Bez pożegnania 002 Szkoła pod baobabem Rybałtowska Barbara

background image

Rybałtowska Barbara

Szkoła pod baobabem

Saga cz.2

background image

Mojej niezwykłej Matce książkę tę poświęcam.


ROZDZIAŁ PIERWSZY


Konwój

Jeszcze tylko trzy dni i będę mogła biegać po gorącym piasku razem z

innymi dziećmi. Wrócę do mamy, którą teraz mogę widywać tylko z
daleka. To miejsce, gdzie jestem, nazywają kwarantanną. Bo my wszyscy
chorujemy na jakąś zakaźną chorobę oczu. Właściwie to już jesteśmy
prawie zdrowi, ale mieszkamy tu wciąż za drutami, żeby nie zarazić
innych. Już czuję się dobrze, zeszła opuchlizna z powiek i oczy nie bolą.
Dziś dostałam ciemne okulary, a za trzy dni mama mnie stąd zabierze!

Odwiedziny są o czwartej. Zanudzam siostrę ciągłym dopytywaniem się

o godzinę. Nareszcie jest za dziesięć czwarta. Ustawiam się przy
drewnianej barierce. Za barierką są jeszcze kolczaste druty, za nimi druga
barierka i dopiero za tą drugą stoi mama. Ciekawa jestem, po co są te
kolczaste druty? Może po to, żeby zarazki się o nie kaleczyły?

A może po to, żeby nie przychodziły tu szakale? Do obozu pod Karaczi,

gdzie mieszkałam z mamą, zanim nie dostałam zapalenia oczu, często w
nocy przychodziły szakale. Czasem wchodziły do namiotów, myszkowały,
wykradały jedzenie, a raz nawet kogoś pogryzły. Ja się ich nie boję, bo do
naszego namiotu nie zaglądały, ale nie lubię słuchać, jak wyją. Czasem
zawodzą jak dzieci i wtedy tak mi straszno, że wolałabym chyba, żeby
mnie taki ugryzł i nie darł pyska.

Myślę sobie o szakalach i nawet nie zauważyłem, kiedy nadeszła mama.
- Dzień dobry, Kasiu! Skąd masz takie piękne okulary?
- Od pana doktora. Och, mamusiu! Mam dla ciebie nowinę!
- Coś dobrego?
- Tak. Wiesz, mamusiu, jestem zuch, bo z oczami już wszystko dobrze i

za trzy dni wychodzę stąd! Tak powiedział pan doktor!

- Naprawdę? Bardzo się cieszę!
Między jedną a drugą barierką jest taka duża przerwa, że trzeba głośno

krzyczeć, żeby się usłyszeć, zwłaszcza że rozmawia wiele osób i
wzajemnie się zagłuszają.

1

RS

background image

Zanim zdążyłyśmy wszystko sobie powiedzieć, odwiedziny się

skończyły.

Mama kupiła mi nowe buty. To nie są sandały, będą więc wygodne do

biegania po piasku, który w słońcu jest taki rozpalony, że parzy w stopy.

Bardzo się cieszę, że niedługo wyjeżdżamy z Karaczi. Mama mówi, że

to jest pechowe miejsce. Przez te upały panują tu różne choroby i jest głód.
Bardzo trudno w mieście kupić coś do jedzenia, gdyż nie było w tym roku
urodzaju. W przyszłym roku też chyba nie będzie, bo na domiar złego w
lecie był jeszcze nalot szarańczy.

Ludzie, którzy tu mieszkają, są bardzo chudzi, mają olbrzymie, czarne

oczy i ciemną skórę. Czasem przychodzą do obozu, wyciągają ręce i
proszą: „Mama, daj koleba", co ma znaczyć: „mama, daj chleba". Ktoś ich
nauczył tych słów po polsku. Wołają tak do mężczyzn, kobiet i dzieci.
Jednak brzmi to jakoś po hindusku, bo wymawiają te słowa, jakby je
śpiewali, jakoś miękko i melodyjnie. Przy tym przechylają na bok głowę i
tak smutno patrzą ogromnymi, wilgotnymi oczyma, aż mi przykro, że nie
jestem dorosła i nie mogę zdobyć dla nich dużo „koleba".

Wszystkim tu jest smutno, dlatego z radością stąd wyjedziemy.
Jestem już w obozie, ale mama się boi, że zachoruję na czerwonkę, bo

teraz jest taka epidemia. Mama mówi, że tylko ciągle liczy dni do
wyjazdu, ale ja nie mam tyle cierpliwości, żeby bez przerwy te dni liczyć, i
wolę się bawić z dziećmi albo biegać. Nie wolno mi jednak za często
wychodzić z namiotu, żeby niesiony z wiatrem piasek nie zasypał mi oczu,
o które muszę teraz dbać.

Jeszcze dwa tygodnie byliśmy w Karaczi i ani mama, ani ja nie

chorowałyśmy. Kiedy odjeżdżaliśmy do Bombaju, doktor pozwolił mi już
zdejmować okulary, ale jeszcze je nosiłam prawie przez całe dnie, bo nie
mogłam przyzwyczaić się do blasku słońca.

W Bombaju bardzo długo czekamy na nasz statek. Ciągle jakieś statki

przybijają, ale nikt nie wie, kiedy przypłynie ten, który zawiezie nas do
Afryki.

Mama mówi, że nas tu zupełnie zmarnują. Koczujemy w takiej

ogromnej hali bez łóżek. Kiedyś był tu magazyn towarowy, a teraz dużo
ludzi z różnych transportów czeka na statki. Mama w nocy nie śpi, tylko
pilnuje mnie i bagaży. Rano jest bardzo zmęczona i ciągle drzemie.
Przedtem zawsze prosi mnie, żebym się nie włóczyła, i prosi jedną panią,
która siedzi obok nas, żeby mi nie pozwalała odchodzić. Ja się wcale nie

2

RS

background image

chcę włóczyć, bo nie lubię robić na złość mamie, tylko że ta pani mnie
wcale nie pilnuje. Ledwie mama zaśnie, to ona też zamyka oczy i czym
prędzej zasypia. Wtedy jest mi bardzo smutno, nudzi mi się, nie mam z
kim rozmawiać. Nie mogę przecież całymi dniami gadać do misia, który
jest trochę głuchy, bo ma urwane jedno ucho. Wychodzę więc nad morze,
żeby zobaczyć, czy nie przypłynął nasz statek. A w porcie jest tyle
ciekawych rzeczy, że zapominam o obiecanym powrocie.

Wczoraj włóczyłam się dosyć długo i dostałam lanie. Moim zdaniem

zupełnie niesłusznie. To było tak: Idąc wzdłuż brzegu doszłam do miejsca,
gdzie nie przybijają statki, tylko stoi stale jeden bardzo stary i ciągle go
naprawiają. Zaraz za tym statkiem była płytka woda, w której kąpały się
hinduskie dzieci. Mama nie pozwala mi wchodzić do wody, ale
pomyślałam sobie, że chyba będzie zadowolona, jeśli wrócę wykąpana, bo
nie będzie mnie musiała myć polewając z garnuszka. Zdjęłam więc
sukienkę i wskoczyłam do wody, na wszelki wypadek w butach, bo
zawsze bałam się, że na bosaka wejdę na szkło.

Kąpiel była wspaniała. Trwała chyba dosyć długo, ale było tak wesoło,

że nie chciało mi się wychodzić na brzeg. Niektóre Hindusiątka, chociaż
takie małe jak ja, umiały pływać. Ja też udawałam, że pływam, skakałam
na jednej nodze albo podpierałam się rękami, ale cała prawie byłam na
wierzchu i to wyglądało tak, jakbym naprawdę płynęła. Raz napiłam się
trochę wody i omal nie zwymiotowałam, taka była gorzka i niesmaczna.
Potem zaczęliśmy się bawić, kto kogo mocniej ochłapie. Jeden chłopiec
napryskał mi okropnie w oczy. Bardzo mnie piekły i zaczęłam głośno
płakać, bo myślałam, że znowu zachoruję na to wirusowe zapalenie oczu.
Dzieci się zmartwiły i przestały chlapać, więc nie wyszłam z wody. Zaraz
też przestałam płakać, bo już nic mnie nie piekło i wiedziałam, że nie
zachoruję. Podskakiwałam sobie wesoło, woda była cieplutka, słońce
świeciło i było mi dobrze.

Nagle wszystkie Hindusiątka zaczęły uciekać z wody, patrząc ze

strachem na brzeg. Odwróciłam się. Na brzegu stała moja mama. Była
bardzo zła. Widocznie już dłuższą chwilę mnie wołała, ale fale szumiały i
robiliśmy tyle hałasu, że nie usłyszałam. A mama chyba krzyczała długo i
głośno, bo wystraszyła z wody wszystkie dzieci. Kiedy zawróciłam do
brzegu, mama aż się cofnęła o krok.

- Rany boskie, jak ty wyglądasz!

3

RS

background image

- Wykąpałam się, nie będziesz musiała mnie myć! - krzyknęłam

radośnie.

- Natychmiast wyłaź z tego brudu!
Dopiero teraz zauważyłam, że cała woda płynąca od starego statku jest

mętna i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Wylano tam jakiś smar czy
olej i wszystko przypłynęło na brzeg. Spojrzałam na siebie. Ręce i nogi
miałam oblepione czymś szaro-tłustym i śmierdzącym. Wyskoczyłam
szybko z wody. Chciałam założyć sukienkę, żeby mama nie mogła
dokładnie zobaczyć, jaka jestem brudna, ale sukienki nigdzie nie było...

- Za co Bóg mnie skarał takim dzieckiem - lamentowała mama. - Nie

mogę głowy odwrócić, żeby czegoś nie napsociło.

Zmartwiłam się.
- Mamuś, ja naprawdę chciałam ci tylko pomóc, żebyś mnie nie musiała

myć, zawsze mówisz, że nie masz już siły polewać mnie garnuszkiem...

- Zamilcz. Nie znoszę pyskatych dzieci. Szukam cię od trzech godzin,

szukam jak wariatka!

- Od trzech godzin? - zdziwiłam się. - Przecież ja dopiero wyszłam.

Chciałam zobaczyć, czy jest nasz statek, ale nie było, więc się
wykąpałam...

- Och, jeszcze do tego kłamczucha! Ja już nie mam siły, ja sobie życie

odbiorę...

Przestraszyłam się nie na żarty, bo co ja bym sama bez mamy zrobiła.

Zaczęłam więc płakać, jak mogłam najgłośniej. Objęłam mamę wpół, tak
że nie mogła iść, i zaczęłam prosić:

- Mamusiu, kochana, błagam, nie odbieraj sobie życia, bo mnie okradną.

Mamusiu, ja nigdy więcej nie będę się włóczyć...

Mama spojrzała na mnie. Jeszcze trochę była zła, ale już nie krzyczała,

tylko powiedziała, że ma zszarpane nerwy przez to czekanie. Wolę jednak
to, niż żeby przez moje włóczęgostwo miała odebrać sobie życie. Tego to
już bym nie zniosła. Mama przestała więc krzyczeć, ale przyłożyła mi trzy
tęgie klapsy. Natychmiast przestałam płakać, gdyż wiedziałam, że to
koniec awantury. Lubię klapsy, chociaż bolą, bo wtedy już nie muszę
słuchać różnych narzekań.

Tymczasem w hali wielkiego magazynu, gdzie obozowaliśmy,

panowało wielkie zamieszanie. Ludzie pakowali lub przestawiali swoje
manatki i tłoczyli się przy wyjściu. Zrozumiałyśmy, że nareszcie przy-

4

RS

background image

płynął nasz statek. Ponad zgiełk głosów wybijał się jeden, wyczytujący
tych, którzy mają odpłynąć.

Mama była zdenerwowana, bo ciągle nie słyszałyśmy naszego nazwiska.

Potem jednak spotkałyśmy naszą sąsiadkę i dowiedziałyśmy się, że
byłyśmy wyczytane na samym początku. Byłam uszczęśliwiona, bo
wreszcie znajdę się na statku, a do tego w ogólnym zamieszaniu mama
zapomniała o skradzionej sukience.

Popłyniemy konwojem. Trzy statki popłyną przed nami, dwa z boków i

dwa z tyłu. Cztery z nich to okręty wojenne, które nas będą eskortować.
To dlatego, że na Oceanie Indyjskim znajduje się teraz jedno z ognisk
wojny. Tak przynajmniej mówili starsi. Jestem ogromnie ciekawa tego
ogniska. Jak ono może się palić na oceanie, gdzie jest tyle wody?

Zanim wreszcie załadowano nas na statek, był już późny wieczór.

Dostałyśmy z mamą miejsca na najniższym pokładzie klasy turystycznej.
Nie starczyło jednak dla nas łóżek i miałyśmy tylko posłanie na podłodze.
Mama mimo to nie narzekała, szczęśliwa, że skończyło się czekanie w
porcie, a mnie było naprawdę wszystko jedno. Ludzi na statku było tyle,
ile tylko mogło się pomieścić.

Następnego ranka, gdy wyszłam na górny pokład, nie było już z żadnej

strony widać ziemi, lekko spoza chmur świeciło słońce i dął silny wiatr.
Ogromne fale kołysały nas gwałtownie. Mama od razu poczuła się źle i
wróciła na dół, na nasze miejsce. Ja zostałam.

Podobało mi się na statku. Na pokładzie było dużo miejsca i można by

swobodnie biegać, gdyby nie kręciło się tam tyle ludzi. Trochę wyżej był
jeszcze jeden pokład, tylko od połowy statku. U góry z tego pokładu
sterczał ogromny okrągły komin pomalowany na biało i wspaniały maszt.
A na dole stały przykryte grubym płótnem niewielkie łodzie. To były
łodzie ratunkowe.

W ogóle wszędzie było mnóstwo zakamarków i nie zdążyłam jeszcze

wszystkiego pooglądać, gdy rozległ się gong. Wzywali już pierwszą grupę
pasażerów na obiad. Wróciłam do mamy, ale na obiad poszłam sama, bo
mama mówiła, że nawet nie może myśleć o jedzeniu, tak ją męczy choroba
morska.

Po południu wszyscy musieli zebrać się na górnym pokładzie,

dostaliśmy korkowe pasy, nazywane też kamizelkami, i zaczął się próbny
alarm. Powiedziano nam, kto należy do której łodzi, i pouczono, jak się

5

RS

background image

zachowywać w wypadku tonięcia statku. Okazało się, że te pasy mogą
utrzymywać człowieka na powierzchni wody.

Alarmy powtarzały się każdego dnia i ludzie mówili, że nie wszystkie

były próbne. Bardzo lubiłam chodzić w kamizelce ratunkowej. Bez
względu więc na to, czy był alarm, czy nie, ubierałam się w nią.

Moja koleżanka Olesia nauczyła mnie pięknej piosenki: „Czy to w

dzień, czy o zachodzie". Śpiewałam tę piosenkę od rana do wieczora.

Któregoś dnia usiadłam na ławeczce tuż przy burcie i plułam do wody.

Kropla śliny spadała długo i zanim wpadła do morza, traciłam ją z oczu.
Chciałam jednak koniecznie zobaczyć, jak dotyka wody, i dlatego plułam
bardzo długo, aż w końcu zupełnie zabrakło mi śliny. Usiadłam więc
tyłem do burty i zaczęłam śpiewać tę moją piosenkę. Zaśpiewałam ją całą
od początku do końca i wydało mi się, że jest bardzo ładna, więc zaczęłam
drugi raz. Na tej samej ławce siedział jakiś pan i czytał książkę. Chyba nie
bardzo mu się podobała moja piosenka, bo spoglądał na mnie z coraz
bardziej niezadowoloną miną. Zaczęłam więc śpiewać bardzo głośno, żeby
usłyszał, jaka to piękna melodia:

Czy to w dzień, czy o zachodzie Płyniemy z prądem fal. Płynie nasza

łódź po wodzie, Niesiona wichrem w dal.

Tego pan jednak nie wytrzymał i poprosił, żebym śpiewała trochę ciszej

i niżej. Powiedziałam, że chętnie zaśpiewam ciszej, jeśli mu
przeszkadzam, ale niżej nie mogę, bo mama kazała mi się bawić na
powietrzu.

- Ależ, dziecko, możesz tu zostać, ale nie piszcz tak, bo uszy pękają!
- Ja przecież nie piszczę, tylko śpiewam!
- Piszczysz, bo zaczynasz za wysoko.
- A jak mam zaczynać?
- Niżej.
- Przecież mówiłam panu, że muszę być tutaj.
- No to sobie bądź tutaj, ale jeśli już musisz bez przerwy śpiewać, to

zacznij ze mną, o tak...

I ten pan zaczął moją piosenkę, i naprawdę znał ją doskonale, tylko

zaczął takim grubym głosem, że nie mogłam z nim śpiewać.

- Wie pan co? Już mi się odechciało śpiewać. Porozmawiajmy -

zaproponowałam.

- O czym?
- O ognisku.

6

RS

background image

- O jakim ognisku?
- O tym, które pali się na oceanie.
- Na oceanie?
- Tak. Mama mówiła, ale ja już tyle dni wypatruję i nie widziałam. A

podobno tu, na oceanie, jest teraz jedno z ognisk wojny.

- O to ci chodzi? — Roześmiał się. — To się tylko tak mówi „ognisko

wojny", a to znaczy, że na oceanie toczą się walki.

- Aha! No to w takim razie mogą nas zatopić.
- Pewnie, że mogą. Ale nie masz się czego bać, przecież płyniemy pod

eskortą.

- I ta eskorta nas obroni?
- Naturalnie.
- Chciałam o tym porozmawiać z mamą, ale jest zajęta.
- Zajęta?
- Tak.
- A dlaczego ty bez przerwy masz na sobie pas ratunkowy?
- Bo mi zimno.
Zimno? Przecież jest zupełnie ciepło, a zresztą mama może ci dać

sweterek albo coś wygodniejszego niż ten pas.

- Mama nic mi dać nie może, bo nie ma czasu.
- A cóż takiego robi twoja mama?
- Mama musi wymiotować i nawet nie może patrzeć na jedzenie.
- A to dobre! - roześmiał się znów ten pan. Pośmiał się jeszcze chwilę i

powiedział, że jestem zabawny bąk.

Obraziłam się.
- Ja nie jestem bąk, proszę pana. Ja już umiem czytać pisane litery.

Wszystkie. I liczyć też umiem.

Za chwilę jednak wydało się, że jestem bąk, bo nagle zjawiła się mama i

jak na złość przywitała mnie słowami:

- Gdzie ty, bąku, przepadasz? Ciągle cię muszę szukać. Byłam zła, że

mama zamiast robić to, co do tej pory, zaczęła nagle mnie szukać. Ten pan
gotów pomyśleć, że jestem kłamczucha. Chyba jednak nic takiego nie
pomyślał, bo tylko zapytał mamę, czy się lepiej czuje, i powiedział o mnie,
że mam fantazję.

Mama chciała mi zdjąć pas ratunkowy, ale nie pozwoliłam.
- Mamusiu, ja nie umiem go prędko zawiązywać, co będzie, jak

wybuchnie nagle ognisko wojny i zatopią nas, a ja nie zdążę go założyć.

7

RS

background image

Mama zrozumiała, że mam rację, i dała mi spokój z pasem, tylko zaczęła

wypytywać, co robiłam przez cały czas na pokładzie. Powiedziałam, że
śpiewałam i plułam do wody. Zdaje się, że palnęłam głupstwo, bo mama
krzyknęła:

- Co? Plułaś? I naturalnie wychylałaś się za burtę...
- Ojej, wielkie rzeczy. Umiem bardzo nisko wychylać się za burtę.

Ćwiczyliśmy się dzisiaj z dzieciakami na dziobie, kto potrafi najniżej.

Mamę strasznie to zdenerwowało, nawet chyba nie dostanę klapsa, bo

wygląda tak, jakby znowu miała zamiar odebrać sobie życie. No i co ja
mam z tą mamą? Opowiadaniem wszystkiego szczerze przysparzam jej
ogromnych zmartwień, i to w ciężkich czasach, kiedy mama niesie mnie
jak szczenię w zębach i stara się ochronić przed złym losem.

Z tymi zębami to mama przesadza, bo gdyby mnie naprawdę wzięła w

zęby, narobiłabym wielkiego krzyku. Od czasu, gdy pies pana Romaniaka
w Karaczi ugryzł mnie w nogę, nie znoszę żadnych zębów. Ale mama
uparcie twierdzi, że niesie mnie w zębach i robi wszystko, żebyśmy jakoś
przetrwały wojnę i wróciły do Polski, a ja jestem niewdzięczna i nie
potrafię tego docenić.

Tymczasem na statku wszyscy byli coraz bardziej zdenerwowani.

Jakąkolwiek zabawę z dzieciakami wymyślaliśmy, była nieodpowiednia.
Narzekano, że załoga to nie są marynarze z krwi i kości, bo tych
skierowano na okręty wojenne, tylko zwykła zbieranina. Mnie się ta
załoga podobała. Było dużo Hindusów i nawet Arabowie w pięknych
turbanach, a także Chińczycy o skośnych oczach. Pasażerom się nie
podobali, bo podobno nie mieli nic wspólnego z morzem, a w czasie
niebezpieczeństwa pierwsi tracili głowy.

Ale pasażerowie bali się jeszcze bardziej. Przenosili się z tobołkami na

górę i stłoczeni niedaleko łodzi siedzieli ubrani w pasy ratunkowe. Nie
mogli spać ani jeść, tylko rozmawiali o wojnie i czekali na torpedę.

Jednak nie doczekali się. Przepłynęliśmy bowiem już miejsca, gdzie

mogły być ogniska wojny, i statek przekroczył granicę wód terytorialnych
Afryki. Mamy płynąć jeszcze tylko jeden dzień i już będziemy w
Mombasie.

Spytałam mamę, czy z Mombasy jest już niedaleko do Polski. Mama

powiedziała, że nie, bo Mombasa to jest południe, a Polska jest z
odwrotnej strony. To szkoda. Żałuję też, że tam jest tylko południe,
czasem lubię, jak jest rano albo wieczór.

8

RS

background image

Zanim jednak minął ten jeden dzień, zdarzyła się na statku okropna

rzecz: umarła moja najlepsza koleżanka, Olesia Krasówna. Wypadła z
hamaka, i to tak nieszczęśliwie, że się zabiła. Jej mama strasznie rozpacza.
Na statku wcale nie chcą trzymać zwłok i zaraz zrobią pogrzeb.

To było straszne. Nigdy dotąd nic mnie tak nie zdenerwowało, mama

nawet żałowała, że mi pozwoliła przy tym być. Olesię zapakowali i
wyglądała jak ogromne pudełko owinięte materiałem. Jej mama strasznie
płakała i dużo ludzi też. Kierownik transportu stanął przy burcie i wygłosił
przemówienie, od którego wszyscy zaczęli jeszcze bardziej płakać. Mówił
tak:

„Najmilsi rodacy! Dopływamy przecież cało, choć w każdej chwili

groziło nam to, że znajdziemy grób na dnie tych wód. Okrutny Neptun
wydarł nam jednak ofiarę, jakże niewinną. Traktujmy ją jak małą
bohaterkę. I ona zginęła za ojczyznę. Dziwicie się? To przecież wina
wojny, to wina naszych wrogów, że zajęli nasz kraj, że tułamy się po
świecie. Gdyby był pokój, żyłaby spokojnie w którymś z naszych
pięknych miast czy którejś z wiosek. W tej smutnej chwili pomyślmy o
wszystkich, którzy giną walcząc tam w kraju, i o tych, którzy giną na
wygnaniu z bólem, że walczyć nie mogą. Zabierzmy ze sobą serce małej
Olesi i nieśmy je w sercach naszych aż do wyzwolonej Polski".

Kiedy skończył, było dziwnie cicho i dopiero po chwili tu i ówdzie

rozległ się płacz. Potem do Olesi podszedł ksiądz, pokropił ją wodą,
pomodlił się trochę i Olesię podnieśli i wyrzucili za burtę. Wtedy ja też
zaczęłam okropnie płakać. Bo Olesia zupełnie tonęła. Nie włożyli jej pasa
ratunkowego, a nawet miała zawinięte ręce i nogi, nie mogła się więc
ratować.

Moja mama mówiła, iż nie może sobie darować, że mnie na ten pogrzeb

zabrała. Prosiła, żebym się uspokoiła, ale nie mogłam, chociaż bardzo
chciałam, i płakałam coraz bardziej. Kiedy tylko Olesia znikła pod wodą,
statek zaczął szybko płynąć i już nawet nie można było poznać miejsca, w
którym utonęła.

Nazajutrz wszystko na statku było odmienione. Pokłady wyszorowane,

ludzie radośni i uśmiechnięci. I nareszcie widać było ziemię. Płynęliśmy
ku niej. Rysowała się na horyzoncie coraz wyraźniej, już widać było
kopuły, domy i wysokie strzeliste palmy, całe skąpane w słońcu miasto
wyłaniało się na nasze spotkanie. Na statku wszyscy wyglądali odświętnie.

9

RS

background image

Mama założyła śliczny różowy kostiumik, który się nie gniecie, i

kapelusz z cieniutkiej kremowej słomki z różową wstążką. Ten kostiumik
mama ma jeszcze z Polski, a kapelusz kupiła w Teheranie. Mama wygląda
przepięknie. Jestem bardzo z niej dumna, trzymam ją mocno za rękę, żeby
wszyscy widzieli, że jest moja. Ja też chyba wyglądam pięknie, ale nie tak
bardzo, bo nie mam kapelusza. Jestem dziś w sukience w niebieskie i
różowe kwiatuszki. Ta sukienka zamiast rękawów ma falbanki i to
wygląda tak, jakbym miała skrzydełka. Mama mówi, że w tej sukience
jestem podobna do aniołka, tylko niestety mam duszę diabełka.

Bardzo się cieszę, że mama tak pięknie wygląda. Pod kapeluszem oczy

jej nie są już ciemnobrązowe, tylko zupełnie czarne. Zauważyłam, że
stojący obok nas oficerowie zazdroszczą mamie, bo co chwila patrzą z
zachwytem na jej kapelusz i coś mówią do siebie po angielsku. Mama też
widzi, że chcieliby mieć taki kapelusz, ale udaje, że nic ją to nie obchodzi.
Jednak jest bardzo zadowolona. Umiem już poznać, kiedy mama jest
zadowolona, a przy tym nie chce się z tym zdradzić. Chodzi wtedy
wyprostowana, oczy jej bardzo błyszczą i patrzy długo na różne rzeczy,
które ją wcale a wcale w tej chwili nie obchodzą.

Statek nasz zakotwiczył w miejscu, skąd nie widać było nic oprócz

wielkich magazynów. Ledwie któryś z pasażerów zszedł po trapie, a już
obstępowało go kilku Murzynów.

Nasze walizki powędrowały do rąk dwóch czarnych dryblasów

ubranych w zielone drelichowe szorty i koszulki z krótkim rękawem. Na
głowach mieli czerwone czapki w kształcie rondelków z czarnymi
pomponami. Pomogli nam wsiąść do samochodów, którymi pojechaliśmy
na dworzec kolejowy. Potem inni Murzyni pomogli nam załadować się do
pociągu.

Jeden z nich niósł mnie na rękach. Okropnie się bałam, że nagle zawróci

i zacznie ze mną uciekać, ale nie zrobił tego. Szedł za mamą. Do tej pory
wyobrażałam sobie, że Murzyni są mali, a okazali się nawet więksi od
niektórych dorosłych ludzi. Ten, który mnie niósł, miał bardzo duże
wypukłe oczy i grube wargi. Kiedy się uśmiechnął, pokazał dużo białych
jak twarożek i ogromnych zębów. To był dobry Murzyn, bo oddał mnie
mamie i jeszcze pomógł nam poukładać w przedziale walizki.

W niecałe dwie godziny pociąg ruszył. Czekała nas długa podróż aż do

Mukono pod Kampalą w Ugandzie.

10

RS

background image





































11

RS

background image

ROZDZIAŁ DRUGI

Kodża

Jechaliśmy trzy dni i trzy noce. Po drodze widziałam tyle ciekawych

rzeczy, że naprawdę trudno zapamiętać, tym bardziej że było bardzo
gorąco i wciąż mi się chciało spać. Mama się martwiła, że tak dziwnie
reaguję na zmianę klimatu, ale jednocześnie miała mi za złe, że spałam i
nie oglądałam krajobrazów i tego wszystkiego, co mijaliśmy po drodze.
Podobno na palcach można policzyć polskie dziewczynki, które na własne
oczy mogły obejrzeć żyrafę, strusia czy antylopy na wolności, biegające
po afrykańskiej sawannie. Ja byłam jedną z tych dziewczynek, niestety nie
umiałam tego docenić. Trochę widziałam, ale tak mi się chciało spać, że
nie pamiętam, co oglądałam naprawdę, a co mi się śniło.

Kiedy się wreszcie wyspałam, dojeżdżaliśmy do Mukono. Mama

powiedziała, że przespałam całą Kenię i połowę Ugandy, aż dwa kraje
afrykańskie. Ale w połowie Ugandy już byłam wyspana i nie mogłam się
doczekać, kiedy wreszcie wysiądziemy, żeby móc rozprostować kości, bo
w pociągu tłok, ledwo się można przecisnąć, o bieganiu nie ma co marzyć!

Mukono okazało się niewielkim miastem. Domy ukryte były wśród

palm. Zresztą niczego nie można było dojrzeć spoza olbrzymich,
niekończących się stosów bawełny i wagonów towarowych wyładowa-
nych workami z kawą.

Przy wysiadaniu z pociągu było sporo zamieszania. Jacyś panowie

ubrani w drelichowe spodnie i kolorowe koszule, w korkowych hełmach
na głowach, wyczytywali, kto do którego ma wsiąść samochodu,
rozdawali kartki z numerami domków, mówili, co trzeba zrobić po
przyjeździe na miejsce. Mama słuchała uważnie, podpisywała jakieś
papierki, a ja pilnowałam bagażu. Potem panowie w drelichowych
spodniach oświadczyli, że mogą odpowiadać na pytania.

Bardzo długo na te pytania odpowiadali, aż w końcu wszyscy chcieli

koniecznie dowiedzieć się, na jak długo tu przyjechaliśmy, a na to
odpowiedzieć nie umieli.

Wreszcie wsiedliśmy do samochodów i po godzinie dojechaliśmy na

miejsce. Po drodze mama opowiedziała mi o tym, co usłyszała od panów
w drelichowych spodniach. Jedziemy do osiedla polskiego, które leży nad
olbrzymim Jeziorem Wiktorii. Jezioro jest wielkie jak morze, a osiedle
nazywa się Kodża; pozostaniemy w nim prawdopodobnie do końca wojny.

12

RS

background image

Podoba mi się w osiedlu, chociaż domki nie są ładne, bo ściany tu

brudne, jakby ulepione z gliny, trzcinowe dachy i w ogóle nie ma podłóg
ani sufitów. W każdym domku są dwie sypialnie i pokój jadalny. W
sypialniach mieszka po pięć osób, a w środkowym pokoju stoi ogromny
stół i dwie ławy.

Na razie mieszkamy z bardzo dużą rodziną. Jest w niej jedna matka,

dwie ciotki i aż pięć córek, ale tak jak u nas nie ma ani jednego ojca. Ich
ojciec jednak jeszcze żyje i walczy gdzieś na froncie. Te córki są już dość
stare (jedna ma prawie siedemnaście lat!) i bardzo żarłoczne. Jeszcze nie
rozpakowały swoich rzeczy, a już zaczęły jeść i kłócić się o jedzenie. W
naszej sypialni oprócz nas będą spały dwie ciotki Janickie i najstarsza
córka. Mama mówi, że nie wytrzyma z taką rodziną.

Jest Boże Narodzenie. Mama dowiedziała się, że pani Hania, z którą

przyjaźniła się w Teheranie, mieszka w osiedlu, i poszła ją odwiedzić.
Poszła beze mnie, bo zasnęłam po obiedzie i nie chciała mnie budzić,
zostałam więc z Helą - najstarszą z panien Janickich. Kiedy się obudziłam,
Hela spała w najlepsze. W ten sposób udało mi się wyjść.

Domek nasz stoi tuż pod górką, ukryty w ogromnej trawie. Takiej trawy

nigdy dotąd nie widziałam, jest wysoka prawie jak drzewa, gęsta i szeleści,
jakby była z papieru. Nazywają ją słoniową, chyba dlatego że jest taka
wysoka. Z powodu tej trawy mama nie pozwala mi samej wychodzić z
domu. Podobno gnieżdżą się w niej węże, żmije i jadowite owady, nie
mówiąc o dzikich zwierzętach.

Upewniłam się, czy Hela mocno śpi, i wybiegłam na dwór. Do kuchni,

która stoi za domem, biegnie wąziutka ścieżka. Poszłam sobie tą ścieżką,
ostrożnie rozchylając długie łodygi, i nawet trochę zaczęłam się bać, że
spotkam węża albo jakieś inne zwierzę. Kiedy prawie dochodziłam do
kuchni, nagle poprzez liście zobaczyłam patrzące na mnie oczy. Już
miałam wołać Helę na pomoc, ale na szczęście wychyliła się z trawy
głowa małej jak ja dziewczynki.

- Co tu robisz? - spytałam.
- Ary?
- Ja tu mieszkam!
- Tutaj? A ja o dwa domki dalej, nazywam się Roma.
- A ja Kasia. Przedwczoraj przyjechaliśmy.
- Ja mieszkam tu już trzy miesiące. Mój tata jest sekcyjnym! -pochwaliła

się Roma.

13

RS

background image

- To ty tu masz tatusia?
- I mamusię, i siostrę...
- A ja tylko mamusię. Co to takiego sekcyjny?
- Sekcyjny? To, to... takie stanowisko. Do każdej sekcji należy

dwadzieścia domków i tata tymi domkami rządzi.

- A ja mam tylko mamusię, tatuś umarł w Rosji...
- Masz na imię tak samo jak moja lalka.
- Pokażesz mi swoją lalkę?
- To chodź do mnie — powiedziała Roma.
Poszłam. Jej domek był trochę mniejszy i mieszkała w nim tylko rodzina

sekcyjnego, to znaczy Roma z rodzicami i siostrą Józią. Pan Szewczyk,
tata Romy, był bardzo wysoki, miał czarne wąsy, czarną czuprynę, czarne
wesołe oczy. Gdy podał mi rękę na powitanie, zauważyłam, że brakuje mu
dwóch palców. Zapytał, skąd przywędrowałam. Odpowiedziałam, że z
domku numer sześćdziesiąt dwa, a przywędrowałam po to, by obejrzeć
lalkę, która nazywa się tak jak ja.

Roma miała oprócz tej lalki jeszcze dwie i kiedy dowiedziała się, że ja

nie mam ani jednej, zapytała swoją mamę, czy może mi podarować Kasię.
Mama pozwoliła.

Opowiedziałam Romie o tym, jak na statku umarła moja najlepsza

koleżanka, Olesia, i zapytałam, czy ona ma już przyjaciółkę, bo jeżeli nie,
mogłybyśmy się trzymać razem. Na szczęście nie miała i obiecała, że
będziemy zawsze razem się bawić.

Kiedy wróciłam do domu, mamy jeszcze nie było, a Hela siedziała na

łóżku zaspana i przestraszona tym, że mnie nie ma. Mama wróciła przed
wieczorem bardzo uradowana, razem z panią Hanią. Pani Hania jest dużo
starsza od mojej mamy, ale jest wesoła i ma przepiękne warkocze, które
upina dookoła głowy. Uściskała mnie, podniosła do góry i kazała zajrzeć
do koszyka, który przyniosła ze sobą.

Na wieczku koszyka leżała kartka, a na niej dużymi literami wypisane

było: „Gwiazdka dla Kasi". Jeszcze nie zdążyłam dobrze obejrzeć
koszyka, gdy pojawiła się pod nim mała kałuża. Odkryłam wieczko i...o
radości! Z koszyka uniosła się czarna mordka z wilgotnym czarnym
noskiem i błyszczącymi oczkami wyglądającymi spod żółtych plamek.
Koszyk się przewrócił i wygramolił z niego mały, tłusty piesek. Stanął na
szeroko rozstawionych łapkach, pomachał lśniącym ogonkiem i szczeknął
dwa razy cienkim głosem.

14

RS

background image

- Jakie mu dasz imię? - spytała mama.
- Nie wiem. Jest czarny jak kruk... - wyszeptałam, bo nie mogłam z

radości mówić głośno.

- Jak kruk? To niech się nazywa Kruczek, po prostu Kruczek, jak co

drugi pies w Polsce...

Już myślałam, że w tej Afryce nie wytrzymam, wczoraj było tak smutno,

wszyscy płakali, a tu nagle tyle radości. Prawdziwe Boże Narodzenie, bez
choinki, ale z prezentami!

- Podziękuj pani Hani.
- Kochana pani Haniu, to pani na zawsze oddaje mi swego pieska?
- Na zawsze. Sobie zostawiłam jego mamę, suczkę Mary.
- Skąd tu się wzięła lalka? - spytała nagle mama.
Hela zaczęła dawać mi znaki za plecami mamy, ale już było za późno.
- To Kasia, dostałam ją od Romy.
I opowiedziałam mamie wszystko o tym, jak poznałam Romę, jej

rodziców, siostrę Józię i jak zostałyśmy najlepszymi koleżankami.

- Mówię ci, mamusiu, to bardzo dobra rodzina, oni na pewno nie kłócą

się o jedzenie jak Janickie.

Teraz z kolei mama zrobiła do mnie minę za plecami Heli i dawała

znaki, żebym zamilkła. Hela wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju.

- Co ty, Kasiu, na litość boską wygadujesz, chcesz mi tu wrogów

narobić?

Ale nie narobiłam wrogów, bo Hela nic swojej rodzinie nie powtórzyła,

tylko od tego czasu nigdy już przy mamie ani przy mnie nie kłóciła się
przy stole o jedzenie i uciszała siostry, kiedy zaczynały.

Tego wieczoru nie wiedziałam, z kim mam spać: z Kasią czy z

Kruczkiem. Mama powiedziała, że o Kruczku nawet nie ma mowy, bo jest
za mały, żeby go na całą noc zamykać pod moskitierą, taki mały piesek
często robi siusiu i dlatego będzie spał w koszyku.

W pierwszy dzień po świętach przyszła do mnie Roma i nie mogła się

nadziwić Kruczkowi, że jest taki śliczny i wesoły. A Kruczek zachowywał
się wspaniale: biegał jak kotek za kulką papieru, łapał za pięty każdego,
kto koło niego przechodził, a już najśmieszniejsze było, jak próbował
przejść przez próg. Tłuścioch najpierw wdrapywał się nań bokiem, a gdy
już się wgramolił, natychmiast spadał. Popiszczał chwilę i zaraz zaczynał
wyprawę od początku. Mama zwała te wędrówki Kruczka przez próg
„wspinaczką na Kasprowy".

15

RS

background image

Będziemy wypalać trawę. Przez trzy dni wszyscy dorośli z naszego

domku przekopywali ścieżki, a właściwie rowki, żeby ogień zajmował ją
pasami i za szybko się nie rozpalał. Nareszcie wszystko gotowe.

Tato Romy pomagał kopać mojej mamie i właśnie on będzie pilnował,

żeby wszystko odbywało się jak należy, żeby od ognia nie zajęły się
budynki ani drzewa. Pani Hania i mama Romy też przyszły popatrzeć. One
tu mieszkają dłużej, koło ich domków są już grządki, ale opowiadają o
wypalaniu różne dziwne rzeczy. Dlatego też przyszły popatrzeć do nas.
Trochę mi szkoda naszej trawy.

A teraz oto pierwszy pas długich łodyg jest objęty czerwonymi

języczkami ognia. Kurczy się moja trawa, czernieje i wreszcie spada w
czarnych okruchach jako zwykły popiół na ziemię. I dopiero zaczyna się
przedstawienie! Wraz z pierwszymi płomykami zaczął się w trawie ruch.
Wyskoczyła z podpalonego pasa ogromna szara ropucha, przeskoczyła
przez rowek i schowała się pośród liści, za nią kilka jaszczurek, jakieś żuki
i w końcu dwie zwinne, cienkie i zielone żmije, podobno najbardziej
jadowite z tu żyjących.

Mama tylko załamywała ręce i mówiła, że to nie do wiary, żeby na

takim małym pasku ziemi mogło się pomieścić tyle obrzydlistwa. Kiedy
na pierwszym pasie trawy został już tylko popiół, podpalono następny i tak
dalej. Staliśmy przytuleni do domku i ze strachem patrzyliśmy na to, co się
działo. Mama orzekła, że widzieliśmy naraz więcej robactwa i gadów, niż
można sobie wyobrazić.

Tego wieczoru mama była smutna. Mówiła, że uświadomiła sobie, jak

trudno będzie przetrwać Afrykę, ile nas tu jeszcze czeka złego.

Jak pech, to pech. Wieczorem, kiedy już leżałam pod moskitierą

poutykaną wokół materaca, mama siedziała jeszcze na stołeczku i myła
nogi w miednicy. Nagle moja dorosła mama wyskakuje z miednicy i
krzyczy: „Ratunku!", potem wskakuje na łóżko i dalej krzyczy.

Na to wbiega pani Janicka z lampą w ręku, za nią ciotki, spoglądają na

podłogę i zaczynają się cofać do drzwi. Teraz i ja już widzę, co je tak
wystraszyło. Po podłodze pełznie powoli gruby jak ręka, lśniący wąż.
Dopełza do kąta i zaczyna znikać. Mama zakłada buty i ostrożnie
podchodzi do kąta. Ale węża już nie ma. Pani Janicka unosi latarnię do
góry i w kącie ukazuje się niewielka dziura.

- Ładne kwiatki! - mówi mama. - Widziała pani coś podobnego? On tu

ma gniazdo!

