Graham McNeill
Imperium
Legenda Sigmara
Warhammer: Time of Legends 01: Heldenhammer
Tłumaczyła Katarzyna Pleskot
Księga II Trylogii Legenda Sigmara
I wtedy wszyscy wodzowie złożyli przysięgę,
Że od tej pory zjednoczeni będą jako naród ludzi,
A krasnoludzki mistrz run, Alaryk,
W swej kuźni stworzył koronę,
Którą kapłan Ulryka pamiętnego dnia
Włożył na szlachetną skroń Sigmara.
Rozdział 1
Ostatnie dni królów
Długie cienie kładły się już na ziemi, gdy wiedźma wychynęła zza osnutego mgłą szczytu wzgórza górującego nad Reikdorfem. Odkąd wyruszyła ze swego domu w Brackenwalsch, minęło już sporo czasu i czuła w zmęczonych kościach każdy kilometr długiej podróży. Gorące kompresy i ziołowe napary z pajęczego liścia i waleriany nie wystarczały już, aby powstrzymać dotkliwy ból w stawach. Odpoczywała przez chwilę, oparłszy się na długiej lasce wykonanej z jarzębinowego drewna. U szczytu laski wisiały ochronne i maskujące talizmany. Letnie Przesilenie to czas, kiedy oczy bogów zwracały się ku światu i lepiej było nie ściągać na siebie niechcianej uwagi.
Wiedźma ruszyła w dół zbocza w stronę miasta, które lśniło niczym latarnia morska pośród napływających fal ciemności. Na nowych kamiennych murach płonęły pochodnie i całe miasto skąpane było w blasku, który spowijał okoliczny krajobraz ciepłą, bezpieczną aurą.
Wiedźma wiedziała, że jest to tylko złudzenie bezpieczeństwa, ponieważ świat gdzie przyszło jej żyć, był miejscem groźnym i starym, w którym potworne bestie przemierzały rozległe lasy, a wojownicze plemiona zielonoskórych spadały ze swoich siedzib wysoko w górach na ludzkie krainy niczym drapieżne ptaki. Nie były to jedyne niebezpieczeństwa, jakie napierały na krąg światła. W mroku gromadziły się siły, o których nikt nigdy nie słyszał, nikt ich nigdy nie widział, a ich celem było zniszczenie ludzkości.
Sylwetką wiedźmy wstrząsnął dreszcz i wraz z jego nadejściem poczuła lepki, zimny dotyk śmierci. Jej czas na tym świecie dobiegał końca, a wciąż jeszcze było tyle do zrobienia. Tyle losów czekało na jej wskazówki, tyle planów miała jeszcze pokrzyżować. Ta myśl sprawiła, że z nową energią podjęła przerwany marsz.
Ziemia pod jej stopami była miękka, ciepła i wciąż jeszcze wilgotna po niedawno spadłym deszczu. Mimo że do południowych bram miasta wiodła droga wyłożona kamiennymi płytami, to wiedźma trzymała się porośniętego trawą pobocza, lubując się dotykiem życia wibrującego pod stopami. Chodzenie boso pozwalało czuć moc drzemiącą w ziemi i upewniać się, że strumienie czystej energii wciąż jeszcze istnieją w świętych miejscach na świecie.
Wielki smutek ogarniał wiedźmę na myśl, że takich miejsc było coraz mniej. Każdy szlak, każdy kamienny budynek i każdy kolejny krok na drodze do cywilizacji oddalał ludzi od więzi z ziemią, która ich zrodziła. Postęp, dzięki któremu ludzkość miała szansę przetrwać i rozwijać się, był jednoznaczny z siłą odrywającą ich od źródeł pochodzenia i prawdziwej mocy.
Mury miasta wznosiły się przed nią wielkie i mocne, zbudowane z bloków ciemnego kamienia. Były wysokie na co najmniej dziesięć metrów. Precyzyjnie wycięte bloki skalne zdradzały, że nauki górskiego ludu nie poszły w las. Po obu stronach otwartych wrót stały potężne wieże, a blask pochodni odbijał się na zbrojach strażników pełniących wartę na wykończonych ostrymi szpicami flankach.
Niechętnie weszła na drogę i kuśtykając przekroczyła wrota, mijając przy tym rzędy brodatych unberogeńskich wojowników odzianych w piękne napierśniki z błyszczącej plecionki kolczej i brązowe hełmy zakończone kitami z końskiego włosia.
Żaden ze strażników nie zwrócił na nią uwagi. Ich spojrzenia prześliznęły się po wiedźmie, a ona uśmiechnęła się na myśl, że ludzie tak łatwo dają się zwieść nawet najprostszym urokom.
Reikdorf stał przed nią otworem. Mimo że wiele lat minęło, odkąd ostatnio odwiedziła miasto Sigmara, i przygotowała się na zmiany, to i tak była pod wrażeniem tego, co zobaczyła. Dawna prosta, rybacka wioska na wybrzeżach Reiku przerodziła się w twór olbrzymi i rozległy. Nie chciała się do tego przyznać, nawet sama przed sobą, ale osiągnięcia Sigmara jej zaimponowały.
Kamienne budynki stały wzdłuż krzyżujących się ulic i alejek w ciasnych szeregach. Wciągnęła powietrze nosem i poczuła smród życia i niczym nieskrępowanego rozwoju. Spichlerze oraz magazyny górowały nad nią, a z okolicznych tawern wraz z cuchnącymi wyziewami dobywały się odgłosy pijackich przekleństw. Nawet o tak późnej porze z niedalekiej kuźni dobie-gał dźwięk metalu uderzającego o metal, a między przechodniami przeciskali się gońcy spieszący z wiadomościami dla kupców. Na ulicach było pełno ludzi, ale tylko dzieci i psy obdarzały ją dłuższym spojrzeniem. Gdy szła przez miasto, mężczyźni wykonywali znak rogów, chociaż gdyby ich zapytać, nie potrafiliby wytłumaczyć dlaczego, natomiast karmiące matki przyciskały niemowlęta mocniej do nabrzmiałych piersi.
Widziała przed sobą długi dom unberogeńskich królów – wspaniały budynek wykonany przez krasnoludzkich rzemieślników jako dar wdzięczności za uratowanie króla Kurgana Żelaznobrodego z rąk zielonoskórych rozbójników. Ciężkie, drewniane okiennice były otwarte i ze środka wylewało się żółte światło, a wraz z nim odgłosy wielkiej wesołości i hucznego świętowania.
Przed długim domem wyrastał cały las sztandarów – plątanina kolorów i symboli, które kiedyś znamionowały jedynie podział, ale teraz odzwierciedlały jedność i wspólny cel. Dostrzegła kruka Endalów, wznoszącego się na tylnich nogach taleuteńskiego ogiera, Sztandar Czaszki berserkerskiego króla Turyngian Otwina oraz wiele, wiele innych. Zmarszczyła czoło, zauważywszy jedną znaczącą nieobecność, ale potrząsnęła tylko głową i skierowała się do środka długiego domu, gdzie przywódca plemienia Unberogenów i przyszły Imperator zgromadził swoich wojowników.
Do środka prowadziły szerokie wrota z bali złączonych metalowymi sztabami. Przed wejściem stało sześciu wojowników, każdy w grubym płaszczu z wilczej skóry z ciężkim młotem z kutego żelaza u boku. Podobnie jak wcześniej, nikt jej nie zauważył. Przeszła obok nich, zasnuwając ich umysły i wspomnienia mgłą. Strażnicy do końca życia gotowi byli przysięgać na życie swoich dzieci, że tamtej nocy nie minęła ich żywa dusza.
Gdy tylko wkroczyła do długiego domu, uderzył ją w nozdrza zapach potu i lejącego się strumieniami piwa. Od razu poczuła też żar bijący z płonącego wysokim płomieniem ognia w położonym w centrum sali palenisku. Wzdłuż ścian stały długie i solidne stoły, przy których siedziały setki wojowników wypełniających budynek śmiechem i pieśnią. Dym buchający znad paleniska gromadził się pod sklepieniem, a intensywny aromat pieczonej wieprzowiny sprawił, że ślina napłynęła jej do ust.
Mimo że przez ulice Reikdorfu przeszła niezauważona, w sali starała się trzymać na uboczu. Otaczały ją osoby o umysłach bystrzejszych niż przeciętni ludkowie. W Reikdorfie zgromadzili się królowie, królowe i krasnoludy, a ich nie da się tak łatwo omamić. Skierowała się ku tyłom długiego domu, daleko od pustego tronu na drugim końcu sali, nad którym poprzybijano makabryczne łupy bitewne.
Z krokwi zwisały sztandary wojenne. Widok członków przeróżnych plemion z całego Imperium poruszających się po pomieszczeniu ze swobodą możliwą tylko wśród towarzyszy broni napawał wiedźmę zadowoleniem. Ci wojownicy walczyli i odnosili rany w Bitwie w Przełęczy Czarnego Ognia przeciwko największej hordzie zielono skórych, jaką widział świat. To nieprawdopodobne zwycięstwo i wspólnie przeżywany koszmar stworzyły więź trwałą i, jak miało się okazać, nieprzemijającą.
Endalscy dudziarze grali żołnierskie melodie, a krasnoludzcy opowiadacze sag snuli w rytm piskliwych dźwięków legendy o dawnych bitwach. Atmosfera była świąteczna, a ogólny nastrój bardzo radosny. Przez moment wiedźma poczuła wyrzuty sumienia, że zakłóca uroczyste chwile.
Wolałaby przynieść nowemu Imperatorowi dar radości w dniu jego koronacji, ale nie tak miały się potoczyć losy tego świata.
Na górującym wysoko nad Reikdorfem Wzgórzu Wojowników Sigmar klęczał przed grobowcem ojca. Wyciągnął przed siebie dłoń i nabrał w nią sporą grudkę ziemi. Gleba była ciemna, żyzna, z gatunku piaszczystoilastych. Dobra ziemia, którą użyźniły swymi prochami pokolenia zmarłych. Patrząc na olbrzymią kamienną płytę zagradzającą wejście do grobu króla Bjorna, Sigmar żałował, że ojciec nie może go teraz zobaczyć. Tyle już zdołał osiągnąć jako król, a jednak wciąż jeszcze czekało na niego wiele zadań do wykonania.
– Brakuje mi ciebie, ojcze – powiedział, przesypując grudki ziemi między palcami. -Brakuje mi siły, jaką mnie obdarzałeś i wiedzy płynącej z doświadczenia, którą zawsze chętnie się ze mną dzieliłeś, chociaż często puszczałem twoje rady mimo uszu.
Sigmar uniósł kufel pienistego piwa stojący obok niego na ziemi i wylał zawartość tuż przed wejściem do grobowca. Zapach trunku sprawił, że poczuł narastające pragnienie. Tymczasem wyciągnął z pochwy przy pasie swój nóż myśliwski. Doskonałej roboty broń była prezentem od Pendraga. Na ostrzu pysznił się wytrawiony kwasem zarys komety o dwóch ogonach. Nawet król Kurgan mruknął coś o tym, że ostrze nadaje się do użytku, co było najbardziej zbliżonym do komplementu stwierdzeniem, jakie wyszło kiedykolwiek z ust krasnoluda wypowiadającego się na temat metalurgicznych umiejętności innych ras.
Jednym szybkim ruchem Sigmar przeciągnął ostrzem po przedramieniu, a następnie pozwolił krwi napłynąć do rany, zanim przekręcił rękę, tak że rubinowe krople zaczęły spływać na ziemię. Ciemna gleba wchłaniała jego krew, a on pozwalał jej płynąć, aż wreszcie uznał, że upuścił już dosyć.
– Ta ziemia jest moją jedyną, nieprzemijającą miłością – powiedział. – Tej ziemi i zamieszkującym ją ludziom ślubuję poświęcić moje życie i całą moją siłę. Tę przysięgę składam przed wszystkim bóstwami i duchami przodków.
Sigmar powstał z klęczek i zwrócił spojrzenie ku zboczom wzgórza, które kryły niezliczone groby wykopane w ziemi. W każdym z nich leżał czyjś przyjaciel, ukochany lub Brat Miecza. Światło zachodzącego słońca opromieniało czerwonawym blaskiem blady, kamienny nagrobek na zboczu wzgórza, na jego powierzchni wyryto długie spirale i zarastały go teraz gir-landy wiciokrzewu.
– Zbyt wiele razy posyłałem mych braci na to wzgórze – wyszeptał Sigmar, odtwarzając w myślach wspinaczkę z tym głazem, który ostatecznie zamknął wejście do ciemnego grobowca skrywającego ciało Trinovantesa. Zdawało mu się nie do pomyślenia, że to już szesnaście lat minęło od śmierci przyjaciela. Od tego momentu tyle się wydarzyło i tyle się zmieniło, że miał wrażenie, iż czasy, w których żył Trinovantes, należały do jakiegoś innego życia.
Bolesne wspomnienia zaczęły przedzierać się do jego świadomości, ale siłą woli zmusił się, aby zepchnąć je w głębiny niepamięci. Nie chciał kusić losu ponurymi myślami w dniu, kiedy jego marzenie o stworzeniu Imperium wreszcie miało się ziścić.
Podmuch mroźnego wiatru uderzył w szczyt wielkiego wzgórza pogrzebowego Unberogenów, ale Sigmar nie poczuł zimna. Peleryna z ciemnego wilczego futra ciasno owijała jego ramiona, a wyściełana wełniana kamizela sprawiała, że niestraszne mu było ochłodzenie. Jego blond włosy ciasno związano z tyłu głowy w krótki kucyk i tylko pasma przy czole spleciono w warkocze opadające na skronie. Rysy twarzy Sigmara były mocne i szlachetne, a jego oczy, jedno bladoniebieskie, a drugie w odcieniu głębokiej zieleni, promieniowały wiedzą i bólem starszymi niż jego trzydzieści jeden lat.
Sigmar powstał i otrzepał dłonie z ziemi. Wziął głęboki wdech i rozejrzał się po okolicy, na której zmierzch malował ciemnoczerwone cienie. Opromieniony blaskiem pochodni Reikdorf lśnił u jego stóp, ale w oddali widać było też inne punkciki światła, a każdy z nich oznaczał jedno dobrze chronione miasto z oddziałem uzbrojonych wojowników gotowych, aby go bronić. Za horyzontem rozciągały się setki innych osad, wszystkie zjednoczone pod jego panowaniem, elementy tworzącego się ludzkiego Imperium.
Rok, który upłynął od bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia, był bardzo udany. Pola obrodziły zbożem niezbędnym, aby wykarmić powracających wojowników i ich rodziny. Zima okazała się łagodna, a lato ciepłe i spokojne. Ostatnie żniwa były jednymi z najbardziej udanych w historii.
Eoforth stwierdził, że była to nagroda od bogów za odwagę okazaną przez wojowników Imperium, a Sigmar z wielkim zadowoleniem przyjął taką interpretację wydarzeń z ust swego czcigodnego doradcy. Lata poprzedzające wielkie starcie należały raczej do „chudych”, ziemia cierpiąca od nieustannych najazdów zielonoskórych nie była w stanie dać obfitych plonów. Ludzkość znalazła się już na krawędzi wyginięcia, ale migotliwy płomień świecy oparł się zalewowi ciemności i teraz płonął ze zdwojoną siłą.
– Wkrótce nadejdzie zima – odezwał się Alfgeir jak zwykle pełen szacunku, stając za nim w pewnej odległości.
– A więc na stare lata zająłeś się wróżbiarstwem, przyjacielu? – zapytał Sigmar chwytając za rękojeść Ghalmaraza, wielkiego młota bojowego podarowanego mu przez króla Kurgana Żelaznobrodego.
– Nie trzeba rzucać kośćmi, żeby wyczuć zbliżającą się zimę w tym wietrze – odparł Alfgeir. – I dziękuję ci bardzo za te „stare lata”. Ledwie stuknęła mi czterdziesta czwarta wiosna.
Sigmar obrócił się ku człowiekowi, który był zarazem Marszałkiem Reiku, jak i jego jednoosobową strażą przyboczną. Stojąc tak w błyszczącej zbroi płytowej z brązu, wysoki i wyprostowany, Alfgeir był kwintesencją dumnego unberogeńskiego wojownika. Co prawda pasma siwizny znaczyły jego niegdyś ciemne włosy, a twarz miał poznaczoną bliznami i pobrużdżoną przez zmarszczki, ale nosił swoje lata z wielką godnością. Biada młodzikowi, który chciałby upokorzyć tego starego człowieka podczas treningu na Polu Mieczy.
Podobnie jak Sigmar, Alfgeir nosił długą pelerynę z wilczego futra, z tą różnicą, że jego była biała i stanowiła prezent od króla Cherusenów, Aloysisa. Do pasa miał przypięty długi żelazny miecz, a jego czujne oczy przeczesywały okolicę w poszukiwaniu potencjalnych zagrożeń.
– Niczego tam nie ma – powiedział Sigmar, podążając wzrokiem za nie-ufnym spojrzeniem przyjaciela.
– Nie wiesz tego – odparł Alfgeir. – Być może czają się tam bestie, gobliny, zabójcy. Wszystko jest możliwe.
– Przesadzasz – żachnął się Sigmar, kierując się ku ścieżce wiodącej do miasta. Wskazał palcem na obozy różnych plemion rozbite na zachód od murów miejskich. Kto próbowałby mnie zabić w taki dzień jak dziś, kiedy w mieście jest tylu uzbrojonych wojowników?
– To właśnie te tłumy uzbrojonych wojowników sprawiają, że czuję się nieswojo -odpowiedział Alfgeir, ruszając za Sigmarem w stronę Reikdorfu. – Każdy z nich mógł stracić ojca, brata lub syna w wojnach, które prowadziłeś, aby przekonać ich władców do swojej sprawy.
– To prawda – zgodził się Sigmar. – Ale czy naprawdę myślisz, że którykolwiek ze zgromadzonych tu dzisiaj królów przybyłby na moją koronację z kimś takim?
– Pewnie nie, ale mimo wszystko nie będę ryzykował – powiedział Alfgeir. – Jednego króla już straciłem z powodu wrogiego ostrza, nie stracę Imperatora z powodu następnego.
Król Bjórn poległ podczas wojen mających na celu wypędzenie Norsów z ziem Cherusenów i Taleutenów. Dla Alfgeira to, że nie zdołał zapobiec śmierci pana było wielką hańbą, która złamała mu serce. Kiedy Sigmar został królem Unberogenów, w ciągu następnych kilku lat praktycznie unice-stwił północne plemiona, spychając ich armie w stronę morza i paląc ich statki. Pomścił śmierć ojca i wygnał Norsów z Imperium, ale nienawiść dalej płonęła w jego sercu.
Sigmar zatrzymał się i położył dłoń na ramieniu Alfgeira.
– Bądź pewien, że tak się nie stanie, przyjacielu – powiedział.
– Podziwiam twoją pewność siebie, mój panie – odparł Alfgeir. – Ale lepiej będę się czuł stojąc na straży z ostrym mieczem w dłoni.
– Niczego innego bym się po tobie nie spodziewał, ale przecież nie jesteś już młodzikiem – powiedział Sigmar z uśmiechem, który ukrywał czającą się w tym stwierdzeniu złośliwość. – Powinieneś pozwolić na to, żeby któryś z młodszych Białych Wilków ci asystował. Może Redwane?
– Nie potrzebuję, żeby ten szczeniak plątał mi się pod nogami – sarknął Alfgeir. – To chwalipięta i lekkoduch. Działa mi na nerwy. A poza tym, przecież mówię ci, że mam dopiero czterdzieści cztery lata, czyli jestem młodszy niż twój ojciec, gdy wyruszał na wojnę na północy.
– Czterdzieści cztery – zadumał się Sigmar. – Pamiętam, że będąc młodym myślałem, że taki wiek to już starożytność. Nie mogłem pojąć, jak ktokolwiek mógłby pozwolić sobie na to, żeby się tak zestarzeć.
– Uwierz mi, nie polecam wcale tego stanu – odparł Alfgeir. – Twoje kości zaczynają boleć zimą, kark ci sztywnieje, a co najgorsze, młodzieniaszkowie, którzy powinni darzyć cię szacunkiem, zamiast tego stroją sobie z ciebie żarty.
– Przepraszam, przyjacielu – zachichotał Sigmar. – A teraz chodźmy już. Uczciliśmy pamięć zmarłych i nadszedł czas, żeby powitać przybyłych władców.
– To prawda, Imperatorze – Alfgeir wykonał przed nim teatralny ukłon. – Nie chciałbyś przecież spóźnić się na własną koronację, hę?
– Jesteś pijany – stwierdził Pendrag.
– To prawda – zgodził się Wolfgart, z zadowoleniem zatapiając zęby w pieczeni z dzika. – Zawsze twierdziłem, że to ty jesteś tym bystrzejszym, Pendragu.
