

Zamierzała cieszyć się ostatnim prysznicem przed zabiegiem.

Mydło także było nowe. O delikatnym aromacie bzu, dostała je jako gwiazdkowy prezent. Zabawne, że przez tyle tygodni pozwoliła mu tak leżeć w szafce pod umywalką i nie otworzyła go. Była zbyt zajęta, zupełnie o nim zapomniała. A przecież to zielone mydło tak dobrze spełniało swoje zadanie.

Namydliła myjkę, delikatny zapach mydła wypełnił jej zmysły. Odłożyła kostkę i delikatnie zaczęła masować klatkę piersiową.

Uniosła prawy łokieć nad głowę, jej piersi także się uniosły, tak jak kiedyś, zanim dzieci i czas nie dały się im we znaki. Nie, niezupełnie pasowały do światowych standardów, ale one należały do niej, były częścią jej samej. Były źródłem namiętności pomiędzy nią i Johnem, przynosiły pokarm i ukojenie każdemu z ich pięciorga dzieci. Zaokrąglały się pod swetrem czy sukienką lub kostiumem kąpielowym.

Nawet przy pierwszym ataku raka nie wyobrażała sobie, aby usunięto jej piersi. Za każdym razem, gdy spoglądała w lustro, one tam były, nadając jej szczupłej sylwetce kobiece i łagodne kształty.

Przełożyła namydloną myjkę do prawej dłoni i uniosła nad głowę lewy łokieć. Jutro już ich nie będzie, tej części jej ciała, która nadawała jej tyle kobiecości. Przyglądała się im, pragnąc, aby to nie było prawda. Przecież nie wyglądały na chore.

Zabieg będzie brutalny i barbarzyński. Chirurg przystawi skalpel do jej boków, pozostawiając jedynie groteskowo wyglądające blizny i zlewające się w jedno płytkie zagłębienia, tam, gdzie niegdyś jej klatka piersiowa była zaokrąglona. Czy badania nad rakiem tutaj miały swój kres? Czy w dwudziestym pierwszym wieku jedynym, najlepszym rozwiązaniem walki z rakiem jest wycięcie go?

Powstrzymując łzy, Elizabeth przetarła myjką piersi. Oczywiście, uczyniono postępy w leczeniu raka. Mieli teraz nowe leki, których dziesięć lat temu jeszcze nie znano. Leki, które przyjmowała obecnie, prawdopodobnie to one przez tak długi okres hamowały u niej dalszy rozwój raka.

Umyła całe ciało. Pomyślała, jak dziwnie będzie nie mieć piersi, poruszać się bez tego delikatnego ciężaru na klatce piersiowej, będącego częścią jej samej.

Znowu spojrzała na siebie i zaczęła się zastanawiać. Jak John będzie patrzył na nią po operacji? Oczywiście już setki razy zapewniał ją, że to się nie liczy, przecież po tylu latach wspólnego bycia ich miłość znaczyła więcej niż jej wygląd, jej figura. Jednak... przecież kochał w niej tę część, czyż nie tak? I nawet jeśli będzie nosiła protezy, będzie wiedział, tak jak i ona, że to już nie to samo.

Gdyby tak mogła zostać pod tym prysznicem, pod płaszczem ciepłej wody okrywającym jej całe i kompletne ciało. Zamknęła oczy i uniosła twarz ku strumieniowi opadającej wody. Przez dłuższą chwilę pozwalała, aby obmywał jej twarz.

Nie była pewna, ale chyba płakała. Być może w wodzie spływającej po jej piersiach były także i łzy. Przyszły zupełnie nagle, bez ostrzeżenia, po raz pierwszy od chwili diagnozy aż tak obficie.

Czas oddalał się od niej tak szybko. Zaczęła myć włosy, zastanawiając się, czy dużo ich zostanie po chemioterapii. Wciąż były gęste, ciemne i błyszczące, nie zmieniły się od czasów, gdy była młodą dziewczyną. Pojedyncze siwe odcienie pojawiły się jedynie przy skroniach i u nasady czoła, ale pozostałe wciąż były ciemne.

Elizabeth pomyślała o Bogu, Panu i Wybawicielu, którego wielbiła przez całe swoje życie. Bycie osobą wierzącą oznaczało, że następowały także i takie chwile, czyż nie tego właśnie nauczyła się w ciągu minionych lat? Chwile gdy wszystko traciło sens i jedyne, co mogła zrobić, to uchwycić się wiary i przylgnąć do cennego życia.

Właśnie tak się czuła, gdy wraz z Johnem przeżywali coś trudnego, gdy mąż Kari został zamordowany i gdy u Ashley zdiagnozowano HIV. Podobnie się czuła, gdy Hayley wpadła do basenu i stała się zupełnie innym dzieckiem.

Dokładnie tak czuła się i teraz.

Boże... uzdrów mnie. Niech mnie otworzą i zobaczą, że wszystko to jest pomyłką, proszę, Boże... Zawahała się, modlitewny szept zastygł na jej ustach, strumień wody spłukiwał szampon z jej włosów. A jeśli nie, Boże... daj mi siłę. Proszę, daj mi siłę.

Od chwili diagnozy tak właśnie kończyła modlitwę. Nie tylko dlatego że potrzebowała siły, aby zmierzyć się z operacją i rakiem oraz prawdą, którą dzisiejszego wieczoru miała podzielić się ze swoją rodziną. Ale dlatego że za każdym razem gdy się modliła, Bóg pozwalał jej odczuć coś przytłaczającego. Przeczuwała, że nowotwór był o wiele bardziej zaawansowany, niż myśleli, że podwójna mastektomia będzie tylko początkiem.

I że już niedługo opuści ludzi, których tak bardzo kocha.

Myśl o tym przerażała ją do głębi, nie potrafiła patrzeć przed siebie. Całym sercem modliła się więc teraz o siłę i była przekonana, że Bóg jej wysłuchuje. Jednak jakoś udało się jej zakręcić wodę, wyjść spod prysznica i wysuszyć się.

Ze świadomością, że każdy kolejny krok przybliża ją do poniedziałku i tego wszystkiego, co miała dla niej przyszłość. Nowina dosłownie rozsadzała Kari.

Trzymała Jessie za rękę, gdy obydwie szły w kierunku boiska. Jessie szczebiotała przez całą drogę, a to o trawie i kwiatkach, to znowu o ptakach.

- Mamusiu, widzisz tego ptaszka?

- Widzę, jest śliczny, prawda?

- To rudzik - Jessie brzmiała zupełnie jak bohaterowie kreskówek. Miała śpiewny i piskliwy, delikatny głosik, taki jak wszystko w niej. - Zobacz, on jest czerwony. To rudzik.

- Masz rację, skarbie. Bardzo dobrze.

- Rudziki przylatują na wiosnę, mamusiu. Piękne, czerwone rudziki, prawda?

- Tak, kochanie.

Kari zaśmiała się i poszły dalej. Dwuletnia Jessie była blondynką, ale jej włosy cały czas nabierały ciemniejszego odcienia - urocza miniaturka Kari, ale w każdym calu intelektualista, zupełnie jak jej ojciec.

Kari spojrzała w błękitne niebo i zaczęła się zastanawiać. Gdyby Tim mógł zobaczyć swoją córeczkę, byłby z niej taki dumny. Niestety niewiele zostało po nim w jej życiu. O wiele bardziej była córeczką Ryana, dzieckiem pełnym życia i radości oraz wiary, jaka cechowała jej ukochanego tatusia.

- Tatuś! - Jessie wskazała palcem na wysoką sylwetkę na bocznej linii boiska. Wyrwała dłoń z uścisku Kari i pobiegła przed siebie, widać było tylko jej żółte tenisówki. - Tatuś... jestem tutaj, tatusiu!

Ryan miał właśnie trening z kilkoma rozgrywającymi. Za kilka tygodni rozpoczynały się wiosenne rozgrywki, więc chłopcy poprosili go, żeby trochę z nimi poćwiczył. Było niedzielne popołudnie, ale Kari nie miała nic przeciw temu. Czuła się bardziej zmęczona niż zwykle, po kościele bawiła się z Jassie, a Ryan poszedł na trening.

I w pewnym momencie coś przyszło jej do głowy.

Musiała wyskoczyć po coś do sklepu, więc postanowiła, że od razu kupi test ciążowy. Miesiączka opóźniała się już o tydzień, ona sama czuła się jakoś dziwnie. Po zakupach wróciły z Jessie do domu, wtedy zrobiła sobie test. Ostatnim razem, gdy czekała na wynik testu, bała się, ale teraz było inaczej.

Razem z Ryanem bardzo pragnęli kolejnego dziecka, zaczęli nawet zastanawiać się, czy wszystko jest w porządku, że być może nie był to dobry czas lub ona potrzebowała więcej witamin, a może Ryan miał problemy na skutek poważnej kontuzji, którą dawno temu odniósł na boisku.

Cokolwiek to było, ich obawy narastały, domagając się podjęcia jakichś działań. Zgodzili się więc, że latem wybiorą się do lekarza, jeśli Kari do tej pory nie będzie w ciąży.

Kari przyspieszyła krok, aby nadążyć za wulkanem, jakim była ich córeczka.

- Zaczekaj na mamusię, skarbie...

Jessie nawet się nie odwróciła. Gdy biegła, podskakiwał jej kucyk.

- Tatusiu, tutaj jestem!

Tym razem usłyszał ją. Pośród wszystkich odgłosów boiska - krzyków, gwizdów, rzucanej i łapanej piłki - usłyszał ją i odwrócił się. Nawet z odległości pięćdziesięciu metrów Kari dostrzegła, jak rozjaśniła mu się twarz.

Rzucił clipboard i podbiegł do niej, wyciągając ręce.

- Hej, co tutaj robi moja mała Jessie?

- Śliczny rudzik, tatusiu!

Mrugnął do Kari i złapał Jessie, gdy skoczyła mu w ramiona. Obrócił się z nią dwa razy, z szybkością wiatru, po czym przytulił ją mocno i potarł nosem o jej nosek.

- Mamusia postanowiła wyjść z domu, tak?

- Idziemy na huśtawki.

- Świetnie - Ryan pocałował ją w czoło i postawił na ziemi. Był silnym i wysokim mężczyzną - dawnym skrzydłowym formacji ataku NFL - jednak w stosunku do Kari i Jessie był niewiarygodnie łagodny i delikatny.

Podszedł do Kari.

- Zostaniesz na chwilę?

- Tak, ale - Kari szturchnęła go lekko w ramię - chodź na chwilkę. Mam ci coś do powiedzenia.

- Kochanie, z chęcią - w jego oczach pojawiło się błaganie, obejrzał się za siebie, na boisko - ale chłopcy będą tutaj jeszcze tylko przez pół godziny.

Spojrzał jej w oczy. - Czy to może zaczekać?

- Pewnie - uśmiechnęła się, wyrażając tym samym zgodę.

- Dzięki, Kari - dał jej szybkiego całusa. - Jesteś cudowna - lekko pociągnął Jessie za kucyk. - A teraz idź i pobaw się z mamusią, dobrze? Za chwilę będę wolny i pohuśtamy się razem.

Jessie klasnęła w dłonie.

- Kochany tatuś. Będziemy się huśtać! Rozczarowanie dopadło Kari, gdy razem z Jessie szły w stronę huśtawek, ale nie pozwoliła, aby zmieniło jej nastrój. Przecież nowina może zaczekać pół godziny, czyż nie tak?

- Gotowa na huśtanie?

- Tak! - Jessie wyrwała przed siebie, przebierając małymi nóżkami tak szybko, jak tylko potrafiła. - Mamusiu, złap mnie!

Szkoła średnia znajdowała się tuż obok podstawówki, więc Kari często przychodziła tutaj z Jessie, dzięki temu mogły się pobawić i spotkać z Ryanem podczas jego przerw. To była ich pierwsza wizyta po zimie, teraz Jessie była starsza i Kari cieszyła się na myśl o czekającym ich futbolowym sezonie.

Było tak, jak sobie wymarzyła - poślubi Ryana, będzie wychowywać dzieci, bez obaw, że omija ją kariera zawodowa. Od jesieni pozowała do niewielu zdjęć i nawet wtedy zastanawiała się, czy powinna brać zlecenia. Nie musiała pracować i jeśli Bóg obdarzy ich większą liczbą dzieci, praca fotomodelki będzie musiała zaczekać. Być może całe lata.

- Mamusiu, popchnij mnie! - Jessie jak na swój wiek była dosyć zwinna i odważna. Usiadła na jednej z mniejszych huśtawek, chwyciła mocno łańcuchy i zawołała: - Jestem gotowa!

Kari odłożyła torebkę i rozbujała Jessie. Po czym stanęła przed huśtawką, tak jak robił to Ryan. Ustawiła się tyłem, aby Jessie mogła dosłownie musnąć ją butami i pochyliła się trochę do przodu. Gdy Jessie zbliżyła się do niej, Kari wydała głośny okrzyk i udawała, że się przewróciła.

- Hej... co ty wyprawiasz, głuptasku? Jessie aż piszczała z radości. -Jeszcze raz, mamusiu! Jeszcze raz!

Kari znowu odepchnęła huśtawkę i szybko stanęła z przodu, udając, że Jessie kopnęła ją swoimi żółtymi tenisówkami. Robiąc śmieszną minę, rozcierała pośladek.

- Posłuchaj, Panno Nieznośny Buciku, jak to możliwe, że tak mnie kopnęłaś?

Kilka razy odegrały jeszcze ową zabawną scenkę, po czym Kari porwała Jessie z huśtawki na pobliską trawę, łaskocąc ją i goniąc, dopóki obydwie nie upadły na plecy, zupełnie wykończone.

Właśnie wstawały, gdy przybiegł do nich Ryan.

- Wygląda na to, że straciłem całą zabawę!

- Tak. Bawiłyśmy się w „kopnij mamusię, łaskocz córeczkę i uciekaj" -Kari zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów. - A teraz obydwie jesteśmy wypompowane.

Przyglądał się im, jego oczy błyszczały, odbijając piękno jego duszy. Podniosła się i podeszła do niego.

- A więc mam dla ciebie nowinę...

- Och, przepraszam - wskazał głową na boisko. - Skończyliśmy trening i chciałbym kogoś ci przedstawić. Jednego z moich pomocników. Gdy ja byłem jeszcze zawodnikiem, on pracował z drużyną Gowboysów. Ale mama jego żony przeprowadziła się tutaj kilka lat temu, miała problemy ze zdrowiem i leżała w szpitalu - Ryan wzruszył ramionami. - Zrobił sobie przerwę od zawodowego sportu i rok temu zamieszkali tutaj. Gdy usłyszał, że jestem trenerem, zaczął śledzić nasze poczynania. W tym roku doszedł do wniosku, że skoro ja mogę trenować garstkę dzieciaków i czerpać z tego radość, to być może i on powinien spróbować.

- Okay, to świetnie, ale może wysłuchaj, co mam...

- Pamiętasz, w zeszłym tygodniu mieliśmy spotkanie w jego domu? Opowiadałem ci o nim tamtego wieczoru, o jego rodzinie i o tym, że chciałbym, abyśmy stworzyli kiedyś podobny dom.

Kari nie potrafiła się skupić. Nie chciała rozmawiać teraz o którymś z trenerów, pragnęła podzielić się z Ryanem nowiną. Starała się pozbierać myśli.

- Ryan, czy nie możesz przedstawić mi go później? Chciałam...

- Proszę, kochanie, to potrwa minutkę. Naprawdę - wskazał ręką na boisko. Wtedy podbiegła do niego Jessie i objęła go za nogi. - Oni zaraz pójdą i wtedy porozmawiamy.

- No dobrze - Kari zmusiła się do uśmiechu. Ryan nie chciał być niemiły, po prostu był szalenie podekscytowany nową znajomością. Ale ona chciałaby mieć już to za sobą.

Dostrzegła przystojnego mężczyznę, wysokiego, ciemnego blondyna, o znajomej sylwetce, jaką nieraz już widziała u innych piłkarzy, przyjaciół Ryana. Obok niego stał zawodnik ze szkolnej drużyny. Chłopak wyglądał, jakby płakał.

- Nie pytaj - szepnął Ryan. - Potem ci opowiem. Trener i zawodnik byli coraz bliżej, Ryan objął Kari ramieniem.

- Jim Flanigan, moja żona, Kari, oraz - oderwał Jessie od swoich nóg i odwrócił twarzą do mężczyzny - nasza córeczka, Jessie.

Jim pogłaskał Jessie po głowie i przywitał się z Kari. Przez kolejne dziesięć minut rozmawiali o programie treningowym i o niepewności związanej z pracą trenera, gdy nie wie się, czy za rok będzie praca.

- Myślałem, że bardziej będzie mi tego brakować - Jim uśmiechnął się, w jego oczach pojawił się znajomy błysk. - Ale tutaj Bóg dał mi doświadczyć czegoś zupełnie nowego - wzruszył ramionami. - Planowałem, że zatrzymamy się w tym mieście na rok lub dwa, dopóki mama Jenny nie będzie mogła przenieść się na wschodnie wybrzeże. Ale po roku z dala od zawodowego futbolu nie mogę powiedzieć, że mi go brakuje.

- Bloomington nie jest wcale złym miejscem - Ryan poklepał po ramieniu stojącego obok nastolatka i spojrzał na Kari. - Pamiętasz Cody'ego? Cody Coleman. Za rok kończy szkołę. Jeden z naszych najlepszych zawodników.

- Cześć, Cody - Kari uśmiechnęła się do niego. Cieszyła się z tego spotkania. Każdego innego dnia chciałaby kontynuować rozmowę jeszcze przez kolejną godzinę. Jednak dzisiaj nie mogła się skupić. - Byłeś kiedyś u nas, prawda?

- Tak, proszę pani — pokiwał głową i spuścił wzrok. Teraz Kari była pewna, że płakał. Najwyraźniej nie miał

ochoty na rozmowę. Stanął na uboczu, wbijając czubek buta w kępkę trawy.

- W każdym razie Ryan powiedział, że macie wspaniały kościół - Jim przekrzywił głowę, a wraz z uśmiechem na jego policzkach pojawiły się dołeczki. - Prawdę mówiąc, nie znaleźliśmy jeszcze wspólnoty dla siebie. Być może przyłączymy się do was w następną niedzielę.

- Oczywiście - Kari uśmiechnęła się najpierw do Ryana, a potem do Jima.

Ryan kontynuował rozmowę.

- Powiedziałem Jimowi, że chcielibyśmy, aby wpadł do nas z rodziną w któreś z niedzielnych popołudni. Mają sześcioro dzieci, w tym troje adoptowanych z Haiti - Ryan uśmiechnął się do niej, a w jego oczach pojawiła się jakaś głębia. - Pomyślałem, że byłoby miło posłuchać ich historii o adopcji.

- Tak, to dobry pomysł - właśnie dlatego tak bardzo kochała Ryana. Zawsze o niej myślał i troszczył się o nią.

Chciał, żeby Jim czuł się jak u siebie w domu, ale pragnął także, aby spotkali się we czworo, tak aby Jim i jego żona mogli podzielić się swoimi adopcyjnymi doświadczeniami. Na wypadek gdyby Kari nie mogła zajść w ciążę i adopcja stałaby się dla nich alternatywą.

- Jest nas sporo - Jim uniósł brwi. - Moja żona zadzwoni do was, żeby zapytać, co mamy ze sobą przynieść.

- Będzie nam miło - Kari uśmiechnęła się do mężczyzny. - Chciałabym ją poznać. Wygląda na to, że masz cudowną rodzinę.

Pożegnali się, wymieniając uściski dłoni. Po czym Jim skinieniem głowy przywołał Cody'ego, żeby zrobił to samo. Gdy odeszli kawałek, Jim otoczył Cody'ego ramieniem i natychmiast zagłębili się w przyjacielską rozmowę.

Kari na moment zapomniała o nowinie.

- Jaka jest historia Cody'ego?

- Mieszka niedaleko Jima i Jenny. Myślę, że często z nim rozmawiają.

- Czy on płakał?

Ryan przytaknął, uśmiech zniknął z jego oczu.

- Cody był dzisiaj z nami szczery. Ostatnio dużo pił.

- Och - Kari zasmuciła się. Chłopak miał schludny wygląd, wyraziste rysy twarzy i był przystojny. Co sprawiło, że taki dzieciak zaczął pić? -Przykro mi. Jak bardzo jest to poważne?

- Bardzo - Ryan przystanął i podniósł Jessie, sadzając ją na swoim biodrze. - Przez ostatnie kilka nocy pił aż do utraty przytomności. Powiedział nam, że nie wie, jak przeżyje następny tydzień. Zupełnie jakby zamierzał się upić i już nigdy nie obudzić.

- Ryan, to straszne. Skąd to się u niego bierze?

- Jego matka. Wychowuje go samotnie. Pracuje w lokalu ze striptizem, niedaleko uniwersytetu. Myślę, że jest bardzo agresywna.

- Bije go? - Kari pomyślała o mocno zbudowanym nastolatku i nie potrafiła wyobrazić sobie, aby ktoś nim dyrygował.

- Nie chodzi o to. Ale raczej o słowne znęcanie się, wmawianie, że jest nieudacznikiem, ofiarą losu, podobnie jak jego ojciec, obrzucanie go obelgami - Ryan pokręcił głową. - To jeszcze nie wszystko - wskazał na Jessie. - Powiem ci o tym później.

Gdy Kari podchodziła do huśtawki, czuła, jak smutek wypełnia jej serce.

- Smutne.

Ryan stanął obok niej.

- Trzeba coś z tym zrobić.

- Pobujaj mnie, tatusiu! - Jessie wyciągnęła ręce w kierunku huśtawki. -Proszę!

- Dobrze, skarbie - Ryan posadził córeczkę na tej samej huśtawce, na której bawiła się wcześniej. Rozbujał ją i odwrócił się do Kari. - Tydzień temu Cody skończył piętnaście lat. Myśli o przeprowadzeniu się do Jima i jego żony.

- Naprawdę? - Kari skrzyżowała ręce. - Zrozumiałam, że oni mają już sześcioro dzieci.

- Tak, mają - Ryan potrząsnął głową i zaśmiał się. - To niesamowita rodzina, Kari. Mieszkają w tym dużym, starym domu, z pokojem nad garażem. Zawsze pomieszkują u nich jacyś znajomi ich dzieci, na jesieni ten pokój ma zająć jakaś dziewczyna po college'u. Chyba przyjeżdża do Bloomington, żeby założyć chrześcijańską grupę teatralną.

- Świetnie.

- Tak - Ryan huśtał Jessie. - Facet ma dużo pieniędzy, ale jego dom nie jest salą wystawową. Jest wypełniony fotografiami dzieci i najzwyklejszymi meblami. Panuje w nim niesamowita atmosfera. Gdy tylko przekroczysz próg, czujesz w nim Bożego Ducha.

- Hm - Kari przekrzywiła głowę. - I chcą wziąć do siebie Cody'ego.

- Na to wygląda. O ile zgodzi się jego mama - Ryan wyskoczył przed huśtającą się Jessie i udawał, że dostał kopniaka. Zaczął rozcierać sobie pośladek, komicznie przy tym się wykrzywiając.

- Niemądry tatuś.

Po kilku takich razach znowu stanął z boku i dalej huśtał Jessie.

- Cody potrzebuje jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdzie nie ma alkoholu. Tylko tak można go uratować - Ryan zagryzł wargę. - To taki wspaniały chłopak. Często rozmawiał z Jimem i wpadał do ich domu. Ale nie mieliśmy pojęcia, że jest aż tak źle.

Słońce zaczęło zniżać się za horyzont i Kari przypomniała sobie o nowinie. Miała już coś powiedzieć, gdy Ryan zabrał Jessie z huśtawki i posadził ją na ramionach.

- Dzisiaj idziemy na kolację do babci i dziadka, wiedziałaś o tym, Jessie?

- Taaak! Lubię domek babci i dziadka.

Nagle Kari przyszło coś do głowy. Zaczeka i powie Ryanowi o nowinie przy wspólnej kolacji. I będą cieszyć się ze wszystkimi. Będą śmiać się z Ryanem, gdy opowie, jak przyszła na boisko, żeby podzielić się z nim radosną wieścią, a zamiast tego rozmawiali o zupełnie innych sprawach.

Poza tym wciąż czuła smutek z powodu podopiecznego Ryana, tak uzależnionego od alkoholu, że aż obawiali się o jego życie. Cudownie, że Jim i jego żona zechcieli przyjąć go do siebie.

Ryan miał rację. Taki właśnie dom chcieli mieć w przyszłości, gdzie inne dzieci będą czuły się bezpieczne i mile widziane, a ich własne będą mogły uczyć się, jak okazywać miłość drugiemu człowiekowi, Chrystusową miłość. Za dziesięć lat będą już mieli gromadkę własnych dzieci i ich życie bardziej się ustabilizuje.

Kari pomyślała o swojej tajemnicy i o tym, jak podzieli się nią przy kolacji. Tak, ich rodzina jeszcze się tworzyła, ale to dobrze. Nie mogła doczekać się chwili, gdy zasiądzie wraz z innymi przy stole rodziców. Ona i Ryan będą mieli dziecko!

I nic nie jest w stanie przyćmić takiej nowiny.



ROZDZIAŁ 7



John pomagał Elizabeth w kuchni przy przygotowaniu posiłku. Poza nimi jeszcze nikt nie znał prawdy. Nad ich domem zaczęły zbierać się czarne chmury, jakby ściany i okna wiedziały o ich bólu.

Elizabeth była chora. Być może nawet poważnie chora. Świadomość tego przytłaczała Johna tak bardzo, że trudno mu było nawet utrzymać się na nogach. Elizabeth stała obok niego, przygotowywała sałatkę z pomidorów i pieczarek, żółtego sera oraz nasion sezamu i zieleniny.

To była cała Elizabeth. Żadnych kupnych sałatek i gotowych produktów. Była cudowną panią domu i bez względu na to, jak bardzo była zajęta i jak duża stawała się ich rodzina, zawsze miała czas, żeby przygotować im zdrowy posiłek. Podziwiał ją z boku, obserwując, jak bierze pieczarki i kroi je na perfekcyjne plasterki, wrzucając do salaterki.

- Jesteś śliczna, wiesz o tym? - zamieszał drewnianą łyżką bulgocącą w garnku potrawkę z wołowiny.

- John - podniosła wzrok i popatrzyła na niego, ale bardzo krótko. - Na miłość Boską, ja tylko robię sałatkę. Nie możesz mówić, że jestem piękna wtedy, gdy pracuję - odłożyła nóż i grzbietem dłoni odgarnęła z oczu grzywkę. - Wyglądam zwyczajnie, jak ktoś, kto krząta się po kuchni.

- Zawsze wyglądasz pięknie, gdy pracujesz - zostawił łyżkę w potrawce i przysunął się do niej. - Twoje oczy błyszczą myślami o naszych dzieciach i ich rodzinach. I każdy kawałeczek warzywa lub sera jest twoim sposobem na powiedzenie im, że ich kochasz.

Obniżyła podbródek, w jej oczach lśniły łzy.

- Jak to możliwe, że znasz mnie tak dobrze, Johnie Baxterze?

- Trzydzieści pięć lat, Elizabeth. Zdajesz sobie z tego sprawę? Trzydzieści pięć lat przyglądam się tobie, gdy przygotowujesz dla nas obiady, robisz sałatki i posiłki. I ani razu nie patrzyłem na ciebie, nie myśląc o tym, że jesteś piękna - dotknął jej policzka. - Dobrze się czujesz? Mam na myśli dzisiejszy wieczór.

- Sama nie wiem - wyciągnęła rękę i palcami oplotła jego dłoń. - To nie będzie łatwe.

- Nie - John zrobił głęboki wdech. Prawdę mówiąc, to będzie najtrudniejszy wieczór w jego życiu. - Razem uda się nam przez to przejść, wszyscy będziemy się modlić, jutro będziemy przy tobie.

Pokiwała głową i z powrotem wzięła nóż. Zanim uniosła wzrok, w salaterce znalazły się kolejne trzy pieczarki pokrojone w plasterki.

- Dlaczego... dlaczego mam wrażenie, że to początek końca?

- Och, skarbie, chodź tutaj - wziął ją w ramiona i głaskał po jej gęstych, ciemnych włosach. Jego słowa były przeznaczone wyłącznie dla niej, wypowiedziane wprost do jej duszy i bardziej przypominały błagalny krzyk niż przekonujące stwierdzenie.

- Wygramy z tym, wiem, że potrafimy. Musisz w to uwierzyć, dobrze? Rozległ się dzwonek i usłyszeli otwierające się frontowe drzwi. Elizabeth

wyprostowała się i pociągnęła dwa razy nosem. Sięgnęła po chusteczkę i przycisnęła ją do ust.

- Módl się za mnie, John. Nie chcę, żeby pomyśleli, że coś jest nie tak. Jeszcze nie teraz.

Odwróciła się i wydmuchała nos. Widział, jak wsunęła dłonie pod kuchenny kran. Doskonale wiedział, co zrobi. Dopóki dzieci nie wejdą do domu, zostanie przy zlewozmywaku, a potem, ponieważ szczerze cieszyła się, że je zobaczy, przywoła na twarz uśmiech i wszystko będzie dobrze.

Przynajmniej przez najbliższą godzinę.

Kari i Ryan wraz z Jessie przybyli jako pierwsi. Kari uściskała mocno Johna, odniósł wtedy wrażenie, że jest jakaś inna. Wyjaśnili, że popołudnie spędzili na boisku.

Do rozmowy wtrąciła się Jessie.

- Bujaliśmy się na huśtawce, dziadku - ciągnęła go za nogawkę od spodni, dopóki nie pogłaskał jej po głowie. - Było fajnie.

- Założę się, że tak.

Ryan zaczął opowiadać o nowym trenerze, z którym zaczął współpracować. O mężczyźnie, który miał za sobą trenerską karierę w NFL i posiadał dużą rodzinę. Ale John nie słuchał go zbyt uważnie, gdyż myślał o Elizabeth walczącej z emocjami w kuchni i o tym, że być może takie spotkanie okraszone radosnym śmiechem ich dzieci i wnuków długo się nie powtórzy.

Odwiedzał już przyjaciół cierpiących na nowotwory. Tchnienie śmierci unosiło się w powietrzu, a szczęściu niełatwo było znaleźć tam przyjazny grunt. Nie potrafił wyobrazić sobie, aby ich dom mógł tak wyglądać, aby choroba nowotworowa odebrała atmosferę miejscu, gdzie było tyle miłości i śmiechu.

Ashley, Landon i Cole przyjechali jako następni. I znowu John zwrócił uwagę na radość w ich oczach. Czy była to tylko jego wyobraźnia, czy też Ashley i Landon mieli im coś ważnego do powiedzenia? John zaczął zastanawiać się, co to mogło być. Ashley w tym tygodniu była u lekarza, ale nie powiedział jej niczego, co mogłoby tłumaczyć ogromne szczęście malujące się w jej oczach.

Może to nic szczególnego. Po prostu Ashley przestała uciekać przed miłością. John zaprowadził ich do gościnnego pokoju, gdzie czekała już Kari wraz z Ryanem i Jessie. W tym samym momencie we frontowych drzwiach pojawili się Brooke i Peter oraz dziewczynki.

- Cześć wszystkim! - Maddie wbiegła do pokoju, na jej ustach widniał zawadiacki uśmiech. - Wiecie co? Hayley sama dzisiaj trzymała kubek!

Pojawili się Peter i Brooke, pchający wózek z Hayley.

- Cześć, tato - Brooke spojrzała na Elizabeth w kuchni. - Cześć, mamo. Kolejny wielki dzień w naszym domu.

- To dobrze - Elizabeth uśmiechnęła się. Nadeszła przemiana. Smutek zniknął, w jej oczach nie było już łez. Emanowała radością, jak zawsze, gdy otaczała ją rodzina.

- Maddie mówi prawdę - Brooke przeniosła wzrok na inne osoby w pokoju. - Hayley samodzielnie trzymała kubek. Po raz pierwszy!

Hayley była przypięta pasami do inwalidzkiego wózka, ale jej twarz rozjaśniła się, gdy zobaczyła pokój pełen ludzi. Uniosła nieznacznie rękę i spojrzała na Johna.

- Dziadzia...

Dławiło go wzruszenie. Wszystko to było niesamowite. Rozpoznawanie najbliższych, umiejętność wypowiedzenia kilku słów, a teraz samodzielne trzymanie kubka. To były dowody na to, że ostatnie słowo zawsze należy do Boga. Po wypadku trudno było uwierzyć, że Hayley przeżyje. Sam błagał, aby Bóg zabrał ją do siebie, żeby nie musiała reszty życia spędzić w łóżku.

Ale Bóg i Hayley zaskoczyli go. Najpierw zauważono, że ona widzi wbrew przypuszczeniom o nieodwracalnym uszkodzeniu wzroku. W kolejnych miesiącach zaczęła rozpoznawać najbliższych, nauczyła się siadać i przełykać. Odłączono otaczającą ją aparaturę i mogła wrócić do domu.

Tak, to wszystko wydawało się ponad siły Brooke i Petera, ale jakoś udało się im przetrwać. Hayley nie była tą samą dziewczynką, co przed wypadkiem, jednak miała w sobie tyle miłości i zarazem była bardzo kochana, więc z każdym dniem następowała jakaś poprawa. Zaczęła nawet chodzić na czworakach.

John podszedł do niej, pogłaskał ją po głowie i pocałował jej złociste włosy.

- Cześć, Hayley, dziadek cieszy się, że przyszłaś. Zaśmiała się w charakterystyczny, powolny sposób. Brooke postawiła ją razem z wózkiem przy wyjściu z pokoju.

- Jej lekarz wciąż nie wie, co o tym sądzić - Brooke uśmiechnęła się i wzięła Petera za rękę. Gdy nic nie powiedział, zaczęła mówić dalej. -Poprawa nie następuje teraz tak szybko jak wcześniej. Petera to martwi.

Pokiwał głową.

- To prawda.

- Ale wciąż robi postępy. I to mi wystarczy. Wówczas Peter zdobył się na uśmiech.

- Mnie także. Każdy dzień z Hayley jest darem.

- Tatuś... - Hayley spojrzała na niego i chociaż miała na wpół otwarte usta, ich kąciki uniosły się.

- Ja także cię kocham, skarbie - Peter pochylił się i pocałował Hayley w policzek. Po czym spojrzał na Johna i wzruszył ramionami. - Jakże miałbym nie być wdzięczny?

- Coley... Coley... Coley... - Maddie przeskoczyła przez pokój niczym kangur i chwyciła Cole'a za rękę. - Wiesz, że nauczyłam się w szkole nowej zabawy. Pokazać ci?

- Hej, Maddie, jesteś superskoczkiem - Cole założył ręce na piersiach i przyglądał się swojej kuzynce, po czym zaczął skakać po okręgu, dookoła niej. - Sprawdźmy, kto skacze najlepiej.

Jessie potruchtała w ich stronę i zaczęła naśladować starsze dzieci.

- Ja też skaczę!

- Świetnie, Jassie - Maddie wzięła młodszą kuzynkę za ręce i zaczęły skakać razem, cały czas śmiejąc się ze skaczącego dookoła nich Cole'a.

John wdychał w siebie radość owej chwili. Gdyby tak mogła trwać wiecznie i gdyby nie musieli zasiąść do posiłku, pod koniec którego czekał ich straszny moment podzielenia się ze wszystkimi prawdą o chorobie Elizabeth. Wzbierał w nim żal i wydawało się, że zaraz go pokona, jednakże odparł jego atak.

Czas na smutek przyjdzie później.

Ashley wprost nie mogła doczekać się chwili, gdy podzieli się nowiną.

Od dwudziestu czterech godzin znała prawdę i oczekiwanie z każdą minutą stawało się coraz trudniejsze. Ale wiedziała, że warto zaczekać i podzielić się tą radością ze wszystkimi. Wspólnie z Landonem powiedzieli już Cole'owi o ślubie w lipcu i o tym, że jest zupełnie zdrowa. Reszta rodziny jeszcze o niczym nie wiedziała.

Jak zwykle kolacja była cudowna. Nie chodziło tylko o potrawy, ale także o najświeższe wieści o Luke'u i Reagan oraz Erin i Samie, przekazane przez Elizabeth.

- Lukę odbywa staż w jednej z kancelarii prawniczych na Manhattanie, specjalizującej się w prawie medialnym - Elizabeth odłożyła widelec i uśmiechnęła się. - Myśli nawet o tym, aby po skończeniu studiów zająć się tą dziedziną prawa.

Ashley spojrzała na Elizabeth i zmarszczyła brwi. Odniosła wrażenie, że coś było nie tak - brak entuzjazmu w głosie, a może obojętny wyraz oczu. Przeniosła wzrok na Johna. Był zajęty jedzeniem i patrzył w talerz.

Nie, to z pewnością jej wyobraźnia. Poczuła odprężenie na twarzy. Pewnie mama jest zmęczona po przygotowaniu kolacji lub też przejęta tym, co mówiła. Ashley słuchała dalej.

- Tommy zaczyna wstawać i próbuje chodzić - Elizabeth wypiła łyk wody. - A Reagan bierze udział w kursie online, w ramach przygotowań do magisterium. Wszyscy troje wciąż mieszkają u mamy Reagan. Ale układ się sprawdza. Mieszkanie jest bardzo duże, więc nasze młode małżeństwo może skupić się na przyszłości, nie zamartwiając się, jak przeżyć z miesiąca na miesiąc.

- Erin i Sam trochę niepokoją się o dziecko - i znowu Ashley pomyślała, że Elizabeth wygląda na przygnębioną. Teraz wiedziała, dlaczego. U Erin nie wszystko się układało. - Biologiczna matka narzeka, że chce więcej pieniędzy. Erin obiecała mi, że zadzwoni do pracownika socjalnego, jeśli kobieta będzie wysuwała jakieś bezpodstawne roszczenia.

Rozmowa toczyła się dalej i wreszcie pod koniec posiłku Landon pochylił się w stronę Cole'a i lekko trącił Ashley łokciem. Uśmiechnął się do niej, a jej serce wypełniła radość. Nie mógł się doczekać, żeby podzielić się ich szczęściem.

- Powiedz im.

Kari siedziała przy Ashley. Uśmiechnęła się do nich tajemniczo.

- Co ma nam powiedzieć?

- Coś cudownego! - Cole zamachał w powietrzu serwetką. - Mama i Landon biorą ślub w lipcu.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, Ashley uniosła do góry rękę.

- Właściwie nie to chciałam powiedzieć.

Zapadło milczenie, na twarzach zebranych pojawiło się zdziwienie i wyczekiwanie. John odłożył widelec.

- Czy chodzi o coś, co powiedział lekarz? Coś na temat leczenia?

- Tak - Ashley stłumiła falę łez. - Nie jestem chora na HIV. Najnowsze badania - przerwała, walcząc ze wzruszeniem - wynik najnowszych badań był negatywny. Jestem zupełnie zdrowa.

W oczach Elizabeth natychmiast pojawiły się łzy. Przyłożyła palce do ust i patrzyła na córkę zupełnie zszokowana, jak cała reszta rodziny.

- Czy... czy jesteś pewna, Ash? Ashley przytaknęła.

- Całkowicie.

- Och, drogi Boże - Elizabeth złożyła ręce. - Dzięki Ci, Panie... dziękuję

Ci.

Ashley starała się powstrzymać łzy. Zerknęła na ojca. Pochylił głowę i opuszkami palców pocierał czoło. Ledwie mogła zrozumieć, co mówił.

- Błędny wynik pozytywny. Nie do wiary. Dlaczego nie pomyślałem o takiej opcji? Powinienem mocniej nalegać, żebyś wcześniej poszła do specjalisty - ich oczy spotkały się. Połączenie bólu i radości, jakie ujrzała w oczach ojca, wystarczyło, aby wstała i podeszła do rodziców.

- Wszystko się ułożyło - w jej oczach nie było łez. - To już się nie liczy.

- To trwało tak długo - Brooke oparła się o tył krzesła. - Sami powinniśmy zabrać cię do lekarza.

Kari zacisnęła pięść i przyłożyła ją do ust, zupełnie jakby chciała zakasłać. Przez chwilę przyglądała się Ashley, jej oczy mówiły o wszystkim, czego nie potrafiła wyrazić słowami. W końcu przełknęła ślinę, podniosła się i podeszła do Ashley.

- Tak się cieszę, Ashley. Tak bardzo się cieszę. Przytuliły się do siebie, po minucie dołączyła do nich

Brooke.

- Nie dziwne, że ustaliliście już datę.

Ryan siedział obok Elizabeth. Wyciągnął dłoń i wziął Ashley za rękę. Ashley uścisnęła ją, w jego oczach pojawiły się iskierki radości. Od zawsze łączył ich szczególny rodzaj przyjaźni, a raz nawet myśleli, że być może będzie to coś więcej. Ale tylko przez jedno popołudnie. Ryan nie potrafił kochać nikogo, tylko Kari. Drugą ręką otoczył Jessie, ale wzrok miał utkwiony w Ashley.

- Nie było nawet dnia, abym się o to nie modlił - cofnął rękę i odchylił się do tyłu. - Bóg jest wielki.

Cole z całych sił przywarł do Landona. Wyraz jego twarzy podpowiedział Ashley, że był zmieszany natłokiem emocji, które wszyscy wyrażali oraz dziwnymi rzeczami, które mówiono o HIV. Otworzył szeroko oczy i spojrzał na Landona.

- Co to jest HIV, Landon? Co jest negatywne?

- HIV - pocałował go w głowę. - Negatywny wynik oznacza, że mama jest zupełnie zdrowa. Nie musimy się martwić, że zachoruje.

Na twarzy Cole'a pojawiła się ulga. Ashley, Kari i Brooke wróciły na swoje miejsca, wymieniając między sobą gratulacje i słowa wdzięczności, zgadzając się, że tylko Bóg mógł dać Ashley drugą szansę.

- Czy Luke już wie? - Elizabeth zapytała ze swojego miejsca za stołem, w jej oczach widać było radość.

Gdy Ashley usłyszała imię Luke'a, poczuła przypływ nowej fali uczuć. Jej młodszy brat, najlepszy przyjaciel z czasów dzieciństwa, ten, który jako pierwszy dowiedział się, że jest nosicielką HIV.

- Nie... Luke i Erin, nie. Zadzwońmy do nich później, dobrze?

- Kiedy więc nastąpi ten wielki dzień? - Peter siedział obok wózka Hayley. Do tej pory był zajęty karmieniem jej, więc niewiele mówił.

Ale Ashley dostrzegła emocje malujące się na jego twarzy. Zaledwie kilka lat wstecz on i Brooke nie wierzyli w Boga ani w potęgę modlitwy lub cuda, które wciąż się wydarzały. Ale teraz... teraz jego spojrzenie mówiło o wierze, tak samo jak i reszty członków rodziny.

- 19 lipca - Landon spojrzał na Ryana, a potem na Petera. - Chcemy, aby nasz związek pobłogosławił pastor Mark w kościele, a potem odbędzie się przyjęcie w klubie nad jeziorem.

- I będzie ogromny parkiet, żeby wszyscy mogli tańczyć - Ashley uśmiechnęła się do mamy. - Nawet ty i tata, dobrze?

W oczach Elizabeth pojawił się cień smutku, ale zanim Ashley zdążyła się nad tym zastanowić, zniknął.

- To będzie cudowny ślub, skarbie.

- Tak - John objął Elizabeth ramieniem. - Staniemy na parkiecie jako jedni z pierwszych, zaraz po tobie i Landonie.

Zaczęto rozmawiać o kolejnym, trzecim już ślubie. Jeszcze nie opadły emocje, gdy wstała Kari, czekając, aż zapadnie cisza.

Ashley słuchała, otoczona ramieniem Landona, rozkoszując się bliskością jego i Cole'a oraz nowiną, którą właśnie się podzielili. Skupiła wzrok na starszej siostrze.

- A teraz moja kolej - Kari uśmiechnęła się do Ryana i Jessie, a potem do innych. - Ja także chciałabym coś obwieścić - uniosła ramię i spojrzała na Ryana. - To chyba najodpowiedniejszy moment, teraz są tutaj wszyscy.

Ashley przysunęła się do przodu, zainteresowana słowami Kari. Zdziwienie na twarzy Ryana mówiło, że jakakolwiek była to nowina, on jeszcze jej nie znał.

Uśmiech Kari przeszedł w radosny śmiech.

- Rano zrobiłam test i jestem w ciąży - delikatnie zapiszczała i spojrzała na Ryana. - Będziemy mieć dziecko!

Ryan zbladł i otworzył usta. Wstał powoli i położył dłonie na ramionach Kari. - Mówisz poważnie?

- Tak - kiwnęła szybko głową. - Próbowałam ci o tym powiedzieć, na boisku.

Ryan zmrużył oczy.

- A ja ci w tym przeszkadzałem.

- Nie szkodzi - przytuliła go i przez chwilę obydwoje się kołysali, zatopieni w objęciach.

- Będziemy mieć dziecko? Naprawdę? Kari pogładziła Ryana po głowie.

- Na Święto Dziękczynienia, jeśli dobrze policzyłam.

- Kari, nie mogę w to uwierzyć - pocałował ją, po czym natychmiast się cofnął. Rozejrzeli się wokół. - Przepraszam. Przez chwilę zapomniałem, że nie jesteśmy u siebie.

Ashley roześmiała się, po czym dołączyli do niej pozostali. Jessie pociągnęła Ryana za rękaw.

- Tatusiu?

Ryan wziął ją na ręce i kilka razy podrzucił. - Jessie, mamusia będzie miała dzidziusia! Czyż to nie cudowne?

Jessie nie wyglądała na szczęśliwą, w przeciwieństwie do reszty. Spojrzała na płaski brzuch Kari.

- Czy dzidziuś jest w twoim brzuszku, mamusiu?

- Tak - Kari pogłaskała ją po głowie. - Będzie tam rósł.

- Gdzie on jest? Chyba nie jest duży?

Przy stole ponownie rozległ się śmiech. Cole zapytał, czy może pójść z Maddie na górę, żeby się pobawić. Otrzymali zgodę i obiecali, że zajmą się Jessie. Hayley oczywiście została w pokoju, razem z dorosłymi.

Tę część kolacji Ashley lubiła najbardziej. Wszyscy zjedli już posiłek i rozmawiali o szczegółach dotyczących ich życia. Wtedy często przywoływano wspomnienia o dniach, które minęły, o beztroskich czasach pełnych zabawnych historii. Przynależenie do takiej rodziny było cudownym uczuciem.

Scena kolacji w domu rodziców pojawiła się już na jednym z obrazów Ashley, wiszącym u niej w jadalni, gdzie miał pozostać na zawsze. Gdy Ashley skończyła obraz, sama się zdziwiła. Twarze i emocje członków rodziny doskonale komponowały się z gamą widniejących na płótnie kolorów. W tle widać było wiszący na ścianie krzyż, z którego emanowało światło, rozlewając się po całym obrazie. Obraz ten był darem od samego Boga i nawet gdyby Ashley chciała, nie potrafiłaby namalować go powtórnie.

Ashley uwielbiała go, gdyż mówił o wszystkim, co było najważniejsze w życiu. Zaledwie kilka lat temu, na takiej kolacji jak dzisiejsza, czułaby się jak wyrzutek. Ale teraz... teraz znała prawdę. Bez względu na to, jak bardzo by się zagubiła, miłość najbliższych zawsze będzie jej towarzyszyć. I właśnie taką miłością promieniował jej obraz. Ashley nie sprzedałaby go za żadną cenę.

W tym momencie Elizabeth zazwyczaj wstawiała wodę na kawę i rozmowa schodziła na przeróżne tematy. Jednak tym razem rodzice wyszli z jadalni. Coś było nie tak, Ashley była o tym przekonana. Ale nic nie przychodziło jej do głowy. Nie po wszystkich dobrych wiadomościach, którymi właśnie się podzielono.

Razem ze wszystkimi zaczęła sprzątać ze stołu. Oprócz niej nikt nie zwrócił uwagi na dłuższą nieobecność rodziców. Może nic się nie działo, po prostu była przewrażliwiona. Być może wyszli, gdyż chcieli nacieszyć się tym, co usłyszeli.

A może zastanawiali się nad telefonem do Luke'a i Erin, żeby podzielić się nowinami.

Cokolwiek to było, z pewnością nie dotyczyło niczego złego. Nie w takim dniu, gdy wydawało się, że nad domem Baxterów otwarło się niebo i uśmiechało się do nich.

W pokoju obok John przytulał zapłakaną Elizabeth.

- Nie mogę im teraz powiedzieć.

Elizabeth próbowała przekonać Johna. Rozmowa cały czas krążyła wokół jednego tematu. Nie chciała rujnować wieczoru, nie chciała przyćmić radości z tego, że Ashley jest zdrowa, a Kari w ciąży.

Tym bardziej że tym cieniem miała być prawda o jej chorobie.

Ale John był nieugięty.

- Jutro będziesz operowana, musimy im o tym powiedzieć.

- Powiemy, gdy będzie już po wszystkim.

- Nie możemy tak zrobić, Elizabeth, wiesz dobrze, że nie możemy - nie pragnął niczego więcej, jak tylko zgodzić się z nią, pozwolić dzieciom wrócić do ich domów, aby mogły upajać się radosnymi nowinami. Ale one nigdy nie pogodziłyby się z tym, że ich matka miała poważny zabieg i nawet o tym nie wiedziały. - Wszystko będzie dobrze.

- Nie będzie - pociągnęła nosem i otarła łzy. - To jest niesprawiedliwe.

- Nie - John zacisnął zęby - masz rację. Ale ukrywanie prawdy byłoby jeszcze gorsze.

Przez dłuższą chwilę milczeli i John wiedział, że wygrał. Był głową rodziny i Elizabeth szanowała to. Gdy jej płacz ucichł, przemówił do niej łagodnym tonem, wprost do jej ucha.

- Powiem im, wszystko, co musisz zrobić, to stanąć przy moim boku. Zamknęła mocno oczy i po kilku sekundach przytaknęła. I chociaż bardzo chcieli uniknąć najbliższych dziesięciu minut, nie było innej drogi.

- Elizabeth, zawsze dzieliliśmy się radościami oraz smutkami. Dzieci nie chciałyby, żeby było inaczej.

- Wiem - wyprostowała się i wzięła go pod rękę. - Zróbmy to.

Ashley zauważyła ich, gdy tylko weszli do jadalni. Kiedy spostrzegła mokre od łez policzki Elizabeth, wyraz jej twarzy zmienił się. Poklepała siostry po ramionach, wtedy także i one dostrzegły, że coś się stało.

John odchrząknął. I chociaż na zewnątrz wydawał się opanowany, wewnątrz umierał. Tylko z pomocą Bożej łaski był w stanie utrzymać się na nogach.

- Wasza matka i ja mamy wam coś do powiedzenia - uśmiechnął się do nich smutno. - Właśnie dlatego chcieliśmy się z wami spotkać.

Po kolei wszyscy podeszli do nich. Wtedy John zaprosił ich do pokoju gościnnego, wdzięczny, że wnuki bawiły się na górze. Peter wprowadził wózek z Hayley i postawił go obok krzesła zajętego przez Brooke. Gdy wszyscy usiedli na swoich miejscach, John stanął przed nimi razem z Elizabeth.

- Tato, o co chodzi? - Ashley nie mogła dłużej czekać. Na jej twarzy gościło przerażenie. - Powiedz nam.

John mocniej objął Elizabeth i poczuł, że oparła się o niego.

- Wasza mama kilka tygodni temu znalazła guz na piersi. Zrobiono... zrobiono kilka badań i w piątek otrzymaliśmy wyniki - jego głos się załamał. - Przykro mi - zrobił głęboki wdech i spojrzał na wpatrzone w niego twarze. - Rak wrócił. Jutro rano wasza mama będzie miała operację.

Na twarzach wszystkich - Brooke, Petera, Kari, Ryana, Ashley i Landona - widać było spustoszenie, jakiego dokonała ta nowina. W końcu Brooke odezwała się jako pierwsza.

- Mamo, czy będziesz miała mastektomię? - jej głos brzmiał spokojnie, ale oczy mówiły o przerażeniu, jakie odczuwał każdy z nich.

Ich lęk osaczył także i Johna.

Po twarzy Elizabeth płynęły łzy. Ścisnęła dłoń Johna, dając mu znak, że nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu, nie potrafiła nawet podnieść oczu, żeby na nich spojrzeć. Jeszcze nie teraz.

- Tak - John próbował zdać się na swoje medyczne doświadczenie, wracając do momentów, gdy setki razy musiał przekazać pacjentom złe wieści. - Podwójną mastektomię. Doktor Steinman ma nadzieję, że uda mu się to opanować, jeśli operacja zostanie przeprowadzona natychmiast.

John spodziewał się mnóstwa pytań, ale najwidoczniej szok był zbyt wielki. Żadne z ich pytań nie mogło zmienić prawdy. Ich matka miała raka. W zaawansowanym stadium. A jutro rano zostanie poddana podwójnej mastektomii, w rozpaczliwym wyścigu o jej życie.

Cóż mieli powiedzieć?

Jego oświadczenie było wyczerpujące.

Wstawali po kolei i powoli do nich podchodzili. Niektórzy ze łzami w oczach, inni z cichym szeptem na ustach, otaczając Elizabeth i Johna ramionami, aż w końcu stali się jednością - grupą bliskich sobie ludzi, którzy trwają razem i będą wspierać Elizabeth, bez względu na to, co przyniosą kolejne dni.

Przetrwają wszystko, co ich czeka, ponieważ są Baxterami, są jedną rodziną. I będą się wspierać - modląc się i podnosząc się wzajemnie na duchu, bez względu na to, czy wieści będą na tyle wspaniałe, że aż będzie chciało się im śpiewać.

Czy też staną się najgorszą nowiną w ich życiu.


ROZDZIAŁ 8



Zanim wszyscy wyszli, Elizabeth odnalazła jeszcze siłę, aby zorganizować trójstronną rozmowę telefoniczną, zadzwoniła do Erin i Sama oraz do Luke'a i Reagan. Ashley i Kari, nie ukrywając swojej radości, podzieliły się radosnymi nowinami. Oczywiście reakcja była bardzo pozytywna, a Lukę, słysząc, że Ashley nie ma HIV, aż krzyknął z radości.

Rozmowę zakończył John, informując o nawrocie choroby u Elizabeth. Usłyszawszy w tle płacz Erin, Elizabeth zamknęła oczy. Sam musiał pożegnać się w jej imieniu, zarówno on, jak i Lukę obiecali, że zadzwonią jutro, aby dowiedzieć się czegoś więcej.

Gdy dzieci wraz z wnukami wróciły do swoich domów, Elizabeth po wieczornej toalecie położyła się do łóżka, u boku Johna.

- Miałeś rację.

John przekręcił się na bok i palcami odgarnął włosy z jej czoła.

- Mówiąc im prawdę?

- Tak - westchnęła. - John, powiedz mi, że to nie koniec - patrzyła na niego, szukając choćby iskierki nadziei.

- Już o tym rozmawialiśmy - wyglądał na zmęczonego, siła, którą okazywał wcześniej, zniknęła. - Błagaliśmy Jezusa o cud i wierzymy, że tak się stanie. Pomyśl, co Bóg uczynił w przypadku Hayley - jego głos nabrał dawnej siły. - Musimy ufać, Elizabeth. W przeciwnym razie wszystko będzie skazane na niepowodzenie, już od samego początku. Kiwnęła głową i wsunęła się głębiej pod kołdrę.

- Myślę o nim, zastanawiając się, gdzie on teraz może być. John oparł się na łokciu.

- Myślisz o kim?

- Wiesz o kim - spojrzała na niego, a w jej oczach była pewność, której John nie mógł zaprzeczyć. - Przestań, John. Nie mów mi, że o nim nie myślisz.

Odetchnął głęboko, ukazując tym samym żal, który towarzyszył mu już od dawna.

- Próbuję się temu przeciwstawić. Od czasu, gdy ostatnio o nim wspomniałaś, minęło tyle lat. Chyba ze cztery.

Zapadła cisza.

- Myślałam o nim w nocy przed ślubem Luke'a - mrugnęła powiekami, wpatrując się w sufit, przywoływała obrazy z zimowego, nowojorskiego wieczoru. - Wtedy prószył śnieg, pamiętasz?

- A ty napisałaś poemat, specjalnie dla Luke'a. - Wówczas powiedziałam coś, co wywołało we mnie potok myśli. Stwierdziłam, że ślub jedynego syna nie jest łatwym doświadczeniem - w jej głosie pojawiło się wzruszenie, potrząsnęła głową. - Tylko, że on nie jest moim jedynym synem. Luke zawsze będzie drugim synem, nawet jeśli ty i ja jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy o tym wiedzą.

John opuścił głowę na poduszkę, nie spuszczając z niej wzroku.

- Próbowaliśmy, pamiętasz? Podczas twojego ostatniego nawrotu choroby.

- Tak - ścisnęła grzbiet nosa i zmrużyła oczy, jakby chciała powrócić myślami do tamtych dni. - Otrzymaliśmy taką odpowiedź, jakiej się obawialiśmy.

- Adopcja była poufna, kochanie - w jego głosie znowu pobrzmiewało zmęczenie. - Żeby go odnaleźć, potrzebowalibyśmy cudu.

- On może znaleźć nas.

- Ale po co? Minęło już trzydzieści pięć lat. On nie wie, że jesteś chora lub że o nim myślisz.

Elizabeth przytaknęła i rozmowa skończyła się. Potem John pocałował ją w policzek. Ostatni pocałunek na dobranoc. Spali ze sobą po raz ostatni, gdy jeszcze była cała, zanim jej nie pocięto, zabierając jej piersi, już na zawsze.

- John, pocałuj mnie jeszcze raz - przysunęła się do niego i spojrzała mu głęboko w oczy. Wiedziała, że to wszystko, co mieściło się w jej sercu, odzwierciedlało się także i w jego sercu.

- Elizabeth... nie jesteśmy razem po raz ostatni, nie możesz tak myśleć. Przyjrzała się uważnie jego twarzy, znajomemu kształtowi kości policzkowych, wyraźnemu zarysowi szczęki.

- Ale tak jest, John - jej głos był łagodniejszy niż delikatny podmuch wiatru za oknem. - Pod jakimś względem to naprawdę jest ostatni raz.

Nie chciał się sprzeczać. Zamiast tego objął dłońmi jej twarz i pocałował ją. To nie był pocałunek wyrażający zniecierpliwienie czy pożądanie, ale ten pocałunek powiedział jej, że nie do końca był szczery w tym, co usłyszała. Ten pocałunek był epilogiem do ich fizycznej miłości - miłości, która miała zostać odmieniona na zawsze, wraz z nadejściem poranka.

Gdy się odchylił, w jej oczach lśniły łzy. John oparł czoło o jej czoło, jego policzki były mokre od łez Elizabeth.

- Boże... Wszechmocny Boże, wiemy, że musimy powiedzieć tak. Czuła, jak jego ciało drży, słyszała wzruszenie w jego głosie. Gdy John modlił się, objęła go w pasie i przytuliła się do niego, nie wiedząc do końca, które z nich bardziej potrzebowało tego drugiego.

- Powinniśmy prosić, aby jutro wszystko przebiegło pomyślnie. Powinna przepełniać nas wdzięczność i nadzieja. Ale mówiąc szczerze, Boże, teraz czujemy się zagubieni i sami nie wiemy, jak mamy się modlić.

- Jesteśmy śmiertelnie przerażeni - szepnęła Elizabeth.

- Właśnie, jesteśmy śmiertelnie przerażeni - westchnął ciężko John. -Chcę być szczery, więc powiem resztę. Boże, daj nam cud. Modlę się, aby lekarze weszli do sali operacyjnej i stwierdzili, że operacja nie jest potrzebna. Modlę się, żeby nowotwór zniknął i Elizabeth mogła wrócić do domu, uwolniona od tej strasznej choroby. Jeśli nie, to błagam, uzdrów ją szybko, żeby nie doszło do przerzutów - zawahał się. - Błagamy cię o cud, Panie. O kolejny cud dla rodziny Baxterów. Proszę.

John pocałował ją jeszcze raz. W ich oczach nie było już łez. Wraz z wypowiedzianym „dobranoc" poczuła na policzku jego oddech.

- Ufaj, Elizabeth. Nie przestawaj wierzyć.

- Nie przestanę.

Zasnął w ciągu dziesięciu minut, zawsze zasypiał przed nią. Nawet teraz, gdy jego serce przepełniało cierpienie, większe niż kiedykolwiek, potrafił zasnąć. To było jego charakterystyczną cechą.

A Elizabeth wpatrywała się w ciemny sufit i wędrowała w myślach -wróciła do czasów, gdy spotkała Johna po raz pierwszy. Gdy musieli zrobić coś, czego nigdy nie chcieli.

Sama już nie wiedziała, czy zasnęła i śni, czy też tylko tak się jej wydaje. Lata rozpłynęły się i znowu był 1969, jej pierwszy rok na Uniwersytecie Stanu Michigan, gdy rozpoczynała studia ekonomiczne. Jednak za każdym razem, gdy opowiadali tę historię dzieciom, zawsze przechodzili od ich pierwszego spotkania do ślubu. Tylko Elizabeth i John znali całą prawdę. Że pomiędzy tymi dwoma wydarzeniami odebrali mnóstwo trudnych, życiowych lekcji.

John studiował medycynę. Zanim ona rozpoczęła naukę na uniwersytecie, poznali się latem na jednym z towarzyskich spotkań. Zaproszono na nie świeżo przyjętych studentów oraz tych, którzy powrócili na uczelnię. John nigdy by tam się nie pojawił, był już zbyt poważnym studentem. Ale mieszkał u zaprzyjaźnionej rodziny, ich starszy syn także rozpoczynał studia. John zabrał go ze sobą, w ramach przyjacielskiej przysługi. To miał być zwykły wieczór, miał zaopiekować się chłopakiem i dopilnować, żeby wrócił do domu o przyzwoitej porze.

Ale po pięciu minutach od przybycia na drugim końcu sali zauważył Elizabeth.

Rozmawiała z grupką studentek pierwszego roku. Rodzina Elizabeth mieszkała niedaleko, więc w przeciwieństwie do innych dziewcząt nie wynajmowała pokoju w akademiku. Na tego rodzaju spotkaniach pojawiała się okazyjnie, po drodze do osiągnięcia tego, czego nie osiągnęła żadna z kobiet w jej rodzinie: wyższego wykształcenia.

- Pamiętaj, nie rozmawiaj z chłopcami - ostrzegała ją mama, gdy w końcu otrzymała pozwolenie na wyjście. Na spotkanie, na którym chciano wprowadzić najmłodszych żaków w akademickie życie, miała ją zabrać jedna z sąsiadek, studentka ekonomii.

- Mamo... - Elizabeth przypomniała sobie uczucie zakłopotania, które wówczas jej towarzyszyło. Z całą pewnością była wystarczająco dorosła, aby rozmawiać z chłopcami. - Mamo, zaczynam studia. Nie sądzisz, że mogę już rozmawiać z chłopcami?

- Nie z tymi, których nie znasz - mama zacisnęła wtedy usta. - Czego cię zawsze uczyliśmy, Elizabeth? Chłopcy myślą tylko o jednym. Nie zapominaj o tym.

Rodzina Elizabeth uczęszczała do kościoła bardzo konserwatywnego wyznania, odłamu, który nie uznawał głośnej muzyki ani zabaw czy potańcówek. Gdyby jej mama dowiedziała się, że na spotkaniu będą tańce, nigdy nie zgodziłaby się na takie wyjście.

Jednak starsi studenci, reklamując owo spotkanie, świetnie się spisali, informując, że będzie to jedno z nudnych przyjęć, obowiązkowych dla studentów pierwszego roku, jeśli chcą właściwie rozpocząć naukę.

Elizabeth dobrze znała starszą studentkę, która miała się nią zaopiekować. Rodzina dziewczyny uczęszczała do tego samego kościoła, to także przekonało mamę Elizabeth do owego spotkania. Jednak wciąż się martwiła, więc na pożegnanie rzuciła ostatnie napomnienie: - Nie rozmawiaj z chłopcami.

Gdy Elizabeth wsiadła do samochodu starszej studentki, wiedziała, że to nie będzie spokojny wieczór, taki jak wyobrażała sobie jej mama. Betsy miała na sobie krótką spódnicę, przed kolana, a na ustach ciemnowiśniową szminkę, takiego makijażu Elizabeth nigdy jeszcze nie widziała.

- Potrafisz tańczyć, Elizabeth?

Elizabeth zaśmiała się i przez ramię zerknęła na oddalający się dom rodziców.

- Oczywiście, że nie.

- Zatem - Betsy włączyła muzykę i samochód napełnił się głośnymi rytmami - po dzisiejszym wieczorze będziesz potrafiła.

I tak oto Elizabeth znalazła się przy stoliku z ponczem, wraz z innymi dziewczętami, gdzie zauważył ją John. Uśmiechnął się do niej i rzucił krótkie: - Cześć.

- Cześć - na jej policzkach pojawiły się rumieńce, rozejrzała się dookoła. Pomyślała, że musiał powiedzieć to do kogoś innego. Kogoś starszego lub ładniejszego. Ale on patrzył na nią. - Jestem Elizabeth.

- John, John Baxter - wzruszył ramionami. - Jestem za stary na dzisiejsze przyjęcie, ale przyprowadziłem młodszego brata.

- Naprawdę?

- No, może nie do końca - John oparł się o ścianę i przyglądał się jej. Później powiedział jej, że to był klasyczny przypadek zakochania od pierwszego wejrzenia. Umawiał się już z dziewczętami, ale tylko jej widok zaparł mu dech w piersiach.

Wyjaśnił jej swoją sytuację. Nie miał rodziców - jego ojciec zginął na wojnie, a mama umarła kilka lat później z powodu złamanego serca.

- Mieszkam u przyjaciół mamy, znamy się już od dawna - wskazał na chłopaka z sali, który niósł mu talerz z jedzeniem. - To Bill, ich najstarszy syn. Obiecałem im, że przyjdę tutaj razem z nim i dopilnuję, żeby bezpiecznie wrócił do domu.

- Rozumiem - nagle Elizabeth poczuła się nieswojo. - Na którym jesteś roku?

- Jestem już absolwentem college'u. Obecnie na drugim roku medycyny -uśmiechnął się. - Oprócz dzisiejszego wyjścia w ciągu ostatniego roku wędrowałem pomiędzy biblioteką, szkołą i domem.

- Więc ile masz lat?

John roześmiał się, nie spuszczając z niej wzroku.

- Dwadzieścia trzy. Dlaczego pytasz?

- Tak tylko się zastanawiałam.

Elizabeth doświadczyła nieznanej jej dotąd śmiałości. Miała nie rozmawiać z chłopcami, a oto ucina sobie pogawędkę ze studentem starszym od niej o pięć lat. Co by na to powiedziała mama?

- A ty?

- Osiemnaście. Jestem tutaj zupełnie nowa.

John napełnił ponczem dwa kubki i wręczył jej jeden.

- Spodoba ci się. Tutaj dbają o pierwszy rok.

- Mam nadzieję.

- Będziesz mieszkać w akademiku.

- Nie - w myślach usłyszała napomnienie mamy. - Mieszkam z rodzicami. Nasz dom znajduje się o kilka przecznic od uniwersytetu.

- Świetnie - pokiwał głową, zapadło chwilowe milczenie. Wtedy odstawił kubek i wziął ją za rękę. - Chodź, Elizabeth. Zatańcz ze mną.

Wciąż trzymała w dłoni swój kubek, przerażenie ogarnęło jej ciało. Na parkiecie tańczyło mnóstwo par, każda z nich upajała się muzyką. Ale ona nie mogła, prawda? Mama dostałaby ataku, gdyby się dowiedziała, zabrałaby ją przed radę starszych i kazała się wyspowiadać.

Ale przecież tutaj nie było mamy.

Uśmiech rozświetlił jej twarz, uniosła kubek do ust. Pojedynczym haustem opróżniła go i wyrzuciła do pobliskiego kosza.

- Dobrze, ale muszę cię ostrzec.

- Przed czym? - gdy spojrzeli na siebie, oczy Johna błyszczały. - Cóż za przestrogę może mieć tak piękna dziewczyna dla kogoś tak poważnego ja?

Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się blado.

- Nie potrafię tańczyć.

- Nie? - wydawał się autentycznie zaskoczony. Po czym roześmiał się i zabrał ją na parkiet. - Więc chyba muszę cię nauczyć.

I rzeczywiście spędził na tym resztę wieczoru. Gdy spotkanie dobiegało końca, Elizabeth wiedziała już, jak tańczy się zmodyfikowaną wersję charlestona i jitterbuga. Mogłaby zatańczyć to nawet i przez sen. Od tańczenia bolały ją nogi i zanim się rozstali, John zapytał ją o numer telefonu.

Znowu usłyszała ostrzeżenie mamy: „Nie rozmawiaj z chłopcami, Elizabeth. Cokolwiek będziesz robić, nie rozmawiaj z chłopcami".

- Więc... hm... - znowu poczuła, że płoną jej policzki. - A może to ty dasz mi swój numer - spojrzała na swoje obolałe stopy, bojąc się napotkać na jego wzrok. - Mama nie lubi, gdy dzwonią do mnie chłopcy.

- Woli raczej, żebyś ty do nich dzwoniła? - zapytał żartobliwym tonem i obydwoje roześmiali się. Jednak zrobił tak, jak poprosiła, znalazł kawałek kartki i zapisał jej swój numer. - Imprezy podobne do dzisiejszej będą organizowane co tydzień, wiesz o tym?

Elizabeth słyszała coś na ten temat, ale nie zamierzała na nich się pojawiać.

- Nie jestem do końca przekonana.

John wyjaśnił, że władze uniwersyteckie chcą, aby studenci angażowali się w uczelniane życie i mieli okazję do wzajemnego poznawania się.

- W następnym tygodniu planowana jest wycieczka nad jezioro Michigan, będzie ognisko na plaży. A za dwa tygodnie jest wyjście do kręgielni, a potem na wieczorny seans do kina - wziął ją za ręce i przeniknął wzrokiem, docierając wprost do najbardziej ukrytych zakamarków jej duszy. - Przyjdę na każde spotkanie, o ile będziesz na nim ty.

Pomysł brzmiał interesująco. Wzięła jego numer i pożegnała się. W drodze do domu zapytała Betsy o studenckie imprezy w najbliższym okresie.

- Tak, to był niezły ubaw. Zamierzam pojawić się na wszystkich kolejnych.

- Możesz do mnie zadzwonić i zaprosić mnie? Tak aby moja mama była przekonana, że zaproszenie pochodzi od ciebie.

Betsy zmarszczyła brwi.

- Widziałam, jak rozmawiałaś z tym wysokim, przystojnym brunetem, studentem medycyny. Wszystkie dziewczyny spoglądały w jego kierunku.

- Naprawdę?

- Tak, ale jak miałaś to zauważyć - Betsy dała jej w bok przyjacielskiego kuksańca - skoro nie odrywaliście od siebie wzroku.

Zanim Betsy wysadziła ją przed domem, plan już był gotowy. W ciągu tygodnia Betsy zadzwoniła do jej mamy. Tak, ostatnia impreza była bardzo kulturalna, tak, pilnowała Elizabeth. Nie, nie zauważyła, aby Elizabeth rozmawiała podczas spotkania z którymkolwiek z chłopców. Oczywiście na następnych spotkaniach także będzie miała na nią oko.

- Wiesz, o co mi chodzi, prawda? - Elizabeth słyszała, jak mama rozmawia z Betsy przez telefon. - Elizabeth to dobra dziewczyna, ale jest również bardzo ładna. Nie wiem, czy jest świadoma swojej urody, ale chłopcy na pewno tak. Ostatnią rzeczą, jakiej pragniemy z jej ojcem, to związek z jakimś chłopcem. Najpierw musi skończyć college.

Elizabeth poczuła się zawstydzona, gdy usłyszała, jak mama rozmawia o niej ze starszą dziewczyną, taką jak Betsy. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z planem. W następny weekend studenci mieli spotkać się na zachodnim krańcu uniwersyteckiego parkingu i w grupie pojechać na plażę. Na miejsce spotkania Elizabeth pojechała razem z Betsy. Ale następne dwie godziny jazdy była pasażerką Johna Baxtera.

- To najbardziej szalona rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam - powiedziała mu tamtego dnia. Szyba była opuszczona i delikatny podmuch wiatru tańczył w jej włosach. - Nie mogę uwierzyć, że jadę nad jezioro Michigan twoim samochodem. Moja mama by umarła.

Później John wyznał jej, że źle się czuł z powodu owych potajemnych spotkań na początku ich znajomości. Ale tak bardzo go zauroczyła, że zupełnie stracił jasność myślenia Tamtego wieczoru, po dniu wygłupów w jeziorze i opalani się, ona i John wybrali się na spacer wzdłuż plaży, zamiast przyłączyć się do ogniska.

Gdy wystarczająco oddalili się od grupy, John zatrzyma się i spojrzał na nią.

- Elizabeth, czujesz coś? - jego głos był delikatny i łagodny niczym powiew wiatru znad jeziora.

Była pewna, że na pewno słyszy jej łomocące serce.

- Co takiego?

- To - John wziął jej dłoń i położył ją na swojej piersi.

Pod opuszkami palców poczuła mocno bijące serce, zupełnie jakby John dopiero co ukończył wyścig lub wbiegł po schodach na trzecie piętro.

- Chodzi o twoje serce, John? Czy coś jest nie tak? Opuścił jej dłoń, ale ich palce wciąż były splecione razem.

- To ty. Właśnie tak się czuję, gdy jesteś ze mną. Świat może przestać istnieć, a ja i tak będę najszczęśliwszym człowiekiem. Chciałbym tutaj pozostać do końca życia i podziwiać cię.

- Nie... nie wiem, co mam powiedzieć.

- Poczuj swoje serce - kiwnął do niej głową. - Nie bój się, Elizabeth, poczuj je.

I tak też uczyniła. Podniosła rękę i przyłożyła dłoń do serca. I oczywiście poczuła szybkie, mocne bicie, takie samo jak u niego. Elizabeth skupiła wzrok na Johnie, ich twarze rozświetlał blask księżyca.

- Co to znaczy?

I wtedy, bez słowa, John wziął ją w ramiona i delikatnie pocałował.

Wówczas uświadomiła sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, wiedziała już, dlaczego serce biło jej tak mocno. Ponieważ od tygodnia była zakochana w Johnie Baxterze. I po drugie, zrozumiała, dlaczego mama ostrzegała ją przed rozmowami z chłopcami. Gdyż po pocałunku Johna nie myślała już o college'u czy powrocie do domu na czas ani o czymkolwiek, co mówiła jej mama.

Wszystko, czego wtedy pragnęła, to pozostać tam na zawsze, i całując się z Johnem, tonąć w jego spojrzeniu.



ROZDZIAŁ 9



Elizabeth miała wrażenie, że śni na jawie.

Ale nie chciała, aby to się skończyło, pragnęła przypomnieć sobie każdą chwilę z ich przeszłości - ciężar miłości i głębię rozpaczy, gdy ich wybory odmieniły wszystko, już na zawsze.

Potajemne spotkania z Johnem wciąż trwały. Betsy zawsze ją podwoziła, przy okazji udzielając pięciominutowych wykładów.

- Elizabeth, za bardzo się w nim rozkochujesz. On jest dla ciebie za poważny. Musisz trochę się wycofać, zapoznać się z jakimiś dziewczynami...

Elizabeth nie słuchała jej.

Gdy tylko dotarły na miejsce spotkania, spędzała z Johnem każdą minutę, aż do chwili powrotu do domu. Zakochała się w nim do szaleństwa, doświadczając zupełnie nowych dla niej uczuć. Ale nie mogła podzielić się tym z rodzicami, oni o niczym nie wiedzieli.

Pod koniec sierpnia wynalazła nowy sposób na spotkania z Johnem. Twierdziła, że musi rozejrzeć się po kampusie.

- Mamo, nie masz pojęcia, jak trudno będzie mi zdążyć na zajęcia, jeśli nie poznam kampusu.

Jej mama stale się zamartwiała.

- Może z tobą pójdę i pomogę ci.

- Nie, mamo - Elizabeth starała się zachować łagodny ton głosu. - Pojadę rowerem i sama się porozglądam. Dzięki temu nie będziesz musiała mi pomagać, gdy rozpocznie się szkoła - poklepała dłoń matki. - Jestem już studentką, mamo.

I chociaż niechętnie, mama w końcu przytaknęła.

Oczywiście Elizabeth nie zamierzała spacerować po kampusie. Zamiast tego podjechała rowerem do najbliższego supermarketu, gdzie miał czekać John, zostawiła tam rower i wybrali się na przejażdżkę jego samochodem. Spacerowali po mieście, trzymając się za ręce, chodzili po sklepach i całowali się na parkingach, przed i po każdym wyjściu z samochodu.

- Co my zrobimy, gdy zaczną się studia? - John nie mógł złapać tchu po jednym z pocałunków. - Muszę cię widywać, Elizabeth.

Uświadomiwszy sobie, jak bardzo go kocha, przeraziła się.

- Mamy studia, John. Chyba będziemy musieli znajdować czas po zajęciach - i wtedy wpadła na pomysł. - Powiem, że muszę się pouczyć w bibliotece, i wtedy będziemy mogli się spotkać.

Rodzice zgodzili się. Pewnego dnia zakochani spotkali się przed sklepem i pojechali do Allmendinger Park, kilka przecznic za kampusem. Spacerowali pośród okazałych dębów, trzymając się za ręce, aż znaleźli się na odludziu.

John wydawał się niespokojny, podenerwowany bardziej niż zwykle. Gdy zatrzymali się pod jednym z drzew, przyciągnął ją do siebie i pocałował. Jak zawsze był bardzo delikatny, dbając o to, aby istniała pomiędzy nimi bezpieczna odległość.

- Wiesz co?

- Co? - nie miała ochoty na rozmowę. Chciała go całować. Teraz, gdy znaleźli się w ustronnym miejscu i nie wiadomo było, kiedy nadarzy się następna okazja.

- Rodzina, u której mieszkam, wyjeżdża w tym tygodniu. Jadą na Mackinac Island, wrócą dopiero w niedzielę.

- John? - ogarnął ją lęk. Ufała mu, ale w jego oczach pojawiło się coś, czego nie potrafiła rozszyfrować. - O czym ty mówisz?

- O niczym! - roześmiał się i potarł dłońmi o dżinsy. - Nie zrozum mnie źle, Elizabeth. Pomyślałem tylko, że moglibyśmy się tam spotkać i pooglądać telewizję. Zagramy w karty i pobędziemy trochę ze sobą, zanim wrócisz do domu.

Lata później, za każdym razem, gdy rozmawiali o tamtych wakacjach, przyznawali, że należało to przewidzieć. Dwoje młodych, zakochanych ludzi, spotykających się potajemnie, poza plecami rodziców... Jak można było pomyśleć, że czas spędzony w pustym domu będzie bezpieczny? Ze nic się nie wydarzy?

Plan był skazany na porażkę, od samego początku. Pierwszego dnia do niczego nie doszło. Trzymali się za ręce i oglądali telewizję, a John zwierzał się ze swoich planów związanych z medyczną karierą. Od zawsze pragnął leczyć ludzi i troszczyć się o ich zdrowie.

Elizabeth także podzieliła się swoimi marzeniami. Chciała ukończyć college, ale tylko po to, żeby zadowolić rodziców. Jej prawdziwym marzeniem było posiadanie dużej rodziny.

- Dom pełen dzieci - uśmiechnęła się do niego. - Chyba dlatego jako główny kierunek wybrałam ekonomię gospodarstwa domowego. Dzięki temu będę dobrą żoną i matką.

Później John wyznał, że tamtego dnia, gdy otworzyła przed nim swoje serce, zrozumiał, że nie ma odwrotu. I cokolwiek się wydarzy, poślubi ją, bez względu na akceptację ze strony jej rodziców.

Następny dzień spędzony w pustym domu był trudniejszy. Znowu oglądali telewizję, ale brakowało im tematów do rozmowy. Nie chodziło o to, że nie mieli nic do powiedzenia, raczej o to, że nie chcieli rozmawiać. Pragnęli się całować.

Zaczęli się całować tuż przed południem, na sofie w pokoju gościnnym. I dopiero gdzieś około pierwszej spojrzeli na zegar. Posunęli się dalej, niż planowali, niż Elizabeth mogła sobie wyobrazić. Ale nie poddali się swoim pragnieniom do końca.

