Immanuel
Wallerstein
Demokracja
- kapitalizm - transformacja
Niemiecki tytuł wykładu brzmiał "Demokracja niespełniona". (W języku polskim znaczenie, o które chodziło organizatorom sympozjum zostaje dość dobrze oddane.) Tłumacz na język angielski mógłby się pokusić o oddanie unvolledeter za pomocą słowa "unfinished" (niedokończony), co sugerowałoby, że chodzi tu o jakiś proces, który może lub nie zostać dokończony, tymczasem sympozjum miało na celu odpowiedzieć na pytanie dotyczące tego, co demokracja liberalna obiecała, i z czego nigdy się nie wywiązała. W takim znaczeniu demokracja ma być rozumiana jako "otwarty, nigdy nie kończący się projekt".
I. Demokracja i system-świat aż do dzisiaj
Demokracja to hasło, do którego każdy się dzisiaj odwołuje. Czy znajdzie się ktoś, kto twierdziłby, że demokracja to nic dobrego i czy jest jakiś polityk głoszący, że rząd, którego jest on członkiem nie realizuje lub propaguje wartości demokratycznych? Nie chcemy pamiętać, że jeszcze nie tak dawno temu, w okresie od Rewolucji Francuskiej aż do wydarzeń roku 1848 demokracja była słowem używanym tylko przez niebezpiecznych radykałów. (1) "Demokraci" było etykietką dla określenia wielkiej ilości różnego rodzaju organizacji lewicowych w latach 30-tych i 40-tych 19 wieku. (2) Dla sił, które występowały w czasach Świętego Przymierza określenie kogoś jako demokratę miało podobny wymiar, jak w świecie zachodnim po 1945 roku słowo komunista.
Gdy, po 1848 roku, Mazzini (który sam siebie nazywał demokratą) wszedł w konflikt z socjalistami, ci drudzy do swojego hasła dodali słowo "społeczny" - mówili o konieczności spełnienia się "powszechnej demokracji i republiki społecznej".(3) Tutaj chyba należy upatrywać początków nazwy socjaldemokracji, której odrębność tak mocno akcentuje się dzisiaj - "demokrata" nie oznacza już radykała, a odnosi się do szerokiego wachlarza programów politycznych, które są bardziej centrystyczne. Potem minęło kolejne kilkadziesiąt lat, zanim słowo demokracja zostało też przejęte przez konserwatystów.
Oczywiście, jak wiadomo, wszystko zależy od kontekstu, w którym to wyrażenie się pojawia. Jednym z możliwych znaczeń tego terminu, szeroko dzisiaj przyjmowane, jest wolność od przymusu ze strony sił politycznych. W tym sensie demokracja jest realizacją, w mniejszym lub większym stopniu, politycznego indywidualizmu promowanego przez liberalizm. Koniecznymi warunkami demokracji w tym rozumieniu są warunki dla wolnych wyborów, w których udział bierze wiele partii politycznych, istnienie wolnych mediów niezależnych bezpośrednio od kontroli politycznej ze strony rządu oraz możliwość wyznawania osobistych przekonań religijnych bez interwencji ze strony państwa. Realizacja tych wartości, określanych ogólnie "swobodami obywatelskimi", odbywa się zawsze w granicach danego państwa.
W ramach takiej definicji, historyczny rozwój demokracji był opisywany jako odpowiadający krzywej liniowej. Taki teoretyczny model rozpoczyna się w momencie trwania "absolutnej monarchii" lub jakiegoś jej odpowiednika. Wydzieranie mocy decyzyjnej z rąk głównego suwerena, lub przynajmniej zmuszenie go do dzielenia się nią z wybranym ciałem legislacyjnym to dalsza część tej historii. Później następuje ograniczenie zakresu interwencji państwa w tak zwaną przestrzeń prywatną. Dalej mamy stworzenie warunków dla otwartej i niezagrożonej krytyki ze strony przeciwników politycznych. Stosując takie kryteria opisowe, możemy powiedzieć, że dzisiaj naszkicowany przy ich pomocy obraz jest o wiele wyraźniejszy w świecie zachodnim (Europa, Ameryka Północna i Australazja) niż w pozostałych częściach świata. Jedną z przyczyn podniesienia protestu w momencie włączenia partii Jorga Haidera do rządu Austrii w ubiegłym roku była obawa, że Austria zacznie sama wycofywać się z tego wyraźnego zachodniego szkicu demokracji. (4) Kiedy dziś politycy mówią o postępach demokracji w danym państwie, oceniają je właśnie według takiego wzorca. Jak wiemy, od kilkunastu lat rząd USA przedstawia coroczny raport na temat spełniania przez obce rządy warunków demokracji.
Bez wątpienia, swobody obywatelskie to coś naprawdę ważnego. Przekonujemy się o tym za każdym razem, kiedy grozi nam ich ograniczenie. Pod rządami, które naruszają swobody obywatelskie, określanymi jako "dyktatury", z pewnością zawsze mamy do czynienia z oporem, zwłaszcza ze strony osób, które pragną publicznie wyrażać swoje opinie (intelektualiści, dziennikarze, politycy, studenci), opozycją, która może działać w głębokiej konspiracji, jeśli represje są zbyt wielkie. Jeśli z jakichś powodów reżim słabnie, lub zostaje obalony, jedną z rzeczy, które ludzie w takich sytuacjach świętują jest koniec tego rodzaju opresji. Tak więc zdajemy sobie sprawę, że podobne swobody obywatelskie są cenione, szanowane i korzysta się z nich kiedykolwiek i gdziekolwiek one istnieją.