Wolfgart opróżnił swój kufel i wytarł przedramieniem usta, rozsmarowując piwo i tłuszcz na rękawie. Obaj mężczyźni ubrani byli w swoje najlepsze koszule, chociaż Wolfgart musiał przyznać, że strój Pendraga lepiej zniósł początek uczty.
Brat Miecza był mu drogi i razem przeżyli tyle przygód, że nie mógł się doczekać, gdy będzie miał syna, żeby móc mu o tym wszystkim opowiedzieć, ale uwielbiał też zrzędzić. Wolfgart spojrzał na Pendraga i ujrzał sylwetkę solidną i nieporuszoną, idealnie zbudowanego topornika. Tymczasem sam Wolfgart miał szerokie ramiona i wąskie biodra szermierza.
Płomiennorude włosy Pendraga były splecione w misterne warkocze, a rozwidloną brodę miał usztywnioną czarną żywicą. Wolfgart gardził przesadnym dbaniem o urodę i w przygotowaniu do dzisiejszego wieczoru jedynie poskromił swoje dzikie, ciemne włosy miedzianą opaską, którą podarowała mu Maedbh na pierwszą rocznicę zrękowin.
Dziewczęta z tacami załadowanymi mięsem i kuflami pienistego piwa przedzierały się przez gęstniejący tłum świętujących wojowników, jednocześnie odpierając pijackie zaloty. Wolfgart sięgnął ręką i z jednej z tac ściągnął dzban wykonany z kutej miedzi i wypełniony po brzegi piwem. Siorbiąc pociągnął duży łyk, nie kłopocząc się nawet tym, żeby przelać trunek do kufla.
Większość pienistego napoju rozlała się mu po piersi i Pendrag westchnął.
– Nie mogłeś się dzisiaj nie upić? – zapytał. – A przynajmniej nie aż tak bardzo?
– Och przestań, Pendragu! Jak często nasz przyjaciel z dzieciństwa jest koronowany na Imperatora władającego wszystkim ziemiami ludzi? Pierwszy przyznam się, że myślałem, iż jest szalony jak jakiś cheruseński dzikus, gdy powiedział nam o swoich planach, ale niech mi Ulryk zadek przysmaży, jeśli nie dokonał wszystkiego, co nam obiecał!
Wolfgart, trzymając w dłoni kufel, wskazał na setki wojowników z różnych plemion zgromadzonych wokół paleniska. Przechwałki i wesołe śmiechy niosły się w powietrzu, melodia dud mieszała się z sagami o bitwach, a strop aż się trząsł od odgłosów hulanki.
– Popatrz tylko, Pendragu, rozejrzyj się! – krzyknął Wolfgart. – Wszystkie plemiona zgromadzone tutaj, pod jednym dachem i nikt z nikim nie walczy. Chociażby za to Sigmarowi należy się tytuł Imperatora.
– O tak, to imponujące – zgodził się Pendrag, biorąc do ust niewielki łyk tileańskiego wina. Król Siggurd przywiózł ze sobą sześć beczek tego trunku i Pendrag musiał przyznać, że bardzo w nim zasmakował.
– Imponujące to za mało powiedziane, to cholerny cud – wybełkotał Wolfgart, używając ramienia zakończonego kuflem jako wskaźnika, którym objął całe wnętrze długiego domu. – Mam na myśli, że Cherusenowie i Taleutenowie walczyli ze sobą dłużej niż którykolwiek z nas żyje, a teraz patrz, piją przy wspólnym stole. O, albo spójrz tam, Turyngianie wymieniają z nimi przysięgi krwi, tak jak to mieli w zwyczaju Teutogenowie! To cholerny cud, nic innego jak cholerny cud!
– Tak, to rzeczywiście cud, ale jeszcze większy cud wydarzyłby się, gdybyś był w stanie chodzić prosto, kiedy nadejdzie czas, gdy król wyruszy do Kamienia Przysiąg.
– Chodzić. Zataczać się. Co za różnica?
Pendrag wyciągnął dłoń, żeby powstrzymać przyjaciela przed nalaniem sobie kolejnego kufla. Wolfgart poczuł na ramieniu chłodny dotyk srebrnych palców. Turyngiański topór odciął Pendragowi trzy palce podczas bitwy z królem berserkerów. Krasnolud Alaryk przygotował dla niego nową dłoń. Pendrag twierdził, że mechaniczne palce funkcjonowały równie do-brze jak naturalne, ale Wolfgart nigdy nie był w stanie się do nich przyzwyczaić.
– Przyniesiesz hańbę Maedbh, jeżeli nie będziesz w stanie się podnieść – wytknął mu Pendrag. – Naprawdę tego właśnie chcesz?
Wolfgart przez moment wpatrywał się w Pendraga hardo, ale w końcu odstawił dzban.
– A niech cię diabli, zawsze walisz prosto z mostu, przyjacielu – odparł i sięgnął zamiast tego po prawie nietknięty dzbanek z wodą. – Ostatnim razem gdy wróciłem do domu pijany, kazała mi przez trzy noce spać w stajni.
Wolfgart wziął kilka dużych łyków wody, zabulgotał wypłukując smak piwa z ust i splunął na pokrytą słomą podłogę.
– Cywilizowany jak zwykle – odezwał się głos obok Wolfgarta, podczas gdy wojownik odziany w żelazną zbroję pomalowaną na głęboko czerwony kolor pochylił się, aby usiąść obok niego. – Myślałem, że Reikdorf jest w dzisiejszych czasach światłem cywilizacji, a to ludy północy zwykły być uważane za nieokrzesanych barbarzyńców.
– Ach, Redwane, jakże to młodzi nie rozumieją tego, co czynią starsi i mądrzejsi od nich – powiedział Wolfgart i z uśmiechem objął Białego Wilka. Podobnie jak u Pendraga miedziane włosy Redwane’a były posplatane w warkocze, a jego przystojna twarz wyglądała na szczerą i przyjazną. Niektórzy dopatrywali się w jego rysach łagodności, ale każdy, kto widział go w walce, natychmiast zmieniał zdanie.
– Na południu zachowywanie się od czasu do czasu jak prostak jest oznaką dobrego wychowania – stwierdził Wolfgart.
– W takim razie jesteś najlepiej wychowanym człowiekiem, jakiego znam – odparł Redwane, poprawiając pelerynę z wilczej skóry na ramionach i odkładając na podłogę młot, zanim sięgnął po pusty kubek.
Wolfgart roześmiał się, a Pendrag nalał Redwane’owi piwa.
– Witaj, bracie – powiedział. – Dobrze cię widzieć z powrotem w Reikdorfie.
– Tak, zbyt wiele czasu minęło – zgodził się Redwane. — Siggurdheim to wspaniałe miejsce, gdzie piwo jest zimne, a kobiety gorące, ale cieszę się, że wróciłem do domu.
– Jak to się dzieje, że on pije piwo, a ja nie mogę? – obruszył się Wolfgart.
– Ponieważ Ulryk mnie pobłogosławił – odparł Redwane klepiąc się po płaskim brzuchu. – Moje wnętrzności są wyściełane skórą trolla i w przeciwieństwie do was, fajtłapy, jestem w stanie wypić więcej niż jeden dzban, zanim spadnę pod stół pijany w sztok.
– To mi brzmi jak wyzwanie – odpowiedział Wolfgart, sięgając po piwo.
– Zostaw to – zaprotestował Pendrag. – Poczekaj, aż będzie po koronacji.
Wolfgart wzruszył ramionami i wyrzucił do góry ręce, jęcząc:
– Ulryku, wybaw mnie od towarzystwa tych kwok, z czego jednej stuknęła dopiero siedemnasta wiosna!
– Jak ci minęła podróż? – zapytał Pendrag, ignorując narzekania Wolfgarta.
– Niestety, bez przygód – odparł wojownik. – Od czasu Czarnego Ognia na drogach zrobiło się cicho, żadnych bandytów ani zielonoskórych, o których można by wspomnieć. Nawet leśne bestie jakby się wystraszyły.
– Tak, to był spokojny rok – zgodził się Pendrag.
– Zbyt spokojny – mruknął Wolfgart. – Mój miecz rdzewieje nad kominkiem, a ja od pół roku nie zabiłem zielonoskórego.
– A czy nie o to właśnie chodziło? – zaripostował Pendrag.
– Wszystkie te lata, które spędziliśmy na wojnie, miały właśnie ten cel – sprawić, żeby nasze ziemie były bezpieczne i chronione. Teraz, kiedy tego dokonaliśmy, narzekasz, że nie musisz walczyć i ryzykować życiem?
– Jestem wojownikiem – odparł Wolfgart. – I mówię to, co wiem.
– Może mógłbyś przyuczyć się do nowego zawodu?
– podjął temat Redwane, mrugając porozumiewawczo do Pendraga. – Teraz, gdy kraj jest bezpieczny, a coraz większe połacie lasu wycina się, żeby zrobić miejsce pod nowe osady, Imperium Sigmara będzie potrzebowało chłopów.
– Ja chłopem? Nie żartuj sobie, młodzieńcze. Myślę, że południowe powietrze osłabiło ci mózg, jeżeli choć przez chwilę pomyślałeś, że mógłbym zostać chłopem. To, że wyrżnęliśmy zielonoskórych w pień, wtedy na przełęczy, nie oznacza, że nigdy nie powrócą. O nie, nie zostanę chłopem, Redwane. Zostawię to innym, bo mimo wszystko ten kraj zawsze będzie potrzebował wojowników.
Redwane roześmiał się.
– Myślę, że masz rację – powiedział. – A poza tym, byłbyś beznadziejny w uprawie roli. Wolfgart uśmiechnął się i pokiwał głową.
– I tu masz rację. Brak mi cierpliwości, żeby uprawiać ziemię. Obawiam się, że zostałem raczej powołany do niszczenia życia niż do tworzenia go.
– A plotki mówią zupełnie coś innego – podjął temat Redwane, wymierzając przy tym Wolfgartowi kuksańca pod żebro. – Słyszałem, że na wiosnę masz zostać ojcem.
– Tak – Wolfgart aż się rozpromienił na wzmiankę o swej jurności. – Maedbh powije mi silnego syna, który przedłuży linię mego rodu.
– Albo córkę – wtrącił się Pendrag. – Pamiętaj, że asobomeńskie kobiety znacznie częściej rodzą dziewczynki niż chłopców.
– Phi, nigdy w życiu! – sapnął Wolfgart. – Siła mojego nasienia sprawi, że chłopak sam z niej wylezie, waż na moje słowa.
– Zobaczymy na wiosnę, przyjacielu – stwierdził Redwane. – Obojętnie jakiej płci będzie twoje dziecko, pomogę ci zanurzyć jego główkę w piwie, a potem razem z tobą będę śpiewał do późna w nocy wojenne pieśni.
– Nie mogę się doczekać – odparł Wolfgart chwytając nadgarstek Białego Wilka w mocnym uścisku.
Królowie-bracia Sigmara czekali na niego u podnóża Wzgórza Wojowników. Widok był oszałamiający, gdy wielokolorowe szaty i zbroje najwyższej jakości lśniły obok siebie w blasku ognia. Każdy z władców miał na jednym ramieniu złotą tarczę, a w ziemię przed nimi wbity był rząd płonących pochodni. Migoczący ogień rzucał ciepły poblask na ich twarze, twarze najpotężniejszych wojowników na ziemiach należących do ludzi. Wspólnie ocalili swych poddanych przed unicestwieniem, a teraz zgromadzili się, aby być świadkami pierwszego takiego wydarzenia w historii świata – koronacji Imperatora.
Tej nocy ich pakt mający na celu zapewnienie bezpieczeństwa każdemu mężczyźnie, kobiecie i dziecku w Imperium miał zostać ostatecznie przy-pieczętowany. Sigmar czuł, że kocha ich wszystkich i wymamrotał cichą modlitwę dziękczynną do Ulryka za to, że ma zaszczyt stanąć obok największych bohaterów swoich czasów.
Król Taleutenów, Krugar, wojownik o szerokich ramionach odziany w błyszczący napierśnik ze srebrnej łuski stał pośrodku, a po jego bokach ustawili się król Merogenów, Henroth i król Menogotów, Markus. Obaj królowie z południa uśmiechali się, ale Sigmar dostrzegał bijący z ich twarzy wielki smutek. Ich kraje straszliwie ucierpiały w wojnach z zielonoskórymi i tylko niewiele ponad tysiąc ludzi przeżyło lata zagłady.
Następnie wzrok Sigmara powędrował w stronę królowej Asobornów Freyi. Ciało władczyni o płomieniście rudych włosach spowite było w błyszczącą koszulkę kolczą, która wyglądała jakby została utkana ze złotej nici. Naszyjnik z brązu i srebra okalał jej zgrabną szyję, a na wysokim czole spoczywała skrzydlata korona ze złota wysadzanego drogimi kamieniami. Z jej ramion spływał płaszcz w żywym pomarańczowym odcieniu, ale nie zakrywał wiele. Smukłe zarysy sylwetki i kołysanie bioder były aż za dobrze widoczne, gdy królowa odwróciła się, żeby spojrzeć mu w oczy.
Sigmar poczuł, że jego ciało reaguje na pierwotne piękno, które emanowało od Freyi. Przypomniał sobie noc, kiedy przypieczętowali swoją unię z mieszaniną przyjemności i niezapomnianego bólu. Opanował się szybko i skoncentrował na przywitaniu reszty swoich sojuszników.
Obok królowej Asobornów stał Adelhard z Ostagotów. Jego zwisające wąsy były nawoskowane aż po same końce, a płaszcz w białoczarną szachownicę powtarzał wzór, który pokrywał koszulę i wąskie spodnie. Ostavrath, miecz króla Ostagotów, spoczywał w pochwie u boku Adelharda. Jakiś czas temu Adelhard zaoferował tę cudowną broń Sigmarowi w zamian za pomoc w bitwie przeciw orkom. Wojska Sigmara ruszyły do walki ramię w ramię z Ostagotami, ale Sigmar odmówił przyjęcia miecza, twierdząc, że tak potężna broń powinna pozostać u króla.
Władca Cherusenów, Aloysis, był szczupłym mężczyzną o ostrych rysach i ciemnych włosach związanych na czubku głowy w długi węzeł. Podobnie jak jego najodważniejsi wojownicy golił brodę, a twarz pokrywały mu spiralne czerwono-niebieskie tatuaże. Jego jaskrawoczerwony kawaleryjski płaszcz łopotał na wietrze. Małomówny król wykonał przed Sigmarem pełen szacunku ukłon.
Król Endalów, Aldred, nosił podbitą futrem szatę z brązowej wełny, wy-kończoną czarną i złotą nicią. Symbol królewskiej władzy, elfie ostrze Czerep Ulfa, był przypasany do jego boku. Sigmar przypomniał sobie, jak ojciec Aldreda rzucił mu to ostrze podczas bitwy w Przełęczy Czarnego ocaliła wtedy Sigmarowi życie, ale w kilka chwil później Marbad padł martwy. Sigmar ujrzał teraz w oczach jego syna gorzkie przypomnienie tamtej śmierci.
Odzianym w kilt wojownikiem obok Aldreda był król Udosesów, Wolfila. Szorstki w obyciu okazał się w rzeczywistości brawurowo odważnym wojownikiem i niezwykle serdecznym człowiekiem. Jego współplemieńcy od wielu lat walczyli z Norsami. Blada skóra władcy lśniła zdrowym blaskiem w świetle pochodni. Wielki miecz obosieczny z rękojeścią w jelcu koszowym spoczywał w pochwie przewieszonej przez jego ramię. Ostrze było dłuższe nawet od tego, którym posługiwał się Wolfgart. Wolfila na widok Sigmara wyszczerzył zęby w szaleńczym uśmiechu i widać było po nim, że nie może się już doczekać świętowania.
Sigmar uśmiechnął się widząc, że król Siggurd przeszedł samego siebie. Pojawił się we wspaniałych purpurowo– niebieskich szatach wykończonych futrem gronostajowym i obwieszony był taką ilością złota, że nawet krasnoludowi oczy by się zaświeciły z chciwości.
Obok króla Brigundian stał krasoludzki władca – Kurgan Żelaznobrody, który miał na sobie prawie tyle samo złota co Siggurd. Ubrany był w napierśnik ze złotej płyty, pokryty runicznymi napisami, naramienniki ze stali o srebrzystym połysku i złoty hełm. Kurgan bardziej przypominał jednego z dawnych bogów swego ludu niż śmiertelnego króla. Jako jedyny ze zgromadzonych władców miał obnażoną broń, potężny topór o podwójnym ostrzu w kształcie skrzydeł motyla pokrytych runami, które wydzielały własne, widmowe światło.
Król Turyngian, Otwin, stał nieco oddalony od pozostałych, chociaż nie było jasne, z czyjej inicjatywy to wynikało. Jego koronę stanowiły złote szpikulce wbite w skórę głowy. Nie miał na sobie nic więcej oprócz przepaski biodrowej z plecionki kolczej z ciemnego żelaza i płaszcza koloru krwi. Król berserkerów dyszał ciężko i Sigmar dostrzegł na jego ustach ślad soku z dziwnokorzenia.
Myrsa z góry Fauschlag przedstawiał sobą olśniewający widok, gdy tak stał w zbroi o barwie najczystszej bieli. Wyglądał na skrępowanego przebywaniem w towarzystwie królów, ale jako zwierzchnik północnych marchii zasłużył sobie na przywilej uczestniczenia w tym zgromadzeniu. Młot o długiej rękojeści zwisał u jego pasa, ale nie była to imitacja broni Sigmara, ponieważ ten oręż wykonano z myślą o władaniu nim z grzbietu szarżującego wierzchowca.
Brakowało przedstawiciela tylko jednego plemienia i Sigmar poskromił złość spowodowaną przez nieobecność króla Jutonów. Dzień sądu miał jeszcze nadejść.
Wyprostował się i rozejrzał dokoła w poszukiwaniu Alfgeira. Napotkał jego spojrzenie, a przyjaciel wykonał ledwie zauważalne skinienie głową.
Sigmar wziął głęboki wdech i zaczął przemawiać.
– Nigdy dotąd ta ziemia nie miała zaszczytu być świadkiem takiego
zgromadzenia największych tego świata – powiedział, odpinając Ghalmara– za od pasa. – Nawet na jałowej równinie Przełęczy Czarnego Ognia nie byliśmy tak dumni, tak silni, tak potężni.
Krugar z Taleutenów wystąpił z szeregu królów i wyciągnął swoją broń, wygiętą szablę kawaleryjską o ostrzu z pobłyskującej błękitem stali.
– Czy uczciłeś pamięć zmarłych, królu Sigmarze? – zapytał. – Czy złożyłeś ziemi ofiarę i wspomniałeś na przodków, z których się wywodzisz?
– Tak – odpowiedział Sigmar.
– Czy jesteś gotów, aby służyć tej ziemi? – zadał pytanie Siggurd.
– Jestem.
– Kiedy zagrozi jej niebezpieczeństwo czy ruszysz w jej obronie? – zażądał odpowiedzi Henroth.
– Tak uczynię – opowiedział Sigmar, wyciągając przed siebie Ghalmara– za.
– A więc udajmy się do Kamienia Przysiąg! – zakrzyknął Wolfila, wysuwając olbrzymi miecz z pochwy. – Ar-Ulryk nas oczekuje!
Rozdzial 2
Narodziny Imperatora
Sigmar poprowadził władców od podnóża Wzgórza Wojowników aż do centrum Reikdorfu. Wieść o nadejściu pochodu rozeszła się lotem błyskawicy i wszyscy mieszkańcy miasta wylegli na ulice, żeby ich powitać. Setki ludzi stało przed domami, wiwatując na cześć procesji królów i trzymając pochodnie, których blask rozpraszał ciemności. Z długiego domu wyległ tłum wojowników uderzających mieczami o tarcze. Endalscy dudziarze wysunęli się na przód pochodu i prowadzili go do Kamienia Przysiąg. Ich skoczna muzyka trafiała prosto do serc słuchaczy i burzyła krew w żyłach.
Sigmar ujrzał Wolfgarta i Pendraga w tłumie wojowników i uśmiechnął się, dzieląc ich radość. Udało mu się osiągnąć to, co niemożliwe i zajść tak daleko, ale wiedział, że nie dokonałby tego bez pomocy przyjaciół. Wraz ze swymi Braćmi Miecza byli niczym symbol Imperium w miniaturze – ludzie osobno mogą być silni, ale dopiero razem stają się niepokonani.
Władcy ludzkich ziem maszerowali wraz z Sigmarem, trzymając uniesione dumnie głowy, a ich broń spoczywała oparta na ramionach. Członkowie plemion całego Imperium wydawali okrzyki radości i zachwytu, widząc, że ich monarchowie dostąpili takiego zaszczytu.