16

RS

background image

- I co teraz? - pyta pani Janicka.
- Musimy zatkać dziurę, inaczej nie zasnę.
- Ba! Zatkać. A czy on jej nie odetka, skoro potrafił ją sobie zrobić?
- Nalejemy do dziury nafty.
I zaczęło się zatykanie dziury. Takie było z tym zamieszanie, że udało

mi się wyjść z łóżka, zabrać do siebie Kruczka i nikt tego nie zauważył.
On też spał twardo, zwinął się pod kocem i wcale go nie było widać.

Tymczasem mama wlała do dziury cały litr nafty i zaczęła tłuc butelkę,

żeby tam jeszcze nasypać szkła. Na szkło poszedł piasek i popiół, ale
mama wciąż uważała, że to mało i poprosiła ciotki Janickie, żeby nagrzały
wody. Dziura musiała być bardzo głęboka, wszystko się tam mieściło i
jeszcze było miejsce. Dopiero jak ciotki wlały cały sagan gorącej wody,
mama ostatecznie zatkała dziurę szmatą.

Potem wszyscy zaczęli układać się do spania. Mama odsunęła nasze

łóżka od ściany, postawiła je bliziutko jedno obok drugiego i chyba przez
całą noc nie spała, bo co chwila mnie dotykała i trzymała za rękę tak
mocno, że ja też się nie wyspałam.

Najlepiej ze wszystkich wyspał się Kruczek. Obudził się i od razu zaczął

mnie lizać i gryźć po nogach ostrymi jak szpileczki ząbkami tak mocno, że
aż krzyknęłam:

- Kruczuś, przestań!
I wtedy się wydało. Mama wytaszczyła łobuza za skórę na karku. Ja

dostałam burę za niegodziwe wykorzystanie sytuacji, a tymczasem psiak
zostawił na podłodze rozległą kałużę i zaczął „wspinaczkę na Kasprowy".

Mieszkamy w Kodży prawie miesiąc. Ludzie już przestali przyjeżdżać,

rodzina Janickich wyniosła się od nas i mieszkamy w naszym domku pod
górką z panią Hanią.

Trzeci pokój zajmuje pani Mazurowa z córeczką Aliną. Alina jest mała,

ale przez cały dzień tylko ją w całym domu słychać. Pani Mazurowa
zamyka się w swoim pokoju i z nikim nie rozmawia, tylko z Aliną albo z
samą sobą. Dostają listy i paczki od pana Mazura, który był w wojsku, a
teraz jest w szpitalu w Egipcie. Pan Mazur ma przyjechać do Kodży i
zemścić się na wszystkich w osiedlu za to, że nabijają się z biednej
niebogi. „Biedna Nieboga" to sama pani Mazurowa.

„Biedna Nieboga" nie może sobie poradzić z Aliną, która chociaż mała,

potrafi więcej napsocić niż Merka i Kruczek razem wzięci. Kiedy Ala coś
przeskrobie, matka zamyka ją w pokoju i pyta:

17

RS

background image

- Powiedz, czy ja chowam dzieciaka czy wariata?
- Dzieciaka, mamusiu - buczy mała.
- Nie, choliero, wariata!
I sypią się razy. A im więcej mały „wariat" dostaje, tym bardziej robi się

uparty i niegrzeczny.

Dookoła naszego ogródka mama z panią Hanią posadziły rycy-nusy.

Będzie z tego żywopłot. Mamy też w ogrodzie krzewy manioku, dwa małe
drzewka bananowe i ananasy. Martwię się, bo Kruczek jest szkodnikiem,
chodzi po grządkach i podgryza małe roślinki. Mama grozi, że zostanie
uwiązany, ale robimy wokół grządek ploteczki z trzciny, to może nie
będzie mógł się przez nie przedostać.

Powoli życie w osiedlu zaczyna się układać. Mama mówi, że jeśli

wybudowano dla nas domki, jeśli te domki są jeszcze poprawiane i
tynkowane, to przyjdzie nam tu dłużej pomieszkać. Tak samo myślą chyba
inni ludzie, bo choć siedzą na walizkach i narzekają, to jednak coraz
bardziej dbają o swe ogródki i powoli zaczynają się przyzwyczajać. Mama
mówi, że jest to podświadomy pęd do osiadłego życia u ludzi zmęczonych
tułaczką.

Nie bardzo wiem, co to wszystko znaczy, ale chyba też jestem zmęczona

tułaczką, bo jakoś' nie chciałabym stąd wyjeżdżać. Jest mi tu dobrze z
mamą, Kruczkiem i moją najlepszą koleżanką, Romą. Nawet suczka
Merka zachowuje się tak, jakby nie należała do pani Hani, tylko do mnie. I
jak tu wyjeżdżać? Trzeba by zostawić psy i w ogóle...

Tymczasem nasze mamy bardzo się denerwują brakiem szkoły. Ja mam

jeszcze czas, jak mówi pani Szewczykowa, nie mam sześciu lat, ale Roma
skończyła już siedem, a najgorzej jest z Józią, która powinna być już w
trzeciej klasie, a tu nic. Takich dzieci jak Józia, opóźnionych w nauce
przez wojnę, jest bardzo dużo i dlatego delegacja mam była u komendanta
osiedla z prośbą, żeby pomyślano o szkole. Komendant powiedział, że
pomyślano, ale nie udało się jeszcze zebrać kompletu nauczycieli, a poza
tym czeka się na ukończenie budynków szkolnych. Na to mamy
zaofiarowały się dopomóc w wykończeniu szkoły, a dużo osób, chociaż w
Polsce zajmowało się czymś innym, postanowiło, że po otrzymaniu
programów będą uczyć. W ten sposób w niecałe dwa tygodnie od czasu,
kiedy delegacja była u komendanta, zaczęto zapisy do szkoły i do...
przedszkola.

18

RS

background image

No i zaczęły się mamine kłopoty ze mną. Do siedmiu lat brakowało mi

prawie półtora roku, więc władze szkolne słyszeć nie chciały o tym, żeby
mnie przyjąć. A ja postanowiłam, że do przedszkola za żadne skarby nie
pójdę, przede wszystkim dlatego że Roma idzie do szkoły, a poza tym
przecież już w Teheranie, chociaż miałam pięć lat i nie byłam zapisana,
chodziłam do szkoły i znałam litery nie gorzej od innych dzieci, a nawet w
nagrodę byłam na wycieczce w pałacu szacha.

Mama chodziła, błagała i nic nie załatwiła. Nauczyciele powiedzieli, że

nie dam rady, bo większość dzieci ma zaległości i trzeba będzie robić po
dwie klasy w jednym roku. A na to podobno jestem za młoda. Ja za młoda!

W domu przestało się mówić o mojej szkole, ale ja postanowiłam

załatwić to sama. Nic nie mówiąc mamie, znalazłam chwilę, kiedy nikt nie
zwracał na mnie uwagi, i poszłam do domku, w którym przyjmowano
zapisy. Ustawiłam się grzecznie w ogonku i kiedy nadeszła moja kolej,
śmiało podeszłam do stolika. Pani, która rozmawiała z każdym po kolei,
spytała:

- A ty dziecko?
- Nazywam się Kasia Markowska, proszę zapisać mnie do szkoły.
- A ile masz lat?
- Proszę pani, ja zaraz wszystko wytłumaczę. W Teheranie też nie byłam

zapisana, ale zaczęłam sobie tak przychodzić i potem już potrafiłam
napisać wszystkie litery. Ja mogę pokazać, jak piszę.

- A potrafisz się podpisać?
- Pewno, że potrafię.
- No to podpisz się.
Wysunęłam język na brodę, przechyliłam głowę, bo wtedy najłatwiej

szło mi pisanie, i najpiękniej, jak potrafiłam, napisałam: „Kasia
Markowska z Warszawy".

- No i co? - zapytałam.
- Bardzo ładnie. Ale do szkoły musi cię zapisać mamusia.
- Moja mama tu już była i wróciła z płaczem do domu. Jak pani mnie

teraz nie zapisze, to ona albo się strasznie rozchoruje, albo sobie odbierze
życie, a tego najbardziej się boję.

- Co ty wymyślasz?
- Nie wymyślam. Taka jest moja mama. Raz już chciała sobie odebrać

życie, ale ją uprosiłam.

19

RS

background image

- Biedne dziecko - zlitowała się pani i pogłaskała mnie po głowie. -

Dobrze, zapiszę cię. Tylko pamiętaj, jeśli nie będziesz sobie dawała rady,
wrócisz do przedszkola.

- Na pewno będę sobie dawać radę! - wykrzyknęłam i z rozmachem

głośno cmoknęłam tę panią w rękę.

- Co ty robisz! Słuchaj no, powiedz mamie, że jesteś zapisana i że

proszę ją na rozmowę.

Za pół godziny wracałam z mamą zdumioną do ostatnich granic; bo czy

to możliwe, żeby taki „knot" sam wywalczył sobie miejsce w szkole, o
które mama tyle daremnie zabiegała? Nie pozwolono mi zostać przy
rozmowie, nudziłam się pod drzwiami. Jeszcze nie byłam taka pewna, czy
pani nie zmieni zdania. O czym tak długo rozmawiają?

Wreszcie wyszły: obie roześmiane, ściskały sobie ręce na pożegnanie, a

mama dziękowała. Wtedy zrozumiałam, że już na pewno jestem
uczennicą.

- Tyle razy prosiłam cię, żebyś nie opowiadała ludziom głupstw.

Przecież nie każdy rozumie, że to są tylko twoje wymysły, ośmieszasz
mamę, nie wstyd ci?

- Ale gdybym cię nie ośmieszyła, nie chodziłabym do szkoły.
- A więc nawet zdajesz sobie z tego sprawę? Zrozumiałam, że to

niedobrze „zdawać sobie sprawę", i przypomniałam mamie, że sama mi to
przed chwilą podpowiedziała.

Zaczęły się przygotowania. Ależ kłopotów z tą szkołą! Mama zasiadła

do szycia, bo to i mundurek, i fartuszek, i białe kołnierzyki były potrzebne.
A przy okazji polały się łzy, bo nie tak to miało być, bo tatuś nie doczekał,
a dziadziuś pierwszy raz nie odprowadzi i tak dalej, i tak dalej.

Wreszcie poszłam do szkoły. Nie mieliśmy książek. Dostaliśmy

tabliczki, kolorowe rysiki i zaczęło się pisanie. To było łatwe. Litery
znałam i napisać mogłam prawie każde słowo, ale czytanie zupełnie mi nie
szło. Teksty do czytania przygotowywała pani na specjalnej tablicy.
Czytaliśmy najpierw parę razy wszyscy razem, a potem każdy sam.

Szybko uczyliśmy się na pamięć i wtedy szło jak z płatka. Ale gdy był

tekst nowy, nie mogłam sobie dać rady ze składaniem liter. Słowo „lecz"
czytałam „ly—e—cy—zy", a „mama": „my-a-my—a". Gdy mi ktoś
podyktował jakieś słowo, pisałam od razu i chyba jedynie pisanie
uratowało mnie przed powrotem do przedszkola. Potem nagle któregoś

20

RS

background image

dnia czytanie zaczęło mi iść łatwiej, mama powiedziała, że nareszcie
pojęłam zasadę składania liter, i szkoła zrobiła się mniej straszna.

Ale z książkami były prawdziwe kłopoty. Ani jednego podręcznika. Na

lekcjach czytaliśmy bajki i już wszyscy znali je na pamięć. Pani wymyśliła
jednak metodę: nie sztuka wykrzyczeć dobrze znaną bajkę czy wierszyk
tak jak idzie, trzeba je odczytać od tyłu, a więc przeczytać naprawdę.

Normalnie na pytanie ptaszków, kiedy przyjdzie wiosna, Marysia

odpowiadała:

Nie wiem, nie wiem moje ptaszki, lecz wam sypnę trochę kaszki, dam

wam chleba po okruchu i na gniazdko trochę puchu.

A odwrotnie było tak:
Puchu trochę gniazdka na i okruchu po chleba wam dam, kaszki trochę

sypnę wam, lecz ptaszki moje wiem nie, wiem nie.

Było to nawet zabawne. Ze znanych wierszyków czytanych wspak

wychodziły śmieszne dyrdymały i tak nam się to spodobało, że nawet nie
zadane wierszyki i bajki zaczęliśmy odczytywać w ten sposób. Skutek był
taki, że kiedy przywędrowała do Kodży biblioteka, zapisałam się i
zaczęłam już nie wspak, ale normalnie czytywać takie dzieła, jak „Moja
Wólka", „W Wojtusiowej izbie" i inne.

Pod koniec drugiej klasy nadeszły oczekiwane podręczniki. Zaczęła się

prawdziwa nauka.

Książki były nowiutkie i wszystkie co do jednej miały zielone pieczątki

z napisem: „Dar Polonii amerykańskiej dla uchodźców polskich i
sierocińców w Afryce". Ale zazdrościłam pierwszakom elementarza. Był
kolorowy i zawierał wiele nie poznanych przygód Ali, Asa i Oli, co ma
kok.

Czytanki, ćwiczenia i słupki. Słupki, ćwiczenia, czytanki -tak przez

dziesięć miesięcy i wreszcie koniec listopada i koniec roku szkolnego! Od
stycznia idę do trzeciej klasy, już do normalnej, nie przyspieszonej.

Na początku wakacji była wyprawa z mamą po zakupy do Kampali.

Nigdy nie chodziłam po tak wielkim mieście. Szerokie ulice, pędzące
samochody, sklepy ze słodyczami, sklepy z zabawkami.

- Zupełnie jak w Polsce - mówię do mamy.
- Ale gdzie tam! Pamiętasz Warszawę? Kiedy się wyszło na Nowy

Świat... Nie pamiętasz? No pewno, jak masz pamiętać...

21

RS

background image

Nie pamiętam. Wstyd mi, ale nic na to nie poradzę. Byłam bardzo mała.

Nie wiedziałam, że to Warszawa, stolica, nie wiedziałam nawet, że to
Polska...

Wróciłyśmy z mamą pełne wrażeń i z pełnymi rękami tobołków.

Dostałam lalkę, obrożę dla Kruczka, nowe buty i komplet do tenisa. Mama
kupiła też jabłka, rodzynki, materiały na suknie, kapy na łóżka, firanki.

Prawie nie widać mojej „Pchełki" spod paczek. Oprócz swoich zakupów

taszczy jakieś zwoje tasiemek, gumek i kolorowych nici dla pracowni. Bo
mama prowadzi w osiedlu pracownię krawiecką. Stamtąd właśnie
wyniosła swoje nowe imię - „Pchełka".

Nigdy przedtem nie uczyła się szyć, ale odkąd zaczęłyśmy podróżować,

sama przerabiała dla mnie i dla siebie sukienki, bluzki i płaszcze. Tak to
wszystko ładnie kombinowała, że panie ciągle wypytywały, skąd ma takie
stroje. No i zaczęły przychodzić delegacje, żeby otworzyć pracownię. Bo
wszystkie panie w osiedlu chcą być ładnie ubrane, mówią, że znajdzie się
dużo panienek, które by w szyciu pomogły, a mama ze swoimi
zdolnościami i gustem rodowitej warszawianki mogłaby tym pokierować.
Broniła się biedna „Pchełka", jak umiała, tłumaczyła, że nie potrafi, że
nigdy się nie uczyła, ale w końcu uległa i teraz nawet sobie to chwali, bo
nieźle zarabia. Przychodzą różne panie, przynoszą zdjęcia sprzed wojny i
proszą, żeby dobrze im się przyjrzeć.

- Bo widzi droga pani, to była sukienka z podobnego jak ten materiału,

miałam ją na sobie, jak poznałam męża. On zawsze ją wspominał. Tylko
materiał, proszę pani, był lepszy. Polski, piękny jedwab.

Mama oglądała uważnie starą fotografię i szyła suknię jak ta

przedwojenna. Pani robiła sobie w niej nowe zdjęcia i wysyłała na front.
Sukieneczka-fartuszek z mnóstwem kieszeni i okrągłym kołnierzykiem,
uszyta dla mnie do szkoły, wywoływała zachwyt nauczycielek i została
obwołana obowiązkowym strojem w szkole. A czarna i mała „Pchełka" z
całym zastępem panienek ledwie nadążała za zamówieniami. Nazwo-ziła z
Kampali i Dzindżi żurnali i zaczęła stroić panie, panienki i małe
dziewczynki w osiedlu.

Pod starym baobabem stawiają nowe budynki szkolne. Baobab ma tak

rozłożyste konary, że aż trzy budynki zmieściły się w jego cieniu. Teraz
będziemy mieć w szkole dużo miejsca i wszyscy będą się uczyć na jedną
zmianę, to znaczy od rana. Szkołę budują Murzyni. Zaczęli dopiero w

22

RS

background image

czasie wakacji i mają skończyć na początek roku szkolnego. Chodzimy się
przyglądać, jak to robią, bo nie chce nam się wierzyć, że zdążą na czas.

Jednak każdego dnia mają coraz więcej roboty za sobą. Najpierw

ustawiali drągi i wiązali je łykiem. Powstawało z tego rusztowanie, które
poobwiązywali matami z trzciny i gdy takie trzcinowe domki bez dachów
już stały, Murzyni wypełnili miejsca między ściankami gliną, a właściwie
błotem, a kiedy to wyschło, zaczęli ściany ochlapywać na zewnątrz. Teraz
pokrywają dachy trzciną i zostało jeszcze tynkowanie.

W każdym budynku będą dwie klasy i pośrodku pokój dla nauczycieli.

Dookoła baobabu stoi już cała szkolna wioska. Okien w klasach nie ma;
jedna ściana zbudowana jest tylko od dołu do połowy i tamtędy wpada
światło.

Ciekawa jestem, czy się kiedyś taka szkoła nie rozleci, bo jest tylko

powiązana łykiem, Murzyni nie wbili nigdzie ani jednego gwoździa.
Podobno w ten sposób zbudowane jest całe nasze osiedle, ale wytrzymało
nawet trzęsienie ziemi.

Zamiast chodzić nad jezioro, przychodzimy tu teraz prawie codziennie i

bawimy się na budowie. Najbardziej chciałabym się uczyć w tym
budynku, gdzie gałęzie baobabu opadają aż do otwartej ściany i można
prosto z klasy wejść na drzewo.

Starsze dzieci i chłopcy z gimnazjum także przyglądają się budowie.

Janek, syn pani Wiśniewskiej, która mieszka w tym samym domku co
Roma, rozmawiał z Murzynami po angielsku, zdaje się, że pytał o
najwygodniejszą drogę do ich wioski. Potem powiedział, że idzie na górę
Dżyleta.

- Janek, zabierz nas ze sobą, nigdy jeszcze tam nie byłyśmy -

poprosiłam.

- Nie dojdziecie, za daleko dla was.
- Dojdziemy, zobaczysz, obiecujemy że dojdziemy - upierała się Roma.
Janek poszeptał z kolegami i zgodzili się, żebyśmy poszły tylko we

dwie, to znaczy Roma i ja. Nikogo poza nami nie chcieli zabrać, jeśli nie
liczyć Kruczka.

Wyruszyliśmy od razu, bo musiałyśmy na szóstą wrócić do domu.

Małym dzieciom nie wolno było być poza domem od godziny szóstej po
południu z obawy przed moskitami. Zamykało się wtedy siatkowe szyby w
oknach i naciągało na łóżka moskitiery. Siostra Bel chodziła po domach i
wszyscy, którzy nie byli ubrani po południu w spodnie i bluzy z długimi

23

RS

background image

rękawami, musieli płacić kary i jeszcze potem chorować na malarię. Ale
nawet ci, którzy nigdy nie płacili kary, także często chorowali, więc dużo
kobiet nie chciało zakładać spodni. Największe kary trzeba było płacić za
dziecko, które siostra Bel spotkała wieczorem poza domem. Dlatego
musieliśmy się spieszyć.

Pobiegliśmy na przełaj do dolinki, gdzie wśród palm bielały ściany

budynków szpitalnych. Za nimi zbocze góry było najłagodniejsze i
zarośnięte słoniową trawą.

Janek szedł pierwszy i torował wszystkim drogę, a my musieliśmy iść

rzędem, bo po jego śladach łatwiej było przedzierać się przez trawę.

Kruczek najpierw biegł przodem, ale potem zaczął zostawać w tyle,

jakby miał nadzieję, że nie pójdziemy dalej. Przez rok wyrósł na pięknego
i silnego psa. Przerósł swoją matkę Mary i właściwie imię Kruczek
przestało do niego pasować, bo nie był już tym czarniutkim
szczeniaczkiem, jakiego dostałam. Łapy ma długie, proste, kudłate i
ubrane w żółte buty i białe skarpety. Ma też biały krawat i długą, śmieszną
rudą brodę, a także rude krzaczaste brwi nad czarnymi jak węgielki
oczami. Poza wesołymi oczami, jedynie okrągły nos i grzbiet zostały mu
czarne. Łeb przez te brwi i brodę ma kanciasty i jakby wyrzeźbiony z
drewna; mama mówi, że jest bardzo podobny do teriera.

Chłopcy szybko wdrapywali się pod górę i ledwie mogłyśmy za nimi

nadążyć. Trawa słoniowa była twarda, ślizgały się po niej psie pazury i
nasze buty. Mieliśmy podrapane nogi. Dopiero po godzinie byliśmy na
szczycie. Tutaj Kruczek odzyskał humor. Zaczął biegać jak szalony,
zataczając wokół nas duże koła.

Z trzech stron widać było jezioro. Domki osiedla, ustawione w

równiutkich rzędach, wyglądały jak miasto dla lalek. Po drugiej stronie
góry, pośród liści palmowych chowała się wieś murzyńska. Od tej strony,
gdzie nie było jeziora, rozpościerała się dżungla.

Chłopcy chcieli rozpalić na górze ognisko, więc zaczęliśmy zbierać

suche gałązki. Janek wyjął z plecaka bulwy, które mieliśmy upiec w ogniu.

- Zmęczona jesteś? - spytała Roma.
- Tak, ale nic nie mówmy, bo będą się z nas śmiać.
Janek skręcił wiecheć z suchej trawy i zaczął podpalać ognisko. Wtedy

usłyszeliśmy, że Kruczek warczy. Stał niedaleko od nas, patrzył w dół ze
zjeżoną sierścią na łopatkach.

24

RS

background image

- Idź, Kasiu, zobacz, co mu się stało - powiedział Janek. Podbiegłam do

Kruczka. Nawet mnie nie zauważył. Spojrzałam

tam, gdzie on patrzył, i zobaczyłam daleko na polanie dwa olbrzymie

koty. Szły sobie powoli, ocierając się o siebie.

- Tam są jakieś koty! Bardzo duże! - poinformowałam.
- Gdzie?
- Na polanie, pod samą dżunglą.
Chłopcy zostawili ognisko i podbiegli do mnie.
- O, tam, widzicie?
- Musimy wiać, to gepardy!
- Nie widzą nas - protestowałam. - Przecież są daleko.
- Ale żaden ssak nie umie tak szybko biegać jak one; kiedy nas zobaczą,

może być za późno.

Janek szybko zadeptał ognisko, wziął plecak i popędzał nas do ucieczki.

Zaczęliśmy pędem zbiegać na dół i wtedy okazało się, że Kruczek nie
poszedł za nami. Zawołaliśmy na niego, ale nie posłuchał.

- Uciekajcie szybko, a ja po niego wrócę - zdecydował Janek.
- Ja też - powiedziałam.
- Wykluczone!
- To my wszyscy poczekamy.
Nie odeszliśmy jeszcze daleko. Dwaj koledzy poszli z Jankiem, a jeden

został z nami.

Nie wracali dość długo. Okazało się, że Kruczek miał zamiar dopędzić

gepardy, walczyć z nimi i dopiero kiedy dostał klapsa, poszedł za
chłopcami. Janek wziął nas za ręce i biegliśmy szybko, popędzając psa
przed sobą.

Nawet nie wiem, kiedy znaleźliśmy się na dole. Słońce było jeszcze

wysoko, nie musieliśmy spieszyć się do domów. Na górze zostały nie
upieczone bulwy. Może zjedzą je gepardy?








25

RS

background image

ROZDZIAŁ TRZECI

Polowanie na bilharcje

Ferie świąteczne dobiegają końca. Choinka z tui zżółkła, gałązki opadły

i nie przypomina już jodełki. Mama twierdzi, że najwyższy czas ją
wyrzucić. Dopiero w Polsce będziemy mieć Boże Narodzenie z prawdziwą
choinką, ze śniegiem. I nie będzie trzęsienia ziemi, bo w Polsce nigdy
takie rzeczy się nie zdarzają. Tego popołudnia, kiedy Kodża się trzęsła,
akurat była Wigilia i wszyscy u nas kręcili się między domkiem a kuchnią,
tylko ja siedziałam na kamieniu i pilnowałam, kiedy zabłyśnie pierwsza
gwiazda. Ubierałam też do kolacji lalkę. Ta lalka sama stała i nagle
zaczęła podskakiwać. Myślałam, że stał się cud i ona ożyła, i zaczęłam
wołać mamę, żeby jej to pokazać. Potem zaczął podskakiwać kamień, na
którym siedziałam, i już trochę mnie to przestraszyło. Wtedy zobaczyłam,
że prawie wszyscy ludzie powybiegali ze swoich domów. Z dachów
leciały trzciny, z górki toczył się pieniek do rąbania drewna. Wszystko
ożyło, ale tylko na krótką chwilę, bo potem chociaż czekałam, żeby się
dalej cuda działy, był już spokój.

W ten sposób przegapiłam pierwszą gwiazdkę i kolacja wigilijna była

chyba w całej Kodży spóźniona, bo ludzie bali się, że znów będzie
trzęsienie, i woleli być na dworze, żeby im się domy nie zawaliły na
głowy. My też jedliśmy kolację w ogrodzie. Przez to trzęsienie ziemi
nawet nie chodzili chłopcy po kolędzie, chociaż się szykowali.

W pierwsze i drugie święto było już spokojnie, tylko że gdziekolwiek

się poszło, to wszyscy siedzieli przy stole, jedli i popłakiwali. Nigdy u nas
w osiedlu ludzie nie są tacy smutni jak w święta.

Przyrzekłam mamie, że dopiero wtedy pójdę nad jezioro, kiedy wreszcie

zrobię porządek z drzewkiem. Zabrałam się do tego zaraz po śniadaniu i
szybko mi poszło, bo akurat dzieciaki wstąpiły do mnie idąc na plażę i
pomogły mi.

Mieliśmy zamiar nazrywać liliowych nenufarów. Rosły tylko w jednym

miejscu, tam gdzie brzeg zakręcał i zaczynały się ogrody należące do
farmy Hindusów. Zabrałam z domu poszewki od jaśków, bo nadmuchane
pomagały utrzymać się na wodzie.

Nad jeziorem, mimo że to nie była niedziela, kręciło się trochę ludzi.

Wzdłuż brzegu ustawione były tablice z ogłoszeniem, że kąpiel w jeziorze
jest zabroniona i kto wejdzie w tym celu do wody, będzie płacił karę.

26

RS

background image

Człowiek, który ściągał kary, tłumaczył wszystkim, że w jeziorze są
bilharcje i jeśli ktoś je złapie, to potem będzie całe życie chorował.

Kiedy to usłyszeliśmy, odechciało nam się zrywać nenufary, ale za to

postanowiliśmy zaryzykować i złapać chociaż jedną bilharcje. Nikt z nas
jednak nie wiedział, jak one wyglądają, a zapytać o to człowieka, który o
nich mówił, nie mogliśmy, bo by nas stąd przepędził.

Roma zaproponowała, żebyśmy poszli między te skały, gdzie pierze

zawsze Emilia Paczkowska, bo tam prawie nikt nie chodzi i woda nie jest
głęboka. Genek, który mieszka najbliżej jeziora, poszedł do domu po
wiaderko i chochlę, żeby nie łapać bilharcji gołymi rękami.

Okazało się, że doskonale wybraliśmy miejsce, bo między skałami

rzeczywiście nie było nikogo prócz starej Emilii. Ona nie zwracała uwagi
na to, co robimy, i nawet nie przyszło jej do głowy, żeby nas przepędzać z
wody, taka była zajęta praniem. Pierze tak codziennie, bo przyjmuje
bieliznę od samotnych.

Chodziliśmy schyleni po kolana w wodzie w poszukiwaniu bilharcji.

Szukaliśmy przez prawie pół godziny, ale oprócz dwóch małych rybek i
kijanki nic nie złapaliśmy. Witek stał na straży za zakrętem skały i miał
gwizdać, gdyby nadszedł któryś z panów od zbierania kary za kąpiel.
Właśnie zagwizdał i prędko wyszliśmy z wody. Usiedliśmy na kamieniach
i udawaliśmy, że rozmawiamy.

Okazało się jednak, że to nie był żaden z tamtych co pilnują, tylko pan

Onyszczuk, który przyszedł sobie po prostu na spacer. Nawet nie zwrócił
na nas uwagi, tylko stanął naprzeciw Emilii i przyglądał się jej. Ona go w
ogóle nie widziała, 'bo stała w wodzie i tarła zawzięcie kołnierzyk o
kamień.

- Ach, to tak się szanuje cudze rzeczy?! - krzyknął nagle pan Onyszczuk.
Stara Emilia wyprostowała się powoli i spojrzała na niego ze

zdziwieniem. Twarz miała zaczerwienioną z wysiłku.

- Bezwstydnica! - krzyczał pan Onyszczuk wymachując laską i chwiejąc

się na swej krótszej nodze. - Tak się znęcać nad czyjąś bielizną, tak drzeć
bezlitośnie!

Akurat prała jego koszulę i on się przestraszył, że mu ją podrze.

Wiedzieliśmy, że będzie wielka draka. Nastawiliśmy uszu.

- Ho, ho! Całuj pan psa w nos. - Wzruszyła ramionami Emilia, po czym

znowu schyliła się nad bielizną.

- Co pani powiedziała? - ryknął Onyszczuk.

27

RS

background image

- To, co pan słyszał! - odkrzyknęła praczka nie podnosząc głowy. -

Wielkie rzeczy! Koło Teheranu widziałam, jak w letniej rezydencji szacha
pracze tarli o kamienie jego koszule i od tego mu korona z głowy nie
spadła, a ten tu o swoje nędzne szmaty tyle pyskuje.

- Tylko nie „ten". Jaki ja jestem dla pani „ten"! - pokrzykiwał

Onyszczuk, ale nie potrafił nic specjalnego odpowiedzieć, chyba dlatego
że przecież z szachem perskim rzeczywiście równać się nie może. - W
każdym razie - dodał odchodząc - ostatni raz oddaję pani coś do prania i
jeszcze innych zbuntuję - zagroził.

- A zarośnij sobie brudem, pyskaczu, mam w nosie twoje parszywe

centy! - rzuciła mu na pożegnanie Emilia.

Już mieliśmy z powrotem wejść do wody, kiedy nagle usłyszeliśmy

okropny wrzask. To stara Emilia darła się, jakby ją obdzierali ze skóry.

Spojrzałam w jej stronę i włosy stanęły mi dęba ze strachu. Emilia

uciekała z zadartą sukienką, a za nią zwinnymi ruchami płynął młody
krokodyl. Poruszał się bardzo szybko i był tak blisko staruszki, że
zaczęliśmy okropnie krzyczeć, bo myśleliśmy, że ją zaraz dogoni. Na nasz
alarm przybiegło kilka osób.

Krokodyl na chwilę znieruchomiał, kiedy rozległy się nasze krzyki, ale

zaraz zaczął kombinować, jak ominąć kamienie, które dzieliły go od
Emilii. Te kamienie uratowały jej życie. Gadzina zaczęła się na nie
wspinać, ale już nie tak zręcznie jak w wodzie. Krokodyl przepełznął po
zostawionej bieliźnie, zsunął się z nią do wody i szybko znalazł się na
brzegu. Stanął na swoich niezdarnych krótkich łapach i wyszedł * aż na
ścieżkę, ale my razem z Emilią byliśmy już daleko.

Uciekaliśmy jak opętani nawet wtedy, kiedy już nie tylko krokodyla, ale

nawet jeziora nie było widać. Staruszka biegła równo z nami,° chociaż ma
już sześćdziesiąt lat, ale przy pierwszych domkach zemdlała i trzeba ją
było polewać wodą, żeby odzyskała przytomność. Ja też byłam bardzo
wystraszona i wszystkim nam w ogóle odechciało się bilharcji i kąpieli.

Zawsze jak byliśmy w wodzie, hałasowaliśmy, żeby odstraszyć

krokodyle, ale ten był bardzo odważny, bo wcale się naszego krzyku nie
bał.

Za chwilę wszyscy już wiedzieli, co się zdarzyło nad jeziorem. Moja

mama usłyszała, że tam byłam, i przybiegła z pracy, żeby zobaczyć, czy
mi się nic nie stało. Opowiedziałam jej o wszystkim i zapytałam, jak

28

RS

background image

wyglądają bilharcje, a ona załamała ręce usłyszawszy, że ich szukałam, i
zaczęła rozpaczać, że pewnie je złapałam.

- Mamusiu, daję ci „słowo zuchowe", że nie złapałam ani jednej, możesz

mnie zrewidować!

- Ty wiesz, dziecko, co z tego może wyniknąć? - martwiła się mama.
- Wiem, musiałabyś zapłacić za mnie karę, ale to tylko szylinga. Wtedy

dopiero mama opowiedziała mi, co to są bilharcje. One

są takie małe, że aż niewidzialne i mogą dostać sie do krwi. Dopiero po

jakimś czasie, kiedy człowiek zaczyna chorować, wiadomo, że je złapał.
Było nas pięcioro nad jeziorem. Teraz zobaczymy, kto zachoruje, bo
właśnie temu udało się złapać bilharcje. To na pewno nie będę ja, bo ja nie
mam szczęścia ani na loterii, ani w żadnych innych grach.

























29

RS

background image

ROZDZIAŁ CZWARTY


Pożegnanie pestek

W naszym ogródku za domem mama zbudowała trzepak. Wiesza tam

pościel do wietrzenia i trzepie chodniki. Teraz ten trzepak bardzo mi się
przydaje, bo robię na nim zwisy, żeby szybciej rosnąć. Jestem najmniejsza
w klasie. Najpierw jadłam dużo buraczków i piłam mleko.

Ale już z tym skończyłam, bo przekonałam się, że najlepiej pomagają

zwisy. Po prostu czuję wtedy, jak się rozciągam. Drążek jest sękaty i od
tego bardzo bolą ręce, porobiły mi się odciski, ale muszę się trochę
pomęczyć, bo inaczej nigdy nie urosnę. To wszystko dlatego, że jestem
pyskata i przemądrzała. Powiedziała mi to raz pani Mazurowa.

Ostatnio mama wraca późno do domu. W pracowni szyją mundury dla

„Pestek", bo one są teraz w Kodży najważniejsze, ponieważ jadą na front.
Naprawdę nazywają się „Służba Pomocnicza Polskiego Czerwonego
Krzyża", ale nikt tak nie mówi.

Kiedy „Pestki" wyjadą, zostaną w Kodży tylko ludzie niezdolni do

służby w wojsku. Poprzednio wyjechali na front trzej dziewiętnastoletni
chłopcy, a inni mężczyźni, którzy tu zostali, nie nadają się do wojska.
Jeszcze tylko moja mama się nadaje, ale jej nie przyjęli, bo ma dziecko. To
ja jestem tym dzieckiem.

Mimo wszystko mama jest bardzo zmęczona, bo nie tylko szyje

mundury, ale musi jeszcze pożegnać koleżanki z pracowni, które zostały
„Pestkami", i urządzić dla nich przyjęcie.

Nie wszystko, czego potrzeba na to przyjęcie, można kupić w sklepie,

toteż po mąkę, kury, owoce szykuje się wyprawa do wioski murzyńskiej.
Ludzie z osiedla już dawno handlują z Murzynami z wioski. Jest to handel
potajemny, bo władze brytyjskie nie chcą, żeby „rozpaskudzać" czarnych.
Mieszkańcy wioski leżącej po przeciwnej stronie góry Dżyleta przynoszą
nocą wiązki bananów, jajka, kury. Kury zresztą hoduje się już prawie we
wszystkich domkach, ale pierwsza kwoka przywędrowała właśnie z
wioski. Murzyni w zamian za owoce chętnie brali przedtem stare ubrania,
jakieś świecidełka, ale z czasem przestali sprzedawać za cokolwiek innego
niż pieniądze. Są to mimo wszystko niedrodzy sprzedawcy. Wkrótce
zaczęli też Polacy wędrować do przyjaciół za górę, ale poczynali sobie
śmielej, bo robili to w dzień pod pozorem wycieczki. Brało się plecaki -
taki niby ekwipunek wycieczkowy - i hajda na górę Dżyleta. Stamtąd w

30

RS

background image

dół i już się jest w wiosce. Murzyni są bardzo gościnni i gdy się przyjdzie
do nich, sprzedają wszystko znacznie taniej.

Kiedy usłyszałam, że mama wybiera się do wioski, prosiłam tak długo,

aż ustąpiła i obiecała zabrać mnie ze sobą. Oprócz mamy poszły z nami
trzy inne panie. Wzięłyśmy plecaki, koszyki i trochę pieniędzy. W jeden z
plecaków mama zapakowała moje za małe już na mnie ubranka i swoje
rzeczy, których nie nosiła.

Wspinaczka była dość męcząca, ale nie miałam odwagi narzekać, bo

czekała nas jeszcze droga na dół, a potem znów pod górę i z góry. Nie
mogłam przyznać się do zmęczenia, bo mama zaraz zaczęłaby żałować, że
mnie zabrała. Na domiar złego miałam na nogach nowe tenisówki,
odrobinę za ciasne, bo zawsze przy kupowaniu butów chciałam, żeby
stopy wydawały się jak najmniejsze, a właśnie one rosną mi najszybciej.
Tenisówki dały mi się we znaki. Były ozdobione lamówkami, które
obcierały mi stopy, szczególnie na piętach, ale znosiłam to dzielnie, nie
chcąc psuć nikomu humoru, nawet sama sobie się dziwiłam, że potrafię
tak po cichu cierpieć.

Odpoczęłyśmy trochę na górze i jazda na dół. To już było łatwiejsze, ale

dla mnie po kilkudziesięciu krokach zaczęła się nowa męka, bo zaczęły
mnie na odmianę cisnąć lamówki umieszczone na palcach. Zaczęłam
zostawać w tyle, a gdy mama już kilka razy obejrzała się niecierpliwie,
zacisnęłam zęby i przeskakując z nogi na nogę poszłam przodem.

- Kasiu, przestań podskakiwać, idź równym krokiem, bo się zmęczysz! -

upominała mama.

Nie posłuchałam. Gdyby wiedziała, że podskakiwałam po to, żeby nie

było widać, jak kuleję, dopiero by było!

Po półgodzinnym „z górki na pazurki" byłyśmy już prawie w wiosce. Tu

jednak odwaga wszystkie nas opuściła. Przed pierwszymi domkami
zatrzymałyśmy się i pewnie dużo czasu by upłynęło, zanim by nas wieś
murzyńska obejrzała, gdyby nie sami jej mieszkańcy, którzy widać
wypatrywali już nas, gdy schodziłyśmy z góry, bo zaczęli wychodzić na
nasze spotkanie.

Najpierw pojedynczo, potem grupkami zaczęli się do nas zbliżać i

wkrótce byłyśmy otoczone tłumem kobiet, golutkich dzieci i półnagich
mężczyzn. Niektóre kobiety ubrane były w pstrokate suknie, a raczej
zwoje materiału o bardzo krzyczących kolorach, inne miały tylko spódnice
i naszyjniki, mężczyźni nosili spodenki albo tylko długie, proste białe

31

RS

background image

koszule, sięgające prawie do kostek. Tłumek posuwał się z nami do
wioski. Zapanowała ogólna wesołość. Kiedy przekonali się, że przyszły
same kobiety i wyraźnie w przyjaznych zamiarach, zaczęli bardzo dużo
mówić, gestykulować i ciągnąć nas w różne strony.

Spojrzałam na mamę. Wyglądała niewyraźnie. Rozsyłała dokoła lekko

wystraszone uśmiechy i rzucała od czasu do czasu w tłumek jedyne
słówko murzyńskie, jakie znała:

- Dziambu.
- Dziambu - odpowiadali i dalej ciągnęli nas do wioski.
Zauważyłam, że nie wyszła na nasze spotkanie ani jedna kobieta z

dzieckiem na ręku. Mama zatrzymała się zdecydowanie przed jednym z
domków i otworzyła plecak z ubraniami. Nikt się nie kwapił do handlu.
Zaczęła więc wyjmować i pokazywać moje sukienki, kamizelki i majtki, a
wtedy golutkie dzieci przepychały się do pierwszego rzędu. Koło mnie
stanął mały chłopak, czarny jak węgielek, i patrzył na mnie wielkimi
okrągłymi oczyma. Trzymał w ręce kij. Wyglądał przyjaźnie, ale ten kij
trochę mnie niepokoił, więc przemówiłam do niego:

- Dziambu.
- Dziambu. - Mały był wyraźnie ucieszony.
Na tym się nasza rozmowa skończyła, ale kij już nie wydawał mi się taki

straszny.

- Flour - mówiła mama, ale angielskie słowo trafiało w próżnię. - Mąka,

kurczęta, owoce. Czy ktoś mówi po angielsku?

- English? - powtórzył ktoś w tłumie i zaraz przyprowadzono młodego

Murzyna, który podszedł do mamy.

- Tak, ja mówię. Czego sobie życzycie?
No i zaczął się handel. Moje ubrania w mig powędrowały do rąk

czarnych kobiet i wkrótce plecak mamy zrobił się pusty. Coś tam jeszcze
dopłacała, ale to nawet nie były szylingi, zaledwie centy, i zaraz zaczęła u
naszych stóp wyrastać górka złożona z wiązek pięknych bananów,
pomarańczy, ananasów, woreczków z mąką i kilku związanych,
szamoczących się kur.

Mama dała jeszcze szylinga Murzynowi, który mówił po angielsku,

żeby pomógł nam to wszystko donieść na szczyt góry. Zgodził się z
radością i jeszcze wyniósł z domku dla mnie wyrzeźbioną z czarnego
drzewa figurkę klęczącej Murzynki z dużą liczbą srebrnych obrączek na
nienaturalnie długiej szyi. Jego młoda żona dała nam znak, żebyśmy

32

RS

background image

poczekały, wbiegła do domku i wytaszczyła zeń, za rączki jak psiaka,
maleńkie, może roczne dziecko. Podniosła je do góry i wyszczerzyła zęby
w oczekiwaniu.