Wiemy jednak także, że dla zwykłego człowieka, nawet jeśli swobody obywatelskie to coś, co uznaje on za pożądane, rzadko znajdują się one na szczycie listy jego politycznych założeń. W państwach, w których rząd szanuje z reguły te swobody, są one postrzegane jako niewystarczające dla zapewnienia danemu człowiekowi tego, co rozumie on przez pojęcie społeczeństwa demokratycznego. Jeśli byłoby inaczej, nie mielibyśmy do czynienia z tak ogromną obojętnością polityczną i ucieczką od polityki. Kiedy spojrzymy na tak zwane państwa liberalne, te ze stosunkowo dużą ilością obowiązujących w nich swobód obywatelskich, odkrywamy całą masę innych spraw, które martwią większość ludzi, sprawiają, że nie czują się oni zadowoleni i wpływają na ich preferencje polityczne.
Skargi te można, wydaje mi się, pogrupować w trzy głównej kategorie: krytyka korupcji, krytyka nierówności materialnych oraz krytyka niewłaściwej praktyki nadawania obywatelstwa. Zacznijmy od korupcji. Na temat ten znajdziemy całe mnóstwo wszelkiego rodzaju oskarżeń. Trudno byłoby znaleźć nawet jeden rząd na świecie w ostatnich 100 latach, który nie stał się przyczyną pojawienia się skandali korupcyjnych. Oczywiście, również tutaj trzeba wyraźnie określić, co się rozumie przez korupcję. Jeśli zdefiniujemy ją jako nabywanie przez osoby prywatne usług (decyzji) ze strony postaci publicznych (urzędników politycznych lub społecznych), to z pewnością mamy z nią do czynienia bez przerwy, przeważnie w postaci zysków z kontraktów rządowych. Tak rozumiana korupcja jest obecna chyba częściej w biednych krajach, a ci, którzy doprowadzają do korupcji nie są przeważnie obywatelami tego kraju, pochodzą z krajów bogatszych, zarówno ze sfer kapitału, jak i sfer rządowych. Oczywiście jawne przekupstwo to tylko wierzchołek góry lodowej.
O wiele bardziej kluczową kwestią jest to, do jakiego stopnia pieniądze są w stanie zapewnić dostęp do określonych zysków. Ten rodzaj korupcji jest plagą w przypadku funkcjonowania rządów bogatszych krajów (czyli tych, które o wiele lepiej traktują swobody obywatelskie). Polityka w systemie wielopartyjnym to dość kosztowna gra, a koszty jej prowadzenia ciągle rosną. Większość polityków, większość partii politycznych ma swoje potrzeby finansowe, które przekraczają znacznie to, co może im zapewnić danina ze strony mas zwolenników. Wszyscy wiemy, jakie są tego skutki. Bogatsi dawcy (osoby prywatne, jak i grupy reprezentujące koła biznesowe) oferują duże sumy pieniędzy, czasami wielu konkurującym ze sobą partiom równocześnie. W zamian oczekują na ciche wsparcie w realizacji swoich potrzeb i przede wszystkim otwarcia na lobbying.
W teorii kapitaliści działają na rynku i pragną, by rządy trzymały się z dala od operacji przeprowadzonych na nim. W praktyce, jak wie każdy kapitalista, rządy są krytyczne dla ich sukcesu rynkowego, na wiele sposobów - umożliwiając lub uniemożliwiając powstanie względnych monopoli, będąc wszechstronnym monopolistą (praktycznie) drogich dóbr, mając możliwość manipulowania makroekonomicznymi decyzjami (na przykład podatkami, oczywiście). Żaden poważny kapitalista nie może sobie pozwolić na lekceważenie rządów, zarówno swojego państwa, jak i każdego innego, w którym prowadzi swoją działalność. Jednak uwzględniając fakt, że politycy muszą brać przede wszystkim pod uwagę dojście do władzy lub utrzymanie się przy niej, i że mają potężne potrzeby finansowe, żaden poważny kapitalista nie może pozwolić sobie na lekceważenie tego jawnego źródła nacisku na rządy, w przeciwnym razie przegra z rywalami lub przedstawicielami nieprzyjaznych mu interesów. Stąd żaden poważny kapitalista naprawdę nie lekceważy rządu i wszyscy poważni kapitaliści jako poważny element swojej samoświadomości traktują wielkie potrzeby finansowe polityków. W efekcie korupcja to coś normalnego i niemożliwego do wyeliminowania z toczącego się życia politycznego kapitalistycznej gospodarki-świata.
Mimo to jednak korupcja jest nie tylko nielegalna, jest ona przeciwko normom, bez przerwy postulowanym przez rządy i inne instytucje. Jeśli najważniejsza norma lekceważona jest na porządku dziennym, jedynym możliwym skutkiem takiej sytuacji jest rozprzestrzeniający się cynizm. I właśnie z tym mamy do czynienia. Oczywiście, cynizm może prowadzić do skrajnie różnych skutków. Jednym z nich jest "wpuście tam naszych". Inny to rozpętanie batalii, która ma przeciwdziałać rozkładowi spowodowanemu przez korupcję. Trzeci sposób to wycofanie się z aktywnego udziału w polityce. Każda z tych reakcji ma swoje ograniczenia. Problem z "wpuszczeniem tam naszych" polega na tym, że rzadko doprowadza on do zlikwidowania przepaści między normami a rzeczywistością. Trudność w ograniczaniu leży w tym, że zadanie to wydaje się tak beznadziejne, praktycznie niewykonalne, że zwykle rezygnuje się z jego realizacji. W ten sposób coraz więcej ludzi opowiada się za trzecim rozwiązaniem, wycofaniem, która prowadzi do ustanowienia niezakłóconych powszechnych rządów korupcji.