Różnokolorowe sztandary trzepotały na wietrze, co w połączeniu z szeregami stających dęba wierzchowców, lasem wymachujących dłoni w stalowych rękawicach, tłumem złotych rydwanów i szczerzących zęby wilków dawało oszałamiający efekt. Zgromadzeni wojownicy przekrzykiwali się w rozmaitych dialektach, przysięgając Sigmarowi wierność, lenną zależność oraz swoje miecze. Obserwował ekstatyczne twarze rozświetlone blaskiem ognia i czuł ciężar ich oczekiwań na swoich barkach.
Zjednoczenie tych wszystkich ziem było tylko pierwszym etapem długiej drogi.
Teraz musiał zapewnić im bezpieczeństwo.
Trasa pochodu wiła się brukowanymi ulicami miasta obok wielkich rezydencji, kamiennych domostw i zbudowanych z drewnianych belek stajni. Dzieci w kolorowych koszulach dokazywały radośnie, bawiąc się ze szczekającymi psami, a ich wesoły śmiech odejmował surowości walecznym okrzykom wojowników.
Pochód dotarł wreszcie na otwarty plac rozciągający się na północnym brzegu rzeki, gdzie w ziemi tkwił święty kamień przywieziony tu wieki temu przez pierwszych unberogeńskich osadników. Tu było centrum pierwszych zabudowań Reikdorfu, kiedy ta nazwa oznaczała jeszcze niewiele więcej niż skupisko chat z plecionki pokrytej gliną przycupniętych na brzegu rzeki. Osada rozrosła się niewyobrażalnie od tamtych czasów, ale jej serce pozostało w tym samym miejscu.
Dudziarze odsunęli się, zajmując pozycje przy kuźni Beorthyna. Sigmar uśmiechnął się pod nosem. Skory do gniewu stary kowal nie żył już od dziesięciu lat, a mimo wszystko kuźnia wciąż nosiła jego imię.
Na placu tłoczyło się około tysiąca osób, tłum napierał na okoliczne budynki. Wokół Kamienia Przysiąg ustawiono krąg pochodni, a w jego środku stał potężny mężczyzna oraz olbrzymi kocioł z czarnego żelaza.
Człowiek ten nosił wilcze futro narzucone na połyskującą od szronu koszulkę kolczą. Przy każdym wydechu para wydobywała się z jego ust, jak
gdyby była to najciemniejsza zimowa noc, a nie ostatnie dni lata. W ręku trzymał laskę z wypolerowanego drewna dębu, obwieszoną długimi zębami i zwieńczoną szerokim ostrzem topora, które pobłyskiwało niczym lodowa tafla. Jego twarz zasłaniała maska z wilczej czaszki, a z ramion zwisało gęste futro białego wilka.
Mężczyzna ten był wyższy i szerszy w ramionach od każdego wojownika, jakiego Sigmar kiedykolwiek spotkał. Był to Ar-Ulryk, najwyższy kapłan boga bitwy i zimy, wojownik, który w nieskończoność przemierzał skute lodem i smagane wiatrem pustkowia. Bywało, że kilka pokoleń rodziło się i umierało, nie widząc go, ponieważ Ar-Ulryka nie interesowały sprawy śmiertelników. Ulryk był bogiem, który oczekiwał od swych wyznawców, że będą potrafili poradzić sobie sami. U boków kapłana stały dwa olbrzymie wilki, jeden o futrze barwy najczarniejszej nocy, a drugi najczystszej bieli. Ich sierść była nastroszona, jakby zamarznięta, a ślepia błyszczały niczym płonące węgle.
Dudziarze przestali grać, a wśród wojowników zapadła nabożna cisza, gdy Sigmar wkroczył do środka kręgu wyznaczanego przez światło po-chodni. Pozostali władcy zajęli miejsca dookoła, a Sigmar stanął przed olbrzymim kotłem. Wypełniała go ciemna woda, a na powierzchni utworzyła się skorupa lodu.
Wilki powoli ruszyły w jego stronę i zaczęły go okrążać. Ich kły były obnażone, a ze szczęk zwisały nitki gęstej śliny. Ar-Ulryk nawet nie drgnął, gdy wilki powarkując obwąchiwały Sigmara. Król czuł utkwiony w sobie lodowaty wzrok i poczuł, że osądza go moc większa niż ta dostępna zwykłym zwierzętom.
Od wilków promieniowało zimno i przeraźliwy chłód przeniknął Sigmara do szpiku kości. W jednej chwili przez jego ciało przetoczyła się nieskończona zima, tak jakby krew momentalnie ścięła się na lód. W umyśle pojawiły mu się wizje ogromnych połaci tundry ciągnących się aż po horyzont, które przemierzała wataha wilków o zaślinionych pyskach. Spojrzał po władcach zgromadzonych na zewnątrz kręgu pochodni. Wydawało się, że oprócz niego, nikt nie poczuł przeraźliwego chłodu. Oddech Ulryka dotknął tylko jego.
Wilki zakończyły obwąchiwanie i wizje odpłynęły z umysłu Sigmara, podczas gdy potężne zwierzęta ponownie zajęły miejsca u boków swego pana. Jednakowoż ich pomarańczowawe ślepia były wciąż w niego utkwione i wiedział, że wilki Ulryka nie spuszczą go z oczu nigdy, nieważne dokąd podąży ścieżkami losu.
Najwyraźniej zadowolony z osądu wilków, Ar-Ulryk obszedł kocioł i stanął naprzeciwko niego. Podobnie jak w przypadku wilków, jego obecność kojarzyła się nieodmiennie z lodowatym dreszczem wywołanym dotykiem niekończącej się zimy. Z bliska Sigmar spostrzegł, że ostrze topora było w rzeczywistości uformowane z poszarpanego odłamka lodu.
Sigmar ukląkł przed kapłanem boga wilków, ale w dalszym ciągu trzymał głowę uniesioną wysoko. Potraktował Ar-Ulryka z należytym szacunkiem, ale nie miał zamiaru okazać przed nim strachu.
Sylwetka potężnego kapłana górowała nad nim, a w powietrzu wyczuwało się pierwotną moc, która mówiła językiem poświęcenia się ponad miarę oraz bitew toczonych w królestwach, o jakich ludziom się nawet nie śniło. Podczas gdy Sigmar służył Ulrykowi wiernie w bitwie, Ar-Ulryk pozostawał najprawdziwszym wcieleniem boga. Moc tego wojownika była nie-zwykle potężna, a to, że opuścił lodowe pustkowia i pojawił się tutaj, stanowiło dla śmiertelnych wielki zaszczyt.
– Pragniesz błogosławieństwa Ulryka – odezwał się Ar-Ulryk. Jego głos był chropawy jak podmuch zimowego wichru i równie lodowaty. – Jakim prawem ośmielasz się twierdzić, że jesteś godzien przychylności pana zimy?
– Prawem bitwy – odparł Sigmar, powstrzymując szczękanie zębów wywołane przez zimno. – Za sprawą mojej krwi i ofiary, jaką złożyłem, zjednoczyłem mój lud. Tym samym roszczę sobie prawo do panowania nad tą ziemią, od gór aż po morze, i nad wszystkimi ludźmi, którzy ją zamieszkują.
– To dobra odpowiedź, królu Sigmarze – stwierdził Ar-Ulryk. – Ulryk zna twoje imię i przygląda się tobie z zainteresowaniem. Powiedz mi jednak, co w tobie, śmiertelniku, jest takiego, że Ulryk powinien pochylić się nad twoim losem?
– Przeszedłem przez Płomień Ulryka i nie spłonąłem – odpowiedział Sigmar.
– I myślisz, że to wystarczy?
Sigmar wzruszył ramionami.
– Nie wiem – odparł. – Ale każdą bitwę w swoim życiu toczyłem z imieniem Ulryka na ustach. Nie mogłem zrobić nic więcej.
Ar-Ulryk sięgnął w dół i wziął w ręce głowę Sigmara. Palce kapłana były zakończone wilczymi szponami i Sigmar czuł unoszący się od nich odór krwi.
– Potrafię wejrzeć w twoje serce, królu Sigmarze. Twoja żądza nieśmiertelnej chwały miesza się z oddaniem dla Ulryka. Pragniesz prześcignąć go w jego wspaniałych czynach i zapisać swoje imię na kartach historii.
Sercem Sigmara targnęła fala sprzeciwu.
– Czy to źle? – zapytał. – Pragnąć, aby moje imię przetrwało na tym świecie dłużej niż śmiertelne ciało? Mniejsi duchem może i zostaną zapomniani, ale imię Sigmara odbije się echem w przyszłości. Z błogosławieństwem Ulryka przekuję te ziemie w Imperium, które będzie trwało aż do końca świata.
Ar-Ulryk zaśmiał się, a był to dźwięk ostry jak pękający lód i równie zimny jak wnętrze grobowca.
– Zaprzestań szukania nieśmiertelności w wojnach, ponieważ mogą ci one przynieść jedynie ból i śmierć. Odejdź stąd, spłodź synów i córki, które przekażą twoje imię kolejnym pokoleniom. Nie próbuj dorównać bogom w złej sławie.
– Nie – odparł Sigmar. – Mój los jest przesądzony. Ognisko domowe nie jest mi pisane, zostałem stworzony do czegoś innego.
– I tutaj masz rację – zgodził się Ar-Ulryk. – Nie dla ciebie miękkie posłanie, na którym wydasz z siebie ostatnie tchnienie jako starzec, nie dla ciebie. Czeka cię życie wypełnione wojną, Sigmarze i to podoba się Ulrykowi.
– Czy w takim razie pobłogosławisz moją koronację?
– To się jeszcze okaże – odparł Ar-Ulryk. – Powstań i wezwij tutaj twoich Braci Miecza.
Sigmar podźwignął się na równe nogi, czując, że stopy mu zlodowaciały, a mięśnie są zupełnie zesztywniałe. Odwrócił się w stronę kręgu ognia i wzrokiem mierzył tłum w poszukiwaniu Braci Miecza. Wreszcie ich dostrzegł, stojących tuż obok rzędu pochodni.
– Wolfgarcie! Pendragu! – krzyknął. – Podejdźcie tu i stańcie obok mnie.
Władcy rozstąpili się, żeby przepuścić między sobą dwóch wojowników. Obaj mężczyźni ubrani byli w długie, czerwone koszule, spięte szerokimi skórzanymi pasami, z których zwisały sztylety i talizmany z wilczych ogonów. Strój Pendraga pozostał jednak czysty, podczas gdy ubranie Wolfgarta było pogniecione oraz poplamione tłuszczem i piwem. Obaj wyglądali na zadowolonych tym wyróżnieniem, ale Sigmar dostrzegał lekki niepokój wywołany obecnością olbrzymiego kapłana Ulryka.
– Cholera, ależ chciałbym być teraz pijany – syknął Wolfgart, nie spuszczając wzroku z płonących ślepi i obnażonych kłów wilków Ar-Ulryka. -Ależ jesteś, pamiętasz? przypomniał mu Pendrag.
– W takim razie chciałbym być bardziej pijany.
Głęboki pomruk z gardła czarnego wilka uciszył ich obu.
– Moi Bracia Miecza, Wolfgart i Pendrag – Sigmar przedstawił ich Ar-Ulrykowi. -Walczyli u mego boku, odkąd byliśmy młodzieniaszkami i są ze mną połączeni więzami krwi.
Wilcza czaszka, którą Ar-Ulryk nosił jako maskę, zwróciła się ku nim i Sigmar usłyszał jak przyjaciele głośno nabierają powietrza w płuca, gdy prześlizguje się po nich lodowate spojrzenie kapłana.
Ar-Ulryk pokiwał głową i skinął na Braci Miecza Sigmara, aby podeszli bliżej.
– Rozdziejcie go z szat – rozkazał. – Aż stanie przed nami taki, jakim przyszedł na ten świat.
Sigmar wręczył Ghal-maraza Wolfgartowi i pozwolił swym towarzyszom rozebrać się ze wszystkich warstw ubrania, aż wreszcie stanął przed kotłem zupełnie nagi. Jego ciało było szczupłe i muskularne. Pokrywała je plątanina bladych, pofałdowanych blizn znaczących jego ramiona i pierś.
– To jest Kocioł Zguby – oznajmił Ar-Ulryk. – Od wieków używa się go, żeby sprawdzić kto jest godzien błogosławieństwa Ulryka.
– Kocioł Zguby? – zapytał Wolfgart. – Skąd ta nazwa?
– Ponieważ ci, którzy nie przejdą próby, giną w jego wnętrzu – odpowiedział Ar-Ulryk.
– Oczywiście musiałeś zapytać – sarknął Pendrag, ale Wolfgart tylko wzruszył ramionami.
– W jaki sposób dokona się próba? – zapytał Sigmar, obawiając się, że już zna odpowiedź na to pytanie.
– Musisz się zanurzyć w jego wody. Jeśli uda ci się wynurzyć z powrotem żywemu, oznaczać to będzie, że jesteś godzien błogosławieństwa.
– To nie powinno być trudne – stwierdził Wolfgart. – Pewnie, że woda wygląda na zimną, ale to chyba nic takiego, prawda?
– Chciałbyś spróbować? – zapytał Sigmar, wyobrażając sobie jak lodowata musi być woda w kotle.
– Och nie – odżegnał się Wolfgart, unosząc przed siebie dłonie w obronnym geście. Przecież to w końcu twój dzień.
Sigmar chwycił za krawędź kotła, nawet przez żelazo czując intensywne zimno zgromadzonej w nim wody. Skorupa lodu na powierzchni byłą gruba, a on nie miał żadnego narzędzia, żeby ją rozbić. Wziął głęboki wdech i uderzył pięścią w lód. Poczuł w ręce ból i przeraźliwy chłód, ale skorupa pozostała nietknięta. Powtórnie się zamachnął i wymierzył cios. Tym razem na powierzchni lodu pojawiła się pajęczyna pęknięć.
Ręka bolała go potwornie, ale raz za razem uderzał w lód, aż wreszcie udało mu się go przebić. Oddychał z trudem, a całą pięść miał pokrytą krwią. Pot spływający mu po czole zamarzał tworząc sople, ale zanim zdołał pomyśleć o tym, jak zimna jest woda, podciągnął się na krawędzi kotła, przerzucił nad nią swoje ciało i zanurzył się.
Zimno oszołomiło Sigmara niczym cios młotem i poczuł, że brakuje mu powietrza w płucach. Próbował wrzasnąć z bólu, czując, jak serce wali mu jak oszalałe w piersi, ale lodowata woda momentalnie napełniła mu usta. Przed oczami ujrzał jasny przebłysk jakby ostre światło zachodzącego, zimowego słońca.
Zanurzył się w mroczną głębię kotła.
* * *
Ciemność panująca pod powierzchnią była absolutna, nieskończona i niepokonana. Lodowate zimno przenikało jego członki – to uczucie mógł porównać jedynie do bycia palonym żywcem. Dziwne, że tak zimna woda wywoływała podobne wrażenie. Sigmar zanurzał się coraz głębiej, chociaż wydawało się to niemożliwe, biorąc pod uwagę wielkość kotła. Jego ciało płynęło przez lodowate odmęty, zagubione w niekończącej się zimowej no-cy.
Gdy próbował wstrzymywać powietrze, jego płuca płonęły żywym ogniem. Odgłos bijącego w piersi serca brzmiał mu w głowie jak dudniący orczy bęben wojenny. W ciemnościach przelatywały mu przed oczami obrazy, sceny z przeszłości odgrywające się przed nim jeszcze raz, dokładnie tak jak ludzie mówili, że dzieje się to w przypadku tonących osób. Sigmar obserwował siebie, prowadzącego szarżę podczas bitwy pod Astofen, odczuwającego dziką radość wbijania się w hordę zie– lonoskórych i otępiający smutek po śmierci Trinovantesa.
Ujrzał walkę przeciwko leśnym bestiom, zabicie Skaranoraka, bitwę z Turyngianami i wszystkie wojny, które toczył przeciwko Norsom. Nagle zobaczył przed sobą zniekształconą przez wodę twarz, okrutnie przystojną, okoloną lśniącymi ciemnym włosami, z oczami płonącymi złowieszczym pięknem. W jego piersi wezbrała fala nienawiści, gdy tylko rozpoznał Gerreona, zdrajcę, który uśmiercił swoją siostrę, wielką miłość Sigmara, cudowną Ravennę. W następstwie straszliwego czynu Gerreon zbiegł z krainy ludzi i nikt nie wiedział, co się z nim stało, aczkolwiek Sigmar zawsze czuł, że jeszcze kiedyś się spotkają i poleje się wtedy krew.
Twarz Gerreona znikła i Sigmar ujrzał olbrzymią perłową wieżę stojącą w górskiej dolinie, dawno temu ukrytej przed ludzkim wzrokiem. Na szczy-cie wieży zobaczył koronę promieniującą starożytną mocą i obrzydliwą postać, na której skroni pobłyskiwał ten klejnot. Po chwili obraz również się rozmył i zastąpiła go wizja wysokiego, skalistego szczytu wznoszącego się pośrodku rozległego lasu. Na górze znajdowało się wspaniałe miasto z jasnego kamienia, a nad jego wieżami i iglicami połyskiwał pysk szczerzącego się białego wilka.
Sigmar rozpoznał górę Fauschlag, ale różniła się ona od tej, którą znał. Miasto na jej szczycie było stare i zniszczone przez czas, trzeszczące w szwach od wieków ciągłego rozwoju. Szerokie groble wynurzały się spomiędzy baldachimu drzewnych koron u podnóża góry. Potężne konstrukcje wydawały się obserwatorowi zbyt wielkie, żeby mogły być prawdziwe. Wzbijały się one w stronę szczytu góry, a grupa wojowników odzianych w dziwne, porozcinane koszule broniła ich przed atakiem.
Armia okrutnie zdeformowanych potworów, każdy będący obrzydliwą mieszanką człowieka i bestii, próbowała zniszczyć miasto na górze, ale odwaga obrońców była niezłomna. Wojownicy w zbryzganych krwią brązowych i żelaznych zbrojach zgromadzili się wokół miasta w wielkiej liczbie, a las płonął od stosów ofiarnych poświęconych Mrocznym Bóstwom.
Najeźdźcza fala rozbiła się o mur obrońców w momencie, gdy odziany w zbroję o barwie najczystszej bieli wojownik wyruszył, aby stawić czoła atakowi potwornych wrogów. Jego twarz była zasłonięta przez przyłbicę skrzydlatego hełmu. Sigmar nawet nie znając imienia rycerza czuł, że jego los był ściśle związany z losem miasta. Jeżeli zginie, dla miasta nie będzie ratunku.
Zanim Sigmar zdołał zobaczyć więcej, obraz bitwy rozpłynął mu się przed oczami i zatonął głębiej w mroźnych odmętach kotła. Jego siła była nieomal na wyczerpaniu, a płuca domagały się powietrza.
Czy tak miało się skończyć jego marzenie o Imperium? Czy tak miał zginąć największy wojownik na ziemiach ludzi? Zamarznięty w Kotle Zguby i ogłoszony niegodnym boskiej łaski?
W sercu Sigmara zapłonęła złość i nowe siły wypełniły jego ciało. Za-machnął ramionami i zdecydowany, że nie chce umierać w ten sposób, wy-konał kilka potężnych wymachów, starając się podpłynąć w górę.
Ledwie o tym pomyślał, ciemności przeszyła strzała światła. Sigmar zwinął się w lodowatych wodnych objęciach, próbując odnaleźć jej źródło. Ujrzał nad sobą krąg światła i wirujące spirale czerwieni spływające ku niemu z góry.
Promień światła niósł z sobą ciepło i obietnicę życia. Sigmar młócił wodę zdrętwiałymi nogami, kierując się przez lodowatą głębię w kierunku powierzchni. Z każdym wymachem ramion światło stawało się coraz jaśniejsze, a obietnica życia nabierała realnych kształtów. Z braku powietrza czuł dudnienie w głowie i agonalny ból w piersi. Sigmar przepłynął obok rozpuszczających się w wodzie czerwonych kropel. Rozpoznał krew, ale nie miał pojęcia, do kogo lub czego należała.
Światło zajaśniało jak wiosenne słońce i za sprawą ostatniego, desperackiego ruchu całego ciała, Sigmar wydostał się na powierzchnię.
Mężczyzna wynurzył się z kotła i nabrał w płuca głęboki, świszczący od-dech. Kręciło mu się w głowie. Schwycił krawędź kotła dla podtrzymania, nabierając do płuc jeden bolesny wdech za drugim. Zimna woda ściekała z niego strumieniami. Wyprostował się, postanowiwszy, że nie będzie okazywał słabości przed świadkami swych powtórnych, lodowych narodzin.
Poczuł obecność ciepłych ciał wokół siebie i zamrugał oczami, starając się oczyścić je z napływających kropel. Wokół stali królowie-bracia Sigmara. Na ich obnażonych ramionach widniały głębokie nacięcia, z których do kotła spływała krew. Spojrzał na wodę i zobaczył, że jest czerwona. Ar-Ulryk stał za nim. Sigmar przerzucił nogi przez krawędź kotła i stanął nagi przed swym ludem, trzymając się prosto jedynie dzięki niezwykłemu wysiłkowi woli.
