R y b a ł t o w s k a
B a r b a r a
B e z p o ż e g n a n i a 0 4
Rozdział 1
Mea culpa! Moja wina! Sama sobie nawarzyłam piwa i muszę je teraz wypić, nikt mnie w tym nie wyręczy - zwierzyła się przyjaciółce Kasia.
- To pech, bo ty nie znosisz piwa - roześmiała się Grażyna.
- Właśnie! I to jak! Lepiej poradź mi, jak mam o tym powiedzieć rodzicom.
- A nie da się nic odkręcić?
- Jak to sobie wyobrażasz? Dostałam pełne stypendium, miejsce w akademiku, na polonistyce bym tego nie miała. Wiesz, jakie tam było oblężenie. Odpadłabym po pierwszym roku.
- Nonsens, dlaczego z góry to zakładasz? A w ogóle to ja ci się dziwię. Tyle masz pasji i nie zamierzasz realizować żadnej z nich…
- Nie pognębiaj mnie, mówisz jak moja mama. Grażynko, myślałam, że mi pomożesz.
- Właśnie w imię przyjaźni ci to mówię. Uległaś na ślepo argumentom rekrutacji, to do ciebie niepodobne!
- Ale jak to powiedzieć rodzicom?
- Po prostu im powiedz.
Rembiszowie wrócili właśnie z wakacji w Zwierzyńcu. Kasia po egzaminach dojechała tam później. Uznała, że było wspaniale, jak przed laty. Mama z Teofilem gruchali jak gołąbki, najwyraźniej znów się w sobie zakochali. Wobec tego nie miała sumienia mącić sielanki opowieściami o swoich poczynaniach warszawskich, bo przeczuwała, że nie będą nimi zachwyceni.
Po przyjeździe na egzaminy do Warszawy wszystko potoczyło się inaczej, niż przewidywała.
Uczennice zamojskiego liceum dotarły na uczelnie w ostatniej chwili.
Dopiero w przeddzień wyjazdu wydano im świadectwa maturalne, które osobiście miały w dziekanatach dołączyć do uprzednio przesłanych przez szkolę papierów. Okazało się, że są już sławne.
„Sławne”, bo ich unieważniona matura stała się sensacją w całym kraju. Dla Kasi wprawdzie przebiegła pomyślnie, ale przeżycia z nią związane nauczyły ją pokory i przekonania, że nic w życiu nie musi być pewne ani sprawiedliwe. W dodatku bez powodu poobniżane oceny nawet z innych, nie maturalnych przedmiotów, już na starcie ograniczały szanse.
Przed drzwiami dziekanatu natknęła się przypadkiem na studentkę Państwowej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, która zachęcała zamojskie uczennice klasy maturalnej do studiowania w swojej uczelni.
Zapamiętała ją, bo zrobiła na wszystkich dobre wrażenie, no i stała się prekursorką nowej mody zetempówek w noszeniu czarnej aksamitki na czerwonym krawacie na znak żałoby po Stalinie. Poza tym była bardzo ładna i miła.
- Dzień dobry - powiedziała do niej. - Przeniosła się pani na UW?
Kiedy była pani w Zamościu, miałam wrażenie, że kocha pani swoją PWSP
- Och, co za szczęśliwy zbieg okoliczności! - ucieszyła się zagadnięta.
- Więc koleżanka jest z Zamościa, miło wspominam waszą Szkołę.
- Ja też. Poza końcówką: podwójna studniówka, podwójna matura.
- Czytałam o tym w gazetach. I co? Ma koleżanka mimo wszystko nadzieję dostania się na Uniwerek?
- Jak wszyscy tutaj. Chociaż wiem, że nadzieja to matka głupich.
Startuję na polonistykę.
- Tuutaaj??? Ależ tu jest po pięć osób na jedno miejsce. Wy z waszą wątpliwą maturą nie macie szans!
- Wątpliwą? Dwukrotnie przypieczętowaną! To nie było tak, jak wszyscy myślą. Zostałyśmy skrzywdzone.
- Prasa to przedstawiała inaczej. Nie ma podstaw do tego, żeby nie wierzyć „Sztandarowi Młodych”. Przecież to nasze organizacyjne pismo.
Już nie moje - pomyślała Kasia, a głośno powiedziała: - Chyba jednak zadecyduje nasz rzeczywisty poziom, a nie rozgłos, jaki niesłusznie zyskałyśmy.
„Koleżanka” wzruszyła ramionami i popatrzyła na nią z pobłażaniem.
- Dziękuję za podtrzymanie mnie na duchu - powiedziała Kasia ironicznie i zamierzała odejść.
- Ależ ja właśnie to pragnę uczynić: natchnąć koleżankę nadzieją.
Wcale nie musi koleżanka ryzykować startu po indeks w tak wielkiej konkurencji. U nas, w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej, wydziały humanistyczne nie są tak bardzo oblężone. Egzaminy zaczynają się o tydzień później, tak jak w uczelniach artystycznych,
co stwarza możliwość zdawania egzaminu i u nas, i gdzie indziej. A w ogóle u nas…
W tym miejscu dziewczyna dosłownie wygłosiła przemówienie agitacyjne. Była świetnie przygotowana, nie można było jej tego odmówić.
Jej słuchaczka zapamiętała z tego głównie to, że Uczelnia jest oczkiem w głowie towarzysza Bieruta, który twierdzi, iż: „nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie”. Dotarła też do niej wzmianka o tym, że stypendia w tej uczelni są wyższe niż gdzie indziej i jest ich więcej. W każdym bądź
razie zapamiętała tyle, ile trzeba było, żeby chwycić przynętę. Uczynna „koleżanka” poinstruowała ją, jak ma wszystko załatwić, żeby zdawać tu i tu. Kasia po prostu uznała, że podarowano jej dodatkową szansę i postanowiła z niej skorzystać.
Wysłała kartkę do domu, że pobyt w Warszawie przedłuży się o tydzień, z lakonicznym dopiskiem, iż wymagają tego egzaminy.
Kiedy załatwiła formalności w dziekanacie, „koleżanka” zaoferowała się zawieźć skaptowane osoby na PWSP, bo oprócz Kasi jeszcze troje kandydatów postanowiło skorzystać z podwójnej szansy. W ten sposób zorientowali się, że ich spotkanie z uczynną „koleżanką” nie było bynajmniej czystym zbiegiem okoliczności, bowiem stała ona przed dziekanatem UW na nieustającej pikiecie, aby zainteresować młodzież jeszcze mało znaną uczelnią.
Kasia, jak wszystkie absolwentki pechowej szkoły, dopiero cztery dni wcześniej powtórnie zdała unieważnioną maturę, po czym przystąpiła do egzaminu na Uniwersytet Warszawski, ale jakby tego jej było mało, zafundowała sobie jeszcze dodatkowe egzaminy na PWSP, która mieściła się w budynkach zlikwidowanego niedawno Liceum im. Stefana Batorego przy ulicy Myśliwieckiej, w pobliżu Radia.
Można by pomyśleć, że sprawdzanie się przed komisją egzaminatorów to jej żywioł; doprawdy, pozory mylą.
Chciała złożyć papiery na Wydział Historii, ale wyperswadowano jej to grzecznie i tak stała się kandydatką na filologię rosyjską. Startowała bez przygotowania, jeśli nie liczyć niezbyt owocnych lekcji z języka rosyjskiego w liceum… No cóż, ryzyk-fizyk.
Zdała, o dziwo, i tu, i tam. Egzamin na filologię rosyjską był prawie identyczny z tym na polonistykę, poza niespodziewanie łatwym zadaniem gramatycznym i wypracowaniem na poziomie szkoły podstawowej.
Zawiadomienie o przyjęciu na oba kierunki dostała jeszcze przed wyjazdem do Zwierzyńca. Z tym że na rusycystyce w PWSP
zaoferowano jej pełne stypendium i akademik, a na UW tylko akademik. To przeważyło, nie chciała, żeby rodzice ponosili duże koszty jej studiowania; i tak będą musieli jej pomagać.
Głupio się stało, bo matka się chwali, że jest na polonistyce UW, a ona jakoś od razu nie sprostowała tego i potem było z tym coraz trudniej. No i teraz, przed rozpoczęciem roku akademickiego, musi wyznać prawdę. Nie ma wyjścia, co będzie, to będzie. Raz kozie śmierć!
Kiedy Zofia nakrywała do kolacji, Kasia zabrała rodzeństwo i razem poszli z własnej nieprzymuszonej woli „wyspacerować” Kubę -
foksteriera. Przepada za nim, tak jak wszyscy w domu, ale na jego spacerki zawsze potrzebne jej jest specjalne zaproszenie, bo wypadają dziwnie akurat wtedy, kiedy ma coś ważnego do zrobienia. Dopiero kiedy matka mówi: „Wszyscy chcieli mieć psa, a wyprowadzać go muszę tylko ja!”, robi się jej wstyd i z ociąganiem bierze smycz.
Kiedyś, gdy dopiero co wróciła z niefortunnego spotkania z Januszem, na którym się posprzeczali, zdarzyło się jej wyjść na spacer tylko z samą smyczą. Zofia wprawdzie ją wtedy jej podała, ale zajęta swoimi myślami nie zwróciła uwagi na to, co jest po drugiej stronie.
Jakież było jej zdziwienie, gdy po powrocie ze spacerku powitał ją w drzwiach wijący się w ukłonach rozmerdany Kuba. Nie miała wyjścia, musiała z nim powtórzyć spacer. Od tej pory ustaliło się w domu zawołanie:
- A sprawdziłaś, co jest po drugiej stronie smyczy? - albo: - Idź już i nie zapomnij o Kubie!
Tym razem sama wyszła z inicjatywą, pamiętała o Kubie, chciała się zasłużyć przed ważną rozmową. Nie uszło to uwagi matki.
- Ale ci się trafiło, Kubusiu - powiedziała do psa. - Twoi młodociani opiekunowie wyszli z tobą bez przymusu! Warto by to zapisać na wołowej skórze. Siadajcie do stołu. Domyślam się, że Kasia chce o coś poprosić?
- Raczej chcę za coś przeprosić, mamo.
- Proszę bardzo, przebaczam, chociaż nie wiem, o czym mowa.
- Mamusiu, tato… ja poważnie. Muszę się przyznać, że nie jadę wcale na studia polonistyczne na Uniwersytecie, tylko…
- A to co znowu? Czyżbyś uległa namowom na pracę w Zarządzie Powiatowym ZMP, Kasiu? Bój się Boga!
- Ależ skąd! Jadę na studia, ale nie na polonistykę, tak jak mówiłam.
- A gdzie?
- Na rusycystykę w Wyższej Szkole Pedagogicznej.
- ???
Cisza, która zapanowała po tym oświadczeniu, pozbawiła ją resztek odwagi i gotowości do dalszych wyznań.
- Zwariowałaś? - przerwał ciszę Teofil. - Dlaczego, u licha, rusycystyka, nic gorszego nie potrafiłaś już wymyślić?
Opowiedziała im o wszystkim: o agitacji, o swoim strachu i rozpaczliwej chęci zaczepienia się gdziekolwiek, o stypendium.
- Jestem w stanie zrozumieć, że kierowała tobą desperacja po podwójnej maturze, ale żeby wybrać filologię rosyjską! - biadolił
Teofil.
Matka milczała i to było najgorsze. Była ostatnią osobą, którą Kasia chciałaby zmartwić. Uderzyło ją to, że jej partyjny ojczym tak oburza się na słuszny wedle jego przekonań kierunek studiów, ale to było w tej chwili znacznie mniej ważne od milczenia mamy.
- Mamusiu, nie gniewaj się, chciałam wam po prostu ulżyć.
- A sobie? Pomyślałaś choć przez chwilę o sobie? Pomyślałaś, jak ty się w tym odnajdziesz? Chcesz po studiach uczyć w szkole? A jeżeli nawet, to czemu na przykład nie muzyki, a rosyjskiego?
- Bo Janusz mówił, że jeśli nie zostanę wybitną artystką, to nikt nie będzie miał ze mnie pożytku, a człowiek musi być potrzebny ludziom.
- Ach ten twój Janusz i jego nadęte komunały! Nie mogę o tym słuchać. Tyle lat uczyłaś się muzyki, była twoją pasją i co? Albo teatr -
od dziecka organizowałaś przedstawienia, myślałam…
- Ja też myślałam, że mogłabym spróbować szczęścia w szkole teatralnej, ale pani Subrynowiczowa powiedziała mi, że aby być aktorką, trzeba mieć wyraźne czarne oczy, a ja mam bladoniebieskie.
- No to co, że tak powiedziała? Też mi znawczyni!
- Zosiu, daj spokój - wtrącił się Teofil - czemu chcesz z niej na siłę robić artystkę? Co to za zawód…
Kasia pamiętała, jak w czasie pobytu w Ugandzie matka grywała z powodzeniem w teatrze amatorskim i opowiadała, że teatr to ich rodzinna pasja od dziada pradziada. W odróżnieniu od innych rodziców
Zofia więc nie tylko nie krytykowała ciągotek artystycznych córki, ale zachęcała ją do takich zajęć. Teofil - ekonomista, mocno stojący nogami na ziemi - z pobłażaniem patrzył na te sprawy.
- Zawód tak samo dobry, jak każdy inny - broniła córki Zofia - nie widzisz, że ona tym żyje, chcę, żeby robiła to, co lubi. Zresztą, co by nie studiowała, i tak będzie robiła to, co lubi. Prościej więc byłoby, gdyby od razu uczyła się tego, czym się pasjonuje.
- Tere-fere! Tysiące ludzi ma jakieś uboczne upodobania i nie przeszkadza im to bynajmniej zajmować się tym poza pracą. Sama masz ciągotki do teatru i chcesz, żeby Kasia realizowała twoje mrzonki. Ona jeszcze nie wie, co chce robić, trzeba nią kierować. Ale filologia rosyjska… to już przesada.
- Jesteś ostatni, którego powinno to oburzać, ty, który z takim zapałem budujesz zręby socjalizmu i pogłębiasz przyjaźń polsko-radziecką, naprawdę mógłbyś…
- Lej ten jad, lej!
Teofil wzruszył ramionami.
Kasia przestraszyła się, że przez nią rodzice znowu się skłócą, bo już pojawiły się w ich oczach wrogie błyski, a przecież tak niedawno doszli wreszcie do porozumienia.
- Nie wiedziałam, że chciałaś, żebym studiowała na uczelni artystycznej, to znaczy nie wiedziałam, że ci na tym zależy - poprawiła się - choć… przyznaję, że nie raz mi to doradzałaś.
- Uparłaś się jak osioł. Jeśli będziesz kiedyś tego żałować, podziękuj swemu doradcy, Januszowi. Rusycystyka czy polonistyka, to akurat nie najważniejsze - i to filologia, i to. Poznasz dobrze piękny język i wielką literaturę, ale rezygnacja z tego, co powinnaś robić naprawdę, jest stratą i jeszcze tego kiedyś pożałujesz.
- Nie sądzę, żeby bycie artystką dało jej w życiu satysfakcję - upierał
się ojciec.
- A ja uważam, że nie masz racji, ona jest do tego stworzona, to ją uskrzydla.
Zapał, z jakim mówiła o rzekomym powołaniu córki, skłonił
dziewczynę do zastanowienia się, czy aby nie ma w tym odrobiny racji.
Rzeczywiście lubiła sztukę, ba kochała wszystko, co z nią związane, ale… czy literatura nie jest sztuką?
- Dobrze, że wybrała kierunek humanistyczny, obcowanie z literaturą przynajmniej jej nie znuży - pocieszyła się Zofia, jakby odgadując jej myśli.
- No, dobrze już, dobrze. Chociaż mogła sobie wybrać lepszą przyszłość, nie widzę jej w roli nauczycielki - powiedział Teofil.
- O, przepraszam! - zaprotestowała dziewczyna. - A czy nie sprawdziłam się jako korepetytorka?
Tu oboje rodzice wybuchnęli śmiechem. Rzeczywiście udzielała korepetycji dzieciakom sąsiadów z niezłym efektem - dla miłego grosza, ma się rozumieć - ale tak ją to męczyło, tak narzekała, że było to ciągłym tematem żartów w rodzinie.
- Nie będę dzisiaj o tym myśleć - powiedziała jak Scarlett 0’Hara i tym humorystycznym akcentem zakończyły się spory na temat jej przyszłości.
Kamień spadł jej z serca - najważniejsze, że nie miała już nic do ukrycia i mogła w spokoju pałaszować przepyszne racuchy z jabłkami.
Nazajutrz po tej rozmowie Zofia zabrała bliźniaki do przedszkola, Kasia odprowadziła Anię do szkoły i poszła przez park na spotkanie z matką. Były umówione na targu. Po zrobieniu zakupów poszły do kawiarni „Ratuszowej” na lody.
- Jaki to pech, córeczko, jaki to pech!
- Co się stało mamo?
- A jak mam to nazwać, kochanie, że kiedy wyrosłaś wreszcie i możemy pogadać jak kobieta z kobietą, wyjeżdżasz w świat… Będzie mi ciebie brakować.
- A mnie ciebie…
Zofia patrzyła na córkę ze smutkiem.
Kasia spuściła oczy. Ze wstydem uświadomiła sobie, że dotychczas nie pomyślała o rychłym rozstaniu. To znaczy, owszem, myślała o wyjeździe na studia, ale nie w kategorii rozstania.
Snuła marzenia o tym, co ją czeka, myślała o koleżankach i kolegach poznanych w czasie egzaminów, o tym, że będzie mogła chodzić w Warszawie do teatrów i na koncerty do filharmonii, o pełnym, jak miała nadzieję, atrakcji życiu akademickim, o którym nie miała pojęcia, ale rozstanie? Dopiero teraz problem ten, przywołany słowami matki, wyartykułowany przez nią, dosłownie ją poraził.
Przypomniała sobie nagle swój niefortunny pobyt u cioci Jani. Jakże wtedy tęskniła. A teraz zrobiło się jej wstyd, że sposobiąc się do studiowania z dala od domu myślała o wszystkim, tylko nie o tym, jak zniesie rozstanie. Pokajała się za to.
- Ależ to zupełnie naturalne, moje dziecko. Przywilejem młodości jest niecierpliwość, patrzenie w przyszłość. Żeby zaistnieć w świecie, trzeba raz kiedyś przeciąć pępowinę… A rodzice, jak to rodzice, trudno im się z tym pogodzić. Zwłaszcza takim jak ja, która…
- Ach, wiem, wiem - zacytowała żartobliwie powiedzonko matki z okresu tułaczki - która „…trzymałaś mnie jak szczenię w zębach, żebym przetrwała wojnę”.
Roześmiały się obie. Zofia jednak zaraz opamiętała się i powiedziała z powagą.
- To wcale nie jest śmieszne. Należę do pokolenia matek napiętnowanych wyolbrzymionym przez wojnę lękiem o los dziecka.
Dlatego, kochanie moje, jesteś mi szczególnie droga, ile bym dzieci nie miała.
W jej oczach zaszkliły się łzy, pogłaskała córkę po twarzy. Kasia przytrzymała jej rękę i także poczuła wilgoć pod powieką.
- Ty też jesteś dla mnie najważniejsza i chciałabym cię nigdy nie zawieść.
- Wiem. Ufam ci i boję się o ciebie, bo życie nie jest skłonne do spełniania wszystkich obietnic… no, ale przyszłyśmy tu po to, żeby pozwolić sobie na małe szaleństwo, a nie po to, żeby się dosmucać. Co powiesz na torcik kawowy?
- Pożrę z rozkoszą!
Dni, które nastąpiły, pełne były serdecznych rozmów i przygotowań do wyjazdu. Chodziły razem na zakupy, matka szyła nowe sukienki, dziewczyna ciągle musiała coś przymierzać.
- Czuję się jak panna młoda, zupełnie jakbyś szykowała mi posag.
- Co to, to nie, na to jeszcze musisz poczekać!
Jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze bardziej zbliżyły się do siebie.
Kasia martwiła się o to, jak matka tu sobie sama ze wszystkim poradzi.
Teraz przynajmniej starała się ją w niektórych czynnościach wyręczać.
Ale matka i tak wtedy bynajmniej nie odpoczywała, każdą wolniejszą chwilę wykorzystując do pracy nad jej studenckim „posagiem”.
Odkąd zaczęła nosić „dorosłe” ubrania, nie mogła pochwalić żadnego stroju matki, który na nią pasował, bo od razu chciała jej to oddać.
Uszyła sobie niedawno bardzo elegancką jesionkę z granatowego unrrowskiego koca. Z okrągłym dużym kołnierzem i modnie rozkloszowanym dołem. Kasia przymierzyła i świetnie w niej wyglądała. Kiedy wyraziła zachwyt, Zofia zaraz zaproponowała jej, by ją od niej przyjęła.
- Nie sądzisz, że mnie rozpuszczasz?
- Pewnie tak, ale takie są matki.
- Nie wszystkie, ty jesteś wyjątkowa.
- Dobra, dobra lizusko. A jak tam twój luby, nadal się zamartwia rozstaniem?
- W czasie ostatnich spotkań Janusz miał muchy w nosie. Stwierdził, że jeszcze nie wyjechałam, a już się od niego oddalam.
- A oddalasz się?
- Nie wiem, chyba nie, ale mniej niż on przeżywam rozstanie, bo myślę o tym, co mnie czeka w Warszawie.
To rzeczywiście pech, że jego Liceum Sztuk Plastycznych jest pięcioletnie. Gdyby był w ogólniaku, razem jechaliby na studia, a tak trzeba się będzie zadowolić listami. Przyrzekli pisywać do siebie przynajmniej dwa razy w tygodniu.
W przeddzień wyjazdu niewidoczni dla świata siedzieli pod roz-
łożystym krzewem jaśminu na murku okalającym ogródek parafialny, naprzeciwko drzwi do domu dziewczyny, i nie mogli się rozstać.
Internat Janusza był otwarty do dwudziestej drugiej, było już dwadzieścia po dziesiątej, a on się nie śpieszył. Postanowił wciągnąć się na linie na balkon i tą drogą dostać się do swojego pokoju. Jeszcze spadnie wariat jeden - martwiła się Kasia.
Ponaglała go, żeby już szedł, bo autentycznie się o niego bała. Póki jego kolega z pokoju nie spał, mógł jeszcze zagwizdać i jakoś by mu otworzył drzwi, ale jak zaśnie, to już amen. Nawet tej ich liny nie będzie miał kto mu spuścić.
Sprawę rozstrzygnął niezawodny Kuba. Wyszedł z mamą na spacer i zaraz wywąchał randkowiczów w ich kryjówce. Ucieszył się tak, jakby nie widział ich od roku.
Zofia zainteresowała się, co tak Kubę uradowało, i podążyła w stronę, skąd dochodził radosny skowyt skocznego urwipołcia. Romantyczny zakątek odarty został ze swej tajemniczości…
- A to ci niespodzianka! - powiedziała matka. - Taką piękną mieliście kryjówkę, ale nie doceniliście Kuby. Czy aby nie pora wracać do domu? Nie mam na myśli mojej córki, bo ona jest studentką i ma prawo wracać późno, ale uczeń klasy maturalnej?
- Jestem od tej studentki starszy o trzy lata, a poza tym nasze liceum jest pięcioletnie, inaczej też byłbym po maturze - odpalił Janusz.
- Wszystko to prawda, mądralo, ale tymczasem chyba masz obowiązek powrotu do internatu o określonej godzinie?
- No właśnie, mamusiu, powiedz mu. On jest spóźniony i mówi, że będzie się wspinać po linie na pierwsze piętro, a jak spadnie?
- Znakomity pomysł. Szkoda tylko, że nie pozwolę ci go zrealizować.
Skoro już Kuba wyciągnął mnie z domu, przypilnuję osobiście, żebyś wszedł do swego lokum normalnie - przez drzwi.
- Ale są zamknięte, musiałbym dzwonić, tłumaczyć się, no i oczywiście ponieść konsekwencje…
- Trudno. Poniesiesz. A co, uważasz, że moja córka nie jest tego warta?
- Jest warta wszystkiego, ale…
- Są jednak jakieś „ale”, no, no. Kasiu, ja bym na twoim miejscu to przemyślała.
Nawet w świetle latarni ulicznej widać było, że Janusz ma czerwone uszy. Był tak zawstydzony i skrępowany, że sprawiał żałosne
wrażenie. Kasia z ulgą przyjęła deklarację pomocy ze strony mamy.
Wiedziała, że ona coś wymyśli, żeby Janusz nie poniósł zbyt dotkli-wych konsekwencji. Ufała jej, chociaż widać było, że matka świetnie się bawi ich kosztem.
- No, dobra. Idziemy. Im wcześniej, tym lepiej - powiedziała. Janusz szedł jak na ścięcie. Kasia ukradkiem ściskała mocno jego dłoń, żeby dodać mu otuchy.
Przed bramę internatu dotarli dwadzieścia minut przed dwudziestą trzecią. Matka zdecydowanie nacisnęła przycisk dzwonka. Ręka Janusza lekko wysunęła się z dłoni dziewczyny. Czyżby zamierzał dać drapaka?
Cieć widać zdołał już przysnąć, bo jakoś długo nie reagował na dzwonek. Po trzeciej próbie wreszcie rozległo się człapanie i rozczo-chrana głowa ukazała się w oszklonym świetliku drzwi. Musiał dostrzec tylko twarz odprowadzającej, bo odsunął szybkę i zapytał: - Czego pani sobie życzy? Tu jest internat dla chłopców. Jeśli jest pani matką albo kimś z rodziny, to proszę przyjąć do wiadomości, że odwiedziny są tylko do godziny dziewiętnastej.
- Proszę otworzyć, przyprowadziłam waszego pensjonariusza.
- Wszyscy nasi chłopcy już śpią, proszę pani.
- Chyba nie wszyscy, bo jeden z nich przyszedł tu z nami. Cieć wyjrzał przez okienko. Ujrzawszy Janusza wprawdzie otworzył drzwi, ale tylko trochę, i powiedział:
- To zmienia postać rzeczy. Ponieważ chłopiec dzielący z nim pokój okłamał mnie, kiedy robiłem obchód sypialni przed zamknięciem bramy, będę zmuszony zawiadomić wychowawcę.
- Proszę tego nie robić. Janusz był u nas, debatowali o sztuce z moim mężem, zagadali się, czas leciał szybko. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest po dwudziestej drugiej, postanowiłam chłopca odprowadzić i usprawiedliwić - kłamała jak z nut.
- Niestety, jestem zmuszony… - powtórzył cieć, usiłując zaniknąć drzwi.
Matka pociągnęła za nie, żeby do tego nie dopuścić, a Kuba widząc, że jego pani ma odmienne zdanie niż jej rozmówca, wkroczył do akcji.
Z donośnym ujadaniem rzucił się do nóg dozorcy i poszarpałby mu spodnie, gdyby nie zatrzasnął w porę drzwi. Ponieważ zaś Kuba dysponuje donośnym, a w chwilach wzmożonych emocji wręcz przenikliwym psim tenorem, cisza nocna w internacie została zakłócona i niepożądany wychowawca pojawił się na miejscu draki.
Drzwi otwarły się na całą szerokość i ukazał się w nich dobry znajomy Rembiszów, pan Bartosiewicz, przyjaciel ich dawnego sąsiada.
Podobnie jak tamten, nauczyciel rysunku, a tego dnia dyżurny wychowawca w internacie.
- Pani Zosia? - zawołał. - Rączki całuję! No, wie pani, prędzej spodziewałbym się…
- Przepraszam za zamieszanie, panie Janku. Tak się złożyło, że ta oto panienka, a znana panu skądinąd moja córka sprowadziła na manowce jednego z pana podopiecznych. Żegnali się przed długim rozstaniem, bo ona wyjeżdża na studia. Ceremonia miała miejsce u nas w domu, przegapili godzinę powrotu i na mnie spadł obowiązek dostawienia przestępcy na miejsce. Proszę mu wybaczyć, zagadaliśmy się i tak wyszło…Więcej się to nie powtórzy, to mogę obiecać.
- Przy takiej rekomendacji mogę na to przymknąć oko.
- Borkowski zmykaj do sypialni, ale to już! - zwrócił się do czerwonego jak burak Janusza.
- Dziękuję pani Zofio, pa Kasiu, pa… - wyszeptał Adonis i tyle go widziała.
Nie tak wyobrażała sobie to pożegnanie. Natomiast pan Jan Bartosiewicz postanowił je odprowadzić do domu.
Tak to potoczył się ostatni wieczór Kasi z Januszem… „Głupi ma zawsze szczęście”, powinna była powiedzieć swemu lubemu. Nie dość, że nie skręcił karku wspinając się po linie, to jeszcze z pewnością uniknął bury.
Natomiast jego orędowniczka z przypadku - jej mama - najwyraźniej ma wielkie fory u jego wychowawcy. Gdyby mógł, żywcem by ją schrupał, Kasia zauważyła to dawno, w dodatku matce to najwyraźniej schlebiało! Teraz lekkomyślnie zostawiając swoich podopiecznych bez dozoru, leciwy amant w lansadach podążał za swoim oczarowaniem.
Swoją drogą to nawet śmieszne. Mama nie jest młoda, ma prawie czterdzieści dwa lata, on chyba jeszcze więcej. I takie afekta???
Zrozum tu człowieku dorosłych.
Kiedy się pożegnał, Kasia nie omieszkała szepnąć matce: - Za to, co zrobiłaś dla Janusza, nie wspomnę tacie ani słowem o tym, jak ci Bartosiewicz nadskakiwał.
- Dziękuję, w takim razie ja nie zadzwonię do wychowawcy Janusza, żeby miał go na oku. To co, jesteśmy kwita mała żmijo?
- Kocham cię moja ponętna mamo!
Rozdział 2
Nazajutrz matka odprowadziła ją na dworzec. Nie dość, że wszystko jej uszyła, upiekła, nagotowała, poskładała, spakowała, to jeszcze sama chciała to wszystko targać. Przez całą drogę szamotały się ze sobą, wyrywając sobie z rąk a to walizkę, a to torbę ciężką od przysmaków.
Zofia uparła się, że sama córkę wyekspediuje, chociaż mogła kogoś poprosić o pomoc. Pociąg wyjeżdżał przed północą, na rano miał być w Warszawie. Teofil chciał im pomóc, ale one uparły się, żeby został z dziećmi. Kuba je rozczulił, bo skamlał, żeby go zabrały, zupełnie jakby wiedział, że długo Kasi nie zobaczy.
Popełniły błąd, że nie wzięły dorożki, bo jednak przetarganie niewielkiej walizki i torby przez półtorakilometrową odległość dzielącą dom od stacji kolejowej dało się im we znaki.
Dziewczyna weszła do wagonu, znalazła sobie miejsce w kącie przedziału i wróciła na korytarz, bo po jego stronie był peron. Matka zmęczona, zasapana stała pod oknem wagonu z zadartą głową. Kasia nie mogła powstrzymać łez. Ogarnął ją bezmierny smutek i strach, że jej więcej nie zobaczy.
- Kasiu, dziecko, czemu ty tak płaczesz? Uspokój się, nie rań mi serca…
Starała się do niej uśmiechnąć przez łzy, ale nie bardzo jej to wyszło.
Tymczasem lokomotywa szarpnęła wagony i pociąg potoczył się po szynach, zostawiając odrapany gmach dworca i matkę ocierającą ukradkiem oczy.
Dziewczyna wychyliła się z okna i machała ręką, dopóki matka nie zniknęła na zakręcie. A potem usiadła i rozpłakała się na dobre.
Wszystko wydawało się jej bez sensu: i to, że będzie musiała żyć z dala od domu, wśród nieznanych ludzi, i to że nie będzie wiedziała na co dzień, co się z mamą i rodzeństwem dzieje. Bała się tego, co ma ją spotkać, chociaż sama do tego dążyła, sama to sobie wymarzyła. Rozmyślała tak łzawo, póki jej nie zmorzył sen.
Obudziła się z zapuchniętymi oczami, zupełnie zdrętwiała. Jednak przygnębienie z poprzedniego wieczoru opuściło ją.
- Ale panienka spała, pozazdrościć! Ja nigdy w pociągu nie potrafię zasnąć - powiedziała kobieta siedząca naprzeciwko.
- Gdzie jesteśmy? - spytała Kasia.
- Niedawno minęliśmy Wawer, a to znaczy, że Warszawa Wschodnia niedługo. Trzeba się szykować do wysiadania.
Kasia wzięła kosmetyczkę i wyszła do toalety. Chciała się jeszcze odświeżyć. Kiedy spojrzała w lustro, przeraziła się swoim wyglądem: oczy i twarz zapuchnięte, włosy rozczochrane.
Umyła twarz pod cienkim strumykiem wody o dziwnym zapachu, przyczesała włosy i uznała, że jest podobna do ludzi. W jej przedziale wszyscy byli na nogach. Młody mężczyzna, który całą noc przechrapał
pod płaszczem wiszącym nad jego głową, teraz ofiarnie pomagał
towarzyszom podróży zdejmować walizki z półek na górze. Kasi też, a nawet zaproponował, że pomoże jej dźwigać. Ponieważ był, jak na jej gust, nazbyt gorliwy, odmówiła.
- Dziękuję, poradzę sobie - powiedziała i wyszła na korytarz, adzie bardziej niecierpliwi pasażerowie już ustawili się w kolejce do wyjścia, chociaż pociąg jeszcze jechał.
Dworzec Wschodni, zburzony w czasie wojny, miał teraz postać rozległego baraku. Stały przed nim dorożki, był postój taksówek, chociaż żadna z nich tam nie czekała w pogotowiu, by zabrać kogoś z kolejki, a dalej, za jezdnią znajdowała się pętla tramwajowa i na niej, ku radości podróżniczki, stały aż dwa tramwaje nr 18, którymi mogła dojechać do ulicy Madaliriskiego, gdzie mieścił się jej akademik.
Znała to miejsce już z okresu egzaminów wstępnych na uczelnię.
Przetargała na przystanek swój bagaż, wstawiła do tramwaju najpierw walizkę, potem torbę i znalazła nawet miejsce do siedzenia.
Wsiadanie na pętli do warszawskiego tramwaju ma swoje zalety. To nie to, co wpychanie się do niego na trasie, które jest nie lada sztuką.
Znała już z autopsji przyjemności takiej jazdy. Niesamowity tłok wewnątrz, ludzie stojący, ba! - wiszący na stopniach jak winogrona. Z
miejsca przy oknie mogła podziwiać stolicę. Jazda tramwajem ciągle jawiła się jej jako przygoda. Zwłaszcza osiemnastką. Najpierw przejazd przez Targową: wśród starych, odrapanych i zeszpeconych śladami ostrzałów kamieniczek. Po skręcie, przy ulicy prowadzącej na most Kierbedzia, Szpital Przemienienia Pańskiego podziurawiony jak sito.
Wisła połyskująca wszystkimi odcieniami błękitu, srebra i szarości, z pasem przybrzeżnej zieleni i piętrzącym się na drugim brzegu wzgórzem z ruinami Zamku Królewskiego i odbudowanymi fragmentami Starówki. W dole, nad samą rzeką, bielały ściany stajni przynależnych do zamku.
No i duma Warszawy - nowiutki tunel i Trasa W-Z. Wszystko Jak w modnej piosence Kiedy rano jadę osiemnastką.
I ona też oto jedzie sobie rano osławioną osiemnastką, żeby zacząć nowy rozdział w życiu. Czy sobie poradzi? Musi. Nie ona pierwsza jest w tej sytuacji. Gdyby to było ponad jej siły, rodzice nie pozwoliliby jej wyjechać.
Dopiero po kilku dniach po wyjeździe z Zamościa napisała list do domu:
Kochana Mamusiu, Tato, Dzieciaki i Kubo psia mordo!
Dostałam miejsce w trzyosobowym pokoju. Mieszkam z Magdą Orłowską z naszej szkoły. Wiesz, Mamo, która to? Ona była w równoległej klasie i zawsze patrzyłam na nią z podziwem. To ta bardzo ładna i zgrabna dziewczyna o chmurnym spojrzeniu.
W szkole żartowano, że grubość jej warkoczy i talii nie różnią się od siebie ani o centymetr. Co do talii, to obie w szkole miałyśmy je najcieńsze i tu, w gronie studentek, też tak zostało!
Umieszczono mnie zatem w pokoju razem z Magdą i od razu zrobiło się nam raźniej.
Naszą współmieszkanką jest urocza, drobniutka dziewczyna z Płocka.
Ma jasne włosy, zawsze uśmiechniętą buzię i niezwykle małe stopki — nosi pantofelki numer trzydzieści cztery! Tylko o numer większe niż nasza sześcioletnia Ania! Nigdy jeszcze nie spotkałam dorosłej osoby o tak maleńkiej stopie. Natomiast poczucie humoru Jadzia Arciszewska ma odwrotnie proporcjonalne do numeru buta i tym nas od razu i absolutnie zawojowała.
Ja jestem, podobnie jak niegdyś w klasie, najmłodsza nie tylko w akademickim pokoju, ale także na całym naszym roku. Jak to dobrze, że w zaraniu moich dziejów okazałam się przedsiębiorcza! Zarobiłam tę korzystną różnicę wieku dzięki samodzielnemu zapisaniu
się do szkoły w Afryce, albo już w Teheranie, a jeszcze dużo udało mi się ugrać na tym, że rok szkolny w Kodży, jak pamiętasz, dostosowany był do rytmu biologicznego właściwego dla tropików. Uczyliśmy się od drugiego stycznia do końca listopada, potem były wakacje. Co prawda rok szkolny trwał tam jedenaście miesięcy, ale w ciągu pierwszych dwóch lat przerabialiśmy materiał nie jednej, a dwóch klas, z uwagi na uczniów, którzy przez wojnę i tułaczkę byli opóźnieni w nauce. Tak bardzo bolałaś, że mnie to przeciąża, a widzisz, mamuś, warto było.
Tak więc teraz wciąż jestem najmłodsza. Nareszcie przestałam ża-
łować tego, iż musiałam się denerwować składaniem podań o dopuszczenie do matury w wieku szesnastu łat, potem o zezwolenie zdawania na studia. Mam zapas i mogę sobie śmiało przezimować na niejednym roku studiów albo wziąć dziekankę, ale skoro nie przydarzyło mi się repetowanie klasy w czasie mojej pamiętnej choroby w Opolu i po powrocie, teraz nie ma o tym mowy. Nie bójcie się, nie będę się starać o urlop dziekański, straciłabym świetną kompanię, z którą zaczynam się zżywać. Nie warto tego ryzykować dla wyrównania różnicy wieku…
W dzień inauguracji roku akademickiego my trzy, wystrojone w śnieżnobiałe bluzki i w odróżnieniu od przykładnych zetempówek, bez czerwonych krawatów, pojechałyśmy na uczelnię trolejbusem 53, który odtąd byl naszym codziennym środkiem lokomocji. Podobnie jak warszawskie tramwaje bywa nieludzko zatłoczony i dlatego zaczęłyśmy rano chodzić z Madalińskiego aż na Odyńca, żeby wsiąść na pętli, o dwa przystanki wcześniej.
Chłopaki z Warszawy, którzy do nas przylgnęli, ochrzcili nas przez te białe bluzki mianem „klubu pensjonarek”.
Inauguracja roku akademickiego miała przebieg bardzo podobny do akademii „ku czci”.
Nadaremnie zmusiłaś mnie do wykucia łacińskiej pieśni „Gaudeamus…” - nie przydała mi się. W naszej uczelni nie pojawiła się w programie uroczystości. Na scenie w wytwornej auli powieszono wielki portret Bieruta pod niemniej okazałym cytatem jego autorstwa: „Nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie”.
Odśpiewaliśmy natomiast „Naprzód młodzieży świata”, po czym nastąpiło zaprzysiężenie, kilka przemówień o wydźwięku politycznym, o roli przyszłych wychowawców młodzieży, na jakich nas tu przysposobią, i tak dalej. Popatrzyliśmy sobie na dostojne grono profesorskie, zapowiedziano, w których salach będą się odbywały zajęcia fakultatywne i że wieczorem odbędzie się w tejże auli bal inauguracyjny, co zostało przyjęte z aplauzem.
Następnie razem z Jadzią i Magdą udałyśmy się do dziekanatu, gdzie na tablicy informacyjnej znalazłyśmy rozkład zajęć naszego roku.
Kilkoro studentów ze starszych lat w zetempowskich strojach organiza-cyjnych tłumaczyło nowicjuszom, jak powinni organizować swój udział
w zajęciach, gdzie zasięgać informacji i jak z nich korzystać.
W sali rusycystyki wręczono nam wreszcie indeksy. Na naszym roku jest około siedemdziesięciu osób, podzielili nas na trzy grupy. Cała ferajna z mojego pokoju jest na szczęście razem.
Stanowimy na roku bardzo ciekawą grupę. Różnimy się między sobą i wiekiem, i pod wieloma innymi względami. Niektórzy z nich mają za sobą po kilka lat pracy, a jedna z moich koleżanek z roku ma aż dwadzieścia sześć lat, jest w zaawansowanej ciąży i podobno to nie pierwsze jej dziecko.
Mamy tu też dwóch żonatych i dzieciatych kolegów!
Wyobraź sobie Mamuś, że Jadzia z mojego pokoju jest sierotą.
Została zaadoptowana przez łudzi z jej rodzinnej wioski, bo jej prawdziwi rodzice zginęli pod koniec wojny. W dodatku nie od kul Niemców, ale Rosjan, o czym nie wolno jej pisać w życiorysie…
Opiekunem naszej grupy jest niejaki Piotr, dwojga imion Szombara, asystent profesora Wieczorkiewicza, i będzie też prowadził z nami ćwiczenia z gramatyki języka rosyjskiego. Ma dwadzieścia cztery lata, ujmujący uśmiech, słuszny wzrost i chyba wszystko potrzebne do tego, żeby zostać ulubieńcem żeńskiej części naszego roku. Uchwaliłyśmy z dziewczętami, że będzie naszym Rhettem Butlerem - dokładnie ten typ urody. Bardzo dekoracyjny. Bardzo! Na balu inauguracyjnym aż dwa razy zaprosił mnie do tańca, a ja jego do białego tanga. Przez cały czas mówił, że bardzo go to cieszy, to nasze białe tango, ma się rozumieć.
Ale nie martwcie się, ani mi w głowie zakochiwać się. Jestem wierna jak pies Januszowi, co najwyżej nie będę unikać ćwiczeń z gramatyki…
Nie ja jedna w dodatku.
Jestem tu zaledwie kilka dni, a już kombinuję, jak czmychnąć do Zamościa, choć na chwilę. Muszę jednak powiedzieć, że Warszawa jest wspaniała, tyle tu się dzieje i mam przewodników, że hej! Po balu zostałam obwołana ulubienicą warszawiaków.
Przylgnęła do mnie taka paczka chłopaków z drugiego roku historii i pokazują mi na wyścigi atrakcje stolicy. Z Andrzejem, Tadkiem, Piotrkiem i Kwirynem przedeptaliśmy razem Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Starówkę. Byliśmy na Freta 30, weszłam nawet na klatkę schodową, ale nie umiałam rozpoznać naszych drzwi. Szkoda, że nie znam numeru mieszkania. Dom był zburzony, ale jest już odbudowany.
Majaczyły mi w pamięci brama wejściowa i schody sprzed wojny, ale we wspomnieniach ostały się jako bardziej monumentalne — to zrozumiale, byłam wtedy taka malutka…
Żebyś Ty, Mamuś, mogła się kiedyś wyrwać i przyjechać tu do mnie, połaziłybyśmy razem śladami Twoich wspomnień. Pomyśl, czy to nie kusząca perspektywa?
Wykupiłam obiady w stołówce uczelnianej. Jak Cię znam, skrytykowałabyś je bez litości. I faktycznie: kudy i m do Twoich, ale ja jestem takim głodomorem, że pożeram wszystko łącznie z repetami i dokładkami i nadal jestem chuda i głodna jak pies. Oczywiście jak bezpański, bo pieszczoch Kuba jest ode mnie o wiele tłuściejszy i mniej łakomy. On ma tę godność rasowego psa, której mnie brakuje, nie rzuca się na jedzenie jak dzikus, trzeba go namawiać na każdy kęs, podczas gdy ja… cóż, jaka rasa, taka klasa…
Dla zabicia głodu kupujemy budynie i kisiele i gotujemy sobie, a także smażymy cebulę na oliwie, jest tania i pyszna.
Jakoś więc sobie radzę. Mamy dyscyplinę studiów, muszę uczestniczyć w zajęciach, a jest ich sporo. W naszym akademickim pokoju jest fajnie i wesoło, co nie znaczy, że nie tęsknię.
No i jak się spisałam? Sprawozdanie rąbnęłam takie, że można by je na jakimś plenum wygłosić, prawda?
Całuję Cię Mamuś, najdroższa moja, i całą dzieciarnię. Mam wyrzuty sumienia, że czasem byłam dla nich niecierpliwa, chociaż kocham je nad życie. Przeproś wszystkich i Tatę, a Kubę pociągnij ode mnie za ogon i powiedz mu, że nigdy nie będę go zaniedbywać; ani jego, ani mego rodzeństwa…
Wasza kochająca Kasia Rozdział 3
Zofia odłożyła list Kasi i odetchnęła z ulgą. - Poradzi sobie -
powiedziała do Lucyny.
- Z pewnością. Jest ulepiona z tej samej gliny co ty. Nie brakuje jej hartu.
- Jest taka młoda… Nie jestem pewna, czy dobrze zrobiłam posyłając ją wcześniej, niż należało, do szkoły.
- O ile pamiętam z opowieści, nie miałaś na to wpływu, ona sama się zapisała, gdy byłaś chora w Teheranie.
- Rzeczywiście tak było, miała wtedy pięć lat… Gdyby szła normalnym trybem, jeszcze dwa lata miałabym ją przy sobie.
- Za dwa lata przeżywałabyś to tak samo.
- Chyba masz rację… Ale wiesz, po jej wyjeździe popadłam w przygnębienie. Dlaczego ona tak płakała? Zupełnie jakbyśmy się żegnały na zawsze… Nie powinnam nawet tak myśleć, ale ten jej przejmujący płacz…
- Zosiu, jesteś mistrzynią w wynajdywaniu sobie problemów.
Dopiero co przeczytałaś list od Kasi, z którego wynika, że doskonale sobie radzi. Ciesz się z tego i nie martw się na zapas.
Lucyna uważa, że przywiązanie jej pasierbicy do najstarszej córki Zofii jest histeryczne, że balansuje na granicy obsesji. Chociaż twierdzi,
że jednakowo kocha dzieci, jest coś na rzeczy. Trudno to zrozumieć komuś, kto nie przeszedł tego, co one obie w czasie tułaczki.
- No dobrze już, dobrze Lututu, koniec skarg… - Pamiętasz, to Kasia nazwała cię „Lututu”.
- Słodka wtedy była. Jakżebym mogła zapomnieć. Przecież ta dwuletnia wtedy kruszynka jako pierwsza w rodzinie zaakceptowała mnie przy waszym ojcu. Pokochałyśmy się od razu.
- Byłaś taka piękna, dzieci lgną do urodziwych osób. Pamiętam, jak kiedyś, gdy miałaś tę swoją znienawidzoną przez nas migrenę, przyszła do mnie po proszek od bólu głowy i powiedziała: - Potrzebuję „kogutka” dla mojego kotka.
Lucyna uśmiechnęła się do wspomnień i popadła w zamyślenie, Zofia patrzyła na nią z prawdziwą przyjemnością. Wybranka ojca, niegdyś piękność, jako pięćdziesięciokilkulatka nadal była niezwykle atrakcyjna.
Niedawno została awansowana do roli kierownika działu gospodarczego w Starostwie. Z początku bardzo się tym cieszyła, bo jeszcze nie wiedziała, że wtedy zaczęły się jej kłopoty.
- Dopiero teraz rozumiem - powiedziała - dlaczego mój poprzednik, Koszut, nie okazał żalu z powodu swojej degradacji. Ja czułam się nieswojo, bo to była bardzo niezręczna sytuacja, taka zamiana stanowisk z korzyścią dla mnie. On natomiast, ku memu zdumieniu, zachował się wspaniale. Zapewniał mnie, że nie ma do mnie żalu, i sprawiał wrażenie człowieka, któremu spadł kamień z serca. Teraz dopiero zaczynam wszystko rozumieć. Po dwóch tygodniach piastowania mojej kierowniczej funkcji mam jej serdecznie dosyć. Ja po prostu czuję się osaczona.
- Biedna Lututu!…
- Wyobraź sobie Zosiu, że mam duże kłopoty z posłem Seroką.
- Jestem zaskoczona, że właśnie z nim. Miałam wrażenie, że cię faworyzuje - te zaproszenia do domu na kolacyjki. Opowiadałaś, że jego żona zabiega o twoją przyjaźń…
- No, tak! Wszystko się zgadza, tyle że zorientowałam się, iż to nie jest bynajmniej bezinteresowne.
- Co masz na myśli?
- To, że w zamian za te łaski miałabym pomagać im w pewnych matactwach, biorąc na siebie całą odpowiedzialność.
- Może ci się wydaje, to przecież poseł.
- Tak, ale to poseł, który zapragnął wybudować sobie dom, a to w naszej rzeczywistości wymaga nie tylko środków, ale i pewnych kombinacji. Jak wiesz, nie da się w prosty sposób nabyć materiałów budowlanych, trzeba je najpierw „załatwić”. Bo na wolnym rynku takie rzeczy, jak cement, cegły, drewno i tak dalej, nie są dostępne.
Wszystko to jest przedmiotem ścisłego zarachowania, właściwie tylko na tak zwane przydziały dla instytucji, na przykład dla służby zdrowia, urzędu miejskiego czy starostwa. Bo jak ci zapewne wiadomo, nie zlikwidowane formalnie budownictwo indywidualne teraz u nas praktycznie nie istnieje. A zatem oni chcą, żebym ja zdobywała dla nich materiały budowlane, ba! - nawet i budowniczych na przydziały starostwa. Oczywiście wszystko to będę musiała (bo jakże inaczej?) zaksięgować. Skutek będzie taki, że w razie pierwszej szczegółowej kontroli odpowiem za malwersacje. Bo przecież trzeba to będzie scedować na jakieś nieistniejące inwestycje, a pracownicy u nas zatrudnieni mieliby budować ten ich dom w ramach pracy dla nas. Od tych kombinacji po Prostu dostaję zawrotu głowy. W dodatku ja księguję, ja odpowiadam, a oni mają dom.
- Nie może cię w nic takiego wpakować. Przecież to poseł, obdarzony zaufaniem społecznym… Chyba przesadzasz.
- Tra-la-la! Zosiu, na jakim ty świecie żyjesz? Teoretycznie miałaś prawo wyboru, a tak naprawdę miałaś tylko obowiązek oddania głosu na listę, na której on był umieszczony jako pierwszy. Ci nasi „wybrani”
mają się za wybrańców losu, jako nietykalni stawiają się ponad prawem i załatwiają sobie różne nieosiągalne rzeczy rękami nas -
szaraczków.
- Nie do wiary! Co zamierzasz zrobić?
- Nie mam pojęcia. Jeśli nie ulegnę, stracę pracę i nie daj Boże mogę być pomówiona o nie wiem co. Jeśli ulegnę, będę - łagodnie powiedziawszy - na bakier z sumieniem.
- No to ci nie zazdroszczę.
- Po co mi to było? Ten cały awans, podwyżka… nigdy w życiu nie byłam w takich tarapatach. Trafiła mi się synekura na starość, nie ma co!
- Nie wiem doprawdy, jak mogłabym ci pomóc, może poradź się Teofila? Gdyby tu był Brożyna, on by coś wymyślił, pamiętasz, jak wyciągnął Fila z więzienia, ale on wyjechał…
- A tam Brożyna! Nie kwestionując jego profesjonalizmu, pewnie nic by nie zrobił, gdyby Teofil nie podpisał „lojalki”.
- O czym ty mówisz? Jak możesz? Wiedziałabym przecież!
Zofia zamilkła nagle i prawie ugryzła się w język, bo przypomniała się jej niechęć męża do rozmów o więzieniu. Tłumaczyła to sobie obawą przed powrotem do traumatycznych wspomnień, ani jej nie przyszło do głowy, że może się kryć za tym cokolwiek innego…
- Jesteś, Zosiu, naiwna jak dziecko. A czym sobie wytłumaczysz jego teraźniejszą aktywność partyjną? Ofiara systemu staje się nagle jego entuzjastą… Ale ty jesteś ostatnią osobą, która ma prawo go potępiać. On to zrobił dla was, dla rodziny.
- Skąd masz tę pewność?
- Z obserwacji. Teraz, jak nigdy wcześniej, znaczenie mają związki przyczynowe. W tym systemie politycznym jest tak, a nie inaczej.
- Czy ty, Lucyno, zdajesz sobie sprawę z tego, że mówiąc mi takie rzeczy podkopujesz moją wiarę w podstawowe wartości, w…
- Tylko nie dramatyzuj! Twój romantyzm na nic się tutaj nie zda i nie osądzaj Teofila, on sam nie jest w stanie sobie z tym poradzić. Jak myślisz, te jego ucieczki w alkohol, ba! - nawet ten nieszczęsny romans to wynik jego słabego charakteru? To była samoobrona. Bo przecież w gruncie rzeczy on cię szczerze kocha.
- Skąd ty to możesz wiedzieć?
- Miałam z nim pewne rozmowy w ciężkich dla was chwilach.
- Zwierzał się tobie??!
- Widać musiał się przed kimś otworzyć. Ile mógł dusić to w sobie?
- Powinien był opowiedzieć wszystko przede wszystkim mnie.
- Ależ on chciał cię chronić i śmiertelnie bał się twego osądu.
- Ale czy powiedział ci konkretnie, że podpisał zgodę na bycie lojalnym, czy tylko się tego domyślasz?
- No, nie. Otwarcie mi tego nie powiedział, ale z tego, co mówił, jak się zachowywał, można by wysnuć takie wnioski.
- Jednak to nie to samo, co mieć pewność. To zbyt poważne oskarżenie, żeby opierać się na domysłach. W każdym bądź razie teraz mam o czym myśleć.
- Tylko się nie zamartwiaj. Nie masz na to wpływu, a w ogóle to żałuję, że ci o tym powiedziałam. Wierzaj mi, niektórych rzeczy lepiej nie wiedzieć.
- Tak uważasz? Dla mnie nie ma takich spraw, o których mąż nie powinien powiedzieć żonie…
- Jesteś idealistką.
- Może, ale nie uznaję połowicznej prawdy. Ona jest albo jej nie ma.
- A kompromis? Zycie we dwoje to kompromisy.
- One też mają swoje granice, nie mogą przekraczać pewnych zasad etycznych.
- A zatem wolałabyś, żeby pozostał w więzieniu?
- To nie jest takie proste.
- Zresztą po co o tym mówić, skoro to tylko domysły?
Zofia poczuła nagle, że wolałaby teraz zostać sama i wypłakać się po prostu. Ale to by było nie fair. Lucyna przyszła do niej po wsparcie ze swoim poważnym dylematem. Tymczasem w trakcie rozmowy wy-niknął jeszcze i jej dylemat. Bo nie da się ukryć, że go ma.
- Nie wiem, co mogę ci doradzić w twojej sprawie - powiedziała. -
Jakkolwiek postąpisz, nie będzie dobrze. Po prostu impas!
- Nie podniosłaś mnie na duchu, ale nie liczyłam na to. Chciałam to z siebie wyrzucić. Zrozum, Zosiu, że obecne rządy nie dają nam wyboru między dobrem a złem. Możemy wybrać tylko mniejsze zło, ale i ten wybór nie jest łatwy. Pomyśl o tym, kiedy będziesz sprawować sąd nad Teofilem.
Pogadały jeszcze chwilę, zanim Lucyna wyszła. Obie wiedziały, że żadnej z nich nie jest lekko na sercu i że jedna drugiej nie jest w stanie pomóc, tyle że mogły się sobie zwierzyć. To też niemało.
Zofia zamyśliła się nad rym, że ma tu dużo znajomych, ludzie trzymają się ze sobą, ale jej kontakty z nimi są na ogół powierzchowne.
Regina, jej pierwsza tutejsza przyjaciółka, po rozwodzie wyprowadziła się na przeciwległy kraniec miasta i widują się teraz znacznie rzadziej.
Druga przyjaciółka, a potem kochanica Teofila wyjechała ze swoim mężem. Chwalibogowie mieszkają teraz w Kazimierzu Dolnym i oby tam byli szczęśliwi…
Dobrze więc, że po śmierci ojca macocha osiadła tutaj. Przynajmniej ma blisko przyjazną duszę. Gdyby przed wojną ktoś jej powiedział, że Lucyna będzie jej najlepszą przyjaciółką, roześmiałaby się mu w twarz. Życie lubi płatać figle.
Chciałaby porozmawiać z Teofilem na temat jego więzienia i podejrzeń, jakie wysnuła Lucyna, ale jak to zrobić? Od czasu jego uwolnienia upłynęło kilka lat i zawsze był to temat tabu, po prostu on nie chce do tego wracać.
Na wzmianki na ten temat reaguje niemal histerycznie, a nawet, powiedziałaby, wrogo. Zawsze ją to dziwiło, a teraz, po domysłach macochy, wręcz niepokoi. Nie! Doprawdy, między małżonkami nie powinno być takich niedopowiedzianych spraw. Nie powinna być pozostawiona sama sobie z takim niepokojem i podejrzeniami, które każą jej na zmianę, może niesłusznie, obwiniać to jego, to siebie za brak zaufania. Jak ma postąpić? Zwłaszcza że po kryzysie oboje dmu-chają na zimne…
Wczoraj zadzwoniła Kasia, informując, że przyjedzie do domu na Wszystkich Świętych.
Wie o tym również ten jej Janusz i oznajmił, że w związku z jej Przyjazdem nie wybiera się do swoich rodziców, mieszkających w Werbkowicach. Wynika z tego, że ona będzie córkę widywać wyrywkowo.
Trudno, jej czas należy do niej i może go dzielić, jak chce. Dobre i to, że będzie ją widywać rankami i wieczorami. Bardzo jej Kasi brakuje i chyba nie tylko jej.
Całą rodziną, nie wyłączając Teofila i nawet Kuby, wybrali się na dworzec. Na widok roześmianej Kasi dzieci podniosły taki raban, że stały się sensacją na stacji. Kuba skakał jak szalony. Wszyscy na nich patrzyli, więc Teofil szybko sprowadził dorożkę, iżby usunąć ten rozwrzeszczany orszak powitalny sprzed oczu zdumionych ludzi.
W ostatniej chwili pojawił się też czający się dotąd w oddali Janusz i ostatecznie dorożka zabrała tylko witających, bo zakochani postanowili wziąć Kubę i pokonać drogę do domu pieszo.
- W dorożce i tak nie ma miejsca dla wszystkich… - zadecydowała oczekiwana przez komitet powitalny, nic nam się nie stanie, jak się przejdziemy. Kuba też nie musi jechać, szczekałby przez całą drogę na konia.
- Niech wam będzie. Wiem, że pilno wam pogadać, ale nie wybierajcie okrężnej drogi, bo czekam z kolacją.
Tak, jak przewidywała, tylko w wieczory i poranki Kasia była w domu. Jednakże zdążyła wszystko matce poopowiadać.
Dwa dni minęły jak z bicza strzelił, a trzeciego już pomagała jej w pakowaniu. Kończyły właśnie domykać walizkę wypchaną smakołykami upichconymi specjalnie dla studentki, kiedy wszedł Teofil z teczką pod pachą i z dwoma futerałami maszyn do pisania w rękach.
Były to dwie stare „Olympie” w sztywnych szarych pudłach.
- Zobaczcie, co przyniosłem! - powiedział z dumą.
- Zakładamy w domu biuro? - zapytała Zofia.
- Wymieniali na uczelni maszyny do pisania, nadarzyła się okazja kupienia za bezcen starych, więc nabyłem jedną dla nas, a drugą dla Lucyny.
- A dla mnie? Nie pomyślałeś o mnie? - odezwała się Kasia. - Lucyna może korzystać ze swojej maszyny biurowej, a ja…
- Ale przecież jedna nam w domu wystarczy. Nie pobijemy się o nią.
- Naturalnie, gdybym była w domu, ale jestem w Warszawie.
- Nie targałabyś jej chyba do Warszawy, po co ci tam potrzebna?
- Jak to po co? Pisałabym na niej prace i w ogóle, marzę o maszynie do pisania!
I tak od słowa do słowa, a wieczorem Kasia wsiadła do pociągu trzymając walizkę w jednej ręce, a w drugiej dzierżąc sztywną rączkę starej „Olympii”. Nikt nie przewidział, że będzie to zaczątkiem jej fascynującej znajomości z niejaką panią Mają.
W powojennej Polsce przywykliśmy do wielu rzeczy, które zapewne gdzie indziej są dla ludzi nie do pojęcia. Nie tylko żywność, lecz i ogromna większość rzeczy potrzebnych do życia podlega regla-mentacji. Paradoksalnie krawcowa nie może sobie zwyczajnie pójść do sklepu i kupić maszyny do szycia, szewc kopyta, a parający się pisaniem maszyny do pisania. Niemal wszystko potrzebne ludziom do życia i uprawiania zawodu trzeba, zanim się kupi, załatwić na jakieś mityczne przydziały, kartki albo szukać tego na czarnym rynku. Jeśli to jeszcze wytwór rzemieślników, to dobrze, rzemiosło w drugim obiegu nieźle funkcjonuje, ale wyroby fabryczne, choć nie ustaje tam wyścig pracy, idą przede wszystkim na eksport, dla obywateli niewiele się ostaje. Aż dziw bierze, jak szybko można było do tego przywyknąć, nie mówiąc o dzieciach, które z tym rosną, bo takie warunki życia to dla nich stan zastany. Co gorsza, tego rodzaju refleksje można snuć tylko sobie a muzom, bo wypowiedziane głośno uznane by były za wielce nieprawomyślne.
Nie sposób jednak byłoby zaprzeczyć, że z powyższych powodów pojawienie się owych trudnych do zdobycia przedmiotów marzeń w domu jest nie lada gratką, zwłaszcza posiadanie ich na własność.
Ilekroć Teofil pożyczał z pracy maszynę do pisania, stawała się ona obiektem pożądania wszystkich domowników. Każdy miał od razu coś do przepisania.
Najbieglejszą maszynistką była Kasia. Jeszcze w Opolu, kiedy chorowała, żeby jakoś zabijać czas, uczyła się pisać z podręcznika dla przyszłych maszynistek, bo Janka była posiadaczką takowego, jak również maszyny. Kiedy wróciła z Opola do Zamościa, Teofil poznawszy tę jej umiejętność, nieraz prosił ją o przepisanie jakiejś swojej pracy. Czyniła to chętnie, szybko i bez błędów. Toteż została obwołana domową maszynistką. Maluchy naśladujące ją we wszystkim też walczyły o prawo do pisania. Któregoś dnia siedząca przy maszynie dwuipółletnia Pelasia wydała nagle pisk podobny gwizdkowi lokomotywy i oznajmiła przez łzy:
- Zoo chcę napisać, nie ma na klawiaturze długiego „o”? - i rozpaczała dopóty, póki nie zdołali jej wytłumaczyć, że jest na to rada - wystarczy uderzyć dwa razy klawisz z literą „o”.
Tak więc szczęśliwą posiadaczkę wysłużonej „Olympii”
odprowadzili na stację i zobaczą ją dopiero na Boże Narodzenie.
Podobnie jak za poprzednim wyjazdem, studentka podczas pożegnania nie mogła powstrzymać łez i oczywiście zostawiła matkę z rozdartym sercem.
Rozdział 4
Niedziela. Zjednoczeni duchem po wczorajszej potańcówce w Wyższej Szkole Służby Zagranicznej młodzi balowicze wybrali się całą paczką do kina „Stolica”.
Skład paczki właśnie uległ zmianie. Jadzia Arciszewska, wesoła współmieszkanka Kasi, przetańczyła całą sobotnią noc z niejakim Bogusiem i jest nim, podobnie jak on nią, mówiąc delikatnie zauroczona. Nie mogli się rozstać do białego rana. Około dziewiętnastej oderwali się od siebie, żeby się trochę przespać, a o dwunastej amant - potencjalny dyplomata - już pukał do drzwi pokoju trzydzieści trzy.
Jadzia prędko przemyła oczy, a Kasia z Magdą zmuszone były wynieść się do łazienki, żeby Romeo i Julia mogli popatrzeć sobie w oczy w samotności.
Jadzia twierdzi, że Boguś jest śliczny. Widać dla niej świeci jakimś niezwykłym światłem, bo wedle innych oczu jest to przeciętny świński blondyn, owszem, wysoki i szczupły, ale zadatków na mistera uniwersum w nim nikt poza Jadzią nie dostrzega. Jest dowcipny, to prawda. Pod tym względem dobrali się jak w korcu maku, ale jeśli chodzi o urodę, jak dla niej mógłby być o wiele piękniejszy.
Na szczęście dla niego jej ładne oczy ładnie go widzą i jest wszystko w porządku.
Kasia zaklina się, że w sercu ciągle nosi Janusza, ale nie przeszkadza jej to kolegować się z wierną paczką warszawiaków. Jadzia zaprosiła swego wybrańca do akademickiej stołówki na „wytworny” niedzielny obiad, który składał się z pomidorowej, mielonego kotleta (z przewagą bułki nad mięsem) z ziemniakami i marchewką oraz cieniutkim kompotem na deser. Boguś, ku zdumieniu dziewcząt, zapłacił za siebie i za nią! Dżentelmen, dyplomata. Z chłopakami z roku to się nie zdarza.
Te wstrętne głodomory krążą po akademiku, żeby złowić coś do pożarcia. Ustalili sobie nawet swoiste dyżury: jeden z nich zawsze wcześniej urywa się z zajęć, żeby sprawdzić u recepcjonistki, kto dostał paczkę żywnościową z domu, a potem robią nalot na pokój adresata czy adresatki i osoba wspomożona przez troskliwych rodziców, co to sobie od ust odjęli, zostaje obżarta do imentu. W
związku z tym okresowi odbiorcy paczek żywnościowych też zostali zmuszeni stosować pewne chwyty zapobiegawcze. W dniu kiedy spodziewają się przesyłki, przychodzą z uczelni jak najwcześniej, nawet kosztem ważnych zajęć, żeby odebrać paczkę prosto od listonosza i zadbać o to, by nie umieszczono ich na liście adresatów ogólnie dostępnej w recepcji. Kasi się to raz nawet udało i mogła się raczyć na przykład przepysznym domowym smalcem ze skwarkami prawie przez miesiąc, częstując nim tylko koleżanki z pokoju. Jeśli nie zdąży zachomikować, szczęście dla podniebienia trwa krócej niż krótko. Nie jest bynajmniej sknerą, ale otrzymując paczkę ma przed oczami mamę z samozaparciem stojącą w kolejkach, potem po nocach, kiedy rodzeństwo drzemie, pitraszącą dla niej owe smakołyki, po to, żeby jej najchudsza w świecie córeczka nie zniknęła zupełnie z braku ciałka, a tu wszystko staje się łupem
żerujących dryblasów. To niesprawiedliwe wobec jej najdroższego Mamidła. Oni, te głodomory, mogliby też ugotować sobie czasem budyń i nasmażyć cebuli, żeby zabić głód, ale wolą polować.
Największe paczki w pokoju trzydzieści trzy dostaje Magda. Jej rodzice - „badylarze” - mają kułacki ogród owocowo-warzywny, z którego czerpią zyski, no i przysyłają jedynaczce owoce oraz warzywa świeże i przetworzone - w ślicznie zamkniętych słoikach, w takiej ilości, że aby to skonsumować, Magda musiałaby zrezygnować ze studiowania i zająć się tylko jedzeniem, a ona - chudzina taka, jak Kasia - ma też inne ambicje. Jadzia od swoich przybranych rodziców dostaje mocno czosnkowane kiełbasy wiejskie i bekony wędzone z nielegalnego zapewne uboju. W ten sposób, dodawszy do tego przaśne racje stołówkowe, pod względem wyżywienia dziewczęta wiodą obmierzły żywot zgniłych kapitalistek.
Co by się nie działo na świecie, gdzie jak okiem sięgnąć trwa walka klas, szaleją zmagania ustrojów politycznych i knowania impe-rialistycznej agentury oraz czai się groźba wojny atomowej, póki co młodzież studencka tańczy zawzięcie co sobotę do białego świtu, a to w akademiku, a to na którejś z bratnich uczelni. W ten sposób zacieśnia się, pogłębia i umacnia przyjaźń i pokój między narodami z Poli-techniki, Szkoły Teatralnej, Akademii Sztuk Pięknych, Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej i tak dalej; wszędzie gdziekolwiek i jakkolwiek im zagrają, tańczą i już. Tak też było i przedwczoraj.
Poszli całą paczką na potańcówkę do Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej. No i proszę! Jadzia wpadła w oko Ryśkowi - przyszłemu dyplomacie o maści świński blond. Z wzajemnością, a jakże!
Zatańczyli najpierw walca, obertasa i tango i już nie mogli się rozstać, oderwać od siebie oczu ani rąk.
Nazajutrz po obiedzie, kiedy nadciągnęli warszawiacy, świeżo zakochani rusycystka i dyplomata odarci do cna z intymności nie mieli innego wyjścia, jak dołączyć do paczki. Spacer en deux nie wchodził w rachubę, bo zauroczona tańcząc bez umiaru obtarła sobie piętę.
Trzyosobowy pokój ma powierzchnię znośną dla jego użytkow-niczek, ale przy dziesięciu osobach, ile się wczoraj nazbierało, zaczyna pękać w szwach. Było ich aż tak dużo dlatego, że prześliczna Magda ma dwóch wzdychaczy ze swojego roku, którzy choć pozbawieni nadziei, trwają na wszelki wypadek na nieustającej pikiecie, żeby, broń Boże, jakiś turkuć podjadek z zewnątrz nie nabrał apetytu na niewątpliwe wdzięki dziewczyny. Stróżują tak przy niej społecznie, całkiem w biez-durno, bo Magda jest zaręczona! Jej Andrzej, syn dyrektora liceum męskiego w Zamościu, starszy od niej o trzy lata, a studiujący w Lublinie prawo, był w strachu, że jego piękność nie oprze się warszawskim pokusom. Tak więc natchniony lekturą paragrafów postanowił bodaj częściowo swoją własność zalegalizować i zaraz po maturze wręczył jej staroświecki, śmierdzący sanacją pierścionek, niosący szereg zakazów i zobowiązań. Ale ORMO czuwa! Na razie dwaj koledzy z roku świadczą dobrowolne usługi Andrzejowi, ale jakby co, każdy z nich jest gotów wskoczyć na jego miejsce. Gorzej będzie z pierścionkiem, bo to proletariackie gołodupce.
Magdę oni irytują, ale jej współlokatorkom są na rękę, wyręczają się nimi w wielu sprawach. Bo też są zawsze gotowi coś przynieść, podać, nawet pozamiatać, byle tylko być bliżej obiektu westchnień. Gdy na przykład urządzały sobie pokój, jeden z nich, poczciwy proletariusz Bolek Foryś, gorliwie im pomagał.
- Żeby jeszcze zdobyć etażerkę albo regalik na książki, byłoby pełne szczęście - powiedziała Magda.
- Powiedzcie tylko, co to jest i jak wygląda, a wytrzasnę choćby spod ziemi! - zaofiarował się Bolek.
Ma się rozumieć, najpierw ryknęły śmiechem, a potem narysowały mu upragnione sprzęty. Ku ich osłupieniu za trzy dni po owej rozmowie Bolek razem z Frankiem - drugim wzdychaczem Magdy -
przytargali im śliczną, wysoką, ale wąziutką etażerkę, prawdziwą ozdobę pokoju. Kupili ją na targu staroci na Kole, wydając na to po połowie swego stypendium! Postanowiły solidarnie zwracać im ten wydatek na raty. Była to szeroko zakrojona akcja, bo drogę na ów targ pokazali im bywalcy, czyli warszawiacy. Dowiedziawszy się o tym Kasia spytała:
- A nie pomyślelibyście o fortepianie lub pianinie dla mnie? Nie przyszło wam do głowy, że lepiej pasowałoby do reakcyjnej etażerki niż nasze aluminiowe piętrowe łóżko?
- Nie miałybyście na czym spać - powiedział praktycznie Bolek.
- Poświęciłybyśmy się i zrobiłybyśmy posłanie na podłodze.
- Jako dżentelmeni nie możemy dam na to narażać, nie będzie fortepianu! - zadecydował Tadek.
Tak więc wzdychacze Magdy bywają pożyteczni. A kiedy koleżanki mają ich dość, mówią:
- No, chłopaki, zmiatajcie. Zamykamy drzwi na klucz i nie wypuścimy Magdy nawet do toalety. Możecie spać spokojnie.
Wczoraj cały ten zestaw kumpli, wartowników i zakochanych tak zapełnił pokój, że nie było czym oddychać, mimo iż drzwi na balkon były otwarte. Było wesoło, to prawda, ale ciasno jak diabli.
W stanie umeblowania były tylko trzy krzesła, goście więc siedzieli, gdzie się dało - na łóżkach, stole i podłodze. Dowcipny, błyskotliwy dyplomata Jadzi przypadł warszawiakom do gustu i wszyscy byli szczęśliwi.
- Słuchajcie - rzucił ktoś pomysł - a może byśmy tak poszli do kina?
- Nie dojdę dalej niż do „Stolicy” na Narbutta, mam pęcherz na pięcie - odezwała się Jadzia.
- A co tam grają?
- Nieważne, zawsze możemy przecież pójść do kina, a nie na film.
- A co to za różnica?- spytała Kasia.
- Ogromna - odpowiedział Tadek. - W kinie jest zacisznie, miło, ciemno i intymnie. Można usiąść w ostatnim rzędzie, wziąć się za ręce, przytulić. Natomiast jak się ogląda dobry film, to wszystko jedno z kim, w którym rzędzie, bo się przyszło na film.
- Masz rację - rozmarzył się Boguś dyplomata. - Idziemy do kina!
No i poszli. Byli już tak rozbawieni i głośni, że na ulicy zwracali powszechną uwagę. Nie mieli gazety z repertuarem kin, więc poszli na chybił trafił. Akurat o szesnastej w „Stolicy” miał iść film radziecki o obiecującym tytule Marzenia się spełniają. Ich marzenia też się spełniły, bo nie było kolejki przed kasą, zaledwie kilku potencjalnych widzów rozproszyło się po kątach poczekalni. Wykupili przeto niemal cały ostatni rząd i stawili się przed bileterem.
Nosił druciane okularki i wyglądał w nich prawomyślnie, ale Kasi bardzo się naraził. Kiedy podała mu bilet, popatrzył na nią i zadecydował: - Ciebie nie wpuszczę, to jest film dla dorosłych.
Cała ferajna wybuchnęła śmiechem, a „niedorosła” zrobiła się czerwona, bardziej ze złości niż ze wstydu - bo jej towarzystwo, bynajmniej nie współczujące, stroiło sobie z niej żarty, przekrzykując się nawzajem i rechocząc na cały głos.
- Trochę kultury, co to teraz za młodzież! - zgorszył się bileter.
- Zgadzam się z panem w całej rozciągłości, a oto moja legitymacja studencka, jestem dorosła.
- Data urodzenia o tym nie świadczy - nie poddawał się służbista.
- Uzyskałam mimo to zgodę ministra oświaty na studiowanie, a przedtem także świadectwo dojrzałości.
- Ona ma też zgodę Zarządu Głównego ZMP i PZPR - dodał Piotrek.
- A także PCK i TPPR, a nawet KPZR! - powiedziała Jadzia. Teraz również Kasia nie mogła się opanować i dołączyła swój perlisty śmiech do potężnego chóru. Bileter się zdenerwował.
- Prosiłem o trochę kultury, a już kpiny z instytucji państwowych…
Nasze zdobycze kultury nie są dla reakcji - stwierdził.
Tego im tylko brakowało. Bileter moralista, ideowiec! Zareagowali nową salwą śmiechu.
Służbista w drucianych okularkach przepuścił ich wprawdzie, ale ostrzegł, że chuligańskich wybryków tu się nie toleruje.
Udało się im wejść do sali kinowej jeszcze przed rozpoczęciem filmu.
Byli ogromnie ciekawi, jakie to tytułowe marzenia mają gwarancję spełnienia się, ale droga do wyjaśnienia okazała się długa i nudna. Po kwadransie projekcji tylko Jadzia z Bogusiem nie wydawali się znudzeni. Reszta towarzystwa kręciła nosem.
Akcja wszakoż zaczęła się powoli klarować. Jeden z przodujących kołchozów zapragnął mianowicie rozwinąć uprawę lucerny na wielką skalę. Złe moce natychmiast przystąpiły do walki ze szlachetnym porywem. Najpierw ziemia okazała się zbyt jałowa, więc trzeba było ją użyźniać w pocie czoła. Potem podstępni Amerykanie zrzucili stonkę
i bohaterscy kołchoźnicy musieli ją zwalczać. Ponieważ byli u kresu sił, wysoko uświadomiona młodzież komsomolska z miasta postanowiła ruszyć im na pomoc. Droga do nękanego przeciwnościami kołchozu była długa i wyboista, toteż traktor z przyczepą wypełnioną rozśpiewanymi komsomolcami jechał, jechał i jechał.
- Może będzie ciekawiej, jak zaczniesz tłumaczyć dialogi z powrotem na rosyjski - powiedział półgłosem Tadek do Kasi.
- Spróbuję - zgodziła się pokornie.
Tyle, że przez kolejne dziesięć minut nie było dialogu, jeno warkot traktora z rewolucyjną pieśnią w tle. Ponieważ musiała jednak wywiązać się z zadania, zaryzykowała tłumaczenie tego, co było: - Wrrr, wrrrr, wrrrr i apiat wrrr, trrrr, wrrrr, trrrrr - przełożyła zręcznie.
Cała paczka ryknęła niepohamowanym śmiechem. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Zapaliło się światło. Przerwano projekcję, prawomyślny czy też, ściślej mówiąc, lewomyślny w drucianych okularkach pojawił się przed widownią i oznajmił: - Dopóki grupa chuliganów nie opuści sali, nie wznowimy projekcji.
Wychodzić, no już, bo wezwiemy milicję.
Na takie dictum acerbum „chuligani” z bożej łaski wstali, żeby się poddać nakazowi. Reszta widzów odprowadzała ich współczującym i przestraszonym spojrzeniem. Jadzia i Boguś niechętnie oderwali się od siebie i patrzyli na towarzyszy niedoli nienawistnie. Widać było, że ostatni raz wybrali się z nimi do kina i dokądkolwiek.
Bez żalu skłonni byli wyrzec się wyjaśnienia, jak się skończy walka o lucernę, ale zaistniały pewne przeszkody. Podstępny bileter miał widać na podorędziu dzielnicowego, bo ten zagrodził im drogę, żeby ich wylegitymować. Zapisał sobie nazwiska, nazwę uczelni i powiedział, że robi to na wszelki wypadek, gdyby próbowali nadal chuliganić.
Zrobiło im się trochę mniej wesoło. Jak widać, mieli dotychczas nieco wypaczone pojmowanie słowa „chuligan”. Wydawało się im, że określa ono prawdziwych łobuzów, którzy robią innym krzywdę, są niebezpieczni, wulgarni, autentycznie szkodliwi. Nie mieli racji.
Wystarczy być młodym, skłonnym do śmiechu i po prostu wesołym, żeby podpaść pod paragraf.
Wyrosły spod ziemi dzielnicowy wylał im na głowy kubeł tak zimnej wody, że odechciało się im śmiechu i dowcipkowania. Zwłaszcza Boguś był bardzo zaniepokojony. Bał się, że jeśli wieść o incydencie z milicjantem dotrze do władz jego uczelni, może mieć wielki kłopot, bo studenci z jego wydziału muszą mieć nieskazitelną opinię, są pod specjalnym nadzorem moralnym i politycznym; nic dziwnego, skoro mają w przyszłości reprezentować Państwo Ludowe na zewnątrz. W tej sytuacji blondas zbladł, przygasł i ku rozpaczy Jadzi przeszła mu chętka na amory.
Tymczasem zza uchylonych drzwi sali kinowej docierały radosne okrzyki zwycięskich plantatorów lucerny, patetyczne crescendo triumfalnej pieśni rozsadzało uszy. Marzenia bohaterów filmu się spełniły.
Gorzej było z naszymi studentami. Dzielnicowy ich maglował jeszcze po tym, jak ostatni z widzów po zakończonym seansie opuścił kino.
Rozdział 5
Kasia w pokoju cichej nauki przepisywała właśnie na swojej ukochanej „Olympii” notatki z literatury powszechnej, kiedy usłyszała za plecami:
- Ależ ty szybko piszesz! Jak zawodowa maszynistka.
Odwróciła się i zobaczyła Malwinę Kalińską z trzeciego roku polonistyki. Ta przystojna dziewczyna była powszechnie znana na uczelni. Wygrała ogólnopolski konkurs recytatorski, chodziła z przepięknym chłopcem ze szkoły teatralnej i deklamowała z powodzeniem rewolucyjne wiersze na wszystkich akademiach.
Wszyscy wiedzieli, że po ukończeniu polonistyki będzie zdawać do Szkoły Teatralnej na wydział aktorski lub nawet reżyserski. Jest to ktoś, jak określiłaby mama Kasi, „z wielką klasą”. Wysoka szatynka, o czarnych jak smoła i niezwykle błyszczących oczach i czerwonych ustach, które co jakiś czas przygryza, żeby nie traciły owej legendarnej czerwieni, ma niski, melodyjny głos, którym urzeka nie tylko męską część uczelnianej społeczności. Chłopaki mówią o niej, że to wamp, a od takich lepiej trzymać się z daleka, jednak spojrzenia, jakimi ją odprowadzają, świadczą aż nadto dobitnie, że gdyby tylko chciała, gotowi są być blisko.
Malwina często w świetlicy towarzyszy Kasi, gdy ta grywa sobie na pianinie. Swoją drogą jakie to szczęście, że jest tu pianino. Może ćwiczyć w wolnych chwilach i nie wychodzi z wprawy. Ostatnio nawet przywiozła tu z domu wszystkie swoje nuty.
- Wiesz co, Kaśka - powiedziała Malwina, patrząc ze zdumieniem na śmigające po klawiaturze maszyny palce - coś mi się obiło o uszy, że Tarnowska szuka kogoś, kto by poprzepisywał jej teksty piosenek i książki na maszynie. Z twoją biegłością mogłabyś sobie zarobić.
- Masz na myśli „tę” Tarnowską, Maję Tarnowską, wodewilistkę?
- Właśnie ją. Popytam chłopaków z teatralnej, czy nadal szuka maszynistki. Gdzie ty się nauczyłaś tak świetnie pisać na maszynie? Bo chyba nie pracowałaś jako maszynistka? Nie ty. Jesteś na to za smarkata.
- To stara historia. Jako jedenastolatka mieszkałam przez pewien czas w Opolu u ciotki, która akurat chodziła na kurs maszynopisania. Miała w domu taką poniemiecką maszynę i podręcznik dla kursantów.
Chorowałam wtedy i miesiącami nie chodziłam do szkoły. Z nudów dorwałam się najpierw do podręcznika, bo wyczytałam już wszystko, co ciotka w domu miała, nauczyłam się tego podręcznika na pamięć, a potem zaczęłam ćwiczenia praktyczne i dość szybko nabrałam wprawy. Kiedy się to wydało, ciocia najpierw mnie zbeształa, potem popatrzyła, jak śmigam palcami po klawiszach nie robiąc błędów, i zdumiała się. Jej nauka maszynopisania szła jak po grudzie, była tak powolna, że do szukania odpowiednich liter na klawiaturze przydałby się jej pies gończy. Wtedy wpadła na pomysł, że mogłybyśmy w taki sposób zarabiać. Zaczęła przynosić jakieś teksty, dokumenty do przepisywania i oczywiście, upragniony papier. Uszczęśliwiło to nas obie. Jej płacono, a ja miałam fascynujące zajęcie, mogłam pisać bez ograniczeń, w dodatku miałam dostęp do wiadomości, jakie normalnie nigdy nie dotarłyby do jedenastolatki.
Przepisywałam na przykład dla studentki medycyny pracę dyplomową zatytułowaną: „Choroby weneryczne, ich źródła, przebieg, zapobieganie i leczenie”. Nie wszystko zdołałam z tego zrozumieć, ale zapamiętać i owszem. Do dziś mogę cytować całe akapity.
Przepisywałam sztukę teatralną dla domu kultury i teksty piosenek radzieckich,
księdza
proboszcza,
przemówienia
wojewódzkiego sekretarza partii, słone dowcipy dla jakiejś duszy towarzystwa, wytyczne planu trzyletniego dla województwa opolskiego, sprawozdania kwartalne z pracy przedszkola z uwzględnieniem kształtowania świadomości materialistycznej, a nawet mowy obrończe i materiały do spraw sądowych dla zaprzyjaźnionej z ciotką pani mecenas. Nie muszę ci mówić, że jako mała dziewczynka zapoznawałam się z tym wszystkim z wypiekami na twarzy i dzięki takiemu to zajęciu posiadłam spory zapas niedostępnej dla dzieci wiedzy, a że pamięć w odróżnieniu od reszty organizmu miałam zdrową, toteż po czterech miesiącach takiej upojnej zabawy, bo tak to traktowałam, zrobiłam się kuta na cztery nogi.
- I wszystko to robiłaś w czasie choroby? Rodzice na to pozwolili?
- Nic nie wiedzieli. Potem jednak, gdy zaczęłam coraz bardziej chorować, lekarz kazał mnie odesłać do mamy, strasząc ciotkę, że bierze na siebie odpowiedzialność za moje życie. Po decyzji o odesłaniu mnie do rodziców jej chałtury urwały się bezpowrotnie.
Nigdy nie opanowała maszyny biegle. Przed swoimi klientami tłumaczyła sie nadwerężeniem ręki z przepracowania. Wyniosłam z tego jeszcze i tę naukę, że tylko dzieciom nie wolno kłamać, dorosłym natomiast uchodzi to bezkarnie.
- Jesteś niesamowita, Kasiu, nieustannie mnie zadziwiasz.
- I kto mi to mówi? Nasza Malwina - duma PWSP.
- Dobra, dobra. Muszę teraz iść, ale wypytam się jeszcze dziś w teatralnej, czy ta Tarnowska nadal potrzebuje kogoś do przepisywania.
Poszłabyś na to?
- No pewnie! Choćby po to, żeby ją poznać.
- No to cześć, lecę.
- Grabula.
Kasia rozmyślała o Mai Tarnowskiej. Nie była ona uznawana za gwiazdę, ale co jakiś czas jej nazwisko pojawiało się na afiszach, gazety podawały wiadomości o jej udziale w koncertach Artosu, podobały się śpiewane przez nią teksty piosenek, które sama sobie pisała. Niedawno Kasia natknęła się też na jej nowelę. Nie mogła się oderwać. Nie wiedziałaby, że to ona jest autorką, gdyby nie zamieszczono jej zdjęcia i życiorysu na ostatniej stronie. Dowiedziała się, że przed wojną znała osobiście Maurice’a Chevaliera i występowała na tej samej scenie z osławioną Mistinguette!
I ona miałaby nie chcieć jej poznać?
Nawet bała się rozmarzyć na ten temat, bo marzenia przeważnie pozostają marzeniami na zawsze, natomiast to, co wynika niespodziewanie, ma zazwyczaj pomyślny przebieg. A może w życiu w ogóle tak jest, że wybiegamy marzeniami zbyt daleko w nierealne? - myślała.
Tym razem jednak widać nie przesadziła, bo za dwa dni Malwina zapukała do jej pokoju i przyniosła oczekiwaną wiadomość.
- Czekam na ciebie na dole z Leszkiem, ma adres Tarnowskiej.
Sprawa przepisywania jest aktualna. Tylko się pośpiesz, bo idziemy na próbę generalną Holsztyńskiego do Teatru Polskiego, podobno Adwentowicz jest kapitalny.
Miała tego dnia wykłady dopiero po południu, dlatego dotąd nieubrana uczyła się w łóżku. Zmobilizowana pomyślnymi wiadomościami, raźno zerwała się do czynu. Pobiegła do łazienki, ubrała się szybko, acz starannie, skoro miała stawić się przed obliczem przepięknego Lecha Komaneckiego, chłopaka Malwiny. Wprawdzie ten piękniś jest już zajęty, jednakowoż jego uroda i status przyszłego aktora stawiają jego rozmówcom pewne wymogi estetyczne. Tak więc odstawiona w swoje najpiękniejsze wdzianko, z granatowego samodziału w delikatną czerwoną kratę, pracowicie zastebnowanego przez mamę, przymarszczone nad ściągaczem, który świetnie eksponował jej talię osy, zbiegła na dół. Malwina oswobodziła się z objęć ukochanego i powiedziała:
- To jest właśnie Leszek, a to legendarna Kasia.
- Żartujesz sobie - roześmiała się Kasia. - Ja… legendarna? W jakim sensie?
- W każdym.
- Naprawdę, Malwina opowiada mi wciąż o tobie. To są istne legendy! - powiedziało bóstwo niskim, pięknie postawionym głosem, w melodię którego sam zdawał się wsłuchiwać z przyjemnością.
Narcyz! - przemknęło Kasi przez myśl, ale zaraz ukryła to niewdzięczne odczucie jak najgłębiej.
- „Pierwsza naiwna”- oszacował Malwinę bez żenady i fachowo, wedle wymagań scenicznych - chcesz mi wmówić, że taki dzieciak jest biegły w maszynopisaniu?
- Nie tylko, gdybyś mógł usłyszeć, jak gra!
- Wszystko przede mną. Mam nadzieję, że przyprowadzisz kiedyś do naszej budy to dziecię. Ale teraz do rzeczy: oto adres i telefon pani Mai Tarnowskiej. To dziwaczna, ale przemiła i bardzo otwarta staruszka, na pewno się dogadacie. Zadzwoń do niej jeszcze dzisiaj.
- Dziękuję, z pewnością to uczynię. Mnie ona nie wydaje się taka znowu stara. Na scenie wygląda całkiem, całkiem…
- Zawsze miała sceniczną urodę, ale chyba przekroczyła już siedemdziesiątkę.
- Naprawdę???
- Sama zobaczysz. No, a teraz bywaj, biegniemy do teatru.
- Zazdroszczę wam i jeszcze raz dziękuję.
Kasia pognała co sił w nogach do swoich koleżanek z pokoju, żeby się pochwalić zdobyciem upragnionego kontaktu.
Zaraz po śniadaniu z łopoczącym sercem zatelefonowała z budki pod otrzymany numer.
- Halo, słucham, Maja Tarnowska przy telefonie - rozległ się niski, melodyjny, znany z radia głos, wyczuła w nim ponadto coś swojskiego.
- Dzień dobry, mówi Katarzyna Markowska, otrzymałam numer pani telefonu od Lecha Komaneckiego ze Szkoły Teatralnej …
- To ty jesteś zapewne tą dziewczynką, która sprawnie pisze na maszynie?
- Tak, to ja, proszę pani.
- Musimy się zatem spotkać. Kiedy dysponujesz czasem?
- A kiedy pani sobie życzy?
- Chciałabym cię zobaczyć jak najprędzej, ale pewnie w tygodniu masz zajęcia na uczelni? Co powiesz na niedzielę przed południem, jestem akurat wolna?
- Doskonale. O której w niedzielę i gdzie mam się zjawić?
- U mnie w domu, naturalnie, nie przekazano ci adresu? Prosiłam tego chłopca, żeby ci podał…
- Tak, mam go przy sobie, proszę pani, przeczytam, żeby sprawdzić, czy się zgadza - tu odczytała z kartki: - ulica Walecznych 6a, mieszkania 15.
- Zgadza się. Możesz być o jedenastej trzydzieści?
- Będę.
- Wiesz, jak dojechać?
- Sprawdziłam już na planie miasta, dam sobie radę.
- Doskonale, zatem do zobaczenia.
- Do widzenia pani.
Odłożyła słuchawkę. Jej rozmówczyni przez telefon wydawała się bardzo bezpośrednia i ani trochę nie wyniosła ani władcza. Poza tym uderzyło ją w czasie tej rozmowy niezwykłe podobieństwo sposobu artykulacji tej pani do sposobu mówienia mamy. Tak właśnie mówią przedwojenni warszawiacy - pomyślała. Uświadomiła sobie, że mama jest od niej znacznie młodsza, że jest to różnica całego pokolenia.
Bardzo była jej ciekawa, a intuicja już podpowiadała, że ją polubi.
Do niedzieli zostały jeszcze trzy dni, nie mogła się doczekać.
Tymczasem nazajutrz zdarzyło się coś, co całkowicie przyćmiło obiecującą perspektywę spotkania i sprawiło, że nastrój Kasi i jej koleżanek z pokoju spadł poniżej zera. Najpierw odwiedził je zrozpaczony Boguś - podskakiwacz Jadzi, czyli dyplomata in spe w kolorze blond. Zawiadomił je, że bileter z kina „Stolica” i dzielnicowy przysłali do rektoratu jego uczelni raport o ich „chuligańskich”
wybrykach z poprzedniej niedzieli. Ponieważ studenci jego uczelni, jako mający w przyszłości reprezentować Polskę poza jej granicami, pozostają pod zaostrzonym rygorem, grożą mu poważne konsekwencje, ze skreśleniem z listy studentów włącznie.
Dziewczęta zaofiarowały się zaświadczyć na jego korzyść, jeśli będzie trzeba. Nie wiedziały jeszcze, że nazajutrz złowieszczy kurier dotrze także do władz ich uczelni. Wszyscy, cała ich paczka uczestnicząca w pechowym niedzielnym wypadzie na wątpliwe arcydzieło zatytułowane Marzenia się spełniają została wezwana przed oblicze rektora.
Co prawda wiadomo było o nim, że jest wysoko partyjny, jest nawet posłem, ale wezwani mieli nadzieję, że kiedy opowiedzą mu całe zajście, uśmieje się razem z nimi i przymknie na to oko. Inne zakoń-
czenie tej hecy nie mieściło się w logicznym sposobie myślenia. Tak się pocieszali, ale Andrzej był innego zdania. Twierdził, że na upartego można z ich wybryku zrobić pokazową aferę polityczną i że on postara się temu zaradzić.
- Ach, witaj zbawco! - śmiał się z niego Tadek, myślałby kto, że masz takie możliwości!
- Możesz sobie darować ironię - zareagował na to Andrzej, najwyraźniej nie będąc w nastroju do żartów. Przejęty był o wiele bardziej niż pozostali. - Powiedzmy, że znam kogoś, kto może nam pomóc.
Muszę zatelefonować.
Udali się z nim na poszukiwanie budki z automatem telefonicznym.
Znaleźli ją na rogu Rozbrat i Myśliwieckiej, obok Domu Kultury.
Andrzej odsunął drzwi kabiny, ale kiedy wszyscy próbowali się tam wpakować, zadecydował:
- Muszę porozmawiać sam na sam. Zostaniecie na zewnątrz! Zamknął
się w budce, zdjął słuchawkę z widełek, ale zanim wykręcił numer, zrobił ręką znak sugerujący, że mają się odsunąć.
Rozśmieszyło ich to i ani myśleli go posłuchać, jego natomiast do reszty opuściło poczucie humoru. Nie poznawali go. Twarz miał
niezwyczajnie poważną, nawet jakby przestraszoną i stał dosłownie na baczność, jak rekrut przed generałem. Sprawiło to, że obserwując tę jego metamorfozę zaczęli spekulować, z kim też on może rozmawiać.
- Założę się, że co najmniej z samym Bierutem - powiedział Tadek.
- Zważywszy na jego postawę zasadniczą - dodała Kasia -
stawiałabym raczej na Rokossowskiego!
Tymczasem Andrzej przybladły stał dalej na baczność i zdawał
relację swemu rozmówcy z naszego niedzielnego zajścia.
Budka była szczelna. Słowa na zewnątrz nie wychodziły. Ostatnie z nich Kasia wyczytała z jego warg. Wydawało się jej, że powiedział: „Tik jest, towarzyszu pułkowniku, będę za godzinę”.
Andrzej wyszedł z budki, miał spocone czoło i oświadczył oczekującym, że musi ich opuścić, ale postara się wrócić przed godziną czternastą, kiedy to mają stawić się u rektora.
Słowa dotrzymał. Rektor, gdy znaleźli się w jego gabinecie, wziął do ręki jakiś dokument, przeczytał ich nazwiska, przyjrzał się każdemu z nich, po czym oświadczył:
- Tym razem się wam upiecze, ale niech to będzie dla was przestrogą, że żarty też muszą mieć jakąś granicę. Przyszłym pedagogom nie przystoją kpiny z osiągnięć bratniego narodu.
- Ale myśmy tylko… - próbowała tłumaczyć Kasia. Rektor jednak nie dał jej dokończyć.
- Nie przyjmuję do wiadomości żadnych usprawiedliwień -
powiedział. - Zmykajcie i wyciągnijcie wnioski na przyszłość. Drugim razem nie będę aż tak wyrozumiały.
- Dobroczyńca! - skomentował to za drzwiami Andrzej - ciekawe, jakby się zachował, gdybym nie zainterweniował.
- A właściwie u kogo ty „interweniowałeś” - zaindagował Tadek.
- Daj mi spokój, ciesz się, że to się tak skończyło.
Nie wracaliśmy przy Andrzeju do tej sprawy, ale jego przyjaciele zaczęli mu się przyglądać jakby nieco podejrzliwie i od tej pory Tadek był trochę bliżej z Piotrkiem niż z Andrzejem.
Rozdział 6
Wreszcie miała ją zobaczyć. Ściskając w dłoni kartkę z adresem, chociaż miała go w pamięci, wsiadła do tramwaju. Wyjątkowo nie było w nim tłoku. Słoneczna majowa niedziela wywabiła wprawdzie ludzi z domu, było trochę spacerowiczów na ulicach, ale nigdzie się nie śpieszyli, toteż ktokolwiek musiał gdzieś jechać, miał luz. Tak więc Kasia znalazła miejsce do siedzenia i luksusowo dotarła do placu Waszyngtona. Poszła w dół ulicą Francuską i bez trudu odnalazła starą niewysoką kamieniczkę przy ulicy Walecznych. Mieszkanie oznaczone numerem piętnastym znajdowało się na samym końcu korytarza na drugim, czyli ostatnim piętrze. Zamiast dzwonka na drzwiach widniała kołatka z brązu ozdobiona głową lwa. Wycieraczka pod drzwiami była utkana misternie z kolorowych sizalowych sznurków. Wyglądała tak malowniczo, że wycieranie o nią butów zdawało się być świętokradztwem. Jednakże niczego innego, co by mogło ją zastąpić, w pobliżu nie znalazła, i trzeba było to dzieło sztuki zbezcześcić. Na szczęście na zewnątrz nie padało, więc nie przyniosła błota na sandałach. Teraz czekało ją jeszcze dobijanie się do drzwi kołatką. Kto tego teraz używa? Jedyne kołatki, które ostatnio widziała, były umieszczone przy furcie klasztornej w Kazimierzu nad Wisłą. Najwyraźniej pani Maja Tarnowska nie jest zwolenniczką typowych rozwiązań.
Wysnuwając to przypuszczenie Kasia nie miała pojęcia, jak bliska jest prawdy. Uniosła obręcz, którą miedziany lew trzymał w zębach, i zastukała nią trzy razy w drzwi. Potem odsunęła się od nich, żeby nie deptać malowniczej wycieraczki. Czekała dość długo, zanim usłyszała kroki za drzwiami, a potem głos Mai Tarnowskiej: - Mateuszu, ktoś do ciebie, otwórz proszę.
- Ja się nikogo nie spodziewam - odpowiedział męski głos.
- Co z tego? Były trzy stuknięcia, do mnie nikt tak nie dzwoni.
- Mój Boże! - Kasia wpadła w panikę. - Ile razy powinnam była zastukać? Nikt mnie nie uprzedził… Może tu mieszka więcej rodzin?
W tej chwili drzwi się otworzyły i oczom przestraszonej dziewczyny ukazał się siwiutki starszy pan o kształtnej, pociągłej twarzy, z której patrzyły na nią duże jasnoniebieskie oczy.
- Pani do mnie? - zapytał zdziwiony.
- Ja przepraszam, bardzo pana przepraszam - czy zastałam panią Maję Tarnowską?
- Proszę wejść, zaraz ją poproszę.
Co rzekłszy, lekko utykając oddalił się ku drzwiom w końcu długiego przedpokoju.
Dwa duże psy wybiegły zza jego zakrętu i ruszyły szczekając w stronę przestraszonej Kasi.
- India, Nocka, leżeć! - rozkazał mężczyzna ostrym tonem.
- Ładnie się nazywają. Ta czarna to Nocka, prawda? Usłyszawszy swoje imię suczka o sympatycznej mordce natychmiast zawróciła i znalazła się przy Kasi. Podbiła mordką jej rękę do góry w taki sposób, że dłoń dziewczyny znalazła się na jej czole i nie było innego wyjścia, jak ją pogłaskać.
- Idź, Nocka, idź! - odezwał się głos kobiecy. - Jeśli jej na to pozwolisz, nie da ci spokoju.
- Och, dzień dobry Pani!
- Witaj, kochanie. Jesteś Kasia, prawda? Wyglądasz młodziej niż się spodziewałam. Taka jesteś drobniutka, zupełnie jak ja za młodu…
Dziewczyna przełknęła to porównanie bez przekonania, bo stojąca przed nią starsza kobieta nie była wprawdzie gruba, ale jednak korpulentna. Maja Tarnowska - wielka fascynacja Kasi - z bliska wyglądała znacznie poważniej niż na scenie, jednak z pewnością młodziej niż na siedemdziesiątkę, którą ponoć miała na karku. Poza tym prezentowała się malowniczo.
Odziana była w zapinaną na oryginalne kolorowe guziki suknię domową o wymyślnym kroju, uszytą ze śliwkowego aksamitu, z jedwabnymi lamówkami w tym samym seledynowym kolorze co gipiurowa falbanka przy szyi i kieszonka na piersi. Całości dopełniały takież aksamitne pantofelki domowe na koturnach. Szminka i lakier na paznokciach były o ton jaśniejsze niż sukienka. Zestawienie kolorów było wręcz krzykliwe, rzadko która młoda osoba odważyłaby się tak ubrać. Ale do Mai Tarnowskiej jakoś to pasowało i wcale nie raziło.
Ciekawa jestem - myślała Kasia - gdzie teraz można tak się ubrać? Bo w Warszawie, nawet w prywatnych budkach przy Chmielnej takie rzeczy nie są do zdobycia. A swoją drogą, że też ta leciwa osoba przywiązuje aż taką wagę do ubrania!
Dowody na potwierdzenie tego spostrzeżenia pojawiły się natychmiast po przekroczeniu progu pokoju aktorki. Nie był on bynajmniej mały, ale tak zagracony, że trudno było się w nim swobodnie poruszać.
- Usiądź sobie, moje dziecko - odezwała się gospodyni, jeszcze tylko pościelę łóżko i będziemy rozmawiać.
Kasia rozejrzała się z zakłopotaniem, bo nie dostrzegła miejsca, gdzie mogłaby usiąść. Na zgrabnym i zapewne wygodnym foteliku, jedynym miejscu do tego przeznaczonym, leżały jakieś sweterki, a na jego oparciu wisiała spódnica. Rzeczony mebelek wciśnięty był między lustrzaną ścianę a sklepowy stelaż na wieszaki, których było co niemiara. Ilość i barwność wiszących na nich ubrań mogła przyprawić o zawrót głowy.
Duże weneckie okno ozdabiały biało-złote kotary, spod których wyzierały białe, koronkowe, gęsto przymarszczone firanki o misternym wzorku, pewnie jeszcze przedwojenne. Dostępu do okna broniła rzeźbiona dębowa komoda, przykryta grubą, utkaną z wełny serwetą, a na niej panoszył się okazały aparat radiowy, czyli tak modna przed wojną superheterodyna. Z jej wnętrza dobiegał przyciszony głos pani domu, bo emitowano właśnie kolejny odcinek Przedwiośnia Żeromskiego przez nią czytany.
- O, to pani! - odezwała się Kasia.
- Podoba ci się?
- O tak! Pani czytanie i książka.
- Bardzo jesteś miła. Bo ja, kiedy tak sobie słucham, to aż zgrzytam zębami, tyle rzeczy bym poprawiła w interpretacji… - powiedziała Maja, układając niezliczone haftowane poduszki na łóżku nakrytym rudą pluszową kapą z falbaną.