Jednak istnieje jeszcze jedna możliwość - przedefiniowanie pojęcia demokracji, poszerzenia jej i zaakcentowanie wagi jej wyników, a nie tylko poleganie na procedurach wyborczych. Proces wyborczy oczywiście przeszedł potężną ewolucję na przestrzeni ostatnich dwustu lat. Doszliśmy praktycznie w przypadku każdego państwa do stanu powszechnego prawa wyborczego dla dorosłych obywateli. Biorąc pod uwagę to, gdzie w tym względzie znajdował się świat dwieście lat temu, to rzeczywiście niesłychana zmiana strukturalna. Jak przed chwilą zauważyliśmy, fakt ten świętuje się powszechnie jako sukces demokracji. Gdy spojrzymy na historię rozprzestrzeniania się idei powszechnych praw wyborczych, (5) okazuje się, że było ono zawsze konsekwencją jakiejś poważnej konfrontacji politycznej. Widzimy też, że poszerzenie praw wyborczych było zawsze kompromisem ze strony sił znajdujących się przy władzy w stosunku do ruchów, na których czele stali ci, którzy nie posiadali praw wyborczych.
Głównym przedmiotem debaty pomiędzy tymi, którzy sprawowali kontrolę nad maszynerią polityczną, kiedykolwiek domagano się poszerzenia praw wyborczych, była zawsze możliwość znalezienia kompromisu między tymi, którzy przejawiali obawy (i obnosili się jako twardogłowi) i tymi bardziej wyrafinowanymi. Obawiający się argumentowali, że pozwolenie na większy zakres praw wyborczych może doprowadzić do poważnych negatywnych zmian w kontroli maszynerii państwowej, pozwalając na przejęcie władzy przez tych, którzy mogliby unieważnić panujący w danym momencie system społeczny. To była kwestia "brudnych mas", które mogłyby doprowadzić do zastąpienia ludzi kluczowych dla porządku społecznego. Ci wyrafinowani z kolei mówili, przeciwnie, że kiedy tylko doprowadzi się do zwiększenia zakresu praw wyborczych, "niebezpieczne klasy" będą mogły stać się, ze względu na nominalne włączenie w procesy polityczne, mniej niebezpieczne, dzięki czemu groźne przemiany polityczne nie nastąpiłyby lub ich efekt byłby mniej zabójczy.
W końcu przyjmowano coraz większe kompromisy bronione przez tych wyrafinowanych, którzy okazywali się celni w swoich przewidywaniach, że poszerzony zakres praw wyborczych nie doprowadzi do obalenia systemu. Przeciwnie - skutkiem kompromisów było tak naprawdę złagodzenie rewolucyjnych skłonności brudnych mas. Ale oczywiście jest tak częściowo dlatego, że kompromisy te dotyczyły czegoś większego niż same prawa wyborcze. Drugim rodzajem kompromisów były te, które doprowadziły do tego, co nazywamy "państwem dobrobytu". Jeśli stan ten zdefiniujemy luźno jako wszystkie działania państwa wspierające i umożliwiające wzrost płac, a także te doprowadzające do dania państwu możliwość dystrybuowania określoną ilością wartości dodatkowej, to w rezultacie otrzymamy państwo dobrobytu, które stało się czymś powszechnym na przestrzeni ostatnich stu lat, praktycznie na całym świecie (choć oczywiście w różnym stopniu).
Tak naprawdę możemy podzielić korzyści z redystrybucyjnej funkcji państwa na trzy główne kategorie, będące odpowiedzią na trzy rodzaje fundamentalnych roszczeń w stosunku do państwa ze strony przeciętnych ludzi. Kategorie te to ochrona zdrowia, wykształcenia oraz dochód osiągany przez całe życie. Chyba wszyscy ludzie pragną przedłużyć swoje życie i zdrowie tak bardzo jak to tylko możliwe - dla siebie i dla swoich rodzin. Chyba wszyscy pragną zdobyć możliwości kształcenia siebie i swoich dzieci, przede wszystkim w celu poprawy swojej pozycji życiowej. I chyba wszyscy również obawiają się nieregularnych rzeczywistych dochodów w ciągu trwania swojego życia, i dążą nie tylko do wzrostu płac, ale też do minimalizacji skutków ostrych zawirowań w tym względzie. Wszystko to składa się oczywiście na bardzo rozsądną mądrość życiową. Aspiracje te są nieustannie podnoszone w ramach istniejących programów politycznych.
Tak naprawdę przez ostatnich dwieście lat dość dużo zmieniło się w tych kwestiach. Pod względem opieki zdrowotnej rządy podejmowały działania na rzecz poprawy higieny, upowszechniania szczepień ochronnych, wspierały finansowo szpitale i kliniki, rozszerzały edukację zdrowotną oraz wprowadzały różnego rodzaju systemy ubezpieczeń zdrowotnych (włącznie z bezpłatnym leczeniem). Jeśli chodzi o edukację, o ile jeszcze 200 lat temu praktycznie nikt nie otrzymywał formalnego wykształcenia, dzisiaj edukacja podstawowa jest dostępna prawie wszędzie na świecie, szkoły średnie również są rozpowszechniane (choć nie tak systematycznie), szeroko dostępne jest również szkolnictwo wyższe (przynajmniej w bogatszych krajach). Co do gwarancji dochodu, istnieją programy ubezpieczeń przed bezrobociem, systemy emerytalne oraz inne sposoby zapobiegania nieoczekiwanym wydarzeniom w życiu człowieka, które nagle nie może dalej pracować. Zaznaczmy jednak, że w porównaniu z opieką zdrowotną i wykształceniem, programy gwarantujące dochód w ciągu życia są o wiele bardziej nierówno rozprzestrzenione w systemie-świecie.
Powinniśmy być ostrożni w próbach oceny korzyści związanych z istnieniem państw dobrobytu. Z jednej strony dzięki nim mamy do czynienia z poważną zmianą strukturalną w porównaniu z sytuacją sprzed 200 lat, kiedy żadne z podobnych działań nie były i nie mogły być realizowane. Z drugiej strony ich istnienie dzisiaj zapewniło zyski przede wszystkim dla tych, których nazwać można kadrą systemu, czy też klasą średnią. Klasa średnia nie jest, oczywiście, obecna na świecie wszędzie w taki sam sposób. W Trzecim Świecie do kategorii tej można zaliczyć najwyżej 5 procent populacji, podczas gdy w bogatszych krajach należy do niej nawet 40-60 procent ludzi.