Poczuł, że emanujący chłodem Ar-Ulryk zbliża się do niego i zarzuca mu na ramiona ciężką pelerynę z wilczego futra. Skóra była ciepła i miękka, a przeszywający chłód wywołany zanurzeniem zniknął, gdy tylko zawiązał rzemień wokół szyi.
– Uklęknij – rozkazał Ar-Ulryk, a Sigmar usłuchał bez sprzeciwu.
Przed sobą miał Kamień Przysiąg i złożył na nim obie dłonie. Głaz był szorstki w dotyku, czerwony, poznaczony złotymi żyłkami, niepodobny do żadnej innej skały wydobytej z okolicznych kamieniołomów. Wydzielał z siebie szczególne ciepło. Kiedy go dotknął, usłyszał w głowie ostre wycie, jakby to sam kamień krzyczał. Był to jednak krzyk radości, a nie rozpaczy i Sigmar uśmiechnął się na ten znak akceptacji.
Spojrzał w górę, żeby zobaczyć, czy ktoś jeszcze oprócz niego słyszał krzyk radości, ale na pochylonych ku niemu twarzach wyczytał, że był to dźwięk przeznaczony tylko dla niego.
Kurgan Żelaznobrody wystąpił z kręgu królów, dzierżąc w dłoniach przepiękną koronę – pokryty runami diadem ze złota i kości słoniowej wysadzany drogimi kamieniami. Sigmar pochylił głowę, a król krasnoludów wręczył koronę Ar-Ulrykowi. Potężny kapłan stanął nad nim, ale lodowata aura nie przeszkadzała już Sigmarowi, ponieważ powstrzymywała ją magiczna peleryna z wilczego futra.
Ar-Ulryk wzniósł koronę wysoko nad swoją głową, żeby wszyscy mogli się jej dobrze przyjrzeć. Blask pochodni zalśnił w kości słoniowej i klejnotach niczym światło gwiazd odbite od czystego srebra i cały Reikdorf wstrzymał oddech.
– Próba kotła wykazała, że jesteś godzien łaski. Narodziłeś się ponownie w krwi królów.
– Już raz narodziłem się w krwi – odparł Sigmar.
– Służ dobrze Ulrykowi, a twoje imię przetrwa przez wieki – powiedział Ar-Ulryk, umieszczając koronę na mokrej głowie Sigmara.
Pasowała idealnie. Kiedy tylko spoczęła ostatecznie na jego skroni, wśród mieszkańców Reikdorfu wybuchły dzikie okrzyki radości, a dudziarze na nowo podjęli przerwaną melodię. Bito w bębny i dęto w rogi, a mężczyźni i kobiety ze wszystkich plemion ryknęli z aprobatą, po czym puścili się w tany albo zaczęli śpiewać, a odgłos mieczy uderzających o tarcze niósł się daleko w noc. Atmosfera święta ogarniała całe miasto.
Kurgan Żelaznobrody nachylił się do przodu i powiedział:
– Nie przynieś hańby tej koronie, Sigmarze, ponieważ jest dziełem Alaryka krasnoludzki król mrugnął porozumiewawczo. – Chciał ci ją wręczyć osobiście, ale przez te miecze, które ci obiecałem, jest wiecznie zajęty w kuźni.
Sigmar uśmiechnął się.
– Będę ją nosił z dumą – odparł.
– Dobry chłopak – powiedział Kurgan, a w tym samym czasie podszedł do nich Wolfgart, trzymając w wyciągniętej ręce Ghal-maraza.
Sigmar chwycił olbrzymi młot, czując potężną moc, jaką górski lud zaklął w jego formę za pomocą przekazywanego z pokolenia na pokolenie kunsztu. Trzonek młota leżał w jego dłoni jak nigdy przedtem i Sigmar wiedział, że ten moment wyryje się w sercach wszystkich zgromadzonych ludzi na zawsze.
– Powstań, Sigmarze Młotodzierżco! – zakrzyknął Ar-Ulryk. – Imperatorze wszystkich ludzkich ziem!
Po raz kolejny długi dom wypełnił się królami i wojownikami. Wolfgart bawił się świetnie. Udało mu się odnieść zwycięstwo w siłowaniu się z Turyngianami, Cherusenami i Brigundianami, a jednego z Menogotów posłał pod stół w pijackich zawodach. Galin Veneva, ostagocki wojownik, który onegdaj przyniósł wieść o orczej inwazji ze wschodu, teraz wyzywał go na nowy pojedynek w piciu alkoholu wydestylowanego ze sfermentowanego koziego mleka.
– Nazywamy to kumys – powiedział Veneva. – Sprawdza się przy toastach i pijackich zawodach!
Wolfgart głośno i uprzejmie przyznał się do klęski po zaledwie jednym łyku.
– To jakbym pił roztopiony ołów – wycharczał, klepiąc Venevę po plecach i ocierając łzy wyciśnięte z oczu przez mocny trunek. – Ale wcale mnie nie dziwi, że u was na wschodzie musicie pić taki płynny ogień. Widziałem wasze kobiety. Trzeba być pijanym w sztok, żeby się z nimi zabawiać w łożnicy.
Całe szczęście, że Pendrag w porę przerwał to, co Wolfgartowi wydawało się dobrotliwym naigrywaniem się z ostagockich wojowników. Teraz przepychał się przez tłum pomalowanych, odzianych w zbroje i pokrytych potem ciał, ciągnąc za sobą pijanego przyjaciela. Tej nocy królowie ludzi świętowali razem ze swymi wojownikami, a duszna atmosfera w długim domu była pełna radosnych okrzyków i opijania zadzierzgniętego na polu walki braterstwa.
Na samym końcu długiego domu Sigmar siedział na tronie i rozmawiał z Kurganem Żelaznobrodym z Karaz-a-Karak. Złota korona na jego głowie lśniła jakby płonął w niej ogień.
Odziany w zbroję krasnoludzkiej roboty, wspaniały podarunek od króla krasnoludów, Imperator wyglądał jak bóg. Alfgeir stał u jego boku, podczas gdy Eoforth, szacowny doradca Sigmara, siedział na ławce po jego lewej stronie. Krasnoludzki władca opierał się o swój topór i rozmawiał z Sigma-rem, a w przerwach między zdaniami pociągał spore łyki z kufla wypełnionego ale. Wolfgart pomachał przyjacielowi, a Sigmar skinął mu głową z szerokim uśmiechem na twarzy.
– Popatrz na to, hę? – wybełkotał Wolfgart. – Cholerny Imperator! Kto by się tego spodziewał?
– Tylko on sam – odpowiedział po prostu Pendrag.
Wolfgart spojrzał w stronę paleniska, gdzie Redwane
stał na stole i wymachując mieczem opowiadał niewiarygodne historie o swoich heroicznych czynach podczas bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia przed publicznością składającą się z roześmianych dziewcząt.
– Ktoś tu nie będzie dzisiaj spał sam – stwierdził Wolfgart.
– Jemu to nigdy nie grozi – zauważył trzeźwo Pendrag. – Po co wydawać brzęczącą monetę na dziewkę, jeżeli można po prostu uwieść śliczną służ-kę?
– Dobrze powiedziane – roześmiał się Wolfgart. – Chociaż jako żonaty mężczyzna nie muszę robić ani jednego, ani drugiego, żeby obudzić się u boku gorącego ciała.
– Ożeniłeś się z asobomeńską kobietą – stwierdził Pendrag. – Maedbh obcięłaby ci męskość, gdyby przyszło ci do głowy zachowywać się jak Redwane.
– Ponownie dobrze powiedziane – zgodził się Wolfgart, po czym roześmiał się, spostrzegając w masie świętujących wojowników znajomą twarz.
Wolfgart zaczął przepychać się przez zatłoczony długi dom, po drodze zgarniając ze stołu dwa niepilnowane metalowe kufle z przykrywkami, wypełnione po brzegi piwem. Pendrag szedł za nim, aż wreszcie dotarli do wojownika w czarnej zbroi, który stał oparty o kamienną ścianę z rękami założonymi na piersi.
– Laredusie, ty stary psie! – wrzasnął Wolfgart. – Jakżeż, na Ulryka, ci się wiedzie?
Mężczyzna odwrócił się, słysząc swoje imię. Nosił skrzydlaty czarny hełm i czarny płaszcz na równie czarnym napierśniku. Starszy mniej więcej o dekadę od Wolfgarta, Laredus był jednym z Kruczych Hełmów, elitarnego oddziału wojowników stojących na straży endalskich królów odkąd sięgała historia plemienia.
– Wolfgarcie – przywitanie Laredusa było raczej chłodne.
– Nie widziałem cię od czasów Czarnego Ognia – kontynuował niezrażony Wolfgart, wciskając Laredusowi kufel z piwem.
Kruczy Hełm potrząsnął głową i powiedział:
– Nie. Dziękuję ci, ale nie będę pił.
– Co?! – wykrzyknął zdumiony Wolfgart. – Weźże się napij człowieku! Tylko jedna taka noc w życiu!
– Nie mogę – odparł Laredus. – Król Aldred rozkazał nam, żebyśmy dzisiaj nie tykali mocniejszych trunków.
– Ach, w takim razie nie masz się czego obawiać – powiedział Wolfgart, zaglądając do kufla. – Myślę, że to merogeńskie. Z mojego pęcherza często wydobywają się mocniejsze płyny niż to piwo. Nic ci nie będzie, napij się!
– Nie – powtórzył Laredus sztywno. — Mój król wydał rozkaz, a ja muszę mu się podporządkować.
– To przynajmniej posiedź z nami przez chwilę – zażądał Wolfgart, poirytowany tym, że Kruczy Hełm odmawia napicia się kolejki. – Opowiesz nam o tym, co się dzieje w Marburgu.
Laredus zacisnął szczęki i skłonił się sztywno przed Wolfgartem i Pendragiem.
– Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, wolałbym się oddalić. Muszę dopilnować moich ludzi – powiedział.
Zanim Wolfgart zdołał odpowiedzieć, Laredus obrócił się na pięcie i odmaszerował.
– Na jaja Ranalda, co to było? – zapytał zdumiony Wolfgart i obrócił się do Pendraga.
Pendrag nie odpowiedział, więc wzrok Wolfgarta powędrował za Laredusem, który dołączył do grupy odzianych w identyczne jak on płaszcze endalskich wojowników zgromadzonych wokół ich młodego władcy.
– Nie rozumiem – stwierdził Wolfgart. – Przezimowałem raz w Marburgu, zaraz po bitwie pod Astofen i walczyłem z Laredusem przeciwko jutońskim najeźdźcom. Byliśmy wtedy jak bracia, a teraz jak on mnie traktuje! Niech to wszystko szlag trafi, ostatnim razem gdy ten łajdak był w Reikdorfie zdawał mi się bardziej przyjacielski.
– Tak – odparł Pendrag, przyglądając się czujnie Endalom i ich młodemu władcy o pochmurnej twarzy. – Ale wtedy to Marbad był królem Endalów.
– Może i masz rację, przyjacielu – zgodził się Wolfgart, któremu ani trochę nie podobały się rzucane spode łba spojrzenia króla Aldreda. Jako jedyny ze wszystkich władców zgromadził obok siebie wojowników i umiejscowił się z dala od innych, tak jakby odcinając się od radosnego nastroju. Jego spojrzenie było zimne i odległe. Wolfgart opróżnił kufel, który przed chwilą ofiarowywał Kruczemu Hełmowi. Następnie cisnął go w palenisko, upewniwszy się wcześniej, że endalscy wojownicy doskonale to widzą.
– Daj spokój, odpuść sobie. W taką noc nie warto wszczynać bójki – ostrzegł przyjaciela Pendrag, chwytając go za ramię.
Wolfgart pokiwał głową. Czuł się bardziej zraniony niż rozgniewany afrontem ze strony Laredusa.
Nie miało to sensu. Braterstwo między wojownikami było niezwykłą, więzią, jakiej ci, którzy nigdy nie stanęli twarzą w twarz z wrogiem, nie po-trafili pojąć. Zemanie takiej więzi było jednoznaczne z rozgniewaniem bogów. Wolfgart splunął do ognia, żeby odczynić zły urok, który mógłby na nich ściągnąć taki uczynek.
Zrzucił dłoń Pendraga ze swojego ramienia.
– Już w porządku – powiedział. – Nie mam zamiaru zrobić nic głupiego. Jeżeli Laredus nie chce się z nami napić, to znajdziemy kogoś, kto zechce.
– Oszczędzę wam poszukiwań – odezwał się szorstki głos z północnym akcentem dobiegający zza ich pleców. Wolfgart roześmiał się i natychmiast rozchmurzył, gdy obróciwszy się, ujrzał przed sobą znajomą twarz Wiecznego Wojownika z góry Fauschlag.
– Myrso! Na bogów, człowieku, jak dobrze cię widzieć
– krzyknął Wolfgart i objął przyjaciela w miażdżącym niedźwiedzim uścisku. Myrsa był odziany w tę samą co zwykle białą zbroję płytową. Poklepał Wolfgarta po plecach. Ten aż jęknął, tak mocne były uderzenia. Wypuścił Myrsę z objęć, a ten ścisnął rękę Pendraga w mocnym, żołnierskim uścisku.
– Ja również cieszę się, że was widzę, przyjaciele – odparł Myrsa. – Dobrze się wam powodzi?
– Trzymamy się nieźle – odpowiedział Wolfgart. – Nie dolega nam nic, czego nie wyleczyłaby dobra bitwa.
– O tak, mamy się całkiem dobrze – potwierdził Pendrag.
– Reikdorf rozrasta się z każdym dniem, naszym ludziom nie brakuje jedzenia, a na wszystkich terenach panuje pokój. Nie moglibyśmy prosić o więcej.
– Tak, obaj dobrze prawicie – zgodził się Myrsa, podnosząc metalowy kufel z przykrywką z tacy przechodzącej służki.
Trzej przyjaciele usiedli przy najbliższym stole, a Wolfgart wystarał się dla nich o długą tacę pełną pieczonej dziczyzny i gotowanych warzyw.
– Pendrag robi się miękki na starość – stwierdził Wolfgart przeżuwając soczyste żeberko. – Cały czas spędza z Eoforthem w magazynie nad księgami i papierzyskami. On już nie jest wojownikiem, ale uczonym.
– Czy to prawda, Pendragu? – zapytał Myrsa. – Odwiesiłeś ten swój wielki topór na kołek?
– Wolfgart przesadza – odparł Pendrag, nakładając sobie kolejną porcję smakowitych kąsków. – Ale to prawda, że spędzam wiele czasu gromadząc teksty z instrukcjami i porządkując wiedzę, którą przekazały nam krasnoludy. Przyznajcie sami, jaki będzie pożytek z pokoju, jeżeli nie wykorzystamy go na naukę nowych rzeczy? Jak inaczej przekażemy naszą wiedzę nowym pokoleniom?
– Pendrag mnie przekonał, Wolfgarcie – powiedział Myrsa. – Być może my wszyscy powinniśmy zostać ludźmi nauki?
– Gdyby tylko świat nam na to pozwolił – westchnął Pendrag, klepiąc Myrsę po naramienniku. – Ale dość tych przekomarzań. Muszę ci powiedzieć, że dobrze się spisałeś podczas koronacji Sigmara.
– Tak – potwierdził Wolfgart. – Kiedy Ar-Ulryk naciął twoje ramię nad kotłem, miałem wrażenie, że z żył popłynie lodowata woda. Prawie jak na króla przystało, co?
Po twarzy Myrsy przemknął cień.
– Nie mów tak – odparł. – Nie jestem królem i nie chcę nim być. Moim za-daniem powinno być dowodzenie żołnierzami z Fauschlagu, a tymczasem ciągle jestem zmuszony przekazywać swoje obowiązki komuś innemu, ponieważ zajęcia związane z rządzeniem Middenheim pochłaniają każdą moją wolną chwilę. To koszmar, przyjaciele, koszmar na jawie. Jestem przecież wojownikiem, nie władcą!
– Middenheim? Więc tak teraz nazywacie to swoje miasto w górach? – zapytał Wolfgart.
Myrsa pokiwał głową.
– Nasi uczeni zdecydowali, że nadszedł czas, żeby nadać miastu właściwą nazwę i wybrali tę, jaką nosiła pierwsza osada zbudowana wokół Płomienia Ulryka. Najprawdopodobniej pochodzi od starego krasnoludzkiego słowa „wieża strażnicza stojąca pośrodku” albo coś podobnego.
– Poetyckie – mruknął Wolfgart.
– A co ty tam wiesz – uśmiechnął się Myrsa. – Przecież nazwa „miasto nad Reikiem” też ma w sobie liryczne piękno.
Wolfgartowi został oszczędzony trud wymyślenia odpowiedniej riposty, gdyż oto na horyzoncie pojawił się Redwane. Białego Wilka przyprowadziła do stołu posągowa kobieta w długiej, zielonej sukni. Jej skóra była jasna w tych miejscach, których nie pokrywały kolorowe, spiralne tatuaże. Była wysoka, szeroka w ramionach, a jej blond włosy spięte w koński ogon sięgały aż do pasa.
Trzepnęła Redwane’a w tył głowy.
– Maedbh, światło mojego życia i królowo mej alkowy!
– zakrzyknął Wolfgart. Objął ją i przytulił mocno, uważając jednak, żeby nie zgnieść powiększonego brzucha.
– Mężu – odezwała się Maedbh. – Zwracam ci tego chutliwego psa, zanim któryś z zazdrosnych wojowników wbije mu nóż prosto w serce. Jeżeli ten bydlak jakieś ma, oczywiście.
– Jak zwykle rozrabiasz, co Redwane? – zapytał Myrsa.
– Ja? Ależ skąd, to tylko zwykłe nieporozumienie – zaprotestował Biały Wilk. -Christa słabo się poczuła od gorąca, a ja tylko zaprowadziłem ją na zewnątrz, żeby zaczerpnęła świeżego powietrza. Nic na to nie poradzę, że Erek pomyślał, iż moje intencje wobec jego kobiety były jakiekolwiek inne niż czysto honorowe.
– Ta twoja różdżka któregoś dnia wpakuje cię w prawdziwe kłopoty – stwierdził Wolfgart, chociaż tak naprawdę podziwiał odwagę młodzieńca, który miał śmiałość zalecać się do znanej z ciętego języka Christy. – A moja żona nie zawsze będzie na miejscu, żeby ocalić twój tyłek.
Redwane uśmiechnął się i wzruszył ramionami, po czym usiadł na krawędzi stołu i poczęstował się jedzeniem z talerza Pendraga.
– Nie martwcie się o mnie – powiedział Redwane, poklepując wyślizgany, opleciony rzemieniem trzonek swojego młota. – Potrafię sobie radzić z kłopotami, które napotykam w życiu.
– To nie o ciebie się martwimy, głupcze – wtrącił się Pendrag. – Tylko o tego nieszczęśnika, jaki stanie ci na drodze. Nie chcę, żebyś zabił człowieka w honorowym pojedynku, tylko dlatego, że wcześniej zachciało ci się stanąć w miłosne szranki z jego kobietą.
Redwane pokiwał głową, ale Wolfgart zauważył, że słowa Pendraga nie zrobiły na nierozważnym, młodym człowieku żadnego wrażenia.
– Ach i po co ja w ogóle z tobą gadam? – syknął Pendrag.
– I tak mnie nie słuchasz. Tylko doświadczenie na własnej skórze da ci tę gorzką lekcję życia, której tak bardzo potrzebujesz.
– Zawsze w roli nauczyciela i mentora, prawda Pendragu? – spróbował rozładować atmosferę Wolfgart. – Widzisz, Myrso? Mówiłem ci, że stał się uczonym.
Myrsa pokiwał głową i upił jeszcze trochę piwa. Wkrótce muzyka dud
przycichła i gwar głosów również. Wolfgart zerknął w stronę przeciwległego końca sali. Sigmar podniósł się z tronu, a jego żelazne spojrzenie prześlizgiwało się po zgromadzonych wojownikach.
– Co się dzieje? – zapytał Redwane.
– Kiedy koronują nowego króla, tradycja nakazuje, żeby obdarował przywilejami tych, którzy go wspierali – wyjaśnił Pendrag. – Przypuszczam, że to samo dotyczy koronacji na Imperatora.
– Przywileje? Jakiego rodzaju?
– Włości, tytuły... Takie tam.
– Aha, więc królowie zyskają jeszcze więcej ziem i wymyślnych tytułów? – podsumował Redwane.
– Coś w tym rodzaju – przytaknął Pendrag. – Nie martw się, chłopcze, to nic co mogłoby dotyczyć takich jak my.