Stojący obok puff, z tapicerką tego samego koloru co kapa, najwyraźniej wypełniony był jakimiś skarbami, bo jego wieczko sterczało niedomknięte. Na okrągłym stylowym stoliku, przykrytym brokatowym obrusem ze złotymi frędzlami, nie było odrobiny wolnego miejsca. Cały był zarzucony papierami, książkami, kosmetykami i innymi drobiazgami. Istny misz-masz.
Na półkach za łóżkiem we wnęce królowały książki. I to jakie!
Albumy z malarstwem, encyklopedie, piękne wydania dzieł klasyków literatury - Szekspira, Moliera i innych. Ku swemu zdumieniu dostrzegła też oprawione zszywki przedwojennych czasopism, jakie dotąd widziała tylko w bibliotece. Uwielbiała je kartkować, odkrywała w nich inny świat, inną, barwniejszą niż obecna rzeczywistość przedwojennej Polski. Widać było po zawartości tych szaf bibliotecznych, że umiłowanie książek jest tu wieloletnią tradycją.
Wypełniały też one oszkloną dwudrzwiową biblioteczkę ustawioną przy przeciwległej ścianie. Ściana zaś jako taka widoczna była jedynie nad łóżkiem, i to fragmentarycznie, bo przysłaniały ją obrazy, półeczki z kolekcją porcelanowych słoni, wisząca nad nimi gitara, a poniżej, nad całą długością łóżka, gobelinek przedstawiający oracza idącego za pługiem ciągniętym przez parę koni, z widokiem alpejskiego miasteczka w tle. Wszystko to wyzierało spod rozłożystego dębu na pierwszym planie, a pod tym dębem, przy kamieniu czekał na oracza posiłek w glinianym dwojaczku.
Wzdłuż przeciwległej ściany oprócz wysokiej, sięgającej niemal sufitu wspomnianej już biblioteczki stały cztery komody, trzy na pod-
łodze, czwarta - o dziwo! - na jednej z pozostałych. Szuflady zatem królowały w pokoju. Na komodach umieszczono rozmaite bibeloty, figurynki, fotografie w ramkach, wazoniki ze sztucznymi kwiatami i żywą, okazałą paprotkę w malowanej glinianej doniczce. Kasia przyglądała się temu wszystkiemu szeroko otwartymi oczami, ciągle na stojąco.
- Przepraszam cię, kochanie - odezwała się pani Maja. - Musiałam skończyć sprzątanie.
Usłyszawszy to dziewczyna z trudem stłumiła uśmiech. Jeśli patrzy na porządek, to jak tu wygląda bałagan? - pomyślała, podczas gdy gospodyni wyszła z propozycją:
- Teraz możemy przejść do salonu, napijemy się herbaty i wreszcie porozmawiamy
„Salon” w odróżnieniu od pokoju pani Mai, choć też nieco przeładowany, sprawiał wrażenie bardziej uporządkowanego. Meble miał intarsjowane i najwyraźniej starej daty, bo teraz w sklepach takich już nie ma.
Kasia została usadzona na stylowej kanapce przy ślicznym owalnym stole o rzeźbionych nogach. Całą szerokość sąsiedniej ściany zakrywał
wspaniały gdański kredens, a z jego oszklonej części wyzierał
porcelanowy serwis obiadowy i kawowy z wzorkiem w wiązanki bratków. Przy przeciwległej ścianie stało pianino z orzechowego drewna, bogato rzeźbione, z portrecikiem Mozarta w obramowaniu laurowych liści. Kasia nie mogła oderwać od niego wzroku. - Istne muzeum - pomyślała, bo w jednym kącie przy oknie, wzdłuż tej samej ściany, stał jeszcze zgrabny sekretarzyk, a w drugim smukła oszklona szafka z kolekcją przedziwnych lalek. Śliczne Japoneczki w kimonach, cyganki, łowiczanki, żywczaneczki, krakowiacy i górale, damy i stylowo ubrane dziewczynki tworzyły na półkach scenki rodzajowe.
- Przyglądasz się lalkom? - odezwała się gospodyni, stawiając na stole tackę z dzbanem i filiżankami na herbatę - to wszystko robota mojej kochanej mamy. Odeszła w zeszłym roku, w przeddzień swoich dziewięćdziesiątych ósmych urodzin. Do tej pory nie potrafię się z tym oswoić…
Po tym intymnym wyznaniu pani Maja postawiła tacę z filiżankami na stole i podeszła do kredensu. Wyjęła zza szklanej szyby fotografię siwiutkiej, uśmiechniętej staruszki, zapewne jej matki, ucałowała ją.
Oczy pani Mai zaszkliły się od łez. Kasia poczuła się nieswojo. Nigdy jeszcze nie spotkała dorosłej osoby zachowującej się tak spontanicznie.
Nie wiedząc, jak usprawiedliwić swoją obecność przy tej scenie, powiedziała cicho:
- To okropne, kiedy się traci matkę, ja… strasznie się tego boję. Ale pani mama i tak długo żyła…
- Tak. Cieszyłam się nią do siedemdziesiątego drugiego roku mego życia. Ale wierzaj mi, to i tak za krótko. Była taka wspaniała. Od dzieciństwa wciąż się o nią bałam, jeszcze będąc w twoim wieku płakałam za każdym razem, kiedy się rozstawałyśmy. Mama się dziwiła, a ja lałam krokodyle łzy.
- Ze mną jest tak samo, zawsze odjeżdżając boję się, że jej więcej nie zobaczę.
- Czuję, Kasiu, że się polubimy. Wydajesz się do mnie podobna, to znaczy do mnie sprzed lat, bo teraz zrobiło się ze mnie coś okropnego.
- Wcale nie. Jest pani wspaniała. Czy mogłabym obejrzeć z bliska te laleczki pani mamy?
- Ależ naturalnie!
Pani Maja podniosła się z krzesła i podeszła do oszklonej szafki.
Przesunęła miniaturowy ozdobny haczyk, który blokował drzwiczki, i zaczęła wyjmować lalki.
Były to istne cudeńka. Wyrzeźbione z drewna i pomalowane, poubierane w specjalnie dla nich szyte ubranka. Miały wszystko: mi-niaturowe majteczki z koroneczką, haleczki, buciki z miękkiej skóry, żywczanki koronkowe suknie i czepeczki, łowiczanki kiecki i zapaski
z wełnianych pasiaków oraz haftowane serdaczki. Zważywszy na niewielki rozmiar lalek, haft na ich ubrankach był nie lada wyczynem.
Poza tym każda laleczka miała oryginalną buzię, swoją niepowtarzalną minkę i prawdziwe włosy. Kasię zachwyciły misternie wyrzeźbione dłonie laleczek.
Pani Maja wyjęła z szuflady stołu malowane blaszane pudełko, otworzyła je i powiedziała:
- Za życia mamy nazywaliśmy to pudełko „makabryczną szkatułką”, teraz żałuję, że nie mam ich więcej.
Zawartość pudełka rzeczywiście mogła szokować. Pełno w nim było wyrzeźbionych precyzyjnie drewnianych i jeszcze nie pomalowanych rączek, nóżek, korpusików i główek łysych jak kolano, których wydłużone szyjki pozwalały połączyć je z tułowiem. Można by z tego wszystkiego skompletować jeszcze co najmniej kilka całych laleczek.
- Mam też nie skończoną robótkę na drutach mamy. Trzymam ją tu w koszyku i czasem wydaje mi się, że ona tu wejdzie, usiądzie i ją dokończy - wyszeptała pani Maja przez łzy.
- Pani mamusia była prawdziwą artystką. Moja też ma takie zdolności. Jak byłyśmy w Afryce, robiła lalki dla wszystkich dzieci. I haftuje pięknie.
- Byłyście w Afryce? Musisz mi kiedyś o tym opowiedzieć. Moja mama też haftowała, nie tylko kostiumy tych lalek. Mam dwie duże szuflady jej haftów w kredensie. Kiedyś ci pokażę. Chowam je jak relikwie. Teraz, kiedy jej nie ma, są dla mnie bardzo cenne. Nie mogę uwierzyć, że okazały się trwalsze niż ona… Niektóre mają po siedemdziesiąt lat i więcej. Dwie są nawet starsze ode mnie. Mama haftowała je jako panienka… Była wspaniała, tak bardzo chciałabym być taka jak ona! Widzisz, ja jestem bałaganiarą, a ona do ostatnich swoich chwil była bardzo uporządkowana. Żyła naprawdę godnie i umierała godnie, poza rym była ujmująca, miała jakiś niepowtarzalny urok.
Nieraz słyszałam od moich znajomych, że przebywając z nią mają ochotę przytulić się do niej, wyżalić, wypłakać swoje troski na jej piersi. Gdybym potrafiła być taka jak ona…
Kasia z zapartym tchem przyglądała się swojej rozmówczyni. Nie mogła uwierzyć, że osoba, dla której miała tyle atencji, dzieli się z nią swoimi intymnymi przeżyciami, że nie ukrywa emocji i wzruszenia.
Kiedy opowiadała z ożywieniem o swojej matce, podświadomie uśmiechała się do wspomnień i z tym uśmiechem wydawała się jej znacznie młodsza, niż była. Znały się zaledwie od kilkunastu minut, a już dziewczyna spostrzegła, że przestaje przy niej być skrępowana czy onieśmielona; nie czuła dystansu, chociaż różnica wieku między nimi wynosiła ponad pięćdziesiąt lat.
- Przyglądasz mi się? Ach, wiem, wyglądam okropnie, ale kiedyś… to zdumiewające, kiedyś też byłam taka szczuplutka i wiotka jak ty, i…
ładna.
- Naprawdę??? - zdziwiła się Kasia. - O Boże! Co ja mówię. Pani nadal jest ładna, tylko dziwi mnie to, że mówi pani o mnie coś podobnego, bo ja wcale…
- Popatrz na to zdjęcie - pani Maja podała jej fotografię w ramkach, stojącą na kredensie. Widzisz, jestem na nim podobna do ciebie, prawda?
- Rzeczywiście… nigdy bym nie przypuszczała… Ale ja nie jestem aż tak ładna.
- Bzdury opowiadasz, jesteś śliczna.
Kasia czuła, że powinna jakoś zareagować na ten komplement, ale była zbyt zajęta myślami, które kłębiły się w jej głowie. Przede
wszystkim była wstrząśnięta tym, jak bardzo pani Maja zmieniła się od czasów, kiedy zrobiono jej tę fotografię. Mimo że była to niewątpliwie atrakcyjna starsza osoba, w niczym nie przypominała wiotkiego stworzenia ze zdjęcia. Tamta miała szczuplutką buzię osadzoną na smukłej szyi, bujne włosy, śliczne oczy z uniesionymi do góry kącikami, patrzące spod łukowatych, wysoko zarysowanych brwi i pełne usta. Pani Maja teraźniejsza ma sympatyczną wprawdzie, ale pełną twarz, na której czas zostawił swoje ślady w postaci bruzd biegnących od nosa ku brodzie. Oczy ma teraz węższe niż dawniej i podkrążone. Szyja też jest znacznie krótsza i grubsza niż u tej na zdjęciu. Gdybym nie widziała tej fotografii, uważałabym, że się dobrze trzyma - pomyślała - czas jednak jest bezlitosny!
- No, ale przystąpmy do rzeczy - odezwała się pani Maja. - Mówiono mi, że świetnie piszesz na maszynie, a ja wręcz odwrotnie. Poza tym lepiej mi się myśli, kiedy piszę ręcznie. W wydawnictwach żądają jednak maszynopisów… Zobacz, proszę, czy potrafisz rozszyfrować moje gryzmoły?
Podała jej zeszyt. Pisała okrągłymi, ozdobnymi literami, pełnymi zawijasów. Nierówno. Raz starannie, raz niedbale. Tak bardzo jej pisanina przypominała Kasi jej własne notatki z wykładów, że aż roześmiała się na głos.
- Co tam znalazłaś? Napisałam jakieś głupstwo, zrobiłam błąd?
- Nie, zauważyłem tylko, iż moje zeszyty wyglądają podobnie.
- Naprawdę? Odczytasz to?
- Z pewnością.
- To doskonale.
- A ile będę ci musiała za tę pracę zapłacić?
- Och, nie wiem. Nie mam pojęcia. Na pewno nie dużo, tyle, ile pani będzie mogła. To zresztą nieważne.
- Ależ ważne. Nie mam zamiaru cię wykorzystywać. Wiesz, zrobimy tak: Przepiszesz na próbę jeden rozdział, a ja w tym czasie dowiem się, jaka jest dla maszynistek stawka za stronę.
- Ależ ja nie jestem zawodową maszynistką.
- To się zobaczy. Filantropką też nie będziesz. To co, umawiamy się tak, jak mówiłam? Jak będziesz gotowa z pierwszym rozdziałem, zadzwoń.
- Dobrze, proszę pani… Piękne pianino musi być bardzo stare? - Kasia nagle zmieniła temat.
- Nie tak bardzo. Pod pokrywą ma tabliczkę z datą produkcji. Jest to rok tysiąc dziewięćset drugi, a więc ma niewiele ponad pięćdziesiąt lat.
Pasuje do mebli mojej matki jak ulał, ale nie należało do naszej rodziny. Jego historia nie jest mi znana, aczkolwiek zważywszy na to, jak je zdobyłam, musi być burzliwa.
Zaczęła opowiadać: „Wyobraź sobie, że stało w stodole pod Szczecinem. Gospodarz - właściciel tej stodoły - twierdził, że zostawili go u niego jacyś szabrownicy i nie wrócili po nie, chociaż od tego czasu upłynęło kilka lat.
Przypuszczał więc, że jest do niczego. Skoro już stało w stodole, to niech stoi. Za ciężkie, żeby je dźwigać. Trzymał na nim skrzynki z gwoździami, jakieś narzędzia, bo był zapalonym mechanikiem i robił
drobne naprawy samochodów, motocykli. Opowiedział mi, że swoją pasję i umiejętności mechaniczne zdobył w czasie przymusowych prac w Niemczech w czasie wojny. Trafił tam do warsztatu samochodowego pod Dortmundem i przepracował kilka lat.
Przypadek sprawił, że wraz z grupą artystów odwiedziliśmy jego domostwo, a to dlatego, że byliśmy akurat na koncertach organizowanych
przez Artos w okolicach Szczecina. No i gdy tak jeździliśmy od świetlicy do świetlicy, pewnego dnia w szczerym polu urwała się w naszym autobusie rura wydechowa. Kiedy szofer oglądał uszkodzenie, przejeżdżający drogą rowerzysta powiedział mu o gospodarzu, który dokonuje drobnych napraw i z pewnością potrafi przyspawać urwaną rurę. Zaoferował się nawet jako przewodnik do tego mechanika.
Dotarliśmy więc do rzeczonego gospodarza, a ten obejrzawszy uszkodzenie uznał, że może coś na to poradzić. Naprawa miała potrwać jakiś czas, więc wysiedliśmy, gospodyni poczęstowała nas kwaśnym mlekiem, a gdy inni chodzili po polach, ja poszłam obejrzeć króliki, które hodowali gospodarze. Ich klatka była tuż przy stodole.
Gospodarz uwijał się przy samochodzie. W otwartych wrotach stodoły uwagę moją przyciągnął wyzierający spod skrzynek z narzędziami portrecik Mozarta w obramowaniu rzeźbionych dębowych liści.
Podeszłam bliżej i zobaczyłam, że stanowi fragment jakiegoś eleganckiego mebla z orzechowego drewna. Weszłam do środka, odgarnęłam suche snopki konopi leżące obok mebla i moim oczom ukazało się śliczne pianino. Spróbowałam unieść klapę - ustąpiła.
Spodziewałam się, że w środku jest puste. Ale nie. Klawiatura uśmiechnęła się do mnie pełnym uzębieniem. Trochę zakurzonym, ale żadnego klawisza nie brakowało. Podstawka na nuty wisiała co prawda na jednym gwoździu, ale za to odsłaniała metalowy napis: «Bechstein».
Dotknęłam klawisza, potem innych - odezwały się! Z wypiekami na twarzy wybiegłam ze stodoły i podeszłam do gospodarza.
- Dlaczego trzyma pan pianino w stodole?
- Bo to bezwartościowy grat. Nie widziała pani, ma uszkodzoną rzeźbę przy jednej nodze, ale kulawe nie jest. Zostawiły je tu po wojnie jakieś cwaniaki. Mieli zabrać za dwa dni, a upłynęło osiem lat i nadal ich nie ma. Pewnie ich przyskrzynili za szaber. Już bym je dawno porąbał, ale jakoś zeszło, nie ma czasu. Stara męczy mnie, żeby przerobić to na kredens, ale gdzie tam będę się z tym paprał… Tyle jest roboty w polu i jeszcze te naprawy.
- Porąbać pianino??? Przerobić na kredens??? A… nie chce pan go sprzedać?
- Pani, a kto by to kupił!
- Ja. Ile pan za nie chce?
W oczach chłopa pojawiły się chytre błyski. Przestraszyłam się, że zażąda fortuny, a on powiedział:
- Da pani stówkę i pianino jest pani.
- Stówkę? Nie przesłyszałam się? Powiedział pan stówkę?
- No dobra, niech będzie pięćdziesiąt… przynajmniej pozbędę się grata.
- Antoś, bój się Boga, toć za pięćdziesiątaka, a nawet za stówkę kredensu nie dostaniem! - odezwała się żona gospodarza.
- Uczepiłaś się tego kredensu, jak rzep psiego ogona - odpowiedział
jej.
- A bo mi się zamarzył.
Przysłuchiwałam się ich rozmowie i zrobiło mi się żal tej kobiety.
Wyglądała mi na taką, której marzenia rzadko się spełniają, a jedno z moich właśnie miało się spełnić - miałam otrzymać od losu wymarzone pianino, i to za śmieszną cenę. Kiedy tak patrzyłam na tę kobietę, zrobiło mi się nagle wstyd, że wykorzystuję niewiedzę tych ludzi na temat wartości pianina i zapytałam, ile może kosztować kredens, o jakim marzy.
- Widziałam taki w Gorzowie, za dwa tysiące złotych.
- To dużo, ale co mi tam! Dam pani na ten kredens.
Kobieta otworzyła usta ze zdziwienia i patrzyła na mnie w osłupieniu.
Nasz szofer spojrzał w moją stronę z wyrzutem i puknął się w czoło.
- Pani Maju - powiedział. - Rozum pani odebrało, czy co? Nawet pani nie wie, czy to pianino jest coś warte, pieniądze chce pani wyrzucić? A jak pani je przewiezie?
- Pan mi przewiezie, przecież cały tył autobusu jest pusty.
- Jak będę chciał.
- A jak ładnie poproszę?
- Wie pani, pani Maju, że mam do pani słabość. Dobra, przewieziemy tego grata, chyba że jak go ruszymy, to się rozsypie.
Nie rozsypało się. Dopiero jak gospodarz pousuwał z niego skrzynki i inne rzeczy, które zagradzały do niego drogę, mogłam dokładniej przyjrzeć się zdobyczy. Zajrzeliśmy do środka. Płyta metalowa była cała, ani śladu pęknięcia. Cud, że nie zardzewiała, bo na suknach były już ślady pleśni. Pedały były sprawne i tylko na dwóch klawiszach trzeba było uzupełnić masę perłową.
Strój był obniżony; liczyłam na to, że stroiciel zdoła go podciągnąć.
Zważywszy na to, jak długo pianino przebywało w takich warunkach, i tak było w zdumiewająco dobrym stanie. Tak więc szczęśliwa, jakby mi kto w kaszę napluł, wracałam do Warszawy, siedząc obok mego pianina obłożonego dookoła walizkami naszej trupy, zabez-pieczającymi je przed zbytnim rozchybotaniem. Muszę też przyznać panu Wojtkowi - naszemu szoferowi - że jechał z nim jak z jajkiem. I to on, który tak lubił kozacką jazdę! Wszyscy byliśmy przejęci moim nabytkiem. Koledzy artyści, nie wyłączając pianisty, który na swoje cenne ręce zazwyczaj chuchał i dmuchał, otóż moi wspaniali koledzy wspólnym wysiłkiem, kroczek po kroczku wtargali nieznośnie ciężkie pianino na piętro, pod drzwi naszego mieszkania. A tu dopiero zaczęła się przeprawa z Mateuszem, czyli z moim mężem… Kasiu, kiedy tylko Mateusz otworzył drzwi i zobaczył całą ferajnę moich kolegów, spoconych i zmęczonych, ale dumnych ze swego wyczynu, ustawionych wokół pianina, najpierw osłupiał, a potem swoim zwyczajem zaczął krzyczeć.
- Co to znowu za grat? Nie pozwolę tego wnieść do domu. Zabierajcie to w tej chwili!
- Łatwo panu powiedzieć: «zabierajcie», niech pan spróbuje to ruszyć, panie Mateuszu.
Mój mąż jest urodzonym szefem. Nie znosi, gdy podejmuję jakiekolwiek decyzje bez niego. Sam jednak nie przejawia inicjatywy w nabywaniu mebli czy czegokolwiek do domu. Wszystko, co mamy, po wielkich sporach załatwiałam ja”.
Kasia była zdumiona, że pani Maja na wstępie ich znajomości odkrywa przed nią tyle tajemnic. Pomyślała też, że jako osoba „uciśniona” przez męża despotę nieźle sobie radzi, skoro zdołała to duże jak na obecne warunki mieszkanie aż tak zagracić. Pewnie jest w swoich poczynaniach bardzo skuteczna.
- No wiesz, Kasiu, sytuacja zrobiła się niezręczna, bo moi koledzy bardzo się natrudzili, należało im podziękować, ugościć, a tu takie przyjęcie!
„Na szczęście - kontynowała swą opowieść Maja - koledzy znali usposobienie mego męża i zaczęli go urabiać. Nasz pianista wyszedł
przed szereg i przemówił:
- Panie Mateuszu, mówię panu jako fachowiec, że pana żona zrobiła świetny interes! Przyślemy z teatru pana Zająca i doprowadzi instrument do porządku. No i pani Maja będzie sobie grała, ćwiczyła
w domu. Jeszcze pan będzie błogosławił los, a szczerze mówiąc, to gdybyście chcieli sprzedać pianino, miałbym kupca, jeszcze można by na tym zarobić.
- No, jeśli pan tak twierdzi… Ale gdzie my to postawimy? Chyba u Majki w pokoju.
- Nawet bym chciała, ale wiesz, że u mnie nie ma miejsca.
- To wyrzuć coś. Zagraciłaś dom niemiłosiernie.
- Nie przesadzaj.
Bo Mateusz rzeczywiście przesadzał. Wtedy nie było u nas tak ciasno. Poza tym mama żyła i nie było tu jeszcze i jej mebli.
- No to nie wiem gdzie, bo w salonie nie pozwolę!
- Panie Mateuszu - zareagował mój poczciwy pianista - a cóż to za salon bez pianina?
Na to mój mąż już nie miał argumentów i z trudem, bo z trudem, ale jednak udało się ustawić moją zdobycz w salonie.
Kiedy przygotowywałam w kuchni zaimprowizowany poczęstunek, dobiegł do mnie tubalny, pomstujący głos mego męża. Przy manewrach urwało się jedno kółeczko i zawias od niego zrobił głęboki dołek w parkiecie. Tak więc Mateusz grzmiał, a Bogu ducha winni pomagierzy się tłumaczyli. Dopiero widok stojącego pianina, które nadało sznytu salonowi, ułagodził pomstującego Mateusza, a reszty dokonały pyszne kanapki i trunki, które podałam.
Nazajutrz przyszedł pan Zając i przez cały dzień pracował przy strojeniu. A trzeba ci wiedzieć, że pan Zając to świetny fachowiec i wielki oryginał. Przychodzi do pracy skoro świt. Przynosi ze sobą swój nieśmiertelny fartuch, zarękawki, kanapki i termos z herbatą. Nie ustaje w pracy, póki nie usunie wszystkich usterek, póki nie ma najmniejszych różnic z kamertonem. Klnie przy tym pod nosem i rzuca tyle krytycznych uwag pod adresem poprawianego sprzętu, że właściciel popada w depresję. Ja w pewnym momencie wyszłam i zajęłam się czymś innym, bo byłam bliska płaczu. Całe szczęście, że Mateusza w domu nie było. Dopiero by triumfował.
Przed wieczorem stroiciel poprosił, żebym przyszła i spróbowała coś zagrać.
- A da się, panie Zając?
- Jest tip-top, pani Maju, no, śmiało!
Zagrałam i rzeczywiście pianino brzmiało wspaniale. Co za barwa, sama rozkosz.
- Wie pan, tak pan narzekał, że byłam załamana…
- To nie trzeba było słuchać. Od tego jestem, żeby złu zaradzić.
Mimo że świetny fachura, Zając jest żenująco tani. Kiedy wymienił
mi cenę za swój pracowity dzień, osłupiałam. Naturalnie dodałam mu drugie tyle, chociaż się wzbraniał. Tak to w łatwy i cudowny sposób stałam się posiadaczką mego «Bechsteina»”.
- Piękna historia! Mogłabym spróbować? Pianino, oczywiście.
- Grasz na pianinie?
- Chodziłam do szkoły muzycznej.
- No to zagraj coś, proszę.
Kasia usiadła przy pianinie, zagrała kilka pasaży, żeby sprawdzić brzmienie instrumentu.
- To bardzo dobre pianino - mówiąc to zaczęła grać Walca f-moll Chopina.
Pani Maja patrzyła na wprawne palce dziewczyny zasłuchana, a w jej oczach zabłysły łzy. Tymczasem Kasia skończyła walca i zaczęła grać jedną z piosenek z repertuaru gospodyni: zwrotka, refren, a potem wariacje na temat.
- Uwielbiam, jak pani to śpiewa - powiedziała.
- Znasz moje piosenki?
- Na pamięć, mam nadzieję, że wszystkie. Przynajmniej te, które emitowało radio.
- No wiesz, nie spodziewałam się, że ktoś tak młody jak ty… Ależ dziewczyno, ty jesteś pianistką, dlaczego nie poszłaś do konserwatorium?
- Nie wiem…. literatura też mnie interesuje.
- Wzruszyłaś mnie, moje dziecko - powiedziała pani Maja. Taka jesteś młoda, taka krucha, a jednocześnie dojrzała w tym, co robisz.
Zagrasz coś jeszcze?
- Może innym razem - odezwał się głos męski.
- Mateuszu, słyszałeś, jak to dziecko gra?
- Bardzo ładnie, ale ty chyba zapomniałaś, że masz popołudniówkę.
- Ojej, rzeczywiście! A która jest teraz godzina?
- Trzynasta dwadzieścia, najpóźniej za godzinę powinnaś być w teatrze.
- Och, ja bardzo przepraszam, zajęłam pani tyle czasu - tłumaczyła się Kasia.
- To nie twoja wina, ale rzeczywiście zrobiło się późno.
- To ja już pójdę, do widzenia państwu.
- Przepraszam, kochanie, zadzwoń, jak przepiszesz pierwszy rozdział
i nie zapomnij notatek.
- Już mam je w torbie. Do widzenia.
Kiedy drzwi się za nią zamknęły, dziewczyna oparła się o ścianę, bo od nadmiaru wrażeń kręciło się jej w głowie.
Wróciła do akademika. W pokoju nie zastała koleżanek. Była akurat pora obiadu, zeszła więc do stołówki, ale i tu jej współmieszkanek nie było. Trochę ją to rozczarowało, bo nie miała z kim podzielić się wrażeniami z niezwykłego spotkania.
Po powrocie do pokoju zabrała się do czytania notatek Tarnowskiej.
Nie mogła się oderwać, póki nie doszła do końca rozdziału. Mój Boże!
- pomyślała. - Czy ona naprawdę wierzy, że to będzie wydane?
Przecież o tych sprawach nawet się teraz nie mówi, a co dopiero pisać?
Ba! Nie mój interes, ale jest odważna. Ja mam tylko przepisywać.
Wkręciła papier do maszyny i zaczęła swoją przygodę z literaturą -
jak się miało niebawem okazać - nieprawomyślną. Pracowała do wieczora i dokładnie w chwili, gdy stawiała kropkę po ostatnim zdaniu rozdziału, jej koleżanki wróciły wreszcie.
- O, Kaśka. Nie mogłyśmy się ciebie doczekać i wybrałyśmy się na Stare Miasto, pieszo, wyobraź sobie! — powiedziała jedna z nich.
- Jak było, jaka ona jest ta Tarnowska? - zapytała druga.
- Fajna. Potem wam opowiem, muszę najpierw sprawdzić to, co przepisałam.
- Jutro nam opowiesz, idziemy spać, jesteśmy skonane.
Rozdział 7
Zofia z macochą siedziały na ławce w parku nad wodą. Dzieci nieopodal bawiły się w chowanego. Kobiety rozmawiały wystawiając twarze na promienie wiosennego słońca.
- No i co ja mam z tym zrobić? Taka historia w moim wieku! Gdyby ktoś przed laty opowiedział mi coś podobnego, nie uwierzyłabym.
- Wcale mnie to nie dziwi - powiedziała Zofia. - Zawsze byłaś pożeraczką męskich serc.
- Daj spokój, Zosiu. Wiesz, jak rozpaczliwie zakochana byłam w twoim ojcu. Nawet mi nie przychodziło do głowy, żeby spojrzeć na kogokolwiek innego.
- Ojciec też był wpatrzony w ciebie jak w obrazek. Nie widział nic poza tobą. Nawet mieliśmy do niego o to pretensję, bo z miłości do ciebie bywał dla nas niesprawiedliwy.
- Och, wiem, wiem. Nie cierpieliście mnie. A to przecież nie była moja wina.
- Teraz, po latach widzę to we właściwych proporcjach, ale wtedy nie było nam z tym łatwo.
- Wiem, kochanie. Ale co ja mam teraz począć z tym, co mnie spotkało?
- Ktoś inny na twoim miejscu byłby wniebowzięty. Musisz postąpić tak, jak ci serce każe.
Lucyna bowiem, sześćdziesięcioośmioletnia macocha Zofii, znalazła sobie pretendenta do ręki. „Znalazła” to niewłaściwe słowo, bo to on ją znalazł. Ten nobliwy starszy pan jest wysokim urzędnikiem państwowym i wykładowcą prawa na Uniwersytecie Warszawskim.
Poznali się w sanatorium w Nałęczowie.
Korespondowali ze sobą. Raz odwiedził ją w Zamościu, budząc nie lada sensację, gdy zajechał pod jej dom czarną służbową wołgą. Potem ona pojechała do Warszawy, gdzie poszli razem do teatru, a przed dwoma dniami nadszedł list z propozycją małżeństwa. Lucyna dała się porwać przygodzie przede wszystkim dlatego, że Bogacki przypominał
jej zmarłego męża, czyli ojca Zofii. Kiedy jednak mężczyzna się oświadczył, wpadła w panikę.
- Miałam wrażenie - powiedziała Zofia - że on ci się bardzo podoba.
- Oczywiście, ale wychodzić za mąż w moim wieku?… Wydaje mi się to niesmaczne i niestosowne.
- Chyba przesadzasz. Nie ma limitu wieku na uczucia. Chociaż z drugiej strony, na co ja cię namawiam? Jeżeli wyjdziesz za mąż, wyjedziesz, a ja stracę najlepszą przyjaciółkę.
Lucyna objęła Zofię i ucałowała ją serdecznie.
- Czy ty masz, kochanie, pojęcie, ile te słowa dla mnie znaczą? Nie wyobrażasz sobie, jakim cierniem była wasza niechęć do mnie.
- Nie możesz mieć do nas o to żalu. Gdybym cię znała jak teraz… ale wtedy wydawałaś się nam nieprzystępna i egoistyczna.
- Nieprzystępna - ja? Ależ ja się was bałam. Czy zaś byłam egoistyczna? Nie wiem, chyba nie bardziej niż inne zakochane młode kobiety… A teraz, pomyśl, ja, twoja macocha, szukam u ciebie rady, co zrobić ze swoim życiem. Paradoks, no nie?
- Wiesz co ci powiem, Lucyno? Ty nie szukasz rady, tylko akceptacji.
Taki Bogacki co dzień się nie trafia i rzeczywiście on przypomina ojca.
- Tak mówisz? - Lucyna uśmiechnęła się z ulgą. - No właśnie to mi się w nim najbardziej podoba. Chociaż zastanawiam się, czy te całe jego oświadczyny to nie litość.
- Litość? Coś ty znowu wymyśliła, dlaczegóż on miałby się nad tobą litować??? No wiesz, jak ty coś wymyślisz…
- Nic nie wymyślam. Wiesz, ja mu opowiedziałam o moich kłopotach w pracy, o tych kantach budowlanych, w które nasz ukochany poseł
mnie wplątuje. No i on bardzo się tym przejął. Uważa, że koniecznie powinnam się od tego odciąć. Więc może tylko dlatego proponuje mi małżeństwo…
- Nie wygłupiaj się, na pewno tak nie myślisz. A jeśli dlatego, to dopiero świadczyłoby o tym, jak mu na tobie zależy. Żaden mężczyzna nie jest aż takim altruistą, żeby poświęcać swoją wolność dla kogoś, kto jest mu obojętny. I twój Bogacki mimo zalet, jakie posiada, z pewnością by się tak nie poświęcał. Mój Boże, czy ja ci muszę takie rzeczy tłumaczyć? A swoją drogą, wychodząc za niego za mąż pozbędziesz się tego kłopotu raz na zawsze.
- Daj spokój, Zosiu, ja miałabym być taka interesowna?
- No to przyjmij jego propozycję bezinteresownie, przecież nie jest ci niemiły?
- No pewnie, że nie jest.
- To o czym my rozmawiamy? W dodatku mnie, której taki obrót sprawy może przynieść szkodę, obligujesz do namawiania cię do tego kroku. Przecież ja tu zostanę sama jak palec…
- Będziesz mnie odwiedzać w Warszawie, a jak pojedziesz do Kasi, też będziesz się miała gdzie zatrzymać.
- A propos, co słychać u Kasi?
- Wszystko dobrze. Zresztą przeczytam ci jej list. Moja córka nieustannie mnie zaskakuje.
Zofia wyjęła z torebki list i zaczęła czytać: Moi Kochani: Mamusiu, Tato, Dzieciaki i Kubo psia mordo!
Uff… Zaliczam powoli sesję. Nawet nieźle mi idzie. Jeszcze dwa egzaminy i będę miała wreszcie czas, żeby robić, co chcę, a nie to, co muszę. To jedna dobra nowina, a druga to ta, że zarabiam teraz, więc proszę Cię Mamusiu, żebyś nie wysyłała mi więcej pieniędzy; jeszcze postaram się oddać ci to, co mi ostatnio przysłałaś!
Nie masz pojęcia, jakim dobrodziejstwem dla mnie okazała się znajomość z panią Mają Tarnowską. Pod każdym względem. Ona widzi palec boży w tym, że się poznałyśmy. To dziwaczna, ale ciekawa osoba.
Pewnie byś ją polubiła, chociaż nie zniosłabyś jej bałaganiarstwa.
Właściwie jest nie tyle bałaganiarą, co osobą osaczoną nadmierną ilością rzeczy, które trzyma w domu. Nigdy u nikogo nie widziałam aż tylu ubrań, mebli, bibelotów. Jak sobie tak na nią patrzę, to modlę się o to, żeby na starość nie zdziwaczeć jak ona. Chociaż z drugiej strony, jest to osoba o złotym sercu i szerokich zainteresowaniach, kochająca to, co robi. Nie masz pojęcia, jak ona mi otwiera oczy na różne sprawy.
Gdyby nie ona, nie poznałabym całej twórczości Gałczyńskiego, nie doceniłabym w pełni jego poezji, którą dotychczas znałam po łebkach.
Pokochałam ją (poezję Gałczyńskiego), zresztą panią Maję także.
Całe jej środowisko poruszone jest śmiercią poety; opowiem ci, jak przyjadę, co o tym mówią. Gdybym jej nie spotkała, nie obejrzałabym tylu
przedstawień w teatrach, nie zobaczyłabym wielkiego Solskiego w jego ostatniej roli. To ona załatwia mi wejściówki, a ja korzystam z nich z entuzjazmem. W dodatku namawia mnie coraz bardziej na pracę artystyczną — woda na Twój młyn, Mamuś, prawda? A ja się zastanawiam, czy nie ma racji. To znaczy, Boże mój, zawsze chciałam, marzyłam o scenie, ale nie potrafiłam się do tego głośno przyznać. Kto wie, może gdy skończę studia…
Poza tym jakaż to przyjemność przepisywać jej książki! Nie dość, że mogę przeczytać je przed opublikowaniem, to jeszcze mi za to płaci!
Naprawdę, to szczęście, że ją spotkałam. Otwiera mi oczy na wiele spraw, które oficjalnie są zupełnie inaczej przedstawiane, i pomaga dostrzegać inne, na które przebywając tylko wśród rówieśników nie zwracałam uwagi. Do tego jeszcze dokarmia mnie, więc nie przysyłaj mi już paczek. Nie chcę, żebyś dla mnie stała w kolejkach i dzieliła się tym, co udaje ci się z takim trudem zdobyć. Bo ja tu mam wszystko.
Pani Maja, jak tylko do niej wejdę, stawia przede mną różne upichcone przez siebie frykasy, a gotuje świetnie. Prawie jak ty. I jeszcze raz proszę, zapomnij o pieniądzach dla mnie. Na razie wystarcza mi to, co zarabiam za przepisywanie; pozostaje mi tylko życzyć pani Mai nieustającej weny.
Jeden miesiąc z wakacji muszę wykreślić z naszych wspólnych planów, bo wynajęłam się jako wychowawczyni na obóz młodzieżowy.
Zarobię na resztę wakacji! Uściskaj wszystkich, bardzo już tęsknię za Wami i przyjadę, jak tylko zaliczę sesję; pomyśleć, że jeśli mi się to uda, będę już na drugim roku studiów! Nie bój się Mamuś, nie będę znikać na całe dnie z Januszem, obiecuję Ci to, bo on też ma swoje plany.
Opowiem Ci o wszystkim w Zamościu, nie mogę się już doczekać.
Całuję, tęsknię, Wasza Kasia.
Rozdział 8
Kasia stała na peronie i czekała na pociąg z Lublina. Właśnie z głośnika wybrzmiała chropawa zapowiedź jego przyjazdu. Zielone światełko semafora w oddali, hen za końcem peronu potwierdzało tę wiadomość.
Wiatr rozwiewał krótkie kręcone włosy dziewczyny i przenikał
chłodem przez sweterek otulający jej szczupłe plecy Pierwszy października tego roku był chłodny i mglisty, jakby pomylił daty.
Powinnam była założyć płaszcz - pomyślała Kasia - jeszcze go nawet nie rozpakowałam.
Zaledwie wczoraj przyjechała z wakacji do Warszawy. Ranek był
pogodny,
zakończeniu
uroczystości
inauguracyjnych roku akademickiego niebo przykryły chmury, a wzmagający się wiatr zamiast je rozgonić, napędzał ich coraz więcej. A tak jej zależało, żeby najbliższe dni były słoneczne. Miała Januszowi pokazać Warszawę i chciała, żeby ta wycieczka odbywała się w pogodnej atmosferze. Była mu to winna.
Aż się wzdrygnęła na tę myśl. Skąd jej to przyszło do głowy?
Dlaczego nie pomyślała, że chce mu zrobić przyjemność, że chce, żeby im było radośnie, tylko że jest mu to winna… Tak, jakby zawiniła czymś wobec niego.
Janusz został właśnie studentem pierwszego roku prawa na Uniwersytecie Lubelskim. Nie mogła się nadziwić temu, że tak bardzo kochając sztukę, zdradza ją dla palestry. Będzie musiała zapytać go o to. Zresztą nie tylko o to. Pytań się namnożyło ostatnio, a szczególnie takich, które powinna zadać sobie samej. Toteż dobrze się złożyło, że Janusz postanowił ją odwiedzić.
Nie udało im się spędzić ze sobą zbyt wiele czasu w okresie wakacji.
Najpierw ona wyjechała na dziesięć dni na studenckie warsztaty artystyczne do Międzygórza, potem na kolonie jako wychowawczyni, a on musiał uczestniczyć w obozie szkoleniowym ZMP. Dlatego po inauguracji na swojej uczelni zdecydował się wsiąść do pociągu, żeby być na balu w uczelni Kasi. To bardzo miłe, lubiła z nim tańczyć, w Zamościu uważano ich pod tym względem za bardzo zgraną i wprawną parę.
Łoskot nadjeżdżającego pociągu wyrwał ją z zadumy. Zazgrzytały hamulce i zanim zdołała rozejrzeć się po peronie, poczuła na oczach czyjeś dłonie i usłyszała znajomy głos.
- A kuku, zgadnij, kto to?
- Nie mam pojęcia. Puść mnie, wariacie, bo udusisz.
Janusz uniósł ją do góry i okręcił dookoła, a potem postawił.
Uświadomiła sobie, że zapomniała, jaki jest przystojny.
Wyższy od niej o głowę, z gęstą grzywą ciemnych włosów spływających na jedno ucho od razu zwraca na siebie uwagę, gdziekolwiek się pojawia. Czarne, uniesione skośnie do góry brwi, prawie zrośnięte nad zgrabnym krótkim nosem, nadają jego twarzy chmurnego wyrazu, ale tylko do chwili, kiedy zaczyna się uśmiechać. A uśmiech ma zniewalający. Śmieją się jego skośne oczy, śmieje się kształtna, pięknie sklepiona twarz o wystających kościach policzkowych i nade wszystko zęby, których ma niezliczoną ilość.
Tylko dlaczego zamiast cieszyć się, zachwycać, wpędza ją to w poczucie winy?
- Ależ ty jesteś’ krucha! - mówi przystojniak obejmując ją. - Krucha i zziębnięta. - Czemu się tak lekko ubrałaś?
- Bo to teraz tak się oziębiło. Gdy wychodziłam, nie wiedziałam, że tak będzie.
Wypowiadając te słowa uświadomiła sobie nagle, jak doskonale obrazują one obecny stan jej ducha, i znowu poczuła się winna.
Janusz ciągle jest jej chłopakiem, nie jest zakochana w nikim innym, ale co ma na to poradzić, że nie czuje do niego tego co dawniej.
Szczerze mówiąc, przez cały okres wakacji niewiele o nim myślała.
Raczej przypominała sobie o nim, kiedy napisał albo gdy ktoś o niego zapytał, ale żeby tak zwyczajnie, jak to dawniej było, królował w jej myślach… nie pamiętała, kiedy to się zmieniło.
Co gorsza, to nie była wcale jego wina. Janusz jest jak dawniej miły, przystojny i czuły, a ona bez żadnych realnych powodów nie umie tego docenić.
- A ty? - Janusz zatrzymał się, odwrócił ją do siebie i powtórzył
pytanie: - A ty? Odpowiedz mi na litość boską.
- Co ja?
- Kasiu, ty mnie w ogóle nie słuchałaś! Co się z tobą dzieje? Może ja niepotrzebnie przyjechałem?
- Och, przepraszam cię, zagapiłam się i tyle…
- Jeśli kogoś poznałaś, lepiej mi od razu powiedz.
- Och, daj spokój Janusz. Poznałam i wciąż tu poznaję mnóstwo ludzi, ale nie w taki sposób, jak myślisz.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Daj spokój, popatrz, mamy osiemnastkę. Wsiadamy.
Tak samo szybko, jak popadł w przygnębienie, Janusz rozchmurzył
się, a i wątpliwości, które ostatnimi czasy rozgościły się w myślach Kasi, jeśli nawet nie zaczęły się na dobre rozwiewać, to straciły na sile.
Chłopcy z jej roku przygarnęli jej gościa w akademiku. Nie obeszło się bez żartobliwych uwag, ma się rozumieć. Nie przeszkodziło mu to jednak zaskarbić sobie ich sympatii. Bal także udał się nadzwyczajnie, tańcząc ze sobą budzili powszechny podziw.
Nazajutrz, mimo że byli po hulaniu do bladego świtu, już przed południem odwiedzili Muzeum Narodowe. Janusz przeszedł sam siebie. Jakże on potrafi mówić o sztuce! Kasia była zafascynowana, na nowo odkryła zbiory malarstwa tyle razy oglądane, które dopiero teraz na dobre zagościły w jej świadomości. Poznała historię powstania każdego z obrazów, dowiedziała się, co stanowi o jego wartości. O
każdym z nich Janusz potrafił mówić ze swadą, znawstwem i upodobaniem.
Kiedy potem szli Nowym Światem na Stare Miasto, zadała mu pytanie, które nurtowało ją od dawna:
- Powiedz mi, jak to się stało, że tak bardzo kochając sztukę, będąc absolwentem jednej z najlepszych szkół plastycznych w kraju wybrałeś studia prawnicze?
- Każdy może być miłośnikiem sztuki. Prawnik także. Poza tym ślubowałem to sobie. Po prostu może w przyszłości będę mógł
uchronić kogoś od tego, co było kiedyś moim udziałem.
- Nie rozumiem, o czym mówisz?
- O tym, co mnie niepotrzebnie spotkało. Kiedyś dużo się o tym mówiło, potem, kiedy już odsiedzieliśmy karę, zrobił się z tego temat tabu.
- „Odsiedzieliśmy karę”? Jaką karę? Byłeś w więzieniu? Za co?
- Za szczeniackie wygłupy. Za to, że jakiemuś prawnikowi służbiście pomyliły się one z naruszeniem prawa, aczkolwiek lekkomyślność też musi mieć swoje granice.
- Żartujesz sobie ze mnie. Przecież byś mi wcześniej powiedział.
- Setki razy chciałem ci to powiedzieć. Nie miałem odwagi i… nie chciałem do tego wracać.
- Nie wierzę - szeptała Kasia - nie wierzę.
Przechodzili właśnie obok kawiarni, Janusz wziął ją za rękę i zaproponował:
- Chodź, napijemy się czegoś ciepłego i opowiem ci wszystko.
Wreszcie spadnie mi kamień z serca.
Dziewczyna posłusznie dała się poprowadzić do przytulnego wnętrza, ale nie dowierzała rewelacjom, które zamierzał przed nią odsłonić. Po prostu zażartował sobie z niej i tyle.
Janusz przywołał kelnerkę i zamówili dwie małe kawy. Do niedawna Kasia gardziła tą używką, teraz już nie potrafiła się bez niej obejść. Ta zmiana jej upodobań zainteresowała chłopaka.
- Pijesz kawę? Nie znosiłaś jej, o ile pamiętam.
- Tak było, dopóki nie zaczęłam współpracować z ekipą audycji „5 : 0
dla młodości”.
- Współpracujesz z nimi? Nie wiedziałem.
- Nic dziwnego, skoro ani razu wśród autorów nie umieścili mojego nazwiska. Zostałam brutalnie wykorzystana.
- Wykorzystana? Jak mam to rozumieć?
- Wykorzystana twórczo, a nie tak, jak myślisz. Pewien „radiota” w czasie transmisji naszego nagrodzonego programu kabaretowego zachwycił się moimi tekstami i zaczął mnie namawiać do wymyślania czegoś do ich programu. Moje ego zostało mile połechtane i ani się
spostrzegłam, jak napisałam cztery audycje, pod którymi on się podpisał i zainkasował honorarium. To on poił mnie kawą, twierdząc, że pobudza do myślenia, aż w końcu zaczęła mi smakować. Co za wariatka ze mnie, że pozwalałam tak się wykorzystywać i jeszcze byłam dumna, że wymyślam znane audycje! Potem pani Maja Tarnowska uświadomiła mi, że za taką pracę należy się domagać zapłaty, no i kiedy zrobiłam delikatną aluzję na ten temat, współpraca się skończyła.
- Nic mi o tym nie pisałaś.
- No widzisz, okazuje się, że też mam swoje tajemnice. Nie tak piorunujące jak twoje, ale mam. Skoro już zacząłeś, opowiadaj…
chociaż… jeśli dotąd nic o tym nie wiedziałam, jeśli ci trudno o tym mówić…
- Jeśli mamy spędzić ze sobą życie, powinnaś wiedzieć o mnie wszystko.
Kasia chciała coś odpowiedzieć, ale Janusz już zaczął mówić.
- Nie wiem, czemu nie zadałaś mi nigdy pytania, jak to się stało, że będąc trzy lata starszy od ciebie podjąłem studia równolegle z tobą.
- Nic dziwnego w tym nie widzę. Jak wiesz, poszłam do szkoły wcześniej, niż powinnam, a dużo dzieci miało opóźnienia po wojnie.
Na moim roku studiów też rozpiętość wieku jest spora. Jakoś mi nie przyszło do głowy, że może być w tym coś niezwykłego.
- To fakt. Ale ja szedłem normalnym trybem. W pierwszej klasie Liceum Sztuk Plastycznych zdarzyło się jednak coś, co zmieniło wszystko. Byłaś mała, nie możesz więc pamiętać o tak zwanej aferze rynsztoka, o której swego czasu dużo się mówiło.
- Ależ pamiętam! Mój ojczym zbierał podpisy na rzecz uwolnienia zatrzymanych i został aresztowany. Odsiedział to.
- Nie wiedziałem. Przykro mi. My też odsiedzieliśmy, trzy lata. Za głupotę. Szliśmy wtedy na pochód pierwszomajowy i przed „Cen-tralką”, tą restauracją obok kina i naszej szkoły, zobaczyliśmy w rynsz-toku jelita zwierzęce. Nieśliśmy akurat do szkoły kije do transparentów i któryś z kolegów nadział na swój kij te flaki. Bardzo to nas wszystkich rozśmieszyło i poszliśmy w jego ślady. Z zakrwawionymi trzewiami powiewającymi na drzewcach, śpiewając Międzynarodówkę przedefilowaliśmy wokół „Stylowego”. Przed wejściem do szkoły musieliśmy umyć kije, bo były zapaskudzone krwią. No i przemaszerowaliśmy z nimi przez plac Mickiewicza, przed ratuszem, aż do pompy, przy której w ścieku zostawiliśmy flaki. Tam już były ustawione trybuny i nasz przemarsz ludzie przyjęli okrzykami i śmiechem. Nie trwało to długo, bo już ktoś nadgorliwy poleciał w odpowiednie miejsce ze skargą. Zostaliśmy skazani i spędziliśmy dwa i pół roku w lochach zamku w Lublinie. O szczegóły mnie nie pytaj.
Mówię ci o tym tylko dlatego, żebyś nie była zaskoczona, kiedy w mojej ankiecie personalnej w rubryce „karany” zobaczysz odpowiedź
twierdzącą. Uff… nareszcie mam to za sobą… i… proszę, nie wracajmy do tego więcej.
Kasia była wstrząśnięta. Siedziała ze spuszczoną głową, ściśniętym gardłem, dziesiątki pytań cisnęły się jej na usta, ale Janusz tak kategorycznie zakończył swoje sensacyjne wyznanie, że nie śmiała się odezwać.
Popijał w milczeniu i z nieszczęśliwą miną swoją małą czarną.
Pogłaskała go po policzku.
- Biedaku… - wyszeptała. - I mimo to wybaczyłeś to władzy, a nawet pojechałeś na ten kurs ZMP. Nie rozumiem tego.
- To mnie wybaczono. Zachowaliśmy się nieodpowiedzialnie i nigdy sobie tego nie daruję.
- Jeszcze się obwiniasz? Tym bardziej nie rozumiem!
- Nie mówmy już o tym, proszę.
- Jak sobie życzysz, ale…
- Nie ma żadnego „ale” - powiedział. — To oczywiste. Jeśli tego nie rozumiesz, tym gorzej.
- Jak chcesz.
Wyszli z kawiarni i nie byli zbyt rozmowni. Po zwiedzeniu Starego Miasta mieli jeszcze pojechać na Saską Kępę do pani Mai Tarnowskiej po dalszy ciąg jej powieści do przepisywania. Kiedy się ostatnio widziały, aktorka znienacka zapytała ją:
- A ty, Kasiu, jak to wszystko godzisz?
- Wszystko? To znaczy, co?
- Studiowanie, przepisywanie, twoje pasje, fascynacje, bo taka młoda śliczna osóbka musi być kochana i kochać. Prawda?
Kasia była zażenowana. Przy całym szacunku do pani Mai, nie znosiła bezceremonialnego jej wchodzenia w czyjś świat intymny. I tego, że sama też się czasem zbytnio otwierała. Niejednokrotnie dziewczyna była skrępowana jej zwierzeniami i opowieściami, których - jak sądziła - nie powinna słuchać. Z drugiej znów strony ceniła sobie zaufanie, jakim ta starsza osoba z niemałym dorobkiem ją obdarza.
Ceniła to, ale też starała się nie przeceniać, albowiem pani Maja niewątpliwie należała do ludzi z sercem na dłoni, nie potrafiących skrywać swoich emocji. Zagadnięta bezpardonowo o stan swoich uczuć Kasia trochę się najeżyła wewnętrznie, ale bardziej jeszcze poczuła się zawstydzona.
- Krępuje cię to? - odezwała się aktorka, jakby czytając w jej myślach.
- Ja pytam z troski, mam nadzieję, że przedstawisz mi swojego chłopaka, narzeczonego czy jak go nazywasz, bo chyba jest ktoś taki?
- Sama nie wiem… - odpowiedziała dziewczyna ku własnemu zaskoczeniu.
Jak by nie krytykowała wścibstwa i nadmiernej wylewności swojej mentorki, musiała bodaj podświadomie przyznać, że miała ona rzadki dar wyciągania zwierzeń od swoich rozmówców.
- Od dwóch lat spotykam się z kimś - mówiła więc - ale ostatnio coraz mniej o nim myślę. Może dlatego, że ja wyjechałam, on został.
Obwiniam siebie za tę niestałość.
- Może go po prostu nie kochasz?
- Nie wiem, może. Nie wiem też, dlaczego pani o tym opowiadam…
Chyba nie powinnam. Zresztą on przyjedzie, przekonam się, co tak naprawdę do niego czuję.
- Odwiedźcie mnie razem. Chętnie go poznam.
Z powodu tej właśnie rozmowy Kasia zamierzała wybrać się do Tarnowskiej po rękopis razem z Januszem. Nie wiedziała, czy ma to jakikolwiek sens, bo obojętne jej było czyjeś o nim zdanie. Sama wiedziała, ile jest wart. Nie zmieniało to jednak faktu, że nie była pewna swoich do niego uczuć. Przypomniała sobie, jak opowiadając o swojej tajemnej przeszłości powiedział: „Skoro mamy spędzić razem życie” i jak zareagowała na te słowa. To znaczy nic wtedy nie powiedziała, ale ogarnęło ją uczucie buntu. Skąd u niego ta pewność, że ma prawo decydować o jej życiu?
Myśl ta była jak błyskawica, przemknęła, ledwie się pojawiła, ale zaistniała. Wyznanie Janusza zasmuciło ją i pogłębiło poczucie winy za to, że nie potrafi odnaleźć w sobie tyle uczucia do niego, ile dawniej miała.
Szli przez chwilę w milczeniu, ale tylko dopóki nie weszli w ciasne uliczki przy Rynku. Pokazując chłopakowi ulubione zakątki Kasia poczuła się w swoim żywiole. Zaglądali w odnowione niedawno podwórka, zwiedzali kościoły. Janusz objął ją i przytuleni poszli na Freta. Pokazała mu odbudowany dom pod trzydziestką na Freta, gdzie na pierwszym piętrze było ostatnie przed wojną mieszkanie jej rodziców. Pojechali potem do pani Mai. Zabawiła tam niedługo, bo Janusz nie miał odwagi wejść i zaczekał przed domem.
Odebrała notatki do przepisywania i już zamierzała się pożegnać, kiedy pani Maja spytała:
- A ten twój chłopak? Miałaś mi go pokazać.
- Ach, proszę pani, to jest dzikus. Czeka na ulicy.
- A może chcesz wejściówki do teatru? Wzięłam dla znajomych, ale się pochorowali. Na Marię Stuart, z Niną Andrycz.
- Na kiedy?
- Na dzisiaj, przepraszam, że tak w ostatniej chwili, ale miały być dla kogoś innego…
- Nie szkodzi, to znaczy: wspaniale! Obejrzymy razem z Januszem, bo on wyjeżdża dopiero jutro. To prawdziwa okazja, bardzo, bardzo dziękuję!
- Poczekaj Kasieńko. Z tym przepisywaniem nie śpiesz się zbytnio, bo ja wyjeżdżam na kilka tygodni. Odezwij się do mnie na początku listopada.
- Ojej, to aż tak długo pani nie będzie?
- Może nie aż tak długo, ale nie będę miała szybko następnej partii tekstu do przepisywania.
- W ogóle? Zrobiłam coś nie tak? Nie jest pani ze mnie zadowolona?
- Ależ skąd! Muszę tylko jeszcze coś w tych notatkach poprawić.
Możesz być pewna, że wszystko, co spłodzę, będzie przepisywane
przez ciebie. A teraz biegnij do swego chłopaka i bawcie się dobrze w teatrze.
Kasia pożegnała się i szybko wybiegła na ulicę. Janusz przechadzał
się powoli pod drzewami. Kiedy ją zobaczył, przyspieszył kroku, podskoczył po szczeniacku i zerwał gałązkę.
Rozśmieszyło ją to. - Chłopcy! Jacyż oni do siebie podobni, duże dzieci. To podskakiwanie do gałązek! Ciekawe, co chcą przez to udowodnić. Tak samo robią jej koledzy ze studiów, kiedy są w towarzystwie dziewcząt. Widziała w takim podskoku nawet błyskotliwego „dyplomatę” Jadzi Arciszewskiej.
- Popatrz, co mam - powiedziała do swego skoczka tryumfalnie unosząc wejściówki.
- Nie mam najmniejszego pojęcia.
- Bilety do teatru, na Marię Stuart. Hurra! Idziemy do teatru!
- Kiedy? Przecież jutro muszę jechać.
- Ale bilety są na dzisiaj.
- Wiedziałem, że coś wymyślisz, żeby mnie pognębić. Przecież mieliśmy iść do kina.
- Ale idziemy do teatru, to chyba lepiej.
- Jak dla kogo.
- Żartujesz sobie?
- Słuchaj, Kasiu, przyjechałem tu do ciebie i tylko do ciebie, a ty robisz wszystko, żeby mnie unikać.
- Zwariowałeś? Przecież z tobą chcę iść do teatru, a nie sama czy z kimś innym.
- Byle nie zostać ze mną sam na sam.
- A w kinie będziemy sam na sam?
- Kino to nie to samo co teatr.
- No wiesz! Zresztą masz rację. Dla mnie i dla większości ludzi kino to nie to samo co teatr. Bo teatr to jest świątynia sztuki, aktorzy są na dotknięcie ręki i…
- Teatr jest pretensjonalny i odległy od prawdziwego życia, a ty… ty pewnie sama chciałabyś być aktorką?
- A jeśli nawet, to co w tym złego? Ty miałeś być malarzem.
- Ale będę prawnikiem.
- Niestety…
- Przynajmniej pożyteczny zawód.
- Ci pożyteczni zawodowcy wsadzili cię za nic do więzienia! Janusz nie miał na to odpowiedzi. Szli przez chwilę w milczeniu, potem nagle stanął, wziął ją za ręce, odwrócił do siebie i powiedział
cicho:
- Kocham cię i nie chcę iść do teatru. Tam będzie nudno. W dodatku pewnie będą gadać „do wiersza”. Postanowiliśmy, że pójdziemy do kina. Proszę, zrób to dla mnie.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Miała ogromną ochotę na obejrzenie sztuki, ale on najwyraźniej nie żartował. Nie podejrzewała go o aż taką niechęć do teatru. Nie znała go od tej strony. Może w ogóle go nie znała? Ogarnęło ją zniechęcenie.
- Dobrze, niech ci będzie, chodźmy do kina. Tylko muszę wstąpić do akademika. Oddam wejściówki Magdzie i Jadzi, żeby się nie zmarnowały.
- To może zostaniemy w pokoju, jeśli one pójdą do teatru - ożywił się Janusz.
- Nigdzie nie zostaniemy. Tak bardzo chciałeś iść do kina, to pójdziesz i już!
- Kasiu, czemu ty mówisz do mnie takim tonem, ja tylko chciałbym…
- Ty i ty, a ja? A to, czego ja chcę, już się nie liczy?
- Dobrze, trudno, niech będzie kino. Ale się nie gniewaj. Pojechali do akademika. Kazała mu poczekać na dole, bo - jak twierdziła - musi się przebrać.
Dziewczęta z entuzjazmem przyjęły wiadomość o niespodziewanym wyjściu do teatru. Błyskawicznie się ubrały i wyszły razem z nią.
- No to jedziemy - powiedziała Jadzia.
- No to jedźcie, bawcie się dobrze.
- A wy? Ach ty cwaniaro, wszystko rozumiem, chata wolna, co?
- Nic nie rozumiesz. My idziemy do kina…
- Zaraz w to uwierzę - zrobiła do niej oko Magda i już ich nie było.
- Może jednak zostaniemy?
- Nie, nie i jeszcze raz nie! - powiedziała Kasia ze złością, wzięła go za rękę i wyciągnęła na zewnątrz.
Szybkim krokiem skierowała się do pobliskiego kina „Stolica”, tak chętnie odwiedzanego przez nią i jej koleżanki. Janusz podążał za nią w milczeniu.
Jak zaplanowali rano, mieli obejrzeć film, który był już od roku na ekranach. Była to Sprawa do załatwienia Jana Rybkowskiego z Dymszą w ośmiu różnych rolach.
Kiedy tylko zgaszono światło, Janusz otoczył ją ramieniem i pocałował w policzek. Zdjęła jego rękę z ramienia i odsunęła się jak najdalej. Ponowił próbę. Wtedy zaprotestowała kategorycznie: - Chciałeś do kina, to oglądaj i pozwól mi oglądać, dobrze?
- Nie dobrze. No, nie wygłupiaj się Kasiu, choć tu do mnie…
- Proszę nie rozmawiać, bo pan przeszkadza - zwrócił ktoś uwagę.
- No właśnie - powiedziała odsuwając się jeszcze dalej. Publiczność bawiła się świetnie. Skłócona para znacznie gorzej.
Dziewczynie film jawił się jako zlepek nie związanych ze sobą epizodów satyrycznych oplecionych ramą konwencjonalnej akcji, a jedyną jego atrakcją był niezrównany Adolf Dymsza, czy to jako rozplotkowany spekulant, czy awanturniczy, niegrzeczny taksówkarz, arogancki kelner, nieznośny biurokrata, czy też kibico-łobuz. Zresztą nie wszystko do niej docierało. Była wściekła, że musi być tu, a nie w teatrze.
Rozbawiona publiczność gwarnie opuszczała kino, a Kasia i Janusz ostatni podnieśli się z miejsc, z nosami na kwintę. Nieśpiesznie, w milczeniu przeszli Kazimierzowską do Madalińskiego. Tu Janusz przystanął i powiedział:
- Pomyślałem sobie, że zdążę jeszcze na nocny pociąg do Lublina.
- Jak sobie chcesz. Krzyżyk na drogę.
Usłyszawszy te słowa Janusz znieruchomiał, zbladł, po czym powiedział nieswoim głosem:
- Nawzajem.
I ruszyli każde w swoją stronę.
W akademiku Kasia minęła recepcję i skierowała się ku schodom.
Pani Wanda z nocnej zmiany zawołała za nią: - A co, klucza nie bierzemy?
- Myślałam, że koleżanki wróciły.
- Ależ skąd, klucz wisi.
- A to poproszę…
- Coś pani Kasia taka nieswoja, chora czy co?
- Po prostu zmęczona, cały dzień w mieście, cała noc przetańczona.
Kiedy to powiedziała, łzy napłynęły jej do oczu i szepnąwszy „dobranoc”, szybko pobiegła na górę. Nawet nie zapaliła światła w pokoju. Rzuciła żakiet na krzesło i w ubraniu padła na łóżko. Wreszcie mogła dać upust łzom. Żal jej było przedstawienia w teatrze, żal, że Janusz miał niezrozumiałe pretensje, a nade wszystko wstyd, że nie umiała zapanować nad sobą, po prostu była zdziwiona swoim zachowaniem. Sama nie wie, co w nią wstąpiło. Przez cały dzień była dziwnie rozdrażniona. Spóźniona opowieść Janusza o jego mrocznej przeszłości jeszcze dolała oliwy do ognia. Już przed jego przyjazdem dręczyły ją wątpliwości i wyrzuty sumienia, że je ma… Ból głowy i dreszcze przypomniały jej, jak bardzo zmarzła wczoraj na peronie Dworca Wschodniego, gdy czekała na pociąg Janusza. Mój Boże, rzeczywiście to było zaledwie wczoraj. Tyle się przez ten czas zdarzyło. Powinna wziąć aspirynę, bo pewnie się zaziębiła, ale nie zrobiła tego.
Czyżby całe jej zachowanie było spowodowane li tylko histerią wynikłą ze złego samopoczucia? No, jeżeli tak, to… ma powody do płaczu. Uświadomiwszy to sobie, rozszlochała się na dobre. Teraz już myślała tylko o tym, jak bardzo jest nieszczęśliwa. Brnęłaby i brnęła w to użalanie się nad sobą, gdyby jej koleżanki nie wróciły z teatru.
Najpierw dotarły do niej z korytarza ich wybuchy śmiechu, a potem uchyliły lekko drzwi i ostrzegły:
- Hej, hej zakochani! Na amory mija pora, bo nie mamy gdzie spać! -
i zapukały nie przestając chichotać.
- Bardzo jesteście zabawne! - powiedziała Kasia z pretensją i dodała płaczliwym tonem: - Mogłybyście przestać się wygłupiać?
- Jak każesz, pani, tylko… o kurka wodna! - łoskot jakiegoś przewracanego mebla zgłuszył dalsze słowa Magdy.
Jadzia nacisnęła kontakt przy drzwiach i w pokoju zapanowała jasność. Kasia z zapuchniętą, umazaną twarzą zerwała się z łóżka, a Magda schylona nad przewróconym krzesłem, skrzywiona jak nie-boskie stworzenie, trzymała się za kolano.
- Jesteś sama? Co się tutaj dzieje? Kaśka, jak ty wyglądasz! Umyj się… A gdzie jest Janusz?
- Nie wiem. Chyba w pociągu do Lublina.
- Pokłóciliście się? O co? Wydawał się taki zakochany…
- Ale już nie jest.
- E tam! Niemożliwe. A czemu ty się tak mażesz? Opowiadaj.
Posłusznie zrelacjonowała im przebieg dnia, omijając swoje wątpliwości i myśli, które ją przez cały czas nękały.
- Czekaj, czekaj, bo ja tu czegoś nie rozumiem - powiedziała Magda. -
Spotkaliście się po trzech miesiącach niewidzenia i ty masz do niego pretensję o to, że woli być z tobą sam na sam, niż wystawiać się na widok publiczny w teatrze i muzeum? Albo że chce w kinie przytulić się do ciebie lub cię pocałować?
- Nie wiem, byłam taka rozdrażniona i chciałam pójść do teatru, a on…
- Ty jesteś rąbnięta, wiesz?
- Mówił tonem kategorycznym takie rzeczy, na przykład że mamy spędzić ze sobą życie, jakby to było oczywiste, a dla mnie to nie jest tak do końca oczywiste.
- Przecież go kochasz, po prostu dostałaś pietra. To się zdarza.
Pamiętasz, jak narzeczony Mirki nie przyszedł na ślub? A jednak się pobrali.
- To co innego. Ja po prostu nie jestem pewna tego, co czuję.
Odzwyczaiłam się czy co? Nie wiem, ale jestem kimś innym niż rok temu. Mnie samą to dziwi. I wstyd mi mego zachowania. Nie chciałam mu sprawić przykrości.
- Ty to nazywasz przykrością? Jego świat się zawalił. Nie widziałaś, jak on na ciebie patrzył? Nie szkoda ci go? Taki fajny chłopak, przystojniak jak diabli…
- Szkoda mi go, naturalnie, że szkoda, ale skoro tak łatwo zrezygnował, może mu na mnie aż tak bardzo nie zależy?
- I tu cię boli, ty masz prawo grymasić, a on ma się tarzać u twych stóp.
- Wcale nie, a zresztą… nie ma co o tym mówić, to już i tak stracona sprawa.
- Chyba że go przeprosisz.
- To on mnie zostawił… nie mówmy już o tym.
- Zgoda. Trzeba się kłaść, jutro zaczyna się kierat.
Dziewczęta poszły kolejno do łazienki, niedługo były już w łóżkach.
Magda i Jadzia szybko zapadły w sen. Kasia niemal do świtu walczyła z bezsennością.
Wstała jednakże przed nimi, ubrała się i jeszcze przed udaniem się na uczelnię pobiegła na pocztę. Wysłała do Janusza telegram z pytaniem: A GDYBYM POPROSIŁA O WYBACZENIE?
Po trzech dniach nadeszła odpowiedź w grubo wypchanej kopercie.
List zaczynał się tak:
To boli, ale nie potrafię się na Ciebie gniewać. Kocham cię i zrobię wszystko, żebyś była szczęśliwa, jeśli mi na to pozwolisz.
Napisał wiele miłych słów. Był to chyba najpiękniejszy list, jaki od niego dostała. Na koniec poprosił ją, żeby jadąc do domu na Wszystkich Świętych zatrzymała się na jeden dzień u niego w Lublinie, a potem razem pojadą do swoich rodzin.
Rozdział 9
Ścianka z dykty dzieliła wychodzący na skwerek balkon kuchenny w oficynie na dwie części. Za dyktą Maja umieściła dwie stare etażerki i na nich teraz ustawiała słoiki, które Mateusz przynosił jej z kuchni.
- Pamiętaj, zanim sięgniesz po nie, pozjadaj to, co masz w spiżarni.
Tu jest zimno i wszystko dłużej będzie świeże. A teraz patrz: Na dolnej półce masz trzy słoje słodkiej gotowanej kapusty, po dwa bigosu i pikli. Na górnej sznycle w pudełkach. W różowym cielęce, w niebieskim schabowe, a w białym mielone z kury. O i jeszcze słoik smażonego dorsza w zalewie octowej. Chyba ci wystarczy na cały czas mojej nieobecności, a makaron albo kartofle sam sobie ugotujesz.
- Jeszcze czego! Nie będę nic gotował, zjem z chlebem. No, może makaron, ale ziemniory? Broń Boże.
- A jak cię to jadło znudzi, przyjedź do mnie do Skolimowa na obiad.
Tylko zadzwoń na dwa dni wcześniej, żebym zdążyła uprzedzić siostrę Marię. Wiesz, tam trzeba kalkulować, one muszą wiedzieć wcześniej.
- Wątpię, żeby mi się chciało jechać do tych staruchów.
- Mateusz! Jak możesz? Młodzieniec się znalazł!
- Miła jesteś, nie ma co! A swoją drogą, skąd nabrałaś tyle mięsa, zupełnie jak przed wojną.
- Wystałam w kolejkach. A przed wojną, jak pamiętasz, nie musiałam robić żadnych zapasów. Szłam do sklepu, kupowałam dwadzieścia deko, tyle, ile akurat potrzebowałam, i już. A zresztą była Julcia, głównie ona to załatwiała.
- No widzisz, a teraz doskonale radzisz sobie sama.
- A mam inne wyjście? Za to ty masz jedwabne życie. Wszystko za ciebie załatwię, podam. Żyć nie umierać. Czy ty w ogóle wiesz, jak nasz świat teraz wygląda? Inni mężowie czasem stoją w kolejkach…
- Jeszcze czego! W głowie się babom przewraca, ja miałbym stać w kolejkach!
- Korona by ci z głowy nie spadła.
- Oj, nie drzyj się Maja, nudna jesteś.
Ilekroć Maja powiedziała choćby szeptem coś, co nie było po jego myśli, jej nobliwy mąż reagował słowami: „Nie drzyj się”. Raz się zapomniał i odezwał się do niej w ten sposób przy gościach i bardzo ich to ubawiło. Słyszała ten zwrot dziesięć razy dziennie. Z początku doprowadzał ją do pasji, ale z czasem przestała na to reagować. Tak, jak teraz. Od jutra bowiem miała wykupiony pokój w Domu Artysty Weterana w Skolimowie. Chciała się oderwać na jakiś czas od wszelkich obowiązków i zająć tylko pisaniem, bo ostatnio bez efektu zmagała się z weną… Zresztą zajęcia domowe, teatr radiowy, coraz rzadsze, ale jednak występy przed publicznością zabierały jej tyle czasu, że nie starczało go na pisanie. Tymczasem termin złożenia książki w wydawnictwie zbliżał się nieubłaganie.
Kiedy była młodsza, wszyscy wokół dziwili się, jak zręcznie potrafi „łapać nie tylko dwie, ale nawet cztery sroki za ogon”. Tylko że
wtedy czas nie umykał tak szybko. Teraz ma go wciąż za mało. Dla siebie i… przed sobą.
Kiedyś, właściwie do niedawna, dokąd żyła jej matka, nawet jej do głowy nie przychodziło, że musi się śpieszyć ze zrealizowaniem swoich zamierzeń. Jeśli martwiła się o przyszłość, to matki, a nie swoją. Teraz wszystko jest inaczej… i już zaczyna się godzić z tym, że nie będzie lepiej, bo może być tylko coraz gorzej.
Gdyby jej córka mogła czytać jej myśli, skrzyczałaby ją. Bo Hanusia uważa, że złe myśli przyciągają złe moce. Łatwo jej tak mówić, gdy sama nie przekroczyła jeszcze czterdziestki. W jej wieku, mój Boże, do czego ja jeszcze byłam zdolna w jej wieku! - pomyślała Maja. - Ale nie ma co narzekać, dużo moich rówieśników dawno już poszło w odstawkę, a ja jakoś ciągle daję radę.
Snując te rozmyślania sprzątała kuchnię. Przygotuje jeszcze kolację, a jutro po śniadaniu Mateusz zawiezie ją do Skolimowa.
Jakie to szczęście, że on wyremontował sobie tę dekawkę! Wygląda ten ich pojazd jak siedem nieszczęść, ale jedzie. Dzięki pasji do samochodów jej męża są w tym kraju jednymi z nielicznych posiadaczy własnego pojazdu. Jak mówi ich dozorca - pan Wiesio: „Państwo Tarnowscy jeżdżą własną taksówką!” Zresztą nie on jeden.
Bo teraz, po zaledwie ośmiu latach nowej władzy, jeśli samochód nie jest ciężarówką, większość społeczeństwa, czyli tak zwane masy pracujące mówią o nim „taksówka”, niezależnie od tego, komu i do czego służy.
W każdym bądź razie dzięki ich „taksówce” nie musi się ograniczać z bagażem. Może zabrać wszystkie papierzyska potrzebne jej do pisania, a także tyle ubrań, ile zechce. Bo jedzie co prawda do pracy, ale nie wyobraża sobie, że mogłaby pojawić się w jadalni dwa razy tak
samo ubrana. Kiedy Mateusz zobaczył ustawione w przedpokoju pakunki, które zamierzała zabrać, aż jęknął: - Och Majka, Majka, ty się nigdy nie nauczysz podróżować jak normalni ludzie. Po co ci, u licha, tyle klamotów? Ulituj ty się nad moim kręgosłupem i nad tym samochodem. To nie ciężarówka, on ledwie zipie. Słowo daję, jesteś niepoprawna!
- Przecież muszę zabrać materiały do książki - tłumaczy się Maja (mimo iż papierów zapakowała dużo więcej niż trzeba, w porównaniu z ubraniem ich ilość jest znikoma).
A szczerze mówiąc, Maja bardzo się stara. Spisuje na kartce przez kilka dni, co ma zabrać, skreśla, ogranicza, żeby w ostatniej chwili w panice dopakować to i owo, bo a nuż się przyda. Tak jest zawsze, kiedy jedzie na koncerty, na biwak czy na dwa dni z wizytą do krewnych.
Wszyscy pomagają jej dźwigać, jest umęczona, a na miejscu okazuje się, że połowy nawet nie zdążyła rozpakować.
- To jakaś choroba, słowo daję! - zrzędzi Mateusz.
A ona milczy, bo wie, że racja jest po jego stronie, wie, że przesadziła, ale co może na to poradzić? To jest silniejsze od niej.
Za każdym razem Maja postanawia, ba! - przyrzeka sobie, że tym razem się poprawi, ale… no cóż, jest jak jest. Oto przedpokój tak zastawiony paczkami, że trudno otworzyć drzwi do łazienki.
- Zastanów się jeszcze, zostaw coś, na litość boską. No pa, ja już idę spać. Ostrzegam cię, nie będę tego dźwigać.
- Dobrze. Nie będziesz, sama to poznoszę, zresztą pan Wiesio obiecał, że pomoże.
Maja pochyliła się nad bagażem, nawet otworzyła walizkę, ale gdy tylko drzwi pokoju jej męża się zamknęły, machnęła ręką, zatrzasnęła zamek i poszła do siebie.
Ciężki miała dzień, najchętniej runęłaby na łóżko, jak stała, lecz nie było to możliwe. Najpierw musiała je pościelić. Żeby jednak to uczynić, trzeba było zdjąć z niego dwanaście ozdobnych poduszek i poukładać je na fotelu, a na nim wisiały spódnice… Zdjęła je z wieszaków w szafie, bo nie mogła się zdecydować, które ma zabrać.
Teraz więc, aby zrobić miejsce dla poduszek, musi najpierw ubrania na nowo powiesić w szafie.
A poduszek ma rzeczywiście za dużo. Niektóre z nich są z domu jej matki, to już relikwie - starsza pani haftowała je sześćdziesiąt i więcej lat temu. Maja co wieczór i rano przekłada je z łóżka na fotel i z powrotem. Nikt zatem nie może jej zarzucić, że zaniedbuje codzienną gimnastykę. Robiąc to sama z siebie się śmieje. Przynajmniej na jakiś czas od tego odpocznę - myśli teraz.
Dom Artysty Weterana w Skolimowie. Jeszcze w pierwszym dziesięcioleciu obecnego wieku jako młoda aktorka kwestowała razem z koleżankami z Teatru Rozmaitości na rzecz jego budowy. Kiedy wreszcie w roku 1925 niezłomni w dążeniu do celu Antoni Bednarczyk i Józef Mikulski dopięli swego, była przy wmurowaniu kamienia węgielnego pod jego budowę. Potem, 23 kwietnia 1927 roku uczestniczyła w otwarciu tej pięknej placówki.
Co to były za czasy! Wspaniałe i patetyczne. Polska od pięciu lat niepodległa, a ona co prawda już czterdziestolatka, ale zawodowo u szczytu swoich możliwości. Czuła się jeszcze wtedy na tyle młodo, że zatracała się w pracy i żeglowała od sukcesu do sukcesu na nowej fali prosperity. Hanusię, już nastolatkę, mogła spokojnie powierzać mamie i opiekunce. Stać ich było na służbę, stać ich było na letnisko w Urlach i podróże po Europie.
Teść Mai miał wysokie stanowisko w Ministerstwie Komunikacji -
był szefem resortu turystyki. Chociaż mogli się bez tego obejść,
pomagał im finansowo. Dbał o to, by jego jedynak miał wszystko.
Mateusz mógł realizować swoje pasje. Sam był znanym żurnalistą, a po pracy organizował swoje ukochane wyścigi automobilowe.
Bezcenna Julka perfekcyjnie prowadziła dom, a Maja grała w Teatrze Rozmaitości rolę po roli, aż do dnia, kiedy przebywający w Polsce reżyser z paryskiego Moulin Rouge, obejrzawszy przedstawienie muzyczne z jej udziałem, skusił ją kontraktem do swojej nowej rewii nad Sekwaną.
Wyjechała tam najpierw sama, a po dwóch miesiącach dołączył do niej Mateusz z Hanusią i Julką. Zapobiegliwy tata załatwił mu posadę korespondenta do spraw turystyki w „L’Express”. Od tej pory aż do roku 1939 pojawiali się w Warszawie w okresie Bożego Narodzenia i pod koniec sierpnia. Tego roku jednak całe wakacje spędzili nad polskim morzem, a to dlatego że ojciec Mateusza był po udarze serca i postanowili być bliżej niego, dopóki stan jego zdrowia się nie poprawi.
Ponadto teściowie zadecydowali, że w tych niespokojnych czasach rodzina powinna być bliżej siebie. Namawiali ich na powrót do Warszawy. Jednakże z punktu widzenia Mai było to niewykonalne.
Jakże mogli teraz zlikwidować swoje sprawy w Paryżu i wrócić do kraju? Przecież Hanusia, jej jedyna córka, absolwentka romanistyki na Sorbonie, zapuściła już na dobre korzenie we Francji. Od trzech lat była tam zamężna i urodziła dwoje dzieci. To zrozumiałe, że Maja chciała być blisko wnuków. Do tego teatr. W Warszawie już potraciła kontakty, a w Paryżu jej kariera miała się dobrze. No i przecież w końcu jej matka też się tam zasymilowała i czuła się szczęśliwa będąc bliżej ukochanej wnuczki i jej dzieci. Poza tym skoro teść tutaj spodziewa się napaści Niemców, tam pewnie będzie bezpieczniej, bo między Francją a nimi sytuacja nie jest napięta; w każdym bądź razie nad Sekwaną się o tym nie mówiło.
Daremne były to rozterki, bo niespodziewanie ślepy los zadecydował
za nich. Okazało się, że Idalia - matka Mai - postanowiła pojechać do Częstochowy, skąd nadeszła depesza od jej ukochanej siostry, która chorowała od jakiegoś już czasu, a teraz poczuła się tak źle, że zapragnęła się z nią pożegnać.
Hania protestowała, bo babka nie była w aż tak doskonałej kondycji, żeby mogła podróżować sama. A że i tak chciała wreszcie dziadkom Tarnowskim przedstawić swoje pociechy, postanowiła dołączyć do rodziców, zostawić dzieci z nimi i dziadkami nad morzem i odwieźć babcię Idalię do jej siostry w Częstochowie, a przy okazji odwiedzić tamtejszych krewnych.
Zgodnie z zapowiedzią córka i matka Mai z dziećmi pojawiły się w Polsce 24 sierpnia 1939 roku. Jej francuski zięć natomiast miał do nich dołączyć za dwa tygodnie. Takie mieli plany, wojna jednak zgotowała im zupełnie inny scenariusz.
- No tak… - pomyślała Maja. - Trzeba będzie kiedyś to wszystko opisać. Tylko kiedy? Wciąż ma tyle zajęć, że czasu nie starcza…
Zawsze wyobrażała sobie, że na starość będzie go miała dosyć na wszystko. A jest zupełnie odwrotnie. Podniosła się energicznie z krzesła, podeszła do okna. Uchyliła je, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza, i zaczęła ścielić łóżko.
Jutro powinna wstać wcześnie, żeby napisać listy i opłacić rachunki na poczcie. Przed trzynastą powinni już znaleźć się w Skolimowie, bo siostry bardzo skrupulatnie przestrzegają godzin posiłków.
- Ojej, już po pierwszej? - zdziwiła się patrząc na zegarek. - Trzeba się kłaść…
Podreptała do łazienki, wykąpała się pośpiesznie, wróciła do wyziębionego pokoju, zamknęła okno i nareszcie położyła się do łóżka.
Zgasiła światło, ale sen nie przychodził.
Która to już nieprzespana noc? - Straciła rachubę. Tak było przez długi czas po śmierci matki, a teraz bezsenność nęka ją znowu od niemal miesiąca, to znaczy od dnia wyjazdu córki z dziećmi do Francji.
Tak bardzo jej ich brakuje. Nawet psów, bo India i Nocka także wyjechały.
Louis Garnier, mąż Hanki, przez cztery lata po wojnie nie dawał
znaku życia, a przez następne cztery nie ustawał w staraniach o sprowadzenie rodziny do Francji, chociaż powinno to być proste, bo oni wszyscy przed wojną mieli obywatelstwo francuskie. Tylko że w Polsce teraz nic nie jest proste. Może tuż po wojnie mogliby bez problemu wyjechać, z czasem jednak, w miarę umacniania się władzy ludowej trudności piętrzyły się irracjonalnie. Dlaczego Louis tak zwlekał z ujawnieniem się? - nie zostało do końca wyjaśnione.
Podobno był chory, a może po prostu mościł sobie nowe gniazdo, jak podejrzewała córka Mai.
- Coś mu nie wyszło i przypomniał sobie o nas.
- To po co do niego jedziesz? - zapytała Maja.
- Jeszcze nie wiem. Zobaczę na miejscu. A ty byś nie pojechała? Ja już przywykłam do życia bez niego, ale nie mogę pozbawić dzieci szansy posiadania ojca.
- Masz rację, kochanie - powiedziała Maja ze ściśniętym sercem -
masz rację, ale ja się boję, że już was nie zobaczę…
- Nawet o tym nie myśl, mamo. Jesteś nieznośna z tym swoim czarnowidztwem!
Maja wtedy nic na to nie odpowiedziała, ale z czasem nadzieja opuszczała ją coraz bardziej. Zwłaszcza że wieści z Francji zdawały się potwierdzać jej mroczne przypuszczenia.
Powinna się cieszyć, że jej wnuki żyją teraz godniej i normalniej niż tu, ale tak jej ich brakowało…
Zapaliła lampkę nad łóżkiem i sięgnęła po książkę.
- Muszę przestać o tym myśleć - postanowiła i zatopiła się w lekturze.
Zasnęła pół godziny później, w okularach na nosie i książką w zaciśniętych dłoniach.
Przed bramą Domu Artysty Weterana znaleźli się za kwadrans trzynasta. Maja poszła do biura po klucz od pokoju, a kiedy wróciła, ze zdziwieniem spostrzegła, że nie ma pod drzwiami samochodu. Stała na progu rozglądając się, gdy usłyszała z tyłu głos siostry przełożonej, Marii Nitsche.
- Pani Maju, prosimy na obiad, bo stygnie.
- Och, witam siostrę… ale ja się jeszcze nie rozpakowałam, a mąż z samochodem gdzieś zniknął.
- Proszę siadać, nie zginie. Podjechał od tyłu, prosto pod drzwi pawilonu gościnnego. Walizki już są w pokoju. O właśnie, oto i szanowny małżonek.
- Uszanowanie. Trzymaj się Maja - cmoknął ją w policzek. - Pa! Ja pędzę do Warszawy, o piętnastej jest transmisja radiowa z meczu.
Zanim się przedrę na Saską Kępę… chyba rozumiesz? Rączki całuję, siostro.
Maja zdjęła płaszcz, powiesiła go na wieszaku w korytarzu, wstąpiła do toalety, żeby trochę odświeżyć się oraz umyć ręce i za chwilę pojawiła się w sali jadalnej. Siostra Maria wskazała jej miejsce. Czujna młodziutka siostrzyczka natychmiast napełniła jej talerz zupą i powiedziała: - Smacznego, proszę jeść, bo już trochę wystygła.
- Dziękuję, nie szkodzi.
W jadalni zrobiło się zupełnie cicho. Pensjonariusze usadzeni przy dwóch długich stołach przerwali nagle rozmowy, całą swoją uwagę kierując na nowo przybyłą.
To śmieszne - myślała Maja przełykając rzeczywiście już niezbyt gorącą zupę. - Dla tych wszystkich sław, przed którymi chyliłam i chylę czoła, nagle dzisiaj ja - puch marny - jestem atrakcją…
Bynajmniej nie z powodu tego, kim jestem czy czego dokonałam, ale dlatego że przybyłam stamtąd, z ich przeszłości.
Ukradkiem zerkała na zaciekawione twarze. Przyglądając się jej nie wyglądali bynajmniej na skrępowanych. Ze zdziwieniem spostrzegła wśród nich Natę Boheńską, którą jeszcze trzy miesiące temu oklaskiwała w operetce. Myślała o niej ostatnio z racji incydentu, jaki zdarzył się na bankiecie po premierze Pięknej Heleny.
Maja długo nie mogła zapomnieć zażenowania, w jakie wtedy popadła. Rozmawiała z Teresą Iwańską, swoją przedwojenną właśnie odzyskaną przyjaciółką, którą zobaczyła pierwszy raz po latach.
Iwańscy dopiero co wrócili z Brazylii, gdzie zaniosły ich wojenne losy.
Ich powrót był wielce spektakularny i szeroko komentowany w środowisku i nie tylko. Odnotowały go radio i prasa, a jakże. Nic dziwnego, że tu i ówdzie w kuluarach różnie to oceniano, a już zaszumiało, kiedy Julian Iwański został przed paru dniami mianowany dyrektorem Teatru Narodowego. Nikt nie kwestionował, ma się rozumieć, jego kompetencji czy zasług dla sztuki. W Brazylii też miał
wybitne osiągnięcia. Ale po powrocie z Zachodu, przy aktualnej orientacji politycznej, było to postrzegane z podejrzliwością. Już sam ich powrót, a co dopiero nieoczekiwana nominacja! Dla Mai nie miało to znaczenia, nie była skłonna do osądzania ludzi. Znała ich zresztą oboje, wierzyła w ich dobroduszność, prawość Juliana,
ona się po prostu cieszyła z ich powroru. Na rzeczonym przyjęciu uściskali się serdecznie, od razu odnajdując wspólny język i dawną zażyłość.
Iwańscy byli nie tylko nadzwyczajnie utalentowani, ale również niezwykli pod innymi względami. Na przykład w tym, jak się kochali, wspierali i szanowali. Doprawdy, ludzie mieli im czego zazdrościć. A tu nagle, wtedy, po tej premierze, kiedy Teresa na chwilę odwróciła się od Mai, żeby się z kimś przywitać, pojawiła się Nata Boheńska z wypiekami na twarzy i mierząc Teresę nienawistnym spojrzeniem powiedziała głośno:
- Ta dziwka sypiała z moim Mirkiem, ucięli sobie ognisty romans, kiedy Julian reżyserował w Berlinie u Maxa Reinhardta.
Maja usłyszawszy te słowa najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Nie miała najmniejszej wątpliwości, że dotarły one do Teresy, która nadal wymieniała grzeczności z nowo spotkanymi, ale po sztywności jej pleców widać było, że przeciąga sprawę powitania, żeby się nie odwrócić i nie stanąć twarzą w twarz z oskarżycielką. Ta jednak znikła tak samo niespodziewanie, jak się pojawiła. Widać zapas jej odwagi i mściwości już się wyczerpały.
Mój Boże! - biadała Maja w myśli. - Ze też musiałam być świadkiem czegoś podobnego. Co za niezręczna, ba! - co za okropna sytuacja!
Dawno nie przeżyła podobnej konsternacji. W gruncie rzeczy jednak nie przywiązywała wagi do sensacyjnego oskarżenia.
Nata jako żona pierwszego amanta Teatru Rozmaitości miała z nim niełatwe życie. Mężulek rozpuszczony powodzeniem dostarczał jej wielu rozczarowań, ale nie aż tyle, o ile go podejrzewała. Każda atrakcyjna koleżanka po fachu i każda ładna kobieta w jej przewrażliwionej wyobraźni jawiła się jako potencjalna rywalka.
Sytuacja,
o którą oskarżyła teraz Teresę, miała miejsce ponad piętnaście lat temu. Niewierny, czarujący niegdyś mężuś dawno temu utracił swą ujmującą powierzchowność, a od trzech lat śpi niewinnie, acz mocno w rodzinnym grobie na Powązkach. Co też podkusiło starą zazdrośnicę do tego ekscesu? - zastanawiała się Majka - Czy dotąd jego zdrady aż tak mocno bolały lub kąsały jej ambicję? I czemu, na litość boską, właśnie ja musiałam być niefortunnym świadkiem tej sceny?
Doprawdy, nieznośnie niezręczna sytuacja…
Do końca tamtego wieczoru Maja nie mogła otrząsnąć się z przygnębienia. Obie z Teresą nie uczyniły do tego najmniejszej aluzji, jakby zdarzenie nie miało miejsca. Niesmak jednak dręczył Maję, łudziła się nadzieją, że może Teresa nie dosłyszała impertynencji. Oby tak było!
Teraz oto Nata, zmieniona, przygaszona i nie tak zadbana jak zazwyczaj, uśmiechała się do niej nieśmiało.
- Prawdziwa z ciebie, Maju, szczęściara, dopiero co tu przyjechałaś i od razu trafiłaś na nasz ulubiony obiad. Na drugie są placki ziemniaczane. Wszyscy je tutaj uwielbiamy. Nigdzie tak nie smakują.
- To wspaniale. Też jestem ich amatorką, zwłaszcza gdy ktoś je za mnie zrobi.
- Więc ty do tego wszystkiego jeszcze i sama gotujesz?
- Do czego wszystkiego?
- No, przecież wciąż pracujesz, jeździsz z Artosem i jeszcze zaczęłaś pisać.
- Może raczej zaczęto mnie drukować, bo pisać to ja zaczęłam ho, ho albo i jeszcze dawniej. A z tym gotowaniem, to wiesz, dla nas dwojga daję jeszcze radę, co innego, jak były dzieci… A ty, Nato, jesteś tu już na stałe? Jestem zaskoczona.
- Złamałam biodro - powiedziała i podniosła kulę opartą o krzesło. -
Trzeba było podjąć decyzję. Jest mi tu dobrze. Zapraszam jutro po obiedzie do mojego pokoju. Opowiem ci wszystko.
- Z przyjemnością - powiedziała Maja, myśląc jednocześnie, że przyjechała tu po to, by być z dala od życia towarzyskiego i tego wszystkiego, co jej przeszkadza pisać.
Zaraz jednak zganiła siebie za tę myśl. Musi tak organizować sobie czas, żeby pracować nie robiąc nikomu przykrości. Co innego być tu gościem przez jakiś czas, co innego dożywocie. Nawet w tak pięknym miejscu i z taką jak tu opieką pełnych oddania siostrzyczek.
Placki rzeczywiście były znakomite. Mężczyzna siedzący obok poprosił siostrę o dokładkę. Zażartowała, że dostanie, jeśli się zrzeknie kolacji.
- Białej kiełbasy? - przeraził się amator repery. - Przecież to mój przysmak! Mogę jutro nie zjeść śniadania - zadeklarował.
- Placki albo kiełbasa - odpowiedziała siostra.
- Ale ja naprawdę… - stary aktor ułożył usta w podkówkę jak dziecko gotowe do płaczu.
Mai zrobiło się przykro. Skinęła na siostrę i szepnęła: - Oto dwa moje placki, których jeszcze nie tknęłam, chętnie ofiaruję je temu panu.
Siostra roześmiała się i odszepnęła:
- Ależ proszę jeść, pan Drojecki zaraz dostanie. My się tylko tak droczymy. A swoją drogą, on jest strasznym łakomczuchem. Lekarz kazał mu pilnować wagi. Ale dostanie, dostanie, proszę się nie martwić.
Jadalnia powoli pustoszała. Maja popijała kompot, zapatrzona przed siebie. Po dwóch stronach sali, na podwyższeniach, były dwa
otwarte pokoje, umeblowane antykami sprawiającymi wrażenie scenicznej dekoracji. Zresztą oba rzeczywiście służyły często za scenę, kiedy młodsi koledzy przyjeżdżali tu z koncertami, przedstawieniami, żeby pensjonariuszom umilić czas. W jednym z tych pomieszczeń stał
stół i w czasie odwiedzin, imienin czy urodzin kogoś z pensjonariuszy biesiadowali przy nim jego goście. Drugie było zawsze tylko sceną.
Maja zresztą także miała okazję kilka razy tu się prezentować.
Kilka miejsc na lewo od Mai, po przeciwnej stronie stołu siedziała legendarna tragiczka, ubrana w całą gamę błękitów. Z lekko rozwianą rudą fryzurą, z ufnym, acz lekko nieobecnym uśmiechem na wymizerowanej twarzy wyglądała jak postarzała Ofelia, którą kreując przed laty wpisała się przebojem w historię teatru.
Pulchny, wysoki mężczyzna siedzący obok niej, kiedy oparła się 0 stół zamierzając wstać, natychmiast zareagował. Podniósł się z miejsca, pomógł jej stanąć na nogi i odprowadził ją z atencją do jej pokoju, a gdy wrócił, wszedł po schodkach na scenę, zasiadł przy fortepianie
1 rozłożył nuty.
- No proszę! - westchnęła jedna z aktorek. - Już się zaczyna! To jest nie do wytrzymania, nie można spokojnie porozmawiać…
Po tej odzywce, zupełnie jakby to było magiczne zaklęcie albo jakby niewidzialny reżyser wydał dyspozycje, sytuacja w jadalni nabrała rozpędu. Aktorzy zgrupowani w środku sali demonstracyjnie zajęli miejsca tuż przy scenie, natomiast ci, którzy otaczali tę, co wyraziła swoją niechętną opinię, odeszli na drugi koniec stołu i poodwracali się tyłem do sceny.
Tymczasem pianista, nie zwracając najmniejszej uwagi na zamieszanie, zaczął grać ragtime’y, fokstroty. Lekko, z fantazją przechodził z rytmu do rytmu, z melodii do melodii. Uderzenie miał
delikatne,
ale pewne. Maję ogarnęło déjà vu. Było w rym jego graniu coś bardzo znajomego.
- Trzeba będzie coś z tym zrobić, to jest nie do wytrzymania.
Wyobraźcie sobie moje panie, że on wszedł do mego pokoju jakby nigdy nic, wrzucił coś do kosza na śmieci i wyszedł! - mówił głośno były amant Marian Przyłucki do grupy pań z końca sali. - On jest nienormalny! A to nie jest dom wariatów.
- Oburzające! Musimy to ukrócić, proszę iść do siostry Marii -
poradziła mu jedna z pań.
- Prosimy o spokój, chcemy posłuchać muzyki - odezwała się spod sceny Barbara Dulęba, wieloletnia primabalerina opery warszawskiej .
- Gdybyż to była muzyka… - westchnęła jedna z pań z końca sali.
- To już jest podłość! - oburzyła się tancerka.
- Trzeba być człowiekiem, doprawdy… - poparła ją Janina Piotrowska, niegdysiejsza diwa operetki warszawskiej.
Atmosfera w jadalni robiła się coraz gorętsza. Spontanicznie utworzone dwa obozy patrzyły na siebie bardziej niż niechętnie, a pianista - przyczyna konfliktu - grał dalej nic sobie nie robiąc z zamieszania.
Maja, aczkolwiek zaciekawiona tym, co się święci, poczuła się niezręcznie. Postanowiła, że nie będzie zajmować tu żadnego stanowiska. Rada by była posłuchać jeszcze grajka, mimo to dyskretnie wyszła z jadalni i udała się na górę do swego pokoju.
Co im przeszkadza ten pianista i jego przyjemne granie? - dziwiła się.
A więc jeszcze i tu, gdzie dawno umilkły oklaski, w tym cichym miejscu, w którym wszystko wydaje się takie uspokojone, nie gasną emocje i animozje.
Przekręciła klucz w drzwiach swego pokoju. Zmieniła pantofle i podeszła do drzwi balkonowych, uchylając je, żeby wpuścić trochę powietrza.
Umieszczono ją w trzyskrzydłowym apartamencie gościnnym na drugim piętrze. Wszystkie okna wychodziły na pięknie utrzymany park.
Słońce tego dnia na razie jeszcze nie pokazało się ani na chwilę i dopiero teraz, o godzinie piętnastej dwadzieścia, pomarańczową poświatą wyzierającą spoza chmury zwiastowało wczesny jesienny zachód. Dwie samotne osoby przechadzały się po alejkach. Maja chętnie poszłaby w ich ślady, ale jeszcze nie rozpakowała walizki.
- „Osiołkowi w żłoby dano…” - roześmiała się, bo właśnie wyjęła z walizki nocną koszulę i nie mogła się zdecydować, gdzie będzie spała.
W trzech bowiem skrzydłach wielkiej komnaty były trzy miejsca do wyboru. W obu bocznych stały obszerne stylowe łoża, a w środkowej części, o charakterze saloniku, duża rozkładana kanapa. Zaczęła już układać drobiazgi w toaletce prawego skrzydła, bo tam na szafce obok łóżka stało radio, ale kiedy wyjęła z walizki torebkę z przyborami toaletowymi, zawahała się. Łazienka bowiem mieściła się na skraju lewego skrzydła, a więc bardzo daleko od miejsca, które wybrała do spania. A co będzie, jeśli w nocy będę musiała skorzystać z toalety?
Radio przecież mogę przestawić na te dwa tygodnie, nikt mi nie zabroni - pomyślała i tak też uczyniła.
Jeszcze kilka razy przymierzała się to tu, to tam i kiedy wreszcie zdołała rozlokować swoje rzeczy, rozległo się pukanie do drzwi.
- Dobry wieczór, kolacja! - oznajmiła okrąglutka, niewysoka siostrzyczka, która weszła z tacą do pokoju. Postawiła ją na stole
w środkowej części pomieszczenia. - Smacznego i dobrej nocy pani życzę! - i już jej nie było.
Tak się zaczął pobyt Mai w oddaleniu od domu, zaaranżowany gwoli sprawniejszego wykorzystania czasu na pisanie. Wszakoż dyrygent los miał też dla niej i swoją aranżację.
Rozdział 10
Odprowadzona przez matkę, zapłakana jak zwykle, kiedy wyjeżdżała z domu, Kasia wtulona w kąt wagonu usiłowała zasnąć. Nie nacieszyła się bliskimi tym razem tak, jakby tego chciała. Musiała dotrzymać słowa danego Januszowi na przeprosiny, że wracając od rodziców odwiedzi go w Lublinie. Matka, chociaż rada by ją zatrzymać przy sobie jak najdłużej, też uważała, że powinna tak postąpić.
Przegadały wczoraj prawie całą noc. Zofia nie wyglądała najlepiej.
- Mamusiu, czy ty nie powinnaś sobie dać spokoju z pracą na działce?
Wykańcza cię to!
- Ależ skąd - oponowała Zofia. - Dzięki temu jestem w formie. Ruch na świeżym powietrzu nikomu jeszcze nie zaszkodził. A poza tym ta działka nas żywi.
- Ale Janka Paczkowska mówiła mi, że się na niej zamęczasz. „Twoja matka na działce - powiedziała do mnie z wyrzutem - za ciężko pracuje i nikt jej nie pomaga, nie wstyd ci?” Naturalnie, że powinnam się wstydzić, ale przecież mnie tu nie ma; nie masz pojęcia, jak mnie to martwi.
Bo też rzeczywiście matka do swoich licznych obowiązków dołożyła sobie jeszcze przed dwoma laty uprawianie działki, a ojczym Kasi był spiritus movens tego pomysłu. Teofil bowiem, jako aktywista Komitetu Powiatowego partii, nabył ją za psi grosz, bo otrzymał taki przydział. Kasia pamiętała rozmowę, której się przysłuchiwała, gdy przyszedł z tą nowiną.
- Kto wie - powiedział - może kiedyś wybudujemy tam dom.
Wyobrażasz sobie, Zosiek, dom z ogrodem?! Warzywa, kwiaty, altanka…
- Utopista z ciebie. Za co będziesz budował ten dom?
- Nie zawsze będzie w tym kraju bieda, przecież szybko się rozwijamy.
- Filu, przestań snuć propagandę. Kto jak kto, ale ty, bądź co bądź
ekonomista, wiesz najlepiej, jak się sprawy mają. Tak się rozwijamy, że większość ludzi nieraz nie ma co do garnka włożyć. Ta twoja działka to wyrzucone pieniądze!
- Prosiłem cię, Zosiu, żebyś nie uprawiała politycznych pyskówek, jeszcze nam napytasz biedy. A jeśli chodzi o pieniądze, to wpłacam tylko pierwszą ratę, a potem obiecali mi resztę umorzyć. Za aktywność.
- Za aktywność? A co ty im obiecałeś?
- No wiesz, znowu zaczynasz lać ten swój jad… Nie wiem, co masz przeciwko mojej pracy, w końcu pewne przywileje to rzecz normalna, jak się tyle robi dla innych.
- Ci „inni” to całe upokorzone byle jakością życia społeczeństwo, miedzy innymi może właśnie dlatego, że ci, co uszczęśliwiają ich na siłę, wedle dyktatów z piekła rodem, przyznają sobie za to „pewne przywileje”.
- O, moja droga, chyba przesadziłaś!