Tak więc, patrząc przez pryzmat danych statystycznych dla określonych krajów, okazuje się, że tylko w przypadku mniejszej ilości państw większa część ich populacji ma się lepiej niż poprzednicy żyjący 200 lat wcześniej. Jednocześnie cały czas następuje polaryzacja systemu-świata, zarówno pomiędzy państwami, jak i wewnątrz danych krajów. Co więcej, nie jest to tylko względna polaryzacja - dla znacznej części ludzi na ziemi (trudnej do określenia, ale widocznej) jest ona absolutna.
I dalej, podczas gdy skutki redystrybucji w państwie dobrobytu są o wiele mniej szczęśliwe, niż moglibyśmy uwierzyć, czy też jak mówią nam nieustannie propagandziści systemu-świata, niepodważalną prawdą jest fakt, że koszty dotychczasowej redystrybucji są znaczne, co znajduje wydźwięk w stosunkowo wysokich stopach podatkowych w bogatszych krajach. Podatnicy bez przerwy narzekają, że podatki są zbyt wysokie. Ale faktem jest, że obciążenie podatkowe dzisiaj jest o wiele większe niż 50, 100 czy 200 lat temu - zarówno jeśli chodzi o sytuację wyższych, jak i średnich klas populacji światowej oraz przedsiębiorców kapitalistycznych.
Z pewnością, kapitaliści z tego systemu czerpią odpowiednie zyski, ponieważ prowadzi on do wzrostu roszczeń. Nie jest jednak pewne, czy rosnące roszczenia są większe niż obciążenia podatkowe, jak można by to stwierdzić z dłuższej perspektywy. Dzieje się tak z jednego prostego powodu. W sensie politycznym roszczenia nastawione na demokratyzację odbijały się regularnie rosnącą krzywą obrazującą poziom roszczeń redystrybucyjnych, nie tylko wewnątrz określonych państw, ale też przekładając się na trend obejmujący coraz więcej krajów, a więc i system-świat jako całość.
Ten rodzaj demokratyzacji jest mniej akceptowany przez kapitalistów niż swobody obywatelski, w związku z czym chlebem powszednim konserwatywnych programów politycznych jest walka o ograniczenie redystrybucji, odwrócenie zasada podziału i obniżenie jej wartości to możliwie najmniejszego poziomu. Bez wątpienia konserwatystom udawało się cały czas wygrywać ten pojedynek, dzięki czemu następowało zmniejszenie skali lub wręcz ograniczenie poziomu redystrybucji. Ale jeśli spojrzy się na obrazki z ostatnich 200 lat, widać, że wysokość podatków bez przerwy notowała swój ruch w górę. Po danym ograniczeniu zawsze następowało radykalne przyspieszenie. Ofensywa neoliberalna z lat 1980-tych (thatcheryzm i reaganizm) oraz retoryka globalizacyjna z lat 90-tych była właśnie taką próbą zastopowania wzrostu obciążeń podatkowych. I rzeczywiście, doprowadził on do pewnej redukcji pod tym względem, jednak była o wiele niższa, niż oczekiwali zwolennicy tych reform. Spotkał się on z polityczną reakcją, która do dzisiaj rozprzestrzenia się po świecie.
Chciałbym teraz przedstawić drugi rodzaj skarg pod adresem demokracji liberalnej, ten dotyczący niewystarczającej otwartości idei obywatelstwa. Pojęcie obywatela weszło, jak wiemy, do słownika polityki światowej po Rewolucji francuskiej. Miało ono oznaczać odrzucenie społecznego systemu wartości, w którym ludzie szlachetnie urodzeni i zwykli mieli różny status i różne prawa. Chodziło o większą otwartość, gdzie zarówno szlachta, jak i zwykli ludzie mogliby uczestniczyć w procesach politycznych. Wszyscy ludzie, czyli wszyscy obywatele, mieli być równi. Wszyscy obywatele mają swoje prawa.
Problem pojawia się natychmiast, gdy próbujemy określić, co ma być włączone do pojęcia "praw" obywateli. Wszelkiego rodzaju sposoby definiowania tych praw w możliwie jak najszerszym zakresie przeważnie spotykały się z natychmiastową odpowiedzią ze strony tendencji "kontrrewolucyjnych". Mimo to w ciągu ostatnich 200 lat nastąpiło znaczne poszerzenie praw obywatelskich, proces ten przyspieszył wyraźnie w ostatnich 50 latach. Jedną z przyczyn była kwestia praw wyborczych, które zostały w końcu nadane również osobom, które nie posiadają żadnego majątku, a także osobom młodszym, kobietom, członkom mniejszości etnicznych. Drugi rodzaj walki w imię praw obywateli dotyczył zniesienia niewolnictwa oraz innych form uzależniania człowieka od człowieka. Trzecia linia frontu została wytyczona w kwestii ograniczenia dyskryminacji ze strony państwa i jej zabronienia w relacjach międzyludzkich. W efekcie dzisiaj mamy obszerną listę źródeł dyskryminacji, które są bezprawne: źródła klasowe, rasowe, etniczne, "tubylcze", pod względem płci, wieku, preferencji seksualnych, niesprawności fizycznej i umysłowej. Lista ta wciąż się wydłuża.
Trzeba zwrócić uwagę na ostatni rodzaj zarzutów przeciwko demokracji. Dotyczą one uwag, że w naszej krytyce demokracji, i próbach poradzenia sobie z jej wadami, jesteśmy ograniczeni do konkretnej demokracji - kraju, w którym żyjemy, którego obywatelami jesteśmy. Zawsze istnieją ludzie, którzy czują solidarność z ruchami w innych państwach, nastawionymi na walkę o sprawiedliwość społeczną, prawa obywatelskie czy wyzwolenie narodowe. Znalazłoby się wielu kosmopolitów, którzy zdecydowali się przenieść do innego kraju, aby uczestniczyć aktywnie w walce, która się tam toczy, nawet jeśli miałaby to być rewolucja. Jednak same państwa są ograniczone, samo-ograniczone, i muszą postępować według zasad trwałego uznania suwerenności.
