1
K
K
a
a
r
r
e
e
n
n
K
K
i
i
n
n
g
g
s
s
b
b
u
u
r
r
y
y
B
B
O
O
Ż
Ż
O
O
N
N
A
A
R
R
O
O
D
D
Z
Z
E
E
N
N
I
I
O
O
W
W
E
E
O
O
P
P
O
O
W
W
I
I
E
E
Ś
Ś
C
C
I
I
N
N
I
I
E
E
Z
Z
W
W
Y
Y
K
K
Ł
Ł
E
E
Tytuł oryginalny:
A TREASURY OF CHRISTMAS MIRACLES
TL R
2
Dla mojego wspaniałego męża i cudownych dzieci:
Kelseya, Tylera, Austina, Seana, Joshuy i EJ.
Ponadto dla Boga Wszechmogącego,
który pobłogosławił mnie tymi
najcenniejszymi na świecie
darami.
TL R
3
Przedmowa
Kocham Boże Narodzenie i wszystko, co się z nim wiąże. Wraz z gru-
dniem nadchodzą pierwsze jego oznaki – dźwięki „Jingle Bells”. Później
kolejne – kolędy, migoczące światła, świąteczne wyprzedaże, zielone i
czerwone wstążki oraz prezenty, potajemnie umieszczane pod choinką.
Święta są także kamieniem milowym w naszej podróży tu, na ziemi.
Każdego grudnia możemy spojrzeć za siebie i pogrążyć się w zadumie,
obcując z przejawami boskiego planu. Zdajemy sobie wtedy sprawę, jak
niewielki wpływ mieliśmy na to, w jaki sposób nasze życie układało się
przez cały rok. Z wypełnionymi sercami możemy uczestniczyć w uroczy-
stości tej cichej i świętej nocy. Dzięki tym świętom wiemy jedno: Chry-
stus narodził się dla nas. Jego miłość i plany, które ma względem nas,
zawsze przewyższają to, czego możemy dokonać na własną rękę.
Każdego roku rozumiem to coraz lepiej.
W zeszłym roku wraz z siostrą poszłyśmy w dzień po Święcie Dzięk-
czynienia do supermarketu. Wraz z tłumem innych klientów, jeszcze
przed otwarciem sklepu, rozpoczęłyśmy polowanie na świąteczne pro-
mocje. Zastanowiło mnie wtedy, jak co roku, jak bezrefleksyjnie prze-
chodzimy ten przedświąteczny okres. Polujemy na najlepszy prezent, na
najwłaściwszą cenę, często nie zauważając delikatnych dźwięków „Ci-
chej nocy” dochodzących ze sklepowego głośnika.
Niestety, żyjemy w pośpiechu i całkowicie niewłaściwie. Może po-
winniśmy nasz czas wykorzystać raczej na poszukiwania objawień, któ-
re otaczają nas każdego dnia. Szczególnie w okresie Bożego Narodzenia.
Te cudowne wydarzenia przypominają nam, że Bóg nas kocha i że w
pierwsze Boże Narodzenie dał nam najwspanialszy prezent na świecie.
Jego miłość objawia nam się dzień po dniu, często przez jego cuda.
TL R
4
Dlatego też dziś przynoszę Wam zbiór bożonarodzeniowych opowie-
ści. Choć wszystkie te historie wydarzyły się naprawdę, postacie w nich
występujące zostały przeze mnie zmienione, by chronić ich prywatność.
Każdy z nas potrzebuje wiary. Na szczęście zdarzeń, które są jej wy-
razem, jest naprawdę mnóstwo, jeśli tylko ktoś patrzy wystarczająco
uważnie. Mam nadzieję, że te zebrane w niniejszej książce opowieści
pomogą nadać Waszym świętom nieco głębsze znaczenie. Być może po-
mogą Wam dotrzeć do kogoś naprawdę potrzebującego. A może uda się
Wam pogodzić ze stratą ukochanej osoby i odzyskać spokój.
Dziś szczególnie mocno uderza mnie kontrast między naszymi go-
rączkowymi przygotowaniami do Bożego Narodzenia i kompletnym bra-
kiem zainteresowania tym wydarzeniem dwa tysiące lat temu. Kiedy
działo się to naprawdę, żaden właściciel gospody nie miał wolnego po-
koju dla Króla Królów. Nie dostrzegli największego cudu, jaki się kiedy-
kolwiek wydarzył!
Rozejrzyjmy się w te święta wokół siebie. Czy nie omijają Was jakieś
cudowne wydarzenia?
Modlę się, by ci, którzy szczególnie starannie przygotowują się do
świąt, nie zapomnieli o ich prawdziwym znaczeniu. Bez względu na to,
jak zajęci jesteśmy, mam nadzieję, że znajdziemy w naszych sercach
miejsce, by pamiętać o Tym, którego narodziny zmieniły świat na zaw-
sze. Tym, który wciąż czyni dookoła nas swoje świąteczne objawienia.
Jeśli znacie jakąś cudowną opowieść – bożonarodzeniową lub jaką-
kolwiek inną, którą chcielibyście się ze mną podzielić, lub jeśli chcieli-
byście po prostu powiedzieć „Cześć”, napiszcie do mnie: karenkingsbu-
ry.com. Bardzo chciałabym was usłyszeć.
TL R
5
Pomocna dłoń
Adam Armstrong, policjant, odebrał wezwanie chwilę po dziewiątej,
gdy w pierwszy dzień świąt patrolował miasto Akron w stanie Ohio. Ja-
kaś kobieta głośno płakała w barze, koło parkingu przy autostradzie
biegnącej zaraz za miastem. Wystraszeni klienci wezwali policję.
Armstrong westchnął. Zawrócił samochód i skierował się w stronę
parkingu. Był doświadczonym policjantem. W ciągu ośmiu lat służby
zobaczył tyle bólu, że bez trudu mógł sobie wyobrażać, co sprawiło gło-
śny płacz kobiety na parkingu. Szczególnie w Boże Narodzenie.
Do miejsca zgłoszenia miał jakieś trzy mile. Jadąc przypominał sobie
początki kariery. Wstąpił do policji właśnie po to, by zapobiegać ludz-
kiemu cierpieniu. Ta myśl przyświecała mu, kiedy kończył z najlepszym
wynikiem szkołę policyjną.
Wszystko zaczęło się, gdy pracował jako dziennikarz. Polecono nu
przygotować reportaż na temat pracy policji. Zbierając materiał posta-
nowił pojechać na nocny patrol. Pierwsze wezwanie pochodziło od ko-
biety dotkliwie pobitej przez męża. Armstrong przypatrywał się areszto-
waniu. Kiedy policjant zakładał mężowi kajdanki, a on zobaczył z jaką
ulgą kobieta spogląda na swojego wybawiciela, coś w nim wówczas pę-
kło. Mógł napisać tysiące artykułów opiewających dobro i piętnujących
zło świata. Nigdy jednak nie zrobiłby dla tej kobiety tyle, ile ten poli-
cjant. Żaden artykuł nie uratowałby jej od bólu. Armstrong zgłosił się
do policji już następnego dnia. Obiecał sobie nigdy nie wracać do prze-
szłości. Teraz, osiem lat po tamtym wydarzeniu praca wciąż dawała mu
tyle satysfakcji, co na samym początku. Choć przynosiła mu także nie-
bezpieczeństwo, niepowodzenia, czasem frustrację, zawsze zdarzały się
noce takie jak ta, kiedy trzeba było ulżyć komuś w cierpieniu. Arm-
TL R
6
strong wszedł do parkingowego baru, tonącego w blasku świątecznych
lampek. Natychmiast zauważył kobietę, wciąż wstrząsaną szlochem, z
twarzą ukrytą w dłoniach. Tuż obok siedziały dwie przerażone dziew-
czynki o jasnych włosach. Wyglądały na jakieś cztery i pięć lat. Podcho-
dząc, policjant spróbował nadać swojej twarzy jak najłagodniejszy wy-
raz.
– Co się stało? – zapytał.
Starsza z nich spojrzała na niego, zauważył, że ona także ma łzy w
oczach.
– Tatuś nie mógł nam kupić prezentów na gwiazdkę, więc odszedł –
odpowiedziała. – Kiedy byłyśmy w łazience, wyniósł nasze rzeczy z sa-
mochodu.
Armstrong zamarł. Przyjrzał się uważnie kobiecie, po czym delikat-
nie położył rękę na jej ramieniu. Spojrzał na dziewczynki z ciepłym,
uspokajającym uśmiechem.
– Naprawdę tak było? – zapytał. Dzieci pokiwały główkami. – W ta-
kim razie usiądźcie na tych stołkach i zamówcie sobie coś do jedzenia.
Dziewczynki niechętnie odeszły od matki i wspięły się na dwa krze-
sła obok baru. Armstrong polecił kelnerce podać im to, co zamówią.
Gdy oddaliły się na tyle, że nie mogły słyszeć rozmowy, policjant
usiadł naprzeciw kobiety. Podniosła głowę, wpatrując się w Armstronga
oczami pełnymi rozpaczy.
– Co się stało? – zapytał cicho.
– Tak jak mówiła moja córeczka – odpowiedziała kobieta, ocierając
łzy. – Mój mąż nie jest zły. Po prostu nie ma już siły. Nie mamy ani gro-
sza, a on dowiedział się, że państwo pomoże nam, jeśli zostanę samotną
matką. Siedziałam tu, modląc się o radę, co powinnam teraz zrobić, ale
nie mam nawet drobnych na telefon. Wie pan, to nie były najlepsze
święta w moim życiu.
W jej oczach ponownie zalśniły łzy.
TL R
7
– Ale, wie pan co, teraz chciałabym tylko wiedzieć, że Bóg słyszał
moje modlitwy.
Armstrong pokiwał głową, wpatrując się w kobietę z łagodnością i
zrozumieniem. W milczeniu również począł się modlić, prosząc Boga o
wskazówkę, w jaki sposób pomóc kobiecie i jej córeczkom. Armstrong
wierzył z całego serca, że Bóg wysyła anioły chroniące go na służbie.
Już kilka razy, wydawałoby się w beznadziejnych przypadkach, czuł
obecność Pana i wierzył, że taką samą ochroną otoczona jest jego rodzi-
na.
Ona potrzebuje anielskiej pomocy, „Panie”, policjant modlił się bez-
głośnie. „Proszę, pomóż jej.”
– Czy ma pani jakąś rodzinę? – zapytał, aby przerwać ciszę, która
między nimi zapadła.
– Moja najbliższa rodzina mieszka w Tulsie.
Armstrong pomyślał przez chwilę. Podał kobiecie adresy kilku insty-
tucji, które powinny jej pomóc. Kiedy rozmawiali, kelnerka podała hot
dogi i frytki dziewczynkom. Policjant podszedł do lady zapłacić. „To bę-
dzie mój świąteczny prezent dla nich”, pomyślał.
– Szef powiedział, że firma stawia – powiedziała kelnerka, gdy wyjął
portfel. – Już wiemy, co się stało. Armstrong uśmiechnął się w podzię-
kowaniu. Podszedł do dziewczynek, zapytać jak im smakuje. Tymcza-
sem jakiś kierowca zbliżył się do kelnerki i zaczął szeptać jej coś do
ucha. Po chwili wzięta go za ramię i poprowadziła w kierunku policjan-
ta.
To było dziwne. Na ogół kierowcy unikali Armstronga, podobnie jak
innych policjantów. Między tymi dwoma grupami istniało coś na kształt
naturalnej niechęci, której przyczyny nikły gdzieś w przeszłości. Więk-
szość szoferów uważała policjantów za bezdusznych służbistów, znajdu-
jących przyjemność w wypisywaniu mandatów i obniżaniu w ten sposób
pensji innych, stróże prawa zaś mieli kierowców za ludzi lekkomyśl-
TL R
8
nych, którzy przedkładali swoje zarobki nad bezpieczeństwo innych
użytkowników dróg. Prawda, jak zawsze, leżała gdzieś pośrodku. Ale,
mimo wszystko, Armstrong nie przypomniał sobie ani jednego spotka-
nia z kierowcą, które nie byłoby związane z pełnieniem obowiązków.
Szofer był ubrany w dżinsy, koszulkę i czapeczkę baseballową. Pod-
szedł do lady i stanął naprzeciwko policjanta. Naturalny, knajpiany
szmer rozmów nagle niepostrzeżenie ucichł. Większość klientów niemal
wyłącznie kierowcy TIR–ów, przysłuchiwało się rozmowie.
– Przepraszam, panie władzo – powiedział mężczyzna. – Proszę to
wziąć.
Szofer wcisnął policjantowi pokaźny zwitek banknotów. Odchrząk-
nął.
– Zrobiliśmy małą zbiórkę. Powinno wystarczyć na początek dla tej
kobiety i jej dzieci.
Jeszcze będąc chłopcem, Armstrong nauczył się, że glina nie płacze
w każdym razie nigdy publicznie. Tak więc stał, nie mogąc wykrztusić
słowa, dopóki wielka kula w gardle nie znikła, pozwalając mu się ode-
zwać. Z całej siły ścisnął dłoń kierowcy.
– Jestem pewny, że będzie bardzo szczęśliwa – rzekł schrypniętym
głosem, starając się ukryć wzruszenie. – Mogę jej powiedzieć, od kogo
dostała te pieniądze?
– Nie
– kierowca podniósł ręce i cofnął się. – Po prostu niech jej pan
powie, że od kilku facetów, którzy też mają rodziny. Facetów, którzy też
chcieliby spędzić Boże Narodzenie w domu.
Armstrong skinął głową myśląc o niezłomnej lojalności, z jaką ludzie
drogi dbali o siebie nawzajem. Kiedy kierowca odszedł, policjant przeli-
czył pieniądze. Po raz kolejny tego wieczora nie mógł uwierzyć własnym
oczom. W niewielkim przydrożnym barku kilku szoferów zebrało w cią-
gu paru minut dwieście dolarów. Kwotę wystarczającą na trzy bilety au-
tobusowe do Tulsy i jedzenie na drogę.
TL R
9
Policjant podszedł i wręczył kobiecie pieniądze. Jedyną reakcją był
szloch.
– Wysłuchał – wyszeptała przez łzy.
– Proszę? – zapytał Armstrong, całkowicie zaskoczony. Nie wiedział,
o kogo może kobiecie chodzić.
– Nie rozumie pan? – wyszlochała. – Przyszłam tu kompletnie zroz-
paczona, bez nadziei na cokolwiek. Usiadłam i poprosiłam Boga o po-
moc, o znak, że wciąż nas kocha i wciąż mu na nas zależy.
Armstrongowi ciarki przeszły po plecach. Przypomniał sobie swoją
modlitwę, kiedy prosił Boga o pomoc, o zesłanie kobiecie anielskiego
wsparcia. Wprawdzie kierowcy ciężarówek nie wyglądali jak biblijny za-
stęp aniołów, jednak Bóg wykorzystał ich w ten sposób.
– Chyba ma pani rację. Chyba rzeczywiście wysłuchał.
W tym momencie do baru weszło dwoje młodych ludzi. Zobaczyli
łkającą kobietę i bez wahania podeszli, pytając, czy mogą w czymś po-
móc.
– Cóż, gdyby mogli mnie państwo podwieźć do przystanku autobu-
sowego. Widzicie, mam pieniądze, chcę się dostać do...
Armstrong postanowił dyskretnie zejść ze sceny. Odszedł w daleki
zakątek parkingu, gdzie stał jego samochód patrolowy. Włączył radio.
– Problem rozwiązany – nadał komunikat.
Kiedy już siedział za kierownicą, bezpiecznie ukryty przed wzrokiem
postronnych, wreszcie mógł pozwolić płynąć łzom. Czuł, że nigdy nie
zapomni tego, co właśnie się na jego oczach wydarzyło. Jako policjant,
niemal codziennie miał do czynienia z przemocą i gwałtem. Tej nocy
jednak ktoś przypomniał mu, że dobro i miłość naprawdę istnieją.
Armstrong nauczył się jeszcze czegoś. Czasami Bogu wystarczy kil-
kunastu kierowców ciężarówek pijących kawę na parkingu koło Akron
w stanie Ohio, by zesłać bożonarodzeniowe anioły.
TL R
10
Najcudowniejszy czas w roku
Paul Jacobs pracował w ogrodzie własnego domu w Austin, w Tek-
sasie. Rozmyślał o swoim bracie imieniem Vince. Było Boże Narodzenie,
najwspanialszy okres w roku, a Vince leżał w szpitalu zmagając się z
poważnym atakiem wyrostka robaczkowego.
– Pomóż mu, Boże... Przecież są święta, pozwól mu wrócić do domu,
Panie. Proszę...
Modlitwę przerwało mu wołanie Laury, jego żony. Właśnie odebrała
telefon od żony Vince'a. Paul wszedł do domu, ocierając zroszone potem
czoło. Podniósł słuchawkę.
– Musisz tu natychmiast przyjechać. – Bratowa wyrzucała z siebie
słowa najszybciej jak mogła. W jej głosie wyraźnie dało się wyczuć pa-
nikę.
– Vince?
– Tak – zaczęła płakać. Fala współczucia zalała mu serce. – Zapale-
nie objęło całe ciało. Lekarze mówią, że nie wygląda to dobrze. Proszę,
Paul, pospiesz się.
Odwiesił słuchawkę. Podszedł do żony, która bezszelestnie wysunęła
się z najbliższego pokoju.
– Nie mogę w to uwierzyć – wyszeptał Paul. – Ruth mówi, że Vince'-
owi się pogorszyło. Lekarze uważają, że powinniśmy być wszyscy razem.
– Myślisz, że on może nie przeżyć? – Laura była przygnębiona.
– Obawiam się, że tak. Musimy pojechać i zobaczyć, jak to wygląda.
Paul znalazł kluczyki do samochodu. Wszystko wydarzyło się tak
niespodziewanie. Jego brat Vince miał zaledwie trzydzieści siedem lat.
Był zdrowy i silny aż do poprzedniego tygodnia, kiedy z powodu zapale-
nia wyrostka trafił do szpitala. Lekarze usunęli wyrostek, jednak pod-
czas operacji chory organ pękł, zakażając cały organizm.
TL R
11
Początkowo wydawało się, że wystarczą zwykłe antybiotyki. Ale dzień
przed alarmującym telefonem gorączka ponownie zaczęła rosnąć, na-
pawając całą rodzinę przerażeniem, pomimo iż lekarze twierdzili, że ży-
ciu Vince'a nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Aż do dzisiaj.
Paul zaczął się zastanawiać, co by się stało, gdyby jego starszy brat
umarł. Zadrżał. Vince był w kwiecie wieku, miał z Ruth dwoje wspania-
łych dzieci... Paul zaczął się cicho modlić. Zaczął prosić Boga, by
oszczędził Vince'a i dał jego ciału siłę, która przezwycięży infekcję.
Paul i Laura błyskawicznie pokonali pięć mil dzielących ich od szpi-
tala. Wbiegając do środka zderzyli się z rodziną.
– Naprawdę jest aż tak źle, jak mówi Ruth? – Paul spojrzał swemu
ojcu głęboko w oczy poszukując odpowiedzi.
– Twój brat jest w poważnym stanie, synu. Bardzo poważnym. Mu-
simy się za niego modlić.
Nagłe pogorszenie stanu zdrowia Vince'a zaskoczyło także jego. Sam
Jacobs wraz ze swym najstarszym synem prowadził rodzinny interes –
firmę produkującą narzędzia rolnicze. Widywali się codziennie, dlatego
ojciec wiedział, że Vince nigdy nie narzekał na zdrowie.
– Jeśli ktoś może przez to przejść, tym kimś jest właśnie Vince
–
rzekł starszy mężczyzna. – Musimy się jednak za niego modlić.
Paul odwrócił się do swojej matki Ronni. Obejmując ją, spojrzał jej w
oczy, pełne łez. Wziął ją za ręce.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – zapewnił.
– Bóg nie dopuści, by
stało mu się coś złego. Choćby ze względu na te maleństwa, które cze-
kają na niego w domu. Ronni pokiwała smutno głową, jednak wiedziała,
że to nie musi być prawda. Czasami ludzie umierali, pomimo że nie było
żadnego ziemskiego wytłumaczenia ich śmierci. Złe rzeczy po prostu się
zdarzały, nawet ludziom głęboko wierzącym, spędzającym na modlitwie
mnóstwo czasu. Ronni wierzyła, że każde takie zdarzenie ma jakiś po-
TL R
12
wód, który jednak na ogół pozostawał tajemnicą. A świadomość tego,
nigdy nie czyniła tragedii ani trochę łatwiejszą do zniesienia.
– Błagajmy Boga o miłosierdzie – wyszeptała.
Wszyscy przeszli cichym, nieskazitelnie czystym korytarzem do po-
czekalni oddziału intensywnej terapii. Kilka następnych godzin płynęło
niemal w zupełnej ciszy. Pogrążyli się w modlitwie, czekając na wiado-
mość od któregoś z lekarzy. Do rodziny dołączyła też siostra Vince'a i
Paula z mężem. Około piątej pojawił się lekarz.
– Obawiam się, że nie mam najlepszych wieści – powiedział, wkłada-
jąc ręce w kieszenie kitla. – Pacjent ma niezwykle wysoką gorączkę, ba-
dania krwi zaś dowodzą, że jego organizm przestał reagować na anty-
biotyki.
Choć słowa lekarza nie były dla nikogo wielkim zaskoczeniem,
członkowie rodziny zaczęli spoglądać po sobie, niepewni znaczenia tego.
co właśnie im oznajmiono.
– Panie doktorze, czy wszystkie te powikłania wzięły się z zapalenia
wyrostka? – zapytał Sam.
– Niezupełnie – lekarz pokręcił w zamyśleniu głową. – Zapalenie wy-
rostka zmusiło nas do hospitalizacji pańskiego syna. Prawdziwy jednak
problem polega na tym, że wyrostek pękł podczas operacji, zakażając
krwiobieg i powodując powikłania niemal w całym organizmie.
Lekarz zawahał się przez chwilę, jakby szukając właściwych okre-
śleń.
– Z tego powodu pański syn zmaga się teraz z zapaleniem otrzewnej
i ogólnym zakażeniem organizmu. Sytuacja jest bardzo poważna. Wynik
zależy od tego, jak system immunologiczny chorego poradzi sobie z in-
fekcją. W przypadku Vince'a, organizm zaczął zwalczać chorobę, po
czym z niewiadomych przyczyn przestał. Od tego momentu infekcja
wymknęła się spod kontroli. Nic więcej nie możemy dla niego zrobić po-
za podawaniem mu antybiotyków.
TL R
13
– Panie doktorze, czy mówiąc, że nic więcej nie da się zrobić, chce
pan powiedzieć, że może umrzeć? – głos Ronni wydawał się być spokoj-
ny i opanowany.
– Tak, obawiam się, że tak. Jeżeli nic się nie zmieni, obawiam się, że
pacjent nie przeżyje najbliższej nocy.
Laura stłumiła westchnienie, Ruth ukryła głowę w dłoniach, wstrzą-
sana cichym szlochem. Sam odchrząknął, próbując nadać swojemu
głosowi jak najspokojniejsze brzmienie. Niestety, nie udało mu się opa-
nować drżenia brody.
– Kiedy będziemy mogli go zobaczyć?
– Najbliższa rodzina może wejść do niego w tej chwili. Prosiłbym
jednak, by wchodzić pojedynczo – lekarz przerwał, strapiony. Ta część
jego pracy nigdy nie była łatwa. – Bardzo mi przykro z powodu Vince'a.
Miejmy nadzieję, że nastąpi cud.
Lekarz wyszedł, zostawiając całą rodzinę, by oswoiła się z wiadomo-
ścią. Pierwsza podniosła się Ruth. Jej twarz zalana była łzami. Podeszła
do drzwi.
– Wejdę pierwsza. Powiem mu, że wszyscy tu jesteście. Może to coś
zmieni.