To prawda, że mama lała jad. Kasia nawet ją w duchu za to ganiła, bo Teofil przecież się starał. Ale nie była wtajemniczona we
wszystko. Nie była na przykład świadkiem pamiętnej rozmowy z Lucyną, kiedy to macocha matki wysnuła przypuszczenie, że Teofil wychodząc z więzienia mógł był podpisać „lojalkę”. Matka nie mogła się ustrzec aluzji na ten temat, zwłaszcza że wszelkie próby wyjaśnienia z nim tej wątpliwości spełzały na niczym. Każdą taką rozmowę ucinał bezapelacyjnie. Żal o to trawił ją niezmiennie. Nie godziło się to zupełnie z jej widzeniem małżeńskiej etyki. Jeśli się z tym męczył, to gdyby był z nią szczery, pomogłaby mu, spróbowałaby zrozumieć. Czasem miała krótkie odruchy współczucia, kiedy zastanawiała się, że nie wiadomo co biedak musiał postawić na szalę.
Jakieś traumatyczne przeżycia mogły wpłynąć na to, że nie chciał
wracać do tamtych chwil. Lecz z drugiej strony ta jego gorliwość - na nią nie mogła znaleźć usprawiedliwienia i obudzić w sobie tolerancji.
Starała się o tym nie myśleć, ale przeważnie były to jałowe starania.
Teofil tamtego dnia najwyraźniej był jednak z siebie zadowolony, bo powiedział ugodowo:
- Wstałaś dziś lewą nogą. Ale wspomnisz jeszcze moje słowa, kiedyś mi za tę działkę podziękujesz.
Wykrakał. On, syn rolnika, nie odziedziczył po swoim ojcu zamiłowania do kultywacji ziemi. Teraz oto skorzystał z koniunktury, zrobił intratny zakup czy też, ściślej mówiąc, raczył przyjąć darowiznę i przestał o niej myśleć. Zamysł budowy domu musiał i tak odłożyć ad acta, bo póki co zajmował się budową zrębów socjalizmu. Natomiast jego nielojalna i nieufna wobec władzy, a potrosze i wobec męża żona-mieszczka utonęła po uszy w pracy na roli.
Zapaliła się do tego w niecałe trzy dni od nabycia niechcianej przez nią parceli, czyli w najbliższą niedzielę, kiedy to wpadli na pomysł, żeby urządzić sobie piknik na tym terenie. Podczas gdy jej
rozbrykana gromadka wciąż jeszcze siedziała przy śniadaniu, Zofia pakowała do koszyków chleb, masło, mielone kotlety, kiszone ogórki i owoce. Gorącą zupę i herbatę wlała do termosów. Nie zapomniała o kaszy dla Kuby, który póki co kręcił się wokół stołu, polując na podawane mu ukradkiem kąski, od których wbrew zakazom uwalniały się niejadki Ania i Piotrek. Jedynie pulchniutka Pelasia wymiatała talerze do czysta - jej apetyt zawsze dopisywał.
Działka usytuowana była przy szosie lubelskiej niedaleko Sitańca, oddalonego od Zamościa o pięć czy może sześć kilometrów. Z planu wynikało, że powinni ją odnaleźć po przeciwnej stronie drogi niż cmentarz i kościół sitaniecki, gdzieś pośrodku między jednym a drugim.
Dojechali autobusem do tartaku, gdzie ostatnio odbudowano upaństwowioną po wojnie Fabrykę Mebli Giętych, ale resztę drogi, około półtora kilometra, musieli pokonać pieszo. Dla bezpieczeństwa dzieci i niesfornego Kuby, prowokowanego przez nie do skoków i figli, musieli iść wyboistą ścieżką po drugiej stronie rowu.
Kiedy przybyli na miejsce, ze zdumieniem odkryli, że nie tylko oni wpadli na pomysł takiej eskapady. Niemal wszyscy nowi „małorolni”
zjawili się tam z rodzinami. Jakby się umówili. Teren był dokładnie wypalikowany, a rozciągnięte między kołkami sznurki z nazwiskami właścicieli na kartonikach pozwoliły im szybko odnaleźć miejsce, do którego zmierzali.
Ci, którzy przybyli przed nimi, powitali ich owacyjnie. Okazało się, że niemal wszyscy zdobywcy działek, z wyjątkiem trzech, których przydziałem uhonorował Komitet Powiatowy partii, są przedstawicielami miejskich pracowników resortu oświaty, co zresztą można było wyczytać na zaimprowizowanym szyldzie koło drogi. Krzywy napis na nieoheblowanej desce anonsował: „Zamojskie działki nauczycielskie”.
Napis ten okazał się balsamem na nękane skrupułami sumienie Zofii, bowiem Teofil będąc wykładowcą w filii Uniwersytetu Lubelskiego, był tu jako posiadacz absolutnie na miejscu.
Tak to niespodziewanie spontaniczny zjazd działkowiczów zamienił
się w swoisty festyn. Ludzie pozawierali znajomości, rozpalono ognisko, częstowano się nawzajem. Znalazł się też ktoś” z gitarą i nie obeszło się bez zbiorowych śpiewów. Królowała wszędobylska piosenka radziecka, która po kilku latach nowych porządków zadomowiła się na dobre w kraju nad Wisłą z całym jej dorzeczem, jako też nad Odrą oraz Nysą Łużycką. Ze wszystkich ustrojowych dobrodziejstw okazała się w końcu najmniej dotkliwym; nie drażniła wszak ucha, a nierzadko koiła melodyjną nutą.
Kuba - jak to foksterier nadrasowy, brylujący wśród biesiadników -
nakarmiony do syta przez zachwyconych jego urodą i wdziękiem działkowiczów, zabrał się do kopania dołu. Spod jego zgrabnych i nader zręcznych łap posypały się grudki ziemi.
- Ależ to najprawdziwsza mada! - zawołał ktoś z zachwytem, podnosząc jedną z nich. - Na tym wszystko urośnie. Wszystko! I warzywa, i kwiaty, i kartofle… O rany! - cieszył się. - Dawno nie widziałem takiej ziemi. Jutro po pracy wynajmę konia, zaorzę mój teren i zakładam ogród.
- Zna się pan na uprawach? - zapytała Zofia.
- A jakże! Przecież pochodzę ze wsi. Gdybyśmy tam mieli taką glebę, nigdy bym nie musiał dusić się w mieście. Nawet jak nas roz-parcelowali. Hektar takiej wspaniałej ziemi, droga pani, to jak kilka innej.
Od tej chwili rozmowy toczyły się już tylko wokół zagospodarowania ziemi.
- Roboty będzie co niemiara - mówili - to prawda. Trzeba wy-karczować bujną trawę i chwasty, dziko panoszące się gdzieniegdzie krzewy, powytyczać grządki; ponawozić też by nie zaszkodziło.
- Jest co robić, jest co robić - entuzjazmował się znawca upraw. -
Ledwie się skończy przed mrozami. Ale za to, jak się to wszystko po-sadzi, zasieje, jak to strzeli na wiosnę pąkami… Już samym tym, co się zbierze, można będzie wykarmić nie wiem jaką rodzinę, a może jeszcze zarobić na sprzedaży tego, co zostanie.
Słuchając tych planów inicjatora kultywacji działek coraz więcej uczestników festynu, nie wyłączając Zofii, obiecywało sobie przystąpić do pracy na działce już od jutra.
Tak to się zaczęło. Co się zas’ tyczy zaimprowizowanego „festynu”, było to pierwsze i ostatnie tego typu spotkanie działkowiczów. Nigdy więcej nie zdarzyło widzieć tych ludzi razem tak jednomyślnych, radosnych, przyjaznych i zgodnych. Potem już tylko zwoływano zebrania, tworzyły się obozy, sypały się pretensje, oskarżenia. Ktoś ko-muś przesunął miedzę, jeden drugiemu zagrodził swoim płotem bliski dostęp do wody i tak dalej.
Zofia oswojona kiedyś z pracą ponad siły, na Syberii i w Kirgizji, sama się teraz na nią skazała. Prowadząc dom, wychowując troje małych dzieci i udzielając lekcji angielskiego poświęcała się jeszcze dopieszczaniu swoich dwóch tysięcy metrów kwadratowych żyznej, ale nieuzdatnionej ziemi. Od sąsiadów zza miedzy zbierała doświadczenia i wiadomości: a to gdzie wynająć konia z pługiem, a to gdzie kupić nasiona, sadzonki czy narzędzia.
Kasia nie miała w tym żadnego udziału, matka w nic ją nie wtajemniczała, bo dziewczyna akurat zajęta była maturą. Potem okazało się, że dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności sąsiednia
działka należy do jej koleżanki z klasy, która tuż po maturze wyszła za mąż za nauczyciela z „piątki”. To ona właśnie uświadomiła jej, że Zofia pracuje tam zbyt ciężko.
Janka, krzepka dziewczyna pochodząca ze wsi, miała - jak się okazało - ogromną wiedzę o roślinach i ich uprawie. Mimo zręczności i zawziętości w pracy Zofii, jej wszystko szło szybciej. Była młodsza, silniejsza i jeszcze mąż nierzadko wyręczał ją w cięższych pracach.
Ale Janka, poczciwa koleżanka Kasi, bynajmniej wtedy nie odpoczywała, lecz pomagała sąsiadce przez sympatię do jej córki.
Zresztą poznawszy „panią Rembiszową”- jak się do niej zwracała -
pokochała ją i darzyła szacunkiem większym niż kogokolwiek ostatnio.
- Twoja mama - mówiła do Kasi - to kobieta niezwykła, krucha, ale mocarna duchem, mądra i ciepła. Nie masz pojęcia, jakie ty masz szczęście!
- Mam pojęcie, a nawet przekonanie, że tak jest.
Było jej miło słuchać takich opinii, wzruszało ją to, jak koleżanka lubiła rozmawiać z jej matką, jak ceniła sobie jej zdanie. Pewnie dlatego że własnej nie miała już od kilku lat.
To właśnie Janka wiosną zawiadomiła je o pojawieniu się stonki.
Kasia akurat przyjechała z Warszawy na imieniny matki. W odróżnieniu od Zofii, na wieść o stonce zareagowała radosnym podnieceniem.
- Popatrz, popatrz! - zawołała. — Więc ten groźny wysłannik amerykańskich imperialistów naprawdę istnieje! Muszę to zobaczyć na własne oczy.
- Wypluj te słowa! - zdenerwowała się Zofia. - Jeśli zobaczysz to draństwo, mnie nie będzie dane ujrzeć moich ziemniaków, pomidorów i Bóg wie czego jeszcze.
- Ja też chcę zobaczyć stonkę! — zawołał Piotruś.
- I ja! I ja! - dołączyły do niego Ania i Pelasia.
- Ja w ogóle chciałbym ją mieć na zawsze - zwierzył się Piotruś - jest piękna.
- Tego jeszcze brakowało! - oburzyła się matka. - To wszystko przez te głupie książeczki propagandowe, których im naprzywoziłaś z obozu - powiedziała do najstarszej córki z pretensją.
Rzeczywiście we wrześniu ubiegłego roku wracając ze studenckiego obozu wędrownego w Międzygórzu zrobiła sobie kilkugodzinną przerwę w podróży we Wrocławiu, gdzie kupiła rodzeństwu bogato ilustrowane książeczki o stonce. Uważała to za dobry dowcip.
Jedna z nich, ta, która pierwsza przyciągnęła jej uwagę, była przekładem na język polski dziełka czechosłowackiego autora, nieja-kiego Zdenka Aorala czy jakoś tak. Miało to pewien związek z jednym z ostatnich przyjemnych wspomnień z Międzygórza. Trzy dni przed końcem obozu mianowicie wybrali się przy pięknej pogodzie na wycieczkę na Śnieżnik. Pooglądali widoki, wypili w schronisku herbatę i kiedy już zbierali się do schodzenia, od strony czeskiej nadciągnęła gromada młodzieży. Przywitali się z nimi zwyczajem górskich turystów i zaczęła się rozmowa. Okazało się, że to studenci z Pragi. Przy Kasi zakręcił się bardzo sympatyczny i przystojny „Pepiczek” (takim to imieniem nazywano potocznie w kraju nad Wisłą sąsiadów z południa).
Spotkanie na szczycie góry było dla obu stron nie lada atrakcją, bo zważywszy na szczelność granic, cudzoziemców było tu i tam jak na lekarstwo, nawet tych zza miedzy. Rozmowny Pepiczek okazał się studentem trzeciego roku medycyny z Pragi, a dowiedziawszy się, że Kasia jest z Wyższej Szkoły Pedagogicznej, powiedział z entuzjazmem:
- To je dobre, bo moja maminka i tatinek też uczą. Dziewczyna również była bardzo uradowana, cieszyło ją wszystko, co mówił, bo język czeski nie dość że zrozumiały, wydawał się jej bardzo zabawny. Dogadali się na tyle, że ona zwierzyła się mu, iż spędzi pozostałe dziesięć dni wakacji w domu razem z rodzicami i rodzeństwem, zaś on przyznał się, że jako wytęskniony przez swoich rodziców jedynak dostarczy im, niestety, rozczarowania, gdyż musi prosto stąd udać się jeszcze na „boj proti mandelince”.
Brzmiało to nawet ładnie, ale Kasia nie mogła się zorientować, z kim jej rozmówca zamierza walczyć.
- „Boj”, czyli walka, prawda? Boj z mandoliną?
- Ano, proti mandelince - potwierdził.
Zdziwiło ją to. Wyjęła notes, ołówek, narysowała zagrożony batalią instrument i upewniła się:
- To je mandelinka? Przytaknął głową.
- Ale co wam ta biedna mandolina czy - jak ją nazywacie -
„mandelinka” wadi?
- Nie mandolina, a mandelinka.
- Niech ci będzie mandelinka. W takim razie jest mała. Ale komu może przeszkadzać taka mała mandolina?
- Nie! Nie mandolina, m a n d e l i n k a ! - zaoponował.
Następnie zaspokoił, jak mu się zdawało, jej ciekawość, wyjaśniając ze swadą, dlaczego w dodatku musi walczyć z Bogu ducha winną mandoliną. Tyle że ona nic z tego nie zrozumiała.
Im bardziej ją przekonywał, tym bardziej wydawało się jej to bezsensowne i niewiarygodne.
- Daj już sobie spokój, Kaśka - powiedziały jej koleżanki z turnusu.
Jeśli Don Kichot mógł walczyć z wiatrakami, to oni mogą z mandoliną.
Co kraj, to obyczaj. Musimy już schodzić, bo jest późno.
Ona jednak nie zamierzała zrezygnować z wyjaśnienia nurtujących ją wątpliwości. Tak się uparła, że niespodziewanie znalazła na to sposób.
Złapała Pepika za ramię i zaciągnęła go do schroniska, gdyż przypomniała sobie, jak swobodnie barman dogadywał się po czesku ze studentami z Pragi, gdy się tam pojawili.
Uśmiali się potem, kiedy nieporozumienie zostało wyjaśnione.
Okazało się, że dzielny Pepik jedzie po prostu na front walki ze stonką ziemniaczaną, bo ładnie brzmiąca mandelinka to nic innego, jak osławiony szkodnik.
W konsekwencji tego wydarzenia Kasia zobaczywszy w księgarni rzeczoną publikację nie mogła jej tam zwyczajnie zostawić, mało tego, zapytała, czy jest jeszcze coś na ten temat. To, co jej pokazano, zdziwiło i zachwyciło ją też niezmiernie, toteż po powrocie wręczyła dziatwie oprócz przetłumaczonych perypetii Czechosłowaków z mandelinką, również rodzime dzieło, czyli starannie wydane i bogato zilustrowane długachne wierszydło samego Jana Brzechwy: Bronka i Stonka.
Jeśli tej miary poeta - rozmyślała wysupłując studenckie gro-siaki z portmonetki - zechciał się zająć tematem pasiastego żuczka, uczynił to zapewne dla żartu albo… dla mamony. Zarówno jeden, jak i drugi powód uznała za dowcipny. Bo skoro można na absurdalnie upolitycznionej kampanii antystonkowej zarobić, to czemu nie?
Więcej już nie łamała sobie tym głowy.
Z takich oto powodów, kiedy rodzina Rembiszów miała zmierzyć się z wysłannikiem podstępnych imperialistów na własnym terenie, nie
można było zarzucić jej braku przygotowania. Nawet najmłodszym jej członkom.
Zarówno Ania, jak i bliźniaki, nawykłe do serwowanej im przed snem lektury, byli za pan brat ze stonką. Znali na wyrywki jej rodowód i wcielenia. Wyruszając na łowy w odróżnieniu od matki nie skrywali nadziei, że ją znajdą. Mało tego, marzyło się im posiadanie na własność przynajmniej kilku cennych okazów.
Nic dziwnego, skoro w ich książeczkach aparycja stonek jawiła się nader atrakcyjnie. Ponadto były uczłowieczone. Nosiły pasiaste ubranka, fraki, surduty i cylindry albo szamerowane mundury i generalskie czapki. Poprzebierane tak atrakcyjnie, za generała Eisenhowera czy Wuja Sama, trzymały się prosto i poruszały na dwóch nogach jak ludzie, a także, jak wynikało z obrazków i tekstu, wygadane były nie gorzej od ludzi. Kto więc będąc dzieckiem nie marzyłby o posiadaniu takiej wspaniałej żywej zabawki, bez względu na to, jakie przypisywano jej cechy i intencje.
Widząc to wielkie podniecenie u rodzeństwa, najstarsza siostra doradziła im, by udając się na działkę zabrali ze sobą słoiczki na stonki, które a nuż uda się im złapać.
- Po co ty im, Kasiu, mącisz w głowach? - zareagowała na to Zofia. -
Powinny wiedzieć, że obecność tego szkodnika jest dopustem bożym, a nie szczęściem.
- No właśnie! - powiedziała Ania. - Idziemy na walkę ze stonką i już!
Prawda mamusiu?
- A dlaczego? - zapytał Piotruś.
- Bo one, te stonki, niszczą liście ziemniaków, pomidorów oraz innych warzyw i potem nie ma zbiorów. Dlatego stonki trzeba zwalczać, a nie zbierać - rezonowała uświadomiona siedmiolatka.
W końcu była już uczennicą pierwszej klasy wiedziała, co w trawie piszczy.
- A dlaczego? - nudził Piotruś.
- Dlaczego, dlaczego! Głupi jesteś - zniecierpliwiła się Ania. - Bo stonki są niebezpieczne i już!
- Bardzo niebezpieczne - potwierdziła Kasia. - Podobno w Komitecie Centralnym PZPR w Warszawie trzymane są w specjalnej celi za szybą i pilnowane przez uzbrojonych żołnierzy. W gazecie wyczytałam nawet, że były protesty klasy robotniczej i chłopstwa przeciwko trzymaniu ich tylko za jedną, pojedynczą szybą i w wyniku tych protestów ma się to zmienić. Szyby będą podwojone albo i potrojone.
- A przecież my nie mamy karabinów - zmartwił się rezolutny Piotruś.
- To jak będziemy zwalczać?
- Na szczęście są jeszcze inne narzędzia do zwalczania stonki. Na przykład cegły.
- Cegły? - zdziwiła się Pelasia. - Będziemy w nie rzucać cegłami?
- Po co zaraz rzucać cegłami? Nie to miałam na myśli. Po prostu najpierw ściera się cegłę na proszek, potem złapaną uprzednio stonkę kładzie się na plecki. Następnie należy ją łaskotać po brzuszku tak długo, aż zacznie się głośno śmiać i otworzy przy tym szeroko pyszczek. Wtedy wsypuje się jej w ten uśmiech utartą cegłę zmieszaną z proszkiem DDT, ona się dławi i…
- Biedna, biedna stoneczka - zmartwiła się dobroduszna Pelasia.
- Kasiu, przestań! Po co im takie okrutne opowieści? - zaprotestowała Zofia.
- Żartowałam. Nie będziemy w ten sposób zwalczać stonki.
- A w jaki? - nalegał mały mężczyzna, najwyraźniej już podniecony perspektywą wojaczki.
- Napuścimy na nie Kubę, on je wystraszy szczekaniem. Wiesz, jaki przenikliwy głos mają foksteriery.
- Oj, Kasiu, Kasiu, ty wariatko - roześmiała się Zofia. - Że też Bóg mnie pokarał taką szaloną córką! - dodała patrząc na nią czule. -
Pośpieszmy się.
Kiedy dotarli wreszcie na miejsce, rychło przekonali się, że inwazja osławionych szkodników na ich teren rzeczywiście nastąpiła. Zofia była przygnębiona, Kasia zmartwiona, że matka musi zmierzyć się z tym kłopotem.
Dzieci rozczarowane, bo nieubrane żuki, chociaż kolorowe i na oko bardziej sympatyczne niż groźne, nie miały oczekiwanej magii.
Wyglądały zwyczajnie, jak trochę większe biedronki, tyle że zamiast kropek widniały na ich chitynowych grzbietach paski. Wszakoż bez rekwizytów prezentowały się całkiem banalnie i dzieci szybko się nimi znudziły.
Kasi natomiast, pomimo solidarności w zmartwieniu się z matką, z wyglądu stonki bardzo się spodobały. Zarówno ich migdałowy kształt, jak i wyraziste zestawienie kolorów, a także ich żółte jajka, podklejone gęsto pod spodem zielonych liści, niczym zminimalizowane owoce rokitnika. Nic, tylko malować!
Wspominała teraz tamte chwile z uśmiechem, chociaż w gruncie rzeczy była zatroskana. Wolałaby jakoś wyperswadować matce morderczą pracę na działce.
Co prawda ta jej praca w ciągu dwóch lat przyniosła efekty, które ją samą zdumiały: miała własne ziemniaki, buraki, kapustę, włoszczyznę, wystarczająco dużo na cały rok. Były też własne truskawki i poziomki, a jakże! Rabarbar na kompot, coraz więcej porzeczek i agrestu
— żyć nie umierać! Owoce i przetwory na całą zimę. Wszystko cacy, gdyby nie coraz twardsze odciski na jej dłoniach od łopaty i motyki, coraz chudsza sylwetka, no i gdyby przepuklina, której nabawiła się od wyrywania chwastów, coraz bardziej nie dawała się jej we znaki.
Stanowczo trzeba będzie jakoś to zmienić! - postanowiła w duchu Kasia. - Gdy przyjadę następnym razem, porozmawiam z ojczymem.
Musi więcej uczestniczyć w jej pracach na działce, a jak nie, to powinien załatwić jej kogoś do pomocy. Tak, powinnam z nim o tym porozmawiać, koniecznie. Może nawet wcześniej z Warszawy napiszę do niego. Tak. Tak właśnie zrobię!
Ukoiwszy nieco sumienie tym postanowieniem, wcisnęła się w kąt przedziału, schowała głowę pod wiszący na wieszaku płaszcz i starała się zdrzemnąć. Do końca podróży miała jeszcze sporo czasu. Dopiero co po długim postoju pociąg szarpnął i wytoczył się z węzłowej stacji Zawada, pokonawszy zaledwie jedenaście, nie, już prawie dwanaście kilometrów. Samej jazdy było w tym zaledwie trochę więcej niż dwadzieścia minut, resztę zmitrężyli. Przy zmianie toru, przestawianiu lokomotywy z jednego końca pociągu na drugi i innych niezrozumiałych dla pasażerów, acz rytualnych manewrach, które ze znajomością rzeczy pracownicy PKP zawsze tu prowadzą.
Gdyby nie Zawada (trudno o bardziej trafną nazwę) i Rejowiec, gdzie w dodatku jest przesiadka, podróż z Zamościa do Lublina i vice versa trwałaby najwyżej godzinę albo odrobinę ponad, a nie kilka godzin.
Przecież przy szybkościach, jakie współczesne pociągi potrafią osiągać, odległość dzieląca oba miasta, te marne osiemdziesiąt kilometrów, to jak na rzut beretem. A tu stacje węzłowe, jakieś cuda-Iwany, zupełnie jak za króla Ćwieczka.
Kursując tą trasą od chwili rozpoczęcia studiów przy każdej nadarzającej się okazji, zdążyła już nawet nauczyć się nazw kolejnych stacji na pamięć. Zabawne - pomyślała. - Człowiek przyswaja sobie pewne wiadomości bez względu na to, czy będzie z tego jakikolwiek pożytek, bo też po co mi ta kolejność stacji? Idiotyzm. Zaśmiecanie umysłu i już - stwierdziła. Jednak wbrew temu odkryciu zaczęła wyliczać w myśli: Zamość, Płoskie Zamojskie, Zawada {nomen omen!), Złojec, Ruskie Piaski… Ruskie… Ruskie pierogi poproszę! -
powiedziała do kasjerki w barze mlecznym. Tyle że to działo się już nie na jawie, a we śnie, ponieważ przy wyliczance zapadła w drzemkę.
- Panienko, halo, panienko! Rejowiec, trzeba się przesiąść - usłyszała głos konduktora i poczuła dotyk jego ręki na ramieniu.
- Ojej, zaspałabym.
- No właśnie. A teraz niech się panienka pośpieszy, bo ten pociąg zostanie odstawiony na bocznicę i będzie zbyt daleko, żeby zdążyć na lubelski. Proszę szybko zabrać swoje rzeczy i przejść na sąsiedni peron. Tam właśnie podstawiono skład do Lublina.
- Dziękuję panu.
W jej przedziale rzeczywiście nikogo już nie było. Narzuciła płaszcz, zdjęła walizeczkę z półki i skierowała się do wyjścia.
W samą porę, bo ledwie znalazła miejsce w nowym pociągu, głośnik dworcowy zazgrzytał i zaanonsował chrypliwie: „Pociąg osobowy z Bełżca do Lublina odjedzie z toru trzeciego przy peronie szóstym”.
W przedziale oprócz niej było tylko jakieś starsze małżeństwo.
Ponieważ w czasie przesiadki była rozespana i wyszła na zewnątrz w narzuconym pośpiesznie na plecy płaszczu, trzęsła się z zimna. Na szczęście, kiedy ruszyli, ogrzewanie w pociągu zaczęło działać i nie upłynęło dwadzieścia minut, a już nie było jej zimno. Ogrzana ciepłym nadmuchem
i ukołysana ruchem pociągu zasnęła i ocknęła się dopiero w Świdniku. Za piętnaście minut miała wysiadać w Lublinie. W
międzyczasie w jej przedziale, a także na korytarzu zrobiło się tłoczno.
Kobiety, które dosiadły po drodze, powyjmowały z torebek puderniczki, poprawiały szminką usta. Kasia idąc za ich przykładem przeciągnęła grzebieniem po włosach i na tym skończyła.
Mimo to, kiedy zaróżowiona po drzemce wyskoczyła z pociągu, wyglądała tak, że Janusz, który czekał na peronie, nie omieszkał
obsypać ją komplementami. Swoje zachwyty przypieczętował
bukiecikiem drobniutkich, złocistych, stosownych do pory roku chryzantem. Wtuliła w nie twarz z uśmiechem, myśląc niewdzięcznie, że nie są to kwiaty miłości, a raczej pożegnania.
Czyniła sobie potem wyrzuty, że może pod wpływem tej właśnie myśli, która pojawiła się w jej świadomości jak błyskawica, przenika-jąc ją nagłym dreszczem, kilkugodzinna wizyta pojednawcza w mieście studiów jej chłopaka nie wprawiła ją bynajmniej w euforię.
Było nawet fajnie, kiedy zwiedzali dostojne mury Wydziału Prawa, rynek Starego Miasta i przechadzali się u podnóża zamku, który wciąż jeszcze pełnił niesławną rolę więzienia. Dziwiła się w duchu, że Janusza ciągnęło, żeby to miejsce odwiedzać, że wspomnienia z nim związane nie skłaniały go do tego, żeby je omijać. Nie są zatem ulepieni z tej samej gliny… A przecież przez niemal dwa lata powtarzali sobie, jacy to są do siebie podobni, jak czują i myślą zupełnie tak samo.
Bo tak przecież w istocie było. Właśnie! Było, a nie jest. Dlaczego?
Po pobieżnym pokazaniu jej miasta, kiedy już zmarzli na listopadowym wietrze, Janusz namówił ją, żeby poszli na herbatę do jego akademika.
- W spokoju zrobimy sobie kolację - powiedział. - Moi współmieszkańcy, mam nadzieję, jeszcze nie przyjechali. Został im przecież dzień wolnego.
Akademik Janusza był zupełnie niepodobny do tego na Madalińskiego w Warszawie, gdzie mieszkała Kasia. Ten tutaj to zaadoptowana dla studentów bursa, przypominająca koszary. Pokoje czy też sale mieszkalne były wieloosobowe. W tej jego ustawiono przy oknie stoły i krzesła, pod ścianą proste drewniane wąskie szafy, a reszta przestrzeni zagospodarowana została piętrowymi łóżkami ustawionymi w rzędach blisko siebie.
- To jest pomieszczenie tymczasowe. Mieszkają tu tylko studenci pierwszych lat. Na drugim roku przeniosą nas do akademika, który jest w budowie.
- Współczuję ci. Tu jest jak w koszarach albo na koloniach letnich.
- Da się wytrzymać. Jest nam przynajmniej wesoło. Zresztą w Zamościu mieszkałem już w bursie, mam wprawę. Ale o czym my rozmawiamy? Chodź tu do mnie - co rzekłszy Janusz pomógł jej zdjąć płaszcz, powiesił go w jednej z szaf, do której musiała podejść razem z nim, bo przez cały czas trzymał ją za rękę. Potem natychmiast wziął ją w ramiona i zaczął całować.
Nie pierwszy raz to się im zdarzało, a jednak dziewczyna czuła się nieswojo. Właśnie zastanawiała się, jak wywinąć się z jego objęć, gdy nieoczekiwanie szafa wkroczyła do akcji. Jej zamknięte przed chwilą drzwi z przeciągłym „piiii” otworzyły się. Janusz, który był odwrócony do szafy plecami, drgnął zaskoczony, wypuścił ją z ramion, na co ona wybuchnęła śmiechem.
- Fajnie tu macie - powiedziała. - Gadające szafy i tak dalej. A gdzie jest ta obiecana kolacja? Jestem głodna.
- A ja jestem głodny ciebie.
- Ładnie powiedziane, szkoda tylko, że nie dostanę nawet herbaty.
- Ależ ty jesteś przewrotna. No dobrze, chodź do kuchenki, napoję cię, nakarmię i utulę.
Jak obiecał, tak uczynił. Bardzo był zręczny w kuchni, z przygotowaniem kanapek i herbaty uwinął się błyskawicznie i ledwie zdążyli to skonsumować, przystąpił z zapałem do punktu drugiego, czyli do utulania. W tym okazał się jeszcze bardziej zręczny i gorliwy i nie wiadomo, jak by się to skończyło, gdyby nie wścibska szafa, która natrętnym „piiii” co chwilę wtrącała się w ich amory. Kasię to niezmiernie śmieszyło, a Janusza doprowadzało do szewskiej pasji.
Im dalej posuwał się w swoich miłosnych zapędach, tym częściej następowały interakcje złośliwej szafy. Sprawiło to, że jego zapał
pozostawał bez echa, bo ukochana była zbytnio rozbawiona, roztargniona i co tu dużo gadać, wyraźnie nie podzielała jego zapałów.
- Kasiu, co się dzieje? - szeptał zdyszany, całując ją, a jego ręce wędrowały coraz niżej, wdarły się pod bluzkę i już, już miały dotknąć jej drobnych piersi.
Dziewczyna była w panice. Nie umiała sobie tego wytłumaczyć, ale absolutnie nie działały na nią jego pieszczoty. Wolałaby raczej jakoś ich uniknąć. Dlatego też z głupia frant udzieliła odpowiedzi na wy-szeptane namiętnie pytanie: - Nic się nie dzieje. Po prostu „szafa gra!”
Ledwie zdążyła wyartykułować to stwierdzenie, kiedy rozdzierające „piiii” potwierdziło jej słowa. Natychmiast, ma się rozumieć, zawtórowała usłużnej szafie niepohamowanym śmiechem.
Tego było już za wiele. Janusz zerwał się jak oparzony, zamknął
piszczące drzwi kopniakiem i żeby rozładować złość, zamachnął się nogą jeszcze raz i zrobił to tak skutecznie, że nieszczęsny mebel rozpadł się z hukiem na czynniki pierwsze, rozsypując po podłodze całą swą zawartość.
Aura na karesy legła w gruzach. W zaistniałej sytuacji nie było innego wyjścia, jak usunąć szkody. Adonis przystąpił do tego z furią, jego wybranka z humorem.
- Złośliwość martwych przedmiotów… - zrzędził Janusz zbierając swoje rzeczy i układając je na łóżku, bo nie miał gdzie.
- A może to palec Boży? Niebiosa chciały zapobiec grzechowi -
usiłowała rozchmurzyć go żartem.
Posiał jej na to minę, która świadczyła o kompletnym zaniku jego poczucia humoru. Do tego jeszcze hałas rozwalającej się szafy zwabił
do ich kryjówki recepcjonistkę.
- Co się tutaj dzieje? Panie Januszu, nie wstyd panu, co pan wyrabia?
Miałam pana za przyzwoitego chłopca.
- Ja wyrabiam? Ja??? To te wasze meble! Zamykam drzwi, a szafa się rozpada. Dobrze jeszcze, że na głowę to komuś nie spadło! - mówił
zbliżając się do recepcjonistki z tak rozjuszoną miną, że ta zaczęła się cofać przestraszona, a kiedy przestąpiła próg, uciekła biegiem.
Rozśmieszyło to ich oboje i wreszcie chłopak przestał się wściekać, a Kasia odetchnęła z ulgą. Sprzątali zgodnie. Próby poskładania szafy spełzły na niczym, choć walczyli z nią do wieczora.
O północy pożegnali się na dworcu. Janusz był w nastroju posępnym, jej też nie było lekko na sercu. Oboje czuli, że nie tak miało być. Kasia obwiniała siebie za to, że zawiodła jego nadzieje, że najwyraźniej coś się w niej zmieniło. Ale co mogła na to poradzić?
A może ja jestem potworem pozbawionym uczuć? - pomyślała i znękana tym podejrzeniem zasnęła twardo, budząc się dopiero tuż pod Warszawą, która powitała ją owinięta płaszczem listopadowej mgły.
W recepcji akademika czekał na nią list od pani Mai. Zawierał
zaproszenie do odwiedzenia jej w Domu Artysty w Skolimowie, kiedy to mają wystąpić dla pensjonariuszy znani soliści operetki warszawskiej.
Czemu nie? - pomyślała. Ciekawa była tego osławionego Domu Artysty i jego mieszkańców. Poza tym miała nadzieję, że jej mentorce dopisuje natchnienie i dostanie do przepisywania kolejne strony książ-
ki, której dalszy ciąg bardzo chętnie by poznała.
Idąc na górę do swego pokoju myślała o tym, jak zapowiadająca się na zdawkową znajomość z tą starszą osobą nieoczekiwanie przemie-niła się w przyjaźń, a nawet zażyłość.
Ani się spostrzegła, jak pani Maja stała się jej guru, zaczęła wpływać na jej dążenia, upodobania. W jakimś sensie czuła się uzależniona od jej rad i wskazówek. A najdziwniejsze było odczucie, że leciwej damie jej towarzystwo też nie tylko nie wadzi, ale jest miłe i potrzebne, zwłaszcza od kiedy jej córka i wnuki wyjechały do Francji.
Rozdział 11
Tymczasem Maja Tarnowska oswoiła się z rytmem życia panującym w Skolimowie. Tego wieczoru wena wprawdzie towarzyszyła jej nieprzerwanie, ale historia, którą starannie wcześniej sobie przemyślała, potoczyła się w zupełnie innym kierunku, niż zamierzała.
Bohaterowie, gdy tylko pozwoliła im działać wedle ich zasad, po prostu wymknęli się spod nadzoru i zaczęli ją zaskakiwać.
Położyła się po północy i długo przewracała się z boku na bok. Kiedy usłyszała pukanie i anons: „Dzień dobry, smacznego, miłego dnia”, wydawało się jej, że właśnie zasnęła i zaczyna śnić. Otworzyła jednak oczy i szybko je zamknęła, bo oślepił ją blask słońca wpadający przez niezasłonięte okna.
Niechętnie podniosła się z łóżka, chciała tylko zaciągnąć zasłony, ale kiedy zobaczyła tacę na stole i poczuła zapach kawy, zmieniła zdanie.
Pogrążona w myślach nie wiedziała, kiedy spałaszowała całą zawartość tacy. Ogarnęło ją mile ciepełko i ociężałość. Rozgrzebane łóżko ciągnęło jak magnes, ale przegrało ze skąpanym w słońcu parkiem za oknem. Postanowiła bowiem, że pierwszego pogodnego dnia wybierze się na spacer do Chyliczek, żeby obejrzeć dom, w którym jej matka, córka i wnuki spędzili wojnę.
Teraz są tak daleko i nie wie, kiedy ich znowu zobaczy… A w ogóle to co ją jeszcze czeka? Nie dość, że sama się starzeje, to jeszcze wszystko wokół niej robi się coraz starsze. Dlaczego, dlaczego musi być z dala od dzieci? Gdyby to był normalny kraj, wszystko byłoby inaczej…
Ach, szkoda gadać! Muszę o tym napisać. Obiecawszy to sobie, ubrała się szybko i wyszła.
Nie minęło nawet piętnaście minut, a już przemierzyła ogród. Był
nieźle zagospodarowany. Grządki zagrabione, tylko na kartoflisku widać jeszcze było ślady po niedawnych wykopkach. A pod drzewami ławeczki, wprawdzie teraz puste, ale latem wszystkie, tak jak i altanki, z pewnością zawsze pozajmowane. Nieśpiesznie skierowała się do bramy. Minęła chlewnię i zagrody dla drobiu.
Chciała od razu przejść na drugą stronę drogi, ale furtka na tory wąskotorówki była zamknięta, bo oto właśnie do przystanku „Dom Artysty Weterana” sapiąc i zgrzytając zbliżała się kolejka.
Umożliwiała ona, to prawda, łatwość wydostania się stąd do Warszawy i Piaseczna, ale była też utrapieniem tych mieszkańców Domu, których okna wychodziły na jej trasę. Jej gwizdy i hałasy zakłócały im spokój, dopóki do nich nie przywykli, jeśli w ogóle było to możliwe.
Pokonywała niezliczoną ilość zabłoconych dróżek między domkami, domami i zrujnowanymi rezydencjami pamiętającymi lepsze czasy.
Nigdy od tej strony tam nie szła, bo od następnego przystanku kolejki było o wiele bliżej. Dopiero kiedy dotarła do rzeczki o zarośniętych chwastami brzegach, znalazła nieco szerszą dróżkę, nazwaną szumnie „ulicą”. Bez trudu odnalazła interesującą ją posesję. Za płotem, tu i ówdzie poprzewracanym, rosły wysokie tuje, a spoza nich widać było jednopiętrowy dom o płaskim dachu, odrapanych, złaknionych remontu ścianach, z oszklonym
gankiem. Za domem stały jeszcze jakieś niskie zabudowania obro-
śnięte winoroślą.
„Raj utracony” moich wnuków - myślała Maja wyglądając zza tui. -
Chyba tylko ogród, bo ta ruina… A jednak przetrwali tu wojnę… Skoro udało się wtedy, skoro mogliśmy się po wojnie połączyć, może i teraz tak będzie - próbowała dodać sobie otuchy Otarła łzy i wyszła przez dziurę w płocie na drogę.
Z przeciwka, zręcznie omijając kałuże, podążał w jej kierunku jakiś człowiek. W sfatygowanej czarnej dyplomatce, zestawionej nonszalancko z czapką uszatką, w wełnianych bryczesach koloru khaki i lśniących u góry, a zabłoconych niemiłosiernie u dołu oficerkach prezentował się oryginalnie.
Co za ekstrawagancki młodzieniec! - pomyślała przyglądając się jego butom, bo zdawało się jej… - ależ tak! Rzeczywiście ma ostrogi! A to ci dopiero!
Oficerki z ostrogami zbliżyły się do niej na odległość dwóch metrów i stanęły jak wryte. Podniosła oczy. Teraz i ona stanęła jak wryta, ponieważ „ekstrawagancki młodzieniec” okazał się stary. Bardzo stary, na pewno starszy od niej.
Patrzyli na siebie zaskoczeni.
- Pani Maja??? Pani Maja Tarnowska? To być nie może!
- Czy my się znamy? - odpowiedziała jeszcze bardziej zaskoczona, ale zaraz umilkła, bo rzeczywiście w rysach czy też raczej w barwie głosu starca było coś znajomego.
- Ależ tak! Naturalnie, że się znamy, nie poznaje mnie pani? Rafał
Jastrzębiec-Dunin.
Oczywiście, że znała to nazwisko, ale kojarzyło się jej z czarującym mężczyzną w sile wieku. Ten wyglądał niemal jak jego ojciec.
Wstyd jej było, że tak pomyślała. Zastanawiała się, co powiedzieć, żeby wybrnąć z niezręcznej sytuacji, gdy on niespodziewanie wybawił
ją z kłopotu.
- Ostatni raz widzieliśmy się w lokalu konspiracyjnym na Saskiej Kępie, czyli w pani mieszkaniu, którego pani była uprzejma użyczać.
To było wyjątkowe i brzemienne w skutki spotkanie z adiutantem generała Fieldorfa wiosną 1943 roku. Właśnie w związku z nim, to znaczy w związku z generałem, myślałem o pani ostatnio.
Słowa te z jednej strony upewniły ją, że nie ulega mistyfikacji, z drugiej jednak sprawiły, że poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.
- O mnie?… W związku z generałem Fieldorfem? Przecież on…
- Tak, oczywiście, wiadomo. Został zamordowany. Kategoryczność i odwaga tego stwierdzenia wprawiła Maję
w jeszcze większe zakłopotanie. Rozejrzała się nerwowo.
- Skąd się pani tutaj wzięła? Akurat teraz! To niesamowite, że Bóg mi panią zsyła!
- A pan?
- Co ja? Ja tutaj mieszkam. To znaczy o dwa domy dalej.
- A ja niedaleko stąd. W Domu Artysty Weterana.
- Wolne żarty, chyba jeszcze pani na to za młoda?
- Bardzo pan łaskawy… Wiekowo to już nawet tam pasuję, ale nie jestem tu na stałe. Uciekłam na trochę przed światem, żeby spokojnie pisać.
- A czytuję, czytuję… i szczerze powiedziawszy, dlatego chciałem panią odnaleźć. A skoro już los zetknął nas tak łaskawie, czy nie zechciałaby pani wstąpić do mnie na kawę?
- Wolałabym kiedy indziej. O trzynastej podają u nas obiad.
Siostry nie uprzedzone o tym, że mogę się spóźnić, będą się o mnie niepokoić. Przywiązują wagę do punktualności posiłków.
- Wobec tego jutro po południu. Jeśli pani pozwoli, przyjdę po panią, o której będzie to dla pani wygodne.
Maja pomyślała, że właściwie bardzo to dla niej niewygodne, bo nie po to uciekła z Warszawy, żeby się udzielać towarzysko. Ale była też zaintrygowana niezwykłym spotkaniem, zaproponowała zatem: - Wobec tego o piętnastej. Ale skoro pan już przyjdzie, to może tam porozmawiamy?
- Zależy mi, żeby to było u mnie. Będę czekać przy bramie za torami kolejki. A teraz pokażę pani, jak trafić do Domu Artysty nie utonąwszy w błocie.
- Niechże się pan nie trudzi, dam sobie radę - próbowała oponować.
- Nalegam, pani Maju. Zapewniam, że jako tubylec znam najkrótszą i najlepszą drogę. Nie pozwolimy, żeby te śliczne pantofelki utonęły w jakiejś kałuży. A swoją drogą, nic a nic nie straciła pani z dawnego szyku. Jak pani to robi w tej szarej rzeczywistości?
- To stare zapasy z lepszych czasów, no i mam też dryg do szycia.
- Czego to damy dziś nie muszą robić!
- Wedle ostatniej mody praca fizyczna nobilituje.
Rozmawiali lekko, ale ta lekkość była powierzchowna i wyzierało spod niej napięcie. Nawet jeśli jestem ciekawa tego, jak się toczyły jego losy - rozważała w duchu Maja - nie musiałam od razu godzić się na spotkanie, w dodatku „koniecznie” u niego w domu… Te jego aluzje do generała - co najmniej dziwne. I potem to śmiałe stwierdzenie, że generał został zamordowany. To fakt, ale nikt o tym nie mówi głośno na ulicy przypadkiem spotkanej osobie. Nawet gdy uważa, że wie, z kim mówi. Czy to zresztą teraz, po tylu latach wiadomo, kto jest kim? Niejeden już buntownik, żeby żyć, zrobił się spolegliwy, a nierzadko i gorliwy. A jeśli to jakaś prowokacja? - przestraszyła się.
On w tym czasie myślał: Bylebym jej nie spłoszył, jeśli się zgodzi…
żeby tylko zdążyć…
- No i proszę, jesteśmy prawie na miejscu, musi pani przyznać, że lepiej znam okolicę.
- Przyznaję. Rzeczywiście mi pan pomógł. Kluczyłabym nie wiem ile. Ale teraz proszę się już nie fatygować, poradzę sobie.
- Jak pani sobie życzy. Tylko proszę… proszę nie przekładać naszego jutrzejszego spotkania.
Skąd on, u licha, wie, że chodzi mi to po głowie? - pomyślała.
- To dla mnie… Nie! Źle to wyraziłem. To w ogóle bardzo, bardzo ważne.
Prosił z taką żarliwością, że zrodziło to w niej bunt. Przecież kilkanaście minut temu nawet nie mógł przewidzieć, że ją spotka.
Doprawdy, ten człowiek zachowuje się podejrzanie. Chyba powinna się mieć na baczności. A może… może on po prostu smali do mnie cholewki? Eee… taki starzec do staruchy? Nonsens. Chociaż z drugiej strony, czy to wiadomo, co mężczyźnie strzeli do głowy?
- Może się pani wydawać, że zwariowałem albo czynię awanse, bo pół godziny temu nie wiedziałem nawet, że się spotkamy. Ja wiem, że to wygląda dziwnie. Ale proszę mi zaufać, sprawa jest wielkiej wagi…
Było coś w jego tonie, co kazało jej spojrzeć na niego z większą wyrozumiałością. Nawet zrobiło się jej wstyd poprzednich myśli.
- Dobrze. Jutro o piętnastej - zadecydowała i odeszła nie oglądając się, żeby już nie mógł jej dłużej zatrzymać. Naprawdę dość już miała wrażeń i potrzebowała pobyć trochę tylko sama z sobą.
Dopiero kiedy minęła bramę, zwolniła kroku. Spojrzała na zegarek.
Do obiadu miała jeszcze godzinę. Spoza chmur wyjrzało słońce i nie chciało się jej jeszcze wracać do pokoju. Postanowiła okrążyć dom i wejść od strony ogrodu, przejść się jeszcze trochę i uporządkować myśli.
Pomimo lepszej niż rano pogody alejki były puste. Widać nie była to pora spacerów. Okrążając budynek zobaczyła samotną postać kobiety w luźnym szarym palcie i czerwonej czapce z włóczki. Przechadzała się ona żwawym krokiem i z opuszczoną głową. Musiała dostrzec Maję, bo skręciła w sąsiednią alejkę, by uniknąć spotkania. Maja przyjęła to z wdzięcznością, ponieważ też wolała nacieszyć się samotnością. Nie trwało to zresztą długo, bo ledwie zbliżyła się do tylnego wejścia, zobaczyła malowniczą postać znanej tragiczki otulonej w błękitne szaty. Wyraźnie ucieszyła się na widok Mai.
- Dzień dobry - powiedziała z uśmiechem, na tyle, na ile pozwalało jej drżenie policzków. - Proszę sobie wyobrazić, że ja nie umrę!
- To wspaniale! - powiedziała zagadnięta Maja. - To świetna wiadomość, aczkolwiek nawet nie wiedziałam, że pani coś podobnego grozi.
- Nic mi nie grozi. Przyśnił mi się Ludwik (miała pewnie na myśli zmarłego niedawno eks-męża) i powiedział, że ja jeszcze pożyję, i to dość długo.
- Na pewno tak będzie. Ale proszę wejść do środka, jest pani za lekko ubrana. Na dworze dziś zimno, to przecież listopad.
Kobieta posłuchała. Dreptała teraz obok Mai, najwyraźniej zadowolona z tego, że pojawił się ktoś, by przerwać jej osamotnienie.
Wybawicielka zatrzymała się na chwilę i zaproponowała: - Może przysiądziemy na chwilę na kanapie i porozmawiamy.
Dobrze?
- Dobrze. Porozmawiajmy.
Maja patrzyła na nią z rozczuleniem. Jeszcze nie tak dawno porywała tłumy, królowała na scenie, każdy zabiegał o chwilę rozmowy z nią, a teraz ona zabiega o cień zainteresowania. Stoi tu oto z tymi drżącymi dłońmi i głową, ze zdziecinniałym wyrazem twarzy, z oczami wygłodniałego psa, ubrana tak lekko, że aż strach bierze, iż ją przewieje, gdy ktoś otworzy drzwi. Stoi na nieustającej pikiecie przy jednym lub drugim wejściu, żeby ułowić kogoś do rozmowy… A więc tak to jest, kiedy pogasną światła rampy… Jakże ulotną sprawą jest sztuka aktorska! Mówią o niej, wciąż mówi się o niej: „Uwielbiana, wielka, niezwykła, niezapomniana”, a jednak nieodwołalnie zaniechana, choć życie toczy się dalej…
- Siostro Mario, ja nie umrę! - usłyszała nagle głos bohaterki swoich rozmyślań. Słowa te skierowane były do siostry przełożonej, Marii Nitsche.
- Oczywiście, że nie, zwłaszcza że zabieram panią na obiad -
odpowiedziała wesoło siostra.
W tej sytuacji Maja uznała, że może czuć się zwolniona z obowiązku zajmowania się sławną pensjonariuszką, zresztą tamta także przestała już się nią interesować, szczęśliwa, że może opowiedzieć siostrze swój sen.
Przed drzwiami jadalni czekała na nią Nata Boheńska.
- Mam nadzieję, że nie zapomniałaś o naszym spotkaniu po obiedzie?
- zapytała.
- Nawet coś kupiłam na tę okazję.
- Wobec tego szybko zjadamy obiad i idziemy do mnie.
- Z przyjemnością.
Nie upłynęły dwie godziny od tej rozmowy, a Maja siedziała już w swoim apartamencie nad pustą kartką, w daremnym oczekiwaniu na natchnienie. Wreszcie dała za wygraną i zamknęła zeszyt.
Stanowczo za dużo miała wrażeń dzisiaj. Żeby się skupić na pisaniu, potrzebowała uspokojenia.
Rozmyślała o niedawnej wizycie u Naty. Prawdopodobnie niefortunne zachowanie po premierze w stosunku do Teresy Iwańskiej musiało jej mocno doskwierać, skoro kiedy tylko zasiadły przy kawie i likierze, od razu do tego nawiązała.
- Ja się wtedy wobec Teresy za bardzo zagalopowałam. Nie wiem, co mnie podkusiło. To w końcu było tak dawno i nie ma już znaczenia.
- Mam nadzieję, że ona tego nie słyszała - usiłowała ją pocieszyć Maja.
- Oby tak było.
Nata opowiedziała potem historię swojego wypadku, który przeciął
jej długotrwałą karierę i zmusił do zamieszkania tutaj.
Miała wprawdzie bardzo miły pokój z kuchenką we wnęce, balkonem i widokiem na ogród, łazienkę i wszelkie wygody, jakie można pomieścić na dwudziestu paru metrach kwadratowych powierzchni, jak też swoje ulubione bibeloty, obrazy i fotografie, ale wszystko to było stłoczone i sztucznie wyeksponowane - jak w izbie pamięci, a nie we wnętrzu mieszkalnym. Maja prowadząc z nią pogawędkę czuła, że coraz bardziej pogrąża się w smutku.
- Przecież masz dzieci, chyba nie odmówiłyby ci pomocy? -
powiedziała do niej. - Czy musiałaś zlikwidować mieszkanie i zamieszkać tutaj? A co będzie, kiedy twój stan się poprawi i zechcesz pracować?
- To była moja decyzja. Wolę być tutaj, bo nie chcę być dla nich ciężarem. Nawet gdybym odzyskała pełną sprawność ruchową…
mam wątpliwości co do mego powrotu do pracy. Po prostu trzeba kiedyś powiedzieć sobie dość i pogodzić się z tym.
- Nie jest to łatwa decyzja.
- To zależy od tego, jak się na to patrzy. Wierzaj mi, że przychodzi taki moment w życiu, kiedy chce się już odpocząć… Nie żałuję swojej decyzji. Odwrotnie, myślę, że to optymalne rozwiązanie zarówno dla mnie, jak i dla moich bliskich. Oni mogą być spokojni o mnie, a ja nie muszę się niepokoić o to, że podcinam im skrzydła.
- Jeśli tak na to patrzysz…
- A jak można inaczej? Nikt nie jest wieczny, a tu mam wokół ludzi, których znam, którzy mieli podobne pasje i mam też troskliwą opiekę.
Czego trzeba więcej? Przeszłość była nieraz wspaniała, nieraz nieznośna, ale to już tylko przeszłość i nic ani nikt jej nie przywróci. A co przede mną? Nie jawi mi się to przerażająco, będzie, co być musi.
Póki co jest mi dobrze. Raz na tydzień odwiedza mnie paczka przyjaciół i gramy w bridge’a. Co jakiś czas, odwiedza nas ktoś z rodziny, a dyrekcja Domu Artysty raz w miesiącu zabiera nas wszystkich (oczywiście tych, którzy są zdrowi) autobusem do teatru. Nazywając rzecz po imieniu, my tu mamy po prostu szczęśliwą albo przynajmniej przyzwoitą starość.
- A śpiewanie? Nie brakuje ci tego? Jeszcze kilka miesięcy temu brzmiałaś tak wspaniale.
- Och! Nie masz pojęcia, ile troski o gardło i zabiegów potrzebowałam ostatnio, żeby być w formie. No i skąd nabrać ról dla starych śpiewaczek? Z wiekiem coraz rzadziej jest się w obsadzie. A jak się ma przestoje, z głosem jest coraz gorzej. Naprawdę trudno wrócić. Ja cierpiałam na tę przypadłość, że z wiekiem głos zaczął mi się obniżać.
Nie miało to co prawda wpływu na skalę, ona była wciąż taka sama,
bo rozwijała się dołem, ale z górą miałam skaranie boskie. Ileż ja się nie napracowałam przed każdym wyjściem na scenę, żeby sprostać wymogom danej partii, Bóg jeden wie! Toteż z ulgą powiedziałam sobie: pas! Ale przestańmy już mówić o mnie. Powiedz mi, co u ciebie.
Wiem, że ciągle pracujesz i jeszcze zaczęłaś pisać. Dowiedz się, że jestem twoją wierną czytelniczką.
- Naprawdę? Miło mi to słyszeć.
- Twój ton przeczy słowom. Jesteś jakaś markotna. Czy coś jest nie tak?
- Miałam dzień pełen wrażeń. Błąkałam się po okolicznych dróżkach i spotkałam dawnego znajomego. To przywołało pewne wspomnienia.
Do tego wciąż nie mogę się oswoić z tym, że córka z wnukami wyjechała do Francji, może na zawsze…Wiesz, jak to jest. Miałam dużą rodzinę i nagle zostaliśmy tylko we dwoje.
- A może im tam będzie lepiej?
- Z pewnością, tylko że mi ich brakuje, więc od czasu do czasu dopada mnie chandra.
Głośne pukanie do drzwi przerwało te wynurzenia.
- Proszę - powiedziała Nata, dodając po cichu: - Kto to może być, nikogo się nie spodziewam.
Drzwi otworzyły się z rozmachem i ukazała się w nich okazała i dość znana w środowisku postać, niejaka Sabina Oracz - krytyk muzyczny, córka zmarłego tutaj niedawno librecisty operetkowego, z którym Nata z racji swojej pozycji w teatrze operetki była zaprzyjaźniona.
Tam, gdzie pojawiała się Sabina, wszystko kręciło się wokół niej.
Zawłaszczała swoją posturą i temperamentem całą czasoprzestrzeń, w sensie dosłownym i przenośnym. Była wysoka i tęga, ubrana w obszerne, powiewne szaty, głośna i władcza.
- Nie mogłam sobie odmówić zobaczenia pani, droga Nato.
Przyjechałam zabrać resztę rzeczy po ojcu. Przygnębiające zajęcie…
- To może napije się pani z nami kawy albo likieru?
- Jeśli panie pozwolą, ja się już pożegnam, nie będę przeszkadzać -
odezwała się Maja.
- Ależ nie przeszkadza pani, skądże znowu - odezwała się Sabina.
Maja jednak podjęła już decyzję, przekonała uprzejmie obie panie, że lepiej będzie, jak nacieszą się sobą, bo ona i tak jeszcze tu zostaje i będzie miała niejedną okazję, żeby porozmawiać z Natą.
Była przekonana, że dzięki temu ugra trochę czasu na pisanie, ale siedziała oto nad zamkniętym zeszytem i usiłowała opanować zamęt w uczuciach wywołanych przez dzień nieoczekiwanie pełen wrażeń. W
dodatku jutro zapowiadało nowe sensacje. A przecież miała to być ucieczka przed światem po wymarzony spokój do pracy. Czy w ogóle go tu znajdzie? Zmagała się z tym pytaniem o wiele za długo, jak na jej gust, a po północy połknęła pigułkę nasenną.
Kiedy przyniesiono śniadanie, była już nie tylko wyspana, ale też kompletnie ubrana i zapisywała drobnym maczkiem stronę po stronie swego zeszytu. Mżawka za oknami sprzyjała siedzeniu w domu, toteż kiedy nadeszła pora obiadu, udała się nań w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nareszcie zaczynała być zadowolona z tego, co udało się jej napisać, i nie mogła się doczekać kontynuacji. Gwar rozmów współbiesiadników docierał do niej przytłumiony jak we mgle. Zjadła obiad pośpiesznie i pobiegła do siebie, żeby wrócić do przerwanej pracy. Kiedy usłyszała z radia głos spikera anonsującego, że właśnie minęła czternasta czterdzieści pięć, ogarnęła ją panika.
Zupełnie zapomniała o spotkaniu z Rafałem Jastrzębcem-Duninem. Ze też zgodziła się na nie tak łatwo. Akurat złapała wenę i pewnie
znowu wybije się z rytmu… Tak czy owak, za kwadrans musi być na dole.
- A jednak nie zawiodła mnie pani, a już zaczynałem się obawiać -
powiedział na jej widok.
- Na ogół dotrzymuję słowa, lecz zabrałam się do pisania i omal nie przeoczyłam godziny spotkania. Ale jestem.
- Wobec tego idziemy. Mam nadzieję, że po moich wyjaśnieniach zostanę rozgrzeszony z tego, co w duchu określa pani zapewne mianem „natręctwa”.
Maja oblała się rumieńcem jak dziewczyna. Ten człowiek doprawdy miał nieznośny dar czytania w jej myślach. Poczuła się winna, chciała się usprawiedliwić, ale na szczęście w porę się opamiętała, gdyż w ten sposób tylko potwierdziłaby, że miał rację, bo ją miał. Wiedzieli o tym oboje.
Szli w milczeniu, skupieni na omijaniu kałuż, co było niełatwe, bo po trwającej od rana mżawce zrobiło się ich znacznie więcej niż wczoraj.
Po dziesięciu minutach mężczyzna wysunął się do przodu, podszedł do żelaznej furtki prowadzącej do pomalowanego na niebiesko drewnianego domu otoczonego świerkami i zaprosił ją do wejścia.
- Nie wiedziałam, że moja najbliższa rodzina spędziła okres wojny w pana sąsiedztwie.
- Nie mieszkałem tu wtedy, ten dom nie należał do mnie.
- Nabył go pan po wojnie?
- To zupełnie inna historia i ma związek z tym, dlaczego nalegałem na spotkanie z panią.
- Zaciekawia mnie pan.
- To dobrze. Zanim jednak przystąpię do wynurzeń, dla których panią tu zwabiłem, chciałbym wiedzieć, czego się pani napije - kawa, herbata, wino, likier?
- Och, wszystko jedno, proszę sobie nie robić kłopotu. Może kieliszek wina.
Gospodarz wyjął z kredensu butelkę i kieliszki, postawił je na stole, ale zanim je napełnił, pozasłaniał okna i sprawdził, czy drzwi są zamknięte na klucz.
Maja obserwowała te zabiegi ze zdziwieniem i lekkim niepokojem.
Rozwianie tego niepokoju pojawiło się jak na zawołanie. Ten człowiek zaiste odgadywał jej myśli.
- Nie zamierzam pani uwięzić. Chcę tylko mieć pewność, że nikt nam nie przeszkodzi w rozmowie. To dla bezpieczeństwa tej rozmowy.
- Syndrom konspiracyjny?
- Nie tyle syndrom, co rzeczywiście bardzo poufna sprawa.
- Jestem zaintrygowana.
- Spodziewam się, ale proszę mnie uważnie posłuchać.
I zaczął opowieść: „Niedługo po naszym spotkaniu w pani mieszkaniu, którego udzieliła pani na naszą rozmowę z wysłannikiem szefa Kedywu, zostałem oddelegowany do Londynu. Nie będę się za-puszczał w szczegóły, w jaki sposób udało mi się tam dotrzeć, bo to teraz nieistotne.
Miałem wrócić po spełnieniu zadania, ale to się nie udało. Po wojnie, kiedy wyjaśniła się sytuacja, w jakiej znalazła się Polska, miałem nadzieję, że uda mi się ściągnąć rodzinę do Anglii, ale to okazało się niemożliwe. Poza tym moja żona ciężko chorowała, a do tego dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, że obaj nasi synowie, których uznano za zaginionych, nie żyją. W tej sytuacji to, gdzie mam mieszkać, przestało mieć znaczenie. Musiałem pośpieszyć żonie na pomoc i to skłoniło mnie do powrotu. W 1947 roku, gdy dotarłem do Warszawy,
zdążyłem już tylko na jej pogrzeb. Zostałem zupełnie sam. O
powrocie do Anglii nie było co marzyć, a tutaj nie miałem nikogo i żadnych perspektyw. Kontrolowany, przesłuchiwany wielokrotnie przez Urząd Bezpieczeństwa, w każdej chwili spodziewałem się aresztowania. Nie mogłem znaleźć pracy. Pomieszkiwałem to w Purze, to u znajomych, ale nigdzie dłużej, bo wie pani, jak było - wszyscy mieli kłopoty mieszkaniowe. Jadałem w Caritasie, a spałem nawet czasem na dworcu albo na ławce w kościele. Dopóki pewnego dnia idąc Nowym Światem przypadkiem nie spotkałem dawnego kolegi z gimnazjum. Lubiliśmy się w szkole, jeździliśmy razem na obozy harcerskie. W życiu dorosłym nasze drogi rozeszły się, ale sentyment pozostał. Otóż ten mój kolega, mniejsza z tym, jak się nazywa, zaprosił
mnie na kolację do Kameralnej, a kiedy zorientował się w mojej sytuacji, zabrał mnie do siebie do domu. Do tego domu, w którym jesteśmy. Dla sąsiadów stałem się jego bliskim krewnym, dla urzędu kwaterunkowego lokatorem.
O sobie mi wiele nie opowiadał. Wiedziałem tylko, że był
stenotypistą w sądzie, a potem archiwistą w prokuraturze stołecznej.
Usiłował mi pomagać w znalezieniu pracy, ale nie dało to rezultatów.
Kiedy zapytałem, czy powinienem się od niego wynieść, zbył to wzruszeniem ramion. Zaraz jednak się zreflektował, bo był niezwykle wrażliwy, i uspokoił mnie:
- A gdzie ty, chłopie, pójdziesz. Ja jestem sam, ty sam, miejsca tu nie brakuje. Umówmy się tak: zajmiesz się domem i ogrodem, bo ja na to nie mam czasu, a to wszystko wymaga, jak widzisz, trochę starania, żeby do reszty nie zniszczało. Jeśli się na to zgodzisz, ulżysz mi.
Już wcześniej, żeby nie umrzeć z bezczynności, brałem się za różne drobne prace na posesji - rąbałem drwa, naprawiałem płot, grabiłem ścieżki. Nawet to polubiłem. Od tej pory zacząłem jeszcze
bardziej się do tego przykładać. Ponaprawiałem, co się dało, zadbałem o drzewa owocowe i założyłem ogród warzywny. Mój gospodarz po powrocie do domu wieczorem miał przygotowany posiłek i tak dalej.
Z pracy wracał jakiś zgaszony i nie nawiązywał do niej w rozmowach, nawet nagabywany przeze mnie. Właściwie znalazłem się w komfortowej sytuacji, gdyby pominąć fakt, że byłem oddalony od ludzi, od jakiegokolwiek sensownego działania, od zajęć godnych moich kwalifikacji. Miałem gdzie mieszkać, miałem co jeść i poznałem sposoby na zabicie czasu, którego nie brakowało mi też na zaczytywanie się w książkach, bo zapisałem się do biblioteki i z zapałem z niej korzystałem. Przecież jednak wiedziałem, że to nie może trwać wiecznie.
Mój kolega już podczas pierwszego naszego spotkania, kiedy popijając w Kameralnej chciałem z nim porozmawiać o przeszłości okupacyjnej, o działalności Rządu Emigracyjnego, uciął to zdecydowanie.
- Nie mówmy teraz o tym. Im mniej będziesz wiedział, tym lepiej dla nas obu.
Byłem zaskoczony i zdezorientowany, nawet wahałem się, czy przyjąć jego propozycję, gdy zaproponował mi zatrzymanie się w jego domu. Jednocześnie widać było, że jest moim losem szczerze poruszony, ja zaś - co tu dużo gadać - przynajmniej na jakiś czas miałem ułatwione życie. Do tego po kilku kieliszkach nieźle już miałem w czubie i zrobiłem się bardziej spolegliwy. I tak stałem się administratorem, ogrodnikiem, gospodarzem, cieciem - wszystkim po trochu. Nawet to lubię”.
- O ile pamiętam, przed wojną był pan wybitnym biochemikiem.
Profesura, znaczące wynalazki… Porzucił pan naukę?
- Ona mnie porzuciła, a raczej mocodawcy, którzy nie widzą uzasadnienia, żebym się nią zajmował zawodowo. Bo nie ma dla mnie
w tej dziedzinie zatrudnienia. Ale to nie znaczny, że przestałem się tym interesować. Z wiedzą jestem na bieżąco, gorzej z jej praktycznym zastosowaniem, bo nie mam dostępu do laboratorium.
- To oburzające! Rządy powinny dbać o wartościowych ludzi!
- Pojęcie wartości, droga pani, niejedno ma imię - mówiąc to jej rozmówca zrobił znaczącą minę, przykładając palec do ust i w ten sposób dając znak, że powinni zmienić temat.
Zadziwiło ją to, bo przecież byli sami.
- Chciałbym pani pokazać mój ogród zimowy, jest w przybudówce, gdyby pani zechciała się pofatygować. Wyhodowałem bardzo rzadkie odmiany roślin w naszym klimacie. Są moją dumą.
- Zdumiewa mnie pan. Naturalnie, że chcę je zobaczyć.
- Chodźmy więc.
Podał jej rękę, co pomogło jej wstać z głębokiego niskiego fotela i poszli do przybudówki, która okazała się być czymś w rodzaju zakrytej werandy czy też raczej inspektu. W długich jak grządki donicach panoszyły się tam przeróżne rośliny, niektóre egzotyczne, ale też dużo banalnych, tyle że takich, których wegetacja nie była typowa o tej porze roku.
Ogrodnik ze swadą opowiadał jej o tym, co oglądała. Słuchała go z uwagą, ale nie mogła oprzeć się wrażeniu, że nie o to w tym wszystkim chodzi. A jeśli jednak tak, jeśli te oto płody ziemi były powodem do spotkania w atmosferze konspiracji, to ten cały Jastrzębiec-Dunin musi być, delikatnie mówiąc, wielkim oryginałem.
W dodatku demoniczny, obdarzony nieprawdopodobną intuicją, bo ledwie zaczęły trapić ją wątpliwości, on już robił coś, co wychodziło im naprzeciw. Bez słowa podszedł do jednej z donic, uniósł
niskopienne roślinki, jakby były dywanikiem czy darnią, i wyjął spod
nich brezentową torbę, którą podał jej z wymownym spojrzeniem.
Była dość ciężka.
- Zależało mi na tym, żeby pani pokazać mój ogród - powiedział
opuszczając darń w donicy.
Nie wiedziała, jak i czy w ogóle komentować to zajście. Nie miała też najmniejszego pojęcia, co to wszystko znaczy i jak się skończy.
Posłusznie dała się wyprowadzić z tajemniczej przybudówki, w której panowała tropikalna wilgoć.
- Napijemy się jeszcze wina? - zapytał, kiedy wrócili do pokoju.
- Chętnie, ale proszę nie nalewać dużo. I… chciałabym wiedzieć, czego pan ode mnie oczekuje.
- Oczekuję to za duże słowo. Mam nadzieję, że przeczyta pani pożyczoną lekturę i wyrazi o niej swoje zdanie. Jako osoba wyrobiona literacko z pewnością potrafi pani lepiej niż ja zinterpretować to wszystko. Literatura nie jest moją mocną stroną.
Maja była zdezorientowana. Ten człowiek mówił do niej szyfrem.
Dlaczego? Domyśliła się tylko, że torba, którą jej wręczył w oranżerii i którą wciąż trzymała, zawiera coś do czytania. Ponieważ jej gospodarz zachowywał się nerwowo, jakby się czegoś obawiał, zaczęła się zastanawiać, czy są tu sami, i zaryzykowała pytanie: - A człowiek, który jest właścicielem tego domu, jeszcze nie wrócił z pracy?
- Jest gdzieś za granicą, wyjechał służbowo jako tłumacz polskich specjalistów od prawa międzynarodowego.
- Panie Rafale, bardzo miło było się spotkać, ale muszę skończyć pewien artykuł, który obiecałam „Przekrojowi”.
- Skoro pani musi…
Pamiętając aluzje na temat lektury, Maja przeczuwała, że nie jest to ich ostatnie spotkanie. Tyle było podczas tego popołudnia niedomówień i zagadek, że była ciekawa, do czego to prowadzi.
- W jaki sposób mogę zwrócić tę pożyczoną książkę? - zapytała, włączając się do gry. - Może tym razem pan pofatyguje się do mnie?
- Nie odmówię sobie tego. Czekam tylko na sygnał, kiedy będzie pani po lekturze. Oto numer mego telefonu.
- Wobec tego ja będę się żegnać.
Tym razem nie protestowała, kiedy zaoferował się, że ją odprowadzi, bo w międzyczasie ściemniło się zupełnie i bałaby się wędrować samotnie nieoświetlonymi dróżkami pośród płotów i zarośli. Poza tym była niezmiernie ciekawa zawartości brezentowej torby, której nie wypuszczała z rąk.
Szli w milczeniu. Rafał oświetlał jej drogę latarką elektryczną, żeby nie utonęła w kałużach.
Dopiero kiedy doszli do stacji kolejki, zatrzymał się na peronie i powiedział:
- Chciałbym zająć pani jeszcze trochę czasu, dosłownie kilka minut, żeby wyjaśnić pewne sprawy. Przejdźmy tylko na koniec peronu, bo nie chciałbym mieć świadków tej rozmowy.
Maja wolnym krokiem podążyła za nim. Wyglądali na przechadzających się ludzi czekających na kolejkę.
- Pani Maju, doskonale rozumiem pani zakłopotanie, które stara się pani tak uprzejmie ukrywać od momentu, kiedy się spotkaliśmy.
Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w pani oczach wyglądam na natręta i człowieka, delikatnie mówiąc, niepoczytalnego. Może nie jestem w pełni normalny, nikt nie jest bez wad, ale nie to jest w tej chwili najważniejsze. Ja przede wszystkim jestem mocno zdesperowany. Bo też sytuacja, w jakiej się znalazłem, jest poważna, żeby nie powiedzieć - wręcz groźna. Właściciel domu, w którym mieszkam, mój przyjaciel i dobroczyńca, jak przypuszczam, nie wróci do kraju. Przed swoim wyjazdem służbowym zabrał mnie na długi spacer po okolicznych polach i opowiedział o sobie wszystko, czego wcześniej usiłowałem się od niego dowiedzieć.
„Tuż po ugruntowaniu się u nas tak zwanej władzy ludowej -
kontynuował - ktoś wskazał go mocodawcom probolszewickiego Urzędu Bezpieczeństwa jako człowieka wykształconego. Potrzebowali tłumacza, stenotypisty, a on spełniał te warunki. Zaangażowali go do kilku przesłuchań, zaimprowizowanych, ale brzemiennych w skutki procesów, podpisał jakąś rzekomą listę płacy, która faktycznie okazała się deklaracją lojalności.
No i tak zaczęła się jego stała praca w znienawidzonej instytucji.
Bardzo szybko zorientował się, że jest świadkiem zdarzeń, które jako znak czasu mają drastyczne skutki, i że powinien, co się w tych zbrodniczych sądach dzieje, zapamiętać i w jakiś sposób zdokumentować nie tylko dla opozycji, którą właśnie na jego oczach unicestwiano, ale też dla potomnych, którzy być może doczekają innych czasów.
Był sumiennym i kompetentnym pracownikiem. Nie robił nikomu krzywdy. On tylko zapisywał i utrwalał - tego od niego oczekiwano.
Widząc jego skrupulatność, a także gorliwość w systematyzowaniu i magazynowaniu materiałów przeniesiono go do Prokuratury Generalnej i powierzono mu opiekę nad archiwum. Już wcześniej rozpoczął ryzykowną grę ze swymi przełożonymi. Utrwalając akta na kliszach, robił odbitki, a przeznaczone do niszczenia negatywy ukrywał i wynosił. Ryzyko było duże, ale podejmował je, bo uznał, że warto.
Pracując tam miał, ma się rozumieć, pewne przywileje. Dzięki temu mógł na przykład mieszkać samotnie w swoim domu, którego świadomie nie restaurował, bez dokwaterowanych ludzi.
Po pewnym czasie przekonał się, że miewa jednak dzikich lokatorów, którzy w czasie gdy jest w pracy, robią oględziny jego domu i ogrodu.
W dawnej spiżarni jako „fotoamator” urządził sobie ciemnię. Kiedy zorientował się, że jest kontrolowany, przeniósł ją do kurnika.
Tak to wszystko wygląda w wielkim skrócie. O szczegółach, daj Boże, kiedyś pani opowiem. Teraz spodziewam się wszystkiego najgorszego, gdy władze zorientują się, że mój przyjaciel uciekł. Nie muszę pani mówić, że miałem w tym swój udział. To ja dałem mu pewne kontakty w Londynie i innych miejscach. Lada chwila spodziewam się rewizji w domu, który formalnie należy teraz do mnie.
Nie wiem jednak, czy będzie mi dane w nim zostać, chociaż został
sporządzony na moją rzecz akt notarialny.
Proszę zapoznać się z tym, co pani powierzam, mając zaufanie do pani wrażliwości, talentu i sumienia. Teraz od pani zależy, w jakiej formie wiadomość o faktach tam zawartych dotrze do świadomości potomnych”.
Ostatnie słowa tego długiego monologu Rafała Jastrzębca ledwie doszły do jej uszu, bo właśnie nadjechała ze zgrzytem kolejka, jak zwykle głośna nieproporcjonalnie do osiąganych prędkości. Kiedy kolejka ruszyła ze stacji, rozmówcy pożegnali się i Maja odeszła w stronę swojego siedliska, by jak najszybciej poznać tajemnicę.
Jednakże przekorny los zgotował jej na razie inne mocne wrażenia.
Już na progu usłyszała gwar na korytarzu. Niedaleko wejścia mieścił
się gabinet siostry Marii Nitsche. Jego drzwi stały teraz otworem, a w nich
tłoczyły się pensjonariuszki mówiące jedna przez drugą, podczas gdy z jadalni jako przyjemny wtór dobiegały dźwięki pianina.
- Ależ siostro Mario, on jest nie do wytrzymania!
- Ejże! - zaoponowała siostra. - Nie uwierzę, że tak nie lubicie panie muzyki.
- Muzyka to jedno, a jej wykonawca to drugie. Ja na przykład czuję się przez niego zagrożona. Przed godziną ten cały Maciek Mostkowski wszedł jakby nigdy nic do mego pokoju, wrzucił coś do kosza na śmieci i wyszedł. Po prostu wyszedł!
- Wielkie rzeczy, widać pomylił piętra. Mieszka nad panią - skwitowała to siostra Maria.
- On w ogóle nie ma zmysłu orientacji, nie tylko u mnie był intruzem.
- Pomyłki się ludziom zdarzają - broniła go dalej siostra.
- Ale tak być nie może! On tu nie powinien przebywać, to nie jest dom wariatów.
- Pan Maciej Mostkowski nie jest wariatem. Ma tylko zanik pamięci po wylewie.
Ostatnie słowa siostry Marii zelektryzowały Maję. Najpierw stanęła jak wryta, a następnie dołączyła do grupy osób zebranych w drzwiach przełożonej.
- Czy ja się nie przesłyszałam? Muzyk grający w tej chwili w jadalni nazywa się Maciej Mostkowski?
- Tak. To on.
- Kompozytor i pianista Błękitnego Kwartetu?
- Właśnie, jeszcze niedawno koncertował.
- Mój Boże! Jak mogłam go nie poznać? - westchnęła Maja.
- Przytył i zrobił się taki duży. Nie przyglądałam mu się, to fakt, ale
jego muzyka od razu wydała mi się znajoma. Proszę państwa, przecież to jest wspaniały muzyk, świetny kompozytor i w ogóle…
artysta.
- No i co z tego? - przerwała jej euforyczny spicz jedna z oponentek muzyka. - Teraz powinien być w zakładzie specjalnym, skoro jest chory.
- Ależ to okrutne! Co on wam zrobił? Jest uprzejmy, a że gra - to jest jego więź z dawnym życiem. Co to komu przeszkadza?
- Otóż to! Przeszkadza nam i już.
- Siostro Mario, nie mogę się z tym pogodzić, to… niesprawiedliwe!
- Niech pani się nie martwi, pani Maju, wszystko będzie dobrze.
Maja jednak była pełna obaw. Zawróciła do pustej jadalni, gdzie jej znajomy sobie muzykował, weszła na estradę, wzięła krzesło i usiadła obok niego. Grał dalej i patrzył na nią dobrotliwymi, uszczęśliwionymi oczami. Kiedy doszedł do końca utworu, pocałował ją delikatnie w czoło. Ucieszyła się, że ją może poznał.
- Maćku, to ty? Jakże się cieszę z naszego spotkania! Zanuciła piosenkę o nadziei, którą skomponował do jej tekstu, a którą śpiewając we Francji zrobiła furorę.
- Pamiętasz to?
Nie odpowiedział, ale bezbłędnie zagrał przygrywkę i akompaniował
jej, gdy śpiewała ze łzami w oczach.
- To ładne - pochwalił, kiedy skończyła.
- No pewnie, to przecież twoje.
- Moje? Co moje? Nie moje, ale znam i ładne!
- Twoje. To twoje i moje.
- Nie wiem…
- A mnie pamiętasz?
- Nie.
- Jak to? Nie pamiętasz? Żartujesz, prawda?
- Teraz już pamiętam.
- No widzisz, Maćku, przecież tyle razem pracowaliśmy.
- Pracowaliśmy?
- No powiedz, kto ja jestem, jak ja się nazywam.
- Nie wiem. Ale trzeba zapytać siostry Marii. Ona powinna wiedzieć.
- Jestem Maja Tarnowska, nic ci to nie mówi?
Patrzy! na nią z takim zakłopotaniem, że zachciało się jej płakać.
- A twój brat, bratowa? Twoja córka, byliście sobie tacy bliscy…
- Mój brat? - zdziwił się. - Nie wiem, nie pamiętam.
- A muzykę pamiętasz?
- Jak chcę grać, to gram. Bardzo lubię granie, bardzo, ale teraz jestem już głodny i idę do pokoju, bo siostry przyniosą jedzenie. Je też kocham. Wszystkie kobiety kocham. Nie płacz, ciebie też.
- Ja też cię kocham - odpowiedziała ze ściśniętym gardłem. - Czy ty, Maćku, czujesz się tu szczęśliwy?
- Szczęśliwy? Nie wiem, nie pamiętam, co znaczy „szczęśliwy”?
- Czy jesteś zadowolony?
- Zadowolony. Tak, zadowolony. Idę jeść. Dobranoc pani.
- Dobranoc.
Maja nie mogła opanować smutku. Poszła do swego pokoju, usiadła w palcie na kanapie i dała upust łzom. Potem rozebrała się machinalnie, pogrążona we wspomnieniach.
Jakie to okrutne i niesprawiedliwe. Ten człowiek taki jeszcze żywotny, dorodny, zda się, że nic mu nie brakuje, a tymczasem został
nikczemnie okradziony przez los. Jego bliscy, jego praca, osiągnięcia, jego rodzina, całe dotychczasowe życie, jego tożsamość - tego wszystkiego nie ma, bo on nic z tego nie pamięta. Jedyne, co go wiąże z przeszłością, to muzyka. Tylko ona w nim przetrwała. Jakież to piękne i zarazem tragiczne.
Maja nie tknęła kolacji i nie sprawdziła zawartości brezentowej torby, która tak ją intrygowała. Nie mogła przestać myśleć o koledze muzyku.
Były takie czasy, kiedy napisali razem wiele piosenek. Albo komponował do jej tekstów, albo przynosił jej gotowe utwory muzyczne, do których ona pisała słowa. Jego muzyka była melodyjna, swingowa i dowcipna. Niemal wszystkie stworzone razem utwory, niezależnie od tego, dla kogo je przeznaczali, Maja włączyła również do swego repertuaru. Kilka razy byli też razem na tournee. Bardzo ceniła sobie jego sposób akompaniowania. Maciek na scenie był nie tylko akompaniatorem, ale również animatorem. Obdarzony dużym vis comica
osobistym,
był
niewątpliwie
artystą
charyzmatycznym. Niby siedział w tle, wtórując soliście, ale było to tło pulsujące życiem.
Grywał też solo w znaczących klubach całego świata. Stąd pewnie bierze się jego skłonność do koncertowania w jadalni, które budzi takie kontrowersje wśród pensjonariuszy Domu Artysty. Estrada, fortepian i ludzie siedzący przy stołach stylowego wnętrza działają na niego pobudzająco, to jest po prostu odruch warunkowy, jak u wytresowanego konia wyścigowego, który na wystrzał startera zrywa się do biegu. W całym jego nieszczęściu to jedyny piękny i optymistyczny akcent, a jakże krzywdząco jest odbierany przez tych przecież również artystów. Dziwni doprawdy i jakże nieraz okrutni robimy się na starość, która sama w sobie jest okrutna. Dlaczego więc, czyżby gwoli zadośćuczynienia?
Maciek jeszcze niedawno był przystojny, wesoły, elegancki na sposób nieco ekstrawagancki, nosił się z fantazją i miał duże powodzenie u kobiet. Jego kolejne partnerki z oddaniem mu matkowały, dogadzały i rozpieszczały. To on w swoich związkach zazwyczaj bywał podopiecznym, budząc u kobiet opiekuńcze odruchy. Gdzie są teraz te Dziuby, Izabudki, Malwiny? Czy wiedzą o jego chorobie, czy go odwiedzają? Czy też czują się aż tak skrzywdzone, że jego nieszczęście nie jest w stanie ich poruszyć? Bo tylko ostatnia żona sama od niego odeszła, ta, którą kochał najbardziej, może jedyna, którą kochał prawdziwie. Już dawno chodziły słuchy, że po jej odejściu zaczął zapadać na zdrowiu. Inne on porzucał kolejno. Los, ten uparty myśliwy, bywa też niekiedy podstępnym mścicielem, ale kto zasługuje na taką zemstę? Bo chyba nie Maciek za swoje banalne, typowo męskie grzeszki. Dobrze, że chociaż ta muzyka jest mu nadal wierna.
Takie i podobne rozmyślania blisko północy ukołysały ją do snu.
Rozdział 12
Rozpinając nazajutrz klamerki brezentowej torby przyniesionej z domu Rafała Jastrzębca-Dunina, Maja nie miała pojęcia, że otwiera oto właśnie nowy, zaskakujący rozdział swego życia. Od kiedy tajemniczy pakunek trafił w jej ręce, spodziewała się, sądząc nawet po dotyku, że zawiera jakieś papiery. Teraz, kiedy już cała zawartość torby leżała przed nią na stole, nie mogła uwierzyć, że oglądanie, ba! - posiadanie czegoś tak niezwykłej wagi jest jej udziałem.
Były to bowiem powiększone zdjęcia akt tajnych procesów politycznych z ostatnich lat. W dodatku nie jakieś tam ich wycinki, fragmenty, nie! Pełne relacje, dosłowny zapis tych procesów słowo po słowie, strona po stronie. A wśród nich te, które najpierw wprawiły ją w osłupienie, a potem sprawiły, że zapomniała o śniadaniu, o toalecie, o ubraniu się, o całym świecie, dopóki nie przeczytała ich do końca.
- Nie do wiary, nie do wiary! Więc tak były prokurowane te ponure spektakle - szeptała wkładając do kopert grube pliki zdjęć.
Ostatnią stertę fotografii postanowiła przejrzeć jeszcze raz. Pierwsze z nich stanowiło okładkę czy też stronę tytułową. Maja po kilkakroć wczytywała się w każdy wiersz, każde słowo, jakby chciała się tego nauczyć na pamięć.
A było tam napisane czarno na białym: „Generalna Prokuratura Kancelaria karna A K T A
sprawy Nr 417/50
przeciwko Fieldorfowi Augustowi Emilowi synowi Andrzeja osk. z art. 1 pkt 1 Dekretu z dnia 31 sierpnia 1946 roku zaczęto 20 grudnia 1950 r.
zakończono 31 lipca 1951 r.
[jakieś słowo zamazane] 150/11/65. I.
Akta zawierają 123 karty”. Już widok tej pierwszej strony mógł
przyprawić o zawrót głowy, a ona przeczytała właśnie całe te akta słowa po słowie. Była wstrząśnięta manipulacją, w wyniku której bohatera uznano za złoczyńcę, ferując najwyższy wymiar kary, który niezwłocznie wykonano. Szokowały ją dostarczone dowody, a raczej ich brak, przeinaczanie faktów i język prawników, który był po prostu bełkotem propagandowym.
Przebudziła się tego dnia o szóstej rano i powodowana ciekawością wydobyła na światło dzienne zawartość brezentowej torby. Gdy zobaczyła, co to jest, najpierw przecierała oczy, żeby się przekonać, czy aby nie śni, a potem zatraciła się w zgłębianiu treści dokumentów i zapomniała o wszystkim.
Kiedy usłyszała pukanie do drzwi, zegar wiszący na ścianie wskazywał godzinę czternastą, a ona wciąż była nieubrana, pochłonięta bez reszty sensacyjną lekturą.
- Dzień dobry, pani Maju - usłyszała głos siostry przełożonej, która osobiście pofatygowała się do niej na drugie piętro. - Co się stało? Czy pani jest chora?
- Przepraszam najmocniej, siostro - powiedziała przykrywając zdjęcia teczką. - Przysłano mi materiały do biografii Gabrieli Zapolskiej, którą mam zamiar napisać, i okazały się tak ciekawe, że zaczytałam się i zapomniałam o bożym świecie.
Kłamała rumieniąc się lekko, bo zdawała sobie sprawę z tego, że to, w czego posiadanie weszła na skutek zbiegu dziwnych okolicznos’ci, posiada wagę bomby zegarowej, nie tylko dla niej, ale i dla każdego, komu zechciałaby ten sekret powierzyć.
- Niechże pani się nie przejmuje, pani Maju - powiedziała siostrzyczka, która mylnie zinterpretowała jej rumieniec. - Znam ja was, roztargnionych twórców. Najważniejsze, że nic pani nie jest, że nie trzeba wołać lekarza. Zaraz zadysponuję, by przyniesiono pani obiad do pokoju.
- Przepraszam za kłopot. To nie jest konieczne. Tak się podnieciłam pracą, że nie czuję głodu. Naprawdę nie chciałam robić wokół siebie zamieszania.
- Nie szkodzi, pani Maju, nic nie szkodzi.
- Ojej, ależ ze mnie gapa. Nawet nie podałam siostrze krzesła.
- Dziękuję. Wracam do moich obowiązków. Chciałam się tylko upewnić, czy nic pani nie dolega.
- I tylko dlatego wspinała się siostra na drugie piętro? Doprawdy, jestem zażenowana. Jeszcze raz bardzo przepraszam.
- Wszystko w porządku miła pani. Do zobaczenia.
Drzwi zamknęły się cicho, odgłos ostrożnych kroków na schodach oddalał się powoli. Maja wyrzucała sobie swoje nieumyślne złamanie regulaminu tego domu. Powinna była nie ulegać tak bez reszty emocjom. Wszelkie jej faux pas wynikały najczęściej jednak z emocjonalnego stosunku do wszystkiego, co ją otaczało. A przecież nie respektowanie pewnych zasad nie należało do jej obyczajów.
Siostra Maria niby zbagatelizowała i usprawiedliwiła jej zachowanie, ale musiała się poczuć dotknięta. Tym razem emocje były uzasadnione, ale o tym nie mogła nikomu powiedzieć.
Zastanawiała się, dlaczego Jastrzębiec-Dunin właśnie jej powierzył
tak ważne dokumenty. Bo chyba nie tylko dlatego, że bał się trzymać je u siebie. Aluzje, które robił mówiąc o jej pisaniu, sugerowały, że upatruje w wykorzystaniu ich jakiejś dla niej misji. Właśnie! Gdyby mogła o tym napisać, gdyby mogła! Ale kto jej to wyda? Jedyne, co może zrobić, to ukryć i przechować to dla potomnych.
Uświadomiła sobie nagłe, że nie powinna tego trzymać w tym domu.
Rozmawiali kiedyś w teatrze, że teraz wszędzie, ale to wszędzie jest ktoś, kto szpera, węszy, donosi, bo panujący w kraju system polityczny opiera się na podejrzliwości. Wszędzie, ale chyba nie w Domu Aktora prowadzonym przez siostry zakonne. Jednakże przychodzą tu do pracy również inni ludzie. Nie dalej jak wczoraj, gdy wyszła na obiad, wezwano do jej kapiącego kranu hydraulika… Czy można mieć gwarancję, że nikt z tych dochodzących nie pełni tu jakichś dodat-kowych obowiązków? Pomyślawszy o takiej możliwości Maja wpadła w panikę. Postanowiła jak najszybciej schować te dokumenty w swoim domu. Tam będą bezpieczne.
Zaczęła się ubierać, żeby zejść do telefonu. Zamierzała poprosić męża, by przyjechał do niej i zabrał stąd torbę z cenną zawartością.
A co będzie, jak Mateusz wstąpi gdzieś po drodze i zapomni o pakunku? - przemknęło jej przez myśl. - On przecież bywa bardzo roztargniony. Chyba że uczuliłaby go na to wyjawiając przed nim zawartość torby. Ale tego uczynić nie chciała, głównie z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że jej mąż w odróżnieniu od niej nie
lubi - jak to określa — „daremnego ryzyka”. Ujawnienie czy jakiekolwiek wykorzystanie tych materiałów w obecnej sytuacji byłoby walką z wiatrakami, a więc klasycznym przykładem „daremnego ryzyka”. Po drugie - wolałaby nie obciążać jego świadomości i poczucia bezpieczeństwa takim ciężarem. Musi to wziąć na siebie.
A swoją drogą jakże ten współpracownik SB ryzykował
wyprowadzając z Prokuratury takie materiały - rozważała Maja. -
Dunin ma rację, on z pewnością nie wróci, te jego złe przeczucia to był
tego sygnał. Nie mógł tego powiedzieć wprost, chyba że bratu. Historia tego bohaterskiego człowieka, zmuszonego do ucieczki, ma posmak dramatu. A ja tu wypisuję jakieś fiu-bździu o miłości, niewierności i spełnieniu się w sztuce… Nawet do szuflady warto pisać coś, co przyniesie pożytek.
Uskrzydlona tym szlachetnym porywem, otworzyła na nowo jedną z kopert, ale od razu przykryła ją gazetą, bo ktoś zapukał do drzwi.
- Odgrzałam pani obiad - powiedziała siostrzyczka stawiając tacę na stole.
- Dziękuję bardzo i przepraszam. I proszę mi już nie przynosić kolacji.
- To dopiero za dwie godziny, a nuż jeszcze pani zgłodnieje?
- Na pewno nie, dziękuję.
- Dobrze, dobranoc pani i smacznego.
Nigdy tego nie robiła, ale tym razem po wyjściu siostry zamknęła drzwi na klucz. Postanowiła tego wieczoru położyć się jak najwcześniej, by zaraz po śniadaniu zawieźć do domu kłopotliwe papiery.
Przy wyjściu natknęła się na siostrę przełożoną.
- Dzień dobry siostro Mario. Tak się złożyło, że zostałam nagle wezwana do Warszawy na ważne spotkanie. Obawiam się, że mogę nie zdążyć na obiad. Mam nadzieję, że od jutra będę subordynowanym gościem, który nie przysparza kłopotów.
- Życzę powodzenia - odpowiedziała siostra. - Proszę się pośpieszyć, bo ma pani kolejkę za dziesięć minut, a następna jest dopiero za godzinę.
- Tak, wiem. Pędzę. Do widzenia.
Dzwoniła do drzwi swego mieszkania, ale jej mąż albo przysnął, albo gdzieś wyszedł. Czemu niby miał siedzieć w domu, skoro się jej nie spodziewał. Jednak kiedy obróciła klucz w zamku, usłyszała odgłos kroków w przedpokoju.
- Maja? Co się stało?
- Nic się nie stało, po prostu musiałam wpaść po coś do domu.
- Mogłaś uprzedzić, przyjechałbym po ciebie albo ci to przywiózł.
- To wynikło nagle, wsiadłam do kolejki i przyjechałam.
- Chcesz powiedzieć, że czegoś nie wzięłaś? Pakowałaś się trzy dni!
- Zostawiłam kilka kartek z notatkami, są mi potrzebne. Jak sobie radzisz? - zmieniła nagle temat.
- W jakim sensie?
- Masz co jeść?
Ledwie przekroczyła próg swego mieszkania, a już poczuła się odpowiedzialną żoną i kurą domową.
- Żartujesz? Zostawiłaś mi takie zapasy, jakbyś miała porzucić mnie na pół roku. Ale wszystko wskazuje na to, że nie dalej jak za sześć tygodni ja opuszczę ciebie na jakiś czas - powiedział wesoło.
Maję przeniknął dreszcz niepokoju.
- O czym ty mówisz, Mateuszu? Jesteś chory?
- Chory? Co ci strzeliło do głowy, nigdy nie czułem się lepiej, poza tym mam dla ciebie sensacyjną nowinę.
- Dobrą czy złą? Mój Boże, chyba nic się nie stało Hanusi ani dzieciom?
- Na pewno nic im nie jest. Gdyby było inaczej, już byśmy wiedzieli.
Złe wieści przychodzą zawsze najprędzej. Rozbierz się, usiądź
spokojnie, to porozmawiamy.
A on zawsze swoje! - pomyślała Maja. - Wszystko by celebrował!
W ciągu blisko pół wieku wspólnego życia nie zdążyli się pod tym względem (i wielu innymi zresztą też) do siebie dopasować. Ona była spontaniczna - co w głowie to na języku. Kiedy wchodziła do domu, natychmiast dzieliła się wrażeniami. Zanim jeszcze zdążyła założyć miękkie pantofle, już wszyscy wiedzieli, co dobrego czy złego ją tego dnia spotkało.
On natomiast uważał, że na wszystko jest właściwa pora i miejsce.
Kalkulował, co trzeba, a czego nie należy światu wyjawiać. Cała prawda o sobie, według niego, powinna być własnością prywatną każdego osobnika i nikomu innemu do szczęścia nie jest potrzebna.
Nie znaczyło to bynajmniej, że nie chciał nikogo angażować w swoje sprawy, by przeżywać je w samotności. Jego parawan ochronny nie dotyczył najbliższych. Ci byli zobowiązani do tego, żeby mu doradzać, pomagać w realizowaniu jego pragnień i odnosić się do jego spraw z całą uwagą i należytym szacunkiem. Wprowadził zwyczaj celebrowania rozmów o jego problemach. No i był zwolennikiem wyłączności. Jeśli kogoś na przykład bolała głowa, to nie miała prawa boleć
jednocześnie kogoś innego. W każdym razie on nie przyjmował tego do wiadomości. - „Nie myl” - mawiał w takich razach i ucinał temat.
Lubił się koncentrować w danej chwili bez reszty na jednej sprawie, a szczególnie takiej bezwzględnej koncentracji na tym, co dotyczyło jego i jego spraw, wymagał od innych.
Maja początkowo zazdrościła mu tego uporządkowania myśli i uczuć.
Nawykła do tego, że musi ogarnąć naraz wiele aspektów życia, stwarzała pozory, że jest osobą, która nie poświęca niczemu należytej uwagi, ale tak nie było. Jej uwaga była po prostu podzielna. Słyszała wiele rzeczy naraz i potrafiła je zapamiętać. Natomiast swego uporządkowanego męża niejednokrotnie złapała na tym, że słuchając innych, tak naprawdę nie słyszy ich i wyrzuca ze świadomości wszystko, co nie mieści się w jego widzeniu świata. Uważa się za racjonalistę, a nie potrafi żyć w świecie realnym. Obmyśla scenariusze wspólnych działań nie konsultując się z nikim i domaga się ich realizacji. A po drodze okazuje się, że ani okoliczności, ani interesy innych nie pasują do jego scenariusza i z realizacji nici. Bardzo wtedy się gniewa, cierpi i obraża. Trudno mu zrozumieć, że nie biorąc pod uwagę zdania innych dokonuje aranżacji przeciw sobie, bo prowadzą one do niespełnienia.
Maja myślała o tym zdejmując posłusznie płaszcz, zmieniając pantofle i przygotowując się do tak zwanego przez ich córkę „zasiada-nia”. Prawie zapomniała przy tym o torbie z „trefnymi” dokumentami, z powodu której znalazła się w domu. Przypomniał jej o tym porządnicki mąż, który eliminował jej rzeczy pozostające w jakimkolwiek miejscu poza jej pokojem.
- A to? - zapytał i zaraz sam sobie odpowiedział: - Schowaj to u siebie, nie rób bałaganu.
Posłusznie odebrała od niego brezentową torbę i wsunęła ją do szuflady swego biurka.
Jak wrócę ze Skolimowa, gdzieś ją lepiej ukryję - obiecała sobie.
Wiedziała, że przez ten czas może być o nią spokojna. Mateusz nie będzie zaglądał do jej szuflad żadne z nich nie miało zwyczaju szperać w rzeczach partnera.
- Podgrzeję coś do zjedzenia i zapoznasz mnie z tą swoją sensacją -
powiedziała do niego. - Tylko zrób to szybko, bo ja muszę jeszcze wpaść do SPATiF-u, mam tam coś do załatwienia.
- To ja mam lepszy pomysł: ubierz się i jedziemy od razu do SPATiF-u - odpowiedział. Załatwisz, co masz do załatwienia, a potem zjemy tam obiad. Zapraszam cię, w końcu trzeba to oblać.
- Co oblać?
- Dobre wieści. Opowiem ci przy obiedzie.
- Dobrze, niech ci będzie. Gdybym przypadkiem nie przyjechała, to byś mi wcale nie powiedział.
- Mylisz się, moja droga. Zamierzałem z tymi wieściami pojechać do ciebie do Skolimowa.
- No wiesz, jestem zaintrygowana! Uchyl rąbka tajemnicy.
- Tego nie można ot tak, zdawkowo powiedzieć, to trzeba…
- Wiem, to trzeba ce-le-bro-wać! Och, Mateusz, Mateusz, ty się nigdy nie zmienisz…
Dojechali na miejsce w samą porę. Restauracja na dole zaczęła się zapełniać. Czas prób w teatrach dobiegł końca, tu się przychodziło na życie towarzyskie, na pogaduszki, plotki i twórcze dyskusje podczas obiadu, a także kolacji przy kieliszku po spektaklach. Obecność sław przyciągała tu także elity intelektualne, polityczne, no i… kapusiów.
Bywanie tu nobilitowało, a zatem było en vogue.
Mateusz od razu wszedł do restauracji, poszukał miejsca, zamówił
dania. Maja natomiast poszła na górę, do biura Zarządu SPATIF-u żeby zasięgnąć języka w sprawie, która ją nurtowała.
- Czy zastałam kogoś z Komisji Skolimowskiej?
- Niestety, ich posiedzenie skończyło się godzinę temu. Może zeszli na obiad.
- Ach, tak. Wobec tego schodzę rozejrzeć się tam. Ale - zawahała się -
gdybym nikogo z tej komisji nie spotkała, proszę o pilny kontakt w ważnej sprawie. Jeszcze przez dwa tygodnie będę w Skolimowie.
Najlepiej byłoby, gdyby ktoś tam przyjechał.
- Jakaż to ważna sprawa szanowną panią tu sprowadza? - usłyszała głos znanego nestora aktorstwa i prezesa Stowarzyszenia, który właśnie pojawił się w drzwiach sekretariatu.
Opowiedziała mu o sytuacji Maćka Mostkowskiego, którego przyszłość wśród niechętnych mu współmieszkańców Domu Aktora wydawała się niepewna.
- Myślę, że nie ma powodów do niepokoju. Tam, jak w każdej większej czy mniejszej społeczności, od czasu do czasu tworzą się obozy, konflikty i tym podobne, ale nigdy nie dochodzi do rozwiązań drastycznych. Siostra Maria Nitsche świetnie sobie z tym radzi.
Obiecuję, że będziemy mieć nad tym pieczę.
- Dziękuję.
- Proszę się nie martwić, podobno przebywa tam pani, by uciec od problemów i bratać się z natchnieniem. Udaje się?
- Natchnienie tak, ale problemy… Długo by opowiadać.
- A może to wina zbyt wrażliwego serca? W każdym razie trzymam kciuki za twórczość.
Maja zeszła do restauracji, lecz zanim dotarła do stolika męża,
przywitała się i zamieniła po parę słów z co najmniej dziesiątkiem znajomych.
Mateusz tymczasem był już zniecierpliwiony i gotowy do zwierzeń.
- Siadaj wreszcie i jedz, bo ci gołąbki wystygną.
- Wiedziałeś, co zamówić!
- Znam cię nie od dzisiaj.
- Fakt.
- Nie masz pojęcia, kto tu dziś biesiaduje. Nie oglądaj się teraz, zresztą nie musisz, chyba właśnie wychodzi do toalety, będzie musiała przejść koło nas.
W następnej chwili już wiedziała, czyja obecność tak go zbulwersowała. Kryśka, córka ich dozorcy z domu przy Walecznych, właśnie przeciskała się między stolikami.
W ciągu ostatniego roku z brzydkiego, nieśmiałego kaczątka przekształciła się w pięknego łabędzia. Jeszcze niedawno pomagała matce, gdy ta przychodziła do Tarnowskich sprzątać. Teraz się to skoń-
czyło. Dziewczyna widywana jest w towarzystwie ustosunkowanych mężczyzn, w różnych ekskluzywnych miejscach, ma ksywę „piękna Krycha”. Jest coraz lepiej ubrana, coraz więcej umalowana i coraz bardziej arogancka.
- Znowu jest z tym bydlakiem! - szepnęła Maja - muszę ją przed nim ostrzec.
Wstała od stolika, by pójść za dziewczyną do toalety.
- Daj spokój, Maja, co ona cię obchodzi? Powinna była go posłuchać, ale nie zrobiła tego.
Zastała dziewczynę w damskiej toalecie, pudrującą przed lustrem zgrabny nosek.
- Krysiu, czy rodzice wiedzą, że tu przychodzisz?
- A co panią to obchodzi? Nie wolno mi? To miejsce jest dobre dla pani, a dla mnie niby nie? - odpowiedziała patrząc na nią bezczelnie.
- Dla ciebie nie, bo ty masz zaledwie siedemnaście lat. Szkoda mi ciebie, dziecko. Ty sobie nie zdajesz sprawy z tego, z kim się poka-zujesz. Ten człowiek to kanalia, on niszczy ludzi. Jego towarzystwo cię kompromituje i może sprowadzić na ciebie nieszczęście.
- Gówno to panią obchodzi! To człowiek na stanowisku i kocha mnie, a pani się wścieka, bo jest pani za stara na to, żeby ktoś taki jak on zwrócił na panią uwagę.
Maja osłupiała. Bezczelność tej małej po prostu ją zamurowała. Nie mogła uwierzyć, że to jest to samo potulne stworzenie, które obdarowywała ubrankami i zabawkami, które objadało się jej ciastkami, które hołubiła, gdy matka była zajęta.