Tamtego dnia, gdy Elizabeth wróciła do domu, spojrzała w lustro. Była na siebie tak wściekła, że aż opluła swoje odbicie. Nie dziwne, że mama ostrzegała ją przed chłopcami. Wcale nie z powodu tego, co mogą zrobić, gdy za bardzo się do nich zbliży. Ale z powodu tego, do czego była zdolna ona sama.

Kładąc się do łóżka, przysięgała sobie, że skończyła z okłamywaniem rodziców i potajemnymi spotkaniami sam na sam z Johnem, w pustym domu. Nawet modliła się w tej sprawie, błagając Boga, aby przebaczył jej, że stała się tak okropną osobą i prosiła Go, aby dał jej potrzebne siły.

Potem Elizabeth wykorzystała lekcję, którą otrzymała owego tygodnia, jako narzędzie do uczenia własnych dzieci.

- Bóg nie wymaga, abyście byli silniejsi niż pokusa - mówiła przy różnych okazjach każdemu ze swoich pięciorga dzieci. - On chce, abyście byli od niej mądrzejsi - wskazywała na cytat z Biblii, który mówił o tym, że przed pokusą należy uciekać, a nie trwać przy niej i targować się z nią.

Ale tamtego lata Elizabeth targowała się za długo. Następnego dnia nie potrafiła się powstrzymać. Wyrecytowała kolejne kłamstwo, wsiadła na rower i pojechała na spotkanie z Johnem, zanim przypomniała sobie którąkolwiek z obietnic złożonych minionej nocy.

Tym razem John nie włączył telewizora. Zabrał ją do swojego pokoju i pokazał stos listów, które jego tata napisał do mamy, walcząc na froncie podczas II wojny światowej.

- On był prawdziwym bohaterem, John - powiedziała po przeczytaniu większości listów. - Jego miłość do twojej mamy była niesamowita.

- Tak - John schował listy do pudełka i zakrył wieczkiem. - Właśnie tak pragnę kochać swoją żonę, całym moim sercem i umysłem oraz duszą.

Nagle Elizabeth poczuła się nieswojo, siedząc na brzegu łóżka Johna. Przywołała uczucia z poprzedniego dnia, pogardę, którą żywiła do siebie, narażając ich relację na ryzyko.

- Wróćmy do salonu.

John natychmiast się zgodził, poczuła więc ulgę. Nie zamierzał jej uwieść i postawić w trudnej sytuacji. Chciał tylko podzielić się z nią czymś osobistym o przeszłości.

Zeszli do salonu, ale wszystko było nie tak. Przez chwilę grali w karty, po czym on wziął ją za rękę i powiedział, jak bardzo będzie za nią tęsknił, gdy zacznie się szkoła.

- Będę zajęty. Drugi rok na medycynie nie należy do łatwych. Będę szczęśliwy, jeśli uda się nam spotkać w bibliotece, raz w tygodniu.

- Przynajmniej tyle.

Zanim Elizabeth zrozumiała, co się dzieje, zaczęli się całować. Ale tym razem nie potrafili przestać, nie słyszeli głosu zdrowego rozsądku, na tle krzyku pokusy.

Nawet teraz Elizabeth pamiętała, jak próbowała siebie usprawiedliwiać. Kiedyś za niego wyjdę, tak czy owak... co za różnica, jeśli będziemy teraz razem?... Wkrótce rozstaniemy się na dłużej, prawda? Poza tym... zatrzymamy się, zanim będzie za późno, wiem, że tak.

Wszystko to, każde pojedyncze słowo, było kłamstwem.

Owego popołudnia z ich pożądaniem było tak, jak z nakazem, aby przestać oddychać. Sądzili, że przezwyciężą pokusę, ale mylili się.

Tamtego wieczoru, gdy wróciła do domu, była pewna, że prawda została wypisana na jej twarzy. Nie była już dziewicą i nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek mogła pokazać się Johnowi na oczy.

Następnego dnia nie spotkała się z nim, nie chciała, aby zobaczył, jaka się stała: tania i łatwa, bez cnoty.

Gdy nie pojawiła się przed sklepem, John przyszedł do jej domu i zapukał do drzwi. A kiedy otworzył mu jej ojciec, przedstawił się jako kolega Elizabeth.

Gdy usłyszała jego głos, z przerażenia usiadła na brzegu łóżka. Cokolwiek robił tutaj John, jej relacje z rodzicami zmienią się już na zawsze. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że Elizabeth nie wiedziała, czy ma uciekać ile sił w nogach, czy też wyskoczyć do przedpokoju i rzucić się Johnowi na szyję.

John wyjaśnił, że poznał Elizabeth na jednej ze studenckich imprez i zakochał się w niej. Potem powiedział coś, co dosłownie zatrzymało jej serce.

- Chciałbym prosić o jej rękę. Jako pierwsza odezwała się mama.

- Moja córka nie wspomniała o panu ani słowem, panie Baxter. Jestem przekonana, że zaszła jakaś pomyłka. Prosiłam ją, aby nie rozmawiała z chłopcami, a już na pewno nie z młodymi mężczyznami, takimi jak pan...

- Chwileczkę.

Elizabeth wzdrygnęła się. Głos należał do jej ojca, w porównaniu z nim mama wydawała się bardzo łagodna. Głos ojca wypełnił pokój.

- Czy skompromitował pan moją córkę? Skompromitował? Elizabeth ukryła twarz w dłoniach.

Nie mów im, John... nie mów tego... nie mów im.

Nie powiedział. Zamiast tego zapewniał, że zakochał się w niej i pragnie ją poślubić. W końcu ojciec wyrzucił go z domu, zanim Elizabeth zdążyła się z nim przywitać czy choćby go zobaczyć.

Tamtego wieczoru ojciec przykazał jej, że nie ma prawa spotykać się z Johnem Baxterem.

- Zaczynasz studia, Elizabeth. Musisz skupić się na nauce. Następnego dnia Elizabeth wzięła rower bez pytania.

Zamierzała zadzwonić do Johna, zaraz po dojechaniu do sklepu. Ale nie musiała. Był już tam i czekał na nią. Padła mu w ramiona, potem wsiedli do samochodu i pojechali do jego domu. Tym razem wiedzieli już, co będą robić i rzeczywiście tak było.

W ciągu minionych lat John kilkakrotnie wspominał jej, że wtedy jego zachowanie było zupełnie nieodpowiedzialne. Ale nie mógł jej poślubić bez zgody rodziców. I zupełnie nie wiedział, jak mają wyrażać swoją miłość, skoro tak rozpaczliwie pragnęli siebie nawzajem.

Wtedy John nie był wierzącą osobą. Jego ojciec uczył go, jak ważna jest silna wiara, wiara w Jezusa Chrystusa, ale nie jego mama. Do dnia jej śmierci obwiniała Boga, że zabrał jej męża, a syna uczynił sierotą.

John był gdzieś pośrodku.

Wiara ojca intrygowała go, ale nie przypominał sobie, żeby chodzili do kościoła lub czytali Biblię. Wszystko zmieniło się, gdy Elizabeth zadzwoniła do niego z nowiną.

Była przerażona. Odkryła, że jest w ciąży.

- Gdzie jesteś? - ze strachu drżał mu głos. - Przyjadę po ciebie, Elizabeth. Uciekniemy i pobierzemy się.

- Nie! Nie możemy tego zrobić, John. Rodzice wyrzekną się mnie. Poza tym, z czego będziemy żyć?

- Mogę... mogę rzucić szkołę i poszukać pracy. Będę pracował na dwóch, a nawet na trzech etatach, jeśli zajdzie taka potrzeba.

- Nie, John - rozpłakała się. - Posłuchaj siebie! Chcesz zostać lekarzem. To twoje marzenie. Wiem, że kiedyś będziemy razem, ty też o tym wiesz. Ale teraz potrzebujemy pomocy moich rodziców. Zgodzą się na nasz ślub i wprowadzisz się do nas. Skończysz medycynę, a ja będę chodzić na zajęcia, dopóki nie urodzi się dziecko. Muszą nas zrozumieć.

- Elizabeth, nie. Nie możesz im powiedzieć.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Od momentu gdy zrobiła sobie test w klinice na kampusie, nie potrafiła logicznie myśleć. Gdy rozmawiała z nim, czuła się na wpół martwa.

- Dokładnie to zamierzam zrobić. Powiem im, że jestem w ciąży i chcemy się pobrać. A potem zadzwonię do ciebie.

Nawet teraz Elizabeth była przekonana, że tamtego popołudnia rodzice mieli ochotę ją zabić. Czuli do niej odrazę, byli przerażeni i wściekli.

- Co pomyślą sobie moje przyjaciółki z kościoła? - matka trzymała się od niej z daleka, jakby pobłądzenie jej córki, a nawet i jej ciąża, mogły być zaraźliwe.

- Mamo, przecież to nie o ciebie chodzi. Zakochałam się i chcę poślubić Johna. On także tego pragnie, powiedział wam o tym kiedyś, gdy przyszedł do nas.

Wówczas ojciec wstał i wygłosił oświadczenie. Nie będzie żadnego ślubu ani żadnego zięcia, który miałby u nich zamieszkać i afiszować się tym, iż przespał się z dziewicą i zrobił jej dziecko.

- Wyjedziesz do domu dla dziewcząt w Indianie. Słyszałem o nim od kolegi z pracy - ojciec spiorunował ją wzrokiem. - Urodzisz dziecko, a potem wrócisz do Ann Arbor i będziesz kontynuować studia. I od tej pory będziemy żyć tak, jakby całe to błazeństwo nigdy się nie wydarzyło.

- Błazeństwo? - wrzasnęła Elizabeth. - Ja kocham Johna Baxtera, tato. Chcę za niego wyjść i urodzić jego dziecko.

- Milcz! - ojciec nigdy nie podniósł na nią reki, ale wtedy uniósł dłoń. Ledwie się powstrzymał od wymierzenia jej policzka. Miał purpurową twarz, a jego głos drżał ze złości. - Wyjedziesz, urodzisz... dziecko - wypluł z siebie słowo dziecko, niczym truciznę, która nagle znalazła się na jego języku. - Oddasz je do adopcji, wrócisz do domu i zapomnisz o tym, co się wydarzyło.

- To moje dziecko, tato. Nie chcę go oddawać.

- Więc obydwoje będziecie bezdomni. Nie chcę widzieć dziecka tego mężczyzny w moim domu.

Pod koniec wieczoru Elizabeth przystała na plan ojca. Nie dlatego że chciała, po prostu nie miała siły z nim walczyć, a inne pomysły wydawały się zupełnie niewykonalne.

Tamtego wieczoru zadzwoniła do Johna i powiedziała mu, że ich związek jest skończony. Nie miała wyboru, robiła to, czego żądali rodzice, nie miała do kogo się zwrócić. John próbował ją zniechęcić, jednak on także nie był w stanie zaproponować sensownego i wykonalnego planu.

W końcu zgodzili się, że owo rozwiązanie było potwornym wyjściem. Ale także i jedynym. W następnym tygodniu Elizabeth wyjechała do domu dla dziewcząt, gdzie mieszkała przez dziewięć miesięcy. I chociaż okres ten należał do najtrudniejszych w jej życiu, zdarzyło się coś cudownego. Zaprzyjaźniła się z Jezusem.

Wcześniej opierała się jedynie na wierze rodziców. To była bardzo sztywna i legalistyczna wiara. Elizabeth nie potrafiła przyjąć jej sercem. Ale podczas miesięcy wypełnionych samotnością i tęsknotą za Johnem oraz pewnością, że wyjazd był złym wyborem, mogła zwrócić się tylko do Boga.

Nie wolno jej było nigdzie dzwonić, Johnowi także nie pozwolono kontaktować się z nią. Ale pisał do niej listy i co jakiś czas jedna z kobiet prowadzących dom przemycała któryś z nich, zamiast porwać go na strzępy, gdyż właśnie tak miały robić z listami od Johna Baxtera, według polecenia rodziców Elizabeth.

John wspominał o podobnym odkryciu. „Odkryłem pokój, jakiego dotychczas nie znałem" - pisał. „Cokolwiek zrobimy, gdy to wszystko się skończy, zawsze musimy umieszczać Boga na pierwszym miejscu. Źle postąpiliśmy, zbliżając się do siebie w taki sposób, ale przede wszystkim to ja się myliłem. Jezus chce, abym Go poznał, zanim zacznę kochać Cię taką miłością, na jaką zasługujesz".

Elizabeth urodziła zdrowego chłopczyka. Miał jasne włosy i był podobny do Johna. Pozwolono jej trzymać go na rękach jedynie przez godzinę, a potem zabrano. Rozpaczliwie pragnęła zadzwonić do Johna, aby mógł usłyszeć ciche kwilenie ich synka i opisać mu, jak wygląda, jaką delikatną ma skórę i jak piękne są jego niebieskie oczy.

Ale nie pozwolono jej, więc uczyła się na pamięć rysów i wyrazu jego twarzyczki oraz niemowlęcego płaczu. Zapisywała to wszystko w pamięci, aby móc opowiedzieć o tym Johnowi, gdy się spotkają. A potem modliła się nad swoim maleństwem, błagając Boga, aby dał mu kochających rodziców i dom pełen miłości.

- I jeśli taka będzie Twoja wola, Panie, pozwól mi go kiedyś spotkać. Proszę, Boże...

A gdy zabrano go z jej ramion, przez resztę dnia płakała. Ból rozstania z nim był tak silny. Myślała, że umrze z żalu. Dwa miesiące później, gdy wróciła do siebie - przynajmniej w sensie fizycznym - odesłano ją do domu. Rodzice wydawali się uradowani jej powrotem, ale ona niczego od nich nie chciała.

Wyjazd odmienił ją, przybliżyła się do Boga, jednocześnie oddalając się od rodziców. Gdzieś na świecie żył mały chłopczyk, który należał do niej i Johna, dziecko, którego nigdy nie będzie mogła wychowywać ani przytulać czy kochać. A to wszystko tylko po to, aby znajomi z kościoła rodziców nie zobaczyli, że ich córka była w ciąży.

Cała ta sytuacja była jednym, ogromnym dramatem. I Elizabeth po powrocie do domu nie czekała nawet godziny, aby zadzwonić do Johna. Spotkali się w bibliotece, w zacisznym miejscu, chroniąc się przez ciekawskimi spojrzeniami innych studentów. Przecież zniknęła na tyle czasu i teraz znowu się pojawiła. Każdy, kto ich znał i potrafił liczyć, wiedziałby już, co zaszło.

Tamtego dnia w bibliotece John przytulał ją i ocierał jej łzy, gdy ona opowiadała mu o ich dziecku. Wciąż miał przed sobą mnóstwo nauki, ale od rodziny, u której mieszkał, uzyskał pozwolenie, aby po ślubie zamieszkali u nich przynajmniej do czasu ukończenia przez niego studiów.

I tak też się stało.

Podczas ceremonii, w obecności bardzo małej grupy osób, bez udziału jej rodziców, John i Elizabeth powiedzieli sobie wieczyste „tak" 22 sierpnia 1968 roku, w nieco ponad rok od ich pierwszego spotkania. Podczas nocy poślubnej modlili się, aby Bóg zawsze znajdował się w centrum ich małżeńskiego życia. I błagali Go, aby pomógł im zapomnieć o niebieskookim, jasnowłosym chłopczyku, którego oddali do adopcji.

Przez następne cztery lata dotrzymywali umowy. A potem, w 1972 roku -gdy znaleźli małe mieszkanko obok uniwersytetu - na świecie pojawiła się Brooke. W szpitalu, zaraz po porodzie, Elizabeth powiedziała jedno zdanie, które przypomniało im obydwojgu, że nie zapomniała o ich synku.

- Cieszę się, że to dziewczynka.

- Ja też.

- Ponieważ chłopiec przypominałby mi o tym wszystkim, co utraciliśmy. W jakiś czas po narodzinach Brooke rodzice Elizabeth odszukali ich.

Przeprosili za to, co zrobili, i obydwie rodziny pogodziły się. Jednak Elizabeth wiedziała, że nigdy nie będą w stanie pojąć ceny, jaką musiała zapłacić za brak zrozumienia z ich strony.

Mijały lata, a u Baxterów rodziły się same dziewczynki. Elizabeth myślała, że Bóg nigdy już nie da im chłopca. Raz to uczynił, a ona go oddała. W głębi serca, tej części, którą nie dzieliła się nawet z Johnem, zastanawiała się, czy nie jest to czasem rodzaj kary i czy Bóg, nie obdarowując ich synem, nie przypomina jej o złym wyborze sprzed lat.

Ale w 1980 roku urodziła Luke'a, ich piąte i ostatnie dziecko. Chłopczyka wyglądającego identycznie jak tamten, którego urodziła w domu dla dziewcząt w Indianie. W szpitalu, pokazując go Johnowi, powiedziała: - Teraz już wiesz, John.

- Wiem co? - rzucił jej pytające spojrzenie.

- Teraz już wiesz, kogo oddaliśmy. Dziecko, które wtedy urodziłam, wyglądało identycznie.

Od początku czuli, że Lukę jest szczególnym darem od Boga. Nie chodziło o to, że dziewczynki nie były błogosławieństwem. Były. Ale Lukę jakby wypełniał zranione miejsca w ich sercach, miejsca, które wciąż przepełniała tęsknota za utraconym, pierworodnym synem, oraz pytania, gdzie jest i jak mu się żyje.

Zamieszkali w Bloomington, gdzie John otrzymał pracę w uniwersyteckim szpitalu. Tylko raz zapytali siebie, czy aby nie zamieszkali w Indianie tylko dlatego, że wciąż żywili nadzieję, iż pewnego dnia spotkają syna, którego oddali. To było dziwne, doprawdy. Ze wszystkich miejsc w Stanach Zjednoczonych tylko w Indianie czuli się jak w domu, łączyła ich z tym miejscem jakaś niewytłumaczalna więź.

Po narodzinach Luke'a łatwiej było im dotrzymywać złożonej obietnicy i temat ich pierworodnego syna rzadko się pojawiał. Uzgodnili, że dzieci nie muszą wiedzieć, co wydarzyło się w przeszłości - jak trudne były początki ich znajomości i że mają brata, który nie wie o ich istnieniu.

Zatrzymanie prawdy wyłącznie dla siebie było dobrym wyborem -Elizabeth i John nie mieli co do tego wątpliwości. Adopcja była poufna. Żadne z ich dzieci nie miało prawa ani możliwości, aby odszukać starszego brata. Lepiej więc było przyjąć, że nigdy nie istniał i nie powracać do tamtego okresu ich życia. Miło było wyobrażać sobie, że Bóg umieścił go w dokładnie takim domu, w jakim powinien się znaleźć, wierzyć, że właściwie to on nawet nie należał do nich, ale do innej pary.

Jednak wracały chwile, gdy Elizabeth znowu miała osiemnaście lat, gdy trzymała swojego synka w ramionach, widziała jego twarzyczkę, jego oczy i była przekonana, że tęsknota nigdy nie opuści jej serca. Wtedy znowu czuła, jak tamta kobieta wyrywa dziecko z jej ramion, powracało uczucie rozdzielenia, kobieta odwracała się, wychodziła z pokoju i...

- Zatrzymaj się! - Elizabeth usiadła na łóżku, serce biło jej mocno, czuła w piersiach ból. - Oddajcie mi go! On jest mój, oddajcie mi go, natychmiast!

John obudził się. Usiadł i objął ją ramieniem.

- Kochanie... ciii. To tylko sen.

Przebiegła wzrokiem po pokoju, szukając drzwi.

- Zabierz go, John, póki nie jest za późno. John objął ją mocniej i lekko nią potrząsnął.

- Elizabeth, obudź się. To sen, kochanie. Zmrużyła oczy i powoli oparła się o wezgłowie łóżka.

John miał rację. To wszystko było tylko snem, spacerem w czasie, który ponownie zawiódł ją do owej potwornej chwili, gdy odebrali jej dziecko.

I nawet teraz - na kilka godzin przed operacją, która mogła oznaczać dla niej śmierć - miała wrażenie, że czas stanął w miejscu. Przecież on gdzieś jest, czyż nie tak? Jej syn, którego musiała oddać. Adopcja poufna czy nie, musi istnieć jakiś sposób, aby go odnaleźć. Lub żeby on odnalazł ją.

Elizabeth przypomniała sobie ich starania na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy wykryto u niej nowotwór. Szli za każdym, choćby znikomym tropem, każdym powiązaniem, każdą osobą, która mogła coś wiedzieć o adopcji. Jednak wszystkie drzwi prowadziły do ślepego zaułka i obiecali sobie, że już nigdy nie będą tracili na to czasu.

- Jeśli kiedykolwiek go odnajdziemy, to wyłącznie dlatego że on odnajdzie nas - powiedział wówczas John.

Miał wtedy rację i teraz także nic się nie zmieniło.

John położył się, prawie już spał. Elizabeth właśnie przekręcała się na bok, gdy przyszła jej do głowy pewna myśl. Przecież jest coś, co może zrobić. Może się modlić. Ten sam Bóg, który ją zna i kocha i ma dla niej jakiś plan, który nie kończy się na wyznaczonej na rano podwójnej mastektomii, zna i kocha także i jej pierworodnego syna.

Było już za późno na budowanie relacji matki z synem. On miał już trzydzieści pięć lat. Ale nie było za późno, żeby się z nim pojednać, powiedzieć mu, jak bardzo jest jej przykro, że go oddała, i zobaczyć jak

żyje.

Tylko Bóg wiedział, gdzie w tej chwili znajduje się jej syn.

Nagle, jakby przeciwstawiając się obecnej sytuacji, Elizabeth pomodliła się tymi samymi słowami, którymi modliła się trzydzieści pięć lat temu: I jeśli taka będzie Twoja wola, Panie, pozwól mi go kiedyś spotkać. Proszę, Boże...

Pomyślała o operacji, która miała się odbyć za kilka godzin. I proszę, Boże, niech to stanie się wkrótce.



ROZDZIAŁ 10



Do operacji pozostało jeszcze trzydzieści minut - trzydzieści minut dla Johna, aby zabrał lęk od swojej żony, trzydzieści minut do chwili, gdy ich życie zmieni się, na bardzo, bardzo długo. Może już na zawsze.

Elizabeth została przygotowana do operacji, leżała na specjalnym łóżku, czekając aż przyjdzie po nią ktoś z bloku operacyjnego. Jak dotąd nie chciała rozmawiać o operacji.

- Widziałeś spojrzenie Ashley wczoraj wieczorem? - Elizabeth złożyła ręce na talii, miała spokojny głos, zupełnie jakby nie znajdowali się w szpitalnej sali, oświetlonej fluorescencyjnymi lampami, czekając na amputację obydwu piersi, ale raczej prowadzili zwykłą, poranną rozmowę.

John starał się zebrać myśli.

- Już od dawna kocha Landona.

- Tak - oczy Elizabeth błyszczały. - Ale nie tak długo, jak on kocha ją -rozprostowała zagięcia na szpitalnym prześcieradle. - Najpierw wiadomość o jej zdrowiu, potem plany dotyczące ślubu. Zupełnie jakby Bóg spojrzał na nich i w ciągu jednego dnia sprawił, że droga do spełnienia ich marzeń stała się rzeczywistością.

Zegar na ścianie równomiernie tykał, odmierzając czas. Zostało jeszcze dwadzieścia pięć minut. Tylko dwadzieścia pięć minut. John zerknął na nią spod przymrużonych powiek, próbując przypomnieć sobie, o czym mówiła. O ślubie, chyba tak? Tak, o ślubie Landona i Ashley. Położył dłoń na jej ramieniu.

- Ślub będzie piękny.

- Będą ze sobą szczęśliwi. Nie sądzisz, John?

- Oczywiście - serce Johna biło coraz szybciej. Nie o tym chciał rozmawiać ze swoją żoną, nie teraz. Czy nie zdawała sobie sprawy, jak poważna będzie operacja? Czyżby nie słuchała, co mówił lekarz, że gdy zostanie włączone leczenie, mogą minąć całe miesiące, zanim znowu lepiej się poczuje?

- Landon to odpowiedni dla niej mężczyzna. Nie sądzisz?

- Tak, kochanie - John pogłaskał jej czoło i delikatnie ścisnął ramię. Zegar odmierzał czas. Dwadzieścia minut do operacji. John zacisnął zęby. Tyle jeszcze chciał jej powiedzieć. - Landon jest dla niej stworzony, od zawsze.

- A Kari... - Elizabeth zamyśliła się, na jej twarzy pojawił się łagodny i serdeczny uśmiech. - Mam nadzieję, że będą mieli chłopca. Ryan świetnie poradzi sobie z chłopcem. Nie chodzi o to, że nie jest cudowny dla Jessie, ponieważ jest, zwróciłeś na niego uwagę wczoraj? Zaraz po obiedzie Jessie...

- Elizabeth - John powstrzymał się. Był zły, słysząc w swoim głosie frustrację, denerwowało go, że nie potrafił pozwolić mówić jej o dzieciach, jeśli chciała. Ale minuty mijały, a on tyle chciał jej powiedzieć. Spojrzał jej w oczy, przedzierając się przez zewnętrzne maski, docierając do miejsc, gdzie była śmiertelnie przerażona tym, co niosły najbliższe godziny. Jego głos stał się łagodniejszy, bardziej życzliwy, pokręcił głową. - Nie chcę rozmawiać o dzieciach. U nich wszystko jest w porządku, u każdego z nich.

Elizabeth zawahała się na moment, w jej oczach pojawiły się łzy. Po czym odwróciła twarz i spojrzała w okno.

- Nie rozmawialiśmy o spotkaniu, John. Któregoś dnia sprawdzałam w internecie i myślę, że Sanibel to dobry wybór. Być może na kilka dni przed ślubem Ashley. Moglibyśmy polecieć do Fort Myers, a potem przeprawić się promem na wyspę. Zawsze marzyłam o wakacjach na wyspie, wiesz o tym, John, prawda?

Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale ona patrzyła w drugą stronę i nie pozwoliła mu odpowiedzieć.

- Ceny domków wzdłuż wybrzeża są rozsądne, nie ma dużych fal, w sam raz dla dzieci - przerwała tylko po to, aby złapać oddech. - Można popłynąć szlakiem delfinów, który wychodzi z South Seas Resort na Captivia Island, około pół godziny drogi od Sanibel, więc każdy będzie mógł...

- Przestań - tym razem John wstał i czekał, aż na niego spojrzy. - Jeśli pragniesz tego spotkania, zorganizujemy je. Bardzo dobrze. Ale proszę, Elizabeth - wziął ją za rękę, powstrzymując łzy - czy możemy porozmawiać o tym później?

- Dobrze, John - odpowiedziała ostrym głosem, nigdy nie używała takiego tonu. - O czym chcesz rozmawiać? O operacji? Chcesz rozmawiać o podwójnej mastektomii i o tym, jak będę się czuła, nie mając piersi? A może powinnam powiedzieć ci, że każdy zapach i dźwięk tego miejsca przypomina mi, jak rodziłam nasze dzieci. Przyjeżdżaliśmy tutaj, ponieważ rodziło się życie, nie dlatego że się kończyło.

Zmarszczki na jej czole i wokół oczu wygładziły się, złość opuściła jej głos.

- Przepraszam, John, doprawdy, ale jaki to ma sens? Nie chcę rozmawiać o tym, jak będę się czuła lub wyglądała po zabiegu. Chcę rozmawiać o naszej wczorajszej kolacji, o dzieciach i letnim, rodzinnym zjeździe. Gdyż tylko Bóg wie, czy jutro będę miała siły, aby o tym mówić. Chcę, żeby ta ostatnia godzina była normalna, rozumiesz? Ty i ja, nasz zwykły styl bycia.

- Ale to nie jest normalne - w jego oczach pojawiły się łzy. - Chcę wiedzieć, jak się czujesz. Pragnę mówić ci, jak jesteś cudowna i dzielna. Że jesteś jedyną kobietą, jaką kiedykolwiek kochałem i że nasze dzieci wyrosły na takich ludzi, jakimi są, dzięki twojej niezachwianej wierze i poświęceniu. Chcę trzymać cię za rękę, wysłuchiwać twoich obaw i zapewniać cię, że cokolwiek się wydarzy, będę przy tobie.

- John... - z kącików jej oczu popłynęły łzy, znacząc mokry ślad na twarzy. - Byłeś pierwszym chłopakiem, z którym rozmawiałam, i nic nie było w stanie nas rozdzielić. Nic. Kocham cię całym sercem, całą sobą, od trzydziestu pięciu lat, tak jak ty kochasz mnie - na jej ustach igrał uśmiech, nie odrywała wzroku od męża. - Myślisz, że nie wiem, jak bardzo mnie kochasz? Ze nie widzisz poza mną świata? Nie potrzebuję - wskazała ręką na szpitalne łóżko i sprzęty - nie potrzebuję tej szpitalnej scenerii, żeby usłyszeć to, co wiedziałam przez te wszystkie lata. Rozumiesz?

Zagryzł usta, powstrzymując łzy.

- Boisz się?

- Tak - był to szept pełen udręki. Spojrzała na niego i po raz pierwszy tego dnia ujrzał w jej oczach cień skrywanego przez nią przerażenia. -Oczywiście, że się boję - otarła łzy i spojrzała na sufit. - Boję się, że zabraknie mi siły, aby iść z Cole'em nad strumień lub bawić się lalkami z Maddie. Boję się, że całymi dniami będę wymiotować i patrzeć, jak wypadają mi włosy, a gdy przyjdzie noc, będę zbyt zmęczona i chora, żeby się z tobą kochać ... - zakryła palcami usta, walcząc ze wzruszeniem. - Tak, boję się? Czy o tym chcesz rozmawiać?

- Tak, ponieważ właśnie to jest realne - poczuł się gorzej, ale przynajmniej byli szczerzy. Musi być lepsze rozwiązanie niż powierzchowna rozmowa o dzieciach lub o odległym rodzinnym spotkaniu.

- Dlaczego? - wskazała na zegar, w jej tonie znowu pobrzmiewała frustracja. - Za dziesięć minut przyjdą po mnie i zabiorą mnie. Dlaczego mamy spędzać ten czas, przeżywając ból zapożyczony z jutrzejszego dnia?

- Ponieważ - przyłożył do ust jej palce i zaczął je całować, po kolei.

- Ponieważ co?

- Ponieważ... - odchylił się do tyłu i przyglądał się jej, całej, żywej i pięknej. - Ponieważ ja też się boję. Chcę, żebyś o tym wiedziała. I chociaż próbuję grać i udawać, i nawet jeśli mi to wychodzi, jestem tym przerażony, Elizabeth. - Spojrzał na jej dłonie i powoli, przebiegając wzrokiem po krągłych kształtach jej piersi, uniósł go ku jej oczom. - Nie mogę cię stracić.

Gdy tylko skończył, wyraz jej twarzy złagodniał.

- John... kochanie - wyciągnęła ręce i dłońmi otoczyła jego twarz, delikatnie ją dotykając. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

Przekrzywił usta w uśmiechu.

- Próbowałem, Elizabeth, ale nie dałaś mi szansy.

- John, przepraszam - wyciągnęła ręce. - Chodź i połóż się przy mnie. Proszę.

Zręcznym ruchem obniżył poręcz przy jej łóżku i położył się obok niej, mocno ją przytulając.

- Walcz z tym, dobrze? Potrzebuję cię, wszyscy cię potrzebujemy. Przytulali się do siebie, tym razem nic nie mówiąc, nic o ich lęku lub tym, że to ostatnie chwile, gdy są razem, zanim ona rozpocznie walkę o życie. Nic o tym, co mieli do stracenia, lub o wszystkim, co było ich radością, aż dotąd.

Po prostu przytulali się, zupełnie jakby mieli w ten sposób zatrzymać czas, lekarzy i operację. Ale minuty powoli mijały, John usłyszał otwierające się drzwi. Nie odwrócił się, żeby sprawdzić, kto wszedł do pokoju.

Jeszcze mocniej przytulił Elizabeth.

- Wróć do mnie, dobrze?

- Dobrze.

- Będę tutaj - przyłożył palce do jej serca. - Bez względu na wszystko jestem z tobą.

Wtuliła w niego twarz.

- Módl się, John.

- Będę. Przez cały ten czas będę się modlił.

Po czym zbierając resztki sił, John zsunął się z łóżka i odchodząc na bok, kiwnął głową do personelu medycznego. Do łóżka podeszło dwóch mężczyzn, jeden z nich spojrzał na Johna.

- Doktorze Baxter, gdy tylko skończymy, damy panu znać.

- Zadzwońcie na mój pager, będę w gabinecie. Ostatnim obrazem, jaki utkwił Johnowi w pamięci, gdy zabierano Elizabeth z pokoju, były jej oczy, głębokie i piękne, i choć przerażone, dostrzegł w nich blask pokoju i pewności, że bez względu na rezultat Bóg czuwa nad wszystkim. Tak jak zawsze czuwał nad ich życiem, niezależnie od okoliczności.

I właśnie ów blask wzniecił w nim iskierkę nadziei, gdy patrzył, jak znikają za rogiem, na bloku operacyjnym. Na prośbę Elizabeth ich dzieci czekały pod telefonami, a nie w poczekalni, tak jak chciały. Powiedziała im, żeby się nie martwiły, że operacja jest rodzajem rutynowego zabiegu. Ze porozmawia z nimi później. Ale prawda była inna, podzieliła się nią z Johnem dzień wcześniej, chciała spędzić ostatnie godziny tylko z nim.

John poszedł do gabinetu, zupełne oszołomiony. Był to mały pokoik, gdzie pracował raz w tygodniu, nadzorując szpitalną opiekę i przygotowując plany leczenia dla swoich licznych pacjentów.

Prawie wszyscy wiedzieli, dlaczego był dzisiaj w szpitalu, więc tylko kilka osób kiwnęło głową na przywitanie.

Większość patrzyła w innym kierunku, dając mu przestrzeń potrzebną do ogarnięcia tego, z czym obecnie się zmagał. Wszedł do gabinetu, zamknął za sobą drzwi i zrobił tylko jedno.

Upadł na kolana, skłonił głowę i pozwolił opanować się smutkowi. Po czym w myślach zaniósł Elizabeth do Boga, do jej Stwórcy, który ją kochał i pragnął dla niej tego, co najlepsze. Do Boga, który był z nim w tym pokoju i razem z nim płakał.

Gdy wwieziono Elizabeth do sali operacyjnej, skrzyżowała ręce na piersiach i przykryła je dłońmi. Wciąż nie mogła uwierzyć, że gdy obudzi się za kilka godzin, nie będzie ich już miała. Jednak w którymś momencie minionej nocy, pomiędzy snem i wspomnieniami oraz modlitwą za jej pierworodnego syna, odnalazła pokój i przestała bać się operacji.

Straci więc piersi.

Jeśli to ma być cena za życie z Johnem i dziećmi, chętnie ją zapłaci. Oddałaby nawet ręce i nogi, gdyby miało to oznaczać, że będzie mogła patrzeć, jak płynie ich życie, rok po roku.

Chciała zobaczyć Ashley i Landona, jak się pobierają, patrzeć, jak Cole rozkwita pod jego okiem. Pragnęła wziąć w ramiona drugie dziecko Kari i przytulić maleństwo adoptowane przez Erin i Sama. Oczywiście w kolejnych latach miały pojawić się jeszcze inne dzieci. Luke znajdzie pracę, a Reagan skończy studia, i jeśli zdecydują się na adopcję, Tommy będzie miał rodzeństwo. Ashley i Landon oraz Kari i Ryan także będą jeszcze mieć dzieci.

Na każde Boże Narodzenie na rodzinnym zdjęciu Baxterów będzie coraz więcej dzieci. I Elizabeth nie chciała obserwować tego wszystkiego z okna niebiańskiego domu.

Ona pragnęła być tutaj, przytulać wnuki i pomagać przy ich wychowywaniu.

A nawet więcej, chciała patrzeć, jak będą zakładać rodziny. Chciała siedzieć obok Johna na ślubach Maddie i Cole'a oraz Hayley, ponieważ Hayley któregoś dnia z pewnością założy rodzinę. Elizabeth była o tym przekonana. Z każdym rokiem będzie czuła się coraz lepiej, aż w końcu

dogoni swoich rówieśników, będzie się z nimi przyjaźnić i uczyć, jakby wypadek na basenie nigdy się nie wydarzył.

Elizabeth pragnęła doświadczać tego wszystkiego, czuć i smakować te chwile. Trzymać Johna za rękę, gdy będą na to patrzeć. Zatem jeśli amputacja piersi miała być ceną za przedłużenie jej życia, niech tak się stanie.

Rozpoczęły się bezpośrednie przygotowania do operacji. Sprawdzenie kroplówki, odmierzenie odpowiedniej dawki środka znieczulającego.

- Elizabeth, teraz dostaniesz coś, co pozwoli ci zasnąć, dobrze?

- Dobrze - przycisnęła mocniej dłonie do piersi i zamknęła oczy. Powróciły wspomnienia, chwile, gdy tuliła do piersi płaczące niemowlę, karmienia w środku nocy. Z najgłębszych pokładów jej duszy wyrwało się westchnienie, zamknęła oczy.

- Jestem gotowa.

- Dobrze - zajmujący się nią młody anestezjolog był bardzo uprzejmy, mówił spokojnym i pewnym głosem. - Chciałbym, żebyś wyprostowała ręce i rozluźniła je.

Zrobiła tak, jak prosił. Boże... bądź przy mnie. Zabierz moje piersi, ale daruj mi życie. Proszę, Boże, nie chcę jeszcze umierać. Proszę...

- Elizabeth, poczujesz, że robi ci się ciepło, staniesz się senna - młody mężczyzna wstrzyknął do kroplówki środek znieczulający. - Rozluźnij się. Spróbuj policzyć ze mną do dziesięciu, dobrze?

- Jeden... Proszę, Boże... bądź przy mnie. - Dwa... Pozwól mi żyć, proszę o pomyślny przebieg operacji. - Trzy... Bądź przy Johnie, on tak bardzo boi się, że mogę...

Nie dokończyła zdania.

Opanował ją sen. Ostatnia jej myśl nie dotyczyła tego, co dzisiaj utraci, ale tego wszystkiego, co otrzyma w zamian. Jeśli tylko pozwoli jej przeżyć.



ROZDZIAŁ 11



Kilka minut po jedenastej zadzwonił telefon. Gdy operowano Elizabeth, Erin nie mogła niczego przełknąć, nie potrafiła skupić się na niczym innym jak tylko na sprzątaniu domu i modlitwie. Wraz z każdym oddechem błagała Boga, aby dzięki operacji mama została uwolniona od raka. Tym razem już na zawsze.

Ojciec obiecał, że zadzwoni, gdy tylko coś będzie wiadomo, jak na razie było cicho. Gdy usłyszała więc telefon, rzuciła płyn do mycia szyb oraz papierowy ręcznik i natychmiast pobiegła do kuchni.

- Słucham - nie mogła złapać tchu, tak bardzo chciałaby znaleźć się teraz w szpitalu, zamiast być tak daleko.

- To bardzo miłe - po drugiej stronie rozległ się śmiech mężczyzny. -Wygląda na to, że czekałaś na mój telefon.

Z początku Erin nie rozpoznała głosu. Ale gdy tylko uświadomiła sobie, do kogo należał, poczuła na plecach ciarki, wzdrygnęła się. Przysunęła najbliżej stojące krzesło i usiadła.

- Kto mówi? Kolejna salwa śmiechu.

- Twój dobry przyjaciel, Dave - mężczyzna odchrząknął i szyderczo przyjął oficjalny ton głosu. - Ach racja, znasz mnie jako biologicznego ojca.

Erin zacisnęła zęby.

- Jeśli szukasz mojego męża, to obecnie jest w pracy. Zadzwoń później.

- Posłuchaj - nagle jego głos stał się szorstki - jestem zajętym człowiekiem, rozumiesz? Powiedz mężulkowi, że wciąż brakuje nam szmalu, jasne?

W tle słychać było głos kobiety, ale Erin nie mogła zrozumieć jej słów.

- Ile ci brakuje, Dave? - zadając to pytanie, Erin poczuła do siebie odrazę. I tak nie mieli pieniędzy. Wydatki związane z adopcją zupełnie pozbawiły ich oszczędności i teraz, gdy sprzedali samochód, nie mieli już niczego na sprzedaż.

- Zrozum... - Dave przeciągał rozmowę, bawiąc się z nią. - Pięć tysięcy to za mało. Wiesz, co mam na myśli? Tacy bogacze jak wy muszą mieć więcej forsy.

- Ile, Dave? - Erin traciła już cierpliwość - tysiąc pięćset kilometrów dalej operowano jej mamę. Ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, były zagrania tej gnidy po drugiej stronie. - Jaka jest najniższa suma?

Nie czekał ani chwili.

- Dziesięć tysięcy. To ostatnia wpłata i dziecko będzie wasze. Obiecuję. Erin aż otworzyła usta.

- Dziesięć tysięcy dolarów?

Nie mogła wydobyć z siebie ani słowa, nie była w stanie myśleć o niczym innym jak tylko o usłyszanej kwocie. Dziesięć tysięcy dolarów? Pojawił się chwilowy natłok myśli, trzeba wykonać telefon do ojca, do Kari i Ryana. Oni mogą mieć taką sumę na koncie.

Ale większa od pieniędzy i strachu, jak je zdobędzie, była prawda, którą uświadamiała sobie coraz bardziej. Gra, którą rozpoczęli Dave oraz Candy, była nielegalna. Mogli tak ją szantażować bez końca, podnosząc stawkę z każdym tygodniem, żeby sprzedać swoje dziecko.

Nie mieli prawa domagać się pieniędzy, a ona i Sam nie mogli ulegać ich żądaniom. Sam miał rację, należało pójść do adwokata i pracownika socjalnego zaraz po pierwszym spotkaniu w parku. Tutaj nie chodziło o dodatkowe pieniądze na witaminy dla Candy czy na pieluchy. To było wyłudzenie.

Sam powiedział jej, że jeśli para zażąda kolejnej sumy, nie będą mieli innego wyjścia, jak tylko się im sprzeciwić, ryzykując nawet utratę dziecka.

Dave jeszcze nie skończył mówić, gdy Erin się rozłączyła. Następnie zrobiła to, co powinna uczynić już tydzień temu. Wystukała numer do pracownika socjalnego i wstrzymała oddech.

Gdy odezwała się kobieta, wyjaśniła całe zajście. Opowiedziała o spotkaniu w parku, sprzedaniu samochodu i przekazaniu gotówki Dave'owi i Candy.

- Znowu do mnie zadzwonili, dosłownie kilka minut temu - Erin odczuwała zmęczenie, siły ją opuszczały. Wszystko, czego pragnęła, to znaleźć się w Bloomington, przy czekającym w szpitalu ojcu i modlić się z nim za mamę. Starała się skupić. - Żądają dziesięciu tysięcy dolarów albo wycofają się z adopcji.

Kobieta był oburzona. Obiecała, że skontaktuje się zarówno z adwokatem, jak i odpowiednimi władzami.

- Za coś takiego idzie się do więzienia, Erin. Twój telefon to właściwy wybór.

Właściwy wybór - pomyślała. Ale jakim kosztem? Z pewnością Candy nie odda im swojego dziecka za to, że zgłosili popełnione przez nich przestępstwo. Gdy rozmowa się skończyła, Erin zadzwoniła do Sama i opowiedziała mu o wszystkim.

W jego głosie słychać było zdenerwowanie, ale był z niej dumny.

- Wyobrażasz sobie takie życie, Erin? Nawet gdyby oddali nam dziecko, i tak by dzwonili, grożąc nam i szukając pieniędzy. Pod koniec rozmowy powrócili do myśli, że Bóg czuwa nad wszystkim i musi wyniknąć z tego jakieś dobro.

- Być może sąd zajmie się sprawą Candy od ręki. A może dziecko urodzi się wcześniej i Candy nie zdąży zmienić zdania.

Erin nie robiła sobie większych nadziei. Trzy godziny później otrzymała telefon, na który tak bardzo czekała.

- Skarbie, mówi tata. Operacja się udała.

- Jak ona się czuje? Modliłam się cały czas, tak bardzo chciałabym tam być.

- Wiem. Lukę także - ojciec był spięty. W jego głosie brakowało nadziei i optymizmu. - Mama do jutra nie będzie mogła przyjmować żadnych wizyt, wypiszą ją do domu tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Lepiej, żebyś została u siebie, kochanie.

Erin zawahała się. Jeśli nie zada tego pytania, nie będzie musiała zmagać się z odpowiedzią. Ale w ten sposób okłamywałaby siebie. Wolną dłonią zakryła oczy.

- Jak ona się czuje, tato? Co mówią lekarze?

- Są zaniepokojeni, ale jest nadzieja, co dobrze rokuje. Muszą zrobić badania, żeby upewnić się, czy wszystko usunęli. Doktor Steinman mówi, że istnieją szanse na powrót do zdrowia - zawahał się. - Zalecił intensywną chemioterapię i naświetlania przez kolejne osiem tygodni.

Erin opadła na krzesło.

- Osiem tygodni?

- Tak - westchnął John. - To potrwa do połowy maja, a potem zrobią kolejne badania, żeby sprawdzić odpowiedź organizmu.

Czekanie było najtrudniejsze. Osiem tygodni? Osiem tygodni rekonwalescencji po operacji, połączone z chemioterapią i naświetlaniami? I przez cały ten czas nie będzie wiadomo, czy mama wygra z rakiem? Erin potarła czoło palcami. - Czy to już wszystko, tato? Czy nie powiedzieli nic więcej?

Zaległa cisza, na tyle długa, że wzbudziła u Erin podejrzenia.

- Dowiemy się więcej dopiero za osiem tygodni.

- A dzisiaj? Przecież muszą coś wiedzieć, skoro usunęli wszystko.

- Masz rację - słychać było jego zmęczenie. - Mają pewne przypuszczenia.

- Więc?

- Więc nowotwór jest bardzo złośliwy, Erin. I nie ma pewności, czy udało się wszystko usunąć.

Erin miała wrażenie, że podłoga usuwa się jej spod nóg. Każdy nowotwór był przerażającą chorobą, bez względu na jego typ, ale skoro lekarze po podwójnej mastektomii nie mieli dobrych wieści, tym razem grano o najwyższą stawkę.

Jeśli podczas operacji nie usunięto wszystkiego, mama nie będzie już walczyć z rakiem. Teraz będzie musiała walczyć o życie.

- Przykro mi, kochanie - wzruszenie w głosie ojca było ewidentne. -Prosiłaś, żebym był szczery.

- Wiem, doceniam to - natłok myśli nie dawał jej spokoju. - Czy powiedziałeś już wszystkim?

- Tak - wciągnął powietrze, słychać było jego drżący oddech. - Wszyscy czekali na mój telefon. Każdy już wie.

Ciężar prawdy przyprawił ją o dreszcze, zacisnęła mocniej dłoń na słuchawce.

- Jaki jest plan, tato? Chcę ją zobaczyć.

- Wszystkim mówię to samo - zakasłał. - Mama chce, aby w lecie odbył się zjazd całej rodziny. Na Sanibel Island na Florydzie.

- Sanibel Island? Dlaczego akurat tam?

- Zawsze marzyła o wakacjach na wyspie, z całą rodziną - ton jego głosu mówił, że nawet on nie rozumiał życzenia Elizabeth. - Nie jestem przekonany co do Sanibel

Island, ale jeśli wszystko pójdzie dobrze, na początku lipca powinna już być na tyle silna, abyśmy mogli wyjechać.

- Ślub Ashley jest 19 lipca, tak?

- Tak - słowa płynęły prosto z jego serca. - Też o tym pomyślałem. Erin powstrzymywała łzy. Prośba, którą miał wypowiedzieć, była dla niego czymś ważnym. Postanowiła, że bez względu na cenę zrobi wszystko, aby plan się udał.

- Może zarezerwuj sobie lipiec. Wiem, że Sam może nie dostać urlopu na cały miesiąc, ale ty masz wolne, prawda?

- Oczywiście.

- Mama chce, abyście przylecieli do Fort Myers gdzieś około 4 lipca. A potem może wrócimy razem do Bloomington i rozpoczniemy przygotowania do ślubu Ashley.

Erin bała się o to pytać, ale musiała wiedzieć, nie mogła się powstrzymać.

- A jeśli... - załamał się jej głos.

- A jeśli nie będzie miała siły, aby podróżować? - smutek przenikał każde jego słowo. - Erin, nie potrafię wybiegać myślami tak daleko. Każdy o to pytał. Wszystko, co mogę powiedzieć, to zarezerwujcie sobie lipiec. Mama chce spotkać się z wami wszystkimi i jeśli wystarczy jej sił, spędzimy razem tydzień na plażach południowej Florydy.

Gdy Sam wrócił do domu, Erin była w pokoju dziecinnym, siedziała w bujanym fotelu i rozmyślała o zmianach, które wniósł do ich życia miniony tydzień. Słyszała, jak wjechał vanem do garażu i wszedł do domu. Zadzwonił telefon, odebrał go. Ktokolwiek to był, rozmawiał z nim bardzo krótko, po chwili usłyszała jego kroki na korytarzu.

- Erin?

- Jestem tutaj - miała mokre policzki. Łzy, które popłynęły po rozmowie z ojcem, rozmazały jej makijaż.

W drzwiach do pokoju dziecinnego stanął Sam, gdy tylko zobaczyła jego twarz, wiedziała. Coś było nie tak. Nie chodziło o szantaż ze strony Candy i Dave'a ani o raka jej mamy i przebieg operacji.

Miała ochotę zatkać sobie uszy i wybiec z pokoju. Nie była w stanie udźwignąć kolejnej złej nowiny. Ale przezwyciężyła to, musiała dowiedzieć się, co tak zdenerwowało Sama.

- Co się stało, Sam? - wcisnęła plecy w oparcie bujanego fotela i wprawiła go w ruch. - Powiedz mi.

- Dzwoniła kobieta z opieki społecznej - powiedział przygnębionym głosem. - Aresztowano Dave'a i Candy oraz mężczyznę o imieniu Larry. W ich mieszkaniu znaleziono plan całego przedsięwzięcia. Dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zamierzali wyciągnąć z nas tyle pieniędzy, ile tylko się da, a potem wyjechać z miasta. Dave znalazł w Dallas inną parę, która była skłonna zapłacić dziesięć tysięcy dolarów przez prywatnego adwokata.

Erin zakręciło się w głowie. Przestała się bujać i spojrzała na Sama.

- Chcesz... chcesz powiedzieć, że oni nigdy nie zamierzali oddać nam dziecka?

- Nie - Sam oparł się o futrynę i ześlizgując się po niej powoli, usiadł na podłodze. - Policja skontaktowała sicz tym adwokatem z Dallas i oczywiście okazało się, że nie miał pojęcia, iż Candy i Dave uzgodnili już adopcję z nami.

- Nie... Sam. Nie... to nie może być prawda - Erin zgięła się w pół. Przed jej oczami zaczęły migotać ciemne plamki, kręciło się jej w głowie i było jej słabo. - Powiedz mi, że dziecko ciągle jest nasze.

Sam opuścił wzrok. Gdy ponownie na nią spojrzał, pokręcił głową.

- Candy zmieniła zdanie. Powiedziała pracownikowi socjalnemu, że wymuszono na niej wszystko, od samego początku. Adopcję oraz wyłudzenie pieniędzy. Twierdzi, że chce zatrzymać dziecko i być matką, najlepszą na świecie.

Erin zachciało się wymiotować.

- Ona kłamie, Sam. Widziałeś ją. W ogóle nie troszczy się o dzieci, które już ma.

- Wiem o tym - Sam pochylił głowę, ukrywając ją na chwilę w dłoniach. - Jak się czuje twoja mama?

- Nie za dobrze - opowiedziała mu o szczegółach, o tym, że lekarze obawiają się, iż nie usunęli wszystkiego, i mama zostanie poddana chemioterapii i naświetlaniom.

Zanim skończyła, upadła na podłogę. Na kolanach przyczołgała się do Sama i uklękła przy nim.

- Przytul mnie, Sam. Dłużej tego nie wytrzymam. Podniósł się na kolana i otoczył ją ramionami. I trwali tak przez dłuższą chwilę, jakby miało to usunąć z jej serca cały żal, który dzisiaj tam się nagromadził. Czuła dla Sama wdzięczność. Że ją przytulił, że odpędził od niej smutek, który omal jej nie udusił. I jak noc przynosiła ukojenie po męczącym dniu, tak Erin była pewna, że w swoim cierpieniu nie jest odosobniona, jej rodzeństwo także cierpiało z powodu choroby ich matki.

Ale jej ból był inny, bardziej intensywny. Gdyż zmagała się nie tylko z myślą o stracie mamy. Ona właśnie straciła córkę.

A wszystko to w jedno potworne marcowe popołudnie.



ROZDZIAŁ 12



Od operacji mamy minął tydzień, a Lukę wciąż miał ochotę wszystko rzucić i polecieć do Bloomington.

- Wyzdrowieję - mówiła Elizabeth za każdym razem, gdy dzwonił. -Skoncentruj się na swoich sprawach, Luke. Spotkamy się wszyscy latem.

Luke otworzył skórzaną teczkę i wsunął do niej stos dokumentów. Rano miał dwa wykłady, a potem godzinną przerwę w domu. W kancelarii prawniczej spodziewano się go o pierwszej, na czterogodzinny dyżur. Nie przeszkadzało mu to, kochał tę pracę. W jej znalezieniu pomógł mu wykładowca z uniwersytetu, staż u Morrisa i McKenziego, jednej z najbardziej znanych kancelarii na Manhattanie.

Trzy tygodnie po rozpoczęciu pracy jeden z właścicieli poprosił go na bok.

- Możesz się u nas dokształcać, Luke, dopóki cię nie zatrudnimy. Jesteś świetnym pracownikiem, twój styl bardzo nam się podoba.

Luke był zachwycony. Zawsze myślał, że gdy zrobi aplikację, będzie dochodził praw dotyczących wolności wyznania. Ale prawo związane z branżą rozrywkową zafascynowało go, przynajmniej na razie. W kancelarii regularnie pojawiały się słynne gwiazdy kinowe, jak i telewizyjne, wpadały tutaj razem ze swoimi agentami, żeby przedyskutować szczegóły kontraktu lub jakiegoś porozumienia.

Reagan słuchała z przejęciem, gdy po powrocie do domu rzucał słynnymi nazwiskami i opowiadał o artystach, którzy zatrzymywali się u niego w biurze i ucinali sobie z nim pogawędki, czekając, aż ich agenci lub adwokaci rozstrzygną różne szczegóły. Ale na Luke'u nie robiło to większego wrażenia. Ludzie zawsze byli ludźmi, bez względu na to, czy siedzieli za biurkiem w kancelarii prawniczej, czy grali w kinowych hitach.

Jednak sama praca była bardzo wyzywająca i różnorodna, więc Luke nie mógł już doczekać się owego dnia - oddalonego o dwa lata - w którym otrzyma dyplom i szansę na wskoczenie w sam środek negocjacji związanych z umowami oraz spraw dotyczących arbitraży i rozpraw sądowych.

Do sypialni weszła Reagan, z Tommym na biodrze, i uśmiechnęła się.

- Gdy byłeś na uczelni, dzwoniła twoja mama.

- Naprawdę? - Luke wcisnął teczkę pod pachę i wolną ręką otoczył ramiona Reagan. - Co powiedziała?

- Czuje się lepiej. Prosiła, żebyś zadzwonił, gdy znajdziesz czas. Tommy wyciągnął rączkę i dotknął włosów Luke'a.

- Tata.

- Cześć, mały człowieku - Luke potarł nosem o nosek Tommy'ego. - Co słychać u najcudowniejszego malucha na świecie?

- Zrobił pierwszy krok - Reagan uśmiechnęła się promiennie. Była piękna, nie tylko z powodu długich nóg i uderzającej urody. Od dnia ich ślubu promieniowała szczęściem. Zupełnie jakby smutek z powodu straty ojca i bardzo trudnych chwil, które potem nastąpiły, w końcu opuścił jej serce.

- Przecież nie ma jeszcze nawet dziesięciu miesięcy! - Luke uniósł piąstkę Tommy'ego ku górze i pomachał nią w powietrzu. - Mamy przed sobą mistrza świata. Najjaśniejszy Panie!

Reagan zachichotała i usiadła na brzegu ich łóżka. Tommy aż zapiszczał, postawiła go delikatnie przy materacu, żeby złapał równowagę.

- Luke, co naprawdę słychać u twojej mamy? Wiesz coś?

- Nie - stanął przy niej. Palcami zaczął masować jej kark, przynosząc ulgę napiętym mięśniom po całym dniu noszenia Tommy'ego. - Tata niewiele ostatnio mi powiedział - napotkał na wzrok Reagan, zatrzymując go chwilowo na sobie. - Są pewni, że nie usunęli wszystkiego - tyle wiemy. Teraz to kwestia czekania. Tego, jak mama zareaguje na leczenie.

- Już się rozpoczęło, tak?

- Tak. Kilka dni po operacji.

Reagan zmrużyła oczy. Wzięła Tommy'ego na ręce i wstała. - Przykro mi, Luke. Wyobrażam sobie, jakie to musi być trudne.

- Czasami myślę sobie, że praca stała się dla mnie lekiem. Mnóstwo zajęć na uczelni, a potem godziny spędzone u Morrisa i McKenziego.

- Możliwe - pochyliła się i obdarzyła go leniwym, kuszącym pocałunkiem, prosto w usta. Tommy zapiszczał radośnie i złapał Reagan za włosy.

- To było miłe - Luke ścisnął mocniej teczkę. Jeszcze jeden taki pocałunek i dzisiaj dam sobie spokój z pracą.

- Posłuchaj - odchyliła się, w jej oczach było tyle czułości - chcę, żebyś wiedział, że popieram to, co robisz. Godziny spędzone w kancelarii dokądś prowadzą. To twoja przyszłość - nasza przyszłość. Nawet nie myśl, iż spodziewam się, że przegapisz taką okazję, dobrze?

- Dobrze - tym razem to on ją pocałował, po czym zrobił kilka kroków w stronę drzwi. - Wrócę przed kolacją.

Do kancelarii znajdującej się o kilka przecznic od Times Square, w samym centrum dzielnicy teatrów, Luke dojechał metrem. Nie zdążył nawet wygodnie usiąść za biurkiem, gdy z pokoju obok dobiegły go odgłosy zamieszania.

Jedna z sekretarek zajrzała do pokoju, chichocząc. Po czym głośnym szeptem wyjaśniła, co się stało.

- Dayne Matthews! Jest tutaj. Uwierzyłbyś? Lukę przewrócił oczami i uśmiechnął się.

- O rany! Załatw mi autograf, dobrze? Kobieta zrobiła głupią minę, odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi. Lukę zaśmiał się w duchu, wszyscy znali Dayne'a Matthewsa, młodego gwiazdora, obsadzanego w głównych rolach dzięki niezwykłemu aktorskiemu talentowi oraz chłopięcej wręcz urodzie. Przyrównywano go do młodego Roberta Redforda, wziętego i bardzo cenionego w Hollywood aktora, obiektu kobiecych westchnień, o nieprzemijającym wręcz uroku.

Lukę słyszał od jednego z prawników, że Dayne jest ich klientem, większość czasu spędzał jednak w Hollywood, więc zgłaszał się do tamtejszej kancelarii Morrisa i McKenziego. Prawdopodobnie grał obecnie w filmie kręconym w okolicach Nowego Jorku. Tak, dokładnie tak było. Ktoś z kancelarii wspomniał o tym kilka dni temu.

Zgiełk powoli zamierał. Najwidoczniej łowcy autografów z biura wrócili do pracy, a Dayne i jego agent zabrali się do załatwiania interesów.

Lukę spojrzał na leżący na jego stole stos umów. Stanowiły główną część jego pracy. Adwokaci sporządzali kontrakt - niekiedy miały nawet trzydzieści lub czterdzieści stron - i dołączali go do formularza umowy, który był już zatwierdzony. Zadanie Luke'a polegało na przejrzeniu obydwu dokumentów pod kątem występujących w nich rozbieżności. Następnie zaznaczał je na żółto, tak aby adwokat mógł do nich wrócić i sprawdzić, czy różnice były zamierzone.

Pracy było tyle, że Luke spokojnie mógłby spędzać w biurze dziesięć godzin, jednakże zgodził się tylko na trzydzieści godzin tygodniowo. Wystarczająco długo, aby nauczyć się swoich obowiązków i sprawdzić, czy prawo specjalizujące się w branży rozrywkowej było jego dziedziną. Planując taki rozkład pracy, wziął pod uwagę zajęcia, które miał na uczelni oraz czas potrzebny do studiowania i bycia z młodą żoną i synkiem. Z nimi przede wszystkim.

Wziął pierwszą umowę i rozłożył ją przed sobą na biurku. Zanim zdążył sięgnąć po formularz umowy, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Joe Morris wraz z Dayne'em Matthewsem i jakimś mężczyzną.

Luke nie musiał fascynować się gwiazdami ekranu, aby stanąć na wysokości zadania. Wstał i przywitał się z właścicielem.

- Panie Morris, miło pana widzieć.

- Ciebie także, Luke. Chciałbym przedstawić cię jednemu z naszych klientów - stanął z boku i wskazał na stojącego po lewej stronie mężczyznę. - To Dayne Matthews oraz jego agent Chris Kane.

- Miło mi panów poznać - Luke uścisnął dłoń Dayne'a i skinął głową w kierunku jego agenta. Uśmiechnął się do Dayne'a. - Moja żona jest pańską wielbicielką.

- Dziękuję - Dayne wyglądał na zadowolonego. Miał na sobie pulower oraz czapkę bejsbolówkę, ale musiałby się nieźle natrudzić, żeby ukryć twarz, którą Ameryka zaczynała tak kochać. - Joe powiedział nam, że będzie z ciebie kolejny świetny adwokat w branży.

Luke uśmiechnął się i przewrócił oczami.

- Gdy tylko otrzymam dyplom.

Joe Morris i agent Dayne'a zaczęli rozmawiać o niektórych aspektach najnowszego kontraktu Dayne'a. Stanęli w drzwiach, nie pozostawiając Dayne'owi innego wyboru, jak tylko zająć miejsce naprzeciw biurka Lukę'a. Wzruszył ramionami.

- Wygląda na to, że trochę może to potrwać.

Takie sytuacje już się zdarzały. Joe wraz z agentem wchodzili w dyskusję, pozostawiając rozmowę z klientem Luke'owi. Dayne miał rację. Rzeczywiście, to mogło trochę potrwać.

- Zatrzymał się pan gdzieś w pobliżu, tak? Jakiś film na Manhattanie?

- Tak - Dayne uśmiechnął się. - Dzisiaj zajmują się technicznymi szczegółami, więc mamy trochę wolnego.

Lukę poczuł ulgę. Kancelaria zawsze troszczyła się o gwiazdy, które reprezentowała, wiele z nich miało o sobie bardzo wysokie mniemanie i domagało się szczególnego traktowania. Dayne był inny.

Od chwili gdy się spotkali, Lukę poczuł do niego sympatię. Zupełnie jakby Dayne nie przejmował się sławą ani tym, że przykuwał uwagę. Nie zasłaniał się chmurą pozorów, które otaczały większość słynnych nazwisk.

- A więc jaka jest twoja historia, Luke'u Baxterze? - Dayne wskazał palcem na tabliczkę na biurku z jego nazwiskiem. - Wyglądasz młodo, jak na kogoś, kto jest mężem.

- Młodo, ale jestem bardzo szczęśliwy - zaśmiał się Lukę i wskazał na wspólną fotografię z Reagan i Tommym. - To moja rodzina.

Dayne wziął fotografię i uważnie się jej przyjrzał.

- Teraz rozumiem, dlaczego jesteś taki szczęśliwy - odstawił zdjęcie i spojrzał na inne fotografie na biurku Luke'a. Zdjęcie ze ślubu oraz to z Tommym, gdy skończył pół roku.

W pewnym momencie wyraz twarzy Dayne'a zmienił się.

- A to kto? - wziął małą fotografię rodziców Luke'a. Zdjęcie zrobiono, gdy obydwoje byli jeszcze studentami Stanowego Uniwersytetu Michigan.

- Moi rodzice - Luke obrócił się, żeby lepiej widzieć zdjęcie. - Tak właśnie wyglądali w roku 1967, gdy się poznali.

Dayne przyglądał się fotografii przez dłuższą chwilę, po czym odstawił ją.

- Wyglądają na sympatycznych ludzi.

- Bo są - Luke wyciągnął rękę i sięgnął po inne zdjęcie. - Tak wyglądają obecnie. W sierpniu będą obchodzić trzydziestą piątą rocznicę ślubu.

I znowu Dayne uważnie obejrzał zdjęcie.

- Trzydzieści pięć lat - pokręcił głową. - W środowisku, w którym się obracam, nie słyszy się o takich rocznicach.

Przez chwilę Luke'owi zrobiło się szkoda siedzącego przed nim gwiazdora. Z jakichś powodów mężczyzna otworzył przed nim swoje serce, mówił o czymś, co być może byłoby dla niego ważne, gdyby jego życie wyglądało inaczej. Zupełnie jakby tęsknił za takim biurkiem, jakie miał Luke, obstawionym zdjęciami pięknej żony i synka oraz rodziców, którzy byli ze sobą już prawie trzydzieści pięć lat.

Dayne założył ręce na piersiach i przyglądał się Luke'owi.

- Jesteś chrześcijaninem, Luke, tak?

- Jestem - Luke'a znowu uderzyła otwartość Dayne'a. - Skąd wiesz?

- Twoje oczy - zaśmiał się i rzucił mu uśmiech, który przynosił kinowym kasom milionowe zyski. - No i oczy twojej żony oraz rodziców. Moi rodzice wyglądali podobnie.

- A zatem wierzą w Boga, tak?

- Wierzyli - Dayne zrobił głęboki wdech i wyprostował się. - Straciłem ich wiele lat temu. Byli misjonarzami, zginęli w katastrofie samolotu, w dżungli w południowo-wschodniej Azji.

Historia ta przypomniała Luke'owi rozmowę z Reagan. Czekając z Tommym na wizytę u lekarza, znalazła w poczekalni magazyn „People", był w nim artykuł o Daynie.

Wspominano w nim, że był synem misjonarza i wychowywał się w szkole z internatem. Lukę zatrzymał to dla siebie, zagryzł usta i spojrzał na Dayne'a.

- Przykro mi, musiało być ci trudno. Dayne wzruszył ramionami.

- Kochali Boga bardziej niż mnie - zaśmiał się, ale nie było w tym szczerości. - Byłem tylko dzieckiem, nie mogłem rywalizować z Bogiem, rozumiesz?

Lukę nie był psychologiem, jednakże słuchając Dayne'a, wcale nie miał problemu z uchwyceniem treści ukrytej pomiędzy wierszami. Nie dziwne, że urzekły go rodzinne zdjęcia Luke'a. Stracił ludzi, których kochał najbardziej, a wszystko dlatego, że bardziej kochali Boga niż jego. W każdym razie tak widział to Dayne, a historia, którą opowiedział, w dużym stopniu tłumaczyła jego umiejętności wyrażania emocji na dużym ekranie.

Lukę miał ochotę kontynuować tę rozmowę, dowiedzieć się więcej o siedzącym naprzeciw niego mężczyźnie. Ale znał odpowiedzi na pytania, które przychodziły mu do głowy. W swoim środowisku Dayne miał reputację kogoś, kto dobrze się bawi, uwodzi sławne kobiety, a potem odchodzi, zanim sprawy zajdą za daleko. Artykuły o jego prywatnym życiu można było znaleźć na pierwszych stronach magazynu „People" oraz najbardziej poczytnych brukowców.

- Wiesz co, Luke'u Baxterze? - Dayne utkwił w nim wzrok. Był bardzo bezpośredni i styl jego rozmowy wcale nie mówił o tym, że jest gwiazdą. Wskazał na stojące na biurku zdjęcia. - Jesteś szczęściarzem. W ostatecznym rozrachunku - spojrzał na twarze z fotografii - właśnie to liczy się najbardziej, wiesz o tym?

- Masz rację - Lukę zatrzymał wzrok na zdjęciach. - Ponad roku temu omal ich nie straciłem. Ale teraz - spojrzał na Dayne'a - nigdy nie pozwolę sobie na coś takiego. Przenigdy.

- To dobrze - Dayne położył rękę na podłokietniku swojego krzesła i zerknął przez ramię do tyłu. Jego agent i Joe Morris rozmawiali w pokoju obok, więc mógł wyjść. Wstał i przeciągnął się. Po czym ścisnął dłoń Luke'a. - Miło było cię poznać.

- Ciebie też - Luke był zdumiony tym spotkaniem, tym, jak szybko udało się im zaprzyjaźnić. W innych warunkach mogliby zostać przyjaciółmi i lepiej się poznać. Ale Dayne Matthews był, no właśnie, przecież był Dayne'em Matthewsem. Zwykli ludzie nie mogli przyjaźnić się z tak sławnymi gwiazdami.

Dayne kiwnął do Luke'a głową.

- Do zobaczenia.

- Tak - Luke uniósł rękę. - Powodzenia na planie.

- Dzięki - po czym Dayne odwrócił się i wyszedł z gabinetu Luke'a na korytarz.

Tego dnia Luke więcej już go nie spotkał, ale był przekonany co do jednego: nie zapomni tego spotkania do końca życia. Nie dlatego że Dayne był sławnym aktorem, ale dlatego że był zwykłym człowiekiem, facetem, którego porwało szybkie tempo życia, a on i tak tęsknił za normalnością.

Z niewyjaśnionego powodu zrobiło mu się smutno i nie mógł się doczekać, kiedy podzieli się owym spotkaniem z Reagan. Z pewnością wprawi ją to w osłupienie i będzie go wypytywać, czy wziął od Dayne'a autograf lub zaprosił go na kolację. Ale gdy opadną emocje i wysłucha tej historii, także to poczuje. Tęsknotę kogoś takiego jak Dayne Matthews, kogoś o przeogromnej sławie i talencie oraz niesamowitym wyglądzie i pieniądzach. Ale także kogoś, komu brakuje czegoś najważniejszego w życiu. Rodziny.

Kilka godzin później Luke skończył pracę. Pozbierał swoje rzeczy i wyszedł na korytarz. Po drodze zajrzał do gabinetu Joe Morrisa.

- Hej, dzięki za przedstawienie mnie. Jest niesamowity. Nie chodzi z głową w chmurach.

Joe miał już coś powiedzieć, ale odłożył pióro i spojrzał na Luke'a.

- O rany, Luke, popatrz w lustro. Luke aż się cofnął, po czym szybko podszedł do lustra.

- Czyżbym znowu poplamił koszulę sosem do pizzy?

- Nie - Joe wstał, miał szeroko otwarte oczy. - Wyglądasz identycznie jak Dayne Matthews - pokręcił głową. - Gdy cię przyjmowałem, wiedziałem, że jesteś podobny do kogoś sławnego, ale nie kojarzyłem, do kogo - zaśmiał się. - Teraz już wiem.

- Naprawdę? - Luke był zdumiony jego słowami.

- Słowo, Baxter, mógłbyś być jego bratem bliźniakiem.

- Wierzę, że istnieją gorsze rzeczy, które możesz o mnie powiedzieć -Luke roześmiał się i podniósł do góry teczkę. - Może powinienem rzucić prawo i zająć się aktorstwem?



ROZDZIAŁ 13



Po tym wszystkim, co wydarzyło się w jej życiu, Ashley poprosiła właścicielkę Sunset Hills o sześć miesięcy wolnego. Wystarczająco długo, aby przygotować się na lato, zjazd rodzinny, którego pragnęła mama, oraz ślub.

Miała jeszcze pieniądze z obrazów, które sprzedała na Manhattanie oraz na okazyjnych wyprzedażach odbywających się w lokalnej galerii. Wzięcie wolnego było dobrym pomysłem. Będzie miała więcej czasu dla Cole'a i Landona oraz mamy. Przede wszystkim dla mamy.

Od jej operacji minęły niespełna dwa tygodnie. Popołudniami razem z Cole'em, Kari i Jessie często siadali dookoła jej łóżka i prowadzili długie rozmowy. Czuła się jeszcze słaba po operacji, blizny goiły się powoli. Do tego dochodziły jeszcze napady mdłości.

Straciła na wadze, wypadały jej włosy i nie miała apetytu. Ale w takich momentach, gdy promienie kwietniowego słońca wpadały do środka przez okno sypialni, a mama siedziała w łóżku, śmiejąc się z historyjek o małej Jessie opowiadanych przez Kari, łatwo było wyobrażać sobie, że wcale nie jest chora.

Elizabeth odetchnęła głęboko i przycisnęła koc do talii.

- Prześmiesznie opowiadasz te historyjki, Kari. Czasami myślę sobie, że może powinnaś pomyśleć o założeniu kabaretu.

- Kto wie, taki dwulatek dostarcza naprawdę świetnych materiałów. Znowu wszyscy zaczęli się śmiać, a Ashley coś sobie przypomniała.

- Chyba mam suknie dla druhen - podeszła do torebki i wyciągnęła z niej złożoną kartkę. - Znalazłam to w jednym ze ślubnych katalogów.

Ashley rozłożyła zdjęcie i pokazała je Kari. Elizabeth przysunęła się do nich.

- Och, Ashley, jest piękna.

Sukienka była dopasowana, ale nie obcisła, cienka czarna satyna z pojedynczym ramiączkiem po lewej stronie.

- No tak - Kari pobiegła za Jessie i błyskawicznie posadziła ją na kolanach. - Przecież będę - zaraz? - w czwartym miesiącu ciąży - zmierzyła wzrokiem szczupłą talię modelki. - Do tego czasu przybiorę już kształt trójkąta, pamiętajcie o tym.

Kari i Elizabeth roześmiały się, ale Ashley wymyśliła rozwiązanie na poczekaniu.

- Twoją sukienkę uszyjemy na miarę. Nie będzie z tym problemu.

- Daj mi zwykły worek. Wtedy na pewno zmieszczę się w talii - Kari postawiła Jessie na podłodze, i przyglądały się jej, jak skacze po pokoju i wygląda przez okno.

- Kotek, mamusiu. Zobacz! - Kari wstała i podeszła do Jessie. Po czym zerknęła przez ramię. - Oczywiście, Jessie, kontynuuj ten program treningowy, wtedy może uda mi się wejść w taką sukienkę.

I znowu dał się słyszeć śmiech, Ashley rozkoszowała się owymi chwilami.

Oto miała to, o czym zawsze marzyła, nieprawdaż? Nie chodziło tylko o to, że wychodzi za mąż za mężczyznę swoich marzeń, mężczyznę, który jest jej największym przyjacielem i będzie cudownym ojcem dla Cole'a. Miała jeszcze to. Spokojną rozmowę z mamą i siostrą o sukienkach i przymiarkach oraz innych szczegółach związanych z planowaniem ślubu.

- A muzyka, zdecydowałaś już coś? - Elizabeth sięgnęła do szuflady swojej nocnej szafki i wyjęła notes.

- Chcesz powiedzieć, że nie będę śpiewać? - Kari przyklęknęła przy Jessie, wciąż zapatrzonej w kotka za oknem. - Byłam przekonana, że mnie wybierzesz.

Ashley i Elizabeth w tej samej chwili zmrużyły oczy. Kari zawsze była świetna przed kamerą, ale nigdy przed mikrofonem. Zupełnie nie miała głosu. W rodzinie Baxterów wiedzieli o tym wszyscy.

- Cóż - Ashley pociągnęła wątek - chcę, żeby ludzie sobie potańczyli, a nie wyszli wcześniej z powodu bólu głowy.

- Au, siostrzyczko. Zraniłaś mnie - Kari zrobiła śmieszną minę. Elizabeth przeglądała notes, który miała na kolanach.

- Gdy rozmawiałyśmy ostatnim razem, mówiłaś o didżeju, mam rację?

- Właściwie... - Ashley spojrzała na mamę, starając się nie zatrzymywać wzroku na zwiewnym bawełnianym szlafroku, leżącym płasko na jej klatce piersiowej. - Landon myśli o zespole. Jeden z jego kolegów z jednostki należy do zespołu występującego na weselach. Grają przeboje z lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, muzykę country - wszystko to, co przyciąga ludzi na parkiet.

Elizabeth zamyśliła się.

- Brzmi cudownie, Ashley. Chcesz, żebym dowiedziała się, ile im trzeba zapłacić, czy też zajmie się tym Landon?

Ashley zmiękło serce.

- Landon to zrobi. Mamo, ty masz zdrowieć, pamiętasz o tym?

- Ale moje ręce wciąż są sprawne - Elizabeth uniosła podbródek. - Nie znoszę tego, że mam tu leżeć, podczas gdy mogłabym w czymś pomóc. Do ślubu zostały niespełna cztery miesiące. To krócej niż myślisz.

- Policzmy, cztery miesiące... - Kari spojrzała na sufit. - To znaczy, że Jessie skończy dwa latka, a ja nie powinnam już mieć porannych nudności -podkreśliła swoją myśl, unosząc do góry palec. - Miejmy nadzieję, że to krócej niż myślimy.

- Och, tak. Pamiętam to uczucie - Elizabeth uśmiechnęła się, spoglądając znacząco w stronę Kari. - Myślałam sobie, że nigdy nie wyjdziecie z pieluch, ale to był moment - ściszyła głos, w jej oczach pojawiły się łzy. -Jessie jest teraz małym urwisem, ale rozkoszuj się każdą chwilą, Kari. Nawet się nie obejrzysz, a ona będzie już nastolatką.

Ashley miała przytaknąć, gdy zadzwonił telefon. Elizabeth podniosła słuchawkę.

- Słucham? - chwila milczenia, po czym zakryła słuchawkę dłonią. - To Erin - szepnęła. - Tak, pamiętam.

Przez kilka minut Elizabeth rozmawiała z Erin, zapewniając ją, że wszystko się ułoży. Ze Bóg ma plan co do jej życia i życia córeczki Candy, której nie chciała oddać im do adopcji.

- On ma dla ciebie dziecko, Erin. Wierzę w to - chwila ciszy. - Czy modliłaś się o to z Samem?

Ashley aż trudno było w to uwierzyć. Oto właśnie ich mama, walcząca ze złośliwym nowotworem piersi, z trudem trzymająca nawet szklankę wody, ale mimo to całą swoją energię skupiająca na nich, na ich problemach, na dziecku Erin, na które tak bardzo czekała, wzlotach i upadkach Luke'a w nowej pracy, Kari starającej się zapanować nad upartym dwulatkiem, a nawet na jej ślubie, który planowali razem z Landonem.

Dla Elizabeth wszystko to było ważniejsze od jej choroby.

Ojciec był łagodnym i silnym mężczyzną, duchowym przywódcą rodziny, właśnie do niego zawsze zwracali się w trudnych chwilach. Ale mama stanowiła jej serce. Była przy nich w dobrych i złych chwilach, ukazywała nowe perspektywy, obdarzała dobrym słowem, na jej ramieniu zawsze można było się wypłakać.

Nigdy nie doceniali jej tak bardzo, jak teraz. Ashley codziennie rozmawiała z rodzeństwem, wszyscy gorąco się modlili z nieznaną im dotąd żarliwością. Nie dlatego że nie ufali Bogu i obawiali się, czy wysłucha ich modlitw. Ale dlatego że teraz w pełni zdawali sobie sprawę z daru obecności ich matki, doceniali wszystko, co kiedykolwiek uczyniła, każde jej słowo i czuły gest. Wcześniej mogli uważać to wszystko za coś bardzo oczywistego, tak jak zazwyczaj czynią to dzieci. Ale nie w obecnej sytuacji.

Teraz doceniali każdą spędzoną z nią minutę. A gdy nie mogli przy niej być, wypełniali swój czas maksymalnie, aby tylko nie myśleć o tym, co się stanie, jeśli Bóg zdecyduje, że zabierze ją do siebie wcześniej.

Ponieważ żadne z nich - a przede wszystkim Ashley - nie potrafiło wyobrazić sobie życia bez niej.

Ashley i Kari miały wyjść za pół godziny, a w ciągu godziny miał wrócić John.

Elizabeth bardzo to cieszyło. Źle się czuła, gdy nudności atakowały ją w ich obecności, a pojawiały się zawsze po południu, jak w zegarku. Na szczęście udawało się jej znaleźć jakiś powód i przeprosić gości. Zazwyczaj były wtedy u niej Kari i Ashley, często podczas przerwy na lunch wpadała też Brooke.

Ale około czwartej zaczynała ziewać i mówiła im, że jest zmęczona, że musi się przespać, jeśli ma znokautować raka i pozbyć się go. Lecz prawda była inna - nie chciała, żeby ktoś widział, jak wymiotuje.