Choć Ruth była przygotowana na ten widok, natychmiast po wejściu
na salę zatrzymała się przerażona. Vince był podłączony do czterech ru-
rek, jego całe ciało wręcz płonęło z gorączki. Oddychał płytko. Zamknię-
te oczy nadawały mu wygląd pogrążonego w niespokojnym śnie. Czy to
naprawdę mógł być ten sam człowiek, który zaledwie tydzień wcześniej
stanowił chodzący okaz zdrowia?
– Kochanie, to ja – wyszeptała, pochylając się nad jego łóżkiem. Vin-
ce jęknął. Ruth była niemal pewna, że jej mąż nie mógł zrozumieć, co
powiedziała. Wzięła go za rękę, czując, jak gorące jest jego ciało.
– Po-
słuchaj mnie, Vince
– powiedziała łamiącym się głosem. – Wszyscy je-
steśmy przy tobie. Reszta rodziny czeka w sąsiednim pokoju. Modlimy
TL R
14
się, żebyś jak najszybciej zwalczył tę chorobę i mógł pojechać z nami do
domu na święta. Słyszysz mnie, najdroższy?
Nie było żadnej reakcji. Z gardła Ruth wydobył się pojedynczy
szloch.
– Vince, proszę, nie umieraj. Potrzebujemy cię. Trzymaj się, kocha-
nie – czule głaskała go po rozpalonym czole, rosząc obficie łzami jego
łóżko. – Kocham cię, Vince.
Kiedy Ruth wyszła, do pokoju wszedł Sam. Następnie Ronni. Kiedy i
ona opuściła syna, Laura i Paul spojrzeli na siebie.
– Ty idź – powiedział Paul. – Ja będę następny.
Było już po ósmej. Szpital powoli pustoszał. Laura zniknęła w poko-
ju Vince'a. Po kilku minutach spowijająca poczekalnię cisza została za-
kłócona przez starszą, potężną kobietę. Sam i Ronni rozpoznali w niej
swoją wieloletnią sąsiadkę Sadie Johnson. Miała niemal osiemdziesiąt
lat i była jedną z najbardziej wierzących osób, jakie znali. Większość
czasu spędzała pracując w kościele. Choć poruszała się o lasce, stano-
wiła prawdziwy okaz zdrowia. Codziennie przynajmniej godzinę praco-
wała w ogrodzie.
– A niech mnie – powiedziała wesoło. – Cóż, moi dobrzy ludzie, robi-
cie w szpitalu w taką zimną noc?
Sam grzecznie skinął starszej kobiecie.
– Dobry wieczór, Sadie. Nie wiedziałem, że coś ci dolega. Od dawna
jesteś w szpitalu?
– Nieee. To tylko okresowe badania. – Znacie lekarzy, ostukują i
osłuchują, robią zdjęcia, tylko po to, żeby powiedzieć, że wszystko w po-
rządku. – Spojrzała na zawieszony na ścianie zegar. – Cóż, czas najwyż-
szy iść do łóżka, pójdę już. Pomyślałam tylko, że przespaceruję się, zo-
baczyć, czy przypadkiem nie dzieje się coś ciekawego.
Przyjrzała się jeszcze raz twarzom wszystkich zebranych. Natych-
miast spoważniała, nawet zasmuciła się.
TL R
15
– Sam, czy wszystko jest w porządku? Wyglądacie na bardzo zmar-
twionych.
Mężczyzna spuścił głowę w obawie, że się rozpłacze. Na pomoc po-
spieszyła mu Ronni.
– Nasz najstarszy syn, Vince... Jest poważnie chory – ujęła dłoń mę-
ża. – Lekarze mówią, że prawdopodobnie nie przeżyje nocy.
Sadie wyglądała na przerażoną.
– To naprawdę nie w porządku. Vince jest młody, prawda? Ma trzy-
dzieści kilka lat? I w dodatku w Boże Narodzenie? To okropne.
– Trzydzieści siedem – odpowiedziała cicho Ronni. – Jego dzieci są
jeszcze małe.
– Trzydzieści siedem!
– Sadie powtórzyła, kręcąc głową. – I do tego
małe dzieci. – Starsza kobieta zaczęła się wiercić na krześle w zamyśle-
niu, poprawiając na sobie szlafrok. – Myślę, że będę musiała porozma-
wiać dziś w nocy z tym na górze i poprosić go, by wziął mnie zamiast
Vince'a. I tak chciałam spędzić święta w domu – uśmiechnęła się, jej
oczy zabłysły. – Wiecie – wskazała w górę. – W moim prawdziwym do-
mu. Z Panem i moim najdroższym Kennym. Tak właśnie zrobię
– poki-
wała głową. – Poproszę Pana, by wziął mnie zamiast niego.
Wszyscy spojrzeli na starszą kobietę zaskoczeni.
– To nie będzie konieczne, Sadie – powiedział szybko Sam. – Wszy-
scy modlimy się za Vince'a i będziemy modlić się za ciebie, tak więc...
– Nie, nie – przerwała mu, machając ręką.
– Nie róbcie tego. Nie po-
trzebuję już niczyich modlitw. – Uśmiechnęła się z wyrazem spokoju na
twarzy. – Sam, już od dawna jestem gotowa do tej ostatniej podróży.
Kochałam naszego Pana przez całe życie, ale czuję się już bardzo zmę-
czona. Chcę znaleźć się w domu jak najszybciej, choćby tej nocy. –
Przerwała na chwilę i zamyśliła się. – Oto, co pragnę zrobić. Dziś w nocy
chcę poprosić Boga, by był dla mnie dobry i hojny. Poproszę, by zabrał
mnie zamiast twojego syna. Już jutro Vince zacząłby zdrowieć, ja zaś
TL R
16
zapukałabym do bram nieba. Spędziłabym święta w niebie, a Vince z
wami. Czy to nie byłoby najlepsze rozwiązanie?
Sam nie odpowiadał, wiedząc, że to niemożliwe. Nie umiera się na
życzenie.
– W takim razie wszystko ustalone – powiedziała Sadie z przekona-
niem. – Tak będzie najlepiej dla nas obojga. – Uśmiechnęła się do Sama
i Ronni, potem także do pozostałych. – Po drugiej stronie spotkam
Kenny'ego – mrugnęła porozumiewawczo na odchodnym. W drzwiach
zderzyła się z Laurą, która właśnie wracała z pokoju Vince'a.
– Czy to nie była wasza dawna sąsiadka? – zapytała Laura, siadając.
Ronni niepewnie kiwnęła głową, wciąż zakłopotana niecodzienną po-
stawą Sadie.
– Powiedziała coś bardzo dziwnego. Będzie się modlić, by Bóg zabrał
ją do siebie zamiast naszego syna. Jest zmęczona życiem, uważa, że
przeżyła wystarczająco wiele, i jest gotowa, by połączyć się z Bogiem i
swoim nieżyjącym mężem w niebie – akurat na święta.
– Ona tak powiedziała? – Laura uniosła brwi w niedowierzaniu.
– Nie bierz tego poważnie. Bóg tak nie robi, nie weźmie jednego
człowieka w zamian za innego.
Sam, dotychczas wpatrujący się w milczeniu w podłogę, podniósł
głowę.
– Nigdy nie możemy być pewni, co zrobi Bóg. Zawsze działa w ta-
jemniczy sposób. Pismo mówi, że modlitwa prawego człowieka ma wiel-
ką moc. A niewielu znam ludzi równie prawych jak Sadie Johnson. Na-
prawdę prawych, tak jak życzył sobie tego Pan.
W pokoju ponownie zapadła cisza. Paul zamyślił się. Zafascynowała
go wiara tej kobiety i jej kompletny brak lęku przed śmiercią. Nie spo-
dziewał się po jej dziwnej zapowiedzi żadnych specjalnych efektów, czuł
jednak, że w tych słowach kryła się wielka mądrość. Myśl o pójściu do
nieba była dla Sadie czystą przyjemnością, nie przyprawiała jej o smu-
TL R
17
tek ani przygnębienie. Dla ludzi tak oddanych Bogu śmierć była jedynie
podróżą na drugą stronę. Paul poczuł się lepiej, spokojniej. W jakiś
sposób ta kobieta sprawiła, że nieuchronnie zbliżająca się śmierć Vin-
ce'a stawała się łatwiejsza do zniesienia. Przed północą Paul, Laura i
siostra z mężem pojechali do domów, by kilka godzin się przespać.
– Wrócimy przed wschodem słońca – powiedział Paul całując matkę
w policzek. – Gdyby cokolwiek się działo, dzwońcie.
Ronni pokiwała głową. Ona i Sam woleli położyć się na stojących w
poczekalni sofach. Vince był w końcu ich synem. Chcieli być jak najbli-
żej, na wypadek, gdyby Vince lub Ruth potrzebowali czegokolwiek. Na
trzy godziny zapadli w niespokojną drzemkę. Kilkakrotnie w ciągu nocy
sprawdzali, co dzieje się u ich syna, jednak jego stan pozostawał kry-
tyczny. O szóstej następnego ranka powrócili Laura i Paul, budząc ro-
dziców.
– Jak on się czuje?
– Od kilku godzin nic nie słyszeliśmy – Sam podniósł się przeciera-
jąc oczy. – Chyba jest bez zmian.
Laura i Paul usiedli. Próbowali zachować spokój i przygotować się
na to, co mógł przynieść budzący się dzień. Przez całą godzinę, w ciągu
której zjechała się reszta rodziny, nie zmienili swojej pozycji. Nagle,
chwilę przed ósmą, do poczekalni wpadł lekarz Vince'a. Szeroki
uśmiech na twarzy zwiastował dobrą nowinę.
– Gorączka spadła – zakomunikował. – W ciągu ostatnich kilku go-
dzin nastąpiło przesilenie, teraz temperatura jest prawie normalna. Nie
mam pojęcia, co się stało, nie widziałem czegoś takiego w ciągu całej
swojej praktyki. Przerwał, jakby zastanawiał się, czy dodać coś jeszcze.
– Wesołych Świąt!
Wszystkim z oczu pociekły łzy. Każdemu ze zgromadzonych w nie-
wielkiej poczekalni w jednej chwili spadł z serca olbrzymi ciężar. Sam
podniósł się z kanapy i uścisnął lekarzowi dłoń.
TL R
18
– Bardzo panu dziękuję. Czy to znaczy, że on z tego wyjdzie?
– Jest jak nowo narodzony, panie Jacobs. Myślę, że wszystko będzie
w najlepszym porządku.
Doktor wyszedł, zostawiając rodzinę pogrążoną w radości.
– Dzięki Bogu – wyszeptała Ronni. – Dzięki Bogu za wysłuchanie
naszych modlitw.
Na dźwięk słowa modlitwa, myśli członków rodziny pobiegły ku Sa-
die Johnson. Jacobsowie zaczęli niepewnie spoglądać jeden na drugie-
go.
– Tato – zaczął Paul. – Nie sądzisz, że to może mieć coś wspólnego z
tym, co wczoraj opowiadała pani Johnson?
– Oczywiście, że nie – Sam uśmiechnął się. – Po prostu Bóg uznał,
że na Vince'a nie przyszedł jeszcze właściwy moment, to wszystko. Paul
pokiwał głową, jednak ciekawość wzięła górę. Przeprosił pozostałych
członków rodziny.
– Mam ochotę na krótki spacer – powiedział. – Zaraz wrócę.
Laura popatrzyła za nim. Wiedziała, dokąd jej mąż się wybiera. Mia-
ła nadzieję, że starsza pani ucieszy się na wieść o poprawie zdrowia
Vince'a. Paul podszedł do biurka w głównym hallu. Zapytał, na którym
piętrze leży Sadie Johnson.
– Jest na trzecim piętrze, proszę pana – odpowiedziała recepcjonist-
ka. – Pokój 325, pacjentka leży na obserwacji.
Mężczyzna podziękował i wsiadł do windy. Na trzecim piętrze udał
się do pokoju pielęgniarek. Zaczekał, aż ktoś go zauważy.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała jedna z kobiet. Rzut oka na
identyfikator powiedział Paulowi, że ma do czynienia z siostrą przełożo-
ną.
– Tak, proszę pani. Szukam swojej sąsiadki, pani Sadie Johnson.
Jest przyjaciółką rodziny, powiedziano mi, że leży w pokoju 325. Pielę-
gniarka spuściła oczy.
TL R
19
– Bardzo mi przykro – przez chwilę biła się z myślami, czy powinna
powiedzieć temu mężczyźnie, co się stało. – Pani Johnson zmarła kilka
godzin temu.
Paul poczuł, że serce zamarło mu w piersi. Przez dłuższą chwilę stał
zmrożony wiadomością, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.
– Myślałem, że przechodziła tylko okresowe badania.
– To prawda, proszę pana, tak było – pielęgniarka zniżyła głos,
marszcząc brwi. – Po czym, ni stąd ni zowąd, kilka godzin temu jej ser-
ce przestało bić. Próbowaliśmy ją ratować, ale nie udało się. Bardzo mi
przykro.
Paul podziękował pielęgniarce i wrócił do windy. Szedł jak we śnie.
Mechanicznie pokonał drogę na pierwsze piętro, do poczekalni na od-
dziale intensywnej terapii. Wszystko, co widział i słyszał po drodze, do-
cierało do niego jakby z oddalenia, jak gdyby niewidzialna mgła lub wa-
ta otuliła mu zmysły. Kiedy wkroczył do poczekalni, jego bliscy, widząc
jego twarz, zamilkli.
– Co się stało, Paul?
– zapytał Sam, obawiając się, że stan jego star-
szego syna ponownie się pogorszył.
– Chodzi o panią Johnson, tato – głos Paula był cichy, pozbawiony
emocji. – Ona nie żyje. Zmarła kilka godzin temu, mniej więcej wtedy,
kiedy stan Vince'a cudem się poprawił.
– To niemożliwe – odezwała się Roni. – Pani Johnson przechodziła
tylko okresowe badania.
– Pielęgniarka powiedziała, że jej serce po prostu przestało bić – do-
dał Paul. – Położyła się wczoraj spać i zmarła we śnie.
Wszyscy zgromadzeni w poczekalni zamilkli. Sadie Johnson modliła
się, by Bóg zabrał ją zamiast Vince'a. W nocy tak właśnie się stało, a
lekarze nie potrafili wytłumaczyć ani powodów jego wyzdrowienia, ani
przyczyn jej śmierci.
TL R
20
– Myślicie, że tak się stało, bo ona o to prosiła? – zapytał Paul z nie-
dowierzaniem, patrząc po twarzach zebranych. Przez dłuższą chwilę
nikt się nie odzywał. W końcu Sam podniósł się ze swego miejsca, prze-
chylając w zamyśleniu głowę.
– Cóż. synu, nie wydaje mi się, by komukolwiek z nas, tu zebranych
udało się kiedykolwiek dojść prawdy o tym. co się wydarzyło tej nocy.
Jednego jestem jednak pewien tak bardzo, jak tego, że siedzę tu dzisiaj
z wami. Jestem przekonany, że Sadie wróciła do swojego pokoju i po-
prosiła Boga, by w swoim miłosierdziu zabrał ją do siebie, a pozwolił
Vince'owi żyć. – Ojciec spojrzał po twarzach pozostałych. – To jedyne,
czego możemy być pewni. I jeszcze tego – smutny uśmiech wykrzywił
mu twarz – że oboje spędzą Boże Narodzenie w domu. Myślę, że stało
się tak, jak mówiliśmy wczoraj. Modlitwa prawego człowieka ma niespo-
tykaną moc. Nie powinniśmy o tym zapominać, ponieważ to może być
jedyne wytłumaczenie wydarzeń ubiegłej nocy, jakie kiedykolwiek
otrzymamy.
Podarunek Jessiki
Niemal w samym środku miasteczka Cottonwood, w stanie Arizona,
w skromnym, ukrytym za lokalnym urzędem pocztowym domu, miesz-
kała mała dziewczynka – Jessica Warner. Pod wieloma względami nie
było w niej nic nadzwyczajnego. Miała sześć lat, blond loczki i niebie-
skie, zawsze radośnie błyszczące oczka. Jej uśmiech rozjaśniał każde
pomieszczenie, do jakiego weszła, bardziej niż słońce, które w jej ro-
dzinnym mieście świeciło niemal każdego dnia w roku. Miała także
ukochaną lalkę o imieniu Molly, podniszczoną i sfatygowaną, przytula-
ną aż do podarcia.
TL R
21
Rodzina Warnerów czuła się w Cottonwood po prostu wspaniale. By-
ło to miasto, w którym rodzice każdy weekend spędzali na meczach ma-
łej ligi piłkarskiej, a ludzie pozdrawiali się na głównej ulicy, bez względu
na to czy się znali, czy nie. Joe Anderson, fryzjer, oraz Steven Simmons,
właściciel sklepu chemicznego, wystawiali w oknach plakaty z napisem
„Skały z Mingusa”, pokazując w ten sposób całemu miastu, że kibicują
drużynie piłkarskiej Liceum Mingus, która co roku próbowała wywal-
czyć tytuł najlepszej drużyny w całym stanie. Było to miasto, w którym
nikt nie zamykał na noc drzwi, dzieci bezpiecznie bawiły się na podjaz-
dach i trawnikach przed swymi domami, młodzież zaś narzekała, że nie
ma kompletnie nic do roboty.
Choć pory roku nie różniły się od siebie tak wyraźnie, jak w jakimś
mieście środkowego zachodu lub w porcie nad brzegiem Atlantyku,
Warnerowie potrafili delektować się najsubtelniejszymi zmianami pogo-
dy. Lubili pełne blasku wiosenne dni, gdy słońce igrało na dalekich
czerwonych skałach Sedony, letni upał, kiedy wielkie monsuny wpadały
do Doliny Verde i jesień, z zacinającym wiatrem i County Fairgrounds,
będącymi miejscem organizacji corocznych dożynek.
Ale tak naprawdę poszczególne miesiące były częściami całorocznego
crescendo, zmierzającego do ulubionego okresu rodziny Warnerów –
Bożego Narodzenia, kiedy pustynne miasteczko Cottonwood stawało się,
zdaniem mieszkańców, równie cudowne jak Betlejem dwa tysiące lat
wcześniej.
Oficjalne otwarcie okresu świątecznego następowało, kiedy bur-
mistrz i radni miejscy uroczyście dekorowali, korzystając z drabiny
strażackiej Erniego Graya, całą główną ulicę girlandami z napisem „We-
sołych Świąt”.
Od tej chwili, aż do dnia świątecznej parady, wszyscy mieszkańcy
brali udział w nieoficjalnym konkursie na najpiękniej udekorowany
TL R
22
dom, który na ogół wygrywał ktoś z mieszkańców prestiżowej okolicy
autostrady 269 i Quail Springs u podnóża Góry Mingusa.
Matka Jessiki doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nie stać ich
było na rywalizację z mieszkańcami Quail Springs, jednak cała rodzina
nie ustawała w wysiłkach, by jak najlepiej zaprezentować się w konkur-
sie.
Przynajmniej tak było kiedyś.
Im bliżej było do Bożego Narodzenia, tym bardziej wszyscy w domu
Warnerów nabierali przekonania, że w tym roku święta będą wyglądały
inaczej. I tak, kiedy tylko główna ulica udekorowana została girlandami,
Jessica zaczęła każdego wieczora odmawiać głośno specjalną modlitwę.
Leżąc już w łóżeczku, ucałowana na dobranoc przez oboje rodziców,
zamykała oczy i podnosiła jedną rączkę nad głowę, próbując dosięgnąć
Boga.
– Panie Boże – szeptała – nie powiem o tym ani mamusi, ani tatu-
siowi, więc, proszę cię, słuchaj dobrze. Nadchodzą święta i wiem, że
właśnie teraz szczególnie dobrze słuchasz modlitw małych dziewczynek.
Tak mi powiedziała nauczycielka. Moja modlitwa jest taka: – Panie Bo-
że, zrób tak, żeby mamusia i tatuś znowu się kochali.
Choć rodzice nie chodzili już do kościoła, a modlitwa stała się w do-
mu Warnerów czymś zapomnianym, malutka Jessica każdej nocy od-
mawiała tę samą modlitwę. Robiła zresztą podobnie jak wiele dzieci w
wielu domach, modlących się, by ich rodzice znów się pokochali.
Ale Jessica nie była pod pewnym względem takim samym dzieckiem,
jak wszystkie inne. To maleństwo nie mogło ani biegać, ani podskaki-
wać, ani brykać z rówieśnikami. Nie mogła skakać przez skakankę ani
bawić się w chowanego, ani też uczestniczyć w „wyścigach w workach”.
Jessica nie mogła nawet chodzić. Cierpiała na porażenie mózgowe.
Wszyscy w Cottonwood doskonale o tym wiedzieli i bardzo współczu-
li dziewczynce. Starali się chronić ją i pomagać jej na każdym kroku,
TL R
23
czy to na ulicy, czy gdziekolwiek ją spotkali. Machali do niej, głaskali jej
piękne blond loczki, powtarzając za każdym razem, że tylko aniołki mo-
gą być równie śliczne.
Obecność Jessiki była w Cottonwood czymś naturalnym, mieszkań-
cy tak przyzwyczaili się do dziewczynki, że czuli się szczęśliwsi, ilekroć
spotykali ją na swojej drodze. Ona była zbyt mała, by to zrozumieć, ale
z pewnością czuła, że całe Cottonwood jest jej domem. A Cindy i Steve
Warner wiedzieli najlepiej, że ich córeczka nie chciałaby zamieszkać
nigdzie indziej.
Tego roku, wkrótce po ceremonii ozdabiania głównej ulicy, Jessica
zapytała mamę, dlaczego jej nóżki nie są tak sprawne jak nóżki innych
dzieci. Cindy jakby się skurczyła. Mocno przytuliła córeczkę, czując
drżenie w piersiach i próbując opanować napływające do oczu łzy. Po-
mogła dziecku usiąść na kanapie.
– Opowiem ci bajkę, kochanie. Chcesz? – Delikatnie pogłaskała
dziecko po główce.
– Bajkę o mnie, mamusiu?
Dziewczynka pokołysała i mocniej przycisnęła do siebie swoją Molly.
– Tak, Jessie, o tobie – kobieta odchyliła do tyłu głowę, powstrzymu-
jąc łzy. – O tym, co się wydarzyło, kiedy przychodziłaś na świat.
Cindy opowiedziała córeczce o tym, że urodziła się za wcześnie, za-
nim jeszcze była na to gotowa. Lekarze próbowali opóźnić poród, jednak
nic to nie dało. Jessica Marie urodziła się na dziesięć tygodni przed
planowaną datą, walcząc o każdy oddech. Trzy miesiące później, kiedy
ważyła już wystarczająco dużo, by można było zabrać ją do domu, le-
karz poprosił rodziców o krótką rozmowę.
– Jestem niemal pewny, że dziewczynka cierpi na jakieś uszkodzenie
mózgu. To nie jest dolegliwość, z której da się wyrosnąć. Można to jed-
nak złagodzić odpowiednią rehabilitacją.
Cindy przerwała swoją opowieść.
TL R
24
– Jesteś wyjątkowa, Jessiko. Sam Bóg mi to powiedział, kiedy mi cię
zesłał.
Przez cały następny rok Steve i Cindy nie rozmawiali o swoich lę-
kach związanych ze zdrowiem dziecka. Kiedy ich córeczka nie siadała,
nie raczkowała jak inne dzieci w jej wieku, tłumaczyli sobie to tym, że
była wcześniakiem. Od tego czasu coraz bardziej różnili się w kwestii
zdrowia ich dziecka.
Coraz rzadziej chodzili do kościoła, być może w głębi serca chowali
urazę do Boga za stan Jessiki.
Wtedy też Steve kupił parę różowych baletek, które powiesił nad łó-
żeczkiem małej.
– Jesteś moją idealną, małą księżniczką – wyszeptał, pochylony nad
śpiącym dzieckiem. – Pewnego dnia zatańczysz dla mnie po całym poko-
ju, prawda, kochanie?