Mama osłupiała, bowiem w pierwszej chwili wydało się jej, że Mu-

rzynka chce nam sprzedać maleństwo, ale w porę zabrał głos tata i zapytał,
czy podoba się nam dziecko. Mama pogłaskała czarnuszka, pochwaliła, a
Murzynka nie posiadała się z radości. Dziecko było rzeczywiście śliczne.
Miało okrągłą maleńką buzię, wielkie oczka i śliczne, lśniące czarne
włoski poskręcane jak futerko karakułowe. Ja też podeszłam i pogłaskałam
malca po włoskach. Nigdy nie dotykałam nic bardziej miękkiego!

Po obejrzeniu dziecka mama zupełnie się ośmieliła i zapytała, czy może

zajrzeć do wnętrza domu. Murzyni trochę się naradzali, ale w końcu
pozwolili. Chata była okrągła, zbudowana z gliny, pobielona i pokryta
spiczastym trzcinowym dachem. Nie miała ani jednego okna, ani łóżka,
ani stołu, ani w ogóle żadnego sprzętu, tylko maty i jakieś rozrzucone na
nich gałgany. Przed domem oparte o ścianę suszyły się garnki i dzbany
gliniane, a także książki, które Murzyni kładli na głowę przy noszeniu
ciężarów. Ognisko paliło się przed domkiem, ale wewnątrz też było
palenisko, widocznie używane w czasie pory deszczowej.

Jakoś przykro mi było oglądać ten domek, mama nic nie mówiła, ale

rozumiałam, że czuje to samo. Wreszcie powiedziała:

- I to tak blisko takiego miasta jak Kampala! Zrozumiałam, co chciała

przez to wyrazić. Kampala, stolica

Ugandy, to miasto o strzyżonych trawnikach ciągnących się wzdłuż

pięknych alei, o kilkumetrowych witrynach sklepowych, za którymi
barwią się setki towarów, miasto tysiąca pięknych samochodów, kawiarni
i wielkich składów meblowych, a tu żadnego śladu ani nawet znaku, że
takie rzeczy gdzieś istnieją.

Mama wyjęła jeszcze szylinga i ofiarowała go Murzynce.
Usiadłyśmy przed domkiem, żeby trochę odpocząć przed powrotem, i

mama zaczęła mówić:

- Wiesz, Haneczko, rozumiem wojnę, gruzy, nieszczęścia... Ale to jest

coś zupełnie nieprawdopodobnego. Stoją tu rzędem pośród drzewek
bananowych te biedne okrągłe klatki jak w jakimś dziwnym śnie i pewnie
ich mieszkańcom jest z tym dobrze, nawet nie wiedzą, że można żyć
inaczej...

- Wiedzą, wiedzą i jeszcze się zbuntują.

33

RS

background image

Zapamiętałam te słowa. Przychodziły mi one na myśl zwłaszcza po

dwóch latach, kiedy to wody jeziora i otaczające go góry i dżungle
nieustannie odbijały echo wojowniczo nawołujących się tam-tamów.

Tymczasem mieszkańcy domku byli wprost oszołomieni szczodrością

mamy, wobec czego i Murzynka, ułożywszy dziecko, ofiarowała się
pomóc nam w dźwiganiu kupionych towarów na szczyt. Z trudem
upchałyśmy zdobycze do koszyków i plecaków i ruszyłyśmy w powrotną
drogę. Tym razem nie niosłam nic, a mama tylko niewielki koszyk
pomarańczy i papai. Większość dźwigali Murzyni.

Ciągnęłam się na końcu pochodu. W pewnej chwili zauważyłam

wąziutki strumyk płynący po kamyczkach, więc szybko weszłam do niego
i starałam się iść pod górę po wodzie. Woda była zimna i myślałam, że to
mi wreszcie pomoże na obolałe nogi. Rzeczywiście trochę pomogło, za
chwilę jednak skręciliśmy i musiałam wyjść ze strumyka. A wtedy zaczęło
się piekło. Wszystkie miejsca pod lamówkami po zmoczeniu zrobiły się
stokrotnie twardsze niż przedtem i jak nożyki piłowały i tak już obolałe
stopy, całe stopy, bo już i pięty, i palce bolały jak poparzone. Oczy piekły
mnie od wstrzymywanych z trudem łez, w gardle drapało z wysiłku, żeby
nie jęczeć, ale rósł we mnie upór, który nie pozwalał za żadne skarby
zdradzić się z cierpieniem.

Prawdziwe męki zaczęły się jednak dopiero przy schodzeniu w dół do

osiedla. Murzyni nie mogli iść z nami dalej, nawet wyprawa na górę już
była dla nich ryzykowna, ponieważ nie wolno im było zbliżać się do
osiedla. Szłyśmy więc obładowane. Niosąc z mamą plecak, nie mogłam
wybierać sobie równiejszych miejsc pod stopy, szłam obok i myślałam, że
nigdy nie dojdziemy do domu, bo kiedy zeszłyśmy z góry do szpitala,
zostało nam jeszcze ponad kilometr drogi przez osiedle na szczyt wznie-
sienia, na którym stał nasz domek. Gdy wreszcie dotarłyśmy do celu,
natychmiast zdjęłam nieszczęsne tenisówki i dopiero wtedy zobaczyłam,
co mi się porobiło z nogami. Miałam wielkie pęcherze na palcach i
piętach, niektóre już nawet popękały i te bolały najbardziej. Mama zaraz je
dostrzegła, ale zamiast się gniewać i straszyć, że mnie więcej nigdzie ze
sobą nie weźmie, powiedziała, że byłam bardzo dzielna. Jak się okazało,
dawno zauważyła, że ciasne buty mi dokuczają.

- Nie myśl, córeczko, że nie było mi przykro, kiedy zobaczyłam, jak

cierpisz.

- A kiedy zobaczyłaś?

34

RS

background image

- Zrozumiałam to już wtedy, gdy zaczęłaś podskakiwać. Nie było jednak

innej rady, jak zacisnąć zęby i znosić to dalej. Boso iść nie mogłaś, zostać
też nie, a innych butów nie miałaś. Nie chciałam się nad tobą użalać, żebyś
się nie rozpłakała. Udawałam więc, że nie widzę. Chyba to pomogło?

- Chyba tak, właśnie tak było.
- Ale jesteś bardzo dzielna i wiem, że można cię zabrać nawet na dalekie

wycieczki. Tylko pewnie już nigdy nie będziesz chciała za małych butów?

- O, nie!
W taki sposób zakończyła się pamiętna wyprawa po frykasy na

pożegnanie „Pestek".

Mama nie zabrała mnie na przyjęcie, pomagałam tylko układać serwetki

koło talerzy. Wszystkie stoły w pracowni zastawione były jedzeniem.

Na drugi dzień po przyjęciu „Pestki" odjeżdżały z wielką pompą, ubrane

w zgrabne bluzy i spódnice koloru khaki; obdarowane kwiatami,
słodyczami i adresami, zapewniały, że wkrótce napiszą.

Dopiero po ich wyjeździe mama stwierdziła, że ma nareszcie czas, żeby

zająć się dzieckiem. Od razu zauważyła, że powyrastałam prawie ze
wszystkich sukienek, i wzięła się za szycie. A ja się cieszyłam, że jednak
pomogły zwisy na trzepaku.


















35

RS

background image

ROZDZIAŁ PIĄTY


Nie wyjdę za lotnika

Mama lubi Romę, bo Roma ma charakter. Ja niestety nie mam, ale

mama i tak mnie musi lubić, bo innego dziecka nie ma. Roma jest
poważna i nigdy nie przychodzą jej do głowy takie głupstwa jak mnie. Ale
nawet do moich głupich pomysłów ma stosunek bardzo solidny i kiedy da
się już w coś wciągnąć, można mieć pewność, że nie zawiedzie.

Mówiliśmy na lekcjach o tym, co kto będzie robił, gdy dorośnie. Roma

pójdzie na uniwersytet. Ja nie mam ochoty. Wolałabym się ożenić.
Słyszałam, jak mamy koleżanki mówiły, że w dzisiejszych czasach kobieta
bez mężczyzny nic nie znaczy. Kiedy będę już kobietą, chciałabym jednak
coś znaczyć, dlatego nie pójdę na żaden uniwersytet. Janek Wiśniewski
obiecał, że się ze mną ożeni, ale chyba nie mam co na niego liczyć, bo
odkąd wyjechał do szkoły morskiej, upłynęły już cztery miesiące i nie dał
znaku życia.

Janek miał osiemnaście lat, skończył gimnazjum, ale do liceum już nie

poszedł, bo mu się spieszyło do tej szkoły morskiej. Pani Wiśniewska z
dumą opowiadała, że chociaż był ładnym chłopcem, nie uganiał się za
dziewczętami, mimo że im się podobał. Mnie też się podobał, bo znał
mnóstwo opowieści morskich i był bardzo silny: ćwiczył muskuły
przywiązując mnie do krzesła i podnosząc razem z nim jedną ręką. Na
pewno będzie najdzielniejszym marynarzem na świecie. Ze wszystkich
dziewcząt tylko za mną się uganiał, robił dla mnie modele statków, które
puszczaliśmy na jeziorze, i obiecywał, że jak urosnę, to się ze mną ożeni.

Opowiedziałam to mamie. Niepotrzebnie, bo mnie wyśmiała i

powiedziała, że Janek tak tylko sobie żartował. Nie wierzę, w takich
sprawach nie można żartować, on na pewno to mówił poważnie, tylko
teraz gdzieś na morzach tak się zawojował, że nie ma już głowy do
małżeństwa. Opowiedziałam o tym również w szkole, śmiechu było co
niemiara, a pani zwróciła mi uwagę, że nie powinnam się wygłupiać, kiedy
wszyscy mówimy o poważnych sprawach.

Trudno, tymczasem nadal muszę się uczyć, ale jak dorosnę, będę robić

tylko to, na co sama będę miała ochotę. Przede wszystkim będę malować
usta i kupować sobie kapelusze, nie będę nigdy piła mleka ani jadła
buraczków i chleba do wędliny. Będę się żywiła wyłącznie mięsem i
czekoladą. Będę czytała książki i chodziła do kina. Zamieszkam w jakimś

36

RS

background image

wielkim mieście, gdzie jest prawdziwy teatr i basen do pływania i gdzie
nie ma uniwersytetu, żeby mama nie zmuszała mnie do nauki, bo wiem, że
ma takie plany.

To chyba nie są dobre marzenia, dlatego od czasu do czasu dla

równowagi dokonam też jakiegoś wielkiego czynu: zrobię odkrycie
naukowe, wyratuję kogoś z topieli albo będę walczyć za ojczyznę, jeśli
wojna będzie jeszcze trwała. Zresztą co do wojny, to nie mam już żadnej
nadziei, że może jej nie być. Jak się skończy, to wszyscy u nas w Kodży
chyba powariują z radości. Bo wtedy każde dziecko odzyska swego ojca i
powrócimy do Polski. Właśnie jak będę dorosłą kobietą, muszę koniecznie
mieszkać w Polsce. Z opowiadań mamy wynika, że to najwspanialszy kraj
na świecie. Dlatego Niemcy od początku świata chcą nam ją odebrać.

W Polsce rosną niezapominajki. Czytałam o nich w jakiejś książeczce,

ale wiem też dokładnie, jak wyglądają, bo parę dni temu mi się śniły.
Opowiedziałam mamie ten sen i mama była zdumiona, że przyśniły mi się
tak prawdziwie, chociaż ich nigdy nie widziałam. Sen był taki: pobiegłam
nad jezioro, ale kiedy stanęłam na brzegu, okazało się, że stoję na polskiej
łące nad małą rzeczką. Takiej rzeczki nigdy dotąd nie widziałam, ale
wydała mi się znajoma i czułam wielką radość patrząc na nią.

Niezapominajki są to kwiatki z bajki rosną nad potoczkiem, patrzą

modrym oczkiem...

Ten znany skądś wierszyk dźwięczał mi w uszach. Schyliłam się nad

rzeczką i zobaczyłam w trawie tuż nad wodą mnóstwo niebieskich
kwiatków. Zaczęłam je zrywać i za chwilę miałam już spory bukiet. Było
mi tak radośnie nad tą rzeczką, tak pachniała łąka, że zachciało mi się
pokrzyczeć. Ale krzyczeć zaczęłam naprawdę, i to tak głośno, że aż się
obudziłam.

Mama patrzyła na mnie ze zdziwieniem i była bardzo wzruszona.

Niezapominajki, których przecież nie mogłam pamiętać, przyśniły mi się
podobno tak dokładnie, aż mamie przyszło do głowy, że to może być
jakieś proroctwo. Mama zresztą prawie we wszystkim potrafiła dopatrzyć
się proroctwa, aż się z niej czasem z tego powodu podśmiewano.

Ciekawa jestem, co za proroctwo może być w tym, że przyśniły mi się

niezapominajki? Mama właściwie też nie wiedziała. Chciałabym bardzo,
żeby mi się śniły częściej albo żebym je mogła wreszcie zobaczyć
naprawdę. Przecież jak się jest Polką, to nie można całego życia spędzić w
Afryce, nawet nie znając swego kraju. A ja już więcej niż połowę swego

37

RS

background image

życia jestem tu wśród palm, oleandrów i baobabów, a nie mam pojęcia, jak
wyglądają pachnące podobno sosny, a niezapominajki znam tylko ze snu.
Już mnie ogarnia niecierpliwość, żeby to się zmieniło.

Dlatego zaczęłam chodzić do radiowęzła na komunikaty. Wcześniej też

chodziłam czasem z mamą, ale niewiele rozumiałam. Teraz wiem, co się
dzieje na wszystkich frontach i w Polsce, jeżeli te wiadomości, które do
nas dochodzą, są prawdziwe, bo niektórzy w to wątpią.

Komunikaty nadawane są codziennie o godzinie szóstej po południu.

Przychodzi ich słuchać mnóstwo ludzi i oczywiście nawet dziesiąta ich
część nie mieści się w maleńkim domeczku radiowęzła. Otwarte są więc
okna i ludzie ciasno ustawiają się wokół, żeby być jak najbliżej głośnika.
Zazwyczaj komunikaty rozpoczynane są hymnem polskim, ale ponieważ
mieszkamy w Ugandzie, która jest pod protektoratem angielskim, nasz
hymn jest grany lub śpiewany zawsze razem z angielskim. Tak się do tego
przyzwyczaiłam, że nawet w myślach ostatnie słowa „Mazurka
Dąbrowskiego" kojarzą mi się natychmiast ze słowami „God save the
King", nie mówiąc już o melodii, która po prostu wydaje mi się dalszym
ciągiem, tylko trochę powolniejszym, naszego hymnu.

Rozmawiałam o tym z mamą i dowiedziałam się, że jak człowiek nie

jest w swoim kraju, to zawsze musi się godzić ze zwyczajami gospodarzy.
Wobec tego zapytałam, dlaczego nigdy nie śpiewamy hymnu ludzi Bantu,
którzy są chyba prawdziwszymi gospodarzami w Ugandzie niż Anglicy.
Mama powiedziała, że śpiewa się zawsze hymn ludzi, którzy faktycznie
rządzą. Dziwne to bardzo, dlaczego oni sami nie mogą u siebie rządzić i
śpiewać własnego hymnu? Muszę o to zapytać w szkole.

Ostatnie komunikaty są bardzo ważne i przez cały dzień czekamy

niecierpliwie na dalszy ciąg. W Warszawie wybuchło powstanie. Jeżeli
niewielka garstka mieszkańców stolicy da radę wytłuc Niemców, którzy
tyle lat się nad nimi znęcali, to będzie wielkie święto. Podobno walczą
wszyscy, nawet dzieci. No pewnie! Sama bym walczyła ile sił, ale tutaj
mogę jedynie trzymać kciuki za nasze zwycięstwo. Wszyscy umieramy z
niecierpliwości, żeby wiedzieć o powstaniu jak najwięcej. Niestety,
komunikaty mówią o tym bardzo krótko. Po prostu informacja: „W
Warszawie nadal trwa powstanie. Dzielni mieszkańcy jak jeden mąż
stanęli do walki przeciw okupantowi. Warszawa wciąż się broni". I tylko
tyle, i więcej nic, a potem długie szeregi cyfr, ilu Niemców wzięli alianci
do niewoli, o ile kilometrów posunął się front... A nas te wiadomości teraz

38

RS

background image

prawie nie obchodzą, czekamy tylko na słowo „Warszawa". Chcemy
wiedzieć, czy stoi dom na Freta, czy żyją nasi krewni i brak nam wielu,
wielu szczegółów o tym, co dla nas najbliższe i najważniejsze.

Powstanie upadło i na pewno nie ma naszego domu na Starówce, bo

podobno w ogóle nie ma Starówki. Mama płakała.

Dostaliśmy adresy żołnierzy, którym możemy wysyłać paczki. Kiedy

trzeba to było załatwiać, mama akurat nie miała czasu i pozwoliła, żebym
nadała paczkę sama. Dołączyłam do paczuszki list. Napisałam do lotnika,
który leżał w szpitalu, żeby szybko wyzdrowiał, wracał na front i walczył
o Polskę. Napisałam mu, że wszyscy ludzie z Kodży będą mu wdzięczni,
jeśli wygra wojnę, bo tęsknią za tym, by zobaczyć polską łąkę z rzeczką,
nad którą kwitną niezapominajki.

Podpisałam list zwyczajnie, a więc tak: „Córka z matką - czyli Zosia i

Katarzyna", i podałam nasz adres. Niedługo potem nadszedł list
zaadresowany do mnie. Było wyraźnie napisane na kopercie: „Pani
Katarzyna Markowska, East Africa, Uganda, Post Mukono. Polish camp
Koja". To był list od mojego lotnika. Przysłał swoją fotografię, na której
miał obandażowaną nogę, i prosił mnie bardzo grzecznie, żebym mu
pozwoliła korespondować z Zosieńką, bo bardzo go wzruszyła swoim
listem.

Oczywiście jak tylko wyzdrowieje, poleci bombardować Niemców.

Dałam list mamie do przeczytania mówiąc, że pozwalam jej
korespondować ze Stachem, bo tak się lotnik podpisał.

- Z jakim Stachem i co to za hece?
- Pozwalam ci, bo mnie o to prosił. Mama przeczytała list i zaczęła się

śmiać.

- Coś ty mu napisała, że biedak taki skołowany?
Jak się okazało, z mojego listu Stach wywnioskował, że mama jest moją

córką. Rzeczywiście, podpisując nas obie nie zaznaczyłam przy każdym
imieniu, kto jest kto, to mu się mogło pomylić. Po zastanowieniu mama
powiedziała, żebym sama jakoś wybrnęła z sytuacji, tym bardziej że list
jest adresowany do mnie. Trzeba mianowicie, żebym się nauczyła
załatwiać różne rzeczy w sposób dokładny, a nie tak, że potem nie
wiadomo, o co chodzi. Zaczęłam skakać z radości, bo miałam wielki żal
do lotnika, że chciał korespondować z mamą, a nie ze mną.

Odpisałam natychmiast. Tym razem mój list składał się prawie z samych

pytań. Chciałam koniecznie wiedzieć, czy Stach jest młody i czy ma już

39

RS

background image

żonę, gdzie walczył i w jaki sposób został ranny. Wyjaśniłam mu też, jak
jest naprawdę z naszymi imionami, ale za dużo o sobie się nie
rozpisywałam, bo bałam się, żeby nie odgadł mojego wieku i nie zaniechał
przez to pisania.

Tym razem widocznie załatwiłam wszystko jak należało, bo za

kilkanaście dni znów dostałam list, a w nim były obszerne odpowiedzi na
wszystko, o co pytałam.

Stach był wzruszony moim zainteresowaniem jego osobą, bo właśnie

takiej serdeczności mu od dawna brakowało. Wytknął mi jednak dwa
błędy ortograficzne, które zrobiłam w liście. Uczynił to bardzo delikatnie,
wyrażając ubolewanie, że wojna przeszkodziła w edukacji sympatycznych
panienek o złotym sercu, ale kiedy minie, wszystko da się odrobić.

Myślałam, że spłonę ze wstydu! Bo przecież komu jak komu, ale mnie

nic nie przeszkadza nauczyć się ortografii. I wiadomo, że w naszej
czwartej klasie nie jestem najgorzej piszącą, są dzieci, które robią więcej
błędów ode mnie, ale nie będę się w ten sposób tłumaczyć przed Stachem.

Aha! Jeszcze zapytał, czy może mnie nazywać po prostu „Kasią".

Dziwny człowiek, przecież wszyscy tak na mnie mówią i o co tu pytać?

W każdym razie postanowiłam opanować pisownię trudniejszych słów,

żeby nie robić błędów. Tymczasem odpisując Stachowi pytałam mamę,
jak się to i owo pisze. Chętnie mi pomagała, a kiedy skończyłam,
przeczytała cały list. Pochwaliła, że zgrabny, ale zainteresowała się
szalenie listem od Stacha. Bardzo mi to nie odpowiadało, bo właśnie była
w nim mowa o tych nieszczęsnych błędach, ale nie było rady, musiałam
pokazać. Zamiast się ucieszyć, bo list naprawdę był wspaniały (nigdy
dotąd nikt do mnie tak na serio nie pisał), mama się bardzo zmartwiła i
zrobiła taką minę jak kiedyś, kiedy mawiała, że chce sobie odebrać życie.

- Kasiu, dlaczego nie pokazałaś mi listu, który poprzednio wysłałaś?
- Bo miałam sama rozwikłać to nieporozumienie z naszymi imionami i

chyba mi się to udało?

- Bardzo przykra historia i nie wiem, jak to teraz załagodzić...
- Mamusiu, ja się sama wstydziłam, ale nigdy już nie dopuszczę, żeby

jakieś błędy znalazły się w moich listach.

- Dziecko, błędy to jeszcze pół biedy! Gorzej, że chłopak na ciebie

liczy...

- Jak liczy?

40

RS

background image

- Powypisywałaś mu pewnie takie rzeczy, że wywnioskował, iż jesteś

dorosłą panną, a chyba nie ma nikogo bliskiego, i teraz wyobraź sobie jego
rozczarowanie, kiedy się dowie, jaka jesteś smarkata!

- To ja mam za mało lat, żeby być kimś bliskim? To dopiero od

dorosłości można być kimś bliskim? A przecież mówiłaś, że jestem
człowiekiem od urodzenia!

- To oczywiste. I nawet możesz być kimś najbliższym, ale tylko dla

mnie, a nie dla takiego samotnego człowieka.

- Dlaczego?
- Choćby dlatego, że nie możesz być jego narzeczoną ani żoną, ani

nawet sympatią.

- Ależ, mamo! Mogę, jeszcze jak mogę. Jeszcze troszeczkę podrosnę i

mogę być jego żoną! Zaraz mu to napiszę!

- Tylko tego brakowało!
- Mamo, proszę cię, pozwól mi się z nim ożenić!
- Przede wszystkim nigdy nie będziesz się z nikim żenić.
- Nigdy?! Na pewno będę!
- Nie, bo nawet jak dorośniesz, to możesz jedynie wyjść za mąż, żenią

się tylko mężczyźni.

- Ja też chcę!
- Dobrze, za dziesięć lat, tymczasem odrób lekcje!
- A list?
- Ja tym razem odpiszę.
Mama wysłała Stachowi nasze zdjęcie, przeprosiła za nieporozumienia,

których narobiłam moimi listami, i poprosiła, żeby nie miał do nas o to
żalu. Nie miał. Tak się już przywiązał do naszej rodziny, że z miejsca
chciał się żenić, na odmianę z mamą. Spodobała mu się na fotografii i
napisał, że wielki to by był dla niego zaszczyt, gdyby po wojnie mógł
zaopiekować się uroczą wdową po jego koledze, też żołnierzu, i bardzo rad
będzie pomóc w wychowaniu miłego dziecka. Tacy są mężczyźni! Do
mnie też napisał parę słów, ale to już nie było to co dawniej. Były to
słowa, jakie mogłabym z powodzeniem usłyszeć od mojej nauczycielki.

Straciłam więc entuzjazm do korespondencji i jednocześnie straciłam

również drugiego już po Janku Wiśniewskim kandydata na męża. Jeżeli
tak dalej pójdzie, zostanę w końcu starą panną i wtedy rzeczywiście nie
pozostanie mi nic innego, jak iść na uniwersytet.

41

RS

background image

ROZDZIAŁ SZÓSTY


Burza nad jeziorem

Marysia Strachówna jest najładniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek

znałam. Naprawdę. Z przyjemnością się na nią patrzy. Mogłaby,
odpowiednio przebrana, być żywą ilustracją do prawie wszystkich bajek o
ślicznych królewnach i miłych dziewczynkach. Marysia ma grube i jasne
jak słońce warkocze, mały zadarty nosek i wielkie błękitne oczy z gęstymi,
ciemnymi rzęsami. Marysia jest nie tylko ładna jak dziewczynki z bajek,
ale równocześnie tak samo jak one nieszczęśliwa. Jest sierotą.

Rodziców własnych w ogóle nie pamięta, ale straciła też już dwie

opiekunki. Ostatnio była u pani Wiśniewskiej, do której przywiązała się
jak do rodzonej mamy i czuła się już naprawdę szczęśliwa, gdy nagle pani
Wiśniewska zachorowała na malarię, leżała bardzo długo i wkrótce
okazało się, że traci siły nie od malarii, ale od tego, że ma zanik
czerwonych ciałek krwi. Te ciałka tak szybko ginęły, że po czterech
tygodniach było ich już za mało, żeby mogła dalej żyć.

Marysia rozpaczała, bo myślała, że wreszcie tę mamusię będzie miała

już na zawsze. Z rozpaczy zmizerniała i tylko oczy zostały jej w buzi jasne
i smutne jak u dorosłej osoby. Pani Szewczykowa, która była przyjaciółką
zmarłej, zabrała Marysię do siebie, ale miała z nią kłopot, bo dziewczynka
zrobiła się osowiała, straciła apetyt i chęć do nauki. Zainteresował się nią
komendant osiedla i postanowiono wysłać ją do sierocińca. Wbrew
oczekiwaniom Marysia nowinę tę przyjęła nie tylko spokojnie, ale nawet
radośnie. Może ucieszyło ją, że przypłynie po nią statek z Entebbe, a może
to, że nie będzie w swoim nieszczęściu taka osamotniona.

W każdym razie nie zdarzyło się nikomu w osiedlu, żeby specjalnie po

niego miał przypłynąć statek; tym bardziej że w Kodży nie było portu i
statki było czasem widać tylko z daleka, na horyzoncie. Statek po Marysię
mieli przysłać za kilka tygodni. Zanim jednak przypłynął, zaczęła się pora
deszczowa.

Słońce teraz pokazywało się rzadko i na krótko. Dni były pochmurne i

lało jak z cebra. W takie dni chodzenie do szkoły było dla mnie udręką.
Nie dlatego, żebym nie lubiła moknąć, skądże! Bieganie boso po kałużach
to nie lada przyjemność, ale bałam się piorunów. Strach ten datował się od
chwili, kiedy podczas jednej z moich licznych malarii piorun uderzył w
sąsiedni budynek szpitalny. Budynek płonął, a chorych z trudem

42

RS

background image

uratowano. Tamta burza była tak gwałtowna, że zerwała na równe nogi
wszystkich ludzi w osiedlu. Mniej więcej po półgodzinie od uderzenia
piorunu, mimo okropnej ulewy i huku gromów, przybiegła moja mama. Ze
mną było wszystko dobrze, ale mamę trzeba było ratować, bo nie dość, że
zmokła do suchej nitki, to na dodatek była wprost nieprzytomna ze
strachu. Po drodze wpadła na jakieś wielkie dzikie koty i chyba tylko to,
że uciekały przed burzą, uratowało ją przed niechybnym rozszarpaniem.
Oczywiście dostała aspirynę i przeczekała w pokoju siostry do rana. A
rano wstawiono do naszej sali dodatkowe łóżka dla poparzonych chorych
ze spalonego budynku.

Od tamtej pory panicznie boję się burzy.
Teraz jednak pora deszczowa nadeszła spokojnie. W nocy słychać było

kilka dalekich grzmotów, a rano całe niebo było szare i gęsty drobny
deszczyk siąpił niestrudzenie. Nie miałyśmy parasolki, tylko jeden
gumowy płaszcz od deszczu. To był płaszcz mamy. Wyszła w nim rano do
pracy.

Tego dnia zaczynałam lekcje dopiero o jedenastej i przedtem

wymyśliłam sobie strój, w którym według mego zdania powinnam dotrzeć
do szkoły sucha. Zdjęłam więc z wieszaka flanelowy szlafrok mamy, który
sięgał mi do kostek, a na głowę założyłam teherański kapelusz z kwiatami,
z dużym rondem. Był to ten sam kapelusz z różowej słomki, który mama
zakładała na specjalne okazje i którego zazdrościły jej wszystkie
przyjaciółki. Miałam warkocze związane na czubku głowy, a więc nie był
ani trochę za duży i było mi w nim bardzo do twarzy, pasował też
doskonale do szlafroka, bo szlafrok był czerwony z różowymi pliseczkami
z atłasu. Mimo że nie lubiłam dni deszczowych, humor miałam
wyśmienity, bo już sobie wyobrażałam, jaką furorę zrobię w tym stroju w
szkole w gronie zmokniętych koleżanek.

Rzeczywiście musiałam wyglądać znakomicie, skoro już po drodze

zobaczyłam sporo ludzi patrzących za mną z okien. Ale w samej szkole
nie powiodło mi się, bo na mój widok dzieci wybuchnęły śmiechem, a
pani powiedziała, że nie można ze szkoły robić cyrku, i odesłała mnie do
domu, żebym się po ludzku ubrała.

To jest sprawiedliwość! Nigdy bym nie przypuszczała, że nasza pani tak

za grosz nie ma gustu. Miałam przecież na sobie najpiękniejszy kapelusz,
jaki był w Kodży, mama zapłaciła za niego w Teheranie trzy i pół rupii, a

43

RS

background image

wszystkie jej koleżanki godzinami robiły w nim miny przed lustrem i oczy
same im się śmiały, kiedy na niego patrzyły.

Szlafrok też zresztą był śliczny, zgrabniutki, z kołnierzykiem, pani

Hania mówiła, że „jak cukiereczek".

Nie było jednak rady, wróciłam do domu. Okazało się, że po deszczu

zarówno szlafrok, jak i kapelusz trochę straciły na wyglądzie. Zwłaszcza
kapelusz, który zrobił się wiotki i rondo miękkimi fałdami opadło mi na
oczy, ale i tak wyglądałam jeszcze nieźle i nie mogłam zrozumieć, czemu
nie spodobałam się pani. Myślę, że chodziło jej po prostu o moje
spóźnienie i wyładowała złość na stroju. Do szkoły już nie wróciłam, bo
na jedną lekcję nie opłacało mi się pędzić taki kawał drogi.

Pani jednak o mnie nie zapomniała, bo poszła do mamy na skargę i

mama wróciła do domu w fatalnym humorze. Sięgnęła zaraz do pudła z
kapeluszami i aż załamała ręce.

- Żeby rodzona córka zrobiła mi taką krzywdę! Jak ci nie wstyd

niedobre dziecko?!

- Jaką krzywdę? - zaczęłam niepewnie, bo kapelusz rzeczywiście bardzo

zbrzydł.

- Dałam za niego w Teheranie...
- Trzy i pół rupii... - dokończyłam niewinnie.
- Cicho! - krzyknęła mama.
- Ja nie wiedziałam, mamusiu, że ten sprzedawca okaże się takim

draniem.

- Co?!
- No, skąd mogłam przypuszczać, że taki drogi kapelusz zmarnuje się po

pierwszym zmoknięciu?

- Jak zwykle zaczynasz się mądrzyć, ale tym razem przebrała się

miarka! Dlaczego nie byłaś w szkole?

- Przecież byłam, tylko pani kazała mi wrócić do domu. Nie podobał jej

się twój szlafrok. Ale nie martw się, ona nie ma gustu.

- Co ty wygadujesz?
- Powiedziała, że w takich strojach chodzi się do cyrku.
Po pewnym czasie z Entebbe przyszła wiadomość, że Marysia a być w

pogotowiu, bo jak tylko jezioro będzie spokojniejsze, statek przypłynie.
Ale jezioro było wciąż niespokojne. "Wody jego nie były teraz niebieskie,
lecz szare i pełne białych grzebieni z piany. Szumiało prawie tak groźnie
jak morze, a wielkie fale przypływały na brzeg i rozbijały się ze złością o

44

RS

background image

kamienie. Padało prawie bez przerwy, uliczkami i dróżkami spływały ku
jezioru strumyki wody. Nieraz deszcze były tak ulewne, że z trudem
można się było utrzymać na nogach pod biczem wielkich kropel. Istne
rzeki wylewały się z nieba. Czasem na krótko zaświeciło słońce i świat
przybierał wtedy jaskrawe kolory. Zieleń trawy była tak soczysta, że
wprost zdawała się krzyczeć. Ogródki także jakby zerwały się do życia.
Rycynusy i maniok powypuszczały nowe liście, powschodziły gęsto
balsaminki, a pąki na oleandrach czekały tylko na pierwsze promienie
słońca, żeby wystrzelić mięsistym, białym, wonnym kwiatem.

Zdarzył się wreszcie dzień, kiedy od rana do południa nie spadła ani

jedna kropelka deszczu. Ale słońce jeszcze kryło się za chmurami i było
nieznośnie parno. No i przed samym zachodem zaczęła się burza.

Była to burza inna niż wszystkie do tej pory w Kodży. Burza na

jeziorze. Zerwał się porywisty wiatr, który rozkołysał jezioro, które wy-
lewało się z brzegów i huczało jeżąc białe grzywy fal. Potem nad wzbu-
rzoną wodą zaczęły szaleć błyskawice, wreszcie lunął gwałtowny deszcz,
który wkrótce ustał i zapadła cisza, tak nagła, że aż budząca grozę. Nie
trwała jednak długo. Za chwilę znów powiał wiatr, ale widać było, że
wieje tylko nad jeziorem i tylko w niektórych miejscach. I zaczęły się
dziać rzeczy dziwne, niezwykłe i straszne. Kłębiący się nad wodą wicher
w jednej chwili zbudował pomost łączący jezioro z niebem. Nie wiedzieć
skąd wyrosła na jeziorze gigantyczna, jakby ze szkła zrobiona rura,
wyrzucająca u dołu fontanny wody, a u góry szerokim lejem łącząca się z
chmurą.

Ludzie powychodzili z domów, patrzyli jak urzeczeni i drżeli ze strachu

przed tym, co się dalej stanie. Kiedy ktoś wyjaśnił, że to tylko trąba
powietrzna, która nie grozi nam na lądzie, wszyscy trochę się uspokoili i
obserwowali dziwne zjawisko aż do jego zniknięcia.

W nocy padało jeszcze, ale rano prześliczna tęcza obwieściła koniec

pory deszczowej. Prawie równocześnie z tęczą pojawił się statek Marysi.
Sunął wolniutko wzdłuż brzegu i szukał dogodnego miejsca. Statek był
niewielki, biały i smukły. Ale widocznie nasz brzeg nie nadawał się do
przybicia, bo po pewnym czasie spuszczono szalupę.

Zaczęło się pożegnanie. Coś mnie ścisnęło w gardle. Dopiero teraz

uświadomiłam sobie, że moja „dziewczynka ze wszystkich bajek"
odjeżdża i pewnie nigdy już jej nie zobaczę. Uśmiechała się, ale śliczne
błękitne oczy były wilgotne od łez. Kiedy łódka płynęła w stronę statku,

45

RS

background image

Marysia zdjęła z szyi różową jedwabną chusteczkę i machała nią na
pożegnanie. Widzieliśmy z brzegu, jak po sznurkowej drabince Murzyn
wnosił ją na statek, potem podniesiono na linach łódź, statek drgnął,
powoli odwrócił się i ruszył w powrotną drogę. Różowa chusteczka
Marysi nadal powiewała, ale robiła się coraz mniejsza, aż w pewnej chwili
zupełnie zniknęła nam z oczu.































46

RS

background image

ROZDZIAŁ SIÓDMY


Niełatwo być bohaterem

Przed naszą szkołę zajechała ciężarówka załadowana sadzonkami

eukaliptusowymi. Witek Nowakowski przybiegł do klasy z nowiną:

- Hura! Lekcji nie będzie! Jedziemy osuszać klimat!
- Hura! - ryknęła klasa.
Mieliśmy szczęście, akurat miała być klasówka z geografii i przepadnie.
- A nie bujasz? - upewnił się Genek.
- Sami się przekonacie, zaraz przyjdzie pani. Inne klasy już się

ustawiają.

Pani weszła i powiedziała, że lekcji nie będzie, bo idziemy wszyscy nad

jezioro sadzić młode eukaliptusy.

- To nasza klasa nie pojedzie osuszać klimatu? — pytaliśmy z

rozczarowaniem.

- Dokąd chcecie jechać? - roześmiała się pani.
- Witek mówił, że inne klasy jadą osuszać klimat.
- Ach, tak? Właśnie sadząc drzewka możecie się przyczynić do

osuszenia klimatu w Kodży. Bo kiedy drzewa urosną, będą pochłaniały
dużo wilgoci i...

- I pochłoną jezioro! I można będzie pójść na przełaj przez zatokę do

Port Bell i Entebbe! — przerwałam pani z zachwytem.

Wszystkie dzieci wybuchnęły śmiechem.
- Czemu się śmiejecie? - broniłam się. - Przecież woda w jeziorze jest

wilgotna!

- Naturalnie, ale mimo to eukaliptusy nie pochłoną jeziora, zresztą nie o

to chodzi.

- Ja wiem, o co chodzi - podniosła palce Nusia Adamska.
- No powiedz, proszę - pozwoliła pani.
- Eukaliptusy pochłoną deszczowe chmury i zawsze będzie sucha pora -

wyrecytowała Nusia jednym tchem.

- Może jednak pozwolicie, żebym ja wam powiedziała, jak to będzie -

zaproponowała pani.

- O, tak, prosimy!
- To teraz ustawcie się grzecznie parami i pójdziemy nad jezioro. Inne

klasy już poszły i może dla nas zabraknąć sadzonek. Po drodze opowiem
wam, po co musimy sadzić drzewka.

47

RS

background image

Sadzonek dla nas nie zabrakło. Nauczyciele i chłopcy ze starszych klas

wykopywali dołki, a myśmy wkładali do nich drzewka, ostrożnie
przysypując ziemią, żeby nie uszkodzić korzeni. Teraz wzdłuż całego
brzegu wyrośnie szeroki gaj eukaliptusowy i oddzieli osiedle od wilgoci,
która wciąż paruje z jeziora.

Za dwa dni znowu miała się odbyć klasówka, ale również nie doszła do

skutku, bo tego dnia przyjechali do szkoły goście.

Pierwszy raz zobaczyliśmy w Kodży na własne oczy prawdziwych

polskich żołnierzy. Jeden z nich był bohaterem spod Monte Cassino, a
drugi pułkownikiem lotnictwa. Trzeci gość nie był pułkownikiem ani
bohaterem, lecz artystą malarzem i nazywał się Feliks Topolski.

Pułkownik opowiadał nam, jak polski dywizjon 303 walczył w roku

1940 o Londyn. On był w tym dywizjonie i o mało się nie spalił razem ze
swoim samolotem, hurricanem. Niemcy go trafili w skrzydło i wtedy się
zapalił, a pułkownikowi udało się wyskoczyć ze spadochronem. Kiedy
pułkownik opowiadał, pan Topolski ilustrował jego opowieść rysunkami.
Zarysował dwie tablice, był tam hurricane i spadochron, i nawet
karykatura pułkownika.

Żołnierz miał jeszcze opaskę na oku i mówił o tym, jak niedawno został

ranny pod Monte Cassino. Pokazał nam Krzyż Virtuti Militari, który tam
dostał, a Feliks Topolski narysował na tablicy ruiny klasztoru, wokół
którego się to wszystko działo.

Potem mogliśmy zadawać gościom pytania i Marysia Banasiówna

zapytała bohaterów, czy nie spotkali gdzieś jej tatusia, który także jest w
wojsku, ale ona z mamą nie mogą go odnaleźć.

- A jak się twój tatuś nazywa? — spytał pułkownik.
- Witold Banaś. Ma niebieskie oczy i niczego się nie boi. Zatrzymał raz

cały spłoszony zaprzęg i wszyscy w Sanoku go szanowali.

- Na pewno go spotkałem - powiedział po namyśle bohater spod Monte

Cassino. - Widziałem bardzo dzielnego żołnierza o niebieskich oczach.
Nie miałem czasu pytać, jak się nazywa, bo Niemcy wciąż strzelali, no i
nie wiedziałem, że spotkam dziewczynkę, która szuka tatusia. Ale to był
na pewno on.

- I on wtedy nie poległ?
- Nie, on nie. Na pewno go odnajdziesz.
- To ja powiem mamie - ucieszyła się Marysia.

48

RS

background image

- Tak, powiedz. I jeszcze wiele z was odnajdzie swoich ojców. Tych,

których spotkałem, i tych, którzy walczą gdzie indziej, myśląc o tym, żeby
ich dzieci wróciły do Polski.

- Ale mój nie myśli, żebym wróciła - powiedziałam smutno. - Mój

zginął zaraz na początku wojny, nawet nie pamiętam, jak wyglądał.

- A ja miałem małego synka i ten synek zginął od bomby, dlatego

walczyłem. Żeby inne dzieci nie ginęły i żeby nie musiały szukać swoich
tatusiów.

Oprócz rysunków na tablicy pan Topolski robił jeszcze szkice w swoim

bloku. Na zakończenie spotkania opowiedział nam dużo wesołych rzeczy
o swojej pracy przed wojną, o „Dubach smalonych", które ilustrował, i o
tym, jak teraz jeździ i zbiera materiały do albumu o życiu polskiej
emigracji.