Rozdzial 3
Rachunki do wyrównania
Sigmar zamknął za sobą drzwi do komnaty sypialnej umieszczonej na tyłach długiego domu i ciężko westchnął. Dwa Białe Wilki trzymały straż na zewnątrz, ale jeżeli nawet któryś z mężczyzn zauważył na jego twarzy ślady zmęczenia, to nie dał tego po sobie poznać. Alfgeir dobrze ich wytrenował. Psy Imperatora leżały na posłaniu z niedźwiedzich skór, wygrzewając się w cieple bijącym od przygasającego paleniska. Trzy głowy jednocześnie podniosły się, gdy wszedł do pokoju. Ortulf, najstarszy z trójki, obnażył kły, ale gdy tylko wyczuł zapach Sigmara, zaraz jednym susem zeskoczył z łoża. Lex i Kai szybko poszli w jego ślady, jak zwykle ciesząc się niezmiernie z obecności pana.
Psy były darem od króla Wolfili z Udosesów przekazanym po bitwie w Przełęczy Czarnego Ognia. Udoseskie psy bojowe były zazwyczaj brutalnymi bestiami, trudnymi do wytrenowania i gwałtownymi, ale jeżeli komuś udało się zdobyć ich przywiązanie, były wierne swemu panu aż po śmierć. Podobnie rzecz się ma w przypadku samych Udosesów, pomyślał Sigmar.
Uklęknął, zmierzwił futra zwierząt i dał im kilka pasków pieczonego mięsa dzika, które zabrał z głównej sali. Psy rzuciły się na jedzenie, ale Lex i Kai z rozmysłem pozwalali, żeby Ortulfowi trafiały się najsmaczniejsze kąski. Podczas gdy zwierzęta pożerały mięso dzika, Sigmar przetarł zmęczone oczy i ziewnął. To był długi dzień i niczego teraz tak nie pragnął, jak porządnie się wyspać.
Zsunął z ramion pelerynę z wilczego futra i sięgnął do sprzączek spinających wspaniałą, srebrną zbroję. Była ona prezentem koronacyjnym od króla Kurgana Żelaznobrodego, ale Sigmar zdejmując ją z siebie kawałek po kawałku miał wrażenie, że nosił ją przez całe życie. Każdy element został wykuty z mistrzostwem znanym jedynie krasnoludom. Na wypolerowanym metalu wyryto znaki runicznego pisma. Idealnie wykończenie sprawiało, że zbroja lśniła niemal lustrzanym blaskiem.
Napierśnik był lżejszy nawet od lakierowanych skórzanych napierśników noszonych przez taleuteńskich konnych łuczników. Był przy tym dostosowany do jego sylwetki i ozdobiony pośrodku wypukłym wzorem komety o dwóch ogonach.
Żaden śmiertelnik nie nosił nigdy wspanialszej zbroi.
Szybko zdjął ją z siebie i powiesił każdy element na stojaku w kącie pokoju. Ubrany jedynie w koszulę i koronę, zsunął wreszcie i dar Alaryka ze swej skroni. Podobnie jak zbroja, korona była przepięknym przedmiotem i Sigmar wyczuwał starożytną moc zaklętą w złotych runach wyrytych w metalu.
Odłożył koronę do wyściełanej aksamitem szkatuły stojącej tuż przy łożu i zamknął pokrywę. Ghalmaraza zawiesił na żelaznym stojaku na broń, tuż obok miecza o ostrzu w kształcie liścia, asoborneńskiej włóczni i swego ulubionego cheruseńskiego sztyletu. Usiadł na skraju łoża, wsłuchując się w odgłosy hałaśliwych obchodów dochodzące z wielkiej sali, wiedząc, że będą trwały aż do późna w nocy.
Mimo że dookoła były setki wojowników, Sigmar czuł dziwną samotność, jakby wywyższenie na Imperatora w jakiś sposób odseparowało go od współbraci. Wiedział, że wciąż był tym samym człowiekiem co kiedyś, ale zaszła w nim jakaś istotna zmiana, chociaż nie był jeszcze w stanie pojąć jej istoty.
Cofnął się myślą do przemówienia, które wygłosił w długim domu i ogłuszających okrzyków, jakie witały każdy jego werdykt. W trakcie tygodni
poprzedzających koronację, Sigmar sporo czasu spędził na rozmyślaniach, jakimi łaskami obdarować tych, którzy poprzysięgli mu wierność. Jego sprzymierzeńcy byli dumnymi mężczyznami i kobietami i z pewnością mieli
nadzieję na dobrodziejstwa, które spłyną na ich ludy w zamian za krew przelaną w imieniu stworzenia Imperium.
Pierwszy akt wydany przez Sigmara był również tym o najwyższej wadze.
Zniósł tytuły królewskie, ogłaszając, że ten, kto nazywa siebie królem, nie mógłby podlegać rozkazom innego. W zamian za to każdy z plemiennych władców miał przyjąć tytuł książęcy, zachowując wszystkie swoje ziemie i prawa do rządzenia swym ludem. Przysięgi Miecza wciąż obowiązywały władców wobec Sigmara, tak jak i Imperatora wobec jego współbraci.
Ziemia należąca do każdego z książąt została im powierzona we wieczne władanie, a Sigmar przysiągł na Ghal– maraza, że oni i ich potomkowie po-zostaną jego szanowanymi braćmi i siostrami tak długo, jak będą żyć wedle ideałów, dzięki którym ich królestwa połączyły się w jedno bezpieczne Imperium.
Jeden kraj, jeden lud, zjednoczony pod rządami jednego władcy, ale wszystkim jego mieszkańcom pozostawiono prawo do zachowania odrębności.
Po tym, jak najważniejsze oświadczenie zostało wygłoszone i zaakceptowane, Sigmar rozpoczął nadawanie przywilejów dla konkretnych osób. Ogłosił Alfgeira Wielkim Rycerzem Imperium i powierzył mu ochronę Reikdorfu oraz jego mieszkańców. Następnie wręczył oszołomionemu Alfgeirowi wspaniały sztandar utkany z białego jedwabiu nabyty za zawrotną sumę od kupców z południa o oliwkowej karnacji. Chorągiew przedstawiała czarny krzyż z umieszczoną pośrodku czaszką. Sigmar ogłosił, że ten sztandar od teraz na zawsze będą nosić ci, którzy będą walczyć w obronie Reikdorfu.
Pośród dzikich okrzyków radości Sigmar ogłosił też, że Reikdorf będzie głównym miastem Imperium, jego stolicą
i siedzibą Imperatora. Stanie się latarnią nadziei i wiedzy dla jego ludu, miejscem, gdzie wojownicy i uczeni będą się gromadzić, aby przekazać dalszym pokoleniom wiedzę o święcie, w którym żyją.
Na zakończenie tej przemowy Sigmar ogłosił plany wybudowania wielkiej biblioteki i mianował czcigodnego Eofortha jej pierwszym kustoszem. Przenikliwy Eoforth służył królowi Bjórnowi jako doradca przez ponad czterdzieści lat i wraz z Pendragiem zgromadził olbrzymią kolekcję zwojów zapisanych przez najmądrzejszych ludzi w kraju.
Eoforthowi powierzył więc misję gromadzenia wiedzy ze wszystkich stron ludzkiej krainy, zbierania jej pod jednym dachem, aby każdy, kto będzie jej szukał, mógł ją znaleźć w murach biblioteki. Na koniec Sigmar zarzucił na ramiona Eofortha szarą opończę uczonego i napotkał spojrzenie Pendraga, w którym wyczytać można było niecierpliwe oczekiwanie na przyznanie podobnego stanowiska we właśnie powołanej do życia instytucji.
Ale Sigmar przeznaczył dla Pendraga dużo ważniejsze zadanie.
Uśmiechnął się, przypominając sobie wyraz twarzy przyjaciela, kiedy ogłosił, że został on mianowany księciem Middenheim i zwierzchnikiem północnych marchii. Szokowi na twarzy Pendraga towarzyszyła oznaka ulgi na twarzy Myrsy. Widząc to, Sigmar nie miał wątpliwości, że podjął słuszną decyzję.
Wojownicy ze wszystkich plemion zostali uhonorowani za odwagę, jaką okazali na Przełęczy Czarnego Ognia: Maedbh z Asobornów, Ulfdar z Turyngian, Wenyld z Unberogenów, Vash z Ostagotów i wielu, wielu innych. Długi dom aż zatrząsł się w posadach, gdy huknął w nim dźwięk mieczy i toporów wybijających na tarczach ogłuszający rytm. Wypełniwszy obowiązek wobec swych wiernych żołnierzy, Sigmar pozostawił ich, aby świętowali.
Zmęczony ponad miarę Sigmar wśliznął się pod niedźwiedzią skórę leżącą na łożu. Trzy psy skuliły się obok siebie na brigundiańskim dywanie rozpostartym na środku podłogi.
Marzył o tym, żeby zapaść w sen, ale godziny mijały, a on wciąż przewracał się z boku na bok.
* * *
Ogień w palenisku dogasał, rzucając ciemny, czerwonawy poblask na wnętrze komnaty. Mimo że w pokoju było ciepło i Sigmara przykrywała gruba narzuta, nagle poczuł unoszący się w powietrzu chłód przypominający moment, kiedy omal nie utonął w Kotle Zguby.
Zadrżał, gdy w jego pamięci pojawiły się ulotne wspomnienia rzeczy, które widział w lodowatych odmętach. Co one oznaczały i jak powinien je interpretować? Czy były to wizje przyszłości zesłane mu przez Ulryka czy zwykłe fantasmagorie wywołane przez umierający z braku powietrza mózg? Sigmar postanowił, że kiedy obchody się zakończą i książęta powrócą do swych zamków, poprosi Eofortha o pomoc w odnalezieniu znaczenia ukrytego tych wizjach.
Ortulf i Lex podnieśli głowy z dywanu, warcząc cicho na jakieś niezidentyfikowane zagrożenie. W Sigmarze natychmiast obudziła się czujność. Pozornie pozostając bez ruchu, przesunął dłoń pod narzutą w poszukiwaniu niewielkiego sztyletu z rękojeścią w kształcie litery T, który był ukryty w tajemnej kieszeni wszytej w skórę niedźwiedzia.
Otworzył powieki na zaledwie milimetr i rozejrzał się po pokoju w poszukiwaniu czegoś podejrzanego. Teraz już wszystkie trzy psy warczały, chociaż po ich głosie poznawał, że są zdezorientowane. Coś je zaalarmowało, ale nie potrafiły zidentyfikować źródła zagrożenia.
Z kąta pokoju wynurzył się cień i Sigmar mocniej zacisnął palce na brązowej rękojeści sztyletu.
– Odłóż broń, Dziecko Gromu – odezwał się nienawistny głos, którego Sigmar miał nadzieję już nigdy w życiu nie usłyszeć. – Nie mam zamiaru cię skrzywdzić.
– Zastanawiałem się, kiedy wyjdziesz z ukrycia – odparł Sigmar, podnosząc się na łożu i nie wypuszczając rękojeści sztyletu z mocnego uścisku.
– Wyczułeś moją obecność? – zapytała wiedźma i kuśtykając przeszła przez pokój. – Jestem pod wrażeniem. Większość ludzi jest zbyt zajęta zgłębianiem własnych pragnień, żeby dostrzec prawdę o otaczającym ich świecie.
– Wyczułem plugastwo w powietrzu, ale nie wiedziałem czemu to przypisywać -powiedział Sigmar. – Teraz już wiem.
Wiedźma wydała z siebie pozbawiony cienia wesołości chichot, po czym zbliżyła się do jego łoża, podpierając się laską z ciemnego drewna.
– A więc tak chcesz ze mną rozmawiać – powiedziała. – No cóż, dobrze, w takim razie oszczędzę sobie przyjacielskich słów i gratulacji.
Psy Sigmara obnażyły zęby. Ich mięśnie były napięte, a sierść zjeżona. Wiedźma rzuciła w ich stronę zaklęcie i zwierzęta skamląc ze strachu skuliły się w przeciwległym kącie pomieszczenia.
– Zwierzęta wciąż się mnie boją, chociaż ludzie już nie – powiedziała z nostalgią w głosie. – Zawsze to coś, prawda?
Usiadła na skraju sigmarowego łoża. Z bliska wyglądała na bardzo starą. Jej twarz była straszliwie pomarszczona jak zniszczona zwierzęca skóra, a resztka białych włosów, jaka jej pozostała, stała się przerzedzona i cienka. Przez moment Sigmar poczuł litość. A potem przypomniał sobie, że ma przed sobą osobę, która wprowadziła w jego życie zamęt i cierpienie i jego serce stwardniało.
– Naprawdę wiedziałeś, że jestem w Reikdorfie? – zapytała.
– Tak – odparł Sigmar. – A teraz chciałbym, żebyś sobie poszła. Jestem zmęczony i nie mam nastroju na wysłuchiwanie przepowiedni o zagładzie.
Wiedźma roześmiała się, a był to dźwięk jakby zamarznięte gałązki trzaskały pod stopą nieostrożnego wędrowca.
– Korona Alaryka dała ci dar postrzegania – stwierdziła. – Ostrzegam cię, żebyś nie próbował jej wymienić na inną.
– Co to ma znaczyć?
– To tylko rada, nic więcej – powiedziała wiedźma. – Ale to nie dlatego tu jestem. Przybyłam, żeby cię ostrzec i o coś cię poprosić.
– Poprosić? – zdumiał się Sigmar. – Dlaczego miałbym zrobić dla ciebie cokolwiek? Przysporzyłaś mi jedynie cierpienia.
Po twarzy wiedźmy przemknął cień gniewu i Sigmar aż się wzdrygnął, wyczuwając jej lodowatą furię.
– Nienawidzisz mnie – powiedziała. – Ale gdybyś wiedział, ile musiałam poświęcić, żeby cię poprowadzić, uczynić cię silniejszym i przygotować na to, co ma nadejść, padłbyś przede mną na kolana i spełnił każdą moją zachciankę.
– Dlaczego miałbym ci wierzyć? – zapytał Sigmar hardo. -Twoje słowa wróżą jedyne śmierć.
– Ajednak masz Imperium, o którym śniłeś.
– Zdobyłem je dzięki odwadze wojowników – odparł Sigmar. – A nie dzięki twoim intrygom i knowaniom.
– Zdobyłeś je, ponieważ pożądasz śmierci i chwały – rzuciła gniewnie wiedźma. – Pragnienia większości ludzi są proste i banalne: pełny brzuch, dom gdzie można się schronić przed zimnem i kobieta do rodzenia synów. Ale ty jesteś inny... O nie, Sigmar Młotodzierżca jest zabójcą, którego serce śpiewa tylko, jeśli znajduje się o włos od śmierci, a jego zbryzgany krwią młot rozłupuje czaszki wrogów. Jak wszyscy wojownicy masz w sercu mrok, który pożąda przemocy. To właśnie on rodzi w ludziach potrzebę zabijania i niszczenia, ale twój może cię pożreć, jeżeli w twym sercu nie będzie równowagi. Postaw na drugiej szali tego mroku współczucie, litość i miłość.
Tylko wtedy staniesz się Imperatorem, jakiego ten kraj potrzebuje, aby przetrwać. To jest moje ostrzeżenia dla ciebie, Dziecko Gromu.
Słowa wiedźmy cięły niczym noże, ale Sigmar nie mógł zaprzeczyć, że była w nich część prawdy. Tylko w bitewnym zgiełku czuł się tak naprawdę żywy, wtedy gdy wrogowie byli dziesiątkowani i spychani z pola bitwy przez powódź krwi.
– Nazywasz to mrokiem, ale dzięki temu zwyciężam swych wrogów – odparł Sigmar. – Potrzebuję tego, aby chronić moje ziemie.
– Moim przekleństwem jest to, że nikt mnie nigdy nie docenia – westchnęła wiedźma. – Ale cóż, mój czas na tej ziemi się kończy i mam tylko tę jedną szansę, żeby przekazać ci wiedzę o nadchodzących wydarzeniach.
– Widziałaś przyszłość? – zapytał Sigmar, wykonując znak rogów.
– Nie ma czegoś takiego jak przyszłość – odpowiedziała wiedźma. – Ani przeszłość. Wszystkie rzeczy istnieją teraz i zawsze. Ludzkość została po-błogosławiona tym, że nie dostrzega całej nieskończonej struktury świata. Istnienie to skomplikowana układanka, z której wy widzicie tylko pojedynczy fragment. Moim przekleństwem jest to, że widzę ich więcej.
– Ale nie wszystkie? – zapytał Sigmar, mimo że sam przed sobą nie chciał się przyznać do tego, że jest zaciekawiony.
– Nie i jestem wdzięczna za tę małą łaskę. Tylko bogowie mają odwagę wiedzieć wszystko, ponieważ ludzie oszaleliby, gdyby znali całą prawdę o swym przeznaczeniu.
– Ostrzegłaś mnie – powiedział Sigmar. – A teraz powiedz, na czym polega twa prośba i oddal się.
– Dobrze więc, chociaż myślałam, że będziesz zadowolony, iż tym razem chcę z tobą porozmawiać o życiu, a nie o śmierci.
– Życiu? Czyim?
– Mężczyzny o imieniu Myrsa – odpowiedziała wiedźma. – Znasz go też pod imieniem Wieczny Wojownik i jest to dobrze dobrany tytuł. Mieszkańcy góry Fauschlag pamiętają dawną przepowiednię, która mówi, że ich miasto upadnie, jeżeli taki wojownik jak on nie poprowadzi ich armii podczas wojny.
Wiedźma zarechotała.
– Jest to oczywiście fałszywa przepowiednia jakiegoś przebiegłego wróżbity, który wygłosił ją, aby poprzeć plany swojego syna idioty. Okazało się z czasem, że jest w niej część prawdy. Bardziej z przypadku niż celowo, jak przypuszczam. Ostateczny wniosek jest taki, że nie możesz dopuścić, aby Wieczny Wojownik zginął, zanim nadejdzie jego czas.
– Zanim nadejdzie jego czas? – zapytał Sigmar. – Cóż to za prośba? Jak ktokolwiek może wiedzieć, kiedy nadchodzi dla kogoś właściwy czas, aby opuścić ten padół?
– Niektórzy wiedzą, Dziecko Gromu – odparła wiedźma. – Ty będziesz wiedział.
Raz jeszcze Sigmar wykonał znak rogów.
– Niech cię diabli, kobieto! – krzyknął. – Przestań mówić o mojej śmierci! A teraz odejdź, bo, na krew Ulryka, zabiję cię tu i teraz.
– Uspokój się – odpowiedział wiedźma. – Nie mówię o twojej śmierci.
– Więc co masz na myśli?
– O nie – powiedziała wiedźma, mrugając do niego porozumiewawczo. -Tego nie mam zamiaru ci powiedzieć, ponieważ to właśnie co w życiu niepewne, czyni je tak interesującym, nieprawdaż?
Złość zapłonęła w sercu Sigmara i gwałtownym ruchem podniósł się z łoża, trzymając w wyciągniętej dłoni sztylet.
– Męczysz mnie swymi zagadkami, kobieto – syknął. – Dosyć tego! Jeżeli jeszcze raz cię spotkam, poderżnę ci gardło, zanim twój jadowity język zdoła rzucić choćby jedną klątwę.
– Nie obawiaj się, Dziecko Gromu, ponieważ rozmawiamy po raz ostatni – obiecała wiedźma ze smutkiem w głosie. – Aczkolwiek zobaczymy się jeszcze i wtedy wspomnisz na moje słowa.
– Więcej zagadek – Sigmar splunął z obrzydzeniem.
– Życie jest zagadką – odparła wiedźma, podnosząc się z łoża z uśmiechem na ustach. Skierowała wzrok ku gasnącemu palenisku.
– A teraz śpij, ale nie zapomnij tego, co ci powiedziałam, ponieważ w przeciwnym razie wszystko, co zbudowałeś, obróci się w gruzy.
Z paleniska buchnęły płomienie, a Sigmar przewrócił się na łóżko. Sztylet wysunął się z jego dłoni. Poczuł wielkie znużenie i sen, który przedtem przed nim uciekał, teraz utulił go w ciepłych objęciach.
O świcie Sigmar obudził się pod niedźwiedzią skórą rozgrzany i wypoczęty. W komnacie nie było śladu po wiedźmie, a psy zachowywały się, jak-by nocne spotkanie nigdy nie miało miejsca. Nie dało się jednak tego samego powiedzieć o Sigmarze. Słowa staruchy ciążyły mu jak niewolnicze kajdany wokół szyi. Przez resztę tygodnia podczas ciągnących się obchodów święta jego koronacji, cały czas przeszukiwał oczami cienie, na wypadek gdyby jej mroczna sylwetka miała się z nich wyłonić.
Przez następne sześć dni wojownicy Imperium upajali się swym zwycięstwem, co oznaczało konsumowanie stosów jedzenia i piwo płynące rzekami. Książęta z dalekich krańców Imperium przywieźli ze sobą wina i ogniste trunki zza rozciągających się na południu gór. Kobiety ze wszystkich plemion przygotowywały narodowe potrawy. Unberogeńskie piwo, mocne ale przyprawiane bagiennym mirtem, znikało w oszałamiającym tempie, a kolejne skrzynki asoborneńskiego wina wyładowywano codziennie ze statków w dokach i przynoszono do długiego domu.