Lekarze jednak rozwiali te nadzieje. Jessica nie będzie tańczyć. Po-
rażenie nie wpłynęło na jej umysł, dotknęło jednak mięśni dziecka.
Twierdzili, że będzie dobrze, jeśli mała idąc do przedszkola, będzie w
stanie używać balkoniku.
Kiedy okazało się, jak bardzo poważna jest choroba dziewczynki,
Cindy rzuciła pracę, by więcej czasu poświęcać na rehabilitację Jessiki.
Pomagała jej podczas morderczego rozciągania mięśni oraz podczas
ćwiczeń. Pod koniec dnia na ogół i matka, i córka były wyczerpane.
– Tracisz czas – powtarzał Steve. – Ona nie potrzebuje całej tej ha-
rówki, Cindy. Wyrośnie z tego, zobaczysz.
I tak toczyło się życie w domku Warnerów. Cindy całymi dniami po-
magała córeczce walczyć z porażeniem. Steve zaś niezmiennie zaprze-
czał, że jego córka cierpi na cokolwiek. Co gorsza, w zamęcie codzienne-
go, smutnego życia zagubili gdzieś miłość do Boga, oddalili się od niego.
W tym czasie jedyną osobą w domu, która słuchała przypowieści biblij-
TL R
25
nych i modliła się do Jezusa, była Jessica; odkąd ukończyła dwa latka,
w każdą niedzielę dziadkowie zabierali ją do kościoła.
Powoli mijały lata i Cindy oraz Steve zaczęli zauważać maleńkie
zwiastuny poprawy. Kilka dni przed piątymi urodzinami Jessice po raz
pierwszy udało się raczkować po pokoju seriami urywanych ruchów. To
było zwycięstwo, bez względu na to, jak maleńkie, i oboje rodzice, cie-
szyli się razem z córeczką.
– Moja dziewczynka – powiedział Steve. – Pewnego dnia wyrośniesz z
porażenia mózgowego i założysz te baletki.
Ale tej nocy, kiedy Jessica już spała, Cindy załamała się.
– Poprawa następuje tak wolno – łkała. – Wykonywałyśmy wszystkie
ćwiczenia. Pilnowałam odpowiedniej diety, czytałam książki na ten te-
mat. Zrobiłam wszystko, co mogłam. Dlaczego to idzie tak powoli?
– Mówiłem ci, Cindy. Musisz być cierpliwa. Ona z tego wyrośnie, po
prostu musi być starsza.
– Nigdy z tego nie wyrośnie, Steve! – kobieta zaczęła krzyczeć. – i Je-
żeli będziemy z nią pracować, jej stan się poprawi, ale nie licz na to, że
kiedyś wejdziesz w nocy do jej pokoju i zastaniesz ją tańczącą w tych
kretyńskich baletkach. Nie rozumiesz tego?
Steve nie przyjmował tego do wiadomości. Zaczęli się coraz bardziej
od siebie oddalać. Rozmawiali tylko, kiedy było to konieczne, żyli w zu-
pełnie odrębnych światach. Cindy zaczęła chodzić na spotkania rodzi-
ców dzieci z porażeniem mózgowym. Wreszcie znalazła zrozumienie.
Ludzie tam przychodzący nie negowali dolegliwości dzieci, ale starali się
pomóc sobie nawzajem, znaleźć pociechę dla siebie i swych dzieci.
Tymczasem Steve dostał awans. Do jego obowiązków służbowych
należało teraz także organizowanie nieoficjalnych spotkań na szczeblu
zarządu. Jego koledzy z pracy byli radośni i optymistyczni, Steve zaś był
wśród nich często duszą towarzystwa. Lubił ich, ponieważ nie pytali o
TL R
26
postępy jego córki i nie musiał z nimi rozmawiać o koordynacji mięśni,
terapii grupowej czy codziennych ćwiczeniach.
Coraz częściej, czasem całymi tygodniami, Cindy i Steve spotykali
się tylko na kilka minut w ciągu dnia, mijając się bez słowa w przedpo-
koju lub kuchni.
Jessica miała pięć lat, kiedy zorientowała się, że z jej mamusią i ta-
tusiem jest coś nie tak. Już się nie całowali, nie obejmowali, nie trzyma-
li za ręce jak inni rodzice. Wiedziała, że rozwiązanie może być tylko jed-
no, dlatego każdej nocy przed zaśnięciem szeptała swoją prostą modli-
twę, prosząc Boga, żeby sprawił, by mamusia i tatuś znowu się kochali.
Nie przynosiło to jednak żadnych rezultatów.
W końcu, dwa tygodnie przed świętami, Steve delikatnie dotknął rę-
ki Cindy.
– Nie dzieje się ostatnio między nami najlepiej, prawda? – zapytał,
przyglądając się jej uważnie.
– Nie, chyba nie. – Łzy błysnęły w jej oczach, jednak spojrzenie
utkwione w Steve'ie pozostawało chłodne i skupione.
– Rozmawiałem z prawnikiem na temat rozwodu – powiedział cicho.
– Ale zaczekajmy z tym przez święta. Dla dobra Jessiki.
Jak większość dzieci, dziewczynka doskonale czuła, kiedy jej rodzice
nie żyli ze sobą w zgodzie i w domu panował chłód. Omawiała to zawsze
ze swoją ukochaną lalką, Molly.
– Proszę pana Boga, żeby znowu się kochali – opowiadała. – Ale oni
nie chcą być dla siebie mili. Boję się, Molly. Naprawdę się boję.
W końcu, pewnego wieczora przy kolacji, Jessica złamała milczenie.
– Proszę, czy moglibyśmy pójść w niedzielę wszyscy do kościoła? –
zapytała. – Ksiądz będzie opowiadał o Bożym Narodzeniu, zapraszał ca-
łe rodziny.
Steve i Cindy spojrzeli na siebie i szybko odwrócili wzrok, zawsty-
dzeni.
TL R
27
– Oczywiście, kochanie, pójdziemy – odpowiedział tata. – Pójdziemy
wszyscy razem, jak prawdziwa rodzina.
Kiedy nadeszła niedziela, rodzice ubrali Jessikę w białą, satynową
sukienkę i usiedli obok niej na mszy, po raz pierwszy od lat. Wspólne
nabożeństwo przygotowały wszystkie parafie w mieście. Odbywało się
jak co roku, w auli liceum. Ksiądz opowiadał o nadziei i radości, o
Chrystusie, narodzonym w tym okrutnym świecie, by ludzie mogli żyć
wiecznie. Opowieść była dobrze znana, ale jej prawdziwość przebiła mu-
ry twierdzy bólu, w którym zamknęli się Steve i Cindy. Nagle zrozumieli,
jak wielkim błędem było odejście od wiary.
– Bóg dał nam największy dar na świecie, dar czystej miłości oble-
czonej w ciało i kości swojego syna – głos księdza brzmiał czysto i dono-
śnie. – Ale co z wami? Co wy dacie dziś swojemu Zbawicielowi?
Na sali zapadła cisza. Steve dotknął niepewnie nóżki Jessiki.
– Radzę wam – dodał cicho kapłan – zastanowić się w ciągu kilku
odchodzących dni i zostawić coś u stóp Zbawiciela. Coś, co kochacie...
Lub coś, co powinniście odrzucić. Może coś, co powinno się tam znaleźć
już dawno.
W drodze do domu Jessica odwróciła się do ojca.
– Słyszałeś, tatusiu? Miłość jest największym darem na świecie.
– Oczywiście, skarbie – odpowiedział, wpatrując się w drogę przed
nim.
– To właśnie dam w tym roku tobie i mamusi – dodała wesoło. – Ca-
łe mnóstwo miłości.
Jessica myślała przez chwilę, po czym kontynuowała.
– Ksiądz powiedział też, by dać Jezusowi coś, co się bardzo mocno
kocha, prawda, mamusiu?
– Prawda, kochanie.
TL R
28
Steve i Cindy zapomnieli o tej rozmowie, aż do następnego ranka.
Najpierw on, później ona, zauważyli coś w stojącej w salonie szopce. To
była Molly, ukochana lalka ich córki. Leżała u stóp dzieciątka Jezus.
Tego wieczora Steve został dłużej w biurze i Cindy przyglądała się
śpiącej Jessice. Co chciał im przekazać ksiądz? Jeżeli miłość była na-
prawdę największym darem, dlaczego jej małżeństwo się rozpadało?
Dlaczego Jessica cierpiała na porażenie mózgowe? To dziecko kochało
Boga tak bardzo, że oddało mu swoją najukochańszą lalkę. A co Bóg
zrobił dla niego? Co zrobił dla któregokolwiek z nich?
Cindy wróciła do salonu, usiadła. Z radia cicho sączyły się dźwięki
kolęd. Chciała wierzyć, ale ta myśl nie dawała spokoju. Co Chrystus
zrobił dla nich?
Kiedy Steve wrócił do domu, jego żona leżała już w łóżku. Zanim
jednak wszedł pod kołdrę i położył się obok niej, zrobił coś, czego nie
rozbił już od bardzo dawna. Pochylił się i delikatnie pocałował ją na do-
branoc.
Następnego dnia była Wigilia. Steve pojechał już do biura, kiedy
Cindy wstała z łóżka. Przygotowała śniadanie dla Jessiki, przez dwie
godziny ćwiczyła z nią, rozciągała. Później, gdy już podała córce lunch,
znowu zauważyła coś niezwykłego w szopce. Molly znikła, a na jej miej-
scu leżała szara koperta.
Zaciekawiona, podeszła i podniosła kopertę. Na zewnętrznej stronie
były te słowa, napisane charakterem Steve'a:
„Panie, muszę coś zostawić u twych stóp. Coś, co bardzo kocham.
Obiecuję, od dziś będę akceptował Jessikę taką, jaka jest. Byłem po-
twornie niesprawiedliwy dla mojej rodziny udając, że moja córka które-
goś dnia stanie się inna, niż jej przeznaczyłeś. Teraz rozumiem. Jessica
może się nauczyć żyć z porażeniem tylko wtedy, jeśli najpierw ja nauczę
się z tym żyć.”
TL R
29
Cindy otworzyła kopertę. W środku były nieużywane, różowe baletki,
które od czterech lat wisiały nad łóżkiem dziewczynki. Kobieta dotknęła
baletek i łzy pociekły jej po twarzy. Płakała, ponieważ jej córeczka nigdy
nie miała ich założyć, nigdy nie miała tańczyć, jak marzył jej ojciec. Ale
płakała także dlatego, że skoro Steve zaakceptował wreszcie prawdę,
może teraz zgodzi się jej pomóc. Może będzie pracował razem z nią, a
nie przeciwko niej. Może była jeszcze nadzieja.
Otarła oczy i spojrzała na rzeźbioną figurkę małego Jezusa. Nagle
zrozumiała, jak brzmi odpowiedź na jej pytanie. Jezus dał im siebie.
Dzięki niemu mogli ponownie nauczyć się kochać. Przy jego pomocy
mogli pozostać rodziną. I dzięki niemu mogli żyć wiecznie w miejscu,
gdzie Jessica będzie mogła bawić się z innymi dziećmi.
Cindy upadła na kolana, opuściła głowę.
– Wybacz mi, Panie.
Zaczęła się zastanawiać, co ona – słaba kobieta – może ofiarować
komuś tak świętemu.
Wchodząc na palcach do pokoju swojej córki miała jeszcze łzy na po-
liczkach. Dziewczynka wciąż spała. Tym razem kobiecie nie towarzyszy-
ły żadne gorzkie myśli o Bogu, gdy przyglądała się swemu dziecku. Zło-
te loczki pięknie okalały śliczną buźkę. Cindy czuła jedynie spokój i za-
dowolenie, odkąd w jej sercu ponownie rozbłysło światło. W jednej
chwili, całym swym jestestwem, zrozumiała, co może oddać Chrystuso-
wi.
Gdy Steve wrócił do domu, dom pogrążony był w ciemnościach.
Światła paliły się tylko dookoła szopki. Obejrzał figurki postaci stoją-
cych dookoła żłóbka, zauważył, że jego koperta znikła. Na jej miejscu
leżała mniejsza, biała. Steve podszedł, odłożył teczkę płaszcz. Podniósł
kopertę. W środku znajdowała się pojedyncza kartka i coś małego zawi-
niętego w chusteczkę. Mężczyzna przeczytał:
TL R
30
„Dobry Panie, oddaję ci to, co dałeś mi pięć lat temu. Zbyt mocno się
tego trzymałam, zapominając, że dar tak naprawdę nie jest przeznaczo-
ny dla mnie. Pozwoliłam innemu dziecku zająć miejsce tego, Które leża-
ło w żłóbku w tę zimną noc w Betlejem. Od tego czasu miłość w naszym
domu umarła. Przepraszam, Panie. Próbowałam zrobić z niej kogoś in-
nego, niż ty, ale to się już nie powtórzy. Kocham ją, ale wiem, że nie na-
leży do mnie, należy do ciebie. Teraz i na zawsze.”
Steve rozwinął chusteczkę. W środku było zdjęcie Jessiki. Usłyszał
szelest i odwrócił się. W drzwiach stała Cindy z Jessicą na rękach. Pa-
trzyła na niego, a jej oczy lśniły od długo wstrzymywanych łez. Steve
podszedł i przytulił żonę. W tej samej chwili poczuł jak rączki dziew-
czynki obejmują ich oboje.
– Nie możemy wszystkiego tak zostawić – powiedział. – Nie, skoro
jeszcze nie spróbowaliśmy. Chcę ci pomóc, Cindy.
Kiwnęła głową, przełykając szloch.
– Przez te wszystkie moje wysiłki i twoją negację niemal zapomnieli-
śmy o najważniejszym – odpowiedziała. – Kiedy położyła Molly u stóp
Jezusa... Steve, ona jest doskonała taka, jaka jest. Kocha mocniej, niż
którekolwiek z nas kiedykolwiek potrafiło. Przypomniała mi o wszyst-
kim, co zrobił dla mnie Bóg, co zrobił dla nas wszystkich.
– To jej gwiazdkowy prezent dla nas, prawda, kochanie? – Steve po-
całował swoją córeczkę w czoło.
Jessica przytaknęła i uśmiechnęła się, najpierw do swojego tatusia,
potem do małego dzieciątka w szopce. Nie do końca rozumiała, co stało
się pomiędzy jej rodzicami i panem Bogiem. Wiedziała tylko, że na krót-
ki czas Cottonwood zamieniło się w małe niebo, ponieważ jej modlitwy
zostały wysłuchane.
Ksiądz miał rację. Miłość naprawdę jest najwspanialszym bożonaro-
dzeniowym cudem na świecie.
TL R
31
Dotyk nieba
Ashley i Bill Larson, świeżo poślubieni i właśnie kończący semina-
rium, planowali zostać misjonarzami w Afryce. Przez rok studiowali taj-
niki afrykańskiej diety, zwyczajów, gromadzili wiadomości, które miały
pomóc im w ciągu czteroletniej pracy na innym kontynencie.
Pod koniec szkolenia, gdy już zostali przypisani do odległej plemien-
nej wioski, Bili wpadł na pewien pomysł. Dobrze wiedział, jak wygłaszać
kazania, znał treści, których chciał nauczać razem z żoną. Nigdy jednak
nie sprawdzał, czy byłby w stanie leczyć poprzez modlitwę.
– Chyba pójdę na ten kurs – powiedział żonie pewnego popołudnia.
– Czemu nie? – przytaknęła Ashley.
Małżonkowie omówili jeszcze ten projekt. Ashley, będąca właśnie w
ciąży z ich pierwszym dzieckiem, zdecydowała, że nie będzie się anga-
żować w dodatkowe zajęcia. Bill jednak był zaintrygowany. Skoro miał
ludziom opowiadać o miłości Boga, powinien być także przygotowany na
przekazywanie im jego uzdrowicielskich mocy.
Choć od dziecka wychowywał się w Kościele chrześcijańskim i do-
brze znał Pismo Święte, Bill nigdy nie traktował poważnie pastorów po-
trafiących leczyć modlitwą. Wielu z nich okazało się być oszustami, co
gorsza, wielu było zwykłymi naciągaczami, którzy uprawiali tanie
sztuczki w zamian za datki. Dlatego też poważne zajęcie się uzdrawiają-
cą siłą modlitwy stanowiło dla Billa zupełną nowość.
Mniej więcej w tym czasie kiedy zaczął zajęcia, Ashley zaczęła od-
czuwać uporczywe bóle pleców.
– Obawiam się, że mam złe wieści, pani Larson – powiedział lekarz,
kiedy siedziała w jego gabinecie po zakończeniu badania. – Z rentgena
wynika, że cierpi pani na wczesne stadium skoliozy.
TL R
32
Lekarz zaczął tłumaczyć, że skolioza to choroba polegająca na
skrzywieniu kręgosłupa. Chory zaczyna się garbić i odczuwać nieznośny
ból. Kiedy choroba pojawia się u dzieci, można ją leczyć aparatem ko-
rekcyjnym, noszonym dopóki dziecko jeszcze rośnie. Gdy jednak dotyka
dorosłego, nic już nie można zrobić.
– Czego mam się spodziewać? – zapytała spokojnie Ashley, mimo
zwiastującego łzy błysku w oczach. Wiadomość wstrząsnęła nią. Mieli z
Billem tyle planów na przyszłość. Żeby mieć dość siły, by urodzić dziec-
ko i znieść surowe życie misjonarza w Afryce, potrzebowała zdrowych
pleców.
– Ból będzie narastał. W ciągu najbliższych dwóch lat sama zauważy
skrzywienie kręgosłupa. Bardzo mi przykro.
Ashley pokiwała głową w niemej rezygnacji. Po powrocie do domu
podzieliła się nowinami z mężem. Bardzo jej współczuł, sam jednak
miał lepsze wieści. Już po raz drugi uczestniczył w zajęciach z leczenia
modlitwą. Był pod ogromnym wrażeniem tego co usłyszał. To nie były
opowieści o bazarowych czy telewizyjnych cudach, ale o cichych, niewy-
tłumaczalnych zmianach stanu zdrowia, które jego zdaniem były ni-
czym innym, jak współczesnymi, przejawami cudownej mocy Boga.
Pozostawały dwa dni do Bożego Narodzenia. Bill czuł wszechogarnia-
jącą obecność Boga w ich życiu. Jak mogli, choćby przez chwilę wątpić,
że Pan jest w stanie leczyć czy sprawiać cudowne uzdrowienia czy jest
lepszy czas na modlitwę niż Boże Narodzenie? Ów czas gdy dwa tysiące
lat temu zdarzył się najwspanialszy cud na świecie.
Tej nocy, tuż przed zaśnięciem, Bill usiadł na łóżku i zwrócił się do
Ashley. Jego głos brzmiał niesamowicie w ciemności pokoju.
– Czy miałabyś coś przeciwko temu, żebym pomodlił się o twoje wy-
zdrowienie?
Kobieta wzruszyła ramionami pogrążona w półśnie.
– Nie, jasne, że nie. Mam się jakoś ułożyć?
TL R
33
– Nie, nie trzeba.
Ashley leżała na boku, by ulżyć swoim plecom. Gdy zasypiała Bill
spędził trzydzieści minut modląc się o poprawę jej zdrowia. Położył dło-
nie na jej plecach i błagał Boga o uzdrowienie żony.
Powtarzał to każdego dnia świąt. Kiedy kładli się spać, siadał przy
niej i szeptał modlitwy, prosząc o uleczenie skoliozy. Siódmej nocy stało
się coś niezwykłego.
Bill modlił się jakieś dziesięć minut, po czym nagle zadał Ashley py-
tanie.
– Czujesz coś?
– Tylko twoją dłoń przesuwającą się wzdłuż mojego kręgosłupa.
Oczy mężczyzny rozszerzyły się ze zdziwienia.
– Ashley, nawet nie dotknąłem twoich pleców.
Kobieta odwróciła się, badawczo wpatrując w męża.
– To nie jest śmieszne!
– Mówię zupełnie poważnie. – Pastor potrząsnął głową.
Nawet cię
nie dotknąłem. Pytałem tylko dlatego, że kiedy wodziłem dłonią nad
twoimi plecami, czułem pod palcami coś ciepłego.
– Jak myślisz, co to było?
– Nie wiem, ale nie przestanę się modlić.
Ashley ziewnęła i ponownie ułożyła się do snu.
– Wierzę, że Bóg mógłby mnie uleczyć, gdyby tylko chciał. Nie wiem
tylko, czy takie ma względem nas zamiary. Czy planuje jeden ze swoich
nowoczesnych cudów.
– Swoją drogą, jak się czujesz?
Ashley zastanowiła się przez chwilę, po czym z wyrazem zaskoczenia
na twarzy podniosła się raz jeszcze.
– Wiesz co, nie boli mnie.
TL R
34
Przez chwilę w milczeniu zastanawiali się nad tym niesamowitym
zjawiskiem, nad nienaturalnym ciepłem, jakie biło od pleców kobiety, i
tym dziwnym wrażeniem, że ktoś dotyka ją wzdłuż kręgosłupa.
– Myślisz... – zapytała cicho Ashley. – Myślisz, że zostałam wyleczo-
na?
– Zobaczymy, jak będziesz się czuła jutro. Ale nadal będziemy się
modlić.
Dwa tygodnie później małżeństwo udało się w podróż do Pensylwa-
nii, do domu rodziców Ashley. Tam spotkała się z lekarzem, który leczył
ją, gdy była dzieckiem. Wzięła ze sobą zdjęcia rentgenowskie i wyniki
poprzedniego badania. Po przejrzeniu wszystkich tych materiałów le-
karz potwierdził diagnozę. Wczesne stadium szybko rozwijającej się sko-
liozy.
Następnie, na prośbę kobiety, wykonał powtórne badanie kręgosłu-
pa, ponownie robiąc zdjęcie.
– Nie wiem, jak to wyjaśnić – powiedział, wchodząc do poczekalni. –
Nie ma u pani najmniejszych śladów skoliozy. Pani kręgosłup jest w
idealnym stanie.
Ashley osłupiała. Przypomniała sobie uczucie dotyku na kręgosłu-
pie. – Czy ta choroba mogła zniknąć sama z siebie? – zapytała lekarza,
chcąc uzyskać absolutną pewność co do tego, co się stało.
– Nie. Tak poważny przypadek skoliozy jak ten, który widać na zdję-
ciu, nie mógł po prostu zniknąć, nie pozostawiając żadnych śladów.
Nawet gdyby choroba cofnęła się, zostałyby uszkodzenia tkanek.
– Co więc, pana zdaniem, się stało?
Doktor złożył wyniki na biurku i uśmiechnął się.
– Nauczyłem się przez lata mojej praktyki, że zdarzają się przypadki,
których nie sposób wyjaśnić w kategoriach medycznych. Lubię je nazy-
wać cudami.
TL R
35
Ashley opowiedziała lekarzowi wydarzenie sprzed kilku tygodni, kie-
dy poczuła nieznane ciepło w trakcie modlitwy Billa. Była kompletnie
zaskoczona, kiedy lekarz pokiwał ze zrozumieniem głową.
– Zgadza się. Gdy dowiadujemy się o takich przypadkach, co nie
zdarza się często, na ogół słyszymy o uczuciu ciepła. Wiara w pani opo-
wieść wcale nie przychodzi mi z trudem. W końcu ludzkie ciało samo
jest chodzącym cudem. Moim zdaniem Stwórca, skoro już raz to zrobił,
może powtarzać cuda także i dziś.
Kilka miesięcy później Ashley i Bili wyjechali do Afryki. Mieli w sercu
głęboką wiarę w moc modlitwy. Czuli także wdzięczność wobec Boga z
dwóch powodów. Po pierwsze, z powodu uzdrowienia Ashley. Po drugie,
wdzięczni byli za możliwość krzewienia Słowa Bożego z przekonaniem,
że Biblia nie kłamie: z Bogiem w sercu wszystko jest możliwe.