Mdłości uderzały w nią z siłą bejsbolowego kija, nadchodziły szybko i nie mogła ich powstrzymać. Miała bardzo mało czasu na dotarcie do łazienki, przytrzymanie się umywalki i pochylenie twarzy nad sedesem.

Dzisiaj było jeszcze gorzej niż zwykle, dokładnie tak jak powiedział dr Steinman.

- Kiedy to się skończy? - zapytała go, gdy John zawiózł ją na pooperacyjne badanie kontrolne. - Kilka tygodni?

Mężczyzna westchnął i smutno pokręcił głową.

- Obawiam się, że nie, Elizabeth. Musi być gorzej, zanim będzie lepiej. Rzeczywiście.

Elizabeth chwyciła się mocno obrzeży sedesu. Jeśli by się nie przytrzymała, upadłaby na podłogę i już by się nie podniosła. Miała silne konwulsje i skurcze żołądka, dopóki nie zwymiotowała wszystkiego, dopóki żołądek nie podszedł jej aż do gardła. Wtedy mdłości stopniowo zniknęły, a ona osunęła się na podłogę. Po jej twarzy płynęły strużki potu, zaczęła poprawiać włosy, starając się uspokoić. Ale wtedy zauważała, że na jej palcach pozostaje coś dziwnego, i aż wydała stłumiony okrzyk. Jej dłonie były pełne włosów - kęp gęstych, czarnych włosów, przywierających do jej dłoni, oplatających jej palce.

Poczuła, że robi się jej słabo. Usiadła i chwyciła papierowy ręcznik. Zebrała włosy z dłoni, zawinęła w papier i wyrzuciła do kosza.

Od samego początku dr Steinman mówił jej, czego może się spodziewać, ale na to zupełnie nie była przygotowana. Jeśli zacznie szybko tracić włosy, będzie nosić bejsbolówkę. Pocieszała się, że przecież to nie jest aż tak istotne.

To tylko włosy, więc odrosną.

Ale teraz, gdy zaczęły jej wypadać, zostawiając puste łaty, Elizabeth była przerażona. Od zawsze włosy były jej ozdobą, widziała je przy każdym spojrzeniu w lustro, więc teraz przyglądanie się, jak szybko wypadają, było potworne. Albo zupełnie je zgoli, albo będzie nosić czapkę. Dzięki temu, gdy następnym razem wtoczy się do łazienki i będzie wymiotować, odbicie w lustrze przynajmniej nie pogorszy jej samopoczucia.

Minął jakiś czas, w końcu miała siłę, aby się podnieść. Była już prawie przy drzwiach, gdy zatrzymała się i spojrzała w lustro. Co kilka dni dr Steinman sprawdzał, jak goją się nacięcia po operacji, i był zadowolony, widząc, jak się zabliźniają. Jednak poradził jej, aby nie oglądała siebie, dopóki nie będzie na to psychicznie przygotowana.

Elizabeth przycisnęła lekko szlafrok do brzucha i spojrzała na zupełnie płaską klatkę piersiową. Miała kompletnie nierealne kształty, jakby ktoś umieścił jej wizerunek w programie komputerowym i wykorzystując specjalne techniki, zamienił górną część jej tułowia z męską. Nie oswoiła się jeszcze z myślą, że usunięto jej piersi.

Stanęła bokiem i zaczęła przyglądać się swojej sylwetce, po czym znowu spojrzała w lustro. Czy była już gotowa? Czy powinna zdjąć górną część piżamy i zobaczyć, jak nowotwór zniszczył jej ciało? Doktor Steinman ostrzegał ją, że ten widok - na początku - może wywołać nudności.

Ale po dwudziestu minutach wiszenia nad klozetem nie miała niczego do stracenia. Chciała już mieć to za sobą. Fakt, że nie będzie patrzeć, niczego nie zmieni, nie cofnie podwójnej mastektomii. Im szybciej stanie przed lustrem i będzie w stanie znieść swoje odbicie, tym bardziej przyspieszy proces powrotu do zdrowia... prawda?

Zmrużyła oczy, przygotowując się na widok, który miała ujrzeć. Rozpinając guzik po guziku, powoli zrzuciła na podłogę swój lekki szlafrok. Pozostała jeszcze górna część piżamy. Gdy skrzyżowała przed sobą ramiona i chwyciła za dół podkoszulki, jej serce przyspieszyło. Powoli, centymetr po centymetrze, unosiła ją do góry, aż w końcu obnażyła brzuch i dolną część klatki piersiowej.

Na początku zatrzymała wzrok jedynie na brzuchu. Nieźle - pomyślała. Nieźle, biorąc pod uwagę wszystkie ciąże i porody.

Wciągnęła powietrze i wstrzymała oddech. Centymetr po centymetrze unosiła koszulkę.

Otworzyła szeroko oczy, jej twarz zastygła w bezruchu, gdy podciągnęła podkoszulkę do samej góry. Skóra na zupełnie płaskiej klatce piersiowej była różowa i rozciągnięta na boki. Blizny po cięciach przybrały jakiś bezkształtny wzór, biegnąc po obwodzie miejsc, w których kiedyś były piersi.

Elizabeth nie mogła oddychać, stała jak wryta i patrzyła w lustro. Nigdy nie pozwoli oglądać się Johnowi w takim stanie - nigdy. Im dłużej na siebie patrzyła, tym gorzej wyglądała. Szokująca i przerażająca, okaleczona masa płaskich, bliznowatych tkanek tam, gdzie kiedyś wyglądała kobieco i atrakcyjnie.

Gdzieś już oglądała podobny widok, w końcu przypomniała sobie, gdzie. W programie o nuklearnym ataku na Hiroszimę widziała zdjęcia ludzi z rozległymi chemicznymi oparzeniami skóry. Właśnie tak teraz wyglądała. Jak ofiara oparzenia stanowiąca odrażający widok, na który ludzie reagują z obrzydzeniem.

Odwróciła się gwałtownie od lustra i opuściła piżamę. Doktor Steinman miał rację. Należało poczekać, aż będzie gotowa, aż blizny się zagoją, a ona przywyknie do nowej sytuacji.

W najbliższych dniach i tygodniach będzie czuła się coraz gorzej. Zaczęła już gubić włosy, prawdopodobnie straci wszystkie. Zycie stanie się trudniejsze i z każdym porankiem coraz bardziej męczące. W połączeniu ze świadomością, jak bardzo została oszpecona, mogło to stanowić podstawę do poddania się. Ale ona nie zrobi tego, nie teraz, gdy ma dla kogo żyć.

Elizabeth powlokła się do łóżka, upadła na nie i rozprostowała nogi. Boże... pomóż mi wygrać tę bitwę. Bez Ciebie nie dokonam tego. Wyglądam obrzydliwie, Boże. Nawet Ty musisz tak myśleć.

Lekki powiew wiatru zaszeleścił zasłonami.

Ty utkałeś mnie w łonie mej matki. Dziękuję Ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie".

Święta odpowiedź przyszła wraz z wiatrem i przeniknęła jej duszę.

- Boże? - wyszeptała, rozglądają się po pokoju. Pan jest przy niej. Troszczy się o nią i kocha ją, chociaż wygląda jak potwór. To prawda. Bóg utkał ją w łonie jej matki i tak właśnie ją widział.

Całą i zdrową, piękną.

Nagle wiedziała, co musi zrobić, jak musi na siebie patrzeć, jeśli ma uzyskać przewagę nad rakiem. Wraz z operacją Bóg dał jej drugą szansę. A to nie mogło być czymś złym, bez względu na jej obecny wygląd. Każdego dnia będzie oglądać siebie w lustrze, modląc się nie o odnowienie ciała, ale o uzdrowienie serca. A gdy spojrzy w lustro i nie poczuje obrzydzenia, będzie wiedziała, że jest na dobrej drodze. Kiedy jej płaska i zniekształcona klatka piersiowa nie będzie dłużej znakiem porażki i choroby oraz destrukcji.

Ale raczej znakiem ocalenia i wybawienia mocą Wszechmocnego Boga.



ROZDZIAŁ 14



Kobieta z opieki społecznej starała się ostrzec Erin, co może się stać, gdy nie dojdzie do adopcji, mówiła jej o smutku, którego wówczas doświadczy.

- Poczujesz się tak, jakby twoje dziecko zmarło - powiedziała kobieta. -Większość ludzi nie będzie w stanie tego zrozumieć.

Erin nie przejęła się tym. Adopcja musi się udać. A jeśli nawet jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności nie dojdzie do niej, przynajmniej nie będzie znała dziecka.

Niestety, kobieta miała rację.

Tygodnie i miesiące urządzania pokoju dziecinnego, wybór imienia z Samem i snucie marzeń, wspólnie z mamą, o radościach wychowywania córeczki. Wszystko to sprawiło, że stała się ona realną częścią ich rodziny, chociaż nigdy jej nie widzieli. Prawdopodobnie będzie miała jasne, kręcone włosy i niebieskie oczy, jak jej siostry. Tuż przed spotkaniem z Dave'em i Candy wybrali imię. Amy Elizabeth.

Erin rozmawiała z mamą i Ashley oraz z Kari i Brooke, wszystkie mówiły to samo. Uczucia, które żywiła, myśli, które zaprzątały jej umysł, były takie same jak u ciężarnej kobiety. Taki właśnie był instynkt macierzyński - bez względu na to, czy dziecko rosło w niej, czy nie.

Każdego dnia musiała walczyć, aby wyjść do pracy. Jej uczniowie nie wiedzieli, co się dzieje, dostrzegali jedynie, że ich nauczycielka nie jest sobą, nie jest szczęśliwą, twórczą i energiczną osobą, na której mogli polegać. Erin nie potrafiła tego zmienić. Patrząc na dziewczynki w klasie, myślała tylko o Amy Elizabeth.

Atakowały ją niekończące się pytania.

Jeśli Bóg jest taki dobry, dlaczego odmówił im szansy stania się rodzicami? Czy córeczka Candy będzie miała lepsze życie, tułając się pomiędzy Candy a jej matką, biegając na bosaka, w brudnych ubraniach, przeżuwając polne kwiatki, podczas gdy Candy będzie palić trawkę?

Nic nie miało sensu i miesiąc po tym, jak Candy zmieniła zdanie, Erin była przekonana, że dziecko już się urodziło. Z niepewną przyszłością, jaką miała przed sobą Candy, małą pewnie zajęła się babcia - to o niej wspomniał pastor.

Plan Erin i Sama dzielenia się samochodem sprawdzał się nieźle. Około piątej trzydzieści Sam podjeżdżał pod szkołę. Erin miała więc mnóstwo czasu na uzupełnienie dokumentacji i przygotowanie się do jutrzejszych zajęć. Przeważnie czekała na niego w szkolnej bibliotece, wyglądając przez okno i żałując, że namówiła go do sprzedania drugiego samochodu. Cały ten układ był stratą czasu.

Policja obiecała, że odzyska pieniądze, które zapłacili Dave'owi. Jednak przy przeszukaniu mieszkania nie znaleźli niczego oprócz pustej koperty i wystarczających dowodów na branie narkotyków. Pieniądze zniknęły -wymienione na narkotyki lub roztrwonione przez Dave'a i jego przyjaciół.

Zastanawianie się nad tym i tak nie mogło niczego zmienić, ale Erin nie potrafiła się powstrzymać. Był czwartkowy wieczór, gdy wchodzili z Samem do domu, obydwoje milczeli. Od chwili gdy stracili dziecko, nie rozmawiali ze sobą zbyt wiele.

Pierwszej nocy, gdy otrzymali tę wiadomość, było inaczej. Sam przytulił ją i gładząc po włosach, dał do zrozumienia, że nie jest sama w swoim smutku. Ale od tamtej pory ani razu nie wspomniał o dziecku, jakby ignorowanie bólu mogło sprawić, że zniknie. Jednak Erin pragnęła o tym rozmawiać.

- Jak myślisz, czy dziecko jest z nią? - pytała. Lub: - Ale jeśli Candy zmieniła zdanie i w końcu zgodzi się, żebyśmy zaadoptowali jej dziecko?

Sam dawał jej zdawkowe odpowiedzi, wreszcie któregoś razu spojrzała mu w oczy i oskarżyła go, że nie zależy mu na tym. Zaprzeczył, ale...

Erin odłożyła torebkę i wróciła do kuchni. Sam przeszukiwał lodówkę. Gdy usłyszał za sobą jej kroki, odwrócił się i zapytał z uśmiechem: - Jakiś pomysł na obiad?

- Żadnego - Erin rzuciła mu złośliwy uśmiech i natychmiast spoważniała. - A może ty coś dzisiaj wymyślisz?

Dopóki nie sprzedali samochodu, wracała do domu przed czwartą, wystarczająco wcześnie, aby przygotować posiłek. Ale teraz, gdy byli zdani na jeden samochód, zazwyczaj przygotowywała coś poprzedniego dnia. W tym tygodniu zupełnie nie gotowała, jedli kanapki z tuńczykiem, gotowe potrawy, makaron z serem.

Sam westchnął, zamknął lodówkę i odwrócił się.

- Chcesz o tym porozmawiać, Erin?

- O czym? - nalała sobie szklankę wody i oparła się o kuchenny blat, zwracając twarz w jego stronę.

- O twoim nastroju? - mówił spokojnym głosem. Nie zamierzał z nią walczyć, wyraźnie to widziała.

- Sam, ja nie chcę obiadu - zmrużyła oczy. - Nie potrafię zapomnieć o tym dziecku - spojrzała na niego. - Zupełnie jakbym była sparaliżowana. Zrobię wszystko, żeby znowu było nasze.

Na twarzy Sama widać było zmęczenie, jednak podszedł do niej.

- Jestem ci winien przeprosiny.

- Dlaczego? - przekrzywiła głowę. Spodziewała się, że jej słowa zdenerwują go, że ma dosyć słuchania o dziecku Candy.

Zatrzymał się przy kuchennej wyspie i spojrzał na nią: - Ponieważ za każdym razem, gdy podejmujesz ten temat, ja cię uciszam - założył ręce na piersiach i przeniósł wzrok na okno za nią. - Straciliśmy je, Erin. Nie wiem, co można jeszcze powiedzieć - znowu na nią spojrzał. - Myliłem się, musimy o tym rozmawiać. W przeciwnym razie będziemy się mijać tak jak - wskazał na pustą przestrzeń pomiędzy nimi - jak teraz. Milczenie i ból będą oddalać nas od siebie.

- Gdzieś w głębi - położyła dłoń na sercu - czuję, że to nie koniec, Sam. Czuję, że Bóg ma plan dla tego dziecka i naszej roli w jego życiu - opuściła rękę. - Dlatego nie potrafię przestać o nim mówić - wciągnęła powietrze i na moment wstrzymała oddech. - Ale ty też masz rację. Musimy żyć dalej, a to nie będzie możliwe, dopóki nie zostawimy tej sprawy. Przynajmniej na jakiś czas.

Sam wyciągnął ręce i objął jej dłonie.

- Zawrzyjmy umowę.

- Okay - serce zabiło jej mocniej. - Jaką?

- Za każdym razem gdy pomyślisz o małej, oddamy to Bogu. Będziemy się modlić, a wtedy Bóg pokaże nam, dlaczego ciągle uważasz, że ma dla niej jakiś plan związany z nami, dobrze?

Modlitwa! Oczywiście. Od chwili gdy dowiedzieli się prawdy, przestali się modlić o to dziecko. Zupełnie jakby po usłyszeniu nowiny poddali się.

Splotła palce z jego palcami i przyciągnęła go do siebie. Stali tak przez dłuższą chwilę zatopieni w myślach, zupełnie zapominając o obiedzie.

- Możemy się teraz pomodlić?

- Tak - Sam zamknął oczy i oparł głowę o jej czoło. - Boże, ty znasz to dziecko, które być może już się narodziło, dziecko Candy. Ojcze, wciąż czujemy, że ono powinno być z nami, ale zapomnieliśmy, że możemy codziennie do Ciebie przychodzić i prosić o cud. Przebacz nam, Boże, i wysłuchaj naszej modlitwy.

Reszta wieczoru była najlepsza od miesiąca. Rozmawiali o Elizabeth i rodzinnym zjeździe zaplanowanym na lato.

- Czy twój ojciec uważa, że będzie wystarczająco silna?

- Nie wspominał o tym - siedziała obok niego na sofie. - Ale wiem, że się martwi.

- Czym?

- Mama chciała, aby zjazd odbył się w drugiej połowie sierpnia, przed trzydziestą piątą rocznicą ich ślubu, jednak spotkanie przełożono na lipiec. Istnieje tylko jedno wytłumaczenie.

Sam pokiwał głową, współczucie przebijało z jego oczu, jego głos przybrał jeszcze łagodniejszy ton.

- Ojciec martwi się, że potem nie będzie wystarczająco silna, i nie można tego odkładać.

Lub że będzie jeszcze gorzej - ale tego już nie powiedziała. Przez chwilę byli zajęci czytaniem, odzywając się do siebie co jakiś czas. Tego wieczoru położyli się wcześniej.

Następnego ranka, zaraz po szóstej, obudził ich telefon.

Erin usiadła na łóżku, jej serce przyspieszyło. Odebrała po drugim sygnale.

- Słucham?

- Tak, Erin, słucham? - to była kobieta z opieki społecznej. - Mam dla was nowinę.

Erin omal nie stanęło serce.

- Coś z Candy?

- Nie, jest kolejne dziecko. Teraz jej serce zaczęło bić dwa razy szybciej..

- Kolejne dziecko?

- Tak. Nie wiem, czy słyszałaś wiadomość sprzed kilku tygodni. Nastolatka porzuciła dziecko przy wejściu do szpitala w Dallas. Dziecko jest mulatem. Matka to szesnastoletnia Afroamerykanka, a ojciec to nastolatek z Kaukazu. W każdym razie do chwili podjęcia decyzji przez sąd dziecko przez jakiś czas żyło w rodzinie zastępczej.

Erin aż zakręciło się w głowie. Zmarszczyła czoło i delikatnie trąciła Sama. Uniósł głowę.

- O co chodzi? - zapytał bezgłośnie. Zakryła słuchawkę dłonią.

- Kobieta z opieki. Mówi o kolejnym dziecku.

Sam usiadł i przycisnął poduszkę do pasa, patrząc na nią i przysłuchując się rozmowie.

W głosie kobiety słychać było radość.

- Matka urodziła dziecko w swoim pokoju, wymknęła się przez okno i poszła do szpitala oddalonego o dwie przecznice, owinęła je w podkoszulkę i zostawiła wraz z wiadomością.

- Z wiadomością?

- Tak. Jej rodzice są bardzo surowi, chrześcijańskie małżeństwo, które nigdy nie zgadzało się, aby ich córka umawiała się na randki. Jej chłopak jest chyba sportowcem, z zamiłowaniem do piwa i szybkich samochodów. Dziewczyna umówiła się z nim i na pierwszej randce została przez niego zgwałcona, przynajmniej tak twierdzi. Bała się, że rodzice wyrzekną się jej, więc zostawiła dziecko w szpitalu. Jej rodzice znają już prawdę, wszyscy troje uczestniczą w terapii. Myślę, że im się uda. Dziewczyna nie chce dziecka, podobnie jak i jej rodzice. Chłopak zrzekł się praw do dziecka, więc nie ma z nim problemu.

- I... - Erin czuła napięcie w całym ciele, każda jej komórka czekała na dalszy ciąg historii. - Co zdecydował sąd?

- Matka została oskarżona o porzucenie dziecka, jednak zważywszy na jej wiek, wątpię, że zostanie ukarana. Sędzia ogłosił, że dziecko należy natychmiast oddać do adopcji. Jesteście pierwsi na liście z powodu tego, co zrobiła Candy. Erin, to śliczna i zdrowa dziewczynka. Sędzia chce, aby adoptowano ją poza okolicami Dallas ze względu na dobro sprawy -przerwała. - Czy ty i Sam będziecie zainteresowani? Erin aż otworzyła usta.

- Zainteresowani? - miała ochotę podrzucić słuchawkę do góry i skakać po pokoju. Zapanowała jednak nad swoimi emocjami i przełknęła ślinę, żeby odzyskać głos.

- Tak, jesteśmy bardzo zainteresowani. Mogę oddzwonić za pięć minut? Kobieta zgodziła się. Erin odłożyła słuchawkę i spojrzała na Sama.

- Bóg to sprawił, Sam! Modliliśmy się wczoraj wieczorem i... zaczekaj, aż usłyszysz.

Opowiedziała mu całą historię i zaznaczyła, że kobieta z opieki czeka na odpowiedź. Rasa dziecka nie była problemem, rozmawiali o tym już ponad rok temu, rozważając kwestię adopcji.

- Kolor skóry nie jest istotny - powiedział wówczas Sam. - Pewnie Bóg kręci głową, zastanawiając się, dlaczego dzielimy w ten sposób ludzi.

- Nigdy tak o tym nie myślałam - odparła Erin i spojrzała na niego. -Równie dobrze moglibyśmy dzielić się ze względu na kolor oczu lub włosów czy też wzrost.

- No właśnie - uśmiechnął się smutno. - Wyobrażasz to sobie? Ty masz niebieskie oczy, a ja brązowe. Należymy więc od odrębnych grup ludzi, które od wieków mogłyby się ze sobą kłócić. Oddzielne łazienki i restauracje dla ludzi o niebieskich lub brązowych oczach. A ponieważ na świecie żyje więcej ludzi o brązowych oczach, niebieskoocy byliby mniejszością.

Pomysł brzmiał niedorzecznie, podobnie jak dyskryminacja ze względu na rasę.

Gdy dowiedzieli się o Candy, kwestia koloru skóry przestała zaprzątać ich myśli. Candy była biała, podobnie jak i jej dzieci. Ale Erin spodziewała się, że kiedyś być może adoptują dziecko należące do innej rasy, Latynosa lub Murzyna.

Sam przetarł oczy i wbił w nią wzrok, na jego twarzy malowało się niedowierzanie.

- Czy to znaczy, że gdzieś w Dallas jest mała dziewczynka, która może być nasza?

- Tak - Erin zagryzła wargę. - Wyobrażasz to sobie? - spojrzała na sufit i pokręciła głową. - Czy można nazwać to inaczej niż cudem?

Słuchawka leżała pomiędzy nimi na łóżku. Sam podniósł ją i rzucił do Erin:

- Dzwoń, zanim coś się wydarzy.

Erin roześmiała się i nim zdążyła zrobić kolejny wdech, wystukała numer. Powiedziała kobiecie z opieki społecznej, że tak, że chcą mieć tę dziewczynkę. Ustaliły, że wraz z Samem odbierze dziecko z placówki w Dallas podczas następnego weekendu. Osoba zajmująca się całą sprawą miała być w biurze przez całą sobotę.

Gdy Erin odłożyła słuchawkę, cała drżała. Podzieliła się informacją z Samem i obydwoje zaczęli głośno się śmiać i przytulać, od nowa przerabiając szczegóły całej historii. Niesamowite było to, że zaledwie dzień po tym, jak zastanawiali się, czy kiedykolwiek zostaną rodzicami, otrzymali wiadomość, iż za kilka dni będą mieli w domu pierwsze dziecko.

- Nie mogę się doczekać, kiedy zadzwonię do mamy - Erin zrobiła szybki wdech. Wiedziała, że mamie jest ciężko. Nie mówiła jej o tym, ale Ashley, Kari i Brooke informowały ją na bieżąco. Nikt nie spodziewał się, że chemioterapia będzie aż tak agresywna. Wiadomość o dziecku powinna podnieść ją na duchu.

- Nie mogę sobie wyobrazić, że ktoś mógł podrzucić małą i odejść - Sam wstał z łóżka i przeciągnął się. - Musiał nad nią czuwać cały zastęp aniołów.

- Z pewnością.

Przez chwilę Erin myślała o Candy i jej córeczce, której życie będzie tak różne od tego, które czekałoby ją przy nich. Ale bardzo szybko odrzuciła tę myśl. Bóg dał im inną małą dziewczynkę, którą zaczynała już kochać i za którą zaczynała też tęsknić.

Sam ubierał się do pracy, gdy przystanął i uśmiechnął się do niej.

- Zapomnieliśmy o jednym - podszedł bliżej, podciągając do góry spodnie. - Jak ją nazwiemy?

Ponad tydzień czekania to wciąż odległa perspektywa, Erin przekrzywiła głowę, zrobiło się jej smutno.

- Sama nie wiem.

- A co z Amy Elizabeth? - Sam starał się być bardzo delikatny. Miał świadomość, że imię, które planowali dla córeczki Candy, może wywołać smutne wspomnienia.

Erin uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

- Nie, Sam. Każde imię, tylko nie Amy Elizabeth - przeszła przez pokój i pocałowała go w czoło, podczas gdy on kończył ubieranie. - To imię zawsze będzie należało do innej małej dziewczynki, nawet jeśli nigdy nie spotkamy jej po tej stronie życia.



ROZDZIAŁ 15



Dayne Matthews starał się skupić.

- Okay, Matthews, zaczynamy od klatki schodowej. Biegniesz po schodach do góry, to będzie początek sceny.

- Rozumiem - Dayne wszedł do budynku, minął trzech kamerzystów i stanął na drugim stopniu.

- Wszyscy na miejsca - ktoś krzyknął. - Potrzebujemy ciszy. Dayne po raz kolejny przeszedł do swojej kwestii. Grał główną rolę we thrillerze. W obecnej scenie miał włamać się do mieszkania i uratować swoją dziewczynę z rąk dwóch porywaczy, którzy wzięli ją za zakładniczkę.

Powinien ich ogłuszyć, zabrać dziewczynę i spróbować zdjąć jej kajdanki, po czym korytarzem i schodami przeciwpożarowymi wyprowadzić ją na ulicę. Tam miał otworzyć kajdanki i następnie - w tle ze strzelającymi do nich bandziorami - pocałować ją, szybko i namiętnie, zanim znowu zaczną uciekać. Powtarzał tę scenę już trzy razy. Dwa razy potknął się na schodach i raz wbiegł do złego mieszkania.

Była to jedna z bardziej emocjonujących scen filmu i chociaż mieli jeszcze przed sobą kolejny tydzień kręcenia zdjęć na Manhattanie, to nacisk położony na ową scenę sprawiał, że odnosiło się wrażenie, jakby powodzenie całego filmu zależało właśnie od niej.

Jednak wszystkim, o czym potrafił myśleć Dayne, było zdjęcie, które widział na biurku Luke'a.

- Matthews, możemy? - krzyknął z ulicy reżyser.

- Tak - ugiął kolana i ułożył ręce tak, jakby biegł. Po czym zrobił odpowiednią minę. Poważną i przerażoną, pochylając się do przodu, tak jak wymagała tego scena.

- I... trzy... dwa... jeden... akcja!

Dayne zerwał się z miejsca, ciężko oddychając, biegł ostrożnie i po cichu. Jego ruchy śledziły kamery, z tyłu i z przodu, gdy skradając się korytarzem, zatrzymał się przy pierwszych drzwiach po lewej stronie. Przyłożył do nich ucho, ze zdenerwowania drżały mu ręce.

Ze środka dochodziły przyciszone głosy. Dayne zacisnął usta, na jego twarzy malowała się determinacja. Chwycił za klamkę i mocno popchnął drzwi ramieniem.

- Bill! - krzyknęła Sarah Whitley, odtwórczyni głównej roli. W tej samej chwili rzuciło się na niego dwóch facetów w ciemnych okularach, ale Dayne zignorował ich. Podszedł prosto do Sarah, złapał za kajdanki i potrząsając nimi, szukał sposobu, aby uwolnić jej ręce.

- Cięcie! - reżyser wrzasnął przez megafon. - Zaczekaj tam, Matthews. Idę do ciebie.

Wszyscy zamilkli, a Dayne z Sarah przeniósł wzrok na porywaczy.

- Co znowu? - ponownie spojrzał na Sarah, nie uświadamiając sobie własnego błędu.

- Porywacze - szepnęła, przybierając skruszony wyraz twarzy. - Miałeś z nimi walczyć, pamiętasz?

Do pokoju wpadł reżyser, miał purpurową twarz.

- Już jesteś martwy, Matthews. To najgroźniejsi przestępcy w Nowym Jorku, oni pilnują twojej dziewczyny. Nie możesz tak po prostu koło nich przejść i zacząć grzebać przy kajdankach Sarah, jasne? .

Dayne westchnął ciężko i potarł kark dłonią.

- Przepraszam.

- Okay - warknął reżyser i spojrzał na pozostałych aktorów. - Lepiej, żeby to się nie powtórzyło. Każdy dzień tutaj kosztuje nas dziesiątki tysięcy dolarów, Matthews. Jesteś zawodowcem, no dalej. Bierzemy się do roboty.

- To już się nie powtórzy - Dayne przeniósł wzrok na reżysera. - Gdzie zaczynamy?

- Na górze - reżyser odwrócił się i zszedł na dół. Używając megafonu, obwieścił: - Wszyscy na miejsca. Spróbujmy jeszcze raz.

Sarah ścisnęła Dayne'a za ramię i uśmiechnęła się nerwowo.

- Gdzie dzisiaj będziesz?

- Nie tutaj - wzruszył ramionami, odwrócił się i wyszedł na korytarz. Zaraz za nim wyszli kamerzyści, jeden z nich stanął na końcu korytarza,

twarzą do schodów, drugi na przeciwnym końcu, gotowy do tego, aby uchwycić Dayne'a od tyłu, gdy skrada się do drzwi mieszkania. Dayne stanął na schodach.

- Wszyscy na miejsca! - ton głosu reżysera wciąż był ostry i napięty. Wokół Dayne'a zrobiło się cicho.

Dlaczego fotografia wydawała mu się znajoma? I co takiego było w Luke'u Baxterze, że zwrócił na niego uwagę? Dlaczego nie potrafił o nim zapomnieć, skoro od ich spotkania minął już miesiąc? Nigdy mu się to nie zdarzało. Był zajętym człowiekiem i unikał rozmów podobnych do tych, którą odbył z Lukiem w kancelarii na Manhattanie.

Jednakże od tamtego dnia wspomnienie owego spotkania nie opuszczało go. Nawet teraz w środku jednej z najważniejszych scen filmu, za który płacono mu mnóstwo pieniędzy, nie potrafił myśleć o czymś innym. Wszystko, czego pragnął, to skończyć kręcenie zdjęć i wrócić do kancelarii Morrisa i McKenziego. Być może gdy spojrzy na zdjęcie jeszcze raz, dziwne uczucie opuści go. Być może para ze zdjęcia będzie wyglądać jak każda para z lat sześćdziesiątych. Dayne zacisnął zęby i przyjął odpowiednią pozycję. A może nie.

- Matthews, gotowy?

Pytanie sprawiło, że powrócił do rzeczywistości.

- Gotowy! - krzyknął na tyle głośno, aby ekipa z ulicy usłyszała go.

- Okay, cisza na planie. Trzy... dwa... jeden... akcja! Dayne biegł po schodach do góry, całkowicie skupiony na scenie. Wpadł do mieszkania i pokonał porywaczy. Gdy powalił ich na ziemię, przez kilka sekund walczył z kajdankami Sarah. Jeden z leżących na podłodze mężczyzn zajęczał cicho.

Dayne chwycił Sarah za rękę.

- Szybko - pociągnął ją za sobą w stronę korytarza.

- Dogonią nas! - Sarah grała perfekcyjnie.

Dayne jakby zyskał dzięki niej siłę i podwoił starania, aby przybrać odpowiedni wyraz twarzy i wystarczająco szybko biec po schodach. Przy schodach przeciwpożarowych zrobił to, co należało, odwrócił się do niej twarzą i pomógł jej zejść, gdyż cały czas była w kajdankach.

- Dasz radę, pospiesz się - wszystko odbywało się zgodnie z planem. Tym razem się uda, był pewny.

Byli już prawie na dole, gdy rozległy się strzały. Dayne rzucił szybkie spojrzenie w kierunku korytarza.

- Musimy się pospieszyć!

I wtedy kątem oka dostrzegł znajomy budynek. Budynek, w którym znajdowała się kancelaria Morris&MacKenzie. Nie, Matthews, nie teraz. Skoczył na ziemię i pomógł Sarah. Po czym ukrył ją we wnęce i wygiętym spinaczem do papieru otworzył kajdanki.

Groza i pożądanie połączyły się w owej scenie, Sarah świetnie zagrała swoją część. Podczas gdy Dayne otwierał jej kajdanki, jej piersi falowały, nie spuszczała z niego oczu. Był jej bohaterem, jej wybawcą.

Gdy Dayne zdjął jej kajdanki, wyrzucił je i chwycił ją za rękę, zaczęli biec.

- Cięcie! - tym razem reżyser był bliżej, stał piętnaście metrów dalej.

- Czy ja mam przywidzenia, może Dayne Matthews zapomniał pocałować swoją dziewczynę?

Pocałunek! Dayne miał ochotę zapaść się pod ziemię. Jak mógł zapomnieć o pocałunku? Wczoraj wieczorem z Sarah ćwiczyli swoje role w jego przyczepie, a scena z pocałunkiem zajęła im pół godziny. Była niesamowita, przeczuwał, że rozkochał ją w sobie. Bez wątpienia scena z pocałunkiem wyszła im najlepiej. Jak mógł o nim zapomnieć?

- Może musimy jeszcze poćwiczyć? - Sarah trąciła go łokciem i zagryzła usta.

Widział po niej, że ma ochotę się roześmiać, ale reżyser nie tolerował śmiechu z powodu pomyłek. Szczególnie przy poważnych ujęciach. To psuło nastrój i okradało scenę z napięcia, które miało być przeniesione do filmu.

Obydwoje wyszli na ulicę i czekali. Dayne wyczuwał współczucie, które miała dla niego cała ekipa.

Reżyser zbliżał się do niego zamaszystym krokiem. Spojrzał na Sarah i zaklaskał.

- Sarah, byłaś świetna. Już czas - spojrzał na ciężarówkę z firmy catcringowej - żebyś coś przekąsiła.

- Oczywiście - Sarah rzuciła Dayne'owi zmartwione spojrzenie, odrzuciła do tyłu włosy i zrobiła, jak jej powiedziano.

- Matthews, o co chodzi? Co cię dzisiaj gryzie?

- Nic takiego - Dayne nienawidził wyższości, z jaką zwracał się do niego reżyser. Przecież wszyscy mieli już wolne, prawda? Spojrzał na zegarek i westchnął.

- No tak, proszę bardzo, patrz na zegarek. Jeśli chcesz mieć fajrant, musimy to skończyć - reżyser przerwał na chwilę i wyprostował się. -S łuchaj, Matthews. Nie rozumiem, o co chodzi, ale wiem jedno. Pracowałem już trochę z tobą i coś jest nie tak - zniżył lekko głos. - Masz dwie godziny wolnego, a potem wracasz na plan. Wtedy będzie czwarta i zamierzam skończyć tę scenę za pierwszym podejściem, jasne?

- Tak - Dayne wciągnął powietrze przez nos, odszukał wzrokiem znajomy budynek. - Mogę opuścić plan?

- Jeśli chcesz, możesz nawet opuścić miasto - reżyser wyrzucił przed siebie rękę, wciąż był zdenerwowany. - Tylko wróć tu o czwartej, gotowy do zdjęć.

Dayne pomyślał, że musi znaleźć Sarah i przeprosić ją, ale zmienił zdanie. To mogło zaczekać. Poszedł do swojej przyczepy i odsunął szufladę ze starymi ubraniami i kapeluszami - rzeczami, które nosił, gdy nie chciał, żeby go rozpoznawano.

Założył szarą, znoszoną bluzę z kapturem i bejsbolówkę. Zaciągnął kaptur na czapkę, założył ciemne okulary i wyszedł z przyczepy. Poza odgrodzonym linami obszarem stał tłum gapiów, nie mógł iść tamtą drogą. Wszedł więc do budynku, w którym kręcili główne sceny, i wyszedł z drugiej strony.

Ludzie przemieszczali się bezładnie obok, zastanawiając się, dlaczego ulice są poodgradzane linami. Ale nikt go nie rozpoznał, gdy skręcił ostro w prawo i znalazł się na chodniku.

Sprawa z Lukiem Baxterem zaszła już za daleko.

Jeśli szybko nie wróci do gry, brukowce to wykorzystają. Już widział te nagłówki: „Załamany Dayne Matthews". Według wiarygodnego źródła jeden najbardziej wziętych amerykańskich aktorów może być u kresu...

Napiął mięśnie szczęki. Kariera była dla niego wszystkim. Po śmierci rodziców poszedł na przesłuchanie organizowane przez wydział sztuki teatralnej UCLA i tamtego popołudnia zadzwonił do niego Jerry Lituzza, jeden z najbardziej znanych w Hollywood agentów.

Jerry był na przesłuchaniu, poszukiwał młodych talentów do większych projektów. Na jednym z pierwszych spotkań obiecał Dayne'owi złote góry: niekończącą się obecność w biznesie, grono fanów rosnące po każdym filmie oraz to, że pewnego dnia stanie się gwiazdą Hollywood.

Jerry miał całkowitą rację.

Tak, były momenty, gdy Dayne pozwalał sobie na więcej, niż powinien. Hollywood to ogromny plac zabaw, a on był dzieciakiem, który chciał się bawić. Jednakże pamiętał o wartościach, którymi żyli jego rodzice, za które umarli i nigdy nie przekroczył pewnych granic.

I bez względu na to, jak wiele młodych aktorek pojawiało się w jego życiu, dla niego najważniejsza była kariera. Bez aktorstwa był nikim. Samotnym człowiekiem, bez rodziców, rodzeństwa i rodziny.

Znajdzie Luke'a Baxtera i udowodni sobie, że owa fotografia wcale nie jest czymś znajomym, a potem pójdzie własną drogą. Po prostu nie mógł pozwolić sobie na takie rozproszenie uwagi, cokolwiek było jej powodem.

Szedł ze spuszczoną głową, dosyć szybkim krokiem. W takim ubraniu nikt nie powinien go rozpoznać. Podniósł wzrok, ale tylko na chwilę, żeby sprawdzić, czy zmierza w dobrym kierunku. Zajmie się owym dziwnym roztargnieniem, a potem wróci na plan i tam pokaże reżyserowi i kamerzystom oraz Sarah, jak świetnym jest aktorem.

Cały czas szedł równym tempem.

Po kilku minutach znalazł się w odpowiednim miejscu. Wszedł do budynku i zgarbiony podszedł do wind.

Krępa kobieta była jedyną osobą, która tam stała. Spojrzała na niego i podeszła bliżej.

- Przepraszam, Dayne Matthews?

Szybkie spojrzenie w kierunku holu i wiedział już, że nie ma się czym martwić. Byli sami, a kobieta nie miała przy sobie aparatu. Nie wyglądała na łowcę sensacji.

- Tak - uśmiechnął się, ale nie podniósł głowy, nie zdjął też czapki ani kaptura. - To ja.

Kobieta głośno westchnęła i krzyknęła z radości. Zakryła usta dłonią.

- O rany... dziewczyny z biura na pewno mi nie uwierzą - zaczęła przeszukiwać torebkę. Znalazła jakąś kartkę, a gdy ją wyjęła, akurat otworzyła się winda. - Czy da mi pan autograf, proszę, panie Matthews? -przewróciła oczami i aż zadrżała, gdy wchodzili do windy. - Dziewczyny mi nie uwierzą.

Podała mu kartkę i znowu zaczęła grzebać w torebce, tym razem szukając długopisu. Gdy jechali do góry, dał jej autograf, zadowolony, że nikt jej nie usłyszał.

- Proszę bardzo - oddał jej podpisaną kartkę oraz długopis. Zanim otworzyły się drzwi, przekrzywiła głowę.

- Wie pan, co mnie zawsze dziwi? - przyglądała się jego bluzie i czapce oraz znoszonym dżinsom. - To, że wy, aktorzy, tak niedbale się ubieracie -wyciągnęła rękę i ujęła go za podbródek. Mówiła z silnym nowojorskim akcentem. - Mając taką twarz, na pewno bym jej nie ukrywała.

Gdy wychodził z windy, kobieta nie odrywała od niego wzroku i wciąż wyrażała swoje opinie na temat jego szafy. Kancelaria Morris&McKenzie zajmowała całe piętro. Dayne poczuł ulgę, gdy drzwi windy zamknęły się i nie musiał dłużej wysłuchiwać wywodów kobiety. Zupełnie go nie rozumiała. Nosił znoszone ubrania, aby unikać podobnych do niej ludzi.

Zdjął kaptur oraz czapkę i uśmiechnął się do recepcjonisty.

- Muszę spotkać się z Lukiem Baxterem. Pracuje dzisiaj? Podenerwowanie mężczyzny było wyraźne, ale zachował się bardzo profesjonalnie. Sprawdził grafik i pokręcił głową.

- Poszedł już do domu.

Informacja rozczarowała Dayne'a, zaczął rozglądać się dookoła i wtedy wpadł na pomysł.

- Chciałbym zostawić mu wiadomość - odszedł od lady recepcyjnej i wskazał na koniec korytarza. - Wiem, gdzie jest jego pokój. Wejdę tam i zostawię mu wiadomość na biurku, dobrze?

- Ależ proszę bardzo, panie Matthews - recepcjonista był z siebie dumny. Wielki Dayne Matthews pytał go o pozwolenie. - Czy mogę jeszcze jakoś panu pomóc?

Dayne zatrzymał się i pomyślał.

- Tak, może mógłby mi pan załatwić butelkę wody? Wezmę ją, gdy będę wracał.

Gdy Dayne szedł w kierunku gabinetu Lukę'a, serce biło mu coraz mocniej, to było coś, czego zupełnie nie potrafił zrozumieć. Co on wyprawia? Ze względu na niego reżyser ogłosił dwugodzinną przerwę, ponieważ zupełnie nie mógł skupić się na grze. A on spaceruje teraz po kancelarii prawniczej, szukając przypadkowo poznanego urzędnika.

Starał się o tym nie myśleć. Jego misja miała rozsądny cel. Musiał zobaczyć tę fotografię, musiał upewnić się, czy była to tylko jego wyobraźnia, czy też miała w sobie coś dziwnie znajomego.

Czuł na sobie wzrok innych ludzi, zresztą zawsze ktoś go obserwował. Nie obchodziło go to. Szedł miarowym krokiem, aż znalazł się przed gabinetem Luke'a i wszedł do środka. Zamknął za sobą drzwi i podszedł do biurka. Natychmiast odszukał wzrokiem zdjęcie: starą fotografię z parą młodych ludzi, rodziców Luke'a Baxtera, zrobioną na początku ich znajomości. Chyba właśnie tak powiedział mu Luke?

Dayne przysunął się do krawędzi biurka, wziął zdjęcie i bacznie mu się przyglądał. Uczucia, które mu towarzyszyły, były identyczne jak za pierwszym razem. Szczególnie bliska była mu postać kobiety. Nie potrafił tego wyjaśnić ani zrozumieć. Czyżby już widział to zdjęcie? A może spotkał ją, gdy był dzieckiem? Spojrzał na kobietę, jej ciemne włosy i delikatne rysy twarzy. Być może była misjonarką pracującą razem z jego rodzicami?

Powróciły wspomnienia, odległe i zamglone. Rzeczywiście kiedyś widział zdjęcie owej kobiety. Tej samej kobiety. Ale gdzie... i dlaczego?

Opuścił zdjęcie, tak aby widzieć pozostałe, których nie zauważył za pierwszym razem. Stała tam fotografia Luke'a z żoną i dzieckiem, ale była też i inna. Luke'a z rodzeństwem, z czasów gdy był nastolatkiem. Jego rodzice stali w środku. W tym momencie Dayne nie mógł się zdecydować, która twarz bardziej go prześladowała. Matki Luke'a...

Czy Luke'a?

I wtedy dotarło do niego, dlaczego fotografie zwróciły jego uwagę, dlaczego nie potrafił o nich zapomnieć. Luke Baxter był jego lustrzanym odbiciem, jego młodszą wersją. Gdy Dayne był nastolatkiem i chodził do szkoły z internatem, wyglądał identycznie.

Nie dziwne, że kobieta wyglądała znajomo. Jej twarz to była twarz Luke'a.

A twarz Luke'a do złudzenia przypominała jego własną.

Podobieństwo było dziwne, naprawdę. Zupełnie inne od tego, które niekiedy spotykał. Dane usiadł na krześle, tym samym na którym siedział podczas ostatniej wizyty w kancelarii. Gdzie położył pudełko ze zdjęciami, które zostawili mu rodzice? Tamto koszmarne lato wciąż było zamazaną plamą, nawet siedemnaście lat później.

Miał lekcję matematyki w szkole z internatem, w południowo-wschodniej Azji, przyglądał się wskazówkom zegara. Zaraz potem znalazł się w biurze dyrektora, gdzie usłyszał o śmierci rodziców: „Złe warunki pogodowe nad dżunglą, awaria silnika, ani śladu samolotu. Znaleziono wrak, nikt nie ocalał".

Rodzice nigdy nie poświęcali mu za wiele czasu. Ale kochali go. Na pewno go kochali. A gdy zginęli, całe lata jego życia odeszły razem z nimi. Wspomnienia dotyczące miesięcy i lat po ich śmierci były czymś zupełnie odrealnionym, strzępy życia, których nie warto było wspominać.

Przekazano mu kilka pudełek z ich osobistymi rzeczami, to akurat pamiętał. Jego rodzice nigdy nie zabiegali o dobra materialne, ale trzymali kilka kartonów w magazynie. Ważne dokumenty, pamiątki i zdjęcia. Ktoś z misjonarzy podpisał je jego imieniem. Koszty za przechowanie potrącano co miesiąc z jego rachunku oszczędnościowego, przypominając mu od czasu do czasu o zamkniętych w magazynie rzeczach.

Miał wrażenie, że to stało się wczoraj - wiadomość o katastrofie lotniczej i świadomość, że został zupełnie sam. Przyjęto go na UCLA, co wcale nie było proste, i natychmiast zakochał się w teatrze. Uwielbiał to, gdyż na scenie mógł wyrazić emocje, które w sobie dusił, mógł być wściekły, namiętny czy też smutny, i zawsze dostawał za to brawa.

Jedno prowadziło do drugiego i wkrótce zaczął grać w filmach. Pudełka wypełnione rzeczami jego rodziców były bezpieczne, czekały na niego, w razie gdyby zechciał ich powspominać. Ale nigdy nie miał na to czasu.

Aż do dzisiaj.

Teraz chciał przejrzeć każde najstarsze zdjęcie, aż znajdzie to, o którym myślał. Była na nim kobieta, był prawie pewny. Po raz ostatni widział je jako sześcio- lub siedmiolatek, to akurat pamiętał, chociaż wspomnienie było bardzo mgliste. Jednakże owo zdjęcie było dla niego czymś ważnym. Nawet wtedy.

Być może ta kobieta to jakaś krewna jego rodziców. Podobieństwo było bardzo wyraźne.

Dayne spojrzał na zegarek na biurku Luke'a i zerwał się na równe nogi. Za trzydzieści minut musi pojawić się na planie, gotowy do filmu. Odstawił fotografię na miejsce. Dobrze. Teraz może już wyrzucić ją ze swoich myśli. Przynajmniej do chwili, gdy nie znajdzie czasu, żeby zajrzeć do starej szafy i odszukać zdjęcie, które musiało tam być.

Miał już się odwrócić, gdy zrobił coś, czego nigdy wcześniej nie uczynił. Zerknął przez ramię i wziął zdjęcie rodziców Luke'a, po czym schował je pod bluzę. Pozostałe fotografie ustawił tak, aby wypełniły puste miejsce, i wyszedł z gabinetu.

Czuł, że ramka od fotografii kuje go w żebra, ale tym bardziej docisnął mocniej rękę. Pewnego dnia zwróci zdjęcie, gdy porówna je z tymi, które znajdowały się w schowku. Lukę nigdy nie domyśli się, że coś mu w ogóle zginęło, a jeśli tak, to pomyśli, że musiał gdzieś je przestawić. Przecież nikt nie będzie podejrzewał, że Dayne Matthews „pożyczył" sobie to zdjęcie.

W drodze powrotnej zawołał go recepcjonista.

- Chwileczkę...

Serce Dayne'a przyspieszyło. Przyłapano go! Prawdopodobnie w każdym z gabinetów mieli kamery. Stanął, przełknął ślinę i odwrócił się.

- Tak?

- Zapomniał pan o wodzie - mężczyzna sięgnął po małą butelkę wody i uśmiechnął się.

- Och - Dayne siłą woli nakazał sobie spokojne i naturalne zachowanie. -Dziękuję. Muszę wracać na plan.



ROZDZIAŁ 16



Jedenasta przed południem była najgorszą godziną dnia dla Johna Baxtera.

Najgorszą, ponieważ wtedy brał krótki oddech od swoich pacjentów i spotykał się z Elizabeth w pracowni chemioterapeutycznej. Jedną z najgorszych tortur było przyglądanie się, jak technicy odłączają ją od pustych torebek z trucizną.

Ale zaraz po tym, gdy opuścili szpital i znaleźli się w samochodzie, rozpoczynał się wprost magiczny czas. Mdłości u pacjentów z nowotworami były czymś bardzo indywidualnym, u Elizabeth nie pojawiały się natychmiast. Przychodziły dopiero późnym popołudniem.

Więc od jedenastej do dwunastej trzymali się za ręce, wierząc, że wszystko się ułoży. Była to godzina, podczas której otwierała przed nim swoje serce, opowiadała mu o swoich lękach i marzeniach oraz najskrytszych pragnieniach dotyczących przyszłości - nie wiedząc do końca, jak długo jeszcze będą razem.

Był poniedziałek, środek maja, ostatni tydzień chemioterapii. Gdy John wszedł do pracowni, przeraził się tym, co ujrzał. Z każdym tygodniem było coraz gorzej - wszyscy to widzieli. Doktor Steinman wezwał go parę tygodni temu i wspomniał, że obawia się o kolejne wyniki badań.

Ale jeszcze nigdy John nie widział Elizabeth w takim stanie. W pierwszych tygodniach przyjmowania leków chemicznych siedziała na krześle i czytała gazetę, a teraz większość czasu spędzała na leżance. Jej ciało było bardzo wychudzone, gdy zauważyła Johna, prawie nie miała siły, aby się do niego uśmiechnąć.

Pojawił się technik, miał uprzejmy głos.

- Wygląda na to, że na dzisiaj koniec, pani Baxter.

Na przedramieniu Elizabeth miała założony wenflon, gdyż niezbędny był stały dostęp do żyły. Dzięki temu nie musiano wkłuwać się na nowo przy każdej kroplówce z żółtawą, toksyczną cieczą, którą jej podawano.

Gdy Elizabeth odłączono od kroplówki, John stanął przy niej i położył dłoń na jej ramieniu.

- Żona nie wygląda dzisiaj dobrze. Czy coś było nie tak?

- Nie. Taki stan jest zupełnie normalny przy końcu leczenia - w oczach technika pojawił się cień wątpliwości, zupełnie jakby coś ukrywał.

Nie chodziło o to, że przed Johnem można było coś zataić. Przecież nie potrzebował, aby technik mówił, że z jego żoną nie jest dobrze.

Gdy Elizabeth przekręciła się na bok, Johna zaczęła ogarniać panika. Była bledsza niż zazwyczaj, prawie przezroczysta. Pochylił się nad nią i odszukał jej wzrok.

- Co się dzieje, kochanie? Nie wyglądasz dobrze. Z jej ust wydobyło się długie westchnienie, patrzyła na niego.

- Wszystko w porządku, John - oblizała usta. - Chcę jechać do domu. John, miał ochotę wziąć ją na ręce i wybiec z nią z pracowni chemioterapii, jak najszybciej uciec od technika o smutnej twarzy. Lecz zamiast tego pogłaskał ją po czole.

- Dobrze, przysunę wózek.

Technik zaoferował pomoc przy przeniesieniu Elizabeth z leżanki i posadzeniu jej na wózku. John delikatnie mu odmówił.

- Poradzę sobie - uniósł ją, a gdy poczuł jej wystające żebra i kości biodrowe, aż zmrużył oczy. Posadził ją w wózku i dopóki nie znaleźli się w samochodzie, nie powiedział ani słowa.

- Może jesteś głodna? - usiadł za kierownicą i zapiął pasy. - Jadłaś dzisiaj śniadanie?

- Tak, John - wsunęła się głębiej w siedzenie i wyjrzała przez szybę. -Powiedziałam ci już, że czuję się dobrze.

Jednak wcale nie czuła się dobrze, nie można było go nabrać. Widział już pacjentów z rakiem wyglądających tak jak Elizabeth. Mieli określenie dla stanu, w którym się znajdowała: stan terminalny. John zaczekał chwilę, zanim włączył silnik. Nie był pewien, co ma robić, dokąd jechać. Miał ochotę wrócić z nią do szpitala i krzyczeć, żądać, aby dr Steinman lub któryś ze specjalistów zajęli się nią. Jak mogli normalnie wrócić do domu, skoro Elizabeth umierała na jego oczach?

- Jedź, John - spojrzała na niego, a kąciki jej ust uniosły się. - Wiem, o czym myślisz. Ale nic nie można z tym zrobić - przerwała zmęczona krótką rozmową. - Proszę, John, zabierz mnie do domu.

John zacisnął zęby i uruchomił samochód.

- Niczego nie mogę przed tobą ukryć, prawda?

- Nie - zaśmiała się krótko.

W drodze do domu niewiele rozmawiali. John postanowił, że po powrocie musi zadzwonić do dr. Steinmana i natychmiast zaplanować badania. Muszą dowiedzieć się, dlaczego tak wygląda, dlaczego jest taka blada, i tak szybko traci na wadze.

Ale Elizabeth nie zgodziła się. Gdy szli po schodach do sypialni, trzymał ją za rękę, a kiedy przystanęła, żeby złapać oddech, chwycił ją w ramiona i wniósł na górę.

- John, cóż za szarmancja - jej uśmiech stał się jeszcze bledszy niż wcześniej. Mrugnęła do niego, gdy kładł ją na łóżku. - Tak dawno już nie wnosiłeś mnie do sypialni na rękach.

John nawet się nie uśmiechnął.

- Powinienem robić to częściej - przysunął do łóżka krzesło i przyglądał się jej, szukając jakichkolwiek oznak, że wychodzi na prostą, zyskuje przewagę nad wrogiem, który niszczył jej wnętrze.

Nie było żadnych.

- Kiedy mam wizytę u dr. Steinmana?

- W przyszłą środę. Gdy tylko minie osiem tygodni - John zacisnął usta, czuł napięcie ogarniające jego ciało. Cała ta sytuacja była beznadziejna, a ona patrzyła na niego, czekała, że powie coś pozytywnego. Wziął ją za rękę. Jednak słowa, które wypowiedział, dalekie były od prawdy. - Spodziewam się dobrych wieści, a ty?

- Oczywiście, że tak - usiłując przełknąć ślinę, pokręciła lekko głową. -Możesz mi podać wodę?

John sięgnął po butelkę, ale przyglądanie się, z jakim trudem ją trzyma, było ponad jego siły. Przyłożył ją więc delikatnie do ust Elizabeth i wtedy wzięła trzy łyki wody.

- Naprawdę - odstawił butelkę na szafkę nocną - masz dobre myśli co do tej wizyty?

- Tak - westchnęła i odniósł wrażenie, jakby wszystko w niej skurczyło się o jeden rozmiar. - Codziennie się modlimy. Pastor Mark wpada do mnie trzy razy w tygodniu. Mówi, że cała wspólnota się modli - przekrzywiła usta w uśmiechu. - Każdy, kogo tylko znamy, modli się. Oczywiście, że wiadomości będą dobre.

- Racja - John znowu wziął ją za rękę i pogładził kciukiem jej dłoń. -Jestem tego samego zdania.

Dalsza część godziny minęła na rozmowie o ślubie Ashley i letnim zjeździe rodzinnym. John zarezerwował już trzy kwatery w jednej z nadmorskich miejscowości na Sanibel Island. Erin i Sam oraz Lukę i Reagan zamierzali przyjechać do Bloomington 3 lipca, spędzić kilka dni w domu rodziców, a 6 lipca cała grupa miała lecieć na Sanibel Island. Na wyspie planowali spędzić sześć dni, a potem wrócić do domu na ślub Ashley.

- Upatrzyli już sobie zespół, Landon dowiedział się o nim w pracy -Elizabeth wskazała na szafkę nocną. - Kwiaciarnia też już jest załatwiona. Mam tutaj wszystkie adresy.

- To dobrze.

- Ostatnio Ashley pokazała mi zaproszenia - widać było, że rozmowa męczy ją, ale kontynuowała. - Wyglądają cudownie, John. Mówiła ci już o nich? Słowa zostały nadrukowane na tle ich zdjęcia, całej trójki. Pokazywała ci?

- Nie - John poruszał nogą szybko i jednostajnie. Nie chciał rozmawiać o ślubie Ashley. U niej wszystko było dobrze, ślub będzie przepiękny. Ale jeśli Elizabeth nie wyjdzie szybko na prostą, może nie dożyć dnia, gdy Ashley i Landon staną na ślubnym kobiercu.

- Okazuje się, że Sam będzie musiał pojechać do domu pomiędzy zjazdem rodzinnym a ślubem, ale wróci w piątek wieczorem. Erin mówi, że chce być na ślubie.

- Hm, hm... - John studiował twarz żony, jej rysy, które tak bardzo kochał. - Kochanie, nie musimy rozmawiać o ślubie akurat teraz. Jak ty się czujesz?

- John, już ci mówiłam - zmrużyła oczy, z jej twarzy przebijał spokój -czuję się dobrze. Lubię rozmawiać o ślubie oraz o dobrym samopoczuciu Kari i o tym, że już nie ma mdłości, oraz o tym, jak bardzo szczęśliwa jest Erin, mając przy sobie maleńką Heidi. Gdy rozmawiam o dzieciach, czuję się znacznie lepiej.

- No dobrze, przepraszam.

- Nic się nie stało - zrobiła głęboki wdech, a ból, który mu towarzyszył, uwidocznił się na jej twarzy. - Nie mogę doczekać się, kiedy zobaczę to maleństwo. Heidi to takie ładne imię. Kojarzy mi się z małym aniołkiem -Elizabeth mówiła coraz ciszej. Była zmęczona, bardziej niż zwykle. Z każdym mrugnięciem jej powieki stawały się coraz cięższe. - Bóg jest dla nas taki dobry, John.

- Tak - poczuł gorycz owego słowa, ale natychmiast się opamiętał. Musiał myśleć pozytywnie, wierzyć, że ona wyzdrowieje. Jeśli straci teraz wiarę, co im pozostanie? Skąd będzie czerpał siły? Nie podda się atakującym go wątpliwościom. - Tak, Bóg jest bardzo dobry.

Elizabeth uśmiechnęła się blado i zamknęła oczy. Wciąż mieli jeszcze dziesięć minut, zanim John będzie musiał wrócić do pracy, ale była zbyt osłabiona, żeby czuwać. Zamiast ją obudzić, John odchylił się do tyłu i przyglądał się jej, gdy spała.

Czemu dzisiejszy poranek był zupełnie inny? I wydawał się taki nierealny? Pogładził brodę, odtwarzając całą rozmowę w myślach. Powoli docierała do niego prawda. Elizabeth ani razu nie wspomniała o swoim lęku. Zazwyczaj przynajmniej przez ostatnie kilka minut patrzyła mu głęboko w oczy, wyznając, jak bardzo się boi. Chemioterapia była ostatnim zamachem na raka, jej ostatnią szansą na wygranie walki o życie. Jeśli nie zadziała...

Elizabeth powinna mówić o swoim lęku. O tym, jak bardzo chce żyć, że chce widzieć, jak dorastają jej wnuki, patrzeć, jak żyją jej dzieci, teraz, gdy tak wiele razem przeszli. Przecież tak bardzo tego pragnęła.

- Tyle się wydarzyło w ciągu trzech ostatnich lat - powiedziała. - Teraz powinniśmy odpoczywać i przyglądać się ich szczęściu. Nie chcę tego stracić, John. Nawet jeśli pomyślę o niebie.

Ale dzisiaj... dzisiaj ani razu nie wspomniała, że się boi. Nigdy nie wyglądała jeszcze aż tak źle, a jednak mówiła tylko, że jest dobrej myśli co do czekającej ją wizyty u lekarza, i o pewności, że wszystko się ułoży, że ich modlitwy zostaną wysłuchane i Bóg odpowie na nie, tak jak tego oczekują.

Elizabeth jeszcze nigdy nie poskromiła swojego lęku aż tak bardzo. Potrzebowała czasu i momentów samotności przed Bogiem, zanim odnalazła pokój w trudnej sytuacji. W rzeczywistości, gdy była najbardziej przerażona - tak jak wtedy, gdy Lukę wyprowadził się z domu, lub martwiła się o Kari po tym, jak Tim przeprowadził się do kochanki - milkła i zaczynała udawać.

Dzieci oskarżały ją, że chowa głowę w piasek, ale tak nie było. Po prostu w pewnych momentach musiała zachowywać się tak, jakby wszystko było dobrze, żeby nie oszaleć pod naporem lęku.

Zazwyczaj gdy milkła i przestawała mówić o swoich obawach, zaraz potem spotykała się z Bogiem i przedzierała się przez problem. A ponieważ od wczoraj nie miała takiego czasu, John mógł domyślać się tylko jednego.

Była przerażona bardziej niż kiedykolwiek.

Ale on także nie do końca był szczery. Ponieważ gdy przyglądał się powolnym ruchom jej klatki piersiowej, blado szaremu odcieniowi jej skóry i wystającym żebrom, czuł, że jego duszę oplata tylko jedno uczucie.

Śmiertelne przerażenie.

Ashley czekała na tę chwilę od rana. Wśliznęła się do domu i dała Cole'owi książeczkę do kolorowania wraz z zestawem kredek.

- Zostań tutaj, dobrze?

- Idziesz do babci? - na jego twarzy pojawił się cień zmartwienia. Przychodzili tutaj na tyle często, że rozumiał już, iż babcia jest chora.

- Tak - przykucnęła przy nim i pogłaskała go po głowie. - Muszę jej coś pokazać, a potem możesz do nas zajrzeć.

Twarz Cole'a rozjaśniła się.

- Zrobię dla niej obrazek! - otworzył kolorowankę i zaczął przerzucać kartki, szukając najładniejszej scenki do pomalowania. - Pani mówi, że najładniej koloruję, bo nie wychodzę za linie.

- Cudownie - Ashley pocałowała go w czubek nosa. - Kocham cię, Cole. Masz takie dobre serduszko.

Komplement przyjął bardzo zwyczajnie, nie odrywając nawet oczu od kolorowanki i kredek oraz zadania, które miał przed sobą.

- Dzięki mamo. Ty też.

Ashley przyglądała się mu jeszcze przez chwilę. Ostatnio wyglądał na bardziej zadowolonego. Nieustannie mówił o ślubie i o tym, jak bardzo się cieszy, że Landon będzie jego tatusiem, i wypytywał, ile jeszcze musi czekać.

- A więc teraz się bawisz i widzimy się za chwilę.

- Okay.

Ashley chwyciła torbę z suknią i poszła na górę, do pokoju mamy. Ś wiatło było wyłączone, uchyliła drzwi.

- Mamo?

Żadnej odpowiedzi.

Poczuła lęk. Zamknęła za sobą drzwi i na palcach podeszła do łóżka.

- Mamo? Dobrze się czujesz? - okno było otwarte, lekki podmuch wiatru poruszył zasłonki. Pokój wypełnił się zapachem kwitnących róż. Ashley zapaliła światło. Było dopiero wpół do piątej - za wcześnie, żeby zapalać światło. - Mamo?

Elizabeth jęknęła i lekko się poruszyła.

- To ja... Ashley - usiadła na brzegu łóżka i dotknęła czoła Elizabeth. -Czy dzisiaj jest gorzej?

Żadnej odpowiedzi. Elizabeth powoli otwierała oczy. Zerknęła na Ashley spod przymrużonych powiek.

- Och, witaj kochanie. Chyba zasnęłam.

- Miałaś ciężki dzień?

- Hm - wykrzywiła się i przetarła oczy - nie należał do najlepszych.

- Chcesz być sama? - od zaręczyn z Landonem Ashley wyglądała tej chwili z niecierpliwością. Ale skoro mama nie czuła się dobrze.

- Nie, skarbie - Elizabeth z trudem usiadła i oparła się o wezgłowie. -Wyglądasz na taką szczęśliwą.

- Więc... - Ashley uniosła brwi, jej głos przeszedł w radosny pisk. Uniosła do góry torbę z suknią. - Mam ze sobą suknię ślubną! Nikomu jeszcze jej nie pokazywałam.

- Och, Ashley - widać było jej walkę, ale zamiast usiąść wyżej, zsunęła się. Jej twarz była ziemista, mokra od wysiłku. - Pomożesz mi, kochanie?

Ashley zawiesiła torbę na najbliższym krześle i wróciła do łóżka. Poprawiła poduszki, wsunęła dłonie pod pachy Elizabeth i podciągnęła ją do góry.

- Proszę. Sunset Hills do czegoś mi się przydało - zażartowała, ale w głębi duszy była przerażona. Bez względu na to, jak bardzo chora była ich matka, nigdy nie potrzebowała pomocy, żeby usiąść w łóżku. Uważnie przyjrzała się jej twarzy. - Na pewno dobrze się czujesz?

- Nic mi nie jest - położyła ręce na udach i spojrzała na torbę. -Przymierzysz ją dla mnie?

Dreszcz emocji chwilowo zastąpił lęk. Ashley przytaknęła, chwyciła torbę i weszła do garderoby rodziców. Suknię znalazła trzy tygodnie temu, krawcowa ze sklepu potrzebowała trochę czasu, żeby zwęzić ją w talii i przedłużyć tren.

Włożyła ją przez głowę i stanęła przed lustrem. Suknia była z białego atłasu, przyozdobionego haftem w kolorze złamanej bieli. Góra gładko przylegała do ciała, bufiaste rękawy zwężały się ku łokciowi. Ich boki oraz spódnicę przyozdobiono misterną aplikacją. Dolna część sukni nie miała zbyt wielu falban, raczej opadała w dół łagodną kaskadą, podkreślając sylwetkę, jednak z zachowaniem przyzwoitego umiarkowania.

- Pospiesz się, skarbie. Nie mogę się doczekać.

- Dobrze... jeszcze minutka - Ashley uśmiechnęła się do swoich myśli. Kto by przypuszczał, że będzie oglądać siebie w takiej sukni? Plecy były pokryte aplikacjami i rządkiem delikatnych, satynowych koralików, biegnących od karku do talii, służących jako guziki. Będzie musiała poprosić mamę, aby je zapięła. Rozłożyła tren, otworzyła drzwi od garderoby i zaprezentowała się.

- Tadam!

Elizabeth aż otworzyła usta z zachwytu. Na jej bladej dotychczas twarzy nagle pojawiły się rumieńce, wydała stłumiony okrzyk i zakryła usta dłonią.

- Ashley... wyglądasz olśniewająco.

Duma rozpierała serce Ashley. Utkwiła wzrok w mamie i wdychała słodki zapach róż i wiosny. Do końca życia będzie pamiętała ten moment, ciesząc się, że to właśnie mama jako pierwsza zobaczyła ją w ślubnej sukni, że pomimo jej złych decyzji i szalonych wyborów, które złamały jej matczyne serce, tylko one dwie dzieliły tę cudowną chwilę.

- Podoba ci się? Elizabeth rozłożyła ręce.

- Moja droga, wyglądasz jak senne marzenie. Landon nie będzie w stanie wypowiedzieć nawet słowa, gdy cię ujrzy.

Ashley ścisnęła lekko dłoń matki.

- Zobacz tył - odwróciła się i rozłożyła tren. - Cudny, prawda?

- Tak, moja droga - za otwartym oknem stado ptaków usiadło na starym dębie i zaczęło świergotać. To dodało owej chwili jeszcze więcej czaru. - I ten tren... mój Boże, aż zapiera dech w piersiach.

Ashley ponownie odwróciła się do Elizabeth plecami.

- Oczywiście, będę potrzebować pomocy przy guzikach, ale nie teraz.

- Chodź tutaj - Elizabeth wyciągnęła rękę. - Poradzę sobie z kilkoma guzikami. Zobaczmy, jak leży suknia, gdy wszystkie są zapięte.

Pomimo rumieńców na twarzy matki Ashley nie była do tego przekonana. Mama była zbyt słaba, aby cokolwiek robić. Jednak blask w jej oczach mówił, że bardzo chce spróbować.

- Dobrze - Ashley postawiła krzesło bokiem i usiadła plecami do Elizabeth.

Czuła, jak zapina kolejne guziki, ale w połowie zatrzymała się, jej ręce opadły.

- Ash, Ash, nie znoszę tego. Ashley odwróciła się i ujrzała w jej oczach łzy.

- Mamo - wstała i przez dłuższą chwilę przytulała Elizabeth. Ukrywała swoje przerażenie, zachowując normalny ton głosu. Jeśli tak bardzo zmęczyło ją zapinanie guzików, co będzie dalej? Odpowiedź przyćmiła radość chwili.

- Przepraszam - Elizabeth otarła łzy. - Dzisiaj zupełnie nie mam siły. Po wymiotach omal nie zasnęłam w łazience.

Na myśl o tym Ashley aż się wzdrygnęła. Opanowała się jednak i uśmiechnęła do Elizabeth.

- Nie przejmuj się guzikami, powiedziałam już, że dzisiaj nie musimy ich zapinać. Każdy by się zmęczył przy takiej ilości.

Drzwi otworzyły się i do pokoju wpadł Cole. W ręku trzymał kartkę z kolorowanki. Spojrzał na Ashley i gwałtownie się zatrzymał.

- Mamusiu!

Uśmiechnęła się i obróciła dookoła, specjalnie dla niego.

- Podoba ci się?

- Czy to twoja suknia ślubna? - na twarzy Cole'a pojawił się uśmiech.

- Tak - po raz kolejny rozłożyła tren. - A co powiesz na to? Cole podszedł do niej i dwukrotnie okrążył ją dookoła.

- Mamusiu, wyglądasz jak księżniczka. Najprawdziwsza księżniczka.

Elizabeth zakasłała kilka razy, po czym wyciągnęła rękę w kierunku Cole'a.

- Co tam masz?

- Obrazek dla ciebie, babciu. Czujesz się więc lepiej - Cole podszedł do łóżka, ale cały czas spoglądał na Ashley. Wyciągnął rękę z obrazkiem. -Proszę, to dla ciebie, możesz powiesić sobie nad łóżkiem.

Ashley przyglądała się matce, gdy podziwiała obrazek. W pewnej chwili na plecach poczuła palce Cole'a i aż podskoczyła.

- Hej, kolego, masz zimne ręce.

- Dlaczego nie jesteś zapięta, mamusiu?

- Ponieważ... - głos uwiązł jej w gardle. Pojawienie się Cole'a na chwilę pozwoliło jej zapomnieć, jak bardzo chora jest Elizabeth. - Ponieważ babcia zapinała mnie, zanim wszedłeś, ale poczuła się zmęczona.

Twarz Cole'a rozjaśniła się.

- Ja to skończę, jestem mistrzem w zapinaniu guzików - Ashley sprawdziła, czy nie ma brudnych rąk. Umył je po lunchu i wciąż były czyste. - No dobrze, tylko rób to powoli, tak?

- Tak - stanął za nią i przy pomocy wskazówek babci prawie już kończył.

- Nie mogę dosięgnąć tego najwyższego - Cole stał na palcach, czuła, jak się chwieje.

- Przepraszam, kochanie - przykucnęła lekko. - A teraz?

- Świetnie - minęła jeszcze chwila i Cole cofnął się. - Proszę, mamusiu. Zapiąłem już wszystkie.

- Dobra robota, Cole - głos Elizabeth brzmiał teraz radośniej, przygnębienie zniknęło.

- Tak. Właśnie tak będę wyglądała w dniu ślubu - Ashley przeszła powoli przez pokój, po czym stanęła przed nimi. - A więc?

- Teraz wygląda lepiej, mamusiu. Dobrze, że zapięliśmy guziki - Cole przybrał poważną minę. - Przeziębiłabyś się, gdyby podczas ślubu były rozpięte.

Ashley pochyliła się i objęła Cole'a oraz mamę. Rumieńce zniknęły z twarzy Elizabeth, cera znowu stała się ziemista i przywiędła. Czekały ich trudne chwile, Ashley przeczuwała to. Ale w tym momencie, z mamą i synkiem obok niej, w sukni ślubnej, którą miała założyć, gdy stanie się żoną Landona, myślała tylko o jednym.

Aby nigdy nie zapomnieć owej chwili.

Ponieważ tak cudowne dni jak dzisiejszy w najbliższej przyszłości nieprędko mogą się powtórzyć.






ROZDZIAŁ 17



Kari pojechała na zakupy, żeby uzupełnić produkty niezbędne do przygotowania kolacji. Jim Flanigan wraz żoną Jenny i dziećmi mieli być dzisiaj ich gośćmi.

Ale zamiast skupić się na menu, cały czas myślała o mamie. Był piątek, ostatni tydzień maja, wtedy to szczególnie czczono pamięć wszystkich poległych na polu chwały. Elizabeth miała za sobą pierwszy cykl chemioterapii. Była na wizycie u dr. Steinmana, ale jak dotąd nie otrzymali jeszcze wyników ostatnich badań.

Tak naprawdę wcale nie potrzebowali tych wyników, żeby wiedzieć, jak ona się czuje. Marniała na ich oczach. Siły - które teraz powinny wracać, przynajmniej częściowo - opuszczały ją, od momentu operacji jeszcze nigdy nie była aż tak słaba. Sytuacja była bardzo trudna i nie zanosiło się na poprawę.

Kari znajdowała się w połowie drogi do marketu, gdy skręciła w prawo i pojechała do gabinetu ojca. Może z rana dotarły do niego jakieś informacje. Warto było spróbować, poza tym chciała porozmawiać z nim na osobności.

Dziesięć minut później pielęgniarka prowadziła ją do małego gabinetu ojca na końcu korytarza. Kobieta od lat znała rodzinę Baxterów, zazwyczaj była bardzo pogodna i wesoła. Ale nie dzisiaj. Jej uśmiech był smutny i zbolały. Na pożegnanie lekko skłoniła głowę, jej głos brzmiał poważnie.

- Zaraz się pojawi.

Kari usiadła na krześle, sztywno i prosto. Była w trzecim miesiącu ciąży i zaczynała już odczuwać, że ubrania robią się nieco ciasne w talii. Lekarz powiedział jej, że dziecko rozwija się bardzo dobrze, a jego serduszko bije mocno. Kari przycisnęła torebkę do talii i bębniła po niej palcami. Chciała, żeby ojciec się pospieszył i dał jej jakąś odpowiedź, aby nie musiała zgadywać, jak zły jest stan matki.

Usłyszała kroki na korytarzu i przyciszony głos ojca. Otworzył drzwi i na widok wyrazu jej twarzy zatrzymał się.

- Cześć, Kari.

- Cześć - wstała i objęła go. - Jadę na zakupy i pomyślałam, że wpadnę do ciebie.

Pokiwał głową.

- Byłaś dzisiaj u mamy?

- Jeszcze nie. Ashley tam jest. Rozmawiałam z nią przez telefon i powiedziała, że mama czuje się gorzej niż wczoraj. Częściej też kaszle.

- Tak - John z powrotem podprowadził ją do krzesła, zaczekał, aż usiądzie i wtedy zajął miejsce za biurkiem. - Martwię się o nią.

- Tato... - Kari poczekała, aż John całkowicie skupi na niej uwagę. - Bądź ze mną szczery, proszę. Dlaczego nie ma poprawy?

John zacisnął kurczowo dłonie na poręczach fotela, zmrużył oczy i zamyślił się.

- Wciąż czekamy na wyniki. Nie dowiemy się, dopóki ich nie otrzymamy.

- Tato, przecież jesteś lekarzem - westchnęła ciężko, do jej głosu wkradła się frustracja. - Musisz coś wiedzieć. Czy nie powinna czuć się lepiej?

Przez dłuższą chwilę John milczał, siedział tam i patrzył na nią. W jego oczach pojawiły się łzy. Wzruszył ramionami i potrząsnął głową.

- Nie wygląda to dobrze. Martwię się o nią.

Kari nagle coś sobie uświadomiła, po raz pierwszy od chwili, gdy usłyszała o chorobie Elizabeth. To nie był tylko nawrót raka czy też kolejna bitwa mająca go pokonać. Grano o najwyższą stawkę, życie ich matki, co oznaczało, że jeśli wyniki nie będą dobre i nie nastąpi poprawa, ona może umrzeć.

- Tato... tak bardzo się boję - Kari była zbyt wzruszona, aby mówić, więc jej głos przeszedł w ledwie słyszalny szept. Wstała i obeszła biurko. I wtedy zrobiła coś, co zwykła robić jako mała dziewczynka, usiadła ojcu na kolanach i zarzuciła mu ręce na szyję. - Nie możemy jej stracić.

- Wiem - John gładził jej włosy i kołysał ją. - Musimy się modlić, musimy wierzyć.

- Wierzyć w co? - nie była sarkastyczna, ale rzeczowa. - Modlę się, aby Bóg ją uzdrowił, a ona czuje się coraz gorzej.

John zamknął oczy, pragnąc powstrzymać łzy.

- Módl się o cud, kochanie. Cud większy od wszystkich, którymi Bóg kiedykolwiek nas obdarował.

Kari zbierało się na płacz, ale starała się być silna. Nie mogła płakać, gdy wciąż istniała szansa na dobre wiadomości. Przez dłuższą chwilę przytulała się do ojca, po czym wstała i spojrzała na niego. - Daj mi znać, gdy czegoś się dowiesz, dobrze?

Wstał i objął ją.

- Oczywiście.

- A ja będę modlić się o cud.

Kolacja wypadła lepiej, niż Kari się spodziewała.

Po rozmowie z ojcem nie miała ochoty na podejmowanie gości. Chciała pojechać do mamy, zwinąć się w kłębek przy jej łóżku i czekać na cud, o który się modlili. Ale życie rządziło się własnymi prawami, nawet w obliczu trudnych chwil.

Ryan wrócił na godzinę przed przybyciem Flaniganów.

- Nie musisz tego robić - oplótł ją w talii i pocałował. - Wiem, że myślisz o mamie.

Kari przytaknęła. Kochała Ryana, zawsze wiedział, co ją martwi, i potrafił ją pocieszyć. Znali się już tak długo. Od samego początku polubił Elizabeth. Kari odwzajemniła jego pocałunek i uśmiechnęła się.

- To żaden problem. Chcę poznać rodzinę Jima, a poza tym... to dobra odmiana, zająć myśli czymś innym.

Flaniganowie zjawili się o szóstej i prawie natychmiast atmosfera w domu uległa zmianie. Kari nawet nie uświadamiała sobie, jak bardzo była przygnębiona, dopóki blask, miłość i śmiech nie stanęły na progu jej domu wraz z Flaniganami.

Jessie stała obok niej i Ryana, mrugała oczami, nie wiedząc, o co chodzi w tym hałasie. Ryan zaprosił gości do środka.

- Witajcie!

- No i jesteśmy! - Jenny i Jim stali na początku. Jenny trzymała przed sobą ogromną salaterkę z sałatką w jednej ręce, a w drugiej karton soku jabłkowego. Jim obejmował ogromną torbę wypchaną czymś, co przypominało frytki. - Cześć wszystkim!

Goście zaczęli wchodzić do środka.

Za Jimem i Jenny weszła prześliczna dziewczyna, wyglądała na mniej więcej czternaście lat. Uśmiechnęła się uroczo do Kari i Ryana.

- Jestem Bailey.

- Cześć, Bailey - Kari poklepała ją po ramieniu. - Proszę, rozgość się. Potem pojawili się chłopcy, każdy przystawał, żeby podać rękę Ryanowi, a potem Kari.

- Dzień dobry pani, mam na imię Shawn - mały, ciemnoskóry chłopiec wyciągnął rękę i uśmiechnął się do niej. - Miło mi panią poznać.

- Ciebie także.

Jako następni weszli Connor i BJ oraz Justin i Ricky.

Połowa dzieci pochodziła z Haiti, a druga to były biologiczne dzieci Jima i Jenny. Każde z nich ładnie się przedstawiło. Kari miała nadzieję, że jakoś sobie poradzi i będzie szczęśliwa, jeśli zapamięta choćby połowę imion.

Podczas kolacji świetnie się bawili.

Kari nakładała lasagne, Ryan nalewał dzieciom sok jabłkowy, a Jim i Jenny zajęli się talerzami. Otworzono dwie torby z bułkami, Jim smarował je masłem z prędkością, jakiej Kari nigdy jeszcze nie widziała.

- Dwie bułeczki czy trzy? - zawołał.