- Jesteś niegrzeczna. Twoi rodzice się o tym dowiedzą.
- Już się boję!
- A powinnaś, ojciec złoi ci skórę.
Mówiąc to Maja czuła się upokorzona. Zreflektowała się nagle, że popełnia błąd wdając się w pyskówki z tą źle wychowaną smarkulą. To było doprawdy poniżej godności. Postanowiła jak najszybciej zakończyć tę żałosną scenę.
Jak się miało wkrótce okazać, pomyślała o tym o wiele za późno, bo już zaczynając tę rozmowę wydała na siebie okrutny wyrok. Ale tego akurat nie była w stanie w tej chwili nawet sobie wyobrazić.
- Głupia stara pinda! - usłyszała jeszcze wspinając się na schody. Nie warto było reagować. Zresztą i tak już nie mogła złapać tchu. Bała się, że nie da rady wrócić do Mateusza.
— No, jesteś nareszcie - powiedział z ulgą - już myślałem, że tam zasłabłaś… ale… o rany, czemu ty jesteś taka blada? Źle się czujesz?
- Już mi lepiej. Niepotrzebnie tam poszłam.
- A co się stało?
- Nic. Pełno tam dymu i zmachałam się na schodach.
Nie miała już ochoty na nic. Najchętniej ukryłaby się przed światem i popłakała sobie. Ale starała się opanować, żeby Mateusz się niczego nie domyślił. Gdyby mu opowiedziała o zajściu, musiałby zareagować, a to wywołałoby awanturę.
- Napijmy się wina - zaproponował. - Od razu lepiej się poczujesz.
Podał jej kieliszek i stukając weń swoim dodał: - Wypijmy za mój paszport!
- Co powiedziałeś???
- To, co słyszałaś.
- Nie wierzę!
- A jednak!
Jej mąż poliglota otrzymał był przed paru tygodniami propozycję wyjazdu jako tłumacz do Włoch i Francji na rozmowy o ewentualnej licencji na produkcję samochodów zachodnich w Polsce. Miał w Ministerstwie Komunikacji bardzo przychylnego mu człowieka. Nie bez racji. Mateusz mówił biegle po angielsku, francusku, włosku i ru-muńsku. Pod tym względem był w środowisku fanatyków motoryzacji po prostu unikalny i bardzo potrzebny mocodawcom kończącym kursy wieczorowe. Zważywszy jednak na przedwojenną pozycję jego ojca w „sanacyjnym” - jak to określano - rządzie tudzież okupacyjny pobyt w Rumunii nie mieli nadziei, że dostanie paszport. Zwłaszcza że po
wyjeździe ich córki z dziećmi do jej francuskiego męża ważna rubryka „krewni za granicą” w osądzie władz prezentowała się teraz szmatławo. A jednak!
- No to ci gratuluję! Mój Boże, może uda ci się zobaczyć z Hanią i dziećmi?
- O tym cicho sza!
- Masz rację, nie ma co kusić losu. Nie masz pojęcia, jak się z tobą cieszę, po prostu nie mogę w to uwierzyć.
- Jeśli mi rzeczywiście gratulujesz, to… - i tu Mateusz postukał się palcem w policzek.
Zawsze tak robił, kiedy się czymś zasłużył albo gdy kończył ich spory. Nigdy wtedy sam nie całował, tylko nadstawiał policzek.
Czasem miała o to do niego pretensję, lecz teraz cmoknęła go ochoczo.
- Gratuluję po stokroć! Nareszcie coś pozytywnego. A swoją drogą los jest przekorny. Nie upłynęły jeszcze nawet cztery dni od chwili, w której ukryłam się w Skolimowie gwoli wyciszenia i znalezienia spokoju do pracy, a tymczasem życie nabrało takiego przyśpieszenia, że gubię się w nadmiarze wrażeń.
- Nie piszesz?
- Czemu? Oczywiście, że piszę. Piszę mimo wszystko, tylko nie wiem, czy jestem z tego zadowolona.
- Co ty pleciesz? Przecież chciałaś pisać.
- Tak, oczywiście. Tylko że nie jestem pewna, czy piszę to, co powinnam, to znaczy… Może wolałabym o czym innym.
- Zawsze możesz to zmienić. Sama wybierasz tematy.
- Masz rację, powinnam wybrać…
- Jeśli pobyt tam ci nie pomaga, to wracaj do domu.
- To nie jest tak. Odkrywam tam nowe aspekty życia. Znajduję nowe inspiracje, rodzą się nowe wątki, ale o wyciszeniu nie ma mowy.
- Jak chcesz.
- A ty? Kiedy jest ten twój wyjazd?
- Za trzy tygodnie.
- A więc tydzień po moim powrocie. Zdążę ci pomóc w przygotowaniach.
- Jakie tam przygotowania!
Skończyli właśnie kolację, mogli jeszcze pogadać ze znajomymi, ale Maja nie miała na to ochoty. Ten dzień dostarczył jej już wystarczająco dużo wrażeń.
- Odwieziesz mnie prosto do Skolimowa?
- Jak chcesz, ale przecież miałaś coś z domu zabrać, po to przyjechałaś.
- Już to znalazłam i mam w torebce.
- No to jedziemy.
Cokolwiek ktoś chciałby zarzucić Mateuszowi jako mężowi, nie mógł
nie przyznać mu absolutnej tolerancji w sprawach jej pracy. Było to tym cenniejsze, że w życiu potocznym był zwolennikiem narzucania swojej woli. Oboje zresztą tocząc nieustające batalie o drobiazgi, w sprawach dużej wagi zostawiali sobie dużo swobody.
I za to właśnie powinnam go doceniać - pomyślała wielkodusznie, sadowiąc się w ich zdezelowanym wehikule - i jeszcze za kilka innych rzeczy. Kto inny znosiłby tak spokojnie jej „szmaciarnię”, jej humory, jej ostry język. Tę cechę wypracowała sobie w miarę trwania ich związku. Przez pierwsze lata była potulna, że do rany przyłóż, spełniała każde jego życzenie na zapas. Mościła jego ścieżki z zapałem i starannością zakochanej niewolnicy. Trwała w tych najlepszych chęciach
dopóty, dopóki nie uznał, że to mu się święcie należy. Toteż po latach, kiedy nieraz ją zawiódł czy zranił, czy też zdawało się, że to uczynił, bo może za dużo oczekiwała, kiedy zaczęła mieć swoje zdanie i wymagania, bywał niepomiernie zdziwiony i rozgoryczony tym, że potrafi być taka nieposłuszna, niedobra, twarda, po prostu zołza!
Kiedyś po jakiejś sprzeczce wyżaliła się matce, a ona pokiwała głową i powiedziała:
- Ty też potrafisz dopiec. Czego ten biedak od ciebie nie usłyszy! Kto inny na jego miejscu dawno odwróciłby się na pięcie i poszedł w siną dal. A on to znosi.
To prawda. Mateusz wcale, ale to wcale nie był pamiętliwy. Kiedy coś było nie po jego myśli, wybuchał z siłą bomby atomowej, ale wystarczyło, że się zdrzemnął, przespacerował, zajął czymś innym, a zaraz wracał mu spokój i pogoda ducha, jakby nie tylko kosmicznej awantury, ale nawet drobnej różnicy zdań nie było.
Dlatego też mimo ciągłych utarczek nie mieli w swoim małżeństwie tak zwanych cichych dni. Bo tak naprawdę spierali się zazwyczaj o głupstwa, a nie o sprawy zasadnicze. Poza tym mimo ciągłego stawania przeciw sobie okoniem, generalnie kierowali się tolerancją. Niby paradoks, ale tak właśnie było.
Dopiero kiedy byli już za Wilanowem, Maja opowiedziała Mateuszowi o niefortunnej rozmowie z Kryśką Banasiakówną.
- Myślałam, że dostanę ataku serca!
Mateusz zjechał na pobocze drogi i zatrzymał samochód.
- Pozwoliłaś, żeby w ten sposób cię potraktowała?
- A co mogłam zrobić? Byłam tak zszokowana, że zupełnie straciłam rezon.
- No to ja sobie z nią porozmawiam! Wracamy.
- Zabraniam ci, kategorycznie ci to odradzam!
- Zwariowałaś? Przecież tego nie można puścić płazem.
- Nie zadzieraj z nią. Gdybyś widział jej oczy. Tyle było w nich nienawiści. W parze z tym swoim bydlakiem Janowskim może być niebezpieczna.
- A co ma do tego Janowski, ten cenzor?
- Nie wiesz, jak on gnoi ludzi? Poza tym cenzor to przykrywka. To bezwzględny kapuś, szara eminencja Urzędu Bezpieczeństwa. Do tego jest gachem Kryśki.
- No i co z tego?
- Jak to co z tego? Nie kojarzysz??? Dostałeś paszport. Jeśli w jakikolwiek sposób zareagujesz, ta mała pójdzie do niego na skargę, a wtedy możesz nie wyjechać. I… nie mieć szansy zobaczenia Hanusi i dzieci.
- Przecież jadę tam z innego powodu.
- Ale wiesz, że to kapitalna okazja, jeśli tylko wyjedziesz…
- Chyba masz rację. Lepiej siedzieć jak mysz pod miotłą, z nimi nigdy nic nie wiadomo. Ale kiedy wrócę, rozprawię się z tą smarkatą.
Maja odetchnęła z ulgą. Jakikolwiek wyjazd za granicę, a zwłaszcza na Zachód jest czymś tak nierealnym, jak przypięcie sobie pa-pierowych skrzydeł i fruwanie na nich w obłokach. Wyjeżdżają tylko politycy, sportowcy, artyści, a tu nagle Mateusz. Pomyślała, że chyba nigdy dotąd tak szczerze nie podzielała jego radości. Nareszcie dowie się, jak naprawdę wygląda sytuacja jej bliskich. Nie wątpiła bowiem, że jej mąż za wszelką cenę postara się z nimi zobaczyć.
Kiedy już nabrała pewności, że przekonała go, by nie reagował na zachowanie
się
dozorcównej, opowiedziała mu o Maćku
Mostkowskim i spotkaniu z Duninem. Zataiła tylko sprawę dokumentów, które
jej przekazał. Dlaczego? Nie umiała sobie na to odpowiedzieć. Po prostu jej intuicja podpowiadała, że lepiej będzie dla Mateusza, jeśli się na razie o tym nie dowie.
- Rzeczywiście na brak wrażeń nie powinnaś narzekać, dołożywszy do tego jeszcze twoją dzisiejszą przygodę z Kryśką. A już myślałem, że umierasz tam z nudów.
- Wejdziesz na górę? Zobaczysz, jak luksusowo mieszkam. Dawno nie miałam wokół siebie tyle wolnej przestrzeni.
- W domu też byś ją miała, gdybyś powyrzucała nadmiar łachów.
- A ty byś tylko wyrzucał! To nie żadne łachy, ale kreacje. Mateusz podziękował za zaproszenie.
- Jak będę cię stąd zabierać, przyjadę wcześniej i zwiedzę tę twoją „oazę spokoju”. Teraz wolałbym już wracać.
- No to pa.
Znała go na wylot. Jej mąż marzył pewnie teraz o drzemce. Z
wiekiem był coraz większym śpiochem. Przesypiał się po śniadaniu, obiedzie i układał się do snu razem z kurami - natychmiast po wczesnej kolacji. Wstawał za to skoro świt i od razu brał się do pracy.
Zazdrościła mu systematyczności w realizowaniu swoich pomysłów.
No tak, ale on nie zajmował się staniem w kolejkach, gotowaniem i mnóstwem babskich zajęć, czyli tak zwanych drobnych prac zanikających, które zabierają większości kobiet niemal cały ich czas.
Rozdział 13
Halowe mistrzostwa AZS-u przyniosły Kasi aż dwa zwycięstwa: w skoku wzwyż i sprincie na sto metrów. Zaskoczyło to ją samą, tym bardziej że nie była bynajmniej fanatyczką treningów. Ciągle miewała o to scysje z trenerem.
- Dziewczyno, czy ty nie widzisz, że sport to jest właśnie to, czemu powinnaś się poświęcić?
Dalibóg, nie widziała. Zawsze dobrze biegała, skakała, to prawda, była też zręczna, porozciągana, łatwo jej wychodziły rozmaite salta, stanie na głowie, mostki, szpagaty i tym podobne, ale żeby te predys-pozycje zamienić na formę mistrzowską, trzeba by w to włożyć dużo pracy, czasu i determinacji. A to ją jakoś nie pociągało aż na tyle, by chciała zrezygnować z innych swoich pasji. Paradoks polegał na tym, że trenując od czasu do czasu osiągnęła wyniki, które pozwoliły na to, by reprezentowała na rzeczonych mistrzostwach swoją uczelnię.
Czego nie można było jej odmówić, to woli walki. Kiedy już stanęła na starcie, chciała zwyciężyć za wszelką cenę. Biegnąc na przykład na setkę, przed metą czuła dosłownie krew w ustach, ale dobiegała pierwsza.
Wobec kolegów, którzy trenowali z oddaniem czuła się trochę nie fair. Trener także zresztą nie omieszkał jej tego wypomnieć. Był
w zasadzie przeciwny wystawieniu jej do reprezentacji, bo zamiast ostatnie dni przed mistrzostwami poświęcić na trenowanie, pojechała do rodziców i swojego chłopaka, którego akurat przestała uważać za swego chłopaka. Była wściekła na siebie, z pokorą zniosła reprymendy trenera i nie zaprząrała sobie głowy odsunięciem od reprezentacji.
Tylko zbieg okoliczności sprawił, że stanęła na starcie. Było to nagłe zastępstwo za zawodniczkę, która w wypadku ulicznym złamała nogę.
To ona podszepnęła trenerowi, żeby wyznaczył Kasię na jej miejsce.
On dla zasady kręcił nosem, niby się opierał, ale dołączył ją do ekipy.
No i zdobyła dla uczelni dwa złote medale!
Na drugi dzień tylko o tym mówiono w PWSP. Sam rektor wezwał ją do siebie, żeby pogratulować sukcesu i w nagrodę złożyć jej, jak sądził, zaszczytną propozycję.
- Zapoznałem się szczegółowo z koleżanki postępami na uczelni i muszę stwierdzić, że takich właśnie studentów nam potrzeba. Dobre wyniki w nauce, czynny udział w życiu kulturalnym i teraz jeszcze znaczące osiągnięcia sportowe to jest coś. Piękna postawa. Takich ludzi potrzebujemy w nauczycielstwie i w społeczeństwie. Ciekaw jestem, jak się ma do tego przynależność organizacyjna?
- Nie należę… Chciałam się na razie skupić na nauce i pracy społecznej w kołach naukowych i artystycznych. Poza tym nie wiem, czy dorosłam do takiego wyróżnienia? - Mówiąc to nawet nie podejrzewała, jak precyzyjnie trafia w sedno.
- Ależ to wszystko, ta wszechstronność, wymaga jakiegoś przesłania.
Pod dobrym sztandarem wszystkie te działania i sukcesy nabiorą głębszego sensu. Mniejsza z ZMP, czas, żeby tak wartościowa jednostka pomyślała o wstąpieniu do partii. Ja, jako rektor PWSP, osobiście podpiszę koleżance rekomendację.
Podczas gdy wypinając pierś’ rektor potrząsał jej ręką, obdarowana jego zaufaniem kandydatka do PZPR mimo woli dziękowała grzecznie, myśląc w popłochu:
- Masz babo placek! Tego mi tylko brakowało… mam nadzieję, że jeszcze to potrwa i jakoś rozejdzie się po kościach.
Nadzieja nierzadko bywa matką głupich. Potwierdziło się to w jej przypadku, bo sprawy nie tylko nie rozeszły się po kościach, ale nabrały niebywałego rozpędu.
Widocznie prawomyślny zwierzchnik bardzo pragnął dać wyraz czujności politycznej i otwartości w stosunkach z młodzieżą, bo stało się tak: powyższa rozmowa czy też jego exposée gabinecie miało miejsce we wtorek, a już na piątek Kasia została zaproszona w ramach wyróżnienia na walne zebranie uczelnianego Koła PZPR, gdzie postanowiono rozpatrzyć jej kandydaturę.
Nie spodziewała się takiego obrotu spraw, była po prostu zszokowana i nie wiedziała, jak sobie z tym poradzi. Nie mogła zlekceważyć rektorskiej rekomendacji, chociaż o nią ani nie zabiegała, ani jej nie potrzebowała. Miało to przynajmniej tę zaletę, że przestała się katować poczuciem winy za odpływ uczuć do Janusza. Siłą rzeczy jej skrupuły zeszły na dalszy plan. Teraz miała oto nie lada dylemat! Widząc jej zdenerwowanie partyjny kolega z roku, Jaś Kmita, roztoczył nad nią opiekę.
- Nic się nie martw - powiedział. - Usiądziesz ze mną i ja ci podpowiem, co i jak powinnaś mówić. Zresztą czym ty się martwisz?
Mając taką rekomendację, legitymację masz w kieszeni.
Otóż to! - pomyślała kandydatka z bożej łaski - otóż to i w tym jest sęk…
- No, wchodzimy, już czas. To twój wielki dzień, Kasiu.
Przekraczała drzwi auli z uczuciem skrępowania i raczej bez entuzjazmu. Usiadła posłusznie obok swego samozwańczego mentora i opiekuna i czekała na rozwój wypadków. Nastąpiło otwarcie zebrania, powołanie prezydium i odczytano porządek dzienny. (A co z porządkiem nocnym? - pomyślała z humorem). Zorientowała się wkrótce, że może jeszcze odetchnąć, bo punkt „głosowanie nad zatwierdzeniem kandydatur na nowych członków” miał być przedostatni. Nie mając innego wyjścia zaczęła obserwować spektakl, do którego została wielkodusznie zaproszona.
Kiedy pękające z dumy prezydium zajęło miejsca przy długim stole przykrytym czerwonym suknem, na którym pośrodku ustawiono bujnie rosnącą w doniczce paprotkę, wybrany przez aklamację przewodniczący zebrania przeszedł do punktu trzeciego porządku dziennego. Poprosił sekretarza o odczytanie sprawozdania z pracy Komitetu w minionym kwartale.
Wywołany do tablicy przy akompaniamencie burzliwych oklasków stanął na obleczonej czerwoną flagą mównicy i zaczął sprawozdawać.
Jak wynikało z relacji, trudności było co niemiara, ale sukcesów znacznie więcej, co dało się wywnioskować z wybuchającej co chwilę owacji.
Zgrabne konfiguracje słowne słuszne politycznie, jakby wyjęto je żywcem ze wstępniaka w „Trybunie Ludu”, wystrzelały z ust wpraw-nego oratora jak sztuczne ognie. Zawieszone nad stołem podobizny patronów systemu: Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, wyretuszowane z wielką starannością, patrzyły na mówcę i zebranych w auli z dobrotliwym, pełnym akceptacji uśmiechem. Nastrój był podniosły.
Kasia nie mogła skupić się na treści przemówienia. Nie dałaby też głowy za to, że inni, już wciągnięci na listę członków, byli na
niej skupieni. Ten i ów rysował coś na kartce, niektórzy ukradkiem ziewali, inni nawet prowadzili szeptem rozmowy. A sprawozdanie, sądząc z grubości pliku przewracanych stron, było dopiero w połowie.
Tymczasem w pomieszczeniu zrobiło się duszno i poczuła, że ogarnia ją senność. Musiała więc skupić całą uwagę na tym, żeby nie zasnąć.
Miało to tę dobrą stronę, że przynajmniej przestała się martwić moż-
liwością rychłej przynależności do wiodącej partii jednoczącej zebranych tu ludzi.
Po pewnym czasie wyjęła z torebki zeszyt i zaczęła go zapełniać kartka po kartce drobiazgowymi rysuneczkami. Odłożyła ołówek dopiero przy punkcie zebrania zatytułowanym „Sprawa towarzysza Kachniewskiego”.
Był to kolega z jej roku. Indywidualista i oryginał, zadziwił ją tym, że jest wszakoż członkiem partii. Ten drobny chłopak z szerokim czołem i spłaszczonym bokserskim nosem do połowy widocznym spod gęstej, czarnej, na bok zaczesanej grzywy, pasował wszędzie, tylko nie tu.
Niepokorny i inteligentny, ciągle podpadał za naruszanie dyscypliny studiów. Inaczej niż wszyscy się ubierał, wysławiał i zachowywał.
Chodził zamaszystym, rozkołysanym marynarskim krokiem, kościanym grzebykiem przeczesywał lśniące włosy, stawiał kołnierzyk koszuli, spod którego wyzierała fantazyjnie zawiązana kolorowa apaszka.
Kiedyś po kilkudniowej nieobecności na zajęciach, gdy starosta grupy domagał się usprawiedliwienia, milczał uparcie, wreszcie przyciśnięty do muru wyznał:
- To zrozumiałe. Byłem wśród ludzi.
- Jak to „wśród ludzi”?
- Normalnie. Tak jak Maksym Gorki.
Cała Kasi grupa ryknęła śmiechem, bo na zajęciach z literatury książka tego autora Wśród ludzi była właśnie na tapecie. Kachniewski w ogóle był urodzonym satyrykiem. Odzywał się rzadko, ale jego riposty były dowcipne i celne. Zawsze wywoływały wesołość.
A teraz oto odbywał się nad nim sąd. Trudno było wywnioskować z wypowiedzi dyskutantów, co miał na sumieniu, ale musiało to być coś strasznego, zważywszy na zarzucaną szkodliwość jego czynu.
- Takie postępki są wodą na młyn reakcji - grzmiał jeden z dopuszczonych do głosu. - Takie wybryki nie licują z postawą członka partii, wypaczają jej idee i przynoszą jej wstyd.
- Wstyd i hańba! - mówił podniesionym głosem inny. - Obok czegoś takiego, towarzysze, nie możemy przejść obojętnie. Tak postępują zdegenerowane jednostki, karły reakcji i zdrajcy. Zdrajcy szlachetnych idei, wrogowie socjalistycznej moralności i bohaterskiej klasy robotniczej!
- Co on takiego zrobił? - zachodziła w głowę Kasia. - Wdał się w jakąś aferę szpiegowską czy co?
- Tymczasem kolejni mówcy coraz mocniejszymi słowami potępiali chłopaka, który patrzył na nich spod swojej grzywy zakłopotany, ale -
założyłaby się - z błyskiem wesołości w szeroko rozstawionych oczach. Dostrzegłszy to dziewczyna trąciła łokciem swego sąsiada Jasia Kmitę i spytała szeptem:
- Co on właściwie zrobił, ten Kachniewski?
- Ach, to cała historia. Po prostu założył się z chłopakami ze swego pokoju w akademiku, że jak mu zapłacą dwieście złotych, to on sobie wygoli sierp i młot we włosach przyrodzenia. A trzeba ci wiedzieć, że podobnie jak na głowie, zarost wszędzie ma bujny. Tak więc chłopcy się złożyli, dostał tę forsę i wygolił, co obiecał. A na drugi
dzień na studium wojskowym była komisja lekarska, rozbierali nas do naga i zobaczyli ten jego wzorek tam, no wiesz.
- Ico?
- I sporządzili meldunek, bo uznali to za postponowanie godła ZSRR.
- O rany, ale heca! - Kasia przykryła ręką usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem.
W międzyczasie zamknięto listę wypowiedzi na temat postępku złoczyńcy i oddano głos potępianemu, który miał dokonać aktu samokrytyki. Wstał, oparł pięść o stół, zakołysał się i przemówił; - Drodzy towarzysze! Popełniając ten haniebny, niegodny i lekkomyślny czyn nie przypuszczałem, że przyniosę tak ogromną szkodę mojemu krajowi i naszej ukochanej partii. Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. Amen.
Po tych słowach towarzysz Kachniewski usiadł, a w ciszy, jaka zapanowała w auli, perlistą kaskadą zabrzmiał śmiech niefortunnej kandydatki na członka wiodącej siły ustroju. Kiedy zorientowała się, że weseli się solo, zamiast zamilknąć, zaniosła się jeszcze głośniej.
Opanowało ją coś w rodzaju histerii, nie była w stanie przestać.
Trwałoby to nie wiadomo jak długo, gdyby nie przytomność sekretarza, który zadecydował:
- Towarzysze! Myślę, że będę wyrazicielem woli wszystkich tu zebranych, kiedy powiem, że obywatelka Katarzyna Markowska nie dorosła jeszcze do godności kandydata na członka naszej partii.
Przywołana do porządku obywatelka Markowska wprawdzie powoli przestawała się śmiać, ale na odmianę zmagała się z czkawką.
Poproszona o opuszczenie sali obrad wyfrunęła z niej niemal walcząc ze sobą, by nie wyciąć na pożegnanie hołubca.
Tak to niechlubnie zmarnowała się rekomendacja życzliwego dla młodzieży rektora.
Nie uszła dwudziestu kroków, gdy dogonił ją na korytarzu zawieszony w prawach członka partii towarzysz Kachniewski.
- Słuchaj Kaśka, ja cię bardzo przepraszam, że przeze mnie odroczyli głosowanie nad twoją świetlaną przyszłością - powiedział z przekąsem.
- Ironia niegodna członka partii, towarzyszu.
- Właśnie zostałem zawieszony.
- Moje gratulacje i dziękuję ci. Dawno się tak nie ubawiłam. Jedynie wrodzona skromność powstrzymuje mnie od żalu, że nie kazano ci na koniec uraczyć zebranych widokiem zbeszczeszczonego sierpa i młota.
- Prawda? To by dopiero była pointa! Co powiesz na to, żebyśmy w ramach rekompensaty dla wypędzonych poszli sobie na kawę?
- Jestem za, towarzyszu Zawieszony.
- No to idziemy Niedoszła.
To wszystko działo się w piątek, a w niedzielę w Skolimowie zaśmiewały się z panią Mają, gdy relacjonowała jej całe wydarzenie.
Dla dziewczyny był to dzień pełen niezwykłych wrażeń. Dotarła tam już o jedenastej przed południem. Ponieważ jak na tę porę roku było ciepło i słonecznie, pani Maja na początek zaproponowała jej spacer po parku i okolicy.
- Pokażę ci dom, w którym moja matka i córka z wnukami przetrwali okupację.
- A pani? Nie była pani z nimi?
- Byłam w Warszawie, tu tylko wpadałam co jakiś czas.
- Dlaczego?
- Nie miałam wyboru. Wojna pokrzyżowała wszystkie nasze plany.
Pracowałam do jej wybuchu w Paryżu. Do Polski przyjechaliśmy na wakacje. Podobnie moja córka z matką i dziećmi przyjechali tu z Francji.
„Mąż Hani - relacjonowała dalej - miał do nas dołączyć na kilka dni i zabrać nas wszystkich do Francji. Po ataku Niemców trzeba było te plany skorygować. Po kapitulacji i zbombardowaniu Warszawy dla większego bezpieczeństwa postanowiliśmy wszyscy wyjechać do Rumunii, a stamtąd do Francji. Jechaliśmy dwoma samochodami. W
jednym my z teściami, w drugim Hanusia z dziećmi i moją matką.
Do Równego na drodze panował jeszcze jako taki porządek. Im dalej, tym większa panika i chaos. Bo trzeba ci wiedzieć, że działo się to siedemnastego września, gdy zaatakowały nas wojska bolszewickie.
Dotarliśmy wszakoż pod Zaleszczyki, gdzie zorientowaliśmy się, że nie ma za nami drugiego samochodu z resztą rodziny. Szofer teścia zostawił swoich bliskich w Warszawie i - jak zapowiadał - postanowił
do nich wracać. W tej sytuacji mój mąż, Mateusz, musiał przejąć kierownicę i dalej prowadzić samochód. Ale córka z dziećmi została gdzieś w tyle i ja nie chciałam się ruszyć, póki do nas nie dołączą. Po naradzie postanowiłam cofnąć się z szoferem i pośpieszyć naszych maruderów. Czas naglił, kolejka samochodów do przekroczenia granicy ciągnęła się w nieskończoność, a wojska rosyjskie deptały nam już po piętach. Dopiero w okolicy Buczacza odnaleźliśmy zepsuty samochód Hanki. Nie było w nim mojej matki. Okazało się, że trafiła do ambulatorium w Buczaczu, bo miała lekki atak serca i zatrzymano ją na noc na obserwację. Stało się to już po awarii samochodu. Córka moja nie miała jak nas o tym zawiadomić, ale bez ukochanej babci i tak nie chciała się ruszyć. Na szczęście Babiński, kierowca mego teścia, który znał się na
mechanice, szybko znalazł i naprawił uszkodzenie. Odebraliśmy mamę z ambulatorium, pożegnaliśmy się z nim i można było jechać dalej.
Na drodze tymczasem zapanował taki bałagan, że w ciągu trzech godzin udało się nam pokonać jedynie niecałe trzysta metrów. A potem od czoła kolumny uciekinierów z granicy w Zaleszczykach nadeszła przekazywana z ust do ust wiadomość, że to koniec, że granica zamknięta i można albo zostać w strefie rosyjskiej, albo wrócić, póki się da, do niemieckiej.
Byłyśmy przerażone. Same kobiety z dziećmi w tym straszliwym zamęcie na kompletnie zablokowanej drodze. Nie wiedziałyśmy, co począć. Pojazdy i tłumy pieszych nacierały od strony zamkniętej granicy na tych, którzy mieli nadzieję tam dotrzeć. Płacz dzieci, nawoływania, skomlenie psów - istna Sodoma i Gomora.
- Pani Tarnowska - usłyszałyśmy nagle głos Babińskiego - co panie zamierzają robić?
- Nie mam pojęcia. A pan jeszcze tutaj?
- Starałem się znaleźć jakiś środek transportu, a kiedy dowiedziałem się o zamknięciu granicy, cofnąłem się nieco, bo przecież nie mogę pań tak samych sobie w tym piekle zostawić.
- Dobrze, że przynajmniej pan jest z nami, ale co mamy robić?
Przedrzeć się pieszo do Mateusza i teściów? Mama może nie podołać.
- Wykluczone. Oni stali tuż przy granicy. Gdyby nawet nie chcieli, musieli ją przekroczyć porwani falą tłoku, jaki panował na drodze. A teraz są tam już Rosjanie.
- Mamy się rozdzielić? Oni tam, a my w drugą stronę?
- Nie ma innego wyjścia. Trzeba wracać do Warszawy.
- No tak, tam przynajmniej mamy mieszkania, jeśli jeszcze nie runęły pod bombami.
- Mógłbym zabrać panie do mojego domu w Chyliczkach pod Warszawą. Jest na tyle duży, że znalazłyby się dwa, trzy pokoje dla pań i dzieci. Potem się zobaczy.
- A Mateusz? Jeśli mój mąż nie przekroczył granicy?
- Z pewnością w takim przypadku będzie się starał dotrzeć do Warszawy. Bo przecież nie zostanie pod okupacją rosyjską. Jakoś w to nie wierzę.
- Oby miał pan rację!
Tak więc po licznych zmaganiach, dzięki opiece nieocenionego Babińskiego udało się nam dotrzeć do Chyliczek, czyli do domu, przed którym właśnie stoimy. Nie było w nim luksusów, ale był dach nad głową i więcej spokoju niż w zajętej przez Niemców Warszawie.
Ja przedarłam się do naszego domu na Saskiej Kępie i przywiozłam stamtąd trochę rzeczy. Sprzedając je na rynku jakoś wiązałyśmy koniec z końcem. Potem podjęłam pracę w kawiarni „U Aktorek”.
Kelnerowałam, jak wiele innych moich koleżanek. Ktoś musiał zarabiać na rodzinę; no i chciałam robić coś pożytecznego dla kraju. Nie chcieli mi dawać zadań, ponieważ uważali, że jestem za stara - byłam już po sześćdziesiątce. Wobec tego włączyłam się w nurt walki inaczej.
Udostępniałam niektóre z naszych mieszkań na lokale konspiracyjne, tajne komplety nauczania i tym podobne pożyteczne działania”.
- Mieliście państwo dużo mieszkań?
- Byliśmy po moim ojcu architekcie właścicielami jednej trzeciej Saskiej Kępy. Teraz mamy tylko to trzypokojowe mieszkanie przy ulicy Walecznych, które znasz. Ono zresztą też nie należy do nas, tylko do tak zwanego kwaterunku i jesteśmy, tak jak inni, jedynie lokatorami. Po upaństwowieniu domu mieszkała z nami jeszcze wieloosobowa rodzina. Na szczęście wyjechali gdzieś na Ziemie Zachodnie.
- A pani mąż szybko do pań dołączył?
- Dopiero po wojnie. Niesiony falą paniki ich samochód musiał
przekroczyć granicę. Czekali na nas, a kiedy stracili nadzieję, pojechali dalej. Był w Rumunii. Najpierw z rodzicami w Piteszti, a po ich śmierci - w Bukareszcie. Ale to już inna historia, o której dużo można by było mówić.
- Powinna pani o tym napisać. Moja mama twierdzi, że książki o wojennych losach naszych rodaków byłyby bezcenne. Bo to, co dotychczas powstało, jest bardzo jednostronne.
- Twoja mama ma rację. Musisz mnie z nią poznać. Ty też powinnaś kiedyś napisać o waszej tułaczce.
- Ja? Nie wiem, czy dałabym radę.
W tym momencie Maja zorientowała się, że w swojej wędrówce po Chyliczkach znalazły się przed posesją Rafała Jastrzębca-Dunina. Nie mogła zrozumieć, dlaczego człowiek, który tak nagle pojawił się na jej drodze i przyprawił ją o wstrząs tym wszystkim, w co ją wtajemniczył, mimo że nalegał na spotkania, teraz milczy. Nie odbiera telefonów, nie zareagował na list.
Zbliżywszy się do furtki machinalnie nacisnęła klamkę. Nie ustąpiła.
Zastanawiała się przez sekundę, czy nie zadzwonić, ale dała spokój.
Przecież ma dziś u siebie Kasię, powinna jej poświęcić cały czas, a Dunin nie ucieknie.
- Tu mieszka mój dawny znajomy, którego po latach przypadkowo spotkałam - powiedziała do dziewczyny. - Pośpieszmy się, trzeba wracać na obiad.
- Pana Rafała przedwczoraj zabrało pogotowie - usłyszała głos kobiety grabiącej liście za płotem domostwa sąsiadującego z Duninem.
- Co pani mówi? Pogotowie? I gdzie go zabrali?
- Pewnie do szpitala w Piasecznie albo Konstancinie, chociaż nie, raczej do Piaseczna go wzięli, bo ten w Konstancinie to tylko dla połamańców.
- A nie wie pani, co mu się stało?
- Tego to nie wiem. Może serce, jak to u starszych ludzi. Na noszach go zabierali.
- Na noszach… Dziękuję pani za wiadomość. No widzisz, Kasiu, jak to jest z tym naszym życiem - nigdy nie wiadomo, co przyniesie jutro.
Szły w milczeniu obok siebie. Słońce wysuszyło wszystkie kałuże, nie musiały patrzeć pod nogi, jak wtedy gdy spotkała Rafała. Obarczył
ją ciężarem wejścia w posiadanie wiedzy zawartej w papierach, które jej przekazał, i zostawił z tym wszystkim samą sobie. Trzeba będzie dowiedzieć się, gdzie leży i co mu dolega.
Zarówno obiad przy jednym stole z legendami teatru, jak i gościnne występy artystów operetki warszawskiej dostarczyły Kasi wiele wrażeń. Kiedy wychodziły z jadalni, podeszła do nich jedna z pensjo-nariuszek i zapytała:
- A to pewnie twoja wnuczka, Maju, prawda? Bardzo podobna do ciebie sprzed lat.
- Nie, Nato, to moja mała przyjaciółeczka, ale nie jesteśmy spokrewnione.
A zwracając się do Kasi powiedziała: - Widzisz, Kasiu, nie wierzyłaś, że w młodości byłam taka ładna jak ty, a to jest prawda.
- Pani była o wiele ładniejsza, przecież widziałam zdjęcia.
- Ależ skąd, ale nie mówmy już o tym. Najważniejsze, że cię mam dzisiaj przy sobie. Odkąd moje dzieci wyjechały do Francji, bardzo mi brakuje kontaktu z nimi, z ich młodością, ale ty… ciebie pewnie nudzą takie stare osoby jak ja…
- Wręcz odwrotnie - to dla mnie wielki zaszczyt.
- Daj spokój, moje dziecko. A co tam porabia twój chłopak?
- Wszystko się rozsypało.
- Bardzo mi przykro, przepraszam, że poruszyłam ten temat.
- Nie szkodzi. I tak chciałam pani o tym powiedzieć i poradzić się… -
zamilkła i prawie dosłownie ugryzła się w język.
Bo tak naprawdę rzeczywiście chciała o tym porozmawiać, ale z matką, uważając, że zwracać się z takimi problemami do pani Mai raczej nie powinna.
- No, śmiało Kasiu, w czym mogę ci pomóc?
- Chyba się zagalopowałam, głupstwa tam takie. Nie będę pani zawracać głowy.
- Skoro zaczęłaś, to już powiedz, zaciekawiłaś mnie.
- Nie wiem doprawdy, czy powinnam. Po prostu męczą mnie skrupuły albo wyrzuty sumienia, bo nie potraktowałam mego chłopaka jak należy. I nie potrafię sobie wytłumaczyć, dlaczego - tego nie rozumiem i już. To znaczy siebie nie rozumiem… No bo Januszowi nic nie można zarzucić - ani nie zbrzydł, ani nie zgłupiał. Nadal jest miły, uprzejmy i… bardzo zakochany, a mnie to zamiast cieszyć, drażni.
Może ja jestem nienormalna, niezdolna do uczuć wyższego rzędu?
Może powinnam go przeprosić i starać się zmienić, ale to wydaje mi się nieuczciwe, bo on liczy na coś więcej, niż mogę mu dać, ponieważ mnie to nie interesuje.
- I co mu zrobiłaś?
- Właściwie nic. Nie zrobiłam nic, na co liczył, czego się po mnie spodziewał. A najśmieszniejsze jest to, że jeszcze kilka miesięcy temu marzyłam, żeby był taki czuły albo… bo ja wiem… Może mi się zdawało, że marzyłam.
- I co, wypaliło się? To się zdarza, kiedy zauroczenie uznamy za miłość. Cały nasz kłopot polega na tym, że my, kobiety, najczęściej podświadomie kogoś sobie wybieramy i mianujemy tym najważniejszym tylko dlatego, że on nas wybrał. Nie masz się czym przejmować, jeszcze spotkasz kogoś, za kim polecisz jak w dym. A w ogóle, to ile ty, moje dziecko, masz lat?
- Skończyłam już osiemnaście.
- Mój Boże, osiemnaście! Wiesz, co ci powiem? Ty chyba po prostu wyrosłaś z tego swojego Janusza. Dojrzewasz, coraz bardziej świadomie patrzysz na ludzi i rzeczy, masz coraz śmielsze wymagania i ten chłopak najwyraźniej tym wymaganiom nie jest w stanie sprostać.
- On się nie zmienił, ale… nie fascynuje mnie jak dawniej i czasem, a właściwie nawet często irytuje. Bez powodu.
- Bo ty się zmieniłaś i nic na to nie poradzisz. A może pojawił się ktoś, kto fascynuje cię bardziej niż on?
- Ależ skąd, naprawdę nie. Ja tylko na razie nie czuję potrzeby wchodzenia w poważny związek. Tyle rzeczy mnie interesuje, jeszcze tak wiele mam do zrobienia…
- Więc w czym problem? Zapomnij o nim i czekaj, aż zjawi się ktoś, kogo pokochasz naprawdę. A to na pewno cię nie ominie, jesteś taka młoda!
- Ja wcale na to tak znowu nie czekam. Moje koleżanki twierdzą, że popadłam w stan abstynencji uczuciowej, nudzą mnie potańcówki, paplanie o chłopakach i tak dalej.
- Każdy miewa takie okresy w życiu. Ale nigdy nie trwają one długo, a już na pewno nie są na zawsze.
- Przepraszam, że zaprzątam pani głowę takimi głupstwami.
- To nie są głupstwa, to jest życie. Takie ono jest, raz wzniosłe, innym razem komiczne, a nieraz okrutne. Obyś zawsze miała tylko takie kłopoty i tylko takie skrupuły… A jak tam z przepisywaniem? Uporałaś się z ostatnim zeszytem?
- O, tak. Już dawno.
- Nie musiałaś się śpieszyć, mówiłam ci.
- Wiem, ale byłam bardzo ciekawa, co będzie dalej, i jak już zaczęłam, to pisałam do końca. A tutaj jak się pani pracuje?
- Tutaj… tutaj, moje dziecko, wszystko się nagle zmieniło. Przybladły dawne pragnienia, pojawiły się nowe cele.
- Nie rozumiem.
- Oczywiście będę musiała skończyć tę książkę, ale zdarzyło się coś takiego, że straciłam do niej serce, coś, co uświadomiło mi, jak cenny i niepewny jest czas darowany nam.
- To szkoda, bo ta zaczęta pani książka jest wspaniała. A dlaczego…
- Co dlaczego?
- Dlaczego straciła pani do niej serce?
Maja już miała opowiedzieć, co wyniosła ze spotkania z Rafałem Jastrzębcem, ale się zreflektowała. Nie dlatego, że nie miała do dziewczyny zaufania, lecz z tego powodu, że coś jej podpowiadało, iż wiedza, którą niedawno zdobyła, nie powinna być na razie udziałem zbyt wielu osób. Dopiero kiedyś, jak o tym napisze…
- Po prostu wydaje mi się, że jestem moim czytelnikom winna o wiele więcej. Powinnam ich potraktować znacznie poważniej, dać im coś pożyteczniejszego.
- Ale skoro czyta się dobrze i zaciekawia, to chyba wystarczy? Czego więcej można sobie dla książki wymarzyć?
Wracając kolejką do Warszawy po pełnym wrażeń dniu spędzonym z panią Mają Kasia zastanawiała się nad istotą ich zażyłości, bo niewątpliwie coś w tym rodzaju między nimi istnieje. Nigdy dotąd nie spędzała tyle czasu z kimś tak dużo od niej starszym. W dodatku z nikim jak ona sędziwym nie czuła się tak swobodnie. Przecież pani Maja mogłaby z powodzeniem być jej babcią! Jest starsza od jej mamy o trzydzieści lat! Ciekawe, jakby to było, gdybym miała babcię? -
pomyślała ze smutkiem.
A ta pani Maja, szacowna bądź co bądź osoba, czasem wydaje się bezradna i niepewna jak ktoś, kto dopiero wchodzi w dorosłe życie.
Nieraz jest nieznośnie wścibska, a innym razem śmiesznie kokieteryjna, trochę zwariowana. Ciągle do czegoś dąży, na coś czeka, choć przecież powinna czuć się spełniona.
A może ludzie zawsze więcej spodziewają się od życia, niż ono jest w stanie im ofiarować? - pomyślała Kasia. - Ciekawe, jak to ze mną kiedyś będzie i czy ja w ogóle będę tak długo żyła?
Rozdział 14
Po ostatnim pobycie Kasi w domu Zofia przyglądając się jej garderobie stwierdziła, że wymaga ona uzupełnienia. Córka jej, jak dotąd, nie miała w tej sferze wygórowanych wymagań, ale z pewnością chciałaby wyglądać modnie, podobnie jak inne młode dziewczyny.
Zresztą kiedy miałaby być tak ubrana, jak nie teraz, gdy jest młoda i zgrabna?
Wszystko lub prawie wszystko, co nosiły jej dzieci, wychodziło spod jej igły. Sama szyła im palta, bieliznę i różne inne ubrania. Dzięki temu wszyscy wyglądali schludnie i nietypowo. A już najbardziej przykładała się do strojów najstarszej córki. Po jej feriach zimowych wszystkie wolne chwile poświęcała na wymyślanie kreacji dla studentki. Postanowiła wyposażyć ją od razu na wiosnę i lato, póki ma na to czas. Wiedziała, że kiedy się ociepli, praca na działce uniemożliwi jej jakiekolwiek robótki.
Tak więc maszyna terkotała, a sterta nowych ubrań rosła i rosła. Przy okazji strojenia wytęsknionej studentki nie obeszło się bez nowych ubranek dla młodszych dziewczynek i Piotrusia, z resztek materiałów i przeróbek opatrzonych strojów jej męża oraz Kasi.
- Czemu pocięłaś moją ukochaną unrrowską koszulę? - oburzył się Teofil.
- Miała przetarty kołnierzyk i mankiety. Piotruś będzie miał z niej dwie nowe.
- Co z tego, że przetarte, ale ją lubiłem.
- Uszyję ci nową, kupiłam podobny materiał.
- A tam nowa…
Teofil nie lubił nowych rzeczy. Bardzo przywiązywał się do pewnych swoich starych, sfatygowanych łaszków i zamęczał ją ich cerowaniem, łataniem i nicowaniem. Dotyczyło to nie tylko koszul, bielizny i skarpet, ale także marynarek i spodni. Zofia, która była raczej kreatorką niż szwaczką-cerowaczką, buntowała się przeciw temu, zwłaszcza że wolałaby, żeby jej mężczyzna miał elegantsze upodobania. Lecz on nie lubił i nie uznawał zmian w sposobie ubierania się. Z wiekiem robił się w tym zakresie prawdziwym maniakiem. Aby wycofać jakąkolwiek z jego znoszonych części garderoby, musiała używać różnych sposobów. Nie dalej jak wczoraj przyniósł jej swoje ulubione skarpetki do uratowania. Były tak pocerowane, że aż sztywne.
- Popatrz krytycznie, Filu, czy tobie wypada nosić takie skarpetki?
Przecież to jedna wielka łatanina. Żeby je uratować, musiałabym cerować po wielokroć cerowane, bo w niektórych miejscach nie widać już nawet materiału właściwego.
- Ale to świetne skarpety i wolę je od innych.
- Masz ci los… - westchnęła Zofia i postanowiła zmienić taktykę.
Jak tylko jej mąż się odwrócił, przywołała Kubę, rzuciła mu niczym piłeczkę zwinięte w kulkę „świetne skarpety”, zapraszając go tym do zabawy. Kuba nie byłby foksterierem, gdyby nie przyjął wyzwania.
- Oddaj to! - zawołała.
- Chętnie, tylko spróbuj mnie najpierw dogonić! - zdawał się mówić mały figlarz całym swoim jestestwem, a więc idealnie ustawionymi trójkącikami uszu, balansującym ogonkiem, błyskiem białek ciemnych oczu i białych zębów wyzierających zza mgiełki jasnego futra brwi i brody, a nade wszystko przybiciem zgrabnych przednich łap, sygnalizując gotowość do skoku, gdyby zaszła potrzeba.
- Filu, Kuba porwał właśnie z taboretu twoje ukochane skarpety.
Odbierz mu, bo jestem akurat zajęta.
Łatwo powiedzieć „odbierz mu”. Każdy normalny pies zareagowałby po prostu karnie na hasło „oddaj”. Każdy, ale nie przekorny, ambitny i dowcipny foksterier. Im bardziej ktoś będzie się starał go dogonić, tym uparciej on będzie go zwodzić, robiąc zręczne uniki, szalone sprinty i skoki, w których jest mistrzem nad mistrzami. A kiedy już jego przeciwnik, a wedle psich kryteriów partner do zabawy, straci dech i zaniecha gonitwy, Kuba usadowiwszy się w miejscu strategicznym, tak by w razie czego od razu zerwać się do ucieczki, z pasją rozprawi się z przedmiotem sporu, czyli piłeczką, a w tym wypadku ze skarpetami, szarpiąc je na strzępy.
Taki był scenariusz Zofii i obsadzony w głównej roli Kuba nie zawiódł. Teofil przeklinał go, odgrażał się, ale sprawa „świetnych”
skarpet została bezapelacyjnie przesądzona.
• • • •
Ciekawe, ile razy będę musiała teraz cerować te nowe skarpety, które mu kupiłam na gwiazdkę - uśmiechnęła się do wspomnień.
Właśnie dojeżdżała do Warszawy. Nie mogła się doczekać, kiedy Kasia obejrzy sobie nowo uszyte ubrania. A miała dla niej jeszcze coś, ponieważ korciło ją, żeby zawieźć jej osobiście przygotowane w domu przysmaki. Zwłaszcza że Lucyna od czasu, kiedy uwiła sobie gniazdko w Warszawie, nie przestaje jej zapraszać do siebie.
Do opieki nad dziećmi zaangażowała córkę sąsiadki, która ostatnio pomagała jej na działce i w domu. Ta młoda dziewczyna, a właściwie kobieta, pomimo swoich zaledwie dwudziestu dwu lat była już rozwódką. Jej były mąż okazał się pijakiem sadystą, więc sąd po kilku drastycznych epizodach z jego udziałem, udokumentowanych niebanalnymi obrażeniami ciała kobiety, unieważnił ten związek.
Biedaczka. Całkiem ładna, solidna i pracowita. Z pewnością ma zadatki na dobrą żonę i matkę. Z kim jak z kim, ale z Brygidą Zofia mogła spokojnie zostawić dom i dzieci nie tylko na trzy dni, lecz nawet na dwa tygodnie. Ale wyrwała się na trzy dni i wystarczy.
Na dworcu czekała na nią tylko Kasia. Lucyna nie mogła przyjść, coś jej wypadło. Prosiła, żeby od razu przyjechały do niej.
Córka zatroszczyła się o uatrakcyjnienie Zofii pobytu w stolicy, nie przewidziała tylko, iż tych atrakcji tak się namnoży, że nie uda się wszystkiego zrealizować. Na razie, tak jak były umówione, pojechały do Lucyny na obiad.
Bogaccy zajmowali nowe, trzypokojowe mieszkanie w dzielnicy uprzywilejowanych - na MDM-ie. Ładne mieszkanie w Warszawie, z widokiem na słynne kandelabry, przyzwoite meble i troskliwy mąż minister to w wieku Lucyny z pewnością wielki dar losu, gdyby nie to, że… No właśnie, ten los przechera w tym tak szczęśliwym momencie jej życia zgotował jej okrutną niespodziankę w postaci anemii złośliwej, czyli białaczki. Wyszło to na jaw dwa miesiące temu, kiedy zapadła na grypę. Trudno z niej wychodziła, była nawet w szpitalu i tam przy badaniach wykryto tę straszną chorobę.
- Nalegałam na twój przyjazd, Zosiu, bo moje dni są policzone. Po prostu chciałam cię jeszcze zobaczyć.
Powiedziała im to zwyczajnie, przy herbacie po obiedzie. Siedziały przy stole już tylko we trzy, bo jej mąż musiał wrócić do ministerstwa, z którego wyrwał się tylko na spotkanie z gos’ćmi.
Zofia nie mogła w to uwierzyć. Usłyszawszy straszną nowinę nie była w stanie wydobyć z siebie słowa ani się poruszyć. Czekała, że macocha odwoła to, co im oznajmiła. Dopiero teraz spostrzegła, że Lucyna nie wygląda najlepiej.
To, że była szczuplejsza i mizerniejsza zauważyła już, kiedy się witały, ale uznała, że odchudzanie to teraz taka moda panująca ws’ród warszawianek. Na szczęście nie zdążyła zrobić na ten temat jakiejś delikatnie uszczypliwej uwagi.
Czułość i troska męża Lucyny, smutek w jego oczach, który ją zastanawiał i dziwił, a także jego gorliwość w wyręczaniu jej przy serwowaniu obiadu - kiedy już wysłuchały ponurego zwierzenia, zobaczyła to wszystko w zupełnie innym świetle. Te obrazy przebiegły błyskawicznie przez jej głowę i aż skarciła się za nie, bo przecież to nie mogło być prawdą, to jakaś pomyłka, ponury żart, to tak absurdalne, że nie może, nie ma prawa mieć nic wspólnego z rzeczywistością. Jeszcze chwila i wszystko się wyjaśni, dowiedzą się, dlaczego sobie tak z nich zażartowała. Jednak żadne sprostowanie nie miało miejsca.
Siedziały w milczeniu sparaliżowane przerażeniem. Zofia wiedziała, że powinna coś powiedzieć, ale co można powiedzieć w takiej sytuacji? „Przykro mi, bardzo ci współczuję” czy coś w tym rodzaju?
Nie mogła znaleźć słów na wyrażenie tego, co czuje, bo zdawała sobie sprawę, że nie ma takich słów. Podeszła do Lucyny, objęła ją i przytuliła. Nie poznała w uścisku okazałego niegdyś ciała swojej pięknej
macochy. W jej ramionach była jakaś zmniejszona, krucha istota.
Pogładziła ją po policzku i poczuła, że ten policzek jest mokry od łez, podobnie jak jej własny.
- Boisz się? - wyszeptała.
- Nawet nie, to znaczy… chyba już nie. Pogodziłam się z nieuniknionym. Kiedyś to wszystko i tak musi się skończyć, skoro wszyscy jesteśmy śmiertelni. Tylko lepiej jest nie wiedzieć, kiedy to ma nastąpić, bo wtedy nie zadaje się sobie pytania „Dlaczego właśnie teraz?” - a to przecież pytanie bez odpowiedzi…
- Mówisz tak, jakby to było już nieodwołalne.
- Bo to jest nieodwołalne. Lekarze nie zostawiają mi złudzeń.
- Lekarze mogą się mylić.
- Zosiu, daj spokój. Nie przechytrzysz losu.
- Nie wiem, co powiedzieć.
- Nie mów nic. Dobrze, że jesteś. Jest mi przykro, że Kasia musi być świadkiem tej rozmowy. To dla niej za trudne, jest prawie dzieckiem.
Kasia z oczami pełnymi łez siedziała struchlała ze zgrozy. W tej zwyczajnej rozmowie dwóch kobiet o sprawach ostatecznych było coś niesamowitego. Nie tak wyobrażała sobie pobyt w Warszawie swojej matki, nie tego spodziewała się po spotkaniu z babcią Lucyną. Złapała się na tym, że i ona zadaje sobie to pytanie bez odpowiedzi: „Dlaczego właśnie teraz?” Teraz, kiedy życie jej babci mogłoby być takie dobre i szczęśliwe, teraz, kiedy mama znalazła w niej przyjaciółkę, teraz, kiedy… to nie powinno być teraz! A kiedy powinno? Czy na żegnanie się z życiem jest w ogóle jakaś odpowiednia pora?
Przypomniała sobie nagle wyrwane z kontekstu tajemnicze słowa pani Mai, rzucone przez nią pod koniec ich spotkania w Skolimowie: „Jak niepewny i cenny jest czas darowany nam…” A zatem biedna babcia Lucyna ma go już niewiele i w dodatku wie o tym. Jakie to przygnębiające i… niesprawiedliwe!
- Moje drogie - powiedziała Lucyna uwalniając się z objęć Zofii. - Nie przejmujcie się mną.
- No wiesz, mówisz nam takie rzeczy i mamy się nie przejmować?
- Chodzi o to, że miałyście jakieś swoje plany. Nie zwracajcie na mnie uwagi, ja i tak muszę teraz odpocząć. Zresztą, Zosiu, przecież wrócisz tu na noc.
- Nie mów nigdy, że nie mamy zwracać na ciebie uwagi, nasze plany teraz nie mają znaczenia. Za kogo ty nas uważasz?
- Za bliskie i drogie mi istoty. Przepraszam, że dostarczam wam zmartwień. A teraz, bez obrazy, idźcie już, bez żadnych skrupułów.
Muszę się położyć.
- Połóż się, a my przynajmniej sprzątniemy ze stołu i pozmywamy.
- To nie jest potrzebne, za godzinę będzie tu moja pomoc na przychodne, ona wszystko zrobi. A w ogóle to mój mąż miał rację. Nie powinnam wam była o tym mówić. On uważał, że lepiej by było napisać ci o tym, Zosiu, ale kiedy was zobaczyłam… jakoś tak wyszło.
No i proszę, kochane moje, nie odprawiajmy tu stypy, jeszcze nie pora.
- Rzeczywiście, przepraszam cię. Tylko wiesz, to jest szok, taka wiadomość.
- Doskonale was rozumiem, ale nie zmieniajcie swoich planów, nie pomagacie mi w ten sposób.
- Jeżeli tak uważasz…
Wsiadły przy Pięknej do trolejbusu numer 52 i jechały przez jakiś czas w milczeniu. Popołudnie nie było najlepszą porą na przemieszczanie się po Warszawie. One miały dodatkowe utrudnienie w postaci pękatej walizy, którą odgrodziły się w kącie od stłoczonych współpasażerów.
- Powinnaś była, mamuś, zrobić odwrotnie, skoro masz nocować u Lucyny - zostawić u niej tę walizę, a wziąć ze sobą tylko małą torbę, którą tam zostawiłaś. Ze też tego nie dopilnowałam! Nie zwróciłam na to uwagi, bo byłam tak zmartwiona tym, czego się dowiedziałyśmy, a teraz musimy dźwigać.
- Nic by to nie zmieniło. I tak musiałabym zabrać tę walizkę do ciebie do akademika, bo wszystko w niej jest dla ciebie.
- Dla mnie??? A co jest w tej walizie?
- Niespodzianka. Zobaczysz.
- Zaciekawiasz mnie.
- Mam taką nadzieję.
- Powiedz mi lepiej, mamuś, jak dotargałaś ten bagaż na stację? To mnie bardziej interesuje niż zawartość tego pudła.
- Wypluj te słowa, bo nigdy tej zawartości nie zobaczysz i będziesz żałować. Nawet nie wiesz, jak będziesz żałować.
- Jednego tylko żałuję, że się przepracowujesz, marnując sobie zdrowie.
- Mój Boże! Czy ja coś przeoczyłam?
- O czym mówisz?
- O tym, że się zestarzałaś, a ja nie zauważyłam, kiedy to się stało.
- Nie zmieniaj tematu.
- Zupełnie jakbym słyszała swoją babcię.
- Ze niby przynudzam?
- Z ust mi to wyjęłaś.
Przekomarzając się w ten sposób dojechały nie wiedzieć kiedy do przystanku przy Madalińskiego. Trzeba było dopchać się do wyjścia z pękatą walizą i jeszcze przemieścić się z nią do rogu Kazimierzow-skiej, bo tam znajdował się akademik Kasi.
Dały jakoś radę, bo nie było innego wyjścia. Przy tej okazji Zofia usłyszała parę gorzkich słów na temat bezsensownego szastania swoim zdrowiem.
- Milcz niewdzięczna! - odparła atak. - Mając córkę wagi piórkowej nie mam innego wyjścia, choć wiem, że karmienie kogoś takiego to syzyfowa praca. Chude to i marne aż strach. Toteż żeby tę skórę i kości jakoś przykryć, musiałam uszyć co nieco i już walizka pełna.
- Oj, pełna, pełna… A co uszyłaś?
Postawiły walizę na chodniku, żeby chwilę odsapnąć.
Ledwie to uczyniły, gdy ze zdumieniem zobaczyły, że bagaż ożył.
Znalazł się mianowicie w rękach dwóch młodych drabów i poszedł
przed siebie.
- Złodzieje, ratunku! - zawołała matka, która pierwsza ocknęła się z osłupienia.
- Przestań, mamuś, to moi koledzy, pomogą nam.
- Koledzy? A jeśli tak, to czemu uciekają?
- Żartują. No i pewnie myślą, że to wałówka.
- Właśnie! Panie nie muszą się śpieszyć. Damy temu radę - usłyszały głos Marka Bocianika, który odwrócił się do nich z szelmowskim uśmiechem.
- W to akurat nie wątpię. Poczekajcie, bo mama się denerwuje.
- To jest twoja mama? Nigdy bym się nie domyślił. Wygląda jak siostra.
Zofia wzruszyła ramionami.
- No wiecie chłopcy, nie przystoi żartować ze starszej osoby.
- Przepraszamy.
Stanęli i przedstawili się, po czym wzięli bagaż i zanieśli go do akademika.
- Ale ciężary - narzekał jeden z nich na schodach. — I to wszystko dla takiej kruchej dziewczyny. Przecież ona przez rok sama tego nie zje.
- Głodnemu chleb na myśli! Kto wam powiedział, że w walizie jest coś do jedzenia? - zareagowała na to Zofia.
- A co innego można przywozić studentce?
- Mama ma mnie od zawsze, zdążyła się oswoić z moją chudością i nie robi ona na niej wrażenia - pośpieszyła z wyjaśnieniem Kasia. -A ponieważ ile bym nie zjadła, i tak nie utyję, przywozi mi tylko książki i odzież. Po to, abym się ubierała warstwowo i wyglądała grubiej.
- To pech, już nam ślinka ciekła. To pech i błąd, bo ubrania nie są tu artykułem pierwszej potrzeby. Mogłabyś się bez nich obyć. Im mniej, tym lepiej.
- Dobra, dobra, dziękuję mądralo.
- Bardzo proszę, a jakby co, to wiesz, gdzie mieszkamy. Kasia nacisnęła klamkę, ale ta nie ustąpiła, jej współmieszkanki nie wróciły jeszcze z uczelni.
- Może powinnaś jednak zaprosić kolegów na mały poczęstunek, tak ładnie się zachowali - zaproponowała matka.
- Tych głodomorów? Oni są nienasyceni. Nie wiem, jak sobie wyobrażasz „mały poczęstunek”, ale obawiam się, że ani byś się nie obejrzała, jak zniknęłoby wszystko, co przywiozłaś.
Opowiedziała matce o uprawianym w ich akademiku przez studentów płci męskiej „polowaniu na paczki”. O tym, jak ustanawiają dyżury urywających się z zajęć w celu sprawdzenia, kto dostał przesyłkę i zrobienia nalotu na adresata, żeby połasować. Opowiedziała też o środkach zaradczych, a więc umowie z recepcjonistką o nieudostępnianiu listy paczek. Słowem, o sposobach na sposoby.
I tak Zofia dowiedziała się, że to, co zdobywa z samozaparciem w kolejkach i przygotowuje dla córki, niekoniecznie jest dla niej.
- Trudno - westchnęła - takie czasy…
Nie miałaby nic przeciwko dokarmianiu wszystkich koleżanek i kolegów Kasi, gdyby nie to, że z jej córki taka mizerota i… gdyby zdobywanie różnych dla niej przysmaków obywało się bez problemów, gdyby to było łatwe i normalne. Ale w powojennej Ojczyźnie nic nie jest łatwe ani normalne.
Kiedy rozpakowała walizkę i dumna z rzeczy, które uszyła córce, chciała pomóc je poukładać zauważyła, że na dwóch półkach należą-
cych do niej nie ma nic oprócz jednej koszulki.
- Robiłaś pranie?
- Dzisiaj nie, wczoraj też nie, a dlaczego pytasz?
- A gdzie są twoje rzeczy?
Odpowiedź nadeszła z innej strony, niż się spodziewała. Rozległo się pukanie i zanim zdążyło paść zaproszenie, drzwi otworzyły się z impetem i ukazała się w nich dziewczyna ubrana w rzeczy doskonale Zofii znane, w spódnicę i blezer, które uszyła jesienią dla córki.
Nie zdążyły się jeszcze przywitać, kiedy drzwi otworzyły się znowu, wpuszczając do pokoju dwie już znane współlokatorki Kasi.
- O, dzień dobry pani!
- Witajcie, moje miłe. Magdusiu, mam dla ciebie list i paczuszkę od mamy.
- To świetnie. Dziękuję pani.
Zofia nie posiadała się ze zdumienia. Każda z trzech dziewcząt, które tu się właśnie pojawiły, miała na sobie przynajmniej jedną rzecz córki.
Z pewnością nie dlatego, że swoich nie miały. Magda na przykład, znała ją przecież z Zamościa, ma zamożnych rodziców, jest ich rozpieszczaną jedynaczką i na pewno nie cierpi na brak ubrań. O co więc tutaj chodzi?
- O, przywiozła pani nowe kreacje dla Kasi - ucieszyła się jedna z dziewcząt.
- To dlatego, że wszystko, co miała dotychczas, rozdała.
- Ależ nie, mamuś. Moje rzeczy tylko akurat są w pożyczkach.
- Nie rozumiem, dlaczego to robicie?
- Jakby ci to powiedzieć? - przyszła koleżankom w sukurs Kasia. -
Dziewczęta uważają, że jesteś artystką w wymyślaniu fasonów, zdobnictwie i tak dalej. Trafiasz w gust młodzieży, cokolwiek mi uszyjesz. Każda chciałaby to mieć, więc pożyczają ode mnie.
- To prawda, proszę pani. Naprawdę robi pani wspaniałe rzeczy! -
poparła ją jedna z koleżanek.
- Masz babo placek! Chcecie powiedzieć, że jestem waszą nadworną kucharką i krawcową?
- Tak jakby… wszystkie nasze mamy są w podobnej sytuacji. Pani należy do tych, które się najbardziej starają - usłyszała w odpowiedzi Zofia.
- Powinnam się z tego cieszyć czy płakać?
- Przepraszamy, ale takie tu obyczaje - padła odpowiedź.
- I ty też chodzisz w pożyczonych rzeczach? - zwróciła się do Kasi.
- Ja? Nie, ja przecież mam to, co chcę mieć. To znaczy nie zawsze, czasem chcę coś założyć i akurat jest u kogoś. A w ogóle to zaczęły chodzić słuchy, że ja mam podejrzanie eleganckie ubrania, że pewnie rodzina za granicą czy coś w tym rodzaju. Wiesz, jak to jest, kiedy chce się komuś przypiąć łatkę.
- Za co? Za to, że jesteś altruistką? Skoro cały akademik chodzi w twoich ubraniach, powinnaś raczej dostać medal.
- Medal to się należy tobie. A mnie czepiają się po pamiętnym zebraniu, kiedy to nie udało mi się wstąpić w szeregi naszej kochanej, jedynie słusznej partii.
- Przecież to nie jest obowiązkowe, chwała Bogu. Mam już w domu jednego partyjnego i starczy.
- Ja też tak myślę, ale to nie jest dobrze widziane przez gorliwców.
Ciągle węszą, szukają kogoś, kto jest „be”, żeby się wykazać. A ja, z moim płochym podejściem do spraw ważnych, świetnie do tego pasuję. Mam jednak nadzieję, że z czasem moja sława w tym względzie przycichnie. Byle do wakacji.
- Zaraz, zaraz, ale wy, te wszystkie przebrane za Kasię, chyba się jej nie „czepiacie”, co? Bo jeśli mówię do „gorliwych”, niech natychmiast ściągają z siebie jej rzeczy! - zażartowała Zofia.
- Nie ma obawy, my jesteśmy bezpartyjne i niezorganizowane. A już w ślicznych ubiorach Kasi można nas nawet podciągnąć pod element reakcyjny - uspokoiła ją jedna z dziewcząt.
- Słuchajcie, moje drogie. Skoro macie tu zwyczaj pożyczania sobie rzeczy, nic na to nie poradzę. Mam tylko jedną prośbę: chciałabym, żeby moja córka przynajmniej przymierzyła je pierwsza. Zrozumcie, że nieświadoma tego, iż moje wytwory mają aż takie wzięcie, szyłam to wszystko z myślą o niej i chciałabym wiedzieć, jak to na niej leży.
Dziewczęta wykazały zrozumienie, pozwoliły matce i córce pobyć sam na sam, a nawet pozbierały wszystkie rzeczy Kasi będące akurat „na pożyczkach” i ułożyły je starannie w szafie.
Sprawę powszechnego używania uszytych dla córki strojów Zofia potraktowała pobłażliwie. Po tym, co powiedziała im Lucyna, takie sprawy wydawały się żenująco błahe. Rozmyślnie starała się obrócić je w żart, żeby zaczerpnąć oddechu przed trudnymi chwilami, jakie ją bez wątpienia czekały wieczorem po powrocie do domu macochy.
Rozdział 15
Tego wieczoru czekała ją jeszcze nie lada przyjemność - Kasia miała bilety do nowo wybudowanej Filharmonii Narodowej na koncert laureatów V Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im.
Fryderyka Chopina. Zobaczy i usłyszy laureata pierwszej nagrody -Adama Harasiewicza, a także innych znakomitych pianistów: Rosja-nina Władimira Aszkenazego i Chińczyka Fu Tsunga.
- Dzisiejszy koncert to gratka. Nie masz pojęcia, mamuś, jaki ten Harasiewicz jest przystojny - mówiła do Zofii córka, starając się przydać jej fryzurze uroczystego charakteru. - A w dodatku zobaczymy królową belgijską Elżbietę. Ja sobie ją już pooglądałam w czasie konkursu. Wyobrażasz sobie coś podobnego? - prawdziwa królowa w naszej siermiężnej rzeczywistości. A co najdziwniejsze, nie ma na sobie soboli ani gronostajów, nie nosi korony i nie odbiega wyglądem od naszych eleganckich dam bywających w filharmonii. To właśnie rozczarowało mnie najbardziej, gdy zobaczyłam ją pierwszy raz.
- Jak ty, córeczko, zdołałaś załatwić te bilety? Pewnie wydałaś na nie całe stypendium.
- Dostałam je od pani Mai. Wejściówki też miałam od niej, a kiedy dowiedziała się, że przyjeżdżasz, załatwiła bilety dla mnie i dla ciebie.
- Niezwykła osoba. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy wreszcie ją poznam.
- Ona też bardzo jest ciekawa ciebie. Już jutro się spotkacie. Jesteśmy do niej zaproszone na kolację. Zastanawiam się, co o niej powiesz.
Mam nadzieję, że ci się spodoba.
- Najbardziej cieszę się z tego, że wreszcie podziękuję jej osobiście za wszystko, co dla ciebie robi. Mam dla niej komplet haftowanych serwetek, które oglądałaś przed chwilą. Jak myślisz, spodobają się jej?
- Na pewno. Ona lubi takie rzeczy; hafty swojej matki traktuje jak relikwie.
- No, gotowe! - podała matce lusterko i odłożyła grzebień. - Jak się sobie podobasz?
- Chyba nieźle, co? Gdzie ty się tego nauczyłaś?
- Talent samorodny. Jestem nadworną fryzjerką moich koleżanek.
Twierdzą, że powinnam się tym zająć zawodowo.
Po magicznym wieczorze w filharmonii Kasia odprowadziła matkę do Lucyny i wróciła do akademika. Przekartkowała jeszcze notatki z gramatyki starosłowiańskiej, z której nazajutrz rano miała zdawać kolokwium, i zasnęła mocno po dniu pełnym wrażeń.
Zupełnie inaczej niż matka, która odprężona po koncercie, w domu macochy szybko na nowo popadła w przygnębienie. Nie mogła pogodzić się z tym, że choroba Lucyny niedługo zabierze ją na zawsze.
A może nie? Bo przecież mąż minister rządową ścieżką, niedostępną dla zwykłych śmiertelników, załatwił jej konsultację w jakiejś klinice w Szwecji, gdzie specjalizują się w leczeniu chorób krwi i mieli podobno kilka uzdrowień. Bogaccy jadą tam już w przyszłym tygodniu. Wszystko zależy od tego, jaki to rodzaj białaczki; oby ten rokujący pewne nadzieje! Rozmyślając o tym Zofia przewracała się na łóżku z boku na bok do bladego świtu. Potem drzemała jak zając pod miedzą, a kiedy domownicy wstali, była już ubrana. Chciała jak najdłużej nacieszyć się towarzystwem Lucyny.
Kasia uszczęśliwiona po zaliczonym kolokwium dotarła do nich na obiad. A obiad w tym dniu był ugotowany przez jej mamę. Mimo że dziewczyna do pomocy była u Lucyny już od rana, to Zofia królowała w kuchni, przyrządzając ulubione potrawy pani domu i córki, by sprawić im przyjemność.
Późnym popołudniem, gdy Lucyna odpoczywała, wyszły obie na spacer do Parku Ujazdowskiego. Słońce wprawdzie chyliło się ku zachodowi, ale dzień był ciepły i pachniało wiosną. Przysiadły na chwilę na ławeczce nad stawem, a kiedy park pustoszał, wolnym krokiem poszły w kierunku Placu Trzech Krzyży i dalej do rogu Alej Jerozolimskich i Nowego Światu. Przez cały czas tej wędrówki na przystanek i potem, kiedy jechały już tramwajem na plac Waszyngtona, dziewczyna opowiadała matce o pani Mai, którą najwyraźniej była zafascynowana, a do której właśnie podążały.
Mówiła o jej dziwactwach, jej pisaniu, a nade wszystko o jej wielkim sercu.
- Pani Maja czuje się bardzo nieszczęśliwa i osamotniona od czasu, kiedy jej córka z wnukami wyjechała do Francji. Myślę, że dlatego właśnie zacieśniła kontakty ze mną. Brak jej kogoś młodego, komu może matkować. Ona jest bardzo opiekuńcza. Przedtem dom był pełen ruchu, dzieci, psów. A teraz nie ma poza przyjaciółmi nikogo bliskiego, jej mąż też wyjechał.
- Opuścił ją?
- Nie. Wyjechał służbowo do Włoch i Francji. Miał wrócić już kilka dni temu, ale zachorował; podobno córka zabrała go do siebie. Zresztą może już wrócił.
- Zaraz się przekonamy. Przestań już gadać, bo przegapisz przystanek.
Wysiadły na placu Waszyngtona i poszły w dół ulicą Francuską do Walecznych, ale Kasia nie przerywała swoich opowies’ci o starszej przyjaciółce. Zofia poczuła, jak pod wpływem ożywionej paplaniny córki spływa z niej przygnębienie, które nie opuszczało jej w domu Lucyny. Była ogromnie ciekawa konfrontacji ze znaną osobą, a jednocześnie wdzięczna losowi, że jej droga skrzyżowała się ze ścieżkami Kasi, którą to spotkanie rzeźbi i wzbogaca wewnętrznie.
Niewielka dwupiętrowa kamienica miała odrapane tynki i jak większość przedwojennych budowli warszawskich prosiła się o remont.
Weszły do bramy i wdrapały się na drugie, ostatnie piętro.
- To tam, na końcu korytarza - powiedziała dziewczyna i podeszła do ciemnych drewnianych drzwi z kołatką. Podczas gdy matka wyjęła puderniczkę, żeby sprawdzić swój wygląd, córka już miała w ręce krążek kołatki umieszczony w rzeźbionym lwim pysku.
- Ojej! A co to znaczy??? - mówiąc to wskazała na taśmy, którymi drzwi posklejane były z futryną, jakby zostały zapieczętowane. Mimo to uderzyła o nie kołatką. Była przecież umówiona.
Na odgłos stuku uchyliły się drzwi po przeciwległej stronie korytarza, ukazała się w nich twarz kobiety, która rozejrzała się konspiracyjnie i powiedziała szeptem:
- Poznaję panienkę, bywała panienka u pani Mai - otworzyła szerzej drzwi i gestem zaprosiła je do środka, kładąc palec na ustach, żeby były cicho.
Zdziwione weszły do jej mieszkania.
- Nikogo panie nie spotkały po drodze? - zapytała ściszonym głosem.
- Nie - odpowiedziała Kasia.
- To dobrze.
- Czy pani Mai nie ma w domu? Byłyśmy z nią umówione.
- Wczoraj nad ranem ją zabrali.
- Zachorowała?
- Nie, aresztowali biedaczkę.
- Aresztowali??? Panią Maję??? To niemożliwe!
- Nic teraz nie jest niemożliwe. Biedaczka. Nie czuła się ostatnio najlepiej, o męża się martwiła… a tymczasem sama…
- Nie wierzę, po prostu nie wierzę! Co ta biedna pani Maja złego komukolwiek zrobiła? Przecież to taka dobra osoba.
- To na pewno sprawka Kryśki, córki dozorcy. Skurwiła się smarkata, prowadza się z takimi… a tam, szkoda gadać! Taka ważna się zrobiła, wszystkim się odgraża.
- Ale co to ma wspólnego z panią Mają? - pytała Kasia ze łzami w oczach.
- Czy pani jest pewna, że ją aresztowali? Nie mówili za co? - zapytała Zofia.
- A czy to oni się przed kim tłumaczą? Splądrowali mieszkanie, trzaskali szufladami, przewracali meble, istna Sodoma i Gomora. Jak się zaczęły hałasy, usiłowałam się czegoś dosłuchać, ale wiedzą panie, jak to jest, ściany są szczelne…
- A z czego pani wysnuła wniosek, że ją aresztowano?
- No, jak to? Widziałam, jak ją prowadzili i wsadzili do budy pod obstawą. A potem, jak już zapieczętowali mieszkanie, przyszła dozorczyni i wszystko mi opowiedziała, bo ją wezwali na świadka.
- A dlaczego pani uważa, że córka dozorczyni miała coś wspólnego z aresztowaniem pani Tarnowskiej?
- Bo słyszałam, jak kiedyś matka ją strofowała, bo matka to poczciwa kobieta.
Zofia znająca bohaterkę zajścia jedynie z opowieści córki starała się czegoś logicznego dowiedzieć, podczas gdy Kasia milczała zdruzgotana.
- A co pani powiedziała ta dozorczyni? Przecież aresztując panią Maję musieli postawić jakieś zarzuty.
- No tak, oczywiście. Dozorczyni wie to od swojej córki, tej Kryśki.
Ona jest zaręczona z jakimś ważnym działaczem, nie wiem kim on tam jest, jakimś cenzorem czy prokuratorem. Nie wiem dokładnie, ale to ktoś z góry i zorientowany. Ponieważ pan Tarnowski nie wrócił z wyjazdu służbowego - podobno uciekł na Zachód - a córka Tarnowskich mieszka we Francji, więc oni podejrzewają, że cała rodzina to agenci imperialistyczni. Zwłaszcza że znaleźli u niej jakieś trefne papiery, sprawozdania z tajnych procesów politycznych czy coś takiego.
- Ależ to nonsens! Pan Tarnowski tylko opóźnił powrót, bo miał atak serca i zatrzymano go w szpitalu. Lada chwila wróci i sprawa się wyjaśni - wtrąciła Kasia.
- Przecież ostatnio zwalnia się więźniów politycznych i łagodzi ich wyroki - dodała matka, głównie po to by dodać kurażu zrozpaczonej córce. - Dziękujemy pani, bo nie wiedziałybyśmy, jak to rozumieć, że nikt nam nie otwiera.
- Jak tylko zobaczyłam panienkę przez okno, od razu postanowiłam, że jakoś panie poinformuję. Pani Tarnowska opowiadała mi o panience, że taka zdolna i bardzo panienkę lubi.
- Ja też ją uwielbiam - powiedziała Kasia przez łzy. - A gdyby pani Maja wróciła, to proszę jej powiedzieć, że byłyśmy i bardzo się o nią martwimy.
- A gdzie tam ona, dziecko, wróci? Marna nadzieja.
- Przecież to na pewno nieporozumienie.
- Wszystko jedno. Oni nie puszczają tak łatwo. Jak niewinna, to jej dorobią winę i na swoim postawią.
Zofia nic nie mówiła, ale uważała, że kobieta ma rację. Odżyła w jej pamięci sprawa uwięzienia Teofila.
- Niech panienka lepiej tu nie przychodzi, oni obserwują, kręci się tu taki pod oknem. Ja specjalnie was odprowadzę, żeby nie wiedzieli, że byłyście u niej. I dam panience mój numer telefonu. Proszę dzwonić od czasu do czasu.
- Bardzo pani uprzejma.
- A co? Uczciwi ludzie powinni sobie pomagać. Znam panią Tarnowską od lat. Złoty człowiek… Ojej, a ja nawet paniom nie zaproponowałam herbaty!
- Dziękujemy, to nie czas i nie miejsce na poczęstunek. I tak dużo pani dla nas zrobiła.
- Nie ma co dziękować, dla siebie i dla niej to robię. Oby się biedaczka nie zmarnowała, swoje lata już ma. Żeby Polacy Polakom takie rzeczy robili, to o pomstę do Boga woła! - mówiła zakładając pantofle i płaszcz. - Tak się zastanawiam, że ona musiała coś przeczuwać, bo pewnego dnia przyszła do mnie i dała mi adres swojej córki we Francji. Powiedziała, iż nie najlepiej się czuje i przyszło jej do głowy, że jakby zachorowała albo co - dokładnie tak właśnie powiedziała: „Jakbym zachorowała albo co” - to lepiej, żeby ktoś miał
ten adres i mógł ją zawiadomić. Ja protestowałam, mówiłam: „Pani Maju droga, skąd te czarne myśli?” Ale jak ją zabrali, to byłam porażona tym, jak szybko ten adres mi się przydał.
- I co, zadepeszowała pani do córki Tarnowskich?
- Wysłałam do niej list i pana Mateusza ostrzegłam, żeby może lepiej nie wracał.
- A pan Mateusz to kto? - zapytała Zofia.
- No przecież pan Tarnowski, mąż pani Mai.
- To może lepiej, żeby wrócił, wtedy ją zwolnią, bo nie będą mieli argumentu.
- A tam, zwolnią! Żeby oni kierowali się sprawiedliwością, to by było dobrze. No a teraz uśmiechajcie się, bo te wasze grobowe miny od razu zdradzają, do kogo tu przyszłyście. Diabli wiedzą, czy się tu jakiś szpicel nie kręci.
Wyszły w milczeniu. Kobieta idąca między nimi objęła je ramionami i paplała do nich wesoło. W ten sposób odprowadziła je do przystanku.
Okazała się lepszą aktorką niż one. Przylepiony do drgających warg uśmiech Kasi wyglądał żałośnie, a Zofia z trudem przebierała nogami.
Wizyta u Mai Tarnowskiej, która miała być jasnym punktem jej niespodziewanie przygnębiającego pobytu w Warszawie, okazała się jeszcze jednym cierniem.
Wszystko potoczyło się zupełnie inaczej, niż sobie zaplanowały, inaczej, niż można było sobie wyobrazić. Kiedy już wsiadły do tramwaju, jechały w milczeniu aż do placu Konstytucji. Zofia uznała, że nie powinny zjawiać się w domu Lucyny w tym stanie ducha, w jakim właśnie były. Wobec tego weszły do pierwszej napotkanej kawiarni, żeby porozmawiać i uspokoić się, jeśli to w ogóle było możliwe.
- Gdybym o czymś podobnym, co zdarzyło się w ciągu tych dwóch dni, przeczytała w jakiejś powieści, pewnie uznałabym to za przesadę.
Powiedz, mamuś, co to się z nami dzieje? Jak ta kobieta mówiła?: „Żeby oni kierowali się sprawiedliwością…” Oni… my…
Przecież jesteśmy w Polsce, nie ma wojny, nie rozumiem. Chyba nigdy tak nie było?
- Otóż to, moje dziecko, otóż to. Jesteśmy podzieleni i to jest nasza klęska. Ale co do pani Mai, chyba jej długo nie potrzymają, przecież teraz wszystkie te procesy polityczne zelżały, wypuszczają więźniów na wolność.
- Ale ona nie jest już młoda, jak zdoła to wytrzymać? Ma już siedemdziesiąt trzy lata. Tak chciałam, żebyś ją poznała. Otworzyła mi oczy na tyle spraw. Lubiłam sobie wyobrażać, że gdyby babcia żyła, może byłaby taka jak ona. Ostatnio nie czuła się szczęśliwa.
Brakowało jej córki i wnuków i dużo mówiła o tym, że nie jest zadowolona z tego, co robi, mówiła, iż powinna pisać zupełnie co innego niż dotychczas, że ma jakąś misję do spełnienia.
- Cieszę się, że los cię z nią zetknął.
- Ale dlaczego ją to spotkało? Dlaczego?
Zofia nie potrafiła córce na to odpowiedzieć. Czuła się bezradna, a wiedziała, że w miarę upływu lat takich pytań będzie Kasi przybywać.
W tym czasie Maja osadzona w przepełnionym po brzegi obskurnym areszcie, siedząca na brzegu twardego, pożal się Boże, łóżka, które notabene dzieliła z inną aresztantką, przekupką z bazaru Różyckiego zgarniętą za pyskowanie na milicjanta, usiłowała zrozumieć swoją sytuację. Istna lawina niepomyślnych zdarzeń. Jakby mało było tego, że tak niedawno pożegnała swoją niezwykłą matkę, której jeszcze tyle miała do opowiedzenia, jakby starość ze wszystkimi swoimi uciążliwościami nie zaczynała mieć nad nią władzy, jakby nie starczyło
tego, że jej ukochana córka z wnukami żyje o dwa tysiące kilometrów od niej, w kraju wprawdzie drogim jej niemal jak własny, bo przepracowali tam z mężem wiele lat przed wojną, ale teraz niedostępnym…
Całe to najście na jej dom wydawało się czymś absurdalnym, ale przecież się zdarzyło. Jak tylko przymknęła oczy, widziała cały ten nieprawdopodobny bałagan, jaki zdążyli zrobić pracownicy bezpieki w jej mieszkaniu. Pootwierane szuflady, podeptane ubrania i papiery, rozbebeszone poduszki, wszystko poniszczone. - Czy kiedykolwiek, jeśli wrócę, zdołam to doprowadzić do porządku? - zadała sobie pytanie. Była przekonana, że padła ofiarą nieporozumienia. Czego oni szukali?
Czyżby
papierów
sądowych
Jastrzębca-Dunina? W żaden sposób nie mogli o nich wiedzieć.
Powinnam była je lepiej zabezpieczyć… Zabezpieczyć, ale jak?
Przecież oni zaglądali wszędzie, pod dywany, pod meble, w wywietrzniki.
- Widziałeś - wołał jeden z nich z tryumfem. - Widziałeś? Te skurczybyki nawet tajne akta sądowe chcieli wywieźć!
- My, skurczybyki? Nikt niczego stąd nie wywozi. Najlepszy dowód, że są.
- Mężuś skopiowane pewnie już wywiózł, co?
- Nie było żadnych kopii. Mój mąż nie miał z tym nic wspólnego.
- Niech pani lepiej milczy. A ta mapa też nie męża? To czemu jest na niej podpisany?
- Jaka znowu mapa?
Funkcjonariusz podsunął jej pod nos mapkę, którą Mateusz, zapalony dokumentalista, sporządził do swoich rumuńskich wspomnień z okresu okupacji. Zaznaczył na niej trasę tułaczki rodziców i swojej.
- Ach, to! Mąż w czasie wojny był z rodzicami w Rumunii i…
- Ma się rozumieć, uciekli z całym zdradzieckim sanacyjnym rządem.
Parszywe sprzedawczyki!
- Proszę się liczyć ze słowami.
- Milczeć! - warknął szperacz buszujący w jej biurku. Otworzył
właśnie kalendarzyk, w którym miała zanotowane terminy występów, spotkań i zapiski osobiste.
- Proszę, proszę, co my tu mamy: „8 marca. Koncert z okazji święta kobiet, godz. 14.00 - w Zakładach 22 Lipca (dawny Wedel). Mój Boże!
Pochyła scena, znam ją, żeby mnie tylko nie dopadł zawrót głowy. Bo wtedy nie wiem, czy dam radę, kiedy S.Ch.S coraz bardziej mnie zawłaszcza.
- No tak, można się było tego spodziewać: Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek! Taka jest moralność sprzedawczyków. Zarobkiem od Polski Ludowej się nie pogardzi, ale reakcyjna partia klerykańska ich zawłaszcza! Nie wstyd wam obywatelko?
- Nie wiem, o czym pan mówi. Kto wedle was Pan Bóg, a kto diabeł i jaka znowu partia klerykańska?
- A co to jest S.Ch.S? Jedno z reakcyjnych ugrupowań chrześcijańskich?
- Skądże! Ani się pan obejrzy, jak sam będzie członkiem S.Ch.S.
- Za pozwoleniem. Jeszcze sobie obywatelka na kpiny pozwala?
- Bynajmniej. S.Ch.S to znaczy, panie władzo: Starość. Cholera.
Starość. Otóż i moje reakcyjne ugrupowanie. Każdy prędzej czy później się w nim znajdzie.
- No dobra, dobra, jeszcze to sprawdzimy.
- Powodzenia życzę - powiedziała rewidowana i poczuła, że ogarnia ją wisielczy humor; żeby podpadać bezpiece za S.Ch.S - to naprawdę niezły dowcip.
To rozbawienie nie trwało jednak długo, bo Mai wcale do śmiechu nie było. Wprawdzie w chwili, kiedy miała miejsce ta rozmowa, nie znała jeszcze jej finału, a nawet nie wyobrażała sobie, że zostanie aresztowana, ale sam fakt przeszukiwania mieszkania, jego bezpardonowej rujnacji wprawiał ją w przygnębienie.
Usiłowała dowiedzieć się, co jest przyczyną tej brutalnej akcji, ale buszujący buńczucznie w prywatności nie byli skłonni do wyjaśnień.
Ich lakoniczne uwagi pozwalały jej snuć domysły, że może to mieć coś wspólnego z opóźnianiem się powrotu Mateusza z wyjazdu służbowego, ale trudno jej było w to uwierzyć, bo przecież był tam hospitalizowany, co łatwo mogli sprawdzić.
Teraz nadzieja zaczęła ją już opuszczać, ale nie opuszczało jej wspomnienie
widoku straszliwego bałaganu w mieszkaniu.
Powyrzucane z oszklonej szafy lalki robione przez jej matkę, które traktowała jak relikwie, jej kostiumy sceniczne splątane na podłodze, podeptane jak ścierki.
No i mam za swoje! - biła się w piersi. - Po co mi to wszystko? Skąd się u mnie wzięła ta idiotyczna mania gromadzenia rzeczy? Pan Bóg mnie za to skarał. Jeśli kiedykolwiek wrócę do domu, zrobię z tym wreszcie porządek - obiecywała sobie już któryś raz z rzędu. Po śmierci matki często myślała o tym, żeby trochę ograniczyć te wszystkie zbiory pamiątek, bibelotów i strojów, aby w razie czego ktoś z jej bliskich nie miał z tym kłopotu. Z wiekiem miała coraz mniejsze możliwości praktycznego ich wykorzystania, osaczały ją tylko. Jak Mateusz przyjedzie - pomyślała - znowu będzie mnie krytykował za to, że tonę w rzeczach.
Na myśl o mężu ogarnął ją niepokój. A jeśli i jego aresztują?
Ciekawe, jak on się czuje? Czy dotarły do niego wieści o jej zatrzymaniu?
Jeśli będą ją tutaj trzymać, nie ma szansy niczego się dowiedzieć.
Poczuła się zupełnie bezradna, pokonana i zmęczona. Postanowiła się położyć, ale zobaczyła, że jej towarzyszka niedoli, chrapiąca głośno krzepka kobieta, mająca o połowę lat mniej niż ona, zajmuje niemal całą szerokość siennika nie dosięgającego do brzegów żelaznego łóżka z widoczną drucianą siatką. A przecież z powodu zatłoczenia aresztu miały się na nim zmieścić obie. Nawet jeśli kobieta przebudzi się i zrobi jej trochę miejsca, czy zdoła zasnąć obok niej? Miała od dawna kłopoty z zasypianiem, przeszkadzał jej nawet czyjś oddech. Z tego powodu od paru lat ona i jej mąż zajmowali nawet osobne sypialnie.
Zarówno
jemu,
osiemdziesięciolatkowi,
jej,
siedemdziesięciotrzylatce, już się trochę wygody należało.
A może to wszystko jest za karę, za to, że każde z nas ma pokój dla siebie, a inni tłoczą się niemożliwie? - rozpamiętywała z właściwą sobie skłonnością do samobiczowania. Maja zawsze i wszędzie brała na siebie winę za wszystko. Niczemu to nie służyło ani nikomu nie pomagało, ale taki miała charakter.
Inna rzecz, że mając trzypokojowe mieszkanie na dwie osoby w zatłoczonej powojennej Warszawie byli w lepszej niż inni sytuacji. Ale co to znaczyło wobec tego, że przed wojną więcej niż połowa całej dzielnicy była ich własnością?
Mój Boże, jacy my z Mateuszem jesteśmy starzy - uświadomiła sobie nagle. - Przecież choćby z tej racji nie powinni nas więzić. Nie powinni? Ale czy na tej ziemi cokolwiek jest takie, jak być powinno?
Mateusz, jej na co dzień władczy, nieznośny i nieraz kłótliwy mąż, siwiuteńki jak gołąbek, o pięknie sklepionej głowie, ciągle przystojny, chociaż ostatnio już tylko przystojny staruszek, podobał się kobietom.
Niejednokrotnie przez to płakała, póki nie zrozumiała, że wzruszało go bardziej zainteresowanie kobiet jego osobą niźli one same. Trudno było z nim rozmawiać, często nad tym bolała. Z czego to wynikało? Słuchał wybiórczo, to, co chciał wyrzucić ze świadomości, nawet powtarzane do znudzenia nie docierało do niego. Chociaż bynajmniej nie był mrukiem. To, co nurtowało jego samego, zawsze stawiane było na forum rodziny. Lubił posiadówki przy wspólnych posiłkach, kiedy to kreował się na mistrza ceremonii i opowiadał, opowiadał. Nikt wtedy nie miał prawa zmienić tematu ani odwracać uwagi od mówcy. W obliczu narzuconych przez niego ważnych spraw do omówienia wszystko inne uznawał za błahe, marne, wręcz wstydliwe. Jedynie dzieci miały prawo do zakłócenia zawłaszczonej przez niego czasoprzestrzeni, bo kochał je ponad wszystko. Ach, ten jej Mateusz! Niegdyś ruchliwy, zręczny, ze schodów nie umiał zbiec inaczej, niż przeskakując po trzy stopnie naraz, teraz utykający lekko wlecze się z tyłu i opóźnia wszelkie wspólne wyprawy. Niecierpliwiło ją to, wolała chodzić sama, a teraz to sobie wyrzuca.
Wiele by dała za to, żeby tylko był blisko, niechby nie wiem jak z tyłu, nie wiem jak gderający, byle był obok. Niechby sobie układał na oknach, z czym tak walczyła, stosy swoich map, albumów upamiętniających wszystko i wszystkich, które sporządzał z zapałem i niezwykłą cierpliwością, której brakowało mu w kontaktach z ludźmi.
Jego codzienna uszczypliwość niewiele chyba miała wspólnego z tym, co czuł do niej naprawdę, bo trudno byłoby jej znaleźć kogoś drugiego znoszącego tak pokornie jej dziwactwa, napastliwe riposty, zapełnienie całego mieszkania tysiącem szmatek, ozdóbek i tym podobnych przedmiotów, choć może nie brzydkich, to jednak utrudniających wszystkim poruszanie się w domowej przestrzeni. Kiedyś ich wnuczka powiedziała, że czerpiąc z szafy babci Mai można by się przebrać nawet
za Chrobrego. Bardzo się z tego śmiali. Mój Boże, jej wnuczka!
Gdyby wiedziała, co tę jej dziwaczną babcię spotkało!
A Mateusz, niby był w domu „szefem”, ale nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak dalece dał się jej podporządkować. Poza tym miał
jedną piękną cechę: łatwo przebaczał. Co by się nie zdarzyło, jakie by nie padły słowa, przespał się i nazajutrz budził bez żadnej urazy, jakby nic się nie zdarzyło. Nawet jeśli ma swoje wady - bo kto ich nie ma? -
powinna na nie przymknąć oko, bo ma też zalety. Choćby jego stosunek do jej matki - żadna teściowa w dziejach świata nie miała tak oddanego zięcia. Już tylko za to wart był odpuszczenia różnych małżeńskich grzeszków. Czy koniecznie musi zdarzać się coś złego, żebyśmy doceniali w pełni to, co mamy?
Tak to udręczona i niepewna jutra Maja w obskurnym areszcie, ze ścierpniętą pupą i udami, w które wbijała się zimna żelazna rama wspólnego z obcą osobą łóżka, przy akompaniamencie warkliwego pochrapywania tejże osoby robiła swoisty rachunek sumienia i czyniła postanowienia: Jeśli tylko będzie nam dane być znowu razem, wszystko postaram się naprawić. Powyrzucam z naszego życia wszystko, co nieważne, co zaśmieca czas darowany nam. Oby tylko los dał mi na to szansę.
Rozdział 16
Kasia wielokrotnie telefonowała do sąsiadki pani Mai, z nadzieją, że coś się odmieniło na lepsze, ale jej mentorka wciąż tkwiła w areszcie czy więzieniu. Gdzie - nikt nie wiedział. Mieszkanie było niby zapieczętowane, ale sąsiadka Tarnowskich twierdziła, że musiało być plądrowane, bo pieczęci wydawały się jej ponaruszane.
Wielka nieobecna wywierała wszakoż wpływ na dziewczynę, bo ta nie ustawała teraz w dążeniach artystycznych, na co ją pani Maja kiedyś namawiała. Brakowało jej dyskusji o tym, co w teatrach, o nowych książkach, o sztuce w ogóle. Podświadomie żyła jakby pod dyktando pani Mai. Poruszona śmiercią jednego z aktorów poszła na jego pogrzeb, chodziła do klubów dyskusyjnych, gdzie zbierali się artyści i literaci. Bywała tam i z potrzeby serca, i podświadomie, dlatego że Maja by to zaakceptowała, a także z cichą nadzieją, że stanie się cud i ją tam spotka. W gonitwie za smakowaniem sztuki ani się nie spostrzegła, kiedy stała się ona jej życiem. Tańczyła w uczelnianym Zespole Pieśni i Tańca, udzielała się w teatrzyku satyryków, zwyciężała w kolejnych eliminacjach do konkursu recytatorskiego.
Wreszcie została włączona do studenckiej ekipy artystycznej na V
Światowy Festiwal Młodzieży, który miał się odbyć tego lata w Warszawie. Jedna z koleżanek warszawianek z Wydziału Matematyki zaprosiła ją na ten czas do swego domu. Hania Kalecińska była wysoką, nieśmiałą dziewczyną o wielkich, wilgotnych błękitnych oczach. Mieszkała z matką na Muranowie. Na okres festiwalu jej mama wyjechała na urlop. Miały więc tylko dla siebie całe mieszkanie, gdzie były wolne od rygorów miasteczka festiwalowego, utworzonego z wieloosobowych namiotów gdzieś na obrzeżach Warszawy.
Zanim jeszcze nastąpiło zgrupowanie delegacji artystycznych wysyłanych na festiwal, dokładnie dzień przed pompatycznie obchodzonym świętem manifestu PKWN, nastąpiło oddanie do użytku daru towarzyszy radzieckich - Pałacu Kultury i Nauki. Nie pasujący do otoczenia, krytykowany i obśmiewany przez warszawiaków PKiN im.
Stalina, zwany potocznie Pekinem, miał wszakoż pełnić wiele pożytecznych funkcji. Dwudziestego pierwszego lipca 1955 roku, w tym samym dniu, w którym budowniczowie przekazali go Polakom, Kasia uczestniczyła wraz z matką w pogrzebie Lucyny. Pomimo wyjazdu na leczenie za granicą przegrała walkę z białaczką. Jej mąż nie nacieszył się nią długo.
Zofia załamana odjechała nazajutrz pociągiem do domu, podczas gdy jej córka już nie miała czasu na trwanie w przygnębieniu. Zaczęły się bowiem próby programów na zgrupowaniu i intensywne smakowanie festiwalowych wrażeń. A było to coś skrajnie innego niż to, w czym tkwili dotychczas. Wielojęzyczny gwar na ulicach Warszawy, młodzież z zagranicy kolorowa w każdym znaczeniu, estrady, orkiestry, całonocne bale na każdym placu. Dużo było niezwykłych spotkań, konkursów, rozmów i zabawy. Nawet jeśli wszystko to naszpikowano sporą dawką propagandy, nie była ona dominującym doznaniem festiwalu. I wspomnienia z tych dni pobudzały do myślenia o przyszłości trochę inaczej niż dotychczas, odważniej i z odrobinę większą nadzieją, skoro nie cały świat jest biedny i szary.
Obowiązkowe uczestnictwo obu dziewcząt w festiwalu obejmowało pięć dni, a potem mogły już same wybierać sobie zajęcia i tak też czyniły. Obejrzały więc finał konkursu tańca klasycznego, zaprzyjaźniły się z młodymi przystojnymi chórzystami mediolańskiej La Scali, oklaskiwały w pokazie mody szykowne Paryżanki.
Kiedy festiwal zmierzał ku końcowi, mieszkanie Hani zostało nawiedzone przez liczną, głodną światowych wrażeń rodzinę z prowincji. Dla nienawykłej do prowadzenia domu studentki okazało się to niemałym kłopotem. Przy racjonowanych zakupach żywności nie miała czym podjąć przybyszów. Ona i Kasia żywiły się dotąd w barach mlecznych i w zaimprowizowanych bufetach ulicznych, nie przywiązując do tego wielkiej wagi, ale rodzinę wypadało podjąć obiadem, a to było czymś ponad jej możliwości. Zamiast więc korzystać z ostatnich atrakcji festiwalowych, jeździły do rozsianych w stolicy krewniaków i przyjaciół mamy Hani, żeby pożyczyć od nich trochę wiktuałów potrzebnych na posiłki dla niespodziewanych gości.
Największym sukcesem uwieńczona została ich wycieczka do kuzynki na Woli, która poratowała je półkilową paczką mielonego mięsa. Takie jest życie - c’est la vie: z jednej strony Francja-elegancja, La Scala, bon ton, savoir vivre, pardon, a z drugiej peerelowskie braki na rynku!
Dwa tygodnie trwania Festiwalu minęły jak z bicza trzasnął i nadeszło pożegnanie z Hanią. Kasia otrzymała bowiem jeszcze przed wakacjami tak zwany przydział na wczasy studenckie w Poroninie.
- A co tam znowu wypisuje ta nasza pannica, że się tak Zosiu uśmiechasz? - zapytał Teofil, który gasząc właśnie papierosa sięgnął
od razu po drugiego.
- Proszę cię, Filu, daj już temu spokój!
- Nie przesadzaj, zapytać nie można? Nie było w tym żadnej ironii, zapewniam cię. Po prostu jestem ciekaw, co u Kasi.
- Ależ ja nie o tym. Te twoje papierosy, przecież ty się zabijasz! I nas też trujesz.
- Daj spokój! Myślisz, że to tak łatwo się odzwyczaić.
- Mężczyźni są doprawdy jak dzieci - westchnęła. - A Kasia, no cóż, coraz mniej jej w naszym życiu… chodzi swoimi drogami. Tak się cieszyłam na jej wakacje, a ona przyjedzie tu raptem na niecałe dwa tygodnie. I tak to już będzie, a jeszcze jak się zakocha…
- Przestań się tym zamartwiać, taki jest los wszystkich matek. Ty masz i tak jeszcze trójkę.
- Ano mam, na szczęście, mimo to brakuje mi Kasi. Ile bym ich nie miała, każde tak samo ważne, żadne drugiego nie zastąpi. Ależ ten twój papieros kopci, naprawdę mógłbyś już powiedzieć sobie dość. Czemu to służy?
- Koi nerwy.
- Znam tysiąc innych sposobów na ukojenie nerwów, a poza tym, jaki dajesz przykład synowi?
- On ma zaledwie pięć lat. Zanim zacznie mnie naśladować, upłynie sporo wody.
- Ani się obejrzysz, a będzie ci te twoje fajki podkradać.
- Nie kracz, Zosiu. Chyba nie wstałaś dzisiaj lewą nogą, co?
Wzruszyła ramionami, bo daremne były jej troski. Kiedy w Afryce poznała Teofila, nie uznawał tytoniu ani alkoholu, teraz nie stronił od jednego i drugiego. Zawiniło tu z pewnością więzienie i jego konsekwencje, ale to było kilka lat temu i czas byłoby już przestać sobie szkodzić, ale gdzie tam! Zofia, którą takie używki nie pociągały, nie mogła zrozumieć bezbronności nałogowców wobec nich. Tym bardziej że jej mąż nie wyglądał ostatnio na okaz zdrowia.
- Ale wiesz, Zosiu, żeby cię pocieszyć - powiedział do niej - moja matka mówiła kiedyś, zapamiętałem to, mówiła do swojej bratowej, która zamartwiała się swoimi córkami, kiedy wydoroślały i oddaliły się od domu, otóż mówiła, że każda córka ponownie się do matki zbliża, kiedy sama zostaje matką. Więc z Kasią też tak będzie.
- Pięknie mnie pocieszyłeś, nie ma co! Po pierwsze ona się wcale ode mnie nie oddaliła, tylko ma coraz więcej swoich dorosłych spraw, życie ją porywa. A co do bycia matką, to jeszcze ma czas. Przecież ona ma zaledwie osiemnaście lat! No i o ile wiem, nie jest ani zakochana, ani nawet nikim aktualnie nie zainteresowana.
- Akurat, myślisz, że wszystko ci mówi. Kto z młodych to robi?
- Tak, wiem. Ona ma serce na dłoni.
- Nikt z nikim do końca nie jest szczery, każdy ma jakieś tajemnice.
- Nie wierzę! Ludzie bliscy sobie powinni mówić sobie wszystko.