Dostaliśmy od pułkownika i bohatera adresy różnych polskich żołnierzy,

którzy nie mają rodzin i czekają na listy.

Po spotkaniu rozeszliśmy się do swoich klas, ale mi pani kazała

zaprowadzić Feliksa Topolskiego do pracowni krawieckiej, gdzie mama
jest kierowniczką.

- Wie pan, kim chciałabym zostać? - zwierzyłam się po drodze artyście.
- Chętnie się dowiem.
- Bohaterką spod Monte Cassino.
- Bardzo pięknie, ale to raczej niemożliwe.
- Dlaczego? Bo jestem dziewczynką?
- Nie tylko, pod Monte Cassino już nikt nie walczy.
- Aha, no to spod tamtąd, gdzie walczą. A gdzie walczą?
- W Polsce.
- To spod Polski.
- Z Polski. A jak ty masz na imię?
- Kasia. Mogę być bohaterką z Polski?
- Naturalnie, i to nawet wtedy, kiedy nie będzie wojny.
- I dostanę krzyż?
- Jeśli zasłużysz.
- A pan by zasłużył?
- Bardzo się staram.
- Jak się pan stara? Na wojnie?
- Wszędzie. Rysuję wojnę, tych, co giną, walczą, żeby o nich pamiętać.
- Ale u mamy w pracowni nikt nie walczy, a pan tam będzie rysował.

49

RS

background image

- Niedawno byłem w pewnej miejscowości, niedaleko stąd, gdzie

mieszkają dzieci polskie, które straciły rodziców na wojnie. Dzieci były
ubrane w bardzo ładne fartuszki. Dowiedziałem się, że te fartuszki zostały
uszyte w pracowni twojej mamy. To jest właśnie walka. Walka o
przetrwanie.

- Wie pan, stąd wyjechało na front siedemdziesiąt „Pestek". To takie

panie ze służby PSK. Wszystkie ich mundury też były szyte w tej
pracowni. Dostały nawet furażerki. A pan Kuczyński wytapiał do tych
furażerek ołowiane orzełki. To on też walczy?

- Naturalnie. Każdy, kto robi coś pożytecznego dla Polaków, walczy,

chociaż nie jest na froncie.

Zamyśliłam się. Przypomniało mi się, że mama także mówiła o

przetrwaniu, i spytałam:

- Moja mama chce, żebyśmy przetrwały wojnę, to znaczy, że ona

walczy?

- Tak. I jeśli do końca wojny będziecie zdrowe i całe, to mama w tej

walce zwycięży.

Jednak taka walka wydawała mi się na niby. Nigdy o nikim w osiedlu

nie mówiło się, że jest bohaterem, chociaż robił coś dla Polaków.

- Mojej mamy nie chcieli zapisać do „Pestek", wie pan? -powiedziałam.
- Bo widocznie jest potrzebna tutaj. Przecież musi być ktoś, kto będzie

szył fartuszki dla sierot.

Było mi przyjemnie, że pan Feliks Topolski uważa, iż moja mama jest

taka ważna. Chciałam mu o niej jeszcze coś opowiedzieć, ale doszliśmy na
miejsce.

Tutaj już oczekiwano gościa. Wszystkie panie i panienki wyszły przed

pracownię, żeby powitać artystę, a on tylko się przywitał i poprosił, żeby
wróciły do pracy. Wyjął ze swojej teczki duże kartony i zaczął rysować.
Jeszcze nigdy dotąd nie widziałam, żeby ktoś tak szybko i wspaniale
rysował. Dosłownie kilkanaście dłuższych i krótszych kresek i oto na
pierwszym kartonie ukazał się długi budynek pracowni z klombem pod
oknami i rozłożystą akacją. Potem wszedł do środka i zaczął chodzić
między maszynami, usiadł naprzeciw panny Broni - wykańczarki i
przyglądał się jej przez dłuższą chwilę. Bronia poczerwieniała, a igła
zaczęła wolno i niezgrabnie poruszać się w jej palcach. Ale pan Topolski
poprosił, żeby się nie peszyła i pracowała spokojnie. Rysował ją. Stałam
za nim i zaglądałam mu przez ramię. Wcale go to nie denerwowało, tylko

50

RS

background image

uśmiechał się do mnie od czasu do czasu i rysował jak gdyby nigdy nic.
Kiedy doszedł do rąk, przerwał i zawołał:

- Ale, ale, to mnie panienka wpakowała!
- Ja? - zdziwiła się Bronia.
- Kto mi uwierzy, że szyła waćpanna lewą ręką, powiedzą, że malarz

gapa!

Bronia poczerwieniała tak, że krew omal nie trysnęła jej z policzków, a

malarzowi widocznie zrobiło się przykro, bo powiedział:

- Nie ma się czego wstydzić, przecież to większa sztuka niż szyć prawą

ręką jak każdy, a z rysunkiem jakoś tam sobie poradzimy.

I rzeczywiście narysował, jak szyje prawą ręką. Oprócz rysunków z

Bronią zrobił jeszcze kilka innych szkiców. Robił je cały czas w trakcie
rozmowy, ale nie przeszkadzała mu ona zauważać różne szczegóły i
dokładnie przenosić je na papier.

Zanim Feliks Topolski opuścił Kodżę, przyszedł do nas wieczorem,

kiedy już spałam, i zostawił dla mnie na pamiątkę nowiutką, oprawioną w
szare płótno książkę Sienkiewicza „W pustyni i w puszczy".

Czytaliśmy ją wieczorami. Codziennie jeden rozdział. Zbieraliśmy się

po kolacji w pokoju pani Hani, wokół stojącej na stoliku lampy naftowej, i
zaczynała się uczta duchowa. Wjeżdżała na stół mapa, na której
codziennie sprawdzaliśmy, dokąd nasi bohaterowie dotarli, czy zbliżają się
do miejsc, gdzie mieszkamy, a jakaż była radość, kiedy spotkali na swej
drodze coś znanego nam z Kodży.

Oglądaliśmy wszystkie baobaby w okolicy. Niestety, żaden nie miał

wielkiej dziupli, w której można by zamieszkać. Kruczka chciałam
koniecznie przechrzcie na Sabę, ale mama kategorycznie zabroniła.
Powiedziała, że to imię absolutnie do niego nie pasuje, że jest za mały na
Sabę i tak dalej. To prawda, nie był duży jak lew, ale za to jaki dzielny.

Nie mogłam więc mieć swego Saby ani Mei, ani Kalego, chociaż

niejedna Mea i Kali kręcili się po okolicy. Wydawało mi się to
niesprawiedliwe. Mama tłumaczyła, że książkę można kochać inaczej,
niekoniecznie w ten sposób, jak ja to robię. To znaczy nie muszę przeżyć
wszystkich przygód bohaterów naprawdę, wystarczy, jeśli przeżyję je w
wyobraźni. Pamiętałam dokładnie przygody Stasia i chyba na całe życie
zapamiętam, ale coś tu nie było w porządku. Bo jeśli los sprawił, że jestem
jak Staś i Nel w Afryce, to czemu, u licha, nie mam tylu przygód co oni.

51

RS

background image

Czemu leżę w wygodnym, czystym łóżeczku utulona przez mamę i nic
ciekawego się nie dzieje. Zresztą niezupełnie, bywają różne przygody.

Przygodą było na przykład spotkanie ze skałą, kiedy bawiliśmy się w

chowanego wieczorem. Schowałyśmy się z Romą za tę skałę, a byłyśmy
tak rozbawione, że nawet nas nie zdziwiło, że stała w miejscu, gdzie jej
nigdy przedtem nie było. Dopiero kiedy Genek zaświecił latarką w naszą
stronę, omal nie umarłyśmy ze strachu. Bo nasza skała to był pasący się
hipopotam, żywy i olbrzymi.

To była przygoda, ale nie dała się przyrównać do przeżyć Stasia i Nel.

Oni poza tym mieli w tej książce przez cały czas wakacje. A my - w
środku Afryki musimy codziennie dreptać do szkoły...

Potem okazało się, że Sabą Kruczek nie jest, a pokazał nam to mały

lokator, który przybył do naszego domku. Otóż nasze ogródki były
nawiedzane przez hordy małp, które obrywały owoce, łamały gałęzie i
niszczyły wszystko po drodze. Kruczek kiedyś solidnie z nimi powojował
i odtąd strasznie nienawidził małpiego rodu. Pewnego dnia mama czuła się
niedobrze i została w łóżku, sama w domu. Kruczek wylegiwał się w
ogrodzie. Nagle na krzaku rycynusu zobaczył małpkę. Od razu spostrzegł,
że tym razem jego szanse są lepsze. Małpka była maleńka i cała trzęsła się
ze strachu. Kruczek postanowił pokazać, co potrafi. Postawił sierść na
grzbiecie, pokazał ostre zęby i zaczął szczekać basem. Mama wyszła
zwabiona ujadaniem i zobaczyła miotającego się psa i maleńką małpkę,
która wytrzeszczała okrągłe oczka i trzymała się kurczowo gałązki
rycynusu. Mama wróciła do domu, wzięła ręcznik i złapała znieruchomiałą
ze strachu małpkę, owijając jej łapy ręcznikiem, żeby uniknąć podrapania.
Kruczek poszczekał jeszcze trochę dla fasonu, podwinął ogon i lekko
zawstydzony położył się pod oknem. Długo leżał nieruchomo i tylko
oczami śledził każdy ruch małpki, a ponieważ mama nie wypuszczała jej z
ręcznika, Kruczek wkrótce uznał, że nie musi jej pilnować, i zasnął.
Tymczasem mama przyniosła mleko - okazało się, że małpka bardzo je
lubi.

Kiedy wróciłam ze szkoły, mama opowiedziała mi całą historię i

powiedziała jeszcze, że teraz trzeba maleństwo zanieść nad jezioro i
wypuścić, to może odnajdzie swoją mamę.

- Mamusiu, błagam cię, niech zostanie!
- Nie, Kasiu, nie dam rady jej wychowywać, jest taka mała.
- Damy radę.

52

RS

background image

- Będzie tęsknić za swoją mamą.
- Jeśli matka po nią przyjdzie, to niech odejdzie, ale teraz niech zostanie.
- Kruczek ją zagryzie.
- Nie, ja mu wytłumaczę.
- W jaki sposób?
- On jest mądry, zrozumie.
- Dobrze, niech zostanie do jutra, ale gdyby był z nią jakikolwiek kłopot,

wypuścimy.

- Nie będzie żadnego kłopotu. No i została.
Kruczek był bardzo niezadowolony, kiedy po przebudzeniu się

zobaczył, że wszyscy uwijają się i podstawiają smakołyki pod nos małego
przedstawiciela wstrętnego mu rodu. Nie wstał, żeby mnie przywitać,
chociaż nie widział mnie od rana, w ogóle nie ruszył się z miejsca i patrzył
zdziwiony, jacy ludzie są obłudni. Minę miał jakąś obrażoną, aż mama to
zauważyła i roześmiała się.

- Popatrz na tego zazdrośnika!
- Kruczek, zobacz, jakiego będziesz miał kolegę! - zawołałam. Ponieważ

jednak nie odchodziłam od małpki, Kruczek raz tylko machnął ogonem,
ale zaraz chyba tego pożałował, bo wstał i wyszedł nie oglądając się za
siebie, dając do zrozumienia: ja albo on.

Z zapasowej siatki na moskity mama zrobiła dla małpy coś w rodzaju

namiociku i powiedziała, że dopóki się nie przyzwyczai, będzie musiała
mieszkać w takiej klatce.

Zwierzątko nie protestowało, widocznie bardzo już zmęczone, zwinęło

się w kłębuszek i zasnęło.

Kiedy następnego rana otworzyłam oczy, zobaczyłam mamę składającą

strzępy moskitiery i małpkę spokojnie siedzącą na szafie.

- Widzisz, Kasiu, co ten drań narobił?
- Co?
- Podarł siatkę, stłukł wazon, podarł mi żurnal, nie, nie będę trzymać

takiego hultaja!

- Ale nie ucieka?
- Bardzo żałuję, ale nawet nie daje się przepędzić. Przeskakuje tylko z

miejsca na miejsce.

- Hultaju, hukaj u! - zawołałam.

53

RS

background image

Wyglądało na to, że małpka zrozumiała, bo zakołysała się na szafie i

skoczyła na wierzch mojej moskitiery tak, że urwała tasiemki i siatka
opadła razem z nią na łóżko.

- Jeszcze i to! - zawołała mama. - Nie powinnam nic innego robić, tylko

chodzić za tym draniem i sprzątać!

- Hultaju, hultaju - mówiłam wyciągając rękę do małpki, a ona

przysuwała się do mnie. - Widzisz, mamusiu, ona rozumie „hultaju".

- Bo powinna mieć takie imię, na inne nie zasługuje.
Hukaj rzeczywiście dziwnie szybko przyzwyczaił się do niewdzięcznego

imienia, na jego dźwięk oczka mu okrąglały i wydawało się, że jest nawet
zadowolony. A mama narzekała, sprzątała, groziła, ale jakoś nie kwapiła
się do wyrzucania małpki. Nasza sąsiadka pani Mączyńska powiedziała, że
to wstyd i grzech w takich ciężkich czasach, kiedy jest wojna, zawracać
sobie głowę menażerią, ale mama broniła się, że robi to dla mnie, bo chce,
żeby dziecko, które pozbawione jest ojca, miało trochę radości. Mnie się
zdaje, że mama sama też chciałaby mieć jeszcze trochę radości i
dzieciństwa. Małpka jest taka miła i ruchliwa jak żywa kosmata lalka,
więc na pewno chce ją mieć, ale jest już za duża, żeby się do tego
przyznać.

Te moje podejrzenia wkrótce się potwierdziły, kiedy mama przyniosła z

pracowni śliczne ubranie dla Hultaja. Był to błękitny mundurek
marynarski z czapeczką. Podczas ubierania małpiszonek siedział grzecznie
i był tak zajęty oglądaniem poszczególnych części garderoby, że wcale nie
protestował, gdy mama wcisnęła mu nóżki w wąskie nogawki. Dopiero
gdy założyliśmy mu czapkę, miał dość. Zerwał ją z łepka i cisnął do kąta.
Tam akurat siedział Kruczek, czapka wylądowała mu wprost na nosie.
Widocznie przeraziło go to, bo drgnął, a potem zaczął warczeć i tyłem
wycofał się do pokoju.

Tymczasem Hultaj zaczął czuć na sobie ubranie. Stał jak sparaliżowany,

a każdy jego ruch był sztywny jak u nakręconej lalki. Chciał się uwolnić z
ubranka, ale nie wiedział, jak je zrzucić, więc szarpał na chybił trafił.
Mama znała talenty niszczycielskie beniaminka, toteż mundurek uszyła z
mocnego materiału. Nie mogąc sobie z nim poradzić, Hultaj zapiszczał
żałośnie. Uznał, że szarpaniem nic nie wskóra, postanowił więc
wyskoczyć z ubranka. W tym celu wykonał szereg nieprawdopodobnych
skoków, koziołków, obrotów, ale i to nie pomogło. Nie chciał dać za
wygraną i wariował kilkanaście minut.

54

RS

background image

Mama bała się, że narobi bałaganu i wytłucze wszystko, więc po-

stanowiłyśmy go złapać i rozebrać. Ale to nie było wcale łatwe. Śmigał jak
fryga z szafy na okno, z okna na półkę i leciwie mogłyśmy nadążyć za nim
wzrokiem. Kruczek, zwabiony do pokoju hałasem, spostrzegł, że jest
nagonka na małpkę, i włączył się aktywnie. Zaczął groźnie szczekać i
podskakiwać. Biedne małpiątko czuło respekt przed czworonogiem, toteż
wskoczyło na belkę pod dachem i tam usiadło spokojnie, zapominając o
ubraniu, a tylko wytrzeszczając wystraszone oczka na Kruczka.

Siedziały tak zwierzaki nie spuszczając z siebie wzroku przez prawie

cały wieczór. Pies miał nadzieję, że uda mu się załatwić porachunki z
intruzem, który zabiera dotąd tylko jemu przeznaczone głaskanie i
zainteresowanie w tym domu.

Za to rano stał się cud! Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Na

ganku leżał Kruczek na plecach, z rozłożonymi łapami, a Hukaj
pracowicie wybierał mu z brzucha pchły. Trwało to bardzo długo i nie
mogłam zrozumieć, gdzie się podziała ich wzajemna niechęć i jakim
sposobem zdołały dojść do takiej komitywy. Kiedy Hukaj przestał wy-
bierać pchły, mój pies - wróg małpiego rodu - nadal bezwstydnie wy-
stawiał kosmaty brzuch i patrzył prosząco na małego marynarza, który
siedział w utytłanym mundurze. Podczas szalonej próby wydostania się z
uniformu pozbierał całe wapno ze ścian, teraz jednak albo zapomniał już o
nim, albo zrezygnował z walki, bo tulił wybieloną bluzkę do Kruczkowego
futra układając się do spania. Po chwili pies usiadł i zaczął lizać Hukają po
łepku wielkim różowym językiem. Robił to z dużym zapałem i sumiennie;
pod każdym liźnięciem mały łepek naginał się do dołu, ale delikwent tylko
zamykał oczka i znosił cierpliwie pieszczotę psiaka, nie wiem, czy ze
strachu, czy rzeczywiście sprawiało mu to przyjemność.

Od tej pory Hultaj rósł sobie pod bokiem Kruczka - najlepszego

opiekuna pod słońcem. Bawił się z nim, spał z nim i od niego się uczył, co
wolno, a czego nie. Kiedy właził na grządki, pies zaczynał groźnie
warczeć. Małpiszonek bał się gniewów psa i wracał na ławeczkę na ganku.

Po pewnym czasie wiedział już, że nie wolno nic wyrywać z grządek,

nie wolno siedzieć na stole ani wchodzić do kuchni. Co zaś do
nauczyciela, to różnie z tym bywało. W każdym razie dla Hultaja był o
wiele mniej pobłażliwy niż dla siebie i przy okazji zdradził się, jak
doskonale wie, czego zwierzę robić nie powinno. Wielki cwaniak był z
tego Kruczka!

55

RS

background image

Mijały dni, tygodnie i miesiące, zwierzęta żyły zgodnie, nawet Merka,

na której przybycie małpy zdawało się początkowo nie robić wrażenia,
podstawiała się teraz często do wyszukiwania pcheł. Pod tym względem
Hultaj był dla przyjaciół prawdziwym dobrodziejem, nie lenił się w
iskaniu, a jeśli czasem chciał tę czynność przerwać, psy powarkiwały i
posłuszny higienista znowu zabierał się do pracy.

Pewnego popołudnia ubranego w czyste ubranko Hultaja posadziłam na

grzbiecie Kruczka. Jeździec nie był zadowolony, wyrywał się i złaził, ale
sadzałam go na powrót. Kruczkowi ta zabawa zupełnie nie przypadła do
gustu i choć stał posłusznie, miał dziwne błyski w oczach, wreszcie nie
wytrzymał i postanowił dać drapaka. Małpa nie spadła, bo zdążyła go
złapać za uszy, i zaczął się szalony bieg dokoła ogrodu.

Hultaj zaczął bezlitośnie wykorzystywać przyjaciela za wybieranie

pcheł. Biedna psina nie miała już dnia ani godziny spokoju, a
niezmordowany dżokej wskakiwał Kruczkowi na plecy w najmniej
oczekiwanych momentach, a ten pędził od razu byle gdzie, aby uciec jak
najdalej przed podążającym w ślad za nim wstydem.

Odwalał przejażdżkę w szalonym tempie, a potem z podwiniętym

ogonem i spuszczonym łbem chował się do najciemniejszego kąta.

W ten sposób ani ja, ani Kruczek nie zostaliśmy bohaterami. Ja - bo u

nas w Kodży ciągle jeszcze nie było wojny, a Kruczek? Cóż to za bohater,
cóż to za Saba, na którym małpa jeździ na oklep?















56

RS

background image

ROZDZIAŁ ÓSMY


Malaria

Dwie sprawy ogromnie mnie ucieszyły. Dowiedziałam się dziś, że

pojadę na wycieczkę do Dżindżi, żeby zwiedzić wodospady Ovena, i... że
jestem już człowiekiem! Z tą drugą sprawą było dużo śmiechu, a
wyglądało to tak.

Mama opowiadała właśnie, jak umierała babcia. Było to bardzo dawno

temu, kiedy moja mama miała osiem lat, a więc akurat tyle, ile ja teraz.
Babcia długo chorowała, ale w chwili kiedy umierała, nie było w domu
nikogo oprócz mojej mamy, bo pomimo choroby babcia była bardzo
młoda i nikt się nie spodziewał, że umrze, tym bardziej że tego dnia czuła
się już lepiej, toteż mogła pozostać na chwilę z taką małą dziewczynką,
jaką była wówczas moja mama. Ale właśnie wtedy zrobiło się jej nagle
słabo, zemdlała i już się więcej nie obudziła.

- Wyobraźcie sobie - opowiadała mama - jak strasznie to przeżyłam.

Przez całe lata nie mogłam się obronić przed myślą, że umarła tylko
dlatego, że nie umiałam jej pomóc. Co się człowiek wtedy tym nagryzł, to
trudno opisać!

- Ależ, mamo! - przerwałam. - To ty już wtedy byłaś człowiekiem?!
- Jak to, czy byłam człowiekiem?
- Przecież miałaś dopiero osiem lat!
Mama wybuchnęła śmiechem, chociaż przed chwilą opowiadała takie

smutne rzeczy:

- Głuptasie, przecież człowiek rodzi się jako człowiek, czym mogłam

być!

- To ja też już jestem człowiekiem?
- Naturalnie! Przecież nie jesteś pieskiem ani małpką, tylko małym

człowiekiem.

- Nie wiedziałam.
- Czego nie wiedziałaś, że nie jesteś małpką?
- Nie wiedziałam, że jestem człowiekiem.
- A to dobre!
Wszyscy aż zanosili się od śmiechu. Skąd mogłam to wiedzieć. Nigdy

nie słyszałam, żeby zwracano się do dziecka „człowieku" lub żeby
mówiono o nim „człowiek".

57

RS

background image

Powiadają ludzie, że nieszczęścia chodzą parami, i mają rację. Nie

pojechałam na wycieczkę, miałam gorsze zmartwienie, myślałam, że świat
się zawali. Akurat w przeddzień wycieczki, zaraz po pracy, mama poszła
wziąć prysznic. Łazienki były w oddzielnych domkach razem z pralniami,
stały przy głównych uliczkach. Nasza znajdowała się na samej górce, tuż
obok pasieki Musielaka. Tego dnia Musielak wybierał miód. Pszczoły
były szczególnie niespokojne. Wykurzone z uli latały jak szalone i właśnie
kiedy mama weszła pod prysznic, setki pszczół zaczęły nad nią krążyć.
Żeby je przepłoszyć, mama prędko puściła wodę i to je dopiero tak
zdenerwowało, że zaczęły ciąć żądłami jak wściekłe.

Moja biedna, obolała „Pchełka" zupełnie straciła głowę. Złapała ręcznik,

owinęła się nim i wybiegła z łazienki, a pszczoły za nią. Bosa, mokra i już
spuchnięta przybiegła do domu, a rozwścieczone pszczoły za nią. Kruczek
pierwszy zobaczył, co się stało, i zaczął rozpaczliwie ujadać. Grabiłyśmy z
panią Hanią grządki w ogródku po drugiej stronie domu, gdy zaniepokoiło
nas jego rozpaczliwe ujadanie. Przybiegłyśmy zobaczyć, co go tak
zirytowało. Już zaledwie kilka pszczół krążyło nad mamą, dużo martwych
natomiast leżało na podłodze. Trudno było uwierzyć, że ta opuchnięta
osoba to moja mama. Nie wiedziałam, co mam robić, i zaczęłam płakać.
Dopiero po chwili zrozumiałam, że muszę natychmiast jej pomóc.

Pani Hani już nie było, pobiegła zawiadomić pomoc. Usiłowałam

wybierać mamie pszczoły ze splątanych włosów, nie przestając płakać.
Mama nie była w stanie wypowiedzieć słowa, jęczała cichutko, bezradna
jak dziecko. Twarz i całe ciało miała okropnie zniekształcone, wyglądała
strasznie. Bardzo bałam się pszczół, ale zapomniałam o strachu i
odpędzałam je od mamy. Nie mogłam doczekać się lekarza. Nie
wiedziałam, jak mogę pomóc mojej biednej mamie, a było z nią coraz
gorzej, bałam się, że umrze, zanim przyjadą. Kiedy wreszcie przyjechali,
była już nieprzytomna.

Lekarz stwierdził ogólne zatrucie organizmu jadem pszczelim, zrobił

zastrzyk i powiedział, że musi mamę natychmiast zabrać do szpitala.
Pojechałam razem z nią i nie dałam się odesłać do domu. Błagałam
lekarza, żeby pozwolił mi zostać z mamą. Myślałam, że oszaleję z
rozpaczy. Klęczałam przy jej łóżku, a ona ciągle była nieprzytomna.
Nawet chyba nie wiedziała, że jestem przy niej, że spędzam przy jej łóżku
moją pierwszą bezsenną noc, że błagam, żeby żyła. Nie wiedziała moja
mama, że jestem już za duża na to, żeby nie rozumieć, czym byłoby dla

58

RS

background image

mnie teraz jej odejście. Kiedy wreszcie otworzyła oczy, zrozumiałam, że
zostanie ze mną i zaraz zasnęłam.

Ocknęłam się dopiero następnego dnia po południu. W pierwszej chwili

nie wiedziałam, gdzie jestem. Usiadłam i patrzyłam ze zdumieniem na nie
znany mi pokój, w którym oprócz łóżka stał tylko jeden biały stołek i
oszklona szafka z lekarstwami. Dzięki tej szafce przypomniałam sobie
wszystko. Zerwałam się z łóżka i wybiegłam z pokoju na korytarz.
Zobaczywszy siostrę w białym fartuchu, podbiegłam do niej i złapałam ją
za rękaw, wołając:

- Proszę mnie zaprowadzić do mamy!
- Ach, to ty, Kasiu! Wystraszyłaś' mnie. Dobrze, już idziemy, mama

czuje się dużo lepiej.

Weszłyśmy do pokoiku, który w nocy wydawał mi się najpo-

tworniejszym miejscem na świecie. Zobaczyłam opartą o poduszki
zmienioną twarz mamy. Skrzywiła się jakoś dziwnie i tylko po oczach
poznałam, że to ma być uśmiech.

- Chodź, córeńko - powiedziała cicho.
Zauważyłam, że mówienie sprawia jej trudność. Wargi miała nadal

mocno spuchnięte i spieczone od gorączki.

- Przykro mi, że przepadła ci wycieczka...
- Och, mamo! - Nie mogłam nic więcej powiedzieć, tylko mocno

przytuliłam twarz do jej opuchniętej ręki.

Nie rozumiałam, jak mama mogła myśleć, że żałuję wycieczki, niemniej

jednak postanowiłyśmy, że gdy tylko wróci do zdrowia, pojedziemy do
Dżindżi na własną rękę we dwie.

Nie pojechałyśmy. W dniu, kiedy mama wróciła ze szpitala, ja z kolei

dostałam silnego ataku malarii. Ataki nawiedzały mnie dosyć często, ale
nigdy nie potrafiłam zorientować się, że nadchodzą. Tego dnia od rana
bolała mnie głowa. Po powrocie ze szkoły nadal czułam się źle i
położyłam się na chwilę. Nie wiem, jak długo spałam.

Obudziłam się zgrzana i zlana potem, a za chwilę znów dygotałam z

zimna, aż zęby mi dzwoniły.

Weszła mama i od razu rozpoznała chorobę. Podeszła do łóżka, zajrzała

mi w oczy, otuliła mnie kocem i zawołała panią Hanię. Zmierzyły mi
temperaturę. Miałam czterdzieści i pół stopnia Celsjusza. Mama nie
chciała czekać na lekarza, postanowiła od razu zanieść mnie do szpitala.

59

RS

background image

Nie pierwszy już raz tak mnie dźwigała, ale teraz sama była słaba po

chorobie, toteż wzięła mnie razem z panią Hanią. Wiedziałam, że jestem
bardzo ciężka, ale nie mogłam iść o własnych siłach. Na dodatek co chwila
robiło mi się niedobrze i musiałyśmy się zatrzymywać. Do szpitala
dotarłyśmy chyba po godzinie, ale mnie się zdawało, że od naszego
wyjścia z domu upłynęło już parę godzin.

W izbie przyjęć owionął nas znany i jakże przykry zapach lekarstw, od

którego robiło mi się mdło; wiedziałam, że nie opuści mnie przez
kilkanaście dni. Badanie nie trwało długo, objawy były aż nazbyt
widoczne, wystarczyło, jak mówiła mama, spojrzeć na moje wypłowiałe
od gorączki oczy.

- Siostro, trzy razy dziennie dawka płynnej chininy, po trzech dniach,

jeśli gorączka ustąpi, atabryna - zarządził lekarz.

- O rany, w płynie! - jęknęłam.
- Tak, tak. Inaczej dłużej poleżymy. Co wolisz?
- Niech będzie w płynie... - zgodziłam się zrezygnowana.
O chininę w tabletkach walczyłam za każdym razem i za każdym razem

bez skutku. Teraz nie miałam na to siły i tylko z przyzwyczajenia
zaczęłam grymasić. Właściwie było mi już wszystko jedno. Zaczynała
mnie ogarniać senność, było mi zimno, a przed oczami wirowały rzędy
kieliszków z chininą i żółte pastylki atabryny. Mimo że nic jeszcze nie
zażyłam, język palił mnie od wstrętnej goryczy chininy, tak wyraźnie
czułam jej smak. Termometr, który trzymałam w ustach, też wydawał mi
się potwornie gorzki i nagle wzięła mnie pokusa, żeby go rozgryźć. Zanim
jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, siostra zabrała termometr, spojrzała na
podziałkę i bez słowa oddała lekarzowi. A on pokiwał głową i powiedział,
że trzeba mi zrobić zastrzyk.

Wszystko się przeciw mnie sprzysięgło. Zastrzyk! Teraz, kiedy jestem

taka zmęczona, kiedy głowa sama opada mi do snu i prawie nic już nie
widzę na oczy. Twarze mamy, siostry, lekarza zaczęły krążyć nade mną,
zamazywać się, aż wreszcie odpłynęły gdzieś w dal i nie wiem, czy mi w
końcu ten zastrzyk zrobili, bo kiedy się obudziłam, zobaczyłam, że jestem
już w dużej ciemnej sali z dwoma rzędami białych łóżek.

W głowie szumiało mi straszliwie, a jednocześnie nadal byłam senna.

Silny ból w okolicach żołądka też dokuczał mi nieznośnie, ale najbardziej
przeszkadzał ten szum. Postanowiłam poprosić siostrę, żeby jakoś temu
zaradziła.

60

RS

background image

- Nie mogę, dziecko - powiedziała rozkładając ręce. - Musisz cierpliwie

poczekać, aż atak trochę ustąpi, wtedy nie będzie ci już szumieć w głowie.

- Ależ to wcale nie w mojej głowie! Wyraźnie słyszę hałas, ja tego

dłużej nie wytrzymam.

Siostra usiadła przy łóżku, gładziła mnie po czole chłodną dłonią, ale to

tylko w pierwszej chwili przyniosło mi ulgę. Potem dłoń wydała mi się
nagle ciężka i byłam pewna, że to właśnie od niej promieniuje ów
nieznośny brzęk, który w żaden sposób nie pozwala mi zasnąć. Wreszcie
hałas zrobił się tak duży, że przykrył wszystko, jakoś się w nim zapadłam,
zatopiłam i leżałam gdzieś na dnie całej tej otchłani dokuczliwych
dźwięków, szumów, okrutnie nimi zamęczona, niezdolna poruszyć nawet
powieką. Nie wiem, jak długo to trwało, w pewnej chwili nastała dziwna
cisza, ale bałam się poruszyć, żeby znowu nie obudzić dźwięków, które
jak ciężkim młotem uderzały mnie w skroń. Leżałam wsłuchana w ciszę,
nie otwierając oczu i tak wreszcie zasnęłam.

Drugiego dnia mniej już cierpiałam, byłam jednak tak słaba, że siostra

musiała podtrzymywać mi głowę, kiedy piłam chininę. Gorączka trochę
spadła, ale wciąż mnie nie opuszczała. Mama posiedziała przy mnie,
popatrzyła ze smutkiem i poszła.

Trzeciego dnia temperatura była już o wiele niższa, zmieniono mi

chininę na pastylki. Były też gorzkie, ale można je było szybko połknąć.
Lekarz w czasie obchodu długo i starannie badał mi wątrobę i śledzionę.
Śledziona była mocno powiększona.

Przed wieczorem przyszła mama, niestety po porze odwiedzin, więc

rozmawiałyśmy tylko przez okno. Siedziałam już na łóżku i mama bardzo
się ucieszyła widząc mnie w lepszej formie. Z mamą przyszły psy. Kiedy
zobaczyły mnie przez okno, omal nie wyrwały drucianej siatki, która
spełniała rolę szyby, a jednocześnie chroniła przed owadami. Kruczek
pierwszy zaczął drapać pazurami siatkę, ale kiedy wyczuł, że jest mocna i
nie ustępuje, skakał na nią z rozbiegu. Merka włączyła się do tej akcji i za
chwilę siatka była mocno nadwyrężona. Walcząc o uwolnienie mnie z
więzienia, psy ujadały w przerwach między skokami i mama musiała
czym prędzej, póki nikt nie zauważy, zabrać je do domu. Nauka nie poszła
w las.

Nazajutrz z rana moi ratownicy znowu przyszli z odsieczą. Rezultaty nie

dały na siebie długo czekać. Po kilku pięknych skokach zdumiony
Kruczek wylądował na środku szpitalnej sali razem z wyrwaną siatką.

61

RS

background image

Zahamował pazurami na śliskiej macie, odbił się od podłogi i już był na
łóżku. W jednej chwili ogarnął długim różowym językiem moją twarz,
uszy i szyję, a jego biodra i ogon odtańczyły zwariowany taniec
zwycięstwa.

Chorzy, którzy w spiskującym milczeniu, ale i z ciekawością

obserwowali całe zajście, teraz wybuchnęli gromkim śmiechem. Kruczek
schował język i szczeknął na nich groźnie. Byłam z niego bardzo dumna i
chyba to wyczuł, bo rozszczekał się na cały szpital. No i stało się.

Na salę wpadła siostra z lekarzem i odbyłby się groźny sąd nad

Kruczkiem, gdyby ten nie dał drapaka, obszczekawszy przedtem lekarza.
Ja burę dostałam od razu, a mama po południu, kiedy do mnie przyszła.
Powiedziano nam, że jak się ma takie niewychowane psy, które zakłócają
spokój chorym w szpitalu, to powinno się je trzymać na uwięzi. Dobre
sobie! Kruczek na uwięzi!

Mimo draki psy odwiedzały mnie każdego dnia, ale nie wyrywały już

siatki w oknie. Właziły przez drzwi, którymi Kruczek uciekał przed
lekarzem. Dzięki tym odwiedzinom dzień szpitalny wydawał mi się
krótszy i mniej gorzkie były chininy i atabryny.

Kiedy mnie wreszcie wypisali, nie miałam cierpliwości by czekać, aż

mama po mnie przyjdzie, i sama wybrałam się do domu. Nie było tam
jeszcze nikogo i nie miał kto obronić mnie przed psią radością. Kruczek w
szalonym pędzie zataczał koła wokół ogrodu i po każdej rundzie
wskakiwał mi na ramiona albo na plecy. Był ciężki i duży i gdy stał na
dwóch łapach, przewyższał mnie trochę, a że byłam jeszcze słaba po
chorobie, przewrócił mnie kilka razy i pokaleczyłam sobie do krwi kolana
o kamienie.

Ale cóż to znaczyło wobec radości, że jestem znowu w domu, nie muszę

wdychać zapachu szpitala, drżeć w nocy ze strachu, gdy jęczą ciężej
chorzy, ani łykać obrzydliwych lekarstw, że za chwilę zobaczę mamę i
pójdę wreszcie do szkoły, za którą też zdążyłam już zatęsknić.







62

RS

background image

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zaduszki

Niedawno pojawił się w osiedlu Pan Teofil. Mieszkał przedtem w

Masindi. Pracuje teraz w biurze komendanta osiedla. Najbardziej lubi
naszą rodzinę i w każdą niedzielę chodzi z nami na spacer. Zabiera nas
także na wycieczki poza osiedle. Często chodzi do dżungli na polowanie.
Mama ma żal do niego, że zabija zwierzęta.

Kiedy ostatniej niedzieli spacerowaliśmy razem nad jeziorem,

wydarzyło się tam wielkie nieszczęście. Chłopcy z naszej szkoły zabawiali
się rzucaniem kamieni do tarczy przyczepionej do pnia baobabu.
Przebiegał tamtędy Marek Wełna z IV b. Jeden z chłopców niechcący
trafił go sporym kamieniem w skroń i Marek od tego zemdlał. Pan Teofil
zaniósł go do szpitala, ale nic już nie pomogło. Marek nie obudził się
więcej.

Całą szkołą poszliśmy z kwiatami na cmentarz pod górę Dżyleta. Ludzi

na cmentarzu było tak dużo, jak chyba na żadnym pogrzebie; zdarzały się
one co jakiś czas i już sporo grobów stało w równych rzędach, nawet
ogrodzono je parkanem.

Ludzie, którzy tu leżą, umarli przeważnie na malarię albo na skutek

różnych powikłań po niej, tylko z Markiem stało się to nagle. Dlatego
ludzie tak tłumnie przyszli go pożegnać.

Po pogrzebie leżałam w szpitalu chora na malarię, ale atak szczęśliwie

minął. Wróciłam do domu akurat przed Świętem Zmarłych. Na ten dzień
szykowała się w osiedlu wielka uroczystość, postanowiono bowiem
wystawić wieczorem na cmentarzu II część „Dziadów" Mickiewicza. To
było najstraszniejsze i zarazem najpiękniejsze widowisko, jakie
dotychczas widziałam.

Cmentarz znajdował się daleko za osiedleni, toteż już przed siódmą po

południu rzędy ludzi ciągnęły wąską drogą wyrąbaną pośród wysokich
trzcin cukrowych. Każdy chciał zająć dogodne miejsce, z którego można
by wszystko oglądać. Dotarłyśmy z mamą do cmentarza odrobinę za
późno, bo trudno było znaleźć jakiś dobry punkt obserwacyjny. Przyszła z
nami Roma i mama miała podwójny kłopot, ale w końcu znalazłyśmy
duży kamień, na którym pomieściłyśmy się wszystkie trzy.

Słońce zaszło i, jak zwykle w Kodży, szybko zrobiło się ciemno. Nigdy

o tej porze nie byłam daleko poza domem, a co dopiero na cmentarzu!

63

RS

background image

Teraz było tu zupełnie inaczej niż za dnia. Inaczej wyglądały drzewa,
groby, parkan, nawet twarze, znane i po stokroć spotykane w osiedlu,
zrobiły się nagle szare, obce i jakby kamienne, mimo że oświetlone były
od góry blaskiem księżyca, a od dołu świecami i lampkami migocącymi na
grobach. Dookoła tłoczyli się ludzie. Niektórzy stali na parkanie i ci
wyglądali jak ciemne posągi. Jakieś oczekiwanie było w tej ciemności, w
cichych rozmowach, w migotaniu światełek.

- Boisz się? - zapytałam Romę.
- A ty? - odpowiedziała pytaniem, ale z tonu jej głosu wiedziałam, że

tak.

Mama ścisnęła nas mocno za ręce, żeby nam dodać otuchy.
- Kasiu, uważaj, zaczyna się! - szepnęła.
Spojrzałam w stronę grobów. Na niewielki placyk, rozświetlony teraz

płonącymi pochodniami, wyszedł ksiądz w białej sutannie i jasnozłotym
ornacie. Nad cmentarzem popłynęła modlitwa. Najpierw słychać było
tylko głos księdza, a potem stopniowo dołączały inne głosy, z początku
stłumione, a później coraz dźwięczniej i donośniej brzmiące i wreszcie
ostatnie „wieczne odpoczywanie" zabrzmiało głośnym chórem. Modlitwa
umilkła, a jeszcze echo przyniosło ostatnie jej słowa odbite od dżungli.
Przez parę sekund panowała cisza, ludzie podnosili się z klęczek,
otrzepywali kolana.

Tymczasem na placyku miejsce księdza zajął kierownik szkoły, znany

orator. Mówił jak zwykle bardzo pięknie i jak zwykle o sprawach, których
nie sposób było nie zapamiętać.

- Jedną z najpiękniejszych tradycji naszego narodu jest obchodzone od

stuleci Święto Zmarłych. Jak Polska długa i szeroka zapalały się na
wszystkich małych i wielkich cmentarzach tysiące kolorowych światełek,
wyrastały na grobach kwiaty, płynęły ku niebu modlitwy za dusze
bliskich, którzy odeszli z kręgu żywych. I dziś, choć jesteśmy od Polski
bardzo daleko, myśli nasze są przy tych, których już nigdy nie zobaczymy,
których groby gęsto pokryły naszą rodzinną ziemię, myśli nasze są przy
tych, których groby rozsiane są po całym świecie, jak te, nad którymi w tej
chwili stoimy. Nie chciałbym używać tu wielkich słów. Mamy teraz czasy,
w których nietrudno o patos, ale przecież żadne z wielkich i największych
nawet słów nie jest w stanie w pełni wyrazić tego ogromu nieszczęść i
bólu, jakie przyniosła ze sobą wojna. I nikt na równi z Polakami

64

RS

background image

nieszczęść tych i tego bólu nie doświadczył. Niech więc będzie chwała
tym, co ginęli na morzach, lądach i w powietrzu walcząc o Polskę.