W kolejce ustawiło się dwóch chłopców, jakby w ten sposób zawsze otrzymywali jedzenie. Gdy przeszli obok Jenny, jeden za drugim, każdy chwytał talerz ze stosem lasagne i wystawiał palce, dwa lub trzy, w zależności od tego, ile chciał bułeczek.

Kari przyglądała się temu z otwartymi ustami. Przysunęła się do Jenny i pochyliła się w jej stronę, tak aby kobieta usłyszała jej szept.

- Czy każdego wieczoru tak to wygląda? Jenny roześmiała się.

- Tylko wtedy, gdy chcemy zjeść - podała następny talerz. - Jak w cyrku, ale my to lubimy.

W końcu, gdy obsłużono małą Jessie, wszyscy usiedli za stołem. Ryan na tę okazję rozłożył stół i przyniósł z piwnicy kilka składanych krzeseł, aby dla nikogo nie zabrakło miejsca.

Posiłek rozpoczęła modlitwa Ryana. Gdy tylko skończył, dało się słyszeć kilka rozmów prowadzonych szeptem.

- Shawn, podaj sól, proszę.

- Tylko posolę, dobrze.

- Dobrze.

Jim wziął porcję lasagne, dwa razy przeżuł i przełknął.

- W naszym męskim obozie uwielbiamy lasagne. Lasagne i fasola oraz spaghetti. To najlepsze dania, prawda, chłopaki?

Rozległ się chichot pięciu chłopców. Kari zauważyła, że Ryan zdusił śmiech.

- Kari nic nie wie o męskim obozie.

- Proszę mi wierzyć - Bailey przewróciła oczami i uśmiechnęła się do Kari - lepiej nie wiedzieć.

- Nie wiem? - Kari podzieliła bułkę na mniejsze części, odpowiednie dla Jessie. - Okay, no to mi wytłumaczcie. O co chodzi z tym męskim obozem?

Connor był najstarszym chłopcem. Odłożył widelec i odchrząknął.

- Czasami, gdy mama i Bailey jadą na zakupy lub gdy mama ma spotkanie, a Bailey jest u koleżanki, organizujemy męski obóz. Zaśmiał się i spojrzał na braci.

- Tata bierze mrożone lasagne lub fasolę, a my... no cóż... Jenny spojrzała na Connora i uniosła brwi.

- I powstaje kolacja dla niewybrednych - dokończyła. - Dodajmy jeszcze, że aby wejść do domu, musimy zużyć cały odświeżacz do powietrza.

- Rozumiem - Kari zakryła usta, żeby powstrzymać śmiech. Rzuciła Ryanowi krótkie spojrzenie. - Szczęście, że nie przeżywamy tutaj męskiego obozu, prawda?

- Racja, kochanie - my tworzymy obóz dla par. - Ryan starał się zachować powagę.

- Nie martw się, Taylor - obaj mężczyźni siedzieli obok siebie, więc Jim trącił Ryana łokciem. - Możesz dołączyć do naszego męskiego obozu, kiedy tylko zechcesz. Prawda, chłopaki?

Dookoła stołu rozległy się radosne okrzyki.

- Bracia są okropni - Bailey pokręciła głową.

- Ach tak? - Ricky był najmłodszy. Miał blond włosy i niebieskie oczy, jak jego mama. - Dlaczego więc chcesz nam zawsze dawać te obrzydliwe buziaki?

- Uważaj! - Bailey udawała, że wstaje od stołu. - Bo zaraz tam podejdę i dam ci jednego.

Wszyscy zaczęli się śmiać. Jim zasugerował, żeby w coś zagrali.

- Jakieś propozycje? - spojrzał na Ryana i Kari.

Jessie piła ze swojego kubka niekapka. Była bardzo spokojna, jak nigdy.

- Gry? - na twarzy Ryana pojawiła się konsternacja. - Gry przy kolacji?

- No pewnie - Jim spojrzał na dzieci. - Wybierzcie jakąś grę, nauczymy Taylorów, jak się bawić.

- Alfabet - krzyknęło któreś dziecko.

- A może „Kim jestem"?

Rozległo się chóralne „tak", Jim uniósł rękę i nagle wszyscy ucichli.

- Dobrze, niech będzie „Kim jestem" - rozejrzał się dookoła. - Znacie zasady. Jedna osoba daje nam kilka wskazówek i musimy odgadnąć, kim lub czym jest. Ten, kto zgadnie, jest następny.

BJ rozpoczął jako pierwszy.

- Myślę o czymś brązowym, płaskim i szorstkawym. Dookoła stołu pojawił się las rąk, niektóre z dzieci tak bardzo chciały być wybrane, że aż podskakiwały. BJ wskazał na Justina.

- Jesteś drzewem?

- Nie - BJ wybrał Bailey. - Ty wybierz.

- Piknikowym stołem?

Chłopcy zaczęli się śmiać, zupełnie jakby chcieli tym zaznaczyć, że tylko dziewczyna może dać tak kiepską odpowiedź.

- Absolutnie nie - BJ spojrzał na Connora. - Ty.

- Brązowe, płaskie i szorstkawe... - Connor podrapał się po czole. - Dach domu?

- Nie, dach nie.

- BJ, daj nam więcej wskazówek - Bailey wzięła kolejny kęs lasagne. -Albo nie odgadniemy.

- Poddajecie się? - BJ uśmiechnął się do wszystkich. Opinia w tej kwestii była zgodna, rzeczywiście poddali się.

- Odpowiedź brzmi „ja"! - BJ wskazał z dumą na siebie.

- Oto właśnie mój brat - Bailey pokazała kciukiem na BJ. - Przecież to takie oczywiste. Brązowe? Płaskie? Szorstkawe? Oczywiście, że to on. Jak mogliśmy na to nie wpaść?

Dał się słyszeć dziki śmiech i głośny jęk, a Jim kłykciami musnął głowę BJ.

- Brązowe i płaskie oraz szorstkawe? No wiesz co, BJ, zapomniałeś jeszcze dodać tę część o niezbyt dobrze pachnących skarpetach.

- Tato... - BJ wciąż się śmiał. - Jestem brązowy i płaski - poklepał się po głowie. - A gdy zapomnę o balsamie, moje łokcie i kolana są szorstkie.

- Jasne - Jim klepnął się w czoło. Spojrzał na Ryana i wzruszył ramionami. - Teraz już wiecie, jak grać w „Kim jestem"?

Kolację zjedzono w atmosferze zabawy i śmiechu, po czym Jim przeprosił dzieci. Każde z nich sprzątnęło swój talerz i podziękowało za posiłek. Bailey wyciągnęła ręce do Jessie, a ona uśmiechnęła się i bez problemu poszła razem z nią.

Gdy dzieci zniknęły, Kari spojrzała na Jenny, pełna podziwu.

- To było niesamowite - przeniosła wzrok na Jima, a potem znowu na Jenny. - Widziałam grzeczne dzieci, widziałam też i zabawne, ale nigdy nie widziałam tego razem. Wasze dzieciaki są niesamowite.

Ryan odchylił się do tyłu i założył ręce na piersiach. Od dziesięciu minut uśmiech nie schodził z jego ust.

- Mówiłem ci, że są świetni.

- Jak wy to robicie?

- To znaczy? Chodzi o liczbę? - Jenny odsunęła się od stołu i założyła nogę na nogę. Zaśmiała się i wyciągnęła rękę po dłoń Jima. - Wiem, że to wydaje się szaleństwem, ale my naprawdę dobrze się bawimy.

- Spora gromadka, zasady, śmiech, adopcja... wszystko to razem. Nigdy nie widziałam takiej rodziny.

- Adopcja była łatwa - Jenny puściła oczko do męża. - No może nie do końca.

- To były trzy miesiące przystosowania się, gdyż chłopcy mówili po kreolsku. Ale potem było cudownie - Jim wzruszył ramionami. - Mam wrażenie, jakby byli z nami od zawsze.

Kari nie mogła doczekać się, żeby poznać dalsze szczegóły.

- Co sprawiło, że adoptowaliście dzieci z Haiti?

- Wcale o tym nie myśleliśmy - Jenny wzięła łyk wody. - Raczej chodziło nam o adopcję w granicach kraju, ale mieliśmy w domu małe dzieci.

Jim przytaknął.

- To smutne, naprawdę. Tak wiele dzieci, które można adoptować w Stanach, jest fizycznie maltretowanych, w przeróżny sposób. Kobieta z opieki społecznej powiedziała nam, że wprowadzenie ich do naszego domu nie będzie bezpieczne, dopóki nasze biologiczne dzieci są małe.

- I wtedy ktoś powiedział nam o sierocińcu na Haiti. Sprawdziliśmy w internecie i poprosiliśmy o przesłanie kaset wideo.

Kari przysunęła się do Ryana i wzięła go za rękę. Ich historia była fascynująca.

Jim zaczął w momencie, w którym skończyła Jenny.

- Otrzymaliśmy kasetę i gdy dzieci poszły spać, obejrzeliśmy ją. Dzieciaki z sierocińca śmiały się i śpiewały, przytulały się do siebie. Zupełnie jak w naszej rodzinie - uśmiechnął się. - W każdym razie coś w tym stylu.

- Podczas oglądania filmu żadne z nas nie powiedziało ani słowa, a gdy się skończył, Jim odwrócił się do mnie i stwierdził: „Wygląda na to, że potrzebujemy większego domu".

- Hmm - Ryan przytulił Kari. - Niesamowite. Nie baliście się różnic kulturowych? A jeśliby tutaj przyjechali i okazałoby się, że nie potrafią się przystosować?

- Po obejrzeniu wideo wiedzieliśmy, że to musi się udać - Jim otoczył Jenny ramieniem. - Poza tym, gdy się o to modliliśmy, zawsze mieliśmy podobne odczucia. Te dzieciaki na pewno będą inne. Inny kolor skóry, inny kraj, inna kultura. Ale wszyscy mamy tego samego Chrystusa.

I tak naprawdę tylko to się liczy.

Zaczęli rozmawiać o okresie przystosowawczym.

- Najgorszy dzień był wtedy, gdy zabrałam ich na szczepienie - Jenny odchyliła głowę do tyłu i spojrzała na sufit. - Nie byłam pewna, czy którekolwiek z nas to wytrzyma.

- Co się stało? - Kari czuła, że za chwilę wybuchnie śmiechem. Jenny spojrzała na nią.

- Wpadłam na świetny pomysł, że wszyscy trzej powinni mieć szczepienie tego samego dnia. Nasz najmłodszy synek, Ricky, nie chodzi jeszcze do szkoły, więc pojechał z nami. Miał się z nimi bawić, gdy będą czekać na swoją kolejkę.

Jim roześmiał się, najwyraźniej przypomniał sobie przebieg owego dnia, i zaczął opowiadać dalej.

- Wsiedli do samochodu i Ricky nagle posmutniał: „Mamusiu, czy oni dostaną dzisiaj zastrzyki? Dlaczego, mamusiu, akurat to?" - znowu się zaśmiał. - A więc mamy trzech chłopaków, którzy nie znają po angielsku ani słowa, ale znają Ricky'ego, ich brata. Zaczynają klepać go po ramieniu i pocieszają, gdyż z jakiegoś powodu stał się smutny.

- Nie mieli pojęcia, co się będzie działo, nawet gdy weszliśmy do gabinetu lekarza - Jenny potrząsnęła głową. - Byli tacy podekscytowani, pokazując na obrazki na ścianach oraz modele samolotów.

- Dopóki nie weszła pielęgniarka z tacką pełną strzykawek.

- W mgnieniu oka scena przerodziła się w histerię, najgorszą, jaką można sobie wyobrazić. Shawn zaczął krzyczeć po kreolsku: „Y Bondye, Y Bondye?". Co oznacza „Dlaczego Boże, dlaczego?".

Wraz z rozwojem akcji historia stawała się zabawniejsza. Zanim chłopcy dostali zastrzyki, wszyscy trzej - dzieciaki pomiędzy piątym i szóstym rokiem życia - szlochali i obejmowali się, stawiając zacięty opór. Ricky też płakał, współczując swoim nowym braciom.

- Ludzie patrzyli się na mnie, jakby chcieli powiedzieć: „Przestali, kobieto, nie potrafisz zająć się dziećmi, które masz pod opieką?".

Kari śmiała się na cały głos. Mogłaby tak siedzieć przez całą noc, słuchając różnych historyjek, ale nastrój zmienił się, gdy Ryan zapytał Jima o Cody'ego Colemana - jednego z zawodników drużyny Ryana.

- Czy on z wami mieszka? - Kari oparła głowę o ramię Ryana, ale pytanie skierowała do Jima i Jenny.

- Nie, tak naprawdę, nie - oczy Jima posmutniały, beztroskę sprzed chwili zastąpił ból. - Spał u nas kilka nocy, ale potem wrócił do domu, i od tamtej pory nie mieliśmy z nim kontaktu.

Kari uderzył smutek, który zobaczyła w oczach Jima i Jenny. Zupełnie jakby Cody był ich synem.

- Już nie znajduje się w szkolnej czołówce, obawiamy się, że znowu zaczął pić - stwierdziła Jenny.

- Nienawidzę tego - Ryan zacisnął usta i gwałtownie potrząsnął głową. -Dzieciak jest taki zdolny, tak wiele ma do zaoferowania.

- Potrzebuje Boga, ale jak na razie myśl o Nim przeraża go - westchnął Jim. - Zupełnie jakby uważał, że Bóg go ściga, i postanowił, że musi uciekać, dopóki nie rozbije się o jakiś mur.

- Dokładnie - Ryan odchylił się do tyłu i wyciągnął nogi. - Co możemy zrobić?

- Modlić się za niego. Modlić się, aby nam zaufał na tyle, żeby wrócić i wysłuchać nas.

Rozmowa zeszła na inny temat, tym razem dwudziestosiedmioletniej kobiety, która wprowadziła się do nich kilka miesięcy temu.

- Nazywa się Kary Hart - Jenny uśmiechnęła się. - Ładnie, prawda? Kari przytaknęła.

- Ma założyć chrześcijański teatr? Dla dzieci?

- Właściwie to już to zrobiła. Ma przesłuchać sześćdziesięcioro dzieci w związku z pierwszą sztuką - „Charlie Brown". Będzie wystawiana w lipcu.

- Cudownie - Kari pomyślała o Jessie, o energii, która ją rozpiera. -Dzieci potrzebują czegoś takiego.

- Nasze na pewno tak - Jim uśmiechnął się żartobliwie do żony. - Młodsi chłopcy, wszyscy czterej, szaleją na punkcie sportu, ale nie Connor.

- Od kiedy zaczął chodzić, chce występować na Broadwayu, śpiewać i tańczyć, zabawiając publiczność - Jennie zerknęła przez ramię. Dzieci oglądały film w pokoju obok, więc zaczęła mówić dalej. - Marzy mu się stała współpraca z jakąś grupą teatralną, ale niektóre ze sztuk są wręcz przerażające. Chrześcijański Teatr Dzieci będzie wystawiał trzy sztuki rocznie i Connor postanowił, że dopóki nie będzie za dorosły, zagra w każdej.

- Zabawne jest to, że Bailey także jest tym zainteresowana. Widzi, że Connor świetnie się bawi, więc i ona chce zagrać w kolejnej sztuce.

Kari pomyślała o Katy Hart.

- Jak to się stało, że zamieszkała z wami?

Kilka miesięcy przed jej przyjazdem znajomi z kościoła, którzy współpracowali przy tworzeniu grupy teatralnej, pytali, czy ktoś nie ma wolnego pokoju. Wtedy byliśmy zajęci urządzaniem się. Nie wiedzieliśmy nawet, że przyjedzie - Jim przerwał. - To niezbyt opłacalne zajęcie, jeśli w ogóle, a ona nie ma znajomych w Bloomington. Mamy mieszkanie nad garażem, więc gdy tylko zorientowaliśmy się, że nie ma gdzie mieszkać, zgłosiliśmy się.

- To młoda, urocza kobieta, jest piękna i ma podejście do dzieci - dodała Jenny. - Na tyle ekscentryczna, że potrafi wciągnąć do zabawy każdego.

- Żadnego faceta w tle? - Kari, słuchając o kimś samotnym robiącym szalone rzeczy, jak na przykład przeprowadzka do Bloomington i założenie dziecięcego teatru, zaraz wyobrażała sobie romantyczną miłość.

- Żadnego faceta - Jenny pokręciła głową. - Na pewno pozostawiła coś za sobą w Chicago. To akurat wiem. Ale jak dotąd nie podzieliła się tą historią.

Do pokoju wpadł Connor, jego oczy błyszczały.

- Wiecie co? Oni mają „Skrzypka na dachu", czy to nie cudowne? -Connor spojrzał na Kari. - To musical wszechczasów,

- Widzisz - Jim uśmiechnął się do syna - mówiłem ci. Rozmawiali jeszcze przez chwilę, ale zrobiło się późno.

Jim oświadczył, że muszą iść, więc dzieci bez słowa skargi włożyły buty i podziękowały Kari i Ryanowi za zaproszenie.

- Spotkajmy się jeszcze - powiedziała Jenny, ściskając się z Kari, gdy wychodziła. - Ale teraz wy wpadniecie do nas.

- Koniecznie - Kari uśmiechnęła się. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć, gdzie śpią te wszystkie dzieci.

Małżeństwa pożegnały się. Gdy Flaniganowie wyszli, Kari położyła Jessie spać. Kiedy wróciła, Ryan czekał już w sypialni.

- Są tacy, jak mówiłeś. Wspaniała rodzina.

- Mają swoje problemy. Wczoraj dyrektor powiedział Jimowi, że nie może modlić się z zawodnikami, jeśli chce być trenerem młodzieżowej drużyny z Bloomington.

- Żartujesz? - Kari słyszała o czymś takim po raz pierwszy.

- Nie, ale my się nie martwimy. Tak długo jak modlitwę prowadzą dzieciaki, żaden dyrektor nic nie może nam zrobić. Poza tym... - zrobił zabawną minę i wskazał na ścianę, gdzie wisiało jego zdjęcie z drużyną NFL.

- Masz rację - Kari roześmiała się. - Nie może pozbyć się dwóch byłych graczy NFL. Ludzie nie wybaczyliby mu tego.

- Tak, Jim to niesamowity facet. Wiedziałem, że polubisz jego rodzinę -Ryan podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Spojrzał jej w oczy, poczuła znajome łaskotanie w brzuchu, po raz pierwszy pojawiło się, gdy miała dwanaście lat i spotkała go na grillu u sąsiadów.

Pocałowała go, rozkoszując się jego bliskością.

- Teraz wiem, co miałeś na myśli.

- To znaczy?

- Gdy wyobrażasz sobie nas w przyszłości, myślisz o nich.

- Hmm - ustami musnął jej wargi. - Dokładnie.

- My, Baxterowie, gdy dorastaliśmy, byliśmy do nich podobni.

- Masz rację - Ryan zamyślił się. - Przytulił się do jej twarzy. - Nie dziwne, że tak ich polubiłem.

Godzinę później, gdy zasypiali, Kari uświadomiła sobie, jak cudowny był wieczór. Nie tylko dlatego że mogła spotkać rodzinę Flaniganów, poznać ich urocze dzieci i posłuchać śmiesznych historyjek, ale także dlatego że przez cały wieczór nie musiała zastanawiać się nad jednym pytaniem, które dręczyło ją dniami i nocami. Czy mama wyzdrowieje?



ROZDZIAŁ 18



Erin znalazła nauczycielkę na swoje miejsce, miała przejąć jej obowiązki do końca roku szkolnego. Teraz, gdy miała córeczkę, ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, było oddawanie jej do żłobka. Dyrektorka chciała wiedzieć, czy wróci do pracy jesienią. Odpowiedź była prosta.

- Od kiedy wyszłam za mąż, marzyłam o tym, żeby zostać mamą -powiedziała kobiecie. - Następnym razem, gdy będę szukała pracy, moje włosy będą miały uroczy, siwy odcień.

Bycie mamą Heidi Jo było wspanialsze, niż sobie wyobrażała. Heidi była pogodnym dzieckiem o oliwkowej skórze i zielonych oczach. Codzienne obowiązki przynosiły Erin radość. Godzinami karmiła Heidi, pielęgnowała ją i stała nad kołyską, gdy mała spała. Dwa razy w ciągu dnia wkładała ją do wózka i spacerowała po okolicy.

Ale przede wszystkim Erin uwielbiała siedzieć z Heidi w starym bujanym fotelu rodziny Baxterów i śpiewać jej piosenki. Tak jak robiła to kiedyś ich mama, gdy byli mali.

Gdy Heidi spała, Erin często dzwoniła do mamy i zachwycała się uczuciami, które rozbudzała w niej jej mała córeczka.

- Zupełnie jakbym była do tego stworzona - powiedziała matce dzisiejszego popołudnia, w pierwszy poniedziałek czerwca. - Czy ty też tak to odczuwałaś?

- Zawsze - Elizabeth przerwała. - Za każdym razem, gdy w domu pojawiało się nowe maleństwo, czułam, że

Bóg dał mi życie właśnie po to. Żebym mogła wychowywać moje dzieci i obdarzyć moją rodzinę życiem, którego nigdy nie zapomną. Życiem, które sprawi, że kiedyś będą postępować podobnie w stosunku do ludzi, których pewnego dnia pokochają.

Wydawało się, że odpowiedź kompletnie pozbawiła Elizabeth siły. Ostatnio Erin coraz częściej zastanawiała się, na ile stan zdrowia mamy uległ poprawie.

- Mamo, czy masz wyniki ostatnich badań?

- Nie - odpowiedź była krótka. - Wkrótce się dowiemy.

- Ale jak ty się czujesz, mamo? Czy to nie jest najwiarygodniejszy wynik?

Milczenie po drugiej stronie sprawiło, że Erin przestała się bujać. Nie miała pewności, ale odniosła wrażenie, że Elizabeth płacze. Nie był to głośny szloch, ale cichy, zmęczony płacz, przez telefon można było go nie usłyszeć.

- Mamo? - Heidi zasnęła, więc trzymając słuchawkę pomiędzy policzkiem a ramieniem, odłożyła małą do kołyski. Dopiero po wyjściu z pokoju zadała kolejne pytanie. - Dobrze się czujesz?

Elizabeth kilka razy pociągnęła nosem.

- Tak - westchnęła, co do złudzenia przypominało szloch. - Nie znoszę tego uczucia nieustannego zmęczenia. Nie mogę odzyskać siły, dr Steinman martwi się tym. Wszyscy się martwią.

Erin słuchała tego ze smutkiem, żałując, że nie ma szansy zobaczenia jej i sprawdzenia, jak naprawdę się czuje. Wypytywała siostry i odpowiedź zawsze była taka sama.

- Mama z tym walczy, Erin. Stawia opór i modli się o cud - wiedziała jednak, że dopóki nie zobaczy jej osobiście, nie będzie pewna.

Wyjrzała przez okno, w oddali gromadziły się burzowe chmury.

- Gzy powinnam przyjechać, mamo? To chcesz mi powiedzieć?

- Nie, kochanie - smutek nieco ustąpił i Elizabeth zaśmiała się. - Nie wsiadaj do samolotu. Przylecisz za cztery tygodnie. Lepiej poczekaj, aż twój mały aniołek trochę podrośnie.

- A co z tobą?

- Nic się nie dzieje. Prawdopodobnie to kwestia mojego wieku. Każdemu byłoby trudno po ośmiotygodniowej chemii, a więc tym bardziej pięćdziesięcioczteroletniej kobiecie.

- Pięćdziesiąt cztery lata to nie jest dużo, mamo. Szczególnie jeśli chodzi o ciebie - Erin zawahała się. - Czy odrastają ci już włosy.

- Właściwie tak - Elizabeth znowu się zaśmiała, tym razem pogodniej. -Wyglądam jak jeżozwierz, z kępkami czarnych włosów sterczących na mojej łysej głowie.

Erin nie było do śmiechu. Nie wyobrażała sobie, że mama może wyglądać teraz inaczej.

- Przynajmniej odrastają.

- Tak, a teraz kochanie idź i odpocznij trochę. Znasz to powiedzenie...

- Kiedy śpi dziecko, ty też się prześpij - Erin uspokoiła się trochę.

- To szczególnie dotyczyło ciebie. Do ukończenia roku jednorazowo nie przesypiałaś więcej niż dwie godziny.

- Heidi jest więc o wiele lepsza. Każdej nocy przesypia sześć godzin, ale zgadzam się z tobą. Położę się na chwilę, Sam wróci dopiero za kilka godzin.

- Dobrze. Zadzwoń jutro, jak dasz radę.

- Mamo...

- Tak?

- Kocham cię - wzruszenie nie pozwalało Erin mówić. - Przez ostatnie kilka miesięcy, zanim pojawiła się

Heidi, zbliżyłam się do ciebie bardziej niż kiedykolwiek. Chciałam... żebyś wiedziała, jak wiele znaczyły dla mnie te rozmowy.

Elizabeth nic nie odpowiedziała, Erin rozumiała, dlaczego. Żadna z nich nie wiedziała, ile takich rozmów jeszcze im pozostało. W końcu Elizabeth zakasłała kilka razy i cichym głosem, pełnym wzruszenia, powiedziała: -Dziękuję, Erin. Ja też cię kocham.

Erin odłożyła słuchawkę i poszła do sypialni. W ich domu było teraz tak dobrze. Nie chodziło tylko o Heidi i radość, którą wniosła w ich życie. Ale także o nią i Sama, o ich wiarę i wspólne, nowe życie. Ten jasny obraz zaciemniały tylko dwie plamki i gdy Erin położyła się, postanowiła, że musi się pomodlić.

Po pierwsze za mamę, żeby Bóg dał im cud, jakiego potrzebowali, i sprawił, aby wyniki badań przyniosły nadzieję. I po drugie, co czyniła codziennie, od chwili owej potwornej rozmowy z kobietą z opieki społecznej, pomodliła się za Candy i jej dziecko.

Za małą dziewczynkę, którą Erin wciąż nazywała Amy Elizabeth.

Płacz nie ustawał.

Od chwili gdy wróciła z dzieckiem do domu, ono cały czas płakało. Candy podeszła do szafki, znalazła porysowaną butelkę i smoczek, który wyglądał na dość czysty. Po czym przygotowała modyfikowane mleko i podgrzała je w mikrofalówce. Piętnaście sekund - tyle powinno wystarczyć, żeby się zagrzało.

Wyjęła je, potrząsnęła butelką i nagle zauważyła coś, czego wcześniej nie widziała: całkiem przyzwoicie wyglądającego skręta, opartego o brzeg popielniczki na stoliku do kawy. Czyż to nie cudowne? Nie zaciągała się już od trzech dni, głównie dlatego że skończyły się jej pieniądze. Zeszłego wieczoru byli tutaj jacyś ludzie i z pewnością ktoś musiał zostawić tego skręta z marihuany.

Candy odstawiła butelkę i spojrzała na komodę, która służyła teraz za łóżeczko.

- Chwilę, krzykaczko. Zaraz cię wezmę... zaraz cię wezmę. Podniosła skręta, przypaliła go leżącą obok zapalniczką i zaciągnęła się głęboko, aż jej płuca zostały wypełnione do końca. Im głębsze zaciągnięcie, tym lepszy odlot, więc Candy wciągała dym, aż do utraty tchu. Powoli wypuściła powietrze, poczuła lekki zawrót głowy, wszystko, co złe w jej życiu, zaczęło się oddalać.

Płacz nie był już taki głośny, chociaż wciąż go słyszała.

Candy rozejrzała się po pokoju. Gdzie położyła butelkę? Do lodówki? Wstała i zaczęła chodzić po pokoju, aż w końcu znowu podeszła do wciąż dymiącego skręta. Podniosła go i włożyła do ust, ponownie go przypaliła. Tym razem wciągnęła do płuc jeszcze więcej gryzącego dymu.

Uczucie odrętwienia rozchodziło się po jej organizmie, usypiając jej czujność, zabierając ją ze zgniłego mieszkania z pustą lodówką, tam, gdzie nie docierał płacz jej dziecka.

Candy odłożyła skręta i rozejrzała się dookoła. Dziecko. Omal nie zapomniała. Leniwie wodziła oczami po pokoju, kilkanaście centymetrów od niej, na tym samym stoliku, stała butelka. Prawdopodobnie mleko było już zimne, i co z tego? Przynajmniej dziecko nie będzie głodne.

Wzięła butelkę i przeszła przez pokój, wypuszczając dym. Miała wrażenie, że zawisł nad komodą, gdzie leżało płaczące dziecko.

- No i czego ty chcesz, dzieciaku? - Candy wzięła niemowlę na ręce. -Masz przecież ładne łóżeczko, milutki kocyk - przyłożyła butelkę do górnej wargi dziecka, natychmiast zaczęło ssać. - Hmm - uczucie oszołomienia nasilało się. - Czy nie karmiłam cię dzisiaj rano?

Niemowlę ssało butelkę z całej siły, tak łapczywie i chciwie, że aż ją to rozbawiło. A może to marycha sprawiła, iż chciało się jej śmiać. W każdym razie cieszyła się, że płacz dziecka ustał.

Candy położyła niemowlę na sofie, użyła przetartej poduszki do podparcia butelki. Skręt był wypalony do połowy, chciała go dokończyć. Lepiej zaciągnąć się porządnie, niż bawić się z nim przez kilka godzin.

Rozkoszowała się nim, zaciągając się bardzo głęboko, gdy uświadomiła sobie, że dziecko znowu płacze.

- A teraz o co chodzi? - wymamrotała, podłoga zaczęła pływać. Odwróciła się, żeby sprawdzić, co jest nie tak. Butelka leżała na podłodze, pusta, a dziecko miało poduszkę na twarzy.

Candy roześmiała się.

- Ciągle głodna, co? - odsunęła poduszkę i wzięła dziecko na ręce. - Ty i ja, dwójka dzieciaków.

Chwyciła butelkę i poszła z niemowlęciem do kuchni. Zawroty głowy były coraz intensywniejsze, jeden z najlepszych odlotów w tym miesiącu. Ale była jeszcze w stanie przygotować porcję modyfikowanego mleka. Wstawiła butelkę do mikrofalówki i starała się skupić. Piętnaście sekund? A może dwadzieścia pięć?

Dziecko znowu płakało.

Candy przełożyła je na zgięcie łokciowe. Chyba dwadzieścia pięć. Mała lubiła ciepłe mleko. Podgrzała mieszankę, wróciła do sofy i przyłożyła butelkę do jej ust. Gdy niemowlę pociągnęło smoczek, gwałtownie cofnęło główkę i zaczęło płakać jeszcze głośniej.

- Okay, pomyliłam się - Candy zaśmiała się i zaczęła potrząsać butelką, żeby ostudzić mleko.

Tym razem dziecko tylko się wykrzywiło, ale zaczęło ssać. Candy złapała paczkę chipsów z szafki i odłożyła dziecko na sofę, a butelkę oparła o poduszkę. Niemowlę prawie opróżniło butelkę, gdy nagle zaczęło się wiercić i wyginać.

Zaraz po tym jak Candy podniosła je do góry, zwymiotowało na jej podkoszulkę. Zaklęła głośno i położyła małą na sofie.

- No i zobacz, co zrobiłaś, bachorze.

Zostawiła niemowlę i podeszła do szafy, żeby znaleźć coś do przebrania. Gdy się wycierała, usłyszała, że dziecko znowu zaczyna się krztusić.

- Zaczekaj - krzyknęła. - Tylko nie na sofę!

Wciąż odczuwała magiczne działanie narkotyku, ale jak mogła się nim rozkoszować z grymaszącym dzieciakiem? Candy wymamrotała kilka obraźliwych słów i wróciła do niemowlęcia.

Leżało na plecach, na twarzy miało mleko, które zwymiotowało. Z jego gardła wydobyło się charczenie i nagle Candy przeraziła się.

- Hej! - porwała dziecko na ręce i zaczęła nim potrząsać. Po kilkunastu sekundach dziecko zakasłało kilka razy.

Gdy wrócił mu normalny oddech, zaczęło płakać. Candy zdjęła z małej mokry kaftanik i wytarła nim jej podbródek i szyję.

- Powinnaś już spać - krzyknęła nad płaczącym dzieckiem. Po czym zaniosła ją do łóżeczka, za które służyła komoda.

Nie mogła być już bardziej zdenerwowana. Cała ta sytuacja była z winy Dave'a. Dave'a i Scary'ego. Ale to ona musiała to znosić. Za miesiąc podrzucą jej pod drzwi dwoje jej starszych dzieci, i jeszcze to niemowlę płaczące w kącie.

To wystarczyło, żeby doprowadzić ją do szaleństwa.

Ze złej sytuacja stawała się coraz gorsza, nie wiedziała, co począć. Matka zabrała starsze dziewczynki, jasno dając jej do zrozumienia, że tylko na miesiąc. Potem przyłączała się do jakiejś chrześcijańskiej firmy żeglugowej, miała pracować w kuchni i przez większą część roku pływać po Bahamach.

- Kocham te dziewczynki, Candy, ale one zasługują na prawdziwą rodzinę - powiedziała jej to ostatnio, gdy się widziały. - Weź się w garść. Ułóż sobie życie i stwórz dla nich dom. Jeśli nie, postąpisz słusznie, oddając je komuś, kto to zrobi.

Candy nienawidziła kazań matki.

Ostatecznie to były jej dzieci, więc postąpi z nimi tak, jak zechce. Myśl o tym obijała się niczym głaz w jej przytłumionej świadomości. Oczywiście, nie zrobi wszystkiego, co jej się spodoba. Na pewno ich nie sprzeda.

W każdym razie, jak mogli w ogóle o tym pomyśleć? Nie można szantażować ludzi, żeby wyłudzić pieniądze za dziecko. Ich plan od początku był skazany na niepowodzenie. Przez chwilę wydawało się, że razem z Dave'em i Scarym skończy w więzieniu. Spędzili tam prawie dwa dni, zanim sędzia nie podjął decyzji.

Dave całą winę zrzucił na Scary'ego, a Scary, no cóż, na Dave'a. Candy opowiedziała sędziemu chwytającą za serce historyjkę, przyrzekając, że dla swojego dziecka pragnie tego, co najlepsze, twierdząc, iż Dave i Scary przekonali ją, że zdobywając pieniądze, znajdą dla jej dziecka lepszy dom.

Sędzia nie ufał jej, ale ze względu na zaawansowaną ciążę nakazał, aby wróciła do domu i dbała o siebie, dopóki nie urodzi dziecka.

- Jeśli znowu zobaczę cię w sądzie lub usłyszę, że narażasz swoje dziecko na niebezpieczeństwo, zabiorę ją i zostaniesz oskarżona -przestrzegł na odchodne.

Słowa sędziego znowu powróciły, wirując w jej umyśle i oplatając go, często tak się działo, gdy była pod wpływem narkotyków. Mógł sobie pogadać, przecież nie może odebrać jej dzieci.

Dayne'owi i Scary'emu postawiono poważne zarzuty i czekali w więzieniu na rozprawę wyznaczoną na koniec miesiąca. Cokolwiek się wydarzy, niech szybko wychodzą. Bez nich zupełnie nie wiedziała, jak ma zdobyć narkotyki, których tak potrzebowała.

Candy zasłoniła uszy.

Płacz trochę ucichł, ale wciąż przyprawiał ją o ból głowy. Jedyne, czego potrzebowała, to większa dawka narkotyku, która pozwoliłaby jej przetrwać do czasu, gdy dziecko będzie na tyle duże, żeby oddać je pod opiekę. Jeśli jej matka nie chce wziąć dzieci, musi znaleźć kogoś innego. Może skontaktować się z kościołem, do którego chodzi matka. Tam na pewno ktoś zajmie się jej dziećmi - przynajmniej w ciągu dnia. W kościołach jest pełno miłych, starszych pań, prawda?

Pomysł zaczął zaprzątać umysł Candy.

Taka babcia mieszka przecież po sąsiedzku. Być może jeśli teraz pójdzie do niej z dzieckiem, kobieta zajmie się nim przez chwilę. Zanim ona nie wymyśli, co dalej robić. Wstała i chwiejnym krokiem poszła w stronę łazienki. Obraz rozmywał się, ale zmrużyła oczy i uchwyciła swoje odbicie.

Była teraz trochę grubsza i podkoszulka oraz dżinsy nie leżały na niej najlepiej. A jej skóra pachniała wymiocinami małej. Ale przecież nie wyglądała jak ćpun. Naprawdę. Narkomani są chudzi, mają podkrążone oczy, a jej wyglądały zupełnie normalnie. To ważne, żeby wzbudzała zaufanie, jeśli chce poprosić sąsiadkę o pomoc. Musi wymyślić jakąś historyjkę, coś o szukaniu pracy, gdyż chce ułożyć sobie życie, z myślą o dziecku.

Teraz, gdy wiedziała już, co ma robić, ogarnęło ją poczucie wolności i sensu. Gdy szła w kierunku komody, uniosła nieco głowę i wyprostowała się, wzięła dziecko i wypełnioną do połowy paczkę pieluch.

Zapukała do drzwi. Za drugim razem pojawiła się w nich starsza kobieta.

- Słucham? - zdziwiona przyglądała się Candy i jej dziecku.

- Cześć, jestem Candy - odniosła wrażenie, że dobrze się wyraża, ale nie była pewna, czy kobieta pomyśli podobnie. Musi używać jak najmniej słów. Wskazała na prawo. - Mieszkam po sąsiedzku... i... muszę wyjść i poszukać pracy - uśmiechnęła się. Babcie lubią, gdy się do nich uśmiecha. - Problem w tym, że nie mogę zabrać ze sobą maleństwa, i zastanawiałam się, czy nie zajęłaby się nią pani przez chwilę.

Kobieta nosiła łańcuszek z krzyżykiem. Zatem była wierząca, i właśnie o to jej chodziło. Jak mogłaby jej odmówić? Candy pochyliła się stronę kobiety, tak żeby mogła zobaczyć jej córeczkę. Była krzykaczką, ale jakże śliczną. Każdy tak mówił, gdy ją zobaczył.

- Piękne dziecko - kobieta pogłaskała maleństwo po policzku. - Jak ma na imię?

- Imię? - Candy poczuła dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Jak ona ją nazwała? Napisała coś w szpitalu, coś na C. Ale teraz... nie używała tego imienia od kilku tygodni, więc nie była pewna. Uśmiechnęła się do kobiety. - Clara. Ma na imię Clara.

- Jestem Nancy - przeniosła wzrok na dziecko i wyciągnęła ręce. - Daj mi ją, proszę.

Candy oddała małą i zaczęła się cofać, ale Nancy zatrzymała ją.

- Jak długo? Dwie godziny? Trzy?

- Tak - kolejny krok do tyłu. - Dziękuję. Mam tyle do załatwienia.

W chwili gdy Candy weszła do mieszkania, padła na sofę i rozkoszowała się atmosferą wolności. Cisza. Czysta i cudowna cisza.

W jej głowie zaczął rodzić się kolejny plan. Usiadła, żeby go przemyśleć.

Godzinę później była już spakowana. Poszła na najbliższy przystanek i wsiadła do pierwszego autobusu. Komunikacja w Austin była bardzo dobra, gdy dojedzie do dworca, załatwi sobie transport do Dallas. Mieszkał tam jeden z przyjaciół Dave'a handlujący narkotykami. Mnóstwo przestrzeni, mnóstwo narkotyków i wolnego czasu.

Wyobraziła sobie babcię starającą się uciszyć dziecko. Dwie lub trzy godziny? Candy uśmiechnęła się do siebie. Kobieta nie zobaczy jej przez dwa lub trzy dni, a może i dłużej. A do tej pory Clarze - jeśli to było jej imię - przejdą problemy z żołądkiem lub z tym, co wywoływało jej płacz. I wtedy Candy odbierze ją.

Zasiłki z opieki społecznej są tym wyższe, im więcej gęb do wykarmienia.



ROZDZIAŁ 19



Scena była niesamowicie podobna do tej z marca, gdy John i Elizabeth po raz pierwszy dowiedzieli się o nowotworze. Ale tym razem stawka była wyższa.

Doszło wyczerpanie, Elizabeth prawie nie miała siły, aby siedzieć na krześle obok Johna.

- Dlaczego musimy tutaj być - oparła głowę o jego ramię. - Czy nie mógł do nas po prostu zadzwonić i powiedzieć nam o wynikach.

- Tak jest łatwiej - John objął ją ramieniem. Z jego tonu wywnioskowała, że nie powiedział jej wszystkiego. - O planie leczenia lepiej rozmawia się osobiście, gdy będziemy wszyscy.

- Chciałabym, żeby się pospieszył.

- Ja także - John pocałował ją w policzek. Najtrudniejsze w walce z rakiem było czekanie. Osiem tygodni chemioterapii, potem dwa tygodnie przerwy. Dzień badań i kolejne dziesięć dni, zanim przyjdą wyniki. Była chuda, zmęczona i cala obolała, a kaszel, który pojawił się tydzień temu, stawał się coraz bardziej uporczywy.

Jednak ciągle modlili się o cud. Tylko dzięki wynikom mogli określić, czy rak atakował dalej, czy też nie. Elizabeth nie znosiła własnego niedowierzania i lęku, co przyniesie jutro. Ale wraz z przedłużaniem się choroby i coraz poważniejszymi objawami przerażenie w niej narastało.

Oczywiście Bóg wie wszystko. Musi wiedzieć, że obecnie powinna myśleć o rodzinnym spotkaniu i ślubie, a nie planować leczenie. A ponieważ nie było odpowiedzi na modlitwy zanoszone przez nią i Johna, Elizabeth bała się coraz bardziej. Tak bardzo, iż zaczęła to ukrywać, mówiąc wszystkim, że czuje się dobrze i na pewno wyzdrowieje. Ale nie mogła nikogo nabrać.

Drzwi za dużym, brązowym biurkiem otworzyły się. Wszedł dr Steinman, z teczką pod pachą. Elizabeth ogarnęło dziwne poczucie deja vu, obejrzała się na drzwi z tyłu, te, które wychodziły na korytarz i na świat poza szpitalem. Gdyby tylko mogła wstać i uciec owymi drzwiami, wypaść na korytarz i nigdy już się nie zatrzymać, być może wtedy ta chwila nigdy by nie nadeszła.

- Elizabeth... John - dr Steinman zajął miejsce za biurkiem i rozłożył dokumentację.

Po raz ostatni obejrzała się na drzwi i zwróciła się twarzą do lekarza. John trzymał ją mocno za rękę.

- Przejdę od razu do meritum sprawy - westchnął i wyciągnął pojedynczą kartkę. - Obawiam się, że wyniki nie są takie, jakich się spodziewaliśmy.

Nie takie, jakich się spodziewali? Panika wywołała w jej organizmie wybuch adrenaliny, pochyliła się do przodu. Oddychaj - mówiła sobie - po prostu oddychaj. Usłyszała jęk wyrywający się z piersi Johna, ale nic nie powiedział.

Doktor Steinman pokręcił głową. Spojrzał na nią.

- Elizabeth, są kolejne przerzuty. Jak wiesz, pobraliśmy wycinki z tkanki limfatycznej i wynik jest pozytywny.

- Nie... - powiedziała to tak cicho, że nikt jej nie usłyszał, nawet John. To przypominało egzekucję, a słowa lekarza były niczym pociski. Zamknęła oczy, pragnąc rozpaczliwie zdystansować się do oświadczenia lekarza, zanim będzie gorsze. Nie, Boże... nie! Dlaczego to się dzieje?

- Elizabeth? - mężczyzna zapytał zmęczonym głosem, zupełnie jakby wyniki, o których mówił, z każdą kolejną minutą dodawały mu kilku lat.

- Proszę mówić dalej - Elizabeth otworzyła oczy. John opuścił wzrok, nie odzywał się.

- Porównaliśmy USG oraz rentgen z poniedziałku po zakończeniu leczenia z USG i rentgenem z wczorajszego dnia - lekarz westchnął. Odłożył pierwszą kartkę z wynikami i wziął następną. - Po operacji wiedzieliśmy, że nowotwór jest w układzie limfatycznym. Przy tak złośliwym nowotworze zmienione komórki niekiedy rozprzestrzeniają się do innych części ciała wraz z krwią przez układ limfatyczny. Tak stało się w twoim przypadku, Elizabeth. Nowotwór przedostał się do twoich płuc i najprawdopodobniej do wątroby oraz trzustki - zacisnął usta i spojrzał na nią. - Tomografia komputerowa mózgu wyszła prawidłowo, to dobra wiadomość. Nowotwór tam nie dotarł.

Dobra wiadomość? Elizabeth miała ochotę czymś w niego rzucić, walić pięściami w ścianę i rozbić coś o podłogę. Nowotwór nie dotarł do mózgu? To miała być dobra wiadomość? Zrobiła głęboki wdech, a potem drugi. Panika narastała w niej, dusiła ją. Kolejny wdech i znowu następny.

- Elizabeth, wypuść powietrze, kochanie - John położył dłoń na jej ramieniu. Delikatnie pochylił jej głowę, widziała, jak robił to czasami ich dzieciom, gdy były małe. - Spokojnie, Elizabeth, wypuść powietrze. Dmuchaj na moją rękę.

Zacisnęła usta, zbierając siły, ale wydała z siebie tylko lekkie tchnienie.

Doktor Steinman stanął przy niej i przyłożył do jej czoła chłodny okład. Panika, która ogarnęła jej ciało, spowodowała hiperwentylację. Zrobiła wdech i wtedy, pomimo łomotu serca, głosu dr. Steinmana i paniki, która krzyczała w niej, usłyszała jedyny dźwięk mogący przywrócić jej jasność umysłu.

Głos modlącego się Johna.

- Drogi Boże... - mówił szeptem, jego słowa były przeznaczone tylko dla jej uszu i samego Boga. - Proszę... obdarz Elizabeth swoim pokojem, pokojem, który przekracza wszelki umysł. Pomóż jej pamiętać, że jesteś Bogiem, który czyni cuda, że nie przestałeś jej kochać i że masz wobec niej swój zamysł, nawet teraz.

Słowa Johna osłoniły ją niczym tarcza, niczym kokon. Z każdym oddechem czuła zachodzące w niej zmiany. Mięśnie, które jeszcze przed chwilą nie chciały wydychać powietrza, teraz były posłuszne. Wypuść powietrze - mówiła sobie. - Wypuść... wypuść... wypuść...

- Jak się czujesz, Elizabeth? - dr Steinman wrócił na swoje miejsce za biurkiem.

Jak się czuje? Czy nie widzi, jak bezsensowne jest jego pytanie? Czy nie odpowiedział już na nie? Nie było dobrze. Przecież ona umiera, prawda? Czy nie to właśnie im powiedział? To nie była jego wina. Poczuła, że jej złość zaczyna znikać, niczym kwietniowy śnieg. On tylko miał przekazać wiadomość i teraz czekał na jej odpowiedź.

- Chyba lepiej - prostując się, położyła dłoń na kolanie Johna.

- To dobrze - dr Steinman odłożył wyniki do teczki. Po czym przeniósł wzrok na Johna. - Wiecie, co chcę wam powiedzieć, prawda?

John zacisnął szczękę, napinając mięśnie. Gwałtownie wciągnął powietrze.

- Rozumiem, że ustalimy jakiś plan dalszego leczenia? Elizabeth miała ochotę go pocałować. Taki właśnie był jej John. Powiedz mu to, kochanie. Żadne z nich nie pogodzi się z wyrokiem śmierci - nie teraz, gdy Ashley wychodzi za mąż, Kari oczekuje dziecka, a Erin i Lukę niedługo ich odwiedzą. Z pewnością nie.

- John... - na twarzy dr. Steinmana pojawiło się zmieszanie, szukał odpowiednich słów - proszę, nie utrudniaj tego jeszcze bardziej.

- Czekam na plan leczenia - głos Johna brzmiał ostro i nieprzyjemnie. -Nie przyszliśmy tutaj, żeby rozmawiać o pogrzebie, więc proszę, powiedz, co mamy robić. To jest twoim obowiązkiem.

Doktor Steinman uniósł ręce, po czym je opuścił.

- Możemy operować płuca i najprawdopodobniej trzustkę - ponownie otworzył dokumentację. - Ale wątroby nie, tutaj potrzebny jest przeszczep -przebiegł wzrokiem po wynikach. - Każda operacja wiązałaby się z kolejną chemioterapią i naświetleniami - przeniósł wzrok na Johna - a jak wiemy ostatnia chemia wcale nie pomogła.

Elizabeth spojrzała na Johna, czekając na jego reakcję. Ale on milczał, było widać, że jest spięty. Jedną dłoń trzymał na jej ręce, a drugą zacisnął w pięść. Gdy się odezwał, oznaki wcześniejszej walki zniknęły.

- Chcielibyśmy to jeszcze przedyskutować, jeśli się zgodzisz.

Doktor Steinman westchnął. W jego oczach pojawiła si irytacja, głos przyjął błagalny ton.

- Proszę, John. Przemyśl to. Jakość życia musi coś znaczy John ścisnął mocniej dłoń Elizabeth i na moment zamknął oczy. Gdy je otworzył, Elizabeth patrzyła na niego, ból na dobre rozgościł się w jej sercu. Bez względu na starania Johna, aby zachować pewny i zdecydowany ton głosu, ona w środku umierała, każda jej cząstka.

John położył rękę na biurku doktora i pochylił się do przodu.

- Jeśli nie będziemy operować... - otworzył usta. Kolejne słowa przychodziły mu z niewyobrażalną wręcz trudnością. - Ile jeszcze jej zostało?

Tego pytania Elizabeth nie chciała usłyszeć, nie teraz.

I w ogóle nigdy. Ale ono padło. Wprost na biurko doktora, musiał więc je przyjąć i odpowiedzieć na nie. Oparła się o Johna, modląc się o cud. Błagając Boga o kolejną szansę, o inną diagnozę.

- Czy będziemy operować, czy nie... - dr Steinman zamknął teczkę i przekrzywił głowę. W jego oczach błyszczały łzy. - Trzy miesiące, John. Może cztery. Nie więcej.

Trzy miesiące? Cztery?- liczby wirowały w jej głowie, ukryła twarz w ramieniu Johna. Panika, strach czy rozpacz, żadne z owych uczuć nie docierało do niej. Nie w chwili, gdy całe jej istnienie zostało ograniczone do liczb. Szesnaście tygodni? W najlepszym przypadku? Czy tylko tyle jej pozostało?

Jej oczy wypełniły się łzami, które płynęły teraz obficie po jej policzkach, zatrzymując się na rękawie od koszuli Johna. Ona nie płakała, naprawdę nie. Była zbyt odrętwiała, żeby płakać, żeby czuć cokolwiek lub w ogóle reagować. To jej ciało opłakiwało siebie, łzom płynącym z jej oczu nie towarzyszył szloch czy jakiekolwiek emocje.

Szesnaście tygodni?

John coś mówił, coś o dniu potrzebnym na podjęcie decyzji, o niepoddawaniu się, o pragnieniu tego, co najlepsze dla niej, i chęci walki z rakiem, bez względu na cenę. A dr Steinman odpowiadał mu, wspominał o czasie zdrowienia, o utracie wagi i statystykach.

Elizabeth pozwoliła, aby ich słowa zlały się w jedno.

W poranionych, najbardziej zrozpaczonych miejscach swojej duszy nie siedziała już w lekarskim gabinecie, słuchając wyroku śmierci. Miała osiemnaście lat, tańczyła z Johnem na jednym ze spotkań na Uniwersytecie Stanu Michigan. Nagle obraz zniknął i nie była już w letniej sukience, ale w sukni ślubnej. John już nie uczył jej tańczyć, ale mówił, jak bardzo ją kocha. Powtarzając, że zawsze będzie ją kochać, już na wieki.

I nagle nie byli już w kościele, ale w szpitalu, a ona w ramionach trzymała Brooke. Maleńką, z czerwoną buźką, kwilącą. Elizabeth przytuliła ją i okazało się, że to już nie jest Brooke, ale Lukę, a John przemawia dumnie.

- Wiedziałem, że Bóg pewnego dnia da nam syna - syna, którego będziemy mogli nazwać wyłącznie naszym.

Słowa Johna wciąż rozbrzmiewały w pokoju, ale nie znajdowali się już w szpitalu, szli obok pośrednika w handlu nieruchomościami, prowadząc piątkę swoich dzieci ku świeżo odnowionemu domowi, znajdującemu się poza granicami miasta, otoczonego drzewami i strumykami, pofałdowanymi wzgórzami oraz polami pszenicy, ciągnącymi się aż po horyzont.

- Bierzemy go! - powiedział John. Po czym objął jej twarz dłońmi i szepnął. - Elizabeth, tutaj wychowamy nasze dzieci, a gdy dorosną, będziemy bawić się z naszymi wnukami - tutaj, w domu Baxterów. I pewnego dnia tutaj zostaniemy pochowani...

- Elizabeth - w głosie Johna słyszała przynaglenie i troskę. Mrugnęła i spojrzała na niego. Jego oczy były bardzo wyraźne, twarz wypełniało przerażenie, zupełnie jak owego grudniowego dnia, gdy Erin zgubiła się w centrum handlowym. Rozejrzała się dookoła i potrząsnęła głową. Gdzie oni są? Dlaczego John... ?

Odpowiedzi pojawiły się natychmiast, wraz z nieodłącznymi pytaniami.

- Elizabeth, słyszysz mnie? - nie był zły, tylko zmartwiony. Ostatnio często tak wyglądał.

- Przepraszam. Chyba... chyba cię nie słyszałam - usiadła prosto i przetarła oczy. - Myślałam o czymś innym - spojrzała na biurko doktora. -Czy już skończyliśmy?

- Tak - John odetchnął i wziął ją za ręce. - Czy zrozumiałaś, co powiedział doktor? O raku?

Nie odpowiedziała, nie potrafiła. Zamiast tego spojrzała mu głęboko w oczy.

- Musimy wracać do domu.

Przekrzywił głowę, zaglądając wprost do jej duszy, mówiąc jej to, czego nie potrafił wyrazić słowami. Że jest mu przykro, że nigdy nie wyobrażał sobie takiego końca, że zrobiłby wszystko, żeby zmienić rzeczywistość, zawrócić czas i odnaleźć drogę do miejsca, w którym była zdrowa, a przyszłość rozpościerała się przed nimi niczym nigdy niewysychający strumień płynący obok ich domu.

Po chwili usłyszała wzruszony głos Johna wskazującego na drzwi.

- Pójdę po wózek - odwrócił się, żeby wyjść, ale ona zatrzymała go.

- John!

Odwrócił się, przerażenie w jego oczach narastało.

- Żadnego wózka - spojrzała mu w oczy. - Chcę iść z tobą, obok ciebie.

Z początku wydawało się, że może nie wyrazić zgody, upierać się przy wózku, ze względu na jej stan. Jednak zbyt dobrze ją znał. Podszedł do niej i objął ramieniem, jak zawsze, gdy szli razem. Wyszli na korytarz, a potem na zewnątrz w kierunku parkingu.

Byli już w połowie drogi do samochodu, gdy ona zatrzymała się i zwiesiła głowę.

- Nie mogę, John.

- W porządku, zaczekaj tutaj - miał już biec po wózek, gdy ona pokręciła głową.

- Nie - odwróciła się i spojrzała na niego. - Nie mogę umrzeć, John. Nie jestem gotowa. Zbyt bardzo cię kocham.

Gdy przyglądał się jej, dostrzegła wyraz jego twarzy wypełniony frustracją, żalem i bezradnością. Po czym powolnym, pełnym cierpienia ruchem objął jej twarz dłońmi, jak zwykł robić to przez całe lata. Pokręcił głową, w oczach miał łzy.

- Tak mi przykro, Elizabeth. Żałuję, że to nie ja. - John... - przywarła do niego, chwytając dłońmi jego granatowy pulower, policzkiem przytulając się do jego twarzy. Z jej oczu popłynęły łzy, tym razem wprost z tej części serca, o której nie wiedziała nawet ona. Z ciemnego i udręczonego zakątka, w którym od zawsze istniała obawa, że ich historia może mieć takie zakończenie, miejsca, do którego nigdy nie ośmieliła się wejść, z tak nagimi i przerażającymi uczuciami, że mogły odebrać jej życie nawet i teraz.

Poprawił jej czapkę, potem przebiegł dłońmi wzdłuż jej pleców, coraz bardziej kościstych.

- Elizabeth, posłuchaj mnie - jego słowa wyrażały zdecydowanie, wypowiedział je przez zaciśnięte zęby. - Nie poddamy się. Musisz walczyć.

Załkała, głośniej niż by chciała, przypominało to raczej napad głębokiego kaszlu, szloch wstrząsał jej ciałem, zginając ją w pół, podczas gdy ona kurczowo trzymała się Johna.

- Przepraszam. Ja... chcę. Ale nie wiem... jak.

Stali tak przytuleni do siebie, podtrzymując się, żeby nie upaść, aż jej szloch przeszedł w płytki, urywany oddech, a łzy ustąpiły i pojawił się zduszony kaszel. Wtedy John zaprowadził ją do samochodu.

Bliskość jego ciała oraz pewny krok dodały jej sił, których brakowało od rana. Ale z każdym oddechem wciąż słyszała miażdżącą diagnozę. Rak. Przerzuty. Inne narządy. Wątroba. Trzustka. Trzy miesiące. Cztery. Przez cały ten czas słowa lekarza nie opuszczały jej, rzutując na wszystko, co dotyczyło stanu jej zdrowia. Czy będziemy operować, czy nie... czy będziemy operować, czy nie... czy będziemy operować, czy...

I chociaż z jej oczu wciąż płynęły łzy, jej serce napełniał nowy rodzaj pokoju. Dlaczego miałaby zgodzić się na operację, skoro połowa jej narządów została już zaatakowana przez raka? Przypominała raczej szkielet. Kolejna operacja? To mogłoby przykuć ją do łóżka już do końca jej dni.

W jej sercu rodził się obraz, który następnie zaczął wypełniać cały umysł. Ashley w dzień ślubu, stojąca przed ołtarzem w ich kościele, i pastor Mark błogosławiący jej związek z Landonem, podczas gdy wszyscy, których znają i kochają, wypełniają kościół. Gdzie wtedy będzie ona? W szpitalnym łóżku, nie mając nawet siły się ubrać?

Nie, nie pozwoli na to. Tak, będą prosić o cud i Bóg go ześle. Wciąż bała się śmierci, wciąż miała nadzieję, że jakoś przeżyje, nawet z taką diagnozą. Ale przecież modlili się także o wolność, czyż nie tak? Tak długo, jak oddycha, Bóg może odmienić jej stan. Jednak dr Steinman podarował im mądrość, której obecnie potrzebowali.

Czy będziemy operować, czy nie, trzy miesiące... może cztery.

Doszli do samochodu, John pomógł jej wejść do środka. Gdy usiadł obok niej, zatrzymała na sobie jego wzrok. Boże... pozwól mu zrozumieć, co chcę powiedzieć. Proszę, Boże.

- John...

- Wiem - włożył kluczyk do stacyjki i włączył zapłon. - Porozmawiamy o tym w domu.

- Nie - spokój w jej głosie zaskoczył nawet i ją. - Proszę. Mam coś do powiedzenia.

Przysunął się do niej i wziął ją za rękę.

- Dobrze - na jego twarzy pojawiło się zrozumienie, czekał.

Elizabeth przekrzywiła głowę, pragnąc, aby spojrzał na wszystko z jej punktu widzenia.

- John, ja nie chcę kolejnej operacji.

Opuścił ramiona, na jego twarzy pojawiło się zdziwienie.

- A jeśli lekarz myli się co do wątroby? Mnóstwo ludzi żyje z jednym płucem, a trzustkę można usunąć.

- Rak jest w moim układzie limfatycznym. Obydwoje wiemy, że to oznacza rozprzestrzenianie się komórek nowotworowych, mogą pojawić się wszędzie, nie wiadomo, kiedy - uniosła podbródek i spojrzała w niebo. -Jeśli znowu mnie otworzą, mogę już nigdy nie wstać z łóżka - utkwiła w nim wzrok. - Nie mogę na to pozwolić. Bóg może wyleczyć mnie przy kolejnej serii chemioterapii i naświetlań, On może obdarzyć nas cudem, o który prosimy. Ale prosimy także o mądrość, John, i dr Steinman dał nam coś do zrozumienia. Operacja niczego nie zmieni, więc po co ją wykonywać.

John westchnął i oparł głowę na dłoni. Przez chwilę gładził brwi kciukiem i palcem wskazującym, a ból odbijał się w każdym jego oddechu.

- Jak... jak możesz się poddawać? - opuścił rękę. - Rak płuc, Elizabeth -w jego głosie nie było już walki. - Operacja jest konieczna. To jedyny ratunek.

- Jeśli to dotyczyłoby tylko moich płuc, zgodziłabym się - mówiła powoli i czule, nie pozwalając, aby lęk, rozrywający ją na strzępy, stał się widoczny. Delikatnie ścisnęła jego dłoń. - John, posłuchaj go. Operacja mi nie pomoże.

- Ale... - słowo to zamarło na jego ustach. Otulił ją ramionami i przytulił do siebie. - Ty się nie poddajesz?

- Nie - wyszeptała, jej oddech zatrzymał się na jego twarzy. - Nigdy, John. Nie jestem gotowa, aby odejść. Wciąż śmiertelnie się boję - głos uwiązł jej w gardle, chwilę czekała. - Już ci powiedziałam, za kilka tygodni wezmę kolejną chemię i naświetlania. Cokolwiek. Ale - jej głos załamał się - nie każ im mnie operować. Proszę.

Przytulił ją jeszcze mocniej, po chwili jego uścisk rozluźnił się, czuła jego oddech. Bliskość jego ciała, ton jego głosu, wszystko to mówiło jej, że to był jedyny, słuszny wybór. Jednak on nie potwierdził tego.

- Dobrze - powiedział tylko tyle.

Gdy uwolnili się z uścisku, Elizabeth przyglądała się mu. Z jego twarzy przebijała rezygnacja, poczucie porażki, ale w głębi serca wiedziała, że przyznaje jej rację. Że jej decyzja przyniosła mu ulgę.

- Jeszcze jedno - wstrzymała oddech. Owa prośba być może była jeszcze ważniejsza niż poprzednia.

Spojrzał na nią wyczekująco.

- Nie chcę, żeby dzieci o tym wiedziały. John uniósł brwi, patrzył przed siebie.

- Jak? - znowu na nią spojrzał. - Przecież domyśla się. Wypytują o twoje wyniki od dnia zakończenia chemii.

- Powiemy im, że jesteśmy optymistami, że za kilka tygodni znowu przyjmę chemię, i że musimy się modlić - była bardzo stanowcza.

- Myślisz, że Brooke to wystarczy? Przestań, Elizabeth, ona jest lekarzem. Będzie chciała znać szczegóły, podobnie jak i reszta.

- Powiemy im prawdę, operacja była udana, ale nie usunęli wszystkiego, i nie są pewni co do przerzutów.

- Prawdę? - John zacisnął szczękę i zmrużył oczy. - Elizabeth, prawda jest taka, że możesz nie doczekać końca lata. Jak możemy im nie powiedzieć?

Nie doczeka końca lata? Ich trzydziestej piątej rocznicy ślubu? Elizabeth przełknęła ślinę, chwytając kolejny oddech. Lęk i panika podały sobie ręce i dusiły ją, ale tylko przez chwilę.

- To prawda - Elizabeth oparła się o drzwi samochodu. Uniosła ręce i przez zaciśnięte usta wypuściła powietrze. - Nie usunęli wszystkich rakowych tkanek i nie wiedzą, gdzie są przerzuty.

- Jeśli to powiemy, równie dobrze możemy wyjawić całą resztę - John odchylił się do tyłu.

- Nie mogę pozwolić, aby poznały całą prawdę. Że mogę umrzeć -smutek połączył się ze złością i znowu przyszły łzy. - Jak Ashley będzie planować swój ślub, gdy my myślimy o pogrzebie? Powiedz mi, John. Znajdź mi chociaż jeden powód, dla którego powinnam wyjawić im, że pozostały mi jeszcze trzy miesiące, podczas gdy Bóg choćby i jutro może uzdrowić mnie z raka. John, czy ty nie wierzysz, że Bóg może to uczynić?

- Wierzę - przez chwilę siedział bez ruchu. Po czym wszystko w nim zelżało, otworzył usta. - Elizabeth, przepraszam.

- Podobnie czułam i wtedy, gdy myśleliśmy o naszym pierworodnym synu, naszym chłopcu, o którym musieliśmy zapomnieć - na jej czole pojawiły się kropelki potu, była wyczerpana. Ale musiała dokończyć. - Po co mówić innym, skoro przyniesie to jedynie ból i rozgoryczenie? Skoro nam nie udało się go odnaleźć, im także się nie uda? I do końca życia będą myśleć o bracie, którego nigdy nie poznają.

- Masz rację - przytaknął.

Zaszlochała dwa razy i mocno zamknęła oczy.

- Dlaczego więc mielibyśmy im powiedzieć? Po co? Wtedy nie mieliśmy wyboru, zanim jeszcze się narodził, należał do kogoś innego - otworzyła oczy, starając się dotrzeć do jego serca, do jego duszy. - Teraz także nie mamy wyboru. Nikt z nas nie zna liczby swoich dni. To - wyrzuciła przed siebie rękę - to jest dla Ashley czas miłości oraz radości i wszystkiego, o czym kiedykolwiek marzyła. Nie... - zrobiła trzy krótkie wdechy. - Nie mogę tego zniszczyć, choćby ze względu na nią. Nie zrobię tego.

- Elizabeth - objął jej dłoń - ja też tego nie chcę.

Tymi słowami potwierdził, że zgadza się ze wszystkim, co powiedziała, że porównanie obecnej sytuacji do tej sprzed trzydziestu pięciu lat było najszybszym sposobem, aby to zrozumiał. Nie mieli wyboru co do pierworodnego syna i teraz także go nie mają. Powiedzenie o tym dzieciom przyniosłoby jedynie ból, rozciągający się na dzień jutrzejszy, a to nie miało sensu.

John wyjechał z parkingu. W drodze do domu milczał, prawdopodobnie porażony tym, co usłyszał, podobnie jak i ona.

Konspiracja i planowanie oraz rodzinne dyskusje nie wystarczyłyby do odnalezienia syna, którego oddali, tak samo, jak konspiracja, planowanie oraz rodzinne dyskusje nie mogły sprawić, aby nowotwór zniknął. Tutaj potrzebny był cud.

Elizabeth siedziała obok, obserwując zatłoczone ulice. I to nie pojedynczy. Ale podwójny.



ROZDZIAŁ 20



Ashley domyślała się, że coś jest nie tak.

Ostatnią godzinę spędziła z mamą, popijając herbatę i rozmawiając o szczegółach dotyczących ślubu. Był drugi tydzień czerwca, Elizabeth wyglądała znacznie lepiej niż w ciągu ostatnich miesięcy, miała zarumienioną twarz i była silniejsza.

Ale coś było nie tak, Ashley czuła to za każdym razem, gdy rozmawiali z ojcem o wynikach badań. Operacja się udała, ale nie usunięto tkanki rakowej w całości, nie byli pewni, czy są przerzuty. Informacje, które otrzymywali od rodziców, były trochę niejasne. Elizabeth miała poddać się dalszemu leczeniu, na początku planowano, że kolejna seria chemioterapii rozpocznie się w następnym tygodniu, jednak z powodu ślubu przełożyła ją na koniec lipca.

- Dzięki temu zorganizujemy zjazd rodzinny na Sanibel Island -tłumaczyła Elizabeth.

Ashley wymieniała się uwagami z siostrami i Lukiem, wszyscy byli zmartwieni. Zaniepokojeni pomysłem, że w organizmie ich matki wciąż ukrywał się nowotwór, zaniepokojeni przesunięciem leczenia i wycieczką na Sanibel Island, tak daleko od jej lekarzy.

Jednak wciąż gorąco się modlili i z każdym dniem wydawało się, że jest trochę lepiej.

- No dobrze - Elizabeth zaznaczyła coś w swoim notesie. - Ciasta zostały już zamówione - odchyliła się do tyłu i wzięła łyk herbaty z filiżanki. - Czy otrzymałaś już potwierdzenie przybycia od gości? Wiemy, ile będzie osób?

- To kolejna sprawa - Ashley zaczęła przeglądać teczkę zarezerwowaną specjalnie na potrzeby związane z planowaniem ślubu. Ukradkiem zerknęła na matkę, zrelaksowaną i popijającą herbatę.

Pomimo niepokoju w sercu uśmiechnęła się na ten widok. Gdyby tylko miała pod ręką płótno i pędzel.

Gdy Ashley delektowała się herbatą, lubiła ją pić w największym kubku, dosłownie parującą i z dużą ilością śmietanki.

Ale nie jej mama.

Elizabeth kolekcjonowała dzbanki do herbaty i filiżanki z delikatnej chińskiej porcelany, misternie ozdobione wstęgami złota oraz innymi szlachetnymi metalami. Nigdy nie robiła herbaty w filiżance, przygotowywała ją w dzbanku. A gdy parzyła się już odpowiednią ilość czasu i nie była „ani za gorąca, ani też letnia" - jak zwykła mówić Elizabeth - nalewała bursztynowy strumień do delikatnych filiżanek.

Pod pewnymi względami obraz matki przypominał jej Irvel, przyjaciółkę z Sunset Hills, i jej miłość do herbaty. Jednak to były jedynie podobieństwa. Mama wciąż była młoda i pełna energii, walczyła z chorobą i wygrywała -jeśli jej dobry wygląd mógł być jakimkolwiek potwierdzeniem.

Ashley wyciągnęła stos małych białych karteczek i położyła je na stole.

- Jak na razie dwieście osób.

- Zaprosiliśmy trzysta - Elizabeth odstawiła filiżankę i przerzuciła kilka kartek w notesie, szukając listy gości.

- Zgadza się, ale mają jeszcze tydzień na odpowiedź.

- Racja - przesunęła palcem po kartce. - A co z Cumminsami, rodziną wspólnika taty?

- Wątpię, mają jakieś pilne sprawy. Tak przynajmniej powiedział tata.

- Dobrze, więc zaznaczę przy nich, że są niepewni - Elizabeth przesunęła palec niżej. - A ciocia Landona, Kathy, i jej rodzina z Indianapolis - jakieś wieści od nich?

- Landon twierdzi, że na pewno się zjawią.

- W porządku - zrobiła znak przy jej nazwisku i sprawdzała dalszą część listy.

Kontynuowały do chwili, gdy były mniej więcej pewne, że na ślubie pojawi się dwieście pięćdziesiąt osób. Jednak przez cały ten czas Ashley nie potrafiła pozbyć się myśli, że jednak nie powinny rozmawiać o gościach weselnych i ciastach, ale o tym, czy mama potrzebuje kolejnych badań i dalszego leczenia. Nie po ślubie, lecz przed.

Nawet po wyjściu z domu rodziców Ashley czuła niepokój. Landon miał wolne. Odebrał Cole'a ze szkoły i mieli spotkać się w parku. Gdy zatrzymała się na parkingu i wysiadła z samochodu, czekali już na nią.

Spojrzała w ich kierunku i zatrzymała się.

Zmartwiona chorobą mamy oraz pochłonięta różnymi szczegółami związanymi ze ślubem, zapominała czasami, jakim cudem stało się jej życie, wszystkich trojga. Mężczyźni Ashley jeszcze jej nie zauważyli, więc mogła ich poobserwować.

Cole siedział na starej, powykrzywianej karuzeli i trzymał się metalowej poręczy, podczas gdy Landon biegł obok i kręcił nią, W pewnym momencie zatrzymał się, a gdy Cole pojawił się przy nim, wskoczył na karuzelę i posadził go na kolana. Kręcili się razem aż do chwili, gdy przy dziesiątym obrocie karuzela nie zaczęła zwalniać.

Gdy zeszli, Cole uniósł ręce i Landon podniósł go do góry. Śmiali się, jednak była za daleko, żeby usłyszeć z czego. Z piaskownicy przeszli na trawnik i upadli na ziemię, chichocząc się i turlając.

Patrząc na nich, Ashley poczuła szczypanie w kącikach oczu.

Boże... przez całe moje życie nie ufałam Ci. A teraz... - gwałtownie wciągnęła powietrze przez nos i uniosła wzrok - teraz jestem zdrowa i mam poślubić Landona, a mój mały synek będzie miał ojca, spełniają się moje wszystkie marzenia.

Miała ochotę paść na kolana i błagać Boga, żeby wybaczył jej wszystkie te momenty, gdy w Niego wątpiła. Ale czyniła to już wielokrotnie, przeniosła wzrok na Landona oraz Cole'a i uśmiechnęła się. Dziękuję Ci, Boże. Będę Cię wysławiaćprzez resztę mojego życia.

W jej myślach pojawił się cytat z Biblii, tak namacalny i wyraźny, że nie była pewna, czy go usłyszała, czy tylko powróciła do niego w myślach: „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat".

Werset pochodził z Ewangelii Jana, co do tego nie miała wątpliwości. Każdego wieczoru przed pójściem spać czytała Biblię. Na słowa o ucisku natknęła się jakiś tydzień temu.

Ale dlaczego przypomniała sobie o nich właśnie teraz?

Cole skoczył na równe nogi i zaczął uciekać, ale Landon był szybszy. Gonił jej syna i po kilkunastu metrach złapał go, obrócił się z nim kilka razy i postawił na ziemi.

Nagle dotarło do niej, dlaczego owe słowa z Biblii pojawiły się w chwili, gdy obserwowała Cole'a i Landona. Na tym świecie doznała ucisku - Paryż, Jean-Claude, jej dystans do Cole'a i Landona, determinacja, aby przeciwstawiać się wierze rodziców.

Zaśmiała się smutno. Tak, doznała ucisku. Ale Bóg przezwyciężył to wszystko.

Zaczęła iść w ich kierunku, Landon dostrzegł ją pierwszy. Poklepał Cole'a po ramieniu i już po chwili jej synek biegł do niej, a wiatr rozwiewał jego jasne włosy.

- Mamusiu, przyszłaś!

- Oczywiście, głuptasku - chwyciła go na ręce i pocałowała w czubek nosa. Landon szedł w ich stronę, uśmiechał się i nie odrywał od niej oczu. Poczuła mrowienie w brzuchu, tak jak zawsze, gdy znajdował się w pobliżu.

- Świetnie, chodźmy się pohuśtać! - Cole ześliznął się na ziemię, chwycił ją za rękę i pociągnął w kierunku Landona. - Landon, idziemy się huśtać. Chcesz pójść z nami?

- No pewnie - podszedł do niej, otoczył ją ramieniem i pocałował. Po czym wyszeptał słowa przeznaczone wyłącznie dla niej. - Ash, świetnie wyglądasz.

- Dzięki - uśmiechnęła się i poczuła, że jej policzki zarumieniły się. - Ty także.

- Jak się czuje mama? - szedł wolnym krokiem, dostosowanym do jej tempa.

- Chyba lepiej. Wygląda na silniejszą i zdrowszą. Wciąż mówi o tym zwariowanym spotkaniu na Sanibel Island - zamyśliła się. - Martwię się o nią. Ale myślę, że wygrywa z chorobą.

- Chyba nikt nie jest zachwycony tym pomysłem o Sanibel Island, prawda? - w jego głosie była troska i zrozumienie.

- Nie w tym roku - zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów. - Chcemy spotkać się w domu rodziców, wspominać dobre czasy i pomóc jej wrócić do zdrowia.

- Brzmi sensownie.

- Hej! - Cole biegł z przodu. - Za wolno idziecie. Chodźcie...

- Tęskniłem za tobą, Ash - szepnął jej do ucha.

- A ja za tobą - jego bliskość sprawiła, że poczuła dreszcze wzdłuż kręgosłupa. - Jakie mamy plany na wieczór?

- Nic na osobności - przekrzywił usta w uśmiechu. - Nie wytrzymałbym tego.

- Z pewnością nie - zaśmiała się i szturchnęła go w ramię. Podczas zaręczyn ustalili sobie pewne wytyczne. Godzinę policyjną, gdy przebywał w jej domu, oraz to, że nie mogą być zupełnie sami. I chociaż całowali się już wcześniej i zawsze udawało się im rozstać, obecnie musieli bardzo uważać. Szczególnie gdy okazało się, że Ashley jest zdrowa.

Cole wskoczył na pierwszą huśtawkę, do której podbiegł, i spojrzał na nich, szeroko otwierając oczy.

- Jestem gotów. Niech ktoś mnie popchnie, proszę. Landon pochylił się i pocałował ją.

- Dzwoniłem do Kari. Zajmie się Cole'em w domu waszych rodziców. Co powiesz na kolację obok uniwersytetu i spacer w pobliżu galerii?

Spojrzała na niego czułym wzrokiem. Tak bardzo ją kochał, tak dobrze znał. Tydzień temu skończyła jeden z obrazów, z chłopcem bawiącym się ze szczeniakiem przed domem na wsi. Obraz obecnie znajdował się na wystawie w lokalnej galerii i Ashley zastanawiała się, czy został już sprzedany. Była też ciekawa, co jeszcze wystawiono w galerii.

Ale zajęta planowaniem ślubu i zatroskana o mamę nie miała nawet czasu, żeby tam zadzwonić.

Tym razem ona pocałowała go w policzek. - Nie masz pojęcia, Landon, jak bardzo cię kocham.

- Traktuję to jako „tak" - uśmiechnął się.

- Wiesz co?

- Co? - zwrócił się do niej twarzą, ignorując wołanie Cole'a.

- Nie mogę uwierzyć, że się pobieramy - zniżyła głos do szeptu i musnęła policzkiem jego twarz. - Gdy tutaj szłam, myślałam o pewnym cytacie z Biblii. Z Ewangelii Jana, gdy Jezus powiedział: „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat".

Landona dzieliły centymetry od jej twarzy, mógł zajrzeć wprost do jej serca.

- Właśnie tak było z nami, Ash. On przezwyciężył wszystko.

- I zawsze będzie tak czynił, tak długo, jak będziemy żyć - potarła nosem o jego nos - nawet gdy się zestarzejemy i posiwiejemy. Taki jest nasz Bóg.

- No chodźcie! - Cole rozprostował nogi i próbował się rozhuśtać. -Niech ktoś mnie popchnie, proszę!

Ashley jeszcze raz spojrzała na Landona wzrokiem, który mówił, że nie może się doczekać chwili, gdy stanie przed ołtarzem i zostanie jego żoną, że nie może doczekać się ich pierwszej nocy i pierwszego wspólnie spędzonego roku oraz wszystkiego, co wydarzy się potem.

Wyszeptała kolejne „kocham cię" i podeszła do Cole'a.

Okrążyła huśtawkę i połaskotała synka.

- No dobrze, kawalerze, chowaj nogi. To będzie najbardziej zwariowane bujanie.

Dayne Matthews nie potrafił myśleć o niczym innym, jak tylko o fotografii.

Zaciągnął czapkę na oczy i usiadł za kierownicą swojego jeepa. Miał własny dom na plaży w Malibu, wynajmował też apartament na Manhattanie. Aktorzy i ekipa filmowa mieli wolny weekend, zarezerwował więc lot do domu i późnym wieczorem zjawił się u siebie.

Dzisiaj miał już za sobą jogging po plaży, tenisa z sąsiadem -producentem MTV - oraz lunch na tarasie wychodzącym na Pacyfik. Od rana czekał na tę chwilę, gdy będzie mógł wyjść z domu i pojechać do magazynu. Chwycił niechlujną podkoszulkę z tylnego siedzenia, założył ją i skierował się na autostradę biegnącą wzdłuż wybrzeży Pacyfiku. Przyciemniane szyby były pomocne, ale potrzebował także czapki z daszkiem. Nie mógł ryzykować, aby go rozpoznano. Nie dzisiaj.

Jutro leciał do Burbank, stamtąd do Chicago i następnie miał wylądować na LaGuardia w Nowym Jorku, gdzieś po północy. W poniedziałek rano musiał pojawić się na planie filmowym, nie miał więc czasu dla poszukiwaczy autografów czy paparazzi, na nic, jedynie na odnalezienie tego zdjęcia.

Przechowalnia znajdowała się przy Ventura Boulevard, niedaleko północnego Hollywood, i po czterdziestu minutach za kierownicą zobaczył przed sobą znak. Zjechał na parking, wyłączył silnik i wziął kluczyk. Po godzinie szukania znalazł go w kuchennej szufladzie.

Numer skrytki był dołączony do kluczyka. Schowek numer czternaście.

Zajrzał do biura, kobieta w recepcji była zajęta rozmową przez telefon. Nie unosząc głowy, podniósł w jej kierunku rękę i poszedł dalej. Wiedział, gdzie jest schowek czternaście. Przekręcił kluczyk i otworzył drzwi.