Prezent dla Noel
Kiedy Noel Conover miała swoje pierwsze urodziny, jej rodzice –
Evan i Susie, zauważyli w niej coś dziwnego. Była cichutka. Podczas
gdy inne dzieci gaworzyły lub wypowiadały pierwsze słowa, ona nie wy-
dawała żadnych dźwięków. W końcu rodzice zabrali ją do specjalisty,
który potwierdził ich obawy. Noel od urodzenia nie słyszała. Kiedy wra-
cali do domu, dziewczynka bawiła się w ciszy pluszowym zwierzątkiem,
jej rodzice zaś trzymali się za ręce, pogrążeni w smutku.
– Tak bardzo bym chciała, by była zdrowa – powiedziała Susie ocie-
rając łzy. – To nie w porządku. Jest taka śliczna, a do końca życia bę-
dzie się różnić od rówieśników. Gdy pomyślę o wszystkim, czego nie
usłyszy... Nigdy nie usłyszy, jak wypowiadam jej imię, jak śpiewam jej
kołysankę.
Evan wpatrywał się w drogę przed sobą.
TL R
36
– Nigdy nie usłyszy, jak bardzo ją kocham – spojrzał na żonę. – Nig-
dy o tym nie usłyszy ani słowa.
Przyrzekli sobie tego dnia zawsze być silni, dla jej dobra, i ofiarować
jej to, co najlepsze. Obiecali sobie nigdy nie traktować jej kalectwa jako
wymówki, żeby mogła osiągnąć wszystko, do czego będzie zdolna. Po-
stanowili sami nauczyć się języka migowego i nauczyć go również Noel
tak szybko, jak to tylko możliwe, a także nauczyć ją czytania z ruchu
warg, by mogła łatwiej porozumieć się z innymi dziećmi, kiedy pójdzie
do szkoły. Zdawali sobie sprawę, że kiedyś mogą nadejść chwile rozcza-
rowań, ale obiecali, że zawsze będą na sobie polegać i zadbają, by Noel
pomimo swego kalectwa miała najwspanialsze życie, jakie można sobie
wyobrazić.
Przez lata Conoverowie dotrzymywali swoich obietnic. Już jako mały
szkrab ich córka nauczyła się języka migowego, coraz lepiej czytała z
ruchu warg. Przekonanie Noel, by bawiła się ze zdrowymi dziećmi, było
jednym z najtrudniejszych elementów nauki. Poznawała mnóstwo sły-
szących rówieśników, jednak nigdy tak naprawdę nie mogła nawiązać z
nimi kontaktu.
Pewnego razu, w parku, próbowała porozmawiać na migi ze zdrową
dziewczynką.
– Chcesz się pobawić moją laleczką? – pokazała szybko.
Dziewczynka popatrzyła zaskoczona na dłonie Noel.
– Dlaczego ruszasz rękami w ten sposób? – zapytała.
Noel spojrzała na dziewczynkę, próbując zrozumieć, co powiedziała,
po czym powtórzyła na migi swoje pytanie. Tym razem dziewczynka za-
częła się śmiać myśląc, że to jakaś gra. Noel, nie mogąc się porozumieć,
zaczęła płakać. Odwróciła się i pobiegła do mamy, która z bólem przy-
glądała się całej sytuacji z pobliskiej ławki.
TL R
37
– Nic się nie stało, kochanie – pokazała Susie na migi, biorąc có-
reczkę na ręce. – Ta dziewczynka chce się z tobą zaprzyjaźnić. Po prostu
cię nie zrozumiała.
– Nieprawda! – pokazało dziecko. – Ona mnie nie lubi!
Susie wiedziała, jakie to trudne dla małego dziecka poczuć się nie-
chcianą. Małej najwyraźniej z powodu całego zdarzenia było bardzo
smutno.
– To nie tak, skarbie. Ta dziewczynka cię polubiła. Po prostu nie
mogła cię zrozumieć.
Noel jednak wydawała się wystraszona i Susie wiedziała dlaczego. Po
raz pierwszy jej córeczka zrozumiała, że różni się od innych dzieci. Ta
myśl musiała ją przerazić. Od tego czasu Noel nie próbowała rozmawiać
z rówieśnikami. Bawiła się obok nich, uśmiechała, ale zawsze pozosta-
wała z boku.
– Evan, co my teraz zrobimy? – zapytała pewnego wieczora Susie.
Wydawała się zrezygnowana. – Starałam się jak mogłam poznać ją z ja-
kimiś dziećmi, znaleźć przyjaciół, ale ona za bardzo się boi, że dzieci jej
nie polubią.
– Dajmy jej trochę czasu, kochanie – Evan usiadł obok żony obejmu-
jąc ją. – Jest tyle rzeczy, do których będzie musiała się przystosować.
Już teraz osiągnęła bardzo wiele, choć ma zaledwie kilka lat. Znajdzie
sobie przyjaciół, nie bój się.
Na krótką chwilę zapadła cisza. W końcu Susie zapytała nieśmiało.
– Evan, czy próbowałeś się o to modlić? Wiesz, o to, żeby nasza cór-
ka miała przyjaciół.
– Nie. Tak naprawdę, nie – mężczyzna wydawał się smutny. – To
znaczy, modliłem się o Noel, oczywiście, że się modliłem. Ale nigdy nie
prosiłem Boga, żeby znalazł jej jakiegoś szczególnego przyjaciela, jeśli o
to ci chodzi.
Susie pokiwała głową.
TL R
38
– Zróbmy to. Pomódlmy się razem i módlmy się codziennie, aby Bóg
pokochał Noel tak bardzo, by zesłać jej przyjaciela.
Evan uklęknął przed żoną i ujął ją za ręce. Złożyli dłonie. Cicho za-
częli prosić Boga, by strzegł i opiekował się ich córką oraz by znalazł w
swoim sercu dość miłości, żeby zesłać jej przyjaciela.
Od tego czasu modlili się codziennie w tej intencji.
Kilka miesięcy później, kiedy Noel skończyła pięć lat, zaczęła chodzić
do szkoły specjalnej. Choć pod względem nauki radziła sobie lepiej, niż
się spodziewali, nadal miała kłopoty z kontaktami innymi dziećmi.
Pewnego dnia wróciła ze szkoły do domu z wysoko podniesioną gło-
wą i, zupełnie jak dorosła, poprosiła matkę, by usiadła z nią na kanapie
i porozmawiała przez chwilę.
– Jestem głucha, prawda, mamusiu? – zapytała na migi.
Przez dłuższą chwilę Susie nie odpowiadała. Radzili sobie z kalec-
twem córki, odkąd tylko się o nim dowiedzieli, nigdy jednak nie rozma-
wiali z nią o tym, czym różni się od innych dzieci.
– Tak, kochanie – odpowiedziała Susie, powoli poruszając rękami.
Jej oczy spotkały się z oczami córeczki. – Urodziłaś się niezdolna do sły-
szenia dźwięków.
– I dlatego jestem inna, tak, mamusiu? – zapytała dziewczynka.
Kobieta westchnęła ciężko, czując, jak łzy napływają jej do oczu.
– Tak, kochanie. Większość dzieci słyszy dźwięki, jednak jest też
wiele takich, które, podobnie jak ty, urodziły się niesłyszące.
– Ale nawet mimo tego, że jestem głucha, nadal jestem mądra, ładna
i wyjątkowa. Mam rację, mamusiu? – oczy Noel zalśniły, gdy zadawała
to pytanie. Jej matka z trudem powstrzymywała łzy. – I Bóg wciąż mnie
kocha, prawda?
– Oczywiście, że tak, Noel, Bóg kocha cię bardzo mocno. Jesteś
śliczną, wspaniałą, wyjątkową dziewczynką i to, że nie słyszysz, niczego
nie zmienia.
TL R
39
Dziecko zamyśliło się na chwilę.
– Muszę znaleźć sobie jakiegoś przyjaciela, mamusiu. Ale chciała-
bym mieć przyjaciela, który nie słyszy, tak jak ja. Mogę?
Susie przytuliła córeczkę najmocniej jak potrafiła, głaszcząc jej je-
dwabiste, ciemne loczki.
– Prosiłam Boga, żeby znalazł dla ciebie specjalnego przyjaciela. Mo-
że właśnie o to mu chodzi. Ktoś niesłyszący, tak jak ty. Będziemy mu-
siały zaczekać i zobaczyć.
Rok minął i, choć dzieci przyzwyczaiły się do kalectwa i dziewczynka
zbliżyła się do swoich koleżanek i kolegów, nadal jednak nie miała bli-
skiego przyjaciela. Podobnie zaczął się kolejny rok nauki i, mimo zda-
rzających się chwil zniechęcenia, Evan i Susie nie ustawali w swych
modlitwach.
Na dwa miesiące przed Bożym Narodzeniem Noel znalazła zdjęcie
białego perskiego kotka, wyglądającego zupełnie jak na obrazku w jed-
nej z jej bajek. Od pierwszego wejrzenia bez pamięci zakochała się w
zwierzątku. Pobiegła do mamy pokazać zdjęcie. Jej dłonie śmigały, kie-
dy próbowała coś wyjaśnić.
– Mamo, czy mogłabym dostać takiego kotka pod choinkę? Proszę,
proszę, proszę... – Noel była tak podekscytowana, że mama najpierw
musiała ją nieco uspokoić, zanim udało jej się spojrzeć na fotografię.
– To perski kotek – powiedziała Susie. – Chciałabyś dostać takiego
kotka?
– Tak, tak – odpowiedziała szybko Noel. – Proszę, mamusiu – błaga-
ła.
Wieczorem rodzice zaczęli się zastanawiać nad pomysłem kupienia
córeczce kota.
– Zawsze uwielbiała pluszowe zwierzątka – powiedziała Susie. Może
właśnie tego potrzebuje. Zwierzęcia, którym mogłaby się opiekować.
TL R
40
– Ale biały perski kot? – Evan miał wątpliwości. – Będzie kosztował
setki dolarów. Nie możemy sobie na niego pozwolić, wiesz o tym.
To była prawda. Evan był nauczycielem, Susie zaś pracowała na pół
etatu w szkole Noel. Mając do opłacenia wszystkie rachunki związane ze
specjalną edukacją córeczki, z trudem wystarczało pieniędzy do końca
miesiąca.
– Wiem – powiedziała Susie. – Ale może do świąt udałoby się i nam
coś odłożyć. Przejrzelibyśmy ogłoszenia w gazecie. Może znaleźlibyśmy
kota, na którego byłoby nas stać.
Mężczyzna zastanowił się, po czym westchnął.
– Dobrze, spróbujmy, ale nie mów nic Noel. Nie chciałbym, żeby czu-
ła się zawiedziona, jeśli się nam nie uda.
Przez następne siedem tygodni Susie przeglądała gazety, szukała
ogłoszeń o sprzedaży białych perskich kotów. Nie znalazła ani jednego
Było to tym bardziej bolesne, że na tydzień przed świętami mieli dość
pieniędzy, by kupić takiego kota, gdyby tylko udało się znaleźć kogoś,
kto chciałby go sprzedać.
22 grudnia, kiedy Noel jeszcze spała, Susie otworzyła gazetę i zaczę-
ła studiować rubrykę ogłoszeń. Nagle wykrzyknęła.
– Evan, mam! „Perskie koty, białe, cena – 200 dolarów” – przeczytała
na głos. – Nie mogę w to uwierzyć. Znaleźliśmy kotka dla Noel.
Kiedy dziewczynka bawiła się w drugim pokoju. Susie zadzwoniła
pod podany w ogłoszeniu numer.
– Dzień dobry, dzwonię w sprawie kotka.
– Tak – Mary Jenkins uśmiechnęła się po drugiej stronie. – Mamy
jeszcze kilka. Wszystkie wyglądają tak samo – białe z szarymi plamka-
mi.
– Och – Susie rozczarowana spuściła głowę. Noel zaczęła się przy-
glądać mamie, próbując wyczytać z ruchu jej warg o co chodzi.
TL R
41
– Szukaliśmy całkiem białego. To miał być prezent dla mojej córecz-
ki.
– Rozumiem – odpowiedziała Mary. – Cóż, mam jednego kotka, który
jest kompletnie biały. Mogę go sprzedać za pięćdziesiąt dolarów, za-
miast dwustu, jeśli to panią interesuje.
– Nie rozumiem.
– Cóż, kotek jest głuchy. Nie wiem, czy w ogóle uda mi się go sprze-
dać.
Susie zadrżała. Na chwilę odebrało jej mowę. Noel podeszła bliżej,
widząc, że dzieje się coś ważnego.
– Co takiego, mamusiu? Stało się coś? – dopytywała na migi.
– Halo? Jest pani tam jeszcze? – spytała Mary.
– Tak! Będę u pani za pół godziny.
Susie odłożyła słuchawkę i zawołała Evana.
– Powiedzmy jej – zaproponowała po streszczeniu swojej rozmowy z
Mary. – W ten sposób będziemy mogli pojechać wszyscy razem.
Wyjaśnili Noel, że znaleźli dla niej kotka i choć do gwiazdki pozosta-
wały jeszcze dwa dni, postanowili kupić go jej już teraz.
Kiedy podjechali pod dom, Mary już na nich czekała z nieskazitelnie
białym kociątkiem na rękach.
– Śnieżynka – pokazała Noel.
Najdelikatniej jak potrafiła wzięła maleńkie zwierzątko i przytuliła.
Evan i Susie spojrzeli po sobie.
– Powiedzmy jej wszystko – wyszeptała kobieta. Jej mąż skinął gło-
wą. Pochylając się do córeczki, Susie zaczęła szybko poruszać rękami.
– Ten kotek to samiczka, która nie słyszy, Noel. To niesłysząca, biała
perska kotka.
Buzia dziewczynki, choć wydawało się to niemożliwe, rozjaśniła się
jeszcze bardziej.
– To naprawdę mój kotek, mamusiu! – pokazała córeczka.
TL R
42
Evan, z uśmiechem, zapłacił właścicielce za zwierzątko. Mary Jen-
kins zaczęła opowiadać o tym, jak inne kociaki uciekały i kryły się po
kątach, ilekroć odkurzała. Jedynie biała kotka nie reagowała na hałas.
To przypomniało rodzicom, jak kilka lat temu próbowali zrozumieć, co
dolega ich dziecku.
– W końcu poszłam z nią do weterynarza, który powiedział mi, że
biedne maleństwo jest kompletnie głuche – opowiadała Mary.
Susie pogłaskała kociątko.
– Widzisz, kochanie. Jest piękna i naprawdę wyjątkowa, zupełnie
jak inne kotki. Jedyne, czym się od nich różni to to, że nie słyszy.
Przez kilka następnych tygodni nie było chwili, w której Noel nie
bawiłaby się ze swoją maleńką, głuchą kotką. Każdego popołudnia sa-
dzała zwierzątko naprzeciwko siebie i mówiła do niej używając języka
migowego. Pewnego dnia Susie przystanęła, próbując zumieć, co jej có-
reczka mówi.
– Wszystko dobrze, koteczku – pokazała Noel, porusza rączkami, tak
aby maleńkie zwierzątko mogło ją zrozumieć. Nie będziesz się więcej
bać, nie będziesz samotna, bo teraz w naszej rodzinie są dwie niesłyszą-
ce osoby. Jesteś najlepszym prezentem gwiazdkowym, jaki dostałam w
życiu. Zawsze będziemy najlepszymi przyjaciółkami.
Susie powoli weszła do pokoju i usiadła obok dziewczynki.
– Kochasz ją, prawda Noel? – pokazała.
– Tak, mamusiu. Ona i ja... Obie jesteśmy wyjątkowe, ponieważ
żadna z nas nie słyszy.
Dziecko spojrzało na swoje zwierzątko, które bardzo przyglądało się
migającym rączkom swojej pani. Noel ponownie odwróciła się do matki.
– Ona jeszcze nie rozumie języka migowego, ale się go nauczy kiedy
dorośnie. Wtedy będzie nam łatwiej ze sobą rozmawiać.
TL R
43
Niespodziewana przesyłka świąteczna
Scott i Julianne poznali się, kiedy mieli po szesnaście lat i chodzili
do tego samego liceum w Ann Arbor, w stanie Michigan. Tego dnia nie-
bieskooka jasnowłosa nastolatka spóźniła się na zajęcia. Kiedy weszła
do klasy, Scott udał, że mdleje, i upadł na podłogę.
Scott uwielbiał robić różne żarty, i choć ten na pewno nie sprawił,
Julianne się w nim zakochała, to jednak zwrócił jej uwagę. Przez kilka
następnych lat, aż do ukończenia szkoły, stanowili parę. Chodzili na
wszystkie potańcówki, uczyli się wspólnie, przyjaźnili.
– Pewnego dnia założę ci obrączkę na palec – powtarzał Scott. – I już
na zawsze będziesz moja.
Julianne śmiała się tak, jak tylko nastolatki potrafią, po czym
opuszczała nieśmiało głowę.
– Ależ, Scott! To jeszcze tyle czasu.
Po ukończeniu liceum chłopak zaczął dojeżdżać do pracy w fabryce
opakowań i Julianne straciła go na jakiś czas z oczu. Przez dwa lata nie
widzieli się ani nie słyszeli.
Ni stąd ni zowąd, niedługo po swoich dwudziestych urodzinach, Ju-
lianne pomagając rodzicom sprzątać dom odebrała telefon.
– Wciąż twierdzę, że pewnego dnia założę ci obrączkę na palec, Julie
– powiedział ktoś.
– Scott Tschirgi! – nie mogła uwierzyć, że zadzwonił po tak długim
czasie. – Myślałam, że już o mnie zapomniałeś.
Scott rozpoczął zaloty od conocnych spacerów pod oknem i serenad
wygrywanych na harmonijce ustnej. Julie niezwykle ucieszyło ponowne
zainteresowanie Scotta i niemal natychmiast ich związek ożył.
W końcu jasne się stało, że nie mogą bez siebie żyć.
TL R
44
Rok później, 24 lutego, Scott dotrzymał obietnicy podczas ceremonii
zaślubin. Założył na palec Julie niewielką złotą obrączkę.
– To nie jest obrączka, którą chciałbym ci dać, ale musi wystarczyć
dopóki nie będzie mnie stać na taką, którą mogłabyś nosić do końca ży-
cia – powiedział jej krótko przed ślubem.
Dwa lata później matka Julie wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką
zginęły w wypadku samochodowym. Po pogrzebie do małżeństwa pod-
szedł pogrążony w smutku ojciec Julianne. W dłoni trzymał ślubną ob-
rączkę jej matki. Nosiła ją przez trzydzieści lat.
– Kiedyś twoja matka powiedziała mi, żebym ci to dał, gdyby coś jej
się stało – powiedział pogrążony w rozpaczy.
Julie przyjmując obrączkę wiedziała, że będzie to jedna z najcenniej-
szych rzeczy, jakie posiada. Cząstka matki, którą bardzo kochała.
Jakiś czas później, tydzień przed Bożym Narodzeniem, Julie i Scott
poszli do jubilera w centrum Ann Arbor. Chcieli dać obrączkę matki do
wygrawerowania. Julie mogłaby ją wtedy nosić zamiast obrączki, którą
dostała podczas ślubu.
– To idealny symbol miłości – powiedział Scott, kiedy odbierali ob-
rączkę. – Jej miłości do ciebie, naszej do siebie nawzajem.
Wykonany z białego złota krążek miał pół cala szerokości. Jubiler
wygrawerował na nim ich inicjały i datę ślubu: JAT–SMT–2–24–68
– Teraz i zawsze ten pierścionek będzie ci przypominał, że pokocha-
łem cię od pierwszego dnia, gdy cię ujrzałem, Julie – powiedział Scott
wkładając jej obrączkę na palec. – I będę cię kochał aż do śmierci.
Ich małżeństwo było dokładnie takie, jak sobie wymarzyli. Dwa lata
później urodziło się ich pierwsze dziecko – syn Mike. Następnie na świat
przyszła Dena, a później Tara. Cała rodzina kochała się bardzo, spędza-
jąc wspólnie niemal każdy weekend, a nawet popołudnia, jeżdżąc na
ryby lub na wycieczki po okolicy.
TL R
45
Pewnego lata pojechali na ryby nad jezioro Half Moon, oddalone nie-
całą godzinę jazdy od Ann Arbor. Było to niewielkie jezioro o obwodzie
liczącym zaledwie kilka mil, jednak cała rodzina wyjątkowo je lubiła.
Miało kamieniste brzegi, co utrudniało wędkowanie gdyż trzeba było
przejść co najmniej dwadzieścia kroków po głazach zanim można było
zarzucić wędkę. Scott i Julie uważali jednak, że dzięki temu utrudnie-
niu jezioro nie jest tak uczęszczane, co owocowało wyjątkową ilością
ryb. Również tym razem wszyscy członkowie rodziny wyciągali jednego
pięknego suma za drugim.
Mike miał już wtedy dwanaście lat, najmłodsza Tara zaś – siedem.
Także oni doskonale znali się na wędkowaniu. Julie zakładała dzieciom
żyłkę i pomagała im wyciągać spławik spomiędzy kamieni.
W końcu słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Powoli rodzina ze-
brała sprzęt i zajęła się przygotowywaniem posiłku. Owinięci w ciepłe
ubrania, grzali się przy ognisku w zimnym, właściwie już jesiennym
powietrzu. Nikomu nie chciało się jechać do domu. Ponieważ połów był
wyjątkowo obfity, Scott i Julie zgodzili się zostać jeszcze trochę i po-
wędkować w nocy. Wyjęli latarki z samochodu i łowili niemal do półno-
cy.
Oszołomieni udanym połowem i zmęczeni po całym dniu, wrócili do
auta. Na dworze zrobiło się już naprawdę zimno. Scott musiał włączyć
ogrzewanie, żeby wszyscy mogli choć trochę się rozgrzać.
Czterdzieści minut później, kiedy już zbliżali się do domu, Julianne
krzyknęła.
– Moja obrączka! – Łzy zalśniły w jej oczach. – Przepadła!
Scott spojrzał na jej dłoń. Rzeczywiście, obrączka gdzieś znikła.
– Musimy wracać. Muszę ją odzyskać – szlochała Julie.
– Jest pierwsza w nocy – mężczyzna westchnął smutno. – Dzieci są
zmordowane, a i my powinniśmy się położyć do łóżka. Nie zawrócę te-
raz, by pojechać nad to jezioro.
TL R
46
– Nie mogę w to uwierzyć. Ręka musiała mi zmarznąć i obrączka
zsunęła się, kiedy zarzucałam wędkę.
Scott zamyślił się głęboko. Jezioro było dość rozległe, kamienisty
brzeg szeroki i usypany milionami głazów, kamieni, drobnych kamycz-
ków... Obrączka mogła wpaść gdzieś między nie. mogła zostać zmyta do
jeziora. Nie było najmniejszych szans, by ją znaleźć po ciemku, był o
tym przekonany.
– Musimy pojechać tam jutro z samego rana – nalegała Julie. –
Wiesz dobrze, ile ta obrączka dla mnie znaczy.
– Wiem, kochanie, ale jutro rano muszę być w pracy.
– To co my teraz zrobimy? – Oczy kobiety były pełne łez, jej dłonie
drżały.
– Pojedziemy tam w przyszły weekend i poszukamy jej, dobrze?
Julie niechętnie zgodziła się i choć wydawało się to trwać całą
wieczność, czekała, aż nadejdzie weekend. W sobotę, niemal o świcie,
cała rodzina wsiadła do samochodu i powróciła nad jezioro Half Moon
szukać obrączki.
Choć Scottowi wydawało się, że będzie w stanie trafić dokładnie w to
samo miejsce, okazało się to trudniejsze, niż sądził. Kamienne brzegi
wszędzie wyglądały identycznie, a dookoła było bardzo niewiele punk-
tów, według których można by się orientować. Mogli jedynie zgadywać,
czy miejsce ich poszukiwań jest tym samym, w którym łowili tydzień
wcześniej.