- Teoretycznie tak, ale nie zawsze jest to możliwe. A ty, Zosiu, mimo całej swojej mądrości, odwagi i siły, jesteś uczuciowo naiwna jak dziecko. Kocham to w tobie, bo to znak czystego serca.
- Ładnie to powiedziałeś, a skoro już tak mnie komplementujesz i mówimy o tajemnicach, to Lucyna sugerowała, że ty być może…
W tym momencie Zofia ugryzła się w język. Nie powinna mieszać do swoich wątpliwości na temat szczerości męża dopiero co zmarłej macochy. Ona z pewnością nie byłaby z tego zadowolona. Że też musiała akurat teraz wymienić jej imię. Nie mogła sobie tego darować.
Ale było już za późno, by się z tego wycofać, bo Teofil zaczął nalegać: - Co Lucyna sugerowała, że ja co?
- Och, nie powinnam…
- Powinnaś, skoro jesteś taką zwolenniczką szczerości.
- Daruj sobie tę ironię, Filu. Ale masz rację - podjęła nagle decyzję. -
Musimy to wreszcie raz na zawsze wyjaśnić. Nie powinnam była jednak mieszać do tego Lucyny. Nie chcę, żebyś miał do niej żal, tym bardziej że ona cię nie osądzała. Wręcz odwrotnie, próbowała zrozumieć.
- O czym ty mówisz? - dopytywał się, ale w jego tonie i oczach pojawiła się odrobina niepokoju, a może tylko tak się jej zdawało.
- Intrygujesz mnie, Zosiu. Powiedz wreszcie, o co chodzi.
- Sam stwierdziłeś, że każdy chowa w sercu jakąś tajemnicę. Jest coś, co mi leży na sercu. Niełatwo o tym mówić. Wiem, bo próbowałam wiele razy. Nie chciałeś…
- Czego nie chciałem?
- Nie chciałeś wspominać o więzieniu i… zmieniłeś poglądy.
- To się ludziom zdarza. Potępiasz mnie za to?
- Chcę zrozumieć. Minęło tyle lat, dostatecznie dużo, by zapytać wprost: podpisałeś lojalkę?
Nie wierzyła, że odważy się to wyartykułować. Zrobiło się jej gorąco, jednocześnie poczuła dreszcz na plecach, a cisza, która była odpowiedzią na jej obcesowe pytanie, jeszcze potęgowała zakłopotanie.
- Lojalkę? Tak bym tego nie nazwał… - powiedział stłumionym głosem.
Milczała. Spuściła wzrok, nie chciała mu niczego utrudniać ani ułatwiać. Skoro już zaczął mówić, może wreszcie wyrzuci to z siebie.
Okazało się, że wybrała dobrą taktykę, bo usłyszała: - To był ich styl, że wypuszczenie na wolność obwarowane było różnymi zobowiązaniami, które podsuwano nam do podpisania.
Gdybym był sam… ale miałem przecież ciebie, dzieci, bałem się o was.
- Nie chciałam od ciebie takiej ofiary.
- Jakiej? Przecież nie wiesz, tylko snujesz przypuszczenia. Może krzywdzące.
- To mi powiedz. I tobie, i mnie będzie lżej.
- Masz rację. Czas to wreszcie wyjaśnić. Możesz mi wierzyć lub nie, ale nie podpisałem wtedy żadnej zgody na współpracę, jedynie zobowiązanie, że nie podejmę działań przeciw ustrojowi. Kiedy was zobaczyłem, ogarnął mnie paniczny strach, że moja odmowa współpracy znowu nas rozdzieli. Toteż kiedy potem zaproponowali mi wstąpienie do partii, rzekomo jako możliwość powrotu do pracy naukowej, przystałem na to. Uaktywniłem się, bo wolałem być aktywistą niż kapusiem… Nie myśl, że było mi z tym dobrze.
Gardziłem sobą, a wiesz, jak to jest. Z poczucia winy robi się coraz więcej głupstw i tak zabrną-łem w to po uszy.
- Aż nabrałeś do tego przekonania…
- Tak sądzisz?
- A nie? Zadziwiasz mnie! A więc to czysty koniunkturalizm? Wobec kogo ty jesteś lojalny, bo nie wobec siebie…
- Pogubiłem się, ale nie ja jeden. Takich jak ja są setki, tysiące. Zgoda na budowę zrębów socjalizmu to sposób na przetrwanie, na zapewnienie egzystencji bliskim.
- Ależ to najłatwiejsza droga.
- Żeby wybrać inną, trzeba być Don Kichotem. Ilu ich znasz? Gdzie są ci bohaterowie gotowi nadstawiać karku dla z góry przegranej sprawy?
- Między straceńcem a gorliwcem jest cała gama możliwości.
- Więc jednak mnie osądzasz. Dobrze zatem, niech ci będzie: jestem słaby, jestem tchórzem, jestem bez twarzy, ale nie narażam moich bliskich i jakoś żyjemy. Chyba to ma znaczenie. Ludzie zawsze i wszędzie mają podświadomy pęd do życia.
- Może tak się dzieje dlatego, że nie ma nadziei na nic innego?
- A co innego ma większą wartość od życia?
- Lepsze życie, normalne życie, życie dla ideałów.
- To wszystko zjawia się, kiedy jest pewność trwania, ale gdy jej nie ma…
Przerwał tym razem tylko dlatego, żeby zapalić papierosa. Kiedy się zaciągnął i cisza się przedłużała, Zofia zabrała głos: - I pomyśleć tylko, że cała ta niełatwa rozmowa miała miejsce jedynie po to, by jakoś rozgrzeszyć twój nałóg tytoniowy - powiedziała, po czym zwichrzyła mu ręką czuprynę.
- No właśnie!
Roześmieli się oboje z ulgą. Prowadzenie dalej tego dialogu nie miało na razie sensu. Został może pewien niedosyt, ale nieznośna bariera, której uciążliwość obojgu dawała się we znaki, i tak nareszcie upadła.
Już moja w tym głowa - pomyślała sobie Zofia - żeby trochę zwolnił
w swoich partyjnych zapędach. Praca zawodowa to i tak dużo, poświęcenie czasu rodzinie to też szczytny cel, no i czas zadbać o zdrowie… Ja go do tego przekonam. Na wszystko są sposoby, jestem przecież kobietą. Podjąwszy w duchu to postanowienie zaproponowała mężowi:
- No, gaś już tego papierosa. Ja idę spać, a ty ze mną. Musisz mnie trochę zagrzać. Zimno w tej naszej sypialni, zawsze mówiłam, że trzeba ją przenieść do tego pokoiku przy łazience.
- Jak sobie życzysz, ale póki co biorę na siebie obowiązki pieca. Co rzekłszy otoczył ją ramieniem i zamknęli za sobą drzwi jadalni.
Rozdział 17
Sesja zimowa na trzecim roku studiów przebiegała dla Kasi inaczej niż dotychczasowe. Przede wszystkim miała więcej zaliczeń i egzaminów, a mniej czasu na przygotowanie się do nich. Jednakże udało się jej zakończyć ją z tarczą, bo bez poprawek. Chociaż tym razem niewiele brakowało, by stało się inaczej. Egzaminy końcowe miała z trzech przedmiotów: gramatyki starosłowiańskiej, literatury powszechnej
leninizmu.
starosłowiańskiej przygotowała się bardzo starannie z szacunku dla profesora. Nie dbający o siebie, skromny, niemal zawsze w skarpetkach nie od pary profesor Łaszewski - zwany przez studentów Cyrylikiem - był ich prawdziwym ulubieńcem. Poza tym, że był
erudytą, znał biegle czternaście języków, w tym sanskryt i grekę.
Potrafił w taki sposób prowadzić wykłady z gramatyki starosłowiańskiej, że ten niewdzięczny na ogół przedmiot stał się ulubionym wielu jego słuchaczy. Profesor miał też niezwykły życiorys.
Zanim znalazł miejsce na uczelni, zdążył być legionistą Piłsudskiego, guwernerem dzieci na dworze króla Anglii i pierwszym skrzypkiem w rumuńskiej orkiestrze królewskiej. Do tego potrafił malować, stepować jak gwiazdor amerykańskich komedii muzycznych i Bóg wie co jeszcze. To, że znalazł posadę na uczelni będącej oczkiem w głowie samego Bieruta i upolitycznionej ponad miarę, zawdzięczał zapewne wyglądowi proletariackiego nędzarza.
Nawet mocno partyjny rektor szanował go za wiedzę, której nikt inny z kadry profesorskiej w takim stopniu nie posiadał. Imponował nią nawet przyjeżdżającym na wykłady gościnne profesorom z Uniwersytetu Łomonosowa w Moskwie. Żaden z nich nie miał w swoim dorobku tylu znaczących publikacji co on.
Z braku mieszkania profesor Łaszewski zajmował dwa pokoje stróżówki przy internacie. Miał tam tylko żelazne łóżko i półki na książki. A księgozbiór posiadał wspaniały - same białe kruki. Ze studentami bratał się do tego stopnia, że z niektórymi był po imieniu.
Nie umniejszało to bynajmniej jego autorytetu. Wszyscy studenci go uwielbiali, co nie przeszkadzało im podśmiewać się z jego dziwactw.
Ale uczestnictwo w jego zajęciach, przygotowanie się do zaliczeń i egzaminów traktowali jak sprawę honoru. Piątek nie stawiał, a czwórka w indeksie od niego nobilitowała. No i zdarzyła się ona Kasi na egzaminie końcowym, bo właśnie w sesji zimowej trzeciego roku kończyli, ku powszechnemu żalowi, program z gramatyki słowiańskiej.
Drugim niespodziewanym sukcesem była, ponoć pierwsza od trzech lat, piątka z literatury powszechnej wystawiona jej przez samego profesora Witkowskiego, którego wszyscy znali pod przezwiskiem „Epos Homerycki”. W odróżnieniu od Cyrylika, Epos Homerycki nie budził ciepłych uczuć. Mógł imponować niebanalną wiedzą, ale przede wszystkim budził w studentach strach. Miał też swoje dziwactwa, a jakże, ale one tylko potęgowały jego groźny wizerunek.
Głos miał tubalny, niczym aktor z tragedii greckiej, wzrok groźny i zawsze, żeby nie wiem jak było ciepło, miał na sobie więcej niż jedną koszulę. Im więcej kołnierzyków wyzierało jeden spod drugiego, tym gorszy miał humor. Wiadomość o liczbie koszul w dniu egzaminu, przekazywana sobie przez studentów z ust do ust, dawała lub odbierała nadzieję na sukces. Podobnie jak do Cyrylika z sympatii, tak do Eposa ze strachu wszyscy przychodzili na egzamin przygotowani.
Tego dnia, kiedy Kasia zdawała, Epos miał na sobie aż cztery koszule, a ona miała w przygotowaniu poważną lukę, bo nie zdążyła przeczytać Don Kichota Cervantesa, chociaż o gatunku, który książka reprezentowała, autorze i epoce wiedziała niemal wszystko. Czekając pod drzwiami profesora zdążyła wymusić na Magdzie dokładne streszczenie nieprzeczytanej lektury. Tak obsesyjnie myślała o luce w przygotowaniu, że sprowokowała los i jak tylko stanęła przed obliczem Eposa, natychmiast wyciągnęła Cervantesa i jego Don Kichota. Nie mogąc oderwać oczu od czterech kołnierzyków na szyi profesora, kluczyła wokół tematu, wysnuwając wnioski, ukazując problemy, formułując uogólnienia. Epos nie przerywał, nie gromił za nielogiczne myślenie, jak to miał w zwyczaju, tylko wysłuchał jej wywodu do końca i poprosił o indeks. Podała mu go drżącą ręką. Wpisał w odpowiedniej rubryce ocenę z egzaminu, a mianowicie - nie wierzyła własnym oczom - bardzo dobry! Potem uścisnął jej rękę, otworzył
przed nią drzwi, a kiedy wyszła, przemówił do czekających na swoją kolej:
- Szanowni państwo, z prawdziwą satysfakcją po raz pierwszy od dwóch lat oceniłem zdany przed chwilą egzamin na bardzo dobrze.
Dawno nie słyszałem tak inteligentnej odpowiedzi.
I zamknął drzwi. Kasia była zaskoczona tak samo jak wszyscy inni, którzy wysłuchali tej opinii.
- No, no - przerwał ciszę jeden z kolegów - należą ci się oklaski! - tu uderzył w dłonie, a inni to podchwycili.
- Nie wygłupiajcie się - zareagowała na to Kasia - myślałam, że umrę ze strachu. Pociłam się jak mysz.
- A co wyciągnęłaś? - zapytał ktoś z obecnych.
- Don Kichota Cervantesa.
- Żartujesz sobie?
- Ani mi w głowie. - Spojrzały na siebie z Magdą i wybuchnęły niepohamowanym śmiechem.
Dalsze zaliczenia to była pestka. Uskrzydlona piątką z literatury powszechnej, szła przez sesję jak burza, a mając za sobą dobre doświadczenie z Cervantesem, postanowiła potraktować równie brawurowo swój ostatni egzamin - z marksizmu i leninizmu. Szczerze mówiąc, nie tylko nie przejmowała się tym przedmiotem, ale go wręcz zlekceważyła. Cały materiał wydawał się jej aż nazbyt znany z wszechobecnej propagandy i nie uważała, że nie potrafi odpowiedzieć na jakiekolwiek pytanie, no, może nie wyczerpująco, ale dostatecznie.
W tym roku maglowali Historię WKPB. Po każdym rozdziale tego wiekopomnego dzieła wydrukowane były tak zwane krótkie wnioski.
Kasia uznała, że wystarczy z nimi się zapoznać, żeby stanąć przed egzaminatorem. Jak pomyślała, tak uczyniła.
Na pierwsze dwa pytania odpowiedziała zwięźle i trafnie, bo usłyszała:
- Bardzo dobrze, ale żeby postawić piątkę, będę zmuszony zadać pytanie dodatkowe.
- Och, nie! - wykrzyknęła przestraszona. - Błagam, nie! Czwórka mnie w pełni satysfakcjonuje.
- Bardzo oryginalne podejście do studiów, jeszcze się z takim nie spotkałem. Tym bardziej pragnę uhonorować studentkę lepszą oceną.
No i zadał pytanie. Pozostało bez odpowiedzi. Potem następne z podobnym skutkiem. Więcej nie próbował. Skończyło się na trójce na szynach; do poprawki nie doszło dzięki brawurowej pierwszej odpowiedzi, będącej niczym innym, jak zacytowanymi bezbłędnie zdaniami z krótkich wniosków.
Niedługo po tych jej wzlotach i upadkach w całym kraju wprowadzono żałobę narodową, gdyż Polska utraciła jednocześnie: Prezydenta,
Ministrów,
Przewodniczącego
Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Narodowego i I Sekretarza KC
PZPR w jednej osobie - Bolesława Bieruta. Biało-czerwone -
czerwone, te, co to na nich robotnicza krew - flagi pospuszczano do połowy masztów, z głośników popłynęły dźwięki klasycznej muzyki funeralnej w doskonałych wykonaniach, przeplatane co rusz wyliczanką dokonań ważnego nieboszczyka. Zanim go pogrzebano, wystawiono ucharak-teryzowane starannie żałosne szczątki na widok publiczny w „Białym Domu”, który to udostępniono na tę okoliczność wszystkim, którzy chcieli osobiście oddać cześć zmarłemu.
Co by się o nim nie mówiło, studenci PWSP zawdzięczali mu krzynkę życzliwego zainteresowania. Pozwalał uczelnianemu chórowi „Cudo”, specjalizującemu się w pieśni rewolucyjnej, uświetniać okolicznościowe „akademie ku czci” w radzie Państwa, KC i innych waż-
nych ośrodkach życia politycznego. Jego też pamiętne zdanie o tym, że „nie ma piękniejszego zawodu niż zawód nauczyciela, który rozumie swoje powołanie”, poskładane z wyciętych z brystolu białych liter poprzypinanych do czerwonego płótna, zdobiło niezmiennie główną ścianę auli. Z tych to powodów w długiej kolejce do trumny, zarządzonej przez władze szkolne, zakładowe i uczelniane, nie mogło zabraknąć studentów Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Poszli tam wszyscy;
odhaczano zresztą obecność. Poszli nawet chętnie, zamiast siedzieć na wykładach i ćwiczeniach.
Kasia pewnie by to wydarzenie, podobnie jak wiele innych uznanych odgórnie za ważne, puściła w niepamięć, gdyby nie zapoczątkowało ono nowego etapu w jej życiu.
Tego dnia od rana świeciło słońce, i to zupełnie inaczej niż przez całą zimę. Niebo miało inną niż przez długie miesiące barwę, zwiastującą nadejście wiosny. No, może jeszcze nie wiosny, a przedwiośnia, ale i tak aż korciło, żeby ciężkie zimowe ubrania zamienić na coś lżejszego.
Kasia wystroiła się w jedwabne pończochy do lekkich półbutów, a powiewną plisowaną spódnicę przykrywał powyżej bioder lekki wełniany żakiet bez kołnierza i podszewki.
Do gmachu siedziby Komitetu Centralnego PZPR słuchacze III roku rusycystyki przyszli z Myśliwieckiej na piechotę, razem ze swoim opiekunem Piotrem Szombarą. Cała ta wycieczka odbywała się kosztem jego ćwiczeń. Łatwo dał się na nią namówić i podobnie jak na swoich zajęciach, w mig sprawił, że wszyscy poświęcali mu swoją uwagę. Tylko że teraz dowcipkował, zamiast wpajać im zasady pisowni i tajniki reguł gramatycznych.
Jak on to robi? - zastanawiała się Kasia idąc kilka kroków za nim. -
Jak to się dzieje, że każdy chce go słuchać, chociaż nie jest od nas dużo starszy, a zachowuje się, jakby był jednym z nas. Zdecydowanie miły człowiek. Jest wysoki - oceniała dalej - i ma… ładny profil. Chyba ściągnęła go myślami lub wzrokiem, bo najpierw się obejrzał, a następnie przystanął i kiedy się z nim zrównała, zapytał: - Czy ktoś tu się nie za bardzo wyletnił?
- O mnie pan mówi?
- A kto inny tu wygląda jak motyl? Tylko że do maja jeszcze daleko.
Poczuła, że się rumieni. Nie dlatego iż porównał ją do motyla, ale przez to, że zbyt lekkim strojem tak głupio się wyróżniła. Pomimo błękitnego nieba wcale nie było ciepło. Zimne podmuchy wiatru, co i raz malowniczo unoszące fałdy jej spódnicy, już się dawały jej we znaki, a dopiero wspinali się do Górnośląskiej. Co będzie, jak zajdzie słońce - nie chciała nawet myśleć. Żeby uniknąć dalszych uwag, przyśpieszyła kroku.
Kiedy wreszcie przy końcu Placu Trzech Krzyży, mniej więcej na wysokości kościoła, ustawili się na końcu kolejki do leżącego na katafalku, była już tak wyziębiona, że mogłaby z nim konkurować.
Szombara znalazł się w pobliżu i kręcąc głową dawał do zrozumienia, że nie akceptuje jej lekkomyślnego stroju, jednakowoż uśmiechał się do niej szeroko. A uśmiech ten szelma miał jak się patrzy. Że też nigdy dotąd nie przykuło to jej uwagi.
- Jako opiekun grupy - powiedział - czuję się za ciebie, dziewczyno, odpowiedzialny.
- Jestem załamana - wyznała szczerze, nie zdając sobie sprawy, że mówiąc to ma na ustach uśmiech równie szeroki, z jakim on podszedł
do niej. - Jestem załamana, bo nie przypuszczałam, że jest taki ziąb.
Zmyliło mnie słońce.
- Bardzo pięknie się załamujesz, jeszcze nigdy nie widziałem kogoś, kto załamywałby się z tak uroczym uśmiechem. Zresztą to u ciebie normalne, dawno to zauważyłem.
Nie wiadomo dlaczego zrobiło się jej ciepło na sercu. No, no! -
pomyślała - dawno zauważył… nigdy bym nie pomyślała. Szkoda tylko, że akurat teraz będę musiała szybko wrócić do akademika, dłużej na tym zimnie nie zdzierżę.
- Mam bardzo obszerny płaszcz, zapraszam. - To mówiąc rozpiął
swoje okrycie z grubej wełny i gestem zaprosił ją, żeby się zbliżyła.
- A ile nas się tam zmieści? Nam też zimno - powiedziała Jadzia Arciszewska, która stała obok koleżanki z pokoju razem z Magdą.
- Takie drobiazgi jak wy - wszystkie trzy.
- Czemu nie? - wtrąciła Magda i popychając Jadzię natarła na Kasię tak, że chcąc nie chcąc przylgnęła ona całym ciałem do swego bądź co bądź wykładowcy.
Od impetu, z jakim wtargnęły pod poły płaszcza, omal się nie przewrócił, ale jak tylko złapał równowagę, usiłował zapiąć guziki okrycia, które aż tak obszerne nie było.
- Przepraszam - szeptała Kasia zażenowana. - One się tak rozpychają, że…
- Ależ nic nie szkodzi. Przynajmniej się zagrzejesz - odpowiedział, nie odsuwając się od niej bynajmniej.
Co do tego akurat nie miała wątpliwości. Już zaczynało jej być gorąco, nie wiedziała tylko, czy z emocji, czy od tłoku pod płaszczem.
- Teraz mogę stać w tej kolejce choćby do końca świata - oświadczyła Magda.
- Ja też! - poparła ją Jadzia. - A ty, Kaśka, ciepło ci?
- No wiesz! - zagadnięta nie wiedzieć czemu uznała to pytanie za zbyt obcesowe i niestosowne.
Może dlatego iż odpowiedź na nie była dla niej samej tak zaskakująca, że nawet chowając ją w myśli czuła się przyłapana na gorącym uczynku.
- Żarty żartami, a trzeba jakoś temu zaradzić - powiedział Szombara zdejmując płaszcz i okrywając nim dziewczyny.
On też najwyraźniej był nieco zażenowany. Zdjął marynarkę i powiedział do Kasi:
- Proszę się tym owinąć, zawsze będzie trochę cieplej niż w cienkim żakieciku.
Następnie założył płaszcz i w ten sposób rozładował sytuację.
Marynarka była z wełny czesankowej i sięgała Kasi prawie do kolan.
Owinęła się nią dwa razy.
- Dziękuję, jestem uratowana. A już myślałam, że będę musiała szybko wracać do domu.
- To wcale nie głupi pomysł, czeka nas jeszcze co najmniej godzina stania na zimnie - powiedział szarmancki opiekun grupy.
- A marynarka? Jak ją oddam? Może jednak pojadę do akademika i zwrócę ją od razu.
- Nie ma takiej potrzeby. Mam nadzieję, że nie przepadnie.
- Na pewno nie. Zresztą jeszcze się zastanowię. Zobaczę, jak się ta kolejka posuwa.
- Ciekawe, gdzie go pochowają, może na Wawelu? - zapytała Jadzia.
- No coś ty. Tam się chowa królów, a to proletariusz - powiedział
ktoś, kto to usłyszał.
- Jeden z królów proletariatu - poprawiła go Jadzia.
- A propos Wawelu - odezwał się Szombara - może zorganizowalibyście wycieczkę do Krakowa? Chętnie bym z wami pojechał.
- Ja też!
- I ja, i ja!
Rzucone hasło spotkało się z takim odzewem, że inni stojący w kolejce do pożegnania poczuli się urażeni w swoich uczuciach patriotycznych i zareagowali:
- Prosimy o spokój, nie przyszliście tu na piknik, tylko aby oddać cześć wielkiemu mężowi stanu.
- Przepraszamy - powiedział Szombara do zwracającego uwagę i do nich - uspokójcie się, o wycieczce do Krakowa jeszcze pomówimy.
W międzyczasie kolejka przyśpieszyła i posunęła się o tyle, że ich grupa była już nie więcej niż sto pięćdziesiąt metrów od wejścia.
Wobec tego Kasia postanowiła, że zostaje. Jakoś nie chciało się jej już wracać. Tym bardziej że w marynarce nie było jej aż tak zimno. Magda związała zwisające rękawy marynarki z tyłu i powiedziała: - Nareszcie wyglądasz, jak należy - jak w kaftanie bezpieczeństwa!
Zachichotały wszystkie trzy, bo stały obok siebie, tuż przed Szombarą.
- Młodzież proszona jest o należytą powagę! - powiedział podejrzanie mentorskim tonem.
A one znowu odpowiedziały śmiechem. Położył palec na ustach na znak, że trzeba jednak się uspokoić.
Wszystko się zmieniło, kiedy weszli do środka. Tutaj roztaczał swą moc majestat śmierci, a wobec niego nawet młodość jest bezbronna.
Wódz narodu w powodzi kwiatów i światełek leżał na marach. Warty honorowe czuwały przy nim, półmrok w całym pomieszczeniu i rozdzierająca, acz przyciszona muzyka potęgowały nastrój przygnębienia. Mimo że przechodzili przez długą salę noga za nogą, Kasia - owinięta w za dużą kapotę niczym sierotka Marysia - była tak poruszona widokiem zmarłego, że nie zdążyła się przyjrzeć komnatom osławionego „Białego Domu”.
Po wyjściu pośpieszyli w małych grupach do domów. Dziewczęta w towarzystwie opiekuna roku szybkim krokiem podążyły na przystanek trolejbusu nr 52 przy rogu Alei Ujazdowskich i Pięknej.
Okazało się, że troskliwy Szombara mieszka przy Rakowieckiej.
Postanowił więc, że odprowadzi je do akademika i tam odbierze swoją marynarkę od Kasi, żeby nie marzła.
Przez całą drogę podśmiewali się z jej wyglądu wiejskiej nędzar-ki, a ten, który powinien wyróżniać się powagą i umiarkowaniem, wcale nie odstawał w ciętości języka od rozbrykanych koleżanek Kasi. Oddając mu okrycie w holu akademika i dziękując za nie, powiedziała: - Ta kapota grzała mnie wspaniale, nigdy jej tego nie zapomnę.
- Chciałbym być na jej miejscu, wyglądałaś w niej zresztą uroczo. I poszedł sobie przy akompaniamencie chichotu jej niesfornych koleżanek.
Gorączka i katar dopadły ją jednak niebawem, dokładnie w dniu pogrzebu Bieruta. Przeleżała prawie tydzień, a kasłała jeszcze co najmniej dziesięć dni. Ledwie zdążyła jako tako wydobrzeć na wyjazd do Krakowa. Bo spontanicznie zaplanowana wycieczka doszła do skutku wcześniej, niż się spodziewali, dzięki niezwykłej operatywności kolegi z roku - Jasia Kmity. Ten tyczkowaty chłopak, mól książkowy o zacięciu naukowym, był zapalonym turystą.
Wszystkie wolne od zajęć na uczelni chwile spędzał na różnego rodzaju spływach, wspinaczkach, wyprawach. Znał tajemnice wynajęcia przewodnika, załatwienia noclegów, rezerwacji biletów i tym podobne. Wiedział wszystko o zniżkach na bilety zbiorowe i najtańszych schroniskach turystycznych, co nie było bez znaczenia dla ich studenckich kieszeni.
Wycieczka miała trwać prawie trzy dni. W soboty mieli tylko studium wojskowe i po zwolnienie z niego wysłali bladą i kaszlącą jeszcze Kasię, a to dlatego że pułkownik Grąbkowski, który był dowódcą kadry szkoleniowej Studium Wojskowego na PWSP, miał do niej wyraźną, wesoło przez wszystkich komentowaną słabosć. Zapamiętał
ją z teatrzyku satyryków, w którym się udzielała, i bardzo oklaskiwał w skeczu jej autorstwa o Studium Wojskowym, zatytułowanym: „Reportaż z musztry”. Za rolę między innymi w tym skeczu została zresztą uhonorowana na festiwalu teatrów studenckich tytułem najlepszej aktorki.
Od pamiętnego spektaklu w każdą sobotę, kiedy to rozdzielał
poszczególnym oddziałom studentów ustawionym na apelu zadania praktyczne, kazał jej wystąpić z szeregu i udać się do swego gabinetu.
Kiedy pierwszy raz spotkała się z takim rozkazem, była przerażona.
Bała się, że dotarła do niego wieść o skeczu parodiującym zajęcia wojskowe dla dziewcząt i będzie miała kłopoty. A on rzeczywiście oglądał skecz, ale bardzo się nim ubawił, a nią wręcz zachwycił.
- No, studentko Markowska, siadajcie, proszę. Niech tam koleżanki maszerują, ćwiczą się, studentka Markowska popatrzy przez okno.
Kapitanem i tak nie będzie. Studentka Markowska jest taka kruchutka, delikatna… Napijemy się kawy. Kapralu, zaparzcie kawę.
- Tak jest, panie pułkowniku. - Kapral strzelił obcasami i oddalił się do kąta gabinetu, gdzie na małym stoliku stał blaszany czajnik na prymusie.
- Słyszałem - mówił pułkownik Grąbkowski, że kapral Pacuła ma się ze studentką na pieńku.
A to gadzina! - pomyślała Kasia. - Poleciał z donosem. Nie dość, że brak mu poczucia humoru, to jeszcze kapuś.
Kapral Pacuła prowadził z dziewczętami jej roku teorię obrony.
Chyba nie był z tego powodu szczęśliwy, bo to niekarne dziurawe wojsko, w kombinezonach opiętych na sterczących piersiach i taliach nieprzepisowo ściśniętych paskiem, bardziej go peszyło, niż zamierzało się
podporządkować. A kiedy jeszcze dziewczyny zauważyły jego skrępowanie, zrobiły się nie do zniesienia. Wywołane do odpowiedzi kręciły tyłkami, przewracały oczami, mizdrzyły się, robiły wszystko, żeby go wpędzić w zakłopotanie. Aby ukryć swoje zażenowanie i bezradność wobec nich, postanowił wzmocnić rygor na zajęciach.
Zwracał się do nich zdecydowanym podniesionym głosem, ale te szelmy i na to miały swoje sposoby. Choćby ta cała studentka Markowska, pupilka jego dowódcy. Chude to jak patyk, a złośliwe jak osa.
Kiedy wywołana do odpowiedzi wychodziła na środek sali, cała reszta ryczała ze śmiechu. Bo wyglądała jak najgorsza oferma.
Kombinezon na niej leżał, pożal się Boże, jak na kiju od szczotki. Był
chyba o dziesięć numerów za duży, chociaż nie była przecież aż tak niska. Wcale nie, chuda tak, ale wzrost miała przecież normalny. Nie wiedział, jak to się dzieje, że rękawy ma za szerokie i co najmniej o metr za długie, spodnie z krokiem poniżej kolan pofałdowane jak skóra na buldogu, a przy butach co? - to już zakrawa na kpiny - ostrogi z ga-
łązek! Jak to się dzieje, że inne studentki wyglądają jak trzeba, nawet zgrabnie i wszystko na nich aż za dobrze leży, a ta jak półtora nieszczęścia? Dziwił się temu, dopóki jej nie przyłapał.
Miało to miejsce którejś soboty rano, jeszcze przed zajęciami, kiedy to studenci w suterenie, gdzie urządzono magazyn, pobierali sorty mundurowe. Sporządzał akurat raport o stanie, ukryty za wieszakami w męskiej części magazynu, kiedy usłyszał jej głosik: - Chłopaki, znajdźcie mi szybko możliwie największy i najszerszy kombinezon.
- Dla kogo? - zapytał dyżurny.
- Dla mnie.
- A co, damskich zabrakło?
- Przecież są identyczne, tylko rozmiarem się różnią.
- Nie mogę ci dać, to są przedmioty ścisłego zarachowania.
- Daj spokój, Wojtek, nie bądź sztywniakiem! Zaraz po zajęciach oddam ci ten kombinezon.
- Nie rozumiem cię, przecież w tym tu utoniesz.
- I o to chodzi! Jeśli już muszę chodzić na te zajęcia, to zamiast wyglądać jak Zoja Kosmodemiańska, wolę mieć wizerunek Szwejka.
Chcę być śmieszna.
- Dlaczego?
- Dlaczego, dlaczego! Bo tylko z odrobiną humoru mogę to wytrzymać. Dawaj już te sorty, bo się spóźnię!
Skaranie boskie z tą studenterią, tylko im żarty w głowie. Ten głupi dyżurny dał jej największy rozmiar kombinezonu. Poleciała z nim na górę szczęśliwa, jakby jej kto w kaszę napluł.
- O, poczekaj cwaniaro, dam ci ja popalić! - obiecał sobie Pacuła.
Dlatego właśnie tego dnia wywołał ją do odpowiedzi. No i zaczęło się od razu źle. Kiedy stanęła przy tablicy w tym swoim pofałdowanym uniformie i w ostrogach, wszystkie jej koleżanki, te sroki, tarzały się ze śmiechu.
- Baaaaczność!! - wrzasnął
Dziewczęta wstały szurając krzesłami i wyprężyły te swoje prowokujące
torsy, przy czym niejaka studentka Daszka Dworakowska,
Mansfield,
niezwyczajnie piersiowo uwarunkowana, nie przypadkiem siedząca w pierwszym rzędzie, prawie dotykała biustem jego nosa. Z nią też miał
utrapienie. Zawsze siedziała w pierwszym rzędzie, zawsze miała porozpinane guziki pod szyją, zawsze kusiła go rowkiem między imponującymi piersiami, tak że nie wiedział, gdzie ma podziać oczy.
No więc wrzasnął wtedy „Baaaaczność!”, ile miał sił w płucach, prosto w ucho tej nieznośnej studentki Markowskiej, a ta zasłoniła się przed nim jak przed ciosem i wydała z siebie pisk jak lokomotywa.
- Ależ mnie pan przestraszył - powiedziała następnie, pocierając uszy - a poza tym chyba mi bębenki popękały.
Zbaraniał. Stało to przed nim takie chude, blade, trzymało się za uszy i jeszcze uśmiechało się nieśmiało. Nie wiedział doprawdy, co ma robić. Ten jego głos. Na musztrze, gdzieś na poligonie mógł być nawet przydatny, ale w ciasnej salce wykładowej, musiał to sobie powiedzieć, mógł przyprawić o ból w uszach. Albowiem Wszechmogący rozdając ludziom przymioty i łaski nie dał mu postury ani urody, ale głosu nie pożałował. Ledwie otwierał usta, a ryk z nich wydobywał się taki, że szyby pękały.
- To jak, bolą te uszy? - zapytał ostro, ale mocno ściszonym głosem.
- No pewnie, że bolą, ale coraz mniej.
- Do wesela się zagoją - usiłował zażartować.
- Mam nadzieję!
- Może studentka odpowiadać?
- Za co?
- Nie za co, tylko na co. Na pytania.
- Niech już będzie.
- No więc: wskakuje studentka do okopu, a tam jeż…
Nie czekając na dokończenie pytania, odpowiedziała mu pytaniem: - To w okopach wolno jeść? Nie wiedziałam.
Sala ryknęła śmiechem. Kapral Pacuła zaczynał się denerwować.
- Ja o jeżu z kolczastego drutu mówię, nie o jedzeniu… No dobrze, weźmy inne zagadnienie. Pada rozkaz: do ataku! Cały oddział
wyskakuje z okopu i biegnie do przodu. Studentka jako ostatnia wychyla się i musi się cofnąć, bo zaczyna się obstrzał nieprzyjaciela, co…
- Ja bym płakała - wchodzi mu w zdanie, a dziewczyny znowu śmieją się jak opętane.
Ona zawsze tak robi. Udaje idiotkę, żeby go ośmieszyć. Kiedyś, gdy sprawdzał ich wiadomości ze sprzętu ratowniczego, zapytał ją, jaka jest siła motopompy, a ona na to:
- Dokładnie nie wiem, ale mam nadzieję, że trochę większa niż człowieka.
Idiotyzm. A te sroki jak zwykle się śmiały. Będą się śmiały baranim głosem, jak jej postawi dwóję i będzie musiała repetować rok. Zrobi to, nie pomoże jej protekcja samego pułkownika Grąbkowskie-go. Gdyby on wiedział, co to za żmija, wykopałby ją z gabinetu. Próbował mu o niej opowiedzieć, ale stary ma chyba hyzia na jej punkcie. Nic nie poradzisz. Takie to myśli chodziły kapralowi po głowie, kiedy zaparzał
kawę dla swego dowódcy i jego nieznośnej protegowanej.
Od tamtego pierwszego zaproszenia na kawę jeszcze kilka razy, gdy były zajęcia w terenie, oglądała je przez okno gabinetu pułkownika.
Zawsze ją komplementował i użalał się nad jej kruchością. Zawsze też obecny był jakiś ordynans czy podwładny, który bawił się nie gorzej niż niezręcznie adorowana studentka. A ona, cóż, rozkaz to rozkaz. W
końcu popijanie kawy nie jest gorsze od musztry na placu czy toru przeszkód… Z monologów admiratora romantyka wywnioskowała, że ten człowiek w gruncie rzeczy jest poczciwym miłośnikiem opery, teatru i patriotycznych tradycji narodowych. Jak z takimi pasjami dorobił się swego stopnia w Armii Ludowej, Bóg jeden raczy wiedzieć.
Jeszcze zaziębiona i wymizerowana zapukała do jego gabinetu (eskortowana zresztą przez Jasia Kmitę), żeby wyjednać dla ich roku zwolnienie z zajęć na wycieczkę do Krakowa. Po płomiennym zapewnieniu, że młodzież pragnie podtrzymać w sobie ducha narodowego zapoznając się ze spuścizną przodków i paru innych deklaracjach na wysokiej nucie, uzyskała nie tylko zgodę, ale i sok malinowy, jako remedium na nękający ją kaszel.
Tak więc wszyscy chętni mogli wyruszyć do Wawelskiego Grodu już w piątek, tak jak sobie to zaplanowali.
Rozdział 18
Na dworzec Główny, z którego odjeżdżały pociągi w kierunku Krakowa, Kasia dotarła niemal w ostatniej chwili. Poza zajęciami na uczelni miała tego dnia jeszcze próbę ze śpiewakami przed koncertem Artosu, w którym występowała w roli akompaniatorki.
Jej kaszel trochę się już uspokajał, ale na odmianę całe usta miała obolałe, spuchnięte i zniekształcone za przyczyną opryszczki.
Nauczona przykrym doświadczeniem zbyt pochopnego zaufania do wiosny w pamiętnym dniu kolejki do Bieruta, na wycieczkę ubrała się ciepło i praktycznie, chociaż aura była już mniej zimowa niż wtedy.
Założyła nawet czapkę na głowę. Zawsze po zaziębieniu ubierała się rozsądnie, nosiła ciepłą bieliznę, która zazwyczaj nieużywana leżała na półce. Ale trwało to tylko do momentu, kiedy poczuła się na tyle dobrze, że zapominała o bólu i uciążliwościach choroby. Wtedy znowu wracała do dawnych obyczajów.
Do pociągu stojącego na oddalonym od gmachu dworca peronie wsiadała jako jedna z ostatnich. Wagon, w którym była jej kompania, poznała po okazałym warkoczu Magdy zwisającym z okna i stojącym jeszcze na stopniach Jasiu Kmicie, który w naturalny sposób został
kierownikiem wycieczki.
- Wsiadaj szybko - powiedział do niej - bo zawiadowca już daje znak maszynis’cie do odjazdu. Masz mocne nerwy, żeby tak przychodzić w ostatniej chwili!
- Nie mogłam inaczej.
- No dobra, miałaś szczęście, że zdążyłaś.
Wspięła się na stopnie wagonu i zaczęła szukać koleżanek. Sądząc po warkoczu Magdy dyndającym z okna ich przedział powinien znajdować się mniej więcej w połowie wagonu i tam też dojrzała z końca korytarza Jadzię kiwającą na nią. Kiedy się do niej przepchała, ta szepnęła:
- Czeka cię niespodzianka. Wyobraź sobie, że nasz przystojny Szombara przyszedł zapytać o ciebie. Martwił się, czy aby wydobrza-łaś na tyle, żeby jechać. Uspokoiłyśmy go i zaprosiłyśmy do naszego przedziału. Zgodził się skwapliwie. Co tu się, Kaśka, święci?
Czy ja o czymś nie zostałam poinformowana?
- Nie mam pojęcia. Nie widziałam go na oczy od feralnego pokłonu przed ciałem prezydenta. Przecież byłam chora. O, cholera! On będzie z nami w przedziale? A ja mam akurat skwarki.
- Co mają do tego jakieś skwarki?
- Popatrz, jak wyglądam - i Kasia uchyliła rąbek szalika zasłaniającego jej połowę twarzy.
- Opryszczka? Ale ci dowaliło! Rano jeszcze nie było widać, a teraz masz usta jak Bardotka!
- Bardzo bym chciała, ale moje są krzywo pełne.
- Mózgowie masz krzywo pełne ty wariatko! - roześmiała się Jadzia.
- O, jest i nasza rekonwalescentka! - w drzwiach przedziału ukazał się opiekun roku. - Broniłem miejsca dla ciebie jak lew, omal nie przepadło, bo koleżanki zapraszały tutaj kogo popadnie, sam się tak załapałem.
- Moje gratulacje - powiedziała Kasia, żeby coś powiedzieć, bo nie wiedzieć czemu jego widok sprawił jej radość większą, niż by się tego po sobie spodziewała.
Dałaby głowę, że on też czuł się nieswojo, może stąd ten słowotok…
Lepiej sobie za dużo nie wyobrażać - postanowiła.
Obserwując rozwój sytuacji jej figlarne koleżanki natychmiast wymanipulowały dla niej miejsce obok niego, co zrazu ucieszyło ją, ale kiedy przy uśmiechu obolałe usta dały znać o sobie, pożałowała tej bliskości. Bo jak ona wygląda? Jak murzyn albinos.
A dlaczego ją aż tak bardzo martwi to, że on ją ogląda w takiej kondycji - tego do końca nie wie, ale uważa, że to wyjątkowy pech.
Właśnie teraz, właśnie na cały okres wycieczki ta okropna opryszczka!
Pociąg wlókł się niemiłosiernie, co dwadzieścia, trzydzieści minut przystawał na małych stacyjkach - nie wiadomo po co, bo nie było tam żywego ducha - sapał i szarpał, aż zęby dzwoniły, i był nieludzko zatłoczony. Zarezerwowane dla nich przedziały, w których było po dziesięć, zamiast przepisowo po osiem osób, prowokowały tłum stojący na korytarzu do nienawistnych spojrzeń w ich stronę. Nic więc dziwnego, że zapobiegliwy Jasio Kmita, który ze znajomością rzeczy zapewnił im ten komfort, urósł w ich oczach do miary bohatera.
Wyjechali z Warszawy tuż przed wieczorem. Dzień po zimie stawał
się wprawdzie coraz dłuższy, ale nie dotarli jeszcze do Radomia, gdy zrobiło się zupełnie ciemno. Ożywieni na początku podróży, rozgadani i dowcipkujący, jak to w gromadzie, powoli zaczęli stopniowo się wykruszać pokonani zmęczeniem.
Kasia i jej sąsiad z przedziału wciąż jeszcze nie spali. Ona, bo przede wszystkim bolały ją opuchnięte usta, które zasłaniała przed nim, jak mogła. Była także, oczywiście, zmęczona, jak inni, ale też zbyt pobudzona bliskością młodego człowieka, który poświęcał jej znacznie więcej uwagi niż innym z ich społeczności. Patrzyła na jego zadbane dłonie, kiedy gestykulował, notowała w pamięci kształt paznokci, wykrochmalone mankiety prążkowanej koszuli wyzierające spod rękawów marynarki. Zawsze odbierała go z sympatią, ale dopiero teraz złapała się na tym, że intensywny brąz jego szczerych oczu, ciemne brwi, prosty nos, uśmiechnięte usta stanowią obraz miły dla oka. Nie uszło jej uwagi, że jest bardzo zadbany. Kanciki u spodni, krawacik, jak przystało na wykładowcę. Pewnie maminsynek - pomyślała. Wiedziała, że mieszka gdzieś na Rakowieckiej, prawdopodobnie z rodzicami. A może z żoną?
Chyba nie jest żonaty - wpadła nie wiedzieć czemu w panikę. - A jeśli? No nie, pewnie by się o tym mówiło. Zapragnęła nagle wiedzieć o nim jak najwięcej.
- Zastanawiam się, jak to jest - zwróciła się do niego z pytaniem -
kiedy się ma żonę i jedzie się gdzieś w towarzystwie swojej kompanii.
Czy ta żona nie ma nic przeciw temu?
- Tego akurat nie wiem, nigdy nie byłem żoną ani nie miałem żony, a skąd to pytanie?
- Tak sobie, pomyślałam o Stefanie i Jacku, bo oni są żonaci, a jadą z nami sami - odrzekła gładko przełykając kłamstwo, które wszakoż się jej opłaciło, bo już wiedziała, co chciała.
- Pan jest rodowitym warszawiakiem? - zapytała.
- Nie pan, tylko Piotrek. Znamy się prawie trzy lata, czas mówić sobie po imieniu.
- Kasia - przedstawiła się grzecznie.
- Wiem to, niestety.
- Dlaczego niestety?
- Prześladuje mnie to imię.
- Przykro mi.
- Nie szkodzi. Nie narzekam. Nie jestem warszawiakiem. Pochodzę z malowniczej wioski na Rzeszowszczyźnie. W Warszawie mieszkam kątem u starszej siostry.
- I to ona tak pięknie krochmali koszule i prasuje spodnie?
- Miło, że to zauważyłaś, powtórzę jej. Tesia mnie rozpieszcza, ale spodnie prasuję sam, nauczyła mnie. A przy okazji - wyjął z teczki zawinięte w papier kanapki - poczęstuj się, proszę, to ona przygotowała.
- Ja też mam młodszego brata i dwie siostry. Wszyscy są moim rodzeństwem przyrodnim.
- I mieszkają w Zamościu?
- Skąd to waści wiadomo?
- Dla chcącego nie ma nic trudnego. Dużo o tobie wiem.
- Dlaczego?
- Bo mnie to interesuje. Tylko myślałem, że skończyłaś już pięć lat, a okazuje się, że to nie jest takie znów pewne.
- Dlaczego?
- Dlatego, że to pięciolatki mają zwyczaj bez przerwy pytać: dlaczego?
Patrzył na nią z rozbawieniem i… jakby z czułością. Nie było to jej niemiłe. A może on po prostu ma taki wyraz oczu. Wszyscy na wydziale mówią, że to dobry człowiek.
- Niestety, nie mam już pięciu lat, skończyłam osiemnaście!
- Brawo! Mój Boże, ale starucha!
- A ile szanowny pan liczy sobie latek? - jakoś nie miała śmiałości zwracać się do niego po imieniu.
- No cóż, ja jestem jeszcze starszy. Stuknęło mi ćwierćwiecze.
Siedem lat różnicy to cała epoka.
- Niekoniecznie… - aż się zdziwiła, że przeszło jej to przez usta.
Dwa miesiące temu brutalnie odrzuciła umizgi pięknego konferansjera z Artosu, bo był za stary, a miał też dwadzieścia pięć lat.
Kiedy zwierzyła się z tego matce, ta uśmiała się i powiedziała jej, że kiedy będzie dojrzalsza, dwudziestopięciolatek nie będzie wydawał się jej człowiekiem sędziwym. Pomyślała, że - jak widać - dojrzewa w postępie geometrycznym. Bo ten oto osobnik siedzący obok niej wcale nie wydaje się jej stary, wręcz odwrotnie, a na pewno jest młody duchem.
- A ja mam jeszcze trzy młodsze siostry i starszego brata. On i Tesia na Syberii wstąpili do wojska.
- Byliście na Syberii? My z mamą też.
- No proszę! A więc mamy jeszcze do tego wszystkiego podobną przeszłość.
- Do czego wszystkiego?
- No, w ogóle…Tak mi się powiedziało… - zamilkł nagle. - Ja chyba w ogóle za dużo mówię. Popatrz, wszyscy śpią, A ty nie jesteś zmęczona?
- Przepraszam. Nie daję panu spać.
- Nie panu, tylko tobie. To już ustaliliśmy. A co do spania, masz rację.
Nie dajesz mi spać, i to nie od dzisiaj.
- A co ja takiego zrobiłam?
- W tym sęk, że nic. Zupełnie nic, a szkoda. I trzeba będzie to zmienić.
- Która to godzina? - spytała Magda zapalając lampkę nad swoim siedzeniem. - O rany, dopiero jedenasta. Jestem jak połamana.
Tak się zagadali, że nawet nie zauważyli, że Jadzia i jeden z chłopaków wdrapali się na obie sznurkowe półki i tam sobie smacznie śpią.
- Jak się obudzą, będą w kratkę - roześmiała się Kasia, widząc, jak siatka wbija się w policzek śpiącej koleżanki. - Kiedy ona tam weszła?
Nie zauważyłam.
- Ani ja - przyznał się Piotr.
- Uśmiechnęli się do siebie jak spiskowcy.
W ciągu dwóch dni wycieczki był na wyciągnięcie ręki. Wszędzie, gdziekolwiek się znaleźli. I na Wawelu, i w kościele Mariackim, i na Plantach, i w Sukiennicach, i w muzeum Czartoryskich, wszędzie oprócz schroniska nocą, bo dziewczęta spały na Urzędniczej, a chłopaki niedaleko Barbakanu.
W drodze powrotnej, kiedy głowa kołysała się jej ze zmęczenia, namówił ją, żeby położyła ją na jego kolanach. A zanim wysiadł przy Rakowieckiej z trolejbusu, zdążył się z nią umówić do kina. Wprawiło ją to w euforię. Nim dojechała do Madalińskiego, musiała się przyznać przed sobą, że dawno nie czuła się tak szczęśliwa. Cieszyła się jak głupia. I zupełnie nie obchodziło ją, co o tym myślą jej koleżanki czy ktokolwiek inny.
Nie pamiętała piękniejszej wiosny niż ta. Słońce świeciło coraz jaśniej, tulipany były okazalsze niż zazwyczaj. Nęciły kolorami w wazonie na jej szafce nocnej - trzymała je blisko łóżka, bo były od niego. Bzy nigdy przedtem nie pachniały tak upojnie. I to nie tylko te, którymi ją obdarowywał, ale i te w Łazienkach. Kiedy mu się zwierzyła, że od pierwszych cieplejszych dni ma zwyczaj wychodzić skoro świt do Parku Łazienkowskiego, żeby tam w przerwach wędrówki na uczelnię
przysiadać na ławeczkach w co piękniejszych miejscach, by czytać lektury, przeglądać notatki, uczyć się, od razu zdeklarował się, że będzie jej w tym towarzyszył.
Wstawali odtąd skoro świt. On jechał jeden przystanek z Rakowieckiej do Madalińskiego pod jej akademik, stawał pod balkonem od strony szpitala i cichutko gwizdał La Palomę, żeby wiedziała, że już na nią czeka. Pakowała wtedy szybko do przepaścistej torby wszystkie swoje drobiazgi, skrypty, notatki i wybiegała do niego na dół, a potem trzymając się za ręce szli najpierw do końca Madalińskiego przy Puławskiej. Na bazarku po drugiej stronie ulicy kupowali coś na ząb - owoce, precle albo drożdżówki - i szli dalej Dworkową w dół, aż pod bramę Łazienek, która od szóstej rano stała otworem.
Po parku snuły się różowe mgły, rosa skrzyła się na trawie i w ażurowych koronach drzew pokrytych świeżym seledynowym listowiem, pachniały bzy i narcyzy, śpiewały ptaki, a gdzieniegdzie rozedrganym lotem przemykał cicho motyl.
Odkąd odkryła tę drogę z Madalińskiego, pokonywała ją w każdy pogodny dzień. Lubiła te wędrówki we dwoje, czuła się po nich podniesiona na duchu. Takie ranki niosły cudowne obietnice, które teraz wydawały się spełniać. Kiedy siedzieli przytuleni do siebie pod rozkołysaną kurtyną płaczącej wierzby, patrząc na wodę, myślała, że nie można sobie wyobrazić piękniejszej i bardziej kiczowatej scenerii do uczuć, którym poddała się bez reszty.
Piotruś ujmował ją przede wszystkim dobrocią. Nigdy o nikim nie mówił i chyba nawet nie potrafił myśleć źle. Wszyscy lub prawie wszyscy w jego relacjach byli piękniejsi niż w rzeczywistości, bardziej szlachetni, pozbawieni złej woli. Chyba dlatego, że on sam był właśnie taki. Kiedy relacjonując jakieś zdarzenia koloryzował i starał
się usprawiedliwiać, jak mawiał, czyjeś niezręczności, przerywała mu i mówiła:
- To nie jest do końca takie, jak to przedstawiasz, po prostu piękne oczy pięknie widzą.
O ile jej uczucie do niego wybuchło nagle, prawie z dnia na dzień, jego rodziło się podobno powoli, krok po kroku. Zwrócił na nią uwagę już wtedy, kiedy zjawiła się na egzaminach. Najpierw ujęła go jej…
kruchość! Uśmiała się, kiedy jej o tym powiedział.
- Co wy wszyscy z tą kruchością?
- Jacy wszyscy? Wypraszam to sobie!
- No ty i pułkownik Grąbkowski, i kiedyś mój tata, jak byłam mała; wyobraź sobie, nazywał mnie Mgiełką!
- Mgiełka nie jest krucha, już raczej przezroczysta. Ale miał rację, ty jesteś i krucha, i przezroczysta, bo taka szczera, z sercem na dłoni…
- Czyli nie ma mnie, nie dotykać, bo się stłukę, nie podchodzić, bo przejdziesz na wskroś…
- A wiesz, że coś w tym jest, czasami zastanawiam się, czy ktoś taki może istnieć naprawdę.
- Przytul mnie, żeby się przekonać.
Jeśli uczyła się teraz w Łazienkach, to na pewno nie tego, co miało jakikolwiek związek z programem jej studiów.
Od Pałacyku na Wodzie biegli zazwyczaj prawie spóźnieni do Łazienkowskiej, następnie przez Myśliwiecką, żeby już przed gmachem Radia zacząć się żegnać z takim smutkiem, jakby się mieli więcej nie spotkać. Potem on wcielał się w rolę mędrca i wychowawcy młodzieży, a ona pilnej, acz rozbrykanej studentki. Ale to były rylko role do odegrania. Bo po zajęciach znów byli sobą i razem w bibliotece,
stołówce, i w kolejce, wszędzie, prawie do północy. A nazajutrz od szóstej rano ta sama trasa i podobny scenariusz. Wszakoż gdy padał
deszcz, trochę sobie z poranną gotowością folgowali.
O tym, że się pobiorą, chyba dotąd nie rozmawiali. Nie było potrzeby, bo to nazbyt oczywiste. Trzeba było tylko uświadomić to jakoś bliskim. Tesia, siostra Piotra, od razu wiedziała, co się święci, kiedy ich zobaczyła razem. Począwszy od drugiej wizyty Kasi u nich zaczęła ją wdrażać w obowiązki żony, bo miłość miłością, ale jej „mały”
braciszek przede wszystkim musiał być zadbany.
- Prasowanie koszuli męskiej zaczynaj zawsze od rękawów - mówiła do przejętej i stremowanej dziewczyny, rozkładając z jej pomocą deskę. Pokazała, gdzie powinna ustawić miseczkę z namoczoną gąbką do spryskiwania, aby nie krępowała ruchów przy prasowaniu. -
Pamiętaj zawsze o dokładnym zamykaniu na skobelek drzwiczek żelazka, żeby dusza nie wypadła, bo byś się mogła poparzyć lub, nie daj Boże, wywołać pożar. Posługiwałaś się kiedykolwiek takim sprzętem?
- Żelazkiem z duszą? Naturalnie, u nas w domu takie było. Teraz mama kupiła elektryczne.
- A tam, elektryczne, zawracanie głowy. Prasowanie nim to głaskanie, to nie to, co żelazko z duszą, które ma swoją wagę i w ogóle. Nie martw się. To będzie wasze, jak pójdziecie na swoje.
- Jak pójdziemy na swoje, to Kasia będzie miała co innego do roboty, niż stanie przy desce do prasowania - odezwał się Piotr.
Wzięta w obronę uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością, aczkolwiek nie miała nic przeciwko prasowaniu mu koszul. Wolałaby jednak mieć żelazko elektryczne, właśnie dlatego, że to z duszą ma swoją wagę.
- Nie gadaj głupstw, każda kobieta musi dbać o męża - oburzyła się starsza siostra.
- Daj spokój, Tesiu, nie strasz jej, bo mi jeszcze zdezerteruje.
- Nie ma obawy - wtrąciła Kasia, zaraz jednak odwróciła się do Tesi, bo się jej trochę bała.
A ta kontynuowała autorytatywnie swój instruktaż: - Jak już uprasujesz rękawy, bierzesz się za plecy. Zaczynasz od dołu, kończysz na karczku. Rozciągaj starannie, żeby nie narobić zagniotków. Potem dokładnie prasujesz przody, a kołnierzyk i mankiety na końcu.
- Tesiu, proszę cię. Kasia przyszła obejrzeć sztukę, właśnie się zaczyna.
- A telewizor mi zostawisz, kupicie sobie drugi - zakomunikowała Tesia.
- Wszystko sobie kupimy, tylko daj nam obejrzeć teatr, bo to pasja mojego Kasiątka.
Tesia westchnęła ostentacyjnie i poddała się: - A oglądajcie, oglądajcie sobie, ja tymczasem zrobię kolację. I poszła do kuchni.
Przytuleni do siebie, usadowili się na kanapie przed masywnym pudłem z maleńkim rozświetlonym okienkiem w środku, na którym właśnie zaczęła się rozgrywać akcja sztuki Fredry w obsadzie znakomitości scen krakowskich, bo była to jedna z pierwszych transmisji. Telewizor był ciężki i duży, ale ekranik miał maleńki i patrząc na niego z odległości prawie dwóch metrów, musieli wytężać wzrok, żeby rozróżniać aktorów. Chyba że robiono im zbliżenia. Ale i tak był to cud techniki: teatr w domu, i to z Krakowa!
Podobno w Ameryce telewizja zaistniała już przed wojną. Tutaj pierwszy spektakl, inaugurujący otwarcie stacji nadawczej Telewizji Polskiej - z udziałem pięknej Niny Andrycz, prywatnie żony premiera Cyrankiewicza - wyemitowano dwa lata temu. Oglądali go stłoczeni w auli na Myśliwieckiej. Jeśli ktoś siedział dalej niż w drugim rzędzie, niewiele mógł dojrzeć, ale i tak było to emocjonujące przeżycie.
Jeszcze teraz telewizory są rzadkością, nie każdy może sobie na taki luksus pozwolić, ale coraz bardziej zawłaszczają uwagę odbiorców parogodzinnych programów nadawanych już prawie codziennie.
Magiczne pudło stojące w pokoju Tesi i Piotra wydaje się większe niż superheterodyna pani Mai. Na wspomnienie o niej Kasia poczuła ukłucie w sercu. Ponad półtora roku upłynęło od jej aresztowania i żadnych wieści. Czy ona w ogóle jeszcze żyje? - przemknęło jej przez myśl i natychmiast skarciła się za to.
Tak, telewizor Piotra jest na pewno większy od jej radia, bo stanowi bryłę sześcianu, jeszcze dodatkowo z tyłu wybrzuszonego, podczas gdy tamto radio jest spłaszczone. Zresztą aparat telewizyjny też sobie niedawno kupiła. Jej słowa, które wtedy padły, nie wiedzieć czemu, dziewczyna pamiętała do dzisiaj: „To ostatnie lata, kiedy teatr jest Mekką doznań artystycznych. Już niedługo ludzie będą zupełnie zależni od nowych nośników. Ci z nas, których nie będzie na srebrnym ekranie, staną się anonimowi i nieznani, cokolwiek by nie robili, bo odbiorcy ulepszonej telewizji będą stanowić niewyobrażalne spektrum i boję się, że ono będzie nadawać rangi i kształtować gusta. Podobnie było kiedyś z radiem, ale ono przynajmniej zostawia jeszcze miejsce wyobraźni. A telewizja ma obraz.
Wystarczyło, że pani Maja stanęła jej przed oczami, a już wywołała lawinę wspomnień. Jakże mocno zaistniała w jej świecie! Ciekawe, co by powiedziała o Piotrze. Pewnie by ją od razu zawojował.
Wszystkie te myśli nie nawiedzałyby jej z pewnością, gdyby skupienie nad sztuką nie było przerywane zakłóceniami w emisji. Na ekraniku co chwilę ukazywał się napis: „Proszę nie regulować telewizorów. Zakłócenie na łączach”. A do tego jeszcze rozpraszały ją odgłosy rozmowy dochodzącej z kuchni, rozmowy Tesi z panią Fillerową, żoną właściciela mieszkania.
Doktor Filier, znany ortopeda ze szpitala chirurgicznego przy ulicy Lindleya, kupił to mieszkanie kilka lat przed wojną. Miał w nim kiedyś gabinet i ambulatorium, w którym wykonywał drobne zabiegi chirurgiczne. Dom okazał się jednym z niewielu ocalałych po klęsce powstania. Kiedy po powrocie z ewakuacji wrócił tu z żoną i paromiesięcznym synkiem, w jego mieszkaniu nie było już dla nich miejsca. Koczowały w nim trzy rodziny. Nie mieli innego wyjścia, jak do nich dołączyć. Po kilku latach trochę im się rozluźniło, ktoś wyjechał, ktoś się wyprowadził i tak to się toczyło. W szpitalu, do którego wrócił po wojnie, poznał Teresę. Ta młoda wtedy osoba była żołnierzem Armii Ludowej i przeszła całą jej drogę od Lenino po Berlin. Zwolniona z wojska, z niesprawną po kontuzji nogą trafiła na chirurgię przy Lindleya. Miała już wtedy w kieszeni przydział do pracy w Prokuraturze Generalnej. Doktor Filier operacyjnie usprawnił jej nogę, a ponieważ po wypisaniu ze szpitala szukała na jakiś czas lokum, zaproponował jej mały pokoik w swoim mieszkaniu, który się akurat zwolnił.
Miała tu mieszkać przez kilka tygodni, została do końca swoich dni.
Szybko zaprzyjaźniła się z żoną doktora. Imponowała gospodarzom desperacją, z jaką najpierw zrobiła zaocznie maturę, a potem odbyła studia, i zręcznością, z jaką pokonywała kolejne szczeble kariery.
Umarła po latach jako wiceminister. Kilka lat po zamieszkaniu z Filierami, wykorzystując swoje układy i koneksje, przyczyniła się do eksmisji wszystkich sublokatorów doktora i tylko ona sama pozostała z jego rodziną w tym obszernym lokalu.
Kiedy Kasia zaczęła odwiedzać Piotra i jego siostrę, zajmowali oni jeden duży pokój, z prawem do współkorzystania z kuchni i urządzeń sanitarnych. Potem, gdy Piotr ożeniony z Kasią się stamtąd wyprowadził, mieszkanie zostało podzielone na dwa mniejsze. Całą historię niezamężnej do śmierci Teresy Szombary, która zmarła w wieku osiemdziesięciu lat, Kasia poznała dopiero po jej pogrzebie.
Tymczasem czekała Kasię sesja egzaminacyjna i ślub, ale zanim miało się to zdarzyć, musieli wybrać się do jej i jego rodziców. Dla obojga była to perspektywa podszyta niemałą tremą.
Jadąc do Zamościa mieli przesiadkę w Rejowcu i przez pomyłkę wsiedli do pociągu jadącego w przeciwnym, niż zamierzali, kierunku.
Co prawda spostrzegli to już na pierwszej stacji, ale i tak przedłużyli sobie podróż o całe dziesięć godzin. Ta przesiadka w Rejowcu nie raz już kogoś zmyliła, a pociągi odjeżdżające w dwu przeciwnych kierunkach o tej samej porze są dla zakochanych, którzy nic poza sobą nie widzą, niezłą pułapką.
Zofia zaintrygowana enigmatyczną depeszą, zawierającą tylko pięć słów, z jedną literą „K” zamiast podpisu, która brzmiała: „Przyjeżdżam narzeczonym piątek rano. K”, nie mogła zrozumieć, o co chodzi. Jeśli „K” miało znaczyć, że jest od jej córki, co było wielce prawdopodobne, to już „narzeczonym” była zupełnie zaskoczona. Nie miała najmniejszego pojęcia o jakichkolwiek zmianach w sytuacji uczuciowej Kasi. To prawda, że przez ostatnie miesiące nie pisała listów i poza lapidarną kartką z pozdrowieniami z Krakowa nie miała od niej wieści. Trochę ją to niepokoiło, ale przecież w lutym, kiedy wpadła na krótko,
narzekała, że na trzecim roku studiów jest bardzo zapracowana, ma dużo lektur i egzaminów. Nie było w jej stylu nie interesować się tym, co dzieje się w domu aż tak długo, ale pewnie rzeczywiście była przeciążona. A może coś jej się nie udało i zamilkła, zanim się nie poprawi, żeby nie zawracać matce głowy swoimi kłopotami. Zofia powtarzała sobie, że tylko złe wieści docierają prędko i czekała dzień po dniu na list od córki, a dni mijały, aż upłynęły ponad dwa miesiące.
Była pewna, że około piętnastego maja się odezwie, bo nie zdarzyło się, żeby zapomniała o jej imieninach. No i na trzy dni przed tą datą nadeszła ta depesza.
W piątek rano odprowadziła Anię do szkoły, a bliźniaki do klasy zerowej, czyli wstępnej, zrobiła szybko zakupy i wróciła do domu.
Akurat w porę, żeby ktoś przybyły porannym pociągiem z Warszawy nie pocałował klamki.
Czekała ze śniadaniem, ale nikt nie przyjechał. Miała przeczucie, że na poczcie coś w treści tego telegramu pomylili, lecz że jest to tylko głupi żart, nie przypuszczała. Teofil zadzwonił koło południa, żeby zapytać, czy Kasia już jest i o której ma być na obiedzie, ale uspokoiła go, że padli ofiarą jakiegoś qui pro quo.
Nieoczekiwani goście przybyli popołudniowym pociągiem i dotarli do domu Rembiszów wtedy, kiedy ci po obiedzie poszli z dziećmi na spacer do parku. Piotr przechadzał się nerwowo po podcieniach Wielkiego Rynku, podczas gdy Kasia pukała i pukała do drzwi domu, którego nikt nie otwierał. Dopiero w czasie podróży wyszło na jaw, że cel ich wizyty będzie dla Rembiszów niespodzianką, bo dziewczyna wysłała im depeszę tylko anonsującą przyjazd, bez jakichkolwiek wyjaśnień. Nie zostali poinformowani o istnieniu Piotra, a co dopiero o jego zamiarach.
- No wiesz, Kasiątko, jestem tym bardzo zmartwiony, przecież dla twojej mamy to będzie szok. Wyobraź sobie jej sytuację. Zjawia się jakiś łapserdak i oznajmia, że właśnie przyszedł zabrać coś dla niej najcenniejszego… Nie wiem doprawdy, jak z tego wybrnąć. Bardzo niezręczna sytuacja… Bardzo niezręczna.
Po tym jego oświadczeniu ona też poczuła się nieswojo. Przecież nie była egoistką i jest ostatnią osobą, która chciałaby zmartwić matkę. Po prostu dla niej sprawa akceptacji Piotra była bezdyskusyjna. Nie brała pod uwagę tego, że rodzice go przecież nie znali. Ani jego, ani tego, co dla siebie znaczą.
Po zastanowieniu się ustalili taktykę. To, że byli zbyt zajęci sobą, by pamiętać o reszcie świata, nie stanowiło przecież usprawiedliwienia.
Teraz, kiedy się zreflektowali, Piotr nalegał, żeby Kasia najpierw pojawiła się w domu sama, bo przecież niczego nieświadomym rodzicom trzeba sensacje dozować. Nie przewidzieli, że nie zastaną nikogo w domu. W zdenerwowaniu zapomnieli, że nikt ich o tej porze nie oczekiwał, bo mieli przyjechać rano.
- A co będzie, jeśli nie zrobię na nich dobrego wrażenia i nie dadzą mi ciebie?
- Ty nie zrobisz dobrego wrażenia? To nie do pomyślenia!
- Niektóre matki uważają, że nikt nie jest wart ich dzieci…
- Nie moja. Kiedy cię pozna, nie może cię nie pokochać.
- Ale tymczasem mam u niej krechę. Szkoda, wielka szkoda, że ich nie uprzedziłaś… Właściwie nie przyszło mi do głowy, że możesz tego nie zrobić.
- Trudno. W tej chwili nic na to nie poradzę, ale nie bój się, już ja ich przekonam. Zresztą nie będę musiała, sami się na tobie poznają.
Usiedli na murku okalającym kolegiatę i czekali. Ponieważ rok szkolny jeszcze się nie zakończył, nie do pomyślenia było, żeby rodzice z dziećmi gdzieś wyjechali. A może coś się stało - zaniepokoiła się Kasia i poczuła się winna, że zaniedbała kontakt z matką w ciągu ostatnich tygodni, ba! - nie tygodni, lecz całych dwóch miesięcy!
Tymczasem wracający z parku Rembiszowie byli już na Akademickiej. Pierwszy zobaczył czy może wyczuł niespodziewanych gości Kuba. Wyrwał się do Kasi, gdy reszta rodziny była jeszcze za zakrętem, i gnał jak szalony z trójkącikami uszu trzepoczącymi na wietrze. Byłby wariat wpadł pod dorożkę, gdyby akurat nie zwolniła.
- Kubuś, piesku, zmiłuj się nade mną, nie skacz tak, bo mi zęby powybijasz.
Podczas gdy Kuba odprawiał przy Kasi swój rytualny tan powitalny, Piotr zorientował się, że rodzina musi być blisko i biegiem puścił się w stronę podcieni, żeby scenariusz, jaki sobie wymyślili, miał szansę się ziścić. Pies ujrzawszy tę ucieczkę puścił się z ujadaniem w pościg za nim i chwyciwszy go za spodnie szarpał z takim zapamiętaniem, że udało mu się wyrwać z nich spory kawałek i to sprawiło, iż reszta jego zaciekłości przelała się na strzępek spodni, dzięki czemu zbieg zyskał
znaczną przewagę. Wszystko to potoczyło się błyskawicznie, dostarczając wszakoż nie lada atrakcji przechodniom.
Rodzice Kasi, śpieszący z dziećmi za psem, na jej widok stanęli jak wryci, a ją też zaskoczenie wmurowało w ziemię. A w następnej minucie zamiast przywitać się z rodziną, uświadomiwszy sobie komizm sytuacji zaniosła się niepohamowanym śmiechem.
- Kasia! Kasia! - zawołała Ania i już była przy siostrze. Dołączyły do niej maluchy.
Dzieciaki obejmowały ją za biodra, nogi, za co które mogło, z nie mniejszą radością niż ta, którą przedtem okazywał Kuba, i ta spontaniczna ich radość doprowadziła ją do opamiętania. Przywitała się z matką, Teofilem, zerkając wciąż w stronę podcieni.
- Wszelki duch pana Boga chwali! - wykrzyknęła Zofia i ucałowała ją serdecznie. - Więc jednak ta depesza była od ciebie. Co robiłaś od rana? Czemu nie przyszłaś do domu?
- Jak to, co robiłam? Jechałam.
Teofil podążył w stronę podcieni, gdzie Kuba z zajadłością rozprawiał się ze strzępem materiału wyrwanego ze spodni Piotra.
Natomiast poszkodowanego nie było na horyzoncie.
- To dlaczego dałaś znać, że będziesz rano?
- Bo tak miało być, ale w czasie przesiadki w Rejowcu pomyliliśmy pociągi. A jak się zorientowaliśmy, było już za późno. Trzeba było potem na następny pociąg czekać do rana.
Teofil wrócił prowadząc Kubę na smyczy. W ręku miał strzęp materiału.
- Czemu on tak ujadał? - spytała Zofia.
- Obawiam się, że będziemy mieli kłopoty. Ten huncwot zaatakował
kogoś. Jeśli go ugryzł, złoży na nas skargę.
- Nie złoży - zapewniła Kasia.
- Skąd wiesz? - zapytał Teofil. - Wszyscy gadacie od rzeczy. A czego ty tam wyglądasz, Kasiu? Rozmawiasz z nami, a mam wrażenie, że myślami jesteś gdzie indziej. Co tam widzisz?
- No właśnie nic, niestety, nie widzę - mówiąc to przypomniała sobie scenę, która rozegrała się niedawno: jej ukochany, poważny skądinąd wykładowca z wyższej uczelni, biegnący jak Zatopek, żeby ukryć się przed oczami jej rodziców i goniący go z zajadłością Kuba.
- A ty co? Z czego się śmiejesz? Czy ty, córeńko, dobrze się czujesz?
- zaniepokoiła się Zofia.
- Czemu nie wchodzicie do domu? - zapytał Teofil. - Długo tu jeszcze będziecie stać?
- Zaraz… ja tylko… a zresztą dobrze, chodźmy - zdecydowała Kasia nie spuszczając oczu z podcieni. - Muszę wam tylko coś powiedzieć i jeszcze wyjdę na chwilę.
- Rany boskie, dziecko moje, co się z tobą dzieje? - Zofia była coraz bardziej zaniepokojona.
Przeszli szybko na drugą stronę ulicy. Teofil już otwierał drzwi do sieni ich mieszkania. Matka przepuściła córkę przed sobą i zatrzymała Teofila za rękę.
- Słuchaj Filu. Nie wiem, czy nie trzeba będzie wezwać lekarza, z Kasią dzieje się coś niedobrego.
- Z czego to wnioskujesz?
- Sam zobaczysz. Zachowuje się jakoś dziwnie i mówi od rzeczy.
- Daj spokój, przecież wiesz, że lubi się wygłupiać.
- Tym razem to nie są żarty. Mówię ci. Czuję to, po prostu czuję.
Weszli do środka. Kasia nawet jeszcze nie rozpięła narzutki, w której przyjechała. Siedziała sztywno na brzegu kanapy przy stole otoczona wianuszkiem rodzeństwa, rozradowany Kuba u jej stóp patrzył na nią w oczekiwaniu na pieszczotę lub sygnał do zabawy.
- Muszę wam coś powiedzieć - zaczęła, gdy tylko zamknęli drzwi. -
Przepraszam, że dopiero teraz. Ale ja tu przyjechałam z kimś, kogo chcę wam przedstawić.
- Dobrze, dobrze, moje dziecko. A gdzie są twoje rzeczy? Przyjechałaś bez niczego?
- Piotruś pobiegł z walizką… Bo to on ją niósł. Matka i ojczym wymienili się spojrzeniami.
- Jaki Piotruś?
- Mój Piotruś, ten, którego gonił Kuba.
Zofia słysząc to rozpłakała się i obejmując córkę zaczęła ją uspokajać.
- No, dobrze, już dobrze dziecinko, siadaj, uspokój się.
- Mamusiu, proszę cię, nie płacz, zobaczysz, on jest cudowny!
- To ty się uspokój, Zosiu - wtrącił się Teofil. - Chyba rozumiem, co tu jest grane. Nic jej nie jest. Ona się chyba tylko zakochała.
- Właśnie! - ucieszyła się Kasia. - To ja już pójdę po niego. - I wyrwawszy się z objęć matki wybiegła z domu.
- Twoja córka najwyraźniej przyjechała z amantem. A mówiłaś, że będziesz wiedziała, jak się zakocha.
- To dlaczego nie powiedziała tego od razu?
- Przecież mówiła. W każdym razie starała się.
- Sama już nie wiem. Filu, chyba nie myślisz, że to coś poważnego?
- Moja droga, jeśli dziewczyna wiezie chłopaka tyle kilometrów, żeby go pokazać, nie robi tego z jakiegoś widzimisię.
- O, mój Boże! Ale to i tak lepiej, niż gdyby miała stracić rozum. Tak się wystraszyłam.
- Moim zdaniem na jedno wychodzi, ale poczekajmy. Zobaczymy. I czekali. Minęło pół godziny, a przybyłych wciąż jeszcze nie było.
- A może Kuba tak tego żonkosia wystraszył, że dał drapaka i nie wróci? — roześmiał się Teofil
- Od razu „żonkosia”. Nawet nie żartuj w ten sposób!
- Miewasz ciągle przeczucia, to i mnie czasem wolno je mieć.
- Ty chyba nie mówisz poważnie, rany boskie…
- Czemu nie? Taka jest kolej rzeczy. Twoja córka nie jest ułomkiem.
- No to co? Ona nie ma jeszcze dziewiętnastu lat.
- Najlepszy wiek.
- Och, daj ty mi spokój!
- Zosiu, zajmij się czymś. Chodź, pomogę ci, przygotujemy kolację.
Przecież oni są głodni, tyle godzin w podróży. Aniu, bierz się do lekcji.
Piotruś i Pela umyją ręce i grzecznie się pobawią, bo mama jest zdenerwowana.
- A gdzie jest Kasia? Dlaczego sobie poszła?
- Nie martwcie się, zaraz ją będziecie tu mieli.
Kiedy krzątali się w kuchni, cieszył się, że zadeklarował jej swoją pomoc, bo pierwszy raz jego zręczna żona zachowywała się, jakby miała dwie lewe ręce. Starał się żartami rozładować sytuację, ale Zosia była tak roztrzęsiona, że nie było z nią rozmowy. Rozumiał ją doskonale. Była znakomitą matką dla wszystkich swoich dzieci, ale najstarsza córka była dla niej kimś wyjątkowym. Tyle razem przeszły.
No i była już dorosła, były bardzo sobie bliskie, czasem nawet z tego powodu zdarzało mu się poczuć ukłucie zazdrości. Teraz jednak był
niespokojny tylko o to, jak Zofia da sobie radę z nową sytuacją życiową, czy to nie odbije się na jej zdrowiu. Stanowczo młodzi, jak mocno by nie byli w sobie zakochani, powinni pamiętać, że nie są sami na świecie. Ale po co ja im złorzeczę? - zganił się myślach. - To może być przecież dzielenie skóry na żywym niedźwiedziu. Nawet jeśli tego nowego chłopaka przywiozła, nie musi to mieć żadnych konsekwencji na przyszłość.
Młodzi sprawcy niepokoju panującego w domu Rembiszów zjawili się dopiero po godzinie.
- No, wreszcie jesteśmy - powiedziała Kasia - wypychając przed siebie wysokiego młodzieńca o miłej prezencji, trzymającego oburącz przed sobą niewielką walizkę. Wydawał się nieludzko speszony.
Przełknął ślinę, jakby mu zaschło w gardle, i powiedział: - Dobry wieczór państwu. Ja bardzo, ale to bardzo przepraszam za najście, to znaczy raczej za najazd.
- Mamusiu, tato, to jest właśnie Piotr - powiedziała ich córka z taką miną, jakby prezentowała okaz hodowlany nagrodzony na jakiejś prestiżowej wystawie, i zwracając się do niego: - A to są moi rodzice, o których wiesz wszystko: moja najdroższa mama - Zofia i tata Teofil.
- Bardzo mi miło, Piotr Szombara - rzekł młodzieniec pochylając głowę.
- Dzień dobry panu - powiedziała matka, szacując go uważnym spojrzeniem. - Piotr Szombara? Ja już gdzieś o panu słyszałam. Zaraz, zaraz, to pan jest tym asystentem, który poprosił moją córkę do tańca na balu inauguracyjnym przed dwoma, nie, co ja mówię, przed trzema laty. Utrwaliło mi się to w pamięci, bo napisała mi o tym w pierwszym liście ze studiów, który czytałam wiele razy.
Po tych jej słowach młodzieniec odwrócił się od nich i patrząc rozanielonym wzrokiem na Kasię wyszeptał: - Zwróciłaś jednak wtedy na mnie uwagę, nigdy bym nie przypuszczał.
- Kto by cię wtedy nie zauważył! Wszystkie dziewczyny były podekscytowane.
- E tam, dziewczyny, ale że ty, nie przypuszczałem.
- No dobra - wtrącił się Teofil - potem będziecie się komplementować, a teraz siadajcie, bo czekamy z kolacją. I odstaw gdzieś już, chłopcze, tę walizkę. Chyba ci nie przyrosła do rąk?
Piotr… - myślała Zofia - Piotr jak jej ojciec. Okropnie speszony, ale dobrze mu z oczu patrzy. Tylko niech sobie nie wyobraża, że od razu…
Właściwie co od razu? Czego ja się w ogóle boję? To przecież tylko przypuszczenia. W Januszu też była zadurzona i nic z tego nie wynikło.
Dodawszy sobie tymi myślami animuszu, zaproponowała.
- Kasiu, pokaż koledze, gdzie jest łazienka, wyjmij z szafki czysty ręcznik…
- Ja mu pokażę, gdzie jest łazienka, ja! - krzyknęła Pelasia, wzięła gościa za rękę i pociągnęła za sobą.
Najmłodsza córka Rembiszów miała wielką słabość do mężczyzn, którzy przewijali się przez ich dom. Jak tylko się pojawiali, anektowała ich i robiła wszystko, żeby nie odwracali od niej uwagi.
- Pelasia, jak widzę, nigdy nie wychodzi z roli! - roześmiała się Kasia.
- Poznaj Piotrusiu moje rodzeństwo: ta oto wielkooka, pozornie nieśmiała dziewczynka to Ania, jeszcze nie raz da ci się we znaki.
Przed Piotrusiem, swoim imiennikiem, chowaj buty i wszystko, co masz, bo ani się obejrzysz, a poprzybija to gwoździami do podłogi.
Piotruś to nasz majsterklepka, trzeba się przed nim strzec.
- A ja? - spytała Pelasia.
- Pelasia, nasza rodzinna kokietka, jeśli jej pozwolisz, wejdzie ci na głowę. A Kubę rasowego foksteriera już chyba poznałeś?
- O tak i nigdy nie zapomnę!
- No to znasz już wszystkich. Możecie iść do łazienki. Pelasia tylko na to czekała. Złapała Piotra za rękę i poprowadziła. Ale nie tylko ona.
Cała trójka, a nawet czwórka podążyła za nim, nie wyłączając Kuby, który zdawał się zupełnie nie pamiętać, w jaki sposób potraktował gos’cia na powitanie.
- Czemu tak długo nie przychodziliście? Mama bardzo się denerwowała - zwrócił się Teofil do Kasi.
- Bo Piotruś chciał sobie kupić spodnie, wstydził się przyjść w obszarpanych. Niestety, sklepy były pozamykane. Poza tym poszliśmy zamówić dla niego hotel, bo on się krępuje, to znaczy ma skrupuły co do noclegu u nas.
- To zrozumiałe. Niech mi pokaże te spodnie, postaram się je naprawić. A noga?
- Noga na szczęście jest cała.
- To dobrze. A teraz powiedz mi dziecko, czemu on tu z tobą przyjechał?
- Jak to, czemu? Żeby was poznać i ustalić datę naszego ślubu.
- Datę ślubu??? Nie za wcześnie o tym mówić?
- Ależ my absolutnie nie możemy czekać!
- Ach, to tak… No wiesz, dziecko… nie przypuszczałam…
- Ale ja go kocham i nie widzę powodu, żeby to odkładać.
- O ile znam się na rzeczy - wtrącił Teofil - to takie sprawy załatwia się zupełnie inaczej. Nie ty powinnaś wywierać na nas presję, byśmy ustalali datę ślubu, tylko młody człowiek powinien nas chyba o coś poprosić. Takie są zwyczaje. Poza tym podstawowe zasady przyzwoitości narzucają kolejność rzeczy. Często ludzie najpierw się pobierają, a dopiero potem… Czy ty się zastanowiłaś nad tym, co w tej chwili czuje twoja matka?
- No, rzeczywiście zawiniłam, że nie dałam znać, ale to się stało tak nagle.
- Co nagle, to po diable - powiedziała matka.
Tymczasem Piotr pod eskortą młodszych latorośli i nieodłącznego psa wrócił z łazienki i stojąc w drzwiach nie zauważony przez zagadaną trójkę, wysłuchał ostatnich słów ich rozmowy, co skłoniło go do postanowienia, że nie będzie przedłużał niezręcznej sytuacji.
- Ja bardzo przepraszam, że się wtrącam - powiedział. Teofil i Zofia aż drgnęli z zaskoczenia. - Powinienem coś wyjaśnić. To nie jest tak, jak sądzicie. My nie musimy się pobierać w tym sensie, w jakim państwo to zrozumieli, to znaczy nie mamy żadnego przymusu. My tego tylko bardzo chcemy. Bez żadnych podtekstów. Chcemy, bo nie możemy żyć bez siebie. I choćbyście mnie, drodzy państwo, nie wiem ile razy jeszcze psem poszczuli, nie dam się wystraszyć. U mnie nic się nie stało nagle. Wasza córka oczarowała mnie, jak tylko ją zobaczyłem, obserwowałem ją przez trzy lata bez mała i upewniałem się co do swoich uczuć. Aż wreszcie udało mi się zdobyć jej wzajemność. Zapewniam, że nigdy nie zrobię jej krzywdy i nie pozwolę, by skądinąd jakakolwiek krzywda ją spotkała. Będę ją chronić, szanować i kochać z całego serca.
Zamilkł. Wszyscy milczeli.
- Siadaj chłopcze - powiedział Teofil. - Wszyscy siadajmy, bo kolacja stygnie.
Kasia w czasie perory Piotra zaczęła pociągać nosem, Zofia też nie mogła opanować wzruszenia i powiedziała.
- Cenię sobie pana odwagę i determinację. Oczywiście, jeśli moja córka tego pragnie, nie będę stawiać przeszkód, ale po co ten pośpiech?
A właściwie to kiedy wy się chcecie pobierać?
- Jak najszybciej! - wykrzyknęła Kasia. - Mamusiu, tato, przecież nadchodzą wakacje, chcemy wyjechać razem.
- Chyba przesadzasz. Do wakacji zostało zaledwie półtora miesiąca.
Nie jesteśmy na to przygotowani… nawet finansowo.
- To akurat nie ma znaczenia, przecież ja pracuję. Cały koszt mogę wziąć na siebie - powiedział Piotr.
- Nie ma takiej potrzeby - zadeklarował się Teofil, bo podobał mu się ten młody człowiek.
Jeśli pasierbica go kocha - pomyślał - powinna być z nim szczęśliwa.
Nie ma co wybrzydzać. Muszę przekonać Zosię.
- Jesteś kochany, tato - powiedziała Kasia i rzuciła się matce, a potem jemu na szyję, po czym wszyscy ze wszystkimi zaczęli się całować i płakać.
Tylko dzieci ze zdumieniem przyglądały się temu.
- Jestem głodny - ogłosił mały Piotruś. - Czemu nie jemy kolacji?
- Oto głos rozsądku - pochwalił go ojciec.
- Herbata wystygła, muszę ją podgrzać - powiedziała Zofia.
- Ja to zrobię, siedź sobie, mamuś. Dosyć miałaś wrażeń.
- Proszę mi dać te spodnie, postaram się jakoś je naprawić.
- To nie jest możliwe. Nie mogę iść bez spodni do hotelu -
odpowiedział Piotr.
- Przecież może pan przenocować u nas, miejsca tu nie brakuje.
- Dziękuję, ale nie chciałbym sprawiać kłopotu, zresztą musiałbym uprzedzić hotel.
- Możemy to załatwić telefonicznie.
- Zostawiłem tam zaliczkę.
- Wobec tego przejdźmy się tam obaj po kolacji - zaproponował
Teofil. - Przy okazji porozmawiamy o sprawach zawodowych, bo przecież obaj pełnimy funkcję pedagogów akademickich. A przez ten czas nasze panie zajmą się dziećmi i pogadają sobie o swoich babskich sprawach.
Zofia spojrzała z wdzięcznością na męża, bo rzeczywiście marzyła o szczerej rozmowie z córką sam na sam. Kasia też była wdzięczna Teofilowi za ten gest, ponieważ wydawało się jej, że tym samym przyjmuje Piotra do rodziny.
Jak tylko zostały same, od razu poczuły się tak, jakby nigdy się nie rozstawały. Młodsza z nich opowiedziała matce wszystko o tym, jak się toczyło wzajemne zauroczenie i zakochanie jej i Piotra, o tym, jak jest szanowany przez studentów, jak pozbawiony egoizmu i dobry dla niej.
- Wyobraź sobie, że on i cała jego rodzina też spędzili wojnę na Syberii. Tylko byli tam dłużej niż my, bo wcześniej ich wywieźli i po amnestii nie zdążyli dołączyć do transportów. Dwoje starszego rodzeństwa Piotrusia zgłosiło się do Armii Andersa, ale zachorowali na tyfus i też nie zdążyli, a potem wcielono ich do Armii Ludowej. Nie masz mamuś pojęcia, jak on jadąc tutaj się denerwował. A teraz mnie to czeka, bo za tydzień mamy jechać do jego rodziców. Czy on ci się podoba? - nic na ten temat nie mówisz.
- A co ja mam powiedzieć po trzech godzinach znajomości o człowieku, z którym moje dziecko zamierza iść przez życie?
Obserwuję i tyle.
- I co zaobserwowałaś?
- Że jest, owszem, przystojny, sympatyczny, niegłupi i najwyraźniej zakochany, ale to jeszcze nie wystarczy, żebym skakała z radości.
Musisz mnie zrozumieć, jesteś moim skarbem i drżę o to, czy będziesz szczęśliwa.
- Ale nie możesz powiedzieć z ręką na sercu, że ci się nie podoba.
- On nie mnie ma się podobać. On ma być dla ciebie.
- A mnie się on bardzo podoba - wtrąciła się Pelasia - i ja ci go zaraz zabiorę.
- Dla ciebie, moja panno, to on jest za stary - odpaliła Kasia.
- Nieprawda! Jest młody, śliczniutki.
- A w jaki sposób mi go zabierzesz?
- Zwyczajnie, wejdę mu na kolana i tak go przytulę, że go uduszę.
- Jeśli go udusisz, żadna z nas go nie będzie miała.
- A kto? Ania?
- Odczep się ode mnie. Ja chłopaków nie znoszę.
- A ja znoszę - oświadczył Piotruś - ja też go wezmę i będziemy dwa Piotrki jak dwa Michały. Jeden duży, drugi mały.
- Guzik z pętelką, on jest mój i nikomu go nie oddam - powiedziała Kasia.
- A jak będzie wolał mnie? — nie dawała za wygraną Pelasia.
- Jak będzie wolał, to już nic nie poradzę.
Do Hotelu Staromiejskiego było z ich domu około czterystu metrów, a mężczyznom droga tam i z powrotem zajęła ponad dwie godziny.
Zofia z Kasią przez ten czas zdążyły sobie pogadać, posprzątać po kolacji, ułożyć dzieci do snu i przygotować pokoik dla gościa.
Matka zadając pytania podchwytliwe usiłowała wysondować, jak daleko młodzi posunęli się w swoich zapędach miłosnych, ale z entuzjastycznych opowieści córki nic pewnego nie wynikało ani na tak, ani na nie. Żeby zadać pytanie wprost, nie starczyło jej odwagi.
Panowie wrócili w dobrych humorach i niezłej komitywie. Okazało się, że nie skończyło się na spacerze do hotelu. Poszli na wydział
Teofila, zwiedzili jego gabinet i wypili tam po lampce koniaku.
Wieczorem, kiedy układali plany na dzień następny, matka powiedziała:
- Przed południem musicie sobie poradzić beze mnie. Muszę być na działce, mają mi przywieźć nawóz.
- My też tam pojedziemy, prawda Kasiątko? Może się na coś przydamy - pośpieszył z propozycją Piotr.
- No, nie wiem. Przyjechaliście przecież na krótko.
- Koniec dyskusji. Jeśli chodzi o pracę w polu, to jestem ekspertem, praktykuję w każde wakacje.
Kiedy cały dom był uśpiony, Teofil gasząc lampkę przy łóżku powiedział do żony.
- To świetny chłopak. Jeśli go zniechęcisz, policzę się z tobą.
- Łatwo ci mówić… - westchnęła i nadal dobierała starannie przędzę, żeby swoim haftem artystycznym uzupełnić brak w nogawce pretendenta do ręki swojej córki.
- Kiedy ty wreszcie się położysz? - zamruczał sennie jej małżonek.
- Dokładnie wtedy, kiedy już załatam spodnie twego pupila. Dobrze się zaczyna!
Rankiem okazało się, że nie ma śladu po dziurze. Artystka maleńką igłą utkała brakujący kawałek materiału.
Nazajutrz Piotr przeszedł sam siebie. Nie dość, że skopał prawie całą działkę i rozrzucił na niej nawóz, to jeszcze opowiadał przez cały czas o swoich rodzicach dowcipnie i z miłością. Bawił się z dziećmi i nawet jego wczorajszy antagonista, pies, nie dawał mu spokoju, ciągle przynosząc patyk do rzucania. Nie wiadomo, jak to osiągnął, ale był
ciągle w centrum zainteresowania, podobnie jak na prowadzonych przez siebie zajęciach z gramatyki na uczelni.
Kiedy wracali po południu do domu, Zofia w pewnej chwili odezwała się do niego tymi słowy:
- Właściwie to ja jestem na siebie wściekła. Postanawiałam sobie, że będę z tobą na dystans, bo chcesz mi zabrać z domu, i to szybko mój największy skarb. Ale, niestety, nic z moich postanowień, bo strach mnie ogarnia na myśl, że ktoś inny mógłby cię w tym ubiec.
Słysząc to Piotr najzwyczajniej w świecie objął ją, pocałował
najpierw w rękę, a potem w oba policzki.
- Dziękuję, mamo - wyszeptał.
Kasia była uszczęśliwiona, a Zofia w myślach tak oto skwitowała całe zdarzenie: „Zycie dzieje się tak szybko. Za szybko. Jeszcze tak niedawno ja i Piotr, a teraz już Kasia i Piotr… Jak to się dalej potoczy?
Mój szczęśliwy związek z Piotrem miał tragiczne zakończenie…”
Zaraz jednak skarciła się za tę myśl. Nie wiedziała jeszcze, że za kilka lat nie będzie jej sobie mogła darować.
Rozdział 19
O ile od rodziców Kasi Piotr wyjeżdżał podniesiony na duchu, o tyle ona z jego rodzinnego domu wracała w nie najlepszym nastroju. Nie dlatego bynajmniej, że się jego domem, rodzicami i rodzeństwem rozczarowała, nie. Po prostu z usłyszanej przypadkowo rozmowy jego siostry z jej koleżanką dowiedziała się, że daleko jej do wymarzonej przez rodziców Piotra kandydatki na jego żonę. A co gorsza, była tu we wsi dziewczyna, która żywiła pewne nadzieje i miała kiedyś ku temu jakieś podstawy.
To, że „stara miłość nie rdzewieje” nie raz w życiu znajdowało swoje potwierdzenie. Co więc będzie, jeśli jej ukochany po pewnym czasie zorientuje się, że uczucie do niej to jedynie słomiany ogień, a sercem jest przy dawnej miłości?
Z rozmowy dziewcząt wynikało, że Jańcia dowiedziała się nawet, jak jej rywalka ma na imię. Nie pogodziła się z tym, że sprawa między nią a Piotrem jest definitywnie zakończona i wciąż liczyła na to, że do niej wróci. Jeżeli tak jest - pomyślała Kasia - to musi mieć jakieś ku temu podstawy. A może on gra na dwa fronty? Kiedy ta myśl przebiegła przez jej głowę, najpierw przeraziła się nią, a w następnej chwili zaczęła się reflektować. Bo to takie niepodobne do Piotra. Gdyby między nim
a jej rywalką coś było, nie ośmieliłby się przywieźć jej tutaj po to, żeby przedstawiać rodzicom jako swoją narzeczoną. Wprawdzie z literatury i różnych opowieści znała wiele przykładów męskiej dwulicowości, ale jej ukochany chyba nie był do czegoś podobnego zdolny Najchętniej zapytałaby go o to wprost, ale jak ma mu powiedzieć, że podsłuchała rozmowę nie kierowaną do niej? Tak, on na pewno nie jest taki, lecz z drugiej strony jeśli owa Jańcia jest piękna i jakaś wyjątkowa… bo jakżeby taki Piotr inaczej zwrócił na nią uwagę? Bała się, że wcześniej czy później będzie żałował tej zamiany, bo kimże ona jest? Na pewno nie jest warta kogoś takiego jak on.
Ojciec Piotra był kresowiakiem. Tam też mieszkali przed wojną. Jego matka natomiast była rodowitą lipkowiczanką i właśnie Lipkowice, oddalone o sześć kilometrów od Ropczyc, były teraz miejscem na ziemi ich sympatycznej rodziny. Senior rodu, Józef Szombara, był
dużym, jowialnym mężczyzną o brązowych, wesołych oczach i donośnym, tubalnym głosie. Żadne z jego dzieci poza Piotrem nie było do niego podobne, przynajmniej zewnętrznie. Dwoje najstarszych, a więc Teresa - Kasi dobra znajoma z Warszawy - i Roman, zamieszkały teraz na Śląsku, pochodzili z jego pierwszego małżeństwa, bo dwanaście lat przed wojną Józef owdowiał. Jego druga żona, Stefania, jako siedemnastolatka przyjechała do Łukiszek nad Berezyną na wesele kuzynki i wpadła w oko przystojnemu Józefowi. Po kilku miesiącach wróciła tam, żeby zostać jego żoną. W Łukiszkach zaczęło się ich szczęśliwe życie, tam przyszły na świat ich pierwsze dzieci, Piotr i Nastka, która miała zaledwie osiem miesięcy, gdy wybuchła wojna. Jeszcze w tym samym roku urodziła się Mania, a najmłodsza córka, Hania, kiedy już byli na Syberii. Jako jedna z niewielu licznych rodzin w komplecie przetrwali tułaczkę, co było niezwykłe. Po amnestii natomiast nie
zdążyli na punkty zborne Polaków opuszczających nieludzką ziemię i zostali na zsyłce aż do roku 1949. Dwoje starszych dzieci tam rozpoczęło swoją edukację szkolną. Do domu w Łukiszkach wrócić nie mogli, dlatego osiedli w Lipkowicach, na ziemi zmarłych w czasie wojny rodziców Stefanii.
Józef Szombara ujrzawszy wybrankę syna uśmiechnął się do niej szeroko, a widząc jej niepewność i strach przed oceną, starał się ją podtrzymać na duchu wesołymi opowiastkami o dzieciństwie Piotra.
- Ty się jego nie bój - powiedział wskazując na syna. - Takie duże chłopaki mają miękkie serce. Jego matka też jest drobna i jeszcze mniejsza od ciebie, a niech mi kto powie, czy nie ona mną rządzi.
Matka była rzeczywiście maleńka, wysuszona i milcząca. Rzadko się odzywała i nieczęsto uśmiechała. Ale cokolwiek ktokolwiek w tej rodzinie chciał głośno powiedzieć czy zrobić, czekał na jej nieme przyzwolenie. Nawet z żartów ojca śmiali się najpierw spojrzawszy na nią i upewniwszy się, że je akceptuje. Jak to poznawali, Bóg raczy wiedzieć, mieli widać jakieś swoje rodzinne szyfry.
O ile przy ojcu Piotra Kasia czuła się bezpieczna, matka wprawiała ją w zakłopotanie i niepewność, która pogłębiła się jeszcze po pamiętnej podsłuchanej niechcący rozmowie jednej z sióstr Piotra ze swoją koleżanką.
Było to zaraz po obiedzie, kiedy Piotr poszedł pomóc ojcu przy koniach. Postanowiła wtedy przyjrzeć się z bliska rzeczce, której szum i pobłyskiwanie w słońcu kusiły ją od chwili przyjazdu ze stacji.
Stanowiła ona granicę zagrody. Za nią rozciągały się pola uprawne poszatkowane świeżą zielenią młodych zbóż i zamknięte na horyzoncie granatową ścianą lasu.
Kiedy podeszła bliżej, zobaczyła, że jest to rzeczka niezwykłej urody, biegnąca po pofałdowanym terenie jej woda to spadała kaskadą po kamieniach, niczym górski strumień, to znów rozlewała się na bardziej płaskim podłożu. Ta woda była przezroczysta i widać było na jej dnie mnóstwo roślin i traw wystających spod licznych pięknie obtoczonych kamieni. Niektóre z nich na długich, wiotkich łodygach kołysały się tuż pod powierzchnią wody, szarpane i unoszone jej nurtem. Istny czarodziejski ogród - pomyślała schodząc niżej po kamienistej ścieżce, na końcu której dojrzała niewielki mostek z sosnowych palików. Po jego drugiej stronie pyszniły się gęste krzewy bzu i jaśminów, a spod nich wyzierał fragment prostej ławy z wielkiego kloca drewna opartego na kamieniach. Jaśminy były już w pąkach, a bzy jeszcze nie przekwitły. Cała ta kępa na tle niewysokich jeszcze, ale już rozkołysanych zbóż, ciągnących się hen pod daleką ścianę lasu, wyglądała kusząco. Przysiądę sobie na chwilę w tej świątyni dumania -
postanowiła i właśnie wtedy usłyszała głos najmłodszej siostry Piotra.
- Nie wiem, czy ona się im podoba. Mnie tak. Wydaje mi się niewiele starsza ode mnie, nie wywyższa się, jak to niektóre miastowe, i można z nią pogadać. Pietrek świata poza nią nie widzi, wpatrzony jak w obrazek.
- Rozmiłowany taki? To już nasza Jańcia zupełnie musi pożegnać się z nadzieją.
Pod Kasią nogi dosłownie się ugięły. Nie dość, że zupełnie niechcący usłyszała rozmowę o sobie, to jeszcze dowiedziała się o istnieniu jakiejś rywalki - Jańci. Nie miała pojęcia, co robić. Zawrócić czy pójść w drugą stronę przy brzegu rzeczki. Uświadomiła sobie, że jeżeli miałaby się wycofać, musiałaby to zrobić bezszelestnie, bo ujawnienie się
teraz byłoby bardzo niezręczne. Stała więc wciąż bez ruchu, a rozmowa dziewcząt toczyła się dalej.
- A co na to twoja mama? Bo przecie Pietrek to jej oczko w głowie.
- No, wiesz, mama wiele nie mówi, ale wzdycha raz po raz, widać, że radość ją nie rozpiera. Zwłaszcza że tak im się śpieszy. Może ona, ta jego luba, przy nadziei jest albo co?
Usłyszawszy te słowa Kasia omal głośno nie zaprotestowała. Co one sobie wyobrażają - oburzyła się. - Przecież Piotruś mnie szanuje i nawet mu nie w głowie, żeby chcieć ode mnie czegoś więcej niż pocałunków. Nie wiedziała, jak bardzo się myli. O ile bowiem jej ślub jawił się jako przepustka do wiecznej szczęśliwości i możliwości spędzania nieograniczonej ilości czasu razem, on cierpiał męki powstrzymując się przed pójściem na całość.
- Mama nawet coś na jej temat mówiła - zwierzała się dalej siostra Piotra koleżance - ale tata zaraz dał jej znak, żeby była cicho, i dodał, że on by tam wnuka nie przegnał.
A mama na to:
- Jeśli ona, chudzina, w ogóle urodzić potrafi, a już wykarmić to na pewno nie.
Dodała, że Pietrkowi, który jest przecie taki dorodny, kawał kobity potrzeba, a nie takiej mizeroty. Na to tatko roześmiał się tylko i powiedział:
- Co ty, kobieto, wymyślasz? Jeszcze żeby z ciebie jaka kariatyda była! Popatrz na siebie. Widzisz, jaka jesteś, a czwórkę wykarmiłaś, i to na Syberii. Daj chłopakowi cieszyć się tym, co ma i czego pragnie, oto co ci powiem.
- Ja tylko chcę, jeśli już trzeba się na to zgodzić, żeby wszystko po bożemu było, ślub kościelny, spowiedź i tak dalej.
- A kto ci gadał, że będzie inaczej?
- A bo teraz wiadomo, co te miastowe panienki wymyślą?
Słuchając tego wszystkiego Kasia pogrążała się w coraz większym smutku. Nie była tu widać ani wymarzonym, ani oczekiwanym gościem, a jeszcze teraz znalazła się w niezręcznej sytuacji, będąc świadkiem tej oto rozmowy. Musiała za wszelką cenę jakoś to zakończyć. Zdecydowanym ruchem zrobiła krok do tyłu, na mostek, i zawołała na psa, którego właśnie dojrzała na podwórku: - Agresor! Chodź tu do mnie. Chodź tu, piesku!
Piękny ośmiomiesięczny owczarek alzacki tylko na to czekał.
Zaprzyjaźnił się z nią już podczas jazdy z dworca. Kiedy ojciec Piotra wyjeżdżał po nich na stację, w połowie drogi zorientował się, że szczeniak za nim biegnie. Zziajany, z językiem na kudłatej brodzie i futrem przybranym dziesiątkami rzepów, które go oblepiły w przydrożnych chwastach, przedstawiał sobą żałosny widok. Józef miał
zbyt miękkie serce, żeby mu pozwolić kontynoować nierówny wyścig.