W dziewiętnastym wieku trwałe uznanie suwerenności odnosiło się tylko do państw uznawanych za część systemu międzypaństwowego i określanych jako "cywilizowane". Inne obszary kuli ziemskiej, których nie uznawano za "cywilizowane" stały się przedmiotem "misji cywilizacyjnej" ze strony państw "cywilizowanych", które prawo do tego typu działań nadały sobie arbitralnie. W konsekwencji mieliśmy do czynienia z podbojem, zarządem administracyjnym oraz przymusową zmianą określonych obyczajów. W okresie szczytowym imperializmu, pod koniec dziewiętnastego wieku, termin "imperializm" oznaczał honor, przynajmniej w krajach, w których był on fundamentem polityki realizowanej przez ich władze.
Stosunek do sposobu usprawiedliwienia imperializmu zmienił się po drugiej wojnie światowej. Nagle stał się on pojęciem negatywnym. W ten sposób znaleźliśmy się w czasach ruchów wyzwolenia narodowego, które osiągały sukces prawie wszędzie w okresie od 1945, sukces w sensie zdobycia suwerenności dla swoich państw. Jednak kiedy tylko tak się stało, narodziły się inne ruchy, przede wszystkim w świecie Zachodu, nastawione na walkę o "prawa człowieka", które zdefiniowano w zgodzie z prawami demokratycznymi, o których mowa była wyżej - od braku swobód obywatelskich do odmowy praw obywatelskich.
Ustanowiono organizacje działające poza oskarżanymi o łamanie praw człowieka państwami. Miały one za zadanie powodować polityczny nacisk na rządy krajów określanych jako te, w których zakres przestrzeganych praw człowieka jest niewystarczający - nacisk ten miał być zarówno bezpośredni, jak i pośredni - za pośrednictwem rządów państw, w których organizacje te znalazły dla siebie schronienie. Nacisk przybierał różne formy - nagłaśnianie, bojkotowanie, a w ostateczności - mowa o konieczności "interwencji". Niedawna akcja państw NATO na Bałkanach była właśnie przeprowadzona w imię "praw człowieka" oraz "prawa do interwencji".
A więc jaki jest ten dyskurs o demokracji? Do czego się odnosi? Do rzeczywistości, złudzenia czy czegoś pośredniego? Czy można ją urzeczywistnić, choć jak na razie to się nie udało, jak sugerują organizatorzy niniejszego forum, formułując jego tytuł w taki, a nie inny sposób? Apologeci trwałego rozwoju mówią, że jak na razie udało się osiągnąć całkiem niemało. Ci, którzy zabierają głos w imię wielu grup ludzi, które pojawiły się w ramach walki o poszerzenie zakresu demokracji na różne sposoby przekonują nas, że dojście do zdobycia równych praw trudno uznać za cel leżący w zasięgu naszej ręki. Wydaje mi się, że jeśli mamy mówić w odniesieniu do tych rozbieżnych poglądów oraz w perspektywie rzeczywistości historycznych, które nakreśliłem powyżej, musimy jeszcze raz zmierzyć się z tą kwestią, ale w sposób trochę bardziej analityczny, rozbrajając ją na trzy zagadnienia: demokracji jako retoryki, demokracji jako praktyki oraz demokracji jako możliwości.
II. Demokracja jako retoryka
Dlaczego
termin "demokracja" przeszedł taką rewolucję, od sloganu
rewolucjonistów do powszechnej formuły opisującej życie
społeczne? Pierwotnie, w filozofii politycznej Zachodu, od myśli
greckiej do osiemnastego wieku, demokracja swoje znaczenie odnosiła
do korzeni greckich - czyli rządów ludu, nie tylko jako
przeciwstawienie się rządom jednego człowieka, ale też rządom
najlepszych ludzi, arystokracji. Tak więc demokracja była przede
wszystkim pojęciem "ilościowym". Oznaczała wezwanie do
równości w z grunty nie-egalitarystycznej rzeczywistości
politycznej, ponieważ skoro istnieją "najlepsi", muszą
być też i ci "mniej dobrzy" - ignoranci, brudni,
prymitywni, biedni.
To, kim są ci najlepsi nie ma tak naprawdę większego znaczenia. Określono ich tak ze względu na pochodzenie, cechy formalne, które posiadali, ze względu na posiadane bogactwo oraz wykształcenie. Wszystkie te reguły klasyfikacji społecznej szły zawsze w parze z twierdzeniem, że maniery, zachowanie i sposób życia tych najlepszych należy uznać za "cywilizowane". Najważniejsze było dokonania rozróżnienia dwóch grup - tych, którzy mają możliwość uczestniczenia w procesie wspólnego podejmowania decyzji oraz tych, którzy są jej pozbawieni. Demokracja jako idea, jako ruch, pierwotnie miał za zadanie zlikwidować te podziały jako podstawę organizacji życia politycznego.
Tak naprawdę nigdy nie było rzeczywistych sporów na ten temat. Nie mogło ich być, dopóki do codziennego dyskursu politycznego nie weszło pojęcie "obywatelstwa". To kulturowe przesunięcie jest wielkim retorycznym spadkiem po Rewolucji Francuskiej. Dzisiaj wszyscy jesteśmy obywatelami.
Czy naprawdę? Najważniejsza dyskusja na temat skutków, które niesie z sobą pojęcie obywatelstwa odbyła się w dwóch momentach. Na początku dziewiętnastego wieku przybrała ona kształt wewnętrznej debaty narodowej w Wielkiej Brytanii, Francji i Stanach Zjednoczonych oraz kilku innych państwach na temat kwestii praw wyborczych. (6) Chodziło głównie o rozwiązanie problemu o dostęp do praw wyborczych tylko dla tych, którzy coś posiadają (francuskie suffrage censitaire), czy dla wszystkich (powszechne prawo wyborcze). Wiemy, że w końcu zwyciężyła ta druga opcja, co więcej - stopniowemu poszerzeniu uległo znaczenie słowa "powszechny".