Przez dobrych kilka godzin szukali obrączki, podnosząc kamienie,
przeczesując rękami dno na płyciźnie. Nic jednak nie znaleźli. Pod wie-
czór zrezygnowana Julie podeszła do męża, pozwoliła mu się objąć.
– Nie znajdziemy jej, kochanie, przykro mi – powiedział łagodnie. –
Musisz to zaakceptować.
Julianne pokiwała głową. Broda jej drżała, kiedy próbowała wstrzy-
mać się od łez.
TL R
47
– Tak wiele dla mnie znaczyła – wyszeptała łamiącym się głosem –
To jedyna pamiątka po mojej mamie... I nigdy już jej nie odzyskam. Tak
strasznie żałuję, że ją zgubiłam.
Scott wziął ją w ramiona, delikatnie głaszcząc po plecach.
– Nie potrzebujesz obrączki, by wiedzieć, jak bardzo kochała cię two-
ja mama... I nie potrzebujesz jej, by wiedzieć, jak bardzo ja cię kocham,
prawda?
Otarła łzy i pokiwała powoli głową.
– Prawda.
– Chodź.– Delikatnie wziął ją za rękę. – Jedźmy do domu.
Scott kupił żonie nową obrączkę, Julie jednak wciąż ubolewała nad
stratą. Ilekroć jechali nad jezioro, miała cichą nadzieję i bezgłośnie mo-
dliła się o jej odnalezienie.
Choć mijały lata, Julianne nie zapominała o swej zgubie, żartowała,
że pewnego dnia ktoś złowi tam rybę, wypatroszy i w środku znajdzie
obrączkę.
– Żałuję, że kazaliśmy na niej wygrawerować datę ślubu, a nie nu-
mer telefonu – mówiła. – Dzięki niemu szczęściarz, który znajdzie zgu-
bę, mógłby do mnie zadzwonić.
Ale, kierując się rozsądkiem, Julie wiedziała, że obrączka przepadła
na dobre. Zmiany pór roku wpływały na poziom wody. Zimą i wiosną
jezioro cofało się w niektórych miejscach nawet do trzydziestu stóp. Do-
piero latem wody przybywało.
Minęło dwadzieścia lat, Scott odszedł na emeryturę. Zaczął grać co-
dziennie w bingo przy lokalnej parafii. Julie wciąż pracowała, jednak od
czasu do czasu wieczorami również szła pograć. Choć ich dzieci dawno
dorosły i opuściły dom, by ułożyć sobie własne życie, Scott i Julie co ty-
dzień jeździli na ryby.
– Lubię w grze w bingo to, że – opowiadał mężczyzna – wszyscy tam
są zapalonymi wędkarzami. Nie rozmawiamy o niczym innym.
TL R
48
Scott zaprzyjaźnił się szczególnie z pewnym małżeństwem. Lisa
Chapman pracowała przy kościele, sprzedając karty do gry. Kiedyś, na
samym początku znajomości, Scott i Lisa wędkowali ze swoimi małżon-
kami w tych samych miejscach. Co tydzień, po kolejnym weekendowym
wypadzie na ryby, wymieniali się wędkarskimi opowieściami. Rozma-
wiali o wielkości złapanych okazów, o nowo odkrytych miejscach i róż-
nych przygodach przy łowieniu. Mieszkali zaledwie dziesięć minut od
siebie i często spotykali się we czworo przy wieczornej partyjce bingo.
Nadszedł 22 grudnia. Scott postanowił zrezygnować z tradycyjnego
bingo na rzecz ostatnich przedświątecznych zakupów.
– Znajdź mi moją obrączkę – powiedziała Julie. W jej oczach igrały
częściowo kpina, częściowo smutek. – To byłby dopiero prezent. Praw-
dziwa świąteczna niespodzianka.
– Bardziej świąteczny cud – Scott pocałował ją, odgarniając kosmyk
włosów, który opadł jej na czoło. – Idź pograć za mnie w bingo. Dowie-
my się, kto tym razem złowił większą rybę.
Julie spodobał się ten pomysł. Miała wolny dzień, prezenty zdążyła
kupić wcześniej i teraz pięknie zapakowane leżały już pod choinką. Po-
stanowiła iść. Wkrótce stała w kolejce po karty do gry. Bardzo się ucie-
szyła widząc, że sprzedaje Lisa Chapman.
– Gdzie twoje kochanie? – zapytała Lisa. – Od miesięcy nie opuścił
poniedziałkowej sesji.
– Za trzy dni Boże Narodzenie.... Znasz Scotta. – powiedziała Julie
płacąc.
– Powiedz mu, że w ostatni weekend nad jeziorem Half Moon złowi-
łam największego suma w życiu.
– Jeżeli w jej brzuchu znajdziesz ślubną obrączkę, to moja –
zażartowała Julianne. – Zgubiłam ją tam dwadzieścia dwa lata temu.
Lisa otworzyła usta, najwyraźniej była kompletnie zaskoczona.
– Co takiego? – zapytała niepewnie.
TL R
49
– Powiedziałam, że jeśli w tej rybie będzie obrączka, to prawdopo-
dobnie moja. Dwadzieścia dwa lata temu, nad tym jeziorem, zgubiłam
obrączkę.
– Nie uwierzysz mi, Julie. Wprawdzie ta ryba nie miała nic w brzu-
chu, ale znalazłam nad jeziorem obrączkę. Jakieś piętnaście lat temu.
– Naprawdę? – wykrzyknęła radośnie Julianne. Po chwili jednak po-
nownie spoważniała. – Och, to na pewno nie moja. Zbyt dawno ją zgubi-
łam. Na pewno leży teraz gdzieś na dnie jeziora.
– Opisz mi ją.
Julie popatrzyła dziwnie, jakby z niechęcią.
– Szeroka ślubna obrączka, z białego złota, z kwasorytem na górze i
na dole. Była wygrawerowana.
– Och, mój Boże, nie uwierzysz mi, Julie! Mam tę obrączkę!
Lisa zaczęła opowiadać, jak ją znalazła. Jakieś piętnaście lat wcze-
śniej, jak co roku, spędzali z mężem nad tym jeziorem wakacje. Poziom
wody był tak niski, że można było minąć kamienie i spacerować piasz-
czystym brzegiem. Tego popołudnia Lisa i Jim wybrali się na ryby. Szło
im bardzo słabo, kiedy nagle zauważyli na piasku błysk. Kiedy podeszli,
zobaczyli częściowo zagrzebany w piasku złoty krążek.
– Popatrz – powiedziała kobieta. Mąż podszedł bliżej, wyciągnął zna-
lezisko z piasku, oczyścił...
– Ślubna obrączka – stwierdził, czytając wygrawerowane inicjały i
datę. – Ktoś musiał ją tu zgubić.
Lisa obejrzała ją ponownie, po czym schowała do kieszeni.
– Co chcesz z nią zrobić? – zapytał Jim.
– Jeszcze nie wiem, ale to śliczna obrączka. Na pewno nie zostawię
jej na plaży.
Po powrocie do domu Lisa zaczęła się zastanawiać, co powinna zro-
bić. Mogła zamieścić ogłoszenie w jakiejś lokalnej gazecie, ale nad jezio-
ro przyjeżdżali ludzie z miejsc oddalonych nawet o setki kilometrów. Po-
TL R
50
za tym data ślubu – 24 lutego 1968 r. – sugerowała, że obrączka mogła
leżeć tam od bardzo dawna. Gdyby ktoś zgubił ją jeszcze w latach
sześćdziesiątych, na pewno dawno zakończył poszukiwania. W końcu
doszła do wniosku, że może jedynie odłożyć obrączkę na półkę.
– Wiem, że nigdy nie znajdę właściciela, ale wiem że ten drobiazg
bardzo wiele dla kogoś znaczył. Nie mogę tak po prostu jej wyrzucić –
tłumaczyła mężowi.
Obrączka trafiła do małej szkatułki, gdzie przeleżała, kompletnie za-
pomniana, piętnaście lat, aż w końcu została odnaleziona przez swoją
właścicielkę – Julie Tchirgi.
– Zaczekaj chwilkę – powiedziała Lisa. Poprosiła, by ktoś zastąpił ją
przy stole. – Zaraz wrócę. Pójdę po tę obrączkę.
Odprowadził ją wzrok cały czas jeszcze kompletnie zaskoczonej Julie
oraz wszystkich, którzy słyszeli rozmowę. Minuty rozciągnęły się w go-
dziny. Wszyscy byli niezwykle ciekawi, czy to rzeczywiście prawda.
Piętnaście minut później Lisa wróciła ze ślubną obrączką z białego
złota. Podeszła do potwornie roztrzęsionej Julie. Uśmiechnęła się szero-
ko.
– Popatrz! – wysunęła do przodu rozłożoną dłoń.
Julie poczuła, że robi się jej gorąco. Powoli wstała, po czym na
miękkich ze zdenerwowania nogach, zrobiła kilka kroków w kierunku
Lisy. To była dokładnie ta sama obrączka, którą nosiła, którą wraz ze
Scottem zanieśli do jubilera, by wygrawerował datę ślubu, i o której
znalezienie modliła się ponad dwadzieścia lat temu. Rozpoznała ją, kie-
dy tylko Lisa weszła do sali, teraz jednak jakby bała się jej dotknąć w
obawie, że obrączka zniknie. W końcu pokonała strach. Podniosła ją
najdelikatniej jak mogła, zaczęła obracać w palcach.
– To moja obrączka – wyszeptała, a jej oczy zalśniły łzami. – W Boże
Narodzenie wygrawerowaliśmy datę naszego ślubu, a teraz w Boże Na-
rodzenie ją odzyskałam. Nie mogę w to uwierzyć.
TL R
51
Otaczający ją ludzie zaczęli wyrażać swoje zaskoczenie i radość. Gra-
tulowali jej. Niektórzy, widząc łzy szczęścia w oczach Julie, płakali sa-
mi.
– To niesamowite – powiedziała Lisa. – Zgubiłaś ją tyle lat temu.
Wiele lat później ją znalazłam, a teraz, piętnaście lat od tego wydarze-
nia, gramy razem w bingo. I przez cały ten czas twoja obrączka leżała u
mnie w szkatułce.
W tym momencie do kobiet podszedł ksiądz, któremu ktoś zdał już
relację z całego wydarzenia. Julie poprosiła go o pobłogosławienie ob-
rączki.
– Pani Tschirgi, myślę, że to niepotrzebne. Skoro dobry Pan pomógł
pani odnaleźć obrączkę po tylu latach, i to w Boże Narodzenie – myślę,
że ona już została pobłogosławiona.
Ponownie wybuchła wrzawa. Julie i Lisa padły sobie w objęcia
– Zwykłe „dziękuję” to o wiele za mało – powiedziała Julianne, śmie-
jąc się przez łzy. – Nigdy nie pogodziłam się ze stratą tej obrączki, nawet
po tylu latach. A teraz jest znowu moja.
Później Scott i Julie zastanawiali się nad tym, co się wydarzyło.
Szansę odnalezienia obrączki były niemal zerowe. Absurdalne wydawało
się przypuszczenie, że w to samo miejsce, w którym oni łowili dwadzie-
ścia dwa lata temu, trafi zaprzyjaźniona sąsiadka i, co więcej, odnajdzie
obrączkę, która przez tyle lat przeleżała nienaruszona mimo zmian po-
ziomu wody. Nie wspominając już o tym, że dopiero po kilku latach zna-
jomości Julie powie przy niej o zgubie.
– Nawet gdyby jezioro było kompletnie suche, moglibyśmy przeszu-
kiwać cal po calu całe dno przez całe lato, to i tak nie trafilibyśmy na
ślad obrączki – powiedział Scott. – Powinna przecież przez cały ten czas
leżeć zakopana w piasku na głębokości kilku stóp.
– Ale nie leżała... Teraz jest znowu moja.
Na chwilę zapadła cisza.
TL R
52
– Scott, wierzysz w cuda? – zapytała cicho Julie.
– Oczywiście – odpowiedział, przyciągając ją do siebie. – Mówiłem ci,
że ta obrączka była symbolem bardzo silnej miłości... Twojej matki do
ciebie i naszej do siebie nawzajem. W końcu udało jej się wrócić na
swoje miejsce. Wesołych świąt, kochanie.
Świąteczne anioły
Austin Rozelle miał cztery latka, kiedy jego rodzice zauważyli, że ma
niezwykle rozwiniętą wyobraźnię. Uwielbiał sport, szczególnie koszy-
kówkę, i często udawał najwspanialszego koszykarza wszech czasów,
Michaela Jordana. Wieczorem, kiedy dzieci kładły się do łóżeczek, prosi-
ły tatę o ulubione bajki. Austin miał zawsze tę samą prośbę.
– Opowiedz mi bajkę o Michaelu Jordanie, tatusiu, proszę!
I Burt Rozelle musiał wymyślać historię, w której występowaliby Au-
stin i Michael Jordan i która dotyczyłaby jakiegoś wstrząsającego me-
czu koszykówki. W końcu, kiedy zaczęło zbliżać się Boże Narodzenie,
Austin pragnął tylko jednego: wizyty Michaela Jordana. Przez cały gru-
dzień, ilekroć dzwonił dzwonek, biegł do drzwi krzycząc: „To na pewno
Michael Jordan!”
I tak, trzy dni przed świętami chłopiec przebiegł, kozłując swoją
dziecięcą piłką do kosza, cały dom w Portland, w stanie Oregon, po
czym oświadczył mamie, że idzie z wizytą do swojego idola. Matka nie
zwróciła na to uwagi. Austin często udawał, że przyprowadza do domu
Michaela Jordana lub że idzie go odwiedzić.
W to niedzielne popołudnie na dworze było wyjątkowo chłodno.
Chłopiec wszedł do kuchni, gdzie jego matka zmywała naczynia, i po-
ciągnął ją za spódnicę.
– Pa, mamo. Idę odwiedzić Michaela Jordana.
TL R
53
– Pa, skarbie, baw się dobrze – Stella Rozelle uśmiechnęła się do
synka.
Oczywiście, Austin nie miał pojęcia, gdzie mieszka Michael Jordan,
ani też, że jego dom znajduje się bardzo daleko od Oregonu. Zresztą
nawet gdyby dokładnie wiedział, gdzie to jest, Stella zdawała sobie
sprawę, że synek sam nie mógłby wybrać się w tak daleką wyprawę.
Austin tylko się bawił. Po prostu lubił udawać różne rzeczy i robił to
bardzo często.
Matka niczego nie podejrzewała, widząc, jak jej dziecko wychodzi na
dwór. Spokojnie dalej zmywała naczynia. Piętnaście minut później
skończyła zmywać i wyszła na zewnątrz. Zrobiło się naprawdę chłodno,
postanowiła więc zawołać Austina i jego brata, sześcioletniego Daniela,
zanim się przeziębią. Starszy syn huśtał się na ogrodowej huśtawce nu-
cąc nowo poznaną w szkole piosenkę.
– Zrobiło się zimno. Chodź już na kolację... – rozejrzała się dookoła.
– Gdzie jest Austin?
Daniel wzruszył ramionami.
– Biegał z piłką. Pobiegł w tamtą stronę. Powiedział, że chce zoba-
czyć Michaela Jordana.
Nagle Stella zamarła. Przypomniała sobie billboard stojący koło bul-
waru Martina Luthera Kinga, przedstawiający – jak mogła zapomnieć –
Michaela Jordana.
– Daniel, nie myślisz chyba, że poszedł do tego billboardu, prawda?
Chłopiec zastanowił się przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
– Myślę, że właśnie tam poszedł. Powiedział mi kiedyś, że pewnie
tam mieszka Michael.
Serce podeszło kobiecie do gardła. Wbiegła do domu. Jej mąż sie-
dział przed komputerem. Powiedziała mu szybko, co się stało.
– Nigdzie go nie znalazłaś? – Twarz Burta natychmiast stała się bla-
da niczym otaczające go ściany.
TL R
54
Kobieta w panice potrząsnęła głową.
– Nie, zniknął! Burt, módlmy się. Proszę, pomódlmy się.
Poprosiła sąsiadkę, by popilnowała Daniela, i ponownie wraz z mę-
żem przeszukała cały dom i ogród. Potem wsiedli do samochodu, posta-
nawiając objechać okolicę.
– Przypomnij sobie ostatnią rzecz, którą powiedział lub zrobił – do-
pytywał się Burt, kiedy wolno jechali ulicą, przypatrując się uważnie
wszystkim dzieciom bawiącym się w ogrodach.
Stella nerwowo przeczesywała palcami włosy.
– Zmywałam i przygotowywałam kolację, kiedy Austin wszedł do
kuchni z piłką i powiedział, że idzie zobaczyć Michaela.
– Zawsze tak mówi.
– No właśnie. Myślałam, że tylko tak udaje, i powiedziałam, że nie
ma sprawy.
Burt minął skrzyżowanie, wymieniając z żoną zatroskane spojrzenia.
Od zniknięcia ich dziecka minęło trzydzieści długich minut. Wystarcza-
jąco długo, by się zgubiło lub zostało potrącone przez samochód,
zwłaszcza jeśli postanowiło pójść na bulwar Martina Luthera Kinga. W
dodatku na wieczór zapowiadano opady śniegu, a Austin nie był dosta-
tecznie ciepło ubrany. Najgorsze jednak było to, że mógł znaleźć się
wszędzie, ponieważ był jeszcze za mały, żeby wiedzieć, w którym kie-
runku idzie.
Podczas gdy Burt przepatrywał boczne uliczki, Stella zadzwoniła na
policję.
– Nasz mały chłopiec zniknął, nie możemy go nigdzie znaleźć. Praw-
dopodobnie chciał się dostać na bulwar Martina Luthera Kinga.
– Jak wygląda państwa dziecko? – zapytał policjant.
– Ma cztery latka, jakieś trzy i pół stopy wzrostu, jasne blond włoski
i niebieskie oczy. Dołeczki na policzkach. Był ubrany w czarno–
TL R
55
czerwony dres, białe adidasy i czapeczkę Chicago Bulls. Miał ze sobą
piłkę do koszykówki.
Burt nadal przeszukiwał pobliskie ulice, natomiast Stella obserwo-
wała przechodzących ludzi, czekając, aż policjant sporządzi pełny ra-
port. Każda mijająca minuta oznaczała, że znalezienie ich synka staje
się coraz trudniejsze i że grozi mu coraz więcej niebezpieczeństw. Kobie-
ta z trudem łapała powietrze, dosłownie dusząc się z bezradności. Czy
będą obchodzić Boże Narodzenie bez Austina? Czyżby mieli przygoto-
wywać się do pogrzebu?
Będąc na granicy histerii, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła się mo-
dlić. Ni stąd ni zowąd przypomniała sobie maleńkiego Jezusa i wszyst-
kie próby, które podejmował Herod, by go zabić. Zawsze jednak anioły
chroniły maleńkiego.
– Proszę, Boże – zaczęła się modlić na głos. – Proszę, opiekuj się Au-
stinem i poprowadź mnie do niego. Ześlij mu do pomocy swoje świą-
teczne anioły, gdziekolwiek by się teraz znajdował.
Stella i Burt przez całe życie byli ludźmi głęboko wierzącymi. Uczyli
swoich chłopców, by modlili się i pokładali nadzieję w Bogu, ilekroć bę-
dą potrzebowali pomocy. Kilka miesięcy wcześniej jednak matka Stelli
zmarła na raka mózgu. Od tego czasu wiara kobiety została zachwiana.
Próbowała zapomnieć o smutku, przypominając sobie wszystkie błogo-
sławieństwa, jakie przyniosło jej życie, wciąż jednak czuła się pusta i
przygnębiona.
Teraz, siedząc bezradnie w samochodzie i modląc się o odnalezienie
Austina, zrozumiała, jak cenne jest życie i jak bardzo pragnie odnaleźć
syna, by wziąć go w ramiona. Gdy zjeździli całą okolicę skręcili w bul-
war Martina Luthera Kinga. Nigdzie nie było ich dziecka.
– Ześlij mu do opieki anioły, Boże... – wyszeptała ponownie. – Pro-
szę, zaopiekuj się nim i poprowadź nas do niego.
TL R
56
Nagle jej smutek rozwiał się niczym poranna mgła. Poczuła, jak wie-
le błogosławieństw otrzymała od Boga. Była matką dwóch wspaniałych
chłopców, żoną cudownego, wiernego mężczyzny, który bardzo kochają i
dzieci. Gdyby tylko udało się odnaleźć Austina, Stella wiedziała, że już
nigdy nie zaniedbałaby żadnego z tych boskich darów.
Uważnie przeszukiwali kolejne ulice, jednak po następnych piętna-
stu minutach postanowili wstąpić na chwilę do domu w nadziei, że bę-
dą jakieś wieści. Akurat kiedy przyjechali, policjant przepytywał sąsiad-
kę.
– Żadnych śladów? – wyglądał na zaniepokojonego, jakby wiedział,
że stało się coś złego.
– Żadnych – Burt wrócił natychmiast do samochodu. – Jeszcze raz
objadę całą okolicę. Musi gdzieś być.
Policjant zgodził się pojechać w przeciwnym kierunku. Mężczyźni
umówili się, że za dwadzieścia minut spotkają się pod domem. Burt
włączył silnik, ale nagle ogarnęła go fala niemocy. Opuścił głowę, zaczął
płakać.
– Nie Austin! – krzyczał przez łzy. – Tylko nie mój Austin!
– Módl się, Burt – błagała Stella, wychylając się przez okno, by jak
najlepiej widzieć mijane chodniki. – Proszę cię, módl się.
Małżeństwo ponownie zagłębiło się w plątaninę okolicznych uliczek.
Jeździli starając się nie ominąć żadnej, nawet najmniejszej przecznicy.
Oboje modlili się na głos.
– Proszę, Boże, poprowadź nas do niego i chroń go. Ześlij swe świą-
teczne anioły, tak jak zrobiłeś to dwa tysiące lat temu dla Jezusa... – łzy
spływały po twarzy matki. Po chwili przerwy wyszeptała: – Błagam, Pa-
nie... On ma tylko cztery lata.
Im dłużej trwały poszukiwania, tym czarniejsze miała myśli. Oczyma
wyobraźni widziała Austina leżącego w rynsztoku, w kałuży krwi lub na
tylnym siedzeniu samochodu jakiegoś zboczeńca. Stella wiedziała, że
TL R
57
cokolwiek się stało, dziecko było prawdopodobnie przerażone i płakało
za rodzicami. Świadomość tego była nieznośna, sprawiała, że miała
ochotę zatrzymać się i płakać. Wiedziała jednak, że nie mają innego
wyjścia, jak tylko szukać.
Niemal godzinę po zniknięciu chłopca i ponad milę od domu skręcili
w ulicę, oddaloną o przecznicę od bulwaru Martina Luthera Kinga. Na-
gle zauważyli czworo ludzi – dwie wysokie, szczupłe brunetki, trochę
młodszą od nich blondynkę oraz idącego przed nimi, ubranego w czar-
no–czerwony dres, kozłującego piłkę czterolatka.
– Austin! – Burt przyspieszył, wyprzedził grupę i szybko zaparkował.
– Austin! Dzięki Bogu.
– Austin! – krzyknęła Stella wyskakując z samochodu.
Kobiety przyglądały się tulącym swoje dziecko rodzicom. Łkając z
ulgi i szczęścia, matka padła na kolana, przyciskając do siebie odnale-
zionego synka. Głaskała go po głowie, delikatnie dotykała twarzy.
– Baliśmy się, że cię zgubiliśmy – delikatne, puszyste włosy malca
były mokre od jej łez. – Dzięki ci, panie Boże.
– Nie zgubiłem się, mamusiu. Szedłem do domu Michela Jordana –
powiedział z uśmiechem chłopczyk, najwyraźniej wystraszony swoją
przygodą poza domem.
Delikatnie, tak by nie zakłócić tej chwili, jedna z idących wcześniej
za chłopcem kobiet uśmiechnęła się.