- Chwała! - podchwycili ludzie.
- Chwała zamęczonym w więzieniach, obozach i w niewoli!...
- Chwała!
- Chwała zmarłym z dala od ojczyzny!
- Chwała! - mówiłam razem ze wszystkimi.
- Chwała! - odpowiedziało potężne echo.
Już nie czułam strachu, który przedtem tak mną zawładnął. Znowu

wstrząsnął mną dreszcz, ale był on zupełnie innego rodzaju. Ścisnęłam z
wdzięcznością rękę mamy, za to, że mnie tu zabrała. Nagle poczułam się
bardziej dorosła. Wydało mi się, że wiele rzeczy dotąd niejasnych potrafię
łatwiej zrozumieć i że zostanie już we mnie trochę smutku i powagi, że
nawet będę trochę lepsza.

Późno już było, toteż zaraz po przemówieniu zaczęło się przedstawienie

„Dziadów". Sztukę grano na tle wielkich akacji, ciemniejących nad
pochodniami, migotliwe płomyki świec oświetlały twarze aktorów i
chociaż pojawiające się kolejno duchy wydawały mi się naj-
prawdziwszymi duchami na świecie, nie odczuwałam lęku, bo mówiły
pięknym wierszem i nawet nie zauważyłam, w której chwili zaczęłam
razem z guślarzem powtarzać zaklęcie:

Widzicie pański krzyż? Nie chcecie jadła, napoju, Zostawcie nas w

spokoju. A kysz! A kyszl A kysz!

Potem okazało się, że nie tylko ja, ale wszyscy tak się przejęli wi-

dowiskiem, że refren zaklęcia rozbrzmiewał kilkoma setkami głosów.

Po zakończonym przedstawieniu ludzie zaczęli się rozchodzić w

milczeniu, jakby wychodzili z nabożeństwa. W drodze powrotnej doszedł
do nas pan Teofil, który był przedtem przebrany za guślarza i w tym stroju
zupełnie go nie poznałam.

Z naszego miejsca w kącie nie mogłyśmy wyjść od razu, stałyśmy więc

na kamieniu czekając, aż się rozluźni i będziemy mogły przejść do bramy.

A za bramą w dalszym ciągu trwały czary. Wychodzący ludzie nieśli

pochodnie, ale nie było ich widać, tylko jakby wąż ognisty spełzał po
zboczu i robił się coraz dłuższy. Patrzyłyśmy jak urzeczone, bo piękny to
był widok.

Było późno i poczułam się zmęczona. Roma też ziewała na całego, a

mama martwiła się, że trzeba nas jak najprędzej położyć spać, a tu jeszcze

65

RS

background image

taki kawał drogi. Rzeczywiście, dawno nie byłam taka śpiąca. Myślałam,
że zasnę po drodze. Jednakże kiedy w domu leżałam już w łóżku, długo
przewracałam się z boku na bok, przychodziły do mnie duchy z cmentarza,
przeżywałam wszystko od nowa, gdy tymczasem mama spała jak suseł.
































66

RS

background image

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Królowa termitów

Ledwie zdążyłam wrócić do domu i zabrać się do odrabiania lekcji,

wpadła zadyszana Roma, a za nią Nusia.

- Nie idziesz obejrzeć jaszczura? No, prędko, wstąpiłyśmy po ciebie, bo

mają go uśmiercić i oddać do gabinetu biologicznego w szkole.

- Nie wiem nic o żadnym jaszczurze! - krzyknęłam biegnąc już za nimi.
Roma aż przystanęła:
- Jak to?! Nic nie wiesz? - Wzruszyła ramionami i pobiegła dalej.

Starałam się dotrzymać jej kroku i w biegu rzucałam pytania:

- Powiedz, co to za jaszczur?
- Zobaczysz u Woźniakowskich. Wiesz, mają taki sufit z maty

trzcinowej jak u was. Coś tam się u nich przewalało, myśleli, że ktoś się
ukrywa, a to jaszczur.

- Nic nie rozumiem - wysapałam niedowierzająco, ale nie zwalniałam

biegu.

Wreszcie byłyśmy na miejscu. Przepchnęłyśmy się łokciami przez tłum

gapiów aż do ganku. W klatce po morskich świnkach, za drucianą siatką
błyszczały maleńkie jak czarne koraliki oczka. Piaskowego koloru ciało
pokryte gładkimi łuskami drgało zwinięte.

Dziwne to było stworzenie - ni to jaszczurka, ni to krokodyl, suche,

długie na prawie półtora metra.

Usiadłyśmy naprzeciw klatki i zaczęłyśmy snuć przypuszczenia, co by

było, gdybyśmy spotkały takiego gada na wolności. Nagle stanął przed
nami Wojtek Woźniakowski i z miną cudotwórcy zagadnął pyszałkowato:

- Co się tak gapicie? Zaraz oddaję mojego jaszczura. Będzie

spreparowany i w wielkim słoju postawi się go w szkole.

- Słyszałyście? - syknęłam. - Powiedział „mojego jaszczura".

Wybuchnęłyśmy śmiechem.

- Przecież on mógł przyjść do każdego domu.
- Co wy tam wiecie. Pewno, że mógł! Ale nie przyszedł. Przyszedł do

mnie i ja go - zadarł głowę - ofiaruję szkole.

- Ho, ho, i naprawdę nie zostawisz go sobie? - kpiłyśmy.
- Wynocha stąd! - zdecydował nagle Wojtek.
Byłyśmy wściekłe. Podniosłyśmy się i w milczeniu poszłyśmy do domu.

Jakże mu zazdrościłam tego jaszczura! Czemu polazł do niego?

67

RS

background image

W następnych dniach sława Wojtka ugruntowała się na dobre. We

wszystkich trzech szkołach mówiono tylko o nim. Chodził dumny jak paw,
otoczony gromadą chłopaków, którym opowiadał cuda o swoich zasługach
w schwytaniu jaszczura.

W głowie mi się nie mieściło, jak można było tolerować jego łgarstwa.

Przecież tyle osób widziało, że w tym czasie drżał ze strachu przytulony
do matki o jakieś dwieście metrów od domu. Dopiero gdy jaszczura
zamknięto w klatce, wrócił i zaczął udawać odważnego. A głupie
chłopaczyska mu wierzą.

Postanowiłam, że zostanę większą bohaterką i z narażeniem życia

zdobędę coś wspaniałego do gabinetu biologicznego. Najpierw
przejrzałam chronioną pieczołowicie kolekcję motyli, które chwytałyśmy z
mamą, ale stwierdziłam, że przy jaszczurze bledną.

Zaczęłam marzyć: może jakąś żmiję? Nawet gdyby mnie miała ugryźć,

nie puszczę. Widziałam już siebie mdlejącą z bólu, ale ściskającą
kurczowo śliskiego, miotającego się rozpaczliwie potwora. Oto siedzę
ledwo żywa, obok lekarz z ogromną strzykawką i tłum ludzi oniemiałych z
podziwu. Widzę, że wszyscy mnie żałują, mają łzy w oczach, a na samym
przedzie stoi Wojtek z bardzo niemądrą miną. Żmija zostaje umieszczona
w szkole, a ja, niestety, umieram... Nie!

Właściwie wolę żyć... Ocieram nos rękawem od piżamy i znów snuję

marzenia.

Lepiej małpę! Oczywiście, czemu wcześniej nie wpadłam na tę myśl?

Wydrę maleństwo rozwścieczonej rodzinie, stoczę walkę z małpią mamą
na najwyższej gałęzi wielkiego baobabu. Mogę oczywiście spaść, ale...
nie, nie, chyba nie warto. Ależ kochałam życie, bałam się o nie nawet w
marzeniach.

I tak upadał projekt za projektem. Marzenia bladły, bladła też powoli

sława Wojtka.

Minęło parę miesięcy. Obok naszego domu rozkopywano wielki kopiec

termitów.

Murzyni od rana błyskali wyostrzonymi łopatami na czerwonej twardej

glinie termitiery. Pod głośnymi uderzeniami łopat zawalały się misternie
rzeźbione korytarze, ścieżki i tunele ukształtowane przez miliony
maleńkich istnień. Kunsztowna budowla pod ciosami żelaza rozpadała się
na zwiędłe grudki gliny, piętrzącej się w miejscu, gdzie stała ogromna
twierdza termitów.

68

RS

background image

W pewnej chwili robotnicy, mimo zmęczenia, nagle przyspieszali tempo

pracy. Okazało się, że tuż pod ziemią gnieżdżą się skrzydlate termity,
które są przysmakiem Murzynów. Rozsiedli się wokół dołu i zajadali
smakowicie owady, wyciągane z ziemi za skrzydełka.

Po skończonej uczcie zabrali się znowu do roboty. Żeby kopiec nie

został odbudowany przez termity, trzeba było zniszczyć całą jego
podziemną część.

Milcząco wpatrując się w głęboką jamę, asystowałam im do ostatka.
Na miejscu, gdzie poprzednio była budowla termitów, miał stanąć

niewielki domek. Okrutny byłby jego los, gdyby został zalążek termitiery.
Owady te, żywiące się głównie celulozą, wydrążyłyby dom tak, że
pewnego dnia rozsypałby się w proch.

Zmęczeni Murzyni wygrzebywali się już z rowu, gdy nagle podniósł się

hałas. Z dołu powędrowała w górę łopata z grudką ziemi i leżącą na niej
olbrzymią, przezroczystą glistą.

- Królowa termitów! - dotarł do mnie nie wiadomo skąd czyjś okrzyk

pełen zdumienia.

Jednym susem znalazłam się przy łopacie.
- Królowa termitów!
- Trudno osiągalna, mieszkająca na samym dnie wielkich kopców,

delikatna, prawie piętnastocentymetrowa królowa-matka była moją
własnością! Nie, nie dam jej nikomu. Sama zaniosę ją do szkoły.

Rozgorączkowana podsunęłam deseczkę i delikatnie zsunęłam na nią z

łopaty moją zdobycz. Chciałam ją zabrać na noc do domu, ale ktoś
poradził mi, żeby zanieść ją najpierw do ambulatorium, gdzie
zakonserwują owada w spirytusie albo w eterze.

Szłam wolno, ciesząc się już w duchu ze swojego triumfu nad

Wojtkiem. Co tam jego jaszczur, którego zresztą nie dotknął, przy takim
okazie. Jak zahipnotyzowana wbiłam wzrok w królową-mat-kę. Była
obrzydliwa, to nie ulegało wątpliwości. Cieniutka błonka pokrywała
trzęsący się mętnobiały płyn. Musiałam bardzo uważać, żeby jej nie
upuścić.

- Nie pozwolę ci się popsuć, moja królowo - mówiłam pieszczotliwie do

paskudnicy. — Zaniosę cię calutką do szkoły!

Skupiłam całą swoją uwagę, jakby od każdego kroku zależały losy

świata. Z napięciem wpatrywałam się w odrażające, galaretowate, drgające
ciało.

69

RS

background image

I nagle, gdy tak szłam ściskając kurczowo deseczkę, potknęłam się o

jakiś głupi i zupełnie maleńki kamyczek. Moja królowa wyleciała najpierw
w górę, a potem rozlała się na ziemi tuż przed moją brodą. Zerwałam się.
Za późno. Nie było już nic do uratowania.

Ukucnęłam nad brzydką małą kałużą, która była przed chwilą wielkim

marzeniem. Byłam zdruzgotana i nieszczęśliwa. Chlipiąc cicho,
powlokłam się do domu. Rano poduszka była mokra od łez...






























70

RS

background image

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Edek

Pani Hania otrzymała depeszę. - Zosiu, otwórz - powiedziała.
- A to do mnie? - spytała mama z lękiem.
- Nie, do mnie z Czerwonego Krzyża, nie mam odwagi sama przeczytać.
- Myślisz, że to o Pawle?
- Zdaje się, że tak...
Mama rozerwała telegram. Przeczytała go raz, a potem jeszcze raz od

początku, ale nie mówiła nic.

- O Boże... Nie mów, Zosiu, już rozumiem - szeptała pani Hania i

wyrwała mamie z rąk otwartą depeszę. Jeszcze zanim zaczęła czytać, oczy
jej zaszkliły się i łzy pociekły po policzkach. Przeczytała depeszę
poruszając wargami, potem wolnym ruchem położyła ją na stole i wyszła
do swojego pokoju.

Domyśliłam się, że to zła nowina o mężu pani Hani, którego od dwóch

lat bezskutecznie poszukiwała przez Czerwony Krzyż. Spojrzałam
pytająco na mamę. Stała oparta o ścianę, blada i zamyślona.

- Mamo, czy on...?
- Niestety - westchnęła w odpowiedzi mama i poszła do pani
Hani.
Podeszłam do stołu i wzięłam do rąk pozostawioną depeszę.
„Przyjadę na urlop do Kodzy. Opowiem, jak umierał Paweł. Proszę

przygotować moją matkę. Edward Wiśniewski".

Edward Wiśniewski? Tak, to przecież starszy brat mojego Janka. Pani

Wiśniewska ciągle chciała go odnaleźć, a teraz, kiedy umarła, on znalazł
się sam.

Zajrzałam do pokoju pani Hani, ale nie weszłam. Siedziały obie z mamą

na łóżku, obejmowały się i płakały. Nawet mnie nie zauważyły. Postałam
chwileczkę w drzwiach i wyszłam. Akurat nadeszła rozbawiona Roma, ale
umilkła widząc moją minę.

- Co się stało? - wyszeptała.
- Chodź do ogrodu, opowiem ci.
Poszłyśmy na sam koniec ogrodu, usiadłyśmy na ławeczce pod

żywopłotem z rycynusów.

- Umarł mąż pani Hani.
- A kiedy się znalazł? - spytała Roma.

71

RS

background image

- Nigdy, od razu umarł.
- To skąd wiesz, że umarł, jak się nie znalazł?
- Bo przysłał depeszę.
- Jak mógł przysłać? Przecież umarli nie wysyłają.
- Nie on, tylko Edek Wiśniewski przysłał.
- Jaki Edek?
- No przecież mówię ci, Wiśniewski.
- To może ten syn pani Wiśniewskiej, za którym tak wciąż rozpaczała?
- Tak. Ma przyjechać na urlop.
- Żeby pójść na grób matki?
- Nie wiem. Obiecał, że opowie, jak umierał mąż pani Hani, i prosił,

żeby przygotować matkę.

- Co ty wygadujesz? - zdziwiła się Roma.
- Tak napisał: „Proszę przygotować moją matkę".
- A! To tak jak Polacy Chopina?
- Co Polacy?
- Zabrali jego serce z Paryża do Polski.
- No to co?
- Nic nie rozumiesz? - zniecierpliwiła się Roma. - On pewnie chce

zabrać ze sobą serce pani Wiśniewskiej.

Przez następne dni w domu było smutno. Pani Hania leżała całymi

dniami na łóżku, z kompresem na czole. Kiedy mama wracała z pracy, od
razu zachodziła do niej, namawiała ją, żeby coś zjadła, ale pani Hania
tylko zmieniała kompresy i nawet się nie odzywała. Gdy trzeciego dnia
mama znowu zajrzała do jej pokoju i zobaczyła, że ona nadal leży,
zdenerwowała się.

- Widzę, moja droga, że muszę na ciebie nakrzyczeć. Zachowujesz się

tak, jakbyś tylko ty straciła męża. Histeryzujesz!

- Daj spokój, Zosiu - prosiła słabym głosem pani Hania.
- Nie dam. Przecież mówiłaś przez te lata, kiedy go szukałaś, że nie

masz nadziei go zobaczyć.

- Mówiłam... Ale miałam nadzieję, wierzyłam...
I pani Hania zaczęła szlochać. Płakała dość długo, a moja mama

wycierała jej twarz. Kiedy się wypłakała, wstała, umyła się i zaczęła
rozmawiać z mamą o tym, że trzeba uszyć jakąś żałobną suknię.

- Wiesz, Haneczko, wybieram się do Kampali, może pojechałabyś ze

mną, poszukasz sobie jakiegoś materiału - zaproponowała mama.

72

RS

background image

- Nie wiem, doprawdy nie mam ochoty... Może byś sama.
- Ale daj spokój! Mam tam mnóstwo do załatwienia. Zresztą świetnie ci

to zrobi. Pochodzimy po mieście, pooglądasz sobie wystawy, trochę się
odprężysz.

- No dobrze... - zgodziła się pani Hania bez entuzjazmu.
- Mamusiu, a kiedy będą wykopywać panią Wiśniewską? -wypaliłam

nagle.

Mama aż się przeżegnała.
- Bój się Boga, dziecko, co ty wygadujesz?
- Roma mówiła, że Edek chce zabrać jej serce ze sobą.
- A skąd ona o tym wie?
- Ode mnie.
- Coś ty znowu nawymyślała! - Złapała się za głowę.
- Ja tylko powiedziałam Romie, że on prosił, żeby przygotować jego

matkę, a ona mówi, że to pewnie tak jak z Chopinem.

- Też wymyśliła! Biedaczysko nie wie jeszcze, że matka nie żyje...

Dopiero będzie tragedia, kiedy tu przyjedzie!

- Słuchaj, Zosiu, musimy go uprzedzić - powiedziała pani Hania.
- Myślałam już o tym, ale nie przysłał adresu. Depesza nadana była w

Kairze, a zresztą on już chyba jest w drodze. Gdyby miał zamiar
przyjeżdżać nie natychmiast, wysłałby list, a nie telegram.

- Biedny chłopak - zmartwiła się pani Hania. - Pewnie leci jak na

skrzydłach, szczęśliwy, że uściska matkę, a tu już tylko grób...

Edward Wiśniewski zjawił się w Kodży tego dnia, kiedy mama z panią

Hanią pojechały do Kampali. Przypłynął raniutko motorówką z Entebbe,
dokąd przyleciał z Kairu samolotem. Podobno kiedy usłyszał o śmierci
matki, zrobił się blady jak papier i nie mógł wymówić słowa. Przez pół
godziny siedział bez ruchu, a potem od razu poszedł na grób. O tym, że
Janek wyjechał do szkoły morskiej w Anglii, także nie wiedział.
Opowiedziała mi o wszystkim Roma, bo ludzie przysłali go do jej mamy,
która była przyjaciółką pani Wiśniewskiej.

Nie mogłam się doczekać końca lekcji. Jednak tego dnia nie zobaczyłam

już Edka, bo przesiedział cały dzień na cmentarzu. Mama z panią Hanią
też wróciły późno, kiedy spałam.

Razem z Wiśniewskim przyjechał z Egiptu mąż „pani kapitanowej"

Wasiakowej, kapral Wasiak. Wszyscy w Kodży wiedzieli dużo o
wyczynach wojennych kapitana Wasiaka, bo korespondował z żoną od

73

RS

background image

roku. „Pani kapitanowa" chodziła dumna jak paw i wystrojona, bo
dostawała od męża pieniądze i paczki. Taka była dumna, że już jej się
zdawało, że to wstyd być żoną kaprala, dlatego chwaliła się, że mąż jest
kapitanem. A kapral Wasiak, chociaż nie był kapitanem, wyglądał bardzo
mile i na mundurze nosił kilka odznaczeń oraz Krzyż Walecznych. Mimo
to, kiedy wyszło na jaw, że nie jest kapitanem, wszyscy pękali ze śmiechu
za plecami „pani kapitanowej". U nas w domu też się o tym mówiło.

- Wyobraźcie sobie, moje drogie - opowiadała mama Romy -ta idiotka

Wasiakowa zrobiła mu z miejsca awanturę, że nie uprzedził jej o
przyjeździe!

- A co on na to? - spytała mama.
- To poczciwy chłop, klepał ją tylko po policzku i uśmiechał się. „Cicho

Lusik, cicho, ja ci niespodziankę chciał zrobić".

- A o co jej właściwie chodziło? Chciała, żeby przyjechał przebrany za

kapitana?

- Diabli wiedzą. W każdym razie on nie pojmuje, o co jej idzie, i chyba

myśli, że chciała przygotować się na jego przyjęcie. No ale jak wyjedzie,
to już jej tu ludzie spokoju nie dadzą. Nie chciałabym być w jej skórze!

- Już jej nie dają spokoju - wtrąciłam się. - Dzisiaj, jak szła ze sklepu, to

chłopaki...

- A ty co tu masz do roboty, kiedy starsi rozmawiają? - przerwała mi

mama.

- Nic, ja tylko...
- Tylko podsłuchujesz? I jeszcze się wtrącasz? Idź do ogrodu.
Zawsze jak zaczynają mówić o czymś ciekawym, to mnie wyrzucają do

ogrodu. Nie chciało mi się tam siedzieć, więc poszłam do mojej ukrytej
dziury w żywopłocie, o której wiedziałam tylko ja i Roma. Musiałam ją
oczyścić, bo bardzo zarosła w ciągu ostatnich tygodni. Zaczęłam wyrywać
liście i gałązki i wtedy zobaczyłam na drodze człowieka, którego nigdy
dotąd nie spotkałam.

Szedł pod górkę kulejąc, co chwila przystawał i rozglądał się niepewnie.

Kiedy podszedł bliżej, zobaczyłam, że ma na sobie wypłowiały mundur
wojskowy. Serce zabiło my mocno, bo zrozumiałam, że to jeden z
żołnierzy, tylko który - Wasiak czy Edward? Wysunęłam głowę przez
dziurę i za chwilę wiedziałam kto. Był bardzo podobny do Janka. Tylko
starszy i troszeczkę łysy. I jeszcze nogę miał niepodobną, bo nie zginała
mu się w kolanie. Ale poza tym był prawie taki sam.

74

RS

background image

- Dzień dobry - powiedziałam.
- Dzień dobry - odrzekł żołnierz i rozejrzał się ze zdziwieniem.
- Dzień dobry - powtórzył. - Ale co to za czary, głos słychać, a osoby nie

widać.

- Tu jestem. - Jednym susem wyskoczyłam na drogę.
- Tu jesteś? Teraz widzę. No, osoba niewielka, można by przeoczyć.
- Przepraszam, czy pan Edward Wiśniewski?
- Tak, a skąd ty mnie znasz?
- Ja jestem Kasia, pana brat kiedyś mówił, że się ze mną ożeni.
- Miło mi poznać bratową, no i co dalej?
- Nic. Nie wiem, gdzie teraz jest.
- Ja też nie wiem, ale jeśli go spotkam, to mu przypomnę.
- Nie warto...
- A co, już się rozmyśliłaś?
- Ja? Nie, ale on tak tylko żartował.
- Skąd wiesz?
- Mama tak mówi, ale ja wtedy myślałam, że on naprawdę i... ałam się

nabrać. Czy pan idzie do nas?

- Do was? - zdziwił się Edek. - Chyba nie, idę do pani Hanny

Szwedowej.

- No to do nas - ucieszyłam się. - Ona mieszka u nas. Jednak tym razem

opłaciło mi się wyjść do ogrodu. Ja pierwsza z całego domu zobaczyłam
Edka.

- A którędy się do was wchodzi?
- Przez ganek. Ale ja czasem chodzę tędy. - I pokazałam mu nasze

ukryte przejście.

- Wiesz co, to ja też przejdę tędy. Można?
- Proszę bardzo, potrzymam gałęzie.
Trochę mu nie szło to przechodzenie. Najpierw przesadził przez dziurę

swoją sztywną nogę, ostrożnie postawił ją na ziemi, a potem z trudem
przecisnął się cały.

- Pan jest fajny, taki jak Janek - powiedziałam z zachwytem.
- Nie widziałem go cztery lata... Ale jeśli przypominam ci go z łażenia

przez płoty, to niewiele się zmienił.

Oburzyłam się.
- Janek nie łaził przez płoty!
- A jaki był Janek?

75

RS

background image

- Podobny do pana, ładny.
- No, nie powiem...
- Naprawdę!
- A jaki jeszcze?
- On wynajdzie nową torpedę dalekiego zasięgu i wyniszczy wszystkie

okręty niemieckie!

- No to już coś! A dalej?
- A dalej miał w czwartej gimnazjalnej prawie same piątki!
- Zuch!
- Janek wcale nie uganiał się za dziewczętami, chociaż był ładnym

chłopcem.

- A to frajer.
- A co to frajer?
- Nie wiesz? To właśnie taki, który nie ugania się za dziewczętami.
- Taki, co zupełnie nie?
- Aha...
- No to on nie jest frajer, bo uganiał się za mną.
Edek zaczął się śmiać. Teraz był jeszcze bardziej podobny do
Janka.
- Wiesz, Kasiu, wcale mu się nie dziwię. Ale jak on to robił?
- Co jak robił?
- Jak się za tobą uganiał?
- Zwyczajnie. Przywiązywał mnie do fotela, kładł mi na kolanach

żelazko, żebym była cięższa, i podnosił razem jedną ręką!

- Po co?
- Ćwiczył sobie muskuły.
- Bałwan!
- Albo puszczaliśmy stateczki na jeziorze i...
Przestałam opowiadać, bo zauważyłam, że Edek posmutniał i zamyślił

się. Nagle wziął mnie pod brodę i podniósł moją twarz do góry. Oczy miał
bardzo smutne i dziwnie błyszczące.

- Słuchaj, mała - powiedział cicho - a co powiesz o mojej matce?
- O pani Wiśniewskiej? Ona była bardzo dobra. Zawsze rozpaczała, że

pan zginął. Kiedy Janek wyjechał, wzięła do siebie sierotkę. Bo miała
takie dobre serce. Ta sierotka była z naszej klasy i jak pani Wiśniewska
umarła, to ona przez tydzień nic nie jadła, bo chciała już mieć ją na zawsze

76

RS

background image

i mówiła o niej „moja mamusia". Bo pani Wiśniewska miała takie dobre
serce.

- Gdzie jest ta sierotka?
- Wyjechała gdzieś do ochronki. Napisała do naszej pani.
- Przyniesiesz mi jej adres, dobrze?
- Dobrze.
Potem już nic nie mówiłam, a on długo stał zamyślony, aż prze-

straszyłam się, że już zapomniał o pani Hani, i przypomniałam mu o tym.

- Dziękuję ci, dziecinko - powiedział.
- Za co?
- Za te słowa o mojej matce... No, a teraz prowadź do pani Hanny.
Poszliśmy ścieżką między krzewami manioku, a kiedy podeszliśmy do

ganku, wysunęłam się do przodu, żeby uspokoić psy, gdyby chciały rzucać
się na gościa, ale one tylko się podniosły, żeby go obwąchać i żaden nawet
nie szczeknął.

Weszliśmy do pokoju, z którego mnie przedtem wyproszono do ogrodu.
- Przyprowadziłam gościa - powiedziałam z dumą. - To jest właśnie pan

Edward Wiśniewski.

- Dzień dobry paniom - kłaniał się Edek.
- Witamy, witamy, czekałyśmy tu na pana. Niech pan siada -zaprosiła

pani Hania.

- Czego się pan napije? Kawa, herbata czy czegoś zimnego? -pytała

mama.

- Jeśli pani pozwoli, to coś zimnego.
- Serdecznie żałujemy, że nie mogłyśmy pana uprzedzić - zaczęła pani

Hania.

- Rzeczywiście, spadło to na mnie jak grom. Żeby choć okruch

przeczucia, nic. Jechałem tu z ogromną radością...

- Naprawdę serdecznie współczujemy... - dodała cicho moja mama.
- Ale mimo to nie żałuję, że przyjechałem. Byłem przecież na grobie

matki. Zobaczyłem, w jakich warunkach spędziła tu ostatnie chwile,
poznałem ludzi, wśród których/się obracała, i wie pani co? - zwrócił się
nagle do mojej mamy. - Od pani córeczki usłyszałem takie słowa, jakich
się najbardziej pragnie. Wtedy nawet strata kogoś kochanego staje się
mniej bolesna.

77

RS

background image

Mama spojrzała na mnie niepewnie. Zrozumiałam, że boi się, czy

czegoś nie nazmyślałam, ale ponieważ Edek tak mnie chwalił, nie
powiedziała nic.

- Niechże pan opowiada, jak to się stało, że nas pan wreszcie odnalazł? -

dopytywała się pani Hania.

- O, to bardzo prosta sprawa, tylko nie mogę sobie darować, że tak

późno.

- Trudno, tego już się nie da odwrócić.
- Ma pani rację - zgodził się i na chwilę zamilkł. Wyglądał tak, jakby się

namyślał, od czego ma zacząć swoje opowiadanie.

- No tak, tak to jest - zaczął znowu. - Nie jest łatwo zawiadamiać ludzi o

nieszczęściu...

- Drogi panie - przerwała mu pani Hania. - Najtrudniejsze poza mną,

jestem przygotowana na to, żeby wysłuchać wszystkiego o moim mężu.
Ale przede wszystkim niech mi pan powie, kiedy to się stało.

- Piętnastego grudnia czterdziestego pierwszego roku, pod Gazalą, a

ściślej mówiąc, pod Carmuset er-Regem.

- Rany Boskie! - jęknęła pani Hania. - W czterdziestym pierwszym! To

wszystkie moje poszukiwania były bezcelowe. Trzy lata już nie żyje...

- Zaprzyjaźniliśmy się z Pawłem, zanim jeszcze zaczęło się oblężenie

Tobruku - opowiadał Edek. - Cudownie było nam razem. Ja, raptus i
gaduła, i on umiejący słuchać, zawsze opanowany, rozważny. Wiedzą
panie, że bardzo nas przetrzepano pod Tobrukiem. Toteż po przesunięciu
frontu brygada nasza miała być wycofana na tyły. Anglicy zapewnili ge-
nerała Sikorskiego, że nie użyją nas w bezpośredniej walce, dopóki trochę
nie odpoczniemy. W związku z tym odebrano nam lepszy sprzęt, a nawet
potem się okazało, że główny kwatermistrz zamiast pocisków kazał
załadować na ciężarówki dodatkowe prowianty. Cieszyliśmy się z
rychłego wypoczynku i takie głupstwa jak zły stan sprzętu nie zaprzątały
nam wtedy głowy.

Żołnierz nigdy jednak nie jest panem swego losu i tak samo było z nami.

W ostatniej chwili przyszedł rozkaz, że jeszcze przez jakiś czas
pozostajemy do dyspozycji generała Ritchie. Musieliśmy posuwać się na
południe. Po drodze zepsuł się nasz samochód, błąkaliśmy się przeszło
piętnaście godzin nocą po pustyni, zanim odnaleźliśmy nasz batalion. Po
przybyciu na miejsce i zameldowaniu się u dowódcy pozwolono nam
wypocząć. Zasnęliśmy jak zabici, spaliśmy chyba ze trzy godziny. Potem

78

RS

background image

zaczęliśmy z Pawłem dreptać po piętach naszemu kucharzowi, żeby
zaparzył herbaty. Zabrał się do tego, ale właśnie wtedy wrócił z odprawy
dowódca plutonu z rozkazem, który wprawił nas w osłupienie.

Za dziesięć minut mieliśmy wyruszyć do ataku.
- Tak po nie przespanej nocy? - oburzyła się pani Hania.
- No cóż, na wojnie takie rzeczy się nie liczą. Ale przyznaję, że my też

byliśmy zaskoczeni. Koledzy, którzy przybyli o czasie do bazy, mówili
coś o ściganiu wroga, ale potem okazało się, że z tym ściganiem to była
lipa, bo właściwie to myśmy zaczęli natarcie.

- To nie wiedzieliście, że zaczynacie? - spytała mama.
- Nie, mieliśmy iść po śladach jakiegoś Wilsona, który ponoć miał

zrobić wyłom w oddziałach włoskich, tylko że ani wyłom, ani Wilson ze
swoimi oddziałami nie istnieją.

- Więc Anglicy was nabrali? Dlaczego?
- Cenili sobie naszą bojowość i chcieli, żebyśmy uderzyli pierwsi.
- Ależ to draristwo, to przecież wbrew umowie!
- Niestety.
- I uderzyliście?
- No właśnie, ten rozkaz, z którym przyszedł nasz dowódca, to był

początek. Za dziesięć minut byliśmy gotowi i czekaliśmy na sygnał
artylerii. Po kilku salwach ruszyliśmy do przodu. Nie widzieliśmy przed
sobą nic prócz piasku i kamieni, ale właśnie spośród tych kamieni zaczęły
lecieć w naszą stronę pociski. Oni byli okopani i nie było ich widać, nasze
działa strzelały rzadko, oszczędzaliśmy amunicję.

- To do tego byliście bezbronni?
- No niezupełnie, ale biorąc pod uwagę siły z jednej i drugiej strony, na

to wyglądało. W pewnej chwili zauważyłem, że idący obok mnie Paweł
pada i nie podnosi się. Myślałem, że tylko zwleka ze wstaniem. Pobiegłem
dalej i za chwilę poczułem uderzenie w nogę. Nie mogłem wstać.
Dostałem w kolano. Chłopcy szli do przodu. Widziałem ich jak przez
mgłę, przebiegających kolejno, ale Pawła wśród nich nie zauważyłem.
Potem mimo dotkliwego bólu poczułem dziwną senność i pewnie na jakiś
czas straciłem przytomność, bo następne chwile zupełnie wypadły mi z
pamięci. Kiedy się ocknąłem, było już po wszystkim. Nasi chodzili z
latarkami i zbierali rannych. Przeleżałem nieprzytomny dobrych parę
godzin, bo poszliśmy do walki około czwartej po południu, a teraz było już
ciemno. Cicho było, nikt nie strzelał.

79

RS

background image

- A Paweł, co się działo z Pawłem? - niecierpliwiła się pani Hania.
- Paweł już został na tym miejscu, z którego, jak sądziłem, bał się

podnieść. Tak...

- To on już nie żył?
- Nie sądzę, żeby bardzo cierpiał. Dostał równocześnie w brzuch i w

głowę i chyba skończył od razu...

Pani Hania schowała twarz w dłoniach.
Mnie łzy płynęły po policzkach, ale bałam się nawet pociągnąć nosem,

żeby mama nie kazała mi odejść. Ale mama nie pamiętała o mnie.
Siedziała nieruchomo, podpierając się na łokciu i patrzyła na Edka. On też
wyglądał tak, jakby stracił ochotę do dalszego opowiadania. Wreszcie pani
Hania, nie odejmując rąk od twarzy, odezwała się nieswoim głosem:

- To było pod Ramuset? Gdzież to właściwie jest?
- W Libii. Carmuset er-Regem.
- Mój Boże, w Libii! Czy to było jakieś miasto?
- Ależ skąd, punktem orientacyjnym na linii frontu miało być drzewo

figowe, więc proszę sobie wyobrazić.

- Pustynia... Pustynia w Libii... - mówiła jakby do siebie pani Hania.
- A rozmawiał pan jeszcze z nim?
- Jakim sposobem, przecież zanim się ocknąłem, on już nie żył.
- Prawda! A pan, co było dalej z panem?
- Ja też w tamtym miejscu skończyłem wojowanie, ot, została mi tylko

pamiątka. - I wyciągnął swoją sztywną nogę.

- To aż tak pan wtedy dostał?
- Głupstwo. Ale pewnie interesuje panie, jak się to skończyło?
- Właśnie, rozgromili was?
- Przeciwnie. Oni strzelali, a nasi szli i szli do przodu. Nie wytrzymali

nerwowo i poddali się. Wzięliśmy do niewoli chyba dziesięciokrotnie
więcej Włochów niż liczyły nasze oddziały. Anglicy wysłali ich do
obozów gdzieś w głąb Afryki.

Po długotrwałym leczeniu i obijaniu się po różnych szpitalach zwolnili

mnie z wojska. Na koniec wylądowałem w Kairze. Udało mi się znaleźć
pracę w placówce Polskiego Czerwonego Krzyża. Mój poprzednik nie był
pedantem, więc zastałem tam nielichy bałaganik. Upłynęło trochę czasu,
zanim wszystko uporządkowałem. Między stosami zakurzonych papierów
odnalazłem listy rodzin poszukujących swoich bliskich, a na jednej z nich

80

RS

background image

nazwisko pani i mojej matki. Natychmiast poprosiłem o urlop i wysłałem
depeszę. Matce chciałem zrobić niespodziankę...

- Czyli gdyby nie niedbalstwo tego pańskiego poprzednika, mógłby pan

jeszcze zastać matkę żywą?

- Nie mówmy już o tym. Kiedy jechałem tutaj, sądziłem, że może

przeczekam tu do końca wojny. Teraz wiem, że muszę wracać. Żeby
znowu ktoś nie spóźnił się do swojej matki...






























81

RS

background image

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Dżygi

Nasz Kruczek miał dwie wielkie pasje - śpiew i łapanie żmij. No, śpiew

to może nie był, ale nie ulegało wątpliwości, że pies był niezwykle
muzykalny. Podkradał się pod kaplicę w czasie nabożeństwa i gdy tylko
kulawa Janka podchwytywała swoim przenikliwym głosem pieśń
zaintonowaną przez księdza, Kruczek natychmiast zadzierał łeb do góry i
przyłączał się do chóru. Musimy go teraz zamykać na prośbę księdza, bo
swoim wyciem rozpraszał uwagę wiernych. Nigdy jednak nie wyjaśniło
się, czy wył z zamiłowania do muzyki, czy też po to, żeby zagłuszyć
pienia kulawej Janki. W każdym razie z podobną pasją zajmował się
jeszcze zabijaniem żmij, w czym dzielnie sekundowała mu Merka, mniej
rozkochana w śpiewach kościelnych. Oba psy nieraz uratowały nas od
ukąszeń zielonych, jadowitych potworków. Umiały zawsze wywąchać
gadzinę, która zakradała się do kurnika, do kuchni czy do klatki morskich
świnek.

Największa w historii nagonka na zielone żmije odbyła się w moim

nowym podziemnym magazynie. Miałam mnóstwo rzeczy, które
musiałam gdzieś ukryć przed dorosłymi. Były to stare sukienki, których
mama już nie nosiła (potrzebowałam ich na kostiumy do przedstawień
urządzanych co niedziela na ganku), słoiki i pudełka od kremów i pudrów,
a także i przede wszystkim kolorowe nici. Tych właściwie nie używałam,
ale po prostu lubiłam je mieć. Zbierałam też muszelki i mieniące się,
bardzo kruche kawałki miki. Wszystko to chciałam zgromadzić w jednym
miejscu, żeby w każdej chwili, bez świadków, najwyżej w towarzystwie
Romy, móc się tym bawić. Najpierw chciałyśmy zbudować do tego celu
budkę z mat, ale doszłyśmy do wniosku, że taka budka od razu zwróci
uwagę i każdy będzie do niej zaglądał. Dlatego w końcu poprosiłyśmy
chłopców, żeby nam wykopali magazyn w ziemi. Zgodzili się to zrobić za
opowiedzenie pięciu zupełnie nieznanych bajek o duchach. Magazyn udał
się znakomicie. Przypilnowałyśmy z Romą, żeby dół wykopali duży,
przykryłyśmy go deskami i darniną i ustawiłyśmy tam dwie ławeczki z
kamieni. Przeniosłyśmy wszystkie skarby do nowej kryjówki, ale potem
przez kilka dni były w szkole trudne lekcje i nie miałyśmy czasu tam
zaglądać. Wykorzystały to zielone żmije. Psy również znały to miejsce, bo
asystowały nam przy urządzaniu schronienia. I one odkryły intruzów.

82

RS

background image

Jadłyśmy z mamą obiad, kiedy zobaczyłyśmy szamoczącą się w ogródku
Merkę i usłyszałyśmy basowe poszczekiwanie Kruczka. Wybiegłam
zaniepokojona na ganek. Od razu poznałam, co się święci. Suczka biegała,
a jej drobny łepek poruszał się w obie strony z niebywałą energią i nie-
prawdopodobnie szybko. W zębach trzymała coś, co wyglądało jak
seledynowa wstążeczka. Miotała tą wstążeczką w lewo i w prawo, aż
zaczęła się rozpadać w drobne kawałki. Dopiero kiedy został jej w zębach
jeden maleńki kawałeczek, wypluła go i obwąchiwała rozrzucone wokoło
zielone szczątki żmii. Za chwilę ukazał się Kruczek z następną gadziną.
Na ten widok Merka podwinęła ogon i pobiegła prosto do mojego
schowka, by wkrótce wrócić z nową zdobyczą. Pogrom tego dnia był
olbrzymi. Ale magazyn już mi się na nic nie przydał, bo nie miałam
odwagi tam wejść. Przepadły wszystkie pieczołowicie gromadzone skarby.
Zresztą wkrótce zapomniałam o nich, nazbierałam sobie nowych.

Po roku magazyn znowu się niechlubnie przypomniał, kiedy przy

przekopywaniu ogródka wpadł do niego pan Nowaszewski. W ziemnym
dole pełno było robactwa i śmierdziało stęchlizną. Sukienki były pocięte
przez owady i na wpół zgniłe, nici zapleśniałe i wszystko w ogóle niewarte
bury, która mi się za to dostała.

Zbliżał się wrzesień, miesiąc, w którym w Polsce zaczyna się jesień,

kiedy w ogrodach zaczynają zakwitać chryzantemy, sady złocą się od
jabłek, lasy liliowieją od wrzosów.

O tym wszystkim pisaliśmy w szkole dziesiątki wypracowań i nawet

miało się odbyć przedstawienie złożone z jesiennych scenek i wierszy.
Przygotowywałam recytację. Trudne to było, bo nie napisane wierszem,
tylko prozą. Po prostu fragment „Chłopów" Reymonta. Mama sprawiła mi
na tę okazję śliczną sukienkę i przywiozła z Kampali białe zamszowe
pantofelki. Niestety, jak zwykle, kiedy miało nastąpić coś dla mnie
ważnego, zjawiła się choroba. Tym razem nie musiałam leżeć w szpitalu,
ale i tak całą przyjemność miałam zepsutą.

Była pora suszy, a więc panoszyły się dżygi, z którymi stale miałam

przeprawy. Dżygi to były takie pchły ziemne. Normalnie gnieździły się w
kurzu, ale były tak wygodne, że jajka składały w ciele ludzkim. Jak tylko
czuły, że nadchodzi na to pora, właziły pod paznokcie u nóg i zaczynały
się tam panoszyć. W dodatku właśnie moje paznokcie podobały im się
najbardziej, bo mama mówiła, że nie przypomina sobie, żeby ktokolwiek
inny tyle ich zbierał co ja. Jajeczka pchły magazynowały w woreczkach

83

RS

background image

wielkości ziarnka grochu, który ukryty pod paznokciem bolał i swędził jak
diabli.