W środku było ciemno i pachniało stęchlizną, wynik wieloletniego braku dostępu świeżego powietrza i promieni słonecznych. Włączył światło i rozejrzał się. Trzydzieści, może czterdzieści kartonów, większych i mniejszych, poustawianych na sobie na wysokość dwóch i pół metra, tak aby nie zajmować za dużo miejsca.

Dayne wziął taboret stojący przy wewnętrznych drzwiach. Miał metr dziewięćdziesiąt, ale najwyższe pudełka znajdowały się poza jego zasięgiem. Gdy sięgnął po pierwsze z nich, taboret zachwiał się, a w powietrze uniosła się chmura kurzu. Zakasłał i machnął kilka razy ręką. Wstrętny kurz, jeszcze przyprawi go o katar sienny. Jeśli nie zachowa ostrożności, będzie kichał i kasłał na planie przez cały poniedziałek.

Przy drugim pudełku pojawiło się tyle samo kurzu i Dayne musiał oddychać w podkoszulkę. Właśnie z tego powodu myślał o zatrudnieniu kogoś. Ale nie było takiej możliwości. Niestety, nie miał nikogo, komu mógłby zaufać. Niezależnie od tego, co by znaleziono w archiwach rodziców, brukowce dowiedziałyby się o tym w ciągu tygodnia.

Dayne nie mógł ryzykować.

Gdy połowa kartonów była już rozstawiona na podłodze, zaczął od pierwszego po lewej stronie. Na pudełku było napisane „Dokumenty podatkowe". Otworzył je i zajrzał do środka, rzeczywiście zawartość zgadzała się z opisem.

Po czym przeszedł do kolejnego pudełka z napisem „Listy wsparcia". Wewnątrz była korespondencja od ludzi wierzących, przez lata wspierających jego rodziców. Otworzył jeden z nich i zaczął czytać.

Drogi Bobie i Andreo Matthews

Załączam czek w wysokości 1100$, zebranych ostatniej niedzieli, jako ofiara na Wasze potrzeby związane z pracą w dżungli, w Indonezji. Popieramy Wasze wysiłki na rzecz głoszenia Słowa Boga po całym świecie i modlimy się, aby miłość Chrystusa oraz Jego zbawienna prawda rozprzestrzeniały się i były przyjmowane tam, gdzie Bóg Was pośle..." Dayne przerwał czytanie.

Tam, gdzie Bóg Was pośle? Jeśli Bóg był tak dobry w posyłaniu ludzi w odpowiednie miejsca, dlaczego nie posłał jego rodziców do tej samej wioski, co jego? W takim razie czterysta kilometrów z dala od nich, w szkole z internatem, nie mogło być pomysłem Wszechmocnego Boga, czyż nie tak?

Odłożył list do pudełka i zamknął je. Od dnia śmierci rodziców zawsze powtarzał sobie, że to był ich wybór. Kochali pracę misyjną. Latanie niewielkim samolotem ponad dżunglą było ryzykiem, które podjęli świadomie.

Mógł złościć się na Boga lub znienawidzić rodziców za to, że poświęcili się pracy, która rozdzielała ich rodzinę na bardzo długo. Mógł zachowywać się nieodpowiednio, na złość rodzicom, którzy spędzali swoje życie na mówieniu innym o Bogu, podczas gdy ich własny syn żył z dala od Niego.

Lub mógł po prostu przyjąć ich takimi, jakimi byli, co czynił każdego dnia po katastrofie ich samolotu.

Jego rodzice podążali za głosem serca, oddając życie czemuś, co kochali. Jeśli zmarli, wykonując swoje obowiązki, niech tak będzie. Przynajmniej byli szczęśliwi. Każda praca wiąże się z jakimś ryzykiem. Nie miał zamiaru spędzić życia w nienawiści do nich. Fakt, iż poświęcili swoje życie Bogu, w którego nie wierzył, nie oznaczał, że musi ich nienawidzić.

Raczej starał się żyć tak, aby pamiętać tylko dobre chwile, letnie miesiące oraz urlopy, które spędzali razem. Jego rodzice byli cudownymi ludźmi, całkowicie skupionymi na pomaganiu innym i wyczulonymi na ich potrzeby.

Niestety, nie do końca zaspokajali jego potrzeby. Szkoła z internatem nie była czymś, o czym marzył. Ale tak długo, jak będzie żył, będzie ich szanował za to, że byli ludźmi wielkiego formatu i podążali za swoimi przekonaniami. I tyle odnośnie do listów wsparcia.

Przeglądał poszczególne pudełka, aż jedna godzina zamieniła się w dwie. W końcu na jednym z nich, upchanym gdzieś z tyłu, dostrzegł wyrazy, po przeczytaniu których serce omal mu nie stanęło.

Informacje o adopcji".

Adopcja.

Wyraz ten uderzył go z siłą głazu, przez chwilę stał zupełnie nieruchomo. Adopcja?

- Adopcja? - szepnął głośno, dziwnie brzmiało to w jego ustach.

Nagle ożyły wspomnienia.

Ile miał wtedy lat - sześć, siedem? Rodzice mieli urlop, spędzali go w Chicago, w mieszkaniu wynajętym przez jeden ze wspierających ich kościołów. Zawołali go do swojego pokoju i posadzili na łóżku.

- Chcemy być z tobą szczerzy. Bez względu na wszystko, jesteś naszym synem. Zawsze byłeś naszym synem i zawsze nim będziesz.

Wspomnienia stały się jeszcze bardziej wyraźne, szczegóły bardziej zrozumiałe.

Dayne podciągnął nogi i usiadł po turecku na ich łóżku. Rozbolał go brzuch, nie wiedział, dokąd zmierza owa rozmowa?

- Przecież ja o tym wiem - powiedział.

- Tak, jednak jest coś, o czym nie wiesz - jego matka przekrzywiła głowę, w jej oczach lśniły łzy.

- Dayne, urodziła cię inna kobieta - ojciec przytaknął z powagą. - Była zbyt młoda, żeby zaopiekować się dzieckiem, więc na długo przed twoim urodzeniem postanowiła, że odda cię nam. Czy to ma sens?

Nic z tego, co mówili, nie miało sensu, ale Dayne pokiwał głową. W ciągu swego życia wspomnieli o tym jeszcze kilka razy, coś o modlitwie za kobietę, która go urodziła. Ale nigdy nie używali słowa „adopcja".

Był ich synem od samego początku, i koniec.

Ile dziecko mogło z tego zrozumieć? Miał wtedy osiem, może dziewięć lat, gdy po raz ostatni usłyszał, że urodziła go inna kobieta. Przyszła szkoła średnia, a potem wyższa, zresztą nawet i w szkole z internatem dziecko ma inne sprawy niż zastanawianie się, czy jest adoptowane.

Pojawiło się kolejne wspomnienie, omal nie powalając go na cementową posadzkę schowka.

Tydzień przed katastrofą samolotu mama zawołała go i zapytała o bieżące sprawy - jak mu idzie w szkole, nad jaką sztuką obecnie pracuje, jak wygląda jego relacja z Chrystusem. Jako misjonarze rodzice zawsze wypytywali go o relację z Chrystusem.

A on jako dziecko misjonarzy odpowiadał: - Jest dobrze.

Co miał powiedzieć? Że nie wie, jak nawiązać relację z kimś niewidzialnym? Nawet jeśli ten Ktoś jest na pierwszym miejscu.

W każdym razie pod koniec rozmowy matka wspomniała o czymś, mianowicie o zdjęciach. Dayne zamknął oczy i prawie że słyszał jej głos i koniec ich rozmowy, zupełnie jakby miała miejsce w tym momencie.

- Teraz, gdy jesteś starszy, chcemy coś ci przekazać - powiedziała. -Zdjęcia, które zresztą już widziałeś i które powinny należeć do ciebie.

Postanowili, że obejrzą je następnym razem, gdy znowu się spotkają. Ale nie było im dane, zaraz potem zginęli, a rzeczy należące do jego rodziców wysłano do przechowalni w północnym Hollywood.

Pewien mężczyzna należący do zespołu kościoła misyjnego w Chicago spotkał Dayne'a na lotnisku i powiedział mu o przechowalni. Zaproponował, że zabierze go tam i pomoże mu przejrzeć rzeczy rodziców. Ale Dayne odmówił.

Ubiegając się o przyjęcie na UCLA, wysłał półgodzinny film z najważniejszych szkolnych przedstawień, w których grał. Z powodu trudnej sytuacji oraz dzięki obiecującemu talentowi uzyskał pełne stypendium. Od tamtej pory nie miał czasu aby przejrzeć rzeczy rodziców ani nawet nie był nimi zainteresowany. Oni odeszli, nic w owych pudełkach nie mogło przywrócić im życia.

Ale teraz...

Teraz, gdy przeglądał pudełka, wspomnienia zaczęły tworzyć pełny obraz. Dayne uświadomił sobie coś, z czym nigdy do końca się nie pogodził. Nie był tylko dzieckiem wychowanym przez kobietę inną niż ta, która go urodziła. On był adoptowany. Rodzice, których znał, na zawsze pozostaną jego rodzicami. Ale gdzieś żyje kobieta, która go urodziła i z jakichś powodów nie mogła się nim zająć. Kobieta, która kochała go na tyle mocno, że oddała go innym ludziom, a oni stali się jego rodzicami.

Dayne nie pamiętał, aby jego rodzice kiedykolwiek używali słów „przybrani rodzice" czy „biologiczna matka". Nigdy też nie powiedzieli: „Dayne, zostałeś adoptowany". Raczej omijali te kwestie, mając nadzieję, że nigdy nie będzie do nich wracał. Dlaczego miałby to robić? Nie znał nikogo ze swojej biologicznej rodziny, kto przypomniałby mu o jego pochodzeniu, nie było powodów, żeby o tym rozmawiał, oprócz wywiadów dla prasy czy telewizji.

- Osierocony w wieku osiemnastu lat - zazwyczaj tak to przedstawiali. Niekiedy wchodzili nieco głębiej. - Wychowywał się w szkole z internatem, podczas gdy jego rodzice byli misjonarzami indonezyjskiej dżungli, do chwili gdy stracili życie w katastrofie samolotu - tak to mniej więcej wyglądało. Nigdy nie drążono owych tematów głębiej, gdyż Dayne nie pozwalał na to. Nigdy nie wspomniał: - Och, a tak przy okazji, urodziła mnie inna kobieta.

Nie myślał o tym, nigdy świadomie nie uznał owego faktu.

Aż do dzisiaj.

Powoli, nie wiedząc do końca, czy powinien się odwrócić i uciec, czy też otworzyć pudełko, pochylił się nad nim. Było cięższe niż pozostałe, a gdy je postawił, usłyszał brzęk szkła. Musiały być w nim zdjęcia. Ale dlaczego w pudełku z napisem „Informacje o adopcji" znajdowały się oprawione fotografie?

Otworzył karton i cofnął się, jakby dokumenty i zdjęcia mogły przybrać postać grzechotnika i ukąsić go. Jednak nie było odwrotu, teraz, gdy doszedł już tak daleko, musiał poznać prawdę. Uklęknął na posadzce i przysunął do siebie pudełko.

Pierwsze zerknięcie powiedziało mu, że w środku nie ma zdjęć. Raczej były tam oprawione dokumenty. Podniósł pierwszy z nich, w ramce z taniego, brązowego metalu. Za szkłem znajdował się dokument o treści: „Dayne Matthews, syn Boba i Andrei Matthews, zamieszkałych w Chicago, Illinois".

Następny dokument był podobnej treści, ale miał na sobie urzędową pieczątkę. Przyjrzał mu się bliżej i stwierdził, że to był jego akt urodzenia, o ile dobrze rozpoznał. Ale w części o matce biologicznej dane imienne były przekreślone. Co najmniej trzykrotnie, więc cała linijka stała się tylko czarną zamazaną plamą.

Pozostała jeszcze jedna ramka, Dayne zauważył, że jest mniejsza. Znacznie mniejsza. Była odwrócona, jednak nawet zanim ją wziął, wiedział. To nie był dokument, jak dwa poprzednie.

To było zdjęcie.

Wyciągnął rękę, ale nie potrafił go odwrócić. Nie w chwili, gdy znowu powróciły wspomnienia z dzieciństwa. Jakieś strzępy z owej pierwszej rozmowy, gdy rodzice zawołali go do swojej sypialni w wynajętym mieszkaniu. Powiedzieli mu o kobiecie, która go urodziła - chociaż stwierdzili, że stali się jego rodzicami, zanim jeszcze się narodził.

Ale wtedy coś mu pokazali.

- Dayne, mamy zdjęcie kobiety, która cię urodziła - z szuflady w komodzie matka wyjęła jakąś oprawioną fotografię i pokazała mu ją. - Była bardzo młoda i bardzo dobra. Znała Boga i dlatego chciała, abyśmy zostali twoimi rodzicami. Przekazała nam to zdjęcie, a my zachowaliśmy je dla ciebie. Na wypadek, gdybyś chciał zobaczyć, jak wyglądała.

Wspomnienia przybrały tak wyraźną postać, że aż poczuł dreszcze. Dlaczego po tylu latach wszystko to wraca do niego? I jeśli ta kobieta zostawiła swoje zdjęcie, dlaczego rodzice nie pokazali mu go po raz drugi, gdy był na tyle duży, aby podjąć świadomą decyzję? Taką jak: - No pewnie, chcę je mieć, lub: - O rany, co o niej wiecie, jestem do niej podobny.

Dayne usiadł na piętach i sięgnął do kieszeni sportowej bluzy po zdjęcie, które zabrał z biurka Luke'a Baxtera. Wyjął je i postawił obok pudełka.

Gdyby zobaczył go teraz reżyser, pomyślałby, że Dayne Matthews stracił zmysł y. Mniejsza o to, że pomieszał kolejność akcji w jednej ze scen czy też zapomniał pocałować Sarah Whitley. Teraz znajdował się w jakimś zawilgoconym schowku i odprawiał rytuał ze zdjęciem, które ostatnio widział jako sześcio-, może siedmioletni chłopiec. Powiedziałby, że jest szurnięty.

Ale on nie potrafił się powstrzymać od zakończenia tego, co zaczął. I nie czekając już ani chwili dłużej, sięgnął do pudełka, chwycił ramkę i wyjął ją. Pamiętał tą fotografię, pokazała mu ją matka.

Gdy odstawiał zdjęcie, trzęsły mu się ręce. Jego serce biło jak szalone, nawet nie wiedział, kiedy zamknął pudełko i postawił na nim zdjęcie Baxterów, a obok fotografię biologicznej matki.

Dreszcz przeszył jego ciało. Prawie nie mógł oddychać. Skupił wzrok na pierwszym zdjęciu, a potem na drugim, i wtedy nie miał już cienia wątpliwości. Podobieństwo było oczywiste. Nie dlatego że kobieta, która go urodziła, była do niego podobna.

Ale dlatego że wyglądała identycznie jak matka Luke'a Baxtera.



ROZDZIAŁ 21



Elizabeth była sama w domu i jak zwykle dusił ją strach.

Tydzień temu była pewna, że Bóg odpowiada na jej modlitwy, że ma miejsce cud, o który wszyscy się modlą. Była w stanie siedzieć z Ashley i przy herbacie rozmawiać o ślubie, spacerować z Johnem po ogrodzie, a przede wszystkim rozpocząć specjalny projekt - ten, o którym myślała od chwili operacji.

Było już późno, trzeci tydzień czerwca, a ona od sześciu dni nie była w stanie podnieść się z łóżka. Była obolała i zmęczona, zupełnie nie miała apetytu. A co najgorsze, nieustannie kasłała. Przeziębienie - mówiła sobie -a może grypa lub zapalenie oskrzeli.

John zgadzał się z nią. Stwierdził, że to jakieś zarazki i jej suchy kaszel z pewnością ma podłoże wirusowe. Ale gdzieś wewnątrz krzyczała do niej prawda, którą chciała zostawić w gabinecie dr. Steinmana, gdy tylko usłyszała o wynikach badań.

Rak dotarł do płuc.

Czyż nie potwierdził tego rentgen? I czy nie było to realne wytłumaczenie dla jej kaszlu oraz utraty wagi i braku apetytu?

Na jej prośbę wciąż nie powiedzieli dzieciom o wszystkich szczegółach. W pierwszym tygodniu, gdy wydawało się, że wracają jej siły, nie było takiej potrzeby. Czuła się silniejsza, miała więcej energii, najwyraźniej Bóg ją uzdrawiał. Jeszcze kilka dni temu jej rozmowy z Johnem dotyczyły wyłącznie tej prawdy. Oczywiście, że Bóg ją uzdrowi. Bez wątpienia do jesieni po raku nie będzie ani śladu.

Ale teraz, po tylu godzinach spędzonych w łóżku, z tak obolałym ciałem, nieomal rozpalonymi płucami i pękającymi od kaszlu żebrami, była zbyt przerażona, żeby robić cokolwiek oprócz wpatrywania się w drzwi i czekania, aż ktoś się pojawi: Ashley ze szczegółami na temat ślubu, Kari z opowieściami o kolegach Ryana, Cole niosący jej kolejny pokolorowany obrazek, John, który wpada, żeby sprawdzić, jak się czuje.

Wszystko, co mogłoby przerwać narastający w niej lęk, nieskrywane przerażenie na myśl o czymś, co stawało się coraz bardziej oczywiste. Że być może naprawdę umiera.

Myśl o tym chciała utknąć w jej gardle i zablokować jej kolejny oddech, ale nie mogła na to pozwolić. Przecież nie mogła tak leżeć i zadręczać się, nawet jeśli była chora.

Po jej umyśle błądziła tylko jedna możliwość. Rak... rak... rak... przerzuty w płucach... przerzuty w...

Prawda o tym sprawiała, że leżała zupełnie bez ruchu, obawiając się nawet zmrużyć powieki. Fakt, że za trzy miesiące może zostać wyrwana ze swojej rodziny, sprawiał, iż jej przerażenie narastało, pogrążając ją w otchłani strachu.

Musi pomyśleć o czymś innym. Listy - tak, właśnie tego jej potrzeba. Chwila pracy nad jej szczególnym projektem. Nieważne, jak bardzo czuje się chora, musi kontynuować pracę, harować, dopóki tego nie skończy. Tylko to mogło odwrócić jej umysł od owych strasznych wizji.

Sięgnęła po teczkę, którą miała pod poduszką. Tak było łatwiej - nie musiała martwić się wstawaniem z łóżka czy nawet odsuwaniem szuflady w nocnej szafce. Przez chwilę z wysiłku jej klatka piersiowa aż falowała. Spojrzała na skórzaną oprawę i otworzyła teczkę. W środku była kieszeń, a w niej trzy koperty. Ułożone według pewnego porządku, jedna dla Johna, druga dla dzieci, a trzecia z napisem „Dla pierworodnego".

Pisała listy do ludzi, których najbardziej kochała, którzy uczynili jej życie pieśnią pochwalną. Do mężczyzny, w którym zakochała się całe lata temu i którego kochała coraz bardziej. Do pięciorga dorosłych dzieci, dzięki którym miała życie, o jakim mogła marzyć każda kobieta.

I jeszcze do kogoś.

Do syna, którego nigdy nie poznała. Nie dlatego że miała jakiś powód, aby wierzyć, iż Bóg sprawi cud i pozwoli jej go odnaleźć. Ale dlatego że być może to on któregoś dnia ją odnajdzie, i jeśli tak się stanie, chciała coś mu dać, słowa, które powiedziałyby mu, jak się czuła, gdy musiała go oddać, że nie potrafiła o nim zapomnieć, chociaż minęło już tyle lat.

John nie wiedział o tych listach. Chowała je na noc, a w dzień wkładała pod poduszkę. Owe listy zmartwiłyby go, przecież powinna planować rodzinne spotkanie na Florydzie i ślub Ashley, a nie pisać pożegnalne listy.

Elizabeth zakasłała trzykrotnie i wstrzymała oddech. Niekiedy wstrzymywanie oddechu hamowało kaszel, tym razem rzeczywiście zadziałało. Skończyła już list do Johna, obecnie pracowała nad listem do dzieci. Każde z nich wspominała osobno, teraz pisała część przeznaczoną dla Kari.

Elizabeth wyjęła ozdobny papier z tylnej kieszeni teczki i położyła go na kartonowej podkładce. Ozdobną papeterię kupiła w dewocjonaliach. Każda kartka miała inny kwiatowy wzór, a u góry cytat z Biblii. Przyłożyła długopis do kartki i spojrzała na cytat.

Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie".

Elizabeth wpatrywała się w te słowa. W swoim życiu setki razy czytała ów werset, ale teraz... teraz miał zupełnie inne znaczenie. Czyżby Bóg próbował coś jej powiedzieć, odmienić jej punkt widzenia?

Od momentu, gdy usłyszała diagnozę, modliła się o swoją wolę, wyłącznie swoją. Potrzebowała cudu, gdyż pragnęła żyć, pragnęła być ze swoją rodziną, dopóki nie skończy stu lat, dopiero wtedy mogła pójść do nieba. Jej modlitwy krążyły wokół tej myśli. Proszę, Boże, uzdrów mnie. Proszę, pozwól mi żyć, nie pozwól mi umrzeć, Boże, nie teraz. Tak wyglądała jej modlitwa dzień w dzień, godzina po godzinie.

W tym czasie ani razu nie modliła się o Bożą wolę i teraz, gdy patrzyła na ów cytat, wiedziała, dlaczego. Nie chciała modlić się o Bożą wolę. Taka modlitwa oznaczałaby, że być może, tylko być może, Jego plan był inny niż jej. Jego wolą mogło być zabranie jej do domu przed końcem lata.

Wolała więc nie ryzykować i modliła się o swoją wolę. Wolę wszystkich, którzy ją kochali. Wszystkich oprócz jej Zbawiciela.

Przeszył ją bolesny wyrzut sumienia, paliły policzki. Zrobiła głęboki wdech, aż zarzęziło jej w klatce piersiowej i dostała ataku kaszlu, który wydawał się o wiele gorszy niż wcześniej.

Z trudem łapała powietrze, płuca krzyczały w niej. Skurcz mięśni i kolejny atak kaszlu. Zazwyczaj za jednym razem kasłała trzy lub cztery razy, ale tym razem jej ciało wpadło w rytm, którego nie sposób było przerwać. Wbiła łokcie w materac i przekręciła się na bok.

Kaszel nie ustawał. Kości biodrowe bolały ją od dźwigania i tak wychudzonego ciała, spróbowała jeszcze raz, aż w końcu, wciąż kaszląc do utraty tchu, usiadła.

W jej oczach pojawiły się łzy, spojrzała na drzwi.

- Niech ktoś...

Każde z dzieci prosiło ją, aby dzwoniła, powiedziała tylko słowo, a zaraz się pojawią, ale ona odwracała ich uwagę.

- Nic mi nie jest - mówiła. - Przychodźcie do mnie, ale nie martwcie się. Wyzdrowieję.

Znowu głęboki kaszel. Pragnąc odzyskać kontrolę nad własnym ciałem, przycisnęła dłoń do klatki piersiowej.

Gdyby mogła dosięgnąć do telefonu, zadzwoniłaby do nich i poprosiła, żeby ktoś przyszedł i pomógł jej. Ale czy to by coś dało? Potrzebowała pomocy teraz, potrzebowała kogoś, kto pomógłby jej wstać z łóżka i zaprowadził ją do łazienki, tak aby mogła oprzeć się o szafkę i złapać oddech.

Jej ciało uspokoiło się nieco, ale czuła kolejną falę narastającą w jej płucach, niosącą nowy atak kaszlu.

Wstań z łóżka, Elizabeth - nakazała sobie. - Teraz... wstań.

Przesunęła nogi poza krawędź i zakasłała dwa razy. Daj mi siłę, Boże... sama nie dam rady.

Poczuła podłogę pod stopami, odepchnęła dłoń od materaca, żeby nabrać rozmachu i podnieść się. I wtedy, zupełnie jakby jej krokami kierowały jakieś niewidzialne dłonie, poszła do łazienki. Spojrzała w lustro, serce skoczyło jej do gardła.

Była śmiertelnie blada, skóra wokół jej ust niebieska i przezroczysta. Włosy odrastały jej bardzo wolno, na głowie wciąż miała zupełnie łyse łaty. Poza tym podkoszulka i spodnie od piżamy wisiały na niej. Zupełnie nie przypominała kobiety, którą była jeszcze dwa miesiące temu.

Poczuła, że znowu coś dzieje się w jej płucach i chwyciła się szafki. Tym razem kaszel był jeszcze głębszy, wstrząsając jej ciałem, przyprawiał ją o mdłości, tak, iż omal nie upadła. Sama nie wiedziała, ile minęło czasu, zanim atak minął i kaszel ustąpił.

Coś wypełniło jej usta, sięgnęła po chusteczkę. Czyżby zwymiotowała? Czy siła kaszlu cofnęła kilka łyżek owsianki, które była w stanie przełknąć na śniadanie? Cokolwiek to było, smakowało dziwnie i gorzko.

Splunęła na chusteczkę, cofnęła ją i zaczęła oglądać.

Jej serce przyspieszyło, a potem wpadło w jakiś nieregularny rytm. Na chusteczce były skrzepy jasno czerwonej krwi. Gdy się jej przyglądała, stopniowo docierała do niej prawda.

Przy infekcji wirusowej nie kaszle się krwią, ani nawet przy grypie czy zapaleniu oskrzeli. Istniała tylko jedna przyczyna gęstej krwi na chusteczce.

Zaawansowany rak płuc.

Elizabeth zgniotła chusteczkę, wyrzuciła ją do kosza i przepłukała usta. A potem, dzięki sile, która mogła pochodzić tylko od Boga, wróciła do sypialni i padła na łóżko. I po raz pierwszy od ostatniej wizyty u lekarza zaczęła zastanawiać się nad czymś, czego nie chciała przyjąć.

A jeśli nie stanie się cud?

Jeśli dr Steinman ma rację? Rak zaatakował jej płuca oraz inne narządy i czy zrobią jej operację, czy nie, za trzy miesiące jej już nie będzie.

Zaczęła szybciej oddychać, wtedy znowu pojawił się kaszel, kurczowo chwyciła się pościeli, tak aż zbielały jej kłykcie. Zabierz to, Boże, uzdrów moje płuca. Znasz mnie... utkałeś mnie już w łonie mojej matki... zabierz nowotwór z każdej części mojego ciała, proszę, Boże. Proszę...

Tłumione słowa przeszły w szept, a szept w rozpaczliwe wołanie o pomoc.

- Proszę, Boże... błagam, uzdrów mnie.

Nie lękaj się... nie twoja wola, lecz Moja niech się stanie".

Słowa te przeszyły ją, zamilkła. Otworzyła oczy i spojrzała w stronę okna. Było wietrznie, na popołudnie zapowiadano burze. Ostry podmuch wiatru uderzył w dom, tak aż zatrzeszczał dach.

- Boże? - Elizabeth zakasłała dwa razy i spojrzała w niebo. Przetaczały się po nim ciemne chmury.

Odpowiedź, którą poczuła, była bardziej rzeczywista niż jakakolwiek inna. Nie tylko kojące uczucie czy pokój, ale była na tyle głośna, że jej echo rozbrzmiewało w całej jej duszy. Tak delikatna, a zarazem stanowcza odpowiedź mogła wyjść tylko z jednego źródła.

Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie".

Właśnie ten werset widniał na kwiecistym papierze listowym, tym, którego chciała użyć do napisania listu do swoich dzieci, zanim zaczął się atak kaszlu. I nagle ze zdumienia całe jej ciało stało się bezwładne. Czy to możliwe? Czy Bóg umieścił owe słowa przed jej oczami, żeby zaczęła je rozważać? I gdy zaczął ją dręczyć strach, a ona szukała ucieczki w tych samych starych modlitwach, On przypomniał jej ów werset?

Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie".

I co jeszcze usłyszała? „Nie lękaj się"? Tak, właśnie to. „Nie lękaj się".

Poczuła szczypanie łez. Ale ona się bała, cały czas była przerażona, rozdarta pomiędzy przeżywaniem danej chwili i przeliczaniem, jak niewiele czasu mogło jej pozostać. Trzy miesiące oznaczało, że nie doczeka kolejnych urodzin swoich dzieci i wnuków. Kolejnych Świąt Bożego Narodzenia, obiadu w Święto Dziękczynienia i Wielkanocy. Im bardziej rozważała owe przerażające możliwości, tym bardziej się bała.

Aż do teraz.

I pomimo gromadzących się na niebie burzowych chmur w jej sercu rozbłysło światło, czuła ciepło, którego brakowało jej od dnia operacji. Jej duszę wypełnił pokój, wypędzając chłód, który ostatnio jej towarzyszył.

Nie lękaj się... Nie twoja wola, lecz Moja niech się stanie".

Na myśl o Bożej woli poczuła pokój, nie do opisania. Przypomniała sobie moment, gdy po raz pierwszy usłyszała o Bożej woli, będąc jeszcze małą dziewczynką. Jej ojciec stracił pracę w fabryce i po raz pierwszy, odkąd sięgała pamięcią, ten silny, nieugięty mężczyzna, na którego zawsze mogła liczyć, był załamany.

Tamtego wieczoru ojciec otarł oczy i powiedział: - Czasami nasze wyobrażenia odbiegają od Bożej woli.

A potem użył porównania, które pamiętała do dzisiaj.

- Boża wola - powiedział - jest trochę podobna do niedzielnej przejażdżki, z Bogiem za kierownicą. To On prowadzi.

- Może skręcić tam, gdzie się nie spodziewasz, lub jechać przed dolinę, która wydaje się zbyt mroczna - mówił. - Ale ty nie musisz się martwić, gdyż jesteś tylko pasażerem. Cokolwiek się wydarzy, Bóg w końcu dowiezie cię do domu, pod warunkiem, że pozwolisz mu prowadzić -poklepał ją po ramieniu. - To działa Bóg.

Owo wspomnienie nie powracało do niej przez całe lata, jednak teraz było bardzo wyraźne, silniejsze od gromadzących się na niebie burzowych chmur.

Błyskawica przecięła niebo i prawie w tym samym momencie potężny grzmot zatrząsł domem. Jeszcze godzinę temu burza sprawiłaby, że Elizabeth poczułaby się słabsza i bardziej przerażona, nie potrafiąc zapanować nad owymi uczuciami.

Jednak teraz, uzbrojona w słowa ojca i łagodną odpowiedź Boga, odbijającą się w jej duszy, opadła głębiej na poduszki, zupełnie odprężona. Bóg panował nad wszystkim. Czyż nie taką myśl, nie taką wiadomość próbował jej przekazać? Nie jej wola, lecz Jego niech się stanie. A to oznaczało, że być może wkrótce umrze. Ale nie będzie umierała w lęku i samotności, pozbawiona nadziei. Umrze otoczona ludźmi, których kocha, pewnych, że w niebie jest dla niej miejsce, przekonanych, że pewnego dnia znowu będą razem.

Bóg ją stworzył i zna liczbę jej dni.

Denerwowanie się z powodu jej sytuacji, błaganie Boga, aby zmienił zdanie, sprawi tylko, że czas, który jej pozostał, będzie przepełniony paniką i strachem - czy pozostało jej kilka dni, czy też lat.

Przemiana, która nastąpiła w jej sercu, odnalazła drogę do jej świadomości i podświadomości, do jej ścięgien i kości, a nawet do części ciała zaatakowanych przez nowotwór. To Bóg prowadził, a nie ona.

Tak, cud by się przydał.

- Boże... znasz moje myśli - wyszeptała, wpatrując się w granatowe niebo i przecinające je od czasu do czasu błyskawice. - Oczywiście, że chcę, abyś mnie uzdrowił... ale słyszę Cię... po raz pierwszy od operacji słyszę Cię.

Elizabeth zakasłała i znowu coś wypełniło jej usta. Sięgnęła po chusteczkę z nocnej szafki i wypluła to. Więcej żywo czerwonej krwi. Ale tym razem nie była zaskoczona. Co więcej, nie bała się.

A gdy z powodu kolejnego grzmotu zadźwięczały szyby, przyszło zrozumienie. Tak, modlili się o cud. Ale jej rodzina powinna także wiedzieć o innej, bardzo realnej możliwości, że ona może nie przeżyć. To nieuczciwe trzymać ich w niepewności. Spojrzała na chusteczkę i zgniotła ją. Nie w momencie, gdy wszystko wskazuje tylko na jeden, jedyny fakt.

Usłyszała kroki na holu, za drzwiami sypialni. Do pokoju wpadł John, na jego twarzy malował się strach i niepokój.

- Cześć... przepraszam, kochanie. Miałem zajrzeć wcześniej - podszedł do łóżka i usiadł na jego krawędzi. Spojrzał na nią i pochylił się, całując ją z czułością, którą zrodziły ich wspólne lata. - Dzwoniła Kari i Ashley, szukają butów na ślub. Nie chciały dzwonić i budzić cię. Wcześniej rozmawiałem z dr. Steinmanem, który powiedział... Elizabeth... - palcami pogładził jej kości policzkowe. - Co się stało? Wyglądasz... inaczej.

- Czuję się lepiej, John. Miałam rozmowę z Bogiem. Już się nie boję.

- To cudownie - w jego oczach pojawiła się ulga. - Przez cały dzień modliłem się, żeby to była grypa lub zapalenie oskrzeli, i słyszę, że czujesz się lepiej. I że rozmawiałaś z Bogiem, więc - spojrzał na nocną szafkę, jego twarz wypełniło przerażenie i szok - Elizabeth...

Kątem oka dostrzegła, na co patrzył. Na jej zakrwawioną chusteczkę, której użyła, zanim wszedł do pokoju.

- Tak - z jej głosu biły spokój i opanowanie - kasłałam krwią.

- Ale ja sądziłem - spojrzał na nią, a potem znowu na chusteczkę -sądziłem, że czujesz się lepiej?

- Tak - na widok cierpienia w jego oczach zabolało ją serce i poczuła się niepewnie. Lęk zniknął, to prawda, ale owa podróż będzie naznaczona smutkiem. A jej zadaniem będzie pomóc Johnowi i dzieciom poczuć ten sam pokój, którym obdarzył ją Bóg.

Sięgnęła po jego rękę i spojrzała mu w oczy, modląc się, aby odnalazł pokój, tak jak ona.

- Jest gorzej, John. Musimy powiedzieć dzieciom.

- Nie! - wstał, nie spuszczając z niej wzroku. - O czym ty mówisz? -przeczesał ręką włosy, podszedł do drzwi i odwrócił się. - Dzisiaj rano byłaś pewna, że masz grypę, a teraz umierasz? I to ma być walka?

Przez pokój przetoczył się grzmot, zaczekała, aż ucichnie.

- Ja wciąż walczę, ciągle modlę się o cud. Ale prawda jest taka, że jeśli Bóg szybko czegoś nie uczyni, to pozostało mi niewiele czasu - przerwała. -Właśnie o tym rozmawiałam z Bogiem.

- O tym? - John wyrzucił przed siebie ręce i sapnął głośno. W jego głosie słychać było napięcie, przeniknięte lękiem graniczącym ze złością. - A co z chemioterapią, inną diagnozą lub naświetlaniami? Ślub Ashley można przełożyć, ale ty nie możesz się poddać. Wyciągnęła ręce i czekała.

Mijały minuty, a burza na zewnątrz huczała, podobnie jak ta, która szalała w Johnie. Jednakże jego oczy w końcu rozjaśniły się. Najpierw z jego twarzy zniknął gniew, następnie lęk i pozostał tylko smutek. Podszedł do niej, opadł na łóżko, obok niej, i przytulił ją.

- Przepraszam.

- Nic się nie stało - szczypały ją oczy, ale nie zamierzała płakać. Nie teraz, gdy wciąż obmywał ją pokój zrodzony przez poddanie się Bożej woli. Jej ciałem wstrząsał atak kaszlu, podczas gdy John głaskał ją po plecach.

- Jak długo - podniósł na nią wzrok i czekał, podczas gdy ona kasłała -jak długo kaszlesz krwią?

- Tak jak teraz? - spojrzała na chusteczkę na szafce. - Dopiero od dzisiaj. Ale w ciągu ostatniej godziny to wydarzyło się dwa razy.

John pokiwał głową. Po czym schował twarz w jej ramionach i położył się przy niej.

- Opowiedz mi o sobie i Bogu?

- Chodzi o werset, który dzisiaj zobaczyłam - zakasłała trzy razy. - Cytat z Łukasza: „Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie".

Poczuła, że zesztywniał.

- Wcześniej... zanim znowu zachorowałaś, czytałem te słowa i pomyślałem o tobie.

- Hmm... - powoli wciągnęła powietrze. Zarzęziło jej w płucach, John z pewnością także to usłyszał. - Przeczytałam go dzisiaj i przypomniałam sobie coś, o czym powiedział mi tata.

- Twój tata? - przytulił się do niej z całej siły. - Mężczyzna, który mnie nienawidził?

- To było, zanim cię znienawidził - zaśmiała się smutno.

- Dobrze, mów dalej.

- W każdym razie - kolejny kaszel - powiedział mi, że przyjąć wolę Bożą to tak, jak wsiąść do samochodu i pozwolić Bogu, aby kierował. Ty, jako pasażer, nie musisz się niczym martwić, Bóg jest za kierownicą. Bez względu na to, jak straszna może wydawać się nam owa przejażdżka, Bóg czuwa nad wszystkim, i w końcu bezpiecznie dowozi cię do domu.

- Hmm - John się zawahał. - To bardzo mądre jak na tak prostego człowieka.

- To prawda - chłonęła jego zapach, bliskość jego ciała, nawet pomimo jej dresów i pościeli oraz jego ubrań, które ich oddzielały. - Też tak pomyślałam.

Milczeli, rozkoszując się spędzaną wspólnie chwilą.

- Biblia? Właśnie dlatego lepiej się czujesz?

- Hm, hm - poczuła ból w kościach i lekko się poruszyła. - Już się nie boję - wypuściła powietrze, przy Johnie było jej tak dobrze. - Nie masz pojęcia, jakie to cudowne uczucie.

- Cieszę się.

Czuła przyspieszony rytm jego serca.

- Nad czym rozmyślasz?

- Myślisz, że umierasz, Elizabeth? Właśnie to chcesz powiedzieć dzieciom?

- Fakt, iż tak myślę, nie oznacza wcale, że się poddałam - mówiła powoli, a jej słowa emanowały pokojem, którego od kilku tygodni tak bardzo jej brakowało. - Ale raczej to, że Bóg pozwolił mi zrozumieć drogę, która jest przede mną, i dzieci powinny o tym wiedzieć.

Przesunął się lekko do tyłu, żeby lepiej ją widzieć.

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

- O umieraniu?

- Tak - w jego głosie nie było już przynaglenia, po prostu chciał znać prawdę. - Myślisz, że... że...?

Gdy szukała odpowiednich słów, odpowiedź dojrzewała w jej sercu. Ale jedno było najdziwniejsze: pokój, który czuła, był teraz jeszcze głębszy. Uniosła ręce i dłońmi objęła jego twarz.

- Wciąż chcę modlić się o cud i obiecuję, że zaraz po ślubie Ashley poddam się kolejnej chemioterapii.

- Ale...

- Tak, John, czuję, że umieram. I wcale się nie boję, wiesz, dlaczego? Jego oczy zaszły łzami, drżał mu podbródek. Odchrząknął, żeby móc

dalej mówić.

- Dlaczego?

- Ponieważ bez względu na to, co się dzieje, Bóg prowadzi.



ROZDZIAŁ 22



Spotkanie odbywało się w ostatni piątek czerwca.

John zaprosił wszystkich na godzinę siódmą, a gdy się zjawili, był pewien, że domyślają się prawdy. Nigdy nie otrzymali zaproszenia bez wspomnienia o obiedzie czy kolacji. Ich rozmowy były urywane i przyciszone. Zauważył, że Kari i Ashley wymieniają się niepewnymi spojrzeniami.

Gdy wszyscy już się zebrali, John powiedział: - Włączcie dzieciom jakąś bajkę na górze.

Ashley zaprowadziła Cole'a, Maddie i Jassie na górę.

Maddie przejęła dowodzenie. - Może obejrzymy „Kopciuszka"?

- „Kopciuszek" jest dobry dla dziewczyn - głos Cole'a ginął w przedpokoju na górze.

- Przecież tam jest książę! - Maddie broniła swojego wyboru. - A on jest chłopakiem!

Gdy radosne głosy przycichły, John zaprosił dorosłych do gościnnego pokoju.

- Usiądźmy.

Kari i Ryan zajęli małą dwuosobową kanapę przy oknie, Brooke i Peter siedli na jednym końcu sofy, a Landon i Ashley na drugim. John wprowadził Elizabeth do pokoju i pomógł jej usiąść na jednym z wyściełanych krzeseł przy kominku.

Zajął miejsce przy Elizabeth i zrobił krótki wdech. Boże... daj mi odpowiednie słowa. Elizabeth poprosiła, aby to on powiedział dzieciom prawdę. Oczywiście się zgodził.

Normalnie podczas takich spotkań w domu był gwar - śmiech i dzielenie się zabawnymi historyjkami z ostatniego tygodnia. Ale nie dzisiaj. Obecnie każdy był zatopiony w myślach, obawiając się tego, co niosło owo spotkanie.

Ashley zbiegła po schodach i szybkim krokiem przeszła przez jadalnię. Usiadła obok Landona.

- Czy coś mnie ominęło?

- Nie - John zakasłał. - Kari, mogłabyś zadzwonić do Erin i Luke? Rozmowa będzie trójstronna, znasz ich numery?

Napięcie w pokoju wzrosło podwójnie.

- Oczywiście, tato - Kari postąpiła zgodnie z prośbą. John zerknął na Elizabeth. Jej kaszel nasilał się coraz bardziej, jednak starała się go zdusić, przysłaniając usta rękawem od swetra. Przyglądając się jej, chciał zobaczyć coś więcej niż tylko jej wychudłą twarz i sińce pod oczami. Zatrzymał się na jej oczach, podobnie jak cztery dni temu, widać w nich było pokój i ulgę.

Z każdym dniem coraz częściej kasłała krwią, John rozmawiał o tym przez telefon z dr. Steinmanem.

- Krew... to jest powiązane z nowotworem, tak?

- John, znasz odpowiedź - mężczyzna westchnął. - Ona jest w końcowym stadium choroby. Nie wiem, co mam ci jeszcze powiedzieć.

- A chemioterapia? - i chociaż John znał odpowiedź, musiał zapytać, musiał wiedzieć, czy coś jeszcze można zrobić, coś innego niż przyglądanie się kolejnym mijającym dniom ze świadomością, że należą do jej ostatnich.

- Możemy spróbować, być może zyskamy kilka tygodni.

- Ale i tak będzie czuła się źle? Przez cały czas? - ścisnął grzbiet nosa.

- Nawet jeszcze gorzej. Będzie przykuta do łóżka. Wspomnienie o rozmowie uleciało i John znowu spojrzał na Elizabeth. Siedziała obok niego, była w stanie chodzić, chociaż już nie tak szybko jak tydzień temu. Jednak z pewnością było to lepsze niż położenie jej do łóżka. Szczególnie, że cud, o który się modlili, wciąż nie następował.

John miał pewne wątpliwości. Nie chodziło o to, czy Bóg wysłuchuje ich modlitw. Oczywiście, że tak. Mnóstwo cudów, których doświadczyli w swojej rodzinie, było wystarczającym dowodem. Ale co teraz? Myśl, że Bóg pozwolił, aby jej zdrowie pogorszyło się pomimo operacji, była zbyt bolesna. Zbyt trudna, żeby ją rozważać. Wystarczyło, że Elizabeth otrzymała pokój serca, on otrzyma go później.

Kari uniosła słuchawkę. - Obydwoje są na linii.

- Już jestem - niepokój w głosie Erin był bardzo czytelny. - Witam was. W pokoju rozległy się odgłosy powitania, nie były jednak tak entuzjastyczne jak zawsze. Elizabeth zwiesiła głowę i zagryzła wargę. John wziął ją za rękę. - Lukę, jesteś tam?

- Tak - zawahał się. - Obok mnie jest Reagan - słychać było jej przyciszony głos. - Co się dzieje, tato? Czy z mamą wszystko w porządku?

- Chciałam zapytać o to samo - Erin przerwała na moment. - Żałuję, że nie mogę być teraz z wami.

- Ja także. Zadzwoniliśmy, ponieważ to spotkanie nie mogło odbyć się bez was. A to - spojrzał na Elizabeth, sprawdzając, jak sobie radzi - jedyny sposób, żebyśmy byli razem.

- Tato... ale przecież spotkamy się w następnym tygodniu, prawda? A potem lecimy na Sanibel Island.

John wstrzymał oddech. Teraz nie było już odwrotu, nie mógł pozwolić im wierzyć, że wszystko ułoży się po ich myśli. Musiał powiedzieć prawdę, więc za kilka chwil nic w ich rodzinie nie będzie już takie samo. Westchnął ciężko.

- Właśnie o tym musimy porozmawiać - ścisnął mocniej dłoń Elizabeth. -Razem z mamą postanowiliśmy, że spotkanie zorganizujemy tutaj, w naszym domu.

Na twarzy Ashley pojawiła się ulga.

- To dobry wybór. Czeka nas mnóstwo spraw do załatwienia, a mama z każdym dniem nabiera sił, więc...

- Ashley - John uniósł rękę. Musiał powiedzieć to teraz, w przeciwnym razie nigdy tego nie zrobi. Ucieknie z pokoju i pobiegnie gdzieś w kierunku strumienia, jak najdalej od brutalnej rzeczywistości, w którą miał ich teraz wprowadzić. - Nie odwołaliśmy wyjazdu na Sanibel Island dla wygody.

W pokoju panowała cisza.

Elizabeth wciągnęła powietrze i zakasłała dwa razy. Wtedy John objął wszystkich wzrokiem.

- Nowotwór mamy jest... znacznie bardziej zaawansowany, niż sądziliśmy. Jest gorzej niż wcześniej - każde słowo było niczym cios prosto w serce, tak obezwładniający, że omal nie upadł na kolana. Niemożliwe, że to się dzieje, prawda? Że ma powiedzieć im, iż Elizabeth umiera, że stracą matkę. Zmrużył oczy i znowu rozejrzał się dookoła. - Podczas operacji nie usunięto wszystkiego.

- Tato, my o tym wiemy - Kari wbiła łokcie w kolana, nie spuszczając wzroku z rodziców. - Co się zmieniło?

- Badania pokazały, że są przerzuty w płucach - głos Johna stał się jeszcze bardziej napięty.

Rozejrzał się, obserwując ich reakcje. Kari przytuliła się do Ryana, otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Ashley zwiesiła głowę i zacisnęła dłoń na kolanie Landona, a on otoczył ją ramieniem. Brooke założyła ręce na piersiach i przygarbiła się, dłoń Petera spoczęła na jej ramieniu.

Elizabeth znowu zakasłała, miała spuszczony wzrok, błądziła nim gdzieś po podłodze.

- W każdym razie... - John masował sobie kark. Miał zawroty głowy i było mu niedobrze. - Doktor Steinman mówi, że jest jeszcze gorzej. Sądzi, że rak mógł zaatakować trzustkę i... - załamał mu się głos. Ocean smutku wzbierał w jego gardle, nie był w stanie powiedzieć kolejnego słowa. Oparł łokieć na udzie i przyłożył zaciśniętą dłoń do czoła.

Wtedy poczuł na ramieniu dłoń Elizabeth, palcami gładziła go po karku. Chciała przynieść mu ukojenie, ale on poczuł jeszcze głębszy smutek. Nie z powodu wiadomości, które przekazywał dzieciom, ale z powodu bolesnej prawdy. W niedługim czasie dłoń żony na jego ramieniu nie będzie ukojeniem.

Lecz tylko wspomnieniem.

W chwili, gdy John się załamał, Elizabeth podjęła decyzję. Bez względu na to, jak trudno będzie powiedzieć dzieciom prawdę, zrobi to, gdyż o wiele bardziej bolesne było patrzenie na cierpienie Johna. Zamknęła oczy. Boże... to ja. Poradzimy sobie.

- Ojciec próbuje wam powiedzieć, że rak zaatakował całe moje ciało -rozejrzała się po pokoju, uśmiechając się smutno do córek. - Podjęliśmy pewne decyzje i chcemy, żebyście o nich wiedzieli.

Po policzkach Ashley płynął potok łez.

- Mamo... możesz mówić trochę głośniej, słabo cię słyszę - głos Erin drżał, ona także płakała.

- Tak, przepraszam - Elizabeth odchrząknęła. - Doktor Steinman mówi, że bez względu na to, co zrobimy, choroba jest w terminalnym stadium.

Stało się. Teraz już nikt nie miał wątpliwości, dokąd zmierza owa rozmowa.

- A leczenie? - ton głosu Luke'a był nie tyle naglący, co rzeczowy. Elizabeth poczuła ukłucie w sercu. Był bardzo podobny do ojca.

- Każde leczenie, które podejmiemy, sprawi, że poczuję się jeszcze gorzej i przykuje mnie do łóżka, aż do końca. Nie uratuje mi życia. Lukę, rozumiesz to?

- Tak, a jeśli oni się mylą?

- Mamo, wiesz, że istnieje mnóstwo rozwiązań - Brooke przesunęła się na krawędź sofy, w jej oczach było błaganie. - Muszą coś zrobić.

- Jest wyjście.

- To dobrze - Kari opuszkami palców otarła dolne powieki. - Powiedz nam, jakie.

- To dotyczy was wszystkich.

John opuścił rękę i spojrzał na nią. Uspokoił się na tyle, żeby móc odpowiadać na pytania, w razie gdyby ona nie była w stanie. Kiwnęła delikatnie głową, poradzi sobie. Od chwili pojednania z Bogiem była w stanie się z tym uporać, może nawet lepiej niż on.

W pokoju panowało milczenie, każdy czekał na jej słowa. Zakasłała i zaczęła mówić dalej.

- Chcę, abyście uszanowali moją decyzję o niepodejmowaniu dalszego leczenia. Rak jest w moich płucach, trzustce i układzie limfatycznym, najprawdopodobniej także i w wątrobie. Jest bardzo złośliwy.

Przerwała, ale tylko na chwilę, żeby nie zaczęli protestować.

- Doktor Steinman twierdzi, że mój stan jest terminalny, chemioterapia i operacja nie zmienią tego. Różnica - zakasłała - różnica polega na tym, jak spędzę czas, który mi pozostał - wskazała ręką na krzesło i na wszystkich zebranych. - Siedząc i rozmawiając z wami - spojrzała na Johna i położyła rękę na jego dłoni. - Spacerując i dzieląc się wspomnieniami - znowu przeniosła wzrok na zebranych. - Czy też leżąc w łóżku, zbyt słaba, aby wyjść z sypialni.

Brooke miała czerwone oczy. Obok niej na wózku inwalidzkim siedziała Hayley, cichsza niż zazwyczaj, zupełnie jakby rozumiała powagę sytuacji.

- Kiedy mówią terminalny, co mają na myśli? Dwa lata? Trzy? Twarz Elizabeth przybrała łagodniejszy wyraz.

- Lekarz daje mi trzy lub cztery miesiące.

- Trzy lub cztery - Kari zakryła usta dłonią, jej oczy zdradzały, jak bardzo była przerażona.

- Mamo... - to był głos Luke'a. - Powiedziałaś trzy lub cztery lata? Ashley odpowiedziała za Elizabeth.

- Miesiące, Luke. Trzy lub cztery miesiące.

Kari wstała jako pierwsza. Podeszła do Elizabeth i uklękła przy jej stopach, przytuliła się do jej nóg i zwiesiła głowę.

- Mamo... nie! Proszę, nie.

Po chwili dołączyły do niej Ashley oraz Brooke, ich smutek otoczył Elizabeth niczym mur. Po drugiej stronie pokoju siedzieli Peter, Ryan i Landon, zupełnie bez ruchu, błądząc wzrokiem po suficie lub podłodze. Zatrzymanie wzroku na Elizabeth i płaczących przy niej córkach było zbyt trudne.

Elizabeth zamknęła oczy, zapamiętując ów moment, gdy czuła ramiona otaczających ją córek, przypominając sobie, jak przychodziły do niej za każdym razem, gdy było im źle. Przytulały się teraz do siebie, pocieszając się wzajemnie, podczas gdy prawda docierała do ich serc. Elizabeth spodziewała się więcej słów protestu i nalegania, że musi poddać się kolejnej operacji i szukać sposobów leczenia, które mogłyby przedłużyć jej życie.

Jednak oni uszanowali jej życzenie, ufając, że skoro ich ojciec nię widzi żadnych korzyści z możliwego leczenia, oni tym bardziej muszą to przyjąć. Fakt, iż ona umiera, stał się jawny i teraz musieli sobie z nim poradzić.

Ciszę przerwał głos Erin.

- Przecież może okazać się, że chemioterapia zadziała... - Erin płakała, to było oczywiste. Mówiła przez nos, jej głos łamał się.

- Nie, kochanie. Doktor Steinman nie sądzi, aby mogła cokolwiek zmienić - Elizabeth zatęskniła za nią, tak bardzo chciałaby ją teraz przytulić, tak jak resztę zgromadzonych u jej stóp córek.

- No dobrze - przerażenie w głosie Erin było wyraźne - ale przecież są jeszcze inne leki, nowsze, prawda?

- Erin, kochanie - mówiła na tyle głośno, aby słyszeli ją zarówno Erin, jak i Lukę - jedynie cud może zmienić mój stan.

- Będziemy więc modlić się dalej - słychać było, jak Erin pociąga nosem.

- Pomódlmy się teraz - tym razem odezwał się Landon, rozejrzał się po pokoju i pochylił głowę. Po chwili otworzył usta i wtedy przyszły słowa. -Boże, jesteś cudotwórcą. Wiemy o tym, widzieliśmy już tyle uczynionych przez Ciebie cudów. Ashley, Lukę, Peter... - jego głos był przeniknięty smutkiem. - Nawet Hayley. Boże, uzdrów więc Elizabeth, prosimy. Dla tej rodziny ona jest wszystkim, jest sercem i duszą Baxterów. John jej potrzebuje, wszyscy jej potrzebujemy. Proszę, Boże... uczyń cud.

W pokoju rozległo się wspólne „Amen", które popłynęło także i ze słuchawki.

- Dzięki, Landon - John kiwnął w jego kierunku głową.

- Bez naszej wiary jesteśmy niczym.

- Tak, dziękuję Landon - Elizabeth rozejrzała się dookoła. - Dziękuję wam wszystkim za waszą modlitwę w mojej intencji. Wiem, że to pomaga, czuję to.

- Naprawdę? - Ashley podniosła na nią wzrok, jej policzki były mokre od łez.

- Naprawdę - Elizabeth rozumiała to trochę inaczej niż oni, ale mówiła prawdę. Jej fizyczny stan pogarszał się, jednak psychicznie i duchowo było coraz lepiej. Nawet teraz. Była to najpozytywniejsza zmiana, którą każdy mógł dostrzec.

- Okay, musimy zmienić temat - siłą woli Elizabeth starała się zmusić płuca do spokojnej pracy pomimo nieustannej tendencji do ataku kaszlu. -Erin i Lukę, proszę was, żebyście nie zmieniali swoich planów i przyjechali do nas 3 lipca. Zamiast na Sanibel Island nasze rodzinne spotkanie zorganizujemy tutaj, potem 19 lipca odbędzie się ślub Ashley i Landona. Zgadzacie się?

- Oczywiście - odpowiedź Luke'a była natychmiastowa. Miał bardzo wzruszony głos i Elizabeth znowu poczuła ukłucie w sercu. Nie znosiła tego, że musiała mówić im o tym wszystkim na odległość. Ale najważniejsze było, aby Lukę i Erin usłyszeli to w tym samym czasie, co reszta ich rodzeństwa.

Przez chwilę Erin nie mogła się wysłowić.

- Sam nie może przyjechać na tak długo, ale dołączy do nas 11 lipca i zostanie do ślubu.

- Świetnie - Elizabeth poczuła znajomy pokój, obmywający jej zbolałą duszę. W lipcu będzie cudownie, będzie to czas rozmów, planszowych gier i spacerów nad płynący za domem strumień. Poznają nową córeczkę Erin i będą rozmawiać o zbliżającym się ślubie, o wszystkim. Będą się śmiać, a czasami także i płakać.

Ale przynajmniej będą razem, w miejscu, które kochała najbardziej na świecie. W starym domu Baxterów.

- Kocham cię, mamo - w głosie Luke'a słychać było wzruszenie. -Reagan mówi, że ona też cię kocha. Będziemy się modlić o cud uzdrowienia, dołączymy do was w czwartek - zawahał się. - Mamo, pokonasz to. Jesteś silna.

- Lukę ma rację - Erin była teraz bardziej stanowcza. - Sam i ja także będziemy się modlić, ale musisz wierzyć, że dasz radę, dobrze, mamo? Kocham cię. Wszyscy cię kochamy.

- Dobrze - Elizabeth pogłaskała po głowach zebrane wokół niej córki. -Ja także was kocham.

John wyciągnął rękę w stronę Ryana trzymającego telefon. Ryan wstał i oddał mu słuchawkę, John wyłączył głośnik. - Lukę i Erin... wyłączyłem już głośnik - poszedł do kuchni i przyciszonym głosem kontynuował rozmowę.

Ryan pochylił się i powiedział coś Peterowi i Landonowi, coś, czego Elizabeth nie usłyszała. Mężczyźni prawie jednocześnie przytaknęli i natychmiast do niej podeszli. Po kolej ściskali ją, wypowiadając słowa nadziei, obiecując, że będą się modlić. Po czym wyszli do przedpokoju.

Kari przysunęła się bliżej i przytuliła Elizabeth.

- Mamo... tak mi przykro z powodu całej tej sytuacji - cofnęła się o krok. - Już późno, musimy wracać do domu. Jutro będzie więcej czasu na rozmowę.

- Dobrze.

Brooke pożegnała Elizabeth jako następna, przytuliła ją, po czym wyprostowała się i pokiwała głową.

- Mamo, Bóg nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.

- Wiem, kochanie.

Ashley zaczekała, aż Kari i Brooke wyszły, po czym objęła Elizabeth.

- Teraz już wiem, skąd mój niepokój, mamo. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Coś, o czym nie chciałaś powiedzieć.

Jak dotąd nie wspomniało o tym żadne z jej dzieci. Nawet nie pomyślały, że przez kilka tygodni były trzymane w nieświadomości. Jednak Ashley z powodu ślubu i czasu, który ostatnio spędzała z matką, była bardziej czujna niż inni. Elizabeth pogładziła ją po włosach.

- Przepraszam, chciałam z tym zaczekać do ślubu.

- Tak też pomyślałam - Ashley na moment wtuliła się w matkę.

Z Ashley w ramionach Elizabeth doświadczyła fali wzruszenia, większej niż podczas całego wieczoru. Tak bardzo będzie tęskniła za dziećmi, za bliskością, jaka łączyła ją z każdym z nich. Wtedy bardzo mocno przytuliła Ashley, myśląc o pożegnaniu z nią przed przejściem do następnego życia.

Niesamowicie smutna była świadomość, że Ashley nie wiedziała, jak wiele ich teraz łączyło, że Elizabeth, patrząc na Cole'a, często myślała o swoim pierworodnym synu, młodym mężczyźnie, który od nawrotu choroby w sposób szczególny był obecny w jej modlitwach.

Nie dziwne, że czuła się tak związana z Ashley, szczególnie od czasu, gdy obecność Landona przemieniła jej serce. Zbyt wiele czasu straciły po jej powrocie z Paryża, gdy Ashley czuła się wyrzutkiem rodziny. Może gdyby była z nią szczera i podzieliła się prawdą o przeszłości, ich relacja poprawiłaby się o wiele wcześniej.

Elizabeth wyrzuciła owe myśli z głowy. Pozostało jej tak niewiele czasu, a błądzenie po bezdrożach przeszłości niczego już nie zmieni. Przytuliła się policzkiem do jej twarzy.

- Kocham cię, skarbie. Tak bardzo. I zawsze tak było.

- Ja też cię kocham, mamo.

Przytulały się jeszcze przez chwilę, dopóki sprzed drzwi nie dotarły do nich odgłosy dzieci - półprzytomnych i zmęczonych. Ashley wyprostowała się.

- Zjawię się jutro - otarła z dolnych powiek rozmazany tusz do rzęs i przybrała znacznie poważniejszy wyraz twarzy. - Mamo, niczego przede mną nie ukrywaj. Przebrniemy przez to razem, dobrze?

Elizabeth przytaknęła. Była wyczerpana, zbyt zmęczona, żeby się podnieść. Została na krześle, patrzyła, jak John wychodzi z Ashley do przedpokoju i jak rozmawiają po cichu. Gdy wrócił, miał w dłoni słuchawkę, odłożył ją.

- Powiedzieli, że jutro się odezwą.

Spojrzała na niego zmartwiona. - Wszystko w porządku? Gdy John stanął przy niej, dostrzegła jego smutek.

- Oczywiście, że nie - szepnął. - Nikt z nas nie czuje się dobrze. Nie możemy cię stracić, Elizabeth.

- John... - wyciągnęła do niego ręce. Podszedł do niej i usiadł na poręczy krzesła.

- To prawda - drżał mu podbródek. - Nigdy już nie będzie nam dobrze.

- Będzie, i nawet ty to odczujesz - pocałowała go w policzek i odgarnęła z jego czoła kosmyk włosów. - Wiesz, dlaczego?

- Dlaczego? - wypuścił powietrze i wydawało się, że poczuł się trochę silniejszy.

- Ponieważ Bóg kocha cię jeszcze bardziej niż ja.






ROZDZIAŁ 23



Erin trzymała Heidi w ramionach i przyglądała się stosowi ubrań na łóżku. Był wtorek, 1 lipca, od chwili otrzymania telefonu od rodziny była bardzo zajęta. W ciągu jednego dnia zrobiła zakupy na wyjazd, kupiła większą walizkę i załatwiła wszystkie sprawy. Całe popołudnie spędziła w parku wraz z innymi mamami z kościelnej wspólnoty.

Ani razu nie wspomniała nikomu o chorobie mamy.

Nie mogła w to uwierzyć, nie potrafiła tego przyjąć. Gdy ostatnio widziała mamę, czuła się dobrze. Była okazem zdrowia. Szczupła i sprawna, wolna od nowotworu. A teraz miała przed sobą trzy, może cztery miesiące życia.

Nie, Erin nie mogła w to uwierzyć.

Od dawna już pragnęła mieć dzieci i - co więcej - marzyła o czasie, gdy będzie cieszyć się nimi razem z mamą. Była najmłodszą córką Baxterów, mieszkała z rodzicami dłużej niż jej siostry. I nawet teraz, gdy była już dorosła i zamężna, niewiele się zmieniło. Gdy czymś się martwiła, zawsze dzwoniła do mamy, całe godziny spędzała na rozmowach z nią przez telefon, pytając o radę w kwestii odparzeń, modyfikowanego mleka dla niemowląt i zalet różnych zabawek.

Od operacji mamy nie dzwoniła już tak często. Była przekonana, że Elizabeth potrzebuje teraz więcej snu i odpoczynku.

Ale nigdy nie pomyślała, że ona umiera.

Heidi zaczęła się wiercić i popłakiwać. Była spokojnym dzieckiem, bez problemów zdrowotnych, często występujących u dzieci zaniedbanych podczas okresu prenatalnego. Płakała tylko wtedy, gdy była głodna lub senna. Tym razem chodziło o butelkę.

Płacz się nasilił.

Erin jeszcze raz rzuciła okiem na stos ubrań, po czym odwróciła się i poszła do kuchni.

- Jeszcze chwilka, kochanie.

Zaczęła przygotowywać mleko w proszku, w tym momencie nie myślała o swojej mamie, raku i czasie, który jej pozostał, ale o rzeczach, które musiała spakować.

Razem z Heidi spędzą poza domem przynajmniej trzy tygodnie. Będą im potrzebne letnie rzeczy, cieplejsze ubrania na chłodne wieczory oraz stroje do kościoła. Heidi będzie potrzebowała fotelika samochodowego, swojej huśtawki oraz gumowych zabawek i grzechotek, śliniaczków i kocyków.

Lista wydawała się nie mieć końca.

Z ciepłą butelką, gotową do podania, Erin usiadła przy stole, przytuliła małą i zaczęła ją karmić. Dosłownie w tej samej chwili zadzwonił telefon. Przez chwilę patrzyła na aparat, jakby obawiając się złych nowin. W końcu przesunęła krzesło i bez odrywania Heidi od butelki położyła sobie słuchawkę na ramieniu.

- Słucham?

- Witaj, Erin - to była kobieta z opieki. - Mam ci coś ciekawego do powiedzenia.

Serce Erin przyspieszyło. Wstała i przeszła do dziecinnego pokoju.

- Tak?

- Candy Santana jest w więzieniu w Dallas, czeka ją dożywocie.

- Słucham? - poczuła przypływ adrenaliny. Usiadła w bujanym fotelu, trzymając słuchawkę pomiędzy ramieniem a policzkiem. Heidi była zadowolona, opróżniała butelkę z niewiarygodną szybkością.

Kobieta westchnęła głęboko.

- Najwyraźniej nie miała już narkotyków. Zostawiła dziecko sąsiadce i pojechała autobusem do znajomego dealera mieszkającego w Dallas. Przez kilka tygodni robili razem interesy. Któregoś wieczoru mężczyzna zabrał ją do domu innego dealera, konkurenta w interesach. Z tego, co wiem, tamten człowiek był mu winien pieniądze. W każdym razie facet dał jej pistolet i kazał, żeby nim wymachiwała, tak aby ten drugi dealer potraktował ich poważnie.

Erin wprost nie mogła w to uwierzyć. Zamknęła oczy, pragnąc, aby kobieta jak najszybciej powiedziała, co się wydarzyło.

- Candy była pod wpływem narkotyków i rzeczywiście wymachiwała tym pistoletem, niestety broń wypaliła. Kula odbiła się rykoszetem od sufitu i trafiła jej znajomego prosto w klatkę piersiową - kobieta przerwała. -Zanim wezwano pomoc, człowiek wykrwawił się na śmierć. Candy postawiono sześć zarzutów.

Następnie zaczęła je wyliczać: oczywiście nieumyślne spowodowanie śmierci, posiadanie broni bez zezwolenia, handel narkotykami, gdyż w jej torebce policja znalazła marihuanę i fiolki z kokainą. Zarzuty były poważne, oprócz tego została jeszcze oskarżona o porzucenie dziecka.

- Porzucenie?

- Tak - sąsiadka Candy przez cały ten czas zajmowała się jej córeczką. Nie wiedzieliśmy o aresztowaniu Candy, dopóki kobieta nie zadzwoniła do nas i nie zapytała, co ma zrobić z dzieckiem.

Na myśl o porzuconej córeczce Candy, jakby była jakimś starym swetrem, Erin przytuliła mocniej Heidi. Nagle smutek odszedł i pojawiło się uczucie radości. Być może kobieta z opieki dzwoniła jeszcze z innego powodu. Być może ona i Sam mogli odzyskać dziecko, a jeśli tak, jak poradzą sobie z dwoma niemowlakami?

Na jej serce, niczym grad pocisków, posypały się pytania, ale tylko jedno odnalazło drogę do jej ust.

- A co stanie się z dzieckiem?

- Cóż... - w głosie kobiety słychać było wzruszenie.- Właśnie dlatego dzwonię. Sprawa wygląda następująco.

To był ostatni dzień Luke'a w pracy przed wakacjami.

Jako stażysta załatwił z szefem, że w lipcu i przez połowę sierpnia będzie miał wolne. Miał wrócić do pracy przed jesienną sesją, ale nie jako stażysta, lecz pracownik zatrudniony na niepełnym etacie. Luke miał nadzieję, że zaraz po otrzymaniu dyplomu rozpocznie pracę w pełnym wymiarze godzin.

- Odpocznij trochę, Baxter - szef zajrzał do pokoju konferencyjnego i uśmiechnął się. - Rzeczywiście się napracowałeś.

- Dobrze - od chwili, gdy przyszedł, aż do lunchu porównywał kontrakty. Był bardzo zajęty, ale cieszył się z tego. Chociaż przez chwilę nie myślał o mamie, o tym, że na Boże Narodzenie może już jej nie być. A nawet i szybciej.

Przeciągnął się, zabrał ze sobą butelkę wody ze stołówki, odebrał plik dokumentów z sekretariatu i poszedł do swojego biura. Przed rozpoczęciem pracy nad kolejnym kontraktem musiał wykonać kilka telefonów. Jego szef lubił, gdy dbało się o najdrobniejsze szczegóły.

Gdy zamknął za sobą drzwi, usiadł za biurkiem i zatrzymał wzrok na rodzinnym zdjęciu. I znowu uświadomił sobie ową straszną prawdę.

Jego mama umiera.

Na zdjęciu wprost tryskała energią, a teraz była śmiertelnie chora. Jej ciało rujnował nowotwór. Podroż, w którą wybierał się wraz z Reagan i Tommym, wcale nie była rodzinnym zjazdem, to było pożegnanie. Zamknął oczy i próbował wyobrazić sobie ich wszystkich zgromadzonych wokół stołu w domu rodziców, żegnających się z mamą, każdy na swój sposób.

Modlitwa, tak? Czyż nie była ich ostatnią nadzieją? Lukę przełknął ślinę i pokiwał głową. Oczywiście, że tak. Będą się modlić, dopóki Bóg nie zechce im odpowiedzieć. Błagać Go dniami i nocami, jeśli taka będzie potrzeba. Odpowiedź musi nadejść.

Lukę spojrzał przez okno na budynki po drugiej stronie. Kiedy po raz ostatni błagał o coś Boga? Prawie dwa lata temu, 11 września. Ojciec Reagan, Tom Decker, prowadził biuro, prawie na szycie jednej z bliźniaczych wież. Pracował, gdy miał miejsce atak terrorystyczny, a Lukę błagał Boga, żeby go ocalił. Ale tak się nie stało.

Ojciec Reagan zginął wraz z trzema tysiącami innych ludzi, to wstrząsnęło Lukiem do głębi. W tamtym potwornym okresie podjął mnóstwo złych decyzji, jego bunt i powiązane z tym wybory wiązały się z ową chwilą.

Poniekąd Lukę pragnął przestrzec siebie, że błaganie Boga o cud może sprawić, iż znowu wpadnie w spiralę niewiary i złych wyborów. Czym będzie różniło się obecne rozpaczliwe błaganie od tamtego?

Uczucie pokoju obmyło jego duszę.

Przecież teraz było zupełnie inaczej. Od 11 września Bóg nauczył go tak wiele o życiu. Żyje w upadłym świecie, terroryści także mają wolną wolę, podobnie jak i chrześcijanie wierzący w Chrystusa, a śmierć dotyka nawet tak dobrych ludzi jak Tom Decker.

Być może zabierze także i jego matkę.

Jednak wciąż będzie się modlił, w innym razie utraciłby nadzieję. Będzie prosił, gdyż Bóg go kocha i słyszy jego modlitwy. Tylko Stwórca zna liczbę dni, jaka pozostała jego mamie. Ale bez względu na ostateczny wynik nigdy już nie przestanie ufać Bogu. Nigdy.

Przeniósł wzrok na biurko i kilkanaście stojących na nim zdjęć. Podczas ostatniej rozmowy przez telefon ojciec starał się być silny, ale na pewno było mu ciężko. Tuż przed trzydziestą piątą rocznicą ślubu jego żona może odjeść do wieczności. I co wtedy? Czy ojciec zostanie sam w ich wielkim domu? Sprzeda go i kupi mieszkanie w Bloomington?

Lukę wzdrygnął się.

Myśl o rozłące, która może dotknąć jego rodziców, była niewyobrażalna. Ale taka jest kolej rzeczy, prawda? Pewnego dnia, za kilkadziesiąt lat, on i Reagan także doświadczą tego rodzaju straty, tak jak każde inne małżeństwo.

Czas był złodziejem, tego był pewien.

Przebiegł wzrokiem po kolejnych zdjęciach. Trochę to trwało, i w końcu uświadomił sobie, że coś mu nie pasuje. Brakowało czarno-białego zdjęcia rodziców zrobionego zaraz na początku ich znajomości. Być może spadło z biurka i leżało gdzieś przy ścianie.

Wstał i odsunął biurko o kilkanaście centymetrów, ale tam go nie było. Może w szufladach? Kilka razy coś spadło mu z biurka wprost do szuflady. Usiadł z powrotem, odsunął górną szufladę i zajrzał do środka. Nie znalazł zdjęcia. W trzeciej i czwartej szufladzie także go nie było.

Lukę zmarszczył czoło. Dlaczego miałoby mu zginąć jedno ze zdjęć rodziców? I kto mógłby wejść do jego biura i zabrać je? Odpowiedź była oczywista.

Nikt. Przecież to niemożliwe, aby ktokolwiek tak po prostu zabrał z biurka czarno-białe zdjęcie jego rodziców.

Oczywiście, że musiało spaść lub ktoś je strącił. Odsunął fotel. Fotografia musi gdzieś tutaj być.

Uklęknął i zaczął szukać na podłodze pod biurkiem, a nawet pod biblioteczką. Ale po zdjęciu nie było ani śladu.

Powoli usiadł na fotelu i znowu rozejrzał się po pokoju. I wtedy zauważył kosz na śmieci. Znajdował się tuż obok biurka, dokładnie po tej stronie, gdzie postawił fotografię. Nagle zrozumiał, co się stało. Wieczorem sprzątaczka ścierała kurz z biurka i najwidoczniej strąciła zdjęcie wprost do kosza. A potem, gdy zmieniała worki na śmieci, zabrała ten stary, nawet nie przypuszczając, że wpadło tam zdjęcie.

Lukę zdenerwował się.

Fotografia nie była kopią, ale oryginałem. Pamiątką, którą otrzymał od mamy, gdy wyprowadził się do Nowego Jorku. Powiedziała mu, że pragnie, aby to zdjęcie przypominało mu, że jego rodzice kochają się już bardzo długo. I że gdy byli młodzi, pod pewnymi względami byli podobni do niego i Reagan.

Zdjęcie przepadło, prawdopodobnie do tej pory było już na wysypisku śmieci.

Lukę otworzył butelkę wody i wypił połowę. Miał wykonać kilka telefonów, a później wrócić do domu. Zaraz potem zacznie się pakować i odliczać godziny do odlotu do Indiany. Nie mógł doczekać się spotkania z mamą oraz upewnienia się, że większość z tego, co usłyszał, była przesadą. W domu pełnym kobiet zawsze było dużo przesady.

W albumie rodziców odszuka takie samo zdjęcie, jak tamto, które dostał od mamy, i zrobi odbitkę. Zdjęcie będzie można wymienić, taką miał nadzieję. A czas z mamą był bezcenny.

Szczególnie teraz.



ROZDZIAŁ 24



Praca nad filmem dobiegała końca i Dayne Matthews z niecierpliwością oczekiwał owego finału. Po krótkim wypadzie do Los Angeles schował obydwie fotografie do szafy w swoim mieszkaniu na Manhattanie.

Co z oczu, to i z serca.

Tak przynajmniej to sobie tłumaczył, gdy w poniedziałek zjawił się w pracy, a potem każdego następnego dnia. Nie miał pojęcia, co ma zrobić z owym dziwnym podobieństwem na obydwu zdjęciach. Niemożliwe, żeby przedstawiały tę samą osobę, takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. Faktem jest, że każdy ma sobowtóra. Sam już nie pamiętał, ile razy słyszał takie stwierdzenie od ludzi w show-biznesie. Kierownicy obsady szukali sobowtórów Roberta Redforda czy Bena Afflecka i zawsze ich znajdowali. Dlaczego? Ponieważ każdy ma sobowtóra, kogoś, kto wygląda identycznie.

To tłumaczyło, dlaczego jego biologiczna matka była bardzo podobna do mamy Luke'a Baxtera. To wyjaśniało także podobieństwo pomiędzy nim a Lukiem. Ale przecież Lukę był młodszy od niego przynajmniej o dziesięć lat. Ich podobieństwo nie mogło być więc niczym innym, jak tylko zwykłym zbiegiem okoliczności.

Najprawdopodobniej jego biologiczna matka żyła gdzieś na Alasce, a nie w Nowym Jorku.

W każdym razie, gdy tylko schował owe zdjęcia do szafy, poczuł się lepiej, mógł skupić się na sprawach bieżących - na filmie wartym miliony dolarów, w którym grał główną rolę. Na tym etapie kariery nie mógł pozwolić sobie na porażki. Nawet jeśli obecnie był ulubieńcem mediów, odwróciłyby się od niego w mgnieniu oka, gdyby produkcja okazała się niewypałem.

W tym momencie dużo od niego zależało. Był to winien dyrektorowi, producentowi, aktorom drugoplanowym i odtwórczyni głównej roli żeńskiej, Sarah Whitley. Oni na niego liczyli i nie mógł ich zawieść.

Postanowił, że gdy tylko zakończą się zdjęcia do filmu, to zanim wróci na Malibu, do swojego domu na plaży i innych zdjęć, które miały być kręcone w Kalifornii i Kolumbii Brytyjskiej, wybierze się jeszcze raz do biura Luke'a Baxtera. Zwróci mu zdjęcie i spróbuje wyjaśnić sprawę podobieństwa pomiędzy mamą Luke'a i kobietą, która go urodziła. Na wszelki wypadek zada kilka pytań, żeby wykluczyć ewentualne pokrewieństwo pomiędzy obydwiema kobietami. Po czym zapomni o całej sprawie i nigdy do niej nie powróci.

I właśnie nadszedł ów dzień.

Zdjęcia miały zakończyć się lada moment, na planie każdy mówił Dayne'owi, że to jedna z jego najlepszych kreacji. Dayne zerknął w kierunku swojej przyczepy, fotografia czekała już w skórzanej teczce, zaraz przy drzwiach.

- W porządku, moi drodzy - reżyser wstał i z zadowoleniem potarł dłońmi. Uśmiechnął się po raz pierwszy od tygodnia.

- Koniec zdjęć, mówię to z prawdziwym zadowoleniem - wskazał dłonią na kłębiący się nieopodal tłum. - Musimy jeszcze raz nakręcić scenę w alejce, w której jesteście klientami uciekającymi z baru tylnym wyjściem. Za pierwszym razem nie wyszło nam to najlepiej, ale jestem pewien, że za chwilę to poprawimy - jego twarz jaśniała uśmiechem. - Reszta z was... wszyscy jesteście zaproszeni na dansing z kolacją w Marquis, początek o dziewiętnastej.

Przy wejściu będą sprawdzane identyfikatory, więc miejcie je przy sobie - klasnął dwa razy. - Świetna robota - przebiegł wzrokiem po placu i odnalazł Dayne'a. - Matthews, zagrałeś rewelacyjnie. Gratulacje!

Dayne wyrzucił w powietrze zaciśniętą pięść. Sarah Whitley stała obok niego, objął ją w pasie i zaczęli kręcić się dookoła.

- Udało się nam, skarbie!

Zebrani zaczęli rozchodzić się w różnych kierunkach, ale Sarah wplotła palce w jego włosy.

- Tak, udało się! - przytaknęła i pocałowała go prosto w usta.

Kilka osób zagwizdało i zawyło. Gdy pocałunek się przedłużał, Dayne odchylił się i obydwoje zaczęli się śmiać.

- O rany - pokręcił głową.

- Teraz już nie powinieneś zapomnieć o pocałowaniu mnie - odwracając się, uniosła brwi w zmysłowy i sugestywny sposób i poszła do swojej przyczepy. Idąc, zerknęła jeszcze przez ramię i puściła do niego oko, a jej prowokujące spojrzenie zastąpił znany mu szeroki uśmiech. - Do zobaczenia wieczorem.

Dayne uniósł rękę i trzymał ją w górze, odprowadzając Sarah wzrokiem. Niewątpliwie przez ostatnie tygodnie Sarah uwodziła go. Zawsze była obok, flirtowała z nim, przekomarzała się i dopingowała do jak najlepszej gry. Reżyser marszczył brwi, gdy widział, że flirtują na planie, ale zdjęcia właśnie zostały zakończone...

- Hmm - zamruczał. Po czym odwrócił się i poszedł w kierunku swojej przyczepy. Obecnie Sarah była jedną z najbardziej zmysłowych gwiazd Hollywoodu, i być może, jeśli właściwie wszystko rozegra, po dzisiejszym wieczorze będzie należeć do niego. Przynajmniej przez jakiś czas, kilka miesięcy, może pół roku. Tyle mniej więcej trwały jego hollywoodzkie związki.