– To dziecko jest niesamowite – powiedziała. – Gonił za piłką i wpadł
do rowu, kawałek stąd. Na dnie było trochę wody, ale pomogłyśmy mu
wyjść. Postanowiłyśmy go popilnować, pomimo, że nic mu się nie stało.
Stella pokiwała głową, wciąż tuląc dziecko do siebie.
– Nie wiem, jak paniom dziękować – powiedziała, ocierając łzy i
sprawdzając, czy Austinowi na pewno nic się nie stało.
– Powiedział, że idzie do domu Michaela Jordana – kontynuowała
kobieta.
TL R
58
– Czy to nie jest ten znany koszykarz? – uśmiechnęła się inna z ko-
biet.
– Tak – odpowiedziała Stella, nie mogąc oderwać oczu od synka. Nie
posiadała się z radości, że jej dziecko jest całe i zdrowe.
– Nie wiedziałam, że on mieszka w tej okolicy – kobieta zmarszczyła
czoło, najwyraźniej zaskoczona.
– Nie mieszka – Burt roześmiał się i potrząsnął głową. Pieszczotliwie
rozczochrał synkowi czuprynę. – Austin ma bujną wyobraźnię – spojrzał
na żonę. – Wygląda na to, że nie wiedzieliśmy jak bujną.
– W każdym razie – powiedziała kobieta – sprawiał wrażenie, że wie,
dokąd idzie.
Stella pokiwała głową, tak naprawdę nie słuchała zbyt uważnie.
Wciąż przyciskała dziecko do siebie, na pół świadomie wypowiadając
słowa podziękowania. Łzy ulgi wciąż spływały obficie po jej policzkach.
W końcu cała trójka wsiadła do samochodu, by przekazać dobrą
nowinę poszukującemu policjantowi i sąsiadom. Dojeżdżali już do koń-
ca ulicy, kiedy Burt raptownie zahamował.
– Ale gafa! – zawołał. – Mogłem zapytać, czy ich gdzieś nie podwieźć.
Jest strasznie zimno.
Zawrócił, kobiet jednak już nie było. Stella spojrzała na zegarek.
Odkąd ruszyli nie minęły nawet dwie minuty. Zaczęli się z Burtem roz-
glądać, ale nigdzie nie było po nich śladu.
– Dziwne – powiedziała Stella. – Dopiero odjechaliśmy, powinny tu
gdzieś być. Ciekawe, gdzie się podziały.
– Rozejrzyjmy się jeszcze trochę – zaproponował Burt. – Pojedźmy w
tamtym kierunku. Może zatrzymały się, żeby gdzieś odpocząć.
Przez dziesięć minut zjeździli wzdłuż i wszerz całą ulicę, wyglądając
kobiet, które okazały się takie dobre dla ich dziecka.
TL R
59
– Czuję się okropnie – powiedziała Stella. – Były dla Austina takie
uczynne, a my nawet nie zaproponowaliśmy, że podwieziemy je do do-
mu.
– Może ich dom leży gdzie indziej – powiedział Burt po dłuższej chwi-
li namysłu.
Zapadła cisza. Kobieta przypomniała sobie słowa swojej modlitwy.
Chroń go, ześlij anioły...
– Burt – powiedziała cicho. – Ty chyba nie próbujesz powiedzieć mi,
że to były anioły.
– Stella, daj spokój. To były po prostu miłe kobiety, które zrobiły do-
bry uczynek podczas spaceru.
– Masz rację.
Zamyśliła się. W Vancouver pewien mężczyzna wpadł do podobnego
rowu i ugrzązł w błocie. Niemal zamarzł, zanim go wyciągnięto. Wzru-
szyła ramionami. Czterolatek nie zaszedłby tak daleko.
– Kimkolwiek były te kobiety – powiedziała – z całą pewnością były
odpowiedzią na nasze modlitwy.
Kiedy dojechali do domu, wysiedli z samochodu i, trzymając się za
ręce, niemal w podskokach pobiegli do drzwi.
– Znaleźliśmy go prawie milę stąd – opowiadała Stella. – Trzy kobiety
chodziły z nim i pilnowały, czy nie dzieje mu się nic złego.
– Dzięki Bogu – powiedziała sąsiadka. Wychodząc pocałowała Austi-
na w policzek.
Do pokoju wszedł Daniel, który zaczął się już o brata poważnie mar-
twić. Cała rodzina złapała się za ręce, tworząc krąg.
– Martwiliśmy się o ciebie, Austin – powiedziała łagodnie Stella.
– Wiem, mamusiu. Nie pójdę więcej do domu Michaela Jordana. Na-
stępnym razem on przyjdzie do mnie.
– To dobrze, skarbie – rzekł Burt.
Stella uśmiechnęła się, chowając zimne dłonie chłopca w swoich.
TL R
60
– Posłuchaj, pamiętasz te panie, które pomogły ci i zaopiekowały się
tobą?
– Tak, mamusiu – malec pokiwał głową. – Były obce.
– Były obce, ale nie bałeś się ich, prawda?
– Nie były bardzo miłe.
– Zaopiekowały się tobą. Powiedziały ci, jak się nazywają?
– Powiedziały, że zesłał je Bóg. Co to jest anioł, mamusiu?
Zapadła cisza. Stella, Burt i Daniel zbliżyli się do chłopca zacieka-
wieni.
Rodzice spojrzeli na swojego synka, a potem na siebie nawzajem.
Poczuli na ramionach gęsią skórkę. Cicho, po raz pierwszy w życiu Burt
polecił całej rodzinie złapać się za ręce. Zamknął oczy, pochylił głowę.
Kiedy przemówił, w jego głosie czuć było wielkie wzruszenie i powagę.
– Panie, nie znamy twoich planów i nie chcemy udawać, że znamy
odpowiedzi. Wiemy jednak, że dziś twoja boska moc przyszła z pomocą
naszemu synkowi – Austinowi. Dzięki ci, Panie, za wysłuchanie naszych
modłów i bezpieczne sprowadzenie go do domu. Boże – głos Burta drżał
z emocji – dzięki ci za prostą wiarę naszych dzieci. Dzięki za twoje bo-
żonarodzeniowe anioły.
Święta dłoń Boga
Było Boże Narodzenie. Kramerowie spędzali wspaniałe święta wspól-
nie w domu, w samym sercu stanu Nowy Meksyk. Pomijając prezenty,
wszyscy członkowie rodziny byli niezwykle wdzięczni za dary, których
nie można było zapakować i położyć pod choinką. Brian pracował jako
menedżer w lokalnej firmie, Anna zaś była w czwartym miesiącu ciąży z
ich trzecim dzieckiem. Pięcioletnia Kari i czteroletnia Kiley były zdrowe i
TL R
61
szczęśliwe. Stanowiły dla rodziców niewyczerpane źródło radości. Szcze-
rze mówiąc, rodzina Kramerów nie mogła chyba być szczęśliwsza.
Po spędzeniu pierwszego dnia świąt w domu, pojechali samochodem
do niewielkiego miasteczka oddalonego o dwadzieścia minut jazdy od
Santa Fe. Ponieważ rodzice Briana pochodzili stamtąd, znał on okolicę i
cała rodzina mogła rozkoszować się przejażdżką i malowniczym górskim
krajobrazem.
– Popatrz, stoją tu od lat i nigdy się nie zestarzeją – powiedział trzy-
mając żonę za rękę, kiedy chodzili po górach niedaleko Santa Fe. – Bóg
wie, jak tworzyć piękne rzeczy.
– Bez wątpienia wie – powiedziała Anna, kładąc sobie rękę na brzu-
chu.
Wizyta u rodziców była wspaniała. Dwa dni śmiechu i świetnej za-
bawy szczególnie dla dzieci. W końcu jednak trzeba było wracać do do-
mu. Kiedy pakowali się i żegnali z rodzicami Briana, padał lekki śnie-
żek.
– Nie cierpię prowadzić w śniegu – powiedziała Anna, kiedy już
wsiadali do auta.
– Wiem, dlatego ja poprowadzę – odparł spokojnie Brian. – Mnie ta-
ka pogoda nie przeszkadza. Pomódl się tylko o bezpieczny powrót.
Kobieta pokiwała głową i cicho poprosiła Boga, by strzegł ich w dro-
dze do domu. Starała się nie obawiać czekającej ich drogi. Wyjrzała
przez okno, trzeba przyznać, że śnieg był naprawdę piękny. Powoli opa-
dał na ziemię i wyglądał jak świeżo rozsypany cukier puder.
Droga z Santa Fe była dwu–, miejscami trzypasmowa. Od domu ro-
dziców Briana wznosiła się łagodnie, mijając dwa niewielkie miasteczka,
po czym opadała, przez około dwadzieścia mil, schodząc w dolinę, w
której wreszcie stawała się płaska.
Choć ruch był niezbyt duży, Brian jechał powoli i ostrożnie, świa-
domość tego, że pod śniegiem, którym przyprószona była jezdnia znaj-
TL R
62
dowała się cienka warstwa lodu. Większość mijających ich samochodów
miała założone łańcuchy na kołach. Brian przed zimą zmienił jedynie
opony na zimowe. Mimo to Anna czuła się zdenerwowana, odkąd tylko
wjechali na wiodący w dół odcinek trasy. Mąż spojrzał na nią z ciepłym
uśmiechem.
– Nie bój się kochanie, damy radę.
– Wiem, wiem – odpowiedziała Anna. – Po prostu chciałabym już być
w domu.
– Wkrótce dojedziemy. Spróbuj się odprężyć.
Anna pokiwała głową, cały czas jednak była spięta. Droga wydawała
się strasznie śliska, mimo że Brian jechał naprawdę wolno. Kiedy wje-
chali na szczególnie stromy odcinek, Brian zwolnił jeszcze bardziej, aby
mieć pewność, że nie stracą przyczepności. Ni stąd, ni zowąd tył samo-
chodu zaczął zarzucać. Auto tańczyło od jednego pobocza do drugiego.
Brian próbował wyprostować koła, zorientował się jednak, że ruchy kie-
rownicą nie mają żadnego wpływu na zachowanie auta. Zrozumiał, co
się stało. Samochód wpadł w poślizg i koła zupełnie straciły przyczep-
ność.
Kręcąc się wokół własnej osi, auto sunęło na spotkanie samochodu
nadjeżdżającego z przeciwka.
– O Boże! – krzyknęła Anna, rzucona na deskę rozdzielczą. W imię
Boga, niech on się zatrzyma!
Samochód przestał wirować. Sunął poboczem w kierunku krawędzi
urwiska. Gdyby spadł, polecieliby kilkaset stóp w dół.
– Boże, błagam, pomóż nam! – wrzasnęła ponownie Anna. Jednak w
głębi duszy czuła, że jadą zbyt szybko i po prostu muszą spaść w prze-
paść.
Nagle, tuż przed samą krawędzią, samochód uderzył w coś i w jednej
chwili się zatrzymał. Kiley wypadła z pasów. Nagły wstrząs sprawił, że
dziewczynka znalazła się z przodu samochodu, uderzając o szybę.
TL R
63
Zrobiło się zupełnie cicho.
Brian spojrzał na żonę, nie wierząc, że udało im się uniknąć śmierci.
– Dziewczynki, nic się wam nie stało? – zapytał odwracając się.
– Nie, tatusiu – usłyszał cienki głosik. – Uderzyłam się w głowę, ale
nic mi nie jest.
Czując ulgę, spojrzał jeszcze raz na żonę.
– Musieliśmy uderzyć w pień drzewa, głaz albo coś w tym rodzaju –
powiedział.
– Może w barierkę.
Na wciąż miękkich nogach Brian wysiadł z samochodu. Przeszedł do
przodu. Między barierką a przednimi kołami nie było niczego.
– Anno, chodź tutaj! – zawołał. – Musisz to zobaczyć! Kobieta otwo-
rzyła drzwi i bardzo ostrożnie wyszła z samochodu.
Brzeg urwiska i auto dzieliło zaledwie kilka stóp.
– W co uderzyliśmy? – zapytała.
– O to właśnie chodzi. W nic. Tu nie ma nic, w co moglibyśmy ude-
rzyć, ani kamienia, ani pnia, zupełnie nic. Samochód zatrzymał się
sam.
Anna obejrzała pokazywane przez męża miejsce. Miał rację. Samo-
chód sunął z prędkością dziesięciu mil na godzinę, po czym ni stąd ni
zowąd zatrzymał się. Beż żadnego powodu. Oboje spojrzeli w dół skal-
nego urwiska... Zamarli na myśl o tym, co mogłoby się stać.
– Anno, to wygląda tak, jakby sama ręka Boga zatrzymała samo-
chód, ratując nas od zsunięcia się w przepaść.
W ciszy kobieta przypomniała sobie swoje desperackie błagania Bo-
ga o ratunek. Podeszła do męża. Objęła go i położyła głowę na jego pier-
si...
– Z całego serca wierzę, że masz rację. Zostaliśmy zatrzymani przez
dłoń Boga. To musiał być cud. Bożonarodzeniowy cud.
TL R
64
Jego tajemnicze ścieżki
Aż do tamtej chwili, nikt z rodziny Canuccich nie wiedział, jak bar-
dzo wyjątkowe będzie lato 1939 roku. Zaczęło się zupełnie zwyczajnie i
mijało niezakłócone przez żadne wydarzenia. I działoby się tak aż do je-
go końca, gdyby nie Maria Fiona.
Podczas gdy matka zajmowała się domowymi obowiązkami, na barki
jedenastoletniej Sary spadała opieka nad małym braciszkiem Tonym.
Pewnego jesiennego poranka bawili się przed domem w New Jersey, w
którym Canucci wynajmowali piętro, kiedy pojawiła się Maria z wielką
torbą zakupów.
Maria i jej mąż nie mieli jeszcze dzieci, ale tego dnia Sara zauważyła,
że kobieta jest w ciąży.
– Dzień dobry – zawołała dziewczynka. – Potrzebujesz pomocy?
Maria zatrzymała się i uśmiechnęła do dziecka. Weszła do rodziny
Canuccich niedługo przed tym, jak zdecydowała się oddać górne piętro
domu na mieszkanie dla ich rodziny. Po kilku miesiącach przebywania
pod jednym dachem członkowie obu rodzin zorientowali się, że ich
przodkowie pochodzą z tej samej sycylijskiej wioski.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – powtarzał swoim dzieciom senior
rodu Canucci. – Nasze rodziny mieszkały kiedyś obok siebie i teraz za-
mieszkały razem. Musi być po temu jakiś powód.
Maria spojrzała na dzieci Canuccich i z radością przyjęła pomoc. To
była naprawdę rodzina bardzo dobrych ludzi.
– Pewnie, że tak. Dzięki. – Kobieta postawiła torbę na ziemi. Dziew-
czynka wzięła swego braciszka za rączkę i zaczęła mocować się z torbą.
Maria weszła na górę, dzieci za nią.
– Połóż ją tam, na stole – Maria wskazała drzwi do kuchni. Spojrzała
na blond główkę wychylającą się zza spódnicy Sary. – O, któż to? Cześć,
TL R
65
Tony. – Jeszcze raz odwróciła się do dziewczynki z ciepłym uśmiechem
na twarzy.
– Może macie ochotę zostać tu i pobawić się? Znalazłyby się jakieś
kredki i papier, a także mleko i ciasteczka.
Pomysł bardzo się dzieciom spodobał. Resztę przedpołudnia spędziły
w domu Fionów. Kiedy już mieli wychodzić, Tony podszedł do Marii
przypatrując się jej brzuchowi. Kobieta uśmiechnęła się i dziecko nie-
pewnie dotknęło jej małą rączką.
– Piłeczka? – zapytał.
– Nie, to nie piłeczka. To dzidziuś. Dzidziuś w moim brzuszku – wy-
jaśniła Maria ze śmiechem.
– Dzidziuś w twoim brzuszku? – Oczy chłopca rozszerzyły się ze
zdziwienia.
– Tak – kobieta przytrzymała jego rączkę i pogłaskała się nią po
brzuchu. – Jeśli chcesz, możesz go dotknąć. Może poczujesz, jak kopie.
Tony wpatrywał się urzeczony.
– Kochana dzidzia. Moja dzidzia – powiedział cichutko.
– Nie skarbie, to moja dzidzia. Ale kiedy się już urodzi, będziecie
mogli zostać przyjaciółmi, chcesz?
Chłopiec, zadowolony, pokiwał główką. Potem pocałował Marię w
brzuch i zbiegł z siostrą po schodach. Od tego czasu dzieci przychodziły
każdego ranka. Maria bardzo cieszyła się z towarzystwa. Jej mąż pra-
cował jako szewc i przez długie godziny jego nieobecności Maria czuła
się samotna. Bardzo lubiła wizyty dzieci, szczególnie Tony'ego. Ilekroć
przychodził, był wprost zafascynowany jej odmiennym stanem. Mógł
głaskać jej brzuch i wpatrywać się w niego całymi godzinami. Czasem
kładł na nim głowę, żeby posłuchać ruchów dziecka. Kiedy czuł, jak się
porusza, aż piszczał z zachwytu.
TL R
66
– Nie rozumiem tego – powtarzała Sara, obserwując brata. – Tony
widział mnóstwo kobiet w ciąży, nawet teraz spotyka kilka i przy nich
się tak nie zachowuje.
– Może będą szczególnie bliskimi przyjaciółmi – powiedziała Maria,
głaszcząc chłopca po główce, spoczywającej na jej brzuchu.
Malec wciąż opowiadał o narodzinach, mimo iż nie miał pojęcia, w
jaki sposób dziecko wydostanie się z brzucha matki. Pewnego dnia Ma-
ria znikła, na cztery dni poszła do szpitala. Kiedy wróciła, trzymała na
rękach maleńkie zawiniątko.
– Ma na imię Sal – powiedziała pochylając się, by Tony mógł zoba-
czyć noworodka.
Chłopczyk przyglądał się zafascynowany maleńkim rączkom, nóż-
kom i buzi.
– Moja dzidzia? – zapytał.
– Twój przyjaciel, Tony. Sal jest twoim przyjacielem.
Sara uśmiechnęła się przysłuchując się tej rozmowie. Zastanawiała
się, czy rzeczywiście chłopcy zostaną przyjaciółmi.
Zaledwie dwa miesiące później rodzina Canuccich jednak przepro-
wadziła się i zamieszkała bliżej sklepu mięsnego, w którym pracował
Tony senior. Przez następne tygodnie Tony junior opowiadał o Dzidziu-
siu Salu i wydawał się smutny z powodu przeprowadzki. Kiedy jednak
nadeszła zima, dziecko znalazło sobie inne zajęcia i zapomniało o ma-
łym dzidziusiu o imieniu Sal.
Mijały lata.
W dwa lata po ukończeniu liceum Tony zaciągnął się do armii i zo-
stał wysłany na dwa lata do Panamy. Tam razem z kolegami został na-
rażony na działanie herbicydu o nazwie Agent Orange, którego armia
używała do niszczenia roślinności w miejscach, gdzie stacjonowali żoł-
nierze. Tony i inni żołnierze często chorowali i trafiali do lazaretu. Nikt
TL R
67
jednak nie podejrzewał, że między rozpylonymi herbicydami i choroba-
mi żołnierzy istnieje związek.
W 1958 r., w wieku dwudziestu dwóch lat, Tony powrócił do Albany
i rozpoczął naukę na Stanowym Uniwersytecie New Jersey. Szybko uzy-
skał papiery umożliwiające mu podjęcie pracy nauczyciela w tej samej
okolicy, w której się wychował. Ożenił się, został ojcem dwójki pięknych
dzieci. Po jakimś czasie rzucił pracę nauczyciela na rzecz lepiej płatnej
posady.
Mniej więcej w tym samym czasie, na początku lat siedemdziesią-
tych, Tony zaczął czuć się źle i tracić na wadze. Po kilkunastu tygo-
dniach od pojawienia się pierwszych objawów lekarz potwierdził najgor-
sze obawy. Mężczyzna cierpiał na rzadką, wyjątkową i śmiertelną od-
mianę raka naczyń krwionośnych.
– Saro, módl się o mnie – prosił swoją siostrę, przekazując jej tra-
giczne wieści. – Nie jestem jeszcze gotowy na śmierć.
– Ach, Tony – Sara nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. – Oczywi-
ście, że będę się modlić. Będę się modlić o cud.
Na niemal dziesięć tygodni choroba Tony'ego zatrzymała się, po
czym ponownie zaczęła się rozwijać. W końcu jednak jego stan zaczął
się zdecydowanie pogarszać. Usunięto mu operacyjnie śledzionę. Po za-
biegu lekarz stwierdził, że Tony'emu prawdopodobnie nie zostało już
zbyt wiele czasu.
Zdecydowany pokonać wszelkie przeszkody, mężczyzna zmieniał le-
karzy i w 1979 r. trafił do dr. Taylora Johnsona, hematologa ze szpitala
w New Jersey.
– Lekarze mówili, że nic już nie da się dla mnie zrobić – powiedział
Jonsonowi na pierwszym spotkaniu. – Proszę mi tego nie powtarzać,
zamierzam jeszcze pożyć, i to długo.
– Jest pan bardzo chory, ale myślę, że będę w stanie panu pomóc –
lekarz uśmiechnął się. – Chcę, żeby wziął pan udział w wielkim teście.
TL R
68
– Teście?
– Tak. Teście interferonu. To lek, obecnie w fazie eksperymentalnej,
może się okazać dla pana zbawienny. – W takim razie wypróbujmy go...
Lekarz potrząsnął głową.
– Jeszcze nie. Badania muszą potrwać, myślę, że jeszcze kilka lat.
Moim zadaniem będzie utrzymanie pana przy życiu do momentu, gdy
będzie można zastosować ten lek.
Stan Tony'ego się poprawiał, ale niecały rok po pierwszym spotkaniu
dr Johnson oświadczył, że odchodzi na emeryturę.
– Proszę się nie przejmować, na moje miejsce przyjdzie nowy, świet-
ny lekarz. Jeżeli ktokolwiek jest w stanie utrzymać pana przy życiu aż
do udostępnienia interferonu, to właśnie dr Fiona.
– Dr Fiona – powtórzył machinalnie Tony. – Nazwisko brzmi znajo-
mo.
Wydaje mi się, że obaj panowie wychowywaliście się w New Jersey,
więc prawdopodobnie słyszał pan gdzieś to nazwisko. Umówiłem już
pana na wizytę.
Pierwsze spotkanie wypadło nadzwyczaj zachęcająco.
– Pański stan jest poważny – powiedział dr Fiona. – Myślę jednak, że
uda mi się sprawić, by żył pan aż do wprowadzenia interferonu.
Młody lekarz spędzał z Tonym całe godziny. Badał krew, doradzał,
jak dbać o siebie w tym stanie... Walczył o życie Tony'ego jak o własne.
Przeżyli razem kilka momentów, kiedy Tony stał na skraju śmierci. Le-
żał w szpitalnym łóżku, kurczowo trzymając się życia, podczas gdy ma-
szyny oczyszczały jego krew. Niemal zawsze przy jego łóżku można było
spotkać lekarza trzymającego swojego pacjenta za rękę i modlącego się
o jego zdrowie.
Dla dr Fiony Tony był kimś więcej niż pacjentem z rzadką odmianą
raka. Obaj wychowali się w Albany, obaj mieli przodków wywodzących
TL R
69
się z Włoch. Dlatego też dbał o swojego pacjenta, jak tylko mógł, po-
święcając się całkowicie choremu w jego walce ze straszliwą chorobą.
– Jedyne, co mogę zrobić jako lekarz, to prosić Boga, by mnie zastą-
pił – powtarzał czasami. – Robimy, co możemy, ale reszta leży w jego rę-
kach.
Mimo nieustających zapasów ze śmiercią, ze wszystkich tych poje-
dynków Tony wychodził zwycięsko. Dr Fiona pomagał mu zyskać jak
najwięcej czasu. Wreszcie, kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych poja-
wił się interferon, zadbał, by jego pacjent był jednym z pierwszych, któ-
remu go podano. Niemal natychmiast stan chorego się poprawił. Pod
koniec 1989 r. choroba się zatrzymała.