Ale po zaakceptowaniu zasady powszechnych praw wyborczych (nawet jeśli nie została one w pełni urzeczywistniona) debata trwała nadal. Tym razem dotykając innych problemów. Wraz z rozprzestrzenianiem się zasady powszechnych praw wyborczych w państwach Zachodu (które otworzyły się też na inne swobody obywatelskie), idea "obywatela" również stała się szerzej obowiązująca i była wykorzystywane w imię otwartości i "inkluzywności". Jednak przecież pojęcie obywatelstwa oznacza zarówno "inkluzywność", jak i ekskluzywność - jeśli są obywatele, muszą być i ci, którzy nimi nie są. Jeśli groźne klasy nie są już groźne, a niecywilizowani członkowie klasy robotniczej zostali szeroko zaakceptowani jako obywatele, to retoryka "cywilizowania" i "nie-cywilizowania" przenosi się teraz na obszar międzynarodowy - w ramach podziału na kraje cywilizowane i kraje niecywilizowane. Wkrótce stało się to głównym sposobem uzasadnienia rządów imperialnych oraz podstawą retoryczną, dzięki której mogło dokonać się żądanie i zdobycie uczestnictwa klas robotniczej w chwale misji cywilizacyjnej.
W tym momencie demokracja przestała służyć jako definicja roszczeń niższych klas w narodowych sporach społecznych, ale stała się terminem usprawiedliwiającym politykę prowadzoną przez wielkie mocarstwa na arenie walki ogólnoświatowej między tak zwanymi cywilizowanymi a niecywilizowanymi, między Zachodem a całą resztą. W ten sposób, z powodu zmiany wydźwięku pojęcia demokracja, te same grupy, które jeszcze w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku bały się jak ognia słowa demokracja, pod koniec tego wieku przyjęły je jako swoje i głosiły je wszędzie, gdzie to było możliwe do połowy dwudziestego wieku. W ten sposób demokracja stała się symbolem, konsekwencją, dowodem na cywilizowanie. Zachód jest demokratyczny, cała reszta świata - nie. Siły hegemoniczne gospodarki-świata nadały sobie tytuł przywódców moralnych ludzkości. Ich hegemonia jest podstawą rozwoju na całym świecie. Demokracja przez nich oferowana to Święty Graal. Czyli są oni ucieleśnieniem cnoty.
III. Demokracja jako spełnienie
Nowa
retoryka nie sprawdziłaby się, gdyby nie istniała dla niej jakaś
podstawa empiryczna. Jaka ona jest? Aby to stwierdzić, należy
najpierw zastanowić się nad podstawową różnicą pomiędzy
systemami kapitalistycznym i przed-kapitalistycznym, pod względem
ich stratyfikacji społecznej. W strukturze przed-kapitalistycznej
wyższe warstwy znajdowały się przy władzy, ponieważ kontrolowały
środki przymusu. Warstwy te przyczyniały się więc do
nierównomiernego podziału bogactwa. Ci, którzy dochodzili do niego
w sposób inny niż przez zagarnięcie siłą, na przykład za
pośrednictwem rynku, nie mogli być określani jako część wyższej
warstwy i w związku z czym musieli stale liczyć się z możliwością
konfiskaty swoich dóbr ze strony tych, którzy sprawowali władzę.
Próbowali uniknąć tego starając się nabyć prawa do nobilitacji
społecznej, arystokracji, co zawsze trwało bardzo długo, czasami
nawet cztery pokolenia.
Kapitalistyczna gospodarka-świat jest równie podzielona klasowo, jak przed-kapitalistyczna, jednak zachodzą tu różne relacje między poszczególnymi warstwami społecznymi. Wyższa warstwa zajmuje swoją wyróżnioną pozycję nie ze względu swoich przeszłych osiągnięć militarnych, ale z powodu swoich osiągnięć w sferze gospodarczej. Ci, którzy posiadają jakieś zdolności, ale nie znajdują się na szczycie stratyfikacji społecznej, ci, których nazywamy kadrami lub klasą średnią nie żyją w strachu przed konfiskatą. Przeciwnie, są nieustannie dowartościowani i hołubieni przez wyższe klasy, które potrzebują ich wsparcia, aby utrzymać polityczną równowagę w całym systemie-świecie, czyli powstrzymać zapędy niebezpiecznych klas.
Rozszerzenie się idei praw wyborczych, przywileje związane z państwem dobrobytu, uznanie określonych tożsamości, to część programu troski o kadry, zabezpieczenia ich lojalności w stosunku do całego systemu, a przede wszystkim zdobycia wsparcia z ich strony w opanowywaniu roszczeń większości światowej populacji. Wyobraźmy sobie kapitalistyczny system-świat jako strukturę podzieloną (symbolicznie) na trzy części: na górze 1%, który stanowią wyższe klasy, 19% pośrodku - to kadry, oraz 80% na dole - to pozostali ludzie. Dodajmy element przestrzenny, o którym właśnie mówiliśmy. W granicach danego systemu, to jest kapitalistycznego systemu-świata, te 19% nie jest rozprzestrzenione na wszystkie jednostki polityczne, ale skoncentrowane tylko wśród niektórych z nich.