I chociaż Sarah robiła na nim wrażenie, gdy tylko otworzył drzwi do przyczepy, przestał o niej myśleć. Rano poprosił swojego agenta, żeby sprawdził, czy biuro Luke'a będzie czynne dzisiaj wieczorem.

- W porządku - w głosie jego agenta nie było podejrzliwości, ale zwykła ciekawość. - O co w tym chodzi, Matthews?

- O nic - Dayne zaśmiał się beztrosko. - Czysto osobista sprawa. Chciałem podziękować Joe za zajęcie się ostatnim kontraktem.

- Rozumiem - agent przyjął jego odpowiedź. - Public relations, o to chodzi?

- Dokładnie.

Spotkanie umówiono na siedemnastą, zakładając, że o tej godzinie zdjęcia będą już zakończone. Dayne miał tylko nadzieję, że Lukę Baxter będzie w pracy. Pomyślał o przebraniu się i chwycił skórzaną teczkę. Jego czarna podkoszulka i dżinsy nie były takie złe, ale musiał założyć jeszcze jakąś czapkę.

Zerknął na zegarek. Kwadrans po czwartej.

Mniejsza o czapkę. Wyskoczył szybko z przyczepy. Jego asystent spakuje wszystko i dopilnuje, aby przewieziono jego rzeczy do mieszkania na Manhattanie. Nie miał czasu na czapkę ani żadne inne przebranie. Jeśli chciał zastać Luke'a Baxtera, musiał już iść.

Szedł szybkim krokiem, dostosowując tempo do zgiełku panującego na ulicy. W połowie drogi do kancelarii prawniczej trzy kobiety idące z naprzeciwka zaczęły krzyczeć na jego widok: - Dayne Matthews! To Dayne Matthews!

Podniósł wzrok i uśmiechnął się, nie zamierzał się zatrzymywać. Okazało się jednak, że grupka turystów usłyszała krzyki i podbiegła do niego po autograf. Zaczęli wyjmować kartki z torebek i portfeli i gorączkowo szukać długopisów, gdy uświadomił sobie, że lepiej będzie zatrzymać się i odpowiedzieć na ich prośby, niż ciągnąć za sobą sznurek fanów przez cały Manhattan.

- Cześć - najpierw uśmiechnął się do kobiet.

- Dayne, napisz dla nas dedykację - jedna z kobiet, skacząc z radości, chwyciła go za rękę. - W rzeczywistości jesteś jeszcze przystojniejszy.

- Dzięki - poczuł, że palą go policzki. I chociaż podobne scenki zdarzały się często, nie potrafił przywyknąć do tego, że na ulicy podchodzili do niego zupełnie obcy ludzie i zachowywali się, jakby byli starymi znajomymi.

Podpisał paragon, który kobieta wyjęła z torby z zakupami i rozejrzał się po zgromadzonych wokół niego ludziach.

Każdy z czekających chciał z nim porozmawiać, powiedzieć, który z jego filmów lubi najbardziej, zapytać o najnowszy film, który dopiero co ukończono.

Spotkanie trwało już dwadzieścia minut, Dayne, widząc, że zbiera się wokół niego coraz większa grupa ludzi, machnął ręką w kierunku stojącego nieopodal portiera.

- Pomocy!

Mężczyzna pokiwał głową, przedarł się przez grupę fanów i złapał Dayne'a za łokieć.

- Musi pan wejść do środka.

- Tak - Dayne wzruszył ramionami, patrząc na wciąż powiększającą się grupę ludzi. - Przepraszam.

Gdy wszedł już do budynku, wyjął dwadzieścia dolarów i wręczył portierowi.

- Uratował mi pan życie. Dzięki.

Mężczyzna miał około pięćdziesięciu lat. Wyciągnął z kieszeni kawałek kartki oraz długopis i podał je Dayne'owi.

- Mogę prosić, dla córki?

- Oczywiście - zaśmiał się Dayne.

Potem korytarzem przeszedł na drugą stronę budynku, dzięki temu skrócił sobie nieco drogę. Była już prawie piąta, pochylił głowę i przyspieszył krok.

Gdy zjawił się w kancelarii, skinieniem głowy przywitał sekretarkę i nie zatrzymując się, wskazał głową na pokoje na końcu korytarza.

- Jestem umówiony z Joe Morrisem.

- Dobrze, panie Matthews. Zaraz poinformuję o pańskim przyjściu.

- Dzięki - Dayne skręcił w stronę gabinetów, minął pokój Joe Morrisa i poszedł wprost do pokoju Luke'a. Zapukał do drzwi, po chwili zapukał po raz drugi, tym razem głośniej. Gdy nie było żadnej odpowiedzi, otworzył drzwi i zajrzał do środka. Jego serce omal się nie zatrzymało.

Niestety nie zastał Luke'a, a jego biurko było zupełnie puste.

Może już nie pracował w kancelarii lub wyjechał tylko na wakacje. W każdym razie Dayne nie wiedział, co zrobić z fotografią, którą miał w teczce. Nie mógł z nią wyjść ani przesłać jej do kancelarii pocztą. Nie chciał już myśleć o Luke'u Baxterze i zdjęciu, które zabrał z jego biurka. Nikt go nie obserwował, nikt nie spodziewał się, że ukradkiem wejdzie do pustego biura jakiegoś sezonowego urzędnika.

Zdecydowanym ruchem postawił teczkę na biurku Luke'a, otworzył ją i wyciągnął fotografię. Miał już postawić ją na brzegu biurka, ale powstrzymał się. Dziwnie by wyglądała, stojąc tam zupełnie samotnie. Na tyle dziwnie, że ktoś mógłby skojarzyć to z jego wizytą. Na pewno Lukę zauważył brak zdjęcia. Być może wszyscy z biura szukali go.

Szafka, tam je ukryje. Gdy ktoś je znajdzie, pomyśli sobie, że Lukę przestawił je, a potem zapomniał o nim przy pakowaniu swoich rzeczy. Dayne zerknął w kierunku korytarza i po cichu podszedł do biblioteczki. Oddychał szybko, karcąc siebie w duchu. Właściwie to zdjęcie nie zostało skradzione - był to rodzaj pożyczki, naprawdę.

Postawił je na szafce i zaczął się wycofywać.

- Dayne?

Aż podskoczył, odwrócił się. W drzwiach stał Joe Morris i przyglądał się mu.

- Morris! - Dayne pospieszenie podszedł do mężczyzny. - Cześć... właśnie zakończyliśmy zdjęcia do filmu.

- Sekretarka powiedziała, że przyszedłeś - Joe spojrzał na Dayne'a lekko rozbawionym wzrokiem. - Pomyślałem, że może zabłądziłeś. Moje biuro jest wcześniej.

- Wiem - Dayne uśmiechnął się. - Zaprzyjaźniłem się trochę z tym młodzieńcem, Lukiem... pomyślałem, że wpadnę do niego.

- Rozumiem - Joe wzruszył ramionami.

- Ostatnio przeprowadziłem z nim ciekawą rozmowę - Dayne obserwował swojego adwokata. Jeśli mężczyzna coś podejrzewał, nie dawał po sobie tego poznać.

- Luke to wspaniały chłopak - Joe zawahał się. - Od jesieni będzie pracował u nas na pół etatu. Na razie ma wakacje, z tego co mi wiadomo, pojechał do rodziców, gdzie czeka go mnóstwo spraw.

- Hmm - serce Dayne'a przyspieszyło. - Dobrych czy złych?

- Nie wiem - Joe wskazał na puste biurko Luke'a. - Ślub w rodzinie, a jego mama jest poważnie chora.

- Jego mama? - Dayne ścisnął mocniej teczkę. - Nie wspominał o tym. Joe zaśmiał się.

- Rozmawialiście ze sobą tylko przez dziesięć minut.

- Tak, ale... - Dayne przerwał. Przecież to czyste szaleństwo. Dlaczego znajduje się w biurze jakiegoś urzędnika i po co zabrał jedno z jego zdjęć? Być może potrzebuje wakacji na plaży, trochę czasu spędzonego z dala od reżyserów, terminów i filmowego planu. Żadnych łowców autografów czy paparazzi lub innych niespodzianek.

Dzięki temu być może uda mu się zapomnieć o tym zdjęciu i biologicznej matce oraz jej podobieństwie do chorej matki jakiegoś nieznajomego.

Dayne pokręcił głową i wyszedł z biura Luke'a.

- W każdym razie pomyślałam sobie, że wpadnę i podziękuję ci za przygotowanie ostatniego kontraktu - poklepał Joe po plecach. - Świetna robota, naprawdę świetna.

- Dzięki - Joe poprawił klapkę swojej marynarki. - Na tym polega moja praca.

Rozmowa zeszła na temat wieczornego przyjęcia i planów Dayne'a zatrzymania mieszkania na Manhattanie. Po dziesięciu minutach Joe wskazał w kierunku swojego biura.

- Czeka mnie jeszcze około godziny pracy - dał Dayne'owi lekkiego kuksańca w ramię. - Tak trzymaj, Matthews. Jesteś na samym szczycie.

Dayne nie mógł już doczekać się wyjścia z kancelarii.

Gdy znalazł się na ulicy, opuścił głowę, ale nie zależało mu na tym, czy ktoś go rozpozna. Najważniejsze, żeby nikt nie skojarzył jego wizyty w biurze z pojawieniem się tamtego zdjęcia.

Szedł zamaszystym krokiem w kierunku swojego mieszkania. Znajdowało się o dziesięć przecznic dalej, stwierdził, że weźmie taksówkę. Ale potrzebował trochę czasu, żeby wszystko przemyśleć. Spojrzał na przestrzeń pomiędzy budynkami i zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o Luke'u i jego chorej matce. A jeśli jakimś dziwnym zrządzeniem losu okaże się, że owa kobieta nie jest tylko sobowtórem? Jeśli ona jest także i jego matką?

Słońce musiało chylić się ku zachodowi, gdyż powietrze oziębiło się, a ulice były zupełnie zacienione. Nie, ta kobieta nie mogła być jego matką. Zdjęcia były podobne, ale nie do końca. Poza tym zapewne zadziałała jego wyobraźnia, pragnienie, aby istniał pomiędzy nimi jakiś związek.

Gdyby tylko nigdy nie spotkał Luke'a, nigdy nie zobaczył owego zdjęcia i nie miał przeczucia, że gdzieś już widział tę kobietę. Miał wystarczająco dużo na głowie - lansowanie najnowszego filmu, publiczne wystąpienia, nowe propozycje filmowe i romans - i jeszcze ta niepojęta myśl, że być może, być może znalazł biologiczną matkę.

Dayne wrócił do mieszkania bez incydentów po drodze. Odrzucił od siebie myśli o chorej matce Luke'a i przebrał się. Czekała go świetna zabawa, czas świętowania po trudach związanych z kręceniem filmu.

Rozmawiał przy bufecie z jednym ze znajomych, gdy poczuł na szyi czyjś oddech. Odwrócił się, za nim stała Sarah Whitley. Miała na sobie biały seksowny bezrękawnik i czarne obcisłe dżinsy. Na planie grała prostą dziewczynę z małego miasteczka, ale tutaj ów wizerunek zupełnie zniknął. Była olśniewająca i Dayne nie mógł tego nie zauważyć.

- Hej... świetnie wyglądasz.

Opuściła lekko podbródek i zatrzepotała powiekami.

- Pomyślałam o tym samym - zmierzyła go wzrokiem. - Chyba mamy dzisiaj randkę?

Uśmiechnął się. - Poważnie, możliwe, żebym miał aż takie szczęście? Objęła go w pasie i przyciągnęła do siebie.

- Oczywiście.

Delektowali się wspólną kolacją, śmiechem i dwiema dużymi butelkami Dom Perignon, a gdy tuż po północy wsiadali do jego limuzyny, Dayne nie miał wątpliwości, dokąd zmierza ich wspólnie spędzony wieczór. Praca na planie była wielkim wstępem. Mały flirt, celowy kontakt wzrokowy, przelotny dotyk i przytulanie. I oczywiście pocałunki. I chociaż wszystko to miało być tylko grą, wiele razy ćwiczyli owe sceny w odosobnieniu, gdy on zachodził do jej przyczepy i namiętnie ją całował.

Ale dzisiejszego wieczoru, gdy pocałowała go na oczach całej ekipy... tak, wiedział już, dokąd zmierza dzisiejszy wieczór.

Sarah pomogła mu dojść do jego mieszkania, obydwoje zataczali się ze śmiechu, a od szampana szumiało im w głowach. Zanim weszli do jego sypialni, większość ich ubrań była porozrzucana po przedpokoju.

Gdy rano otworzył oczy, głowa pękała mu z bólu, a ubrana Sarah siedziała na krześle obok łóżka.

- Cześć.

- Cześć - przetarł oczy i jęknął. - Co za noc, no nie?

- Tak - uśmiechnęła się, ale jej oczy mówiły coś innego. Nienawidził tej części swojego życia. Sarah była piękną aktorką, kobietą,

z którą każdy mężczyzna chciałby porozmawiać dłużej, nie mówiąc już o spędzeniu z nią nocy. Picie szampana i zabawa na przyjęciu zawsze były łatwe, ale to... owo krępujące uczucie z rana nie należało do przyjemnych.

Przestrzeń pomiędzy nimi wypełniła się pytaniami.

Dobrze, przespali się ze sobą. Ale czy to oznaczało, że teraz należeli do siebie? Ze mieli wobec siebie jakieś zobowiązania? Byli gotowi, żeby dalej iść już razem? A ponieważ byli gwiazdami, istniały jeszcze inne kwestie. Czy ktoś z prasy widział ich razem po przyjęciu, zrobił im zdjęcia w limuzynie lub obserwował, jak wchodzili razem do jego mieszkania?

Jeśli tak, to pojawią się razem na okładkach brukowców jeszcze w tym miesiącu.

Sarah zacisnęła usta i zrobiła głęboki wdech.

- Chyba trochę przesadziliśmy.

- Tak - usiadł na łóżku. Ostatniej nocy nie grzeszył skromnością, ale teraz dziwnie się czuł bez podkoszulki. Podciągnął kołdrę i położył ręce na kolanach. - Dobrze się czujesz?

- Pewnie - przytaknęła, zagubiona w myślach. W jej oczach nie było radości. - Dayne, muszę ci o czymś powiedzieć.

- Słucham - serce biło mu coraz mocniej. O co jej chodzi? Pewnie o środki antykoncepcyjne. - Coś się stało?

- Lubię z tobą pracować - zaśmiała się smutno i spojrzała na sufit. Gdy po chwili spotkali się wzrokiem, pokręciła głową. - Było wspaniale, naprawdę. Ale... - z jej ust wyrwało się krótkie westchnienie. - Chcę ci powiedzieć, że mam chłopaka w Hollywood. Jest reżyserem. W pewnym sensie - wyrzuciła przed siebie rękę - należymy do siebie.

- Rozumiem - odetchnął z ulgą, ale zarazem poczuł się odrzucony. Uczucie ulgi było czymś normalnym, przecież nowina mogła być gorsza. Mogła mu powiedzieć, że nie zabezpieczyła się odpowiednio lub ma jakąś chorobę. Ale odrzucenie, z jakiego powodu? Ponieważ była z kimś związana? Dlaczego więc dziś rano znalazła się w jego łóżku?

- Nie bądź zły, dobrze? - zmarszczyła nos, trudno było się jej oprzeć, nawet pomimo nieprzespanej nocy. - Bardzo cię lubię, Dayne. Chodzi o to... że mój facet myśli o założeniu rodziny i... sam wiesz.

Rozumiał. Z jego gardła wydobył się gorzki śmiech.

- A ja jestem playboyem, tak?

- W pewnym sensie - niewinnie wzruszyła ramionami. - Fajna zabawa na kilka nocy lub miesięcy, ponieważ ty nie jesteś rodzinnym typem.

Dayne miał już powiedzieć, że skoro wylądowała w jego łóżku, prawdopodobnie też nie nadaje się na żonę. Ale powstrzymał się. Zamiast tego zasalutował sztucznie.

- Do usług. Zawsze mogę wnieść odrobinę rozrywki, gdy wieczór będzie nudny.

Na policzkach Sarah pojawił się rumieniec, na moment opuściła wzrok.

- Hej - gdy znowu na niego spojrzała, w jej oczach malował się niepokój. - Nie wspominaj o ostatniej nocy, dobrze? Mój chłopak nie zrozumiałby tego.

Jej chłopak? Dayne nie wiedział, czy ma się śmiać, czy może kazać jej wyjść. Wolał to ostatnie, ale przyłożył palec do ust. - To nasz sekret -podbródkiem wskazał na drzwi. - Idź już, Sarah, ale wyjdź tylnymi drzwiami. Przez najbliższe kilka godzin nigdzie nie wychodzę, więc nikt się nie domyśli.

Jej twarz przybrała łagodniejszy wyraz. Wstała, pocałowała go w policzek i poczochrała mu włosy.

- Jesteś sportowym typem, Dayne - kąciki jej ust uniosły się, mrugnęła do niego. - Ostatnia noc była niezwykła.

Wyszła, zanim zdołał uporać się z uczuciami, które go ogarnęły. Ostatnia noc była niezwykła, ale na tym koniec? Co przez to chciała powiedzieć, że facet, z którym była związana, był materiałem na męża? A tacy jak on nadawali się tylko na noc, ewentualnie na kilka miesięcy?

Wsunął się głębiej pod kołdrę i spojrzał w okno. Przed oczami mignęło mu dziesięć lat hollywoodzkiego życia. Kolejne aktorki, z którymi się wiązał i odchodził, gdy pożądanie mijało. Jeśli tak wyglądała jego reputacja - a z pewnością tak było - zrobił wszystko, żeby na nią zasłużyć.

Rozczarowanie z powodu Sarah minęło.

Miała własne powody, z pewnością, inaczej nie przyszłaby do jego mieszkania. Jednak nie mógł mieć do niej żalu. To, co powiedziała, było słuszne. Można by to ująć następująco: „Hej, dzięki za fajną noc, ale takie szaleństwo na dłużej nie bawi mnie".

Nie chciała playboya, ale faceta, który może zostać głową rodziny.

Rodzina" - nagle słowo to wypełniło jego myśli, zawładnęło jego świadomością. Rodzina. Tata i mama, bracia i siostry. Czy nie za tym zawsze tęsknił? Za rodziną, którą mógłby nazwać swoją?

Powróciły wspomnienia. Miał szesnaście lat i chodził do indonezyjskiej szkoły z internatem, podczas gdy jego rodzice wyjechali na misje. Dziewczyna z jego klasy zapytała go na matematyce, kiedy znowu zobaczy swoich rodziców.

- Za trzy, może cztery miesiące - odpowiedział.

- Jak ty to wytrzymujesz? - potrząsnęła głową.

- Wytrzymuję co?

- To, że nie masz rodziny - oparła się na przedramionach. - Każdy z nas ma rodzeństwo, a ty... ty zawsze jesteś sam - spojrzała na niego ze smutkiem. - Wściekłabym się na rodziców, gdyby coś takiego mi zrobili, wiesz, o co mi chodzi, gdybym była jedynaczką, a oni byliby tak daleko.

Wspomnienia uleciały.

Nawet jako dziecko Dayne nie był rodzinnym typem. Nie miał nawet pojęcia, co to znaczy. Nie dziwne, że jego związki z kobietami trwały nie dłużej niż kilka miesięcy. Był niezależnym samotnikiem, sam już nie pamiętał od jak dawna.

Przekręcił się na bok i spojrzał na zdjęcie, jedyne zdjęcie, które trzymał na wierzchu. Przedstawiało jego rodziców w spodniach khaki i podkoszulkach, otoczonych przez ludzi z jakiejś indonezyjskiej wioski w buszu.

Jak to możliwe, że nie pamiętał, iż jest adoptowanym dzieckiem? Przecież w głębi duszy zawsze to wiedział? Owa prawda stała się oczywista po tym, jak matka pokazała mu zdjęcie kobiety, która go urodziła. Od początku nie należał do swoich rodziców.

Jednak jego chłopięce serce nie chciało przyjąć niczego, co mogło być trudne. Jego rodzice byli prawdziwymi rodzicami. Kropka. Bez względu na dziwne zdjęcie jakiejś kobiety, która go urodziła. Ani razu nie pomyślał o niej jako o matce, dopóki nie wszedł do schowka w magazynie.

Przyglądał się twarzom ludzi z wioski, otaczających jego rodziców. Ci wieśniacy byli im bliżsi niż on. Mieszkali z tymi ludźmi, opiekowali się nimi, modlili się za nich. A on mieszkał sam w szkole z internatem, rok w rok.

A może miał prawo być na nich wściekły.

W jego myślach pojawiła się matka Luke'a Baxtera. A jeśli jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności była jego biologiczną matką? Jeśli tak, to zdjęcia stojące na biurku Luke'a równie dobrze mogłyby należeć do niego, a nawet mogłyby stać na jego komodzie.

Owa myśl stawała się coraz bardziej wyrazista, rwąc na strzępy jego życiowe przekonanie, że nie stracił niczego, nie posiadając prawdziwej rodziny. Oczywiście, że stracił.

Powróciły słowa Sarah: „Nie jesteś rodzinnym typem...".

Podczas gdy być może naprawdę miał rodzinę. Jeśli nie matkę Luke'a, to kogoś innego. Kimkolwiek była ta kobieta, musiała mieć około pięćdziesięciu lat. Według dokumentów adopcja była poufna, więc nawet jeśli próbowała go odnaleźć, mogła nie mieć takiej szansy. Być może wciąż go szukała.

Być może to przeznaczenie sprawiło, że tamtego dnia znalazł się w biurze Luke'a Baxtera, żeby potem pójść do magazynu z rzeczami rodziców. W przeciwnym razie nigdy nie przypomniałby sobie, że miał biologiczną matkę lub że była kimś, kogo pragnął odnaleźć.

Dayne usiadł na łóżku, jego wzrok spoczął na telefonie z nocnej szafki. Być może jeśli odnajdzie biologiczną matkę, tym samym odnajdzie swoją rodzinę. A wtedy pojawi się powód, aby porzucić niezależność i związać się z jakąś kobietą, zupełnie różną od hollywoodzkich gwiazd.

Zanim zdążył podjąć decyzję, zanim upewnił się, że właśnie tego pragnie, podniósł słuchawkę i wybrał numer do agenta.

- Potrzebuję numeru do prywatnego detektywa, kogoś, komu można zaufać.

Jego agent zawahał się. - Dayne?

- Tak, przepraszam - oparł się o wezgłowie łóżka. Na zegarze było wpół do dziewiątej. - Jest za wcześnie.

- No właśnie - w głosie mężczyzny pojawił się niepokój. - Dlaczego chcesz skontaktować się z prywatnym detektywem. Nie możesz pozwolić sobie na problemy, nie teraz.

- Żadnych problemów - Dayne zastanawiał się, ile może powiedzieć. Prawdopodobnie nic. Jeśli odnajdzie biologiczną matkę, ostatnią rzeczą, jakiej mogliby potrzebować, był rozgłos. Zabębnił palcami o udo. Ale skoro nie może zaufać swojemu agentowi, to komu może?

- Dayne, o co chodzi? Bądź ze mną szczery.

- Posłuchaj - zacisnął usta i wypuścił powietrze - byłem adoptowany. Zawsze mi to chodziło po głowie, ale ostatnim razem, gdy byłem w Los Angeles, zrobiłem małe dochodzenie. Odszukałem dokumenty należące do moich rodziców.

- Rozumiem - agent poczuł ulgę. - Ale po co ci detektyw?

Teraz już nie było odwrotu. Zamknął oczy i palcami potarł czoło. - Chcę odnaleźć biologiczną matkę. To dla mnie ważne.

Chwila milczenia. - Dayne, nie jestem pewien, czy to dobry pomysł.

- Dlaczego? - Dayne pochylił się i oparł łokcie na kolanach.

- Ponieważ nazywasz się Dayne Matthews. A to oznacza, że kobieta, która oddała cię do adopcji, nie ma pojęcia, że jej biologiczne dziecko jest sławnym multimilionerem.

Dayne starał się zrozumieć argument swojego agenta. Jego słowa docierały do niego powoli.

- Chcesz powiedzieć, że może chcieć moich pieniędzy?

- Może chcieć mnóstwa rzeczy. Sławy, występów w talk-show -przyspieszony oddech mężczyzny świadczył o jego zdenerwowaniu. - A jeśli ona jest narkomanką lub przebywa w jakimś zakładzie dla obłąkanych? To nie wyglądałoby najlepiej, prawda?

Dayne zawahał się. Jego następne słowa przyszły po głębokim zastanowieniu, były obładowane emocjami.

- A jeśli ona ma cudowną rodzinę i wszystko, czego pragnie, to spotkanie ze mną.

- No tak - mężczyzna przez chwilę milczał, po czym przemówił łagodnie. - Ty naprawdę chcesz ją odnaleźć.

- Tak - tym razem Dayne nie miał już żadnych wątpliwości. Jeśli jego biologiczna matka żyje, a on być może ma nawet rodzeństwo, musi o tym wiedzieć. - Nie chcę rozgłosu. Dlatego potrzebuję twojej pomocy.

- Masz jakieś dokumenty, o tym mówiłeś?

- Całe pudło. Są w przechowalni w północnym Hollywood.

- Okay. Na razie nic nie rób. Wykonam kilka telefonów i sprawdzę, kto mógłby ci pomóc.

Dayne wziął prysznic, ubrał się i zrobił sobie jajecznicę. Przez cały czas myślał o poszczególnych wydarzeniach, które doprowadziły go do tego momentu. W końcu, gdzieś około południa, zadzwonił telefon. Dayne podniósł słuchawkę zaraz po pierwszym sygnale.

- Słucham?

- Znalazłem kogoś. Facet pracuje dla gwiazd, zapewnia całkowitą anonimowość. Rozejrzy się, on dotrzymuje słowa.

- Potrafi odnaleźć biologiczną matkę? - serce Dayne'a waliło tak mocno, jakby za chwilę miało wyskoczyć mu z piersi. - Zrobi to?

- Tak. Jest naprawdę dobry. Zaczekaj chwilę... - w telefonie dał się słyszeć szelest papieru. - Tak, adopcja to jedna z jego specjalności. Dałem mu zaliczkę, prosił o dostarczenie dokumentów jak najszybciej.

- A potem co? Ile to może potrwać?

- Niczego ci nie gwarantuje, ale zrobi wszystko, co w jego mocy.

- Okay - Dayne przeszedł kuchnię w tę i z powrotem. Przypomniał sobie słowa adwokata mówiące o chorobie matki Luke'a Baxtera. Oczywiście najprawdopodobniej nie była jego biologiczną matką. Jednak kimkolwiek była jego matka, chciał ją odnaleźć. Teraz, zanim znowu minie kolejny tydzień. - Ale jest dobry, tak? Istnieją więc spore szanse, że zdoła ją odnaleźć?

- Tak, Dayne. Jest dobry, ale też bardzo drogi.

- To akurat nie ma znaczenia — napiął mięśnie szczęki. To było nowe uczucie, owa silna i nieugięta determinacja, aby iść za głosem serca. - Bez względu na koszty, muszę ją znaleźć. Chcę wiedzieć, kim jest, dlaczego mnie oddała i czy kiedykolwiek żałowała tej decyzji. Chcę wiedzieć, jak trafiłem do moich rodziców i co z nimi ustaliła moja biologiczna matka. Mam mnóstwo pytań.

- Pamiętaj, że prasa nie może się o tym dowiedzieć, dobrze? - w głosie agenta słychać było powątpiewanie.

- Tak.

- Wszystko, co możemy zrobić, to spróbować - mężczyzna zawahał się. -Dayne, jeśli potem okaże się, że ktoś będzie cierpiał, nie mów, że cię nie ostrzegałem.

Dayne opadł na najbliższe krzesło i głośno zawył.

- Dzięki, przyjacielu - po czym się rozłączył.

Resztę dnia spędził na sprzątaniu mieszkania i pakowaniu się przed powrotem do Hollywood. Ożywienie, które mu towarzyszyło, było zupełnie inne od tego, które łączyło się z życiem zawodowym. Czegoś podobnego nie doświadczył nawet przy nominacji do Oskara lub po świetnej recenzji w magazynie „People". Czy nawet po otrzymaniu ogromnego honorarium za film.

Być może odnajdzie swoją biologiczną matkę. Czyż to nie cudowne? Wspaniale, że jego agentowi udało się zatrudnić detektywa, który utrzyma wszystko w tajemnicy. Dzięki temu dowie się, kim ona jest, zorganizuje spotkanie i pozna ją - oczywiście, jeśli wyrazi zgodę. A prasa o niczym się nie dowie.

Nikt nie ucierpi przez to dziwne i niezwykłe dochodzenie. Dayne nie miał co do tego wątpliwości.



ROZDZIAŁ 25



Zbliżał się dzień przyjazdu dzieci i chociaż Elizabeth wciąż nie odzyskiwała sił, nie mogła być smutna, chora czy zmęczona, tylko szczęśliwa. To było rodzinne spotkanie, o którym marzyła od chwili przeprowadzki Erin i Luke'a. Nie, nie mogą pojechać na Sanibel Island i kąpać się w słonecznych promieniach, ale przynajmniej znowu będą razem, od takiego spotkania minęło już prawie dwa lata.

Sama myśl o tym dodawała jej sił.

I kolejna dobra rzecz - wszyscy wiedzieli już o raku. Gdy powiedzieli dzieciom o jej poważnym stanie, miała wątpliwości, czy nie należało zaczekać, aż wszyscy będą razem, i wtedy wyjawić prawdę. Jednak obecnie, gdy miała to za sobą, czuła ulgę.

Teraz będą mogli skupić się na wspólnej zabawie, wspomnieniach i przygotowaniach do ślubu Ashley. Tak, była chora, najprawdopodobniej umierała. I przychodziły takie dni, że myśl o rozstaniu z rodziną przytłaczała ją tak bardzo, aż nie mogła oddychać.

Jednak nie bała się. Lęk zniknął po owym dniu, gdy Bóg użył prostego cytatu z Biblii, aby przemówić wprost do jej serca. Zrobi więc wszystko, żeby nie poddać się smutkowi - nie w chwili, gdy będzie miała przy sobie dzieci. Łzy przyjdą późnym wieczorem lub bliżej końca - jeśli to miał być jej koniec. A teraz będzie cieszyć się obecnością ukochanych osób i każdą cudowną chwilą spędzoną razem z nimi.

Elizabeth siedziała w salonie, ze wzrokiem utkwionym we frontowe okno. Ashley pojechała na lotnisko po Luke'a, Reagan i Tommy'ego. Odwróciła nadgarstek i spojrzała na zegarek. Spadał z jej kościstego nadgarstka, ale i tak go nosiła. Był prezentem od Johna z okazji rocznicy ślubu, otrzymała go siedem, może osiem lat temu. Nawet nowotwór nie mógł zmusić jej, żeby go zdjęła.

Znowu spojrzała na okno i długą wiejską drogę prowadzącą do ich domu. Był kwadrans po drugiej, za chwilę miał wylądować samolot Luke'a. Ashley powinna pojawić się z nimi około czwartej. Za dwie godziny Brooke miała odebrać Erin i Sama wraz z Heidi, ten kurs powinien przybyć około szóstej.

Elizabeth położyła dłonie na kolanach. Na dzisiejszy obiad przygotowała danie hiszpańskie, ulubioną potrawę rodziny Baxterów, od czasów gdy Brooke była jeszcze małą dziewczynką. Wcześniej Elizabeth połączyła składniki nadzienia - sos tamale, śmietanę, czarne oliwki, salsę oraz sos grzybowy i gotowanego kurczaka. Mieszanka czekała już w lodówce, wszystko, co musiała zrobić, to nadziać tortille, całość polać sosem, posypać tartym serem i zapiec.

Całymi dniami Elizabeth modliła się, aby starczyło jej siły i mogła przygotować dzisiejszą kolację, na pierwszy wspólnie spędzony wieczór. A teraz, choć czuła się nieco zmęczona, cieszyła się, że znowu mogła coś dla nich przygotować.

Choroba miała dziwny przebieg. Po chemioterapii jej ciało powracało do normalności, co oznaczało, że pod pewnymi względami z każdym dniem czuła się lepiej, łatwiej wstawało się jej z łóżka, nawet chodziła z Johnem na krótkie spacery. Jednak w tym samym czasie rak zyskiwał przewagę, atakując głównie jej układ oddechowy, powodując spadek i tak już mizernej wagi.

Stado ptaków szybowało z jednego drzewa na drugie, harmonijnie unosząc się i nurkując w przestrzeni ponad polami otaczającymi ich dom. Cudownie było tak siedzieć i podziwiać otoczenie, czekając na przyjazd dzieci. A jeśli poddałaby się drugiej operacji? Elizabeth wzdrygnęła się i otuliła ramionami, odganiając nagły chłód. Leżałaby teraz w łóżku, nieprzytomna z powodu leków przeciwbólowych, a życie uciekałoby z niej minuta po minucie. Spotkanie z dziećmi minęłoby więc bez jej świadomego udziału i radowania się nimi.

I po co? Doktor Steinman był jednym z najlepszych onkologów w stanie - John o tym wiedział. Zatem jeśli on był przekonany, że druga operacja nie pomoże, jej decyzja była jedynym słusznym wyborem.

Elizabeth uśmiechnęła się do siebie, nie było innej drogi, skoro nowotwór rozwijał się tak szybko. Oczywiście ciągle modliła się o cud, ale Bóg — w ogromie swojego miłosierdzia - ostatnio umieścił w jej sercu nowe treści. Cuda nie zawsze objawiały się w postaci gwałtownych uzdrowień. Być może jej cudem było wspaniałe życie, które miała, radość z poślubienia mężczyzny jej marzeń i wspólnie przeżytych lat, bycie matką dla każdego z ich dzieci.

I oczywiście cud czekającego ich spotkania, szansy na bycie razem, nieważne, że być może po raz ostatni.

Elizabeth sięgnęła po teczkę, obecnie często miała ją przy sobie. Prawie ukończyła pisanie listów, i to był kolejny cud. Ze dano jej czas, siły i zdrowie, aby mogła przelać na papier myśli dla ukochanych osób.

Otworzyła teczkę i wyjęła list do dzieci, obecnie pracowała nad częścią dla Erin. John był teraz w sklepie i robił zakupy na weekend, więc przez najbliższą godzinę mogła zająć się pisaniem. Pisaniem i wyglądaniem przez okno w oczekiwaniu na przyjazd Luke'a oraz Erin wraz rodzinami.

Lepiej już być nie mogło.

Ashley z daleka rozpoznała swojego przystojnego brata i jego piękną żonę. Stała na czele tłumu czekającego na swoich bliskich, w oczach miała łzy. Nie minęło aż tak wiele czasu od ich ostatniego spotkania. Oprócz Petera, męża Brooke, wszyscy byli na ślubie Luke'a i Reagan w wigilię Bożego Narodzenia.

Ale od tamtego wydarzenia wiele się zmieniło.

I chociaż tym razem wszyscy przyjechali na jej ślub, nie mogli jednak udawać, że nie istniał ważniejszy powód. Jeśli Bóg nie uczyni cudu, ich mama może nie przeżyć lata, więc owo spotkanie mogło stać się ostatnim, gdy będzie pośród nich.

Ashley obserwowała swojego brata, gdy szukał jej wzrokiem. W końcu ją dostrzegł i uśmiechnął się radośnie. Wtedy poczuła ukłucie w sercu. Jej więź z Lukiem zawsze będzie szczególna, pomimo trudnych lat po jej powrocie z Paryża. To właśnie z nim najczęściej się bawiła, gdy byli dziećmi.

Jedną ręką Lukę obejmował Tommy'ego wtulonego w jego pierś, a drugą oplatał talię Reagan. Jako pierwsza do Ashley podeszła Reagan i przytuliła ją.

- Ashley! Wyglądasz cudownie!

Nadeszła kolej Luke'a. Ponieważ obok nich przechodziło mnóstwo ludzi, jego uścisk także był krótki.

- No proszę! - jego oczy błyszczały, mówiąc, jak bardzo cieszy się jej szczęściem. - Ash, będziesz przepiękną panną młodą.

Zaczęli iść, Ashley sięgnęła po rączkę Tommy'ego.

- O rany, jak on urósł - jej bratanek miesiąc temu skończył rok i wydawał się dwa razy większy niż podczas ich ostatniego spotkania. Uśmiechnęła się do Reagan. - Czym ty go karmisz?

- Wszystkim, co mam pod ręką - Reagan roześmiała się. - Bardzo lubi jeść.

- Tak - Lukę zrobił śmieszną minę do synka. - Będzie futbolista jak wujek Ryan.

- A gdzie Landon i Cole? - Reagan rozejrzała się dookoła.

- Zostali w domu. Landon ma dzisiaj wolne, zabrał ze sobą Cole'a i szukają smokingu na ślub.

- Zawsze wiedziałem, że będzie z niego cudowny ojciec - Lukę poklepał Ashley po plecach. - Ty także chyba to zrozumiałaś, moja starsza siostro.

Ashley cieszyła się z rozmowy z nimi, z prostego bycia razem. Ale na myśl o tym, co ich czekało, poczuła ból brzucha. Przeszli do hali przylotów po odbiór bagaży, tam znaleźli spokojne miejsce na boku. Reagan wzięła Tommy'ego od Luke'a i pocałowała jego jasne włosy.

- Czas na zmianę pieluszki - przekrzywiła usta w uśmiechu. - Moja ulubiona część bycia mamą.

Śmiali się, gdy Reagan wraz z Tommym szła do toalety. Gdy zostali sami, Lukę spojrzał na Ashley, jego uśmiech zbladł.

- Okay, Ash, a teraz powiedz. Jak czuje się mama? Tak naprawdę. Czekał z tym pytaniem od chwili, gdy wysiadł z samolotu, Ashley widziała to po jego oczach. Zaplanowała sobie, że będzie się uśmiechać, przytakiwać i dawać uspokajające odpowiedzi. Ale to był jej Lukę, jej brat, ten, który potrafił zajrzeć wprost do jej duszy. Ashley otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Patrzyła mu tylko prosto w oczy. Żal, smutek i lęk, przysłoniły jego twarz.

- Jest źle, tak?

Łzy przyszły bez ostrzeżenia. Płynęły po jej policzkach, podeszła do Luke'a i przytuliła się do niego, z całej siły, bojąc się, że za chwilę pęknie jej serce. Z rodzeństwa on rozumiał ją najlepiej, także i teraz, gdy tracili matkę, doskonale wiedział, co czuje jego siostra.

- Luke... - wymówiła jego imię. - Wygląda strasznie. Nie... nie rozpoznasz jej.

Przytulił ją mocno, gładząc po włosach, jakby chciał ukołysać jej lęk.

- Powinienem przyjechać wcześniej.

- Nie - pociągnęła nosem i odchyliła się, żeby go widzieć. - Właściwie to przed i po chemii było jeszcze gorzej - Ashley na chwilę opuściła wzrok. -To było straszne, Luke. Bardzo źle to znosiła.

- Więc... - uniósł brwi, w jego oczach pojawił się promyk nadziei. -Czuje się lepiej? To dobry znak.

Ashley pokręciła głową.

- Nie czuje się lepiej, odzyskuje siły po chemioterapii, ale ginie w oczach. Sam zobaczysz. Przeraża mnie jej mizerny wygląd.

Przyglądał się jej uważnie. - Co możemy zrobić?

- Nie wiem - znowu go przytuliła. - Naprawdę nie wiem. Milczeli, gdy odbierali bagaże i czekali na Reagan i Tommy'ego.

- Jesteście głodni? - Ashley wskazała na snack-bar. - Czeka nas kawał drogi, możemy coś przekąsić.

- Ja nie - Reagan trzymała Tommy'ego na rękach.

- Jedźmy prosto do domu - Luke posępniał, gdy szli na parking. - Mama na pewno przygotowała obiad.

- Tak. Czeka na was - Ashley otarła łzy i uśmiechnęła się. - Już odlicza minuty.

- Musimy się więc pospieszyć - Luke wziął Ashley i Reagan pod ramię. -Nie chcę zmarnować ani chwili.

Po czym chwycił bagaże i zaczął iść. Szedł pewnym krokiem, ale tak naprawdę przepełniał go lęk. Ashley czuła ból na myśl o chwili, gdy Luke zobaczy mamę. Ale pomimo smutku i niepewnej przyszłości nie mogła powstrzymać ożywienia, które pojawiło się w jej sercu.

Znowu będą razem, jak za dawnych czasów. Dzieci będą się śmiać, bawiąc się i biegając przed domem Baxterów. Dorośli natomiast całe godziny będą spędzać na wygłupach, rozmowach i dzieleniu się wspomnieniami. A po kilkunastu dniach wspólnego bycia razem stanie się rzecz najcudowniejsza. Coś, co pozwalało jej trwać pomimo choroby mamy.

Całe niebo zniży się i będzie się uśmiechać, gdy Ashley Baxter zostanie żoną Landona Blake'a.

Elizabeth znajdowała się w kuchni, gdy usłyszała głosy przy wejściowych drzwiach. Potrawka była już w piekarniku, a ona przyglądała się, jak John robi sałatkę.

- Już są - John podniósł wzrok i obdarzył ją pytającym spojrzeniem. Wiedział, jak bardzo pragnęła dobrze wyglądać dzisiejszego wieczoru. -Jesteś gotowa?

Zmarszczyła brwi i poprawiła fartuch. Na dźwięk głosów wnuków poczuła przypływ energii, ale wciąż była zmartwiona. Luke nie widział jej bez włosów. Granatowy beret i sweter oraz spodnie do kompletu i tak zrobiły wiele, żeby przypomnieć dawną Elizabeth. Ale jej wygląd bardzo się zmienił, tego faktu nie można było ukryć.

John podszedł do niej i pocałował ją w usta.

- Elizabeth, wyglądasz pięknie - wziął ją pod rękę. - Chodźmy ich przywitać.

Elizabeth wyszła zza ściany i zatrzymała się. Wyglądali na takich szczęśliwych, zdrowych i pełnych życia. Ashley po drodze zabrała Cole'a i Landona, a teraz Cole podskakiwał, chcąc rozśmieszyć Tommy'ego. Zaraz za nimi szli Kari i Ryan wraz z Jessie.

A Tommy... był już taki duży, wierna kopia Luke'a, gdy był w tym wieku.

Luke zauważył ją jako pierwszy.

- Mamo... cześć - jego pogodna twarz na krótką chwilę przybrała wyraz przerażenia. Ashley z pewnością przygotowała go na tę chwilę. Zdobył się na uśmiech, pomimo toczącej się w nim walki, o której mówiły jego oczy. -Masz ładną czapkę.

- To nie czapka - Ashley dała mu kuksańca w bok i uśmiechnęła się do Elizabeth. - To beret, prawda, mamo? Francuzi byliby zbulwersowani.

- Witajcie! - John podszedł do Reagan i Tommy'ego i objął ich. Następnie podał rękę Luke'owi i przyciągnął go do siebie, mocno przytulając.

Cokolwiek John powiedział Luke'owi, Elizabeth nie usłyszała jego słów. Zrobiła kilka kroków do przodu, próbując ukryć swoje zmęczenie.

- Reagan, wyglądasz ślicznie, kochanie - uściskała swoją synową i mrugnęła dwa razy powiekami, żeby powstrzymać łzy. - Bardzo dziękuję, że przyjechaliście.

Reagan przekrzywiła głowę, w jej oczach błyszczały łzy.

- Nie moglibyśmy stracić takiej okazji.

- Tommy! - pocałowała wnuka w czoło i wyciągnęła do niego ręce.

- Mała bestia, co mamo? - Luke pomógł przełożyć małego z rąk Reagan w ramiona Elizabeth.

Z bliska Tommy jeszcze bardziej przypominał Luke'a. Elizabeth oparła go na biodrze. Waga wnuka sprawiła, że poczuła ostry ból w klatce piersiowej, jednak zignorowała go. Nic nie .mogło powstrzymać jej przed noszeniem na rękach wnuka. Tommy wskazał rączką na jej beret i uśmiechnął się, pokazując cztery ząbki. Wolną ręką Elizabeth objęła Luke'a.

- Właśnie tak wyglądałeś w jego wieku.

- Też byłem takim grubasem? - Luke cofnął się o pół kroku.

- Oczywiście - Elizabeth roześmiała się i przeniosła wzrok na Tommy'ego. Znowu uderzyło ją jego podobieństwo, ale tym razem nie do Luke'a, lecz do jej pierworodnego syna, za którego nieustannie się modliła. -Tak, to prawdziwy Baxter.

Cole podskoczył i złapał Elizabeth za rękaw.

- Babciu, już nie jestem jedynym chłopakiem. To wspaniała nowina, prawda?

Elizabeth poczochrała jego włosy i uśmiechnęła się do Ashley i Landona.

- To najwspanialsza nowina, Cole. Polubisz Tommy'ego jeszcze bardziej, gdy za kilka lat będziesz go uczyć, jak łapie się żaby.

Zapanowała głucha cisza, gdyż smutek przebił się przez ten radosny moment. Jeśli jej lekarz miał rację, Elizabeth nie będzie patrzeć, jak Tommy dorasta, ani wiwatować, gdy Cole nauczy go, jak złapać żabę.

- No dobrze - John klasnął w dłonie i zwrócił się w stronę gościnnego pokoju. - Wejdźcie i rozgośćcie się. Obiad już czeka w piekarniku, Brooke z Erin, Samem i Heidi pojawią się około szóstej.

Czas mijał im szybko, gdy siedzieli razem i rozmawiali o pracy Luke'a w kancelarii prawniczej oraz kursach online Reagan. Chciała podjąć pracę jako adiustatorka w jednym z nowojorskich wydawnictw - mogłaby pracować w domu w niepełnym wymiarze godzin.

- A co z kancelarią? - John siedział obok Elizabeth i trzymał ją za rękę. -Masz wolne w wakacje, ale chyba na jesieni chcą mieć cię z powrotem?

- Tak - Luke kucnął i wyciągnął ręce do Tommy'ego, który dopiero co nauczył się chodzić. Reagan siedziała na krześle, gotowa aby chwycić małego, gdyby się potknął. Cole chodził za nim i dodawał mu otuchy.

- Wygląda na to, że ram pracują fajni ludzie - John pokiwał głową. -Prawo związane z branżą rozrywkową. Całkiem interesujące.

Luke podniósł z podłogi smoczek Tommy'ego i położył go na stole.

- Początkowo to był zwykły staż, ale mogłem uczyć się od prawdziwych fachowców - wzruszył ramionami. - Od września chcą mnie zatrudnić na stałe, obiecali, że zaraz po otrzymaniu dyplomu, dostanę kilku klientów.

- Czy wszyscy są gwiazdami filmowymi? - Elizabeth uwielbiała to -uwielbiała słuchać o pracy zawodowej swojego dorosłego syna, obserwować jego zachowanie względem żony i synka. Okazało się, że życie potoczyło się zupełnie inaczej. Tak bardzo się różniło od tamtego zaraz po atakach terrorystycznych.

- Większość klientów pochodzi z tej samej branży, ale nie wszyscy są aktorami - Luke uśmiechnął się i spojrzał na Ashley. - Mówiłem ci, że był u mnie Dayne Matthews?

Ashley roześmiała się i przytuliła do Landona.

- Ten hollywoodzki playboy?

- Właściwie to - Kari przesunęła się do przodu, bujając Jessie na kolanie - nie jest z nim aż tak źle.

- Hej... - Ryan dał jej delikatnego kuksańca. - A to co?

- Nie martw się, kochanie - Kari uśmiechnęła się i puściła oczko do Ashley. - Dayne Matthews nie dorasta ci nawet do pięt.

- Z pewnością nie ma zbyt dobrej reputacji, jeśli chodzi o kobiety -Ashley kiwnęła głową na Cole'a, przybiegł do nich i wcisnął się pomiędzy nią i Landona.

- Domyślam się - Luke złapał Tommy'ego, obrócił go i skierował do Reagan. - Wydaje się sympatycznym człowiekiem, naprawdę. Był u mnie w biurze i rozmawialiśmy przez chwilę. Równy z niego facet.

- Jest wysoki czy niski? - Elizabeth nie widziała ani jednego z filmów, w których grał. Nie pociągały ją znane osobistości, ale skoro wiązało się to z pracą Luke'a, była zainteresowana. - Większość aktorów jest dosyć niska, prawda?

- On akurat jest wysoki - Luke złapał Tommy'ego od tyłu, za spodenki, i kilka razy podrzucił go do góry. - Mniej więcej mojego wzrostu.

- A czy Luke wziął dla mnie autograf? - w geście udawanej irytacji Reagan wyrzuciła przed siebie rękę z butelką Tommy'ego. - Oczywiście, że nie. W jego biurze pojawia się jedna z największych hollywoodzkich sław, a on zapomina o wzięciu autografu.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem, następnie rozmowa zeszła na temat ślubu Ashley i Landona, gdzie można kupić najlepszy smoking i jak będzie wyglądało przyjęcie weselne. Czas mijał szybko i wkrótce usłyszeli przy drzwiach kolejne głosy.

- Erin! - Elizabeth uniosła brwi i spojrzała na Johna. - Nareszcie zobaczę małą Heidi Jo.

Zanim John zdążył wstać, Luke stał już przy matce i pomagał jej. Nie był ckliwy czy zbyt uczuciowy, po prostu w stosunku do niej był szalenie opiekuńczy. I chociaż dla Elizabeth stanowiło to kolejne przypomnienie o jej chorobie, troskliwość syna sprawiała jej przyjemność. Wzięła go pod rękę i razem z resztą rodziny wyszli do przedpokoju.

Zanim zdążyła dojść do drzwi, usłyszała ciche westchnienia. Zobaczyła Brooke i Maddie oraz Petera z Hayley na rękach. Zamieszanie musiało dotyczyć córeczki Erin. Z pewnością. Gdy Luke i Elizabeth dołączyli do reszty, natychmiast przystanęli.

W drzwiach stali Erin i Sam, ale każde z nich trzymało w ramionach niemowlę - śliczne małe dziewczynki z jasnymi, kręconymi włosami, ubrane w jednakowe ubranka.

Elizabeth zakręciło się w głowie, przytrzymała się Luke'a.

- Erin... - spojrzała na swoją córkę. Z wrażenia aż ochrypła, natomiast pozostali stali w kręgu i uśmiechali się przez łzy, byli tak zaszokowani, że aż brakowało im słów. - O co tu chodzi?

- Mamo... - Erin także lśniły łzy. Zaśmiała się nerwowo, gdy szła w stronę Elizabeth. - To jest Heidi Jo.

- Jest śliczna - Elizabeth wyciągnęła ręce i wzięła od niej niemowlę. John podszedł do niej, obok stał Lukę, Elizabeth podniosła wzrok na Erin i czekała.

- A to Emy Elizabeth - Sam wyciągnął ręce, tak aby wszyscy mogli zobaczyć słodką twarzyczkę małej. Po czym uśmiechnął się do dwóch małych dziewczynek, zawstydzonych i milczących, przyklejonych do jego nóg. - A to Chloe i Clarisse.

Elizabeth poczuła, że uginają się jej kolana. Oddała Heidi Johnowi i wyciągnęła ręce do Erin. Wzruszenie nie pozwalało jej mówić, słowa przeszły w szept.

- Masz... masz czworo dzieci?

Padły sobie w objęcia, przytulając się i kołysząc.

- Erin... - Elizabeth szepnęła wprost do ucha swojej najmłodszej córki. -Tak się cieszę. Nie sądziłam... - przełknęła ślinę, walcząc ze łzami - zawsze chciałaś mieć dużą rodzinę. Nie sądziłam, że doczekam tej chwili -pociągnęła nosem. - Bóg jest dla nas taki dobry.

Wszyscy stojący w przedpokoju zaczęli witać nowych członków rodziny i przedstawiać ich Maddie, Hayley, Cole'owi oraz Tommy'emu i Jessie. Kari i Ryan na przemian rozmawiali z Chloe i Clarisse, a potem uklękły przed nimi Ashley oraz Brooke i powitały ich.

Elizabeth ze wzrokiem utkwionym w Erin słuchała całej historii: jak kilka dni temu zadzwoniła do niej kobieta z opieki społecznej i jak babcia dziewczynek, która stała się ich prawnym opiekunem z powodu aresztowania Candy, zadzwoniła do opieki społecznej, żeby dowiedzieć się, czy Erin i Sam wciąż byli zainteresowani adopcją. Nie tylko najmłodszej wnuczki, ale także i jej dwóch starszych siostrzyczek.

Erin otarła łzy.

- Powiedziała, że jeśli weźmiemy całą trójkę i pozwolimy jej odwiedzać wnuczki, zrzeknie się prawa do nich. Chce pracować na statku i podróżować - Erin z niedowierzaniem pokręciła głową. - Stwierdziła, że dziewczynki potrzebują prawdziwej rodziny, a ja i Sam możemy im to dać, bardziej niż ona.

- Zatem... - Elizabeth pogłaskała Erin po policzku. - Masz cztery córki -pstryknęła palcami. - Tak po prostu.

- Tak, mamo - przytuliła mocno Elizabeth. - Zupełnie jak ty.

- Zupełnie jak ja.

Wszyscy powoli zaczęli przenosić się do kuchni.

- John... myślę, że musimy postawić na stole kilka nowych talerzy -zakomunikowała Elizabeth, najbardziej radosnym głosem, na jaki potrafiła się zdobyć.

John uśmiechnął się i przytaknął. - W tym cały urok rodzinnych spotkań.



ROZDZIAŁ 26



Elizabeth podupadała na zdrowiu na ich oczach, szybciej niż się spodziewali. A Ashley najmniej ze wszystkich.

W pierwszych dniach ich spotkania Elizabeth była dawną sobą: pogodna, energiczna, ta, która rozpoczynała i podtrzymywała rozmowy. A tak wiele było do powiedzenia - adoptowane córeczki Erin, ciąża Kari, poprawa u Hayley, ślub Ashley oraz wszelkie zmiany u poszczególnych członków rodziny.

Jedyną rzeczą, o której Elizabeth nie chciała rozmawiać, była jej choroba.

- Porozmawiamy o tym później - uśmiechała się łagodnie. - Poza tym bez kolejnych badań nie można niczego przesądzać. Obecnie czuję się dobrze, i tylko to się liczy.

Wczorajszy dzień był dla niej najtrudniejszy od początku choroby. Nie była w stanie dokończyć pojedynczego zdania bez ataku kaszlu, dwa razy musiała iść do sypialni i położyć się na kilka godzin.

Ashley właśnie miała do niej zajrzeć, gdy spotkała ojca wychodzącego z jej pokoju.

- Jak ona się czuje? - pytanie jednak nie było konieczne. Na twarzy Johna malował się smutek i lęk, jakich u ojca nigdy jeszcze nie widziała.

- Nie za dobrze - cicho zamknął za sobą drzwi. - Kaszle krwią.

- Nie! - Ashley zrobiło się słabo. - Nie możemy na to pozwolić, nie teraz. Ona tak bardzo pragnie z nami być - wzięła ojca za rękę. - Zabierzmy ją do szpitala, tato. Oni muszą jej pomóc.

Potrząsnął głową.

- Nie są w stanie. Nowotwór, na który cierpi mama, jest bardzo złośliwy, niszczy praktycznie cały organizm i dusi człowieka - bezwładnie opadł na ścianę. - Musimy się modlić, ale należy także podjąć trudne decyzje.

- Decyzje? - serce Ashley zaczęło bić gwałtowniej. To niemożliwe, że rozmawiali o jej mamie, prawda? Przecież zaledwie kilka miesięcy temu była okazem zdrowia.

- Środki przeciwbólowe - John zwiesił głowę i masował sobie kark. -Ona bardzo cierpi, Ash. Rak od środka rozrywa ją na strzępy. Dlatego jest teraz w sypialni. Modli się... usiłuje przyjąć ból bez uciekania się do leków.

- To szaleństwo - Ashley starała się nie podnosić głosu. - Jeśli potrzebuje leków przeciwbólowych, powinna je wziąć.

- To nie jest takie proste - ojciec zabrał ją spod sypialni. - Lekarstwa sprawią, że będzie senna i półprzytomna, większość czasu spędzi w łóżku.

Ashley poczuła ostry ból brzucha. Nie dziwne, że mama dzisiaj niewiele mówiła. Tak bardzo starała się ukryć cierpienie, że aż brakowało jej siły.

Był poniedziałkowy poranek. Zaplanowano spotkanie na popołudnie oraz piknik na trawniku za domem. Ashley zamierzała spędzić przedpołudnie na malowaniu obrazu dla mamy - wzorowanego na zdjęciu rodziny Baxterów ze ślubu Luke'a. Ale zaraz po przebudzeniu poczuła, że istnieje tylko jedno miejsce, w którym chce się znaleźć.

W domu rodziców, przy mamie.

Zjedli z Cole'em szybkie śniadanie i pojawili się tam o dziewiątej. Ojciec, Landon i Peter szli dzisiaj do pracy.

Przygotowaniem pikniku mieli zająć się Luke, Ryan i Sam. Jednak gdy Ashley wjechała na podjazd, zobaczyła samochód ojca.

Zanim zdążyła pomyśleć, że to dziwne, iż wciąż jest w domu, wiedziała już, dlaczego. Z mamą jest gorzej, nie było innego wytłumaczenia. Powstrzymała łzy, zaparkowała samochód i za podskakującym Cole'em weszła do domu.

- Cześć wszystkim! Jesteśmy! - Cole przekrzywił głowę i ogłosił ich przyjście. Rozejrzał się dookoła i zatrzymał wzrok na Ashley. - Mamusiu, wczoraj było tutaj mnóstwo ludzi. Gdzie oni teraz są?

Położyła dłoń na jego ramieniu i szepnęła.

- Bądźmy cicho, dobrze? Być może babcia śpi.

- Dobrze - spoważniał i otworzył szerzej oczy. - A gdzie jest reszta? Ashley uśmiechnęła się. Jako najstarszy z wnuków Cole spisywał się

świetnie. Uwielbiał zgiełk i tłok rodzinnego spotkania. Mnóstwo cioć i wujków oraz kuzynów, z Landonem zawsze w pobliżu oraz babcią i dziadkiem jako gospodarzami. Nie wiedział nic o poważnej chorobie babci, tylko to, że takie rodzinne spotkanie jest czymś najlepszym na świecie. Ashley pochyliła się nad nim.

- Może także śpią.

- Gdzie? - Pomimo rozpierającego go entuzjazmu Cole mówił szeptem.

- Ciocia Erin i wujek Sam oraz ich córeczki są w gościnnym pokoju na górze, wujek Luke i ciocia Reagan wraz z Tommym śpią w moim dawnym pokoju. A pozostali znajdują się we własnych domach.

- Aha - Cole podszedł do schodów. - Czy mogę obudzić dziewczynki cioci Erin? Myślę, że chcą się pobawić.

Ashley miała właśnie zaprotestować i powiedzieć, że obejrzą coś w telewizji i zaczekają, aż wszyscy sami się obudzą, gdy do pokoju wszedł ojciec. Wziął prysznic i był ogolony, ale wyglądał na zmęczonego. Jakby w nocy nie zmrużył oka.

- Dziadzia! - krzyknął Cole i ściszył głos do głośnego szeptu, gdy John uśmiechnął się i przyłożył palec do ust. - Co wszyscy robią?

Przytulił Cole'a i pogłaskał go po włosach.

- Cześć Cole. Wszyscy są na górze - jego wzrok spoczął na Ashley. - Są cicho ze względu na babcię. Ostatniej nocy nie czuła się najlepiej.

- Aha - Cole posmutniał. - Czy boli ją brzuch? W kącikach ust Johna czaił się smutny uśmiech.

- Coś w tym stylu.

- Mogę obejrzeć kreskówki? - Cole objął dłońmi przedramię Johna.

- Tak, Cole. To świetny pomysł - wziął Cole'a za rękę i posadził go przed telewizorem.

Ashley ze wzruszeniem obserwowała swojego synka i ojca. Gdy poślubi Landona, Cole będzie miał tatę. Kogoś, za kim od zawsze tęsknił. Czas, jaki Cole spędzał z jej ojcem, stanie się więc nieco krótszy. Myśl o tym była pocieszająca, ale zarazem niosła odrobinę smutku. Jej ojciec nigdy nie uzurpował sobie specjalnych praw do wnuka, ale podczas pierwszych czterech lat życia Cole'a, traktował go jak własnego syna.

Ashley nigdy nie pomyślała, że ta relacja może kiedykolwiek ulec zmianie.

Gdy Cole zajął się oglądaniem bajki, John ruchem ręki zaprosił Ashley do kuchni. Napełnił czajnik i postawił go na kuchence.

- Herbaty?

- Z chęcią, dzięki - Ashley oparła się o blat kuchennej wyspy i przyglądała się ojcu. Coś było nie tak, jest gorzej niż wczoraj. Zaczekała, aż ojciec będzie mógł skupić się na rozmowie. Gdy oparł się o blat po przeciwnej stronie i spojrzał na nią, zapytała: - Chyba powinieneś być w pracy, co się dzieje?

Zmęczone westchnienie, które wyrwało się z piersi ojca, poruszyło nerwy w całym jej ciele.

- Jest gorzej, Ash. Mama bardzo cierpi.

Ashley zacisnęła zęby i spojrzała na kuchenne okno.

- Dlaczego taki pośpiech? Dlaczego ten nowotwór nam to robi?

- Ponieważ... rozprzestrzenia się tak szybko, że jej ciało nie może dać sobie z tym rady - John założył ręce na piersiach. - Rano dzwoniłem do dr. Steinmana i powiedział... - na chwilę wzruszenie odebrało mu mowę.

Podeszła do niego i stanęła obok. Pod podkoszulką jej serce biło jak szalone, sama nie wiedziała, czy ma zatkać sobie uszy czy też zadać kolejne pytanie.

- Co takiego, tato? - położyła głowę na jego ramieniu. - Co powiedział?

- Poinformowałem go o objawach, krwi, atakach kaszlu i bólu - John opuścił wzrok na podłogę. - Powiedział, że to nie potrwa długo.

- To już wiemy - Ashley zagryzła wargę, szukając kontaktu wzrokowego z ojcem. - Trzy lub cztery miesiące, tak?

- Nie, Ash - objął ją ramieniem, jak zwykł czynić, gdy była małą dziewczynką. - Znacznie szybciej. Być może to kwestia tygodni.

Gdy spojrzał na nią, panika i przerażenie pustoszyły jej ciało.

- Tygodni?

- Mamie pozostało niewiele czasu - słychać było jego drżący oddech. - A ponieważ tego nie wiemy, musimy porozmawiać o ślubie.

Ashley nie mogła uwierzyć, że o tym rozmawiają. Zamknęła oczy. Boże... co się dzieje? Pomóż mi, proszę.

- Tato... - spojrzała na Johna. - Gzy tym się martwisz? Chcesz, żebym przełożyła ślub? Objął jej dłonie.

- Tak, to mnie martwi - wzrokiem przenikał wprost do jej serca, był bardziej poważny niż kiedykolwiek. - Ale nie chcę, żebyś przekładała go na później. Chciałbym, żebyś rozważyła przyspieszenie terminu i wyszła za mąż pod koniec tego tygodnia, a nie następnego.

Ashley zakręciło się w głowie. Jej mama jest aż tak chora, że może nie przeżyć kolejnych dziesięciu dni? Czy właśnie o tym mówił ojciec? I czy uda się jej przesunąć ślub na ten weekend?

- Z 19 na 12 lipca, tak?

- Tak - John na chwilę opuścił wzrok. Gdy znowu na nią spojrzał, było jasne, że walczył ze łzami. - Twoja mama całe lata czekała, żeby zobaczyć ciebie i Landona, jak mówicie sobie sakramentalne „tak". Nie mógłbym -starał się opanować wzruszenie - nie mógłbym znieść myśli, że umarła przed tym wielkim dniem. Ona musi tam być.

Ashley była zbyt przerażona, żeby płakać. Myśl o przesunięciu daty ślubu przytłoczyła ją, ale była niczym w porównaniu z prawdą, że ich matce pozostało tak mało czasu. Miała ochotę wybiec z kuchni i pobiec wprost do niej. Klęknąć przy jej łóżku i przytulić ją tak mocno, żeby nigdy nie mogła od nich odejść.

Jednak sprawa, o której rozmawiali, była na tyle ważna, że natychmiast musiała się nią zająć.

- Jak, tato? Cały czas przygotowujemy się do tego? Jak my teraz to zmienimy?

- Dzwoniłem do szpitala i powiedziałem, że nie będzie mnie przez najbliższy miesiąc. Wasza mama mnie potrzebuje, więc będę w domu. Mogę ci pomóc - powoli wciągnął powietrze. Z pewnością już rozważał kwestię przesunięcia ślubu. - Mamy się dzisiaj wszyscy spotkać, każdy z nas ma komórkę. Zadzwonimy do pastora Marka, a potem do firmy organizującej przyjęcie. Ash, modliłem się w tej sprawie całą noc. Mam przeczucie, że Bóg otworzył nam drzwi i pomoże nam to zrobić. Nawet w ostatniej chwili.

Ashley przytaknęła oszołomiona. Czuła się jak we śnie, posuwała się do przodu, ale jej serce, dusza i umysł były sterowane automatycznie.

- Więc zaczynamy, potem zadzwonimy do kwiaciarni i do piekarni oraz do sklepu ze smokingami? Do pracowni krawieckiej i zespołu, który wynajęliśmy? Do fotografa i kamerzysty? Do nich wszystkich?

- Do wszystkich - w trakcie rozmowy John stawał się coraz bardziej pewny. - Zrobimy listę i podzielimy ją, gdy pojawi się reszta.

Chociaż myśl o tym była przytłaczająca, pomysł stawał się coraz bardziej realny.

- A z gośćmi, tato? Ma przyjść około dwustu pięćdziesięciu osób. Nie każdy będzie mógł zmienić plany w ostatnim momencie, prawda?

- Jeśli wyjaśnisz sytuację, będziesz zaskoczona - żal i smutek przebijały z jego głosu. - W takim przypadku większość ludzi zrobi wszystko, żeby tylko pomóc.

- Podzielimy się więc listą gości i zadzwonimy do wszystkich?

- Tak - John wyciągnął rękę, podniósł słuchawkę i podał ją Ashley. -Najpierw musisz zadzwonić do Landona. Powinien wiedzieć, co się dzieje.

Gdy Ashley usłyszała głos Landona, rozpłakała się, w jej sercu nagromadziło się tyle emocji, że była w stanie wymówić tylko jego imię.

- Ashley... czy coś się stało? - Landon zaniepokoił się. - Kochanie, chodzi o twoją mamę? Powiedz mi.

- Tak - zaszlochała dwa razy, po czym opanowała się. Teraz nie było czasu na załamanie i na łzy, czekało ich mnóstwo pracy. - Landon, stan mamy jest poważniejszy, niż myśleliśmy. Tata chce, żebyśmy zmienili datę ślubu.

Wytłumaczyła mu wszystko, powiedziała, że podzielą się telefonami, które trzeba wykonać, i będą modlić się o cud - żeby ślub mógł odbyć się za pięć dni. Oczywiście Landon wyraził zgodę, tak się przejął, że natychmiast chciał do nich przyjechać.

- Nie, Landon. Zostań w pracy, my wykonamy niezbędne telefony -zawahała się. - Wiesz co, a może zadzwonisz w jedno miejsce?

- Wszędzie, Ash - miał smutny głos, bardziej niż kolejnego oddechu pragnęła jego bliskości.

- Ty załatwiałeś nasz wyjazd na miodowy miesiąc, czy mógłbyś skontaktować się z biurem podróży? - tę część planu najtrudniej było zmienić. Cały ten koszmar wtedy stanie się jeszcze bardziej realny. Nie miała pojęcia, dokąd chciał ją zabrać Landon, jednak w tej sytuacji należało odwołać podróż.

- Na kiedy - Landon przerwał, jego głos spoważniał jeszcze bardziej - na kiedy mam to przełożyć?

Ashley nie potrafiła mu odpowiedzieć. Podanie jakiejkolwiek daty wiązałoby się z domysłami, kiedy umrze mama i zostanie pochowana. W końcu udało się jej odnaleźć właściwe słowa.

- Landon, odwołajmy to. Odłóżmy miesiąc miodowy na później, dobrze?

- Pomyślałem o tym samym. Potem coś postanowimy.

Ojciec odwołał podróż na Sanibel Island i otrzymał pełny zwrot pieniędzy, więc Landonowi także powinno się udać. Przeszła z telefonem do pokoju gościnnego, gdzie Cole oglądał kreskówki.

- A może wyjedziemy przy okazji naszej pierwszej rocznicy.

- Dobry pomysł - w jego głosie było tyle czułości. - Przyjadę do was, zaraz po wyjściu z pracy, dobrze?

- Dobrze.

- Będę się modlił, Ash.

- Dzięki, ja też.

Gdy tylko odłożyła słuchawkę, coś sobie uświadomiła. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin jej modlitwy zmieniły się z błagania Boga o cud uzdrowienia w prośbę o inny rodzaj cudu dla mamy. Cud obecności na ślubie. Ponieważ w tym momencie wszystkim, o co mogli prosić Boga, była możliwość przełożenia ślubu wraz mnóstwem szczegółów na 12 lipca, tak aby Elizabeth mogła w nim uczestniczyć.

Byłby to wystarczający cud.

Elizabeth wciąż nie czuła lęku.

I chociaż była bardzo chora i czuła się okropnie, strach nie był tym, co ogarniało jej umysł i serce. Towarzyszyło jej zupełnie inne, znajome uczucie. Czuła się podobnie jak wówczas, gdy latem, zanim Kari ukończyła szkołę średnią, leciały razem do Nowego Jorku.

Kilka tygodni przed podróżą Elizabeth zauważyła, że zaczyna narastać w niej niepokój i zdenerwowanie, chciała dobrze się przygotować, jednocześnie czuła także silne zobowiązanie, świadomość, że gdy postawi nogę na pokładzie samolotu, nie będzie już odwrotu. Przy odprawie bagażowej owe uczucia stały się bardziej intensywne, a gdy John żegnał się z nimi na lotnisku, oprócz entuzjazmu i innych emocji towarzyszył jej także smutek i tęsknota. Nie dlatego że czuła lęk, nigdy nie bała się latać.

Ale dlatego że podróż miała rozdzielić ją i Johna na cały sezon.

Umieranie zawierało w sobie coś podobnego. Niepokój i coś nieodwracalnego oraz smutek, że na jakiś czas muszą się rozdzielić.

Było tuż przed południem, John pomagał jej przy ubieraniu. Nie bała się bólu czy też kaszlu, liczyło się tylko to, że może spędzać czas ze swoją rodziną. Siedziała prosto, gdy John unosił jej rękę i wkładał w rękaw swetra. Po południu zapowiadano około czterdziestu stopni, wilgotność powietrza była bardzo wysoka, ale Elizabeth odczuwała przeraźliwe zimno.

- Wszyscy już są? - zmrużyła oczy, gdy zakładał jej sweter. Na tułowiu miała coraz więcej sińców, kolejny sygnał mówiący o rozwoju choroby.

- Tak - John spojrzał na nią znacząco. - Oni nie przychodzą tutaj, żeby się gościć. Może powinnaś odpocząć.

Elizabeth miała już okazać swoje zdenerwowanie, jednak wymagało to od niej zbyt wiele wysiłku, więc zachowała spokojny ton głosu. Przecież John chciał dobrze, po prostu nie rozumiał jej zniecierpliwienia.

- Nie, John. Podaj mi beret, proszę, i wyjdźmy stąd. Zrobił tak, jak prosiła, przeszli do pokoju gościnnego.

- Dzwonią w sprawie ślubu?

- Tak - szedł powoli, czuła jego bezradność. John Baxter, silny w każdym tego słowa znaczeniu, którego wiara i charakter od samego początku stanowiły fundament ich rodziny, przegrywał w walce z jej nowotworem. Jego modlitwa i silne pragnienie nie były w stanie go usunąć, nawet jego medyczna wiedza i determinacja nie mogły zwalczyć choroby.

Ton jego głosu, częste westchnienia i podenerwowanie mówiły jej o tym, że cała ta sytuacja mocno dawała mu się we znaki.

Gdy znaleźli się w pokoju gościnnym, przy jej boku natychmiast pojawiła się Ashley.

- Nie uwierzycie! - w dłoniach trzymała listę. - Ślub i przyjęcie odbędą się w tę sobotę. Pastor Mark wyraził zgodę, a właściciel lokalu przeniesie kilka mniejszych przyjęć do innych sal, więc główna sala restauracyjna będzie tylko nasza.

Elizabeth ścisnęła dłoń Johna i uśmiechnęła się do Ashley.

- Bóg współpracuje z nami, On wie, czego nam potrzeba. Pozostali także przerwali swoje obowiązki i patrzyli na nią. Ich spojrzenia przepełnione lękiem i strachem były dla Elizabeth ciężarem prawie nie do udźwignięcia. John pomógł jej dojść do wyściełanego krzesła, ostatnio właśnie na nim siedziało się jej najwygodniej. Przebiegła wzrokiem po pokoju, było w nim jej pięcioro dzieci i Ryan.

- A gdzie najmłodsze towarzystwo?

- Na górze - Ashley rozejrzała się dookoła. - Oglądają bajkę, a my mamy chwilę wytchnienia. Powiedziałam im, że oblewanie się wodą będzie potem. Sam usypia maluchy w pokoju obok.

Elizabeth przytaknęła. John cofnął się o kilka kroków, zapanowała niezręczna cisza.

- Dziękuję, że to robicie - spojrzała na wszystkich po kolei. - Przykro mi, że to musi odbywać się w ten sposób.

- Mamo, nie powinnaś przepraszać - Erin podeszła do niej i wzięła ją za rękę. - Po prostu martwimy się o ciebie i tyle.

- Więc proszę, nie martwcie się - Elizabeth oblizała górną wargę. Ostatnio jej usta cały czas były spierzchnięte. - Właściwie to czuję się już trochę lepiej.

To było kłamstwo. Po ich twarzach widać było, że wszyscy o tym wiedzieli. Ale to wystarczyło, aby powoli wrócili do swoich wcześniejszych zajęć. Elizabeth obserwowała, jak całą swoją energię kierują na pomoc Ashley, a ich miłość była tak wyczuwalna, jakby za chwilę miała się ucieleśnić.

Trudno jej było pogodzić się z faktem, że właśnie z jej powodu przeniesiono datę ślubu. Wszyscy poznają prawdę i podczas uroczystości będzie skupiała na sobie tyle samo uwagi, co Ashley i Landon, o ile nie więcej.

Jednak na myśl o tej zmianie odczuwała głęboką radość, cieszyła się, że będzie razem z nimi. Wieczorem, gdy rozmawiali przy pizzy, wszystkie wiadomości były dobre. Zespół miał już zajęty termin, ale polecili im świetnego didżeja, który miał wolną sobotę, ponieważ ktoś inny odwołał przyjęcie.

Florysta nie mógł zmienić terminu, ale poprosił o pomoc konkurencję. Wystrój miał być identyczny i żadna z firm, ani poprzednia, ani też nowa, nie zażądała dodatkowych opłat związanych ze zmianą terminu.

Z gości tylko cztery osoby nie mogły zmienić swoich planów, reszta przyjęła wcześniejszą datę i miała się dostosować do nowego planu. Przy okazji z każdej strony padały serdeczne pozdrowienia dla Elizabeth wraz z obietnicą modlitwy w jej intencji. Pod koniec wieczoru wszyscy byli wyczerpani, ale w dobrym tego słowa znaczeniu.

Baxterowie zrobili to, co należało: stawili czoło trudnej sytuacji i zjednoczyli swoje siły.

Tej nocy Elizabeth cierpiała bardziej niż kiedykolwiek. Tylenol był najsilniejszym lekiem, jaki mogła przyjąć, ale i tak odczuwała ból w każdej części ciała, która stykała się z łóżkiem. Siłą woli starała się myśleć o ślubie i o tym, jak cudownie jej rodzina poradziła sobie w trudnej sytuacji, jednak i tak nie mogła zasnąć.

W końcu wpadła na pomysł.

Myślami przeniosła się w czasie i wróciła do 1967 roku, do tamtego magicznego wieczoru na Uniwersytecie Stanu Michigan i właśnie od owego punktu rozpoczęła wędrówkę przez kolejne lata jej życia, przypominając sobie każdy cud, jakim Bóg ją obdarował. Wspominanie mnóstwa łask, których doświadczyła od tamtego dnia aż do chwili obecnej, okazało się takim ukojeniem, że w końcu zasnęła.

Z bardzo prostego powodu sen przyszedł znacznie wcześniej, niż myślała.

Lista cudów w rodzinnej historii Baxterów była tak długa i szczegółowa, że jedna noc to za mało, aby przywołać je wszystkie. Bardzo logiczne, Bóg zawsze im towarzyszył. Nawet teraz, w jej ostatnich dniach. Elizabeth miała tylko jedną prośbę, jedną szaloną modlitwę, którą wypowiadała przed Panem dniami i nocami.

Żeby jej pierworodny syn poznał ją lub dowiedział się o niej. Żeby w głębi duszy zrozumiał, jak bardzo był kochany, jak bardzo tęskniła za nim przez całe życie - nawet podczas tych lat, gdy obiecała, że z nikim nie będzie o nim rozmawiać.

I tak oto Elizabeth zasnęła, radość niesiona przez wspomnienia sprawiła, że ból stopniowo przygasł. Gdzieś w głębi serca wiedziała, że pewnego dnia - w najbardziej właściwym czasie danym przez Boga - jej modlitwy za pierworodnego syna, którego imienia nawet nie znała, zostaną wysłuchane.

Wierność Boga była ogromna, w każdym czasie. Takiemu właśnie Bogu służyli Baxterowie. Nie, nie zawsze otrzymywali odpowiedzi, jakich oczekiwali. Jednak zawsze były to dobre odpowiedzi, nawet w przypadku jej choroby.

Jeśli jej pierworodny syn potrzebuje poznać rodzinę Baxterów, Bóg pokieruje jego krokami i doprowadzi do tego spotkania. Bóg zawsze był wierny.

Jego wierność nie zawiedzie, także i w tym przypadku.



ROZDZIAŁ 27



Gdy Ashley wyjrzała przez okno w ślubny poranek, zupełnie nie była zaskoczona. Niebo nad Bloomington wydawało się bardziej błękitne niż kiedykolwiek. Zupełnie jakby sam Bóg odsunął wszystkie chmury, aby aniołowie lepiej mogli obserwować wydarzenia, które miał przynieść rozpoczynający się dzień.

Uchyliła okno i wdychała słodkie letnie powietrze. Przeważnie modliła się wieczorami lub gdy malowała obrazy. Jednak świadomość, że oto dzisiaj poślubi Landona Blake'a, fakt, że na ślubie będzie jej mama oraz wszyscy, których kocha, były czymś więcej, niż mogło pomieścić jej serce.

Jedyne, co mogła w tej chwili zrobić, to paść na kolana, co też uczyniła, i wpatrywać się w błękit nieba, wiedząc, że każdy moment tego dnia zostanie wyryty w jej duszy już na zawsze.

Boże... Ty to uczyniłeś. Pomimo tych wszystkich tygodni i miesięcy, gdy myślałam, że Landon nigdy nie będzie mój, gdy przyszłość wisiała nade mną niczym czarna chmura, i oto proszę, jesteśmy. Ty i ja, Boże.

Jej oczy napełniły się łzami, łzami radości i pewności oraz cudownych, nieznanych jej dotąd uczuć. Zawsze zastanawiała się, jak jest w raju, i teraz, gdy wpatrywała się w niebo, pomyślała o Irvel. Czy widziała ją? Czy usiadła w pierwszym rzędzie, żeby przyglądać się, jak Ashley będzie oddawała swoje serce Landonowi, tak jak ona niegdyś oddała serce Hankowi?

Ashley liczyła na to.

Lubiła wyobrażać sobie, że ludzie przebywający w raju mieli okno, przez które mogli spoglądać na ziemię i dzięki temu wiedzieli, w jakich intencjach mają się modlić, oczywiście przez zasłonę niebiańskiego zrozumienia, wolną od łez. Jeśli więc tak jest, mama nigdy ich nie opuści. Zawsze będzie z nimi. Oczywiście nie tak jak aniołowie, gdyż to są zupełnie inne istoty niż ludzie. Jednakże modląc się, wszyscy Baxterowie pamiętali, że mama może odejść, ale tak naprawdę nigdy ich nie opuści.

Ashley uśmiechnęła się. Irvel będzie jedną z pierwszych, która powita jej mamę po tamtej stronie. Bez wątpienia będą popijały razem herbatkę i rozmawiały o radości bycia kochaną przez jednego mężczyznę przez całe ziemskie życie.