Cheruseńska wołowina i menogocka wieprzowina leżały obok siebie na tacach, a każdy z władców próbował nowych i egzotycznych dla niego potraw z każdego zakątka Imperium. Była to naprawdę uczta, której nikt w Reikdorfie nie miał nigdy zapomnieć. Nie tylko wojowników traktowano podobnie szczodrze. Sigmar rozkazał otworzyć spichlerze i na czas trwania obchodów koronacji każda rodzina w Reikdorfie i poza nim mogła jeść darmowy chleb.
Eoforth lamentował nad kosztami, ale Sigmarowi nie dało się tego wy-perswadować. Jego imię wychwalano pod niebiosa w całym Imperium.
Zwyczaj nakazywał, żeby podczas dnia koronacji władca zachował dystans wobec ludu, ale przez resztę tygodnia Sigmar nie miał zamiaru odcinać się od przyjaciół. Wolfgart i Pendrag odnaleźli go niemal natychmiast. Sigmar wiedział dokładnie, co powie jego przyjaciel, zanim jeszcze Pendrag otworzył usta.
– Nie mogę tego zrobić, Sigmarze – powiedział Pendrag. – Ja władcą ca-łego miasta? To wielki zaszczyt, ale z pewnością znajdzie się ktoś lepiej na-dający się do tego zadania.
Wolfgart pokręcił głową.
– Zachowuje się tak przez cały czas, Sigmarze. Przemów mu do rozsądku.
Sigmar położył rękę na ramieniu starego przyjaciela i powiedział:
– Spójrz na to, czego dokonałeś w Reikdorfie: kamienne mury, nowe szkoły, kuźnie i na stałe działający targ. Uczyniłeś z tego miasta klejnot mo-jej korony i jestem przekonany, że zrobisz to samo z Middenheim.
– Ale Myrsa... Przecież to jego miasto – zaprotestował słabo Pendrag. Sigmar zauważył, że myśl o wykorzystaniu swoich pomysłów w zupełnie nowym mieście spodobała mu się i to bardzo. – To jemu należy się ten zaszczyt. Poczuje się upokorzony.
Sigmar zadrżał, przypominając sobie słowa wiedźmy, a tymczasem odezwał się Wolfgart. – Myślę, że Myrsa będzie aż nadto szczęśliwy wiedząc, że to ty przejmiesz władzę. Pamiętasz, co powiedział wczoraj wieczorem? „Jestem wojownikiem, nie władcą!”. Myślę, że nie musisz się martwić o jego samopoczucie, przyjacielu.
– Jak na człowieka, który całą noc spędził na zalewaniu się do nieprzytomności, Wolfgart przemawia całkiem do rzeczy – dodał Sigmar. – Pamiętaj jednakże, żeby trzymać Myrsę przy sobie, ponieważ zna miasto i ludzi. Będzie istotnym sprzymierzeńcem podczas twoich rządów.
– Nie jestem pewien...
– Zaufaj mi, przyjacielu, będziesz wspaniałym księciem Middenheim. A teraz idź, zabaw się i upij! – rozkazał Sigmar.
– Pierwsze rozsądne zdanie, jakie dzisiaj usłyszałem – podsumował Wolfgart i pociągnął Pendraga ze sobą.
W ciągu następnych kilku dni Sigmar rozmawiał ze swymi poddanymi oraz książętami na temat tego, co muszą zrobić, aby zapewnić ziemi pokój, o który tak odważnie walczyli. Odnowiono Przysięgi Miecza i zaczęto snuć plany o obronie wschodu i północy oraz ekspedycjach, które miałyby przy-nieść więcej wieści o krainach na dalekim południu.
Wielu nawoływało do wojny z Jutonami i społeczne nastroje znalazły swoje odzwierciedlenie w nastawieniu licznych książąt. Król Marius, bezpieczny w swym nadbrzeżnym mieście Jutonsryk, ocalał tylko dzięki zwycięstwu, jakie odniosły zjednoczone siły pozostałych. Wszyscy stwierdzili, że nadszedł czas, aby wyrównać rachunki i albo zmusić Mariusa do złożenia hołdu, albo ostatecznie go zniszczyć.
Asoborneńska królowa Freya chodziła za Sigmarem niczym cień przez cały czas obchodów. Stale wysłuchiwał opowieści o jej bliźniętach, Fridleifrze i Sigulfie, którzy byli niczym boskie dzieci, jeżeli dawać wiarę opowieściom matki. Freya otwarcie obnosiła się ze swoim pożądaniem wobec nie-go, tak samo jak nie kryła rozczarowania, gdy delikatnie odrzucił jej propozycję cielesnych rozkoszy.
Krugar z Taleutenów i Aloysis z Cherusenów starali się we dwójkę poruszyć temat wspólnej granicy. Każdy z nich twierdził, że ten drugi wysyła łupieżcze wyprawy na jego ziemie. Sigmar odłożył tę dyskusję do wiosny, ponieważ nie chciał się zajmować podziałami wtedy, gdy miał zamiar celebrować zjednoczenie. Żaden z książąt nie był zadowolony z takiego rozwiązania, ale obaj skłonili się i wycofali.
Ze wszystkich zgromadzonych władców Sigmar najbardziej upodobał
sobie towarzystwo Wolfili. Udoseski książę był gadatliwy i zdawał się mieć nieograniczone siły, jeżeli chodzi o ucztowanie i branie udziału w konku-rencjach sprawdzających tężyznę fizyczną oraz rozmaite umiejętności. Żaden z jego przeciwników w konkursowych pojedynkach nie był w stanie go pokonać, aż wreszcie Sigmar posłał go na ziemię jednym uderzeniem.
Gdy tylko Wolfila odzyskał przytomność, zaciągnął Sigmara do długiego domu i rozkazał otworzyć butelkę najlepszego trunku z wydestylowanych ziaren. Twierdził, że butelkę tę zapieczętowano jeszcze za czasów jego dziadka. Pili we dwóch do późna w nocy. Nacięli dłonie i stali się braćmi krwi, rozmyślając przy tym o coraz to nowych sposobach walki ze złem tego świata.
Rankiem czwartego dnia obchodów Wolfila przedstawił Sigmarowi swoją żonę, Petrę. Opatulona w pozszywaną z różnokolorowych kawałków suknię Petra była drobniutka i szczupła, chociaż zanim została żoną Wolfili brała udział w niejednej bitwie. Wyraźnie zarysowany brzuch jednoznacznie wskazywał na to, że jest w ciąży z pierworodnym dzieckiem, ale to nie powstrzymało jej przed jedzeniem i piciem wszystkiego, co stało na obficie zastawionych stołach.
– To będzie wspaniały chłopak – stwierdził Wolfila, klepiąc żonę po brzuchu. – Łobuz i wojownik, to pewne, zupełnie jak jego ojciec.
– Cicho! — zbeształa go Petra. – Idźże mi stąd. To będzie dziewczynka, to pewne jak to, że po nocy wstaje dzień.
– Nie bądź głupia, kobieto! – krzyknął Wolfila. – To będzie chłopiec, przecież stary Rouven przepowiedział!
– Rouven? – sapnęła z oburzeniem Petra. – Ach, ten człowiek nie byłby w stanie przepowiedzieć deszczu podczas burzy!
Udosesi byli znani z tego, że są kłótliwym plemieniem. Klany walczyły wśród nich ze sobą równie często jak całe plemię ścierało się z wrogami. Mimo że Wolfila i Petra szczerze się kochali, to Sigmar szybko spostrzegł, że kłócili się o każdy drobiazg. Najlepiej było ich wtedy zostawić samych. Najdziwniejsze, że oboje zdawali się to lubić.
Sigmar spędzał dużo czasu nie tylko z władcami różnych plemion, ale i z wojownikami, wysłuchując chwytających za serce opowieści o odwadze podczas bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia. Jeden z turyngiańskich wojowników złamał stół, gdy odgrywał scenę, w której zabijał gigantycznego trolla. Para asoborneńskich włóczników biegała wokół słuchaczy, tłumacząc im strategię szarży rydwanów. Taleuteński jeździec z ogoloną głową nucił pieśń o tym, jak wraz z towarzyszami pod koniec bitwy puścili się w pogoń za zielonoskórymi.
Każda opowieść sprawiała, że Sigmar nabierał dla tych mężczyzn i kobiet coraz większego szacunku i głębszej wdzięczności. Najbardziej jednak wzruszyły go słowa jednego z Menogotów imieniem Toralf, który ze łzami w oczach błagał Sigmara o wybaczenie za to, że tamtego dnia on i jego towarzysze stchórzyli i uciekli.
– Próbowaliśmy – załkał Toralf, pokazując olbrzymią bliznę na boku w miejscu, gdzie przeszył go wielki kolec. – Zabiliśmy wilki i maszerowaliśmy prosto na włóczników. Nie wiedzieliśmy... Nie wiedzieliśmy... Poleciały na nas setki oszczepów grubych jak pnie drzew. Każdy zabijał po tuzin ludzi, nadzianych jak świnie na rożen. W chwili, która wystarczyłaby, aby naciągnąć łuk, straciłem ojca i dwóch braci, ale parliśmy dalej... Szliśmy przed siebie tak daleko, jak mogliśmy... Ale potem to było niemożliwe i uciekliśmy. Niech mi Ulryk wybaczy, ale uciekliśmy!
Sigmar przypomniał sobie przerażenie, jakie ogarnęło go, gdy zobaczył menogockie szeregi łamiące się pod straszliwym atakiem orczych włóczników. Zielonoskórzy natychmiast wlali się przez wyrwę w szeregach i wyrżnęli w pień większość żołnierzy króla Merogenów, Henrotha, zanim Sigmar skierował w tamto miejsce unberogeńskich mieczników, aby odparli atak.
– Nie ma czego wybaczać – powiedział Toralfowi. – Żaden wojownik nie przetrzymałby takiego straszliwego ataku. To nie wstyd, że opuściliście miejsce rzeźni. Najważniejsze jest to, że wróciliście. W każdej bitwie są tacy, którzy uciekają, żeby ocalić życie. O wiele mniej jest takich, którzy na nowo odnajdują w sobie odwagę i wracają do walki. Gdyby nie siła Menogotów, przegralibyśmy tę bitwę.
Toralf spojrzał na niego oczami, w których lśniły łzy i padł przed nim na kolana. Sigmar położył dłoń na jego głowie. Wszyscy widzieli, jak Toralf odbiera z rąk Sigmara błogosławieństwo i długi dom wypełniła wyczuwalna atmosfera czegoś niezwykłego i cudownego. Rana ziejąca w duszach Menogotów zabliźniła się.
Mimo że Sigmar starał się nie faworyzować żadnego z władców, pod koniec tygodnia stwierdził, że nie spędził prawie w ogóle czasu z Aldredem. Nie chodziło o to, że się nie starał, ale to raczej endalski władca celowo trzymał się z dala od nowego Imperatora. Król Marbad, ojciec Aldreda, był jednym z najbardziej zaufanych sojuszników Sigmara. Bolało go więc, że między nim a nowym władcą Endalów istnieje dystans.
Ledwie siódmego dnia uroczystości dobiegły końca, gdy Endalowie osiodłali swe czarne wierzchowce i wyjechali przez Bramę Morra, najdalej na zachód położoną bramę Reikdorfu. Sigmar patrzył, jak odjeżdżali. Krucze Hełmy otoczyły swego pana i ruszyły w stronę Marburga wzdłuż brzegu rzeki.
Jeden za drugim imperialni książęta wracali do swych ojczystych krain. Był to czas wielkiej radości, ale i melancholii. Po zakończeniu obchodów i odprawieniu wojowników, Reikdorf wydawał się dziwnie opustoszały. Jesień zbliżała się ku końcowi, a zimne wiatry nad północnymi wzgórzami zwiastowały nieuchronne nadejście zimy.
Wkrótce nad światem miały zapanować ciemności.
Rok, który upłynął od bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia był łagodny, ale za to zima, jaka nastąpiła po koronacji Sigmara na Imperatora okazała się tak sroga, że nawet najstarsi ludzie nie przypominali sobie, żeby przeżyli podobną. Świat pokrył się bielą i tylko najbardziej lekkomyślni odważali się wyruszyć daleko od ciepła domowego ogniska.
Znikąd rozpętywały się śnieżne zamiecie, pędząc na południe i po drodze grzebiąc pod śniegiem całe wioski, na długie miesiące wymazując je z powierzchni ziemi. Dopiero wiosną, kiedy śnieg stopnieje, wiele osad zostanie odkrytych, a w domach odnajdzie się zamarzniętych mieszkańców, wtulonych w siebie w ostatnich chwilach życia.
Dni były krótkie, a noce długie. Mieszkańcy imperium nie mieli zbyt wiele do roboty, więc głównie wygrzewali się przy kominkach i wznosili modły do bogów, aby wybawili ich od przeraźliwego zimna. Mimo że zima była bardzo sroga, Unberogenom udało się ją przetrwać bez większych szkód ze względu na dobrze zaopatrzone spichrze, które pozostały pełne nawet po tym, jak Sigmar szczodrze z nich rozdawał podczas koronacji.
Ziemia był zamarznięta na kamień. Prace przy wyrębie lasów stanęły, tak samo jak budowa szerokich dróg łączących leżące na północy Middenheim z klejnotem południa – Siggurdheim. Robotnicy dziękowali losowi za przerwę w pracy, ponieważ leśne bestie były tak wygłodniałe, że jakiekolwiek wyprawy poza mury osady oznaczały wielkie niebezpieczeństwo. Prace planowano wznowić na wiosnę, kiedy to wspaniałe kamienne drogi miały połączyć największe miasta Imperium.
Niebezpieczeństwo ze strony leśnych bestii dało o sobie znać aż za dobrze, gdy banda zdeformowanych potworów napadła na wioskę Verburg, paląc ją i uprowadzając mieszkańców. Mimo że srogie wiatry smagały Reikdorf, Sigmar zgromadził oddział, którego zadaniem miało być wytropienie bestii i odzyskanie jeńców. Główny zwiadowca, Cuthwin, odnalazł trop pół-tora kilometra od Astofen i unberogeńscy jeźdźcy zaatakowali obóz potworów rozbity nad zamarzniętym jeziorem.
Rzeź była szybka, ponieważ wygłodniałe i słabe bestie nie stawiały większego oporu.. Żaden z jeźdźców nie zginął tego dnia, ale okazało się, że jeńcy byli już martwi, zamordowali przez wygłodniałych napastników. Przygnębieni porażką akcji ratowania mieszkańców wioski, Unberogenowie odjechali do Reikdorfu, tym razem bez uczucia dumy, która normalnie rozpierałaby ich po zabiciu tylu wrogów.
Dwa dni później Sigmar wciąż rozmyślał nad śmiercią tamtych ludzi i w takim nastroju odnaleźli go przyjaciele, którzy przybyli, aby omówić z nim kwestię wiosennego poboru.
W palenisku pośrodku długiego domu płonął niewielki ogień. Krasnoludzkie mistrzostwo architektoniczne było w tym miejscu niezaprzeczalne. Okna i drzwi pozbawione były szpar, przez które do środka mógłby się wśliznąć ziąb. Sigmar siedział na tronie, trzymając Ghal-maraza na kolanach. Wierne psy leżały skulone u jego stóp.
Redwane stał za nim, jedną dłoń trzymając na rękojeści młota, a w drugiej ściskając wypolerowane drzewce sztandaru wykonane z cisowego drewna. Po tym jak Pendrag odjechał do Middenheim, obowiązek noszenia szkarłatnego sztandaru Sigmara przeszedł na najsilniejszego wojownika spośród Białych Wilków. Alfgeir doradzał Sigmarowi, żeby wybrał kogoś dojrzalszego, ale Imperator dostrzegł w Redwane wielką odwagę i nie miał zamiaru zmienić zdania.
Drzwi długiego domu otworzyły się i lodowaty podmuch wiatru wzruszył suchą słomę rozrzuconą na podłodze. Do środka kuśtykając wszedł Eoforth, opatulony w grube futra, w asyście Alfgeira i Wolfgarta. Odziani w peleryny wojownicy pomogli Eoforthowi zająć miejsce przy ogniu. Sigmar powstał z tronu i podszedł do nich, żeby usiąść w towarzystwie najbliższych przyjaciół.
– Jak idzie praca w bibliotece? – zapytał Sigmar.
– Bardzo dobrze – pokiwał głową Eoforth. – Wielu książąt przywiozło kopie dzieł swych najznamienitszych uczonych jeszcze jesienią. Podczas zimy mam czas przeczytać wiele zwojów, ale kwestia ich uporządkowania to niekończąca się opowieść, mój panie.
Sigmar skinął głową, chociaż tak naprawdę księgi Eoforth niewiele go obchodziły. W powietrzu czuć było pierwsze oznaki tego, że zima rozluźnia swój lodowaty uścisk i miał ochotę po raz kolejny wyruszyć na wojnę.
Tak jak to obiecał podczas koronacji, musiał wyrównać pewne rachunki.
Odwrócił się od Eofortha i przemówił do Alfgeira.
– Na ilu ludzi możemy liczyć podczas wiosennego poboru? – zapytał.
Alfgeir zerknął na Eofortha.
– Około pięciu tysięcy za pierwszym wezwaniem – odpowiedział. – Jeżeli będzie potrzeba, to gdy pogoda się poprawi, jeszcze kolejnych sześć.
– Jak szybko można by ich zebrać?
– Gdy tylko wywiesimy sztandar wojenny, wyślę jeźdźców. Większość z tych pierwszych pięciu tysięcy powinna tu dotrzeć w ciągu dziesięciu dni – odparł Alfgeir. – Ale będziemy potrzebowali czasu, żeby zgromadzić jedzenie i zapasy, zanim zwołamy takie zgromadzenie. Najlepiej będzie poczekać do roztopów.
Sigmar zignorował ostatnią część wypowiedzi Alfgeira i powiedział:
– Eoforcie, sporządź listę wszystkiego, czego może potrzebować armia: miecze, topory, włócznie, zbroje, wozy, machiny wojenne, konie, jedzenie. Wszystko. Chcę, żeby była gotowa na jutro wieczorem i chcę, żebyśmy rozwinęli sztandar wojenny, gdy tylko drogi staną się przejezdne.
– Wykonam twój rozkaz – powiedział Eoforth. – Aczkolwiek uważam, że na zaplanowanie tak wielkiego poboru powinniśmy dać sobie więcej czasu niż jeden dzień.
– Nie mamy więcej czasu – stwierdził Sigmar. – Po prostu zrób, co mówię.
Wolfgart odkaszlnął i splunął do ognia. Sigmar wyczuł jego konsternację.
– Czy coś cię trapi, Wolfgarcie? – zapytał.
Wolfgart spojrzał na niego i wzruszył ramionami.
– Po prostu zastanawiam się, z kim ci tak spieszno spotkać się na polu bitwy – odparł. – Przecież zabiliśmy bestie i spaliliśmy zwłoki, prawda? Im podobni będą wiedzieć, co to oznacza.
– Nie wyprawiamy się na bestie – powiedział Sigmar. – Wyruszymy na Jutonsryk. Ten tchórz Marius musi zostać ukarany za to, że nie pojawił się na Przełęczy Czarnego Ognia.
– Ach więc chodzi o Mariusa – Wolfgart pokiwał głową. – Tak, to prawda, że musimy się z nim rozprawić, ale skąd ten pośpiech? Dlaczego nie zaczekamy, aż śnieg porządnie się roztopi, zanim rozkażemy mężczyznom opuścić ciepło domowego ogniska. Marius przecież nigdzie nam nie ucieknie. – Myślałem, że ty jako pierwszy przyklaśniesz temu pomysłowi – rzucił Sigmar. – Czyżbyś przez cały czas nie narzekał, że twój wielki miecz rdzewieje nad kominkiem?
– Jestem równie chętny do wojaczki jak każdy inny – odparł Wolfgart. – Ale podejdźmy do tego jak cywilizowani ludzie i wyruszmy na tę wojnę wiosną, co? Moje stare kości źle znoszą maszerowanie w śniegu i spanie na zimnie. Wojna jest wystarczająco ciężka sama w sobie, nie ma potrzeby sprawiać, żeby było jeszcze ciężej.
Sigmar wstał i okrążył palenisko. Przerzucił sobie Ghal– maraza luźno przez plecy i odpowiedział Wolfgartowi:
– Od dnia, w którym wyrzuciłem jego posłańca z Reikdorfu, Marius umacnia Jutonsryk, budując coraz wyższe kamienne mury i wieże. Jego statki zwożą zboże, broń i najemników z południa. Podczas gdy my siedzimy przy kominku jak stare baby, jego miasto rośnie w siłę. Im dłużej zwlekamy z wypowiedzeniem wojny Mariusowi, tym więcej ludzi zginie, gdy w końcu go zaatakujemy.