Jeśli weźmiemy pod uwagę te dwa założenia - trzyczęściowy system stratyfikacji oraz przeszkody geograficzne - jasny się staje fakt, że hasło "demokracji" ma niesamowite znaczenie dla tych 19%, ponieważ oznacza poprawę ich politycznej, ekonomicznej i społecznej sytuacji. Ale jednocześnie okazuje się, że dla tych 80% nie znaczy ono prawie nic, skoro w wyniku jego krzewienia nie osiągnęli żadnych korzyści, ani politycznych, ani ekonomicznych, ani społecznych. Fakt, że tylko mała grupa państw jest bogatsza, bardziej liberalna, z funkcjonującym tam w udany sposób systemem wielopartyjnym, czyli w skrócie - fakt, że mniej państw jest cywilizowanych, nie jest przyczyną, ale konsekwencją głębokich nierówności w systemie-świecie jako całości. To dlatego retoryka demokracji brzmi prawdziwie w jednej części systemu-świata i wydaje się pusta w innej, tej znacznie większej.
A więc, demokracja niespełniona? Właśnie tak. Nie trzeba dowodzić, choć jest to możliwe, że demokracja, nieważne jak zdefiniowana, jest ograniczona i ułomna nawet w tak zwanych państwach liberalnych. Wystarczy stwierdzić, że po prostu nie istnieje w wystarczającym stopniu w większej części świata. Kiedy przywódca zachodni prawi kazania na temat cnót demokracji skierowane do krajów Trzeciego Świata, co zdarza się bardzo często, można go uznać albo za ślepca, niezdolnego postrzegać rzeczywistości systemu-świata, albo za cynika, albo za kogoś, kto pragnie przede wszystkim wykazać moralną wyższość kraju, który reprezentuje. W żadnym razie nie chcę tu bronić czy szukać usprawiedliwienia dla wszelkiego rodzaju dyktatur, które istnieją na świecie. Opresji niegdzie nie można uznać za coś szlachetnego, nie mówiąc już o masowych mordach. Chcę jedynie zauważyć, że zjawiska te nie są ani niczym przypadkowym, ani czymś, co jest konsekwencją niewystarczającego otwarcia danego kraju na napływ zagranicznego kapitału. Dwie trzecie świata nie istnieje w ramach państw liberalnych, ponieważ taka jest struktura gospodarki-świata, która uniemożliwia im powołanie takich rządów do życia.
IV. Demokracja jako możliwość
Jeśli
demokracja jest dla mnie w związku z tym czymś niespełnionym w
naszym świecie, to czy może się ona kiedykolwiek spełnić? Są
dwie możliwe odpowiedz na to pytanie: "tak, dzięki dalszych
dostosowaniom" oraz "nie". Ilość ludzie, którzy
odpowiedzieliby w pierwszy sposób jest całkiem znaczna. Według
nich możliwe jest, by korzyści, które obecnie otrzymuje 19%
mogłyby obejmować coraz więcej ludzi - 21%, 25% i tak dalej. W tym
celu potrzebujemy, mówią oni, trwałego zorganizowanego nacisku -
ze strony ruchów społecznych, organizacji pozarządowych, światłych
intelektualistów, albo dzięki kulturowej rewolucji przeprowadzonej
w krajach niecywilizowanych.
Główny argument, którym posługują się tacy prognostycy wskazuje na historię ostatnich 200 lat - dokładnie tak się wówczas działo: zdobycz, która możemy nazwać demokratyzacją rzeczywiście była osiągana w wyniku walki, w wyniku regularnego powiększania jej zakresu. Entuzjaści tego typu wydają się jednak nie dostrzegać efektu kumulacji na funkcjonowanie całego systemu, który powodowany jest przez podobną walkę. Głównym powodem zgody na rozwój tego procesu ze strony uprzywilejowanych klas jest odsunięcie zagrożenia, uspokojenie nastrojów - wszystko w imię zachowania szkieletu systemu. Strategia ta jest ucieleśnieniem zasady di Lampedusy, która mówi, że "wszystko musi ulec zmianie po to, aby nic się nie zmieniło".
Zasada di Lampedusy jest bardzo efektywna, aż do dojścia do pewnego krytycznego momentu. Głosy nawołujące do większej demokratyzacji, do większego podziału politycznego, ekonomicznego i społecznego tortu, dalekie od zaspokojenia, są nieskończone, nawet jeśli ich efekty są tylko stopniowe. Demokratyzacja, która miała miejsce w ciagu ostatnich 200 lat, nawet jeśli skorzystało z niej moje hipotetyczne 19% ludzi na świecie, dla tego 1% uprzywilejowanych była niesamowicie kosztowna i doprowadziła do skonsumowania znacznej części tortu do podziału. Jeśli 19% stałoby się 29%, nie mówiąc już o sytuacji, gdyby stali się 89%, dla uprzywilejowanych nie pozostałoby nic, czyli nie byłaby już możliwa niesłabnąca akumulacja kapitału, która jest przecież raison d'etre kapitalistycznego gospodarki-świata. A zatem albo należy powiedzieć "dość" procesowi demokratyzacji, co ze względów politycznych jest bardzo trudne, albo trzeba przejść do innego systemu, aby utrzymać hierarchiczne, nie pozwalające na równość stosunku społeczne.