– Uratowałeś mi życie – powiedział Tony, kiedy dr Fiona przeczytał
mu wyniki badań. – Powinienem już dawno nie żyć. Jest inaczej tylko
dla tego, że nigdy się nie poddawałeś.
– Razem tego dokonaliśmy. Ty, ja oraz Bóg. Zawsze byłeś dla mnie
wyjątkowym pacjentem. Widziałem, jak bardzo zależy ci na tym, by żyć.
Nigdy się nie poddawałeś
lekarz przerwał na chwilę. –Teraz mam dla
ciebie propozycję. To coś, w czym bardzo przyda się twoja nieustępli-
wość.
Tony słuchał pomysłu lekarza z prawdziwym zainteresowaniem. Dr
Fiona chciał przygotować specjalny świąteczny program telewizyjny po-
święcony tej odmianie raka i jej przyczynom, związanym z zatruciami
chemicznymi. Zamierzał także przygotować pozew przeciwko armii ame-
rykańskiej za wystawienie Tony'ego na działanie Agent Orange.
– Jestem przekonany, że to właśnie było przyczyną twojej choroby –
powiedział lekarz. Obaj doskonale wiedzieli, że środek został później
częściowo zakazany z powodu szkodliwych skutków ubocznych. – Mu-
simy zadbać o to, by nic podobnego nie spotkało innych żołnierzy –
przerwał na chwilę. – Wiem, że to zajmie trochę czasu, i to w Boże Na-
TL R
70
rodzenie... Ale wiesz, jak działa Bóg. Zawsze czuje się w obowiązku od-
dać więcej, niż od nas otrzymał.
Zapał dr. Fiony był zaraźliwy i Tony z radością zgodził się uczestni-
czyć w obu projektach. Do świątecznego programu został jeszcze mie-
siąc i Sara, mimo że pracowała jako dziennikarka w Milford. w stanie
Connecticut, obiecała go oglądać.
– Pozdrów mnie – powiedziała bratu.
– Pewnie, że cię pozdrowię – odpowiedział ze śmiechem.
Przez chwilę oboje milczeli. W końcu kiedy Sara się odezwała, jej
głos był całkowicie poważny.
– Naprawdę, Tony, nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że się
dobrze czujesz. Jestem z ciebie strasznie dumna, że udało ci się wygrać
z chorobą.
– To nie ze mnie powinnaś być dumna, ale z dr. Fiony.
– Dr. Fiony?
– No wiesz, lekarza, który opiekował się mną przez te wszystkie lata.
– Wiem, wiem. Spotkałam go wiele razy w szpitalu. Po prostu jego
nazwisko brzmi bardzo znajomo.
– Tak, też o tym pomyślałem. Wychowywał się w Albany, więc pew-
nie chodziliśmy do tej samej szkoły lub coś w tym stylu. Kto to może
wiedzieć?
Nadeszły święta. Kiedy Sara włączyła telewizor, by obejrzeć program
z udziałem brata, nazwisko lekarza wciąż nie dawało jej spokoju. Gdzie
ona je słyszała?
Oglądała program z wielką uwagą. Tony wypadł bardzo dobrze.
Przeżył z rakiem naczyń krwionośnych niemal dwadzieścia lat. Dzięki
niezmordowanemu lekarzowi był w tej chwili najdłużej żyjącym chorym
na tę odmianę raka. Kobieta zobaczyła, jak kamera ukazuje stojącego
za jej bratem mężczyznę. Nagłe olśnienie rozjaśniło jej umysł. Przypo-
TL R
71
mniała sobie Tony'ego jako trzyletniego malca przytulonego do brzucha
będącej w ciąży... Marii Fiona.
– Mój Boże, czy to możliwe?
Rodzina Fionów wynajmowała Canuccim mieszkanie, kiedy Sara by-
ła małą dziewczynką. Tony mógł mieć wtedy jakieś trzy lata. Maria była
w ciąży...
Wieczorem, niezwykle podekscytowana, Sara zadzwoniła do brata.
– Tony, wiesz może, jak miała na imię matka twojego lekarza? – za-
pytała.
– Oczywiście, że wiem – odpowiedział, zaskoczony tym nagłym zain-
teresowaniem. – Maria.
– Nie wierzę, po prostu nie wierzę – Sara była oszołomiona. Zalała ją
nagła fala wspomnień.
– Sara? Jesteś tam jeszcze? Co się stało?
– Tak, jestem. Pamiętasz, jak mieszkaliśmy na Osiemnastej Północ-
nej? Byłeś wtedy małym chłopcem.
Tony zamyślił się.
– Nie bardzo. Opowiadaliście mi o tym z rodzicami. Wynajmowali-
śmy tam mieszkanie od innej rodziny.
– Tony, wynajmowaliśmy to mieszkanie od rodziny Fiona. Oboje czę-
sto odwiedzaliśmy Marię Fiona. Była w ciąży i zawsze głaskałeś jej
brzuch, dotykałeś go, próbując poczuć, jak dziecko kopie... Byłeś tym
zachwycony.
– Dobrze, ale co z tego? Nie widzę związku.
– Nie rozumiesz? Sal Fiona był tym dzieckiem. Twój lekarz. Ten sam,
który uratował ci życie. Tak ci się podobało życie tego nienarodzonego
dziecka, że kiedy się urodziło, uratowało twoje własne.
– Nie mówisz poważnie?
– Mówię. Modliłam się o cud. A Bóg przez cały ten czas nad tym pra-
cował.
TL R
72
Tony nie wiedział, co powiedzieć, był kompletnie zaskoczony. Już po
chwili wykręcał numer lekarza.
– Tak, kiedy się urodziłem, mieszkaliśmy na Osiemnastej Północnej
– powiedział dr Fiona.
Przez chwilę mężczyźni milczeli, zdumieni, jak dziwnie się splatały
ich losy.
– Nie mogę uwierzyć, że coś takiego mogło się wydarzyć – powiedział
cicho Tony.
Sal Fiona uśmiechnął się po swojej stronie słuchawki.
– Byłeś dzieckiem, a one zawsze są bliżej Boga – doktor zamilkł na
chwilę. – Mówiłem, że otrzymasz coś za swój czas w święta.
Bożonarodzeniowe róże
Tara nie miała tego zimowego wieczoru zupełnie nic do roboty. Kiedy
więc koleżanka zaprosiła ją do domu na kolację, ochoczo się zgodziła.
– Mój brat organizuje zakończenie sezonu swojej drużyny futbolowej.
Jeśli przyjdziesz, nie będę jedyną dziewczyną – wyjaśniła dziewczyna.
Tara roześmiała się i umówiła z koleżanką na wieczór. Choć nie inte-
resowała się sportem, wiedziała, że brat koleżanki gra w półprofesjonal-
nym klubie z Tulsy w stanie Oklahoma.
Przed wyjściem zadbała, by jej włosy wyglądały nienagannie, ubrała
się w najlepszą sukienkę. Tego wieczora dom jej koleżanki zaroił się
futbolistów i Tara poczuła się onieśmielona. Właśnie skończyła dwa-
dzieścia lat, a pomimo to chłopcy ją onieśmielali, zwłaszcza kiedy prze-
bywali w większej grupie.
Po jakimś czasie usunęła się na bok. Usiadła przy kominku, by
ogrzać stopy. Podszedł do niej przystojny chłopak.
TL R
73
– Jestem Andrew Mastalli – przedstawił się z uśmiechem. W jego
oczach migotały odblaski ognia – ale wszyscy wołają na mnie Andy.
Tara uśmiechnęła się. Pierwsze lody zostały przełamane. Andy miał
dwadzieścia lat i planował grać w futbol tak długo jak to możliwe. Tara
słuchała, jak opowiadał o swoich marzeniach przez resztę wieczoru,
opowiadała mu też o własnych planach... Okazało się, że mieszkają za-
ledwie trzy przecznice od siebie, więc kiedy wszyscy już wychodzili, An-
dy zaproponował, że odprowadzi ją do domu.
– Wiesz, czego nie lubię w zimie? – zapytał, kiedy szli przez puste,
zamarznięte ulice.
– Czego?
– Tego, że nie ma róż.
– Róż? – zapytała zaciekawiona Tara.
– Uwielbiam róże. Kiedyś będę miał dom i własny ogród różany. W
lecie będzie czuć wszędzie ich zapach.
Tara uśmiechnęła się. Zainteresował ją ten chłopak. Następnego
dnia, kiedy zadzwonił do niej j zaprosił na przejażdżkę samochodem nie
była zaskoczona.
– Jest coś między nami – opowiadała koleżance kilka tygodni póź-
niej, kiedy spotkali się już kilka razy – ale żadne z nas nie chce się teraz
angażować.
Ponieważ rodzina żadnego z nich nie była zbyt bogata, a matka And-
y'ego zachorowała, minęło osiem długich lat, zanim para mogła się w
końcu pobrać. Idąc do ołtarza, Tara niosła ukochane przez narzeczone-
go róże.
– Teraz już nic nas nie rozdzieli – powiedział mężczyzna. – To naj-
szczęśliwszy dzień w moim życiu.
Choć kontuzja kolana przedwcześnie zakończyła futbolową karier
Andy'ego, przez następne dwadzieścia osiem lat para żyła tak szczęśli-
TL R
74
wie, jak rzadko komu się zdarza. Andy'emu udało się spełnić swoje ma-
rzenie. Ich dom w Tulsie otaczał piękny różany ogród.
Wkrótce po pięćdziesiątych czwartych urodzinach mężczyźnie prze-
szedł koło nosa awans w szkole, w której pracował jako konserwator.
– Uwielbiali go uczniowie, nauczyciele, po prostu wszyscy – żaliła się
przyjaciółce Tara. – Tylko administratorka miała coś przeciw niemu.
Kiedy stało się jasne, że nie dostanie awansu, Andy bardzo to prze-
żył. Stres wywierał na nim fizyczne piętno: bóle głowy, klatki piersiowej,
wszechogarniające uczucie zmęczenia. Tara zaczęła się niepokoić. Po-
stanowiła zaprowadzić męża do lekarza.
– Musi pan się nieco uspokoić, panie Mastalli – radził lekarz. – Nie
wydaje mi się, by dolegało panu coś poważnego.
Ale pewnego słonecznego popołudnia, zaledwie tydzień po wizycie u
lekarza, Andy poczuł się bardzo źle. Po chwili padł na ziemię łapiąc się
za serce. Przyjechała karetka. W szpitalu okazało się, że mężczyzna
miał rozległy zawał. Tara nie opuszczała męża ani przez moment, dzień
i noc siedziała przy jego łóżku. Nic jednak nie dało się zrobić. Andy
zmarł.
Miłość jej życia odeszła na zawsze. Bez niego kobieta popadła w głę-
boką depresję, z której nic nie mogło jej wyciągnąć. Jeszcze przez długie
tygodnie otrzymywała listy od uczniów szkoły, w której pracował. Pisali,
jakim wspaniałym był człowiekiem i jak bardzo im brak, jednak ani tro-
chę jej to nie pomagało.
Przez kilka następnych miesięcy Tara rzadko opuszczała dom.
Strasznie schudła. W końcu jednak zaczęła, spędzać trochę więcej cza-
su z przyjaciółmi. Kilka razy nawet niezobowiązująco umówiła ze zna-
jomym. Rany jednak były wciąż zbyt świeże i spotykanie się z innym
mężczyzną bolało zbyt mocno. Zbliżało się Boże Narodzenie, ulubiony
czas Andy'ego, i uczucie straty stało się wyjątkowo silne.
TL R
75
– Nie wiem, kiedy będziemy mogli się ponownie zobaczyć – powie-
działa pewnego wieczoru przyjacielowi, z którym zaczęła się spotykać. –
Wciąż nie mogę zapomnieć o przeszłości. Widzisz, byliśmy z Andym
małżeństwem przez niemal trzydzieści lat. Nie tak łatwo mi teraz prze-
stać go kochać.
Ostatni tydzień przed świętami był chyba najgorszym okresem w ży-
ciu Tary. Choć wcześniej na jakiś czas udało jej się wrócić do normal-
nego życia, czuła, że znów zamyka się w sobie. Uczucie straty wróciło
tak silne jak nigdy dotąd.
Przyszedł świąteczny poranek. Tarę obudził wyraźny zapach... róż?
Zdumiona wstała i zaczęła chodzić po domu. Wyjrzała przez okno. Zie-
mia była zmrożona, wszystko pokrywał biały puch. Pomimo to, prze-
chodząc z jednego pokoju do drugiego, Tara czuła wyraźnie zapach ulu-
bionych kwiatów męża.
Szybko podeszła do telefonu i wykręciła numer Lisy, swojej sąsiadki
i przyjaciółki.
– Liso, przyjdź tu natychmiast – zaczęła prosić. – Wiem, że jest
pierwszy dzień Bożego Narodzenia, ale muszę się z tobą zobaczyć, na
minutkę.
Ani słowem nie wspomniała o zapachu, chcąc sprawdzić, czy to jest
tylko jej wyobraźnia, czy nie. Wiedziała, że jest na tyle intensywny, że, o
ile rzeczywiście istnieje, Lisa poczuje go natychmiast po wejściu do do-
mu.
– Hej, gdzie są te róże – zawołała przyjaciółka, kiedy tylko Tara
otworzyła drzwi. – Przecież jest środek zimy, nie sądziłam, że ktoś może
mieć róże o tej porze roku.
Tara spojrzała dziwnie na przyjaciółkę oczami pełnymi łez. Lisa po-
czuła, że coś jest nie tak.
– Co się stało?
TL R
76
– W domu nie ma żadnych róż. Nawet jednej. I nie może ich być w
ogrodzie – wszystko zamarznięte.
Lisa rozejrzała się i, nagle, jej twarz rozjaśnił wyraz zrozumienia.
– To znak od Boga, Taro – powiedziała. – On na pewno chce. żebyś
wiedziała, że z Andy'm wszystko w porządku i że wszystko będzie do-
brze... Że powinnaś żyć dalej, nie myśląc bez przerwy o przeszłości.
– Naprawdę tak myślisz? – zapytała Tara, siadając i uspokajając się
nieco.
– Naprawdę. Jak inaczej wytłumaczysz ten zapach? Jest tak inten-
sywny, że to nie może być przypadek.
– Może masz rację – Tara powoli przytaknęła.
Zaczęła płakać. Bóg był dla niej tak dobry, dając jej do zrozumienia,
że Andy gdzieś tam wciąż na nią czeka. To był najlepszy prezent
gwiazdkowy jaki kiedykolwiek otrzymała. Wypełniło ją uczucie spokoju,
poczuła, że jakiś etap jej życia właśnie się zakończył.
– Chyba powinnam po prostu zacząć od początku.
Nagle zapach zniknął, równie niespodziewanie jak się pojawił Tara
spojrzała na przyjaciółkę, zastanawiając się, czy i ona to poczuła.
– Już go nie ma – powiedziała po prostu Lisa.
– Tak, zniknął, kiedy powiedziałam, że powinnam zacząć od począt-
ku.
Tara już nigdy nie czuła zapachu róż w środku zimy, tak jak tego
mroźnego, świątecznego poranka. Wkrótce powróciła do grona przyja-
ciół i jej depresja szybko odeszła w zapomnienie. Choć spotykała się z
kilkoma mężczyznami, nigdy nie wyszła ponownie za mąż.
– Nigdy w życiu nie spotkam drugiego takiego człowieka jak Andy –
powiedziała Lisie pewnego dnia.
Na pamiątkę nadal opiekowała się ogrodem różanym męża. Każdego
lata, kiedy kwiaty rozkwitały, upajający zapach przenosił ją w ten gru-
TL R
77
dniowy poranek, gdy nie wiedziała, jak ma żyć bez mężczyzny, którego
kochała tyle lat. I gdy sam Bóg, cudownie sprowadzając ten zapach do
jej domu, dał jej siłę, by mogła podnieść się i żyć dalej.
Niebiańskie przeszkody
Pastor George W. Nubert spojrzał na zegarek i wziął głęboki oddech.
Jego żona przygotowywała w kuchni kolację, on zaś miał dziesięć mi-
nut, by dotrzeć do kościoła, napalić w piecu i wrócić do domu. Czasami
czuł się jak artysta cyrkowy, który stojąc na środku areny, żongluje wi-
rującymi talerzami. Nie mógł dopuścić, by którykolwiek spadł na zie-
mię.
Pastorowi jednak to nie przeszkadzało. Przez lata nauczył się radzić
sobie z obowiązkami, jakie nakładał na niego stan duchowny. Jego całe
życie otaczały potencjalne katastrofy, które musiał umieć omijać i wo-
bec których musiał umieć zachować spokój. Dzięki modlitwie i samody-
scyplinie udało mu się odkryć pewien sekret. Im lepiej był zorganizowa-
ny i punktualny, tym większe zaufanie wzbudzał w potrzebujących go
wiernych. Dlatego, choć o wiele chętniej usiadłby i odpoczął chwilę w
ten zimny, grudniowy wieczór, założył kurtkę i pocałował żonę na do
widzenia.
– Zaraz wrócę. Muszę napalić w piecu przed dzisiejszym nabożeń-
stwem.
O szóstej trzydzieści znalazł się przed Zachodnim Kościołem Bapty-
stów na rogu Court Street i LaSalle, w centrum miasteczka Beatrice w
stanie Nebraska. Kościół stanowił spokojną przystań – punkt orienta-
cyjny dla wszystkich ludzi spoza miasta. W Beatrice można było wszę-
dzie trafić, jeśli wcześniej znalazło się białą, strzelistą wieżę Zachodnie-
go Kościoła Baptystów.
TL R
78
Pastor Nubert otworzył drzwi kościoła, po czym zszedł dwie kondy-
gnacje w dół, do piwnicy. Napalił w piecu i upewnił się przed wyjściem,
że piec zaczął pracować i rozgrzewać wnętrze kościoła miłym ciepłem.
Następnie wszedł do prezbiterium wypełnionego dwudziestoma rzędami
ławek, które co niedzielę wypełniali wierni. Spojrzał na termostat. Bu-
dynek potrzebował mniej więcej godziny by się ogrzać. Wszystko się
zgadzało. O wpół do ósmej w kościele zaczynała się próba chóru.
Jeszcze raz zerkając na zegarek, pastor Nubert wyszedł. Chciał zdą-
żyć do domu jak zwykle nie później niż piętnaście po siódmej.
Martha Paul od szesnastu lat była dyrektorką chóru w Zachodnim
Kościele Baptystów w Beatrice. Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy nie
spóźniła się na próbę. O ile nie następowała jakaś katastrofa zawsze
zjawiała się przynajmniej piętnaście minut wcześniej.
– Dzięki temu wiem, że mam wystarczająco dużo kompletów książek
z tekstami hymnów – lubiła powtarzać mężowi. – Jestem pewna, że mu-
zyka jest przygotowana, światła włączone, a ja mam chwilę na złapanie
oddechu.
Martha często powtarzała członkom chóru, jak ważne jest, by zaw-
sze przychodzili na czas, podkreślając, że nie można zacząć próby, do-
póki wszyscy nie przyjdą.
– Chór to niejeden czy dwa głosy – powtarzała. – Nie chodzi o to, że-
by przyjść tu o siódmej trzydzieści, ale żeby przyjść tak, by móc już o tej
porze śpiewać.
Tamtego zimnego grudniowego wieczora Martha zamierzała jak zwy-
kle, być na miejscu o siódmej piętnaście. To miała być specjalna próba.
Ostatnia przed corocznym świątecznym koncertem. Oprócz czternastu
stałych członków chóru, dziś miały wystąpić trzy nastolatki. Trio przy-
gotowało na koncert kilka piosenek ze znanego musicalu. Tego wieczoru
TL R
79
oba zespoły będą śpiewać razem. Dlatego było szczególnie, ważne, by
próba odbyła się punktualnie. Nic nie zapowiadało kłopotów.
Córka Marthy, Marylin, chodziła do college'u i pracowała na pół eta-
tu, by opłacić czesne. Tego wieczoru wróciła z pracy i posłała matce
zmęczone spojrzenie.
– Pójdę się przespać. Obudź mnie na próbę.
Marylin była pianistką i również miała wystąpić podczas koncertu.
Choć czasami zdarzało jej się opuścić próbę, tego dnia nie mogło jej za-
braknąć. Za piętnaście siódma Martha weszła do pokoju córki.
– Wstawaj! Za dwadzieścia minut wychodzimy.
Marylin jęknęła i odwróciła się na drugi bok. Martha widziała jed-
nak, że córka się obudziła i prawdopodobnie zaraz wstanie. Wróciła
więc do kuchni.
Dziesięć po siódmej, kiedy dziewczyna wciąż nie wyszła z pokoju,
Martha ponownie weszła na górę. Jej córka nadal leżała na łóżku, po-
grążona we śnie.
– Marylin! – zawołała głośno. – Co ci jest? Wstawaj i ubieraj się, mu-
simy wychodzić.
– Już się chyba obudziłam – odpowiedziała dziewczyna, potrząsając
głową i szerzej otwierając oczy. – Daj mi chwilkę, zaraz będę gotowa.
Martha zeszła na dół. Czekała, słysząc, jak jej córka gorączkowo
biega, przygotowując się do wyjścia. Ale mimo usilnych starań była go-
towa dopiero o siódmej dwadzieścia pięć. Kiedy zeszła do trochę już
zniecierpliwionej przedłużającym się oczekiwaniem matki, w całym do-
mu zgasło światło.
– Wspaniale – wyszeptała w ciemnościach Martha. – Teraz naprawdę
się spóźnimy.
TL R
80
Donna, Rowena i Sadie były najlepszymi przyjaciółkami od podsta-
wówki. Odkąd sięgały pamięcią, ich rodziny spotykały się w Zachodnim
Kościele Baptystów. Przez lata śpiewały w dziecięcym chórze. Każda z
dziewczyn uwielbiała występować. Ich największym marzeniem było za-
łożenie kiedyś zespołu i zdobycie sławy.
Teraz miały zbyt dużo lat, by śpiewać w dziecięcym chórze, a zbyt
mało na chór dla dorosłych, Martha znalazła więc sposób, aby wciąż
mogły brać udział w próbach. Stworzyła Wokalne Trio Zachodniego Ko-
ścioła, specjalny chór dla trzech przyjaciółek, w którym nadal miały
możność pracować nad głosami i występować czasami w kościele.
Występ, który przygotowywały na świąteczny koncert, był najpięk-
niejszy ze wszystkich, nad jakimi dotychczas pracował. Wszystkie trzy
wprost nie mogły się doczekać wieczornej próby.
– Bądźmy chwilę wcześniej – zaproponowała Rowena.
Dziewczyny umówiły się, że Donna pożyczy samochód ojca, wstąpi
po koleżanki około siódmej i razem pojadą na próbę. W ten sposób będą
tam nie później niż kwadrans przed wpół do ósmej.
Ale dziesięć po siódmej, kiedy od kilku minut nie usłyszała oczeki-
wanego odgłosu silnika, Rowena zacisnęła wargi w niemym gniewie.
Wzięła telefon i wystukała numer przyjaciółki.
– Halo? – odebrała Donna.
– Co ty jeszcze robisz w domu? Miałaś po mnie przyjechać.
– O czym ty mówisz? Czekam na Sadie. Myślałam, że to ona zawiezie
nas obie.
– Nie! Nie tak się umawiałyśmy. Nie mogę w to uwierzyć, teraz
wszystkie się spóźnimy.
– Ro, mówię ci, że to Sadie miała nas zawieźć.
Rowena westchnęła. Nie miała innej możliwości dojechania do ko-
ścioła, niż zabrać się z którąś z koleżanek. Postanowiła więc wyjaśnić to
nieporozumienie, tak aby wszystkie zdążyły dotrzeć na próbę.
TL R
81
O siódmej dwadzieścia pięć zadzwoniła Donna i powiedziała, że w
dłoni ma kluczyki do samochodu, Sadie czeka na zewnątrz i właśnie
wyjeżdżają. Zanim jeszcze dziewczyny zdążyły się rozłączyć domy pogrą-
żyły się w całkowitych ciemnościach.