Zatrzymał furmankę i usadził biedaka obok siebie. Kiedy goście przybyli, opowiedział im o jego gonitwie. Psiak, chociaż nie znał
żadnego z nich, witał ich jak swoich najbliższych.
Kasia, która zawsze była psiarą, nie mogła mu się oprzeć. Drogę powrotną Agresor (nazwany tak na cześć swego pierwowzoru z radiowych Matysiaków) spędził na jej kolanach. Zdążyła mu przez ten czas powyjmować wszystkie rzepy, co kwitował raz po raz radosnym polizaniem jej nosa lub brody.
Teraz, kiedy go zawołała, miał właśnie za sobą awanturę, która przyniosła mu przykre konsekwencje. Bawiąc się z kurczakiem na podwórku przydusił go łapą tak skutecznie, że biedak wyzionął ducha.
Został za to skarcony siarczystym klapsem gospodarza. Dotychczas przez wszystkich tylko głaskany i pieszczony był tym aktem przemocy tak niemile zaskoczony, że nawet nie zaskomlał. Patrzył na swego oprawcę z wyrzutem, jakby chciał mu powiedzieć: „No co, no co, ja się tylko bawiłem!“Akurat wtedy zawołała go Kasia. Pamiętał jej niedawną czułość podczas jazdy ze stacji, przypomniał sobie krzywdę, która go spotkała i w jednej chwili znalazł się przy niej. Łasząc się do jej stóp z głośnym lamentem: „Ajajaj, ajajaj, ajajaj, ajajaj!”, w nadziei, że znalazł właściwego adresata, wylał przed nią cały żal za niezasłużoną - w jego pojęciu - karę.
Ten spektakularny incydent wywabił z kryjówki paplające dziewczyny i nawet im nie przyszło do głowy, że ta, o której rozmawiały, była tego świadoma.
Następny dzień pobytu był już dla Kasi lepszy, ale nie pozbawił ją do reszty niepokoju. Matka Piotra rozchmurzyła się, kiedy na wieść o tym, że wszyscy chcą ślubu kościelnego, ustalono datę i listę gości.
Młodzi nie opowiadali się za rozmachem całej uroczystości, ale rodzice twierdzili, że gdyby tych i owych nie zaprosili, nie mogliby się potem ludziom na oczy pokazać.
Kiedy wszystko było już jasne, Józef zaprzągł konie do furmanki, załadował do niej całą rodzinę i zrobił objazd po polach, aby zademonstrować przyszłej synowej swoje dobra. Potem zjedli kolację i Kasia z Piotrem pojechali do Ropczyc, żeby nocnym pociągiem wrócić do Warszawy.
Ilość wrażeń, całkowicie odmiennych od tych, jakie miewała na co dzień, napięcie, w jakim trwała przez cały czas tej trudnej wizyty, wycisnęły z dziewczyny wszystkie siły. Czuła się po prostu chora.
Była senna, ale nie mogła usnąć, bo nękała ją jeszcze niepewność wynikła z podsłuchanej rozmowy. Postanowiła zapytać Piotra o dziewczynę,
którą kochał przed nią. Trudno, niech sobie myśli, co chce, ona musi znać prawdę. Skoro tak łatwo się z nią rozstał, kto jej zagwarantuje, że nie porzuci jej dla kolejnej?
To, jak sama postąpiła z Januszem, nie budziło już w niej wyrzutów sumienia; szczerze mówiąc, teraz nawet o tym nie pamiętała. Zresztą to było dawno i Piotr nic o tym nie wiedział.
Co innego ta jej „rywalka”. Dotąd miała w uszach słowa siostry Piotra, że „Jańcia musi pożegnać się z nadzieją”. To, że wydźwięk tej wiadomości jest dla niej optymistyczny, nie było tak ważne, jak to, że owa Jańcia realnie istniała i miała prawo do jakiejkolwiek nadziei. Już samo to jawiło się jej jako poważne zagrożenie. Dlatego jak tylko pociąg ruszył, zebrała się na odwagę i zapytała: - A co z Jańcią? Rozmawiałeś z nią?
- Nie rozumiem? Dlaczego miałbym z nią rozmawiać?
- Czy ona wie, że masz zamiar się ze mną ożenić?
- Nie wiem, czy już wie, ale niedługo się dowie, tak jak wszyscy we wsi.
- Nie przykro ci, że będzie cierpiała? A ze mną też tak kiedyś będzie?
- Nie rozumiem, czemu ona ma cierpieć ani co ty masz do tego.
- Przecież z nią miałeś się żenić?
- Jaaa? Z Jańcią? Kto ci tych bzdur naopowiadał?
Wtedy Kasia się rozpłakała. Opowiedziała mu o podsłuchanej rozmowie jego siostry z koleżanką, a on nie posiadał się ze zdumienia.
- Nigdy, ale to nigdy nic nie łączyło mnie z Jańcią. Znam ją od czasów, gdy była małą dziewczynką z sąsiedztwa. Skąd one się dowiedziały, że ona wiązała ze mną jakieś nadzieje? Nie wiem tego i nie chcę wiedzieć.
- Może miała jakieś dziewczęce fantazje na twój temat?
- Tak jak ty dziewczęce podejrzenia? Powinienem się obrazić, że nie masz do mnie zaufania, ale skoro jesteś zazdrosna, to może jednak mnie kochasz?
- A jak myślisz?
Trudno jej było w to uwierzyć, ale piętnastego czerwca miała już sesję za sobą. Pozdawała wszystkie egzaminy i pozaliczała kolokwia przed terminem. Wyczyn to był nie lada, bo przecież była właśnie zakochana na śmierć i życie i szykowała się do ślubu.
Najprawdopodobniej zmobilizowała się tak dlatego, że na początku sesji odbyło się spotkanie ich studentów z przedstawicielami Ministerstwa Oświaty i Wychowania, którzy oświadczyli im ni mniej, ni więcej, tylko że ich Wyższa Szkoła Pedagogiczna ulega właśnie likwidacji.
Powód tego był taki, że w ramach odwilży politycznej zaistniałej po XX Zjeździe KPZR, zgodnie z linią partii skierowaną na naprawianie błędów i wypaczeń, gmach uczelni zostanie zwrócony reaktywowanemu Liceum im. Stefana Batorego, natomiast cała młodzież studencka znajdzie miejsca na odpowiednich wydziałach innych uczelni w kraju. Uniwersytet Warszawski na każdy kierunek studiów przyjmie po sześć osób z przeciętną ocen cztery i pół.
Pracowników naukowych obejmie tak zwana weryfikacja.
Brzmiało to wszystko zwięźle i logicznie, ale w praktyce okazało się mało klarowne i optymistyczne. Zarówno młodzież, jak i studenci stanowili zżytą społeczność, naukowcy mieli dobre uposażenia, a studenci wyższe niż gdzie indziej stypendia. A tu nagle wszystko stało się niepewne. Hałas w auli zapanował okropny, były dyskusje, protesty, manifesty i petycje. Zupełnie niepotrzebne, bo sprawa była z góry przesądzona.
Piotr napisał właśnie doktorat i w zaistniałej sytuacji postanowił go obronić w katedrze lingwistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jeśli tam chciał znaleźć zatrudnienie, musiał to uczynić na niemal cztery miesiące przed wyznaczonym terminem. Promotora zmieniać nie musiał, bo profesor Wieczorkiewicz był również pracownikiem Uniwersytetu i właśnie on go na taki manewr namawiał. Kasia postanowiła dotrzymać mu kroku i tak zdać egzaminy, żeby osiągnąć wymaganą średnią i znaleźć się w szóstce mających szanse dostać się na UW.
Tak więc szczęśliwi narzeczeni nie mieli w owe dni prawie wcale czasu dla siebie, poza tym kiedy siedzieli obok siebie w bibliotece, każde pochylone nad swoim foliałem. Dziewczyna wracała wtedy myślą do pamiętnej drugiej matury. Była przekonana, że jakieś fatum wisiało nad końcowym etapem wszelkich jej ważnych poczynań.
Kiedy miała ukończyć szkołę podstawową, dopadła ją ciężka choroba, która o mały włos nie spowodowała repetowania ostatniej klasy. Żeby tego uniknąć, musiała, jeszcze jako rekonwalescentka, mocno się zmobilizować. Potem pamiętna matura - zdała ją, naturalnie, ale została ona unieważniona i powtórzona; był to ewenement na skalę krajową. Wszystkie dziewczęta były wtedy mocno poszkodowane -
dwanaście z nich nie zdało, a reszta miała poobniżane oceny. A teraz oto dobijała właśnie do końca studiów i rok magisterski stanął pod znakiem zapytania.
Znowu musiała włożyć w końcówkę o wiele więcej niż normalnie nerwów i wysiłku. Ale tuż po piętnastym czerwca tak pisała do domu: Hurra, hurra, hurra! Kochani, jestem na czwartym roku filologii Uniwersytetu Warszawskiego! Myślałam, że już tego nie przetrzymam.
Że tez wszystkie finały moich życiowych poczynań muszą przebiegać tak dramatycznie! Rozumiem, że to może być normalne, gdy już na dobre będę opuszczać ten padół, bo pożegnanie ze światem samo w sobie jest dramatyczne, ale to, co mnie po drodze spotyka? No bo jak to zrozumieć, Mamuś. Na koniec podstawówki zmogła mnie choroba, maturę uznano za trefną. Teraz znów zdaję egzaminy dyplomowe, jestem już jedną nogą na roku magisterskim, a tu ciach! — i znowu wszystko stoi pod znakiem zapytania. Los czuwał nade mną o tyle, że mój biedny docent, ten Piotruś Pan, też ma nóż na gardle, więc nie miat szansy mnie rozpraszać. Albo obroni ten swój doktorat u profesora Wieczorkiewicza i będzie miał pracę na Uniwerku, albo będzie jej szukał gdzieś na prowincji. Niby fajna sprawa, że legendarne liceum będzie reaktywowane, ale dla większości studentów i kadry naukowej naszej uczelni jeżeli to nie dramat, to duże kłopoty. Ja mam je szczęśliwie za sobą, ale póki sprawy Piotrusia się nie wyjaśnią, też jeszcze niczego nie jestem pewna. Bo jeśli on będzie musiał wyjechać z Warszawy, pojadę tam, gdzie on. Innej możliwości nie ma i nie będzie.
Termin ślubu cywilnego, wyznaczony na 25 czerwca, póki co jest dobry, nie zmieniaj go. Do tej pory wszystko powinno się wyjaśnić. Bo ja nawet nie dopuszczam takiej myśli, że Piotr nie zdoła obronić doktoratu, jest taki zdolny. Co ja mówię zdolny, jest genialny!
Rozmawiałam z profesorem. Powiedział mi, że gdyby w niego nie wierzył, nie ręczyłby za niego i nie narażał go na wcześniejszą obronę pracy. Sądzi, że ta obrona to dla niego pestka, bo on ma taką wiedzę, jak mało który profesor. Ale prosił, żebym mu tej jego opinii nie powtarzała, żeby się nie demobilizował.
Całe szczęście, że załatwiliśmy wcześniej metryki, teraz byśmy już nie zdążyli. Jednak nie byłam chrzczona w tym przeniesionym kościele na Muranowie, tylko w tym na Starówce. Coś ci się pokręciło, pewnie z powodu tych trzech chrztów w rodzinie i twojej wtedy choroby. Ale już wiemy, to najważniejsze.
Obrona pracy Piotra odbędzie się 22 czerwca. Ale data, co? Któraś tam rocznica napaści na nas naszych przyjaciół i wywózki! Nie wiem, czy to dobrze, że odziedziczyłam po Matce rewizjonizm - kariery w tym kraju to ja nie zrobię, chyba nie!
Teraz, kiedy już jestem wolna, żeby nie nęcić i nie rozpraszać Piotra, mogłabym przyjechać do przymiarki sukni ślubnej. Co Ty na to? Mów sobie, co chcesz, a ja i tak pojutrze wsiadam do nocnego pociągu i będę w domu zaraz po tym liście, a może i razem z nim. No dobrze, żeby był
wcześniej, wyślę go ekspresem.
Całuję Was wszystkich z dubeltówki i kończę tę moją ostatnią panieńską epistołę.
Wasza kochająca panna Kasia
• • • • •
Zofia z trudem oswajała się z tym, że jej córka niedługo będzie mężatką. Jeszcze kilka miesięcy temu w ogóle nie myślała o niej w takich kategoriach. Jeśli się bała o jej przyszłość, to o to, jak sobie poradzi z pracą po studiach, gdzie dostanie pracę albo czy będzie jeszcze coś studiować, bo ciągle o tym mówiła. Ale że zanim skończy studia, będzie mężatką? Nie, tego nie przewidziała. Ma dopiero dziewiętnaście lat. W ogóle nie pobyła panienką. Za wcześnie poszła do szkoły, za wcześnie na studia, za wcześnie wchodzi w dorosłe życie.
Nawet jeśli ten jej wybrany wydaje się sympatyczny i rozsądny. Mimo wszystko za szybko to się potoczyło.
Grażynka, szkolna przyjaciółka Kasi, która ma być świadkiem w Urzędzie Stanu Cywilnego, też jest tego zdania. Biedaczka z powodu choroby matki musiała wziąć na farmacji urlop dziekański, żeby opiekować się młodszym rodzeństwem. Nie wiadomo, kiedy te studia podejmie na nowo, bo jej matka umiera na gruźlicę, a rodzeństwo jest jeszcze małe.
Ślub cywilny! Bo państwo nie honoruje ślubów kościelnych i papierów tam wydanych.
Na przyjęcie po tej uroczystości cywilnej przyjeżdżają koleżanki Kasi ze studiów, kolega Piotra, który ma być jego świadkiem, poza tym Rembiszowie zaprosili paru swoich i Kasi przyjaciół z Zamościa.
Rodzina z Częstochowy nie przyjedzie, mają jakieś komplikacje zdro-wotne. Rembiszowie chcieli pomóc rodzicom Piotra w sfinansowaniu wesela po ślubie kościelnym u nich na wsi. Postanowili w tym celu sprzedać działkę, ale Piotr stanowczo się temu sprzeciwił. Nie chciał, żeby ktokolwiek poza nim ponosił koszty jego wesela, chociaż nie jest zadowolony z tego, że jego rodzice urządzają je z rozmachem ponad stan. On uważa, że jest to uroczystość dotycząca tylko dwojga młodych i ich najbliższej rodziny, a argument, że „trzeba się przecież pokazać”, bardziej go irytuje, niż do niego trafia.
Zofia nie byłaby sobą, gdyby nie wymyśliła dla córki bajecznych kreacji na obie uroczystości. Do ślubu cywilnego uszyła jej prościutki kostiumik z wełenki w kolorze kremowym, a do kościelnego długą biała suknię z pozszywanych wstążek. Wykupiła na nią chyba cały zapas wstążek ze wszystkich sklepów pasmanteryjnych w Zamościu.
Mocno dopasowany stanik tej kreacji z przedłużonym stanem uszyła z jedwabiu, a rękawy i dół sukni z coraz szerszych falbanek ze wstążek.
Szczuplutka Kasia ze swoją talią osy będzie w tym wyglądała wspaniale. Suknia w zasadzie jest już gotowa, należy tylko porobić zaszewki, żeby dopasować górę i w talii, ale zanim to zrobi, chciała poupinać je na córce. Dlatego uznała, iż dobrze się składa, że Kasia przyjedzie wcześniej i bez Piotra, który nie powinien przed wyjściem do kościoła zobaczyć panny młodej w ślubnej kreacji. Ale w duchu musiała przyznać, że to tylko pretekst, bo tak naprawdę chciała ją mieć chociaż na trochę jeszcze tylko dla siebie.
List pojawił się u nich kilkanaście godzin wcześniej niż ta, która go napisała. Zofia ledwie zdążyła, odrywając się od szycia, upiec na jej cześć placek śniegowy. Ciasto to, uwielbiane przez wszystkich domowników, i to bez względu na to, jak się udało, miało w rodzinie swoją zabawną tradycję. Przepis Zofia odtworzyła ze wspomnień z dzieciństwa. Podobno jej babcia, hrabina Domańska, była prawdziwą mistrzynią w jego przygotowaniu. Kontynuatorce zawsze udawało się osiągnąć charakterystyczny smak, ale rzadko konsystencję.
Przeważnie tuż przed wyjęciem z pieca opadało, stając się - co tu dużo gadać - zakalcem. Dla tak skrupulatnej i precyzyjnej gospodyni jak ona było to, ma się rozumieć, za każdym razem wielkim zmartwieniem i blamażem, chociaż ci, dla których piekła, i tak pożerali je, zanim zdążyła się obejrzeć. Ciekawostką było to, że kiedy Kasia dwa razy robiła je według tego samego przepisu, pod jej kontrolą i pod jej dyktando, wyjmowała je z pieca wyrośnięte jak się patrzy.
Tym razem było tak, jak niemal zawsze. W ostatniej chwili nieco opadło i wyjęła z pieca lekki, bo lekki, ale jednak zakalec. Dlaczego?
Znowu wszyscy będą sobie z niej żartować, a przecież wzięła dokładnie:
10 białek,
20 dkg masła,
2,5 szklanki mąki,
szklankę cukru,
2 łyżki proszku do pieczenia,
zapach migdałowy, laskę wanilii,
pół kubka gęstej śmietany
i robiła wszystko tak, jak powinna, czyli: najpierw ukręciła masło z cukrem, wcisnęła do tego cudem zdobytą po znajomości cytrynę, sypiąc proszek na ten sok z cytryny. Wsypała do tego mąkę i wymieszała dokładnie. Dodała śmietanę, wymieszała. Na koniec dodała do tego wszystkiego ubitą pianę i znowu wymieszała. Następnie wysmarowała i posypała tartą bułką brytfannę, przełożyła na nią gotowe ciasto i włożyła je do pieca. Rosło tak pięknie, a w ostatniej chwili… No cóż, najwyraźniej jakiś złośliwy chochlik się na nie uparł.
Dobrze chociaż, że jest przepyszne.
Oczywiście obiad weselny nie może się obyć bez śniegowego, nie w ich rodzinie. Ale będzie je robić pod kontrolą sama oblubienica, niech sobie z niej żartują. Teściowa i tak zbierze swoją porcję docinków, jak przyjdzie na to pora.
Inną anegdotyczną historią w ich rodzinie było szycie Zofii dla Kasi.
Uwielbiała to robić. Szczególnie zaś stroje, które podkreślały niezwykłą różnicę liczby centymetrów w obwodzie ramion i talii dziewczyny. Zofia zawsze, ale to zawsze w tym przesadzała. Podczas przymiarki okazywało się, że uszyte rzeczy są o wiele za szerokie w ramionach i za szczupłe w talii, która była nieprawdopodobnie cienka, bo mierzyła w porywach między czrerdzieści sześć a pięćdziesiąt centymetrów.
- Gdybym miała takie plecy, na jakie to uszyłaś - mawiała córka podczas przymiarki - musiałabym być kulturystką.
- To wszystko przez tę twoją talię. W ostatniej chwili zawsze trochę naddaję, bo ta różnica szerokości wydaje mi się taka duża. Wiem, jestem w tym niepoprawna.
- Jesteś kochana. Za bardzo mnie idealizujesz, podobnie jak Piotr.
Żebyś usłyszała, jak potrafi piać na mój widok z zachwytu, nawet ty, mamuś, byś się zdziwiła.
- Niech sobie pieje. Tego nigdy nam nie jest za dużo. Zwłaszcza że szczęście nie trwa wiecznie.
- Nie kracz, mamuś. Chcę wierzyć, że będzie trwało zawsze, inaczej nic nie ma sensu.
- Masz rację, moje dziecko, masz rację.
Jak dobrze - myślała Kasia - jak wspaniale jest móc słyszeć ten zwrot: „moje dziecko”. Jak długo jeszcze będzie mi to dane? Mama ma już prawie czterdzieści sześć lat, wygląda świetnie, ale przecież to jednak sporo. A teraz będzie teściową. Moje rodzeństwo natomiast, takie szczeniaczki będą mieć szwagra. Ale ich wszystkich wrobiłam!
Dopóki trwała wytężona praca przy wkuwaniu do egzaminów, nie miała czasu na rozmyślania nad zmianami, które ją czekają. Teraz różnego rodzaje niepokoje i wątpliwości zaczęły ją po prostu osaczać.
Za kilka czy też kilkanaście dni będzie oto mężatką! Przecież to nie stanie się bez żadnych konsekwencji. Czy sprosta wymaganiom i obowiązkom?
Próbowała kiedyś rozmawiać o tym z Piotrem, ale on się tylko roześmiał.
- Tak sobie myślę, że rzeczywiście ci ich przybędzie. Będziesz miała obowiązek kochać, być wierną… Teraz robisz to ot tak sobie, ale jak podpiszesz cyrograf, będzie to już obowiązek.
- Wygłupiasz się, a ja poważnie - odpowiedziała Piotrowi. A może powinna o tym porozmawiać z mamą?
- Czy jest coś, o czym chciałabyś mi powiedzieć albo zapytać? -
odezwała się Zofia, jakby wyczuła jej rozterki. - Bo przecież szykujesz się do wielkiej zmiany w życiu.
- Jak to się dzieje, że zawsze odgadujesz moje myśli? Rzeczywiście trochę się boję.
- Czego konkretnie się boisz?
- No właśnie tych zmian, obowiązków, tego, że zrobię się stara, gruba i nie wiem co jeszcze, bo przecież wszystko się zmieni. Ja się po prostu boję, że temu wszystkiemu nie sprostam.
- Zaskakujesz mnie. Wydawało mi się, że jesteś zakochana, że się do tego palisz, bo przecież sama chciałaś.
- No tak. Nadal chcę, ale się boję.
- Co ja ci mogę na to powiedzieć? Każdy boi się zmian. Ale zapewniam cię, że od tego nikt jeszcze nie umarł. Nie staniesz się też od razu stara ani gruba, no chyba że zamierzasz mieć dużo dzieci.
- Ależ skąd, to na razie w ogóle nie wchodzi w rachubę. Muszę najpierw zrobić magisterium, a poza tym nie mamy mieszkania.
- No właśnie, gdzie wy zamierzacie mieszkać?
- Tesia, siostra Piotra, ma dostać drugi pokój i proponuje, żebyśmy go na razie zajęli, ale on nie bardzo chce. Boi się, że za bardzo by ingerowała w nasze życie. Mieliśmy dostać dla siebie pokój w akademiku, ale to było pewne przedtem, kiedy istniała PWSR Od czasu jej likwidacji wszystko się skomplikowało. Najważniejsza teraz jest obrona pracy Piotra. Wierzę w niego, trzymam kciuki, ale… gdybyśmy musieli wyjechać z Warszawy, szkoda by było. Już się zżyłam z myślą, że będę tam na stałe. Zdawało mi się, że mój los zatoczył koło, wróciłam tu, gdzie się urodziłam, do portu przeznaczenia, a tymczasem okazuje się, że w życiu nie ma nic pewnego.
- Zwłaszcza że jesteś jeszcze taka młoda. Życie, moje dziecko, jest nieprzewidywalne i to jest cały jego urok. Gdybyśmy wiedzieli, jak się potoczy, kto wie, czy czulibyśmy się szczęśliwsi? Tak bardzo chciałabym
wiedzieć, że będzie dobre dla ciebie, dla reszty moich dzieci. Jedno, co możemy, to uczyć się hartu, w ogóle uczyć się, by łatwiej było sprostać wymaganiom, nie poddać się zasadzkom. Trzeba po prostu umieć jak najwięcej. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może się przydać.
To wszystko, co mówię, to truizmy… najważniejsze, żebyś’ umiała w życiu dobrze decydować i nigdy nie musiała żałować swoich decyzji.
- Czyli klasyczne rady rodzicielskie: „Radzę ci jak ojciec, rób, jak uważasz”.
- Mniej więcej. Po prostu musisz czerpać z tego, co masz w sobie, z tego, jak widzisz świat, a wydaje mi się, że czuwałam nad tym, abyś umiała widzieć, co ważne.
- Kocham cię mamo. Nie wiem, czy już ci o tym mówiłam.
- Ja też cię kocham, moje dziecko.
Tydzień po tej rozmowie matki z córką Piotr bronił swój doktorat. Po trwającej ponad dwie godziny rozmowie z komisją podziękowano mu wreszcie. Kiedy stojąc na korytarzu dosłownie ocierał pot z czoła, wyszedł do niego profesor, żeby mu pogratulować.
- Dziękuję ci, chłopcze, że nie zawiodłeś moich nadziei. Nie mówiłem ci, że twoja praca w świecie naukowym została uznana za wybitną i uniwersytet zadba o jej opublikowane. A zatem wychodzisz stąd z tarczą, no i… witaj kolego. Ponieważ wynik dzisiejszej próby przewidziałem i poczyniłem pewne kroki, uważam, że powinieneś umówić się z dziekanem. Powołaj się na mnie, aczkolwiek twoja praca i jej obrona są najlepszą rekomendacją.
Załatwianie formalności musiał zacząć od tłumaczenia się, że nie przewidując likwidacji PWSP, dawno ustalił z przyszłą żoną termin ślubu na ostatnie dni czerwca, a więc od dwudziestego piątego do trzydziestego nie będzie w stanie czemu innemu poświęcić uwagi.
- Proszę więc na razie złożyć to, co pan ma, a o reszcie formalności będziemy myśleć później - usłyszał od sekretarki dziekana.
- Czy ta zwłoka nie spowoduje tego, że praca mi przepadnie? -
upewniał się.
- O ile wiem, to uniwersytet zabiega o pana, i to od już paru miesięcy, a nie odwrotnie. Więc o czym tu mowa?
- Kochany profesor - pomyślał Piotr - kiedy wiosną dawał mi do zrozumienia, że powinienem zacząć rozglądać się za placówką naukową o większym prestiżu niż PWSP, nawet nie przypuszczałem, że zaczął to robić w moim imieniu.
O tych wszystkich zdarzeniach opowiadał Kasi i jej rodzicom w przeddzień ślubu cywilnego. Przygotowania już trwały. Zapachy wydostające się z piekarnika przyjemnie drażniły nozdrza. A narzeczeni ukręcali właśnie w wielkim miedzianym moździerzu masło z cukrem, jako jeden ze składników legendarnego placka śniegowego prababci Domańskiej. Siedzieli obok siebie bardzo przejęci tym działaniem.
Żadne z trzech ciast śniegowych, bo Kasia zadecydowała, że upiecze od razu więcej, żeby było na wesele po ślubie kościelnym w Lipkowicach, dokąd pojadą wszyscy nazajutrz po całym tym zamieszaniu cywilnym, nie okazało się zakalcem.
- To niesprawiedliwe! - mówiła matka. - Ten przepis noszę w sercu, całą duszę wkładam w jego realizację i udaje mi się w najlepszym przypadku co trzeci raz. A ta oto smarkula nie przykłada do tego żadnej wagi i proszę - zawsze jej wychodzi!
- Może za bardzo się nad nim trzęsiesz? Poza tym jeśli jesteś człowiekiem z krwi i kości, musi być coś, czemu nie dasz rady. We wszystkim jesteś najlepsza, nikt z ludzi taki nie jest, no i przyznaj, jak byśmy żyli bez tych emocji przed każdym świętem: uda się czy nie?
- Dobrze, niech wam będzie, mądralo.
Przygotowania dobiegły końca. Przebrani odświętnie młodzi tudzież weselnicy uroczystą grupą pomaszerowali do ratusza. Tam nowe papiery sporządził dla nich, wręczając im najpierw obrączki przy akompaniamencie wytartej płyty z nagraniem Veni creator, sam kierownik Urzędu Sranu Cywilnego. On też był ubrany stosownie. W
ciemnym garniturze, z łańcuchem na szyi połączonym z dyndającym u dołu herbem rodu Zamoyskich. Jak się w nowych porządkach utrzymał
ten relikt dawnej epoki, Bóg jeden raczy wiedzieć. Oficjalnie uznani małżonkowie, kiedy go zobaczyli, uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo i do końca ceremonii nie mogli utrzymać powagi, ani w czasie okolicznościowego przemówienia urzędnika, ani nawet podczas hymnu narodowego, który po zmianie płyty przez namaszczonego do tego woźnego zakończył uroczystość.
W taki oto sposób Kasia Markowska przestała być panienką i zamieniła się w szacowną Katarzynę Szombarę. Ze wszystkich świadków uroczystości najbardziej wzruszona czy nawet poruszona była matka panny młodej. Wcześniej, kiedy organizowała oprawę tego, co się stało, była tak zajęta, że nie miała czasu tego rozpamiętywać. W
momencie kiedy stała się biernym świadkiem, waga zdarzenia przygniotła ją całą swoją mocą.
Jej Mgiełka, ta zwiewna młoda istota, o której przetrwanie na rosyjskiej zsyłce tak desperacko walczyła, ta wrażliwa osóbka, teraz jej najlepsza przyjaciółka rozpoczęła nowy etap życia. Czuje się z tym szczęśliwa i oby tak zostało. Nawet jeśli wydaje się nam, że oddajemy swój skarb w najlepsze z możliwych ręce, scenariusz na dalsze lata jest w gestii losu.
Pan młody nie dał za wygraną i zagadnął woźnego, kiedy ten składał
rekwizyty, w tym łańcuch z pozłacanym herbem magnackim.
- Przepraszam pana, interesuje mnie ten łańcuch. Czy to ostatnio wyprodukowany herb kanclerskiego rodu?
- Nie ostatnio, to nasz cenny zabytek, wypożyczam go z parafii kolegiackiej.
- I zawsze tu był taki zwyczaj, że urzędnik ma go na sobie w czasie ceremonii?
- Odkąd ja tu pracuję, dbam o tradycję. Przecież ślub nie zdarza się nikomu co dnia. Musi być uroczyście.
- Ma pan rację, w końcu jesteśmy na ziemi zamojskiej.
- Jeśliby mi ktoś obiecywał - opowiadał potem Piotr przy uroczystym obiedzie, że w urzędzie Polski Ludowej ślub mój przypieczętuje sam Kanclerz Koronny, uznałbym to za żart. Nie zanika duch w narodzie.
- Ach, więc to dlatego tak wam było wesoło - zauważyła Zofia. - A ja w ogóle nie zwróciłam na to uwagi.
Jeszcze dwa zabawne wydarzenia urozmaiciły ten niezwykły dzień.
Bohaterem pierwszego z nich był Kuba. Wynosząc półmiski z daniami ze spiżarni ktoś zapomniał zamknąć drzwi, a pies nie byłby sobą, gdyby nie dał się porwać zapachom, jakie na co dzień mogą mu się tylko przyśnić. Zaprowadziły go one do okazałego, niemal trzydziestocentymetrowego baleronu, który uznał za wspaniale pachnącą zabawkę. Otwarłszy swój długi pysk na całą szerokość, chwycił go w pół, wyszedł na środek pokoju, wykonał przednimi łapami coś w rodzaju ukłonu z przytupem i z miną „próbujcie mnie teraz złapać” pognał przez wszystkie pokoje w amfiladzie. Następnie zawrócił, a kiedy zobaczył, że owszem, wzbudził zainteresowanie, przez uchylone drzwi, bo właśnie postanowiono trochę wywietrzyć, wybiegł do sieni i dalej na ulicę.
Ku radości przechodniów pędził tak wokół rynku, najpierw podcieniami, a potem przez plac na schody do ratusza i z powrotem, a za nim niemal cały orszak weselny. Pościg zrezygnował na rogu Kołłątaja i Akademickiej.
Bez pościgu nie było dla niego zabawy, toteż wrócił zmachany, wypuścił z pyska zdobycz i ułożył się do snu. Nie dał jednak odebrać sobie baleronu. Każdą taką próbę traktował jak zaproszenie do zabawy.
Ledwie ustało zamieszanie z psem i baleronem, przed ucztującymi pojawiło się jedno z bliźniąt Rembiszów, czyli mały Piotruś. Odkąd w ich rodzinie nastał duży, czyli nowo poślubiony małżonek, dla odróżnienia nazywano go „małym Piotrusiem”. Otóż wrócił on właśnie z podwórka, gdzie wyszedł na spotkanie z kolegami, w stanie najwyższego wzburzenia. Nie bacząc na licznie zebranych gości, zaczął zdzierać z siebie galowy strój, w jaki ubrano go na ślub starszej siostry.
- Jak mogliście mi to zrobić! - krzyczał. - Nigdy wam tego nie daruję!
Ja nie jestem żadnym głupim żeniuchem, tylko małym chłopcem. Już nigdy nie będę mógł pokazać się ludziom na oczy.
- Co się stało Piotrusiu?
- Co się stało, co się stało! Zakładasz mi ten durny krawat i jeszcze potem pytasz, co się stało? - wykrzykiwał, a części jego garderoby fruwały w powietrzu. Przez was nie będę mógł chodzić do szkoły, bo mnie wyśmieją.
Okazało się, że kiedy pokazał się na podwórku ubrany w nowy garniturek i pod krawatem, koledzy trochę z zazdrości, a trochę dla draki urządzili mu kocią muzykę i wykrzykiwali pod jego adresem przeróżne złośliwości. Piotruś, ambitny ponad miarę, zawsze źle znosił
żarty pod swoim adresem, co dopiero kpiny, a już przezwisko „żeniuch” skandowane przez podwórko doprowadziło go do rozpaczy.
Tak histeryzował, że goście zaczęli się żegnać, bo jego rozpacz stała się dominującym punktem popołudnia. Matka zabrała go do sypialni, a kiedy wróciła do gości, już ich prawie nie było.
Był wszakoż ktoś bardzo zadowolony z takiego obrotu sprawy -
młody małżonek, który z wielkim samozaparciem walczył dotąd ze swoim pociągiem do ukochanej. Jak tylko dom zaczął pustoszeć, szeptał jej do ucha namiętne słówka i mówił, jak to się już nacierpiał, w związku z czym powinni udać się wreszcie do małego pokoju, gdzie był do dzisiaj sam jak palec. Samotny i nieszczęśliwy.
Kasia wiedziała, że coś takiego kiedyś nastąpi, ale tu, w jej rodzinnym domu, pod okiem rodziców wydało się jej to niemożliwe, a przynajmniej niestosowne.
- Ależ Piotrusiu, ja tak nie mogę, mamie będzie przykro.
- Przecież jesteś moją żoną.
- No tak, ale co mama sobie pomyśli?
- Przyzna mi rację. Zapytaj ją, jak nie wierzysz.
- Dobrze, zapytam.
Zastała matkę w kuchni zajętą sprzątaniem ze stołu i zmywaniem.
- Pomogę ci - powiedziała do niej.
- A ty co masz tu do roboty? - zdziwiła się Zofia.
- Pomogę ci i przyszłam pogadać.
- Pogadać ze mną? Dzisiaj? A co się stało?
- Nic się nie stało, tylko Piotruś mały wystraszył nam gości.
- Zdarza się. A gdzie jest twój Piotruś duży? Pokłóciliście się?
- My? Skądże znowu. Tylko… on… Nie wiem, jak ci to powiedzieć.
- Co on?
- On uważa… on wyobraża sobie, że powinnam spać z nim od dzisiaj w jego pokoju.
- Jeśli tak uważa…
- Ale nie jesteś pewna?
Zofia nie posiadała się ze zdumienia.
- Nic takiego nie powiedziałam.
- To co ja mam zrobić? Zgodzić się czy nie?
- Kasiu, skoro wyszłaś za mąż, nie pytaj mnie o takie rzeczy, bo czuję się niezręcznie.
- Tak też myślałam, ale ja nie chcę wprawiać cię w zakłopotanie.
- No więc nie rób tego, proszę.
- No i w końcu nie wiem… Powiedz, mamuś, mogę czy nie mogę?
- A dajże ty mi święty spokój! - powiedziała Zofia, rzuciła ścierkę i wybiegła z kuchni.
Młoda mężatka chciała za nią podążyć, ale Piotr już przebrany w piżamę uchylił drzwi swego pokoju, złapał ją za rękę, wciągnął do środka i zamknął drzwi na klucz.
- Pytałam mamę, czy mogę tu z tobą zostać, ale uciekła.
- Naprawdę ją zapytałaś??? Naprawdę?
- Przecież muszę wiedzieć, czy nie będzie jej przykro…
- Nic dziwnego, że uciekła. Gdzieś ty się, Kasiątko, taka uchowała? A może ty sobie z nas wszystkich żartujesz?
- Nie. Dlaczego?
- Chyba nie chcesz mi wmówić, iż nie wiedziałaś o tym, że małżeństwa sypiają razem?
- Oczywiście, że wiedziałam, ale nie wiem, czy mamie to nie sprawi przykrości. Wolałabym być pewna.
- A tobie sprawia przykrość fakt, że mama sypia ze swoim mężem?
- Coś ty, to przecież normalne.
- Tak właśnie myśli twoja mama o tobie. Zresztą dosyć już tego gadania! Chodź tu do mnie.
- Dawno nie przeżyłam podobnej konsternacji - mówiła tymczasem Zofia do Teofila. - Wyobraź sobie, że ta wariatka, moja córka, uparła się, żebym oficjalnie zezwoliła jej na pójście do łóżka z jej mężem!
- Serio? I co zrobiłaś?
- Cisnęłam w nią ścierką i uciekłam. A co innego mogłam zrobić?
- Ha, ha, ha! Obie jesteście siebie warte! Chodź tu do mnie.
- Pobudka! - usłyszeli głos Teofila za drzwiami.
- Dziękujemy. Zaraz będziemy gotowi - odpowiedział Piotr.
- Mów za siebie - wymruczała jego oblubienica przewracając się na drugi bok.
Zasnęli nad ranem, a i to nie na dobre. Bo chwilę po tym, kiedy utuliwszy ją w ramionach, sam zaledwie zapadł w drzemkę, zaraz musiał ją przerwać. A to dlatego że jego żona, która jeszcze przed chwilą wydawała się bardzo szczęśliwa, szlochała właśnie siedząc na łóżku oparta o ścianę.
- Kasiątko, kochanie moje, co ci się stało?
- Wiedziałam, że tak będzie, wiedziałam…
- Co będzie? Co wiedziałaś?
- Że mnie kiedyś zostawisz…
- Ja? Ciebie? Co ci przyszło do głowy?
- Miałam sen. Bardzo realistyczny.
- Realistyczny sen? Przecież to paradoks!
- Boję się… po prostu się boję, że się sprawdzi.
- Ze snami jest akurat odwrotnie. Jak we śnie jest źle, to w życiu dobrze. Co takiego ci się śniło?
- Pływaliśmy oboje w pięknym jeziorku. Naprawdę pięknym. Było położone w cienistej dolince otoczonej wzgórzami porośniętymi tropikalną roślinnością. Taki, wiesz, rajski ogród. Woda najpierw cudownie przezroczysta zaczęła mętnieć, a ty odpływałeś ode mnie coraz dalej i dalej. Nie mogłam cię dogonić, uciekałeś ode mnie.
Krzyczałeś, żebym wyszła z wody, bo mnie nie chcesz. Ja strasznie cierpiałam, ale odtrąciłeś mnie i odpłynąłeś. To nic, że tam było pięknie, ja tak bardzo cierpiałam, a ty byłeś jak głaz. Nic cię to nie obchodziło, zniknąłeś mi z oczu. Obudziłam się z tym bólem w sercu…
- Kochanie. Wiesz, że jest i zawsze będzie odwrotnie. Nigdy cię nie opuszczę, nigdy, przenigdy!
- Żebyś wiedział, jak to bolało.
- Obejmij mnie, przytul się mocno, nigdy nie zrobię nic, co przysporzy ci bólu. Słyszysz?
Mimo jego starań trudno jej było otrząsnąć się z koszmaru. Za drzwiami słychać było bieganinę, grymaszenie dzieci, a oni jeszcze tulili się do siebie.
- Pośpieszcie się, bo pociąg nam ucieknie! - usłyszeli.
Do Lipkowie dojechali na dwa dni przed ślubem i zaraz wszyscy włączyli się w trwające przygotowania. Byli zdumieni rozmachem, z jakim rodzice Piotra chcieli świętować jego ożenek. Wypożyczono od ropczyckiej jednostki wojskowej dwa wielkie namioty. W jednym z nich ustawiano ściągnięte z pobliskich domów stoły, natomiast w drugim podest dla kapeli, bo tam miały się odbywać tańce i hulanki.
Przy liczbie zaproszonych gości problemów było co niemiara. Cały obszerny, czteroizbowy dom został oddany na noc rodzinie panny młodej i gościom, a gospodarze wynieśli się ze swoją pościelą do stodoły. Dzieci bardzo im tego zazdrościły. Trzeba przyznać, że rodzice Piotra rzeczywiście się „postawili”. Uwędzili szynki, zaangażowali masarza do wyrobu wędlin. Ubite gęsi, kaczki i kury zdumiewały przyjezdnych, przywykłych do sklepów, gdzie najbardziej wyeksponowane są przysłowiowe nagie haki. W porównaniu ze zgromadzonymi frykasami, przywiezione przez Rembiszów ciasta, wśród których znalazły się dwa placki śniegowe Kasi, prezentowały się nader skromnie.
Do kościoła jechali po wybojach długim szeregiem furmanek z rozśpiewanymi weselnikami. Śnieżnobiała suknia ze wstążek trochę się przykurzyła, ale nikt się tym zbytnio nie przejmował. Tak samo albo i bardziej przykurzone były wielkie torty weselne - zwane w tych okolicach korowajami i prezenty od zaproszonych, które w większości pokonały tę samą drogę co ofiarodawcy.
Tłumy gości, wspaniała zabawa, odprawianie zwyczajów regionalnych dostarczyły niezapomnianych wrażeń, aczkolwiek po jakimś czasie, kiedy Kasia wracała do tych chwil wspomnieniem, okazało się, że najbardziej utrwaliły się jej dwie rzeczy, a mianowicie: spośród setek przyśpiewek ta ze słowami „Nie będziesz ty Kasiu za innymi latać, siedzisz se pod gruszą, aby portki łatać”, jak i kłopoty z drużbą Piotra.
Na swego drużbę zaprosił on przyjaciela ze studiów Pawła Białka, który też został pracownikiem naukowym, tyle że nie w Warszawie, a w rodzinnym Poznaniu. Oczekiwano go do ostatniej chwili, ale nie pojawił się w Lipkowicach. Zamiast niego przyjechał listonosz z telegramem. Paweł przepraszał, że z powodu tragicznej śmierci ojca i brata nie może być na weselu. Trzeba było na gwałt szukać nowego drużby, ale bardziej niż tym zamieszaniem Piotr martwił się nieszczęściem, jakie dotknęło jego przyjaciela. Po pewnym czasie dowiedzieli się, że bliscy Pawła zginęli od kul tych, co strzelali do demonstrujących w czasie tak zwanych wypadków poznańskich.
Kiedy w drugim dniu wesela, na poprawinach ktoś włączył radio, rozległy się z niego słowa premiera Polski: „…każdy prowokator czy szaleniec, który odważy się podnieść rękę na władzę ludową, niech będzie pewien, że mu tę rękę władza utnie w interesie klasy robotniczej…” Dziwny to był argument, skoro to klasa robotnicza walczyła (demonstrując) o obniżki cen i o wolność. Nie przypuszczali wtedy, jak bardzo dotyczy to bliskich przyjaciela Piotra.
Kasia, która wciąż miała w pamięci sen, który nawiedził ją w czasie pamiętnej nocy poślubnej, zaczęła dopatrywać się jakiegoś znaku w tym, że zarówno ich pierwsze zauroczenie (miała tu na myśli kolejkę do Bieruta na katafalku), jak i ślub, oba te tak ważne dla nich wydarzenia były w jakiś sposób naznaczone śmiercią.
- Myśląc w ten sposób prowokujesz los! - gniewał się Piotr. - Ktoś inny na twoim miejscu pękałby z dumy, że w tym samym czasie co twój odbył się też ślub Artura Millera z Marylin Monroe.
Ale w niej i tak tlił się niepokój. Tym bardziej że sen o budzącej trwogę atmosferze zaczął ją nękać co jakiś czas.
Działo się tak zapewne dlatego, że ich życie małżeńskie było nieustającym pasmem szczęścia. Było jak piękny sen, toteż bała się, że się z niego obudzi. Nie było pragnienia, którego by jej ukochany nie spełnił, odgadywał jej myśli, mościł ścieżki. Wszystko w jego postępowaniu sprowadzało się do tego, żeby ją uszczęśliwić.
Nawet jej rodzona matka uważała, że ją rozpuszcza.
- Postępując z nią w ten sposób robisz z niej kalekę życiową mawiała.
- Przecież ona ci wchodzi na głowę!
- Jest jeszcze taka młoda i kruchutka - słyszała w odpowiedzi. No i ma przed sobą ciężki rok. Pisze pracę magisterską, czeka ją brona, a do tego doszły przecież ostatnio jeszcze teatr i film.
Rozdział 20
Od kilku miesięcy Kasia udzielała się w Teatrze Rosyjskim, który działał przy Towarzystwie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej. Trafiła tam przez przypadek. Stworzyli go Rosjanie mieszkający w Polsce, pracownicy ambasady i członkowie ich rodzin. Dużo z nich było profesjonalistami i właśnie z ich inicjatywy teatr założono. Ale ponieważ zamierzali wystawić sztukę Ostrowskiego, która wymagała dużej obsady, doangażowali też Polaków mówiących dobrze po rosyjsku. Potrzebowali również dziewcząt do chórku ubarwiającego spektakl i tak trafili na akademię uniwersytecką z okazji rocznicy rewolucji organizowaną przez studentów rusycystyki. Kilka dziewcząt śpiewało na głosy Przyfrontowy las i Katiu-szę. Kasia była akurat w ich składzie. Teatr Rosyjski zaproponował im pracę u siebie. Za niemałe jak na studencką kieszeń pieniądze. Przyśpiewki do sztuki przygotowywał z nimi dyrygent Orkiestry Polskiego Radia, ożeniony z piękną aktorką radziecką, którą poznał w czasie tournee po ZSRR.
Simona grała główną rolę w rzeczonym spektaklu. Kasia w czasie prób wpadła w oko reżyserce i ta obsadziła ją w roli trzynastoletniego chłopca - Jegoruszki. A rola w filmie była tego konsekwencją.
Zdarzyło się bowiem, że Film Polski rozpętał wielką akcję pod hasłem: „Piękne dziewczęta na ekrany” i koledzy z roku Kasi, żeby jej zrobić kawał, wysłali na ten konkurs jej fotografię z informacją, że grywa w Teatrze Rosyjskim. Tak się złożyło, że młody reżyser zza wschodniej granicy przyjechał do łódzkiej Wytwórni Filmowej, żeby zrealizować swój film pod tytułem Byłem, widziałem. Miała to być romantyczna historia poety znad Wołgi, który zakochuje się w Polsce i w swojej przewodniczce po Warszawie. Ponieważ szukał aktorki polskiej mówiącej dobrze po rosyjsku, gwoli łatwiejszej współpracy, organizatorzy konkursu pokazali mu zdjęcie Kasi z informacją, gdzie jej szukać.
W ten sposób Misza Wietierow w asyście filmowców polskich zjawił
się na próbie sztuki Mądremu biada, czyli Gorie ot urna. W naturze czy też w „metalu”, jak zwykli mawiać inżynierowie, kobieta ze zdjęcia zachwyciła Michaiła, uznał ją za bardzo europejską i zaproponował zdjęcia próbne do głównej roli kobiecej.
Nie była do końca pewna, czy powinna tę propozycję przyjąć, nie wiedziała, co na to powie jej mąż, jak da radę z pisaniem i obroną magisterium. Wyłożyła te skrupuły reżyserowi. Zaciekawił się tematem jej pracy.
- „Zagadnienie typowości postaci w dramatach Lwa Tołstoja” -
powiedziała zdziwiona, że o to pyta.
- Atliczno! Doskonale! - wykrzyknął. - Chętnie w tym madame pomogę, ja też jestem miłośnikiem i powiem nieskromnie, chyba nawet znawcą Tołstoja.
- Chętnie skorzystam z pana pomocy i opinii, jednak sprawę tych próbnych zdjęć chciałabym najpierw omówić z mężem.
- Zrobimy to zaraz po próbie. Pojedziemy razem do niego z petycją.
Mamy tu samochód, odwieziemy madame do domu. Sam też jestem żonaty, wiem, że zdanie drugiej połowy należy uszanować.
Moja Lena jest charakteryzatorką w moskiewskiej wytwórni filmowej, więc z nią rozmowy na temat sztuki są łatwe, jest z branży.
- A mój mąż jest pracownikiem naukowym UW. Też mówi świetnie po rosyjsku.
- Tym bardziej musimy z nim porozmawiać.
Próba wkrótce dobiegła końca, a w pół godziny potem pukali już do pokoju, który zajmowali Szombarowie. Upłynęło kilka miesięcy od ich ślubu, ale nie mieli jeszcze własnego mieszkania. Czuli się mimo to uszczęśliwieni, bo udało im się zdobyć przydział pokoju w miasteczku uniwersyteckim, które urządzono na dawnym osiedlu „Przyjaźń” na Jelonkach, odziedziczonym po budowniczych Pałacu Kultury.
Bardziej zasłużonych wykładowców, mających liczne rodziny umieszczano tam w domkach jednorodzinnych z małymi ogródkami, wybudowanych dla inżynierów radzieckich. Im przypadł w udziale pokój w jednym z szeregowo ustawionych w parku długich drewnianych
domów
robotników.
trzydziestometrowy pokój, w którym przedtem zakwaterowanych było kilku czy kilkunastu budowniczych, i mogli korzystać ze wspólnej łaźni z kabinami prysznicowymi, toalet na korytarzu, jak również ze wspólnej kuchni, w której był wielki stół, szarki na garnki i szereg kuchenek gazowych. Istny kołchoz, ale szesnaście małżeństw młodych naukowców z uczelni warszawskich, bo tyle było w tym barako-domu pokoi, szybko zaaklimatyzowało się w nowej społeczności.
Może dlatego, że jeszcze nie odwykli od zbiorowego życia w domach akademickich, a może też i przede wszystkim - bo byli jeszcze na tyle młodzi, żeby łatwo godzić się z prowizorką. W powojennej Polsce czekanie larami na przydział mieszkania było standardem. Tak więc Szombarowie za jedyną uciążliwość w swoim lokum uważali sąsiedztwo za ścianą pewnej artystki zakwalifikowanej do kolejnego Konkursu Chopinowskiego. Kiedy Ruta Perkowska wprowadziła się do ich domu ze swoim fortepianem marki Steinway i mężem chemikiem, Kasia była uszczęśliwiona. Pianistka ćwiczyła pracowicie od wczesnego rana do wieczora. Grała oczywiście utwory Chopina -
wspaniale! Raz czy dwa razy zapytała grzecznie, czy jej muzyka nie przeszkadza.
- Ależ skąd! Przepięknie pani gra, ja też trochę muzykuję, ale pani jest mistrzynią. Cieszę się, że jesteśmy sąsiadkami.
Radość trwała dopóty, póki nie okazało się, że artystka jest niezrównoważona. Jedynie jej chwile spędzane przy pianinie, mimo że głośne, nie wadziły bynajmniej mieszkańcom. Niestety ta młoda, uzdolniona osoba, gdy tylko przestawała ćwiczyć, zaczynała się awanturować. Ciskała w męża talerzami i czym popadnie, darła się histerycznie, słowem: dostarczała tylu spektakularnych atrakcji, że trudno było to znosić. Zwłaszcza Kasia, z natury spokojna i delikatna, czuła się boleśnie zawiedziona, a nawet zraniona wypaczonym obrazem artystki. Wedle jej romantycznych wyobrażeń człowiek naznaczony talentem powinien być w środku tak samo piękny, jak sztuka, którą uprawia. A tu był wyraźny dysonans i wrażliwej dziewczynie trudno przychodziło się z tym oswoić. Paradoksalnie, po latach nie nadpobudliwa Ruta, a jej spokojny mąż wylądował ponoć w psychiatryku, z pewnością od nadmiaru dostarczanych mu wrażeń.
Teraz więc jadąc do domu w towarzystwie filmowych gości świeżo upieczona kandydatka na gwiazdę modliła się w duchu, żeby pianistka miała dobry dzień, co zdarzało się jej coraz rzadziej.
Piotr z Miszą bardzo przypadli sobie do gustu. Kiedy reżyser opowiedział mężowi Kasi, w jaki sposób trafił na jej ślad, ta nie posiadała się ze zdumienia. Była przekonana, że stało się to przypadkiem, bo zobaczył ją na próbie. O zdjęciach wysłanych na konkurs nie miała najmniejszego pojęcia. Przyszło jej do głowy, że to sprawka jej męża, że sobie w ten sposób z niej zażartował. A Piotr patrzył na nią z niedowierzaniem. On podejrzewał ją, a ona jego.
Winowajcy ujawnili się dopiero wtedy, kiedy jej praca przy realizacji filmu nabrała rozgłosu.
Akceptacja Piotra była formalnością. Jak zwykle zresztą.
- Jeśli cię to bawi, kochanie, zdecyduj się, przeżyjesz piękną przygodę… Ja tu nie mam nic do gadania. Jesteś istotą tożsamą. Istnieje, oczywiście, problem magisterium, ale w takiej wyjątkowej sytuacji, jeśli nawet nie dasz rady… No cóż, co się odwlecze, to nie uciecze…
- Mąż traktuje madame jak dziecko - zażartował reżyser - tak mówią ojcowie do swoich pociech.
- Jest moim wykładowcą na studiach, weszło mu to w krew.
- Madame ma na imię Kasia, po waszemu Katia. Ja jestem Piotr.
- Znaczytsia Pietia, a ja Misza - Michaił - Michał. - Uścisnęli sobie ręce.
- O czym będzie twój film, Misza?
- O fascynacji Polską i Polakami.
- Myślisz, że to właściwy temat, żeby zrobić furorę u was?
- Jeśli potrafię pokazać was tak, jak widzę, spodziewam się sukcesu.
- A co ci się w nas podoba?
- Odwaga, wolność, fantazja. My też mamy wszystkie te cechy, ale u was one są nieposkromione. Nasza ottiepiel, znaczytsia odwilż, i wasza to dwie różne rzeczy. Bo wy macie ją w sercu.
- Tu akurat trafiasz w sedno. Nasza odwilż jest w sercach, i to wyłącznie w nich, bo gdy chodzi o jej stan faktyczny, to jest tak, że jeśli góra trochę poluzuje pętlę, to chyba jedynie po to, żeby ją potem mocniej zacisnąć. Gdybyś mógł posłuchać Gomółki na pamiętnym wiecu na placu Defilad! Jakie on wtedy rozbudził nadzieje! No i co?
Rozeszło się wszystko po kościach…
- Ja słuszał Gomułku.
- ???
- Misza był przez rok w łódzkiej filmówce na mistrzowskim kursie podyplomowym - wtrącił się operator. - Miał czas, żeby poznać nas dobrze. A zdjęcia filmowe z fragmentami rzeczonego przemówienia Gomułki zostaną wmontowane do jego filmu, będą w nim takie sekwencje.
Masz ci los - myślała Kasia - jednak zaczynamy mówić o polityce. Co robić, skoro wszystkie drogi prowadzą do Rzymu… Od kiedy Piotr zaczął pracować na Uniwersytecie, coraz częściej zabierał głos na tematy polityczne. Miał odwagę wygłaszać opinie i poglądy całkiem różne od uznawanych za słuszne. Może dlatego, że zaprzyjaźnił się z grupą naukowców związanych z Wydziałem Filozofii i chadzał z nimi na spotkania. Coś musi robić z czasem, kiedy Kasia wysiaduje na próbach i występach. Najwyraźniej i on znalazł swoją dodatkową, poza nauką, pasję. Wygłasza teraz coraz częściej takie „prawdy”, że Kasia aż się o niego boi. Co innego kiedy robi to w domu, gdy na przykład rozmawia z jej matką. Doprawdy, warto tego posłuchać. Jak już wsiądą na swego ulubionego konika, to świat się może zawalić, a oni gadają i gadają. Teofil mówi wtedy, że czuje się w domu, jak w Radiu „Wolna Europa”. Ale to jest do przyjęcia między swoimi, natomiast przed obcymi Piotr nie powinien się tak
otwierać. Co on wie na przykład o tym Miszy Wietierowie?
Zachwycił się Polską? A co ma mówić, jak jest naszym gościem?
Wróci do tego swojego ZSRR i znowu będzie śpiewał tak, jak oni.
- Wszystko jedno - kontynuował swój wywód entuzjasta z Moskwy. -
Wy, Paliaki, jesteście tacy… europejscy.
- Popatrz, popatrz, my europejscy? Nigdy bym na to nie wpadł -
zareagował Piotr. - Co w nas jest takie europejskie?
- Wszystko. Na przykład twoja żona.
- A, to już inna para kaloszy, zresztą moja żona, proszę ja ciebie, jest więcej niż europejska, ona jest światowa! Ale do rzeczy: Skąd ten pomysł, żeby robić film promujący Polaków? Przyznam, że jestem zaintrygowany, bo radziecka buńczuczność takim teoriom raczej nie sprzyja. Wedle waszej propagandy wszystko, co radzieckie, jest najlepsze. Nic to, że w naszym obozie działamy na zasadzie przyjaźni.
Jednak musisz przyznać, że jest to przyjaźń specyficzna, w której role nie są równorzędne. Jedna strona dyktuje, druga przyklaskuje. Ta pierwsza upaja się aplauzem, druga cieszy się, że jej aplauz został
dostrzeżony. Taka jest wersja oficjalna, a jak jest naprawdę, sam wiesz, skoro przebywasz tu od jakiegoś czasu w środowisku ludzi zajmujących się sztuką. W dodatku panuje w waszej mentalności przekonanie, że to, co radzieckie, jest doskonałe, a my mamy prawo tylko mieć nadzieję, że uda nam się dorównać. A skoro wszyscy u was wierzą, że przysłowiowy słoń radziecki jest niedoścignionym wzorem słonia polskiego, to jak ty ich swoim filmem przekonasz, że my, Polacy, jesteśmy wspaniali?
Misza już otworzył usta, żeby umotywować swój pomysł, ale operator go uprzedził.
- To jest właśnie to, co starałem się mu uświadomić z niejakim sukcesem. Dał się nawet namówić na niewielkie zmiany w scenariuszu.
W gruncie rzeczy będzie to romantyczna historia. Narodziny uczucia z rewolucją kulturalną w tle.
- Zaraz, zaraz, to może ja zbyt pochopnie wyraziłam na to zgodę? -
odezwała się Kasia. - Do scen miłosnych zaangażujcie sobie dublerkę.
- Mam lepszy pomysł - powiedział operator - Misza zaangażuje do nich pana jako dublera. Warunki amanta pan posiada, trzeba tylko będzie dopisać jeszcze sceny łóżkowe.
- Ha, ha, ha! - uśmiał się Piotr. - I jak ja powinienem zareagować na taki komplement od mężczyzny?
- Tego nie wiem. W razie czego oświadczam, że wolę kobiety.
Spotkanie z sympatycznymi filmowcami przeciągnęło się niemal do północy.
- No, no - skwitował je Piotr, kiedy sobie poszli. - Moja żona gwiazdą filmową! - Do czego to jeszcze dojdzie?
- Piotruniu, nie żartuj sobie ze mnie. Ja w ogóle w to nie wierzę.
Przecież nie umiem grać. Jeśli to nawet dojdzie do skutku, oni się szybko w tym zorientują i zrezygnują ze mnie.
- Zrezygnować z ciebie? To nie jest możliwe.
- Ja nawet nie wiem, czy mi na tym zależy. Teatr, owszem. Zdarza mi się marzyć o graniu, kiedy oglądam jakąś sztukę, łapię się na tym, że chciałabym być na miejscu obsadzonej w niej aktorki. Ale film? Nie myślałam o tym nigdy. Zresztą na razie nie ma o czym mówić, oni przecież mogą takie rozmowy prowadzić z wieloma osobami, zanim przystąpią do realizacji. Na pewno na zdjęciach próbnych nie będę jedyną kandydatką…
- Widzę, że już ci jednak zaczyna zależeć.
- Sama nie wiem. Zawsze to jakieś nowe doświadczenie, ale czy mi koniecznie potrzebne?
- Za to ja wiem, co mnie jest teraz potrzebne. Idę wziąć prysznic i czekaj na mnie, moja madame, nie waż mi się zasnąć, zanim nie wrócę.
Nie zasnęła. Piotr spełniał wszystkie jej zachcianki, ona nie chciała pozostawać mu dłużna. Po prostu zniewalał ją dobrocią. Dlaczego on taki jest? - myślała. - Czemu nigdy niczemu się nie sprzeciwi? Pozwala jej bujać w obłokach, wysiadywać na jakichś próbach, biegać na przesłuchania. Na wszystko się zgadza. A może jemu wcale tak bardzo na niej nie zależy i dlatego zostawia jej tyle wolności?
- Kochasz mnie jeszcze? - spytała, kiedy wrócił wypachniony z łazienki i otoczył ją ramionami.
- Niestety, tak.
- Dlaczego niestety?
- Bo czasem nie jest mi z tym lekko. Bo muszę godzić się na różne twoje pomysły na życie i potem cierpię męki zazdrości.
- Nie musisz się na nic godzić.
- Muszę, skoro cię kocham.
- Więc jednak bywasz czasem zazdrosny? To wspaniale, ale nie masz powodu.
Widocznie Piotr właśnie to chciał usłyszeć, bo zaniechał dalszego dialogu. Oboje zresztą byli pasjonatami tych chwil, kiedy porozumiewali się bez słów.
Za trzy dni odbyły się zapowiedziane zdjęcia próbne. Misza był z nich zadowolony. Zaprosił ją potem, żeby obejrzała efekty. Nie była sobą zachwycona. Raczej zaskoczona. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie siebie. Były oczywiście momenty, które była w stanie zaakceptować -
sposób poruszania się, uśmiech - ale generalnie wolałaby tego nie oglądać.
Natomiast zainteresował ją scenariusz. Dostała go zaledwie dwie godziny przed zdjęciami. Były w nim zaznaczone dwie krótkie sceny z niewielką ilos’cią tekstu, toteż nie miała problemu z jego opanowa-niem.
Kiedy wyszła z sali projekcyjnej, gdy reżyser z ekipą oceniali nakręcony
materiał, zaczęła przeglądać scenariusz. Chętnie przeczytałaby go do końca, tym bardziej że była przekonana, iż zdjęcia, które z nią nakręcono, są ostatnie z jej udziałem. Gdy uświadomiła to sobie, nie było jej żal, że nie zagra, chciała tylko wiedzieć, co jest dalej w scenariuszu.
Poza treścią ciekawiła ją, a nawet fascynowała forma tego rodzaju twórczości. Dlatego też czytanie pochłonęło ją bez reszty i była zdumiona, kiedy przerwano jej wiadomością, że rolę otrzymała, zdjęcia rozpoczną się za miesiąc, za tydzień podpiszą z nią umowę, a za dwa tygodnie musi przyjechać do miary kostiumów. Z całego nawału tych informacji wyciągnęła póki co jeden praktyczny wniosek: - A zatem będę mogła zatrzymać scenariusz?
- Nawet musisz. Będziesz też musiała spotykać się z asystentką reżysera, która zdradzi ci trochę tajemnic dotyczących tego, jak zachować się przed kamerą. Ona i reżyser pomogą ci przygotować się do roli, która zresztą jest prawdziwym samograjem. Będziesz w tym filmie widzem, świadkiem zdarzeń. Samo w nich uczestniczenie, spontaniczna reakcja na nie będą ważne. Nie tyle musisz grać, ile być sobą. Najważniejsze, że masz dar przyciągania uwagi.
Tyle mniej więcej czy aż tyle usłyszała tego dnia. Była zbyt oszołomiona, żeby zapamiętać wszystko. Na razie największym jej zmartwieniem był termin rozpoczęcia i czas trwania zdjęć. Żeby obronić pracę magisterską, będzie chyba musiała dokonać cudu, bo termin na
to przypada mniej więcej tydzień po zakończeniu zdjęć; jeśli się nie przedłuży, bo to się zdarza. W tej sytuacji zastanawiała się, czy nie powinna obrony pracy przenieść na jesień. Jednak niechętnie brała pod uwagę taką możliwość. Natomiast z ukończeniem pisania pracy nie było problemu, bo już robiła jej korektę i wprowadzała ostatnie zmiany. Przepisywanie dla niej, biegłej maszynistki, było pestką. Piotr wypożyczył już nawet dla niej z Akademii Nauk maszynę z rosyjską czcionką i zaczęła się z nią oswajać.
Rodzice, rodzeństwo, znajomi, a także koleżanki i koledzy nowinę o tym, że zagra w filmie, uznali za sensacyjną w sensie pozytywnym, podczas gdy dla niej jak na razie była to sprawa kłopotliwa, której będzie zmuszona stawić czoło. Dobrze, że chociaż nie popsuje jej to wakacji z Piotrem, które zaplanowali sobie w tym roku wyjątkowo atrakcyjnie.
Reżyser i jej mąż bardzo się zaprzyjaźnili. Piotr imponował Miszy ogromną wiedzą, spokojem i oczytaniem. Kiedy jeszcze zaprowadził
go dwa razy na „posiady” do swoich zaprzyjaźnionych filozofów, zaskarbił sobie wdzięczność i jeszcze większy podziw i szacunek.
Piotrowi także trudno było się oprzeć zaletom Miszy. Był ujęty jego wrażliwością, spontanicznością i wszechstronnością. Okazało się też, że jest on bardzo uzdolniony muzycznie. Sam skomponował muzykę do filmu. Znakomicie śpiewał, grał na gitarze stworzone przez siebie piosenki.
W ciągu miesiąca od podpisania umowy do rozpoczęcia zdjęć Misza zdradził Kasi wiele cennych tajemnic dotyczących pracy w filmie i zachowania się przed kamerą. Co się zaś tyczy samej realizacji filmu, uczestniczenie w niej stało się dla Kasi fascynującą przygodą. Jej rola w pewnym sensie rzeczywiście była samograjem. Kreowała postać dziennikarki, która niechętnie godzi się zostać przewodniczką po Warszawie dla znanego poety i barda z Leningradu, w którą to postać wcielił się sam Misza. Głównie, jak twierdził, z oszczędności, ale nikt inny nie byłby w tym równie wiarygodny.
W ciągu owej wizyty oboje bywają w wielu osławionych miejscach stolicy, oglądają modne spektakle, wystawy, tańczą rock and rolla w Stodole, zjawiają się w Klubie Krzywego Koła, znanego z dysput intelektualnych. Początkowa nieufność, którą dziennikarka Basia ostentacyjnie manifestuje wobec partnera, stopniowo, w miarę wspólnie przeżywanych zdarzeń przeradza się w zainteresowanie, a potem we wzajemną fascynację.
Mimo że zdjęcia trwały ponad dwa miesiące, czas na planie upływał
niezwykle szybko.
Z ekipą zaprzyjaźniła się bardzo. Nieraz robili jej jakieś kawały, żeby się razem pośmiać. Czekając na słońce miewała dużo czasu i kiedyś wpadła na pomysł, żeby pozaszywać rękawy marynarek należących do operatorów. Wyobrażała sobie, jak po zakończeniu zdjęć, kiedy każdy szybko przebiera się „na cywilnie”, będą się miotać nie mogąc znaleźć otworów na ręce. Chociaż na ogół zmykała, gdy tylko ogłoszono koniec, tym razem grzebała się, żeby zobaczyć efekt swoich starań.
Warto było poczekać, bo śmiechu było co niemiara.
Nazajutrz oni zrewanżowali się jej kawałem, którego skutki zapamiętała na długo. Przynosiła ze sobą zawsze na plan dużą miękką torbę na zakupy. Miała w niej przeróżne rzeczy. Tego dnia śpieszyła się bardzo, bo przed siedemnastą chciała koniecznie odebrać z redakcji „Sztandaru Młodych” na Wspólnej karnety na Tydzień Filmów Europejskich. Było tak późno, że nawet zaniechała przebierania się w prywatne ciuchy i postanowiła udać się tam w filmowej sukience.
- Nie zapomnij torby - przypomniał jej pomocnik operatora i podszedł
z nią do niej.
- Dziękuję ci - powiedziała i cmoknęła go w policzek, ujęta jego troską.
Z Łazienek, gdzie jeszcze odbywały się zdjęcia, do redakcji nie było daleko. Zdążyła tam dotrzeć w porę. Zanim jednak wdrapała się na drugie piętro, postanowiła wyjąć z torby portfel. W tym celu rozsunęła ekler i… To, co się wtedy zaczęło dziać, było porażające. Z torby wystrzeliły z szumem całe góry zgniecionego przedtem pergaminu, otaczając ją wokół, rozprężając się jak jakaś żywa, agresywna materia.
Zobaczyła w rogu podwórka duży pojemnik na śmieci i postanowiła upchać tam kłopotliwe znalezisko. W tym właśnie momencie na podwórku zjawił się dozorca z miotłą i kategorycznie przeciw temu zaprotestował.
- Pani tu nie mieszka - krzyczał zamierzając się na nią miotłą - jakby tu wszyscy przychodzili ze śmiećmi, ładnie byśmy wyglądali.
- Nie mówi się „śmiećmi”, tylko śmieciami - coś ją podkusiło, żeby go poprawić.
Tylko tego brakowało. Gdyby nie dzieliła ich ściana rosnącego wciąż pergaminu, zacząłby ją okładać miotłą… Niewiele myśląc padła przed nim na kolana, złożyła ręce jak do modlitwy i powiedziała: - Panie dozorco czy kierowniku, wszystko jedno, kochany! Błagam pana, ja zaraz wszystko posprzątam, tylko muszę na sekundę wpaść do redakcji „Sztandaru Młodych”, bo zamkną.
Tymczasem na podwórku zebrała się spora grupka gapiów, pootwierały się też okna. Spektakl rozkręcał się na dobre. Pergamin do reszty wypłynął z torby, formując w centralnej części podwórka malowniczy, postrzępiony obłok.
- Niech pan puści na chwilę tę panią, bo nie zdąży. Wróci, to posprząta, przypilnujemy - zainterweniował w jej sprawie jakiś litościwy widz z balkonu.
Przesłała mu całusa.
Rozwścieczony dozorca, który i tak już zbaraniał widząc ją na klęczkach, podrapał się po głowie i przystał na propozycję. Złapała uwolnioną od pergaminu torbę i pokonując schody po trzy stopnie naraz pomknęła na górę.
Uszczęśliwiona, z karnetami w ręce wróciła na dół i zaczęła wciskać pergamin z powrotem do torby. Nie było to wcale łatwe, oj nie.
Kawalarze nieźle się musieli przy tym natrudzić. Pomógł jej na szczęście rozanielony przesłanym całusem jej orędownik, który pełen nadziei zszedł do niej z balkonu. Kiedy utkali wreszcie żywotny towar w torbie i zabezpieczyli go eklerem, był bardzo rozczarowany, że kobieta, której przyszedł z pomocą, nie pragnie kontynuacji tak spektakularnie rozpoczętej znajomości.
Robiąc podchody do kolejnych pojemników w sąsiednich podwórkach wciąż miała pecha, bo wszędzie ktoś się kręcił. Nie miała innego wyjścia, jak zabrać to na Jelonki. Paląc ten upiorny pergamin w zaimprowizowanym ognisku naradzali się z Piotrem, jak się dowcipnisiom zrewanżować.
- Trzeba przyznać, że mają fantazję - powiedział jej rozbawiony mąż.
- Skąd oni to wzięli?
- Co skąd wzięli?
- Ten cały pergamin.
- Ach, to! To była taka wielka przesłona w ramach z listwy, mniej więcej trzy na trzy metry. Używali jej przy ostrym słońcu, żebym się nie krzywiła. Rano się przedziurawiła, był z tym kłopot, a potem jakoś straciłam ją z oczu.
- Wiem już, co zrobisz w rewanżu. Przemilczysz wszystko, jakby nic się nie stało. To będzie dla nich najlepsza kara.
Miał rację. Jak tylko nazajutrz pojawiła się na zdjęciach, zaczęli ją indagować.
- Jak minął dzień?
- Dziękuję, wspaniale.
- Zdążyłaś odebrać karnety?
- Zjawiłam się tam w samą porę.
- A zakupy, udały się?
- Nadzwyczajnie.
Byli niepocieszeni, nie mogli sobie znaleźć miejsca. Dobrze im tak, niech wiedzą, że trafiła kosa na kamień! Nigdy nie dowiedzieli się o skutkach swego psikusa. A swoją drogą - skonstatowała Kasia - ten mój mąż ma naprawdę głowę nie od parady. Lepszej zemsty nie mogłabym sobie wymarzyć.
Tak więc okres kręcenia filmu Kasia śmiało mogła zaliczyć do miłych epizodów życia. Poznała przy okazji wiele nowych miejsc, wspaniałych i dziwnych ludzi, zarobiła sporo pieniędzy, czyli same korzyści. Nade wszystko zaś oboje z Piotrem cenili sobie przyjaźń z Miszą. On z kolei był tak zauroczony Polską, spotkanymi tu ludźmi i wolnością ich ducha, że aż bali się o to, co z nim będzie, gdy wróci do swojego kraju. Czy jego do nas entuzjazm znajdzie tam zrozumienie?
Kiedy przyjechali do szkoły filmowej w Łodzi na kolaudację filmu, Kasia była już w tym środowisku rozpoznawalna. Piotr po obejrzeniu filmu był z niej zadowolony i dumny. Ona podobnie jak po zdjęciach próbnych dręczyła się tylko tym, co - jak uważała - mogła zrobić o wiele lepiej. Kiedy zwierzyła się z tego mężowi, nie okazał
zrozumienia.
- Ja nie wiem, dlaczego ty, kochanie, masz na imię Kasia. Powinnaś się nazywać po prostu Mea Culpa. O wszystko i zawsze się obwiniasz.
Z takim podejściem do życia niełatwo ci będzie osiągnąć sukces, zwłaszcza w tej profesji, do której coraz bardziej się skłaniasz. Przestań grymasić, spisałaś się bardzo dobrze.
Niedługo potem Misza obładowany prezentami i taśmami z kopią filmu, odprowadzany przez liczne grono przyjaciół, odjechał
slipingiem do Moskwy. Czekali na wieści od niego, czy film się spodobał. Nie nadchodziły tak długo, że przestali w końcu czekać, porwani rytmem potocznych zdarzeń.
Wbrew nadziejom jej koleżanek i całego spektrum, które kibicowało sensacyjnym poczynaniom Kasi, epizod z filmem nie miał żadnej kontynuacji. Przede wszystkim dlatego że, jak to określał operator, który co jakiś czas bywał w domu Szombarów, bohaterka nie poszła za tak zwanym ciosem. Zdobyte przy okazji tej przygody koneksje i kontakty zamiast podtrzymać, zupełnie zaniedbała, z racji obowiązków, które miała do spełnienia.
Jej praca magisterska uznana została za interesującą, gorzej było z obroną. Wtajemniczona w jej filmowe poczynania pani profesor nie okazała się ich entuzjastką. No i dała temu wyraz maglując ją tak sumiennie, że ofiara po zakończeniu badań jej znajomości nie tylko tematu, ale całej dwudziestowiecznej literatury rosyjskiej nie była w stanie podnieść się z siedziska, z głębi którego poddawała się egzekucji. Zresztą mebel ten także miał swój udział w tym wydarzeniu.
Przeważnie zdaje się egzaminy siedząc naprzeciw profesora na twardym krześle. Obrona pracy magisterskiej wszakoż ma charakter wyjątkowy i uroczysty. Odbywa się więc w nietypowym wnętrzu i wystroju. Tym razem pani profesor zaprosiła ją do swego gabinetu.
Stremowana, ale i zmobilizowana do walki weszła pewnym krokiem do środka i kiedy wskazano jeden z foteli jako jej miejsce do siedzenia, natychmiast posłuchała. Posłuchała i… wpadła w dołek! Faktyczny i psychiczny. Fotel bowiem miał mocno zdezelowane sprężyny i biedaczka tak się w nim zapadła, że czuła się jak w lisiej norze. Nic dziwnego, że w tym momencie cały jej rezon odpłynął w siną dal.
Nigdy dotąd nie doświadczyła na własnej skórze prawdy, jak dalece punkt widzenia zależy od punktu siedzenia.
- No cóż, pani Katarzyno. Obie wiemy, że nie jest pani idiotką i nawet ta trudna dzisiejsza rozmowa nie jest katastrofą. Byłaby ona jednak o wiele bardziej satysfakcjonująca obie strony, gdyby pani w tym ważnym okresie nie zaprzątała swojej uwagi sprawami tak błahymi, jak jakiś tam filmik. Ja osobiście nie pochwalam tego, więcej - czuję się zdradzona. Bo wiązałam z panią pewne nadzieje w mojej katedrze.
No cóż, zawiodłam się. Mogę tylko pogratulować magisterium, na to mimo wszystko pani jednak zasługuje.
Ponieważ pani profesor wygłosiwszy tę niezbyt chlubną opinię wyciągnęła do niej rękę, Kasia postanowiła podnieść się z fotela.
Niestety, chcieć nie zawsze znaczy móc. Otóż właśnie nie mogła nie tylko wstać, ale nawet się z niego wygrzebać, co przydało jeszcze trochę ciemnych barw już i tak mrocznej atmosferze panującej w gabinecie.
Piotra znalazła w bibliotece. Chciał czekać pod gabinetem, ale powiedziała mu, że będzie się czuła lepiej, gdy on się czymś zajmie, zamiast denerwować się pod drzwiami.
- Mam to za sobą, ale mnie wymęczyła!
- Moje biedactwo! Zapraszam na uroczysty obiad do Bristolu, pani magister. Tam mi wszystko opowiesz.
- Dobrze, panie doktorze. Czy wiesz, że miałam szansę zostać twoją koleżanką po fachu w katedrze literatury rosyjskiej?
- Jak to miałaś?
- Ano, tak to, miałam, ale ją przegwizdałam. Udziałem w filmie. Są ludzie stworzeni do kariery i reszta. Ja, jak widać, jestem w tej drugiej grupie. Ale co mi tam! Wszystkiego mieć nie można, a ja mam ciebie i to jest bardzo, bardzo, bardzo dużo.
- Obyś tylko zawsze tak myślała!
Potem, kiedy już siedzieli przy zastawionym frykasami stoliku w Bristolu, zrelacjonowała mężowi w szczegółach przebieg obrony pracy magisterskiej i przypomniała sobie nagle swoją teorię o fatalizmie wiszącym nad zakończeniem ważkich etapów w jej życiu.
- No, bo pomyśl - mówiła - Kiedy miałam wejść w okres przedszkolny, wywieziono nas na Sybir, gdy kończyłam podstawówkę dopadły mnie ciężkie choroby. Unieważniona matura niemal nie pogrzebała moich szans na studia. Film zaprzepaścił szanse na karierę naukową i o mały włos nie pozbawił mnie tytułu magistra. Aż strach pomyśleć, co będzie dalej. Dlaczego powaga moich poczynań musi w ostatniej chwili być naruszona? Nie rozumiem tego. Żebym nie wiem czego dokonała, los na pewno uniemożliwi mi zdobycie nagrody, a kiedy Kostucha zapuka do moich drzwi, to też się pewnie tak wygłupię, że trzeba będzie odroczyć wyrok.
- No i o to właśnie chodzi! - powiedział Piotr stukając się ze swoją pechową żoną lampką szampana.
Na dalsze świętowanie magisterium wyjechali nazajutrz do jej rodziców, by po kilku radosnych dniach wyruszyć do Lipkowie. I tutaj skończyło się świętowanie, bo w spokojne bytowanie rodziny Piotra wdarło się poważne zagrożenie.
Ciężka choroba Józefa, ojca Piotra, była dla nich wielką niespodzianką. Nie widzieli go od zimowej przerwy semestralnej, kiedy to wpadli tu na dwa dni. Ale wtedy nic jeszcze nie zapowiadało dramatu. Skarżył się wprawdzie na nękające go czasem zgagi, ale był
pełen energii i jak zwykle tryskał humorem. Około półtora miesiąca temu złapały go takie boleści i torsje, że trzeba było wezwać pogotowie. Zabrano go do szpitala do Ropczyc, a po trzech dniach przewieziono do Rzeszowa. Podczas gdy on coraz bardziej opadał z sił, lekarze zmagali się z postawieniem diagnozy.
- Dlaczego nikt nas nie zawiadomił, mamo?
- Chcieliśmy wiedzieć coś pewnego. Myśleliśmy, że lada dzień wypuszczą go ze szpitala. Rzeszów daleko, na co dzień go nie widziliśmy, kto by przypuszczał, że tak osłabnie? A potem, jak już odkryli, co mu jest, on powiedział, że chce, żeby go zabrać do domu.
Wczoraj byłam tam z dziewczynkami. Wiedząc, że przyjedziecie pomyślałyśmy, iż dobrze by było, żebyś ty, synu, też tam pojechał i porozmawiał z lekarzami. Może tobie, uczonemu, coś więcej powiedzą. Nie chciały my zabierać go bez ciebie, bo może jeszcze uda się go wyleczyć, a jak wyjdzie ze szpitala, to co ja poradzę?
Pojechali nazajutrz do Rzeszowa. Zobaczyli wątły cień dawnego ojca. Diagnoza była druzgocąca: rak trzustki z przerzutami do płuc, kości i węzłów chłonnych. W ostatnim stadium. Nie można nic zrobić, co najwyżej ulżyć w cierpieniu. Jeśli chory chce być w domu, nie ma przeciwwskazań.
Załatwili karetkę i w hiobowych nastrojach zabrali go do domu.
Kiedy na noszach wynosili go z karetki, konie wyszły ze stajni i rżąc odprowadziły go pod próg. Agresor z nosem przy ziemi leżał pod jego łóżkiem. W przypadku zaatakowanej rakiem trzustki choroba postępuje
nieraz błyskawicznie. Tak powiedzieli lekarze, przewidując dla niego co najwyżej miesiąc życia.
Odszedł po trzech tygodniach. Odurzony silnymi środkami przeciwbólowymi, leżał zmalały, cichutki i póki nie stracił
przytomności, chyba nawet szczęśliwy. Otoczony tymi, których kochał, w domu, który zbudował, na ziemi, którą z miłością uprawiał.
W dniu, w którym zamknął oczy, krowy były niespokojne, porykiwały i kopały przy dojeniu. Konie rżały i strzygły uszami, Agresor zaszył się w jakimś kącie i nie ruszył jedzenia, a szare niebo płakało wielkimi łzami.
Po pogrzebie usiedli wszyscy na naradę. Przyszłość gospodarstwa stanęła pod znakiem zapytania. Żadne z dzieci nie chciało zostać na wsi. Dwie starsze panienki były już na studiach w Krakowie, a najmłodsza właśnie dostała się do pomaturalnej szkoły dla laborantek medycznych. Matka była za bardzo schorowana, żeby zrzucić to na jej barki. Tesia, jej pasierbica, postanowiła zabrać ją do siebie do Warszawy. Niezamężna i pozbawiona troski o Piotra, który się ożenił, będzie mogła zaspokoić swoje instynkty opiekuńcze.
Zanim jednak gospodarstwo przejdzie w obce ręce, postanowili zebrać jeszcze to wszystko, co ojciec zasiał i zasadził. Tak więc wszystkie szumne plany wakacyjne Kasi i Piotra musiały ulec zmianie.
Trzeba było zrobić żniwa, potem zebrać buraki, wykopać ziemniaki i tak dalej, i tak dalej. No a Piotr był najbardziej w to wszystko wtajemniczony. Sporą część każdych wakacji pomagał w tych pracach ojcu. Tym razem musiał zostać tu aż do początku roku akademickiego.
Jak to dobrze - myślała Kasia - że na okres wakacji zawieszona została działalność Teatru Rosyjskiego i radiowego, a także, że nie przyjęłam
propozycji wyjazdowych koncertów Artosu we wczasowiskach.
Co by to teraz było, gdybym się zgodziła? Musiałabym zostawić zrozpaczonego Piotra samego, nie miałby wsparcia w tych ciężkich chwilach, w tej tytanicznej pracy, której się podjął.
To prawda, że dotychczas w czasie wakacji pomagał ojcu w gospodarowaniu. Ale tylko spełniał jego polecenia, i to ulgowo.
Włączał się we wszystko na tyle, na ile chciał. Były to dla niego jednak wakacje, ojciec rozumiał, że musi też odpocząć po zupełnie innej pracy w Warszawie. On to naprawdę rozumiał, w odróżnieniu od innych ludzi ze wsi, dla których jakakolwiek inna praca niż ta w polu, fizyczna, była zwykłym obijaniem się i leniuchowaniem. Bo co to tam znowu za wysiłek ruszać mózgownicą. Myśleć i przy pracy na polu można… Józef nie podzielał takich opinii. Sam kiedyś marzył o tym, żeby się uczyć, skończyło się na ukończeniu szkoły powszechnej z odznaczeniem, co i tak było w jego środowisku sukcesem.
Rodzice Józefa obumarli go wcześnie. Już jako osiemnastolatek przejął ojcowiznę i zadbał o to, żeby jej nie zmarnować. Ale miłość do książek w nim przetrwała. Gospodarzył do końca życia, jednak można go było nazwać człowiekiem światłym. Sam był do ziemi przywiązany, lecz nie naciskał na dzieci, by koniecznie robiły to, co on.
Garną się do nauki, to i dobrze, niech się uczą, żeby potem, nie żałowały, jak on, że nie było im to dane. Dobry i mądry był z niego człowiek.
Gdyby wiedział, jak jego syn jest do niego podobny! Z jaką determinacją podnosi widłami snopki ze ścierniska: jeden, drugi, trzeci i jeszcze, żeby tylko zdążyć przed deszczem. Jego ręce w Warszawie takie zadbane, wystające z wykrochmalonych mankietów, tutaj opalone, muskularne, odsłonięte aż po łokcie poniżej podwiniętych niedbale rękawów kraciastej flanelowej koszuli. Albo gdy jest gorąco, rozebrany do pasa. Kasia patrzyła z upodobaniem na tego nowego, nieznanego
jej dotąd Piotra. Patrzyła na niego z góry, odbierając snopki i układając je starannie, tak jak jej pokazywał, budując coraz wyższą stertę na furmance. Ciekawe, co by powiedział profesor albo jego słuchacze widząc go tak bardzo zaabsorbowanego działaniami skrajnie różnymi od tych, z jakich go znają. Doktor nauk humanistycznych Piotr Szombara - jak się mówi ostatnio w kołach naukowych -
największa nadzieja lingwistyki stosowanej w naszym kraju, skupiony i zawzięty na pracę niczym szef brygady żniwnej.
- Nie jesteś zmęczona, Kasiulku? Może odpoczniesz trochę?
- Ary?
- Ja to co innego.
Nie zważa na zmęczenie, nie narzeka, pracuje z zapamiętaniem i namaszczeniem, oddając w ten sposób hołd temu, który odszedł na zawsze. Szkoda, że nie może już cieszyć się tym, jakiego wychował
syna.
Mnogość obowiązków, które spadają na barki najbliższych po śmierci kogoś z rodziny, ratuje ich przed pogrążaniem się w rozpaczy.
Jednakże były to najsmutniejsze wakacje, jakie Kasia pamiętała. W
każdym miejscu i o każdej porze ojciec Piotra był obecny w ich myślach, wszystko tu nosiło jego ślady.
Pomimo ambitnych zamierzeń prace jesienne musieli jednak scedować na nowych nabywców ziemi. Już pod koniec sierpnia znaleźli amatorów na trzodę, bydło i konie. Matka żegnała swój przychówek z rozpaczą podobną tej, którą czuła po mężu. We wrześniu byli właścicielami już tylko ogrodu, niewielkiej części sadu i domu, którego postanowili na razie nie sprzedawać, żeby dziewczęta miały gdzie wracać na wakacje. Wszyscy zresztą postanowili tu przyjeżdżać.
Agresor pojechał z Piotrem i Kasią do Warszawy, żeby pilnować ich pokoju i kawałka trawnika z jabłonką pod oknami domu na Jelonkach.
Straszył tam wróble, koty i przechodniów, ale i tak szybko zawojował
serca wszystkich lokatorów.
W skrzynce pocztowej Kasia znalazła nakaz pracy. Wszyscy je dostawali po ukończeniu studiów. Ubożuchno płatna praca była formą rewanżu za bezpłatne studia w upaństwowionych wyższych uczelniach. Ona też, naturalnie, musiała się z tym liczyć. Wiadomość, że „winna się zgłosić w Liceum Ogólnokształcącym przy ulicy Oszmiańskiej na warszawskim Targówku, gdzie zostanie zatrudniona w charakterze nauczyciela języka rosyjskiego w klasach pierwszych i drugich w wymiarze dwudziestu jeden godzin tygodniowo, w ramach przymusowego stażu, z uposażeniem miesięcznym osiemset pięćdziesiąt złotych” innym sprawiałaby radość, ale jej wszystko komplikowała. Nie chciała uczyć w szkole. Musiałaby zrezygnować ze sceny eksperymentalnej teatru Polskiego Radia, z którą współpraca jawiła się coraz bardziej obiecująco. Nie dałaby też rady grać Jegoruszki w Teatrze Rosyjskim, bo mimo że wieczory miałaby wolne, to spektakle od jesieni miały być poza Warszawą. A nade wszystko nie chciała tracić kontaktów z Artosem, od którego płynęły do niej wciąż intratne i fascynujące artystycznie propozycje. Musiała więc szybko znaleźć jakieś wyjście, ale to wcale nie było łatwe. Ktoś poradził jej długoterminowe zwolnienie lekarskie, jednakże uważała, że to nie byłoby w porządku, bo przecież taki dokument musiałby być sfałszowany.
Niespodziewanie uratował ją sam dyrektor Teatru Rosyjskiego Sokołów, pełniący też funkcję attaché kulturalnego Ambasady Radzieckiej. Po prostu wydał jej zaświadczenie, że jest zatrudniona w Teatrze pod patronarem Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej.
Był to kontrargument dla nakazu pracy nie do pokonania. Bo kto zechciałby konkurować z przyjaźnią polsko-radziecką? Można ją było tylko pogłębiać.
Inna rzecz, że Kasi ciasno było na etatach. Była urodzonym wolnym strzelcem. Powołując ją do życia wielki architekt losów nie przewidział, że będzie z tą predyspozycją musiała się zmagać w systemie, gdzie wszystko musi być ujęte w określone polityką ramy i nie należy się z nich wychylać.
Zbawczemu Teatrowi Rosyjskiemu miała wszakże wkrótce się sprzeniewierzyć, ale to już zupełnie inna historia.
Rozdział 21
Kasia z Piotrem, jak zwykle w niedzielę rano, leżeli jeszcze w łóżku, gdy rozległo się pukanie do drzwi, zagłuszone natychmiast radosnym szczekaniem żądnego audytorium dla swoich harców Agresora. Był
już przy drzwiach i machając ogonem obwąchiwał szparę przy progu.
- Kto to może być tak wcześnie?
- Pewnie ktoś z sąsiadów, Kasiulku, bo Agresor się cieszy. Nie wstawaj, ja sprawdzę, o co chodzi.
- Kto tam?
- To ja, Krystyna Wolańska. Nie wiem, czy dobrze trafiłam. Czy to mieszkanie państwa Szombarów?
- Tak, proszę bardzo - powiedział Piotr i otworzył drzwi.
- Jej wysokość Krycha! Wszelki duch Pana Boga chwali! Skąd ty się tutaj wzięłaś? - Kasia zerwała się z łóżka i już ściskała koleżankę.
Krysia Wolańska w gimnazjum w Zamościu była o dwie klasy niżej niż ona. Znały się dobrze ze wspólnych wypraw pociągiem do szkoły muzycznej w Lublinie. Była zdolną skrzypaczką i lubiła śpiewać. Nie dostała się jednak do konserwatorium, mimo że zdawała dwa lata pod rząd. Zabrakło jej punktów za pochodzenie społeczne, bo jest prawdziwą hrabianką. Jej rodzice to golce, nawet w większym stopniu niż proletariusze z dziada pradziada, ale zosta! im tytuł, który skutecznie utrudnia życie ich potomkom. Podobno niegdysiejsza hrabianka - co za paradoks! - gra teraz w wielkiej Kapeli Włościańskiej Namysłowskiego. No i proszę, jest oto w Warszawie.
- Przepraszam za to niepościelone łóżko. Wylegujemy się dłużej, bo dziś niedziela. Nasz jedyny pokój pełni wszystkie możliwe funkcje, stąd ten bałagan. Zaraz sprzątnę. Siądź i opowiadaj, co cię przywiodło w moje progi? Jak mnie znalazłaś?
- Twoja mama dała mi adres. Mam od niej list i paczkę dla was.
- Jak ona się czuje?
- Chyba dobrze, wygląda całkiem fajnie. Słuchaj, Kasiu, mam do ciebie wielką prośbę.
- Co się stało?
Piotr, żeby zostawić im trochę swobody, wziął ręcznik, ubranie i poszedł do łazienki. Agresor nie mógł się zdecydować, czy podążyć za nim, czy zostać. Lubił gości.
- Nic się nie stało. Wiesz, dzisiaj są eliminacje do „Mazowsza”
i ja…
- Do tego zespołu pieśni i tańca w Karolinie? To oni jeszcze tam kogoś angażują?
- Wyobraź sobie. Znalazłam ogłoszenie i postanowiłam się zgłosić.
Ale sama się boję. Chcę prosić, żebyś pojechała tam ze mną dla kurażu.
Mogłybyśmy zaśpiewać coś na początek na dwa głosy.
- A wiesz, chyba pojadę. Choćby z ciekawości, jak tam jest. Tylko muszę o tym powiedzieć Piotrusiowi. Mieliśmy co prawda inne plany na dzisiaj, ale…
- O Boże, a jeśli on cię nie puści?
- Piotruś? Nigdy niczego mi nie zabrania.
- Fajnego masz męża. Twoja mama bardzo go lubi. Jest niezwykle przystojny.
- Też tak uważam.
W tym momencie drzwi się otworzyły i podmiot ich rozmowy stanął
przed nimi w całej okazałości swoich stu osiemdziesięciu czterech centymetrów wzrostu. Wyświeżony, ogolony, wypachniony, słowem boski.
- O wilku mowa - powiedziała dumna z niego połowica.
- Plotkujecie o mnie? To może pójdę zrobić śniadanie, nie przeszkadzajcie sobie.
- Poczekaj, Piotrusiu, dzisiaj w Karolinie są eliminacje do „Mazowsza”. Krysia chce w nich wystartować i prosi, żebym z nią pojechała.
- To pojedź, zobaczysz sobie, jak tam jest. Tylko mi się do nich nie zaciągnij.
- Coś ty, ani mi w głowie! A ty?
- Co ja? Zostanę z Agresorem i będziemy wyli z tęsknoty.
- Kochany jesteś! Już się ubieram.
- A ja wypuszczę Agresora i zrobię śniadanie.
- Tylko musimy się pośpieszyć, bo eliminacje są od dziesiątej. A jak tam, to znaczy do Karolina można dojechać? - zapytała Krysia.
- To akurat wiemy, bo robimy sobie czasem eskapady do Podkowy Leśnej, która jest o jeden przystanek dalej - objaśniała Kasia. -
Potrzebujemy na dojazd około pięćdziesięciu minut. Pojedziemy stąd z pętli autobusem 128 do Rakowa i tam wsiądziemy do kolejki EKD.
Wysiądziemy na stacji Otrębusy i dowiemy się, co dalej, bo tam, gdzieś w lesie jest wieś Karolin, a w niej pałacyk będący siedzibą znanego zespołu.
- No widzisz, jak to dobrze, że jedziesz ze mną, ty wszystko wiesz.
Może przyniesiesz mi szczęście.
- Szczęście przyniosą ci twoje skrzypce. Dobrze, że je zabrałaś.
- No tak, nigdzie się bez nich nie ruszam, ale w „Mazowszu” to ja bym wolała śpiewać.
Piotr przyniósł z kuchni śniadanie. Zjedli je pośpiesznie i Kasia była już gotowa. Założyła biały obcisły sweterek z angory i granatową, suto marszczoną od bioder spódnicę z tafty z modną, usztywnioną halką pod spodem. Do tego granatowe balerinki. Na wierzch futrzaną pelerynkę z foki, którą odziedziczyła po Lututu.
- No i jak wyglądam? - zapytała Piotra.
- Jak zwykle zabójczo, tylko jeszcze koniecznie weź coś na głowę, bo jest zimny wiatr.
- Przecież mam kaptur.
- Rzeczywiście, zapomniałem. Odprowadzimy was z Agresorem do pętli.
Wszystko układało się dobrze. Autobus ruszył, ledwie do niego wsiadły, szybko pokonał drogę do tunelu przed Włochami i po niecałych dwudziestu minutach wysiadły na przystanku Raków.
Kolejka EKD właśnie dojeżdżała do stacji. Kiedy dobiegły do peronu, już syrena oznajmiała porę odjazdu.
- Teraz mamy trochę czasu, bo Otrębusy są prawie na końcu trasy.
- To ja się trochę zdrzemnę, jechałam przez całą noc - powiedziała Krysia.
- Śpij sobie, śpij, a ja poczytam - odpowiedziała Kasia. A po niedługim czasie zawołała:
- Obudź się Krysiu, zbliżamy się do naszej stacji!
Kolejka zatrzymała się na wysokim peronie w szczerym polu. Tylko dwie drewniane tablice z napisem „Otrębusy”, osadzone na wysokich tyczkach na każdym z peronów, potwierdzały, że dotarły tam, gdzie chciały. Ze zdziwieniem stwierdziły, ze niemal wszyscy pasażerowie wysiedli właśnie tutaj. Kręcili się zdezorientowani w tę i tamtą stronę, dopóki nie dostrzegli kiosku przy drodze po prawej stronie torów.
- Przepraszam panią - zwróciła się Kasia do kioskarki - jak stąd trafić do Karolina?
- Musi panienka przejść przez tory, potem iść drogą przez cały czas prosto, aż do rozwidlenia dróg. Następnie skręcić w prawo i iść wzdłuż nowych sadzonek aż do lasu. A stamtąd już widać pałac.
- Czy to daleko stąd?
- Ależ skąd! Dziesięć, piętnaście minut wolnym krokiem.
- Dziękuję, bardzo pani dziękuję.
Dziewczęta odwróciły się i zobaczyły, że za nimi uformowała się kolejka do kiosku, ale widać stojący w niej nie chcieli nic kupować, tylko zapytać o drogę, bo ci, co stali bliżej, od razu poszli za nimi.
- Będzie spora konkurencja, oni wszyscy idą chyba tam, gdzie my. No i tak właśnie było. Jak tylko doszły do lasu, zza drzew wyłoniły się białe ściany pałacu.
Dotarły wreszcie w asyście konkurencji do ogrodzenia z metalowych prętów i przez ozdobną żelazną bramę dostały się na podjazd.
Pośrodku był duży okrągły klomb, otaczający obelisk z popiersiem zmarłego niedawno twórcy „Mazowsza” - Tadeusza Sygietyńskiego.
Wielkie rzeźbione drzwi do pałacu stały otworem, a za nimi kłębiły się tłumy dziewcząt i chłopców. Jakiś przystojniak stojący z zeszytem i ołówkiem na schodach przedsionka ogłaszał: - Witamy, witamy. Proszę o podawanie swoich nazwisk, wpiszę was na listę. Każdy dostaje numer i wedle tej kolejności będziecie wzywani na przesłuchanie lub pokaz tańca do sali baletowej. Lista do baletu jest u mnie, a u koleżanki w holu głównym lista chętnych do chóru i grupy śpiewających tancerzy.
Przesłuchania i badanie przydatności do tańca obowiązuje wszystkich, po tym jak uzyskają akceptację z kierunku zasadniczego.
- Kasiu, ja odpadam. Takie tłumy, nie mam najmniejszej szansy.
- Uspokój się Krycha, tłumy o niczym nie świadczą. Skoro już tu jestem, nie dam ci zdezerterować. Chodźmy do tej dziewczyny, zapiszemy się. A potem się trochę rozejrzymy.
- Ty się też zapisujesz? Fajnie.
- Skoro mam z tobą śpiewać w duecie… dla kurażu. Dostały numery dwieście czterdzieści pięć i dwieście czterdzieści sześć.
- Chyba będziemy tu nocować - powiedziała Kasia. - Jak oni poradzą sobie z tymi tłumami chętnych, nie mam pojęcia.
Okazało się, że mają dużo czasu. Postanowiły więc pozwiedzać pałacyk. Wszystko stało otworem, oprócz gabinetu dyrektora i pokoju z napisami: „Kadry” i „Księgowość”. Obejrzały muzeum, w którym zgromadzono pamiątki z podróży zespołu, dyplomy i nagrody. Po pewnym czasie zorientowały się, że wśród zapełniającej korytarze młodzieży są również mazowszanki i mazowszanie, czyli członkowie zespołu. Mazowszanki wyróżniały się z tłumu urodą i ubraniami pochodzącymi z zagranicznych wojaży. Były też bardziej swobodne, pewne siebie i roześmiane. Przyszły tu zapewne z ciekawości, zobaczyć, jak będzie wyglądał tegoroczny narybek. Krysia i Kasia ciekawe były legendarnej pani dyrektor Zimińskiej-Sygietyńskiej, ale nigdzie jej nie było widać. Dowiedziały się potem, że jest chora.
Krysia przywiozła ze sobą nuty dwóch piosenek na duet, które przed laty razem śpiewały. Obie były instrumentalistkami, obie czytały nuty, spojrzały na nie i wszystko sobie przypomniały. Ich nuceniu przysłuchiwał się niewysoki chłopak w szarym garniturze z gęstą grzywą w kolorze mysi blond opadającą na jedną stronę czoła, o orlim nosie i uśmiechniętych oczach.
- Dziewczynki - zaproponował (miał miękki, śpiewny akcent, charakterystyczny dla wschodnich rejonów Polski) - jeśli chcecie poćwiczyć, to na tyłach pałacu mamy duży park. Tam są ławeczki.
Chłodno dziś wprawdzie, ale jest spokój.
- Dziękujemy panu - odezwała się Kasia.
- A ty grasz na skrzypcach? - zwrócił się do Krysi.
- Tak. Ukończyłam średnią szkołę muzyczną II stopnia w klasie skrzypiec. Ale chcę zdawać do chóru.
- Szkoda, bo jest miejsce dla drugich skrzypiec w orkiestrze.
- W orkiestrze to ja już gram. Pierwsze skrzypce.
- Tak? A gdzie?
- U Namysłowskiego.
- To bardzo znana kapela. Ale teraz zostawiam was same. Popracujcie sobie. Aha, nie przedstawiłem się jeszcze - jestem Piwek.
- Krysia i Kasia. Uścisnął im ręce i odszedł.
- Piwek? Dziwne imię, prawda? - zauważyła Kasia.
- Nieważne, Kaśka, ćwiczymy - ponagliła ją Krysia. Piosenki brzmiały czysto, miały ciekawą harmonię, trzeba było tylko jeszcze trochę popracować nad ujednoliceniem barwy.
Komisje przesłuchujące wyjątkowo szybko przesiewały rzesze kandydatów na członków zespołu. Odbywało się to w kilku salach.
Zaledwie dwadzieścia osób, a więc te, które wzbudziły największe zainteresowanie, czekała jeszcze prezentacja przed komisją główną.
Krysię i Kasię także tam skierowano. Na pierwszym spotkaniu śpiewały tylko jedną piosenkę. Po pierwszej zwrotce im przerwano i poproszono każdą o zaśpiewanie osobno swojego głosu.
- A skrzypce? Która z pań na nich gra? Prosimy o jakiś utwór.
- Jakiego rodzaju? Może być Wieniawski?
- Słuchamy.
Krysia zagrała pięknie. Czemu wolała śpiewać? - Kasia nie mogła tego zrozumieć. Przy wielkiej muzykalności głos bowiem miała… ot, taki sobie. Widać tak już jest na tym świecie, że każdy pragnie czegoś innego, niźli posiada.
- Dziękujemy i prosimy obie panie o stawienie się w sali chóru przed komisją główną.
Krysia była uszczęśliwiona, Kasia miała już dość. Zostawiła biednego Piotra samego na tak długo, a była to pierwsza od trzech tygodni niedziela, którą mogli w całości spędzić ze sobą.