Wydaje mi się, że dzisiaj zmierzamy właśnie w tym kierunku. Nie zamierzam tu powtarzać szczegółowo swojej analizy wszystkich czynników, które doprowadziły moim zdaniem do strukturalnego kryzysu kapitalistycznego systemu-świata. Demokratyzacja jako proces jest jednym z tych czynników, które doprowadziły system do chaosu, w którym znajduje się on obecnie, oraz wewnętrznych bifurkacji. (7) W efekcie w ciągu najbliższych 25-50 lat przewiduje pojawienie się potężnych konfliktów politycznych, których skutkiem będzie wyłonienie nowej struktury, po kapitalistycznej gospodarce-świecie. Moim zdaniem będzie to walka między tymi, którzy chcą, aby był to rzeczywiście demokratyczny system, a tymi, którzy nie pragną tego. Stąd trudno mi się pogodzić z sugestią organizatorów niniejszego forum, że demokracja może być "z założenia niekończącym się projektem". Podobne sformułowanie przywołuje obraz tragicznego stanu ludzkości, jej niedoskonałości, niemożliwości jej zrozumienia. Czy z takim obrazem można dyskutować? Sformułowanie takie nie zwraca też uwagi na możliwość, że w tym momencie znajdujemy się w obliczu historycznych wyborów, dzięki którym wszystko może ulec radykalnej zmianie. Epoki przejścia z jednego historycznego systemu do innego są niczym innym jak momentami historycznych wyborów. (8)
Jeśli nie ma szans na powstanie doskonale demokratycznego systemu demokratycznego, nie wydaje mi się, żeby możliwa była mowa o systemie w większej części demokratycznym. Nie sądzę, żeby ta szansa już się zrealizowała. Ale nie znaczy to, że nie może tak się stać. A więc znowu trzeba wrócić do "deski projektowej" i zadać sobie pytanie - o co walczymy. Walka nie dotyczy swobód obywatelskich, choć oczywiście społeczeństwo demokratyczne mogłoby się nimi cieszyć - jeśli już mielibyśmy zadośćuczynić postulatom Johna Stuarta Milla. I powinno się nimi cieszyć. Nie chodzi tu też o system wielopartyjny, maszynerię demokratycznego podejmowania wyboru spośród wielu dostępnych alternatyw, który tak naprawdę nie jest realizowany dzisiaj na trwale nigdzie i nigdy, poza krajami i wspólnotami, które od czasu do czasu przeprowadzają wybory parlamentarne czy prezydenckie.
Demokracja, trzeba to zaznaczyć, dotyczy równości, która jest przeciwieństwem rasizmu, powszechnego dzisiaj sentymentu politycznego w życiu kapitalistycznej gospodarki-świata. Bez równości we wszystkich dziedzinach życia społecznego nie można sobie pomyśleć równości w którejkolwiek z tych dziedzin - dostępne będą tylko jej miraże. Wolność nie pojawi się dopóki nie zaistnieje równość - ci, którzy są silni zawsze będą w stanie przetrwać w systemie nieegalitarnym. Właśnie dlatego pojawiają się skandale korupcyjne, będą nierozerwalną częścią tego systemu. Dlatego również ludzie skarżą się na brak praw obywatelskich. Dlatego wszędzie panuje cynizm. System egalitarny mógłby być stosunkowo mniej upolityczniony, jednak z pewnością nie będzie on cyniczny. Cynizm to psychologiczna reakcja związana z osłabianiem się władzy.
Oczywiście, potrzeba systemu, który łączyłby w sobie cechy względnej równości z programem względnej demokratyzacji wymaga odpowiedzi na pytanie, czy taka kombinacja jest w ogóle możliwa. Główny argument przeciwko mówi, że taka forma życia politycznego nigdy jeszcze nie pojawiła się w historii. Według mnie jest on niewystarczający. Społeczności ludzie nie istnieją od wcale tak dawna, przynajmniej w sensie historii spisanej. Nie możemy planować przyszłości opierając się na "krótkiej pamięci" naszej historii politycznej. W każdym razie jedyną konsekwencją z postawy pesymistycznej jest całkowite wycofanie się. Drugim argumentem przeciwko równości są nieszczęścia, które zapanowały pod dojściu do władzy reżimów leninowskich. Jednak oczywiście reżimy te nigdy, w żadnym sensie nie były egalitarne, nawet jeśli na samym początku próbowały posługiwać się retoryką mówiącą o powszechnej równości i nawet jeśli ich intencja początkowo rzeczywiście taka była. Jednak w rzeczywistości okazały się one do głębi antyegalitarne, stały się odmianą ustrojów, które panują w obszarach peryferyjnych i semi-peryferyjnych kapitalistycznej gospodarki-świata. W każdym razie doświadczenie to zupełnie nic nie mówi nam o możliwości istnienia egalitarnego systemu społecznego.
Najważniejszą kwestią jest to, że dzisiaj, w tym momencie rozwoju historii kapitalistycznej gospodarki-świata, wybór nie może dotyczyć dalszego rozszerzania. Wydaje mi się, że osiągnęliśmy kres systemu społecznego, w którym obecnie żyjemy. Znajduje się on w kryzysie i z pewnością ulegnie zmianie. Nie jest jednak powiedziane, że będzie to zmiana na lepsze. Chodzi tu o wybory polityczne i moralne, których musimy dokonać w tej epoce przejścia. Nie widzę powodów, żeby zakładać nieuchronność postępu, politycznego czy moralnego. Wierzę jednak w teorię możliwego postępu.
Co więc powinniśmy zrobić? Po pierwsze powinniśmy być pewni co do miejsca, w którym się znajdujemy oraz faktu, że mamy możliwość wyboru. System doświadcza bifurkacji i w związku z tym - umiera. Po drugie musimy rozważyć między sobą (między tymi, którzy chcą, żeby następny system był egalitarny), jaka taktyka polityczna otworzy przed nami szansę stworzenia takiego systemu i jakie sojusze należy zawierać, żeby osiągnąć ten cel. Po trzecie wreszcie musimy wystrzegać się pokusy ze strony tych, którzy będą planowali budowę nowego, ale wciąż hierarchicznego i nieegalitarnego systemu, pod sztandarem postępu. Nie są to zadania łatwe i wcale nie jest pewne, czy powiedzie nam się ich powiedzie. Możemy być jedynie pewni, że ci, którzy są uprzywilejowani w naszym systemie będą chcieli go przywrócić, w takiej czy innej formie, tocząc zaciętą i inteligentną wojnę.
A więc - co z demokracją? Myślę o niej podobnie jak Mahatma Gandhi, kiedy zapytany, co sądzi o zachodniej cywilizacji odpowiedział: "Byłaby to niezła idea".
©
Immanuel Wallerstein 2001
Wykład w ramach Documenta
11,
Wiedeń, 16 marca 2001, podczas Sesji Demokratie
als unvollendeter Prozess: Alternativen, Grenzen und Neue Horizonte
<powrót>