Theodore Charles nie był przyzwyczajony do mieszkania bez swej
żony Anny. Byli małżeństwem przez piętnaście lat i rzadko spędzali od-
dzielnie więcej niż dwa dni. Tym razem Anna musiała pojechać do po-
bliskiego Lincoln w ważnych sprawach rodzinnych i miała wrócić dopie-
ro rano.
– Nie przejmuj się, Theodore – powiedziała mu przed wyjazdem –
Wszystko załatwiłam. Zjecie z chłopcami kolację u McKinterów
Mężczyźnie spodobał się ten pomysł. McKinterowie byli parą miłych
staruszków, a Margaret McKinter gotowała najlepiej na świecie. Wie-
dział, że on i chłopcy, ośmio– i dziesięciolatek, będą w dobrych rękach
pod nieobecność Anny.
Mieli także plany po kolacji. Wieczorem była próba chóru, na którą
Charlesowie często zabierali chłopców. Nieobecność Anny niczego nie
zmieniała. Theodore i chłopcy mieli zjeść u McKinterów o szóstej i wyjść
chwilę po siódmej. Dzięki temu, zdążyliby jeszcze przed próbą poroz-
mawiać z przyjacielem Theodore'a, Herbem Kipfem. To była jedyna oka-
zja, by obaj mogli chwilę ze sobą pogadać, bo resztę tygodnia mieli zaję-
tą.
Zgodnie z oczekiwaniami, kolacja była przepyszna: peklowana woło-
wina z sosem, na deser zaś domowej roboty placek z jabłkami.
– Muszę powiedzieć, Margaret, że robisz najwspanialszy placek po
tej stronie Blue River – stwierdził Theodore.
– Och, to nieprawda – zaprzeczyła staruszka, ale wyraźnie ucieszył
ją ten komplement.
TL R
82
– Twoja żona robi ciasto równie smaczne, podobnie jak i inne kobie-
ty w miasteczku. Pamiętam, kiedy Ania była jeszcze małą dziewczynką.
Tak, właśnie, proszę ja ciebie, małą dziewczynką w ślicznej sukienusi...
Theodore tego się właśnie obawiał. Margaret choć wspaniale gotowa-
ła, była też niezwykle rozmowna. W towarzyskich spotkaniach potrafiła
rozprawiać o czymkolwiek przez kilkanaście minut. Inni uczestnicy
rozmowy mogli się z niej wyłączyć, staruszka bowiem brała ciężar pod-
trzymywania konwersacji wyłącznie na swoje barki.
Theodore wcale nie był tym zaskoczony. Nagle zorientował się, ż od
piętnastu minut wciąż tylko potakuje i coraz bardziej rozpaczliwie zerka
na zegarek. Siódma piętnaście dawno minęła. O siódmej dwadzieścia
pięć podjął bohaterską decyzję i postanowił przerwać monolog Marga-
ret, jak najgrzeczniej ją przeprosić i szybko opuścić wraz z chłopcami
ten gościnny dom, zanim próba chóru dobiegnie końca.
– I jak mówiłam – wezbrany potok słów z ust staruszki na krótką
chwilę zwolnił bieg, gdy brała szybki oddech – ilekroć Thelma robi pra-
nie bez wybielacza, chodzi mi o jej bieliznę i takie tam, i wiesza je, by
wyschło na...
Nagle w domu McKinterów zgasło światło. Po raz pierwszy od ponad
godziny w ich domu zapadła niczym niezmącona cisza.
Gina Hicks nie wiedziała co zrobić. Bardzo lubiła śpiewać i była nie-
zwykle dumna, że jest członkinią chóru w Zachodnim Kościele Bapty-
stów. Miała śpiewać partię solową podczas nadchodzącego bożonaro-
dzeniowego koncertu. Dyrektorka oczekiwała jej obecności na próbie,
skoro występ miał się odbyć już za dwa tygodnie.
Ale nagle pojawiła się przeszkoda związana z jej matką.
Norma Hicks należała do Kobiecej Grupy Misjonarskiej, która spoty-
kała się raz w miesiącu w domu jednej z członkiń. Tym razem spotkanie
TL R
83
miało się odbyć w domu Hicksów i zostało zaplanowane na następny
wieczór.
– Gina, wiem, że musisz iść na próbę – powiedziała wcześniej tego
wieczoru matka. – Ale naprawdę przydałaby mi się twoja pomoc. Mam
trochę pieczenia, poza tym trzeba posprzątać, a chciałabym skończyć
wszystko dzisiaj.
Młodsze rodzeństwo już szło się kąpać i szykowało się do łóżek. Gina
wiedziała, że nikt inny nie pomoże matce. Wciąż nie mogła się zdecydo-
wać. Mieszkała tak blisko kościoła, że mogła natychmiast po próbie
przybiec do domu i przygotować co potrzeba. Ale może mama lepiej by
się czuła, gdyby ona zrezygnowała z próby i po prostu została w domu.
Spojrzała na zegar. Siódma dwadzieścia. Wciąż jeszcze mogła zdążyć na
próbę. Zakładała właśnie płaszcz, gdy usłyszała, jak matka próbuje za-
kończyć kłótnię pomiędzy jej siostrami. Gina westchnęła cicho.
– Mamo! – krzyknęła na cały dom. – Nie przejmuj się niczym. Zosta-
nę w domu i pomogę ci.
W końcu doszła do wniosku, że Bóg może chciał, by śpiewała w chó-
rze, ale przed wszystkim pragnął, by pomagała swojej matce. Zaczęła
nucić melodię, którą miała śpiewać podczas koncertu. Szybko wystuka-
ła numer koleżanki z chóru, Agnes O'Shaugnessy.
– Dziś nie przyjdę na próbę. Powiedz pani Paul, że pracuję nad swo-
im występem i skontaktuję się z nią w tej sprawie później.
– Dobrze, powiem jej. Mary i ja właśnie wychodzimy. Przekaże jej, że
nie przyjdziesz.
Gina rozłączyła się. Ledwie zaczęła zmywać naczynia, kiedy usłysza-
ła odległy huk. Nagle szyby w oknach zaczęły się trząść, a ziemia za-
drżała pod jej stopami. Norma zbiegła po schodach, za nią zaś pędziła
młodsza z dziewczynek.
– Mój Boże. Cóż, na niebiosa, się stało?
W tym momencie wszystko pogrążyło się w ciemności.
TL R
84
Mary Jones i Agnes O'Shaugnessy były młodymi matkami i członki-
niami chóru w Zachodnim Kościele Baptystów. Co tydzień o siódmej,
kiedy już pozmywały po kolacji i położyły swoje pociechy do łóżek, jedna
z nich wiozła obie na próbę.
Tym razem wypadła kolej Mary. O siódmej piętnaście była już u
Agnes, która mieszkała zaledwie dwie przecznice od kościoła. Dzięki
temu kobiety miały jeszcze chwilę dla siebie przed wyjściem z domu.
Tamtego wieczora Agnes oglądała finał ulubionego programu i poprosiła
Mary, by usiadła na chwilę.
– To genialne – powiedziała. – Musisz zobaczyć tego faceta.
Program dotyczył ulubieńców swojego sąsiedztwa i zainteresował
także Mary. Nawet po telefonie od Giny Hicks obie nadal siedziały wpa-
trzone w ekran telewizora. Zanim się spostrzegły, było dwadzieścia pięć
po siódmej.
– O, nie! – zawołała Agnes. – Spóźnimy się. Tak cię przepraszam Ma-
ry. Kompletnie straciłam poczucie czasu.
Mary podniosła się szybko z fotela, jednak wciąż śledziła końcówkę
programu. Do pokoju wszedł z dzieckiem na rękach Paul, mąż Agnes.
– Nie spóźnicie się, dziewczyny? – zapytał patrząc na zegarek.
– Nieee – odpowiedziała Mary. – Poza tym uwielbiam ten program, a
i tak zdążymy na wpół do ósmej. Kościół jest tuż za rogiem.
Niecałą minutę później po ekranie płynęły już napisy końcowe. Ko-
biety powiedziały Paulowi „do widzenia”, po czym udały się w kierunku
samochodu. Kiedy otworzyły drzwi auta, usłyszały odgłos potężnej eks-
plozji, której siła niemal zwaliła je z nóg.
Pastor Nubert skończył kolację o siódmej i zaczął, wraz z żoną,
zmywać. Susan, ich sześcioletnia córeczka, była już ubrana i czekała
przy drzwiach. Wieczór przebiegał dokładnie według planu. Pastor
TL R
85
uśmiechnął się. Już nie mógł się doczekać próby chóru, gdyż do kon-
certu pozostawało tak niewiele czasu. Wszyscy byli niezwykle podekscy-
towani zbliżającym się występem i tym ważniejsze stawało się, by na
próbie pojawili się wszyscy.
– Powinna być wysoka frekwencja – stwierdził. W tym momencie do
kuchni weszła Susan.
– Tatusiu, chce mi się pić.
Pastor spojrzał na zegar wiszący na ścianie. Siódma pięć. Musieli
wyjść za dwie minuty, jeśli chcieli zdążyć na siódmą piętnaście.
– Kochanie, nie wytrzymasz do końca próby? Kiedy skończymy
śpiewać, będzie poncz i ciasteczka – powiedział, kucając przed nią i od-
garniając niesforny kosmyk z jej oczu.
Dziewczynka, niewzruszona, pokręciła główką.
– Drapie mnie w gardle i muszę się napić teraz, proszę – powiedziała
grzecznie. – Proszę, tatusiu.
– No dobrze – westchnął pastor. – Ale za minutę musimy wyjść. Pij
szybko, zgoda?
– Dobrze – Susan klasnęła z radości w dłonie.
Podszedł do lodówki i wyciągnął dzbanek z sokiem. Nalał trochę do
szklanki i podał dziewczynce.
– Dziękuję, tatusiu – powiedziała i wyszła z kuchni.
Pastor odprowadził ją wzrokiem. Skręciła do salonu. Nagle potknęła
się o dywanik leżący w wejściu, wylewając napój na swój bezrękawnik i
beżowy chodniczek. Susan zaczęła płakać.
– Przepraszam, tatusiu, naprawdę nie chciałam. Mężczyzna pod-
szedł do córeczki.
– Nic się nie stało skarbie, zaraz to posprzątamy.
Matka Susan przyniosła szmatkę i wiadro z wodą, próbując jak naj-
szybciej oczyścić sukienkę dziecka i dywan.
TL R
86
– Będziesz musiała się przebrać, kochanie – powiedziała. Pastor po-
nownie spojrzał na zegar. Siódma trzynaście.
– Spóźnimy się – westchnął, kiedy dziewczynka pobiegła do swojego
pokoju.
– Każdy ma prawo spóźnić się raz w życiu, to cię nie zabije, George –
powiedziała z uśmiechem żona.
Pastor westchnął jeszcze raz i zaczął pomagać w sprzątaniu
– Poradzę sobie – powstrzymała go kobieta. – Lepiej idź pomóc Su-
san. Zaraz do was przyjdę.
Czternaście minut później, kiedy skończyli już sprzątanie i właśnie
mieli wychodzić, dom zaczął się trząść. Zgasło światło. Ni stąd ni zowąd
znaleźli się w kompletnych ciemnościach.
– Co to mogło być, George? – zapytała cicho żona. – Jak myślisz, co
się stało?
Pastor chwycił kobietę i dziewczynkę za ręce i ostrożnie wyprowadził
je z domu.
– Nie mam pojęcia. Jedźmy do kościoła. Zobaczymy, czy i tam nie
ma światła.
Herb Kipf skończył kolację i właśnie pracował nad listem do sekre-
tarki innego kościoła baptystów w mieście. Często pomagał pastorowi w
papierkowej robocie, między innymi w prowadzeniu korespondencji.
Dwudziestodziewięcioletni mężczyzna był mechanikiem, i jako kawa-
ler, wciąż mieszkał w domu rodziców. Często pracował do późna i nie-
mal codziennie dobrowolnie robił coś w Zachodnim Kościele Baptystów.
Należał do tej parafii przez całe życie, od dwunastego roku śpiewał w
chórze. Szczerze mówiąc, trzon chóru stanowiła grupa osób śpiewają-
cych razem od siedemnastu lat. Jedną z nich był właśnie Herb.
– Nie spóźnisz się na próbę? – zawołała z sąsiedniego matka. – Jest
już dziesięć po siódmej.
TL R
87
Mężczyzna spojrzał na zegarek. Był zaskoczony, że czas zleciał mu
tak szybko. Pierwotnie planował być na miejscu piętnaście po, by móc
jeszcze porozmawiać z przyjacielem Theodore'em Charlesem, ale teraz
musiał się pospieszyć, jeżeli chciał w ogóle zdążyć na wpół do ósmej.
Zaczął pisać szybciej. O siódmej dwadzieścia pięć odłożył pióro. Włożył
list do koperty, zakleił ją, przykleił znaczek.
Zbiegł po schodach, w przelocie rzucając rodzicom „do widzenia” i
pobiegł do samochodu. Właśnie miał odjeżdżać, kiedy z domu wybiegła
matka i pokazała mu, by otworzył okno.
– Co się stało, mamo? Spieszy mi się – zawołał.
Kobieta podbiegła do auta. Herb zauważył, że jest strasznie zdener-
wowana.
– Właśnie dzwoniła Gladys – powiedziała. – Chodzi o kościół. On...
wyleciał w powietrze. Dosłownie przed momentem.
Mężczyzna zastygł w przerażeniu. Jeżeli kościół wybuchł przed chwi-
lą – spojrzał na zegarek: o siódmej dwadzieścia siedem – mogło znaczyć
to tylko jedno. Wielu jego znajomych i przyjaciół było w środku i praw-
dopodobnie już nie żyło. Skinął głową matce i jak szalony popędził do
kościoła, modląc się, by przynajmniej kilku osobom udało się przeżyć.
Kiedy przyjechał na miejsce, zobaczył liczne samochody strażackie i po-
licyjne oraz niezliczonych gapiów stojących na chodniku. Spojrzał w
miejsce, gdzie jeszcze przed kilkoma chwilami stał kościół, i zamarł.
Budynek został zrównany z ziemią. Nie zostało nic poza kilkoma tlącymi
się deskami i pokruszonymi cegłami.
Herb objechał pogorzelisko dookoła. Wieża, niegdyś dumnie wzno-
sząca się na tle nieba, obecnie leżała przewrócona... dokładnie w miej-
scu. gdzie członkowie chóru zwykli stawiać swe auta.
– Dobry Boże, ile osób było w środku? – wyszeptał przerażony.
Wyskoczył z samochodu i pobiegł do dowódcy strażaków.
– Ernie! – zawołał gorączkowo.
TL R
88
Słyszał ludzkie krzyki i płacz, widział innych, wpatrujących się w ru-
inę z takim samym przerażeniem. Starał się nie myśleć o tym, ilu wśród
jego znajomych było w środku, kiedy nastąpił wybuch. Wycie syren
rozdzierało wieczorne niebo, powietrze zaś było wypełnione gryzącym
dymem. To, w połączeniu z ciemnościami, sprawiało, że nie było niemal
nic widać.
– Dzięki Bogu – powiedział dowódca strażaków, podchodząc do Her-
ba i kładąc mu dłoń na ramieniu z wyraźną ulgą. – Już myślałem, że
byłeś w środku. Nie powinniście mieć dzisiaj próby chóru?
– Tak, spóźniłem się... – w oczach Herba zalśniły łzy. – Ale inni...
Ernie, oni musieli być w środku. Już po wpół do ósmej. Co tu się stało?
– Wszystko wyleciało w powietrze, najprawdopodobniej wyciek gazu.
Przewracająca się wieża przerwała przewody elektryczne. W całym mie-
ście nie ma prądu. Wzdłuż całej ulicy powypadały szyby z okien. – Ernie
pokiwał smutno głową. – Bardzo mi przykro to mówić, ale jeżeli ktokol-
wiek był w środku, nie miał żadnych szans.
– Przeszukaliście kościół? Może ktoś potrzebuje pomocy.
– Obejrzeliśmy – Ernie pokręcił głową. – Nie, Herb, jeżeli ktoś tam
był, nie będzie nawet ciała do identyfikacji. To miejsce wygląda jak po
wybuchu bomby, a wszystko, co było w piwnicy, leży pod tonami gruzu.
Dowódca strażaków spojrzał uważnie na przyjaciela. Miał wprawdzie
dla niego zadanie, ale nie był pewien, czy mu podoła.
– Słuchaj, Herb, dookoła jest mnóstwo przerażonych ludzi. Mógłbyś
się przejść i znaleźć wszystkich członków chóru? Musimy wiedzieć, kogo
nie ma.
To było najtrudniejsze zadanie, jakie Herb kiedykolwiek musiał wy-
konać. Wziął głęboki oddech i poszedł w kierunku tłumu gapiów. De-
speracko wypatrywał znajomych twarzy, wszystko jednak ginęło w kłę-
bach dymu i pyłu.
TL R
89
Nagle zauważył trzy nastolatki, które miały śpiewać podczas świą-
tecznego koncertu – Donnę, Rowenę i Sadie. Poczuł olbrzymią ulgę.
Podbiegł do nich i przygarnął do siebie w mocnym uścisku.
– Dzięki Bogu – powiedział.
Donna płakała zbyt mocno, by cokolwiek powiedzieć. Rowena wy-
glądała jak zahipnotyzowana.
– Nie dogadałyśmy się, która z nas bierze dziś samochód – powie-
działa obojętnym głosem, wpatrując się w ruiny kościoła. Spóźniłyśmy
się dziesięć minut. Tylko dziesięć minut!
Herb wskazał na dowódcę strażaków i polecił dziewczynom czekać
obok niego.
– Musimy się dowiedzieć, kto był w środku – powiedział. Rowena za-
częła szlochać. – Trzymaj się, dziewczyno – dodał. – Nie czas na histerię.
Jeszcze nie wiemy, kogo brakuje. Módl się. Wszystkie się módlcie.
Nastolatki poszły, gdzie im wskazał. Herb zaś ponownie zaczął prze-
pychać się przez rosnący z każdą chwilą tłum. Niemal natychmiast za-
uważył Theodore'a Charlesa z dwoma synami przyciśniętymi do niego w
przerażeniu. Mężczyźni byli tak bliskimi przyjaciółmi, że Herb absolut-
nie nie wstydził się łez ulgi, które obficie popłynęły mu po twarzy.
– Theodore! – zawołał. – Tutaj!
Mężczyzna zauważył przyjaciela i, ciągnąc za sobą synów, prze-
pchnął się przez tłum.
– Spóźniliśmy się, pani McKinter się zagadała – wyjaśnił. – Gdyby
nie to, już bylibyśmy martwi.
– Ja też się spóźniłem – powiedział Herb. – Pisałem list, straciłem
poczucie czasu.
Po raz pierwszy prawda dotarła do niego z całą mocą. Powinien być
w kościele. Odkąd pamiętał, przyjeżdżał na próby piętnaście minut
wcześniej. Objął przyjaciela, po czym wskazał mu Ernie'go prosząc, by
do niego poszedł.
TL R
90
Piętnaście minut przeciskał się w tę i z powrotem przez tłum. Udało
mu się znaleźć pastora Nuberta z żoną i córeczką Susan. Chwilę później
spotkał Mary Jones i Agnes O'Shaugnessy oraz trzy emerytki, z których
każda, z różnych przyczyn, przyszła kilka minut spóźniona. Jeszcze
później zauważył parę młodych ludzi, którzy dołączyli do chóru zaledwie
rok wcześniej. Tuż przed wyjściem z domu zadzwonił do nich krewny z
innego stanu. W końcu odnalazł dyrektorkę Marthę Paul z córką.
– Martha! – objął płaczącą kobietę, która natychmiast położyła głowę
na jego ramieniu. – Byłem pewny, że jesteś w środku.
– Marylin nie mogła wstać z łóżka – wyszlochała kobieta. – Budziłam
ją i dobudzić nie mogłam.
Spojrzała na Herba czerwonymi od łez oczami.
– Czy wiesz, że od szesnastu lat nie przyjechałam tu później niż
dwadzieścia po siódmej?
– Kościół wyleciał w powietrze tuż przed wpół do ósmej – powiedział
mężczyzna grobowym głosem. – Chodźcie, dołączycie do innych. Musi-
my wiedzieć, kogo wciąż nie ma.
Herb czuł się jak we śnie. Najpierw był horror i groza. Kościół leżał w
gruzach, zrujnowany przez eksplozję. A później zaczęły się dziać cuda,
jeden po drugim... Co chwilę kolejny członek chóru odnajdywał się, cały
i zdrowy. Jak to możliwe, że tylu ludzi spóźniło się jednocześnie z tak
różnych przyczyn?
Czternaścioro członków chóru, trzy nastolatki i troje dzieci, które
przyszły z rodzicami. Licząc w pamięci, Herb zorientował się, że brakuje
jednej osoby.
– Gina Hicks? – krzyknął w tłum cudem uratowanych ludzi. – Czy
ktokolwiek widział Ginę Hicks?
– Nie mogła dzisiaj przyjść – powiedziała z ulgą Agnes, ocierając łzy.
– Zadzwoniła do mnie i powiedziała, że musi pomóc matce.
TL R
91
To dawało razem dwadzieścia osób. Nie brakowało już nikogo. Erma
Rimrock, emerytka, która od czterdziestu lat należała do tej parafii, po-
deszła do wciąż przerażonych członków chóru.
– Dzięki Bogu, że wszyscy żyjecie – powiedziała. Odwróciła się do
pastora Nuberta. – Tydzień temu kupiliśmy z bratem stary zamknięty
kościół metodystów, ten przy końcu ulicy. To miała być taka mała in-
westycja. Chcę pastorowi powiedzieć, że może tam pełnić posługi tak
długo, jak tylko będzie trzeba. Myślę, że można tam zorganizować nawet
świąteczny koncert. Jutro spotkajmy się tu wszyscy i postarajmy się
odzyskać z pogorzeliska, ile tylko się da. Potem posprzątamy ten drugi
budynek i już w niedzielę będziemy się mogli tam spotkać.
Pastor był całkowicie zaskoczony. Nie potrafił wyjaśnić żadnego z
wydarzeń tego wieczora, łącznie z propozycją Ermy. Uściskał ja, po
czym zwrócił się do Herba.
– Na pewno nikogo nie brakuje? – zapytał, wciąż oszołomiony.
Mężczyzna pokiwał głową, wpatrując się w otaczające go twarze lu-
dzi, którzy cudem uniknęli katastrofy. Zapadła cisza. Każdy z członków
chóru w głębi ducha wiedział, że uratował ich najprawdziwszy cud.
– Myślę, że powinniśmy ująć się za ręce – powiedział cicho Herb.
Członkowie chóru oddzielili się od reszty tłumu. Znaleźli sobie wolne
miejsce na środku Court Street, gdzie utworzyli krąg.
– Rozumiecie? – zapytał. – Każdy z nas spóźnił się dziś na próbę.
Dokładnie każdy.
– Pomódlmy się – powiedział pastor Nubert. Wszyscy pochylili głowy.
– Panie – zaczął pastor przejętym głosem. – Wiemy, że uratowałeś
nas dzisiaj od pewnej śmierci. Opóźniając o dziesięć minut przybycie
każdego z nas, udowodniłeś, że to właśnie ty przyszedłeś nam dziś z
pomocą.
Pastor mocniej uścisnął dłonie żony i córki. Spojrzał na otaczające
go twarze, później w niebo. Ledwo słyszalnie powiedział:
TL R
92
– Dzięki ci, Panie. Nigdy tego nie zapomnimy.
Obserwowany przez mieszkańców, Chór Zachodniego Kościoła Bap-
tystów zaczął śpiewać „Cichą noc”. Tego występu Beatrice w stanie Ne-
braska nie zapomniało do dziś.
TL R