Przez okno wpadł delikatny wietrzyk i osuszył jej policzki. Będzie to jeden z najwspanialszych dni, gdy trochę dłużej będą mogli pobyć razem i wielbić Boga, gdyż do Niego należało ostatnie słowo przy zamknięciu pewnego rozdział historii jej życia oraz Landona.

Dziękuję Ci, Panie. Wiem, ze dzisiaj będziesz rozpromieniał nad nami swoje oblicze, już to czuję. Boże, spraw, żeby mama również to poczuła. Zabierz od niej cierpienie, aby mogła radować się wspólnie z nami. Powiedziałeś, żeby prosić o wszystko w Imię Twoje, zgodnie z Twoją wolą, a Ty spełnisz to. Proszę, Boże...

Rozejrzała się po pokoju, jej wzrok spoczął na stojącym w rogu obrazie. Pracowała nad nim od chwili, gdy dowiedziała się, że jest zdrowa. W tle były trzy sylwetki, odwrócone plecami - ona była w białej powłóczystej sukni, Landon w ciemnym garniturze. Pomiędzy nimi znajdował się Cole, jej jasnowłosy mały chłopczyk, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej dorosły. Cała trójka trzymała się za ręce, idąc w stronę olśniewającego wschodu słońca, który zajmował większość obrazu -pastelowe oranże i przepiękne odcienie złota, kolory symbolizujące czekającą ich wspólną przyszłość.

Dzisiaj wieczorem wręczy obraz Landonowi, gdy będą już sami. Ów moment będzie przechowywać w sercu przez całe życie.

Wstała, nie odrywając oczu od błękitu nieba. Po czym, jakby coś miało ją rozerwać od środka, jeśli zaraz nie podejmie jakiegoś działania, popędziła do pokoju Cole'a, wyrzucając przed siebie ręce i krzycząc.

Cole jęknął, a po chwili zaczął się śmiać.

- Mamo, wyglądasz śmiesznie - usiadł i przetarł oczy. - Co ty robisz? Ashley obróciła się dookoła i wyrzuciła w powietrze zaciśnięte pięści.

- No dalej, Cole, wstawaj! Dzisiaj wychodzimy za mąż! To było przedziwne.

Elizabeth siedziała na krześle obok łóżka i przyglądała się, jak jej córki zakładają suknie, słuchała ich radosnych rozmów i wciąż nie mogła w to uwierzyć. Od chwili, gdy się przebudziła, ból opuścił jej ciało. Nie zmniejszył się ani nie osłabł do stopnia, do którego już przywykła.

Po prostu zupełnie zniknął.

Była zmęczona i słaba, bez wątpienia ważyła o wiele mniej. To stało się oczywiste, gdy John pomagał jej założyć szarą płócienną sukienkę, którą kupiła sobie po operacji. Była ubrana, gotowa do wyjścia, ale bez bólu, którego się spodziewała. Mogła teraz siedzieć i obserwować swoje córki, przygotowujące się do ślubu Ashley, odczuwając czystą, niczym niezmąconą radość.

Ashley zapytała ją o to jako pierwsza.

- Mamo, dzisiaj wyglądasz znacznie lepiej.

- Bo tak właśnie się czuję - Elizabeth podniosłą ręce i opuściła je na kolana. - Nie potrafię tego wyjaśnić, ale nie cierpię tak jak wczoraj.

- Naprawdę? - twarz Ashley rozjaśniła się.

- Naprawdę - Elizabeth pogładziła dłońmi swoje ręce i nogi. - Ból zniknął.

- A więc - Ashley pochyliła się i pocałowała ją w policzek - niech to będzie cudowny dzień.

Kari, Brooke, Erin i Reagan miały już na sobie sukienki. Poprawiały sobie nawzajem ramiączka, żeby wszystko było, jak należy. Rano przyjechała fryzjerka z salonu obok uniwersytetu i uczesała wszystkie druhny panny młodej.

Wszystkie wyglądały jak marzenie, ale żadna nie mogła równać się z Ashley. Jej włosy stanowiły kaskadę loków, upiętych prosto i subtelnie, z kosmykami zwisającymi luźno po bokach jej twarzy.

- Okay - Kari poprawiła swoją sukienkę - teraz twoja kolej, Ash.

- Racja - Ashley wyjęła z szafy biały pokrowiec, rozpięła go i wyjęła suknię ślubną. Rozłożyła ją przed siebie, a każda z druhen dotykała spódnicy i podziwiała ręczny haft na gorsecie.

Elizabeth zakasłała dwa razy i wyciągnęła rękę w stronę Ashley.

- Czuję się wystarczająco dobrze, czy mogę ci pomóc, kochanie? Na moment w pokoju zaległa cisza, Kari pociągnęła nosem.

- Bardzo chętnie, mamo - Ashley podeszła z sukienką do Elizabeth.

W tej samej chwili Erin znalazła się u jej boku i pomogła jej wstać. Druhny uniosły sukienkę i przełożyły ją przez głowę Ashley. Elizabeth miała zapiąć guziki. Planowała to już od dawna, ćwicząc w myślach niezbędne ruchy. Dzisiaj nie odczuwała bólu w rękach, rozpoczęła więc od dolnego guzika i stopniowo zapinała kolejne.

- Mamo, uwierzyłabyś w to? - Ashley stała do Elizabeth tyłem, ale przekręciła głowę, tak aby obydwie mogły się widzieć.

- Ja tak - Kari otarła łzy. - Landon zakochał się w tobie od pierwszego wejrzenia.

Brooke uśmiechnęła się. - Zupełnie jak ty i Ryan.

- Tak - policzki Kari płonęły, gdy uśmiechnęła się do Ashley. -Wyglądasz prześlicznie, siostrzyczko. Nie mogę się doczekać reakcji Landona.

Elizabeth zapinała guziki, podtrzymywana z boku przez Erin.

- Gdy wyjechałaś do Paryża, nie byłam pewna, czy kiedykolwiek do nas wrócisz - mówiła z namysłem, w jej słowach kryły się wspomnienia o uczuciach z tamtych odległych dni. - Nawet po twoim powrocie zadawałam sobie to pytanie.

- Przepraszam - Ashley opuszkami palców wytarła oczy i zaśmiała się smutno. - Cieszę się, że nie jestem jeszcze umalowana.

- Nie chcę, żeby było ci przykro - Elizabeth walczyła z guzikami. Czuła zmęczenie, ale nic nie mogło jej zatrzymać. Zbyt długo czekała na tę chwilę, aby cokolwiek mogło jej przerwać. - Chciałam tylko zwrócić uwagę, jak niesamowity jest Bóg. Powstrzymał Landona przed wcześniejszym wyjazdem do Nowego Jorku. Gdyby wyjechał zgodnie z planem, znalazłby się w bliźniaczych wieżach tamtego koszmarnego dnia.

- Jak mój tata - Reagan także miała łzy w oczach. Ashley wciągnęła powietrze i wyprostowała się.

- Myślałam o tym.

- Widzisz... Bóg cały czas miał wobec ciebie plan - Elizabeth spojrzała na pozostałe córki oraz na Reagan. - On zawsze ma wobec nas plan, pragnie dać nam nadzieję i jasną przyszłość w tym świecie. Lub - uśmiechnęła się i zaczekała, aż minie wzruszenie - w następnym.

- To zdumiewające, jak wszystko się ułożyło - Brooke usiadła na krawędzi łóżka obok Elizabeth. - Hayley czuje się już znacznie lepiej. Pije z kubka, normalnie je. Mogliśmy ją stracić, ale Boży zamysł wobec niej był inny.

- I właśnie do tego zmierzam - Elizabeth zapinała kilka ostatnich guzików. Przestała kasłać, ale tylko na chwilę. - Tylko On zna liczbę naszych dni, i do tego momentu zawsze ma dla nas jakiś plan.

Zapięła ostatni guzik, wstrzymała oddech.

- No dobrze, odwróć się.

Kari chwyciła tren Ashley i rozłożyła go za nią. Ashley zrobiła powolny obrót. Gdy stanęła twarzą do Elizabeth, poprawiła przód sukni, ich oczy spotkały się.

Elizabeth aż zakryła usta.

- Ashley... wyglądasz olśniewająco - pokręciła głową i położyła dłonie na ramionach córki. - Pamiętasz, co powiedziałam o Bożych planach względem nas?

- Tak - oczy Ashley płonęły blaskiem, podobnie jak i ona cała. - Zawsze nam to powtarzałaś. Bóg zawsze ma plan względem swoich dzieci, tak długo, jak oddychają.

- To - Elizabeth ściskało w gardle, ze wzruszenia prawie nie mogła mówić - to jest mój cud, Ashley. Bycie na twoim ślubie. Wciąż żyję, gdyż Bóg pozwolił, aby ten dzień został wpisany w Jego plany wobec mnie -pocałowała Ashley w policzek. - O cóż więcej mogłabym prosić?

Nawet gdy Elizabeth wypowiedziała owe słowa, w jej myślach pojawiła się jeszcze inna odpowiedź. Mogła poprosić Boga, żeby pomógł odnaleźć jej pierworodnego syna. Ale szybko porzuciła tę myśl. W tej chwili obecność na ślubie Ashley i Landona była czymś więcej, niż mogła marzyć.

Druhny zachwycały się wyglądem Ashley oraz jej suknią. I chociaż kiedyś ubierała się w sposób sprzeczny z przyjętymi zasadami, uciekając od wszystkiego, co przyjmowano za normę, teraz wyglądała jak panna młoda z okładki ślubnego magazynu.

Wszystkie kobiety w pokoju to powtarzały, gdy do pokoju wpadł Cole. Zobaczył Ashley i aż się zatrzymał, nagle jego kroki stały się powolne i rozmarzone.

- Mamusiu... wyglądasz jak księżniczka.

- Dziękuję, kochanie - Ashley pochyliła się nad nim. - A ty wyglądasz bardzo elegancko!

Ślub miał odbyć się za godzinę, John był już gotowy. Cole ubierał się razem z innymi mężczyznami w pokoju na górze, nie było tam tylko Landona.

- Wiem, dziadek powiedział, że dobrze mi w takich dorosłych szmatkach - jego uśmiech nieco przygasł. - Tylko, że trochę się denerwuję moim ślubem.

Babcia i wszystkie ciocie spisały się świetnie i nie wybuchnęły śmiechem. Oczywiście, że Cole uważał dzisiejszy ślub za swój. Pragnął go już od dawna, dłużej niż sama Ashley.

Ashley ujęła dłonią podbródek Cole'a.

- A czym się martwisz, mój drogi? Przekrzywił głowę i mrugnął oczami.

- Nie mam jeszcze słów.

Kari, Brooke, Erin i Reagan podeszły bliżej. Ashley zmarszczyła czoło.

- Jakich słów? Kochanie, ty niesiesz obrączki. Nie musisz nic mówić. Cole kiwnął głową ze zrozumieniem.

- Tak, mamusiu. Landon też tak powiedział. Elizabeth oparła się o tył krzesła, próbując pohamować śmiech.

- Co powiedział Landon? - Ashley wyprostowała się i wzięła Cole'a za ręce.

Gdy tak patrzyli na siebie, przedstawiali piękny widok. Cole czubkiem buta narysował na podłodze małe kółko.

- Powiedział, że gdy wypowiemy słowa przysięgi, stanie się moim tatą, już na zawsze - Cole przerwał na chwilę. - A ja nie mam słów przysięgi, mamusiu. Nie uczyłem się tego, tak jak alfabetu.

- Cole... - Ashley przytuliła go. - To ja i Landon wypowiadamy przysięgę, głuptasku. Ty niesiesz poduszkę z obrączkami, potem stajesz grzecznie obok nas, i to wszystko.

- Naprawdę, mamusiu?

- Super! - wyrzucił w górę zaciśniętą pięść. Zaczął się obracać, ale szybko przestał. - Po przysiędze mogę mówić do Landona „tatusiu"?

Elizabeth miała łzy w oczach, ale powstrzymała je. Nazywany czy też nie Landon już od dawna był dla Cole'a tatą. Ashley powiedziała im, że Landon wypełnił już wszystkie niezbędne dokumenty i gdy się pobiorą, stanie się prawnym ojcem Cole'a. Nawet gdyby Cole był jego rodzonym synem, nie mógłby bardziej go kochać.

- Tak, Cole - głos Ashley był bardzo wzruszony. - Tak, będziesz mógł nazywać go tatusiem.

John czuł wszechogarniającą ich Bożą obecność.

Już od chwili, gdy Elizabeth rankiem oświadczyła, że ból zniknął. Ale nie tylko dlatego. Pod pewnymi względami ślub Ashley był rodzajem epilogu zamykającego ostatnie pięć lat życia rodziny Baxterów. Zaledwie cztery lata temu na życie ich rodziny składało się więcej pytań niż odpowiedzi. Pytań dotyczących Kari, Luke'a, Brooke i Erin. Najtrudniejsze pytania związane były z Ashley. Obecnie znali odpowiedzi na wszystkie z nich. Bóg pomógł im przezwyciężyć wszystkie trudne sytuacje, oprócz jednej.

Elizabeth umierała. Nie doświadczyła cudu, o który wszyscy się modlili, i któregoś dnia - po ślubie, gdy wszystko już się skończy - spędzi trochę czasu z Bogiem i spróbuje zrozumieć, dlaczego. Dlaczego jest konieczne, aby ona umarła, gdy wszystko w ich życiu w końcu zaczęło się układać.

Pytania Johna do Boga nie wprawiały go w złość, po prostu czuł się trochę zagubiony.

Tym razem jednak zaczeka. Ponieważ Ashley wychodzi za mąż i chociaż pod żadnym względem nie potrafił zrozumieć zamysłu Boga wobec Elizabeth, czuł Bożą obecność pośród nich.

Ceremonia miała zacząć się za dwadzieścia minut. Wszyscy mężczyźni pojechali już do kościoła, pozostały same kobiety. John na tę okazję wynajął limuzynę, w której mieli zmieścić się on i Elizabeth, druhny, Ashley i Cole.

Stanął obok frontowych drzwi i zakrył usta dłońmi.

- Już czas - swojskość wypełniła ów moment. Podobnie się czuł, gdy za mąż wychodziły Kari, Brooke i Erin. Pośpiech, uczucie podniecenia, gdy zaczynało się końcowe odliczanie. Że oto za niecałą godzinę odda swoją córkę innemu mężczyźnie, a gdy skończy się dzień, będzie już nosić jego nazwisko.

I oto teraz powtarzał wszystkie te czynności po raz ostatni. Erin szła po schodach pod rękę z Elizabeth.

- Już idziemy.

Za nimi szły Brooke, Kari i Reagan, każda z nich wyglądała cudownie. Zatrzymał wzrok na Elizabeth. Zawsze potrafili porozumiewać się bez słów, i tym razem nie było inaczej. I chociaż wszystkie kobiety wokół niej były piękne, Elizabeth wyglądała najpiękniej. W modnym berecie -niebieskawoszarym jak jej sukienka - oraz z jej łagodnymi rysami twarzy, wciąż była jedyną kobietą, której widok zapierał mu dech w piersiach.

Jednak jej wygląd był niczym w porównaniu z oczami. Tak wyraźne i pełne uczuć, głęboko poruszone znaczeniem owej chwili, zupełnie jak on sam.

- Elizabeth... - wyciągnął rękę, podeszła do niego.

- John, wyglądasz cudownie - szła powoli, ale jej twarz wypełniał uśmiech. Obok nich przeszły druhny, spiesząc się razem z Cole'em do samochodu, chichocząc i rzucając uwagi na temat limuzyny i czekającej ich przejażdżki do kościoła.

Ashley była ostatnia. Wzięła rodziców za ręce i popatrzyła na nich.

- Nigdy wcześniej nie mówiłam wam tego. Muszę powiedzieć to teraz -zagryzła wargę, jej podbródek drżał. - Dziękuję, że nigdy mnie nie przekreśliliście, za to, że wierzyliście we mnie, gdy nawet ja przestałam sobie ufać.

- Tak właśnie czynią rodzice - John pochylił się i pocałował ją w policzek. - Wyglądasz cudnie, skarbie.

- Dzięki - ścisnęła ich dłonie. - Czas na nas. Musiałam wam to powiedzieć. Za każdym razem, gdy modliliście się za mnie, Bóg wysłuchiwał was - uśmiech rozjaśnił jej twarz, wzruszyła ramionami. -Uwierzylibyście w to? Ja naprawdę wychodzę za mąż.

Ashley wyszła na zewnątrz, pozostawiając Johna i Elizabeth samych. John przechylił głowę.

- Elizabeth, tylko popatrz. Znowu jesteś mamą panny młodej i wciąż jesteś tak piękna, że panna młoda powinna czuć się zazdrosna.

- John, zawsze wiesz, co powiedzieć. Zawsze wiedziałeś - delikatny rumieniec zaróżowił policzki Elizabeth. - Chodźmy. Nie chcę stracić ani chwili z tego cudownego wydarzenia.

Dla Landona ostatnie minuty były niczym wieczność. Po tak długim czasie czekania na Ashley Baxter owe ostatnie chwile były prawie ponad jego siły. Przestępował z nogi na nogę, co kilka sekund zatrzymując wzrok na głównym wejściu, pragnąc, aby muzyka zmieniła się i aby w końcu mógł zobaczyć Ashley.

Kościół był wypełniony. Połowę zajmowała jego rodzina, przyjaciele rodziców i prawie trzydziestu strażaków z jego jednostki. Byli tam ludzie, z którymi on i Ashley chodzili do szkoły oraz lekarze, z którymi pracował John Baxter.

Oczywiście każdy był świadomy niezwykłych okoliczności. Że pomimo radosnej okazji ślub został przeniesiony, gdyż mama panny młodej umiera. Luke wprowadził już Elizabeth, uśmiechnięta siedziała w pierwszej ławce. I chociaż jej ciało rujnował rak, wyraz jej twarzy był czystą i nieskazitelną radością.

Jak długo kocha już Ashley Baxter? Wielu z gości znało ich historię, jak nie odstępował jej ani na krok, chociaż ona nie okazywała mu cienia zainteresowania. Byli tutaj lekarze ze szpitala, którzy pamiętali, jak został ranny w pożarze w Bloomington, jak Ashley stała przy jego łóżku i wyznawała mu miłość, odwołując swoje słowa, gdy tylko się obudził.

Zawsze bała się go pokochać.

Jednak za sprawą Boga stało się inaczej i oto nadszedł ten dzień.

Muzyka zmieniła się, serce Landona przyspieszyło. Przełknął ślinę i klasnął dłońmi za plecami, zgodnie z wczorajszym pouczeniem pastora Marka.

Druhny i drużbowie pojawili się jako pierwsi, na ich twarzach malowało się głębokie szczęście. Ci ludzie modlili się za niego i za Ashley, wiedzieli przez co oni musieli przejść i jak daleko zaszli, znali przeszkody, które usunął sam Bóg, aby doprowadzić ich do tego szczególnego dnia.

Landon myślał nawet o tym, aby niektórzy z jego kolegów anonsowali gości, jednak uznał, że z powodu choroby Elizabeth może to być niezręczne. Wybrał więc mężów sióstr Ashley, natomiast Luke pełnił honory głównego drużby - stali się sobie bliżsi po jego przeprowadzce do Nowego Jorku.

Erin i Sam byli pierwszą parą, za nimi szli Brooke i Peter oraz Kari i Ryan. Lukę i Reagan weszli jako ostatni, ponieważ Kari pełniła honory głównej druhny, zamieniła się miejscami z Reagan, tak aby wszystko miało określony porządek. Lukę spojrzał na Landona i uniósł kciuki, sygnalizując, że wszystko idzie dobrze.

Landon uśmiechnął się i przeniósł wzrok na tył kościoła. Cole był odpowiedzialny za poduszkę na obrączki, a Maddie i Hayley za sypanie kwiatków. Przyglądając się owej procesji, Landon poczuł, że ściska go w gardle. Cole pchał przed sobą wózek z Hayley. Miała na sobie biało-różową sukienkę, identyczną jak Maddie. Poduszka Cole'a znajdowała się na jej kolanach, a na niej stał koszyk z kwiatkami. Maddie szła obok wózka, brała z koszyka płatki róż i sypała je wzdłuż głównej nawy.

Hayley nie miała już otwartych ust, jak kilka miesięcy po wypadku. Patrząc na nią teraz - na uśmiech na jej twarzy, jasne loki obramowujące jej twarzyczkę - łatwo było wierzyć, że któregoś dnia Hayley zupełnie wróci do zdrowia.

Gdy dzieci stanęły przed ołtarzem, Cole postawił wózek z Hayley obok pierwszego rzędu ławek, niedaleko Elizabeth. Pomachał ręką i przywitał się głośno. - Cześć, babciu. Dobrze mi poszło?

Kilkadziesiąt centymetrów dalej pastor Mark stłumił śmiech, patrząc na roześmiane twarze gości z pierwszych rzędów. Elizabeth przechyliła się w stronę Cole'a. Wyglądała pięknie, jak Ashley. Była tylko zbyt chuda. O wiele za chuda.

- Tak, Cole - powiedziała szeptem. - Poszło ci świetnie.

Pokiwał głową, pełen dumy. Po czym zabrał z kolan Hayley koszyk i poduszkę, koszyk oddał Maddie, i zaprowadził ją do Brooke, tak jak nauczono go ostatniego wieczoru.

W końcu odszukał wzrokiem Landona - zupełnie jakby wcześniej go nie zauważył zajęty prowadzeniem wózka z Hayley. Cole machnął do niego ręką, wsadził poduszkę pod pachę i podbiegł do niego. W tym momencie Ryan przywołał go ruchem ręki, Cole zatrzymał się, jeszcze raz pomachał do Landona i stanął przy Ryanie.

Muzyka znowu się zmieniła, tym razem w kościele zabrzmiał marsz weselny. Goście wstali i odwrócili głowy do tyłu, Landon spojrzał na Elizabeth. Nie miała obok siebie nikogo, kto mógłby jej pomóc, jednak udało się jej wstać. Wyraz jej twarzy miał zapamiętać już do końca życia.

I wtedy, niczym senne marzenie, w kościele pojawiła się Ashley. Trzymając Johna pod rękę, szła wdzięcznie główną nawą. Landon był już na wielu ślubach - nawet u Baxterów - wszędzie panna młoda patrzyła się na gości, witając wzrokiem rodzinę i przyjaciół.

Ale Ashley tak nie zrobiła.

Gdy tylko weszła do kościoła, odszukała wzrokiem Landona i idąc główną nawą, ani na chwilę nie spuszczała z niego oczu. Od samego początku wyczytał z jej spojrzenia, że prawda o tym dniu dotarła do niej z taką samą mocą, jak i do niego.

Naprawdę tutaj byli, naprawdę mieli stać się mężem i żoną.

Mimo iż tak długo uciekała od niego, ukrywała się przed nim, nie przyjęła od niego pierścionka zaręczynowego i prosiła, żeby zakochał się w kimś innym, jednak byli tutaj. Zakochani i przekonani, że chcą dzielić ze sobą każdy następny dzień życia, dziękując Bogu za to, że pozwolił im odnaleźć do siebie drogę. I oto - piękniejsza niż kiedykolwiek - Ashley miała stać się jego żoną.

Modlił się, aby udało mu się przetrwać ceremonię ślubu, gdyż miłość w jej oczach, zdumienie i uwielbienie były na tyle silne, że omal nie rzuciły go na kolana.

Ashley, idąc główną nawą, nie potrafiła przestać myśleć o przeszłości. Tak, przed ołtarzem stał wpatrzony w nią Landon. Ale jednocześnie wchodził do kawiarni i zauważywszy ją, powiedział, żeby odezwała się kiedyś. Rzucali do siebie frisbee nad jeziorem Monroe, siedzieli przy ognisku, a on słuchał jej opowieści.

Nie powinni być razem, prawda? Czy nie tak się dzieje, gdy ludzie dowiedzą się, że ktoś, kogo szanują, ma brudną przeszłość? Znikają - bardzo szybko. Ale nie Landon. Mrugnęła, szła powolnym i miarowym krokiem, równo z ojcem.

Obrazy w jej myślach zmieniły się, i oto Landon leżał w szpitalnym łóżku, nieprzytomny, a jej tata poprosił ją, żeby coś mu powiedziała, dała mu jakiś powód do życia, nadzieję, której się uczepi, wyzdrowiał i wtedy powiedziała mu, że nie jest pewna, że nie wie, czy potrafi kochać go tak, jakby tego pragnął, w odpowiedzi usłyszała, że postanowił wyjechać do Nowego Jorku.

Obrazy rozmyły się, ale Ashley nie odrywała wzroku od oczu Landona. Tych samych oczu, które podziwiały każdy namalowany przez nią obraz, tych oczu, które były w nią wpatrzone, gdy prosił ją na Manhattanie, aby została jego żoną. Jak to możliwe, że oto są tutaj obydwoje, skoro wtedy powiedziała mu „nie" i tyle razy go odrzucała?

Porem tańczyli razem na ślubie Luke'a, a on mówił jej, że ją kocha bez względu na jej chorobę, Landon, który stanął za nią przy trumnie Irvel i powiedział, że postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Że wrócił do Bloomington i ona nic już nie może zrobić, żeby odszedł z jej życia. Landon... podnoszący ją do góry i obracający się z nią dookoła, gdy dowiedział się, że nigdy nie była chora.

Zawsze Landon, za każdym razem. Zakochany w niej i dotrzymujący jej kroku, gdy każdy inny mężczyzna dawno dałby już sobie spokój.

Jakaż to musi być miłość? Szalona, przekraczająca życie, przezwyciężająca wszystko, co stanie na ich wspólnej drodze. Nawet chorobę jej mamy.

Znaleźli się przy ołtarzu, ojciec wzmocnił uścisk. Odwzajemniła się tym samym i przeniosła wzrok na pastora Marka.

- Kto oddaje tę kobietę, aby ją poślubiono? - uśmiechnął się do Ashley, a potem do Johna.

John wyprostował się.

- Jej matka i ja - uniósł jej welon, na tyle, aby pocałować ją w policzek i szepnąć. - Kocham cię, Ash.

- Ja też cię kocham, tato.

Po czym John odwrócił się i poszedł do Elizabeth. Wtedy obok niej stanął Landon, wziął ją za rękę i zwróceni do siebie twarzami stanęli przed pastorem Markiem.

W tej części głos należał do pastora Marka, Ashley miała pewność, że jego przemowa będzie piękna. Co jakiś czas do jej uszu docierały jego słowa, że zna Baxterów i bierze z nich przykład, gdyż są wzorem rodziny.

Nie słuchała jednak każdego słowa, była wpatrzona w Landona. Bezgłośnie poruszył ustami i wyszeptał słowa przeznaczone tylko dla niej.

- Czy ktoś powiedział ci już...

Pochyliła głowę, tak aby nikt nie zauważył, że się śmieje.

- Masz przepiękne włosy - ścisnął lekko jej dłoń i szepnął jeszcze. -Bierzemy ślub!

Poczuła ciarki wzdłuż kręgosłupa i na ramionach. Ta chwila wydawała się tak surrealistyczna, zupełnie jak coś, co można tylko namalować. Oto ona i Landon biorą ślub i niczym dzieciaki szepczą między sobą.

- Kocham cię, Landon.

W końcu nadszedł czas na przysięgę. Podobnie jak i siostry Ashley napisała własną przysięgę, Landon także. On zaczął jako pierwszy.

- Ashley, jesteś moją drugą połową, którą Bóg ofiarował mi, zanim jeszcze znałem twoje imię - jego spojrzenie stało się jeszcze głębsze. -Chodź ze mną, zostań ze mną, tańcz ze mną, śmiej się ze mną. Kochaj mnie przez wszystkie dni naszego życia. Bez względu na wszystko, bądź moją żoną i przyjaciółką, częścią mnie, bez której moje serce nie potrafi żyć.

Mijały sekundy, a ona nie była w stanie wymówić ani słowa, nie potrafiła zebrać myśli. Landon ją kocha! Są tutaj razem i biorą ślub. Cóż można było jeszcze dodać?

Pastor Mark zakasłał cicho i rzucił jej znaczące spojrzenie. To wystarczyło, aby wzięła się w garść. Ponownie zatopiła wzrok w Landonie i zaczęła recytować słowa, które napisała w dniu przyjęcia jego oświadczyn.

- Należę do ciebie, Landonie Blake'u. Bóg kierował moimi krokami, nawet gdy uciekałam, tak abyś pewnego dnia odnalazł mnie i mojego syna, i abyśmy już nigdy, przenigdy nie zostali rozdzieleni - przerwała i kątem oka dostrzegła zbliżającego się Cole'a. - Postrzegam życie jako cudowny obraz, którym należy się delektować. A ty, Landonie, jesteś moją czerwienią i oranżami oraz olśniewającym złotem. Dla mnie jesteś niczym wschód słońca, a to symbolizuje początek. Moje serce należy do ciebie, i tylko ty masz do niego klucz. Bądź moim mężem, Landonie, i chodź ze mną oraz z Wszechmogącym Bogiem.

- I ze mną! - krzyknął Cole, zanim Ryan zdążył zakryć mu usta. I znowu fala śmiechu przetoczyła się przez kościół.

Ashley uśmiechnęła się do Cole'a.

- Racja. Oraz z Cole'em. Ponieważ obydwoje bardzo cię kochamy i zawsze będziemy cię kochać.

Oczy Landona błyszczały, zaśmiał się cicho. Chciał ją pocałować, mówiło o tym jego spojrzenie. Ale teraz głos miał zabrać pastor Mark. Mówił o byciu razem na dobre i złe, o obietnicach, które miały wypełniać każdy dzień. W końcu ogłosił ich mężem i żoną i pozwolił Landonowi pocałować pannę młodą.

Pocałunek był krótki, niósł w sobie zaledwie cień namiętności, którą mieli podzielić się później. Goście zaczęli bić brawo, a pastor Mark wypowiedział tradycyjne: - Mam zaszczyt przedstawić państwu pana i panią

Blake.

Ashley przeniosła wzrok na mamę siedzącą w pierwszym rzędzie, patrzącą wprost na nią. I wtedy wiedziała już, że tak naprawdę Bóg odpowiedział na ich modlitwy dużo wcześniej, że dał im cud za pierwszym razem, gdy wykryto u niej raka. Ze od tamtej pory jej życie stało się szczególnym darem, gdyż zostało przedłużone, aby mogła być na ślubie każdego z jej dzieci.

Poczuła dłoń Landona, który poprowadził ją ku wyjściu. Cały kościół wypełnił się owacjami ich rodziny i przyjaciół, ale ona była przekonana, że słyszy także i inne owacje. Owacje aniołów w niebie i na ziemi, którzy wiedzieli, że ten moment mógł zaistnieć wyłącznie dzięki jednemu Źródłu.

Ich kochającemu, wiernemu i wszechmocnemu Bogu.



ROZDZIAŁ 28



Koniec nadchodził szybko, szybko. John doskonale o tym wiedział, ale nie dopuszczał do siebie tej myśli. Ponieważ Ashley i Landon przełożyli swoją podróż poślubną, spotkanie rodzinne mogło trwać dalej. Były więc pikniki w ogrodzie za domem, nocne gry i rozmowy, które trwały do rana.

Elizabeth większość czasu spędzała ze wszystkimi.

Spychała ból w najgłębsze zakątki duszy, kasłała w chusteczkę, którą zawsze miała przy sobie. Jednak we wtorkowy poranek, trzy dni po ślubie Ashley, John widział po jej twarzy i oczach, jak szybko gaśnie.

- Nie czujesz się najlepiej, prawda? - obszedł łóżko i stanął przy niej. Była prawie zielona, jakby już samo wstanie z łóżka było dla niej zabójcze.

- Trochę... trochę mi słabo.

John pomógł Elizabeth przejść do łazienki, ale zanim doszli do umywalki, wymówiła tylko jego imię i osunęła się na jego ręce.

- Elizabeth! - krzyknął, przerażony, że nadszedł koniec, zupełnie bez żadnego ostrzeżenia, bez słów pożegnania lub ostatniej szansy powiedzenia jej, jak bardzo ją kocha i jak bardzo będzie mu jej brakowało.

Była zupełnie bezwładna, więc położył ją na podłodze. Adrenalina kursowała w jego żyłach, a serce gwałtownie przyspieszyło. Musiał opanować drżenie ciała, aby sprawdzić jej puls.

- Elizabeth? - przyłożył palce do tętnicy szyjnej. Puls był słabo wyczuwalny, nitkowaty, potrzebowała natychmiastowej pomocy. -Kochanie, obudź się. Musimy zawieźć cię do szpitala.

Gdy Elizabeth nie reagowała, pędem wybiegł do pokoju i wybrał numer pogotowia. Boże, pospiesz ich. Nie pozwól, aby to stało się...

- 9-1-1, jakie jest wezwanie?

- Mówi John Baxter ze szpitala - o tym szczególe nie musiał wspominać. Owa informacja wyświetliła się u nich, gdy tylko odebrali telefon. Ale John był zrozpaczony i miał nadzieję, że być może zareagują szybciej, gdy dowiedzą się, że to on. - Moja żona straciła przytomność, proszę... proszę, pospieszcie się.

- Tak, przykro mi panie doktorze - głos kobiety brzmiał znajomo, prawdopodobnie spotkali się już na oddziale pomocy doraźnej. Gdy odebrała wezwanie, w jej głosie słychać było niepokój. - Przyślemy kogoś w ciągu pięciu minut.

Pomyślał o telefonie do Brooke, Kari i Ashley. Ale nie mógł odejść od Elizabeth. Miała blade i lepkie ręce, podobnie jak szyję i klatkę piersiową. Pochylił się nad nią.

- Elizabeth, to ja... kochanie obudź się. Wciąż nie było odpowiedzi.

W oddali słychać było syrenę ambulansu, ale kierowca musiał ją wyłączyć, gdy skręcił w ich drogę. Zanim John zdążył zejść na dół, mężczyzna dzwonił już do drzwi. John natychmiast otworzył i wskazał na schody.

- Jest na górze.

W tym samym czasie otworzyły się drzwi jednego z pokoi.

- Tato, co się dzieje? - to była Erin, biegnąc po schodach, zawiązywała szlafrok.

- Mama zemdlała, nie mogę jej wybudzić - podniósł wzrok i w innych drzwiach dostrzegł Luke'a w piżamie. Miał otwarte usta, bladą i przerażoną twarz. - Proszę, niech ktoś z was poinformuje resztę. Spotkamy się w szpitalu.

- Tato... czy ona... - Lukę nie mógł się wysłowić. John pokręcił głową. Nie, przecież nie mogłaby...

- Oddycha, być może potrzebuje trochę płynów, ale muszą ją zabrać. Proszę... bądź dobrej myśli. Poradzimy sobie, tak?

- Tak - dawny Lukę byłby wściekły, zaprzeczyłby ruchem głowy lub krzyknął, podważając dobroć Boga, który nie odpowiedział na ich modlitwy. Jednak teraz w jego spojrzeniu było męstwo i dojrzałość młodego mężczyzny, gotowego zmierzyć się z tym, co przyniesie dzień.

A John był przekonany, że cokolwiek przyniesie im ów dzień, nie będzie to nic dobrego.

Gdy Dayne otrzymał wiadomość, był akurat w plenerze w Kolumbii Brytyjskiej.

Jeśli wiadomość pochodziła od jego agenta, pager emitował bardzo charakterystyczny sygnał. Był piątek, reżyser pracował akurat nad sceną, w której on nie grał, więc Dayne machnął ręką do jednej z asystentek.

- Mam wiadomość, muszę oddzwonić, dobrze? Kobieta przytaknęła i uśmiechnęła się.

Wizerunek playboya wciąż był nietknięty, ale tylko dlatego że nie miał szansy, aby to udowodnić. Sarah Whitley także była w plenerze, ale obydwoje zachowywali wobec siebie dystans. Jednakże wszystkim, czego pragnął Dayne, była informacja od prywatnego detektywa. Odnosił wrażenie, że pod pewnymi względami jego życie zostało zawieszone, podczas gdy on czekał.

Od chwili rozpoczęcia zdjęć w Kanadzie spędził trochę czasu na randkach, ale bardzo niewiele. Wpadł w oko asystentce reżysera, to było widać. Ale zupełnie nie był tym zainteresowany. Wystarczająco długo prowadził szalone życie, aż w końcu przestało go fascynować. Według niego piękne hollywoodzkie kobiety obecnie były do siebie bardzo podobne, zauważył, że jego uwagę przyciągają raczej rodziny, które zatrzymywały się, aby poobserwować kręcenie zdjęć. Nie ludzie z branży, ale zwykłe rodziny, które przystawały jedynie z ciekawości, aby zobaczyć, co się dzieje.

Dayne widział parę trzymającą się za ręce i otoczoną dziećmi, przyglądając się im, zastanawiał się nad czymś, co od chwili spotkania z Lukiem Baxterem często zaprzątało jego myśli. Jakby wyglądało dorastanie w kręgu braci i sióstr oraz stale obecnych rodziców, dzień po dniu?

Zabawne, mógłby uznać rodzinę za coś nudnego i nie zawracać sobie tym głowy. Miał wszystko, co świat uznawał za ważne: pieniądze, sławę, talent oraz wygląd. Ale za to wszystko nie mógł kupić jednego, czego nigdy nie posiadał.

Poczucia przynależności do kogoś.

Myślał o tym, gdy szedł do swojej przyczepy, żeby zadzwonić do agenta.

- Cześć, to ja - Dayne odciął się od hałasu. - O co chodzi?

- Rano zadzwonił do mnie detektyw.

Zazwyczaj nic nie mogło wprawić Dayne'a w zdenerwowanie czy zakłopotanie. Jednak nagle poczuł, że pocą mu się dłonie. Rozejrzał się i znalazł wolny pniak, na którym przysiadł.

- Mów.

- Jak nazywał się ten dzieciak, który pracował w kancelarii na Manhattanie?

- Baxter - serce Dayne'a potrójnie przyspieszyło. W oddali słyszał karcący głos reżysera. Zakrył dłonią drugie ucho, aby lepiej słyszeć. - Luke Baxter.

- Nie dziwne, że się z nim zaprzyjaźniłeś.

Nagle Dayne poczuł, że traci grunt pod nogami. Zakręciło mu się w głowie i musiał zacisnąć dłoń na telefonie, żeby go nie upuścić.

- To znaczy?

- Według detektywa twoja biologiczna matka ma na imię Elizabeth, trzy miesiące po tym, jak się urodziłeś, poślubiła twojego ojca - Johna Baxtera. John i Elizabeth mają pięcioro dzieci: Brooke, Kari, Erin i Ashley - przerwał - oraz Luke'a. Dayne, ten chłopak jest twoim bratem.

Dayne nie był w stanie mówić ani myśleć. Kobieta na zdjęciu z biurka Luke'a Baxtera jest jego matką? Naprawdę? To czyste szaleństwo, jakiś obłęd. Setki razy marzył o rodzinie podobnej do tej z fotografii Luke'a, o kochających rodzicach i rodzeństwie, ludziach, którzy troszczą się o siebie nawzajem.

O czymś, czego nie znał.

W całym tym szoku najważniejsze było tylko jedno pytanie.

- Dlaczego? Dlaczego mnie oddała?

- Tutaj dokumenty są jednoznaczne. Elizabeth i John byli studentami Stanowego Uniwersytetu Michigan. Gdy zaszła w ciążę, jej rodzice odesłali ją do domu dla dziewcząt w Indianie. Nalegali, aby cię oddała, a jeżeli tego nie zrobi, wyrzekną się jej - mężczyzna przerwał, Dayne usłyszał szelest przerzucanych kartek. - Chyba zmądrzała w domu dla dziewcząt, ponieważ gdy cię zabrano, z rodzicami mieszkała niecały miesiąc, a potem wyszła za Johna Baxtera.

- A Lukę i pozostałe dzieci? - wstrzymał oddech. Kolejne pytanie było bardzo trudne. Odpowiedź miała dać mu konkretne wskazówki odnośnie do dalszego postępowania. - Czy wiedzą o mnie?

- Hm - teraz szelest był głośniejszy - detektyw rozmawiał z niektórymi ludźmi z kościoła w Bloomington w Indianie, i z informacji wynika, że nie. Każdy z pytanych powiedział, że John i Elizabeth mają pięcioro dzieci. Są wierzącymi i bardzo porządnymi ludźmi. Wygląda na to, że jesteś ich jedyną tajemnicą.

Do fali uczuć dołączyła złość, nokautując wszystkie pozostałe.

- Nigdy się mną nie zainteresowali i nie próbowali mnie odnaleźć?

- Nie bądź zbyt surowy - kilka sekund milczenia. - Na początku lat dziewięćdziesiątych złożyli wniosek do sądu, chcieli cię odnaleźć, ale okazało się, że adopcja jest poufna. Trafili w ślepy zaułek - kolejna chwila milczenia. - Dayne, zwróć uwagę, gdzie w końcu zamieszkali. W Indianie, tam, gdzie się urodziłeś. To znaczy, że zawsze mieli nadzieję, iż kiedyś cię odnajdą.

Dayne zwiesił głowę, zmiażdżony ogromem uczuć w sercu. Nie dziwne, że Luke Baxter jest do niego podobny. Są braćmi.

- Matthews! - reżyser wymachiwał zwiniętym scenariuszem i krzyczał w jego stronę. - Koniec pogawędki, jesteśmy na planie!

Dayne podniósł rękę, dając do zrozumienia, że już kończy. Zamknął oczy i skoncentrował się na głosie agenta.

- Coś jeszcze, co mogłoby być istotne?

- Tak - głos mężczyzny zabrzmiał złowieszczo. - To najgorsza część. Dayne, twoja matka jest chora. Ostatnie stadium raka. Przebywa w szpitalu w Bloomington. Wszystko wskazuje na to, że nie pozostało jej wiele czasu, to może stać się w każdej chwili.

Dayne podziękował mężczyźnie, rozłączył się i spuścił wzrok. Nie po to doszedł tak daleko, żeby teraz stracić ostatnią szansę poznania jej. Być może powiedziała o nim jego rodzeństwu, a może nigdy im nie powie. Jednak musiał ją zobaczyć, spojrzeć jej w oczy i powiedzieć, że ma udane życie. Ze ludzie, którzy byli jego rodzicami, byli w porządku - może trochę się pomylili, ale byli przyzwoici.

- Matthews! - reżyser szedł w jego stronę długimi i szybkimi krokami. -Co ty wyprawiasz? Nie mamy jeszcze przerwy.

- Proszę pana - opuścił rękę z telefonem. - Sytuacja jest kryzysowa, potrzebuję wolnego weekendu.

- W tej chwili?

Dayne podwoił swoją determinację.

- Dokładnie. Pojawię się w poniedziałek, z samego rana.

Reżyser nie słynął ze współczucia, jednakże chyba dostrzegł coś w oczach Dayne'a. Sapnął ciężko i czubkiem buta kopnął w ziemię. - Jedź, popracujemy trochę nad techniczną stroną niektórych scen - zaczął już odchodzić, ale odwrócił się na chwilę. - Mam nadzieję, że wszystko skończy się dobrze.

- Dziękuję - Dayne wybierał już numer do linii lotniczych, z których usług korzystał. Jeśli zarezerwuje na dzisiaj bilet, najprawdopodobniej będzie mógł polecieć prosto do Bloomington. Dzięki temu jutro przed lunchem pojawi się w szpitalu. - Ja też.

Elizabeth nie miała pojęcia, gdzie się znajduje ani jak długo. Otworzyła oczy i po czasie, który wydawał się trwać kilka minut, kształty dookoła niej zaczęły przybierać znajomą postać. Leżała w łóżku, ale nie w swoim.

Nie czuła bólu, jak przed ślubem Ashley, ale nie była też od niego wolna, jak podczas tamtego dnia i później. Miała wrażenie, jakby jej ciało unosiło się w powietrzu w stanie jakiegoś dziwnego półsnu, całe odrętwiałe.

Obraz stał się wyraźniejszy i dostrzegła kroplówkę obok łóżka. Nagle opanowało ją przerażenie. Była w szpitalu! Coś musiało się stać, ale co? Próbowała cofnąć się w myślach, przypomnieć sobie, gdzie była ostatnio, ale nie potrafiła. Zupełnie jakby przedzierała się przez gęstą mgłę, w której wszystko się rozmywało.

Była na ślubie, tak? Rozkoszowała się każdą minutą tej uroczystości. Potem była na przyjęciu, przyglądała się swoim dzieciom tańczącym ze współmałżonkami, cieszyła się nowymi wnuczkami siedzącymi obok niej w fotelikach samochodowych oraz widokiem Cole'a, Maddie, Jessie i Tommy'ego tańczących w kółku. Obok niej siedziała też Hayley, od czasu do czasu piszcząc radośnie i pokazując na innych.

Oczywiście byli tam także Ashley i Landon, młoda i zakochana para, a Cole tańczył pomiędzy nimi i biegał po sali, krzycząc: - Mam tatusia! Wiecie co? Mam tatusia!

A John pomógł jej wstać i tuż przy stoliku kołysali się razem w najbardziej romantycznym i wolnym tańcu, jaki kiedykolwiek pamiętała. A potem Kari i Ryan, Brooke i Peter oraz Erin i Sam wraz z Reagan i Lukiem tańczyli w kole „Twist and Shout" z Ashley i Landonem w środku.

Czyż nie było to zaledwie kilka minut temu?

Jak więc znalazła się tutaj? Elizabeth mrugnęła i spojrzała na swoje ręce. W zgięciu łokciowym prawego przedramienia miała wenflon, wsunęła lewą rękę pod głowę i rozejrzała się dookoła.

Znajdowała się w szpitalu, ale gdzie była reszta rodziny? Gdzie był John?

Przeszukała łóżko oraz mały stolik obok i znalazła przycisk. Być może ktoś pomoże jej ich znaleźć.

- Słucham, Elizabeth? - głos był cienki, brzmiał zupełnie obco. - Nie śpisz?

- Czuję się trochę dziwnie - oblizała górną wargę. - Chyba chce mi się pić.

- Zaraz przyniesiemy ci wodę. Czy chcesz zobaczyć się z mężem?

- Jest tutaj?

- Tak - kobieta przerwała na chwilę. - Dosyć długo spałaś. Spała? Jak długo?

- Elizabeth. Powiadomię twojego męża i lekarza, oni wszystko ci wytłumaczą. Zrobią to lepiej niż ja.

Elizabeth spojrzała na kroplówkę. - Dobrze... chyba tak.

Kilka minut później usłyszała na korytarzu głos Johna, szedł szybkim, niespokojnym krokiem. Znała ten odgłos, doskonale wiedziała, kiedy się spieszył. Wpadł do środka, zatrzymał się i spojrzał na nią.

- Elizabeth - był śmiertelnie przerażony, otworzył usta, jakby nie był pewien, czy ona naprawdę tu jest i patrzy na niego. - Ty... spałaś.

Jej ręce były ciężkie i odrętwiałe.

- Chyba podali mi jakieś leki.

- Tak - po wyrazie jego twarzy domyśliła się, że nie powiedział wszystkiego. - Kilka leków.

Wyciągnęła do niego rękę.

- Obudziłam się... - ponownie przebiegła wzrokiem po pokoju. - Nie wiedziałam, gdzie jestem i co się stało.

John podszedł do niej, przytulił jej rękę do piersi, palcami gładził grzbiet jej dłoni.

- Przepraszam. Byłem w poczekalni, razem ze wszystkimi, czekaliśmy, aż się obudzisz.

Bolała ją głowa, miała problemy z koncentracją.

- Jak długo spałam?

- Od wtorku rano.

- Jaki jest dzisiaj dzień? - jej słowa się zlewały. Nienawidziła faktu, że musiano podać jej leki, chociaż tego nie chciała.

- Piątek po południu.

Minęła chwila, zanim dotarło to do Elizabeth. W myślach policzyła dni i spojrzała na niego. - Spałam przez trzy dni? Cały czas?

- Tak - John pochylił się i pocałował ją w policzek, a potem w usta. -Pamiętasz, gdzie byłaś, kiedy zemdlałaś?

Zastanawiała się. - Na ślubie.

- Nie - nie potrafił ukryć niepokoju. - W domu. Szliśmy do łazienki i zemdlałaś, i dlatego jesteśmy tutaj.

Nagle jakby mgła niepamięci zaczęła się unosić, sytuacja stała się wyraźniejsza. Była w zaawansowanym stadium raka i to - jej pobyt w szpitalu - może być końcem. Lęk zaczął już ponawiać swój atak, ale ona nie dopuściła go do głosu.

Zamiast tego spojrzała w okno i po cichu podziękowała Bogu. Za to, że pozwolił jej się obudzić, za czas, który spędzi z Johnem i rodziną. Odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego.

- Mam coś dla ciebie.

Na jego twarzy znowu pojawił się niepokój, jakby mówiła od rzeczy. Zaśmiała się łagodnie.

- Znajdziesz to w mojej szafce nocnej przy łóżku, to niespodzianka.

- Niespodzianka? - wciąż był nad nią pochylony, patrzył jej w oczy. -Jaka niespodzianka?

- List - próbowała przekręcić się na bok, ale wysiłek był za duży.

John pospieszył z pomocą. Chwycił dwie dodatkowe poduszki z szafki obok drzwi i podłożył jej pod głowę. - Lepiej?

- Tak - wypuściła powietrze zmęczona. - Chciałam napisać list do każdego, ale w końcu napisałam trzy.

- Trzy?

- Dla ciebie, dla naszych dzieci i dla naszego pierworodnego. Na wypadek gdyby jednak cię odnalazł - przerwała. - To znaczy, gdy odejdę. Wtedy...

- Elizabeth... - chciał ją zganić za te słowa, widziała to po jego nieruchomych ustach, częściowo otwartych. Jednak wola walki opuściła go równie szybko. - Mów dalej - przysunął stojące obok krzesło bliżej łóżka. -Przepraszam, nie powinienem ci przerywać.

Znowu wziął ją za rękę, Elizabeth kciukiem pogładziła jego palce.

- Nie szkodzi. Przykro mi, John - bolało ją serce z powodu tego, przez co musiał przechodzić, przez co oni wszyscy musieli przechodzić. - Nie znoszę mówić o tym, że odejdę, nie boję się śmierci, jednak nie potrafię wyobrazić sobie choćby tygodnia bez ciebie, a co dopiero lat i całych dziesięcioleci. Ale wciąż...

- Musisz o tym mówić - zatopił palce we włosach, a gdy podniósł wzrok, dostrzegła w jego oczach znużenie. Znużenie, jakiego nigdy u niego nie widziała.

- Masz rację, muszę o tym mówić - pomalutku przesunęła się w stronę krawędzi łóżka. - W każdym razie, proszę, pamiętaj, John, żeby na pogrzebie zagrali mój ulubiony hymn.

- „Ogromna Twa wierność"? - cały drżał, ale w jego oczach nie było łez.

- Oczywiście.

- Dobrze, dopilnuję tego.

- John - spojrzała na niego, jej twarz się rozjaśniła - wiesz, co?

- Tak? - zapytał łagodnie, patrząc jej głęboko w oczy.

- Nie sądzę, abym kiedykolwiek kochała cię bardziej niż teraz. W jego oczach zalśniły łzy, mrugnął trzy razy.

- Co jeszcze, mój skarbie? Co z tymi listami?

- Racja - Elizabeth starała się nie zagubić w jego spojrzeniu, musiała się skupić. Po lekach to było trudniejsze. - Po pogrzebie niech wszyscy przyjdą do domu. Wtedy przeczytasz im list do nich. Dla każdego coś napisałam, ale większość... większość tego, co napisałam, jest skierowana do wszystkich. Dlatego ujęłam to w jednym liście.

- I chcesz, żebym odczytał go na głos?

- Tak, i dopilnuj, żeby wszyscy otrzymali kopię, proszę, John.

- Dopilnuję - wstał. Poręcz łóżka był niczym więzienna krata pomiędzy nimi, dlatego odsunął blokadę i opuścił poręcz. - Właśnie tak - musnął nosem jej nos i przez dłuższy czas czule ją obejmował. - Co jeszcze, Elizabeth? Dla ciebie zrobię wszystko.

- Przytul mnie, John. To wszystko. Tak po prostu, przytul mnie - jej głos przeszedł w szept, przesycony w równej mierze bólem, jak i namiętnością. Nie był to rodzaj bólu, który posłał ją do łóżka przed ślubem Ashley. Ten ból zrodził się, gdy patrzyła mu w oczy i słuchała jego głosu. Ból, który niosła świadomość, że zbliżała się godzina pożegnania, ból, który oznaczał, że jej serce zostanie przepołowione.

Po dziesięciu, może piętnastu minutach John wstał i popatrzył na nią, w jego oczach było tyle pytań.

- Czy... czy masz przeczucie, kiedy?

Nie odrywając od niego oczu, powoli kiwnęła smutno głową.

- Wkrótce - z jej lewego oka wypłynęła samotna łza i po grzbiecie nosa stoczyła się w dół. - Możesz wyświadczyć mi jeszcze jedną przysługę?

- Cokolwiek.

- Przyprowadź do mnie dzieci. Każde z nich. Proszę, John. To było spotkanie dokładnie takie, jak sobie wyobrażała.

Tylko że zamiast leżeć na plaży lub choćby urządzać piknik w ogrodzie za domem, byli tutaj, w szpitalu. Przez cały piątkowy wieczór, a teraz znowu w sobotę wszyscy przebywali w jej sali, oczywiście za zgodą szpitalnego personelu. Nie leżała z nią żadna inna pacjentka, zrobiło się trochę tłoczno, ale można było wytrzymać.

Pytała, czy może wrócić do domu, powiedziano jej, że być może w niedzielę po południu. Doktor Steinman od samego początku miał rację. Nic nie mogli dla niej zrobić, jedynie nawadniać ją i podawać środki przeciwbólowe. Ponieważ zgodziła się, że będzie przyjmowała specjalne płyny i leki uśmierzające ból, dr Steinman był skłonny wypisać ją do domu.

- Jeśli miałbym taką rodzinę, nie chciałbym znajdować się w żadnym innym miejscu.

Miał rację, szczególnie teraz, gdy rodzina nieustannie przy niej czuwała. Ale dopóki nie mogła wrócić do domu, musiała wystarczyć im szpitalna sala. Nawet teraz, leżąc w łóżku z sześcioma poduszkami pod głową, z Johnem siedzącym przy niej i trzymającym ją za rękę, Elizabeth cieszyła się każdą spędzoną z nimi chwilą. Kari, Ryan, Brooke i Peter rozmawiali o adopcji Jessie. Po tym jak pierwszy mąż Kari został zamordowany, Ryan ożenił się z nią i chciał zaadoptować Jessie. Procedury trwały dłużej, niż się spodziewali, ale obecnie stał się jej prawnym ojcem.

- I mamy jeszcze to maleństwo - Kari poklepała się po okrągłym brzuchu.

Ryan zrobił podobnie i przyłożył głowę do jej brzucha.

- Halo, witam. Jesteś moim małym wspomagającym, prawda, maluchu? Wystarczy, aby na mecz przyciągnąć mnóstwo ładnych dziewczyn, no nie?

Wszyscy się roześmiali, Elizabeth przeniosła wzrok na Erin, Sama i Reagan, siedzących razem z dziećmi. Tommy dreptał przy kolanach Reagan, a Erin opowiadała o adopcji.

- ...pastor z naszego kościoła powiedział nam, że zna kobietę, której córka jest w ciąży i nie chce dziecka, wtedy...

Elizabeth spojrzała na drugą stronę pokoju, gdzie obok wózka inwalidzkiego Hayley siedzieli Lukę, Ashley i Landon. Cole i Maddie wraz z Clarisse i Chloe zajęli miejsce na podłodze i coś rysowali. Co jakiś czas Cole podnosił książeczkę do kolorowania i pokazywał ją Hayley.

- Hayley, podoba ci się? To dla ciebie. Wtedy Hayley piszczała radośnie. Landon też o czymś opowiadał.

- Była szalona, pamiętasz? Jak mogła pomyśleć, że dziecko Reagan jest moje? Wyglądało to na lekkie odchylenie od normy.

- Przestań! - Ashley śmiała się. W jej twarzy było coś nowego od chwili, gdy poślubiła Landona. Pokój i radość oraz głębokie poczucie szczęścia, które może zrodzić tylko prawdziwa miłość. Pięścią uderzyła Landona w ramię. - Myślałam tak tylko przez minutę lub dwie.

Landon uniósł brwi.

- No dobrze - tym razem uderzyła Luke'a. - Może przez godzinę, ale nie dłużej. Mówię wam, że to wina zmęczenia po podróży samolotem. Lub zbyt dużo oparów farb.

- Rzeczywiście, wtedy dużo malowałaś - Lukę przekrzywił głowę. -Musisz malować, Ash. Jesteś za dobra.

- A to co? Czy to słowa mojego wątpiącego brata, który widząc, jak szkicuję drzewo, pytał, czy to jakiś rosyjski budynek?

Lukę uniósł do góry ręce i ułożył je w jakiś dziwny kształt. Pokręcił głową, w jedną, a potem w drugą stronę, jakby chciał odgadnąć, co to może być. Spojrzał na Landona i wzruszył ramionami.

- Wciąż nie jestem przekonany, to wyglądało jak jeden z rządowych budynków, które można zobaczyć na rosyjskich fotografiach.

- To było drzewo! - Ashley szturchnęła go łokciem i obydwoje wybuchnęli śmiechem.

Kąciki ust Elizabeth uniosły się. Od zawsze kochała muzykę: klasyczną, country, romantyczną i z filmowych ścieżek dźwiękowych. Ale tutaj, w szpitalnym, fluorescencyjnym świetle, dźwięk ich pomieszanych głosów stanowił najpiękniejszą muzykę, jaką kiedykolwiek słyszała. John pochylił się nad nią.

- Podoba ci się, tak?

- Tak - ziewnęła. - Mogłabym ich słuchać przez cały dzień.

Przebiegł palcami po jej krótkich włosach. Nie nosiła już beretu. W każdym razie wszyscy mogli zobaczyć łaty włosów na jej głowie. - Może powinnaś trochę odpocząć. Musisz być silna, jeśli jutro masz wrócić do domu.

- Jeszcze nie teraz - zrobiła wdech. Rzężenie w jej klatce piersiowej było na tyle głośne, że w pokoju zaległa cisza.

- Jak się czujesz, mamo? - Kari wstała i przeciągnęła się. - Widziałam, jak się uśmiechasz.

Na boku bawiły się dzieci, ale wszyscy pozostali milczeli, czekając na odpowiedź Elizabeth.

- Uśmiechałam się, przyglądając się wam - popatrzyła na każdego z osobna. - Słuchając, jak rozmawiacie o przeszłości i śmiejcie się. Właśnie dlatego tak bardzo pragnęłam naszego spotkania. Mogłabym tak siedzieć przez całą noc, patrzeć na was i słuchać waszych opowieści.

Lukę zrozumiał sygnał od Johna. Dochodziła piąta, a oni jeszcze nie

jedli.

- Wiecie co, pomyślałem, że może pójdziemy coś zjeść, dzieci pobiegają trochę po parku i zanim wrócimy, zostawimy je opiekunkom.

Pastor Mark zorganizował trzy młode kobiety z kościoła, miały zjawić się w domu Baxterów o siódmej i położyć dzieci spać. Wszystkich dzieci było dziewięcioro, biorąc pod uwagę szczególne potrzeby Hayley, Elizabeth pomyślała, że przydadzą się przynajmniej trzy opiekunki.

Spojrzała na Johna. Mówił poważnie o jej odpoczynku, ale skoro miało to potrwać tylko kilka godzin, wytrzyma to rozdzielenie.

- Rzeczywiście, może trochę się prześpię. Ale wrócicie do mnie?

- Oczywiście, że tak, mamo - Erin podeszła do łóżka i objęła jej stopę wystającą spod szpitalnego koca. - Chwila oddechu to dobry pomysł.

Potem do łóżka podeszły wnuki, Cole i Maddie po kolei wdrapali się na łóżko i przytulali się do Elizabeth. Kari pomogła Jessie wspiąć się do babci, a potem Lukę podniósł Tommy'ego, żeby dał jej całusa. Sam i Erin kołysali swoje małe córeczki, a Chloe i Clarisse wciąż były zbyt nieśmiałe. Pomachały jej, przebierając palcami, i uśmiechnęły się płochliwie.

Elizabeth odprowadziła je wzrokiem, po czym spojrzała na Johna. Mogła jedynie wyobrażać sobie, jak trudne musiało być ich życie, zanim zamieszkały z Erin i Samem. Jak wielkim błogosławieństwem był fakt, że w ciągu zaledwie kilku tygodni stali się rodzicami dla czterech dziewczynek.

Gdy wszyscy wyszli, John pochylił się i pocałował Elizabeth w usta.

- Dzwoń, gdy tylko będziesz czegoś potrzebowała.

- Dobrze - zrozumiała, co miał na myśli, gdyby coś było nie tak i poczuła się gorzej, chciał przy niej być. To wszystko, co mógł zrobić, żeby wyjść choćby na kilka minut. Dwie lub trzy godziny? Nigdy by nie wyszedł, gdyby nie dzieci. - John, widzisz to?

- Co takiego? - na jego twarzy pojawił się niepokój.

- Jak szczególne jest to spotkanie. Żadne z nich nigdy go nie zapomni. Wyprostował się, jednak ramiona miał pochylone do przodu.

- Masz rację, jest bardzo wyjątkowe.

Gdy wyszedł, Elizabeth zamknęła oczy. John miał rację. Była zmęczona, drzemka dobrze jej zrobi. Zanim zasnęła, podziękowała Bogu za wszystko, co uczynił dla nich w ostatnim tygodniu.

Jeszcze jedno, Panie. Prosiłam już o to, ale obydwoje wiemy, że mój czas się kończy. Teraz, w tej minucie, wiesz, Panie, gdzie jest mój syn, którego oddałam. Czy jest blisko, czy też daleko, Ty, Panie, widzisz go. Boże, jak bardzo chciałabym porozmawiać z nim chociaż raz, zanim umrę, i powiedzieć mu, że nigdy o nim nie zapomnieliśmy.

Otworzyła oczy i spojrzała w okno. Na parapecie usiadł rudzik, przekrzywił łepek i zaglądał do środka. Po czym podskoczył dwa razy i odfrunął. Elizabeth znowu zamknęła oczy. To wszystko, czego pragnę, Panie. Taka krótka wizyta, jak tego rudzika. Wiem, że to szaleństwo i wydaje się czymś niemożliwym, ale Ty, Panie, jesteś Bogiem i dla Ciebie nie ma nic niemożliwego. Obrączka na palcu Ashley jest tego dowodem. Proszę więc, Boże, jeśli taka jest Twoja wola, sprowadź go tutaj. A jeśli nie, pozwól, aby odnalazł moją rodzinę, gdy odejdę.

Przyszedł sen, głęboki i kojący, i śniła o spotkaniu całej rodziny -wszystkich - razem w jednym miejscu. Razem, tak jak zawsze pragnęła.



ROZDZIAŁ 29



Podróż samolotem jeszcze nigdy nie trwała tak długo.

Dayne był przyzwyczajony, że dzwonił do czarterowych linii lotniczych i Gulfstream w ciągu kilku godzin organizował dla niego lot czarterowy. Miał z nimi umowę i zawsze mógł na nich polegać - bez względu na to, czy jego asystent dał im dwa dni czy też dwie godziny, aby zorganizowali jakiś samolot. Jednak w ten weekend cała flota była zarezerwowana, więc Dayne'owi pozostały tylko zwykłe linie lotnicze.

Teraz, gdy wiedział już, że Elizabeth Baxter jest jego biologiczną matką i że umiera na raka w szpitalu w Bloomington, nie mógł doczekać się chwili, gdy tam się znajdzie. Ale rejs samolotu wylatującego z Kolumbii Brytyjskiej o szóstej został odwołany z powodu burzy, więc Dayne tracił kolejne połączenie z Los Angeles.

Jedynym wyjściem było spędzenie nocy w Los Angeles i odlot porannym samolotem do Indianapolis. Wszedł do hotelu po drugiej stronie ulicy, zarejestrował się pod fałszywym nazwiskiem, a o piątej rano był z powrotem na lotnisku, samolot wylatywał o wpół do siódmej. Aby go nie rozpoznano, przez cały czas miał na sobie czapkę bejsbolówkę i ciemne okulary.

Był tak skupiony na tym, aby znaleźć się w Bloomington, że nawet nie był w stanie się podpisać bez spoglądania na zegarek.

Loty z Los Angeles bez międzylądowania zostały przesunięte z powodu burz w Indianie, w końcu samolot wystartował o dziewiątej, a o drugiej wylądował w Indianapolis. Pół godziny później Dayne był już w wypożyczalni samochodów i kwadrans po trzeciej wyjechał wynajętym SUV-em.

Bez wątpienia ludzie z wypożyczalni rozpoznali go. Ale zachowali się odpowiednio. Wysłuchali i pozwolili zarejestrować się pod innym nazwiskiem. Dostał nowiutkiego chevroleta tahoe z przyciemnianymi szybami, systemem On Star oraz nawigacją, bez dodatkowych opłat. Miał nadzieję, że w szpitalu pojawi się o czwartej, najpóźniej o wpół do piątej, biorąc pod uwagę korki. Ale na autostradzie wywróciła się półciężarówka i na szpitalny parking zajechał o piątej.

Zatrzymał się na uboczu, z dala od przechodniów. I dopiero, gdy wyłączył silnik, coś sobie uświadomił.

Okay, jest tutaj. I co dalej? W środku była jego biologiczna matka, umierająca na raka, prawdopodobnie ze wszystkimi Baxterami wokół jej łóżka. Gdy odebrał telefon od agenta, myślał jedynie o tym, że musi tutaj przyjechać, znaleźć jakiś sposób, aby spotkać się z nią i poznać ją, zanim umrze.

Jednak teraz, gdy stał tutaj w gasnącym świetle ciepłego lipcowego wieczoru, jego plan wydawał się całkowicie szokujący. Co ma zrobić, wejść do środka i przedstawić się? Może ona nie chce go widzieć, nie chce, żeby ją znalazł. Szczególnie teraz.

Tylko na chwilę pozwolił owładnąć się takiej myśli.

Nie, tak nie było. Ona chciała go poznać, w przeciwnym razie nie podjęłaby próby odszukania go w latach dziewięćdziesiątych. Problemem było jego rodzeństwo. Jeśli detektyw miał rację, miał pięcioro rodzeństwa, ale żadne z nich nie wiedziało o jego istnieniu.

Dayne wrócił myślami do rozmowy z prawnikiem, Joe Morrisem, zanim opuścił Manhattan. Co powiedział ten mężczyzna? Luke Baxter dostał wolne w wakacje, gdyż miał pilne sprawy rodzinne, którymi musiał się zająć. Jego matka była chora, ale było coś jeszcze.

Wtedy przypomniał sobie. Siostra Luke'a wychodziła za mąż, chyba tak? Dayne zacisnął ręce na kierownicy. Oczywiście. Dokładnie tak.

Ze szpitala wyszła spora grupa ludzi, dorosłych i dzieci, stanęli razem, rozmawiali i pilnowali dzieci. Dayne pociągnął za dźwignię przy podstawie swojego siedzenia i ustawił je w pozycji półleżącej. Nie mógł pozwolić sobie, aby go zauważono. Bloomington było niewielkim miasteczkiem, jeśli zwróci na siebie uwagę, nigdy nie uda mu się dotrzeć do biologicznej matki.

Ta wizyta pociągała za sobą mnóstwo pytań, brukowce nie przepuściłyby takiej okazji.

Wrócił myślami do swojego rodzeństwa. Jeśli był ślub w rodzinie i w tym samym czasie umierała ich matka, mieli wystarczająco dużo spraw na głowie. Poza tym...

Dayne zrobił głęboki wdech, jego policzki wypełniły się powietrzem. Poza tym jego biologiczni rodzice zdecydowali, że nie powiedzą im o nim. Jakie zatem miał prawo, aby powiedzieć im teraz? I czy mogłoby to przynieść jakiekolwiek dobro?

Żyli w małym amerykańskim mieście. Bloomington było uniwersyteckim miasteczkiem, gdzie każdy najprawdopodobniej znał się po imieniu. Gdyby teraz przedstawił się tym ludziom, ich życie znalazłoby się w centrum zainteresowania. Paparazzi nieustannie by komentowali: „A siostra Dayne'a to..." lub „Siostrzenica Dayne'a...". Jakiekolwiek wiedli obecnie życie, diametralnie by się zmieniło, gdyby w nie wkroczył.

Grupa ludzi przemieszczała się bezładnie po parkingu, zbliżali się do niego. Jeszcze mocniej odchylił siedzenie do tyłu, ale tylko na tyle, żeby go nie widzieli. Grupa przyciągnęła jego uwagę, kilka par i...

Podniósł głowę.

Jednym z mężczyzn był Luke Baxter - na pewno! Po miesiącach myślenia o nim Dayne rozpoznałby go wszędzie. Grupa przesuwała się powoli, rozmawiając, wciąż szli w jego stronę.

I nagle Dayne poczuł serce w gardle.

Oto w jego kierunku szli ludzie, którzy byli jego rodziną. Luke wraz żoną i dzieckiem, cztery inne pary - to z pewnością jego siostry wraz z mężami. Oraz mnóstwo dzieci. W środku znajdował się wysoki mężczyzna, zbliżający się do sześćdziesiątki, wysoki i postawny.

Mężczyzna, który był jego biologicznym ojcem.

Dayne rozejrzał się na boki i około pięćdziesięciu metrów dalej zauważył pięć zaparkowanych samochodów. Baxterowie wracali do samochodów, Dayne nie za bardzo wiedział, co powinien zrobić. Jakaś część jego samego pragnęła wyskoczyć z samochodu, pobiec do nich i przedstawić się. Poznałby ich, mocno przytulił i zapytał o imiona dzieci. I w ciągu kilku minut miałby rodzinę, o której zawsze marzył.

Znajdowali się coraz bliżej niego.

Przyciemnione szyby samochodu dawały mu poczucie bezpieczeństwa, jeśli nie chce, aby go zauważyli, tak się stanie. Byli zbyt zajęci rozmową, przyglądał się ich twarzom, gdy podchodzili bliżej.

Jedna z jego sióstr miała krótkie włosy i dosyć poważny wygląd. Z daleka wydawało mu się, że prowadzi przed sobą spacerówkę, ale teraz zobaczył, że się mylił. To był wózek inwalidzki, a w nim siedziała śliczna dziewczynka o blond włosach i nieobecnym spojrzeniu.

Poza Lukiem i jego ojcem w grupie znajdowało się jeszcze trzech innych mężczyzn, z pewnością mężów jego sióstr, nie zwrócił na nich szczególnej uwagi. Szybko przeniósł wzrok na najniższą spośród czterech kobiet. Wyglądała bardzo zwyczajnie, reżyserzy zawsze szukali osób o tak normalnym wyglądzie. Pchała przed sobą wózek, a w środku - o ile się nie mylił - znajdowało się dwoje niemowląt. Pozostałe dwie siostry były olśniewająco piękne. Obydwie były wysokie, z postawnymi mężami u ich boku.

Wciąż szli wprost na niego, Dayne zacisnął dłoń na klamce od drzwi. Mógł to zrobić, wyjść do nich i powiedzieć, kim jest, a ojciec poparłby go. Przecież znał prawdę. Znajdowali się na tyłach parkingu, więc nikt nie zwróciłby na nich uwagi.

Teraz mógł dostrzec wyrazy ich twarzy. Byli smutni - to było oczywiste. Ale też uśmiechali się, klepali po ramionach, rozmawiali o czymś, nie spiesząc się. Jakby uwielbiali być razem.

Dayne przyglądał się im, zupełnie zahipnotyzowany. Należał do nich, nieprawdaż? Czyż nie nadszedł czas, aby się ujawnił i na zawsze zajął miejsce u ich boku? Nawet jeśli musiałby o nie zawalczyć? Otworzył drzwi samochodu, postawił nogę na chodniku i miał już wyjść, gdy usłyszał trzask aparatu.

Natychmiast cofnął nogę, zamknął drzwi i zablokował je. Wtedy zauważył mężczyznę, który przykucnął obok bordowego sedana, dwa rzędy przed nim. Mężczyzna miał profesjonalny aparat, wymierzony wprost w niego.

Oszołomiony Dayne rozejrzał się po parkingu. To był paparazzi, Dayne był pewien. Ale jak tutaj się znalazł? Spojrzał na mężczyznę piorunującym wzrokiem, odpowiedź była oczywista.

Człowiek z wypożyczalni powiadomił centralę On Star, musiał powiedzieć operatorowi, że chce wiedzieć, dokąd jedzie samochód, być może pod pozorem dodatkowego bezpieczeństwa lub ochrony. Po czym, oczywiście za odpowiednią kwotę, zadzwonił do któregoś z brukowców i poinformował, że Dayne Matthews zaparkował samochód przed szpitalem w Bloomington.

Dayne miał ochotę uderzyć fotografa pięścią w twarz.

Jego rodzina oddalała się od niego. Skręcili w stronę swoich samochodów, byli odwróceni do niego plecami. Po raz kolejny położył dłoń na klamce. Zapomni o paparazzi, przecież mężczyzna wcale nie musi znać Baxterów. Wciąż był czas na przedstawienie się, mógł dowiedzieć się, dokąd idą, i spędzić z nimi wieczór.

Oderwał od nich wzrok i ponownie spojrzał na fotografa. Aparat wciąż był wymierzony w niego. Oczywiście mężczyzna udawał, że patrzy w innym kierunku. Jeśli rzeczywiście wiedział, kim jest, trudno mu będzie wyjść z samochodu.

Ale co z Baxterami? Dayne znowu przeniósł wzrok na rodzinę i wstrzymał oddech. Otwierali drzwi i wsadzali dzieci do fotelików.

Pospiesz się, Matthews... oni zaraz odjada!

Ale wtedy zauważył jakieś poruszenie przy samochodzie mężczyzny z aparatem. Mężczyzna wstał i z zaciekawieniem przyglądał się Baxterom. Najwyraźniej dostrzegł zainteresowanie Dayne'a przez teleobiektyw. A teraz zastanawiał się, czy ci ludzie mogą stanowić jakiś powód, dla którego

jeden z najsławniejszych gwiazdorów amerykańskiego kina siedzi w wynajętym SuV-ie na parkingu przed szpitalem w Bloomington.

I w tym momencie Dayne zrobił jedyną rzecz, jaką można było zrobić.

Zrezygnował.

Zdjął rękę z klamki, odchylił się do tyłu i patrzył, jak jego najbliżsi wsiadają do samochodów. Jego wcześniejsze obawy okazały się słuszne. Jeśli teraz spotkałby się z rodziną, media zaraz by to rozdmuchały. Prasa brukowa wynajęłaby jakiegoś tropiciela i w ciągu miesiąca cała historia znalazłaby się na pierwszych stronach gazet i powstałaby kampania oszczerstw.

Zamknęli drzwi od samochodów i po kolei odjechali z parkingu. Rodzina, której nigdy nie miał. Jego rodzina.

Dayne zazgrzytał zębami. Mógłby zabić tego fotografa, ale zawsze znalazłby się jakiś inny. Paparazzi byli wszędzie. W tej chwili oddałby wszystko, żeby tylko pozbyć się sławy, którą zdobył. Być nauczycielem lub prawnikiem czy lekarzem, kimś, kto może spotkać się ze swoją rodziną bez rozgłosu.

Szczypały go oczy, pociągnął nosem. Tak długo był niezależny. Czy miałoby to jakiekolwiek znaczenie, gdyby nigdy ich nie spotkał? Przecież dowiedział się o nich dopiero wczoraj.

Nad miastem zapadał zmierzch, Dayne przeniósł wzrok na szpital. Paparazzi mógł odebrać mu szansę spotkania z rodzeństwem i poznania ich. Ale nie powstrzyma go przed spotkaniem z biologiczną matką.

Uruchomił samochód i ruszył gwałtownie. Tym razem z łatwością dostrzegł bordowego sedana. Mężczyzna był niezły. Trzymał się dwa lub jeden samochód za nim.

Ale Dayne wpadł na pomysł.

Jechał z normalną prędkością, aby nie wzbudzać podejrzeń u prześladowcy z aparatem, aż dostrzegł supermarket w centrum handlowym, wyglądającym na jedną z najbardziej ruchliwych części miasta. Zatrzymał się w środkowym sektorze parkingu i wcisnął na głowę baseballówkę. Z opuszczoną głową skierował się w stronę sklepu. Był zbyt daleko, aby usłyszeć trzask aparatu, jednakże ten dźwięk prześladował jego myśli.

Klik-klik. Klik-klik-klik-klik.

Czy oni w ogóle mają sumienie? Ludzkie robaki, oto czym są. Wszedł do supermarketu w Bloomington? Wielkie rzeczy! Dayne powstrzymywał budzącą się w nim odrazę. Gdy tylko znalazł się w środku, przyspieszył krok i skierował się na tyły sklepu. Jedynym rozwiązaniem było znalezienie bocznego wyjścia. Już tak robił, większość supermarketów miała takie drzwi.

Dostrzegł napis „Toalety" i skręcił w tę stronę. To oczywiste, że łazienki znajdowały się w dalszej części holu, a na końcu były pojedyncze drzwi prowadzące na zewnątrz. Wyskoczył na dwór i znalazł się w pasażu. Po drugiej stronie znajdował się salon samochodowy, pobiegł w tamtym kierunku.

Gdy tylko znalazł się na parkingu kilka sklepów dalej, po lewej stronie wypatrzył restaurację. Spacer zabrał mu trzy minuty, tuż przed nią zaparkował taksówkarz o znudzonym spojrzeniu. Dayne pamiętał, aby nisko trzymać głowę, co prawda teraz nie miało to aż tak wielkiego znaczenia. Ludzie z Bloomington nie spodziewali się, że mogą spotkać Dayne'a Matthewsa spacerującego po miejskim bulwarze.

Zapukał w szybę.

Mężczyzna podskoczył, przestraszony. Złożył gazetę, którą miał na kolanach i wskazał na tylne siedzenie. Dayne wśliznął się do środka i zamknął drzwi.

- Dokąd? - Mężczyzna miał około sześćdziesięciu lat, prawdopodobnie emeryt poszukujący dodatkowego dochodu. Nawet się do niego nie odwrócił.

- Szpital. Ten przy uniwersytecie.

Mężczyzna zmęczonym wzrokiem zerknął we wsteczne lusterko.

- Chyba jesteś tutaj nowy?

- Zgadza się.

- To jedyny szpital w mieście.

Podczas drogi Dayne siedział lekko przygarbiony, a gdy kierowca wysadził go tuż przy wyjściu, dał mu dziesięć dolarów. - Proszę zatrzymać resztę.

Zaczął się oddalać, ale taksówkarz krzyknął za nim.

- Hej... potrzebujesz jeszcze gdzieś podjechać, gdy wyjdziesz?

- Tak - kierowca nie rozpoznał go. Najwidoczniej nie był zbyt zorientowany. Dayne rozejrzał się dookoła, przebiegł wzrokiem po parkingu i najbliższym otoczeniu. Żadnych śladów bordowego sedana czy fotografa. -Nie wiem, ile mi się zejdzie.

Taksówkarz wzruszył ramionami.

- Na razie nigdzie nie jadę. Będę tutaj, dopóki nie otrzymam jakiegoś wezwania.

- Świetnie.

Dayne naciągnął czapkę na oczy i wszedł do szpitala, nie podnosząc wzroku. Było ciepło, ale on miał na sobie bluzę z kapturem, zmarszczonym wokół jego szyi. Zatrzymał się przy rejestracji i zapytał o Elizabeth Baxter.

- Elizabeth Baxter... - kobieta była młoda, miała około dwudziestu pięciu lat. Przejrzała rejestr na ekranie i znalazła nazwisko. - Jest na trzecim piętrze. W sali 318.

Dayne poczuł, że drżą mu kolana, ale zachował spokój w głosie.

- Czy... czy teraz ktoś u niej jest?

Kobieta żuła gumę. Bawiła się nią przez kilka sekund.

- Chwileczkę, zadzwonię do pielęgniarek na piętrze - nie spiesząc się, wystukała numer na telefonie, potem rozmawiała z kimś przyciszonym głosem i odłożyła słuchawkę. - Jest sama, z tego, co usłyszałam, wynika, że śpi.

Zrobił kilka kroków w stronę zespołu wind.

- Mogę więc ją odwiedzić?

Kobieta zmrużyła oczy i przekrzywiła głowę.

- Kogoś mi pan przypomina.

Zanim wpadła na jakikolwiek pomysł, Dayne uśmiechnął się smutno.