Sigmar i Wolfgart patrzyli sobie prosto w oczy przez dłuższą chwilę, aż wreszcie jego Brat Miecza odwrócił wzrok.
– Ty jesteś Imperatorem – powiedział Wolfgart. – Zawsze potrafiłeś objąć wzrokiem większy obraz sytuacji, ale ja na twoim miejscu nie wyruszyłbym na Jutonsryk, gdybym wcześniej nie upewnił się, że mam zabezpieczone tyły.
– O czym ty mówisz? – zapytał Sigmar, stając naprzeciw Wolfgarta.
– O Aldredzie z Endalów – odpowiedział za niego Alfgeir.
– O Aldredzie? – zapytał Sigmar. – Endalowie są naszymi braćmi, przysięga miecza wiąże nasze ludy od wielu pokoleń. Dlaczego obrażacie honor człowieka, który złożył mi tę przysięgę?
– Zastanów się – powiedział Wolfgart. – Jego ojciec złożył przysięgę, ale on nie.
– I myślisz, że Aldred znieważyłby pamięć swego ojca, zwracając się przeciwko nam? – zapytał Sigmar, rozwścieczony tym, że jego Brat Miecza mógł nawet zasugerować coś takiego.
– Być może. Nie wiesz, co kryje się w jego sercu.
– Myślę, że Wolfgart ma na myśli to, że Endalowie nie określili się jasno – wtrącił się pospiesznie Eoforth. – Król Marbad był najlepszym przyjacielem twojego ojca i dumnym sprzymierzeńcem Unberogenów, ale Aldred...
– Przecież razem z nim opłakiwałem śmierć jego ojca, gdy podpalaliśmy
jego stos pogrzebowy – powiedział Sigmar. – Wie, że go szanowałem.
– Wszyscy opłakiwaliśmy Marbada – przypomniał mu Alfgeir. – Ale zgadzam się z Wolfgartem. Nie jest dobrze stawiać czoła jednemu wrogowi, kiedy drugi może się czaić za naszymi plecami.
Wolfgart podniósł się z krzesła i stanął twarzą w twarz z Sigmarem.
– Obserwowałem Endalów przez cały czas, gdy tu byli i to, co widziałem w Aldredzie, nie podoba mi się ani trochę. Sposób, w jaki na ciebie patrzył, no cóż, miało się wrażenie, jakbyś to ty cisnął tę włócznię w pierś jego ojca.
– Mówisz, że obwinia mnie o jego śmierć?
– Trzeba być ślepcem, żeby tego nie zauważyć – prychnął Wolfgart. – Nawet Laredus zachowywał się wobec mnie jak obcy. Nie zdziwiłbym się, gdyby Endalowie z czasem przestali być naszymi sojusznikami.
– Zgadzasz się z tym? – Sigmar skierował pytanie do Eofortha.
– Myślę, że warto się nad tym zastanowić – odparł Eoforth. – Tak jak powiedział Alfgeir, rozsądnie będzie upewnić się o lojalności wojowników, zanim rozpoczniesz oblężenie Jutonsryk. Upewnij się, że Aldred jest po twojej stronie, przekonaj go do swych planów i dopiero wtedy wyładuj swoją złość na Jutonach.
Sigmar pragnął gwałtownie zaprzeczyć tym domysłom, ale przypominając sobie gorycz w oczach Aldreda, zrozumiał, że przyjaciele mają rację. Marbad pozostał drogi sercu Sigmara, ale dla Aldreda był ojcem. Aldred mógł przecież cierpieć niewyobrażalne męki łudząc się, że gdyby Marbad nie był zmuszony do rzucenia Sigmarowi Czerepu Ulfa w kluczowym momencie bitwy, być może wciąż by jeszcze żył.
Sigmar wziął głęboki oddech.
– Macie rację – powiedział. – Moja złość na Mariusa i frustracja z powodu śmierci poddanych uczyniła mnie ślepcem na mądrość mych przyjaciół. Widziałem ból w oczach Aldreda, ale postanowiłem go zignorować. To było głupie.
– Wszyscy popełniamy błędy – pocieszył go Wolfgart. – Nie przejmuj się tym.
– Nie – odparł Sigmar. – Jestem Imperatorem i nie mogę sobie pozwolić, aby zachowywać się tak nierozważnie, bo w przeciwnym wypadku zginą ludzie. Od tej chwili nie będę podejmował decyzji wielkiej wagi, zanim nie omówię ich wcześniej z wami, ponieważ jesteście drodzy memu sercu, a ta korona jest cięższa niż się wam wydaje. Będę potrzebował waszych szczerych opinii i rad, jeżeli mam podejmować mądre decyzje. – Możesz na mnie liczyć za każdym razem, kiedy będziesz potrzebował, żeby ktoś powiedział ci, że jesteś osłem – uśmiechnął się Wolfgart. -Zawsze tak było.
Sigmar odwzajemnił uśmiech i uścisnął Wolfgartowi dłoń.
– A więc wciąż nakazujesz wiosenny pobór? – zapytał Alfgeir.
– Nie, na razie się wstrzymamy – odparł Sigmar. – Nasze porachunki z Mariusem będą musiały poczekać. -Jakie są zatem twoje rozkazy, panie? -Kiedy puszczą lody, zbierzcie setkę Białych Wilków – powiedział Sigmar. -Złożymy wizytę księciu Aldredowi w Marburgu i zobaczymy, co tak naprawdę kryje się w jego sercu.
Miasto mgły
Kolumna jeźdźców poruszała się błotnistym szlakiem służącym jako droga biegnąca przez bagniste ziemie Endalów. Sigmar prowadził ze sobą setkę wojowników w czerwonych zbrojach, z których każdy dzierżył w dłoni młot o długim trzonku. Obok władcy jechał Redwane, trzymając imperialny sztandar. Szkarłatny materiał przesiąkł panującą w powietrzu wilgocią i zwisał bezwładnie z poprzecznej belki, ponieważ nie było wiatru.
Podróż z Reikdorfu rozpoczęła się pomyślnie. Puszczały lody, a wiosenne ocieplenie nadchodziło wcześniej niż poczuli to w kościach starcy. Szczęścia wystarczyło na pierwsze trzy dni podróży, podczas których jeźdźcy poruszali się kamiennymi drogami łączącymi stolicę Sigmara z odleglejszymi zakątkami krainy Unberogenów.
Ale w pewnym momencie trakt wyłożony kamiennymi płytami skończył się i od tej pory byli skazani na błotniste szlaki, leśne ścieżki i drogi pełne kolein. Ponieważ Wolfgart pokonał już raz tę trasę, nalegał na to, żeby wyruszyć wraz z Sigmarem, mimo że z niechęcią zostawiał Maedbh tak bliską rozwiązania.
Alfgeir pozostał w Reikdorfie jako regent Sigmara. Mimo że Wielki Rycerz Imperium rozumiał honor bycia wybranym na obrońcę miasta, irytowała go myśl, że musiał pozwolić innym zaopiekować się Imperatorem. To właśnie Alfgeir nalegał, żeby towarzyszył im Cradoc. Najlepszy uzdrowiciel na ziemiach Unberogenów musiał wystarczyć jako zastępca Alfgeira i strażnik życia Imperatora.
Sigmar zerknął na Redwane’a. Minęły zaledwie dwa lata, odkąd młody wojownik po raz pierwszy wyruszył na wojnę. Biały Wilk poczuł na sobie jego wzrok i odwzajemnił spojrzenie. Jego młodzieńcza twarz promieniała podnieceniem i niecierpliwym wyczekiwaniem.
Sigmarowi z trudem przychodziło przypomnienie sobie czasów, kiedy sam był tak młody i pewny siebie. Nagle pozazdrościł młodzikowi jego spojrzenia na życie. Dla Redwane’a świat był nowy i pełen możliwości.
– Jak daleko stąd do Marburga, Wolfgarcie? – zapytał Redwane.
– Na bogów, chłopcze! – sapnął Wolfgart. – Powiem ci, kiedy będziemy blisko. A teraz przestań już pytać.
– Ja tylko myślałem, że może będzie już stąd widać miasto.
– Tak, miałbyś je już jak na tacy, gdyby nie ta przeklęta mgła – odpowiedział Wolfgart, puszczając oko do Sigmara. – To trujący wiatr będący sprawką demonów zamieszkujących bagna wokół Marburga, dlatego nie nabieraj zbyt głębokich wdechów, chyba że sam chcesz się zmienić w de-mona.
– Naprawdę? – wyszeptał Redwane, starając się trzymać wąsko zaciśnięte usta.
Cradoc zdusił wybuch śmiechu, a Wolfgart ciągnął:
– Tak, chłopcze, ponieważ demony mgły to bardzo przebiegłe bestie. Król Bjórn walczył z nimi, kiedy ciebie jeszcze nie było na świecie. Wyruszył do Marburga dokładnie tak jak my teraz i wszedł między zasłony mgły, żeby stawić czoła demonom, a u swego boku miał króla Marbada. Razem z nimi udało się stu ludzi, ale tylko kilku udało się przeżyć. Reszta zginęła utopiona w ciemnych wodach moczarów.
– Na bogów! Przecież to okropna śmierć dla wojownika! – wyrwało się Redwane’owi.
– To jeszcze nie było najgorsze, chłopcze – kontynuował Wolfgart, rzucając ukradkowe spojrzenia na obie strony drogi, tak jakby demony czaiły się w zaroślach w zasięgu słuchu.
– Nie? – O nie, bardzo się mylisz chłopcze – powiedział Wolfgart siląc się na powagę, ale Sigmar widział, jaką radość sprawia mu torturowanie młodego Białego Wilka.
– Niektórzy powiadają, że dusze tamtych zabitych rycerzy kłębią się pod powierzchnią bagiennej wody. Kiedy przybywa Trupiego Księżyca, powstają ze swych wodnych grobów i pożywiają się na ludziach. To są straszliwe istoty, chłopcze. Mają jedno oko umarlaka, zęby ostre jak szpilki i mocne szpony gotowe pociągnąć cię pod wodę, żebyś został z nimi na wieki.
Ojciec Sigmara opowiadał mu o mgielnych demonach, które nawiedzały bagna dokoła Marburga w czasach po ich powrocie spod mostu Astofen. Wolfgart oczywiście grubo przesadzał w tej historii, ale jak każdy dobry opowiadacz, koloryzował opowieść osnutą wokół szczypty prawdy.
– Demony, powiadasz? – spytał Redwane. – Nigdy wcześniej nie walczyłem z demonem.
– A więc jesteś szczęściarzem – wtrącił Sigmar, przypominając sobie desperacką walkę przeciwko hordzie demonicznych bestii na Szarych Pustkowiach, ponurym świecie zawieszonym pomiędzy życiem a śmiercią. Jego ojciec wszedł do królestwa Morra, żeby go uratować, oddając swoje życie w zamian za uratowanie jedynego syna przed śmiercią. Na wspomnienie o tym poświęceniu Sigmar poczuł wzbierającą w gardle gulę.
– Na Ulryka, dałbym wszystko, żeby stanąć w szranki z taką bestią! – ciągnął Redwane. – Wyobraź sobie, Wolfgarcie, jakie miałbym powodzenie wśród dziewcząt, gdybym mógł się pochwalić takim zwycięstwem.
– Wierz mi, Redwane – odparł Sigmar. – Walczyłem z istotami z innych wymiarów i powinieneś raczej błagać bogów, żebyś nigdy nie musiał się z nimi mierzyć.
Wolfgart spojrzał na niego zaciekawiony.
– A kiedy walczyłeś z demonem? I dlaczego mnie przy tym nie było?
– Nie pytaj mnie o to – odparł szorstko Sigmar, nie chcąc być ciągniętym za język. – Nie chcę o tym mówić, ponieważ takie gadanie przyciąga zło. Wystarczająco dużo jest demonów na tym świecie, żebyśmy mieli przyzywać następne.
Wolfgart wzruszył ramionami. Sigmar rzucił Redwane’owi ostre spojrzenie, które sprawiło, że chłopak nie zadał pytania, jakie cisnęło mu się na usta. Zaczęło mżyć. Jeźdźcy poruszali się w ciszy jeszcze przez godzinę, aż wreszcie mgła zaczęła się rozrzedzać, a teren wznosić. Sigmar ujrzał w oddali kilka skupionych obok siebie wiosek. Na podmokłych polach pracowali usmarowani błotem chłopi i konie o wygiętych w łuk grzbietach.
Krajobraz wydawał się odarty z życia i kolorów. Niebo miało barwę ołowiu i co chwila przetaczały się po nim na południe burzowe chmury. Wszędzie, gdzie Sigmar spojrzał, widział różne odcienie błotnistego, ponurego brązu. Nie tego się spodziewał. Żyzne i piękne ziemie wokół Reikdorfu mieniły się złotem i głęboką zielenią. Mimo że życie mieszkańców unberogeńskich ziem nie było łatwe, to wypełniała ich duma i poczucie celu.
Nie dało się tego powiedzieć o tym miejscu. Sigmar poczuł jak ogarnia go atmosfera ponurego osamotnienia.
Kilkakrotnie podczas ostatniego etapu podróży jeźdźcy musieli zjeżdżać z drogi, żeby zrobić miejsce dla trzeszczących wozów wiozących całe stosy zwłok. Każdemu z pojazdów towarzyszył rycerz o ponurej twarzy, odziany w czerń oraz kapłani Morra również w ciemnych szatach. Ich monotonne zaśpiewy i żałośliwe brzęczenie dzwonków tłumiła gęsta mgła. Za wozami podążali łkający żałobnicy, rwąc sobie włosy z głowy i wydając bolesne jęki. Ich umartwianie sięgało nawet tego stopnia, że biczowali się linami, z któ-rych zwisały haczyki na ryby.
Białe Wilki zakryły usta płaszczami. Każdy z rycerzy wykonał znak Shallyi, żeby uchronić się przed złymi wyziewami z mijających ich procesji. Sigmar jechał obok Cradoca. Starzec wpatrywał się w wozy, szukając wzrokiem miejsc, gdzie okrywające płótno poluzowało się i odsłaniało ciała. Sztywne i zimne zwłoki miały wytrzeszczone oczy, które mówiły o potwornym strachu i bólu odczuwanym przed śmiercią.
– Wygląda jak gnilica płucna – orzekł Cradoc. – Nie martwcie się, to nie jest zaraźliwe. Coś musiało poruszyć miazmaty w głębi bagien i zatruć powietrze.
– To niedobrze, prawda? – zapytał Redwane.
– Bardzo niedobrze – powiedział Cradoc. – W miarę upływu czasu, w płucach zbiera się trujący płyn, który wysysa siły aż do chwili, gdy nie jesteś w stanie mówić.
– A potem co się dzieje? – zapytał Wolfgart.
– Potem, leżąc w łóżku, topisz się we własnej krwi i flegmie.
– Niech Shallya ma nas w swej opiece – syknął Sigmar, zakrywając usta. – Czy powinniśmy przedsięwziąć jakieś środki ostrożności?
– Nie, chyba że planujemy się tu osiedlić na stałe – rzucił Cradoc, odjeżdżając dalej od wozu ze zwłokami.
Wreszcie rozmiękła droga doprowadziła jeźdźców do kępy zmarniałych drzew o bezlistnych gałęziach. Wspinając się na wzniesienie pokryte kolczastymi zaroślami, Sigmar poczuł zapach morskiego powietrza i jego oczom ukazał się Marburg. Miasto Endalów wznosiło się na szczycie po-szarpanego urwiska z czarnej, wulkanicznej skały, które wyróżniało się na tle opustoszałego krajobrazu spowitych mgłą wrzosowisk i bezkresnych bagien. Tutaj potężny Reik wpływał do morza. Jego powolne wody pieniły się, a na powierzchni unosił się kożuch pomarańczowego osadu.
Czarny cypel, gdzie znajdował się Marburg, lśnił od kropel deszczu. Na jego szczycie wznosił się na wysokość około dwóch metrów nierówny pas bladoniebieskich kamieni, niemal tak jakby wyrastał ze skały. To była jedyna pozostałość po starożytnej rasie, czarodziejskim ludzie, o którym mówiono, że przed wiekami uciekł daleko za ocean.
Nawet z tak daleka widać było niezaprzeczalne mistrzostwo kamieniarzy sprzed wieków. Spojenia między skalnymi blokami były niemal niewidoczne. Łuk murów był elegancko wykończony z dbałością o szczegóły. Podczas gdy krasnoludzka sztuka kamieniarska cechowała się solidnością, prostotą i była daleka od subtelności, to te pozostałości po dawnych budynkach przypominały bardziej sztukę niż architekturę.
Wokół wyblakłych kamieni usypano z ziemi szerokie szańce. W tym widać było niestety ludzką rękę. Sigmar poczuł w sercu ukłucie smutku, widząc tak szlachetne miasto, zdegradowane w ten sposób. Przez chwilę wy-obraził je sobie takim, jakim kiedyś mogło być: błyszcząca w promieniach słońca twierdza ze smukłymi wieżycami mieniącymi się srebrem i złotem, łukowate okna z delikatnego szkła i łopot wielu kolorowych flag.
Wizja odeszła, gdy ujrzał grube belki z zaostrzonymi końcami wystające z błotnistych szańców. Ich zadaniem było zarówno podtrzymać konstrukcję, jak i odeprzeć ewentualnych napastników. Po obu stronach szerokich, drewnianych wrót stały kamienne wieże. Na szczycie każdej z nich wnosiły się maszty flagowe, z których zwisały bezwładnie czarne sztandary. Obie wieże zbudowane były z tego samego czarnego kamienia, co cypel, na którym wznosiło się miasto i ukształtowane na podobieństwo olbrzymich kruków.
Nad miastem unosiły się smużki dymu. Za murami widać było dachy budynków pokryte szarym łupkiem. Stada czarnoskrzydłych ptaków krążyły nad wieżami Kruczego Dworu znajdującego się w samym centrum Marburga.
Za miastem rozpościerał się ciemny ogrom oceanu ciągnący się aż po
horyzont. Zwały szarej mgły zwisały nad powierzchnią wody, a na falach podskakiwało kilka łodzi. Z dziobów zwisały sieci rybackie, ale Sigmar pomyślał, że nie odczuwa szczególnego apetytu na myśl o rybie złapanej w tak złowieszczych wodach.
– Na bogów, czy widzieliście kiedyś coś równie ponurego? – zapytał Redwane, machając ręką przed nosem. – A na dodatek cuchnie gorzej niż orczy oddech!
– Kiedy tu ostatnio byłem, wyglądało to zupełnie inaczej – powiedział Wolfgart. Marburg był wtedy pięknym miastem, gdzie podawano dobre piwo i jadło. Nie poznaję tego miejsca.
Sigmar w pierwszym odruchu chciał skarcić Redwane’a i Wolfgarta za takie uwagi, ale powstrzymał się. Nie sposób było bowiem zaprzeczyć, że nad Marburgiem unosiła się atmosfera smutku i nieszczęścia. Cały kraj Endalów jęczał pod brzemieniem straszliwej rozpaczy.
– Dalejże – rozkazał Sigmar. – Dowiedzmy się wreszcie, co się za tym wszystkim kryje.
Ruszyli więc do Marburga drogą, którą poszerzono układając po obu stronach deski. Miało to ułatwić wymijanie się wozom i koniom. Zbudowane na podobieństwo kruków wieże górowały nad nimi, ciemne i groźne. W chwili, gdy znaleźli się w ich cieniu, Sigmar poczuł, że przeszywa go dreszcz. Wrota do miasta były otwarte. Endalowie ubrani na czarno i brązowo rozstępowali się, żeby zrobić przejście dla ubłoconych jeźdźców.
Sigmar zdawał sobie sprawę, że przedstawiają imponujący widok. Ich konie potężne zwierzęta – były wynikiem wielu lat starannej hodowli prowadzonej przez Wolfgarta. Jakiś czas temu poprzysiągł on wyhodować konie zdolne do noszenia żelaznej zbroi. Dążył do tego celu z taką determinacją, z jaką Sigmar wcielał w życie swój sen o Imperium.
W rezultacie unberogeńskie wierzchowce były największymi końmi w całej ludzkiej krainie. Karmione ziarnem rumaki rosły wysokie w łęku na ponad półtora metra, z szeroką piersią, mocnymi nogami i prostym grzbietem. Według wszelkich kryteriów Wolfgart stał się bogaczem, ponieważ je-go konie stały się wysoko cenione przez ludzi dysponujących pieniędzmi. Kilku książąt widząc zwierzęta w galopie, poprosiło Sigmara o podarowanie paru okazów do swoich stajni.
Białe Wilki również wyglądały imponująco. Mocni, sprawni mężczyźni, którzy równie dobrze radzili sobie na polu bitwy, walcząc z grzbietu konia jak i na piechotę. Mieli na sobie zbroje najwyższej jakości, ale wzbraniali się przed użyciem tarcz i mieczy. Ich czerwone płaszcze były zwinięte i przewieszone przez końskie zady. Wyglądali na nieustraszonych wojowników, a ich długie włosy i brody celowo pozostały rozwichrzone na barbarzyńską modłę.