W dodatku dowiedziały się, że po tej pierwszej eliminacji piętnaście osób zakwalifikuje się na tak zwany okres próbny, trwający dwa miesiące, kiedy to będą szkolone i obserwowane, żeby można z nich było wybrać te, które spełnią wszystkie wymagania, aby stać się członkami zespołu.
- Krysiu, kochana moja, nie obraź się na mnie, ale ja już pasuję.
Spełniłam swoją rolę, jesteś wśród wybranych, dasz sobie radę.
Poczekam na ciebie, ale z konkursem dla mnie koniec.
- Ależ nie możesz teraz zrezygnować! Bez ciebie przegram.
Przynosisz mi szczęście. Zrób to dla mnie, proszę!
Co miała robić, uległa jej prośbie. O dziwo, na przesłuchanie poproszono je oddzielnie, najpierw maskotkę Krysi, a potem ją samą.
- Pani Kasiu, chyba się nie mylę, tak właśnie ma pani na imię? -
powiedział do niej na wstępie sympatyczny szczupły pan siedzący przy fortepianie, do którego jeden z jurorów zwracał się per „panie profesorze”- co pani nam zaśpiewa?
- Ja? No bo właściwie to ja jestem z koleżanką.
- A sama nic pani nie umie zaśpiewać? I skąd ta smutna mina?
- Trochę umiem, ale powinnam z Krysią, jej bardzo zależy.
- A mnie zależy na posłuchaniu pani. Ma pani jakieś nuty?
- Nie, ale mogę sobie sama zagrać.
- Proszę bardzo, już ustępuję miejsca.
Postanowiła zaśpiewać coś zupełnie nie pasującego do repertuaru zespołu. Zagrała wstęp i zaczęła najniżej, jak mogła: Wróżę, śpiewam i gram.
Znam blaski życia i kłam.
On nie zwiedzie mnie, Choć wciąż powtarza słowa te: Ech t y Cyganko, zielone oczy twe, W słodki jasyr zabrałaś serce me. (…) - Dobrze, a teraz poproszę to samo tercję niżej.
- Proszę bardzo.
- No, no. A kwartę wyżej?
Zaśpiewała ten głupi romans w czterech tonacjach. Komisja była najwyraźniej zaintrygowana i jeszcze nie miała dosyć, bo poprosili, żeby zaśpiewała to, co najbardziej lubi.
Już miała wykonać jedną z piosenek pani Mai, gdy nagle przypomniała sobie o piosence z repertuaru samej Miry Zimińskiej, z tekstem Hemara o Maryli Wereszczakównej, którą przygotowywała do serii koncertów Artosu.
Zaczęła grać wstęp, gdy przyszło jej do głowy, że lepiej by było, gdyby ktoś jej to zagrał, a ona tylko zaśpiewa.
- Zna pan to? - spytała „pana profesora”.
- Pewnie, gram to na koncertach Mirze.
Zasiadł do pianina i zaczął grać. Kasia pomyślała, że chętnie wypróbuje to przed publicznością, choćby tak niewielką jak komisja.
Odprężyła się zupełnie i zaczęła śpiewać.
Nie przerwali jej do końca, tylko spoglądali na siebie porozumiewawczo.
- No to co? - zwrócił się pan profesor do reszty komisji. - To nam wystarczy. Pani Kasiu, proszę powiedzieć coś o sobie.
- Mam prawie dwadzieścia lat. Jestem mężatką, zrobiłam magisterium na filologii rosyjskiej, grywam w Teatrze Rosyjskim i Eksperymentalnym Polskiego Radia, współpracuję z Artosem, a także od czasu do czasu z Polską Akademią Nauk jako tłumaczka na konferencjach naukowych na temat nostryfikacji dyplomów.
- I jeszcze do tego wszystkiego chcę śpiewać w „Mazowszu”. -
dokończył za nią jeden z jurorów.
- W tym problem, że nie wiem, czy chcę.
- Co???
- No bo ja właściwie przyjechałam tu z koleżanką, ale w trakcie tych przesłuchań chyba też zaczęłam nabierać ochoty.
- A to dobre! Nie wie, czy chce! Ale mimo to zostawi nam Pani swoje dane?
- Dobrze, zostawię.
Podała swój adres i wreszcie pozwolili jej opuścić salę.
- Ale cię maglowali! Co tam robiłaś tak długo? - spytała Krysia.
- A co miałam robić? Śpiewałam.
W tej chwili poproszono i ją do sali. Położyła Kasi na kolanach futerał
ze skrzypcami i weszła tam. Za dwie minuty wróciła po instrument.
Ją też trzymali długo. Pod drzwiami sali zebrał się spory tłumek, bo dochodziły stamtąd prześliczne dźwięki… Grała i grała, a kiedy wreszcie wyszła z wypiekami na twarzy, powitały ją oklaski.
- Zostałam zaangażowana do orkiestry - powiedziała przytłumionym głosem. - A tak chciałam być w chórze! Nawet mnie nie poprosili o zaśpiewanie czegoś.
- To wspaniale! - wykrzyknęła i zaczęła ściskać ją Kasia - będziesz jeździć z nimi po świecie.
- E, tam… Ja to zawsze mam pecha…
- I ty to nazywasz pechem? Jesteś nienormalna, hrabianko. A w ogóle to co oni powiedzieli na twoje pochodzenie, nie przeszkadzało im?
Przecież to zespół ludowy.
Kiedy wróciły na Jelonki, Piotra ani psa nie było w domu.
- No tak - biadoliła Kasia. - Mama miała rację mówiąc, że kiedyś będzie miał po uszy tych moich pasji artystycznych, spakuje manatki i odpłynie w siną dal. Chyba przesadziłam.
- Mój Boże, to wszystko przeze mnie! - zmartwiła się hrabianka. - I żebym chociaż dostała się do chóru, to warto by było, a tak…
- Co??? Dla jakiegoś głupiego chóru poświęciłabyś moje małżeństwo?
- To nie jest jakiś głupi chór. On jest wspaniały, wyjątkowy!
- A myślisz, że mój Piotr nie jest wyjątkowy? Wart jest stu, co ja mówię, tysiąca takich chórów!
W tym momencie drzwi otworzyły się z impetem. Agresor wpadł do pokoju, oblizał ciepłym językiem kolejno obie zacietrzewione twarze pań, a potem na progu stanął Piotr i zapytał.
- Jak tam Bardotki? Z tarczą czy na tarczy?
Epitet „Bardotki” dotyczył ich fryzur. Obie uczesane były w koński ogon, wylansowany przez modną gwiazdę francuskiego kina.
- Wróciłeś Piotruniu! A ja się już bałam, że masz mnie dosyć.
- Jak można mieć cię dosyć, jeśli nigdy nie ma cię w domu? Radio podało, że na eliminacje do Karolina zgłosiło się około tysiąca osób.
Wiedziałem, że to potrwa. Co, miałem czekać? Pojechałem w odwiedziny do Tesi i mamy. Gdybyś mogła zobaczyć, jak pies się nią cieszył! Ale jak pani poszło, pani Krysiu?
- Tak sobie.
- Ładne tak sobie! Z miejsca wzięli ją na etat do orkiestry!
- Moje gratulacje! Pokaż Kasiulek koleżance, gdzie jest łazienka, a ja tymczasem rozłożę amerykankę. Jadłyście coś?
- Nie, ale ja nie jestem głodna - powiedziała Krysia.
- Ani ja - dodała Kasia.
- Nic od śniadania i nie głodne? O nie, zrobię wam jakieś kanapki.
Idąc do łazienki Kasia objęła koleżankę i powiedziała: - Przepraszam Krycha, poniosło mnie, byłam zmęczona. I nie martw się, że będziesz w orkiestrze, grasz jak anioł, to właśnie powinnaś robić. Nie lubisz grać?
- Ależ uwielbiam!
- To czemu grymasisz?
- Bo ja wiem? Takie miałam marzenie. A twój mąż rzeczywiście jest wspaniały. O wszystkim pomyśli; czy on jest prawdziwy?
- Najprawdziwszy z krwi i kości, ale… nękają mnie takie sny i lęki, że zniknie, odpłynie… Ze jest zbyt pięknie, aby to mogło trwać.
- Przestań, bo zapeszysz!
- On też tak mówi.
W poniedziałek rano Krysia odjechała do Zamościa. Miała kilkanaście dni, aby uregulować wszystkie swoje sprawy na tyle, żeby od nowego roku przeprowadzić się do Warszawy i zacząć swoją wielką przygodę z „Mazowszem”.
Szombarowie wrócili potem do swoich zajęć. Kiedy jednak Kasia opowiedziała mężowi przebieg przesłuchania, zaczął przejawiać coraz większe tym zainteresowanie.
- Z tego, co mówisz, oni najwyraźniej zwrócili na ciebie uwagę.
- Nic, co by o tym świadczyło, od nich nie usłyszałam. Może dlatego że powiedziałam od razu, iż jestem tam tylko po to, by towarzyszyć koleżance.
- Naprawdę tak powiedziałaś?
- Przecież tak było.
- I jak na to zareagowali?
- No, ja myślę… mam wrażenie, że im szczęka opadła. Chyba nieczęsto spotykają kogoś kto, nie chciałby występować w „Mazowszu.
- I jak się to skończyło?
- Podziękowali i poprosili, żebym zostawiła swój adres.
- A jednak!
- Co „a jednak”?
- Zobaczymy, ale mam przeczucie, że to się na tym nie zakończy.
Tak sobie rozmawiali w poniedziałek, a w środę dotarł do Kasi list, którego koperta w miejscu, gdzie powinien być wyszczególniony nadawca, miała po prostu pieczęć „Mazowsza”. Otworzyła ją ostrożnie i oto co przeczytała: „Sekretariat Państwowego Zespołu Ludowego Pieśni i Tańca „Mazowsze” im. Tadeusza Sygietyńskiego w imieniu Dyrekcji zaprasza obywatelkę Katarzynę Szombara na spotkanie z dyrektor Mirą Zimińską-Sygietyńską w dniu 15 grudnia br. (niedziela) o godz. 17.30. Adres spotkania: Krakowskie Przedmieście (…) Gdyby termin spotkania był dla obywatelki z powodu innych zobowiązań nie do przyjęcia, prosimy o uzgodnienie innego z sekretariatem PZLPiT «Mazowsze», tel. 58 50 01”.
List zawierał zaledwie kilka zdań, ale upłynęło sporo czasu, zanim adresatka oderwała od niego wzrok.
- Przeczytaj i powiedz, co o tym myślisz? - powiedziała podając list mężowi.
Piotr zapoznał się z listem, objął ją i powiedział: - Już kiedy opowiedziałaś mi o przebiegu przesłuchania, domyśliłem się dalszego ciągu. Musimy się liczyć z tym, że zostaniesz mazowszanką, skarbie.
- Tak uważasz?
- Chyba nie powiesz, że byś tego nie chciała.
- Już teraz sama nie wiem. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale chyba nie powinnam, zresztą na razie nie ma o czym mówić, po prostu zapraszają mnie na spotkanie.
- Nie okłamujmy się. Jeśli sama pani dyrektor rezerwuje sobie czas dla ciebie, to nie po to, żeby rozmawiać z tobą o literaturze. Ona chce cię zobaczyć, bo jej o tobie powiedzieli, ponieważ najwyraźniej czymś się wyróżniłaś.
- Oni wcale nie piszą, że tylko ja jestem zaproszona na to spotkanie.
- Ale sugerują, że gdybyś w tym dniu nie mogła być obecna, są skłonni zaproponować inny termin.
- No tak, ale gdyby rzeczywiście pojawiła się szansa uczestniczenia w pracy „Mazowsza”, to co ja, twoim zdaniem, powinnam postanowić?
- A czego chcesz?
- Nie wiem, naprawdę nie wiem. Przedtem nawet mi to nie przyszło do głowy, lecz teraz w miarę rozwoju zdarzeń zaczyna mnie to kusić.
Słyszałam, że tam jest bardzo profesjonalna praca. Widziałam wiszące na tablicy rozkłady zajęć. Mają, wyobraź sobie, codziennie technikę baletową, elementy tańców ludowych, teorię muzyki, solfeż, lekcje muzyki, historię muzyki, emisję głosu i tak dalej. To wszystko do południa, a po południu zaczynają się próby chóru, baletu, jakieś tam ustawienia - nie wiem, co to znaczy - układy taneczne i tym podobne.
Zajęcia są przeważnie od dziewiątej rano do osiemnastej, przez sześć dni w tygodniu. Pomyśl tylko - wolne niedziele! Dużo takiej trochę innej nauki, a jak wiesz, ja lubię się uczyć. Tylko że robiąc to, późno wracałabym do domu i to jest szkopuł. A jeszcze kiedy są koncerty…
- Teraz też miewasz występy. Nie chcę robić żadnych porównań, ale ranga „Mazowsza” i tego, w czym obecnie uczestniczysz, nie są jednakowe. Ten zespół zrobił furorę nie tylko w Polsce i przynależność do niego nobilituje.
- Czy nie uważasz, że zaczynamy dzielić skórę na niedźwiedziu?
Rozmawiamy tak, jakbym już tam była.
- Przeczucie mi mówi, że tak będzie i musimy się z tym liczyć.
- Jeżeli nawet, nie postanowię nic bez ciebie.
- Kasiulek, jeśli padnie taka propozycja, przyjmiesz ją. Od kiedy opowiedziałaś mi, jaki przebieg miał twój pobyt w Karolinie, dużo o tym myślałem. Szczerze mówiąc, przez cały czas o tym myślę.
Przyznasz, że dla mnie to jednak problem. Dla ciebie wyzwanie, dla mnie też, ale bardziej problem. Bo będzie cię mniej w moim życiu, bo będę się martwił, czy aby przebywając w świecie sztuki, która cię pociąga, nie znajdziesz tam kogoś, kto cię zafascynuje na tyle, że ja przestanę się dla ciebie liczyć. Ze oni dużo wyjeżdżają i…
- Jeśli masz takie obawy, nie ma mowy o żadnym „Mazowszu”. Nie chcę niczego, co miałoby cię martwić lub oddalać nas od siebie. Jesteś dla mnie najważniejszy. To już postanowione.
- Nigdy się na to nie zgodzę. Pozwól mi dokończyć. Dużo 0 tym myślałem i doszedłem do wniosku, że mając jakiekolwiek obiekcje zrobiłbym ci wielką krzywdę. Żeniąc się z istotą wyjątkową wiedziałem, że nie mam prawa jej ograniczać i pragnąć jej tylko dla siebie, a zatem jeśli padnie taka propozycja, musisz ją przyjąć. To jest przecież fantastyczna sprawa - nie dość, że będziesz robić to, co lubisz, to jeszcze zwiedzisz kawał świata, bo oni ciągle jeżdżą na jakieś tournee zagraniczne. Czy mógłbym cię pozbawić takiej szansy?
- Wiem, dlaczego tak dalece wspierasz mnie we wszystkim i wszystkiemu przyklaskujesz. To nie dlatego, że ja jestem wyjątkowa. Nie. To ty jesteś wyjątkowy i dlatego się na wszystko godzisz. Jak ja ci się za to odpłacę?
- Kochaj mnie i nie chcę nic więcej. Nie myśl, że tolerancja przychodzi mi trudno, po prostu wynika ona z tego, co do ciebie czuję.
Nie chcę cię w niczym ograniczać. Masz być szczęśliwa.
- To chodź tu do mnie bliżej, żeby mi to ułatwić.
- Na wszelki wypadek zacznij już wyplątywać się z Teatru Rosyjskiego i tych twoich koncertów, bo mogą potem mieć żal. A poza tym musimy niedzielne bilety do teatru zamienić na jakiś inny dzień.
- O Boże, mieliśmy iść na prapremierę Iwony, księżniczki Burgunda Gombrowicza!
- To nam nie ucieknie, pójdziemy innym razem.
- Ale już nie na prapremierę.
- To prawda, ale obejrzymy któreś z kolejnych przedstawień. Może to i lepiej, aktorzy już się rozkręcą. Najważniejsze, że omówiliśmy taktykę podejścia do tej sprawy i znasz moje na ten temat zdanie, a reszta…
- Reszta jest niewiadomą, zobaczymy, co przyniesie niedziela.
Kasia nie chciała nastawiać się na to, że konsekwencją zaproszenia na spotkanie z panią dyrektor będzie przyjęcie do „Mazowsza”. By nie robić sobie nadziei, postanowiła do niedzieli nie myśleć o tym więcej.
Łatwo czynić postanowienia, trudniej je realizować, zwłaszcza że panowanie nad myślami nie bardzo od nas zależy.
Nazajutrz odwiedziła sklepy z płytami i udało się jej nabyć w nich dwie płyty „Mazowsza”, w księgarni znalazła nuty piosenek. Słuchała ich wiele razy przez radio, podobały się jej, jak wszystkim. Zawsze jednak brzmiały wtedy gdzieś w tle, bo zajmowała się akurat czymś innym. Teraz, kiedy poświęciła im całą uwagę, urzekły ją lekkością, finezją, przepiękną harmonią. Podśpiewywała przez całe dnie razem z płytą i obiecywała sobie, że jak tylko wprowadzą się do własnego mieszkania, sprowadzi pianino. Albo raczej kupi, bo przecież z jej instrumentu korzysta młodsze rodzeństwo, nie może ich go pozbawić.
Postanowiła też nikogo, nie wyłączając swoich dotychczasowych pracodawców, o ewentualnych zmianach na razie nie zawiadamiać, żeby nie zapeszyć.
Kiedy po tygodniu od karolińskich eliminacji dzwoniła do drzwi starej kamienicy na pierwszym piętrze, była stremowana. Otworzył je sympatyczny młody człowiek w szarym garniturze o oryginalnym imieniu Piwek. Dopiero po pewnym czasie dowiedziała się, że to nie jest wcale jego imię, tylko skrót nazwiska.
W obszernym, elegancko umeblowanym pokoju było kilka osób, a wśród nich legendarna Mira Zimińska. Ona tu wiodła prym; nic w tym dziwnego, przecież była u siebie.
Kasia wypiła ze wszystkimi herbatę przy luźnej rozmowie, w czasie której pani domu zadawała jej mnóstwo pytań dotyczących jej studiów, zainteresowań, rodziny. Musiała opowiadać nawet o swojej pracy magisterskiej.
jawiła
się
czterdziesto-paroletnia,
błyskotliwa.
Miała
charakterystyczną pociągłą twarz, ciemne, starannie uczesane włosy i wąskie, jasne, uśmiechnięte oczy. Jej zgrabna sylwetka obleczona była w elegancką sukienkę z szarej wełenki w drobniutkie kwiatuszki, o kroju szmizjerki z lekko rozkloszowanym dołem. Podczas rozmowy przyglądała się swemu gościowi z zainteresowaniem, a kiedy uznała, że dowiedziała się o przybyłej dostatecznie dużo, zapytała: - Podobno nie przyjechałaś do Karolina po to, żeby zaangażować się do „Mazowsza”?
- Wtedy tak rzeczywiście było, ale to się zmieniło.
Nikt nie zareagował na to oświadczenie, natomiast dociekliwa pani Mira indagowała ją dalej:
- I śpiewasz piosenki z mego repertuaru?
- Próbowałam się z nimi zmierzyć. Agencja koncertowa Artos, z którą czasem współpracuję jako akompaniatorka, wyznaczyła mi takie zadanie.
- No to pokaż, jak to robisz.
wykonać przed mistrzynią utwór z jej repertuaru - czy może być coś bardziej ryzykownego?
- Boję się, że pani odczyta to jako nonszalancję. Po prostu się boję.
- Żeby ci dodać odwagi, powiem ci, że młodzi ludzie, którzy startują w zawodzie, zanim przekonają do siebie publiczność na tyle, żeby autorzy chcieli pisać i komponować dla nich, zawsze muszą sięgać po czyjś repertuar.
- Jak pani sobie życzy.
- Zagrać ci czy wolisz akompaniować sobie sama? - zapytał
akompaniator.
- Niech gra sama - zadecydowała pani Mira, to ją rozluźni. No i tak się też stało. Gdy usiadła przy fortepianie, od razu poczuła się sobą.
Wykonała dwie piosenki z repertuaru pani Miry, potem inne, odważyła się nawet na Ej, przeleciał ptaszek z repertuaru „Mazowsza”.
Za każdym razem, kiedy chciała wstać od pianina, proszono ją o coś jeszcze. Po pół godzinie pani Mira wreszcie powiedziała: - Zaczynasz od jutra. Zgłoś się rano do biura, podpisz umowę i przychodź na zajęcia. Chyba, że nie chcesz.
- Ależ chcę!
- No to jesteś w rodzinie.
Zanim się pożegnała, pani Mira, ku jej zaskoczeniu, kazała jej jeszcze pokazać nogi.
- Czemu się tak krygujesz. Gdybyś była w kostiumie ćwiczebnym w sali baletowej, też bym oglądała. Na scenie wszystko się liczy, także wygląd.
Piotr czekał na nią w pobliskiej kawiarni zatopiony w lekturze. Nawet nie zauważył, kiedy usiadła obok niego.
- Hej, hej, nie poznajesz mnie?
- Nareszcie jesteś! Myślałem już, że zapuszczę tu korzenie. No i co?
- Od jutra mam zacząć pracę.
- Nie muszę zatem pytać, jak ci poszło. O rany! Moja żona mazowszanką!
- Sama w to nie wierzę. Totalny zawrót głowy.
- Zrobiło się późno, trzeba wracać. Gratuluję, kochanie!
Mówiąc to Piotr był szczery, widać to było w jego oczach. Niemniej kiedy jechali autobusem 106 z placu Zwycięstwa na Jelonki, nie rozmawiali bez przerwy, jak to mieli w zwyczaju. Ona myślała o tym, jak odnajdzie się w nowym środowisku, on zastanawiał się, jak teraz potoczy się ich życie, bo co do tego, że dużo się w nim zmieni, nie miał
wątpliwości.
Wszystko postępowało tak szybko, że zamiast oswajać się z nową sytuacją, trzeba było się w nią wpasowywać.
Widząc, że jej mąż bardzo sposępniał, Kasia powiedziała: - Jeśli będę teraz bardziej zajęta, bo tak pewnie będzie, szczególnie na początku, traktuj to, proszę, jako czas darowany ci na pracę naukową.
Myślisz, że nie widzę, ile ty się nakombinujesz, żeby być ze mną jak najwięcej? Chcesz, żebym realizowała moje pasje, wiedz, że pragnę tego samego dla ciebie. Bez względu na to, gdzie w danej chwili jestem, zawsze i tak jestem z tobą. Korzystaj z czasu beze mnie, żeby robić to, co lubisz.
Następne dni w nowej pracy pochłonęły całą jej uwagę. Wracała do domu pełna wrażeń, którymi dzieliła się dość pobieżnie, bo nie tylko nowe zadania, ale i koncentracja, by stanąć na wysokości zadania, kosztowały ją dużo w sensie zarówno fizycznym, jak i psychicznym; słowem, była zmęczona.
Pod koniec tygodnia oznajmiono jej, że zostanie wstawiona do chóru i poloneza, który będzie tańczony na scenie i widowni podczas styczniowej serii koncertów w Sali Kongresowej. W związku z tym oprócz rutynowych codziennych zajęć miała zadania dodatkowe.
Musiała opanować perfekcyjnie wszystkie utwory, które miały się znaleźć w programie tych koncertów. Wymagało to pozostawania na terenie Karolina do późnego wieczora, choćby po to, by opanować piosenki przy fortepianie. Nie miała przecież w domu instrumentu.
Pani Mira zaproponowała jej na jakiś czas miejsce w internacie mieszczącym się na pierwszym piętrze pałacu, gdzie mieszkała młodzież spoza Warszawy. Było to praktyczne rozwiązanie, ale nie wiedziała, jak Piotr to przyjmie. Znając go, liczyła na zrozumienie i nie zawiodła się.
Przemieszkała tam zaledwie cztery dni, po których nastąpiła przerwa świąteczna. Na Boże Narodzenie, jak wcześniej zamierzali, pojechali do Zamościa. Tyle że przedtem mieli tam być prawie do Trzech Króli, a teraz zmuszeni byli wracać tuż po świętach, bo zajęcia w „Mazowszu”, z uwagi na zapowiedzianą serię koncertów, wznawiano jeszcze przed Nowym Rokiem. Nikt w domu dotąd nie wiedział o jej przynależności do „Mazowsza”.
Krysia Wolańska, przyjęta od nowego roku do orkiestry, opowiedziała matce Kasi szczegóły przebiegu zdarzeń, gdy były razem na eliminacjach, ale o tym, że Kasia dostała się tam i już uczestniczy w zajęciach jej wymarzonego chóru, nie miała przecież pojęcia; wróciła do domu, zanim do tego doszło. Kasia z Piotrem postanowili więc, że nowinę tę, jako niespodziankę, wyjawią rodzinie dopiero na Wigilię. Nie było to łatwe, zważywszy, że bohaterka wiadomosci zwykła wszystkie swoje nowiny opowiadać jeszcze w przedpokoju, zanim na dobre rozgościła się w domu, ale przy wsparciu rozsądnego męża jakoś zdołała utrzymać język za zębami. Mimo to podczas Wigilii, gdy dzieci wreszcie doczekały się pozwolenia, by zobaczyć, co jest pod choinką, młodzi małżonkowie nie uniknęli zabawnego qui pro quo. Piotr nalał do kieliszków szampana i ogłosił, co następuje: - Chciałbym oznajmić teraz wszystkim pewną niezwykłą nowinę. Ten rok nie poskąpił nam wprawdzie zdarzeń smutnych, myślę o odejściu mego drogiego ojca, o czym już mówiliśmy i długo nie zapomnimy, ale też dostarczył nam niespodzianek milszych, które możemy zapisać na jaśniejszych kartach życia, a mianowicie…
W tym momencie Teofil zerwał się z miejsca, ucałował go z dubeltówki wchodząc mu w słowo:
- Gratuluję, mój chłopcze, gratuluję! Będziesz więc ojcem! Szkoda, że nie było przy tym fotografa. Warto byłoby utrwalić minę osłupiałego ze zdziwienia Piotra. Z trzymanego przezeń kieliszka, który został przechylony przez ściskającego go Teofila, w ciszy, która nastąpiła, sączył się szampan, lejąc się na podłogę głośnym ciurkiem przy akompaniamencie mlaskania kubusiowego jęzora, który uznał to za poczęstunek dla siebie.
- Ja ojcem? Dlaczego? - wyszeptał wreszcie Piotr.
- No wiesz, jak nie ty, to kto?
Kasia zaczęła się śmiać, ale zreflektowała się szybko. Zrozumiała, że taka nowina młodych małżonków byłaby z pewnością bardziej na miejscu, niźli to, co zamierzali oznajmić. I od razu, jak to ona, poczuła się winna, że być może nie wychodzi naprzeciw nadziejom.
Zofia zaintrygowana patrzyła to na zięcia, to na córkę, to na Teofila, który tak brawurowo, ale niezbyt zręcznie uprzedził fakty.
Piotr był skonsternowany. Może uświadomił sobie potrosze, że fakt, który chcą podać do wiadomości, odsuwa w czasie to, na co czeka rodzina. Szybko jednak pozbierał się i powiedział: - Z zostaniem rodzicami musimy jeszcze trochę poczekać, bo póki co moja żona zaciągnęła się do „Mazowsza”!
- Do „Mazowsza”? Kasia? Jak to możliwe? Dlaczego Krysia nic nam o tym nie powiedziała?
Tu nastąpiły długie, szczegółowe opowieści o tym, czym przez ostatnie dwa tygodnie żyli świąteczni goście. Następnie świeżo upieczona mazowszanka zasiadła do pianina. Tegoroczne kolędowanie często przetykane było piosenkami z repertuaru znanego zespołu.
Pelasia zakochała się w piosence Dwa serduszka i nie odstąpiła siostry, zanim nie nauczyła się jej na pamięć, co miało mieć po pewnym czasie komiczny skutek.
Na zakończenie wieczoru Piotr powiedział wzdychając: - Co za rok, co to za rok! Moja żona w „Mazowszu”, a Łajka w kosmosie… Nie mów o tym przy Kubie, bo wpadnie w depresję.
ZSRR około dwóch miesięcy temu wystrzelił w kosmos sputnika z małą suczką, która wabi się Łajka. Podczas gdy publikatory prześcigały się w zachwytach nad tym naukowym osiągnięciem, Kasia niezmiennie się tym martwiła. A to dlatego, że biedny zwierzak nie miał już nigdy z tego kosmosu powrócić.
- Pięknie to podsumowałeś, nie ma co - nawiązała Kasia do ostatniej wypowiedzi Piotra. - Czyżbym ja też trafiła na orbitę, z której nie ma powrotu?
- Powiedziałem to ot tak sobie, ale jak się zastanowić, to w pewnym sensie tak chyba jest. Szukałaś swojej drogi, aż znalazłaś ścieżkę tak nęcącą, że trudno ci będzie z niej zawrócić.
- Ciekawa jestem, co też powiedziałaby o twojej pracy w „Mazowszu” ta twoja pani Maja - zastanowiła się Zofia. - Masz o niej jakieś wiadomości?
Kasia poczuła się zawstydzona. Od dłuższego czasu konsekwentnie podążała drogą, na którą wkroczyła z inspiracji tej niezwykłej osoby, ale ostatnio zupełnie o niej nie myślała. Ponad dwa lata minęły od feralnego dnia, kiedy umówiona z nią stanęła razem z matką przed zapieczętowanymi drzwiami. Później przez jakiś czas kontaktowała się z sąsiadką pani Mai i u niej zasięgała języka, a gdy ta zmieniła mieszkanie, nie miała więcej wieści na temat swojej dobrej znajomej.
Inna rzecz, że dużo działo się w jej życiu i mnogość nowych wątków w naturalny sposób zepchnęła inne w zapomnienie.
Rozdział 22
Pierwszym wyjazdem zagranicznym Kasi z „Mazowszem” był
dziesięciodniowy wypad na Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów w Wiedniu, z którego potem udali się na koncerty do Jugosławii.
Cała ta podróż trwała tylko cztery tygodnie. Pobyt na Festiwalu poprzedziły wielkie przygotowania. Kilka piosenek i tańców Zespołu włączono do wielkiego programu teatralno-estradowo-filmowego mającego reprezentować tam Polskę. W składzie delegacji byli aktorzy, muzycy, filmowcy, ludzie wszystkich dziedzin kultury, nauki i sportu, a nawet minister spraw zagranicznych Adam Rapacki, którego rozsławił jego projekt stworzenia strefy bezatomowej w Europie Środkowej, znany w świecie jako „Plan Rapackiego”.
Pewnego dnia, gdy jedli obiad w samoobsługowym barze hotelu turystycznego w Wiedniu, gdzie zakwaterowano ich na czas trwania Festiwalu, siedzący przy jednym ze stolików aktorzy zastanawiali się, dlaczego właściwie minister spraw zagranicznych wszedł w skład artystycznej delegacji.
- Jak to nie wiesz dlaczego? - powiedział znany gwiazdor filmowy. -
Dlatego, że nie miałby inaczej okazji pospacerować sobie z piękną mazowszanką pod rękę.
Inni aktorzy siedzący z nim przy stoliku wybuchnęli śmiechem, bo Minister rzeczywiście spacerował właśnie po hotelowym ogródku z solistką Zespołu.
Pobyt „Mazowsza” w Wiedniu zupełnie niepodobny był do innych jego podróży artystycznych. Przede wszystkim mieli wtedy tylko jeden, trwający zaledwie dwadzieścia minut występ w spektaklu pre-zentującym polską sztukę. Resztę czasu mogli spędzać na zwiedzaniu zabytków wytwornego miasta. Kibicowali też gromadnie swojemu koledze Witkowi, który startował w międzynarodowym konkursie tańca klasycznego. Byli obecni prawie wszyscy na każdym kolejnym etapie i bardzo to ich tancerzowi pomogło, bo zdobył srebrny medal.
Od Polaków mieszkających w Wiedniu dowiedzieli się o istnieniu w tym mieście pewnej ulicy, przy której, niemal wszystkie sklepy są w rękach Polonusów. Prawdziwa enklawa Polonii Polskiej. Ktoś z nich odnalazł ich w hotelu poszukując polskich przenośnych aparatów radiowych „Szarotka”. Serca przybyłych zza żelaznej kurtyny urosły, gdy przekonali się, że w tym oto mieście przepychu można wszakoż coś pochodzącego z ich siermiężnej rzeczywistości spieniężyć. Amator aparatów „Szarotka”, obiecywał mazowszakom duże rabaty przy zakupach w jego sklepie.
Był taki zwyczaj w Zespole, że przed każdym wyjazdem zagranicznym jego członkowie spotykali się z przedstawicielami ambasady kraju, do którego się udawali. Dowiadywali się wtedy dużo o miejscu przeznaczenia, otrzymywali porady praktyczne, co warto tam zwiedzić, co zapamiętać, jak się porozumieć. Organizowano też skrócone kursy językowe, a także zdradzano tajemnice topografii handlowej. Sama Dyrekcja też czuwała nad tym, żeby pozaartystyczne działania młodzieży za granicą były dla niej udane.
Zdarzyło się bowiem, że kiedy „Mazowsze” było w Anglii, zaprowadzono ich do hurtowników bławatnych, gdzie mogli nabyć kupony luksusowych tkanin. Pani Mira, słynąca z dobrego gustu, kupiła sobie wtedy prześliczną popielatą wełenkę w drobniutki kwiecisty rzucik. Elegancka pani dyrektor po powrocie do kraju oddała drogocenny materiał w ręce zespołowych krawcowych. Uszyły jej z niego szykowną szmizjerkę w jej ulubionym fasonie: wąska dopasowana góra i lekko rozkloszowany dół. Była to ta sama kreacja, w której przyjęła Kasię w swoim domu w czasie pamiętnego spotkania, na którym zapadła decyzja o jej przynależności do „Mazowsza”.
Jakież było zdziwienie Pani Miry, kiedy na uroczystym spotkaniu z dyrektorem Muzeum Narodowego, nagrodzonym właśnie za spektakularne osiągnięcia archeologiczne na miarę światową, zarówno ona sama, jak i niemal wszystkie jej wychowanki wystąpiły w identycznie uszytych, z identycznego materiału popielatego w finezyjny rzucik kreacjach.
Kiedy weszła na salę i zobaczyła w niej całe stada szarych motyli, najpierw znieruchomiała, potem poszarzała na twarzy. Na szczęście uratowało ją jej legendarne poczucie humoru.
- Myślałam, że zadam szyku elegancką kreacją, tymczasem okazało się, że jestem w mundurze. Co my teraz zrobimy? Trzeba będzie powiedzieć gościowi, że na uroczyste okazje przywdziewamy galowe stroje ćwiczebne.
Nie wracała więcej do tego tematu, ale tę suknię nosiła już tylko poza Karolinem. Przed wyjazdem do Wiednia nie omieszkała jednak w sposób żartobliwy dać dziewczętom do zrozumienia, że wierne kopiowanie czyjegoś stylu nie należy do dobrego tonu.
- Słuchajcie, moje kochane, jak już będziecie w Wiedniu, możecie chodzić razem na spacery nad Dunaj, na zwiedzanie zabytków, ale nie do sklepów. Każda z was jest inna i niech tak będzie. Nie możecie wyglądać wszystkie jednakowo.
Dziewczęta wzięły to sobie mocno do serca i na zakupy biegały w pojedynkę, w tajemnicy jedna przed drugą. To, co kupowały na polecanej im ulicy nad Dunajem, w sklepikach polskich Żydów, chowały natychmiast do walizek, nie chwaląc się koleżankom. Kasia też znalazła stosowną chwilę, kiedy bez asysty mogła wyruszyć na zakupy.
Miała nie lada zadanie. Ze swojego pierwszego wojażu na Zachód chciała każdemu ze swoich bliskich przywieźć jakiś drobiazg.
Odwiedziła w tym celu niemal wszystkie sklepiki po kolei. Ostatni z nich prezentował się najokazalej. Nie było w nim rozmaitości, a jedynie konfekcja damska, pasmanteria i tkaniny ubraniowe. Obsługa, podobnie jak we wszystkich innych sklepach na tej ulicy, mówiła po polsku. Skąd wiedzieli, że jest Polką, Bóg jeden raczy wiedzieć, może nikt poza Polakami u nich nie kupował. Dość, że już kiedy zatrzymała się przed wystawą, wyszedł do niej subiekt i zaczął zagadywać: - Bluzeczki modnej panienka nie kupi?
- Dziękuję. A jeżeli już, to chciałabym coś oryginalnego. Rozumie pan, modną bluzkę, ale inną, nie taką, jaką ma każda moja koleżanka.
- Dokładnie wiem, o co chodzi. Mam tu coś unikalnego. Właściwie cały komplet: modna bluzka i kupon plisowanego materiału na spódniczkę w odpowiednich do bluzki kolorach. No i oczywiście sztywna halka. To jest teraz obowiązkowe.
- Za halkę dziękuję. Już mam.
- No to proszę, oto bluzka, bordo albo turkus. Nie ma takiej drugiej. I kupon na spódnicę - wystarczy zrobić jeden szew, dać gumę w pasie i gotowe. Panieneczka z „Mazowsza”?
- Tak, a skąd pan wie?
- Serce mi mówi. Tylko mazowszanki są takie ładne.
Puściła komplement mimo uszu. Natomiast proponowana jej bluzka była rzeczywiście śliczna. Uszyta z tkaniny z lekkim meszkiem, lekka, z modnie wykrojonym dekoltem, z szerokim ściągaczem w pasie i kimonowymi rękawami do łokci. Sama w sobie była jak z żurnala, a jeszcze zestawiona z plisowaną cieniowaną spódnicą na halkach może zrobić w Warszawie furorę.
- To nowość - zachwalał sprzedawca - i do tego dla panienki cena specjalna.
Kiedy ją wymienił, uznała, że w porównaniu z cenami w sklepach w innych rejonach Wiednia jest śmiesznie niska. Otworzyła portmonetkę i wysupłała z niej resztki pieniędzy. Okazało się, że stać ją na to, żeby kupić zestawy w obu kolorach. Może uda się jej do jednego z nich przekonać mamę. Tutaj widziała na ulicach panie w wieku jej mamy, ubrane według ostatniej mody.
Uszczęśliwiona, że trafiła na coś wyjątkowego, szybko wróciła do hotelu. Tego dnia wszyscy mieli jeszcze jechać autokarem na wycieczkę na wzgórze Kahlenbergu. Nie darowałaby sobie, gdyby ją to ominęło z powodu zakupów. Upewniła się w tym, kiedy już oglądała z placu przed kościołem rozległą zieloną panoramę z zakolem Dunaju.
Ciekawe, czy Sobieski przed lub po batalii docenił piękno krajobrazu?
W odróżnieniu od Austrii i Wiednia, tournée po Jugosławii było męczące. Belgrad, Zagrzeb, Dubrownik, Pula - piękne krajobrazy, ciekawa stara architektura, góry i morze, ale wszystko zwiedzane w pośpiechu. Dalekie męczące przejazdy, próby i koncerty w każdym mieście na trasie.W eleganckim kurorcie Opatija na jednej z plaż była rzeźba upamiętniająca amatorów kąpieli zaatakowanych przez rekiny. Podobno zginęli w nierównej walce.
Na dwa dni przed koncertem, który miał się odbyć w starym amfiteatrze pochodzącym z czasów rzymskich, zawieziono ich rano, jeszcze przed próbą na plażę, gdzie mieli spędzić dwie godziny. Kasia, świetna pływaczka, razem z trzema kolegami postanowiła dopłynąć do oddalonej od brzegu latarni morskiej. W wodzie była szybsza od kolegów i podążała do owej latarni na ich czele. Ale cel okazał się być znacznie dalej, niż patrząc nań z brzegu się wydawało. Czuła się już lekko zmęczona i zwolniła, a potem obejrzała się do tyłu na kolegów, żeby sprawdzić, czy nie wycofają się z tych może zbyt ambitnych planów. I wtedy okazało się, że jest sama pośród wysokich, grzywiastych fal. W zasięgu jej wzroku nie tylko nie było nikogo w wodzie, ale też ludzie na plaży z tej odległości byli wielkości szarych mrówek, trudno było odróżnić kolory. Przestraszyła się. Naturalnie postanowiła wracać. Nie było to łatwe, mimo że fale gnały ku brzegowi, jakieś prądy przeszkadzały jej w kierowaniu się ku plaży. W
dodatku przypomniały jej się wszystkie krwawe opowieści o rekinach, co sprawiło, że zaczęła wpadać w panikę i tracić siły. To, co przeżyła w tej samotnej walce o przetrwanie, wolałaby wymazać z pamięci. Nie wiadomo, jak by się ta jej wycieczka skończyła, gdyby nie podpłynęła do niej łódź motorowa ratowników i nie rzucono jej koła, by zabrać ją na pokład. Pomoc ta pojawiła się z inicjatywy kolegów, którzy ją zostawili samą i których już zdążyła odsądzić od czci i wiary. Okazało się, że jednego z nich zakryła fala. I zakrztusił się tak, że zaczął się topić. Wołali ją, ale nie słyszała, za bardzo wyrwała się do przodu. Dali za wygraną, bo musieli ratować tonącego. Jak tylko dopłynęli do brzegu wysłali jej w sukurs ratowników. W samą porę, bo spanikowana była już u kresu sił.
Taka to była przygoda. Przestała o niej myśleć dopiero wieczorem, kiedy w romantycznej scenerii przy księżycu śpiewali i tańczyli dla spontanicznie reagującej publiczności.
Poza ocalonym życiem z lekkomyślnej eskapady adriatyckiej jej trofeum z Jugosławii były dwie pary cudownie miękkich, wchodzących przebojem w modę pantofli na cieniutkich obcasach, nazywanych szpilkami. Dla Piotra kupiła elegancką marynarkę ze skóry. Świetnie w niej wyglądał, ale i tak najbardziej cieszył się z tego, że ma wreszcie przy sobie swoją żonę.
Co się zaś tyczy modnego zestawu bluzki ze spódnicą z Wiednia, rzeczywiście nie było na ulicach warszawskich nikogo, kto by się nie obejrzał za tak wystrojoną osobą. Tyle że w Karolinie okazało się, iż jest to nowy rodzaj mundurka mazowszanek. Wiedeńscy Polonusi bez skrupułów sprzedali dziewczętom cały zapas tych ubranek w dwóch kolorach o identycznym kroju. Poza znaczącym utargiem musieli mieć z tego również niezłą zabawę.
Piotr Szombara tegoroczne wakacje akademickie za przyczyną nowej pracy swojej żony niemal całe spędził na Jelonkach. Pogrążył się bez reszty w pracy naukowej, odpoczywał wędrując po okolicznych polach z Agresorem. Imię, jakim obarczono psa, pasowało do niego jak pięść do nosa. Ten na oko groźny owczarek alzacki o pięknej, bujnej sierści wyrósł na poczciwca o gołębim sercu. Szczekał jedynie z radości, był
życzliwie, tak jak jego pan, nastawiony do świata i podobnie jak on mądry. Kasia żartowała, że Piotrowi trafił się pies o zacięciu naukowym. Agresor bowiem nie tylko rozumiał każde ich słowo, ale zdawał się odgadywać myśli. Wyciągał nauki z każdej sytuacji, każdego doświadczenia i układał je na odpowiednich półkach w swoim okazałym kudłatym łbie.
Żeby zrobić frajdę swojej matce, która pod skrzydłami nadopiekuńczej Tesi usychała z tęsknoty za wsią, Piotr w czasie, gdy Kasia była zagranicą, zabrał ją i Agresora na całe dwa tygodnie do pustego domu w Lipkowicach.
To miejsce, w którym spędzili z rodziną tyle lat, nie wywarło na nich tym razem zbawiennego wrażenia, jakiego się spodziewali. Niby wszystko było takie same, a jednak inne.
Tak samo szemrząca, połyskująca w słońcu rzeczka, te same ławeczki w cieniu drzew w sadzie, ten sam urzekający pejzaż za rzeczką, z falującym morzem pól zamkniętych ścianą lasu na horyzoncie. Ten sam szary dom z piaskowych pustaków. Jak tylko dojechali na miejsce Agresor zrobił najpierw kilka szalonych rund wokół domu, a potem pobiegł radośnie do stajni, obory i stodoły. Z każdego z tych obiektów wychodził z coraz niżej opuszczonym łbem i ogonem, wreszcie położył się z nosem przy ziemi i wodził po podwórku melancholijnym spojrzeniem. Matka też najpierw ożywiona zajrzała wszędzie, potem usiadła na ławeczce i popłakała, a następnie w milczeniu zabrała się do pielenia grządek pod oknami i przy ganku.
Piotrowi też było nieswojo. Dom bez ojca, bez zwierząt, bez ich głosów, odgłosów troski o nie, bez tej nieustannej krzątaniny nie był
już tym co dawniej. Jego matka, której chciał zrobić frajdę, więcej tu popłakiwała, niż się cieszyła tym miejscem. Może gdyby zjechały tu też wszystkie jej córki, byłoby inaczej, ale w takim składzie, w jakim się tu znaleźli, nie potrafili wiele użyć. Bo też kim byli? Wdowa, której świat przed rokiem się zawalił, opuszczony, stęskniony mąż i pies pamiętający dawnego pana, czworonożnych prychających i porykujących przyjaciół i odgadujący nastroje i ból tych, z którymi tu przybył.
Kiedy wreszcie zapowiadane szumnie w prasie i radio „Mazowsze”
wróciło do Polski, zbliżał się wrzesień. Z czterotygodniowego urlopu Kasi Szombarowie spędzili dwa tygodnie w Sopocie, wykorzystując ostatnie w miarę ciepłe dni. Aura bardziej sprzyjała spacerom po plaży niż kąpielom w morzu. Agresor ścigał się ze stadami mew, a oni trzymając się za ręce szli przed siebie. Nie mogli się nagadać. Potem, w samą porę, bo nad plażą na dobre zawisły ciężkie chmury, wrócili na jeden dzień do Warszawy, żeby zostawić Agresora, i ruszyli do Zamościa. Wojowniczy charakter Kuby uniemożliwiał odwiedziny ich psa w domu rodziców Kasi.
Nie wszystko tam było po staremu. Dzieci rosły jak na drożdżach, Teofil jakoś zmalał i poszarzał, tylko matka niewiele się zmieniła.
Sama o sobie mówiła, że nie ma czasu się starzeć. Do wszystkich zajęć, którym musiała sprostać, doszła jej jeszcze opieka nad pięcioletnim malcem, po wieloletnich staraniach adoptowanym w Polsce synkiem mieszkającej we Francji jej siostry Janki. Po załatwieniu wszystkich formalności adopcyjnych, w którym to celu przyjechała do Polski, odebrała go wreszcie z domu dziecka. Tyle że Zbysio był chory na astmę i lekarz zalecił mu zmianę powietrza. Dla Janki, która po wielu latach nieobecności przyjechała do kraju, okazało się to bardzo niewygodne. Krzyżowało to jej plany pobytu w Polsce, jakie sobie wymarzyła. Toteż przywiozła swojego nowego synka do Zofii.
- Sama wiesz - mówiła do niej - jak bardzo lubię dzieci, ale przecież nie mogę podróżować z chorym synkiem, bo jego stan mógłby się pogorszyć. Chciałabym pojechać tu i tam, trochę w góry i nad morze, by zobaczyć, jak ta Polska teraz wygląda.
- Rozumiem to doskonale, ale czemu nie możesz zabrać synka ze sobą, zwłaszcza że potrzebna mu jest zmiana powietrza.
- Ale on potrzebuje też jakiejś stabilizacji, a podróże, pobyty w hotelach, chyba rozumiesz, że to może mu zaszkodzić. Zosiu, proszę cię, zrób to dla mnie.
- Wiesz co, Janka, zrobię to, zajmę się nim na czas twoich podróży, ale nie dla ciebie, tylko dla niego. Strach mnie ogarnia, co będzie z nim dalej. Po coś ty go w ogóle wzięła i dlaczego oni ci go dali?
- Jak to po co? Przecież kocham dzieci. Poza tym w Polsce byłam przedszkolanką, a i żyję teraz na przyzwoitym poziomie. To szansa dla takiego porzuconego dziecka jak on.
- A nie boisz się, że on się do nas przyzwyczai, a nie do ciebie?
- Nawet jeśli was polubi, to kiedy zabiorę go do domu i zobaczy, jaki to jest dom, będzie zadowolony. Będzie miał nianię, własny ogród i wszystko, czego tutejsze dzieci nie mają.
- On potrzebuje tylko serca, żaden dom ani luksusy nie zastąpią mu miłości.
- No wiesz, Zosiu, jak możesz! Jestem znana z tego, że kocham dzieci.
- Daj spokój, Janka, przestań szastać tym pustym hasłem. Ty kochasz dzieci tylko wtedy, kiedy są ładne, zdrowe i można się z nimi bawić. A Zbysio ponieważ okazało się, że jest chory już zaczyna być dla ciebie kłopotem. Tak samo było z moją Kasią. Bawiłaś się nią jak lalką, dopóki była zdrowa, póki mogłaś jej wiązać kokardki, a jak zachorowała, omal jej nie zmarnowałaś.
- Przecież ci to tłumaczyłam - nie chciałam cię martwić. Kto by przypuszczał, że ta choroba tak się u niej rozwinie. A zresztą, już sobie to wyjaśniłyśmy przed laty. Ze też ty musisz być taka pamiętliwa!
- Nigdy ci tego nie zapomnę. Udało mi się ocalić ją w piekle zesłania, a przez twoje niedbalstwo mogłaby… Po prostu nie mogę o tym myśleć! I wiesz co, teraz ja nie dopuszczę, żebyś to dziecko zmarnowała. Skoro ci go już dali, trudno. Nie oddam ci tego chłopca, póki go zupełnie nie wyleczę. Jedź sobie, gdzie chcesz, i daj mi święty spokój.
- Wiedziałam, że na ciebie mogę liczyć.
Jeszcze tego wieczoru Janka spakowała się, żeby skoro świt wyruszyć na spotkanie swojej przygody. Za trzy dni nadeszła od niej z Warszawy paczka z kilkoma słowami wyjaśnienia.
Kochana Zosiu,
w sklepiku Ambasady Francuskiej kupiłam dla Zbysia trochę dobrótek. Batoniki i czekoladki wyliczyłam tak, żeby miał na dwa tygodnie, pomarańcze też mu dziel, żeby miał na dłużej, bo przecież ja będę poza Warszawą. Podobno w Gdyni są sklepy Baltony, to jeszcze coś mu przyślę. Ale pamiętaj, wydzielaj mu, żeby nie zjadł wszystkiego naraz.
- No i co ty na to? - spytała Zofia odbierając rzeczony list od Kasi, której właśnie opowiadała o tym, jak chłopczyk znalazł się pod jej opieką. - Ta paczka zawierała takie frykasy, jakich moje własne dzieci nigdy nie widziały, a w tym jej liście nie ma najmniejszej wzmianki o tym, że mam prawo je poczęstować. Kiedy Janka proponowała mi jakieś grosze ma utrzymanie synka, nie chciałam ich przyjąć. Nie nalegała.
- Jesteście z ciotką jak dzień i noc, a przecież siostry. Jak to możliwe?
Kasia zamyśliła się nad nową sytuacją, jaką zastała w domu. Pomimo że mały Zbysio wart był troski, czemu nie zapewniała mu jej ta, która starała się by został jej synkiem?
Jej matka dopiero co odchowała trójkę własnych dzieci na tyle, że zaczęły być bardziej samodzielne, a już miała na głowie nowy kłopot.
Chłopczyk był uroczy i rezolutny, ale wymagał specjalnej opieki i miał
nieposkromioną fantazję, co utrudniało sprawowanie nad nim kontroli.
Wybierał się sam na jakieś tajemnicze wyprawy, ginął gdzieś w parku, a nawet jeździł sam na działkę autobusem, bez pytania, czy mu wolno.
Ciągle go szukali. Wszyscy Rembiszowie, dorośli i dzieci, aktywnie uczestniczyli w wychowywaniu niesfornego malca i wszyscy robili to z wielkim oddaniem, bo go pokochali.
- Przez ciebie - powiedziała pewnego dnia Pelasia do Kasi — omal nie wyleciałam ze szkoły.
- Przeze mnie? Przecież mnie tutaj nie było.
- Ale jak byłaś ostatnio, nauczyłaś mnie piosenki Dwa serduszka.
Nasza pani powiedziała, że jest sprośna i wyrzuciła mnie za jej zaśpiewanie na lekcji śpiewu za drzwi.
- A co w niej nieprzyzwoitego?
- Jak to co? Cała ta zwrotka:
Mnie matula zakazała, ojojojl Żebym chłopca nie kochała, ojojoj!
A ja chłopca chaps! za szyję, będę kochać, póki żyję (…) - I za to cię wyrzuciła?
- Za to, że zaśpiewałam, kazała mi siadać, bo piosenka jest nieprzyzwoita, a ja mam sprośne myśli. No to wtedy powiedziałam, że gdyby ona wreszcie wyszła za mąż, to też by miała sprośne myśli, tak jak moja siostra, która chociaż jest dużo od niej młodsza, to swego męża jak chapnie za szyję, to trzyma i trzyma i ja też tak będę robić, jak tylko urosnę. No to ona mi kazała wyjść za drzwi. Za drzwiami zobaczyła mnie pani dyrektor naszej szkoły i zapytała, czemu nie jestem w klasie. Opowiedziałam jej wszystko i zaśpiewałam też zwrotkę o chapaniu za szyję. Wcale nie uważała, że piosenka jest sprośna, ale kazała przeprosić naszą panią. „Jeśli ktoś jest starą panną -
powiedziała do mnie - tak jak pani Bukowska, nie należy jej robić przykrości i dokuczać, że nie wyszła za mąż. To niedelikatne”. Pani dyrektor otworzyła drzwi i wepchnęła mnie do klasy. Podeszłam do naszej pani i zaczęłam ją przepraszać: „Przepraszam - powiedziałam głośno, żeby jej było przyjemnie, że robię ro przed całą klasą - ja nie chciałam być niedelikatna, bo nie wiedziałam, że pani jest starą panną”.
A nasza pani zrobiła się czerwona i zamiast mi przebaczyć, znowu wyrzuciła mnie z klasy i kazała nie wracać bez mamy. No i mama narzekała, że musiała mnie tłumaczyć, a teraz i tak nasza pani mnie chyba nie lubi. Wszystko przez tę waszą głupią piosenkę. Ale mnie się ona i tak podoba.
Następnego dnia po przyjeździe Piotr zainicjował spacer na działkę.
Postanowił bowiem pomóc tam Zofii w jesiennych porządkach, bo od wyrywania chwastów dostała przepukliny. Dał jej też pieniądze na to, by wynajęła kogoś do wykopania ziemniaków i zebrania reszty plonów, jak też do przewiezienia tego wszystkiego do piwnicy. Zofia krygowała się okrutnie, ale razem z Kasią jakoś ją w końcu przekonali.
Nie obyło się bez wieczornych biesiad politycznych dwojga dysydentów, czyli niezwykle zgodnych w poglądach teściowej i zięcia.
Kasia natomiast podzieliła się ze wszystkimi wrażeniami z podróży.
Czas spędzony w gos’cinnym domu i spacery po urokliwym grodzie rodu Zamoyskich upłynęły jak zwykle o wiele za szybko i tuż przed pierwszym października Kasia i Piotr wrócili do swoich zajęć w Warszawie.
Stęskniony Agresor doczekał się wreszcie na prawowitych opiekunów, a niedługo przybył mu nowy malutki kompan.
Zaczęło się wszystko od tego, że na jednej gałęzi jabłonki rosnącej pod ich oknem ktoś zawiesił plastikową siatkę. A może wiatr ją tam zaniósł. Wszystko jedno, skąd i jak się tam znalazła, dość, że wisiała tam zaplątana, cieniutka jak mgiełka i poruszała się na wietrze. Nikt jej nie usuwał, bo nikomu nie przeszkadzała, no i znajdowała się trochę za wysoko, by ktoś nawet tak wysoki jak Piotr mógł dosięgnąć do niej podnosząc rękę. Żartowali sobie, że mają teraz za oknem wskaźnik wiatru, bo patrząc na nią wiedzieli, czy wieje, jak mocno i z której strony.
Do rozpoczęcia roku akademickiego pozostało jeszcze pięć dni, ostatnie dni września były wciąż pogodne i ciepłe. Piotr mógł zatem korzystać jeszcze z kanikuły, co też skwapliwie czynił. Po długiej wędrówce z Agresorem po okolicznych polach ustawił sobie leżak pod jabłonką i zatopił się w lekturze.
Tymczasem Agresor zainteresował się jabłonką. Odkąd zaczęły na niej dojrzewać jabłka, upominał się o nie. Był tak karny, że nigdy bez pozwolenia nie brał spadów. Miał bardzo miły zwyczaj codziennej zabawy jabłuszkiem około godziny osiemnastej. Podrzucał je, czaił się na nie i powarkiwał. Traktował je trochę jak piłkę, ale też jak żywą istotę. Kiedy już się nabawił, przytrzymując jabłko łapami odgryzał mu ogonek i je zjadał. Był to rytuał obowiązkowy i choćby tylko dla niego trzeba było pamiętać, żeby jabłek w domu nigdy nie zabrakło.
Agresor kochał wszystko i wszystkich. Miał wszakże pewien grzeszek z czasów szczenięcych, kiedy to bawiąc się z kurczakiem za mocno przydusił go łapą. Dostał wtedy klapsa i bardzo to pamiętał i przeżywał. Zapewne pamiętał też kurczaka, z którego uszło życie, jak pokazywano mu go, kazano wąchać takiego zwiotczałego, z wiszącą nienaturalnie główką. Wszyscy byli zadziwieni tym, jak długo to pamiętał. Sądzili, że przejął się tym klapsem, a on chyba martwił się kurczakiem. Z pewnością tak było i chyba wyciągnął z tej lekcji naukę, bo inaczej nie zachowywałby się tak wspaniale wobec perkoza, którego w zatoczce nad Zalewem Zegrzyńskim Kasia i Piotr uwalniali z sieci. To było niezwykłe. Nie dość, że ten dziki bądź co bądź ptak nie wyzwalał w nim instynktów myśliwskich, to jeszcze widać było, że mu współczuje. Kręcił się wtedy wokół swoich bliskich, żeby dobrze widzieć ich zabiegi i kiedy ku ich radości uwolniony wreszcie perkoz odpłynął, Agresor nie tylko go nie gonił, ale jeszcze machał radośnie ogonem. Ucałowali go, bo najwyraźniej podzielał ich radość.
Zabierając go za jakiś czas na trzydniowy spływ kajakowy na jeziora nie przewidzieli, jakie będą mieli z nim utrapienie. Z powodu kaczek i perkozów. Nie dlatego bynajmniej że na nie polował, nie! On się po prostu o nie martwił, kiedy nurkowały i nie wypływały zbyt długo.
Tego wrześniowego dnia, kiedy razem ze swoim panem zażywali sjesty pod jabłonką, też zachowywał się dziwnie. Przysiadał, wstawał, skomlał z zadartą głową, przyglądając się drzewu. Ponieważ zbliżała się godzina osiemnasta, Piotr wywnioskował, że upomina się o jabłko.
Dostał je, ale nawet na nie nie spojrzał. Nadal wpatrywał się w jabłonkę. Piotr poszedł za jego wzrokiem i zobaczył „wskaźnik wiatru”, czyli ową siateczkę nylonową, która poruszała się gwałtownie, zupełnie inaczej niż zwykle i wcale nie była wiotka. Coś w niej było!
Podszedł
bliżej i zobaczył przerażonego wróbla, który szarpał się i miotał
rozpaczliwie. Był za wysoko, żeby po niego sięgnąć. Trzeba spróbować dotrzeć do niego z krzesła - pomyślał - a jak się nie uda, zdobyć gdzieś drabinę. Agresor upewniwszy się, że jego pan zajmie się małym więźniem, kręcił się radośnie, machał ogonem i poszczekiwał.
Kasia nadeszła w momencie, kiedy już wyniósł krzesło i usiłował je jakoś ustawić na nierównym gruncie, żeby się nie chwiało.
- Co wy tu robicie? - spytała zaciekawiona. Zwracała się do męża i psa, bo najwyraźniej byli zjednoczeni w działaniu.
- O, jesteś kochanie! Przydasz się bardzo, będziesz trzymać krzesło, żebym nie spadł. Bo widzisz, my tu ratujemy wróbla. Złapał się do siatki, naszego wskaźnika wiatru.
- Biedaczek! Ojej, popatrz, on może mieć złamane skrzydełko, jest tak jakoś dziwnie wykręcone.
- Trzymaj mocno, zaraz się przekonamy, co mu jest. Obym tylko tam dosięgnął.
Udało się. Kasia wprawdzie ledwie utrzymała chwiejące się krzesło, ale jej wysoki mąż zdołał zdjąć siatkę z zawartością.
- Masz, trzymaj go delikatnie, ja wezmę krzesło, leżak, a Agresor książkę.
Nauczyli swojego mądrego psa szanować książki. Nosił je w pysku tak delikatnie, że ledwo ich dotykał. Podejrzewali, że zaczytuje się w nich, kiedy nie ma ich w domu. Nosił też ręczniki na plażę i sam je przedtem składał, żeby mieściły się w pysku. Nosił także swoje miski.
Doprawdy, o jego umiejętnościach można by pisać rozprawy. Był
dokładnie taki, jaki powinien być pies nadzwyczajnie zdolnego naukowca. Teraz też szedł w orszaku ratowniczym, bez zarzutu spełniając swoje zadanie.
Okazało się, że aby uwolnić wróbla, będą musieli użyć nożyczek i porozcinać siatkę. Mały pierzasty więzień był aż spocony ze strachu.
Jego nastroszone piórka były wilgotne, malusieńkie serduszko biło w takim rytmie, że drżał cały, otwartym dziobkiem łapał powietrze, a koraliki oczu zdawały się wychodzić mu z orbit. Do przecinania siatki postanowili po naradzie użyć malutkich nożyczek z zaokrąglonymi końcami. Piotr trzymał i głaskał wróbla, żeby go uspokoić, a Kasia ostrożnie przecinała siatkę. Bali się, że biedak umrze ze strachu, zanim uda się go uwolnić, bo oka cienkiego nylonu tak powplątywały się w piórka, że trzeba było je wszystkie poprzecinać. Ptaszek szarpiąc się, sam się do tego przyczynił. Wszakoż w końcu nadeszła chwila, kiedy nie było już na nim ani jednej morderczej nitki, ani jednej pętelki. Od razu zerwał się do lotu, ale nie bardzo mu to wyszło. Wzbił się zaledwie metr nad parapet otwartego okna, na którym odbywała się operacja i opadł miękko na brzeg doniczki z fikusem stojącej na kwietniku przy oknie. Otrzepał się, skulił i siedział. Otwarte okno zupełnie go nie interesowało. Agresor, który w skupieniu uczestniczył
w akcji, zbliżył się do niego powoli, poruszył nozdrzami i lekko pomachał ogonem. Wróbel nie docenił życzliwości i odfrunął na regał, w dalszym ciągu lekceważąc otwarte okno.
— Agresor, nie wolno ruszać ptaszka! - powiedział Piotr.
Pogarda i politowanie, z jakim spojrzał na swojego pana, zmusiły ich do śmiechu. Nie wiedzieli, jak zachęcić ptaka do powrotu na wolność.
Nie chcieli go wyganiać ani straszyć, dość już miał przykrych przeżyć, aie mając w jednym pomieszczeniu psa i niesprawnego ptaka, chyba nie mogliby zasnąć. Jak bardzo ufaliby swojemu psu, było to jednak ryzykowne. Wymyślili w końcu, że nasypią wróblowi trochę okruszków i postawią spodek z wodą, na parapecie po zewnętrznej stronie okna. wróbel tymczasem wydawał się drzemać na grzbiecie na jednej z książek na regale. Widać się uspokajał, bo nie był już tak, jak przedtem, nastroszony.
Jak postanowili, tak uczynili. Pierwsza partia okruchów została natychmiast do czysta zebrana wielkim różowym językiem Agresora.
Żeby okruchy nie drapały w łakomy ozór, umoczył go w spodku opróżniając naczynie do sucha. Skarcony - warknął.
Miał prawo. Dobre serce to jedna sprawa, a prawo własności trzeba respektować. Wprawdzie agresorem Agresor nie jest, ale filantropem też nie. To by już była przesada, jeśli to małe dziwadełko ma tu przebywać, niech nie myśli, że będzie tu jadać. To jego dom i jego jedzenie. Dawał im to do zrozumienia aż trzy razy, aż w końcu przepędzili go na posłanie i kazali leżeć.
Tymczasem wróbel otrząsnął się z przykrych wrażeń na tyle, że zaczął przejawiać pewne zainteresowaniem tym, co się dzieje na parapecie. Przekręcał łebek to w jedną, to w drugą stronę, potem wyprostował się, najwyraźniej zamierzając sprawdzić, „co podano do stołu”. Widząc to gospodarze odsunęli się jak najdalej, żeby miał
wolną drogę. Docenił ich inicjatywę. Odczekał taktownie ze dwie sekundy i pofrunął na parapet. Agresor wstał i warknął, ale jego pan przytrzymał go za obrożę. Wróbel pukał i pukał dziobkiem po parapecie, aż uznał, że trzeba popić. Szybko zaspokoił pragnienie i postanowił się wykąpać. Taki był schludny, mimo że po przejściach.
Poczekali, żeby skończył spokojnie ablucje, i mogli wreszcie zamknąć okno. Tym razem Piotr nie czaił się, żeby go nie przestraszyć, energicznie złapał klamkę okna i już miał je domknąć, gdy spanikowany wróbel wleciał szybko do wnętrza przez szparę tak wąską, że omal w niej nie utknął. Poleciał prosto na szafę, usiadł na stojącej na niej walizce, skulił się i najwyraźniej sposobił do snu. Nie mieli innego wyjścia, jak uszanować jego wolę.
- A może to nie jest ptak, tylko czyjaś dusza? - powiedziała Kasia. -
Na przykład twego taty. Takie jego następne wcielenie.
- Wróbel Józef? Nie, jakoś w pełnym brzmieniu to do niego nie pasuje. To może niech będzie Józek.
W taki oto sposób Józek zamieszkał z nimi. Na własne życzenie.
Wciąż otwierali okno, żeby miał szansę skorzystać z okazji, gdyby zatęsknił za wolnością. Jeśli wyfrunął na chwilę, zawsze zdążył wrócić przed zamknięciem okna.
Agresor go zaakceptował, chociaż czuł się bardzo upokorzony, kiedy wróbla karmiono. Musieli mu serwować posiłki wysoko na regale, a i tak nie odbywało się to bez powarkiwania. Co gorsza, Józek zaczął
uzupełniać swoją dietę w psiej misce, bez pardonu też urządzał sobie kąpiele w jego drugiej misce - z wodą, a żeby upokorzenie było pełne, po kąpieli otrzepywał piórka przysiadając na jego głowie lub grzbiecie.
Nie rozumiał psiej mowy, a więc warczenie brał za dobrą monetę. Poza tym był bardzo wesoły, wstawał o świcie i latał z regału na szafę z radosnym świergotem, a Agresor machał na to lekko ogonem. Kasia i Piotr uważali, że to musi być jakiś kamuflaż, bo żaden prawdziwy pies ani wróbel tak się nie zachowują.
Owego dnia, kiedy Józek „nastał”, byli nim tak zajęci, że sensacyjne wiadomości, jakie Kasia przywiozła z Karolina i chciała natychmiast przekazać mężowi, musiały poczekać do późnego wieczora, kiedy wróbel zasnął na dobre i stało się jasne, że nie zamierza opuszczać ich domu.
- Jak minął pierwszy dzień po urlopie? - zapytał Piotr. - Bardzo was wymęczyli?
- Jak zwykle, natomiast to, co nas czeka, jest niezwykłe. Zaproszono nas do krajów Dalekiego Wschodu. Szykuje się wielkie tournee po Korei, Chinach, Japonii i ZSRR.
- Coś wspaniałego! - ucieszył się za nią Piotr.
- No, nie wiem, bo ta podróż ma trwać aż pół roku. Nie mam pojęcia, jak wytrzymam tak długo bez ciebie. Jeżeli w ogóle będę na liście tych, którzy wyjeżdżają.
Chór i balet „Mazowsza” składał się na ogół ze stu dwudziestu osób, a do tego dochodziła trzydziestoosobowa orkiestra. W koncertach na terenie Polski prawie wszyscy brali udział, poza osobami będącymi na okresie próbnym, które nie opanowały jeszcze repertuaru. Inaczej było przy wyjazdach zagranicznych. Niemal cały zespół wyjechał na festiwal do Wiednia, natomiast już wiadomo, że na tournee azjatyckie zabiera się tylko sto dwadzieścia osób łącznie z orkiestrą. A zatem dziesiątki mazowszaków przeżyje rozczarowanie. Okres przygotowań do każdego wyjazdu dla pewnej ich liczby jest loterią. Emocje rosną aż do wywieszenia listy. Ponieważ poza solistami jest też stara gwardia tak zwanych pewniaków, rodzą się spekulacje, że o tym, czy się bierze, czy nie bierze udziału w podróżach artystycznych, mogą decydować też jakieś intrygi, donosy. Podejrzenia siłą rzeczy skierowane są na „pewniaków”. Faktycznie zaś decyduje z całą pewnością pani Mira, kierując się swoim doświadczonym spojrzeniem na przydatność sceniczną wybranych. Zdarzają się i tacy, którym MSW odmawia wydania paszportu i w tym przypadku domysły przez kogo i dlaczego, kto wie, czy nie bywają po trosze zasadne.
Zważywszy na to, że ogół społeczeństwa w PRL nie podróżuje z powodów podyktowanej względami politycznymi, szczelności granic, częstym wyjazdom „Mazowsza” do wielu krajów świata, a szczególnie
tym za żelazną kurtyną, towarzyszą wielkie emocje, zarówno na zewnątrz jak i wewnątrz zespołu. Nic więc dziwnego, że Kasia chociaż nieźle, mimo krótkiego stażu, przyjęła się w „Mazowszu”, jak większość jego członków do końca nie była pewna, czy znajdzie się na liście wyjeżdżających.
- A mnie intuicja podpowiada - powiedział Piotr - że wyjedziesz i tylko ja będę miał zmartwienie, jak to przetrzymać. Bo ty, Kasiulku, będziesz miała tyle wrażeń, tyle niezwykłych miejsc zobaczysz, że nie będziesz miała czasu o mnie myśleć, a co dopiero tęsknić. A my z Agresorem i Józkiem będziemy wyć i ćwierkać z tęsknoty.
- Nawet nie mów, że gdybym wyjechała, nie będę miała czasu o tobie myśleć. Ja po prostu „ućwierknę” tam z tęsknoty. Ale póki co rozmowa jest bezprzedmiotowa, bo jeszcze nie wywieszono listy.
Tak czy owak przyrzekli sobie, że czas do trzynastego stycznia, kiedy to nastąpi lub nie nastąpi wyjazd Kasi do krajów Dalekiego Wschodu, wykorzystają na to, żeby robić razem to, co im sprawia przyjemność -
oglądać nowe filmy, sztuki teatralne, wystawy.
Plany mieli, owszem, piękne i ambitne, natomiast ich realizacja nie była łatwa, jako że przygotowania w Karolinie były w wielkim rozpędzie. Nauka piosenek chińskich, koreańskich szlifowanie stałego repertuaru i to, czego Kasia najbardziej nie lubiła, tak zwane ustawienia. Było to ustalanie i sprawdzanie efektów wizualnych.
Odbywało się to tak, że w dużym baraku (tak nazywała się wielka sala prób) zapalano wszystkie reflektory, których światło potęgowały jeszcze wielce użyteczne do ćwiczeń lustrzane ściany. W świetle i - co tu dużo mówić - również cieple tego skomasowanego oświetlenia stało się godzinami w kostiumach, dopóki nadworna plastyczka-malarka, pani Irena,
razem z panią Mirą nie ułożyły gamy kolorów tak, żeby wszystko wyglądało jak najpiękniej. Dziewczęta i chłopcy w pełnym scenicznym rynsztunku, ważącym nieraz osiemnaście kilogramów, przestawiani byli dopóty, póki finezyjne gusta mocodawczyń nie zostały do końca usatysfakcjonowane.
Kto nie był nigdy na takich ustawieniach, nie ma pojęcia, jak trudno to wytrzymać. Jest gorąco, zbyt jasno, ciężko i potwornie nudno. Kasia wolałaby przetańczyć całą noc w najcięższym ze wszystkich kostiumie łowickim w zamian za godzinę ustawień. Nie ma rady, tego nie da się ominąć. To także dzięki temu publiczność wynosi z koncertów „Mazowsza” tak wiele miłych wrażeń. Pani Mira niczego nie przeoczy.
Piękne brzmienie orkiestry, piosenki o ślicznej linii melodycznej, prostej w odbiorze, ale bogatej harmonicznie, perfekcyjne tańce i kostiumy o finezyjnie zestawianych, z wielkim znawstwem dobranych barwach dawały urzekający efekt, lecz ileż to wymaga cierpliwości, pracy i czasu, wiedzą tylko ci, którzy to robią. Przed wyjazdami „Mazowsze” pracuje często od rana do późnego wieczora.
Pod koniec października udało się wszakoż małżonkom obejrzeć razem kilka wystaw, na przykład udostępnione zwiedzającym odzyskane skarby kultury narodowej, a więc takie rarytasy, jak Szczerbiec czy oryginały Psałterza Floriańskiego, Kazań świętokrzyskich, Biblii Gutenberga i inne. Wywiezione w czasie wojny, dopiero kilka miesięcy temu wróciły z Toronto. Zdołali też obejrzeć kilka filmów i spektakli, jak na przykład film Andrzeja Wajdy Lotna, który dopiero co wszedł na ekrany, tudzież Romulusa Wielkiego Diirrenmatta, który to spektakl miał swoją prapremierę jeszcze w lutym w Teatrze Dramatycznym i cieszy się taką sławą, że bilety na to przedstawienie nadal zdobywa się z wielkim trudem. Tradycja bywania razem w przybytkach kultury wywodziła się z pierwszego okresu ich miłości aż do ślubu. Potem zbiegi okoliczności, egzamin magisterski Kasi, splot wydarzeń losowych trochę ich nawyki zakłóciły. Postanowili do tego wrócić przed ewentualnym długim rozstaniem, niejako odnawiając narzeczeństwo.
Szóstego grudnia Kasia - zanim zajrzała pod poduszkę, by sprawdzić czy święty Mikołaj łaskawie o niej pamiętał, chociaż jest na jego prezenty za duża - opowiedziała Piotrowi sen, który nawiedził ją tej nocy. A więc śniła się jej garderoba na zapleczu Sali Kongresowej w Pałacu Kultury - najlepiej ze wszystkich zapamiętanej, bo najczęściej przez „Mazowsze” odwiedzanej - w której stały rzędem otwarte skrzynie z kostiumami i ona do tej z jej numerem pakowała baletki: czerwone - charakterystyczne i czarne - klasyczne. Były nowiutkie i śliczne. Ponadto w garderobie była różowa poświata i czuło się napię-
cie. Trudno jej było określić, w czym to się wyrażało, ale tak właśnie było. Ale najdziwniejsze w tym śnie było to, że był on niemal identyczny, jak ten przed wyjazdem do Wiednia i Jugosławii.
- Co to może znaczyć? Buty to podróż, ale baletki?
- Moim zdaniem to znaczy tyle, że za bardzo was w tym Karolinie męczą. Już zupełnie nie odpoczywacie, pracując nawet w snach.
Zajrzyj lepiej pod poduszkę - zaproponował Piotr.
- A ty nie zajrzysz?
Oboje znaleźli coś od Mikołaja, zresztą ich menażeria także - Agresor wielką giez cielęcą, a Józek torebkę ziarenek kaszy jaglanej, które uwielbiał.
Przez pierwsze tygodnie poranna czy raczej w ludzkim pojęciu nocna, bo wybuchająca między trzecią a czwartą po północy wesołość ich nowego lokatora stawiała pod znakiem zapytania dalszą ich koegzystencję. Chodzili bowiem niewyspani, czasem zasnąwszy jeszcze
po jego nazbyt wczesnych występach, nie budzili się potem na czas i nie zdążali o właściwej porze pojawić się tam, gdzie winni się znaleźć.
Trudno im było komuś tłumaczyć się, iż to dlatego, że ćwierkał wróbel; bo co wróbel ma robić? Naradzali się więc, jak temu zaradzić, gdy w międzyczasie nie wiedząc kiedy i jak przyzwyczaili się do jego głośnych popisów na tyle, że przestały im zakłócać sen, podobnie jak nie przeszkadza wielu innym bicie ściennego zegara co godzinę. A Józek był nie do pokonania.
Spryskana perfumami od świętego Mikołaja Kasia ledwie zdążyła tego dnia na czas do Karolina, mimo że ćwierkanie swego pupila przespała i obudziła się w porę. Układała sobie w autobusie najbardziej wiarygodne wymówki, ale kiedy już znalazła się na miejscu, odetchnęła z ulgą przekonawszy się, że nie będą jej potrzebne. Tu bowiem czekała ją niespodzianka.
Wywieszono mianowicie listę tych, którzy pojadą do krajów Dalekiego Wschodu. Zanim jeszcze sprawdziła, czy jej nazwisko tam umieszczono, już się dowiedziała, jak sprawy się mają, bo na schodach podeszła do niej Bożenka z baletu i powiedziała: - Jesteś na liście, ale Mariusz nie jedzie. Ciekawa jestem dlaczego.
Jest załamany. To niesprawiedliwe, on jest świetny.
- Naprawdę? Przykro mi.
- Więc jednak?
- Co masz na myśli?
- Słyszałam, że masz w tym udział, bo pani Mira z tobą o nim rozmawiała.
- No to co? Co może mieć z tym wspólnego ta rozmowa?
- W każdym razie on się o tym dowiedział i ma do ciebie ogromny żal.
- Do mnie? - zdziwiła się Kasia. - Ależ to jakieś nieporozumienie.
Mariusz Radziński przeszedł do „Mazowsza” z Zespołu „Śląsk”. Nie dość, że obdarzony przepięknym tenorem, to jeszcze był niezwykle przysrojny. Wysoki, wspaniale zbudowany, o błękitnym spojrzeniu efeba i jasnych, gęstych, dość długich wijących się włosach. Marzące spojrzenie, romantyczna fryzura i cała jego postać przypominały antyczne rzeźby greckich bogów. Przyjemnie było na niego patrzeć i miło się z nim rozmawiało, bo naturę miał adekwatną do wyglądu. W
Puli, kiedy to omal nie utopiła się ze strachu przed rekinami, które sobie wyobraziła płynąc do oddalonej plaży, gdy motorówka przywiozła ją na brzeg, roztoczył nad nią opiekę. Często coś do niej zagadywał, ale przecież to było normalne, rozmawiała z wieloma kolegami z Zespołu. Żartowali, prawili sobie dusery, przekomarzali się.
A kilka dni temu rzeczywiście spędziła z Mariuszem więcej czasu niż zwykle. Siedzieli obok siebie przy obiedzie i gdy on zaczął mówić o Częstochowie, gdzie mieszkają jego rodzice, powiedziała mu, że ona też ma tam rodzinę, bo jej mama stamtąd pochodzi. Zaczęli tę rozmowę w stołówce, a potem do końca przerwy spacerowali po parku rozmawiając. Okazało się później, że z okna swojego gabinetu przyglądała się im pani Mira. Nie wiadomo dlaczego bardzo ją to zainteresowało, czemu dała wyraz zatrzymując Kasię na korytarzu, gdy wychodziły obie z zajęć chóru.
Była to jedna z tych prób z udziałem pani dyrektor, które ją tak bardzo zdumiewały i zachwycały. Oczywiście bała się, jak wszyscy, „Starej”
podpaść, ale przede wszystkim obserwowała ją. Pani Mira zawsze w eleganckiej sukni i na szpilkach stała zazwyczaj opierając się rękami o fortepian. Przeważnie odciążała jedną lub drugą nogę, bo prawdopodobnie wysokie obcasy ją męczyły. Kiedy już uczestniczyła w zajęciach, domagała się bezwzględnej uwagi i skupienia. Mówiła: „Bez absolutnego poświęcenia niczego w sztuce nie osiągniecie. O, wi-dzę na przykład blondynę, tak, to ty, o tobie mówię, która niby teraz śpiewa, a myśli o kolorach, czy w praniu nie zafarbują. Powtarzam: zaczyna się praca i trzeba zapomnieć o kolorach, patelniach i ścieraniu kurzu, tego po prostu nie ma. Albo was nie ma w sztuce”.
Potem zaczynała mówić o piosence, którą mieli śpiewać. Nigdy o tym, jak to robić, tylko o urodzie utworu, o tym, co on wyraża, o jego nastroju. No i było zaraz tak, że kilkadziesiąt osób o różnym temperamencie, mentalności, wrażliwości i intelekcie czuło nagle tak samo. W tym samym miejscu był taki sam oddech, zatrzymanie, ściszenie, zapamiętanie się w podniosłym forte.
To był fenomen pani Miry - nie pokazując jak, osiągała to, czego chciała. Była wielka i miała swój wielki udział w wysmakowaniu tego, czym urzekało „Mazowsze”. Trudno było zrozumieć, jak to osiągała, ale nie sposób było tego nie widzieć i nie doceniać.
Młodzież obgadywała ją za plecami, bała się jej, ale szanowała ją i podziwiała. Ona też ich kochała. Miała oczywiście swoje sympatie i antypatie, ale generalnie wszystkich traktowała po matczynemu.
Wiedziała o każdym z nich znacznie więcej, niż się spodziewali, i czuwała nad nimi z ukrycia.
Tego dnia zatrzymała Kasię na korytarzu i zapytała: - A tobie się ten Radziński podoba?
- Mnie??? Przecież jestem mężatką.
- To czemu z nim spacerujesz?
- Bo rozmawialiśmy. Z wieloma kolegami zdarza mi się rozmawiać.
- To dlaczego on tak na ciebie patrzy?
- On? Na mnie? Nie zauważyłam.
Ta ich rozmowa zaczęła budzić zainteresowanie. Po kątach czaiły się grupki koleżanek, które niby rozmawiały, ale faktycznie nadstawiały uszu.
- Ty na niego uważaj. To szelma, zawróci ci w głowie, zanim się obejrzysz. Tak samo było z Basią Przyłucką. Tak ją rozkochał w sobie, że nie chciała jechać do Anglii na własny ślub. Powtarzam ci, to szelma i zawsze upatruje sobie dziewczyny zajęte. Pewnie ma rozrośnięte poczucie własnej wartości i musi światu udowadniać, że jest lepszy od innych. Lubię cię i nie chcę, żebyś była kolejną jego ofiarą. Przyznasz, że patrzysz na niego z przyjemnością?
- Obiektywnie tak. Jak na dzieło sztuki.
- I tak to się zwykle zaczyna. Słuchaj, to nie Matka Boska przyjęła cię do „Mazowsza” tylko ja. Nie chcę żadnych komplikacji, masz się zajmować sztuką, jesteś tu dla sztuki. I nie mów mi nigdy, że cię nie ostrzegałam.
- Pani Miro, naprawdę nie ma o czym mówić.
- No dobrze, zmykaj już i pamiętaj o naszej rozmowie.
Jak tylko odeszła pani Mira, poznikały też grupki dziewcząt z korytarza. Kasia zastanawiała się nad tym, co ją spotkało. Była tym zdziwiona i zmartwiona. Wcale nie zauważyła, żeby Mariusz na nią jakoś szczególnie patrzył. Jeżeli nawet rzeczywiście czasem mu się to zdarzyło, nie miała powodu, żeby się tego wstydzić. Zainteresowanie takiego Adonisa schlebiałoby każdej kobiecie. Pani Mira chyba przesadziła. Gorzej, że koleżanki, jeśli wszystko słyszały, mogą komentując to robić z igły widły.
A w ogóle to pani Mira sama działa czasem jak swatka. Lubi w tańcu ustawiać w pary młodych mających się ku sobie. Postąpiła tak z niezwykle urodziwymi Nastką i Jurkiem. Patrzyła na nich z zachwytem, bo też tańczyli ze sobą jak anioły, a potem zakochali się w sobie i unieszczęśliwili swoich współmałżonków. I wtedy też zaczęli dostawać od niej reprymendy… O co tu chodzi?
Takie myśli nawiedzały ją tamtego dnia w czasie jazdy kolejką do domu, a kiedy tam dotarła, zaraz o tym wszystkim zapomniała.
W dniu wywieszenia listy sprawa, której nie było, wróciła jak bumerang. Biednego Mariusza rzeczywiście nie było na liście i rzeczywiście demonstracyjnie ją ignorował. Nie wiadomo, jak ktoś z podsłuchujących zrelacjonował mu rozmowę Kasi z Mirą. Chociaż była przekonana, że decyzja pozostawienia go w kraju nie mogła mieć z nią nic wspólnego, było jej przykro, że on tak myśli. Okazało się potem, że i jemu dostało się od pani Miry.
Biedak, na pewno zasługiwał, żeby wyjechać - z jego głosem i wyglądem byłby przydatną ozdobą. Tak więc radość z tego, iż wzięto ją po uwagę, mieszała się z uczuciem niesmaku, że została wplątana w sytuację, która nie miała żadnego uzasadnienia. Ponadto wszyscy znajdujący się na liście obok tej dobrej wiadomości otrzymali również niezbyt miłą, a mianowicie taką, że już za tydzień zaczną się ich szczepienia ochronne przeciw chorobom zakaźnym nierzadko panoszącym się w krajach, do których jadą. Były to tężec, cholera, dżuma, malaria, czarna ospa i wiele innych, łącznie aż jedenaście szczepionek! Ostrzegano, że niektóre z nich dają nieraz bardzo przykre i ciężkie dolegliwości, mogące mieć finał nawet w szpitalu. Ładne perspektywy, nie ma co, i to akurat na święta i sylwestra!
W ciągu ostatnich tygodni przed wyjazdem życie tak bardzo nabrało tempa, że Kasia nie bardzo mogła się w tym wszystkim połapać.
Szczepienia znosiła rozmaicie. Jedne przechodziły bez echa, po
innych była ciężko chora. Do świąt prawie wszystkie miała już za sobą. Żeby mogli wyjechać na święta, musieli ubłagać Tesię i starszą panią Szombarową, by zostały w ich domu z Agresorem i Józkiem. O
przenoszeniu gdziekolwiek wróbla nie było bowiem mowy, a Agresor w Zamościu mógłby źle znosić agresję niegościnnego Kuby.
Chociaż o wyjeździe „Mazowsza” rozpisywały się gazety i trąbiło radio, postanowili z Piotrem, że zawiadomią o tym rodziców Kasi podczas pobytu u nich w czasie świąt Bożego Narodzenia. Tak też uczynili. A właściwie zrobił ro Piotr przed kolacją wigilijną w bardzo oryginalny sposób.
- Co za rok - powiedział. - Co za rok! No, no, pomyślcie tylko: Fidel Castro przejmuje władzę na Kubie, Polakom wywiezionym do ZSRR
przedłuża się o kilka miesięcy możliwość repatriacji, odbywa się XXI Zjazd KPZR i wybucha moda na hula-hop. Nie dość że to rok Słowackiego, to jeszcze małpki kosmitki wracają na ziemię.
Kanadyjczycy otwierają Kanał Świętego Wawrzyńca, Brigitte Bardot bierze ślub z Jackiem Charrierem, Nixon odwiedza Polskę, władze PRL wprowadzają dni bezmięsne, a…
- A pocóż ty nam tu prasówkę robisz? - wtrącił się Teofil.
- Nie przerywajcie, błagam, bo zaraz będzie to najważniejsze. A więc: umiera Beniamino Gilli, a zaraz porem czeskie radio ogłasza, że: „Stalinskie telesne ostatki wyrzucili precz ze steny Kremla jako że Stalin nie je hoden spólkowat z Leninem”, a do tego wszystkiego jeszcze moja ukochana żona opuszcza mnie dla „Mazowsza”, które wywozi ją do Korei, Chin, Japonii i ZSRR! - Powiedzcie sami, co za rok!
- Co ty mówisz, serio? Naprawdę Kasia jedzie tam wszędzie? -
zdziwił się Teofil i zwracając się do Kasi zapytał: - Dlaczego nic nam o tym nie pisałaś?
- Naprawdę jadę, tylko nie w tym roku, a w następnym, trzynastego stycznia. Nie pisałam o tym, bo nie wiedziałam, czy znajdę się na liście wyjeżdżających. Jedziemy aż na pół roku.
- Mój Boże! Do Rosji także? - zmartwiła się Zofia. - Nie wiem, czy powinno mnie to cieszyć.
- Cieszyć to się może Kasia - odrzekł na to Piotr - a my możemy ukrywać smutek, żeby nie mącić jej radości.
W tym momencie Kasi zrobiło się naprawdę przykro, bo zrozumiała, że Piotr pośród tych żartów pierwszy szczerze powiedział, co naprawdę czuje.
Ani się obejrzeli, a trzeba było wracać. Tym razem matka i córka spłakały się jak bobry.
- A dajcież wy spokój, płaczki! - upomniał je Piotr. - Pomyślałby kto, że spotyka was nieszczęście. A tymczasem los ofiarowuje Kasi wielką i niezwykłą przygodę. Pomyślcie tylko, ile osób w Polsce, która dla swoich obywateli ma nazbyt szczelne granice, może sobie na to pozwolić?
- To prawda - zareagował Teofil - ale Zofia myślała o tych niezmierzonych przestrzeniach, które musiały pokonać w czasie wojennej tułaczki. Teraz Kasia ma kilka lat mniej niż ona wtedy, gdy były tak daleko, tak bardzo daleko. Gdyby ją tam nie daj Boże coś złego spotkało, nie byłaby w stanie jej pomóc.
Mama, moje kochane mamidło! - myślała Kasia. - W przyszłym roku skończy pięćdziesiąt lat. Jak długo jeszcze będę się nią cieszyć? A co będzie, jeśli jej się coś stanie, kiedy mnie tu nie będzie? Kto powiedział, że powracając z podróży musimy zastać wszystko takie, jakie było przed wyjazdem? Kto nam to zapewni, skoro my sami wracamy trochę inni? Czy zostawiając na długo swoich bliskich, odbierając sobie obcowanie z nimi, nie umieramy po trochu?
Siedzieli w pociągu przytuleni do siebie. Piotr miał posępną minę, nie chciał burzyć jej nastroju, a zresztą widząc niedawno pożegnanie żony z matką, miał już przedsmak tego, co i jego czeka. Z całego serca życzył Kasi beztroskiego smakowania niezwykłych przygód, które świat jej podawał na tacy, ale w duchu bał się, że ten tak hojny dla niej świat kiedyś mu ją porwie i nie zwróci. Coś takiego może się zdarzyć.
Jest młoda, ładna, pełna życia i gdyby nie chciała być lojalna, może spotkać kogoś, kto ją urzeknie, komu nie będzie mogła się oprzeć.
- Kasiulku - powiedział nagle, zupełnie wbrew sobie, bo nie chciał
zdradzać swoich niepokojów. - Musisz mi coś przyrzec.
- Wszystko, co zechcesz - odrzekła ospale.
- Gdyby się zdarzyło, że spotkasz kogoś, kto cię uszczęśliwi bardziej niż ja albo gdyby ze mną coś się stało, przyrzeknij mi, że nie będziesz się na mnie oglądać, płakać za mną. Staraj się być szczęśliwa. Jesteś stworzona po to, żeby być kochaną i to, że ja zaistniałem w moim życiu, mimo że jest piękne, nie może stanąć na przeszkodzie temu, byś była jeszcze szczęśliwsza, jeśli los tak będzie chciał…
- Nie mów tak! Czy ty w ogóle siebie słyszysz? Nigdy tak nie mów!
Nie chciałabym, nie mogłabym być szczęśliwa bez ciebie. Po co my w ogóle o czymś takim rozmawiamy?
- Nie wiem. Ale ogarnął mnie jakiś niewyobrażalny głód ciebie.
Chciałbym być z tobą na zapas, za te wszystkie dni, kiedy cię obok nie będzie, chciałbym ci ofiarować wszystko, czego dotąd ci nie mogłem dać i powiedzieć to, czego jeszcze nie powiedziałem.
- Na zapas… też bym chciała, gdyby to było możliwe. Ale nie znam nikogo, kto by potrafił się najeść, wyspać czy naoddychać na zapas, a co dopiero kochać…
- To przynajmniej żyjmy chwilą. Niech tu i teraz będzie takie, żeby wspomnienie tego wystarczyło na długo.
- Ale tak przecież jest.
- Teraz już ci mogę powiedzieć, że przed wyjazdem postanowiłem spełniać każde twoje marzenie. - Mówiłaś’ kiedyś, że chciałabyś pójść na bal noworoczny do Filharmonii. Zdobyłem bilety.
- Naprawdę? Nie sądzisz chyba, że takie marzenia spędzają mi sen z powiek? Zresztą nie wiem, czy mam się w co ubrać, tam jest pokaz szykownych toalet.
- A ta tiulowa suknia z dołem w kolorze lila i srebrną górą, którą ci uszyła mama? Wyglądasz w niej jak laleczka z porcelany.
- No tak, mogłabym ją założyć, tylko ja przecież pojutrze mam jeszcze szczepienia przeciw cholerze i dżumie, wszyscy po nich chorują, co będzie jeśli mnie złoży niemoc?
- Będę cię pielęgnował w domu, ale może tak źle nie będzie i zaszalejemy. A jak nie, to mamy telewizor…
Właśnie! Pod choinkę Kasia dostała od Piotra telewizor. Ustawił go w ich pokoju przed wyjazdem na święta, żeby Tesia z jego matką, które zostały z menażerią, miały przyjemny pobyt. Powodem, dla którego dokonał tego zakupu, był powstały rok temu Kabaret Starszych Panów, który zachwycił całą Polskę. Będą go mogli wreszcie oglądać w domu.
Niemal do ostatniej chwili nie było pewne, czy pójdą na bal. Kasia wiła się w bólach, wydawało się jej, że tego nie przetrzyma i nagle o czwartej po południu zaczęło się jej poprawiać. Sąsiedzi, którym obiecali bilety do Filharmonii, gdyby Kasia nie wydobrzała, musieli obejść się smakiem. Poszli na bal i osłabiona po przypadłościach poszczepiennych, wiotka i zwiewna jeszcze bardziej niż zawsze żona pana Piotra ku swemu zaskoczeniu została wybrana królową balu. Została obfotografowana i sfilmowana przez kronikę filmową i jeszcze ten pierwszy odcinek Kroniki 1960 ze swoim udziałem zdążyła przed wyjazdem obejrzeć w kinie.
Rozdział 23
Solidna walizka z grubej skóry, z pięknymi okuciami była wykonana ręcznie przez znakomitego polskiego rzemieślnika z Kodży nad Jeziorem Wiktoria w Ugandzie. Zofia zamówiła ją u niego na wyjazd do Polski. Miała już swoją historię i ciężkie doświadczenia w niełatwych wojażach. Zniosła dzielnie podróż w wagonie bagażowym z Kampali do Mombasy, przygnieciona stertą innych bagaży.
Przykryta serwetą służyła im za stół w baraku w Nyala pod Mombasą, kiedy to czekali na statek do Europy. Wrzucona dźwigiem do luku bagażowego dwudziestotysięcznika „Asturias” przepłynęła kawałek Oceanu Indyjskiego, Zatokę Adeńską i Morze Czerwone, by kanałem Sueskim dostać się na Morze Śródziemne i pokonawszy je pokołysać się w uchwycie wysokiego ramienia dźwigu, który beztrosko ciskał
bagaże Polaków na portowe nabrzeże Neapolu. Nie rozpadła się jak inne tobołki. Jęknęła tylko i nienaruszona osiadła godnie na kamiennym chodniku sławnego włoskiego portu.
W cudem ocalałych koszarach pośród ruin miasta Bari nad Adriatykiem przez najzimniejszy od lat we Włoszech styczeń znowu udawała stół, podobnie jak i w wagonie towarowym, którym przez dwa tygodnie jechali do Polski. Ostatnim etapem jej podróży była przerywana postojami na bocznicach jazda z Dziedzic do Zamościa.
Tam przecierana od czasu do czasu ścierką do kurzu czekała na specjalne okazje i szczególne wojaże. No i doczekała się tego, że Kasia dostała się do „Mazowsza”, które podróżowało po świecie. Na wieść o tym Zofia wytarła ją starannie i podarowała córce, mówiąc: - Potrzebna ci będzie solidna walizka. Szanuj ją, wiele z nami przeżyła.
W taki sposób waliza zaczęła drugi etap swego światowego życia.
Odnowiona i wypastowana pojechała ze swoją nową właścicielką najpierw na festiwal do Wiednia i na serię koncertów w Jugosławii.
Wróciła oblepiona naklejkami z bałkańskich hoteli i pękała od zakupów. Po jej wypakowaniu wysoki mąż Kasi z rozmachem postawił ją na szafie, przez nieuwagę spodem do góry. Później okazało się, że to miało znaczenie. To na jej spodzie najchętniej przesiadywał i drzemał
nocą wróbel Józek. Trwało to aż do dnia poprzedzającego wyjazd do krajów Dalekiego Wschodu, bo wtedy znowu wylądowała na podłodze. Kasia zapakowała w nią potrzebne na wyjazd rzeczy i nazajutrz jej mąż poniósł ją na przystanek autobusu, którym chcieli dotrzeć do śródmieścia, z którego musieli przejechać na Dworzec Wschodni. Stamtąd bowiem odchodził ekspres Berlin-Moskwa, który miał być pierwszym etapem wielkiej podroży. Idąc na przystanek Kasia zdumiała się, że nalepki na walizce budzą aż taką sensację.
- Dziwisz się? - powiedział Piotr. - Przecież ludzie teraz rzadko podróżują.
- Mimo to wydaje mi się to dziwne. Ich to po prostu bawi. Będę chyba musiała pozdejmować te naklejki.
Kiedy byli już na przystanku, Piotr postawił walizę sztorcem na boku i udał się do tablicy z rozkładem jazdy. Gdy się oddalał, Kasia zauważyła, że ma poplamioną nogawkę spodni z jednej strony, tę, przy której niósł walizkę. Było na niej coś przypominającego ptasie odchody. On z kolei wracając przyglądał się walizce, która akurat stała odwrócona spodem w jego stronę.
- Masz okropnie poplamioną nogawkę - zwróciła mu uwagę żona.
- Taką, jak spód walizki? A to nas ten szelma Józek załatwił! Że też nie zauważyliśmy tego w domu!
Cały spód walizki był popstrzony ptasimi kupkami. Józek nie tylko spał na niej, ale też urządził tam sobie klozet!
- Co teraz zrobimy? Nie mamy czasu, żeby wrócić do domu.
- Kupię gazetę w kiosku, powycieramy walizkę, a dokładniej wyczyścisz ją w pociągu. Gorzej ze mną, będę musiał paradować przez całe miasto jak łajza…
- Żeby w ten sposób zbeszcześcić tak dostojną walizę, trzeba rzeczywiście być szelmą. Gdyby mama to zobaczyła, dostałaby apopleksji.
Incydent z walizą sprawił przynajmniej, że zajęci usuwaniem kompromitującej działalności ich wróbla nie mieli czasu na smutek rozstania.
Gwizdek zawiadowcy po prostu wpędził ich w panikę. Kasia stała w oknie, dopóki Piotr nie zniknął jej z oczu na zakręcie.
Jechali na radosne tournee, ale wyglądali, jakby udawali się na stypę.
Pożegnanie wszystkim wydało się za krótkie. Pociąg pędził, oddalając się coraz bardziej od znajomych miejsc i kochanych osób. Czy po powrocie zastaną wszystko tak, jak było? Kto to może wiedzieć?
Nazajutrz, czternastego stycznia, o pierwszej po południu dotarli do Moskwy. Bagaże razem ze skrzyniami z kostiumami prosto z dworca białoruskiego powędrowały na lotnisko, a ich zabrano autokarami na wypoczynek do hotelu „Ostankino”.
Dworzec Białoruski wydał się Kasi dziwnie znajomy, a przecież nigdy przedtem tu nie była. Kiedyś jako ośmioletnia dziewczynka doznała w Afryce podobnego wrażenia déjà vu. Miało to miejsce w małym miasteczku Masaka na zachodnim brzegu Jeziora Wikrorii.
Jechała wtedy z nauczycielką i dwiema innymi dziewczynkami na wakacje do pensjonatu „Kivala Hotel”. Wysiadły z autobusu i miejsce to nie tylko wydało się jej znajome, ale jeszcze wiedziała, dokąd iść, żeby odnaleźć sklepik z restauracją u Hindusa, u którego mieli odpocząć przed dalszym etapem podróży. Zdumiewające uczucie!
Czyżby mieszkała tu w jakimś swoim poprzednim wcieleniu?
Teraz na dworcu białoruskim też poznawała perony, gmach dworca, jak również jego fasadę, ale odczuwała to inaczej. Po zastanowieniu się doszła do wniosku, że musiała to widzieć na jakimś filmie, bo miała pod powieką raczej wspomnienie biało-czarnej fotografii niż oryginału.
Odlot „Mazowsza” do Phenianiu miał nastąpić dopiero po dwudziestej drugiej. A zatem po odświeżeniu się i zjedzeniu obiadu można było rzucić okiem na Moskwę albo pospać. Według Kasi drugie rozwiązanie nie miało sensu, bo przecież jadąc wagonem sypialnym nie miała nic lepszego do roboty, niż odrabianie zaległości w spaniu.
Tak więc machnąwszy ręką na uszczypliwą uwagę którejś z koleżanek, że w zespole są artyści i turyści, zasięgnąwszy języka, jak i gdzie się dostać, w duecie z Bożenką M., również ciekawą świata, pobiegły po wrażenia turystyczne.
Złośliwość, z jaką się spotykała od czasu do czasu - trzeba jednak przyznać, że ostatnio coraz rzadziej - wzięła się z pierwszych dni jej pracy w „Mazowszu”, kiedy to po spektakularnym ominięciu dalszych etapów eliminacji od razu została przyjęta do Zespołu. Był
to ewenement, dlatego szeptano po kątach o jej walorach i wadach. Nie wiedzieć czemu posiadanie przez nią tytułu magistra kłuło niektórych w oczy. Przekonała się o tym jeszcze w Wiedniu, gdy to otwierając okno w pokoju hotelowym, żeby wpuścić nieco powietrza, usłyszała: - Przestań w końcu wietrzyć, bo nas zawieje. Ja na przykład mam wrażliwe gardło.
- Gorzej będzie, kiedy zaczadziejesz w tym zaduchu! - odpaliła i nadal wietrzyła pokój.
- Ależ ty jesteś głupia! Tacy magistrowie jak ty to nieszczęście dla Polski!
Nie miała na to argumentów, zbyła więc ten atak z gruboka-librowej broni, milczeniem. I dobrze, bo z czasem z autorką ataku zaczęła mieć całkiem przyjazne kontakty. Teraz w ciągu dwóch godzin zdążyły z Bożenką pobuszować po Placu Czerwonym. Skorzystały z tego, że kolejka przed mauzoleum nie była długa, i obejrzały zabalsamowane szczątki autora przekształcenia znacznej części świata w hipotetyczne eldorado dla pracujących. Wielki wódz rewolucji Włodzimierz Iljicz Lenin okazał się niewielkim, schludnie odzianym człowieczkiem o drobnych rysach. Starannie ucharakteryzowany, mimo zamętu, jaki w świecie wywołał, leżał sobie spokojnie w łagodnym świetle ukrytych sprytnie żarówek. Jego wypucowana łysina jaśniała jak słońce rewolucji.
Ogrom placu robił wrażenie, podobnie jak prześliczny, kolorowy sobór Wasyla Błogosławionego. Dziewczyny wdarły się też za mury Kremla i obejrzały sobie chociaż z zewnątrz cały okazały kompleks zabytkowy jego zabudowy.
Wycieczkę zakończyły na lodach kupionych w Domu Towarowym „GUM-ie”, usytuowanym naprzeciw Kremla.
Odlot przewidziany na godzinę 22:55 nie doszedł do skutku. Omsk, gdzie zaplanowano międzylądowanie, nie przyjmował samolotów z powodu śnieżnej burzy. Po kilku godzinach oczekiwania na lepsze komunikaty odwieziono ich z powrotem do hotelu na nocleg. Nazajutrz rano w samolocie przypięta pasami Kasia opuściła blat stolika przed swoim siedzeniem i zaczęła pisać list do Piotra: 15 stycznia 1960 r.