- Byłem tutaj kilka razy. Jestem synem Elizabeth - dziwnie zabrzmiało to w jego ustach, ale nawet nie mrugnął okiem.

- Ach tak - ze zrozumieniem pokiwała głową. - Stąd to skojarzenie -wskazała na windy. - Tak, proszę iść. Rodzina może wchodzić w każdej chwili.

Jej słowa dźwięczały w uszach Dayne'a przez następne kilka minut. Rodzina może wchodzić w każdej chwili... rodzina... rodzina...

Wysiadł z windy na trzecim piętrze, znowu pochylił głowę. Na dole mógł powiedzieć, że jest synem Elizabeth. Ale ludzie opiekujący się nią bezpośrednio będą wiedzieć, że nie jest Lukiem Baxterem, nawet jeśli są do siebie podobni. Musiał wejść do sali, zanim ktokolwiek zada mu jakieś pytanie.

Przy pokoju pielęgniarek było pusto, przeszedł więc pospiesznie, starając się nie robić najmniejszego hałasu. Przed sobą zobaczył drzwi: sala 318. Serce biło mu tak mocno, że przez chwilę pomyślał o zatrzymaniu się i opanowaniu emocji. Ale przecież nie mógł, nie miał czasu. Z pewnością mężczyzna z aparatem w końcu zorientuje się, że mu się wymknął i z powrotem przyjedzie pod szpital.

Dayne wstrzymał oddech, dwa razy zapukał w drzwi i czekał. Żadnej odpowiedzi. Powoli otworzył drzwi, wszedł do środka i zamknął je za sobą. Znalazł się w środku. Światło było wyłączone, tylko bezpośrednio nad łóżkiem paliła się boczna lampka. Po kilku sekundach jego wzrok przyzwyczaił się i wtedy ją zobaczył. Spała, przykuta do otaczającej ją aparatury oraz kroplówki, lekko pochrapując.

Stał w miejscu i przyglądał się jej. Tak, to ta kobieta ze zdjęcia. Ze zdjęcia Lukę'a z biurka oraz z fotografii, która przez tyle lat była przechowywana wraz z rzeczami jego rodziców.

Jego biologiczna matka była zaledwie o kilka kroków od niego, a on nie wiedział, co ma zrobić.

Zahipnotyzowany podszedł do niej, zatrzymał się przy łóżku i bacznie przyglądał się jej twarzy. Mieli podobne kości policzkowe, ten sam układ czoła. Ale ona była przeraźliwie chuda, jej włosy nie wyglądały najlepiej. Najprawdopodobniej skutek chemioterapii.

Postawił krzesło obok łóżka i usiadł plecami do drzwi. W tej samej chwili ktoś wszedł do sali, serce Dayne'a zatrzymało się.

- Ach, to ty Lukę - gruba pielęgniarka sprężystym krokiem podeszła do łóżka, sprawdziła kroplówkę i zrobiła wpis na karcie. - Wszystko w porządku?

- Cały czas to samo - serce podeszło mu do gardła.

- To dobrze - na odchodne poklepała go po ramieniu. - Dobry z ciebie syn, Luke.

Zawahał się, ale tylko przez ułamek sekundy.

- Dzięki.

Po czym kobieta wyszła.

Dayne oparł głowę o poręcz łóżka, oddzielającą go od Elizabeth, poziom adrenaliny powoli opadał. Co on zrobił? udawał, że jest Lukiem? Z pewnością ktoś o tym usłyszy, pielęgniarka wspomni, że Luke wpadł na chwilę, podczas gdy on razem z rodziną był w zupełnie innym miejscu.

Musi się pospieszyć, jak najlepiej wykorzystać czas, który mu pozostał.

Powinien ją obudzić, ale jak ma się do niej zwrócić? Jak wyjaśni swoją obecność, gdy na wpółprzytomna otworzy oczy? Otworzył blokadę i opuścił poręcz. Wtedy przysunął się i delikatnie potrząsnął jej ramieniem.

- Elizabeth?

Odwróciła głowę i wymamrotała słowa, których nie mógł zrozumieć.

- Elizabeth? - tym razem mocniej nią potrząsnął. Spodziewał się, że Baxterowie mogą wrócić w każdej chwili lub - co gorsza - do pokoju wpadnie fotograf i zacznie robić zdjęcia. Pochylił się nad nią. - Obudź się, Elizabeth. Jestem twoim synem. Przyszedłem, żeby się z tobą spotkać. Jestem...

Mrugnęła kilka razy i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.

- Cześć - załamał mu się głos, nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Tyle mieli sobie do powiedzenia, tyle lat do nadrobienia. Bez względu na ilość czasu, którą mógł spędzić przy jej boku, zawsze byłoby go za mało. Była bardzo chora, widział to. Cokolwiek wydarzy się w ciągu następnych kilku minut, nie będzie to tylko ich pierwsze spotkanie.

Ono będzie także ostatnie.



ROZDZIAŁ 30



Elizabeth usłyszała głos, który wołał ją po imieniu.

Jednak gdy otworzyła oczy, pomyślała, że śni. Twarz, którą nad sobą zobaczyła, była znajoma i obca zarazem. Była mieszanką cech twarzy Luke'a i Johna, ale jednocześnie zupełnie inna.

Patrzyła na mężczyznę, próbując zrozumieć, co do niej mówi.

- Elizabeth... słyszysz mnie?

- Tak - zakasłała i próbowała usiąść, ale nie mogła. - Pomóż mi, proszę. Młody mężczyzna miał w oczach łzy, ale był bardzo uprzejmy. Zrobił

tak, jak prosiła, zabrał poduszki z nóg łóżka i podłożył pod jej głowę i plecy.

- Czy tak jest dobrze? - mężczyzna cofnął się.

- Tak, dziękuję.

Co takiego w nim było? Twarz była znajoma, jakby należał do rodziny, ale była pewna, że nigdy wcześniej go nie spotkała. Obudziła się -przynajmniej tak się czuła. Spojrzała mu w oczy, próbując zrozumieć, co robił w jej sali. Czy był jednym z przyjaciół Luke'a? Jednym z dzieciaków, które kiedyś zaglądały do ich domu?

Czytał w jej myślach. Pokręcił głową i dotknął jej dłoni.

- Nigdy wcześniej mnie nie widziałaś.

- Nie? - przyglądała się badawczo jego twarzy i jego posturze.

- Nie, od chwili gdy byłem noworodkiem.

- Noworodkiem? - Elizabeth usiadła, nie spuszczając z niego oczu. -Przypominasz... przypominasz mi kogoś.

- Przysunął się do niej i wziął ją za ręce. Na jego policzkach błyszczały łzy.

- Elizabeth, jestem twoim synem.

W chwili, gdy wypowiedział te słowa, Elizabeth zakręciło się w głowie. Jej synem? Tym, za którego się modliła, błagając o szansę spotkania go? Pogładziła kciukiem jego dłoń, nagle ściszyła głos.

- Czy to... czy to jest sen?

- Nie - patrzył jej prosto w oczy. - Mam na imię Dayne i... dowiedziałem się, że jesteś chora - mówił zbolałym głosem. - Chciałem cię zobaczyć, zanim... zanim będzie za późno.

Przeniknęła go wzrokiem, docierając wprost do jego duszy, i tak jak oczywiste było dla niej istnienie Boga, równie oczywiste stało się, że to jej syn. Jej modlitwy zostały wysłuchane i oto stał przed nią jej chłopiec, za którym tęskniła przez całe życie.

- Dayne, tak cię nazwali?

- Tak.

Miała tak wiele pytań, tak wiele pragnęła mu powiedzieć. Ale przede wszystkim musiała wyznać jedno.

- Dayne, nigdy nie chciałam cię oddać. Byłam młoda, zmusili mnie do tego.

Pokiwał głową, w jego oczach były łzy. - Wiem, detektyw mi powiedział.

Detektyw? Elizabeth odłożyła tę myśl na później.

- Czy oni byli dla ciebie dobrzy, twoi rodzice? Czy wciąż żyją w Indianie?

- Nie - przełknął ślinę, walcząc ze wzruszeniem. - Zginęli, gdy miałem osiemnaście lat, w katastrofie samolotu.

Wiadomość o tym była niczym cios zadany nożem. Jego rodzice nie żyli? Kogo więc miał na tym świecie? Nikogo?

- A bracia i siostry, czy adoptowali jeszcze jakieś dzieci? Przekrzywił głowę. Wyraz jego twarzy powiedział jej, że nie był zły ani zgorzkniały.

- Byli misjonarzami. Większość dzieciństwa spędziłem w Indonezji, w szkole z internatem. Moi rodzice byli cudownymi ludźmi, ale nie spędzaliśmy ze sobą zbyt wiele czasu. Zginęli, pełniąc swoją misję.

Elizabeth pozwoliła, aby usłyszana wiadomość spustoszyła jej wnętrze. Nie mogła niczego powiedzieć, niczego, co mogłoby zmienić fakt, że ten młody, stojący przed nią człowiek, spędził samotne dzieciństwo. Gdy nie przychodziły żadne słowa, wyciągnęła do niego ręce.

- Dayne... tak mi przykro.

Dayne przytulił ją, od płaczu cały drżał, ściskał ją mocno, zupełnie jakby nie chciał, aby kiedykolwiek go opuściła. W taki sam sposób ona przytulała go trzydzieści pięć lat temu, zanim przyszli i zabrali go.

- Nie, niech ci nie będzie przykro - szepnął jej do ucha. - Miałem dobre życie.

- Ale my tęskniliśmy za tobą - policzkiem przytuliła się do jego twarzy, do twarzy swojego pierworodnego syna. - Należałeś do nas. Myślałam o tobie przy twoich kolejnych urodzinach... lub kiedy zacząłeś chodzić do przedszkola, o twoim pierwszym dniu w szkole, przy okazji wszystkich ważnych rocznic. Musiałam cię oddać, Dayne, a potem wierzyć, że Bóg troszczy się o ciebie - z jej gardła wyrwał się szloch. - Ale nigdy nie przestałam za tobą tęsknić, nigdy nie przestałam cię kochać.

Trwali tak przez chwilę, przytulając się, dopóki Dayne nie usiadł z powrotem na brzegu krzesła, nie spuszczając z niej wzroku.

- Nigdy nie myślałem o sobie jako o adoptowanym dziecku. Moi rodzice - pociągnął nosem i przytulił jej dłoń do policzka, po czym objął jej obydwie dłonie - moi rodzice powiedzieli mi kiedyś, że urodziła mnie inna kobieta. Nawet pokazali mi twoje zdjęcie, gdy byłem małym chłopcem, miałem może siedem lat. Ale potem nie wracaliśmy już do tego tematu. Nigdy - spojrzał na okno, miał nieobecny wzrok - nigdy nie używali przy mnie słowa „adopcja".

Pytania wróciły. Elizabeth rozkoszowała się ciepłem jego dłoni.

- Jak mnie odnalazłeś, Dayne? Próbowałam - załamał się jej głos, pokręciła głową, czekając, aż jej ciało zacznie z nią współpracować -próbowałam odnaleźć cię, gdy zachorowałam po raz pierwszy. Na początku lat dziewięćdziesiątych.

- To także wiem. Zapisano to w aktach.

Uniosła brwi. - Twój detektyw jest naprawdę dobry.

- Tak - kiwnął głową. - Nie pojawiłbym się tutaj, gdyby nie dowiedział się, że próbowałaś mnie odnaleźć.

- Razem z Johnem obiecaliśmy sobie, że nie będziemy o tobie rozmawiać - poczuła, że robi się jej słabo. Ileż to razy ukrywali prawdę o swoim synu, grzebali ją, zabraniając nawet sobie nawzajem rozmów o nim? A gdyby takiej samej energii użyli do wynajęcia prywatnego detektywa - tak jak uczynił Dayne?

Odpowiedzi były zbyt smutne, aby je przyjąć. Znowu spojrzała mu w oczy.

- Dlaczego teraz, Dayne? Dlaczego zacząłeś nas szukać? Przez chwilę wahał się, jakby zastanawiał się, ile może powiedzieć.

- W schowku znalazłem pudełko z napisem „Informacje o adopcji". W środku było twoje zdjęcie.

- Moje zdjęcie? - w jej oczach wzbierały łzy. Poprosiła dyrektorkę domu dla dziewcząt o przekazanie jej zdjęcia rodzicom adopcyjnym, żeby jej syn miał po niej jakąś pamiątkę. - Otworzyłeś je, wyjąłeś z ramki?

Dayne zmarszczył czoło. - Zostawiłem... w ramce.

- Z tyłu napisałam do ciebie list. Przeczytaj go kiedyś, dobrze? Przytaknął, jego podbródek drżał.

- A więc... - Elizabeth zakasłała dwa razy. Każdy oddech był walką, trudniejszą niż wczoraj. Nadchodził jej koniec, słyszała samolot kołujący po pasie startowym jej życia. - Przekazałeś dokumenty detektywowi i oto jesteś. Czy tak?

Znowu zawahał się.

- Tak.

Przyszła jej do głowy pewna myśl. Być może Bóg pozwolił, aby tutaj się pojawił z okazji ich rodzinnego spotkania! Ponieważ byli wszyscy razem. Czy istniał bardziej odpowiedni czas na powiedzenie prawdy ich dzieciom, że ona i John mieli synka, jeszcze przed narodzinami Brooke, i że nie mieli innego wyboru jak tylko oddanie go do adopcji?

Ścisnęła jego dłoń. - Dayne, która godzina?

- Wpół do siódmej.

- To dobrze - poczuła radość. - Reszta rodziny pojawi się tutaj o siódmej. Chcę, aby cię poznali.

- Nie mogę zostać, gdyż...

Jego oczy przepełniło cierpienie, ból, który bardziej dotknął ją niż jego.

- Dlaczego, Dayne? - przemawiała do niego łagodnym głosem, tak jak zwykła czynić w stosunku do swych pozostałych dzieci, gdy przychodziły do niej zmartwione.

- Nigdy nie powiedziałaś im o moim istnieniu, prawda? To było najtrudniejsze pytanie, jakie kiedykolwiek jej zadano. Wciągnęła powoli powietrze, tak bardzo pragnęła, aby ją zrozumiał.

- Już na początku powiedziano mi, że muszę o tobie zapomnieć. Nie wolno nam było cię szukać. Dyrektorka z domu dla dziewcząt powiedziała, że lepiej zrobię, jeśli będę udawać, że nigdy się nie urodziłeś.

Dayne milczał, ale w jego oczach malowało się współczucie, które nieco złagodziło jej ból.

- Gdy pojawiły się kolejne dzieci, rozmawiałam z Johnem - rozejrzała się po pokoju, rozpaczliwie szukając właściwych słów - i zdecydowaliśmy, że nie możemy powiedzieć im o bracie, którego nigdy nie będą mogli odnaleźć i poznać. Nasza tęsknota za tobą była wystarczająco bolesna, nie chcieliśmy... nie chcieliśmy, żeby i oni musieli to przeżywać.

Dayne pokiwał głową, poruszał mięśniami szczęki.

- Jakby teraz się poczuli? Po tylu latach?

Elizabeth opuściła wzrok, myślała przez chwilę. Gdy znowu na niego spojrzała, zapytała o coś, co musiała wiedzieć natychmiast, zanim minie kolejna minuta.

- Dayne, a jak wygląda twoja relacja do Boga? W jego oczach pojawiła się niepewność.

- Nie nazwałbym tego relacją. W moich myślach dla Boga nie ma zbyt wiele miejsca. Moi rodzice służyli Bogu, ale mało mi o Nim opowiadali -wzruszył ramionami. - Potraktowali wiarę jako coś oczywistego, ponieważ sami wierzyli.

- Rozumiem - słysząc to, Elizabeth poczuła ból. Jej najstarszy syn nie tylko dorastał samotnie, bez wsparcia ze strony rodziny Baxterów, jego wiara także została pozostawiona samej sobie. - Być może dlatego Bóg pozwolił nam się spotkać. Dayne, mogę ci coś powiedzieć? - wymawiając jego imię, czuła radość. Sama by tak go nazwała, gdyby nie musiała go oddać.

- Po to tutaj przyszedłem.

- Błagałam Boga, abyś mnie odnalazł. A od chwili, gdy dowiedziałam się o chorobie, każdego dnia zwracałam się z tym do Jezusa: „Proszę... sprowadź do mnie mojego pierworodnego syna. Pozwól mi go spotkać, zanim umrę" - opuszkami palców pogłaskała jego dłoń. - Musiałam powiedzieć ci, że nigdy o tobie nie zapomniałam, nigdy nie przestałam cię kochać. Ale być może... być może stało się tak, żebyś odnalazł w Bogu Ojca.

- Być może - Dayne przesunął się na krześle. Rozmowa o Bogu sprawiła, że poczuł się nieswojo.

- Pomyśl o tym, dobrze?

- Dobrze.

- Teraz... już trochę wiem o twoim dzieciństwie - kąciki ust Elizabeth uniosły się. - Dayne, a jak wygląda twoje obecne życie? Jesteś żonaty? Masz dzieci? Jaki jest twój zawód?

Owe pytania zaskoczyły go, ale rysy jego twarzy wyraźnie złagodniały.

- Nie jestem żonaty, nie mam dzieci - przerwał na chwilę. - Jestem aktorem.

Serce Elizabeth wezbrało dumą. Jej dzieci od zawsze interesowały się sztuką. Brooke grała na pianinie, Kari była fotomodelką, a Ashley pięknie malowała. Lukę i Erin w szkole średniej należeli do kościelnego chóru... także i ten młody mężczyzna, za którym tak bardzo tęskniła, był związany ze sztuką. - Opowiedz mi o tym.

- A więc... - zaśmiał się - zajmuję się tym już od dłuższego czasu. Grałem w kilku filmach.

- Naprawdę? - uczucie dumy, połączonej z żalem, ścisnęło ją za gardło. Ominęło ją tak wiele ważnych momentów jego życia, tyle znaczących lat. A teraz... teraz w najlepszym przypadku pozostało im kilka dni. - W bardzo znanych?

- Tak, dosyć - przerwał. - Ale teraz to nieważne. Opowiedz mi o twoich dzieciach.

Zauważyła, że stara się nie nazywać ich rodzeństwem.

- Dobrze... dobrze... więc najpierw urodziła się Brooke...

Przez następne dziesięć minut Elizabeth opowiadała mu o jego rodzeństwie, także o ich dorosłym życiu. O ich współmałżonkach, dzieciach oraz codziennych zmaganiach. Jej kaszel nasilał się coraz bardziej. Gdy skończyła mówić, Dayne wstał i spojrzał na zegarek.

- Powinienem już iść.

- A co z nimi... - mówienie zmęczyło ją, przez kroplówkę otrzymywała kolejną dawkę lekarstwa. Jedynie jego obecność mogła sprawić, aby znowu nie zasnęła. - Dayne, musisz zostać.

Dotknął jej czoła i wziął ją za rękę.

- Może przyjdę jutro i wtedy ich poznam. Jego odpowiedź nieco ją uspokoiła.

- Dobrze - walczyła z ogarniającą ją sennością. - To nie jest sen, prawda?

- Prawda - ścisnął mocniej jej dłoń. - Dziękuję, Elizabeth. Coś w jego tonie obudziło na nowo jej czujność, uczyniło ją bardziej świadomą pomimo ogarniającego ją zmęczenia.

- Za co?

- Dziękuję za to, że mnie urodziłaś, za to, że modliłaś się, abym trafił do dobrej rodziny - uśmiechnął się przez łzy. - I że nigdy o mnie nie zapomniałaś.

Nie była w stanie nic powiedzieć, z trudem zaczerpnęła kolejny oddech. Zamiast tego wyciągnęła ręce, a Dayne przysunął się do niej i przytulił ją. Gdy po chwili wyprostował się, siłą woli wypowiedziała kolejne słowa.

- Nasze spotkanie było za krótkie?

- Tak - samotna łza płynęła po jego policzku.

- Dayne... chciałabym, żebyś coś dla mnie zrobił. Usiadł na brzegu łóżka, przytulając do piersi jej dłoń.

- Co takiego?

- Znajdź Boga. Wzbudź w sobie wiarę - zagryzła wargę. - Tutaj, na ziemi, nie wszystko ułożyło się tak, jak pragnęłam, nie mogliśmy być razem. Ale za to w niebie - uśmiechnęła się - w niebie możemy być razem -jej uśmiech zbladł. - Proszę, Dayne.

Nic nie odpowiedział. Zamiast tego przytulił ją mocno i szepnął jej do ucha.

- Do tej pory czegoś mi w życiu brakowało - wyprostował się i uśmiechnął na pożegnanie. - Elizabeth, nigdy o tobie nie zapomnę.

Łzy utrudniały jej widzenie, z trudem je powstrzymała.

- Kocham cię, Dayne. I zawsze będę.

- Ja także.

Uniósł rękę, cofnął się o kilka kroków i odwrócił się. Zanim wypowiedziała imię swojego syna, jego już nie było. Chciała mu powiedzieć, że w jednym się pomylił. Że tym, za czym naprawdę tęsknił, nie była ona ani John czy ktokolwiek z Baxterów. Tak, oni byli jakąś częścią tej tęsknoty, ale największą był Bóg.

I dopóki nie odnajdzie w sobie wiary, nigdy nie poczuje się spełniony.

Ale nie zdążyła mu tego powiedzieć. Być może pojawi się jutro, ale może okazać się, że nie. Elizabeth kręciło się w głowie, ogarnęła ją senność niczym ogromna fala. Jeśli nie przyjdzie jutro, reszta rodziny może nigdy go nie poznać. A być może on wcale nie był prawdziwy. Może całe to spotkanie było tylko snem.

Ale jeśli to był sen, jak to możliwe, że jej ramiona wciąż czuły, że go obejmowały? I dlaczego ból w jej sercu był tak znajomy?

Zupełnie jak ten sprzed trzydziestu pięciu lat.



ROZDZIAŁ 31



Taksówkarz wciąż czekał przed szpitalem.

Dayne uważnie rozejrzał się dookoła. Ani śladu bordowego sedana. Wśliznął się do środka i wcisnął w tylne siedzenie.

- Supermarket, ten koło restauracji, przy której pan stał.

Kierowca prawie wcale się nie odzywał, Dayne wręczył mu dwadzieścia dolarów. Mężczyzna podziękował i odjechał, tym razem Dayne trzymał głowę wysoko. Zauważył fotografa w bordowym sedanie, zaparkował w innym miejscu. Patrząc mu prosto w oczy, Dayne przeszył go piorunującym wzrokiem. Na jego widok fotograf natychmiast się ożywił i zaczął mu robić zdjęcia.

Dayne zupełnie się tym nie przejmował, pozwolił na kilka zdjęć. Był przekonany, że przez ostatnią godzinę mężczyzna nieźle łamał sobie głowę nad jego tajemniczym pojawieniem się w Bloomington.

Ale i tak nigdy się nie dowie. Dayne podjął już decyzję. Wieczorem wróci do Indianapolis i pierwszym samolotem odleci do Los Angeles. Kolejny dzień spędzony w Bloomington nie miał sensu, paparazzi namierzyliby go.

Baxterowie byli dobrymi ludźmi. Wiedział to po godzinie spędzonej z Elizabeth. Nie mógł narażać ich prywatności na nieustanne kontrolowanie przez dziennikarzy. Nie, przeżyli tyle lat, nie wiedząc o jego istnieniu, i nie chciał tego zmieniać.

Po raz ostatni spojrzał na fotografa, wsiadł do wypożyczonego SUV-a i odjechał. Tym razem jechał bardzo szybko i zgubił mężczyznę. Nie miał już powodu, aby się ukrywać. Jednak nie chciał dać draniowi satysfakcji zrobienia kolejnych zdjęć.

Dayne rozglądał się na boki. Znalazł się w starszej części miasta. Prawdopodobnie bliżej uniwersytetu. Była sobota, więc większość sklepów i firm była pozamykana.

Wszystko w nim wołało, aby zawrócił i znowu znalazł się przy Elizabeth Baxter, zaczekał z nią na resztę rodziny i odnalazł pośród nich własne miejsce. Nawet po tylu latach. Wizyta była niesamowita, dużo bardziej niż oczekiwał. Każdy jej szczegół czaił się tuż przy powierzchni jego serca, rodząc emocje, które coraz bardziej go ogarniały.

Nie rozpoznała go. Ta prawda była najbardziej zdumiewająca. Nie rozpoznała w nim słynnego gwiazdora, Dayne'a Matthewsa. Widziała w nim tylko Dayne'a, swojego syna. Syna, za którym tęskniła przez całe życie, myślała o nim i nigdy go nie zapomniała.

Palcami bębnił o kierownicę i jechał dalej. W samolocie będzie rozmyślał nad spotkaniem z Elizabeth. Teraz chciał wchłonąć w siebie jak najwięcej z pobytu w Bloomington.

Byłoby jego rodzinnym miastem, gdyby nie odebrano go Elizabeth i pozwolono wychowywać jako najstarszego syna Baxterow. Nie spieszył się, jechał bocznymi uliczkami i podziwiał otoczenie. Miasto było niewielkie i takie świeże, zupełnie inne niż Manhattan czy Hollywood. Tutaj dzieciaki spokojnie mogły grać w futbol czy też ganiać się po miejskim parku -miejscu, gdzie całe rodziny mogły cieszyć się sobą podczas niedzielnych pikników.

Jechał dalej, dopóki nie dostrzegł przed sobą zatłoczonego parkingu. Z części miasta, która wydawała się zapadać w wieczorny sen, wyłonił się przed nim duży i bogato przyozdobiony budynek. Kościół lub jakieś muzeum.

Dayne pochylił się do przodu i zmrużył oczy. Na markizie, umieszczonej na frontowej części budynku, widniał napis „Akademia Sztuki", poniżej „»Charlie Brown« wystawiany przez Chrześcijański Teatr Dzieci" wraz z datami i godzinami. Dayne zatrzymał się. Zerknął na zegarek, ostatnie przedstawienie rozpoczęło się o szóstej. Musiało już dobiegać końca, ale i tak chciał je zobaczyć.

Teatr Społeczny... w Bloomington.

W takich małych miasteczkach teatr nie był czymś częstym. Zaparkował samochód, założył bejsbolówkę, na plecy zarzucił bluzę i wszedł do środka. Kasa znajdowała się tuż przy wejściu, ale obecnie nikogo tam nie było. Minął ją, wślizgnął się do ciemnej sali i zajął miejsce w tylnym rzędzie.

Na scenie znajdowała się grupka przebranych dzieci śpiewających piosenkę. Niektóre z nich trzymały się za ręce. Piosenka brzmiała znajomo, chyba słyszał ją, gdy mieszkał w szkole z internatem. Mówiła o szczęściu i życiu z ludźmi, którzy się o siebie troszczą.

- Szczęście to... trzy gałki lodów...

Właśnie o tym była sztuka. A nie o zwariowanym hollywoodzkim życiu, budzeniu się w łóżku z jedną z aktorek i zastanawianiu, dlaczego się w nim znaleźli, ukrywaniu się przed ludźmi i natrętnymi fotografami, zarabianiu milionów dolarów za jeden film.

Czy był w tym jakikolwiek sens?

Dzieci śpiewały dalej. - Szczęście to... posiadanie siostry... Posiadanie siostry?

Pomyślał o kobietach, które widział wcześniej na parkingu przed szpitalem. Nigdy nie znał tego uczucia. Splótł dłonie i przypominał sobie chwile, gdy trzymał za rękę Elizabeth. Dotyk dłoni biologicznej matki, pewność, że zawsze go kochała, że pragnęła mieć go przy sobie. I nawet teraz, gdy leżała na łożu śmierci, żałowała tylko jednego, tego, że musiała go oddać.

Dzieci śpiewały ostatnią zwrotkę piosenki.

- Szczęście to... znowu znaleźć się w domu.

W oczach Dayne'a błyszczały łzy, poczuł złość. Dzisiaj płakał więcej razy niż w ciągu całego życia. Przedstawienie skończyło się, na scenie pojawili się wszyscy aktorzy, pokłonili się i zaczęli krzyczeć.

- Kary... Katy... Katy...

Zapalono światło, Dayne zaciągnął czapkę na oczy. Dzieciaki na scenie nie dawały za wygraną, uśmiechały się i wołały Katy, ktokolwiek to był.

Po kilku minutach z przedniego rzędu wstała młoda kobieta i wbiegła na scenę. Dzieci otoczyły ją, podskakując do góry, wykrzykiwały jej imię. W końcu, gdy wróciły na swoje miejsca, ruchem ręki poprosiła je, aby się uciszyły, i tak też zrobiły.

Gdy odwróciła się do publiczności, Dayne aż powstrzymał oddech. Była przepiękna. Miała jasne włosy i niebieskie oczy, których blask widział nawet z tylnego rzędu.

- Witam wszystkich - pomachała ręką i osłoniła oczy, żeby pomimo oślepiającego światła widzieć publiczność.

- Nazywam się Katy Hart i jestem dyrektorem Chrześcijańskiego Teatru Dzieci. Posłuchajmy, co dzieci mają do powiedzenia o sukcesie naszego pierwszego przedstawienia.

Publiczność zaczęła bić gorące brawa, bardziej entuzjastycznie niż podczas rozdania Oskarów. Wszyscy wstali, oklaski nie ustawały, dopóki Katy nie poprosiła zebranych, aby usiedli.

Dayne nie mógł oderwać od niej oczu. Miała około dwudziestu siedmiu lat i piękną urodę, o której w Hollywood dawno już zapomniano. Jeśli miała makijaż, to musiał być bardzo subtelny. Była ubrana w dżinsy, błękitną bluzkę z jedwabiu i dopasowany, czarny żakiet. Jednak nic w jej kształtach czy wyglądzie nie mogło równać się z radością, jaka malowała się na jej twarzy.

Katy Hart kochała to, co robiła. To było oczywiste.

Uwielbiała dzieci, aktorstwo oraz magię, którą tworzyła na scenie. Żadnych olbrzymich kontraktów, żadnych łowców autografów ani sławy czy fortuny. Teatr społeczny... przedstawienia przygotowywane z dziećmi, to było wystarczające.

I gdy tak na nią patrzył, przyszła mu głowy pewna myśl.

Gdyby dorastał w rodzinie Baxterów, być może pracowałby razem z nią. Być może byliby przyjaciółmi, a może nawet kochankami. Być może zostałaby jego żoną. Poczuł pustkę w sercu, tak przepastną i ogromną jak Wielki Kanion. Tak, być może właśnie tak wyglądałoby jego życie, gdyby rodzice Elizabeth nie odesłali jej do domu dla dziewcząt, gdy była w ciąży.

Okradziono go z normalności, kochającej rodziny, brata i czterech sióstr oraz czegoś więcej. Szansy na zwykłe życie z piękną dziewczyną, która nie widziała siebie w świetle jupiterów, życie, które z pewnością wypełniłoby pustkę w jego duszy.

Gdy wyszedł z teatru i wrócił do wypożyczonego SUV-a, a potem jechał autostradą, rozmyślał nad słowami, które usłyszał od Elizabeth: „Wzbudź w sobie wiarę, Dayne... wzbudź w sobie wiarę".

Zacisnął ręce na kierownicy. Dlaczego miałby się tym przejmować? Bóg - jeśli Bóg w ogóle istniał - pozostawił go poza życiem, które on z pewnością by pokochał. Pozwolono mu jedynie popatrzeć na wszystko, co mógł mieć, ale nie pokazano żadnej drogi, jak to osiągnąć. I Bóg pozwolił na to.

Elizabeth była w błędzie. Wcale nie potrzebował wiary, potrzebował wyłącznie rodziny.

Ale pewnego dnia - nawet jeśli miałoby to potrwać kilka dekad -odnajdzie ich i powie, kim jest. Pewnego dnia, gdy już nie będzie grał w filmach, gdy paparazzi przestaną interesować się jego osobą lub tym, co mogło ściągnąć go do Bloomington.

Do tego czasu będzie pracował i starał się żyć jak najlepiej. Niesiony przez wspomnienie rodziny, gdy szła w jego stronę na szpitalnym parkingu, wspomnienie matki, która go przytulała, wyznając, że nigdy nie przestała o nim myśleć i nigdy nie przestała go kochać.

Oraz wspomnienie Katy Hart, dziewczyny z małego miasteczka, która była uosobieniem wszystkiego, za czym tęsknił.

Katy dostrzegła go ze sceny, widziała go, gdy siedział w ostatnim rzędzie, oglądając końcową część przedstawienia. To był ich ostatni wieczorny występ, publiczność składała się z członków rodzin i przyjaciół teatralnej trupy.

Łatwo było więc wyłapać twarze nieznajomych osób, szczególnie takich, które pojawiły się tuż przed końcem, a potem szybko wyszły.

Właśnie rozpoczynała się część wieczoru, podczas której mieli zostać wyłonieni laureaci najzabawniejszych scenek z przedstawienia. Katy miała wokół siebie kilkanaścioro dzieci pytających o nagrody oraz jej wrażenia -szczególnie te związane z parodiami. Tim, nastolatek, który grał Charliego Browne'a, przyniósł ze sobą gitarę. Miał zagrać kilka pieśni uwielbienia, zanim rozpocznie się luźniejsza część spotkania.

Ale Katy nie mogła zapomnieć twarzy nieznajomego z tylnego rzędu.

Gdzieś już go widziała, ale gdzie? Może był którymś z wujków? Kimś związanym z Centrum Sztuki lub uniwersytetem? Miała już pomyśleć o czymś innym, gdy Rhonda - instruktorka tarica - podbiegła do niej.

- Uwierzyłabyś? Widziałaś go?

Katy uważnie przyjrzała się przyjaciółce. - Kogo?

- Dayne'a Matthewsa! - Rhonda chwyciła ją za ramiona. - Był tutaj, naprawdę! - wskazała na tylne rzędy. - Siedział tam przez kilkanaście minut i oglądał ostatnią część naszego przedstawienia.

Dayne Matthews? Ten słynny aktor? Hollywoodzki playboy romansujący z każdą odtwórczynią głównej roli? Nie dziwne, że wyglądał znajomo. Ale ten mężczyzna nie mógł być Dayne'em Matthewsem.

- To nie był on - odwróciła się i odeszła w kierunku sceny. Rhonda szła tuż obok.

- Był. Bethany wyszła za nim, gdy opuścił salę. Zawołała go po imieniu, a on się odwrócił - Rhonda kilka razy podskoczyła do góry. - Dayne Matthews był tutaj i oglądał nasze przedstawienie! Kto by pomyślał?

Katy była potrzebna na scenie. Uniosła rękę do góry i ucięła dalszą rozmowę o słynnym aktorze w budynku społecznego teatru w Bloomington. Tim zajął już miejsce na scenie, był gotowy do śpiewania.

Grupa rodziców i dzieci zaangażowana w CTD była niesamowita. Kilkanaście rodzin przychodziło tutaj i pomagało, aby inicjatywa mogła ruszyć z miejsca, byli zachwyceni, że ich dzieciaki mogą obcować ze sztuką w chrześcijańskim środowisku. Katy nigdy nie czuła się bardziej spełniona.

Wszyscy wrócili na swoje miejsca, zapadła cisza. Tim - utalentowany piętnastolatek, urodzony przywódca, miłujący Boga - wprowadził ich w modlitewne skupienie.

- Panie, dziękujemy ci, że pozwoliłeś nam wystawić naszą pierwszą sztukę. Dziękujemy za Katy i za chrześcijańską grupę teatralną z Bloomington... - modlił się za ich wspólne dzieło, aby stali się światłem dla lokalnej społeczności.

Gdy wypowiadał słowa dziękczynienia, Katy rozpoczęła osobisty dialog z Bogiem. Panie... Dayne Matthews? Tutaj, w Bloomington? Jeśli to był on, Boże, być może przyprowadziłeś go tutaj z jakiegoś powodu. Daj mu to zrozumieć, Boże. I sprowadź go z powrotem, jeśli nasza grupa w jakikolwiek sposób może mu pomóc.

Poczuła ukojenie wypełniające jej duszę.

Córko, spotkasz go jeszcze. Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was".

Owa odpowiedź poruszyła ją do głębi, wewnątrz cała drżała. Czasami, gdy się modliła, czuła Bożą obecność. Ale tym razem była prawie pewna, że Bóg naprawdę sprowadzi Dayne'a Matthewsa do ich teatru.

Pomysł wydawał się szalony, ale właśnie tak działał Bóg.

Pozwoliła odejść owym myślom i skupiła się na słowach wypowiadanych przez Tima.

- Boże, błogosław Katy i CTD oraz każdemu z nas. A przede wszystkim daj nam poznać Twoje zamysły wobec nas wszystkich. A szczególnie wobec Katy. W Imię Chrystusa, Amen.

John odebrał telefon, gdy wszyscy znajdowali się w ich domu. Elizabeth nie czuje się dobrze, jej organizm nie jest tak silny jak wcześniej. Powiedział o tym dzieciom, szybko przekazano opiekunkom najważniejsze instrukcje i dorośli opuścili dom.

Teraz znajdowali się już w szpitalu, Elizabeth była na wpółprzytomna.

Doktor Steinman spotkał Johna na korytarzu i odciągnął go na bok.

- John, koniec może nadejść w każdej chwili - potrząsnął głową. -Jeszcze godzinę temu, gdy był u niej Luke, czuła się całkiem dobrze, ale teraz jej stan znacznie się pogorszył.

- Luke? - John zerknął w kierunku swoich dzieci ze współmałżonkami. -Przez ostatnie dwie godziny Luke był razem z nami.

Doktor Steinman skrzywił się. - To dziwne. Pielęgniarka powiedziała, że Luke przez ostatnią godzinę siedział przy jej łóżku - uniósł rękę. - W każdym razie chodzi mi o to, że jest gorzej - zawahał się. - Nie wiem, czy przeżyje do rana.

Słysząc to, John poczuł, że brakuje mu powietrza. Tyle jeszcze miał jej do powiedzenia, było tyle tematów, które musieli omówić. Wszystko dookoła zastygło, a on sam poruszał się niczym robot, zupełnie jakby jego ciało wiedziało, jak przejść przez to wszystko, chociaż serce zupełnie zamarło.

Zebrał dzieci, wszystkich pięcioro, wraz ze współmałżonkami - i spojrzał na nich po kolei.

- Wasza mama opuszcza nas - przyszły łzy, ale jego głos pozostał niewzruszony, zupełnie jakby ktoś nim kierował.

- Teraz? - pytanie wyszło od Luke'a i zanim John zdążył odpowiedzieć, ich syn szedł już do pokoju Elizabeth.

- Tak - John wyciągnął ręce, wszyscy podeszli bliżej i zaczęli się przytulać. - Doktor Steinman mówi, że koniec może nadejść dzisiejszej nocy.

Nadszedł czas pożegnania, John postanowił, że muszą wykorzystać go jak najlepiej.

- Będę w pokoju, razem z nią. Wchodźcie do niej po kolei. Jedna para naraz, dobrze?

Pojawiły się łzy i milczące wyrażenie zgody. John wszedł do pokoju jako pierwszy. Usta Elizabeth były otwarte. Przy każdym oddechu jej klatka piersiowa unosiła się wyraźnie do góry, znak, że jej płuca przestawały funkcjonować i śmierć była tuż za progiem.

- Elizabeth - wziął ją za rękę i zatrzymał wzrok na jej twarzy. - Jesteśmy tutaj, kochanie.

Otworzyła oczy, rozpoznała go. - John... przyszedłeś.

- Dzieci chcą z tobą porozmawiać, dobrze?

Wypuścił jej dłoń, obszedł łóżko i położył rękę na jej ramieniu. Najpierw weszli Brooke i Peter. Peter przywitał się i cofnął do tyłu, Brooke zajęła miejsce przy Elizabeth.

- Mamo... kocham cię.

- Brooke - twarz Elizabeth była śmiertelnie blada, ale ona sama była zupełnie świadoma. Mówiła bardzo powoli, w każde słowo wkładając wysiłek.

- Nie bądź smutna. Kiedyś znowu będziemy wszyscy razem. Najcudowniejsze spotkanie ze wszystkich, dobrze?

- Tak bardzo będzie mi ciebie brakowało. Hayley będzie za tobą tęsknić, tak bardzo się o nią troszczyłaś.

- Nigdy nie przestanę się za nią modlić - oczy Elizabeth rozjaśnił uśmiech. - Mam przeczucie, że... ona zupełnie wyzdrowieje.

Brooke pokiwała głową, zbyt wzruszona, aby cokolwiek powiedzieć.

- Brooke, jesteś cudowną mamą. Wiem... wiem, że po wypadku Hayley zwątpiłaś w to. Ale to nieprawda - zakasłała, była coraz słabsza.

- Mamo... - Brooke przytuliła ją, policzkiem dotknęła jej policzka. John otarł oczy, zapisując wszystko w sercu.

- Kocham cię, Brooke - słowa Elizabeth zlewały się w jedno.

- Nawet nie wiesz, jak wiele mi dałaś.

Brooke pożegnała się, wstała i jeszcze raz dotknęła policzka Elizabeth. Po czym odwróciła się i padła Peterowi w ramiona. Wyprowadził ją z pokoju i po kilku sekundach do środka weszli Erin i Sam.

Scena powtórzyła się jak za pierwszym razem. Ashley i Landon byli ostatni. Landon objął rękę Elizabeth.

- Jesteś wyjątkową kobietą, to, co dałaś swojej rodzinie, będzie w niej trwało, nawet po twoim odejściu.

Elizabeth uśmiechnęła się blado.

- Dziękuje, Landon. Tak się cieszę, że nie dałeś za wygraną z Ashley. Potrzebowała cię i zawsze będzie.

- Wiem - Landon miał w oczach łzy. Cofnął się, a jego miejsce zajęła Ashley.

- Mamo... jak się czujesz?

- Dobrze - powoli przytaknęła. - Żadnego bólu. Tylko tutaj - jej dłoń spoczęła na sercu. - Nie chcę was opuszczać.

- Ja... - Ashley opuszkami palców otarła łzy. - Ja nie chcę cię żegnać, mamo. Nie wiem, jak.

- Nie musisz, kochanie - wzięła Ashley za rękę i przyłożyła jej dłoń do ust. - Znowu będziemy razem, tylko że trochę to potrwa.

- Ale to za długo - Ashley zwiesiła głowę. - Byłam czarną owcą -pociągnęła nosem, szukając właściwych słów. - Ale ty nigdy mnie nie przekreśliłaś.

- Na tym polega prawdziwa miłość, Ash - Elizabeth spojrzała na Landona. - Ale ty już to wiesz.

- Tak, zaczynam to rozumieć.

- Ashley...

- Tak? - jej łzy spadały na piżamę Elizabeth.

- Nie pozwól, żeby Cole zapomniał o mnie, dobrze?

- Mamo, nigdy o tobie nie zapomnimy. Dzięki tobie i tacie wszystko skończyło się dobrze.

- Ale przede wszystkim dzięki Bogu.

- I Bogu - Ashley uśmiechnęła się przez łzy. - I oczywiście Bogu.

- Wiesz, czym chcę się zająć, gdy znajdę się w niebie? Głęboki smutek wzbierał w sercu Johna, ale pozostał silny, pozwalając Ashley pożegnać się z Elizabeth.

- Czym? - Ashley pochyliła się do przodu.

- Będę planować następne spotkanie. Takie, które nigdy się nie skończy.

- Och, mamo - Ashley przytuliła ją mocno. Gdy odchyliła się do tyłu, smutek w jej oczach nie był już tak rozdzierający jak wcześniej. Zupełnie jakby słowa Elizabeth ukoiły trochę cierpienie Ashley. - I znowu będziemy wszyscy razem.

W końcu John i Elizabeth zostali sami.

Ashley poinformowała ojca o planach reszty rodziny. Zamierzali wrócić do domu i zostać z dziećmi, a John miał do nich zadzwonić, gdyby cokolwiek się zmieniło.

John postawił krzesło przy łóżku Elizabeth. Każdy jej oddech był walką, a rzężenie stawało się coraz głośniejsze. Doktor Steinman miał rację, Elizabeth ich opuszczała.

- Elizabeth...

- Hmm - otworzyła oczy, była świadoma swojego stanu. - Nie jest ze mną dobrze, prawda?

John uśmiechnął się. Chciał być silny, pragnął cieszyć się ostatnimi wspólnymi chwilami, jakie im pozostały. Na żal będzie miał czas później.

- Nieźle sobie radzisz.

Przełknęła ślinę, z bólu aż wykrzywiła twarz.

- John... muszę ci o czymś powiedzieć.

- Słucham - przycisnął jej dłoń do klatki piersiowej, pragnął położyć się obok niej i przytulić się, ale wiedział, że jest na to za słaba.

Elizabeth otworzyła szerzej oczy.

- Spotkałam go, widziałam naszego pierworodnego - patrzyła mu prosto w oczy, w ciągu całego dnia nie była jeszcze aż tak przytomna jak teraz. -Ma na imię Dayne.

John poczuł ukłucie w sercu. Co powiedział lekarz? Coś o jego synu, który siedział przy jej łóżku przez godzinę? Ale przecież to niemożliwe. Gdziekolwiek był ich najstarszy syn, nie mógłby odnaleźć ich właśnie teraz, gdy Elizabeth umierała. - Kochanie, o czym ty mówisz?

- John, on przyszedł do mnie - opadła na poduszkę i zamknęła oczy. Gdy je otworzyła, wyglądała na trochę zagubioną. - A może to był tylko sen?

Sen. Z pewnością tak. John poczuł ulgę.

- Opowiedz mi o tym.

- Był przystojny, podobny do Luke'a. Powiedział, że jest aktorem. I że jego rodzice nie żyją, a on nie ma żadnego rodzeństwa - jej słowa zaczęły się zlewać, walczyła z ogarniającą ją sennością. - Wtedy nie wydawało mi się, że to sen. Chyba powiedział mi, że wróci jutro.

Wówczas dotarło do Johna, że to nie był sen, ale leki przeciwbólowe. Pacjenci umierający na raka często mieli halucynacje, szczególnie w ostatnim stadium. Połączenie leków przeciwbólowych z obumieraniem ciała sprawiało, że ludzie słyszeli i widzieli rzeczy, których nie można było logicznie wytłumaczyć.

Najwyraźniej Elizabeth tego doświadczyła. Aktor o imieniu Dayne? Z pewnością miała na myśli Dayne'a Matthewsa, mężczyznę, którego Luke spotkał w kancelarii prawniczej. Jakimś sposobem wycinki z rzeczywistości z kilku ostatnich tygodni połączyły się i Elizabeth odniosła wrażenie, że spotkała owego mężczyznę, myśląc, iż jest ich synem. Na pewno miała halucynacje.

- Kochanie, cieszę się, że go spotkałaś. Przecież modliłaś się o to -postanowił nie przeczyć jej słowom, żeby jej nie zdenerwować i nie popsuć ostatnich chwil, które im pozostały. - Dzięki, że powiedziałaś mi o tym. Elizabeth znowu szeroko otworzyła oczy.

- John, ty myślisz, że mówię od rzeczy?

- Nie, wcale nie - ponownie pomyślał o słowach doktora. Ze ktoś czuwał przy niej przez godzinę. Najprawdopodobniej ktoś z kościoła, może nawet sam pastor Mark. - Jestem pewien, że wpadł tutaj i cieszy mnie to. Być może go spotkam, gdy wróci.

- Tak - jej twarz mówiła o pokoju, którego doświadczała. - Byłoby dobrze.

- Jesteś zmęczona, prawda?

- Bardzo zmęczona.

Myśli Johna zaczęły przyspieszać. Wciąż tyle miał jej do powiedzenia. Przecież spędzili ze sobą tyle lat. - Wiesz, czego pragnę?

- Czego? - spojrzała na niego i pomimo jej choroby i leków oraz zmęczenia poczuł, że patrzy na niego tak samo jak przy ich pierwszym spotkaniu na uniwersytecie, takim samym spojrzeniem obdarzała go później tysiące razy. Spojrzeniem miłości, która z nim pozostanie, nawet jeśli ona odejdzie.

- Chciałbym - podniósł do ust jej dłoń i pocałował ją - chciałbym iść razem z tobą.

Pokręciła głową, nie odrywając od niego wzroku.

- Johnie Baxterze... jesteś potrzebny dzieciom. Poza tym... - z jej piersi wyrwał się dźwięk przypominający śmiech, musiała zaczekać, aż jej oddech wyrówna się. - Bóg chce, abym pojawiła się u niego jako pierwsza i pomogła w przygotowaniach.

- Do czego, moja słodka Elizabeth?

- Do czego? - jej uśmiech był wieczny, miał pozostać z nim do końca życia. - Do najcudowniejszego spotkania, jakie kiedykolwiek miało miejsce.

- Kocham cię - od owego sierpniowego poranka, gdy się pobrali, mówił jej o tym codziennie, a nawet kilka razy dziennie. Także i teraz, gdy go opuszczała, nie mógł tego nie wyznać.

- John, tak naprawdę nigdy cię nie opuszczę - każde słowo przychodziło jej z ogromnym trudem. - Wiesz o tym, prawda?

- Wiem - przycisnął do serca jej dłoń. - Będziesz tutaj, w samym centrum wszystkiego, co mnie tworzy.

- To jeszcze nie wszystko - jej oczy błyszczały. - Będę w uśmiechu Cole'a oraz tanecznym kroku Jessie i niebieskich oczach Tommy'ego. Dostrzeżesz mnie w macierzyństwie Erin oraz obrazach Ashley i determinacji Luke'a, aby dążyć ku dobru - wypuściła powietrze, rzężenie wypełniło pokój. - Poczujesz mnie, gdy weźmiesz Maddie za rękę i gdy któreś z nich przytuli cię - przerwała, gromadząc siły. - Jeśli dobrze posłuchasz, usłyszysz mnie w śmiechu Kari i łagodnym głosie Hayley oraz w chwilach, gdy Brooke zasiądzie do pianina. Będę tam, John. Zawsze tam będę.

Po czym umilkła i chociaż John mówił jej, że kochał ją w każdej minucie, po chwili przestała reagować. Przez następne kilka godzin patrzył na nią, jej klatka piersiowa unosiła się i opadała, a każdy jej ruch niósł cierpienie, jej płuca powoli przestawały funkcjonować, życie uciekało z niej i opuszczało jej ciało.

Około północy wydała ostatnie tchnienie, a John zacisnął palce na jej dłoni. Ale nie mógł powstrzymać jej odejścia, opuszczenia tego świata i wybrania się w kojącą i cudowną podróż do następnego.

Uczucie ulgi wypełniło jego serce, zatonął w pokoju nie do opisania. Elizabeth już nie cierpiała, nie była chora czy umierająca. Była z Jezusem, ponieważ taka była Jego obietnica. Że ci, którzy Go kochają, nigdy nie zaznają śmierci. John spodziewał się, że będzie rozdarty. Gdy żegnała się z nimi, był przekonany, że jej śmierć kompletnie go zdruzgocze i nigdy już nie będzie mógł powstać.

Jednakże zamiast tego jego serce wypełniła pełnia, której nigdy jeszcze nie doświadczył, ponieważ Elizabeth miała rację. Jej ciało odeszło, ale ona nigdy go nie opuści. Będzie żyła we wspomnieniach, które będzie pielęgnował przez całe lata i dziesięciolecia, jakie wciąż pozostały jego rodzinie.

Zawsze będzie blisko nich i jednocześnie będzie opracowywała wyjątkowy plan, o którym wspomniała wcześniej. Najwspanialsze ze wszystkich spotkań, takie, na którym Hayley będzie biegać po niebieskich dróżkach i nikt już nie uroni choćby pojedynczej łzy. Na którym wszyscy będą razem, zdrowi i szczęśliwi, wychwalając Boga, który ofiarował im wieczność.

Na zawsze, już na zawsze.



ROZDZIAŁ 32



Pogrzeb dobiegł końca.

John przeżył to wszystko dzięki sile, która nie pochodziła od niego. Oczywiście, uczestniczyło w nim każde z ich dzieci, żegnając matkę i zapamiętując ją jako silną, elegancką i kochającą kobietę, jaką zawsze była. Zgodnie z życzeniem Elizabeth zaśpiewano jej ulubiony hymn: „Ogromna Twa wierność, o Boże, nasz Ojcze".

I tak było, Bóg pozostał wierny do końca, John nie miał żadnych wątpliwości, żadnych pytań. Podczas pogrzebu pastor Mark wypowiedział słowa głębokiej prawdy, które miały pozostać z Johnem już na zawsze.

- Ludzkie cierpienie jest tak ogromne, że nie potrafimy go ogarnąć - miał poważny wyraz twarzy. - Nie staraj się zrozumieć, czego Bóg uczy cię przez tę śmierć, nie próbuj tego pojąć, tak jak nie można pojąć Boga. Jeśli Bóg mieściłby się w naszych wyobrażeniach, byłby zbyt mały.

John siedział jak zahipnotyzowany, słuchając owych słów.

- Wszystko, czego od was dzisiaj pragnę, to abyście pobiegli do Jezusa. Będąc jednocześnie Bogiem, tylko On w pełni rozumie Boga oraz cierpienie. I właśnie On pozwala nam dzisiaj płakać - w oczach pastora Marka błyszczały łzy. Trudno było wyobrazić sobie, że zaledwie dziesięć dni temu udzielał ślubu Ashley i Landonowi. - Nigdy nie posiadamy drugiego człowieka. Kochamy go, to prawda, ale jest on nam wypożyczony przez Boga. Jest z nami tylko przez chwilę, a potem odchodzi. Możemy płakać, gdyż brakuje nam Elizabeth. Ale gdy będziecie płakać, nawet przez minutę nie bądźcie wściekli na Boga, że ją zabrał. Lecz dziękujcie mu za każdą minutę jej życia.

Ostatnie zdanie uderzyło Johna najbardziej.

I za każdym razem, gdy nachodziła go pokusa zastanawiania się nad sensem odejścia Elizabeth, przypominał sobie owe słowa i czuł wdzięczność. Ponieważ chwile, które spędził z Elizabeth, były najpiękniejszymi w jego życiu.

Teraz wszyscy zgromadzili się już w domu, w gościnnym pokoju. Wnuki bawiły się na górze pod okiem opiekunki, na dole była tylko Hayley. Czekał na ten moment i uprzedził o nim dzieci.

- Wasza mama napisała do was list. Każdy z was otrzyma jego kopię -stał przy kominku, rozejrzał się po zebranych. W oczach jego dzieci widać było smutek i łzy. Ale była w nich także nadzieja. - Zamierzam go teraz przeczytać, ponieważ takie było życzenie waszej mamy.

W dłoni trzymał szarą kopertę, tę, o której powiedziała mu Elizabeth. W środku były trzy mniejsze koperty, dokładnie jak opisała. Na jednej z nich widniało jego imię, na drugiej napisała „Dla Dzieci", a na trzeciej „Dla Pierworodnego".

John wyjął kopertę dla dzieci i otworzył ją.

- A co z innymi listami, które są w środku? - Ashley przekrzywiła głowę, wpatrując się w dużą kopertę.

- Hm... - John poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Nie sądził, że dzieci zauważą pozostałe listy. - Te są dla mnie.

List skierowany do siebie John przeczytał już trzy razy, oczywiście był piękny, przeważnie mówił o tym, co Elizabeth powiedziała mu ostatniego wieczoru w szpitalu. Jeśli chodzi o trzeci list, podpisany „Dla Pierworodnego", myślał o wyrzuceniu go. Ale nie mógł. Był ważny dla Elizabeth, a jeśli - jakimś cudem - ich syn odnajdzie ich?

W tym przypadku ów list należał więc do niego.

John zapisał sobie w pamięci, że musi dobrze ukryć szarą kopertę. Być może w pudełku z rzeczami Elizabeth, które trzymała na górnej półce w ich szafie. Jeśli ktokolwiek odnalazłby ten list, nie wiedziałby, jak to wytłumaczyć.

John przeniósł wzrok na list, który trzymał w dłoni i zaczął czytać.

- Kochane dzieci, jeśli tego słuchacie, oznacza to, że odeszłam i jestem w niebie. Prawdopodobnie ten dzień był dla was ciężki, ale proszę... przez chwilę nie bądźcie smutni. Pragnę podzielić się z wami czymś, co noszę w sercu, i proszę, nigdy o tym nie zapomnijcie.

John przerwał. Głos uwiązł mu w gardle, jednak po chwili poczuł w sobie siłę, zupełnie jakby Elizabeth kibicowała mu z nieba i ponaglała go, aby kontynuował.

- Jesteście tak bardzo różni, ale teraz - gdy znalazłam się u kresu mojego życia - Bóg ukazał mi jedno słowo, którym mogę określić nasze wspólne lata. Tym słowem jest „ocalenie".

Rozglądając się po pokoju, John dostrzegł, że Brooke i Kari zamknęły oczy, a Erin, Lukę i Ashley patrzyli się przed siebie, zasłuchani. John powrócił do listu.

- Temat ocalenia nieustannie powracał w naszym życiu. Brooke i Peterze, to, co przytrafiło się Hayley, było druzgocące. Ciężar tego omal was nie rozdzielił, ale oto jesteście. Razem, silniejsi niż wcześniej.

Peter sięgnął po dłoń Hayley i przyłożył ją do ust. Drugą ręką ścisnął kolano Brooke i uśmiechnął się do niej smutno.

- Kari, twoje życie także nie było wolne od bólu. Niewierność Tima, potem jego śmierć, wszystko to mogło przynieść tragiczny koniec, ale Bóg wniósł nadzieję w każde zranione miejsce. Tim umarł pojednany ze Zbawicielem, a Bóg zawiódł cię do Ryana, mężczyzny, który zawsze będzie się o ciebie troszczył i kochał cię do końca życia.

John zauważył, że Ryan objął Kari ramieniem i przytulił ją.

- Ashley, myślałaś, że jesteś czarną owcą. Kochanie, nigdy nią nie byłaś. Spotkały cię trudne doświadczenia, ale Bóg uczył cię przez różnych ludzi. Użył Irvel, Cole'a, a szczególnie Landona. Jesteś żywym obrazem Bożego miłosierdzia i przebaczenia oraz prawdy, że On ma plany wobec każdego ze swoich dzieci.

Ashley oparła głowę o ramię Landona. John widział, że drży jej podbródek, ale powstrzymała łzy, zachowując je dla siebie.

- Erin, nie mogłaś mieć rodziny, o jakiej marzyłaś, nie mogłaś mieć dzieci i zastanawiałaś się, czy Bóg nie zapomniał o Tobie. A potem zjawiasz się na naszym spotkaniu z czterema ślicznymi dziewczynkami. Moja droga córko, nie wolno ci już wątpić w dobroć Boga. Zostałaś stworzona, aby być mamą i będziesz nią. Każda noc, choćby najciemniejsza, kończy się, a po niej nadchodzi poranek. Taki jest przekaz trzeciego rozdziału Lamentacji, na którym opiera się mój ulubiony hymn. Mroczne doliny nie są krańcem życia. Nie dla ciebie i twojego pragnienia posiadania rodziny, i nie dla mnie.

Erin spojrzała na sufit. W oczach miała łzy, ale w kącikach jej ust czaił się uśmiech. John usłyszał jej ciche dziękczynienie: - Dziękuję, Boże. John wrócił do listu.

- Lukę, patrząc na ciebie, widziałam, jak wypełniają się słowa Pisma Świętego. Przez wiele lat twoja wiara była martwa. Tak, mówiłeś o zaufaniu, ale dopóki nie zostałeś poddany próbie, dopóki nie zrozumiałeś, że cierpienie jest nieodłączną częścią życia, nie mogłeś przyjąć Chrystusa jako swojego Pana. Jednak udało się i wszyscy możemy dostrzec cuda, których Bóg dokonał w twoim życiu. Usłyszałeś już ode mnie te słowa, ale pewnego dnia znowu je powtórzę: Witaj w domu, synu. Witaj w domu.

Lukę przytulił mocniej Reagan. Zacisnął szczękę, walcząc ze wzruszeniem, ale w końcu pochylił głowę. Na jego spodnie opadły dwie łzy, wolną ręką zakrył oczy.

Głos Johna wciąż był silny, ale jego słowa zaczęły się zlewać. Mrugnął i rozejrzał się dookoła. Elizabeth miała rację. Widział ją w ich dzieciach, czuł jej obecność. W sposobie ich bycia, wtedy gdy się uśmiechali i przytulali się do siebie. Ona wciąż była z nimi, i to nigdy się nie zmieni.

Jego wzrok zatrzymał się na ostatnim paragrafie listu, zaczął więc czytać ostatnią część.

- Zatem, jak widzicie, temat jest bardzo oczywisty. W życiu stajemy przed różnymi wyborami i nieustannie musimy wybierać. Ja także nie byłam doskonała, wasz ojciec i ja wiemy, jak to jest, gdy sprzeciwiamy się Bożej woli. Każdy, kto oddycha, zna to okropne uczucie. Ponosimy konsekwencje naszych złych wyborów, więc cierpienie zawsze będzie towarzyszyć życiu. Niektórych spraw, jak moja choroba czy wypadek Hayley, nigdy nie zrozumiemy. Chcę jednak, abyście myśląc o tym wszystkim, zapamiętali jedno. Tylko Chrystus może dać wam nadzieję i przebaczenie, wiarę i miłość. A przede wszystkim dzięki Jego ofiarowaniu życia na krzyżu zawsze będzie istnieć Jego zdumiewające, nieograniczone i doskonałe odkupienie. Pamiętajcie o tym, dobrze? Kocham was bardziej, niż myślicie. A gdy wrócicie do domu, będę na was czekać. I wtedy rozpocznie się najwspanialsze ze wszystkich spotkań.










Słowo od Karen Kingsbury



I tak oto zakończyliśmy serię „Ocalenie".

Wrócę jeszcze do tego. Ale najpierw cofnijmy się trochę, wybierzmy się jeszcze raz w podróż nie tylko po „Spotkaniu", ale poprzez całą serię „Ocalenie".

Pisząc „Spotkanie", nieustannie czułam pomoc Boga, który szedł przede mną, przemawiał przez wątek i fabułę powieści. Ale był ze mną nie tylko przy pisaniu „Spotkania", pomógł mi stworzyć całą serię „Ocalenie".

Wszystkie wydarzenia, przez które musieli przejść członkowie rodziny Baxterów, są dowodem na przemianę serca, jaką niesie Boże ocalenie. Nie obyło się bez ponoszenia konsekwencji czy smutku, ale zawsze w świetle Jego miłości, łaski i nadziei.

Muszę się przyznać, że trudno mi było wyobrazić sobie, iż „Spotkanie" będzie pożegnaniem z rodziną Baxterów. Po napisaniu pięciu książek opowiadających o tej rodzinie jej członkowie stali się dla mnie bardzo realni. Zauważyłam nawet, że zaczęłam nazywać naszego pastora pastorem Markiem.

Nie do końca też wiedziałam, czy pozwolić umrzeć Elizabeth, ale mniej więcej w połowie „Spotkania" Bóg przypomniał mi, że tym, co się liczy, nie jest liczba dni naszego życia, ale to, jak je przeżyliśmy.

Wielu z was osobiście zna ból, jaki niesie strata. Być może straciliście pracę lub przyjaciela, a może - co gorsze - współmałżonka lub dziecko. Być może ktoś, kogo kochacie, odszedł od was, tak jak Tim odszedł od Kari w „Ocaleniu".

Być może wasza przeszłość kryje w sobie coś wstydliwego, tak jak w przypadku Ashley w „Pamięci". A może odeszliście od wiary i musicie na nowo zrozumieć, że Bóg wciąż na was czeka, podobnie jak musiał zrozumieć to Lukę w „Powrocie". A może wasze życie zostało dotknięte przez jakąś tragedię, tak jak życie Brooke w „Radości". Zatem przekaz zawarty w powieściach jest także i dla was. Że wraz z nowym porankiem nadchodzi radość, że tylko dzięki trwaniu w postawie uwielbienia i wysławiania Pana przetrwacie każde trudne doświadczenie.

A może odchodzi od was któryś z rodziców, tak jak w „Spotkaniu". Patrzenie, jak umiera ktoś, kogo kochamy, lub telefon, że nagle odszedł, to bardzo smutne doświadczenia. Właśnie dlatego zawarłam je w tej książce.

Modlę się, żebyście czytając historię Elizabeth, odnaleźli w sobie siłę. Żebyście zrozumieli, że wola Boga zawsze jest najlepsza - nawet jeśli nie mieści się w naszych wyobrażeniach. Tak, w naszym życiu zawsze pojawi się trudniejszy czas, ale Bóg i tak zwycięży. I bardzo mnie to cieszy.

Każdego dnia otrzymuję listy od czytelników, którzy piszą, że w którejś z powieści zawarłam historię ich życia. Nie sądzę, że to jedynie zwykły zbieg okoliczności. Bóg dał mi pomysły na napisanie poszczególnych historii w serii „Ocalenie" - aby każdy z was wiedział, że nie jest sam. Jakiekolwiek są doświadczenia, które was dotykają, mnóstwo ludzi dookoła przechodzi przez podobne.

Oczywiście możemy walczyć z Bogiem. Możemy być na Niego źli za nasze cierpienia, za okoliczności, w których nas postawił, czy nawet za konsekwencje, które musimy ponosić. Ale ostatecznie powinniśmy okazać się takimi ludźmi, jak uczniowie Chrystusa, którzy pewnego razu widzieli, jak po jednej z nauk opuszcza Go cała rzesza Jego zwolenników. Jezus zaczekał, aż zostali sami. Wtedy odwrócił się do nich i zapytał: „Czyż i wy chcecie odejść?". A oni dali mu odpowiedź, której On oczekuje także i od nas, bez względu na naszą sytuację: „Panie, do kogóż pójdziemy?".

Kolejnym przekazem, który mam nadzieję wychwyciliście z serii „Ocalenie", jest prawda, że Bóg wobec każdego z nas ma swój zamysł. Kocha cię, gdyż należysz do niego, ponieważ to On powołał cię do życia. I właśnie dlatego ma wobec ciebie plan. Mówi nam o tym w Księdze Jeremiasza (29, 11), jest to prawda, na której zawsze możesz polegać.

Może uważacie, że niektóre sprawy toczą się zbyt wolno? Ryan doświadczył tego w „Ocaleniu". A może czujecie się zagubieni? Landon odczuwał to, gdy przekopywał się przez gruzowisko w miejscu, gdzie kiedyś wznosiło się World Trade Center. Jesteście przekonani, że poranek nigdy nie nadejdzie? Peter doświadczył takiej ciemności po wypadku Hayley. Myślicie, że Bóg o was zapomniał? Spójrzcie na historię Reagan, to, jak się czuła, samotnie wychowując dziecko, tysiące mil od ukochanego mężczyzny. Zapadł werdykt, ogłoszono diagnozę? John doświadczył, jak to jest, gdy myślimy, że wszystko już za nami.

Ale dla każdego z nich - jak i każdego z was - Bóg wciąż ma plan. Dobry plan, który niesie w sobie nadzieję i przyszłość.

Od momentu, gdy Gary Smalley poprosił mnie, abym pomyślała o napisaniu serii książek, które mogłyby zilustrować jego nauczanie dotyczące relacji, moja nadzieja i modlitwy nie były skierowane wyłącznie na dostarczenie wam rozrywki. Oczywiście chcę, abyście uznawali serię „Ocalenie" za rodzaj dobrej beletrystyki o jasnym moralnym przesłaniu. Ale modlę się także i o to, aby powieści te stały się dla was czymś więcej.

Uwielbiam czytać wasze listy, tysiące z was napisało mi, że ta seria zmieniła wasze życie. Uratowała małżeństwa, uzdrowiła relacje, ożywiła miłość. I wiele razy pisaliście, że dzięki niej przybliżyliście się do Boga lub powróciliście do Niego.

Dzięki waszym listom wiem, że Bóg wysłuchał moich modlitw dotyczących tej serii. Końcowy wynik znacznie przewyższa wszelkie wyobrażenia oraz nadzieje, jakie ja i Gary mieliśmy na początku naszej współpracy.

Przy okazji chciałam wspomnieć, że zgodziłam się napisać kolejnych osiem książek dla Tyndale, książek stanowiących rodzaj kontynuacji dla powieści, którą obecnie trzymacie w ręku. Cztery książki będą składały się na serię „Firstborn", a kolejne cztery utworzą serię „Sunrise". Wszystkie powieści będą rozgrywały się w Bloomington.

W serii „Firstborn" ponownie spotkamy Dayne'a Matthewsa, poszukującego swojego miejsca w życiu, ważną rolę w jego poszukiwaniach odegra Katy Hart, dyrektorka Chrześcijańskiego Teatru Dzieci w Bloomington. Pojawią się nowe rodziny oraz nowe sytuacje, ale poszukiwania Dayne'a - oraz inne problemy dotyczące poszczególnych bohaterów - będą stanowić główny wątek powieści.

W serii „Sunrise" przedstawię wam rodzinę Flaniganów - asystenta Ryana Taylora, jego żonę oraz dzieci. Owa seria jest bardzo bliska mojemu sercu, gdyż pod wieloma względami opowiada o moim doświadczeniu miłości oraz o życiowych lekcjach, które odebrałam w ciągu pierwszych piętnastu lat bycia żoną i matką.

Tak jak moja rodzina, rodzina Flaniganów ma sześcioro dzieci, w tym troje adoptowanych, pochodzących z Haiti. Dwoje dzieci występuje w Chrześcijańskim Teatrze Dzieci, a Katy Hart będzie mieszkać u Flaniganów, w pokoju nad garażem. Pomiędzy serią „Sunrise" i „Firstborn" będzie istniało więc powiązanie. Czworo pozostałych dzieci to zapaleni sportowcy. Ich tata jest trenerem, a mama pisarką, a do ich drzwi zapukają ludzie w różnym wieku, szukając nadziei i nowego życia w Chrystusie.

Spodziewajcie się, że będziemy musieli zmierzyć się z mnóstwem różnych sytuacji, włączając także i te typowo rodzinne jak problemy z nauką, zaburzenia odżywiania u nastolatków, dzieci szykanowane przez rówieśników, nastolatkowie zaczynający chodzić na randki i prowadzić samochód, nastolatkowie, którzy chcą wstąpić do armii oraz skutki owych działań odczuwane przez jedną parę kochającą Boga oraz siebie nawzajem.

Tak właśnie wygląda moje życie - i chociaż w porównaniu z nim u Flaniganów pojawią się dramatyczne wątki, wciąż jednak jestem zaszczycona oraz zachwycona faktem, iż mogę użyć własnej rodziny jako odskoczni do wprowadzenia was w serię „Sunrise".

Seria „Firstborn" pojawi się jako pierwsza, złożą się na nią poszczególne tytuły: „Firstborn", „Forgiven", „Family", „Found". Potem zapoznam was z serią „Sunrise". Poszczególne powieści to: „Sunrise", „Soldier", „Someday" oraz „Sunset".

Proszę, módlcie się za mnie, aby Bóg pomógł mi rozbić wątki powieści na poszczególne sytuacje, żebym wiedziała, jakie przesłanie zawrzeć w każdej z tych ośmiu książek. Czuję się zaszczycona taką możliwością. Modlę się, żeby owe serie w równym stopniu poruszyły wasze serca jak seria „Ocalenie".

Jak zawsze czekam na wieści od was. Ci z was, którzy stworzyli kluby książki, proszę, pamiętajcie, że jeśli wybierzecie którąś z moich książek i chcielibyście, żebym do was „wpadła", wystarczy do mnie napisać: rtnbykk® aol.com. Zrobię wszystko, żeby zorganizować telefoniczną konferencję z waszą grupą w czasie, który będzie pasował nam wszystkim. Lub prześlę wam odpowiedź, którą będzie można odczytać na głos.

To kolejny sposób na kontaktowanie się z wami, moimi czytelnikami, tymi, za których się modlę za każdym razem, gdy przykładam palce do klawiatury.

Jeszcze jedno - odwiedzajcie moją stronę internetową, Guest Book, Reader Forum lub Prayer Ministry czy też Dear Karen, gdzie możecie podzielić się swoimi myślami, zaprzyjaźnić się z innymi ludźmi lub pomodlić się z nimi oraz odnaleźć osoby takie jak wy, wzruszone dziełami, których Bóg dokonuje w ich życiu.

Jak zawsze czekam na wieści od was.

e-mail: rtnbykk@aol. com

strona WWW: www.KarenKingsbury.com

Obfitości łask w Jego prawdzie i miłości

Karen Kingsbury





















Słowo od Gary'ego Smalleya



Od czasu do czasu większość rodzin organizuje spotkania. Ale czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego tak ważne jest, aby zebrać się razem w zaplanowanym miejscu i czasie? Powodem jest szacunek.

Pokazujemy, że cenimy wzajemne relacje, jeśli traktujemy je priorytetowo. Tym właśnie jest szacunek - stawianie ludzi, których kochamy, na pierwszym miejscu w naszym życiu. Przesłanie pastora Marka zawarte w ostatniej części „Spotkania" odnosi się do nas wszystkich. Nie posiadamy drugiego człowieka, raczej zostaje on nam wypożyczony. Jest darem od Boga, którym możemy cieszyć się tylko przez chwilę.

Ponieważ nasi najbliżsi są darem, więc tym bardziej musimy być świadomi, że należy się im szacunek. Tak, spotkania rodzinne mogą być chaotyczne. Mogą być kosztowne, zwariowane, a czasami i kiepskie -zależnie od tego, kto opowiada dowcipy. Ale prawda jest taka, że gdy ludzie, których kochasz, dorastają i wyprowadzają się, rodzinne spotkania zaczynają odgrywać coraz większą rolę. Poniżej wymieniłem kilka najważniejszych korzyści, które mogą się pojawić, gdy zadasz sobie trud okazania szacunku tym, których kochasz poprzez zorganizowanie rodzinnego spotkania.

Korzyści z rodzinnego spotkania

1. Odnowienie bliskości

Słuchanie jest jednym ze sposobów na okazanie szacunku naszym bliskim. Gdy ktoś mieszka daleko, rozmowy telefoniczne i listy - nawet jeśli są częste - nie są wystarczające, jeśli chcemy utrzymać bliską więź. Rodzinne spotkania są ubogacające dla wszystkich członków rodziny. Wtedy mamy czas, aby ze sobą porozmawiać, podzielić się tym, co się u nas dzieje.

2. Ożywienie wspomnień

Ponieważ większość rodzinnych spotkań wiąże się z godzinami spędzonymi na rozmowach, zatem nie tylko wymieniamy się doświadczeniami, ale także przywołujemy różne wspomnienia. Na tego typu spotkaniach ludzie często powracają do przeszłości, ożywiają wspomnienia, wywołując śmiech i łzy oraz zdumienie. Dzięki temu poczucie więzi w rodzinie wzrasta, przechodząc także na następne pokolenie. Wspomnienia są rodzajem dziedzictwa, w które warto zainwestować.

3. Miłość na nowo rozpalona

Gest przytulenia drugiej osoby jest cudownym wyrazem powiedzenia jej o naszej miłości. Najlepszą częścią rodzinnych spotkań jest bliskość dzielona z drogimi nam osobami. Dłonie splecione z dłońmi syna lub córki, trzymanie wnuczka na kolanach, odnowienie przyjaźni z ciocią lub wujkiem. Wszystko to pokazuje naszym bliskim, że dajemy im pierwszeństwo w naszym życiu. I w ten oto sposób okazujemy należny im szacunek.

Spotkanie" ukazuje nam, jak ważny jest czas, który poświęcamy naszym bliskim. Oczywiście jest to tylko jeden z czynników budujących silne rodzinne więzi. Pozostałe książki z serii „Ocalenie" ilustrują wiele innych równie istotnych kwestii.

Jeśli ty lub ktoś, kogo kochasz, potrzebujecie pomocy psychologa lub innej pomocy niezbędnej do uzdrowienia najważniejszych relacji, skontaktujcie się ze Smalley Relationship Center:

1482 Lakeshore Drive

Branson, MO 65616

Telefon: 800-848-6329

Fax:417-336-3515

E-mail: family@smalleyonline.com

strona WWW: www. smalleyonline.com

Pytania do dyskusji

Użyj tych pytań do indywidualnej refleksji lub dyskusji w klubie książki, lub grupie przyjaciół. One nie tylko pomogą ci zrozumieć niektóre z problemów zawartych w „Spotkaniu", ale także pozwolą wprowadzić w twoje życie przesłanie, jakie niesie powieść.

1. Co poczułeś, gdy dowiedziałeś się o nawrocie choroby nowotworowej u Elizabeth Baxter? Wyjaśnij.

2. Opowiedz o sytuacji, gdy ty sam otrzymałeś złą nowinę. Jak to przeżyłeś?

3. Opowiedz, jak radzili sobie Elizabeth i John, gdy dowiedzieli się o nawrocie choroby. Jak zmieniała się ich postawa wraz z rozwojem choroby?

4. Jak Erin i Sam przeżywali czas tęsknoty za posiadaniem własnego dziecka i jak się czuli, gdy pierwsza próba adopcji okazała się niemożliwa?

5. Czy adoptowałeś dziecko lub znasz kogoś, kto to uczynił? Dlaczego można uznać za wspaniałomyślne decyzje niektórych kobiet o oddaniu dziecka do adopcji?

6. Opowiedz o błogosławieństwach, jakie niesie ze sobą adopcja dziecka. Czy istnieją problemy, które czynią adopcję źródłem radości, jak i smutku?

7. Jak Bóg przeprowadził Erin i Sama przez proces utraty dziecka i niepewności związanych z adopcją? Co takiego szczególnego uczynili lub postanowili zrobić, co w następstwie wniosło w ich życie pokój oraz cudowne wręcz zmiany?

8. John Baxter zwykle był oazą siły i spokoju. Wyjaśnij, dlaczego w „Spotkaniu" dostrzegamy jego lęk i przerażenie?

9. Czy znasz kogoś, kto doświadczył lęku, mimo iż wcześniej zawsze wydawał się być silny i charakteryzował się niewzruszoną wiarą? Jak owa osoba poradziła sobie z lękiem?

10. W jaki sposób John Baxter przezwyciężył uczucie lęku? Jak zmieniały się jego uczucia i postawa wraz z rozwojem choroby u Elizabeth?

11. Elizabeth modliła się o cud uzdrowienia, zamiast tego Bóg dokonał w jej życiu innych cudów. Opowiedz o nich.

12. Wyjaśnij, jak rozumiesz pojęcie cudu. Czy cuda wciąż się zdarzają?

13. Opowiedz o cudzie, który miał miejsce w twoim życiu. Czy wtedy postrzegałeś to jako cud?

14. Ashley od kilku lat kochała Landona Blake'a, ale dopiero w „Spotkaniu" ich relacje poukładały się. Opowiedz o wzlotach i upadkach, jakie przeżywał ich związek.

15. Czy zdarzyło ci się, że musiałeś czekać na ukochaną osobę dłużej, niż się spodziewałeś? Opowiedz o tym czasie i o tym, jak Bóg przeprowadził cię przez ten okres.

16. Dayne Matthews posiadał wszystko, co dzisiejszy świat uznaje za istotne: urodę, sławę i pieniądze. Dlaczego nie był szczęśliwy?

17. Czy znasz kogoś, kto uważa, że jego życie jest puste? Dlaczego tak się dzieje? Jak możesz pomóc tej osobie przybliżyć się do Boga?

18. Czy ty lub ktoś, kogo znasz, straciliście ostatnio któregoś z rodziców? Opowiedz, co wtedy czułeś, jak przeżywałeś czas żałoby? Jak pomogła ci nadzieja wypływająca z wiary w Boga?

19. Opowiedz o jednym z twoich ulubionych spotkań rodzinnych. Jeśli nic nie przychodzi ci do głowy, to może czas wziąć kalendarz i zaplanować takie spotkanie.

20. Czego nauczyłeś się dzięki „Spotkaniu"? Wyjaśnij, co chciała powiedzieć Elizabeth, pisząc w liście, że ocalenie to temat, który ściśle wiąże się z ich rodzinną historią.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 04 Radość
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 01 Ocalenie
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 02 Pamięć
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 03 Powrót
054 Young Karen Przypadki Rodziny O Connor 01 Róże i deszcz
Wharton W Historie rodzinne
8 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
9 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
Historia filozofii nowożytnej, 01. Nicolaus de Cusa - de docta ignorantia, Mikołaj z Kuzy - „O
10 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
05 Historia rodziny a?mografia
Foley Gaelen Rodzina Knight 01 Książę
Kingsbury Karen Cien wrzesniowego poranka
Lindsey Johanna Rodzina Reid 01 Dziedzictwo
Nora Roberts Rodzina Stanislawskich 01 Druga miłość Nataszy
Historia Gospodarcza 07,01 2013
Historie rodzinne 2
Historie rodzinne

więcej podobnych podstron