Powtarzałam po raz chyba dziesiąty:
„Rzędy kobiet czerwieniły się na kopaniskach. Miejscami orano pod

siew. Długie, popielate zagony rdzawiły się młodą szczotką zbóż
wschodzących. Krowa gdzieś.

Nagle musiałam przerwać deklamację. Odłożyłam książkę i szybko

zdjęłam bucik. Dokuczliwe swędzenie znałam aż nazbyt dobrze.

Nie było jeszcze żadnych widocznych śladów, ale już wiedziałam, na co

się zanosi. Pobiegłam do mamy, wołając:

— Dżygi! Chyba mam dżygi!
— Pokaż.
- Jeszcze nie widać, ale na pewno będą, już ja to znam!
- Nie rób paniki, podrap palec i zobaczysz, że przestanie swędzić.
Podrapałam, nie pomogło. Przez następne dwa dni nawet nie opłaciło się

sznurować butów. Ciągle musiałam drapać. Na trzeci dzień pod
paznokciem zaczęło obierać.

Mama zdecydowała, że czas na operację. Z przerażeniem śledziłam

przygotowania. Na rozłożonej gazie leżały tampony waty, stała butelka
jodyny, a na maszynce spirytusowej z sykiem gotowały się igły. I ja, i
mama byłyśmy zdenerwowane. Nienawidziłam tych operacji. Wiedziałam,
że będę krzyczeć, chociaż wcale nie miałam na to ochoty. Zawczasu
czułam, jak ten krzyk we mnie dojrzewa, miałam go na podorędziu i
wybuchał z chwilą, kiedy igła pojawiała się w drżących palcach mamy.
Siła mego głosu była w takich chwilach tak wielka, że nie mogły się z nią
równać ani śpiew kulawej Janki, ani nabożne Wycie Kruczka. Sąsiedzi
przybiegali zobaczyć, co się dzieje, pomagali zdenerwowanej mamie i
dziwili się, że nie przyłoży mi klapsa. Kiedy pęcherzyk z pchlimi jajkami
obnażał krwawą dziurkę pod paznokciem, nabierałam powietrza w płuca i
nowym wrzaskiem witałam piekącą porcję jodyny.

Nigdy nie uwierzę, że można to znieść po cichu. Boję się tego chociaż

jestem dużą dziewczynką i już. Będę się tego bała na pewno do końca
życia.

Przedstawienie odbyło się w dwa dni po nieszczęsnej operacji, ale i tak

wyszłam na scenę jak kaleka. Palec bolał i mogłam stać tylko na kancie
buta, a nie na całej stopie. Wydawało mi się, że wszyscy patrzą tylko na to,

84

RS

background image

jak trzymam nogę, i tak mnie to zaprzątało, że dwa razy pomyliłam tekst,
ale jakoś mnie na szczęście nie wygwizdali.

Swoją drogą chciałabym zobaczyć kogoś innego deklamującego cztery

strony „Chłopów" z ogromną dziurą po dżygach pod paznokciem!

































85

RS

background image

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Płomień Ugandy

Jedziemy do pensjonatu angielskiego w Kiwała koło Masaki. Do tej

pory nie mogę zrozumieć, jak to się stało, że wybrano mnie na ten wyjazd.
Bo jedzie nas tylko trzy, oprócz mnie jeszcze Tereska i Emilka z trzeciej
gimnazjalnej. No i pani Marta - nauczycielka, która ma się nami opie-
kować. Pani Marta była kiedyś w Polsce wychowawczynią dzieci hrabiego
Łączyńskiego i jest najnudniejszą nauczycielką na świecie. Bez przerwy
robi uwagi: „Nie garb się", „Nie marszcz nosa przy uśmiechu", „Patrz pro-
sto w oczy, kiedy się do kogoś zwracasz" i tak dalej, i tak dalej. Nie wiem,
jak wytrzymamy przez trzy tygodnie, jeśli będzie nas tak ciągle strofować.
To mnie najbardziej martwi z całej tej podróży, a mamę przeciwnie, nawet
cieszy; powiada, że może wreszcie nabiorę manier dobrze ułożonej
panienki, bo na razie jestem rozpuszczona jak chłopaczysko.

Jeszcze jedna rzecz bardzo mnie denerwuje. Odkąd wyjechałyśmy z

Kodży, pani Marta zamęcza nas, żebyśmy mówiły po angielsku. Emilka
mówi świetnie, ale mnie i Teresce idzie to bardzo źle, bo na lekcjach mówi
się zawsze na jakiś temat, a tak prędko mówić o wszystkim, co się widzi i
myśli, jest naprawdę bardzo trudno. Pani Marta udaje, że zapomniała po
polsku, i nie odpowiada, kiedy zwracamy się do niej w tym języku.

W Kampali, gdy wróciłyśmy ze spaceru, pani Marta oświadczyła, że jest

„so glad", żeśmy się nie spóźniły na kolację i kazała nam umyć ręce.
Oczywiście powiedziała to po angielsku.

W sali jadalnej resthouse'u byli sami Anglicy i pani Marta rozmawiała z

nimi. Jeden z nich bardzo nam się spodobał. Wypytywał nas, dokąd
jedziemy, jakie mamy imiona, i sam się przedstawił. Nazywał się Norman
Lemon - czyli Norman Cytryna. Po kolacji, w czasie której wypił chyba z
sześć butelek piwa, zaproponował nam, żebyśmy poszły obejrzeć jego
nowy samochód.

Potem, kiedy położyłyśmy się spać, pani Marta ciągle jeszcze z nim

rozmawiała. Widziałyśmy ich z okna naszej sypialni. Siedzieli na
werandzie, ona popijała kawę, a on dalej piwo. Dziwiłyśmy się, jak mu się
tyle tego piwa mieści. Co prawda nie był chudy, ale właściwie tylko twarz
miał okrągłą i gładką jak u dziecka. Gdyby nie siwe włosy, mógłby
wyglądać bardzo młodo. Uśmiech też miał trochę dziecięcy.

86

RS

background image

Przyglądałyśmy mu się bardzo długo i wreszcie zrozumiałyśmy, że to
piwo, które wypija, za chwilę zamienia mu się w pot i dlatego zaraz mu się
mieści nowe.

Następnego dnia rano mister Lemon zawiózł nas swoim samochodem na

dworzec autobusowy i powiedział, że pewno się wkrótce zobaczymy, bo
on też jedzie na wypoczynek do Kiwali. Ucieszyłyśmy się.

- Czy tam pan też będzie bez przerwy pił tyle piwa? - zapytałam. ,
- Kasiu! - Pani Marta załamała ręce z oburzenia, ale pan Norman

uśmiechnął srę^ tak, że aż weszły mu dołki na policzki, i powiedział, że
naturalnie, bo piwo bardzo lubi.

- A ile pan może wypić najwięcej? - wypytywałam.
- Jak przyjadę, to się przekonasz, tymczasem do widzenia -pożegnał się,

bo już kierowca zamykał autobus.

Zajęłyśmy nasze miejsca, a pani Marta była na mnie wściekła, że jestem

taka nietaktowna. Co jej szkodzi, że chcę wiedzieć, ile on może wypić
piwa? Może jest rekordzistą świata albo przynajmniej Afryki?

Autobus jechał bardzo powoli, zatrzymywał się w każdej wiosce i

miasteczku, które znajdowały się na trasie. We wszystkich tych
miejscowościach wsiadali i wysiadali Murzyni, ale nie siedzieli obok nas,
chociaż w naszej oddzielonej szklaną ścianką części autobusu było
mnóstwo miejsca. Za szybą był tłok i chyba tylko połowa jadących miała
siedzące miejsca. Zaglądało do nas stamtąd jakieś małe czarne dziecko,
rozpłaszczając na szybie i tak już szeroki nosek.

Pani Marta powiedziała, żebyśmy trochę powyglądały przez okno,

zamiast uparcie przyglądać się Murzynom, bo to ich krępuje. Ale ja jakoś
nie mogłam zupełnie nie patrzeć w ich stronę, bo wciąż mi się wydawało,
że oglądają z żalem naszą część autobusu, w której rozsiadłyśmy się
wygodnie we cztery, mając dookoła wolne miękkie fotele, podczas gdy oni
stoją zwartym tłumem, który chwieje się na zakrętach.

Wreszcie pani Marta kazała mi usiąść tyłem do Murzynów i już nie

mogłam ich obserwować, więc zaczęłam oglądać krajobrazy.

Były ciekawe, ale i tak prędko mi się znudziły, bo bardzo chciałam

wiedzieć, co się dzieje w murzyńskiej części autobusu. Dlatego byłam
szczęśliwa, kiedy wreszcie około południa dotarłyśmy do Masaki.

Wysiadłyśmy i zaraz do pani Marty podszedł Hindus z Murzynem

ubranym w długą białą koszulę. Hindus ukłonił się i powiedział, że ma
zaszczyt zaprosić nas na obiad.

87

RS

background image

- Ależ my jedziemy dalej, do Kiwali - powiedziała pani Marta i zaczęła

się rozglądać, bo mieli tu przysłać po nas samochód, a nie było go nigdzie
widać.

- Niech lady się uspokoi, wszystko jest okay. Teraz kierowca musi

jeszcze załatwić kilka spraw w mieście, a pani i dzieci zjedzą spokojnie
obiad i potem pojadą.

W czasie tej przemowy Hindus razem z Murzynem załadowali nasze

walizki na niewielki wózek. Pani Marta była zdenerwowana, oglądała się
co chwila na przystanek autobusowy i widać było, że wolałaby się stąd nie
ruszać.

- Niech lady naprawdę będzie spokojna - zapewniał Hindus. -Ja jestem

dobry przyjaciel i dostawca lady z Kiwali.

Jednak pani Marta nie była spokojna.
Weszliśmy do sklepu, który wyglądał trochę jak bazar. Było w nim

wszystko: z jednej strony bele kolorowych perkalików, tasiemeczki,
koraliki, jakieś błyskotki, pod drugą ścianą trochę owoców, sery, puszki z
kawą, cukierki, kiełbasy, w ogóle rozmaite rzeczy. Sklep mieścił się w
wąskim podłużnym pokoju przypominającym wielki korytarz. Doszliśmy
do końca tego korytarza i wtedy Hindus otworzył drzwi i przepuścił przed
sobą panią Martę i Emilkę. Kiedy Emilka go mijała, obejrzał ją od góry do
dołu i uśmiechnął się lekko do siebie. Emilka była bardzo ładną panną i
wszyscy Anglicy w resthouse w Kampali też zwracali na nią uwagę, aż w
końcu pani Marta powiedziała, że musi ją mieć na oku, żeby jej ktoś nie
porwał.

W pokoju, do którego weszliśmy ze sklepu, gospodarz porozsadzał nas

na wiklinowych fotelach wokół stołu. Zaraz też zjawiła się Murzynka z
miednicą i zaczęła nam podawać zmoczone ściereczki do wytarcia rąk.
Obiad był bardzo dobry, chociaż nie mogłam zjeść sosu, taki był pieprzny.
Łakomie spoglądałam na ułożone w szklanym półmisku i już obrane ze
skórki owoce mango. Kiedy nadeszła wreszcie pora deseru, nałożyłam
sobie na talerzyk aż trzy kawałki mango, a Hindus podlał mi je szczodrze
jakimś sosem.

Chciałam się pozbyć wreszcie dokuczliwie palącego smaku pieprzu i

wzięłam do ust wielki kęs owocu. Ku oburzeniu pani Marty natychmiast
go wyplułam na talerz.

- Kasiu, zachowuj się przyzwoicie! - powiedziała do mnie ostro.
- Kiedy nie mogę - wydusiłam przez łzy i zaniosłam się kaszlem.

88

RS

background image

Nie musiałam już nic wyjaśniać, bo tylko niezwykle dobre wychowanie

powstrzymało panią Martę przed powtórzeniem tego, za co mnie
skrzyczała. Co do mnie, wydaje mi się, że nigdy w życiu nie będę tak
dobrze wychowana, żeby nie wypluć sosu z pieprzu tureckiego wtedy,
kiedy spodziewam się, że biorę do ust słodziutki soczek owocowy.
Zachowałam się bardzo brzydko, ale tylko trochę pokaszlałam i na tym się
skończyło, podczas gdy pani Marta długo wycierała z twarzy czarne
strużki płynące z oczu i nerwowo oddychała.

Po naszych doświadczeniach Tereska i Emilka nawet nie tknęły swego

deseru, a z trudem powstrzymujący się od śmiechu Hindus kazał podać
mandarynki i ananasy, które szybko zmiotłyśmy ze stołu, przy czym nasza
nauczycielka jadła tak łakomie, jakby nigdy nie była wychowana.

Byłyśmy już trochę zmęczone i ociężałe po obiedzie, zaczęłyśmy

ziewać. Wyciągnęłyśmy się na leżakach, ale jakoś nie mogłam zasnąć.
Leżałyśmy długo i żadnej z nas nie chciało się odzywać. Dopiero kiedy
słońce zeszło niżej, pani Marta podniosła się i zaczęła niespokojnie
chodzić po werandzie. Wtedy zaraz zajrzał do nas Hindus i zapytał, czy
czegoś nie potrzebujemy.

- Dziękujemy, ale czy nie może pan wpłynąć na to, żeby ten samochód

wcześniej po nas przysłano? Przecież dzieci nie mogą podróżować w
nocy, bo i tak są już zmęczone.

- Samochód stoi przed sklepem, lady.
- Dlaczego więc nie jedziemy?
- Samochód trochę zepsuty, lady - poinformował spokojnie.
- Ładna historia! - wykrzyknęła pani Marta.
- To nic, zaraz naprawią, czarny Johnny to dobry mechanik. Wyszłyśmy

przed sklep. Rzeczywiście, stał tam mały autobusik.

Na tylnych siedzeniach piętrzyły się stosy paczek i paczuszek. Nasze

bagaże też były już tam ułożone. Rosły Murzyn, siedzący na jezdni wśród
różnych rozrzuconych narzędzi, wstał na nasz widok, ukłonił się nisko i
usiadł ponownie, bez pośpiechu wracając do swoich zajęć. Jednocześnie
rozmawiał z drugim Murzynem, tym samym, który wyszedł po nas na
przystanek autobusu, i co chwila obaj wybuchali śmiechem. Pani Marta
przyglądała im się przez moment, ale to nie robiło na nich wrażenia.
Wreszcie machnęła ręką i odeszła zabierając nas ze sobą.

- Jeżeli ta naprawa dalej będzie się odbywała w takim tempie, to i jutro

będziemy jadły tu obiad - powiedziała zrezygnowana.

89

RS

background image

Z obiadem to przesadziła, ale kolację jadłyśmy jeszcze u Hindusa i była

już późna noc, kiedy wyruszyłyśmy w dalszą drogę. Ja z Tereską zaraz
zasnęłyśmy, a pani Marta obudziła nas dopiero wtedy, kiedy samochód
mijał oświetloną bramę z napisem: „Kivala Hotel".

Jeszcze parę minut jazdy pośród zarośli i zatrzymaliśmy się przed

dużym budynkiem o jasno świecących oknach. Wyszłyśmy z samochodu i
ogarnął nas chłód. Tutaj, w okolicach równikowych, noce są bardzo
chłodne. Otworzyły się drzwi i w snopie światła ukazała się dama z
wysoko upiętymi włosami, w długiej ciemnej spódnicy. Była to
właścicielka pensjonatu. Najpierw podała rękę pani Marcie i przeprosiła ją
za trudności w podróży. Potem stała z wyciągniętą ręką, a myśmy
podchodziły do niej, żeby się przedstawić. Gdy przyszła kolej na mnie,
wykonałam najładniejszy dyg, na jaki było mnie stać o północy, i
wiedziałam już, że będę się tej pani bała.

Była wysoka i szczupła, i nawet może nie tak bardzo stara jak groźna.

Podczas powitania ani razu się nie uśmiechnęła, tylko patrzyła na nas
surowym wzrokiem, jak na jakimś egzaminie, jakby za to, jak wyglądamy,
mówimy i poruszamy się, miała zamiar stawiać nam stopnie. To właśnie
dlatego poczułam, że nie potrafię przy niej zachowywać się swobodnie.
Nawet pani Marta straciła swoją pewność siebie i stała trochę zakłopotana,
jakby była nie najnudniejszą z nauczycielek, ale jedną z nas.

Mrs Gordon, bo tak się nazywała pani, powiedziała, że boy zaprowadzi

nas do naszych pokoi, a jutro rano o godzinie dziewiątej trzydzieści
przyprowadzi na śniadanie; powiedziała nam „good night" i wyszła.

Natychmiast po jej wyjściu biało ubrany Murzyn zaprowadził nas do

drugiego, mniejszego budynku, gdzie były nasze pokoje. Zamieszkałam z
Tereską, a pani Marta z Emilką. Pokoik był prześliczny, ściany miał
pomalowane na różowo i czyściutką, pachnącą pościel w kwiecistych
seledynowych powłoczkach. Łóżka były przygotowane do spania i nawet
już nie poszłyśmy do łazienki, tylko boy wytarł nam ręce i nogi szmatkami
zmoczonymi w ciepłej wodzie. Potem zgasił światło, też powiedział „good
night" i wyszedł.

Spałyśmy doskonale. Boy budził nas kilka razy, ale jak tylko wychodził,

zasypiałyśmy znowu i dopiero pani Marta ściągnęła nas z łóżek.

Wykąpane, ubrane w świeże sukienki zasiadłyśmy do śniadania. Były

sucharki, jajka na wędzonce, sałata i słaba herbata z mlekiem. Po
śniadaniu Mrs Gordon poprosiła do siebie panią Martę. Czekałyśmy na nią

90

RS

background image

przy stole. Wróciła i powiedziała, że możemy przebrać się w szorty i do
drugiego śniadania spacerować po ogrodzie albo grać w tenisa. Miałyśmy
dwie godziny czasu.

Dopiero teraz zobaczyłyśmy, jak piękna jest Kiwała. Budynki wznosiły

się na wysokiej górce otoczonej gęstymi krzewami. Ale na samej górce
oprócz budynków był wspaniały ogród, pełen cudownych zapachów. Na
strzyżonych trawnikach rosły kwitnące krzaki oleandrów. Korty tenisowe
odgrodzone były od reszty ogrodu ścianami z błękitnych powojów, a po
drugiej stronie tych ścian były długie grządki, na których nie rosło nic
prócz róż herbacianych o niezwykle dużych i pachnących kwiatach. Te
róże podobały mi się najbardziej, chciałam policzyć wszystkie krzaki, ale
po dwustu pięćdziesięciu byłam już zmęczona, a było ich jeszcze raz tyle
albo i więcej.

Chodziłam między różanymi krzewami, zaglądałam do każdego

kwiatka, a nawet chciałam pomóc rozwijać się niektórym pąkom, za co
pani Marta bardzo mnie skrzyczała. Nawąchałam się tych róż, aż mi się
kręciło w głowie. Potem zaczęłam grać z Tereską w tenisa, ale tak
kłóciłyśmy się o każdą źle podaną piłkę, że Emilka, która czytała książkę
na ławeczce obok kortu, zabrała nam rakietki i przepędziła nas stamtąd, bo
myślała, że się pobijemy.

Poszłyśmy więc na sam koniec ogrodu i zobaczyłyśmy, że jest

odgrodzony drucianą siatką od zarośli rosnących na zboczach góry.
Oprócz krzewów palmowych były tam jakieś niewysokie kwitnące
drzewka. Same drzewka były zwyczajne, ale kwiaty miały tak ogromne, że
ich płatki wyglądały jak płomienie. Ponieważ rosły już za płotem, a nie w
ogrodzie, postanowiłyśmy się tam przedostać i trochę ich nazrywać.
Tereska podsadziła mnie i za chwilę byłam już po drugiej stronie siatki, a
że jedno z tych drzew rosło tuż przy niej, od razu się na nie wdrapałam. Z
trudem zerwałam kilka olbrzymich purpurowych kwiatów, bo gałązki, na
których rosły, były bardzo twarde.

Wróciłyśmy do ogrodu z ogromnym bukietem i ruszyłyśmy na

poszukiwanie pani Marty, żeby jej pokazać niezwykłe kwiaty.

Spotkałyśmy po drodze boya, który jakoś dziwnie wystraszył się na

widok bukietu i powiedział, żebyśmy go natychmiast wyrzuciły.
Wyjaśniłyśmy mu, że przecież kwiatów tych nie zerwałyśmy na
grządkach, tylko za ogrodzeniem, a wtedy on popędził na skargę do pani

91

RS

background image

Gordon. Za chwilę zobaczyłyśmy, jak obie z panią Martą idą prędko w
naszą stronę.

- Kasiu, natychmiast rzuć te kwiaty! - wołała do mnie nasza opiekunka.
- Dlaczego? - zapytałam. - Nie rwałam ich w ogrodzie, niech pani

zobaczy, jakie są piękne! - Podbiegłam do obu pań, pokazując im bukiet.

- Te kwiaty są trujące! Zostaw je natychmiast!
- Dlaczego? - zapytałam znowu, ociągając się z wykonaniem polecenia.
Wtedy Mrs Gordon rzuciła w moją stronę tylko jedno słowo: „please",

ale wypowiedziała je takim tonem, że natychmiast rzuciłam kwiaty.
Zawołała boya, który bez słowa zaprowadził mnie do łazienki i oddał w
ręce tłustej Murzynki Anny. Ta rozebrała mnie i kazała wejść pod ciepły
prysznic, a kiedy już byłam dokładnie opłukana, wytarła mi jeszcze ręce
watą nasączoną spirytusem. Owinęła mnie w ręcznik, a moje szorty i
bieliznę wrzuciła do wanny.

Przyglądałam się jej w milczeniu. Włosy miała natłuszczone,

przyczesane gładko i tak mocno spięte, że wydawały się prawie proste, a
twarz tak upudrowaną, że z czarnej zrobiła się szara. Wykonując przy
mnie wszystkie te zabiegi podśpiewywała sobie cichutko i w ogóle wy-
glądała raczej wesoło.

Czekałam zawinięta w ręcznik, aż mi przyniosą coś do przebrania, i

myślałam, że właściwie to dobrze mi tu. Tyle mamy służby, jak w jakimś
pałacu, kto inny podaje do stołu, kto inny ściele łóżka, kto inny
przygotowuje kąpiel. Będę miała co opowiadać mamie, Romie i w szkole.

Tymczasem nadeszła Emilka z moimi ubraniami i powiedziała, że czeka

mnie jeszcze bura od pani Gordon i że mam przed obiadem pójść ją
przeprosić, bo ze zdenerwowania boli ją głowa.

- To za co ja mam ją przepraszać, przecież nie wiedziałam, że te kwiaty

są trujące.

- Ale jeżeli tu wszystko jest ogrodzone, to znaczy, że za ogrodzenie nie

wolno wychodzić bez pytania.

- A kogo te kwiaty już otruły? - spytałam.
- Nie wiem, ale podobno Murzyni nacierają ich sokiem ostrza swoich

oszczepów i wtedy nawet lekko zadraśnięte zwierzę zdycha.

- To ja bym też zdechła?
- Zdychają zwierzęta, ty byś umarła.
- A jak się ten kwiat nazywa?

92

RS

background image

- Nie pamiętam dokładnie, ale w tłumaczeniu na polski to coś jakby

„płomień Ugandy".

- To one rosną tylko w Ugandzie?
- Chyba nie, może tu jest ich najwięcej. Ale teraz nie wypytuj, tylko

zastanów się, jak przeprosisz panią Gordon. Musisz to zrobić po angielsku
i nie radzę ci niczego przekręcać, jak ty to lubisz, bo i bez tego masz u niej
kreskę.

- Jaką kreskę?
- Taką, która jej przypomina, że byłaś nieposłuszna.
- Słuchaj, Emilko, ja się i tak już strasznie boję pani Gordon, to lepiej ty

mnie naucz na pamięć tych przeprosin, bo jak się pomylę, to ona mnie
jeszcze zabije.

- Tak źle chyba nie będzie - roześmiała się Emilka - ale dobrze, mogę

cię nauczyć.

Jakoś przebrnęłam przez te przeprosiny i pani Gordon dała się

przebłagać, a nawet na zakończenie poczęstowała mnie czekoladą. Przed
kolacją piła z nami herbatę i dowiedziałyśmy się, czemu zawdzięczamy
nasz pobyt tutaj. Mąż Mrs Gordon w czasie walk powietrznych o Londyn
bardzo zaprzyjaźnił się z jednym polskim lotnikiem i ten lotnik kiedyś
uratował mu życie. Potem jednak pan Gordon zginął, ale ona zawsze
będzie pamiętać o tym dobrym Polaku. Dlatego kiedy od znajomych
dowiedziała się, że w Ugandzie jest polski obóz, wysłała zaproszenie i
odtąd na każde wakacje będzie tu kogoś z Polaków zapraszać.

Następnego dnia zjawił się w Kiwali dwunastoletni syn pani Gordon,

Bobby. Przyjechał z Johannesburga, gdzie chodzi do szkoły. Zaprosił nas
na tenisa. Grałyśmy we dwie po jednej stronie, a on sam po drugiej.
Pobiłyśmy się z Tereską o piłkę, bo ona ciągle wyłapywała moje. Bobby
się obraził, ale na drugi dzień znowu chciał z nami grać, bo mu się
nudziło.

Czwartego dnia przyjechał pan Norman Lemon i dopiero się zaczęły

wesołe chwile. Od razu przy pierwszej kolacji zaczęłam liczyć, ile wypije
piwa, ale wypił tylko pięć butelek, bo więcej nie było w pensjonacie. Pani
Gordon przyszła wieczorem przeprosić, że miała za mało piwa, i zapytała,
ile butelek ma sprowadzić z Masaki na następne dwa dni. Ponieważ kiedy
przyszła, na werandzie nie było nikogo oprócz mnie, poprosiła, żebym
wszystko powtórzyła panu Normanowi.

93

RS

background image

- Może pani zamówić śmiało sto butelek albo jeżeli na dwa dni, to

dwieście - zaproponowałam.

- What? Two hundred?!
- Pan Lemon jest championem świata w piciu piwa.
- Who is the champion?
- Mister Norman Lemon is - odpowiedziałam.
- Oh, my goodness - jęknęła Mrs Gordon i opadła na fotel.
Postanowiła poczekać na pana Normana i zaraz się z nim rozmówić.

Jeszcze tylko upewniła się, czy widziałam, jak pił tak dużo piwa, i wtedy
opowiedziałam, jak obserwowałyśmy go z Tereską w Kampali.

Kiedy nadszedł pan Norman, zaczęła się heca. Myślałam, że ona nic mu

nie powie, ale właśnie od tego zaczęła. Powiedziała, że miała zamiar go
przeprosić, że ma za mało piwa, ale jeśli on chce trenować do mistrzostw
świata, to ona ma wątpliwości, czy Kiwała jest do tego odpowiednim
miejscem. Oprócz piwa jej pensjonariusze chcą tu czasem zjeść, a
samochód nie jest tak duży, żeby zmieściło się w nim kilkaset butelek
piwa i jeszcze cokolwiek innego. I tak dalej, i tak dalej.

Biedny Cytrynka, jak go po cichu nazywałyśmy, stał z szeroko

otwartymi oczyma i robił się na przemian blady i różowy. Pani Gordon
mówiła tak szybko, że z trudem zdołał wtrącić od czasu do czasu jakieś
„sorry". Kiedy się wreszcie wygadał, przeprosił jeszcze raz i powiedział,
że natychmiast wyjedzie, ale chciałby wiedzieć, dlaczego jest na niego
taka zagniewana.

Zrobiło mi się strasznie przykro, bo o tym jego mistrzostwie

powiedziałam pani Gordon tylko dlatego, żeby miał pod dostatkiem piwa.
Skąd mogłam przypuszczać, że ona jest taka skąpa? Postanowiłam
natychmiast to naprawić, nie miałam jednak odwagi sama odwoływać
tego, co powiedziałam przed panią Gordon, dlatego szybko pobiegłam po
Emilkę, która w salonie słuchała patefonu. Jednym tchem opowiedziałam
jej całe zajście. Wysłuchała mnie ze zdziwieniem i niechętnie wstała z
fotela na biegunach.

- No, no - pokręciła głową. - Aleś nawarzyła piwa, na pewno mu teraz

starczy na długo. - I wyszła.

Zostałam w salonie. Tango „La cumparsita", ciągnięte na skrzypcach,

denerwowało mnie. Zatrzymałam patefon i stanęłam przy oknie na
werandę. Emilka przepraszała za moje niefortunne wstawiennictwo,
tłumacząc, że jednak miałam dobre intencje. Pani Gordon kiwała głową ze

94

RS

background image

zdumieniem, a poczciwy Cytrynka powoli zaczynał się uśmiechać. Potem
Emilka wróciła do salonu i poradziła mi, że najlepiej będzie, jeśli szybko
znajdę się w łóżku. Wyszłam nie zwlekając. Oczywiście innymi drzwiami
niż te, które prowadziły przez werandę.

Na szczęście pan Norman został w Kiwali i dzięki niemu było bardzo

przyjemnie. Całe dnie spędzał z nami, a całe wieczory z panią Martą.
Rozmawiali bez przerwy i nigdy nie mogli się nagadać do woli. Pani
Marta zmieniła uczesanie i mniej rugała nas, a za to więcej pana Normana.
On znosił to spokojnie i tylko mówił swoje „sorry", a po kilku dniach już
„sorry, darling" i nawet miał taką minę, jakby mu gderanie pani Marty
sprawiało przyjemność.

Trzy razy zabrał nas samochodem na przystań swojego znajomego

Hindusa nad jeziorkiem Nabugabu. To były wspaniałe dni. Obiad jedliśmy
na plaży pod parasolem, pływaliśmy łodzią. Plaża była tam wąska i
piaszczysta, a zaraz za piaskiem ciągnęła się dżungla, ciemna i wilgotna,
pełna krzyku małp i śpiewu dziwnych ptaków. Moczyliśmy się pod
prysznicami, bo w jeziorze były bilharcje. Najbardziej jednak w te dni
cieszyło mnie to, że nie muszę jeść lunchu w Kiwali.

Lunch był jedynym posiłkiem w ciągu dnia, który spożywaliśmy w

towarzystwie pani Gordon. Siedzieliśmy wtedy wszyscy przy wielkim
stole daleko od siebie. Dań było tyle, że widelce, noże i inne sztućce
rozłożone były przy każdej z nas po obu stronach chyba na jakieś pół
metra. Strasznie bałam się, żeby nie zgrzytnąć nożem po talerzu albo nie
upuścić sałaty czy groszku na obrus, kiedy sobie nabierałam z półmiska.
Najbardziej ze wszystkiego na stole interesowały mnie desery, ale zanim
doszło do deseru, nie mogłam już nic wziąć do ust, taka byłam najedzona.
Trzeba było wszystkiego po kolei spróbować, bo inaczej pani Gordon
wypytywała, czy nie jadło się niedojrzałych owoców albo czekolady,
martwiła się, że kucharz ugotował niesmacznie, i robiła wykład o
witaminach potrzebnych do rozwoju rosnącym dzieciom, a pani Marta
wysyłała takie spojrzenia, że dla świętego spokoju połknęłybyśmy nawet
truciznę.

Nie znosiłam też podwieczorków, na które dorośli dostawali kawę, a ja z

Tereską niezmiennie bułki, o smaku papieru, z masłem i sałatą oraz słabą
herbatę z mlekiem.

Kiedyś pojechałyśmy z panem Normanem do Masaki na zakupy.

Kupiłam mamie bransoletkę z prawdziwych korali, a sobie meble dla lalki.

95

RS

background image

Pan Norman spotkał kolegę i zaprowadził nas do cukierni na lody, a sam
poszedł z tym kolegą. Czekałyśmy na niego, ale choć już było dwadzieścia
minut po godzinie, o której miał wrócić, nie nadchodził.

Panią Mart okropnie to zdenerwowało. Nic nie mówiła, ale podarła trzy

serwetki papierowe, a potem nagle wstała i powiedziała, że nie będziemy
dłużej czekać na tego człowieka, a ona osobiście nie chce go więcej
widzieć. My nie miałyśmy nic przeciwko temu, żeby się nagadał ze swoim
kolegą, ale pani Marta uważała, że to nie jest w porządku. Emilka
wzruszyła ramionami i powiedziała, że to nie ma sensu, żebyśmy
wychodziły, bo i tak razem będziemy wracać.

- Milcz, smarkata, wiem, co mam robić! - syknęła w odpowiedzi pani

Marta i wyszła z cukierni, a my za nią.

Poszłyśmy do Hindusa-dostawcy, u którego pierwszego dnia jadłyśmy

obiad. Na szczęście przed sklepem stał jeszcze autobusik pani Gordon z
zakupami. Pojechałyśmy nim do Kiwali.

Wieczorem po kolacji wrócił z miasta zasapany, zakurzony pan

Norman. Ze zdenerwowania, że nie zaczekałyśmy na niego, na złość pani
Marcie zostawił samochód w mieście i przyszedł piechotą nie zważając na
niebezpieczeństwa, bo droga prowadziła prawie cały czas przez dżunglę.
Był tak zmęczony, że nie mógł mówić, rzucił na powitanie tylko jedno
„sorry" i zaraz poszedł do siebie. Pani Marta pobiegła za nim i za parę
minut wrócili oboje bardzo weseli. Od tej pory nazywałyśmy Cytrynkę -
Norman Walker, a pani Marta ze wzruszeniem mówiła, iż nie spodziewała
się, że to jest takie duże dziecko.

Nadszedł dzień, kiedy powiedziałyśmy „good bye" Kiwali, pani Gordon,

Bobbyemu i służbie, kiedy pożegnałam się z żalem z aleją herbacianych
róż i wyjechałyśmy. Norman Walker odwiózł nas swoim samochodem aż
do Kodży. Wkrótce zabrał z osiedla panią Martę, bo chociaż bez przerwy
go za coś rugała, zgodziła się zostać jego żoną.








96

RS

background image

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Wielka radość i wesele.

Za kilka dni mama będzie obchodzić imieniny. Będą goście, w szafce

stoją już cztery butelki cherry brandy i jedna whisky, a także świeżo
upieczone serniki i strucle z pomarańczą. Pierwszy raz imieniny mamy
odbędą się z taką pompą. Zenek Mączyński, który mieszka w sąsiedztwie,
podobno słyszał, że na tych imieninach moja mama będzie się zaręczać z
panem Teofilem. Lubię pana Teofila i dlatego wiem na pewno, że on nie
może być taki podstępny, żeby brał sobie za żonę moją mamę, która nie
jest przecież panienką na wydaniu ani nawet strapioną samotną wdową.
Moja mama nikogo nie potrzebuje, bo ma mnie. Tak mi mówiła, kiedy
Stach lotnik pisał do nas ze szpitala.

Pobiłam się z Zenkiem o to, że robi plotki, i porządnie dostał, bo nawet

uciekać nie potrafi, taki jest gruby. Poszedł z bekiem do pani Mączyńskiej
i razem przyszli na skargę do mojej mamy. Za późno ich zobaczyłam i
dlatego nie udało mi się uniknąć spotkania.

- Przychodzę poskarżyć się na Kasię - oznajmiła od progu pani

Mączyńska. Gruby Zenek ze spuszczoną głową chował się za jej ramię.

- A co ona znowu zrobiła? - zaniepokoiła się moja mama.
- Uderzył mnie kamieniem w szyję, o tu! - pokazałam - musiałam go za

to sprać, ale jak mnie uderzy czymś żelaznym, to mu już zupełnie nie
podaruję! - wykrzyknęłam jednym tchem.

- Ale ona zaczęła - poskarżył się z płaczem Zenek.
Mama otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko zrobiła dziwną

minę, zakryła twarz ręką, a po oczach poznałam, że bardzo jej się chciało
śmiać. Patrzyła to na mnie, to na wyższego ode mnie o głowę grubasa i nie
mogła wymówić słowa.

Panią Mączyńską wyprowadziło to z równowagi.
- Jak pani wychowuje córkę? Żeby dziewczynka biła się z chłopakami!
- Z pani chłopaka też bohater nie wyrośnie, jeśli nie potrafi sobie

poradzić z młodszą od siebie i jeszcze nie wstydzi się skarżyć -wzięła
mnie w obronę mama.

- Bo ona jest dzika, proszę pani, gryzie, drapie i rzuca czym popadnie

jak małpa! - wtrącił się Zenek.

- A ty jesteś plotkarz i niezdara! - odpaliłam.

97

RS

background image

Kiedy nasze mamy zaczęły się sprzeczać, ja z Zenkiem też. Omal znowu

się nie pobiliśmy, bo on mi pokazał język. W moim własnym domu!
Dostałby porządnego szczypa w ten swój pyzaty policzek, gdyby go pani
Mączyńską nie wyprowadziła, ale i tak mu to nie ujdzie na sucho.

- Żeby mi się podobne historie nie powtarzały! - upomniała mnie mama,

kiedy wyszli.

Wieczorem przyznałam się mamie, o co nam poszło.
- Wyobraź sobie, mamuś, że ten niezdara robi na ciebie plotki, powiada,

że chcesz na swoich imieninach udawać narzeczoną i się ożenić.

Mama wcale nie zaprzeczyła, tylko nagle spoważniała.
- Właśnie chciałam o tym z tobą pomówić.
- O czym? - prawie krzyknęłam.
- Myślałam, że lubicie się z panem Teofilem - powiedziała niepewnie

mama.

- Ja też tak myślałam, ale jeśli on jest taki fałszywy, to nie chcę go w

ogóle znać!

- Dlaczego fałszywy?
- Jak on może robić coś podobnego? - mówiłam przez łzy. - Przecież ty

jesteś za stara. Tylko młode panny albo samotne wdowy się żenią!

- Nie żenią, zawsze ci to powtarzam, tylko wychodzą za mąż. A ja wcale

nie jestem stara, mam dopiero trochę ponad trzydzieści lat.

- Ładne mi dopiero!
- Jak ty się do mnie odzywasz? - powiedziała ostro mama.
- A ze mną co chcesz zrobić? - odpysknęłam - oddać do ochronki?
- Myślałam, że będzie nam lepiej, kiedy znowu będziesz miała tatusia...
- Nie potrzebuję!
- Jesteś nieznośna! Mam nadzieję, że kiedy się prześpisz, zrozumiesz, że

powinnaś mnie przeprosić.

Mama nie powiedziała więcej ani słowa, tylko wzięła torebkę i wyszła.

Dopiero po jej wyjściu rozpłakałam się na dobre. Pani Hania zajrzała do
mnie i poradziła, żebym przeprosiła mamę. Nie miałam zamiaru.
Postanowiłam uciec. Gdy tylko pani Hania poszła do siebie, wybiegłam z
domu. Ale już za gankiem stanęłam, bo nie wiedziałam, dokąd mam iść.
Nagle wpadło mi do głowy, żeby wdrapać się na figowiec, który rósł w
naszym ogrodzie koło kuchni. Drzewo miało rozłożyste konary, mogłam
więc ukryć się na którymś z nich i tam pomyśleć, co robić dalej, a

98

RS

background image

jednocześnie obserwować, co się będzie działo w domu, kiedy zobaczą, że
mnie nie ma.

Mama wróciła, zanim zupełnie się ściemniło. Od razu zauważyła, że

pokój nasz jest pusty, bo za chwilę wyszły z panią Hanią przed dom i
zaczęły mnie wołać. Mama trzymała wysoko lampę i oświetlała nią
zakamarki ogrodu.

- Kaaasiu! Kasiuuu! - krzyczały obie.
Siedziałam cichutko. Teraz, kiedy od lampy zrobiło się jaśniej w

ogrodzie, mogłam tu jeszcze trochę wytrzymać. Tylko głos mamy był
coraz bardziej zdenerwowany i zaczęło mi być przykro. Od siedzenia w
kucki na dość cienkiej gałęzi nogi mi zdrętwiały i już nawet miałam
ochotę wrócić do domu.

Ostatecznie może to nie byłoby takie nieszczęście mieć znowu tatusia.

Pan Teofil nie jest najgorszy, podarował mi atlas, przynosił czekoladki i
tak dowcipnie wytłumaczył, jak ziemia krąży dookoła słońca, że potem
opowiadałam to całej klasie. Gdyby się ożenił z moją mamą, musiałby za
mnie odrabiać rachunki, tak jak to robi ojciec Witka Nowakowskiego, i
dawać mi do noszenia swój zegarek na rękę w każdą niedzielę.

Zeszłabym już chętnie z tego drzewa, ale trochę mi było wstyd.

Postanowiłam, że jeśli mam już się zgodzić na to wesele, posiedzę dotąd,
dopóki nie zasnę i spadnę, a wtedy mama będzie musiała mnie przeprosić.

Jednak nie udało mi się to, bo psy nagle zapragnęły pomagać w

szukaniu i zaraz mnie znalazły. Przybiegły pod drzewo, zaczęły
podskakiwać i wesoło ujadać. Pani Hania przyszła za nimi, poświeciła
lampą i zobaczyła mnie.

- Zosiu, mamy ją! - krzyknęła.
Mama była zapłakana. Chciałam prędko zeskoczyć, żeby ją uściskać, ale

nie mogłam wyprostować ścierpniętych nóg. Gałąź, na której siedziałam,
nie była wysoko, mama podniosła ręce i pomogła mi zeskoczyć.
Ucałowałam ją i poszłyśmy do domu.

Popołudnie nie zapowiadało się dobrze. Mama podgrzewała w kuchni

cały kocioł wody deszczowej. Ociągałam się z rozplataniem warkoczy, bo
nie znoszę mycia głowy. Przeliczyłam pieniądze wyjęte ze skarbonki i
zaczynałam nawlekać pięciocentówki na sznureczek, kiedy zobaczyłam, że
mama niesie już gorącą wodę. I właśnie wtedy na ganek wpadła Roma.

- Hitler zdechł! Wojna skończona! - krzyknęła od progu, zamiast

powiedzieć „dzień dobry".