Kochany,
pociąg tak szybko zabrał mnie od Ciebie, że nie zdążyłam powiedzieć Ci, jak bardzo mnie nasze rozstanie martwi. Dopiero o dziewiątej rano wyleciełiśmy do Phenianu. Mam pietra. Pierwszy raz w życiu lecę samolotem, i to od razu odrzutowcem TU-104! Na dworze okropny mróz. Ale tu,wewnątrz tego samolotu, na razie też nie zdejmujemy palt.
Niestety nie siedzę przy oknie. Żeby cokolwiek zobaczyć, muszę wyciągać szyję.
O, właśnie w tej chwili stewardessa streszcza nam program lotu.
Będzie trzyetapowy, a więc lądujemy w Omsku, Irkucku i ostatecznie w Phenianie. Lecimy na wysokości zmiennej - od dziewięciu do jedenastu tysięcy metrów, z szybkością - bagatelka - od ośmiuset do dziewięćset pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Po każdych trzech godzinach lotu będziemy mieć godzinną przerwę, w czasie której samolot uzupełni paliwo. Zamiast się trząść ze strachu, dzielę się z Tobą wrażeniami.
Miałyby o wiele większą wartość, gdybyśmy mogli wszystko to przeżywać razem. Tuż po starcie, zanim samolot nabrał wysokości i mijane obrazy coraz bardziej migały za oknem, bałam się bardzo, ale kiedy weszliśmy wyżej, przestałam o tym myśleć.
Jest pięknie tu w górze. Płyniemy jak po mlecznej drodze nad białą pierzyną chmur ku słońcu, prosto na Wschód. Nad nami błękitne niebo, pod nami białe i różowe obłoki. Podobno obejmujemy wzrokiem dwieście kilometrów w każdą stronę - tak twierdzi stewardessa. Ja patrzę na kartkę.
Wyciągam od czasu do czasu szyję, ale rzadko przymglona mapa ziemi wyziera spod chmur. Ta przedziwna jasność i biel działają na mnie usypiająco. Wybacz, ale muszę się zdrzemnąć…
Witaj! Siedzę teraz na drewnianej ławce w poczekalni lotniska w Omsku. Wysadzili nas na oszronionej betonowej płycie lotniska, chyba kilometr stąd. Odległość tę musieliśmy pokonać pieszo. Nie było to proste, zważywszy, iż ziąb był taki, że przy oddechu gardło bolało jak otwarta rana. Zanim tu dotarłam, zamarzło mi w nosie, a rzęsy i brwi miałam oszronione jak święty Mikołaj.
Obok mnie na ławkach w tej drewnianej poczekalni-baraku siedzą podróżujący obywatele kraju o przodującym ustroju. Baby w walonkach zakutane w chusty, mężczyźni w papachach i czapach, spod których ich nie widać. Jakoś nie zauważam na nich efektów doskonałego systemu. Jedynym widocznym dobrodziejstwem tej ziemi bez Boga wydaje się być kipiatok, którego tu nie brakuje. Pokaż ten list mojej mamie, żeby wiedziała, jakie tu zaistniały zmiany od czasów, kiedy stąd uciekła.
Muszę przerwać, bo megafony właśnie ogłaszają: „Passażiry TU-sto czietyrie, znaczytsia Polskij Fołkliornyj Ansambl Pieśni i Pliaski dołżny nieizbieżno wiernutsia w samoliot. W tieczenji dwadcati minut wylieta-jem w Irkuck”. Przerywam, owijam się szalikiem i idę. Mam nadzieję, że nie zamienię się w sopel lodu…
Dotarłam. Siedzę i piszę. Lecimy już pół godziny, ale dopiero teraz zdołałam tak odchuchać dłonie, żeby utrzymać pióro. Teraz mniej chmur
pod nami. Widać ląd. Cały biały. Lecimy właśnie nad Bajkałem — jakież to ogromne jezioro o urozmaiconych brzegach. Przeogromne, nawet z tej wysokości od horyzontu po horyzont.
W Irkucku jeszcze większy mróz, około pięćdziesięciu stopni!‘Ipro-porcjonalnie do niego większy barak poczekalni. Kipiatok taki sam.
Niby nic, a cieszy. Zbliżamy się do Mongolii. Spod śniegu wyłaniają się całe połacie żółtawej ziemi.
W Phenianie wylądujemy nie po trzech, ale po dwóch i pól godzinie lotu. Piloci przekroczyli normę - stać ich, jak widać, na stachanowskie tempo.
Oto pierwsze wrażenia, którymi dzielę się z Tobą, jak mogę. Nie wiem, czy zdołam wszystko, co mnie spotyka w tej podróży, zawrzeć w listach. Wpadłam na pomysł, by prowadzić pamiętnik z tej wyprawy.
Wtedy i Ty, i Mama, i wszyscy będą mogli się dowiedzieć, jak było.
Tymczasem muszę kończyć, bo trzeba będzie się sposobić do lądowania. Przed chwilą wzięłam kosmetyczkę, chcąc sprawdzić mój wygląd w lusterku puderniczki. Puderniczka, owszem, została mi w ręku, ale kosmetyczka spadla, a ponieważ samolot byt mocno nachylony, umknęła mi spod nóg. Straciłam wszystkie środki upiększające. Nie rozpaczam z tego powodu, bo nie potrzebuję nikomu się tutaj podobać. Ten jedyny, na którym chcę robić wrażenie, został w Warszawie, o czym niniejszym komunikuję.
Siarczystym całusem przypieczętowawszy, Twoja Kasia Na lotnisku w Phenianie tłumy skośnookiej młodzieży roztaczały zapach czosnku, której to ostrej woni nie tłumiły nawet perfumy i olejki, którymi oblano olbrzymie kosze sztucznych kwiatów, jakimi ich obdarowano. Miłą niespodzianką była obecność przedstawicieli Polskiej
placówek
Phenianie.
Dwunastokilo-metrową odległość od centrum miasta pokonali autokarami. Jako lokum ofiarowano im hotel „Intourist”, usytuowany w centrum stolicy, wewnątrz tego masywnego gmachu przekonali się, że mimo kilku gwiazdek przy jego szyldzie ma standard raczej internatu lub schroniska niźli hotelu klasy, pod jaką się podszywa.
Młodzież umieszczono w dwóch dużych salach - w jednej chłopców, a w drugiej dziewczęta. Jedynie pani Mira miała pokój dla siebie, a reszta administracji i przedstawicieli Pagartu musiała zadowolić się pokojami dwu-, trzy-lub czteroosobowymi.
Pomimo mrozu panującego na zewnątrz, kaloryfery w sypialniach parowały od gorąca, a bulgotanie gotującej się w nich wody było tak głośne, iż bali się, że nie zdołają zasnąć przy takiej „muzyce”.
Ich bagażami zajęły się skośnookie istoty o płaskich twarzach. Te drobne panie targały walizy na czwarte piętro ze zręcznością kulturystów. Łazienki na ich piętrze też były duże, z dwoma rzędami umywalek i kabin prysznicowych. Czuli się jak w internacie. Wszakoż odświeżeni, zaraz po egzotycznym obiedzie wyruszyli małymi grupkami na miasto.
To, co zobaczyli na głównej ulicy Phenianu - stolicy bądź co bądź
Koreańskiej Republiki Ludowej - wprawiło ich w zdumienie.
Środkiem arterii mknęły ciężarówki, autobusy, a obok nich po specjalnym pasie przemieszczały się wysokie dwukołowe wozy zaprzężone w woły i mrowie, dosłownie mrowie ludzi, wyglądało to tak, jakby wszyscy mieszkańcy miasta z jakiegoś powodu wylegli z domów. Mężczyźni nosili barwne, pikowane, podszyte ciepłą podpinką kaftany i wysokie, miękkie obuwie. Na głowach futrzane czapy, w odróżnieniu
od kobiet, które przy dwudziestopięciostopniowym mrozie odkrywały głowy, a włosy splatały w jeden, opadający na plecy warkocz. Na kolorowych sukniach z jedwabiu lub brokatu, ściśniętych szerokim pasem pod skrępowanym biustem, kobiety nosiły jeszcze podszyte futrem kamizelki. Niemal każda z nich miała przy sobie dziecko.
Te drobne niewiasty zamiatały ulice, ciągnęły wózki z jakimś ładunkiem, a ich owinięte kołderką, przymocowane chustą dziecko rozglądało się lub częściej spało z główką przytuloną do pleców matki.
Prawdopodobnie tak skrępowane spędzały cale dnie. Nic dziwnego, że dorośli Koreańczycy mają takie spłaszczone twarze - pomyślała Kasia.
Samochód osobowy był tu rzadkością. Woły ciągnące arby nic sobie nie robiły z przemykających obok nich warczących ciężarówek.
Człapały ze stoickim spokojem. Częsty był taki widok: wół sam ciągnie załadowany po brzegi wóz, a z tyłu z rękami w kieszeniach kroczy jego pan.
Zabudowa miasta też była zdumiewająca. Wysokie bloki, również wieżowce, obok chatynek-lepianek. Na wzgórzu imponujący gmach, w którym mają się odbywać ich koncerty, a dalej wspaniała kolorowa część historyczna miasta - świątynie, rzeźby, pagody.
Bankiet powitalny, zrazu atrakcyjny, był zapowiedzią tego, co miało się stać prawdziwym ich utrapieniem. O wiele za suto zastawiane stoły, gdy weźmie się pod uwagę to, co widać na mieście: nieliczne, słabo zaopatrzone sklepiki i tłumy ludzi nie wyglądających na to, że pławią się w dobrobycie. Na stołach wielkich jak estrada w powiatowym domu kultury liczne półmiski pełne dziwnie wyglądającego mięsiwa, jakieś ptasie uda z długimi wystającymi kośćmi - bocianie albo żurawie - egzotyczne warzywa, owoce, dzbany z sokami i trunki; niektóre
budzące dreszcz przerażenia - z zakonserwowaną w nich żmiją zwiniętą na dnie butelki. Uniknąć degustacji trunków nie było łatwo, bowiem kelnerzy i kelnerki pracowicie napełniali kieliszki, a liczna asysta oficieli po każdym z przemówień wznosiła toasty. Pierwszy bankiet na gościnnej koreańskiej ziemi był ciekawostką, potem…
szkoda gadać.
Pierwszy koncert został przyjęty entuzjastycznie. Po finale wtargnęła na scenę młodzież z takimi samymi sztucznymi perfumowanymi kwiatami, jak na lotnisku. Mazowszacy żartowali, że to pewnie te same kwiaty pozbierane i wręczone im na nowo. Trzeci koncert w Phenianie był dla Kasi niezwykły z dwóch powodów. Po pierwsze już na początku poczuła się bardzo chora. Rozbolała ją głowa, miała dreszcze, kręciło ją w nosie. W krakowiaku przy półfinale zakręciło się jej w głowie, a w góralskich tańcach zaczęła kichać. Kiedy zawracając dziewczęta podchodziły do kręgu, chłopcy przerzucali się ciężkimi, okutymi miedzią ciupagami, które fruwały efektownie nad głowami tancerzy i tancerek. W pewnej chwili Kasia kichnęła tak potężnie, że rzuciło nią i omal nie wypadła z kręgu, a ciupaga przeleciała ostrzem o milimetr od jej głowy, cudem w nią nie trafiając. Paradoksalnie jej kichanie nie budziło zainteresowania widowni. W żywiołowych tańcach góralskich było bowiem tyle okrzyków i popiskiwań, czyli zwanego fachowo „wiskania”, że ubaw z coraz częstszych jej „apsików” mieli tylko współuczestnicy tańca. Po ukłonach, ledwie żywa wtoczyła się do garderoby. Chciała się zwolnić z części łowickiej, ale nikt jej nie słuchał.
Garderobiane ściągnęły jej kierpce, zasznurowały buty, wcisnęły ją w osiemnastokilogramowy kostium łowicki i wypchnęły na scenę.
Załzawione od kataru oczy nie wytrzymały blasku reflektorów. W
Filonie więcej pociągała nosem, niż śpiewała. Prześliczna piosenka liryczna Laura i Filon miała zresztą w zespole swoją niechlubną legendę.
Zaraz po polonezie żywieckim pojawiały się na scenie śliczne jak cepeliowskie laleczki łowiczanki i gdy kłaniały się publiczności, z tyłu nadjeżdżały praktykable, na których w czasie przygrywki musiały się usadowić w malownicze grupki. Przygrywka była niedługa, siadanie zatem wymagało refleksu i precyzji. Mimo wielu ćwiczeń zdarzało się niejednej wylądować pupą na czyimś fartuchu, kiecce czy nawet na kolanach koleżanki. Prowokowało to do śmiechu, a zakazany na scenie śmiech jest zaraźliwy i staje się chorobą sceniczną, polegającą na tym, że gdy zespół dochodzi do momentu, w którym śmiech się zdarzył, każdorazowo go odtwarza. Łowiczanki z Filona płaciły kary, dostawały paternoster, a i tak prawie zawsze połowa się śmiała, a druga połowa śpiewała. Szczęśliwym trafem liczba śpiewających równo rozkładała się w głosach, co nie psuło brzmienia utworu.
Tym razem pociąganie nosem Kasi oraz ukradkowe wycieranie go o mankiet pięknie haftowanej przez artystki ludowe bluzki było doskonałym pretekstem do śmiechu w Filonie.
Drugim powodem upamiętniającym ów częściowo pechowy koncert była obecność na nim samego Kim Ir Sena. Po zakończeniu programu przyszedł na scenę uśmiechnięty od ucha do ucha w asyście swojej świty, żeby uścisnąć ręce chłopakom i wycałować po policzkach dziewczyny. Jak na Koreańczyka był mocno zbudowany i słusznego wzrostu. Widać w krajach Wschodu wodzowie są naznaczeni z góry, by wyróżniać się z tłumu. Prawdopodobnie przychylna reakcja na koncert przywódcy Koreańskiej Republiki Ludowej skłoniła panią Mirę do spojrzenia przez palce na przypadłości Kasi, bo podeszła do niej, cmoknęła ją w policzek i powiedziała: - Nic a nic nie widziałam. Byłaś bardzo dzielna.
Pobyt w „Kraju Porannej Świeżości” dobiegał końca. Pracowite dni, kiedy odbywały się ćwiczenia, próby i koncerty, przeplatały się z wolnymi, które bynajmniej nie sprzyjały odpoczywaniu. Wycieczki do zakładów pracy, teatrów, muzeów obłaskawiały ich powoli z kulturą Wchodu. Wrażenia z tych wypadów Kasia skrzętnie notowała w pamiętniku. Nigdzie bez niego się nie ruszała.
Dziewięć dni pobytu w Korei minęło jak z bicza trzasnął i w mroźny poranek dwudziestego piątego stycznia ładowali się już do pociągu mającego ich dowieźć do granicy chińskiej.
Pochylona nad swoim zeszytem Kasia siedziała przy oknie swego przedziału i porządkowała w myślach wrażenia z Korei, rzucając od czasu do czasu okiem na mijane krajobrazy. A tam góry i góry, czasem przygaszona, jak to zimą, roślinność, ponoć w innych porach roku bujna, ale częściej nagie skały. W dolinach czerwona ziemia - od nalotów lessowych - osady, pagody. Ryżowe pola, arby, kolorowo ubrani ludzie - wszystko nierealne, jak na scenie. Co chwilę tunele -
setki ich. Ciemność, zapala się w przedziale światło i znowu gaśnie, pociąg wynurza się z dziurawej góry. Obiad w wagonie restauracyjnym, w porównaniu z tym w Phenianie, był banalny.
Ozorki, sałaty, drób, wino i herbata. Pociąg kołysze, szarpie i podskakuje, jakby nie poruszał się po szynach, tylko po kocich łbach.
Rozchybotana grójecka kolejka EKD nie musi więc mieć kompleksów.
Na ostatnim przystanku przed granicą chińską, w Sunchon, zatrzymują się obok wagonu pocztowego innego pociągu. Przy drzwiach wagonu stoi arba z przesyłkami pocztowymi. Niektóre z nich już wrzucono do wagonu. Zaprzężony do arby wół dosięgnął jednej z nich
i zaczął ją konsumować. Chwała Bogu, że listy do bliskich w Polsce odjadą z Chin drogą dyplomatyczną!
Razem z zespołem do samej granicy jedzie ich tłumacz Ju Sienk, przez mazowszan zwany Józkiem. Kiedyś studiował w Polsce i ma stamtąd miłe wspomnienia. Ciężko znosi rozstanie z zespołem.
Świadczą o tym wyraźnie załzawione oczy. Po polsku mówi równie szybko, co śmiesznie. Warto było posłuchać, jak zachwalał w teatrze walory klasycznej opery koreańskiej albo gdy w muzeum historycznym oświadczył z dumą: „To jest ćtandar oblany japoncką krewą, a ćrećtą japoncici nie cieli ciuciać”. Zwiedzający taktownie nie dochodzili, co to do końca znaczy ani jaki miało wpływ na wynik walki zwaśnionych sąsiadów.
W szesnastym dniu od opuszczenia Warszawy „Mazowsze”
przekroczyło granicę koreańsko-chińską w Dandongu. Zapadł wieczór.
Już godzinę temu minęli góry, ale i tu niżej, gdzie nie rzucały cienia, wszystko tonęło w ciemności. Jedyne światło pochodziło z nikłej lampki przy budce granicznej, przez którą każde z nich musiało przejść, legitymując się paszportem, za wysoki parkan z litego drewna.
A tam czekała ich niespodzianka. Race szatkowały ciemność, petardy rozrywały ciszę, a kolorowe długachne smoki tańczyły nad ich głowami w rytm wrzaskliwej muzyki.
Bagaże z kolejnych przedziałów podawane były tragarzom ubranym w granatowe drelichowe mundurki. Po przyjrzeniu się im okazało się, że są to mężczyźni i kobiety. Unifikacja stroju utrudniała rozróżnienie płci na pierwszy rzut oka.
Szli przed siebie w następującym porządku: cały skład przedziału, który zajmowali w pociągu mazowszanie, a za nimi granatowo umundurowani tragarze z ich bagażem. Takim orszakiem, wciąż z muzyką, petardami i smokami, dotarli na peron do innego pociągu, który wypachniony, wysiany dywanami czekał na nich po chińskiej stronie granicy. Okazało się, że ten pociąg jest im przydzielony na całą podróż po Chinach. Mogą w nim zostawiać większość bagaży i zabierać do hoteli podczas pobytów w kolejnych miastach na trasie tournee tylko najpotrzebniejsze rzeczy.
Nie obeszło się bez kwiatów, a uszy ich odpoczęły od wybuchów sztucznych ogni, petard i przenikliwego akompaniamentu do skocznych popisów dopiero wtedy, kiedy pociąg ruszył, by zawieźć ich na inny dworzec, na drugim końcu miasta, gdzie miał na nich czekać na strzeżonej bocznicy. Uroczysta kolacja w asyście przybyłych notabli, przedstawicieli władz lokalnych tudzież Polaków pracujących na placówkach wielkich budów chińskiego socjalizmu trwała niemal do północy. I znów przemówienia, toasty, toasty, przemówienia. Nic dziwnego, że przy stołach tak fetowanych gości, rozgrzanych napojami, w nieodpowiednich momentach rozlegały się wybuchy śmiechu. W związku z tym w kolejnych miastach dyrekcja zespołu musiała wyznaczyć dla każdego ze stołów osobę odpowiedzialną za należyte zachowanie się biesiadników w czasie przemówień.
Hotele byłe eleganckie, z mrowiem służby mającej ułatwić im życie.
Efekt był taki, że tylko w WC udawało się im zasiadać bez asysty.
Czuwała ona za to pod drzwiami. Trzeba było się przyzwyczaić do usłużnych Chinek obserwujących rozbieranie się w łazience, akceptować próbowanie przez nie pasty do zębów i tym podobne praktyki. Jakiekolwiek pragnienia gości były odgadywane i spełniane, zanim je do końca wypowiedziano. Jak w bajce albo dziwnym śnie.
wycieczki i inne atrakcje przeplatały się z pracą na próbach i koncertach. Tylko w czasie długich przejazdów, bo to ogromny kraj, mogli trochę odpocząć. I tak wędrowali z Dandongu do Mukdenu, z Mukdenu do Tiencin, coraz dalej w środek Państwa Środka.
W Tiencin zza okna hotelowego pokoju Kasi dochodził znajomy gwar. Wyjrzała. Naprzeciwko była szkoła. Dzwonki, recytacje, skandowanie, czytanie tekstów, gwar na pauzach - gdy nie można było rozróżnić z daleka słów, brzmiało to bardzo swojsko. Ale dobiegały też tu inne odgłosy, które nakazywały o świcie wyskakiwać z łóżka. Dwa razy dziennie: o szóstej rano i o szesnastej po południu odbywała się obowiązkowa gimnastyka rekreacyjna. Komendy do ćwiczeń padały przez pogłośnione do absurdalnej potęgi radio, a naród wychodził
przed domy i ćwiczył. Listy obecności skrupulatnie pilnowali sąsiedzi.
Nie ma na świecie większej karności obywatelskiej niż chińska.
Miasta, w których koncertowali, różniły się tradycją, historią i wielkością. Od malutkich, takich, które miały zaledwie po pięćset tysięcy mieszkańców, do liczących ich po kilka i kilkanaście milionów.
We wszystkich tych miastach zespół z Karolina gorąco oklaskiwano, ale też obficie karmiono lokalną kulturą. Spektakle teatralne, występy cyrkowe, filmy tudzież muzea i zwiedzanie prastarych obiektów wypełniały mazowszanom każdą wolną chwilę i wszystko zapisywane było w pamiętniku Kasi.
Ponadto pokochali mazowszan Polonusi. Dziennikarze, pracownicy ambasady i konsulatów jeździli za nimi z miasta do miasta jak Chiny długie i szerokie, zaspokajając obecnością młodych artystów swoje ambicje towarzyskie. Kasia nie raz przypatrywała się temu z bliska, albowiem towarzyszący zespołowi lekarz razem z przedstawicielami Pagartu wmanipulowali ją w spotkania elitarnej grupy bankietowej.
Wszystko zaczęło się w Tiencinie. Oto jak opisała to w swoim dzienniczku:
No i udało się dzisiaj! Kolacja była wprawdzie wystawna i pięknie podana, lecz obecności osób oficjalnych na niej nie odnotowano.
Można było w ludzkim tempie skonsumować i wyjść, co zamierzałam uczynić, ale wtedy zapowiedziano, że za chwilę zostaną wyświetlone dla zgromadzonych na kolacji gości (to my) dwa filmy.
Jeden dotyczył cyrku i był świetny — sprawność chińskich cyrkowców jest zdumiewająca, po prostu odczłowieczona! Drugi film, zatytułowany „Pięć złotych kwiatów”, nawiązywał do miejscowego folkloru i poza kilkoma interesującymi momentami byt nudny; może dlatego, że nie mogliśmy śledzić dialogów, a tłumacz słabo się wysilał.
Już po dziesięciu minutach poczułam senność, a im dalej, tym niżej opadała mi głowa na wszystkie strony, jak u koguta z podciętym gardłem. W przebłyskach świadomości zastanawiałam się, czy wypada wyjść, gdy nagle kotara przy wejściu uchyliła się i rozległ się stamtąd głos doktora Jerzego, oznajmujący: „Kasia Szombara proszona jest o natychmiastowe zgłoszenie się do pokoju 303 ” Masz ci los! Co ja takiego zrobiłam? Na trzecim piętrze mieszka dyrekcja i osoby towarzyszące. Kto mnie wzywa i dlaczego? Na wszelki wypadek wpadłam do swojego pokoju, przyczesałam włosy i odświeżyłam zaspane lica, po czym zjechałam windą o dwa piętra niżej.
Staję przed drzwiami pokoju 303, pukam - słyszę zaproszenie.
Otwieram i staję zmieszana, bo oprócz urzędnika Pagartu są tam: jeżdżący z nami attache kulturalny Ambasady Polskiej w Pekinie, dziennikarz akredytowany przy ambasadzie oraz lekarz i jeszcze kilku eleganckich panów. Nie wiem, co mam robić, chcę się wycofać, ale okazuje się, że oni tu na mnie czekali.
Najpierw byłam zmieszana, ale nieoczekiwanie szybko spotkanie rozwinęło się bardzo, bardzo mile. Jak zwykle starałam się prowadzić rozmowę tak, by jak najwięcej dowiedzieć się o Chinach. Największym erudytą i koneserem tutejszej kultury okazał się pan architekt, ten sam, który zaprojektował gmach Ambasady Chińskiej w Warszawie.
Były rozmowy o historii i literaturze, nawet ciekawe. Ale gdy zaczęliśmy mówić o literaturze współczesnej, okazałam się niepokonana. Dzięki mojemu darowi zapamiętywania wszystkiego, co się napatoczy, mogłam się popisać elokwencją. Usłyszałam na swój temat tyle „ ochów ” i „achów “, że gdybym nie znała siebie dobrze, mogłabym pęknąć z dumy. Panowie zastanawiali się, że skoro już jestem taka mądra (ha, ha, ha), to co będzie za dziesięć lat? No właśnie… Sama chciałabym wiedzieć…
Od tego czasu stałam się „ozdobą” (ponoć) wszystkich five oćłocków i koktajli w tym towarzystwie, bo jak mi powiedziano: „Młoda kobieta serio jest urocza podwójnie”. Ja - serio? I urocza? Ani jedno, ani drugie nie do końca prawdziwe. Niech im będzie. Dość, że przekonałam się, iż panowie dyplomaci i inni utytułowani to też tylko ludzie.
Dzięki nim zdobyłam trochę polskich gazet i książkę po polsku („Rozbicie” Rabindranatha Tagore) — dziś wieczorem doczytam ją do końca. Boże! Jakże chętnie posłuchałabym polskiego radia albo obejrzała polski film. Niechby nawet był reportażem z PGR-u!
Wczoraj byliśmy w Radio, tylko kilka osób. Opowiadaliśmy o podróży i udało mi się przekazać pozdrowienia dla moich bliskich.
Dziewiętnaście słów, nie licząc spójników. Piotrze, Mamo, czyście to usłyszeli?
Pekin był bardzo wyczekiwanym miastem na trasie „Mazowsza” nie tylko dlatego, że to stolica. W Ambasadzie czekały na nich listy z Polski. Z trzepotem serca Kasia otworzyła grubą kopertę od Piotra.
Wypadły z niej jeszcze dwa listy od matki. Przeczytała je najpierw, a list od męża zostawiła sobie na deser.
Listy od mamy były pełne troski i miłości, opowiadały o rodzeństwie.
Wieści od Piotra zaskoczyły ją i zasmuciły. Na początku lutego zmarła nagle jego matka. We śnie przeszła atak serca i już się nie obudziła.
Mimo że Tesia pilnowała, żeby kontrolowała stan swojego zdrowia, nikt nie wiedział, że ma takie słabe serce. Nie była przecież wiekowa, miała dopiero pięćdziesiąt osiem lat. Biedny Piotr! Musiał sam się z tym zmagać, podczas gdy ona zamiast go wspierać, bryluje na bankietach i ogląda cuda, o których się jej nie śniło.
Koncerty, zwiedzanie, bankiety i tak bez końca. Gdyby jej ktoś powiedział, że jeszcze tego samego wieczoru, kiedy te wszystkie wieści do niej dotarły, będzie pokładać się ze śmiechu, nie dałaby temu wiary. A jednak tak się zdarzyło.
Był to pierwszy dzień w Pekinie, a zatem tradycyjnie już bankiet powitalny, jeszcze bardziej uroczysty niż gdziekolwiek i kiedykolwiek. Wiadomo - stolica! A więc najpierw toasty powitalne, a potem w trakcie kolacji przemówienia: przedstawiciela rządu CHRL -
zastępcy Mao Tse-Tunga, Ministra Kultury, szefa dyplomacji, Prezesa Towarzystwa Przyjaźni Chińsko-Polskiej - przy okazji dowiedzieli się, że i takowe istnieje - a także reprezentantów innych ważnych stowarzyszeń, ugrupowań i organiaacji. Kolejni mówcy prześcigali się w wyrażaniu serdeczności, przyjaźni, zachwytu. Byli tak wylewni, że pani Mira nie mogła pozostać im dłużna.
Wstała, oparła ręce o stół, żeby odciążyć zgrabne nogi na niestosownie
wysokich obcasach, wytarła
charakterystycznym ruchem ręki usta w kącikach i zaczęła swój kwiecisty spicz. Metafory i dusery w efektownej interpretacji sączyły się z ust
pani dyrektor przez całe trzydzieści pięć minut. Przeszła samą siebie.
Jej przemówienie powinno być wydrukowane złotymi zgłoskami i rozdawane w szkołach na lekcjach oracji, tymczasem gdy skończyła, jej niziutki tłumacz o wyglądzie trzynastolatka wstał i wyskandował
coś w rodzaju: Sten daj łomen ciang, pangho lej lan pa szan laj, po czym
usiadł. I to było całe tłumaczenie błyskotliwego trzydziestoparominutowego popisu krasomówczego. Rozgrzana licznymi toastami młodzież ryknęła gromkim śmiechem.
Potraktowana przez tłumacza tak nonszalancko pani Mira zawtórowała im beztrosko. Jej wrodzone poczucie humoru nie dało się okiełznać przez powagę chwili.
Tydzień w Pekinie był tak bogaty w atrakcje turystyczne, że młodzież nie wiedziała, co wybierać. Wielki plac przed parlamentem, pałac Letni, pałac Zimowy, Świątynia Nieba, Zakazane Miasto i tak dalej, i tak dalej. Tydzień to stanowczo za mało na zapoznanie się z tym wszystkim, na szczęście mieli perspektywę - podobno przyjadą tu jeszcze wracając z Japonii.
Po opuszczeniu Pekinu zaczęła się jazda na Południe. Kilka dni w okręgu przemysłowym miasta Hofein należało do najpracowitszych.
Koncerty mieli tu każdego dnia. Aby dotrzeć do Szanghaju, musieli przekroczyć niewyobrażalnie wielką rzekę Jangcy. Przeprawili się przez nią trzema promami, na które przetoczono na szynach ich wagony. Tak podpłynęli aż pod wielopiętrowy hotel Czang Cian.
Znajdował się on w ujściu Wielkiego Kanału do Jangcy.
Z pokoju na dziewiątym piętrze Kasia miała wspaniały widok na miasto, rzekę, a nawet unikalną, historyczną część Szanghaju obmywaną jej wodami. Ostatniego dnia w Szanghaju tak pisała do Piotra:
1 marca 1960 r.
Kochany,
pan Konsul zaofiarował się, że zabierze jutro nasze listy do Polski.
Trudno nie skorzystać z takiej okazji. On leci do Polski, a my naszym pociągiem jedziemy do Kantonu.
Teraz jestem na statku wycieczkowym i piszę te słowa w momencie, gdy wpływamy z kanału do rzeki Jangcy, szerokiej w tym miejscu jak morze. Aura tu już majowa, choć to dopiero początek marca. Na horyzoncie żaglowce, przed nami zarys wysepki i latarnia morska.
Uwielbiam takie widoki, ale bardziej Ciebie. Mimo niezliczonych wrażeń tęsknię… Żeby tę tęsknotę okiełznać, wyżywam się w pisaniu dziennika podróży. Robię to specjalnie dla Ciebie i nigdy nie byłam w niczym tak skrupulatna, jak w tym spisywaniu wrażeń, którymi chcę się z Tobą dzielić. Byłyśmy przedwczoraj na wycieczce w stoczni, gdzie budują dziesięciotysięczniki i wyobraź sobie, że one pływają po tej rzece. Nic dziwnego, skoro rzeka ma szerokość dochodzącą do czterdziestu kilometrów i kilkunastometrową głębokość. Nasz statek nazywa się „Ju-Ji”.
A niedługo połowa pobytu! Potem będzie już z górki. Jakoś to przetrwamy! Jutro ruszamy do Kantonu, potem Japonia i powrót!!! Im dalej na wschód, tym bliżej do domu; paradoks, prawda? W Szanghaju (co za miasto! — poczytasz o nim, jak wrócę) zrobiłam trochę zakupów.
I nie wiem, dla kogo mają w tych sklepach kolorowe swetry, brokaty, skoro sami chodzą wyłącznie w granatowych kufajkach i drelichowych mundurkach. Zawsze i wszyscy! Trudno odróżnić kobiety od mężczyzn.
Pamiętaj o mnie, tak jak ja o Tobie, bywaj Kochany - Twoja K.
Nazajutrz wyruszyli znowu na Południe. Upały coraz bardziej dawały im się we znaki. Kanton powitał ich rozedrganym, parującym od gorąca powietrzem, palmami i bananowcami. Z okien hotelu pośród malowniczych wzgórz Kasia dostrzegła jezioro o brzegach porośniętych sitowiem. Nasunęło jej to pewien pomysł. W każdym mieście w Chinach mazowszanie dostawali śliczne podarki, mogącę zadowolić wymagające gusta. Były to szkatułki z laki lub malachitu, porcelanowe słonie, wachlarze z drewna sandałowego, lampki z abażurami z masy perłowej, oprawne w skórę o wytłaczanych wzorach zeszyty i tym podobne cuda, którymi trudno było pogardzić. W wyniku tych darowizn ich bagaż rósł w zastraszającym tempie, w dodatku trudno im było pozbyć się czegokolwiek, co przestawało im być potrzebne. Kasia na przykład usiłowała wyrzucić kalosze, z których jeden popękał, a zresztą nigdy ich nie lubiła.
Wrzucone do śmietnika w pociągu wróciły nazajutrz do jej przedziału. Próbowała je wyrzucić w hotelu. Już myślała, że jej się to udało, ale gdy opuszczała hotel, znalazła je stojące na baczność obok jej łóżka w pociągu. W tajemniczy sposób wracały ze śmietników miejskich i innych miejsc, gdzie usiłowała je zostawić. Podobnie zresztą było z przeczytanymi książkami, resztą drobnych pieniędzy od fryzjera, niepotrzebnymi kosmetykami i tak dalej. Chińczycy mieli bardzo dużo szacunku do ich własności. O wiele za dużo.
Toteż gdy dostrzegła z okna jezioro, postanowiła wykorzystać je do swoich celów. O świcie zapakowała powracające kalosze do papierowej torby i poszła z nimi na brzeg. Gdy skryło ją wzgórze sprawdziła, czy woda pod sitowiem jest dostatecznie głęboka, a dno wystarczająco grząskie i cisnęła torbę z zawartością w trzciny.
Kaczki, które z wrzaskiem poderwały się do góry, zagłuszyły plusk wody przy zderzeniu z kaloszami. W taki oto chytry sposób wygospodarowała sobie trochę miejsca w walizce. Potem jakby nigdy nic udała się wraz z zespołem na zwiedzanie wielkiej komuny mającej znaczące osiągnięcia rolnicze. Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem miał się w niej odbyć ich pamiętny koncert.
Ogromną estradę ustawiono na bezkresnej przestrzeni stanowiącej łąki lub nieużytki komuny. Jak okiem sięgnąć nie rosło tam nic, co sięgałoby wyżej niż do kostek. W przestronnych namiotach mających im służyć za garderoby czekała ich miła niespodzianka. Na długich stołach, obok których stały krzesła i oparte o ściankę z dykty lustra, ustawiono kosze z południowymi owocami i ciastami, a między lustrami dzbanki z sokiem pomarańczowym.
Próbę odbywali przy palącym słońcu, bez żadnych świadków. Za to kiedy po przygrywce wkroczyli na scenę z pieśnią: „wszyscyśmy tu przyszli, aby was powitać, dokoła, oj dokoła”, zdumieli się liczbą widzów. Przed nimi i po bokach estrady, aż po kres przestrzeni zobaczyli tysiące, a może i dziesiątki tysięcy jednakowo ubranych ludzi, siedzących w kucki. Po prostu robiło się granatowo w oczach.
Wiszące nisko nad horyzontem słońce świecąc im prosto w oczy jaskrawopomarań-czowym blaskiem zapowiadało wietrzną pogodę.
Potwierdziło się to pod koniec pierwszej części programu, tuż przed krakowiakiem. Wicher przyszedł nie wiadomo skąd, przyniósł chmury, które natychmiast zakryły słońce, w jednej chwili sprowadzając na ziemię ciemności.
Już za sekundę ciemności rozdarte zostały przez błyskawice, a potężny grzmot zagłuszył chór i orkiestrę. W tym samym momencie z nieba trysnęły wodospady, przeinaczając wszystkich i wszystko. Na śliskiej scenie krakowianki i krakowiacy kładli się pokotem. Orkiestra zakrywając instrumenty własnym ciałem uciekała do namiotów. Tak samo jak szybko to piekło nastało, tak się zakończyło. Chmury popędziły gdzieś dalej, słońce pokazało się tuż nad horyzontem, a siedząca karnie w kucki publiczność brawami domagała się kontynuacji przedstawienia.
Nie było to jednak łatwe. Trzeba było zabezpieczyć zmoczone kostiumy, poprawić urodę mazowszanek, a przede wszystkim osuszyć niebezpiecznie śliską scenę. Ale - jak mówi przysłowie - dla chcącego nie ma nic trudnego. Pracowici ludzie-mrówki w granatowych mundurkach wtargnęli na estradę ze szczotkami, szmatami i czym trzeba było, osuszyli niewiarygodnie szybko scenę i nawet posypali ją kalafonią. Zajęło im to tyle samo czasu, ile mazowszanom zmiana kostiumów. I niech ktoś zaprzeczy, że w masach nie drzemią niespożyte siły! Koncert dobiegł końca przy pięknej pogodzie. Mimo powodzenia na wszystkich scenach świata, nigdy nie mieli aż takiego aplauzu.
Inna rzecz, że nikt nie dochodził, czy to był szczery zachwyt, czy tylko podporządkowanie się nakazowi. A może echo szalejące na tej ogromnej przestrzeni zwielokrotniało siłę braw?
Zdyscyplinowanie i karność Chińczyków są tak wielkie, że aż straszne. Dowód na to mieli, kiedy po szczęśliwie zakończonym koncercie przejeżdżali autokarem przez bramę komuny. Zobaczyli tam pomnik chłopca z dumnie podniesioną głową. Zapytali tłumacza, kogo przedstawia.
- To nasz wielki bohater - powiedział Czen Ci z przejęciem. - Jego rodzice ociągali się z oddaniem państwu obowiązkowych dostaw.
Zdradził władzom, gdzie ukrywają nie oddane plony. Zostali rozstrzelani, no i państwo nie poniosło straty.
Po tych słowach wypowiedzianych do mikrofonu w autokarze zapanowała cisza. Nie odzywali się do siebie aż do przyjazdu do hotelu.
Zmęczeni, niewyspani po bankiecie pożegnalnym już od siódmej trzydzieści następnego dnia przeprawiali się przez „żelazną kurtynę”.
Chińczycy potraktowali ją w tym miejscu bardzo serio.
Zbudowali kilkusetmetrowy żelazny, zadaszony pawilon prowadzący do budki kontroli celnej ustawionej na skraju ziemi niczyjej od strony Hongkongu. Pawilon był koronkowy, ale szczelny. Wszystkie swoje bagaże mazowszanie musieli przetargać przez niego sami, bo umundurowani pomocnicy mieli tu zakaz wstępu. Szczęśliwie skrzynie na instrumenty i kostiumy wyposażone były w kółka.
Nie było w pawilonie żadnej ławki czy innego sprzętu, na którym można by przysiąść i odsapnąć. Kto dotarł już szczęśliwie do budki kontroli, miał za sobą rachunek sumienia, żal za grzechy, pokutę i rozgrzeszenie. Jedynymi obywatelami ChRL, którzy ich tu żegnali, byli ich zapłakani tłumacze: Lusia, czyli Lu Sien, i prawo-, czy też raczej lewomyślny bóg powagi - Czen Ci. Trudno było w to uwierzyć, ale jednak dali radę żelaznej kurtynie. Cóż, wszystko jest dla ludzi.
Rozdział 24
Marcowe słońce mocno grzało, ale Piotrowi nie sprawiało to bynajmniej przyjemności. Wręcz odwrotnie. Siedział nad porządkowaniem fiszek z hasłami do słownika. Zakradł mu się do nich jakiś bałagan, z którym nie był w stanie sobie poradzić. Jak to się stało, gdzie popełnił błąd, nie miał pojęcia. Irytowało go to. W ciągu ostatnich tygodni nie pierwszy raz zdarzało mu się tracić cierpliwość.
Nie pamięta, kiedy to się zaczęło, ale z pewnością już po wyjeździe żony. Chociaż to on w ich związku nad wszystkim czuwał, wszystko zapewniał i aranżował, sama obecność Kasi dawała gwarancję spokoju, ciepła i motywowała go do wszelkich poczynań. Bez niej czuł
się zagubiony. Nie umiał już sobie przypomnieć, jak bez niej żył.
Nieoczekiwana śmierć matki spadła na niego jak grom z jasnego nieba i już zupełnie się pogubił. Jeszcze trochę musi wytrzymać.
Wszystko wróci do normy, gdy przyjedzie Kasia.
Dzisiaj w zasadzie nie miał podstaw do rozdrażnienia, ale czuł, że dzieje się z nim coś niedobrego. Atak zaczynał się zawsze bolesnym uciskiem w głowie, a potem narastał tak, że kiedy rozdrażnienie mijało, aż się za siebie wstydził.
Dostał dziś list od żony z Szanghaju. Zanim go przeczytał, zirytował
się brakiem na kopercie chińskiego znaczka, pieczęć też była polska.
Potem, kiedy już zajrzał do listu, zrozumiał, że został nadany w Polsce, bo przyjechał z konsulem. Nawet się uśmiechnął na myśl o tym, że znalazł w tym powód do irytacji.
Wiadomości od żony były kojące. Cała Kasia! Porusza kilka tematów, przerzuca się z jednego na drugi, jak zwykle. Ktoś z boku mógłby pomyśleć, że niczym do końca się nie przejmuje, ledwie dotyka spraw. Ale tak nie jest, ona tylko widzi wiele rzeczy naraz, lecz wszystko ma dla niej właściwą wagę.
Kiedyś nie było tak, jak teraz, pierwsze wiosenne promienie słońca podnosiły go na duchu, a obecnie z niewiadomych powodów go drażnią. Podobnie jak Józek. Ćwierka i ćwierka. I lata nad głową, nie dając się skupić. Te jego „godziny wesołości”, jak je z żoną nazywali, bywają jednak męczące.
- Przestań już - ostrzega Piotr. Agresor wstaje spod jego nóg i odsuwa się na swoje posłanie.
Ostatnio kilka razy zdarzyło mu się być niesłusznie skarconym ostrym słowem przez swego pana. Wyczuwał jego nastroje i bał się nowej reprymendy. Słysząc podniesiony głos uznał, że zagrożenie się zbliża i wolał zejść mu z drogi.
Ale Piotr nie zwracał na niego uwagi. Podszedł natomiast do okna i otworzył je na oścież. Wróbel wcale się tym nie zainteresował, dalej wykonywał swoje radosne, rozświergotane loty z szafy na regał i z powrotem. Piotra to jeszcze bardziej wyprowadziło z równowagi.
- Pofruwałbyś sobie trochę na zewnątrz, zamiast tu hałasować, co z ciebie za ptak? - powiedział z pretensją. A Józek dalej robił swoje.
Co zanadto to niezdrowo. Piotr chwycił swój pulower wiszący na krześle i zamachnął się nim, żeby wróbla skierować w stronę okna.
Ptak zdziwił się, przysiadł i patrzył, co będzie dalej.
Człowiek nie dał za wygraną, najwyraźniej chciał go przestraszyć.
Agresor śledził rozwój zdarzeń ze swego posłania z nosem na poduszce. Następne machnięcie swetrem kazało ptaszkowi usiąść wyżej, na karniszu od zasłony okiennej, gdzie straszny latający potwór nie mógł go dosięgnąć.
Agresor wstał. Człowiek zbliżył się do okna i jeszcze raz machnął
swetrem. Wróbel wolał znaleźć się w bezpiecznej przestrzeni i wyfrunął na zewnątrz. Piotr szybko zamknął okno. Cichy skowyt Agresora doprowadził go do opamiętania.
- Co ja robię? Co się ze mną dzieje? - zapytał sam siebie.
Ponownie otworzył okno na oścież i usiadł do pracy. Od czasu do czasu zerkał na pozbawioną liści jabłonkę, żeby zobaczyć, co robi wróbel. A ten siedział sobie spokojnie z główką wetkniętą w ramiona (gdyby je miał) i myślał zapewne, czym się naraził, co takiego uczynił, że wygnano go z przytulnego miejsca, gdzie miał wszystko, co potrzebne do życia.
Agresor też najwyraźniej nie akceptował uczynku swego pana.
Ignorował go, patrząc uparcie tylko na okno. Piotr usiłował jeszcze przez chwilę porządkować fiszki, ale myślami był gdzie indziej.
Zastanawiał się, co najlepszego zrobił postępując z Józkiem w taki sposób. Jeśli ptak się przestraszył i nie zechce wrócić, co on powie Kasi? Kiedy wiosna przyjdzie na dobre, i tak trzeba go będzie kiedyś wypuścić. Ale mogli to przecież zrobić razem i nie w tak brutalny sposób. Józek prędzej czy później sam poczułby apetyt na wolność, ale zachowałby przynajmniej dobre o nich wspomnienia. Nasypał
ostrożnie karmy na parapet. Wróbel
nawet na nią nie popatrzył. Dopiero jak się zaczęło ściemniać, przysiadł na brzegu parapetu, poskubał trochę i skulony usadził się do snu. Nie przekraczał jednak Rubikonu. Pozostał po zewnętrznej stronie.
Piotr okrył się mocno dwiema kołdrami i spał przy otwartym na oścież oknie. Agresor dopiero nad ranem wskoczył do łóżka i ułożył
się w nogach pana. W czasie nieobecności pani poczynił pewne próby zbliżenia się do niego. Piotr usiłował być najpierw konsekwentnie nieubłagany, ale po kilku dniach dał za wygraną. Będzie musiał przed powrotem żony zrobić z tym porządek. To łóżko stanowczo nie jest dla trojga.
Józek nie wrócił już na stałe do domu. Po trzech dniach przyprowadził na poczęstunek drugiego wróbla. Albo wróblową. A może on sam był wróblową? Tego akurat Piotr nie wiedział. Nie jest przecież ornitologiem. Za kilka dni już całe stadko zjawiło się na parapecie. Józka można było poznać po tym, że był najgrubszy i najśmielszy, poza tym od czasu do czasu wpadał na rundkę po pokoju.
Zanosi się na to, że żona już się z Józkiem nie zobaczy, bo w maju przydział na mieszkanie ma się uprawomocnić. Piotr postanowił sam zrobić przeprowadzkę, kupić meble i… pianino dla żony. Już nawet oglądał „Kalisię” - Kasia będzie uszczęśliwiona.
Do tego jeszcze Uniwersytet obdarzył go pewnym dokumentem, dzięki któremu stał się szczęśliwym posiadaczem przydziału na kupno Syrenki. Wszyscy jego koledzy mieli już samochody, czas, żeby i on dosiadł swego rumaka. Zapisał się na kurs, a przed powrotem żony miał zdać egzamin na prawo jady. „Mazowsze” wróci w połowie czerwca i wtedy ma odebrać samochód. Syrenka będzie znakomitym prezentem na czwartą rocznicę ślubu.
Tymczasem Kasia nieświadoma szczodrości męża kontynuowała swą wielką przygodę.
Wolne miasto Hongkong ją zachwyciło. Zbudowano je nad wielką zatoką, z trzech jej stron wyzierały z bujnej zieleni jasne pałacyki i okazałe wieżowce. Brzeg przeciwległy wyjściu w morze był wysoką górą i miasto ciągnęło się tam na kilku poziomach. Po lewej stronie góry były plaże i port plaisance1, a po prawej znajdował się bazarek.
Można było tam robić zakupy za wszystkie możliwe waluty świata.
Pośrodku, wzdłuż brzegu zatoki, przed najwyższą częścią Hongkongu stały taksówki miejskie, czyli pięknie utrzymane, pomalowane na biało wodoloty. Jedną z nich Kasia popłynęła z urzędnikami z Pagartu do konsulatu japońskiego. Jako biegła w maszynopisaniu zgłosiła się do pomocy w przepisywaniu wiz japońskich dla zespołu, bo konsulat się z tym opóźniał.
Tylko czarne czupryny i skośne oczy potwierdzały przynależność obywateli tego miasta do narodowości chińskiej. Ubrani kolorowo i modnie wyglądali zupełnie inaczej niż zunifikowani pobratymcy.
Kobiety miały piękny makijaż, szalowe fryzury i sukienki jak marzenie. Nawet ich kreacje regionalne z brokatu, dopasowane, ze stójkami i rozcięciami na udach, miały znamiona indywidualności i dobrego smaku.
Całe miasto było bardzo kolorowe i tętniące życiem. Kafejki, restauracje schodzące z góry aż do wody, stoliki pod parasolami, eleganckie sklepy, ogromne szyldy i reklamy. Inny świat. Chińczycy stanowili tylko część społeczności Hongkongu. Byli tam ludzie wszystkich ras świata.
Dwudziestopięciotysięcznik „President Cleveland” armatora o nazwie „President American Lines”, czekał w porcie już od rana, między innymi także na „Mazowsze”. Oni jednak dopiero późnym popołudniem weszli na statek.
1port plaisance - (fr.) przystań dla jachtów i łodzi Rozlokowano ich w kabinach na trzecim pokładzie w klasie turystycznej, ale i ona sprawiała wrażenie luksusu. Ten pływający kolos wyglądał jak miasto. Było tam wszystko: kina, sale widowiskowe, bankietowe, basen, promenady na pokładach, sklepy, kawiarnie i bary. Kasię z dwiema koleżankami umieszczono w kabinie z numerem 320. Dziewczęta rozpakowały się, wzięły prysznic, wystroiły się i poszły na kolację do urządzonej z przepychem wielkiej sali jadalnej, w której usadzono je przy stoliku numer 12, bardzo blisko stołu kapitańskiego.
Na godzinę dwudziestą drugą przewidziane było wyjście w morze.
Jak zwykle na statkach pasażerskich całego świata, celebrowano tę chwilę. Wszyscy pasażerowie wylegli na pokłady i starali się zająć miejsce przy burcie. Rozdano im kolorowe serpentyny, które rzucali na brzeg, żeby ułowić na nie stamtąd kogoś z odprowadzających czy gapiów i kolorową taśmą połączyć statek z brzegiem. Gdy syrena zawyła i statek ruszył, serpentyny prostowały się coraz bardziej, wreszcie pękały i spadały do morza, ciągnąc się za statkiem, dopóki wir wody nie wyrwał ich z rąk tych, którzy pozostawali na brzegu.
Hongkong piękny za dnia, wieczorem od strony morza wyglądał
imponująco. Neony od podnóża gór do ich szczytu mamiły grą świateł
i żywością barw. Świetliste napisy reklamujące niemal wszystkie firmy świata odbijały się w wodzie, potęgując iluminację. Najdłużej widać było z morza wielki czerwony napis „Don Miguel”. Oświetlone domy na szczycie góry odcinały mocno jej kontury od granatowego, rozjaśnionego łuną znad miasta nieba.
Stali długo na pokładzie i patrzyli jak urzeczeni. W miarę tego, jak statek się oddalał, światła rozległego Hongkongu malały i skupiały się w kolorową mozaikę. Niebo robiło się coraz bardziej czarne i tylko już jaskrawopomarańczowe światła latarni po obu stronach wejścia do zatoki świadczyły o tym, że nie całkiem oddalili się od lądu.
Bajkowy spektakl zatrzymał ich na pokładzie do północy, a kiedy otoczyła ich ciemność, z piersią pełną wilgotnego morskiego wiatru udali się do kabin i zasnęli twardo po dniu pełnym wrażeń.
Pierwszy dzień rejsu trwał przy pięknej pogodzie. Morze mieniło się wszystkimi odcieniami błękitu, zieleni i turkusu. Wszystkie leżaki na pokładach były zajęte aż do obiadu. Wczesnym popołudniem część pokładu zamknięto i „Mazowsze” zrobiło sobie próbę. Inni pasażerowie przysłuchiwali się im i patrzyli ze wszystkich sąsiadujących z miejscem ich pracy pomostów. Pod koniec próby widzieli nawet takich, którzy aby ich podglądać, wdrapali się na łodzie ratunkowe.
Od tej pory stosunek załogi i pasażerów do nich zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni. Wszyscy świadczyli im grzeczności, ich zdjęcia wywieszano na gazetce ściennej. Na wieczorkach tanecznych dziewczęta z „Mazowsza” były tak oblegane, że nie miały szansy odpocząć.
Nic nie jest wieczne, a zwłaszcza piękna pogoda na morzu. Toteż, następny dzień żeglugi, przy potężnym sztormie upłynął pod znakiem choroby morskiej. Trzeciego dnia dopłynęli do pierwszego z japońskich portów na ich drodze.
Wygłodniali po wczorajszych morskich przypadłościach pałaszowali z apetytem śniadanie, kiedy odczytano listę dwudziestu mazowszanek, które natychmiast mają się przebrać w kostiumy i zgłosić na najwyższy pokład. Kasia była wśród wyznaczonych.
Przydzielono jej kostium opoczyński. Wspięła się po schodach i stanęła u ich szczytu jak wryta.
Na pokładzie roiło się od aparatów fotograficznych i kamer. Nie dość, że świeciło słońce, to dodatkowo zapalono reflektory. Okazało się, że tokijskie Radio i Telewizja, na zaproszenie których tu przybyli, urządziły im filmową i fotograficzną sesję reklamową. Mazowszanki ustawione to na łodzi, to na mostku kapitańskim, same i z członkami załogi pozowały do południa. Aparaty trzaskały jak oszalałe, terkotały kamery i trwało wdzięczenie się do obiektywów.
Po pracowitym poranku dyrekcja odwołała poobiednią próbę i artyści mogli pograć w ping-ponga, karty czy golfa, ale Kasia zajęła się układaniem puzzli. Po kolacji obejrzała film z Doris Day Telefon towarzyski. Nazajutrz dotarli do celu podróży morskiej, czyli do portu w Jokohamie. I tu czekała na Kasię niespodzianka, która wprawiła ją w euforię.
Znowu wybrano ją razem z kilkunastoma innymi członkami zespołu do grupy, która ma pozować do zdjęć w kostiumach. Schodziła więc po trapie, tym razem ubrana po krakowsku.
Na dole czekały na nich śliczne Japoneczki w kimonach, miss Japonii z kwiatami, przedstawiciele organizatorów ich pobytu i mrowie reporterów, fotografów i kamerzystów.
Po powitaniu mieli wsiąść w autokary i wyruszyć do Tokio, gdzie zakwaterowano ich w dwóch hotelach - chór i orkiestrę w hotelu „Asia Center of Japan” w dzielnicy Aoyamacione, a balet i dyrekcję w „Daichi” przy słynnej Ginzie, czyli ulicy Złotej. Ale to było potem.
Zanim załadowali się do autokarów, Kasia dostrzegła panią Mirę rozmawiającą z jakimiś Europejczykami. Akurat przechodziła koło nich, gdy usłyszała:
- Mira, jakże się cieszę! Nie mogłam się doczekać waszego przyjazdu - powiedziała drobna, elegancko ubrana siwiutka starsza pani i rzuciła się pani Mirze na szyję.
Brzmienie jest głosu wydało się Kasi dziwnie znajome i zmusiło ją to do zatrzymania się w pobliżu.
- Majka! Wszelki duch Pana Boga chwali. Ty tutaj? - nie posiadała się ze zdumienia pani Mira.
- No widzisz, góra z górą się nie zejdzie, a my się spotykamy w Japonii - mówiła starsza pani.
Ten głos i imię… Nie, to niemożliwe! - pomyślała Kasia i chciała ruszyć dalej, ale coś ją powstrzymywało.
- Pozwól, Miro, że przedstawię ci moich bliskich… - kobieta odwróciła się do grupy ludzi stojących za nią i wtedy jej wzrok spotkał
się ze spojrzeniem Kasi.
- Kasia??? Nie do wiary! To jednak ty! Widziałam zdjęcia mazowszanki w dzisiejszej gazecie i pomyślałam, że ta dziewczyna ciebie przypomina.
- Pani Maju! Kochana! Tak się o panią bałam! - tuliła się w ramionach swojej dawnej orędowniczki, nie mogąc powstrzymać łez.
- Co za spotkanie, co za spotkanie! Jakże się cieszę - mówiła pani Maja.
- To wy się znacie? - spytała pani Mira.
- Jak łyse konie! Tak bardzo chciałam, żeby Kasia zajęła się sztuką.
Cieszę się, że ją masz w zespole, to świetna dziewczyna. Będę ci ją porywać.
- Pani Maju, kochana pani Maju… Nie ma pani pojęcia, jak się cieszę, że spotkałam panią w takiej formie, całą i zdrową! Jestem szczęśliwa.
Po prostu jestem szczęśliwa. Co się z panią działo?
- Oj działo się, działo. Wszystko sobie opowiemy, będziemy miały na to cały miesiąc. Mieszkam z dziećmi i zięciem w Tokio. On tu jest dyrektorem przedstawicielstwa firmy Renault. Oto nasz adres — podała jej wizytówkę.
- Kasia! Na co czekasz? Odjeżdżamy! - zawołał ją kolega stojący w drzwiach autokaru.
- Idź do nich, Kasiu - powiedziała Maja. - Pojedziemy za wami samochodem do samego Tokio. Dowiem się, gdzie mieszkasz, żeby móc się z tobą kontaktować. Na razie. - Ucałowała ją.
Kasia wsiadła do autokaru i przez całą drogę do Tokio nie mogła otrząsnąć się z wrażenia. Co za spotkanie! Nigdy by się tego nie spodziewała. Pani Maja wygląda świetnie, jak na starszą panią, ale bardzo się postarzała. Może dodawały jej wieku siwe włosy, które przestała farbować? Nie tylko. Jej twarz pokryła się siateczką zmarszczek. Była teraz znacznie szczuplejsza niż dawniej i nadal bardzo szykowna. Kasia uświadomiła sobie, że popełniła nietakt.
Zaaferowana panią Mają nie przywitała się z jej córką i zięciem, a może i z wnukami. Szczerze mówiąc, nawet ich nie zauważyła.
Trudno, jeszcze to nadrobi. Co za historia! Ale się mama zdziwi, gdy jej o tym opowie!
Ile to lat się nie widziały? Cztery, pięć? A więc pani Maja dobiega już do osiemdziesiątki.
Nawet się nie spostrzegła, kiedy dojechali do Tokio. Wjechali wła-
śnie, jak objaśnił tłumacz, na Ginzę. Jest to jak dotychczas najpiękniejsza arteria tego trzynastomilionowego, rozległego miasta.
To na Ginzie są najważniejsze banki, najbogatsze firmy, najokazalsze sklepy i przybytki rozrywki. Hotel „Daichi” znajduje się mniej więcej pośrodku tej długiej ulicy, przytulony do wieżowca, na dachu którego umieszczono na obracającej się ramie samochód Renault, reklamujący firmę przedstawicielską, której dyrektorem jest zięć pani Mai. Co za zbieg okoliczności?
Kasia myślała, że takie sytuacje mogą się zdarzać w filmach lub powieściach, ale nie w życiu. A jednak…
Pora roku, w której „Mazowsze” pojawiło się w Japonii, podobno jest najpiękniejsza! Wiosna! Nie na próżno państwo to nazywa się „krajem kwitnącej wiśni” - wyjaśnienie widać nawet na ulicach miasta.
Oświetlone łańcuchami żarówek kwitnące drzewa wyglądają jak sztuczne, podświetlone kwiaty mają nierealne kształty. Neony, jakie nocą oświetlają Tokio, podobno nie mają sobie równych w całym świecie. Tak mówi tłumacz i trudno mu nie wierzyć, gdy widziało się tę feerię migotliwych obrazków.
Tu czerwony rozpędzony pegaz, tam kolorowa neonowa dziewczynka wciąż od nowa wspinająca się niestrudzenie na ostatnie piętro wieżowca, gdzie indziej gazety świetlne, dalej mieniące się fale morskie spływające ze ściany potężnego gmachu. Dla tych, którzy podróżują wciąż po świecie lub mieszkają w takich miastach to chleb powszedni, ale dla przybyszów z Polski, którzy w Warszawie mają tylko kilka neonów na małym odcinku Alej Jerozolimskich, określanym dumnie „trzystoma metrami Europy”, widok ten był
zdumiewającym spektaklem.
Tego wieczoru Kasia rozmawiała jeszcze z panią Mają przez telefon.
Prosiła, żeby zarezerwowała sobie dla niej swój pierwszy wolny dzień w Tokio.
- Niemniej - powiedziała - spotkamy się też wcześniej, bo zamierzam sekundować różnym waszym poczynaniom.
We wszystkich gazetach, które ułożono na stolikach w pokojach były ich zdjęcia z sesji fotograficznej dla Radia i Telewizji. Nazajutrz po przyjeździe przez całe przedpołudnie trwała konferencja prasowa.
Uczestniczyła w niej dyrekcja i dwadzieścia osób z zespołu, a dziennikarzy i fotoreporterów było ze trzystu. Na szczęście nie będą zbytnio obciążeni pracą, bo z planu wynika, że w ciągu miesiąca zagrają tylko osiem koncertów w Tokio i cztery w Osace. Dobra nasza!
Będzie czas na zwiedzanie. Tokio ma metro i przemieszczanie się nim nie jest skomplikowane, co bardzo ułatwia pobyt wszystkim, którzy tu trafili.
Koncerty spotkały się z gorącym przyjęciem. Cała armia wielbicieli ich sztuki prawie nie odstępowała mazowszan. Dziennikarze z radia i telewizji zapraszali tu i tam grupki młodzieży, ale generalnie dla większości turystyka była kłopotem, bo wszystkie muzea, wystawy, a nawet platformy widokowe kosztowały dość drogo.
Kasia hołubiona przez panią Maję zobaczyła bardzo dużo.
Opowiedziały też sobie wszystko o latach, w których się nie widziały.
W więzieniu Maja Tarnowska spędziła osiem miesięcy. Jej drogi skrzyżowały się tam znowu z Jastrzębcem-Duninem. Niespodziewanie zobaczyła go na dziedzińcu więzienia na Rakowieckiej. Wkrótce potem dowiedziała się, że zmarł. Oskarżony był o zagarnięcie mienia zbiegłego z kraju urzędnika bezpieki, czyli domu, którego pilnował.
Winy, którymi usiłowano obciążyć panią Maję były wątpliwe.
Zresztą opowiadając o tej części swoich losów celowo bagatelizowała całą sprawę, prawdopodobnie dlatego, że nie chciała wracać do traumatycznych przeżyć. Tak więc Kasia niewiele się od niej dowiedziała. Grunt, że żyła, że się spotkały. To było najważniejsze.
Nie wróciła już do swojego mieszkania. Zostało zarekwirowane w wyniku uznanego wyrokiem przepadku jej mienia. Po wypuszczeniu jej na wolność w wyniku ułaskawienia trafiła do szpitala.
Prawdopodobnie owo ułaskawienie nastąpiło dlatego, iż nie spodziewano się, że pokona ostre zapalenie płuc.
Ale przeżyła. Poszła kiedyś do swojego dawnego domu, żeby odwiedzić sąsiadkę, która zawiadomiła Kasię i jej matkę o aresztowaniu. Już jej tam nie zastała. Kobieta wyprowadziła się nie wiadomo dokąd. Może dlatego, że nie chciała mieć za ścianą Krychy -
z jej świeżo poślubionym gachem, ubekiem. Zajęli oni bowiem mieszkanie pani Mai.
Ale poszkodowana spotkała życzliwą dozorczynię, czyli matkę Krychy. Początkowo była tym przestraszona, ale potem to zdarzenie okazało się bardzo pomyślne. Otóż ta poczciwa kobieta zabezpieczyła niektóre rzeczy z jej mieszkania w wielkiej piwnicy, w której przed wojną była pralnia należąca do teściów Mai Tarnowskiej. Nikt tego pomieszczenia nie używał od wojny, bo było zdewastowane, zagracone i wymagało kosztownych inwestycji. Dozorczyni oddała właścicielce klucze i obiecała, że powiadomi ją, kiedy jej córka z zięciem wyjadą na urlop. Wtedy będzie mogła spokojnie sprawdzić, czy jest tam coś, co chce zabrać i wywieźć, zanim wrócą nowi właściciele mieszkania.
Maja mieszkała wtedy w pobliżu willi wynajętej dla pewnego pracownika Ambasady Francuskiej. Była już przygotowana na to, że niedługo wyjedzie do rodziny do Francji, o co jej bliscy zabiegali z pomocą francuskiego ambasadora w warszawie.
- I wiesz, co się okazało? - odpowiedziała Kasi. - Nie dość, że odzyskałam ukochane przeze mnie lalki z kolekcji mojej matki i inne bibeloty, to jeszcze za kotłami tej pralni odkryłam wyjęte z ram i zrolowane trzy obrazy Kossaka i Chełmońskiego. To teściowie tak je zabezpieczyli, zanim uciekli do Rumunii. Zaryzykowali, bo mieli nadzieję, że wojna długo nie potrwa i wrócą.
- I zabrała je pani do Francji?
- To było nierealne. Sprzedałam Muzeum Narodowemu. Pieniądze za nie uzyskane przewiózł mi do Francji sam ambasador. Kupiliśmy sobie za nie z Mateuszem mały domek w Clamart pod Paryżem.
- A pan Mateusz jak się czuje?
- Trochę utyka na jedną nogę, ale poza tym zdumiewająco dobrze.
Teraz nie ma go w Tokio, bo on nie może żyć bez Paryża i wciąż tam się wyrywa. Aż się o niego boję, bo osiemdziesięcioletni starzec nie powinien sam podróżować.
- A co z pani pisaniem, pani Maju?
- Mam w szufladzie całe sterty rękopisów opowiadających o naszej skomplikowanej historii. Są widoki, że te książki będą wydane w wydawnictwach emigracyjnych.
- Chętnie bym poczytała.
- Na pewno dowiesz się, gdy się ukażą. Może da Bóg, że się spotkamy we Francji. Przyjedziesz do mnie z mężem.
- Piotr na pewno się pani spodoba.
- Mam taką nadzieję.
Pobyt w Japonii pod wieloma względami był fascynujący, ale dla Kasi i tak minął pod znakiem pani Mai. To dzięki niej poznała teatry, przybytki kultury, muzea, restauracje i piękne zakątki tego niezwykłego kraju. Dzięki niej zrobiła też świetne zakupy. Z nią bywała w japońskich domach i przez nią poznała córkę właściciela firmy Sony, która na pożegnanie ofiarowała jej kamerę. Długo się nią nie cieszyła, bo kiedy filmowała odpływanie statku z Jokohamy, ktoś ją potrącił i kamera wpadła do morza…
Co do zięcia pani Tarnowskiej, to najchętniej prowadzałby Kasię do przybytków rozrywki, gdzie wystawiano mocno rozebrane rewietki…
W jednym z takich lokali kelnerka nosiła na tacy swoje obfite, wystające przez otwory w zapiętej pod szyję sukni piersi.
Perwersyjny obrazek mniej byłby niesmaczny, gdyby się rozebrała do naga.
Natomiast miłe wrażenia wyniosła Kasia z wizyty w domu japońskich przyjaciół Mai, którzy mieszkali w Kamakurze. Obiad jedli siedząc po turecku na poduszkach przy niziutkim stoliku. Wszystkie kobiety w domu ubrane były w kimona. Rozsuwały papierowe ściany, kłaniały się, a następnie wchodziły na kolanach. Najstarsza z nich, seniorka rodu, zasiadła na honorowym miejscu, postawiła na stoliku piecyk i zajęła się przygotowaniem potrawy zwanej skijaki. Są to płaty mięsa wołowego lekko przypieczonego, a następnie zanurzanego w rozmaitych sosach.
Obiad był umilany śpiewem chóralnym całej rodziny przy akompaniamencie starych instrumentów. Matka śpiewała głębokim kontraltem. Jedna z córek wykonała stary japoński taniec, więc Kasia musiała się zrewanżować kilkoma piosenkami z programu „Mazowsza”, z ich ulubioną Kukułeczką po japońsku. Zanuciła więc: „Kakkodori Kakko, musume ładoko”. Na koniec wybrali się obejrzeć posąg olbrzymiego Buddy, „Great Buddha of Kamakura”.
Wycieczki do Kamakury i Hakone oraz ta pod Fuji Jamę były najmilszymi wspomnieniami Kasi z kraju kwitnącej wiśni. Od swojej starej przyjaciółki dowiedziała się ponadto o wielu osobliwościach tego kraju, skrzętnie notując to w swoim dzienniku dla Piotra. Japonia minęła jak sen. Spędziła tam cały miesiąc, a zdawało się jej, że trochę więcej niż tydzień.
Pod koniec kwietnia znowu wsiadali na statek, ten sam co poprzednio; wtedy to utopiła kamerę. Tym razem płynęli inną trasą, przez Filipiny. W Manilli stali całą dobę. Kiedy przypłynęli oficerowie ze statku, za pozwoleniem pani Miry zabrali kilka dziewcząt, w tym Kasię, na ląd. Okazało się, że wpadła w oko przystojnemu oficerowi rodem z Filadelfii, który zwał się Brandy Tynan. Bardzo był
rozczarowany, że jest mężatką.
Pani Mira, kiedy oddawała swoje wychowanki pod opiekę amerykańskich marines, powiedziła do niej: - A ty Szombara niepotrzebnie tak wcześnie wyszłaś za mąż. Nie żałujesz czasem tego?
- Gdyby znała pani mojego męża, to pytanie nigdy by nie padło.
- Więc go kochasz?
- Czy kocham? Nie! Ja go uwielbiam!
Wieczór w towarzystwie marines okazał się bardzo miły. Z
pewnością odwiedzali te same miejsca rozrywki w czasie każdego rejsu, bo wszędzie witano ich jak starych znajomych. Pili dużo wina i śpiewali razem z artystami w manilskich lokalach, a wobec mazowszanek byli bardzo szarmanccy.
Następnego ranka potworzyły się grupy, które koniecznie chciały obejrzeć miasto za dnia. Radzono im zrobić to z samego rana, bo już wczesnym przedpołudniem nie da się w mieście wytrzymać. Pierwsza grupa wyszła o dziesiątej i za dwadzieścia minut wróciła. Druga nie wytrwała nawet tyle. O jedenastej temperatura wzrosła już prawie do pięćdziesięciu stopni. Skąpe cienie rzucane przez palmy rzadko rosnące przy drodze prowadzącej do miasta, nie chroniły przed palącym słońcem. Ryksiarze daleko od portu odpoczywali w cieniu wielkiego gmachu grając w karty. Żeby do nich dojść, trzeba było ryzykować udar. Kasia, która zawróciła z pierwszą grupą chętnych do zwiedzania i nie mogła sobie znaleźć miejsca, wzięła parasolkę i wyszła na pokład z nadzieją, że wiatr od morza ją odświeży. Ale morze wcale nie chłodziło. Robotnicy portowi leżeli na bruku, tam, gdzie znaleźli kawałek
cienia, jaszczurki przemykały po ścianach magazynów, a żar z nieba lał się bez litości.
Wczesnym popołudniem niebo się zachmurzyło i zaczął siąpić drobny deszczyk. Ryksiarze pojawili się obok statku, co nasunęło Kasi myśl, żeby skorzystać z ich usługi. Namówiła jeszcze trzy osoby i kiedy schodzili na ląd, jak spod ziemi pojawił się Brandy Tynan, wczorajszy absztyfikant Kasi, i zainteresował się, dokąd idą.
Powiedzieli, że chcą wynająć rikszę i zwiedzić miasto. A on na to, że ma lepszy pomysł - weźmie samochód i przez miasto zawiezie ich na plażę. Chętnie na to przystali.
Miasto za dnia i bez kolorowych świateł nie prezentowało się wcale biedniej niż nocą. Jego walorem nie była atrakcyjna zabudowa, lecz połacie zieleni, palm kokosowych, bananowców i oleandrów. A już krajobraz otaczający Manillę wydawał się im boski. Purpurowy zachód słońca na plaży, dymiące wulkany tuż za miastem - egzotyka, to było coś. I wreszcie znowu Hongkong! Już od Jokohamy goniło ich trzęsienie ziemi. Wielka fala przybiła tam, kiedy zdołali jej uciec do Manilli, a do niej ich śladem doszła, gdy dopływali do Hongkongu.
Dopadła ich dopiero w Kantonie, czyli w Kuangczon. Samo trzęsienie ziemi było śladowe, ale towarzysząca mu wichura zrywała dachy i przewracała samochody. Kiedy się uspokoiła, odwiedzili jeszcze słynące z czystości miasto Foshan.
Pomywacze w granatowych fartuchach szorowali szczotkami chodniki i jezdnie. Na rogach ulic stały spluwaczki i kosze ze ściereczkami. Na obiad podawano gościom przyrumienione kadłubki niewielkich zwierzątek. Chłopcy żartowali, że to zapewne ofiary codziennej deratyzacji.
Ponowne powitanie z tłumaczami Lu Sjenem i Czen Cim wypadło budująco. Postarali się bardzo i wywiesili u wyjścia z pawilonu czyli „żelaznej kurtyny” wielki napis po polsku: WITAMY ZWYCIĘSKI POWRÓT MAZOWSZA Z KRAJU
ZGNIŁEGO KAPITALIZMU.
A ci niewdzięczni zamiast się wzruszyć, tak się śmiali, że bagaże wypadały im z rąk. Do końca złamali im serca, kiedy okazało się, że taszczą dziesiątki pakunków z napisem „President American Lines” -
tak bowiem znakowano na statku ich bagaż.
W Pekinie mazowszanie świętowali dzień pierwszego maja, głównie tańcząc na zabawach ludowych. Wyprawa na wielki mur chiński była jedną z najciekawszych przygód w tym niezwykłym kraju.
Wyjechali autokarami rano z Pekinu i mknęli serpentynami wśród gór bardzo malowniczą trasą. Po niedługim czasie zatrzymali się u stóp wielkiej góry, którą aż po horyzont otaczał potężny mur. Wysiedli.
Część młodzieży wolała napatrzyć się na tę osobliwość z dołu, inna zaś grupa, w której znalazła się Kasia, postanowiła wspiąć się aż aż na szczyt. Mur zbudowano na wierzchołkach łańcucha górskiego z ogromnych głazów. Jak je wtargano na taką wysokość? To było zdumiewające, zważywszy, że musiała to być jakaś prymitywna technika dostępna przed tysiącami lat.
Stopnie schodów na pochyłości nieraz prawie pionowej zmuszały wspinaczy do wyczynów, jakich nie przewidywali. Większość trasy pokonali na czworaka. A kiedy po trzech czy czterech godzinach raczej pełzania niż marszu stanęli na szczycie, zdawali się mieć krew w gardle ze zmęczenia.
Trudno sobie wyobrazić, zwłaszcza stojąc tuż przed nim, że ten jeden z niewątpliwych cudów świata został wzniesiony przez człowieka na trasie o długości ośmiu tysięcy pięciuset kilometrów wzdłuż wąwozów i szczytów gór. Ale dopiero przy schodzeniu zaczęła się zabawa.
To był istny horror. Patrzenie w dół przyprawiało o zawrót głowy, nie patrzeć nie było można. Tyłem schodzić się nie dawało, przodem było strach, hamowanie łydkami przyprawiało o ból, ale hamować trzeba było, żeby się zbytnio nie rozpędzić i nie rozbić w tym pędzie. Słowem - wyczyn nie lada! Ale warto było.
Nazajutrz „Mazowsze” z całym swoim dobytkiem załadowało się do pociągu, by zdążyć na koncert do Nowosybirska. Po przekroczeniu granicy parowóz sapał jak miech kowalski wspinając się, to zjeżdżając po rdzawo-beżowych wzgórzach stepowych Mongolii. Zatrzymał się w Ułan Bator. Tory były wysoko, więc w dole miasto widoczne było jak na dłoni. Pośród stepów wyglądało jak osada w kształcie kwadratu.
Postój miał być długi i pozwolono im wysiąść. Wrócili z miasta z kompletami kolorowych ręczników zakupionych bardzo tanio, przesiąknięci zapachem czosnku, który po prostu unosił się tam w powietrzu.
Po dwóch dniach wysadzono ich pośpiesznie z pociągu i zawieziono na lotnisko wojskowe, którego nazwy im nawet nie podano. Okazało się bowiem, że pociąg dojedzie do Nowosybirska o jeden dzień za późno, to znaczy po terminie koncertu, na który bilety były już sprzedane.
Trzeba było wsiadać do samolotu. Kasia otrzymała miejsce z przodu.
Siedzieli i siedzieli w samolocie, a o odlocie nie było jakoś mowy.
Wreszcie po trapie wspięło się kilku wojskowych, którzy postanowili spotkać się z załogą. Kapitan i piloci wyszli do nich z kabiny.
Rozmowa między stronami napawała Kasię przerażeniem. Znała przecież język rosyjski.
- Nie wypuścimy tego samolotu. Obciążenie grozi katastrofą -
powiedział dowódca lotniska.
PILOT: - Niby dlaczego? Władze partyjne Nowosybirska postanowiły, że zespół poleci, żeby zdążyć na czas.
DOWÓDCA LOTNISKA: - To nie jest możliwe. Oprócz bagaży należących do członków zespołu są podobno na pokładzie skrzynie ze sprzętem i kostiumami, które ważą dwanaście ton. Na takie obciążenia ten samolot nawet nie był próbowany.
PILOT: - Ale te dane obliczane są zawsze trochę na zapas.
DOWÓDCA LOTNISKA: - Nie aż taki.
PILOT: - Towarzyszu, damy radę.
DOWÓDCA LOTNISKA: - A jak nie dacie? Chcecie zginąć? Warto ryzykować?
W tym czasie stewardessa przyszła z wiadomością, że do telefonu proszony jest zarządca lotniska. Najwyższy rangą oddalił się. Wrócił
po jakimś czasie z pytaniem:
- Gdzie załadowaliście te skrzynie?
- Z tyłu w ogonie.
- Trzeba je przeładować. Porozkładać wszędzie równo, bo dowództwo każe jednak starować. Interweniowali z Moskwy. Nie zajmie to więcej niż godzinę.
Kasia siedziała bez ruchu. Nie wiedziała, co ma zrobić ze swoją wiedzą. Podzielić się nią z kolegami czy nie? W tym czasie siedzący przed nią urzędnik z Pagartu obejrzał się i zobaczył ją.
- O Boże, byłaś tu przez cały czas? - Wiedział, że mówi po rosyjsku.
- Byłam. Czy musimy lecieć?
- Pewnie, że musimy.
- Dlaczego? Skoro jest ryzyko…
- Wiesz co? Nie ruszaj się stąd i nie puszczaj pary z ust. Narobisz tylko paniki. Nic się nie stanie.
- Skąd pan to może wiedzieć?
- Wiem, nie pierwszy raz lecę. Te normy są ponaciągane. Nie ruszaj się stąd i milcz.
Co miała robić? Siedziała i milczała. Po godzinie wystartowali. Mieli przed sobą tylko czterdzies’ci pięć minut lotu, ale było to najdłuższe czterdzieści pięć minut w jej życiu. Wylądowali… Cud, że nie osiwiała.
Przez wszystkie dni pobytu w Rosji żyła już tylko powrotem. W
Moskwie wyjęła z zakamarków portfela adres i numer telefonu Miszy Wietierowa, reżysera filmu, w którym kiedyś zagrała, a od którego nie miała dotąd wiadomości. Telefon długo nie odpowiadał, a potem jakiś niechętny głos powiedział jej, że ten obywatel już tutaj nie mieszka.
Zadzwoniła więc do wytwórni. Tam oprócz Miszy pracowała jego żona. Numer charakteryzatorni zapisał jej w notesie Misza. Głos Leny był ściszony, mówiła tak, jakby nie chciała, aby ktoś znajdujący się obok niej słuchał. Kiedy Kasia się przedstawiła, zaproponowała szybko:
- Umówmy się obok mauzoleum na Placu Czerwonym.
- Gdzie pani chce. Co słychać u Miszy?
- Porozmawiamy na spacerze. Poznam panią, widziałam ten film.
- Jak pani sobie życzy. Kiedy?
- Jutro przed południem jestem wolna.
- Doskonale. Ja także.
Lena odłożyła słuchawkę. Dziwna to była rozmowa. Co to za miejsce spotkania? Plac Czerwony obok mauzoleum! Zaletą jest to, że
trafi tam na pewno. Ciekawe, czy Misza też przyjdzie, nic o nim nie mówiła ta jego Lena.
Spotkanie z Leną bardzo ją zasmuciło. Misza się nie pojawił. Jest na zsyłce w obozie pracy. Coś nieprawdopodobnego! Więc tutaj takie rzeczy nadal się dzieją. Kiedy wrócił z Łodzi, tryskał takim entuzjazmem do polskiej wolności ducha, że zaczęli za nim chodzić.
Potem wstrzymano dystrybucję jego filmów, a po niedługim czasie przyszli po niego. Niby, że dysydent! Najpierw był nad Peczorą, a teraz pod Czelabińskiem.
- Można do niego napisać?
- Z Polski? Tylko mu to zaszkodzi.
- Nie ma pani pojęcia, jak mi przykro. Po prostu nie wiem, co powiedzieć.
- A co tu mówić. Trzeba czekać.
- Długo jeszcze?
- A kto to może wiedzieć?
- Mój mąż się zmartwi. Bardzo Miszę polubił. Czemu pani umówiła się ze mną tutaj?
- Bo tu bezpiecznie. Nikt nie zwraca uwagi.
- Przyjdzie pani na nasz koncert?
- Nie wiem, nie bardzo mogę demonstrować zainteresowanie Polską.
- A cóż my? U nas to samo, co u was.
- Z tego, co Misza opowiadał, chyba inaczej.
Kasia pomyślała, że rzeczywiście, ale zaraz przypomniał się jej casus pani Mai. Jakie to szczęście, że jej historia tak się skończyła. Rozstały się z Leną tam, gdzie się spotkały. Idąc na stację metra Kasia doszła do wniosku, że to, czego przed chwilą doświadczyła, jest tak nierealne, że może się jej tylko przyśniło.
Następnie pojechali do Wilna, gdzie tamtejsi Polacy tłumnie przybyli na dworzec. Pewnego dnia, kiedy zespół wybrał się przed południem nad Wilię, znany malarz zrobił Kasi portret i podarował go jej z autografem. Dopiero po powrocie z Wilna miał się odbyć koncert w Moskwie.
W Moskwie Lena nie przyszła na koncert. Może więc rzeczywiście nie było tego spotkania? Wieczorem urządzono im w klubie Przyjaźni Polsko-Radzieckiej spotkanie z elitami artystycznymi ZSRR. Był
bankiet, toasty i ciekawi ludzie.
Dwóch pisarzy z Gruzji uparło się, żeby pokazać trzem dziewczętom z „Mazowsza” Tbilisi. Sprowadzili znajomego pilota i obiecując, że wrócą rano, namawiali je na lot. Dziewczęta sądziły, że odległość jest mniej więcej taka, jak z Warszawy do Krakowa i postanowiły nie rezygnować z takiej okazji. Poleciały. Z lotniska w Tbilisi wracały pod strażą. Nic nie zobaczyły. Ich przewodników i inicjatorów wyprawy gdzieś poprowadzono. Do Moskwy wracały już tylko z wartownikami.
Przesłuchiwano je kilka razy. Dostały jeszcze burę od pani Miry, która również musiała się za nie tłumaczyć. Szefowa „Mazowsza”
przed wyjazdem do Polski jeszcze raz zdenerwowała się bardzo, gdy przyjechali inżynierowie z Nowosybirska z pożyczonymi od członków „Mazowsza” japońskimi kamerami i aparatami fotograficznymi. Nie chcąc sobie robić kłopotu z szukaniem właścicieli pożyczonego sprzętu, oddali wszystko pani Mirze, podając nazwiska tych, od których go pożyczali. Pani Mira bardzo się tym zdziwiła i zainteresowała.
- Co to za pożyczanie, na co wam to było potrzebne?
- Po prostu jesteśmy ciekawi nowości technicznych.
- To nie wystarcza zobaczyć?
- No nie, gdy chce się je przestudiować.
- I skopiować? - dochodziła.
- Zaraz skopiować. Chcemy zrobić coś podobnego.
- Przecież patenty są chronione prawem międzynarodowym.
- U nas nie. Dlatego idziemy do przodu, udostępniamy wszystkim nasze osiągnięcia techniczne, to czemu mamy nie poznać innych?
Panią Mirę to nie przekonywało. Jeszcze bardziej zdenerwowała się, kiedy chłopcy wygadali się, że zapłacono im dobrze za pożyczenie sprzętu.
Ze sprzętem zakupionym w czasie trwania podróży w ogóle było zamieszanie. Wieźli go sporo: z Japonii elektronikę, z Rosji pralki, lodówki, maszyny do szycia. Jakoś trzeba było wydać zarobione pieniądze. Sama tylko Kasia kupiła na Syberii przeceniony eksponat z wystawy przemysłowej - kolej elektryczną ze stacjami, dworcami i szynami o długości dwunastu metrów, jako prezent dla braciszka, a dla swojej mamy pralkę. Nie było rady - musieli skorzystać z pomocy firmy przewozowej Hartwig, która miała to wszystko za jakiś czas dostarczyć.
No i wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy na dworcu Białoruskim wsiedli do pociągu, tym razem Moskwa-Paryż. Kasia przewracała się całą noc nie mogąc zasnąć z emocji. Kiedy wreszcie ją zmogło, nawiedził ją sen, którego kontynuację tej samej nocy śniła jej matka. A było w nim tak: Kasia i Piotr siedzieli milczący i dziwnie obcy sobie.
Wyszli właśnie z sądu, który udzielił im rozwodu.
- Odchodzisz więc ode mnie? - spytała ona. - Kategorycznie mnie opuszczasz?
- Nie warto o tym mówić.
- Jak to nie warto, przecież to boli.
- Nie warto, bo to już postanowione - powiedział przerażająco obojętnie. Dotknęła jego ręki z nadzieją, że zmieni zdanie. Poczuła, że jest zimna jak lód.
Obudziła się. Przeniknął ją dreszcz. Ta ich rozmowa była taka realna, a jej aura tak przygnębiająca. Nie dawało to jej spokoju. Dopiero kiedy pociąg stanął ze zgrzytem, uspokoiła się, bo w tłumie na peronie zobaczyła Piotra z Agresorem na smyczy i… o radości! Była z nim jej mama!
Zapukała w okno, zobaczył ją.
- Kasiunia! - wykrzyknął mimo woli. Dopchała się z trudem do wyjścia. Nie było to łatwe, wszyscy chcieli się ze swoimi bliskimi przywitać. I jeszcze te klamoty! Ale wreszcie była w jego ramionach.
Po takiej rozłące! Marka obejmowała ich oboje. Wszyscy płakali.
Agresor skakał do niej to z jednej, to z drugiej strony. Pogłaskała go, tańczył z radości.
Wreszcie byli razem. Jeśli istnieje szczęście, to Kasia czuła je teraz jak nigdy. Miała wszystko, co kochała. Jak w pięknym śnie powoli dotarli do taksówki, stali długo w kolejce, ale to ich nie niecierpliwiło.
Kasia nie zwróciła nawet uwagi na to, gdzie jadą. Zupełnie zapomniała w tej chwili o tym, że mieli dostać mieszkanie. Jakoś jej to wyleciało z głowy. Była przekonana, że wysiądzie na Jelonkach.
- Gdzie my jesteśmy? - zapytała zdziwiona, kiedy taksówkarz stanął, oznajmiając im, że są na miejscu.
- W domu. To znaczy obok domu.
- Ach, prawda! Zupełnie zapomniałam! Ale nie dałeś mi znać, że nas przeniesiesz, zanim wrócę.
- Nie byłoby niespodzianki!
Taksówkarz pomógł im zanieść walizki na pierwsze piętro. Piotr otworzył drzwi kluczem, poczekał, aż Zofia je przekroczy, a następnie wziął Kasię na ręce i przeniósł przez próg. Agresor myślał, że to jakaś zabawa, podskoczył radośnie i polizał ją po nosie.
- Pies ci mordę lizał - roześmiał się Piotr.
A mama, jak to ona, już krzątała się w kuchni. Kasia na razie czuła się nieswojo w nieznanym wnętrzu. Zupełnie jakby była u kogoś z wizytą.
Piotr patrzył na nią wyczekująco, wreszcie powiedział: - Nie rozejrzysz się? No powiedz wreszcie, jak ci się twoje mieszkanie podoba?
- Jeżeli już, to nasze. Nie mogę w to uwierzyć. O!… pianino? Skąd je masz?
- To ty je masz. Jest twoje.
- Zawsze mówiłam, że cię rozpuszcza - wtrąciła się Zofia.
- Jak to moje?
- Tak to!
- Dziękuję Piotrze. Czym sobie na to zasłużyłam?
- Tym, że jesteś. Nareszcie jesteś.
Kasia zasiadła do pianina. Zagrała kilka pasaży, a potem poloneza Ogińskiego.
- Witasz ojczyznę grając jej pożegnanie? - spytała matka. - Och Kasiu, daj spokój, dziecko - dodała poirytowanym tonem, gdy zabrzmiały pierwsze tony marsza c-moll Chopina.
- Co też przychodzi ci do głowy? To piękne, ale nie teraz, nie dzisiaj!
Tymczasem Piotr po pierwszych akordach poczuł znajomy ucisk w głowie i uświadomił sobie, że te dźwięki go irytują. Starał się nie dać tego poznać po sobie, ale ból głowy narastał z sekundy na sekundę. Za chwilę był nie do wytrzymania. Usiadł, żeby Kasia się nie zorientowała. Agresor przytulił się do jego nogi i drżał.
- Co ci jest, Piotrze? - spytała Zofia.
- Nic takiego, trochę rozbolała mnie głowa.
- Źle wyglądasz.
- Nic mi nie będzie.
- Poczekaj. Przywiozłam z Chin maść tygrysią. Bardzo pomaga.
Zaraz ci posmaruję skronie.
- Weź gardan, mnie pomaga nawet przy migrenie - radziła Zofia. Piotr połknął dwa gardany, położył się na chwilę i… zasnął. Matka z córką przegadały pół nocy i też położyły się spać. Tak wyglądała pierwsza noc Kasi z mężem po długim rozstaniu.
Wczesnym rankiem przez sen czuła, że ją całuje i chyba słyszała, że do niej mówi: „Śpij sobie, kochanie, muszę teraz wyjść na trochę, a jak wrócę po południu, będziemy świętować naszą rocznicę ślubu”.
Przyciągnęła go do siebie mówiąc: - Dobrze. Jesteś kochany, ale ja jeszcze trochę pośpię.
- Śpij sobie, śpij, miłości moja.
Powiedziawszy to wyszedł, zabierając ze sobą Agresora.
Zofia krzątała się cicho po nowym domu Kasi, nie mogąc się doczekać, kiedy córka się wyśpi. Tej nocy jeszcze miała wracać do Zamościa do dzieci i Teofila. Martwiła się wczorajszym napadem bólu głowy Piotra. Skąd się wziął u takiego zdrowego młodego mężczyzny?
To zapewne z napięcia, w jakim żył ostatnio. Jakże on ją kocha! -
myślała.
Przyjechała na jego prośbę kilka dni temu, żeby pomóc w ostatecznym urządzaniu mieszkania. Potrzebował do tego, jak mówił, kobiecej ręki. Chciał, żeby Kasia, jak wróci, miała wszystko. Zofia była tym wzruszona. Jak to dobrze, że jej córka tak dobrze wybrała męża. Nie mogła nacieszyć się jej szczęściem. Jeszcze śpi, niech sobie odpocznie. Wyglądała wczoraj na bardzo zmęczoną. Chyba nawet nie zdążyła jeszcze docenić, jaki ma dom. A jeszcze nie wie, jaki jest dalszy ciąg niespodzianek, które szykuje dla niej Piotr.
Chociaż Zofia była wtajemniczona w plany zięcia, nie wiedziała jeszcze, jaką wagę będzie miało powyższe stwierdzenie z jej rozmyślań.
Kasia obudziła się po jedenastej. Zaróżowiona, uśmiechnięta, wyglądała zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wysiadła z pociągu. Tylko młodość potrafi się tak szybko regenerować. Matka patrzyła na nią z przyjemnością, gdy kręciła się po domu, zauważając co chwilę jakiś szczegół wystroju swego nowego mieszkania.
- O, pufl Jaki ładny. Gdzie on to zdobył? I komódka, zawsze marzyłam o takiej. Skąd on tyle tego nazbierał?
- Podobno jeździł na Koło, odwiedzał Desę.
- Tam przecież jest bardzo drogo.
- Mówiłam mu to samo. Zachowywał się, jakby był w transie. Nie myślał o niczym innym, tylko o tym, co jeszcze ma zrobić, żebyś była zadowolona. Tłumaczyłam mu, że i tak będziesz. No i masz teraz wszystko. Do pełni szczęścia brakuje wam już tylko dziecka. Ale z tym możecie jeszcze trochę poczekać.
- A co u ciebie mamo?
- To co zwykle. Wiesz, jak to przy dzieciach. Praca, praca i jeszcze raz praca. Z Anią mamy kłopoty. Jest krnąbrna wobec nauczycieli.
Prawdopodobnie powtórzy klasę.
- Niemożliwe! Przecież jest taka bystra.
- No właśnie. Ale nieznośna w szkole i to się odbija na ocenach.
Zresztą niedługo się przekonasz, jak przyjedziecie do nas z Piotrem.
Dzieci nie mogą się już doczekać. Opowiedz mi lepiej, jak tobie się wiodło. To takie egzotyczne kraje. I Rosja… Musisz mi wszystko opowiedzieć.
- Masz lepiej to, więcej się dowiesz niż z moich opowiadań -
powiedziała Kasia wyjmując z torebki swoje notatki. - Poczytaj sobie, a ja tymczasem pójdę do łazienki. Wiesz mamuś - zawołała już stamtąd - pisałam to specjalnie dla was, dla ciebie i Piotra.
Zosia wzięła do ręki jeden z dwóch grubych zeszytów oprawnych w skórę, ze ślicznie wytłoczonym wzorkiem kwiatowym w stylu orientalnym. W ramce był napis: „Katarzyna Szombara, Podróż po krajach Azji, część I”. Zofia zatopiła się w czytaniu. Nawet nie zauważyła, kiedy córka weszła do pokoju kompletnie ubrana.
- Puk, puk, mamuś! Aleś się zaczytała. Wiedziałam, że będziesz mieć frajdę.
- Słuchaj Kasiu, moje dziecko. Powinnaś to wydać, to jest poza fascynującym tematem świetnie napisane.
- A tam! Nie miałabym odwagi. A gdzie jest Agresor?
- Piotr zabrał go ze sobą. I tak musiał z nim najpierw wyjść, więc pewnie nie chciał wracać na górę.
- Nie wiedziałam, że mój pies chodzi na Uniwersytet. Ale kiedyś musiało do tego dojść, taki mądrala.
- Ale on wcale nie… - tu Zofia ugryzła się w język, bo omal się nie wygadała. Córka zrozumiała jej słowa inaczej.
- Jak to nie? Jest najmądrzejszym psem świata. Wiesz mamusiu, zaraz po tym, jak Piotr wyszedł, przyśniło mi się, że podarował mi na pożegnanie, bo gdzieś wyjeżdżał, bukiet ciemnofioletowych róż. Były piękne, ale jakieś takie smutne.
- A mnie wczoraj też śnił się Piotr. Że przyjechał do nas do Zamościa i powiedział: „Nie będę już waszym zięciem, za dwa dni rozwodzimy się z Kasią”. Byłam wstrząśnięta.
- To niesamowite. Mnie poprzedniej nocy w pociągu śniło się coś podobnego. Byliśmy już po rozwodzie… A jeśli to się sprawdzi? Bo we dwie w tym samym czasie śnimy to samo - to musi coś oznaczać.
- Daj spokój. Sny zawsze spełniają się odwrotnie - uspokoiła córkę, ale w duchu także się tym martwiła.
Potem obie wyskoczyły do pobliskiego sklepu po drobne zakupy.
Zofia po powrocie od razu wróciła do pamiętnika córki, a ta najpierw rozpakowała swoje rzeczy, a potem poszła do kuchni.
- Piotra coś długo nie ma.
- No właśnie, powinien już być.
Czekały na niego z obiadem przy nakrytym już stole, kiedy rozległ się dzwonek u drzwi.
- Znowu zapomniał klucza, biegnę otworzyć.
Odsunęła sztabę, gotowa wpaść mu w ramiona i stanęła jak wryta.
Przed drzwiami stali dwaj milicjanci. Porucznik i sierżant.
- Czy to jest mieszkanie Piotra Szombary?
- Tak, ale jego nie ma teraz w domu. Zaraz powinien wrócić. Jestem jego żoną, a panowie w jakiej sprawie?
- To może my jednak wejdziemy.
Weszli, poprosiła ich do pokoju. Nie chcieli usiąść.
- Bardzo mi przykro - powiedział porucznik - ale pani mąż nie wróci.
On…
- Jak to nie wróci? Został zatrzymany??? On na pewno nic nie zrobił.
- Proszę się uspokoić. Nie został zatrzymany. On nie żyje. Pies także.
Rozbili się w swoim samochodzie.
- Nie! Co pan wygaduje, to niemożliwe, on nie ma samochodu, on nawet nie ma prawa jazdy. To jakaś pomyłka.
- Kasiu - matka była już przy niej - daj panom dojść do słowa. Piotr zrobił prawo jazdy, pojechał dziś odebrać samochód, żeby ci zrobić niespodziankę na rocznicę ślubu. (I zrobił - pomyślała ze zgrozą).
- Nie! Nie! Nie! - krzyczała Kasia.
- Niestety proszę pani. Chyba się nie mylimy. Owinęli się wkoło drzewa na placu Waszyngtona.
- Nie przyjmuję tego do wiadomości! Proszę stąd wyjść! O Boże!
Zofia nie wiedziała, co począć, czuła że ręce jej cierpną, nogi miała jak z waty, bała się, że upadnie. Ale teraz najważniejsza była Kasia.
- Czy panowie są absolutnie pewni, że chodzi o mojego zięcia Piotra Szombarę?
- Niestety raczej tak. Ostateczne potwierdzenie zależy od rodziny, ktoś musi zidentyfikować zwłoki…
Kim są ci straszni ludzie i dlaczego mówią takie okropne rzeczy -
myślała Kasia opierając się o ścianę. Łzy toczyły się jej po policzkach, ale nie chciała dopuścić myśli, że to co mówią, może być prawdą.
Milicjanci czuli się niezręcznie, bo obie kobiety najwyraźniej potrzebowały lekarskiej pomocy. Głupio im było wyjść i nie wypadało ich zostawić.
- Jak możemy pomóc? Może trzeba zawiadomić rodzinę?
- Nie wiem, są tu w Warszawie jego siostry, ale nie wiem gdzie, może młodsza pani ma ich adres - powiedziała Zofia.
Kasia straciła kontakt z rzeczywistością. Nie obchodziło ją nic, oprócz tego, żeby intruzi odwołali swój ponury żart. Bo przecież to, co powiedzieli, nie może być prawdą.
- Może pani poszuka kalendarza w torebce córki - podpowiedział
Zofii porucznik. - I proszę poszukać w apteczce czegoś na uspokojenie dla córki i dla siebie.
Jak automat poszła do łazienki, niczego nie znalazła. Sierżant zaoferował, że pójdzie do apteki.
- Córka wczoraj wróciła z „Mazowszem” z Dalekiego Wschodu.
Mieszkanie jeszcze nie jest do końca zagospodarowane. Mój Boże, tacy byli szczęśliwi!
- Młodsza pani jest mazowszanką? - zainteresował się porucznik. -
Biegnij do apteki. Pomożemy paniom - zadecydował. Podszedł do Kasi i powiedział zdecydowanym tonem.
-Proszę podać mi adresy sióstr pani męża.
Jego zdecydowany ton poskutkował. Wyrecytowała jednym tchem: Rakowiecka 39a, to przy rogu alei Niepodległości, mieszkania 48, Teresa Szombara, pracuje w prokuraturze generalnej i Anastazja Szombara, studentka, mieszka w akademiku przy Madalińskiego 33, pokój 104.
- Świetnie, zaraz je tu przywieziemy. Jak sierżant wróci z lekami, niech poczeka.
Kasi zrobiło się sucho w ustach, chciała wejść do kuchni i napić się czegoś. Potknęła się w drzwiach o miskę Agresora, z trudem utrzymała się na nogach. Podniosła miskę, spojrzała na nią i nagle wszystko, co powiedzieli milicjanci, runęło na nią z niezwykłą siłą. Zaczęła szlochać. Matka otoczyła ją ramionami, szepcząc: - Płacz, dziecinko, płacz. Wypłacz się, to ci dobrze zrobi.
- To wszystko moja wina, tylko moja wina! Gdybym nie wyjeżdżała…
Od pogrzebu Piotra minęły trzy tygodnie. Kasia żyła jak we śnie. Nie wszystko pamiętała, bo wciąż brała środki uspokajające. Majaczyło jej tylko, że w kościele, kiedy „Mazowsze” zaśpiewało Ave Verum, jej matka zemdlała. Bardzo się o nią bała.
Szczątki Agresora spalone w Instytucie Weterynarii matka przemyciła w maleńkiej puszce do trumny Piotra. Teraz są już wszyscy razem: ojciec, matka, Piotr i ich wierny, mądry pies.
A ona jest sama. Ma wszystko i nie ma nic.
Podczas kiedy Zofia poszła na rozmowę z panią Mirą, która na-mówiła ją, żeby Kasia przez jakiś czas zamieszkała w Karolinie, córka została w parku. Szła powoli najbardziej oddaloną alejką od pałacu.
Siedziała tam kiedyś na ławce z Piotrem, gdy przyjechał tu z jakiejś okazji.
- Piotrze, Piotruniu! - wołała z nadzieją, że ją słyszy - a łzy lały się jej po policzkach.
Zdarzało się jej stale, że jak tylko została sama, próbowała z nim rozmawiać. Więc jednak ją zostawił… jak tu nie wierzyć snom?
Tymczasem mama zaczęła jej szukać razem z panią Mirą.
- Tak ją chroniłam, tak się o nią starałam. Udało mi się. A teraz nic nie mogę dla niej zrobić.
- Niech się pani nie martwi. Przecież jest tutaj z nami. Jest w rodzinie.
Nie damy jej zginąć.
- Mój Boże, przecież to jeszcze prawie dziecko. Ma zaledwie dwadzieścia trzy lata, a tyle już przeżyła. Jej ojciec także miał na imię Piotr. Zginął w Starobielsku, gdy miała trzy lata. A teraz ten jej Piotr.
Żył tylko dwadzieścia dziewięć lat.
- Pani Zofio, proszę mieć nadzieję. Pani córka jeszcze będzie szczęśliwa.
- Oby! Dziękuję pani za wszystko. O! Jest Kasia.
Pani Mira odeszła do pałacyku, a matka objęła córkę i powiedziała: - Choć kochanie. Na mnie już pora. Muszę wracać do domu, dzieci czekają. Zycie srawia nowe wymagania. Widzisz, życie - jakie by nie było - zawsze jest silniejsze od śmierci.
- Wiem, mamuś, ale nie jestem pewna, czy chce mi się żyć. Bo to wszystko przeze mnie.
- Nie mów tak! A zwłaszcza do matki. Musisz żyć dla mnie i dla siebie. Musisz! I nie obwiniaj się na litość boską. Piotr i tak by umarł…
- Wiem mamuś, ale…
W czasie szybko przeprowadzanego dochodzenia człowiek jadący z przeciwka, którego oskarżano o to, że zajechał Piotrowi drogę, broniąc się zażądał sekcji zwłok. Bo, jak twierdził, on nie zajechał drogi, ale uciekał przed samochodem, nad którym kierowca nie miał panowania, bo zasłabł. On to widział. W czasie sekcji odkryto rozległego guza mózgu…
- Będę się starała. Nie chcę żebyś się martwiła…
Zofia instynktownie wiedziała, że tak będzie. Jej córka na pewno nie jest słaba. Dotknęło ją wielkie nieszczęście, ale dźwignie się. Trzeba tylko, dopóki się żyje, mieć nadzieję. Nadzieja żyje najdłużej.
Warszawa, maj 2010 r.
Dalsze dzieje bohaterek w kolejnej części sagi Barbary Rybaltowskiej: „Czas darowany nam”