99

RS

background image

- Nie mówi się „zdechł", ale „umarł", tylko zwierzęta zdychają -

poprawiłam ją rzeczowo.

- Daj spokój - przerwała mi mama. - Co ty mówisz? Skąd wiesz? —

zwróciła się do Romy.

- Z komunikatu. Właśnie nadają komunikat, wszyscy tam się schodzą.
- O Boże, Boże! Haniu! - zawołała mama i postawiła na podłodze

garnek z gorącą wodą.

Ale pani Hania już była przy nas. Usłyszała krzyk Romy. Obie, tak jak

stały, pobiegły do budynku radiowęzła.

- Nie idziesz tam? - zapytała Roma.
- Oczywiście, tylko zamknę dom i pędzimy.
Zanim doszłyśmy, komunikat się skończył, ale ludzie stali nadal

roześmiani i ożywieni.

Mówili wszyscy naraz i nie wiem, w jaki sposób się rozumieli.
- Jutro dowiemy się dokładnie o wszystkim w szkole - powiedziała

Roma.

- W szkole? Ja wcale już tam nie pójdę. Nie warto.
- Nie warto?
- No pewnie, jeżeli jest koniec wojny, to trzeba się będzie pakować.

Będziemy przecież wracać do Polski.

Do późnej nocy przychodzili do nas znajomi. Cieszyli się, że wreszcie

stąd wyjedziemy. Wypili wszystkie butelki cherry brandy i whisky, które
mama kupiła na imieniny, zjedli struclę z pomarańczą, a mnie ominęło z
tego wszystkiego mycie głowy.

Następnego dnia w szkole rzucaliśmy w siebie książkami i krzyczeliśmy

tak jak Roma, kiedy przyszła do nas z wieścią o zakończeniu wojny:
„Hitler zdechł, Hitler zdechł!" Pani długo nie mogła nas uspokoić i waliła
linijką o pulpit swego stolika.

Nie było żadnych lekcji. Przez cały dzień mówiliśmy o tym, że wojna

się skończyła. Opowiadaliśmy sobie, gdzie kto w Polsce zamieszka.
Śpiewaliśmy pieśni patriotyczne, wszystkie, jakie znaliśmy.

Jednak trzeba było chodzić dalej do szkoły i chociaż wszyscy

czekaliśmy na wyjazd, nadal odbywały się klasówki i zostawało się za
karę po lekcjach.

Kilka dni później na ścianie budynku kinowego pojawiło się ogłoszenie

mówiące, że:

Wkrótce w sali kina odbędzie się „WESELE" WYSPIAŃSKIEGO

100

RS

background image

Pani Mazurowa właśnie przechodziła tamtędy, przeczytała i wróciła do

domu oburzona.

- Słyszałyście panie, co ten Wyspiański wyprawia? - oznajmiła. —

Znowu się żeni!

- Co pani mówi, doktor Wyspiański? Przecież on ma żonę w Polsce —

zdziwiła się pani Hania.

- A jakże! Ma i jeszcze wywiesił ogłoszenie. Myślałby kto, że dla

uczczenia zakończenia wojny wesele urządza.

- Trzymajcie mnie, na litość boską, bo umrę ze śmiechu! - zawołała

moja mama.

Pani Hania zawtórowała jej. Patrzyłam na ich dziwny śmiech, bo

uważałam, że doktor Wyspiański robi świństwo żeniąc się właśnie teraz,
kiedy może i powinien wracać jak najszybciej do żony i dzieci
czekających na niego w Polsce.

Okazało się, że on się wcale nie żeni, chociaż nie tylko pani Mazurowa,

ale połowa osiedla już za to na nim psy wieszała, a „Wesele" to sztuka
teatralna zupełnie innego Wyspiańskiego, z którym doktor nie ma nic
wspólnego. Dlatego mama z panią Hanią tak się śmiały, kiedy „Nieboga"
przyniosła im tę nowinę.

Niedługo po premierze „Wesela" Wyspiańskiego moja mama urządziła

sobie wesele z panem Teofilem. Wcale nie wyglądała jak panna młoda, bo
nie miała długiej sukni ani welonu. Jednak była bardzo zdenerwowana i
kiedy szliśmy do kościoła, zapomniała zamknąć Kruczka. On oczywiście
pobiegł za nami i gdy ksiądz zaśpiewał „Veni Creator", zawył tak głośno,
że się zrobił śmiech na całe osiedle.

Mam więc mamusię i tatusia i cieszę się z tego, chociaż on nie chce za

mnie odrabiać rachunków. Chyba dlatego że ja się mylę i zamiast „tatusiu"
mówię do niego jak dawniej „panie Teofilu".

- Dzień dobry, nie ma rodziców? - pani Korczakowa zajrzała przez okno

zapuchniętymi od płaczu oczyma.

- Tu jesteśmy! - zawołała z ogrodu mama. - Proszę, niech pani wejdzie,

już idziemy.

- Co tam nowego, pani Wando? — zapytał tata.
- Przychodzę z wielką prośbą. Czy państwo nie mogliby mi pożyczyć

paru dolarów?

- Dolarów? - zdziwił się tata. - Dlaczego właśnie dolarów.
- Ach, mój Boże, muszę wysłać siostrze.

101

RS

background image

- Siostrze? Przecież, o ile pamiętam, ona jest w Polsce.
- Właśnie... - westchnęła pani Korczakowa. - Napisała, że tylko za

dolary można tam coś dostać.

- Napisała z Polski! - zawołała mama. - Z Polski! I pani nic nie mówi?
- Jak tam jest? Co pisze? - niecierpliwił się tata.
- Bieda z nędzą, moi drodzy, bieda z nędzą... - Wyjęła z torebki

fotografię i położyła na stole. - Zobaczcie sami.

- To siostra?
- Tak i jej dzieci, a tam z tyłu szwagier.
Podeszłam do stołu i zajrzałam mamie przez ramię. W ogródku koło

ładnego murowanego domu stała kobieta bardzo podobna do pani Wandy,
przed nią trzy dziewczynki, a z tyłu wysoki mężczyzna w czapce na
głowie. Wszyscy byli na bosaka.

- Widzi pani, chodzą boso, biedaki. Zresztą przeczytam wam list -

zdecydowała. Otworzyła kopertę i zaczęła czytać:

Ukochana Wandutot
Bóg nam Cię zsyła. Dzięki Ci, dzięki, żeś się wreszcie odezwała. Cała

nasza rodzina żywa i zdrowa, nawet domeczek nasz, jak widzisz na
zdjęciu, cudem ocalał, ale nie wiemy, czy długo jeszcze wytrzymamy.

U nas teraz głód i nędza. Tylko za dolary można czasem coś dostać. Bo-

chenek chleba kosztuje prawie 200 zł. Wyobraź sobie: 200 zł! Nic dziw-
nego, że chociaż oboje z Wacusiem pracujemy, nie możemy nawet marzyć
o butach dla siebie i dzieci. Teraz jeszcze pół biedy, ale co będzie zimą? W
Tobie ratunek. Żyjesz sobie w lepszym świecie. Wojnę przesiedziałaś jak
u Pana Boga za piecem, o nic się nie martwiłaś, UNRRA cię karmiła,
UNRRA ubierała, to pewnie coś uciułałaś. Daj Ci Boże. Ale, siostrzyczko,
pomyśl o moich biednych bosych dzieciach. Jak ja je poślę w te polskie
mrozy do szkoły? Gdybyś miała trochę dolarów, poślij nam, to będziesz
największą dobrodziejką i Bóg Ci tego nie zapomni. Tutaj nie masz po co
wracać, siedź sobie tam i staraj się wzbogacić, bo po co ci żyć w takiej
nędzy. Całujemy Cię wszyscy, nasza ty najmilsza,

siostra Stenia, Wacuś i dzieci.
Skończyła czytać i patrzyła pytająco to na mamę, to na tatusia. Oni

spoglądali na siebie i nic nie mówili.

- No i co? - zapytała wreszcie.
- „Wojnę przesiedziałaś jak u Pana Boga za piecem" - dobre sobie! Czy

ona nic nie wie, co pani przeżyła w Rosji? Ani słowa o tęsknocie, tylko

102

RS

background image

prośba o wsparcie finansowe; niech pani sobie nie zawraca tym głowy! -
poradziła mama.

- Co? Jak to? Jak pani to rozumie, przecież jestem siostrą!
- Tak, jest pani dobrą siostrą, ale oni panią nabierają.
- Co też pani mówi, Stenia? Toż to złoty człowiek!
- Złoty, nie złoty, ale mąż Pawełkowej pisał zupełnie inaczej.
- Może jest sprytny, może się urządził. Zresztą przyszłam tu z prośbą, a

nie żeby ubliżano mojej siostrze - uniosła się nagle pani Korczakowa.

- Nie mamy zamiaru obrażać pani uczuć - broniła się mama. - Niechże

pani siada, proszę. Tylko może oni sobie wyobrażają, że my tu opływamy
we wszystko i śpimy na dolarach. Niech pani szczerze napisze, jak jest.

- Grzech bym miała. Co im pomogą słowa, trzeba ich ratować.
- Mąż pani Pawełkowej pisał, że jest ciężko, normalnie jak po wojnie,

ale wie pani, prosił ją, żeby szybko wracała.

Jednak pani Wanda nie dała się przekonać i wyszła mocno rozżalona.

Mama nawet żałowała, że nie ma dolarów, żeby jej pożyczyć. Od innych
ludzi Korczakowa też niewiele zdobyła, bo albo nie mieli tak jak my, albo
po przeczytaniu listu jej siostry zaczęli chować dolary dla swoich bosych
rodzin.

Zupełnie nie pamiętałam, jak wygląda zima, ale osobiście nie miałabym

nic przeciw temu, żeby z powodu braku obuwia nie musieć przez pół roku
chodzić do szkoły. Dlatego nadal chciałam koniecznie wrócić do Polski.
Ostatecznie tu, w Afryce, dużo ludzi przez całe życie chodzi boso i dobrze
się z tym czuje. Nawet król Ugandy, jego żona i córka chodzą boso. Sama
widziałam, bo byli raz w Kodży. Zresztą wpadłam na pewien pomysł.
Postanowiłam powiedzieć o nim mamie. Zrobiłam to zaraz po powrocie ze
szkoły.

- Wiesz mamusiu, co wymyśliłam?
- Ogromnie jestem ciekawa.
- Kiedy będziemy wracać do Polski, wszystko posprzedajemy i kupimy

sobie sto par butów, żeby mieć na całe życie.

- Świetna myśl! - pochwaliła mama. - Tylko, co będzie, jeśli ci urośnie

noga?

- Rzeczywiście - zmartwiłam się. - Ale jest wyjście! - zawołałam zaraz

uradowana.

- Jakie?
- Kupimy od razu dorosłe buty, to będę sobie na razie wypychać watą!

103

RS

background image

Mama się roześmiała.
- Cieszę się, że jesteś taka pomysłowa, ale może jednak jakieś rzeczy

oprócz butów sobie zostawimy. Czy naprawdę chcesz, żebyśmy wszystko
sprzedały?

- No, nie. Chciałabym zostawić sobie te wiklinowe mebelki dla lalki,

które przywiozłam z Masaki, i bobaska z masy, i książkę „W pustyni i w
puszczy".

- I nic więcej?
- I twoją maszynę do szycia.
- To bardzo ładnie, że pomyślałaś i o tym, ale sądzę, że nie będziemy

musiały nic sprzedawać.

- Dlaczego? Nie wrócimy do Polski?
- Naturalnie, że wrócimy, ale jakoś na te buty zarobimy!
- Och, mamo, jesteś wspaniała! Ale możesz zarobić tylko tyle, żeby

starczyło dla ciebie. Ja mogę przez całą zimę siedzieć w domu! Nie muszę
nawet chodzić do szkoły.

- I nawet na sanki nie pójdziesz ani lepić bałwana? Wiesz, jaka to

przyjemność?

- Trudno - westchnęłam. - Zresztą na bałwana pożyczysz mi czasem

swoich.

- Nic z tego, moja panno, albo dostaniesz buty i będziesz rano chodzić

do szkoły, a po południu na sanki, albo nie wyjdziesz z domu ani na
chwilę przez całą zimę. Wiesz doskonale, że czego jak czego, ale swoich
butów nie lubię nikomu pożyczać.

Zmartwiłam się. Ale nie na długo. W końcu muszę zobaczyć, jak

wygląda prawdziwa polska szkoła i prawdziwy śnieg, i z tego powodu nie
bardzo mam ochotę zamarzać na śmierć jak „dziewczynka z zapałkami".

- Dobra, to już będę chodzić do szkoły - powiedziałam.
- No widzisz, zawsze jakoś się dogadamy - ucieszyła się mama.








104

RS

background image

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Dudnią tam-tamy

Od czasu ostatniej wycieczki harcerskiej prawie w każdą niedzielę

chodzimy całą naszą piątką na polanę termitów. Nasza piątka to Roma,
Nusia, ja oraz dwa psy: Kruczek i Merka. Polana termitów nie miała
przedtem nazwy i myśmy ją tak ochrzciły, bo stoi na niej aż jedenaście
wielkich kopców. Są wysokie i tak samo spiczaste jak szklana góra na
ilustracji do książki o śpiącym rycerzu. Chodzimy tu w tajemnicy przed
dorosłymi.

Wyszłyśmy zaraz po śniadaniu. Mama poszła z panią Hanią nad jezioro,

taty nie było już od świtu, bo jak zwykle w niedzielę polował, mogłam
więc bez przeszkód zabrać koc i jedzenie.

Polana znajduje się o jakieś cztery kilometry za cmentarzem, na samym

skraju dżungli. Jest to najwspanialsza polana na świecie. Nie ma na niej
wprawdzie nic prócz odrobiny wysuszonej trawki i termitier, ale za to
wokoło otaczają ją wysokie drzewa, można się huśtać na lianach, zrywać
dzikie kwiaty. Jak się wejdzie do dżungli, to wszystko wygląda jak las z
epoki węglowej na obrazku w książce przyrodniczej. Pełno tu
drzewiastych paproci, wąziutkich strumyczków i jest zupełnie inaczej niż
na sawannach wokół osiedla.

Rozkładamy koc na środku polany, wdrapujemy się na termitiery i

skaczemy z nich. Mamy tu jedno ulubione drzewo. Rosną na nim ukryte w
maleńkich strączkach drobniutkie okrągłe groszki. Nawlekamy je na nitki i
wyglądają jak śliczne koraliczki, bo są czerwone i każdy ma czarną
kropeczkę. Na drzewo łatwo się wdrapać, bo ma bardzo niskie gałęzie.

Dotychczas wszystko układało się4 doskonale. Spędzałyśmy po kilka

godzin na polanie i przed wieczorem wracałyśmy, mówiąc, że byłyśmy
niedaleko nad jeziorem. Dopiero wczoraj się wydało.

Zaczęło się od tego, że na polanę przyszedł z dżungli Murzyn. Był

prawie nagi i wymalowany w różne kolorowe wzorki, a w ręku miał dzidę.
Kręcił się długo wokół nas, ale nawet nie przyszło nam do głowy, żeby się
go bać, bo żyjemy w zgodzie z mieszkańcami wioski za górą i ze
wszystkimi Murzynami w ogóle. Oni bardzo lubią Polaków, mówił mi o
tym Czarny Piotruś, który u nas rąbie drzewo. On się nazywa tak dziwnie,
że nie mogę nigdy zapamiętać, dlatego nazwałam go Czarnym Piotrusiem
i teraz on sam tak o sobie mówi:

105

RS

background image

- Den dobra - powiada - Czarny Piotruś przyszła rąbać.
Ale ten Murzyn nic nie rozumiał po polsku i tylko się nam przyglądał.

Potem, kiedy poszłyśmy skakać z kopców, zabrał nasz koc i pewnie
udałoby mu się z nim uciec, gdyby psy nie zaczęły szczekać. Nie mogły
go jednak zatrzymać, bo odpędzał je swoją dzidą. Ale myśmy przybiegły
na szczekanie, a ja zaczęłam płakać, bo zobaczyłam, że wziął najlepszy
koc mojej mamy i dopiero bym miała burę, gdybym wróciła bez niego.
Płakałam głośno, psy szczekały, a Roma z Nusią pokrzykiwały, było dużo
hałasu i nagle usłyszałyśmy strzał gdzieś blisko w dżungli. Wtedy już
skończyły się kłopoty z kocem, bo Murzyn zostawił go i odszedł.

Tymczasem na polanę wyszedł mój tata - Teofil - z Czarnym

Piotrusiem, którego zabrał ze sobą na polowanie. To on wystrzelił do góry,
kiedy usłyszał nasz płacz. Aż się oparł o kopiec, kiedy mnie zobaczył. Psy
skakały na niego z radości, ale nawet ich nie pogłaskał, tylko od razu
zapytał:

- Z kim tu przyszłyście?
- Z psami - odpowiedziałam.
- Czy ty wiesz, że tu są gepardy, lwy, ogromne węże-dusiciele i wielkie

małpy, które mogłyby was rozszarpać w jednej chwili?

Nigdy nam to nie przyszło do głowy. Była tu tylko cudowna zabawa. To

prawda, że stąd pochodziły wszystkie skóry, które tata powiesi w Polsce
nad swoimi dziesięcioma łóżkami, ale na skraju dżungli przy polanie nie
widziałyśmy nic prócz maleńkich małpek, takich jak nasz Hukaj i jakich
pełno w osiedlu.

Toteż nie brałam zbyt serio tego, co mówił tata. Ale on nie skończył na

gadaniu. Aż parskał ze złości. Złapał mnie nagle i zaczął bić po siedzeniu.
Byłam tak zdumiona, że nawet nie płakałam.

Czegoś podobnego się po nim nie spodziewałam. Postanowiłam, że do

końca życia będę do niego mówić „panie Teofilu" zamiast „tatusiu" i
jeszcze poskarżę się mamie. Niech wie, jaki to człowiek! Po to tylko
ożenił się z moją mamą, żeby mnie mógł bić!

Przyłożył też po jednym klapsie Nusi i Romie, chociaż z ich mamami

wcale się nie żenił. Tylko psy, mimo że też z nami przyszły, wcale nie
dostały.

Wróciliśmy do domu i Nusia i Roma dostały jeszcze lanie od swoich

rodziców. Podobno dlatego, że tylko cudem nie rozszarpały nas dzikie
zwierzęta.

106

RS

background image

Zupełnie tego nie rozumiem, bo zamiast cieszyć się, że żyjemy, jeszcze

nas biją. Moja mama też omal nie dostała lania od taty, zrobił jej straszną
awanturę, że mnie nie pilnowała. Zabronili mi spotykać się z Romą i Nusią
przez cały tydzień. Bo jesteśmy zwariowaną szajką i lepiej, żeby takie
stworzenia trzymać z dala jedno od drugiego, bo nie wiadomo, co razem
wymyślą.

Zapisaliśmy się już na wyjazd do Polski! Jak był koniec wojny, to

wszyscy mówili, że nareszcie wrócą, a teraz im się nagle odechciało. Dużo
rodzin chce jechać do Anglii, ale tam już nie przyjmują, bo nie mają po-
dobno pracy dla tylu ludzi. Teraz starają się o paszporty do Ameryki, ale
Anglicy wszystkich namawiają, żeby zamieszkali w Nowej Zelandii, bo
tylko tam jest jeszcze dużo wolnej ziemi i dużo pracy w miastach.

Jedenastego listopada były w Kodży uroczystości. Zbudowano na

głównej ulicy bramę z wysokich drągów i postawiono tam trybunę. Brama
była udekorowana gałązkami palmowymi, a na jej szczycie zawieszono
wielką tablicę z dykty, na której wymalowano nową mapę Polski.

Byłam na wiecu pod bramą i przyglądałam się mapie. Strasznie trudno

będzie ją rysować, a pewnie zechcą teraz w szkole, żebyśmy mieli w
zeszytach takie nowe granice.

- Ale mamy teraz szerokie okno! - szturchnęłam Romę łokciem, bo

stałyśmy obok siebie. - Widzisz?

- Jakie okno? - Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
- Okno na świat!
- Aha! - zrozumiała od razu, bo w szkole wszyscy wiedzą, że dostęp do

morza to nasze okno na świat.

Tylko teraz zrobiła się z tego cała ściana, to chyba trzeba będzie mówić

inaczej.

- Potrafisz narysować te granice? - spytałam.
- Nigdy w życiu! - zapewniła Roma. - A co, myślisz, że pani nam to

zada?

- Na pewno.
Zaczęłyśmy się obie martwić, bo dawniej granice rysowało się

zwyczajnie, tak jak na wszystkich mapach, a teraz po wschodniej stronie
jest ona zrobiona z łańcucha. Ten łańcuch jest z kolczastego drutu i
nazywa się „Linia Curzona". Do tego wszystkiego miasto Grodno ma
kształt serca i kapią z niego krople krwi. Żeby narysować dokładnie to
wszystko, trzeba chyba posiedzieć ze dwa dni.

107

RS

background image

Chociaż jedenasty listopada dawno przeminął, brama ciągle stoi i kiedy

wracamy ze szkoły, możemy do woli napatrzyć się na mapę i nauczyć się
jej na pamięć.

Wtedy, w czasie uroczystości okazało się, że prawie wszyscy są bardzo

niezadowoleni z tej wschodniej granicy. Nie wiem, co dorosłym na tym
zależy, skoro nikt im nie każe rysować tych wszystkich łańcuchów i
kropli. Poza tym mówili, że nie tylko granica, ale w ogóle Polska im się
nie podoba.

Komendant osiedla stał na trybunie i prawie przez godzinę namawiał

wszystkich, żeby nie wracali, bo podobno nie takiej Polski chcieliśmy.
Kiedy zapytałam mamę, jakiej chcieliśmy, powiedziała, że wolnej.

W niedzielę usłyszeliśmy, że księdzu też się nie podoba i według niego

kto się zapisze na wyjazd, ten jest bezbożnikiem. W ten sposób
przekonałam się, że mój tata i mama oraz kilka innych rodzin to bez-
bożnicy. Nigdy bym tak nie pomyślała, bo przecież chodzą do kościoła. Ja
też jestem bezbożna, ale cieszę się, że pojedziemy. Inni ludzie, chociaż nie
są bezbożnikami, także popełniają grzechy. Na przykład Wójcik rzucił
kamieniem za panią Pawełkową, bo ona chciała go przekonać, że w Polsce
wcale nie mieszkają sami komuniści; on widocznie wolałby, żeby
mieszkali i dlatego rzucił w nią kamieniem i o mało nie trafił.

Spotkałam go, jak brał prowiant w magazynie. Nie było akurat nikogo

oprócz nas, więc odważyłam się zapytać, dlaczego to zrobił. Najpierw był
bardzo zły, ale potem powiedział, że to wstrętna komunistka i że takich
trzeba bić. Nic mu nie odpowiedziałam, tylko wzięłam prowiant i szybko
uciekłam, bo bałam się, żeby sobie nie przypomniał, że jestem na liście do
Polski i nie rzucił we mnie kamieniem.

Zapytałam mamę, czy jest komunistka. Powiedziała, że nie jest, że

polityka ją nie obchodzi, ale nie wyobraża sobie, że mogłaby całe życie
spędzić poza Polską, bo tam jest jej rodzina, korzenie i dosyć się już
natęskniła.

Ostatnio dorośli wciąż się kłócą. Wczoraj mama wróciła do domu

bardzo zdenerwowana i zapłakana. Okazało się, że wokół naszej rodziny
robi się smrodek. Tata się dziwił, ze mama nie ma tego wszystkiego w
nosie. Ja też się dziwiłam i przy najbliższej okazji postanowiłam ją
pocieszyć.

- Mamuś, wiesz, możesz się nie martwić, bo ani trochę od ciebie nie

czuć.

108

RS

background image

- Co? O czym ty mówisz?
- Naprawdę, mamusiu, ja specjalnie wąchałam i ciebie, i tatę, i wcale nie

śmierdzicie.

- Ach, na litość boską, Kasiu, kiedy ty przestaniesz przysłuchiwać się

rozmowom starszych i wyciągać fałszywe wnioski? - zdenerwowała się
mama, ale nic mi o tym smrodku nie wytłumaczyła.

- Mamusiu, tak naprawdę to śmierdzi pan Maniuś Wójcik.
Okropnie mu śmierdzi z ust tytoniem.
- Bardzo cię proszę, przestań mówić na ten temat. To nie są sprawy dla

ciebie i nie próbuj tych bzdur nigdzie powtarzać.

Nie próbowałam, ale kiedy ktoś do nas przychodził, starałam się nie

siedzieć za blisko, żeby mnie nie mógł wąchać, a także obserwowałam,
czy od rodziców nic nie poczuł, bo niektórzy ludzie mają bardzo wrażliwe
nosy. Na przykład pani Hania. Zawsze mówi o sobie:

- Ależ ja mam wrażliwy nos!
Jednak ona nic nie poczuła, bo nadal się z mamą przyjaźni.
Pani oczywiście zadała nam narysowanie nowej mapki. Poszłam z Romą

pod bramę, bo ciągle jeszcze ona tam stała, i przerysowałyśmy mapę tak,
jak wyglądała na tablicy. Dostałam dwóję. Pani powiedziała, że
niedokładnie nakreśliłam kształt granic, a te łańcuchy i krople
wymalowałam zupełnie niepotrzebnie. Okazało się, że one wcale do
granicy nie należą i że są fantazją artysty, który namalował tablicę, a na
lekcjach takie fantazje są niepotrzebne.

Musiałam się przyznać w domu do dwójki, tłumaczyłam mamie, że to

nie moja wina, tylko tej tablicy, która wisi i wprowadza dzieciom zamęt do
głów. Czemu w takim razie pani nie postawiła dwójki temu malarzowi,
tylko mnie?

Pani Hania przechwalała się swoim wrażliwym nosem. Ciągle nic nie

czuje, chociaż już dużo ludzi w osiedlu udaje, że nie zna naszej rodziny.
Dopóki była wojna, wszyscy żyli w zgodzie, a od czasu, kiedy zbudowano
bramę z mapą, dużo osób poróżniło się między sobą.

Dwa razy w tygodniu chodzimy teraz na bazar. Można od Murzynów

kupić dużo owoców i różnych innych rzeczy i nie trzeba już chodzić do
wioski po kryjomu. Porządku na bazarze pilnuje Murzyn Teo. Nosi białą
koszulę, długą aż do ziemi i zapuścił sobie krótką, spiczastą bródkę. Jak
tylko ktoś kupi coś na straganie, to on zaraz tam pędzi i bierze od
Murzynów procent od zarobionej sumy. Ten procent jest bardzo potrzebny

109

RS

background image

władzom brytyjskim, bo one muszą zapobiegać zbytniemu wzbogaceniu
się tubylców. Anglicy mówią, że Polacy psują im czarnych, ale sami
Murzyni nie mają do nas o to żalu, przeciwnie, nawet twierdzą, że lubią
nas o wiele bardziej niż Anglików, którzy ich nie psują.

Bazar znajduje się przy drodze do Mukono, niedaleko wioski. Idzie się

tam dosyć długo, ale o wiele dłużej wraca się z koszami pełny-mi cytryn,
ananasów i bananów.

Mama chce porobić soki z owoców na drogę i dlatego wczoraj

poszliśmy wszyscy na bazar, żeby razem dźwigać pomarańcze. Wczoraj
jednak nie otwarto bramy. Zamiast Murzyna Teo zjawili się przed bramą
czarni żołnierze. Jeden Anglik, który z nimi przyszedł, powiedział, że z
powodu rozruchów tubylców nie będzie żadnej sprzedaży, i radził nam,
żebyśmy jak najszybciej wrócili do domów. Wszyscy się mocno
wystraszyli i czym prędzej poszli w stronę osiedla.

Dopiero wieczorem zobaczyliśmy, że dzieje się coś niezwykłego.

Dalekie brzegi zatoki jeziora, \zawsze dotąd niewidoczne, zbliżyły się do
Kodży. Zapaliły się na nich ogniska, które płonęły całą noc. Po wodzie
niosły się bojowe nawoływania i tam-tamy bębniły bez przerwy.

Rodzice prawie nie spali. Dużo ludzi czuwało, bo zaczęli się bać, że

Murzyni napadną na nas, gdyż jesteśmy biali i oni nie odróżniają nas od
Anglików.

Rano wróciła ciężarówka wysłana do Mukono po żywność. Nie mogli

przejechać, kazano im czekać do południa. Bali się, bo po drodze mijali
rannych i zabitych Murzynów, a inni biegli za samochodem rzucając
kamieniami. Na tej drodze były nocą walki. Murzyni napadali na domy
białych z rządu Kubaki i zamknęli w domu wariatów ich premiera,
Kikitiro.

Przez następne dni ciężarówka jeździła po żywność pod eskortą.
Niektórzy ludzie z Kodży zaczęli kopać doły w ogródkach i składali tam

swoje rzeczy. Sami też chcieli się w nich schować, gdyby przyszli
Murzyni. Nie mieliśmy takiego dołu, bo tata twierdził, że oni dobrze
wiedzą, kto jest ich wrogiem, i na pewno do nas nie przyjdą.

- Czy zbuntowali się ci wymalowani jak ten, który nam zabierał koc? -

zapytałam.

- Wszyscy. A tamten też nie był pewnie taki zły, tylko akurat bardzo był

mu potrzebny koc, więc chciał go sobie zabrać, bo zostawiłyście go na
polanie, jakby wam na nim nie zależało.

110

RS

background image

Po kilku dniach już nie było żadnych rozruchów. Anglicy wysłali

wszędzie wojsko i to wojsko na ich rozkaz musiało strzelać do ludzi z
wiosek.

Wtedy umilkły tam-tamy i pogasły ogniska nad jeziorem, ludzie

pozabierali z dołów swoje walizki i znowu poustawiali je w domkach.

Powróciły spokojne noce. Ale kiedyś nad ranem przyszedł do nas

Czarny Piotruś. Był ranny i nie mógł rąbać drzewa, poprosił tylko o trochę
pieniędzy i lekarstw. Długo opowiadał tatusiowi o rozruchach i dlatego nie
zdążył odejść przed świtem. Musieliśmy go przechować do nocy i mama
nie wypuściła mnie z domu przez cały dzień, żebym przypadkiem gdzieś
nie rozpaplała, że on u nas jest. Mam do niej żal o to, bo myśli, że nie
potrafię dotrzymać tajemnicy. Gdyby się wydało, że Czarny Piotruś był u
nas przez cały dzień, Anglicy by go pewnie rozstrzelali, a tatuś miałby
przykrości, cofnęliby mu pozwolenie na polowania i w ogóle mogliby nas
stąd nie wypuścić. Późno w nocy tato odprowadził go aż na górę.

Jednak później nigdy już Czarny Piotruś do nas nie przyszedł. Dopiero

parę tygodni potem dowiedzieliśmy się, że Anglicy zamknęli go w
więzieniu, bo złapali go w Mukono i jeden biały poznał, że on nie jest
stamtąd, tylko z wioski, a krajowcom nie było wolno opuszczać wiosek.


















111

RS

background image

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Pożegnanie

Kiedy chodzę do kina, zawsze siadam na końcu. Przedtem lubiłam

siedzieć na podłodze przed pierwszym rzędem krzeseł, ale kiedyś
wyświetlali kronikę wojenną i na ekranie pojawił się olbrzymi czołg. Robił
się coraz większy i zaczął jechać ze zgrzytem na mnie. Zdawało mi się, że
jego potężne gąsienice lada chwila zmiażdżą mi głowę. Zerwałam się z
krzykiem i uciekłam. Tak się wystraszyłam, że wyszłam z kina i poszłam
do domu. To było dawno, byłam wtedy dopiero w drugiej klasie, ale nigdy
od tego czasu nie siadam blisko, chociaż wiem, że ten czołg nie mógł z
ekranu na mnie zjechać.

Teraz wyświetlają dużo kronik o wojnie, o Oświęcimiu. Wszyscy na

tych filmach płaczą, że Polacy tak cierpieli. Widziałam też w kinie
Warszawę, chyba nie ma w niej ani jednego całego domu, więc nie wiem,
jak my tam będziemy mieszkać.

Już zaczęliśmy się pakować. Mama szyje rzeczy zimowe. Przerabia dla

nas unrrowskie palta, robi skarpetki. Nie będę mogła zabrać morskich
świnek ani Kruczka. On ma tu zostać z Merką. Mam nadzieję, że
pobiegnie za nami i wtedy mama pozwoli mi go wziąć, bo nie wyobrażam
sobie, jak będziemy żyli bez niego.

Trochę mi szkoda teraz wyjeżdżać. Roma zostanie tutaj, ale przez całe

życie będziemy do siebie pisać listy, ja będę jej opowiadać o Polsce, a ona
o wszystkim, co się będzie działo w Kodży.

Nad jeziorem wyrósł wysoki las eukaliptusowy. Chodzimy tam na

spacery i aż mi się wierzyć nie chce, że to są te same maleńkie drzewka,
które sadziliśmy tu zaledwie dwa lata temu. Są nawet wyższe od
niektórych akacji, chociaż te rosły tam o wiele dłużej. Trochę mi szkoda,
że nie będę mogła sprawdzić, jak wielkie wyrośnie posadzone przez mnie
drzewko, bo zapamiętałam je dokładnie i zawsze chodziłam mu się
przyglądać.

Jeremiak złapał małego krokodyla. Dowiedziałam się o tym w szkole,

wzięłam z domu skarbonkę i poszłam do Jeremiaka, żeby mi go sprzedał,
bo chciałam sobie jakieś dzikie zwierzę zawieźć do Warszawy, a takiego
malutkiego krokodyla można by wsadzić nawet do wiadra z wodą.
Trzymałabym je w czasie podróży przy sobie, więc pewnie rodzice

112

RS

background image

zgodziliby się na to, bo wiadro z pokrywką mogłoby wyglądać jak z zupą
albo z czymś innym do jedzenia.

U Jeremiaka było pełno ludzi. Myślałam, że wszyscy chcą kupić

krokodyla i przepchałam się do przodu, żeby uprzedzić innych. Od razu
poznałam, że to był prawdziwy krokodyl, a nie żaden aligator. Zęby miał
równiutkie i szczerzył je jak zły pies. Jeremiak przywiązał go pod
pomostem na łańcuchu, który oplatał mu ciasno łep. Ludzie przyglądali
się, ale nikt nie podchodził, bo krokodyl kłapał wściekle zębami, sapał i
szarpał łańcuchem. Nie był taki mały, jak myślałam, miał chyba z pół
metra długości i był tak ruchliwy, że w wiadrze trzeba by go trzymać bez
przerwy pod pokrywką.

- Czy może pan mi go sprzedać? - spytałam cichutko Jeremiaka.
- Co czy mogę sprzedać? - popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
- Krokodyla.
- Krokodyla?! A na cóż ci on potrzebny?
- Zabiorę go do Warszawy.
- Masz ci los, do Warszawy! Jego tam tylko brakowało, a po co ci on w

Warszawie?

- Tak sobie, na pamiątkę.
- Cha, cha! To ci dopiero pamiątka. Weź go sobie za darmo, tylko żeby

on sobie nie zrobił pamiątki z kosteczek twojej całej rodziny!

- Naprawdę mogę go wziąć? - ucieszyłam się.
- Jeśli tylko potrafisz go wziąć, to zabieraj. Już mam dosyć tego diabła!

Czekaj no, a gdzie w tej Warszawie będziesz go trzymać?

- Nie wiem, może w wannie?
- To będziecie się kąpać razem z nim? W takim razie wykąpiecie się tak

tylko raz w życiu.

- Dlaczego?
- Bo pożre was w pierwszej kąpieli.
- Taki mały?!
- Mały! Zanim go dowieziesz, będzie miał ze dwa metry.
Trochę mnie zmartwiło, że tak szybko rośnie, ale postanowiłam i tak go

zabrać, bo gdyby rzeczywiście miał być taki duży, zawsze będę go mogła
wyrzucić, ale nie wierzę, żeby tak się rozrósł, przecież nie jest
eukaliptusem. Powiedziałam Jeremiakowi, żeby go dla mnie zatrzymał, za
chwilę przyjdę po niego, tylko muszę wrócić do domu po wiadro. Ludzie
dziwili się, że chcę kupić krokodyla i chyba mi trochę zazdrościli. Felek

113

RS

background image

Adamski, dorosły brat Nusi, doradził mi, żebym w Warszawie przywiązała
go w Wiśle do mostu Kierbiedzia, to będzie miał dużo wody. Bardzo mi
się ten pomysł spodobał. Miałam nadzieję, że jeśli przez całą drogę będę
do niego dużo mówić, to może się do mnie przywiąże, bo podobno prawie
każde zwierzę można oswoić. Widziałam w Kampali oswojone węże, a
przecież krokodyl ma większy łeb i więcej mózgu, to na pewno jest od
węży mądrzejszy.

Przyszłam do domu i poprosiłam mamę, żeby wyjęła z wiadra ogórki,

bo właśnie kisiła je w tym jedynym, które miało pokrywkę.

- Do czego ci to wiadro?
- Kupiłam krokodyla od Jeremiaka.
- Co? - krzyknęła mama. - Filu, chodź tu, ja już z nią nie wytrzymam!
Przyszedł tata i nie pozwolił mi iść po krokodyla. Powiedział, że nie

będzie nam w Polsce potrzebny, bo nie możemy liczyć na łazienkę z
wanną w zrujnowanej Warszawie, a most Kierbiedzia też jest zburzony i
wobec tego nie będę go miała gdzie przywiązać. Myślę, że znalazłoby się
jakieś miejsce, ale tata się uparł i już.

Dowiedziałam się, że Jeremiak zabił mojego krokodyla, strzelił mu w

oko i potem go wypchał.

Po burzy fale wyrzuciły na brzeg jeziora zdechłe ryby. Były okropnie

cuchnące. Jak na złość nasze psy je znalazły i wytarzały się w nich.
Przyniosły do domu taki smród, że nie można było wytrzymać. Mama z
panią Hanią nagrzały wody i postanowiły je wykąpać. Merka jest potulna i
nie było z nią kłopotu, ale kiedy Kruczek zobaczył namydloną suczkę, nie
pozwolił się dotknąć. Wreszcie mama musiała założyć mu worek na łepek
i jakoś udało się nam go wyszorować. Jednak natychmiast po wyjściu z
worka wyrwał się i zaczął biegać jak szalony, potem wytarzał się w piasku
i znowu był brudny, ale przynajmniej nie śmierdział.

Następnego dnia Kruczek zginął. Nie przyszedł jeść w południe, a gdy

zaczęło się robić ciemno, jego ciągle nie było. Zazwyczaj chodził sobie,
dokąd chciał, ale nigdy nie znikał na długo. Nie martwilibyśmy się, gdyby
nam pani Mączyńska nie powiedziała, że widziała, jak chłopcy z trzeciej
wioski prowadzili go na sznurku w tę stronę, gdzie obok mokradeł przy
świńskiej farmie stoi kilka murzyńskich okrąglaków. Wyglądało na to, że
sprzedali go Murzynom.

Uprosiłam tatusia i od razu poszedł tam ze mną. Szliśmy prędko wzdłuż

brzegu, bo już się robiło ciemno i powinnam właściwie spać. Chciałam

114

RS

background image

jednak zaraz odebrać Kruczka. Już mieliśmy za sobą połowę drogi, kiedy
usłyszeliśmy okropne ryki i ciężki tupot, jakby ktoś podrzucał stukilowe
kamienie. Im dalej byliśmy od osiedla, tym bardziej przybliżał się ów
hałas i w końcu tupot zrobił się tak wielki, jakby ziemia się trzęsła.
Musieliśmy zawrócić. Tata powiedział, że to wielkie stado hipopotamów
wyszło sobie na popas i teraz kolosy biegają nad brzegiem po trawie. Nie
możemy ich ominąć, bo nie ma innej drogi do świńskiej farmy, a koło
hipopotamów nie przejdziemy, bo mogłyby nas stratować.

Przez całą noc płakałam i czekałam na Kruczka razem z Hultajem.

Małpiszonek był bardzo do niego przywiązany i wiedziałam, że będzie mu
psa brakowało.

Na drugi dzień tato sam poszedł do farmy, ale nie było tam psa. Dopiero

po dwóch dniach dowiedział się, że Kruczka zabrał jednemu Murzynowi
Czarny Piotruś, którego właśnie wypuścili z więzienia. Tata nocą poszedł
do wioski, ale psa nie przyprowadził. Czarny Piotruś był chory, bo bito go
w więzieniu i tato zostawił mu psa, żeby miał przyjaciela. I tak nie
możemy go zabrać, więc lepiej, jeśli zostanie w dobrych rękach.

Jeszcze nie przestałam rozpaczać po Kruczku, kiedy musiałam rozstać

się z Hultajem. Przyszedł do nas jeden Anglik, mama ubrała Hukają w
najlepszy mundurek marynarski, jaki miała, i podała go gościowi.
Małpiszonek był strasznym pieszczochem i szedł chętnie na ręce do
każdego, kto go pogłaskał. Bardzo się spodobał Anglikowi, który posadził
go sobie na ramieniu i pojechał do Kampali.

Z rozpaczy po zwierzętach straciłam apetyt i dostałam gorączki.

Wszyscy zresztą chodzili smutni i mama powiedziała, że już nigdy w
życiu nie weźmie żadnego stworzenia, żeby się potem z nim nie
rozstawać.

Wreszcie nadszedł dzień opuszczenia Kodży. Pokój nasz zamienił się w

magazyn pełen walizek i kufrów, nie było na czym usiąść ani gdzie zjeść.
Mama pożegnała się z pracownią, a tata z biurem. Ja też poszłam pożegnać
szkołę z bukietem kwiatów z naszego ogródka.

Gdy weszłam do klasy, pani przerwała lekcję, wzięła ode mnie bukiet i

ucałowała mnie w oba policzki. Łzy napłynęły mi do oczu i nie mogłam
jakoś nic powiedzieć. Patrzyłam na cichutko siedzące dzieci, na moje
puste miejsce obok Romy.

- Żal ci Afryki, Katarzynko? - spytała pani. Kiwnęłam głową w

odpowiedzi. Ale zaraz dodałam:

115

RS

background image

- Jednak cieszę się, że jadę do Polski.
Powiedziałam to tak płaczliwym tonem, że pani aż się roześmiała.

Dzieci uśmiechały się do mnie smutno. Romie i Nusi łzy płynęły po
policzkach i brodzie.

- A czego będzie ci stąd najbardziej brakować?
- Nie wiem - odparłam i zastanowiłam się. - Chyba jeziora i tej figi, co

rośnie koło domu, i mojego wysokiego drzewka w gaju eukaliptusowym, i
szkoły, i pani, i Romy, i Nusi, i wszystkich...

- Pewnie — powiedziała pani - Spędziłaś tu trochę dzieciństwa,

nauczyłaś się tu czytać, poznałaś historię Polski, do której wrócisz. Ale nie
martw się, znajdziesz sobie nowych przyjaciół i pokochasz ich. Masz
jeszcze dużo życia przed sobą.

- Tak... - wychlipałam. Było mi coraz bardziej smutno.
- Kłaniaj się od nas Polsce. Życzę ci szczęścia, Kasiu. Wszyscy ci

życzymy, prawda, dzieci? - zwróciła się do klasy.

- Prawda! - krzyknęły dzieci i wybiegły z ławek, żeby się ze mną

pożegnać.

Coś mnie ściskało za gardło, ale nie mogłam się rozpłakać. Potem

powiedziałam „do widzenia!", chociaż nie wiem, czy się jeszcze kiedyś
zobaczymy, chyba że przyjadą do Polski...

Wyszłam, oparłam się o ścianę, bo szkoda mi było tak na zawsze

odchodzić od szkoły. Z klasy dobiegał głos pani nawołujący dzieci do
porządku. Żałowałam, że nie siedzę z nimi i że pani na mnie nie krzyczy.

Nagle usłyszałam, że pani mówi o mnie.
- Żałujecie Kasi, prawda?
- Tak - odpowiedziały chórem.
Nie wiedziałam, że wszystkie mnie będą żałować, nawet te, z którymi

się biłam.

- Wielki był z niej łobuz, ale to bardzo dobre dziecko - zakończyła pani i

zaczęła mówić o Bolesławie Śmiałym.

Odeszłam od ściany, otrzepałam wapno z sukienki i z płaczem zaczęłam

iść do domu. Co chwila oglądałam się, ale budynki szkolne stały jak
zwykle pod wielkim baobabem, a stare drzewo nawet nie poruszyło mi
gałązką na pożegnanie, chociaż tak lubiłam na nie się wspinać.

Po drodze dogoniła mnie Roma. Bardzo płakała i pani zwolniła ją, żeby

ten ostatni dzień spędziła ze mną. Wzięłyśmy się za ręce i pobiegłyśmy

116

RS

background image

prędko pod górkę. Tyle jeszcze zostało miejsc, które trzeba pożegnać, i
tyle jeszcze obietnic musimy sobie złożyć.



































117

RS

background image

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Przez morza i kraje

Oświcie zajechała pod nasz dom jedna z czterech ciężarówek, które

miały zabrać trzydzieści osób wyjeżdżających pierwszym transportem.
Załadowaliśmy do niej szybko nasze bagaże. Wcale nie było z tym
kłopotu, gdyż wszyscy nam pomagali. Pożegnanie było króciutkie, bo
szofer nas popędzał. Jeszcze się dobrze nie porozsiadaliśmy, a już ruszył.

Wzdłuż wszystkich uliczek, przez które jechaliśmy, stali zapłakani

ludzie i kiwali do nas przyjaźnie. Nawet ci, którzy mieli nam za złe, że
wracamy do „takiej Polski", wyszli przed domy, żeby nas pożegnać i też
płakali. Samochód prędko stoczył się z górki i przejechał koło szpitala.
Weszłam na wysoką paczkę, znalazłam sobie dziurkę w plandece i przez
nią długo patrzyłam na ostatnie domki osiedla. Plandeka zaczepiała o
nisko spadające gałęzie baobabu. W oknie szkoły pokazało się nagle
mnóstwo małych główek, jakieś chusteczki stamtąd powiewały, a potem
wszystko to znikło i wjechaliśmy między trzciny cukrowe.

Nikt się nie odzywał. Od czasu do czasu słychać było tylko odgłos

kamieni uderzających o podwozie i drapanie trzcin o plandekę. Nie
zatrzymaliśmy się w Mukono, dopiero na przedmieściu Kampali
zapiszczały hamulce i wysiedliśmy przed znajomym resthousem.

Mama powiedziała, że teraz zacznie za nas płacić ciocia UNRRA.

Rzeczywiście zaczęła, bo już za godzinę dali nam wszystkim obiad.
Bagaże odjechały prosto na stację kolejową.

Wieczorem wsiedliśmy do pociągu. Ciocia UNRRA musiała dużo

zapłacić, bo wagony były luksusowe, takie jakimi podróżują tu tylko
Anglicy. Mieliśmy przedział na trzy osoby, łóżka były pościelone i jeszcze
Murzyn roznosił w dzbankach herbatę.

Pociąg ruszył dopiero rano i jechał tą samą drogą, którą przed czterema

laty wiózł nas do Kodży. Wtedy ciągle spałam, za to teraz nie odchodziłam
od okna.

Nie zatrzymywaliśmy się na małych stacyjkach, dopiero po kilku

godzinach był dłuższy postój w Dżindżi i mogliśmy pospacerować po
peronie. Zaraz otoczyli nas sprzedawcy owoców. Oglądałam straganiki
pełne pamiątek. Były to świecidełka, koraliczki, pudełeczka, figurki,
wszystko to miało napisy angielskie: „To remember. Jinja - Uganda 1946".

118

RS

background image

Dużo rzeczy mi się podobało, ale mama niczego nie chciała kupić, bo
uważała, że to straszna tandeta. .

Ruszyliśmy w dalszą podróż i znów przywarłam do szyby. Dopiero

kiedy się zupełnie ściemniło, odeszłam od okna, ale o siódmej rano, gdy
zatrzymaliśmy się w Nakuru, byłam już na nogach. Miasteczko miało
prawie wszystkie domy tylko o trzech ścianach, bo czwartą stanowiły
czerwone skały gór, na których zboczu było zbudowane Nakuru.

Przez cały dzień jechaliśmy przez czerwone góry Aberdare, a po

południu krajobraz za oknami zrobił się bardziej pustynny i na płaskich,
nie zamieszkanych sawannach zaczęły się pokazywać stada antylop.

W Nairobi od razu wybiegłam na peron, żeby zobaczyć, czy stoi tam w

wielkiej szklanej gablocie duży biały statek. Kiedy przed laty jechaliśmy
do Kodży, chciałam koniecznie, żeby mama mi go kupiła, bo myślałam, że
to jest zabawka do sprzedania. Statek miał śliczne pokłady, kominy i teraz
przeczytałam na szkle napis angielski zachęcający do podróżowania
brytyjskimi liniami oceanicznymi. Oglądałam statek ze wszystkich stron
przez całe pół godziny i ledwie zdążyłam do pociągu, który za chwilę miał
odjechać.

Jak tylko wyjechaliśmy z Nairobi, zaczął się rezerwat pustynny Nyiri, a

potem to było tak, jakby się jechało przez ogród zoologiczny.

Odważne strusie ścigały się z nami, żyrafy odprowadzały nas

zdumionymi oczkami, patrzącymi gdzieś spod nieba, stada zebr, które
wyglądały jak koniki w piżamach, uciekały płochliwie. Antylop było tak
dużo, że już nie zwracaliśmy na nie uwagi.

Kiedy zasnęłam, śniły mi się te zwierzaki, a stukot kół pociągu

przypominał tupot strusich łap biegnących po piasku.

Trzeciego ranka znowu wjechaliśmy w zielone dżungle, aż wreszcie

spoza drzew wynurzyły się jasne, wielkie domy Mombasy i wysiedliśmy z
pociągu. Wieczorem zamieszkaliśmy w barakach pod wysokimi palmami
kokosowymi. Miejsce, gdzie zbudowano nasz obóz przejściowy, nazywa
się Nyala.

Czekamy już dwa miesiące na statek do Europy. Nie chodzę do szkoły,

całe dnie spędzam na plaży. Nauczyłam się nurkować. Mam już nowe
koleżanki, tylko kilka nas jest z Kodży, bo są tu ludzie ze wszystkich
obozów polskich w Afryce. Marysia jest z Masindi, a Mięcia i Lusia były
w Arusha w Rodezji. Najczęściej jednak bawię się z trzema siostrami
Barelli: Anną, Lucią i Marią. One są Włoszkami i mają jeszcze dwóch

119

RS

background image

młodszych braci. Ich rodzice ciągle się kłócą, a mama jest gruba i taka
krzykliwa, że słychać ją we wszystkich barakach. Barellowie są z Florencji
i będą płynęli tym samym statkiem co my.

W dziewiątą rocznicę moich urodzin popłynęliśmy łódką do miasta,

gdzie mama kupiła mi kilka miedzianych bransoletek, takich jakie noszą
Hinduski, a od taty dostałam lalkę. Jedliśmy lody w cukierni i chodziliśmy
po wąziutkich uliczkach starej Mombasy koło Fortu Jezus. W tej dzielnicy
mieszkają przeważnie Hindusi, wielkookie brudne dzieci siedzą tam na
bruku, a z okien przez ulicę poprze-ciągano sznurki i suszy się na nich
bielizna. Wzdłuż całej uliczki nad zatoką wchodzi się do morza schodami,
tam kąpią się Murzyniątka i Hindusiątka i tam czeka się na łódki
przewoźników.

Co dwadzieścia cztery godziny są przypływy morza. Zawsze w południe

fale przesuwają się coraz bliżej plaży i zostaje na niej tylko wąski pasek
piasku. Od strony, gdzie kończy się plaża i na skałach rosną wielkie
agawy, nie ma w tym czasie przejścia brzegiem do morza, bo woda sięga
wysoko pod skały. W odsłoniętych po przypływie szczelinach skalnych
znaleźć można kolorowe rozgwiazdy, rozmaite muszle i kraby.
Najpiękniejsze muszle zostawia przypływ na brzegu za zatoką, na pełnym
morzu.

Maria i Anna zabrały mnie kilka razy na muszle. Musiałyśmy wyjść

bardzo wcześnie, przed wschodem słońca, żeby zdążyć wrócić przed
przypływem do przejścia koło skał. Gdybyśmy się spóźniły, przejście
byłoby już zalane wodą, a nad skałami są kolczaste druty. Pan Barelli
zaglądał do jam, które odkrywało cofające się morze i wybierał stamtąd
węgorze. Robił to bardzo ostrożnie, specjalnymi widełkami, bo czasem
wśród wodorostów chowała się ośmiornica. Właśnie w tych dołach
znajdowaliśmy najpiękniejsze muszle. Były wielkie, jakby zrobione z
kolorowej porcelany. Kiedy nie było w nich już ślimaków ani krabów,
przyłożone do ucha szumiały jak wiatr na morzu.

Bardzo mało miejsca mieliśmy w baraku i musiałam poskładać moje

muszle pod łóżkiem. Umieściłam tam też znalezione kraby. Widocznie za
mało nasączyłam włożone do nich watki eterem, bo niektóre kraby wcale
się nie uśpiły, tylko razem ze skorupami tak rozlazły po całym baraku, że
musiałam je zbierać pod wszystkimi czterdziestoma łóżkami, a niektóre w
ogóle sobie poszły.

120

RS

background image

Kiedy ślimaki w muszlach były dobrze zatrute, zakopałam je w ziemi i

za trzy dni były puste i czyściuteńkie wewnątrz, bo mrówki wszystko z
nich dokładnie wyjadły, tak że tylko różowa porcelana błyszczała ze
środka

Kupiłam sobie od Murzyna, który chodził koło drutów naszego obozu,

nieżywą ośmiornicę. Wziął za nią tylko cztery szylingi, bo więcej nie
miałam, i zniknął w zaroślach bardzo zadowolony. Włożyłam ośmiornicę
do poszewki od jaśka i schowałam pod łóżkiem. Jak wrócę do Polski, będę
pokazywać ją dzieciom. Leży sobie tam już drugi dzień i mama nic o niej
nie wie.

W baraku tak teraz coś śmierdzi, że nie można zasnąć. Wszyscy na to

narzekają, ale nikt się nie przyznaje, że przechowuje coś cuchnącego.
Mówią, że najbardziej śmierdzi z naszego kąta i bardzo się temu dziwią,
bo moja mama trzyma wszystko w wyjątkowym porządku.

Już się domyśliłam, co to może być, ale nic nie mówię, bo nie chcę

martwić rodziców. To na pewno wylazł ten smrodek, który powstał wokół
nas w Kodży, kiedy zapisaliśmy się na wyjazd do Polski. Całe szczęście,
że zdążyliśmy przedtem stamtąd wyjechać, bo dopiero byłby wstyd! Tutaj
nikt nas tak dobrze nie zna i ludzie mogą nas nawet o to nie posądzać, tym
bardziej że gdy wychodzimy z baraku, pachniemy zupełnie normalnie, jak
wszyscy.

Przyszła komisja sanitarna, bo ktoś naskarżył, i bardzo się bałam, że jak

dokładnie sprawę zbadają, to wyrzucą naszą rodzinę z baraku i może
nawet nie zechcą nas zabrać do Polski, jeśli się porządnie nie
wywietrzymy, a przez ten czas statek może przecież odpłynąć. Komisja
zaglądała do walizek i pod wszystkie łóżka. Odsunęli deseczkę nad doł-
kiem, który wykopałam pod swoim łóżkiem, i wyciągnęli ośmiornicę.

Smród się zrobił tak wielki, że mama dostała mdłości i wybiegła z

baraku. Tata zapłacił karę i wyrzucił ośmiornicę razem z poszewką, bo na
szczęście to nie nasza rodzina, tylko ona zasmrodziła cały barak. Ja
dostałam klapsa, ale przynajmniej wiem, że nie zostawią nas tutaj, kiedy
wszyscy będą odjeżdżać.

Na Mikołaja, szóstego grudnia, tatusia ugryzła skolopendra. Ucho mu

natychmiast poczerniało i płakał z bólu jak dziecko, chociaż zawsze jest
bardzo dzielny. Lekarz zrobił mu zastrzyk i powiedział, że przyszedł w
samą porę, bo gdyby nie zdążył, to tato mógłby umrzeć od jadu. Ta
skolopendra spadła na tatę z sufitu, kiedy spał, i nie była duża, ale i tak

121

RS

background image

będzie od jej ugryzienia blizna na uchu na całe życie. Tak powiedział
doktor.

Moje łóżko stało w samym kącie baraku. Pewnego wieczora pani

Wojciechowska umyła swojego małego Waldka i niosła go „na barana" do
łóżka. Chłopczyk wlepił oczy w ścianę nad moim łóżkiem i krzyknął:

- Kalaluch! Mamo, jaki duży kalaluch!
- Gdzie syneczku?
Pokazał paluszkiem na moje łóżko. Wisiała tam ogromna skolopendra

zwinięta w podkowę.

Narobiłyśmy krzyku, tata rzucił w nią butem, ale nie trafił. Spadła

jednak na łóżko i zaczęła uciekać. Wszyscy pomknęli do wyjścia, bo ona
miała więcej niż czterdzieści centymetrów długości i gdyby kogoś ugryzła,
na pewno by umarł. Mężczyźni zaczęli gonić ją z młotkami, a ona uciekała
prędko na swoich stu czy sześćdziesięciu nogach. Mimo że w końcu ją
zabili, baliśmy się kłaść do łóżek, ale po pewnym czasie sen nas zmorzył.
Na szczęście była to ostatnia skolopendra, która przyszła do naszego
baraku.

Dwudziestego czwartego grudnia zawieźli wszystkich ludzi z Nyali do

portu i przez pół dnia dźwigi wrzucały do ładowni bagaże. Mama patrzyła
na to ze zgrozą, bo bała się, żeby nie pękła nasza skrzynka z maszyną do
szycia.

Płyniemy olbrzymim statkiem australijskim „Asturias". W czasie wojny

został zatopiony w jednym z portów na Oceanie Spokojnym, ale udało się
go wydobyć, naprawić i wygląda przepięknie. My jesteśmy teraz na
górnych pokładach, bo na dole zamknięto jeńców włoskich.

Piątego dnia zobaczyłam wreszcie ziemię. Wydawała się z daleka szara

jak piasek i dopiero kiedy podpłynęliśmy blisko, widać było na niej góry i
drzewa. Długo staliśmy na redzie, bo w porcie nie było dla nas miejsca.

Kiedy zbliżaliśmy się do Adenu, jeszcze daleko od brzegu podpłynęły

do nas dziesiątki łódek i na pokładach zaroiło się od handlarzy. Wokół
statku pływali mali arabscy chłopcy i tak ślicznie nurkowali po wrzucane
do wody pieniążki, że postanowiłam też im coś wrzucić.

Pobiegłam do kajuty, ale nie było tam nikogo z rodziców. Leżała jednak

torebka mamy. Portmonetka też była. Wzięłam ją na pokład. Nie było w
niej drobnych pieniędzy, tylko monety dwu- i pięcioszylingowe oraz
piętnaście papierowych dolarów.

122

RS

background image

Stanęłam przy burcie i wybrałam sobie najmniejszego Arabka. Miał już

policzki wypchane monetami, ale pływał dalej i patrzył w górę.
Zagwizdałam na niego, od razu zauważył, więc rzuciłam mu dwa szylingi.
Plusnęły, chłopak zniknął pod wodą, a za chwilę wypłynął z wyciągniętą
ręką, pokazując mi monetę. Byłam zachwycona i rzucałam mu monety
jeszcze kilka razy, dopóki w torebce nie zostały same papierowe dolary.

Wtedy jeden handlarz, który mi się przyglądał od dłuższej chwili, wziął

mnie za ramię i pokazał jakiś mały kamyczek. Nie spuszczał oczu z mojej
portmonetki, a ja oglądałam czarny kamyczek i zastanawiałam się, do
czego może mi być potrzebny. Okazało się, że to diament. Handlarz chciał
za niego tylko dziesięć dolarów. Bardzo się ucieszyłam, bo przecież jeśli
ten diament trochę oszlifować, to stanie się brylantem i mama będzie
bardzo bogata. Postanowiłam, że diament kupię, ale jeszcze trochę
chciałam się z Arabem potargować, bo wszyscy, którzy coś od niego
kupowali, tak robili.

Arab podniósł ręce do góry i zaczął lamentować. Źle mówił po

angielsku, ale zrozumiałam, że jeśli zapłacę mu mniej, będzie zrujnowany
i jego małe dzieci poumierają z głodu. Potem poradził mi, żebym
przejechała kamyczkiem po szybie. Posłuchałam go i w szkle zrobiła się
głęboka rysa.

Zobaczył to oficer angielski siedzący przy barku za szybą, otworzył

okno i złapał mnie za rękę. Dowiedział się, że chcę kupić diament, zabrał
mi go, wypędził Araba ze statku i kazał się zaprowadzić do mojej mamy.

Weszliśmy do kajuty, w której panował teraz bałagan, bo mama

wszystko poprzewracała szukając portmonetki. Była zapłakana, gdyż
znajdowały się w niej wszystkie pieniądze, jakie mieliśmy.

- Mamusiu, po co szukasz, ja ją mam!
- Gdzie ją znalazłaś?
- W twojej torebce.
- Co? Wzięłaś ją stamtąd?
Mama zajrzała do portmonetki. Brakowało pięćdziesięciu szylingów.

Pewnie tych, które wyrzuciłam chłopczykowi za burtę. Myślałam, że było
ich mniej.

- Mamusiu, bardzo przepraszam, ale ten chłopczyk był bardzo biedny i

tak pięknie po te monety nurkował!

Mamę to wcale nie ucieszyło. Kiedy oficer opowiedział jej, że do tego

chciałam jeszcze kupić diament za resztę pieniędzy, omal nie zemdlała.

123

RS

background image

Przyszedł tata i cały postój w Adenie miałam zmarnowany. Tak gderali, że
nawet nie cieszył mnie widok nieznanego miasta rysującego się na tle
wysokich skalistych gór.

Dopiero na Morzu Czerwonym zapomnieli o pieniądzach. To morze

głupio się nazywa, bo naprawdę jest szafirowo-zielone. Z całą pewnością
znam się na kolorach. Ale są w nim duże ryby latające, które często
wyskakują z wody i wyglądają wtedy jak olbrzymie jaskółki.

Koło Kairu przepłynęliśmy wolniutko o zmierzchu. Jeszcze nigdy nie

widziałam takiego wielkiego miasta. Nocą, kiedy staliśmy w Suezie,
marynarze obudowali całe boki statku rusztowaniami i malowali go w
czasie przepływania przez Kanał Sueski. Pilot, który prowadził nasz
statek, jest Polakiem. Dowiedział się, że wracamy do kraju, i był bardzo
wzruszony

Z daleka widać było w jednym miejscu piramidy, Arabów w turbanach,

jadących na wielbłądach, ale najbardziej interesowali nas dwaj mężczyźni,
którzy pędzili na motocyklach wzdłuż brzegu kanału. Myślałam, że oni nie
zdążyli w Suezie wrócić na statek, ale kiedy nas dogonili i pomachali
biało-czerwona chorągiewką, wszyscy poznali, że są to Polacy, i zaczęli
im kiwać. Odprowadzili nas aż do końca kanału, coś krzyczeli, ale ich
motocykle warczały i nie mogliśmy nic usłyszeć.

Na Morzu Śródziemnym zrobiło się tak zimno, że nie można było wyjść

na pokład bez pończoch i płaszcza. Mama zaczęła chorować, bo morze
kołysało. Zupełnie jak kiedyś, gdy płynęliśmy z Bombaju do Mombasy.

Któregoś wieczoru, gdy zmarzłam na pokładzie i potem długo nie

mogłam zasnąć z zimnymi nogami, usłyszałam w nocy głos mamy:

- Filu, Kasiu, wstańcie, musicie obejrzeć Etnę!
Byłam strasznie śpiąca, przewróciłam się na drugi bok i chciałam spać

dalej, ale mama ściągnęła mnie z łóżka i prędko narzuciła mi płaszcz.
Dopiero zimny wiatr na pokładzie rozbudził mnie zupełnie.

Zobaczyłam w ciemnościach, że płyniemy koło górzystej wyspy i jedna

góra płonie na szczycie. To była właśnie Etna, dymiący wulkan, którego
dym nocą wyglądał jakby płonął. Nie tylko my, ale wiele osób stało na
pokładzie i wszyscy patrzyli na Etnę, dopóki jej świecący dym nie roztopił
się w czarnej nocy.

Chyba nie doczekam się chwili, kiedy wreszcie zejdziemy na ląd. Jak na

złość statek płynie wolniutko. Kształt Wezuwiusza znam już chyba na
pamięć. Gruzy starej Pompei zniszczonej przez wulkan z daleka

124

RS

background image

przypominają mi kości sterczące na śmietnisku. Nową Pompeję
wybudowano niżej. Po drugiej stronie piętrzą się śliczne skały Capri.
Daleko przed nami powolutku wychodzi z wody zbudowany na zielonych
wzgórzach Neapol. Straszny tłok na pokładach, bo wypuścili już z dołu
trzy tysiące jeńców włoskich.

Zanim dopłynęliśmy do portu, na pokładzie była straszna heca.
Pan Oleśniak, który zawsze spacerował po statku z grubą laską ze skóry

hipopotama, uderzył nią jednego chłopca po ramieniu za to, że tamten
niechcący nadepnął mu na nogę. Ojciec tego chłopca bardzo się
zdenerwował, wyrwał Oleśniakowi laskę i wrzucił do morza. Oleśniak
zemdlał z rozpaczy, a gdy już odzyskał przytomność i przypomniał sobie
laskę, zemdlał znowu. Okazało się, że w tej lasce była dziura i Oleśniak
wypchał ją całą dolarami. Tak mu było żal tych dolarów, że dostał ataku
serca.

W Neapolu tłumy ludzi czekały na nasz statek. Były to rodziny jeńców

włoskich. Kiedy ich wypuścili, przy trapie zrobiło się tak tłoczno, że w
końcu marynarze zrobili szpaler, żeby inni pasażerowie też mogli zejść ze
statku.

Od razu wsiedliśmy do wagonów towarowych, podstawionych na torze

w porcie. Podczas wyładowywania bagaży wysypały się z czyjejś skrzyni
kokosy. Wszyscy pękali ze śmiechu i chcieli się koniecznie dowiedzieć,
komu przyszło do głowy wieźć z Afryki tyle kokosów.

Jedziemy do Bari. Od paru godzin wyglądamy przez maleńkie okienko i

widzimy same gruzy, choć jest już po wojnie. Chyba nie ma we Włoszech
ani jednego całego domu.

Chociaż to nie jest Polska, mama płacze. Mówi, że tak samo pewnie

wygląda Warszawa i inne nasze miasta. Nikt nie ma ochoty do żartów.
Tata martwi się, że mamy tak mało pieniędzy.

Po naszym przyjeździe do Bari spadł śnieg. Włosi mówią, że Polacy

przywieźli im zimę, bo oni od lat nie mieli temperatury poniżej zera.

Nareszcie lepiłam bałwany! Ulepiłam ich wczoraj prawie dwadzieścia i

trochę przy tym odmroziłam ręce. Na dworze wcale nie czułam, że się
odmrażają, i dopiero kiedy wróciłam do domu, spuchły i zaczęły okropnie
boleć, ale już mniej bolą.

Byłam z mamą na targu i kupiłyśmy kilka strączków świętojańskiego

chleba. Więcej nic, bo mama bała się, że natrętni handlarze wyrwą jej
resztę pieniędzy.

125

RS

background image

Teraz ja też boję się nędzy. Wszyscy mówią, że w Polsce będzie jeszcze

gorzej, bo Niemcy się u nas panoszyli przez sześć lat. Jednak szkoda, że
nie nakupiliśmy sobie na zapas butów i jedzenia. Mamy tylko trzy duże
unrrowskie paczki żywnościowe na czarną godzinę.

Jak ta Polska naprawdę wygląda? Czy świeci w niej czasem słońce, czy

jest pochmurno, jak tu od pięciu dni? A może nie będzie tak źle?































126

RS

background image

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

I to Polska właśnie….

Kości mnie bolą od leżenia na twardej pryczy. Mama wyjęła z bagaży

pościel, ale to niewiele pomaga. Czasem otwieramy drzwi w wagonie,
siadamy w nich z nogami spuszczonymi na zewnątrz. Jedziemy już trzeci
dzień wzdłuż brzegu. Adriatyk jest szary i bardzo wzburzony. Fale
rozbijają się o przybrzeżne skały i ryk morza zagłusza nawet stukot
pociągu.

Nie wolno mi zamęczać mamy pytaniami, bo boli ją głowa. Tata śpi.

Sama zaglądam wciąż do mapy i sprawdzam, o ile zbliżyliśmy się do
Polski. Strasznie się to ciągnie, bo wciąż stawiają nas na bocznicach i
musimy czekać na wolne tory.

Dopiero w Austrii będziemy jechać szybko, gdy zmienią parowóz na

elektryczny. Nie mogę się doczekać Austrii, mam już dość morza i
włoskich ruin. Tyle słyszałam o słonecznej Italii, ale z wyjątkiem tego
dnia, kiedy zeszliśmy w Neapolu ze statku, nie widziałam słońca.

Rodzice są teraz wciąż smutni i nawet nie można z nimi porozmawiać, a

ja w tej Europie tylu spraw jeszcze nie mogę zrozumieć i czekam, kiedy
wreszcie będziemy na miejscu, bo tam obiecali mi wszystko wyjaśnić.

W Austrii nie ma gruzów, za to widziałam kilka zamków na wzgórzach,

gdzie słońce odbija się od ośnieżonych szczytów. Mama nie leży już z
kompresem na pryczy, tylko razem ze mną wygląda na świat. Tata trochę
przebolał już to, że mamy za mało pieniędzy. Wszyscy nie możemy
doczekać się polskiej granicy.

Ledwo otworzyłam rano oczy, od razu pobiegłam do okienka. Stoimy na

bocznicy. Naprzeciw wagony towarowe. Patrzę na nie i nie wierzę
własnym oczom.

- Mamo! - krzyczę. - Polskie wagony! Tu stoją polskie wagony! Cały

wagon budzi się w mgnieniu oka, wszyscy dopadają do

okien. Czytają napis wymalowany kredą na platformie. „Wagon polski z

węglem dla Francji nr 55". Mama całuje mnie i mówi:

- Widzisz, córeczko, nie jesteśmy tacy biedni, jeśli możemy sprzedawać

węgiel - i płacze.

Tata ubiera się i wychodzi na dwór. Może spotka kolejarza z Polski i

dowie się od niego, jak tam jest naprawdę. Wraca za chwilę zniechęcony.
Strażnicy pilnujący węgla nie są Polakami, ale wagon jest stamtąd.

127

RS

background image

Odczytuję po sto razy wszystkie napisy.
- Tato, co to jest PKP?
- Jakie pekape?
- O tam, u dołu jest napisane, widzisz? - Pokazuję palcem.
- To? Ależ tak! - cieszy się tata. - To znaczy Polskie Koleje Państwowe!
Teraz czytam wszystko jeszcze raz. I PKP, i to, że nośność ileś tam

kilogramów - są to wiadomości bardzo ważne. Pierwsze prawdziwe
wiadomości z Polski!

Mama robi na drutach rękawiczki. W ten sposób skraca sobie czas

oczekiwania na granicę. Przydadzą się, bo im bliżej Polski, tym większy
mróz.

Przy granicy drzewa mają pościnane wierzchołki. To od pocisków.

Piękne są te ośnieżone sosny, chociaż po afrykańskich akacjach wydają mi
się bardzo niskie.

Lokomotywa stanęła i wagony ze zgrzytem potrącają się kolejno, aż

wreszcie wszystko zamiera w bezruchu.

Przed nami odrapany budynek z napisem „Dziedzice", a niżej

„Poczekalnia".

- Hura! - krzyczę. - Jesteśmy w Polsce!
Ale nikt nie podchwytuje mego krzyku, wszyscy na coś czekają,

znieruchomieli nagle.

- Mamo - pytam - naprawdę jesteśmy w Polsce?
- Oczywiście - szepcze mama i patrzy załzawionymi oczyma na

budynek z polskim napisem.

Drzwi wagonu otwierają się ze zgrzytem, zagląda przez nie stary

człowiek w wytartym wojskowym płaszczu, granatowej kolejarskiej
czapce i w dziurawych włóczkowych rękawicach. Rozciera sobie uszy
rękami i zupełnie obojętnym głosem oznajmia:

- W wagonie zostaną tylko dzieci, a wszyscy dorośli zgłoszą się z

paszportami na punkt zborny w baraku numer sześć.

Boże święty? Więc tu także są baraki? Czy ja kiedyś w życiu

zamieszkam jeszcze w prawdziwym domu? Dziwię się wszystkiemu.

Dziwię się temu kolejarzowi, że może mówić takim obojętnym tonem,

jakbyśmy byli tu nie wiem od jak dawna, a nie przyjechali z drugiego
końca świata.

Dziwię się jeszcze, że nikt nie wyszedł nam na spotkanie, nikt się nami

nie cieszy, nikt nie powiedział: „Witajcie w Polsce". Mówię sobie w

128

RS

background image

myśli: „Dzień dobry, Polsko. Jestem Kasia Markowska, mam lat dziewięć
i pół, a widzę cię pierwszy raz, bo kiedy odjeżdżałam, nie wiedziałam
jeszcze, że mam ojczyznę".

- Skąd przyjechaliście? - Jakiś obcy głos przerywa moje rozmyślania.
- Z Afryki - odpowiadam jak przez sen.
Przede mną stoi młoda kobieta w krótkim futrze i wojskowych butach.

Patrzy na mnie okrągłymi ze zdziwienia oczyma. Twarz ma bladą, a nos
siny z zimna. Umalowane na bordowo wargi nie pasują do jej młodej
twarzy.

- Maryjo! - mówi. - Z Afryki? Tyli świat drogi! Macie twarde? Nie

wiem, czemu nie kończy zdania, ale domyślam się, że pyta o prycze.

- Tak - odpowiadam. - Bardzo twarde, mama podkładała mi płaszcz i

poduszkę, ale i tak z rana bolały mnie zawsze kości, bo jechaliśmy prawie
pięć tygodni...

- Et, głupia - przerywa mi kobieta - co ty tam mówisz, chodzi mi o

dolary. Macie dolary?

- Mama ma. Nie, rodzice mają - poprawiam się.
- Dużo? - pyta z ożywieniem.
- Dużo. Piętnaście.
- Fi!... - Krzywią się nieładnie buraczkowe wargi, futro wzrusza

ramionami i kobieta odchodzi do następnego wagonu.

Dopiero po jej odejściu uświadamiam sobie, że przyszła nie wiadomo

skąd i mówiła do mnie po polsku i że teraz tak już będzie zawsze, bo
każdy człowiek, którego tu spotkam, będzie Polakiem.

Rodzice wracają z punktu zbornego i z pośpiechem przygotowują

walizki do wyładowania. Wszyscy mnie potrącają, nikt jakoś nie ma czasu
się cieszyć, nikt nie płacze.

- Co tak stoisz jak malowana lala - słyszę głos mamy. - Weź jakieś

drobne rzeczy i chodź ze mną.

Idę za mamą z paczką i garnkiem. Idę i wciąż się dziwię, że ten powrót

do kraju po wielkiej wojnie wygląda tak zwyczajnie.

- Przychodziła do wagonu jedna kobieta - mówię do mamy. - Pytała o

dolary. Ale chciała, żeby były twarde i piętnaście to dla niej za mało.

- Tylko nie opowiadaj wszystkim, co wieziemy. Te dolary chowamy na

czarną godzinę.

129

RS

background image

Noc przespałam na posłaniu rozłożonym na walizkach, a rodzice na

podłodze. Rano świeciło słońce i bardzo się z niego cieszyłam, bo
ośnieżona Polska wygląda bardzo ładnie.

Dostaliśmy trochę pieniędzy i tato powiedział, żebym zobaczyła, co jest

w sklepie do jedzenia. Poszłam tam i aż mnie zatkało. Bo wcale tam nie
było głodu. Pachniały świeże bułki i leżała na ladzie kiełbasa. Pobiegłam
do naszego baraku z nowiną. Tata narzucił palto i znowu wróciliśmy do
sklepu.

- Sprzedaje pani kiełbasę? - zapytał.
- Tak. Dla repatriantów bez kartek, ale tylko raz, za okazaniem

paszportu.

- A ile można kupić?
- Ile pan chce.
- Naprawdę? - ucieszył się tata. - To poproszę dwa, nie, cztery, albo

pięć, tak. Poproszę pięć kilogramów.

Sklepowa zważyła całą górę kiełbasy i musiała nam dać na to tekturowe

pudełko, bo nie mieliśmy w co zapakować. Kupiliśmy jeszcze bochenek
chleba i pół kilo cukru.

Po południu dowiedzieliśmy się, że w Warszawie nie ma żadnych

mieszkań i musimy się zdecydować na jakieś inne miasto. Mama nie chce
się zdecydować i płacze. Tacie proponują, żeby się osiedlił na Ziemiach
Odzyskanych, ale mama nie bardzo chce.

Wreszcie dołączyliśmy do transportu jadącego do środkowej Polski.

Jeszcze nie wiem, gdzie zamieszkamy. Podróż trwa i trwa. Często stawiają
nasze wagony na bocznicach i po kilka dni stoimy, zamiast jechać. Chodzę
wtedy z rodzicami oglądać miasta, w których się zatrzymujemy. Straszna
była ta wojna, tyle wokoło zrujnowanych domów, tyle gruzów.

Bardzo mnie jednak dziwi, że nie widziałam dotychczas ani jednej

osoby dorosłej i ani jednego dziecka bez butów. A w moich czarnych
pantofelkach mocno marzną mi nogi. Przypominam sobie o tych biednych
dzieciach, o których pisała do Kodży siostra pani Korczakowej.

- Mamusiu - pytam - co teraz robią te bose rodziny?
- Jakie bose rodziny? Ty głuptasie, spójrz!
I mama zatrzymuje się przed wystawą sklepu z obuwiem. Zaglądam

przez szybę. Na półeczkach stoją równiutko brązowe buciki do kostek i
takie najpiękniejsze: wysokie, białe, filcowe, zapinane na skórzane
klamerki. Ależ w nich musi być ciepło, myślę, stukając obcasikami.

130

RS

background image

- Ojej, mamo! Kup mi takie, proszę!
- Na razie nie mogę, ale zobaczysz, jeszcze ci kupię! Mama mówiła to

takim tonem, jakby chciała dodać sobie otuchy. W czasie tej nie kończącej
się podróży dorośli coraz bardziej martwią się tym, jaka jest ta Polska. Z
restauracji dochodzą smakowite zapachy. Co z tego! My musimy ciągle
jeszcze zjadać te pięć kilogramów kiełbasy z Dziedzic, żeby się nie
zmarnowała. Tata myślał wtedy, że mu się trafiła wyjątkowa okazja. Jemy
ją na śniadanie, obiad i kolację.

W naszym mieście, Zamościu, zaczyna się już wiosna, słońce roztopiło

śnieg na ulicach. Ludzie omijają kałuże, chlupoce im pod nogami błoto.
Siedzę na oknie i piszę list do Romy.

Moja kochana
Nie mamy jeszcze własnego mieszkania, ale dostaliśmy pokój w domu

Urzędu Repatriacyjnego. Mama sprzedaje różne rzeczy z Afryki i za to
żyjemy. Kupiliśmy jedno szerokie łóżko z siatką i śpimy na nim obie, a
tata na noc wyjmuje z zawiasów jedne drzwi, bo mamy podwójne, i na
nich robi sobie posłanie.

Od kwietnia będzie miał pracę, to życie się nam poprawi.
Wczoraj byłam pierwszy raz w szkole. Na przerwie chłopcy z innych

klas wywalili drzwi do naszej klasy, bo chcieli mnie zobaczyć. Dziwią się,
że nie jestem Murzynką i mam niebieskie oczy. Po lekcjach krzyczeli za
mną „Afrykanka" i „Afryka na wpół dzika", aż miałam wielką ochotę
pobić się z nimi, ale przyrzekłam mamie, że przynajmniej przez pierwsze
dni będę się zachowywać przyzwoicie.

Bardzo bym chciała, żebyś też wróciła do Polski.
Namów swoich rodziców, żeby prędko wracali, bo chyba nigdy nie

znajdę takiej dobrej koleżanki jak ty. Odpisz mi, co teraz przerabiacie z
rachunków, bo u nas to już bierzemy ułamki.

Całuję Cię i czekam Twoja koleżanka Kasia
Nakleiłam znaczki i sama zaniosłam list na pocztę, żeby szybko doszedł.
Tatuś nareszcie dostał pracę w starostwie i kupiliśmy okazyjnie trochę

mebli. Dwa miesiące chodzę do mojej nowej szkoły. Teraz jest całkiem
klawo, chłopaki mnie już nie przezywają. To od czasu, kiedy wdrapałam
się na maszt, gdy mieli zbiórkę na boisku, i odplątałam linkę. Poszło mi to
całkiem łatwo, przecież w Nyala prawie co dzień wspinałam się na palmy
kokosowe, żeby strącać orzechy.

131

RS

background image

W lecie pojadę na obóz. Będę mieszkać w prawdziwym namiocie!

Nawet mama się cieszy, że będę miała wreszcie porządne wakacje.

Kiedy już zupełnie straciłam nadzieję na to, że Roma się jeszcze do

mnie odezwie, dostałam od niej list, już nie z Kodży, lecz z Mombasy.

Czekała tam na statek do Nowej Zelandii. W liście były same złe wieści.

O tym, że umarła Marysia Banasiówna z naszej klasy i że Anglicy po
wysiedleniu wszystkich Polaków spalili Kodżę, żeby nie zamieszkali w
niej Murzyni. Zrobili to z zemsty za nowe, wielkie rozruchy murzyńskie,
do których doszło po naszym wyjeździe. Podobno nawet nieczynne były
wtedy koleje w całej Ugandzie i Kenii.

Teraz, kiedy wiem, że nie ma już Kodży, trudno mi uwierzyć, że w

ogóle byłam kiedyś w Afryce. Jakoś trudno mi pogodzić te dwa życia - to
minione tam i trwające tutaj. Zwłaszcza tamto wydaje mi się snem. Pewnie
dlatego że każdy człowiek tak naprawdę żyje dopiero w swoim własnym
kraju...

c.d.n.
Dalsze dzieje bohaterek w kolejnych częściach sagi Barbary

Rybałtowskiej:

„ Koło graniaste " „Mea culpa"

132

RS


Document Outline


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
L.Dł.Bez.Strat - zadanie 3, Szkoła, Politechnika 1- 5 sem, politechnika, rok 2, teoria pola
3 tematy(teksty bez polskich znaków), Szkoła, Język polski, Wypracowania
ABC i boczna bez fot, SGSP - Szkoła Główna Służby Pożarniczej, semestr 1, medycyna katastrof
Balladyna - Nie ma zbrodni bez kary (rozprawka), -=SZKOŁA=-, j. polski
Pozegnanie ze szkołą Kl6, Pożegnanie klas, szkoły
Gegra ściąga (bez znakow polskich), Szkoła
Religie wiata - wykady bez chrzecijastwa, nauka - szkola, hasło integracja, rok II, religie swiata
BEZ POŻEGNANIA, teksty
Pozegnanie ze szkola, Pożegnanie klas, szkoły
szkoła pod zaborami, pedagogika
L.Dł.Bez.Strat - zadanie 3, Szkoła, Politechnika 1- 5 sem, politechnika, rok 2, teoria pola
Bez pożegnania
Bez pożegnania
Rybaltowska Barbara Jak to sie skonczy 06 Saga
Rybaltowska Barbara Mea culpa 04 Saga
Pozegnanie ze szkola

więcej podobnych podstron