Sigmar poprowadził Białe Wilki przez wrota i na brukowany dziedziniec. Wojownicy w czarnych napierśnikach i hełmach stali po obu stronach placu, a każdy z nich dzierżył długą lancę o brązowym ostrzu. Sigmar natychmiast stał się czujny. Nie tak powinno wyglądać powitanie Imperatora. Wy-glądało to raczej, jakby Endalowie przyjmowali wizytę ledwie tolerowanego wroga.
Wojownik w czarnym hełmie zakrywającym całą twarz i drugi mężczyzna odziany w powłóczyste szaty z zielonej wełny stali pośrodku dziedzińca. Sigmar skierował się ku nim. Wojownik był potężnie zbudowany, pod-czas gdy drugi mężczyzna okazał się starcem z brodą sięgającą mu niemal do pasa. Długie, wygięte ostrze miał zatknięte za pasek z plecionej trzciny, a w ręku trzymał laskę z jasnego drewna, przystrojoną jemiołą na całej swej długości.
– Dlaczego mam wrażenie, że ktoś celuje z łuku między moje łopatki? – szepnął Wolfgart.
– Ponieważ najprawdopodobniej, tak właśnie jest – odparł cicho Redwane, kiwając głową w górę.
Sigmar dostrzegł wojowników zerkających na nich z kruczych wież i również skinął, wiedząc, że z pewnością gdzieś nad nimi znajdują się łucznicy gotowi do oddania strzału. Aldred nie był na tyle głupi ani zgorzkniały, żeby kazać go zabić, ale mimo wszystko przeczucie mówiło mu, że znalazł się w wielkim niebezpieczeństwie.
– Bądźcie czujni – syknął. – Ale nie róbcie nic, zanim ja tego nie zrobię.
Wojownik w czarnym hełmie wystąpił naprzód i skłonił się dwornie przed Sigmarem. Zdjął hełm i włożył go pod pachę.
– Laredusie – powitał go Sigmar, rozpoznając jednego z Kruczych Hełmów. – Gdzie jest książę Aldred? Nie mógł przybyć, żeby powitać mnie osobiście?
– Imperatorze Sigmarze – odparł Laredus. – To dla nas zaszczyt gościć cię w Marburgu. Książę Aldred błaga o wybaczenie, ale stan zdrowia jego brata pogarsza się z dnia na dzień i obawia się odejść od jego łoża.
– Jego brat jest chory? – zapytał Sigmar, zeskakując z konia i stając przy Laredusie. Jeżeli łucznicy mieli zacząć strzelać, to mogli sobie wybrać cel.
– W rzeczy samej, panie. Choroba bagienna dotyka zarówno nędzarzy jak i książąt odparł Laredus.
– A to kto? – zapytał Sigmar, wskazując stojącego obok mężczyznę w szatach. – Nie znam go.
– Zwą mnie Idris Gwylt – odezwał się starzec, wykonując przy tym nie-zbyt głęboki ukłon. Jego głos brzmiał obco i dziwnie melodyjnie. Miał skórę koloru starych dębowych desek, a jego włosy lśniły bielą jak świeżo spadły śnieg. Bladozielone oczy mierzyły Sigmara z ciekawością. Nie było w tym spojrzeniu wrogości, ale nie było również serdeczności.
– W przyszłości pamiętaj, żeby zwracać się do Imperatora „panie” – warknął Redwane.
Sigmar machnął ręką i przemówił do starca.
– Czym się zajmujesz, Idrisie Gwylcie? Jesteś kapłanem, uzdrowicielem?
– Po trochu jednym i drugim – odparł Idris z przebiegłym uśmieszkiem na twarzy. Jestem doradcą kr... księcia Aldreda zarówno w sprawach przy-ziemnych jak i duchowych.
Sigmar zwrócił się ponownie do Laredusa.
– Moi ludzie przebyli długą drogę. Potrzebują jedzenia, kwater i ciepłej wody. Nasze wierzchowce trzeba zaprowadzić do stajni i dać im ziarna. Kiedy obmyję się z podróżnego błota, zaprowadzisz mnie do księcia Aldreda, bez względu na to, czyjego brat jest chory czy nie.
– Jak sobie życzysz, panie – odparł chłodno Laredus.
Pokoje gościnne w apartamentach księcia Aldreda były czyste i umeblowane, ale w kominkach nie płonął ogień w oczekiwaniu na przybycie gości. Posiłek składający się z ryb i gotowanych warzyw przyniesiono natychmiast, ale już prawie godzinę zajęło służbie przygotowanie wystarczającej ilości gorącej wody, żeby Sigmar mógł się wykąpać. Takie traktowanie łamało wszystkie zasady gościnności obowiązujące dwóch sprzymierzeńców, ale Sigmar starał się powstrzymywać gniew. Nie mógł sobie pozwolić na to, żeby na zachodzie mieć drugiego śmiertelnego wroga.
Gdy już zmył z siebie trudy podróży, Sigmar ruszył za Laredusem i grupą endalskich wojowników w czarnych płaszczach przez ulice Marburga w stronę Kruczego Dworu. Sigmar odziany w szkarłatną szatę i długi płaszcz z wilczego futra szedł na czele grupy składającej się z Wolfgarta, Redwane’a oraz honorowej gwardii dziesięciu Białych Wilków. Mimo że Unberogenowie wydawali się spokojni i zrelaksowani, ich ręce przez cały czas spoczywały na rękojeściach broni. Korona Sigmara lśniła na jego skroni, a przy pasie miał przymocowanego Ghal-maraza, którego trzonek przyciskał mocno do nogi, patrząc w osłupieniu zmieszanym z przerażeniem na otaczające go ponure miasto.
Ulicami Marburga płynęła woda i ludzkie odchody. Tam, gdzie wilgoć wsiąkła między szczeliny, bruk pokryty był chorobliwą, tłustą warstwą. W powietrzu wisiał obrzydliwy smród zepsutego mięsa i ziarna. Nawet budynki zdawały się tulić do siebie w przerażeniu, rzucając złowieszcze cienie na nielicznych ludzi przemykających ulicami. W powietrzu czuć było śmierć, jakby mieszkańcy tego miasta dawno temu opuścili ciemne ulice i udali się do krain opuszczonych przez Bretonów.
Budynki w głównej mierze zbudowano z wypaczonych, wyblakłych na słońcu desek. Tylko podstawy domów postawiono z kamienia. Wilgoć po-wodowała powstawanie na ścianach wykwitów grzybów i pleśni, a z cieknących dachów spływały strużki czarnej wody. Okna i drzwi były w większości zaryglowane. Zza nielicznych, które pozostawały otwarte, nie dochodziły odgłosy życia inne niż ciche łkanie i szeptane modlitwy.
– Spójrzcie – powiedział Wolfgart, wskazując na jedną z alejek, z której bił straszliwy odór. Kolejny wóz ze zwłokami odjeżdżał spod krytego strzechą domu. Odziany w czarne szaty kapłan Morra namalował na drzwiach biały krzyż. Następnie towarzyszący mu mężczyzna w groteskowej masce ze szklanymi oczami i wydłużonym nosem przybił tam drewnianą tabliczkę.
– Zaraza? – wymknęło się Redwane’owi. – Musieli się nawdychać powie-trza skażonego przez demony!
– Cicho bądź – syknął Sigmar, ale odruchowo sięgnął po talizman Shallyi, który nosił na piersi.
– Redwane ma rację, to miasto jest przeklęte – stwierdził Wolfgart. – Padlinożerne kruki krążą nad tym miejscem, jakbyśmy byli trupami. Powinniśmy odjechać.
– Nie bądź głupi – odparł Sigmar. – Jakie Imperium bym stworzył, gdybym odwracał się plecami, żeby nie widzieć ludzkiego cierpienia? Zostaniemy i dowiemy się, co jest przyczyną tego wszystkiego.
– Dobrze więc – Wolfgart wzruszył ramionami. – Ale nie mów potem, że cię nie ostrzegałem, kiedy będziesz wypluwał sobie płuca i topił się we własnej krwi.
Sigmar odsunął od siebie te ponure myśli, gdy ich oczom ukazał się Kruczy Dwór. Gniazdo rodzinne endalskich władców było cudem kamieniarskiej sztuki. Majestatyczny dwór został wykuty z olbrzymiej iglicy wulkanicznej skały i wydrążony na kształt wznoszącego się do lotu potężnego kruka. Czarne skrzydła z błyszczącego kamienia rozpościerały się z flanek wieży, a olbrzymi balkon na samym szczycie znajdował się na wysuniętym do przodu dziobie.
Sigmar zauważył jakieś poruszenie na balkonie i dostrzegł smukłą kobietę o złotych włosach sięgających ramion, odzianą w czarną suknię. Nie przypatrzył się jej dobrze, ponieważ zniknęła w środku wieży.
– Na kości Ulryka – sapnął Redwane. – A ja myślałem, że Siggurdheim zapiera dech w piersiach.
– Tak, to coś niezwykłego – zgodził się Wolfgart. – Gdy nie ma mgły, ze szczytu można dostrzec wzgórza otaczające Astofen.
– To niesamowite – wyrwało się Sigmarowi. Złość na Aldreda ustępowała oczarowaniu tym cudownym widokiem. Daleko na północ stąd znajdowała się Góra Fauschlag, ale ona została stworzona przez samego Ulryka. Kruczy Dwór był dziełem ludzkich rąk. Niezliczone lata znoju i niezwykłe umiejętności miejscowych architektów przyczyniły się do powstania Kruczego Dworu – miejsca promieniującego mrocznym, majestatycznym pięknem.
Laredus poprowadził ich do wieży przez wrota umieszczone pomiędzy dwoma gigantycznymi szponami i strzeżonymi przez jeszcze więcej Kruczych Hełmów. Teraz, gdy znajdowali się bliżej, Sigmar dostrzegł subtelne wzory wyryte na ścianach wieży. Szklistą powierzchnię kamienia pokrywał relief przedstawiający pióra, tak realistyczny, że trudno było przyjąć do wiadomości, że jest to tylko złudzenie.
Korytarze wewnątrz wieży były pogrążone w ciemnościach. Światło pochodni odbijało się od kamiennych ścian jak blask księżyca od powierzchni wody. Laredus prowadził ich w głąb wieży. Wreszcie dotarli do wykutych w kamieniu schodów, które prowadziły w górę, prosto w ciemność. Sigmar chciałby mieć więcej czasu, żeby przyjrzeć się od środka temu legendarnemu miejscu, ale Laredus uniósł pochodnię z kinkietu u podnóża schodów i ruszył żwawo w górę.
Sigmar podążył za Kruczym Hełmem, przesuwając palcami po gładkiej powierzchni ścian. Miał wrażenie, że dotyka wypolerowanego szkła, lekko ciepłego, tak jakby drzemało w nim jeszcze wspomnienie żaru, który powołał je do życia. Schody pięły się wysoko w górę, wijąc się w koło. Sigmar wkrótce poczuł piekący ból w nogach.
– Czy ta cholerna wieża kiedyś się skończy? – zajęczał Redwane. – Wydaje mi się, że wspinamy się tak przez całą wieczność.
– Rozleniwiłeś się w Siggurdheim – zachichotał Wolfgart. – Stałeś się delikatny i słaby jak dziecko. Wy, młodzicy, może i macie przewagę w młodości nad takimi weteranami jak ja, ale z pewnością nie jesteście równie wytrzymali.
– Dziwne, bo twoja żona mówi zupełnie co innego – zażartował Redwane.
Nawet w słabym świetle pochodni Sigmar ujrzał, jak twarz Wolfgarta pociemniała z wściekłości. Jego druh chwycił młodzieńca za koszulę i przygniótł do ściany. Wysunął nóż ze skórzanej pochwy i przytknął go Redwane’owi do gardła.
– Jeszcze raz powiedz coś takiego o Maedbh, a wytnę ci serce, szczeniaku! – warknął przez zaciśnięte zęby.
Szybki jak żywe srebro Sigmar wyciągnął rękę i przytrzymał dłoń Wolfgarta, chociaż nie odsunął jej od gardła Redwane’a.
– Redwane, czasem twoja głupota zaskakuje nawet mnie
– odezwał się Sigmar. – Obraziłeś szlachetną kobietę, żonę mojego Brata Miecza i wojowniczkę z orszaku królowej.
– Zabiję go – warknął Wolfgart. – Nikt, kto nazwie mnie rogaczem, nie będzie chodził po tej ziemi.
– Nie zrobisz tego – stwierdził Sigmar. – Jeśli go zabijesz, zostaniesz mordercą. Chłopak palnął głupstwo, ale przecież nie miał zamiaru cię obrazić. Prawda, Redwane?
– Nie, oczywiście, że nie! – wyjąkał przerażony Redwane. – To był tylko żart!
– Żartując w ten sposób, ryzykujesz życiem – syknął Wolfgart, ale odsunął nóż od jego szyi i zrobił krok do tyłu. Mimo że życiu Redwane’a chwilowo nie groziło niebezpieczeństwo, to Sigmar wiedział, że Wolfgart nigdy nie zapomni tych nieszczęśliwie dobranych słów. Rzucił spojrzenie na miejsce, w którym przed chwilą stał Laredus, ale Kruczy Hełm znajdował się już wysoko nad nimi. Sigmar był pewien, że Aldred dowie się od niego wszystkiego o tym zamieszaniu. Przeklął w duchu.
– Zbierzcie się do kupy i za mną – rzucił, ruszając w ślad za Laredusem. – A jeśli którykolwiek z was zachowa się tak jeszcze raz, to każę was wychłostać i odbiorę wam te ukochane płaszcze z wilczego futra.
Sala, w której sprawował rządy książę Aldred, była wielką, kopulastą komnatą na samym szczycie wieży. Oświetlały ją dwa snopy słonecznego światła, dostające się do środka przez okna imitujące oczy wielkiego kruka.
Rozglądając się po pomieszczeniu Sigmar stwierdził, że kurtyna z czerwonego aksamitu musiała prowadzić na widoczny z zewnątrz balkon. W stronę ciemnego tronu wiodła ścieżka wyznaczona przez linię wydzielających zapach pochodni. Sigmar odgadł, że był to zarówno sposób na oświetlenie sali, jak i na zamaskowanie smrodu unoszącego się nad miastem.
Książę Aldred oczekiwał na ich przybycie odziany w zbroję swego ojca. Brązowy napierśnik był ukształtowany tak, żeby podkreślać muskularną sylwetkę. Z nachodzących na policzki części wysokiego hełmu wystawały czarne skrzydła wzniesione ku górze. Jego długi, czarny płaszcz był zarzucony na tron z polerowanego mahoniu. Podłokietniki wyrzeźbiono na kształt skrzydeł, a nogi na podobieństwo ptasich szponów. Kruczy Sztandar stał w specjalnie do tego celu przygotowanym otworze w oparciu tronu. Sigmar przypomniał sobie dumę jaką poczuł, kiedy ujrzał ten sam sztandar podczas bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia.
Laredus i Idris Gwylt stali za plecami księcia Aldreda, a bardzo podobne, ale mniejsze trony znajdowały się po obu stronach siedziska endalskiego władcy. Jeden z nich był pusty, ale na drugim siedziała złotowłosa dziewczyna, którą Sigmar wcześniej dostrzegł na balkonie. Miała około szesnastu lat i była bardzo ładna, ale w specyficzny, delikatny, niemal przezroczysty sposób. Jej skóra wydawała się chorobliwie blada, tak jak u wszystkich pozostałych mieszkańców Marburga. Zmierzyła Sigmara wyniosłym spojrzeniem, które wydało mu się niespotykane u tak młodej osoby. Dostrzegł jednak, że pod pozorną obojętnością kryje się zaintere– sowanie.
Sigmar podszedł do tronu, starając się powstrzymywać kipiącą w nim złość. Przybył do państwa Endalów, żeby dowiedzieć się, jakie Aldred ma wobec niego zamiary, ale wystarczyło jedno spojrzenie na księcia, żeby poznać odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Zapach kadzideł był teraz intensywniejszy i nagle Sigmarowi nasunęła się pewna myśl. Już wiedział, co powinien powiedzieć Aldredowi.
– Książę Aldredzie – odezwał się. – Na twoich ziemiach panuje zamęt. Zaraza zbiera śmiertelne żniwo w mieście, a ludzie cierpią od straszliwej klątwy. Przybyłem, żeby ci pomóc.
Sigmar ukrył rozbawienie na widok zaskoczonej miny Aldreda. Ciągnął dalej, zanim młody książę zdołał zareagować:
– Król Marbad był dla mojego ojca jak brat i uratował mi życie na polu bitwy na Przełęczy Czarnego Ognia. Płakałem rzewnymi łzami, gdy wysłaliśmy go na dwór Ulryka. Poprzysiągłem wtedy, że będziemy braćmi tak jak nasi ojcowie. Przybyłem do Marburga, żeby spełnić tamtą obietnicę.
– Nie rozumiem – odezwał się wreszcie Aldred. – Nie prosiłem o pomoc.
– Kiedy krajom moich książąt grozi niebezpieczeństwo, nie czekam, żeby poprosili mnie o pomoc. Przywiodłem ze sobą stu moich najlepszych ludzi, żeby pomóc ci, jak tylko będę w stanie.
Idris Gwylt pochylił się i szepnął Aldredowi coś do ucha, ale wycie wiatru zagłuszyło jego słowa. Zanim władca zdołał odpowiedzieć Gwyltowi, Sigmar zrobił kolejny krok w stronę tronu.
– Książę Aldredzie, powiedz mi, co nęka twoje miasto – powiedział Sigmar. – Wraz z wojownikami przybył mój uzdrowiciel, Cradoc – to on uratował mi życie, kiedy już stałem na progu do królestwa Morra. Pozwól mu sobie pomóc, niech ulży cierpieniom twego ludu.
Idris Gwylt wysunął się na przód i Sigmar poczuł uderzający od niego zapach ziemi. Wokół starca unosił się aromat świeżo wzruszonych bruzd i dojrzewających plonów, jakby wygrzanego słońcem pola dojrzewającej kukurydzy. Wrażenie było bardzo silne. Sigmar poczuł bijącą od mężczyzny siłę, jakby w jego żyłach płynęła jakaś żywa, przedwieczna moc.
– Klątwa, która nas dotknęła, jest nie do pokonania przez twoich wojowników, Imperatorze Sigmarze – odparł Gwylt.
– Demony mgły po raz kolejny stały się silne. Ich zła moc promieniuje z głębi bagien. Przenika przez ziemię i niszczy wszystko, czego dosięgnie. Na-si ludzie umierają na choroby, a cała życiodajna siła ucieka z naszych ziem, spływając do oceanu wraz z ostatnią nadzieją. Setki naszych współbraci nie żyją i nawet brat mego szlachetnego władcy, mężny Egil, został powalony siłą choroby.
– Niech więc Cradoc się nim zajmie. Niewiele jest chorób na świecie, których by nie znał.
– Egilowi nie pomoże żadna ludzka siła – odparł Idris Gwylt. – Teraz może go ocalić tylko uzdrowicielska moc ziemi, a ona słabnie, gdy demony przybierają na sile. Życie Egila można uratować tylko, jeśli poświęcimy demonom w ofierze nasz najcenniejszy skarb.
– Co za głupstwa – zagrzmiał Sigmar, zwracając się do Aldreda. – Ten człowiek mówi o składaniu hołdu demonom, jakbyście byli ich wasalami. Demony to istoty mroku, które można pokonać tylko odwagą i mieczem. Co powiesz na to, Aldredzie? Wezwij Krucze Hełmy pod swój sztandar i pojedźmy ramię w ramię na bitwę. Razem uda nam się oczyścić bagna ze złych mocy raz na zawsze. Nasi ojcowie walczyli z tymi bestiami – skończmy
dzieło, które oni rozpoczęli!
– Naszym ojcom się nie udało – odezwała się niespodziewanie dziewczyna siedząca obok Aldreda. – Demony przepędziły ich z bagien i zabiły większość rycerzy. Dlaczego myślisz, że odniesiesz zwycięstwo tam, gdzie oni przegrali?
Sigmar wyciągnął Ghal-maraza zza pasa i podał go jej na wyciągniętych dłoniach.
– Nie spotkałem jeszcze wroga, którego nie mógłbym pokonać – powiedział. – Jeżeli wyruszę na te bagna, żeby stoczyć bitwę, to odniosę zwycięstwo.
W jej oczach zapłonął gniew.
– Jesteś arogantem – stwierdziła.
– Być może – przyznał Sigmar. – Takie moje prawo jako Imperatora. Ale masz nade mną znaczącą przewagę. Wiesz, kim jestem, a ja ciebie nie znam.
– Nazywam się Marika – prychnęła. – Jestem córką Marbada oraz siostrą Aldreda i Egila. Mówisz o bitwie, jakby to był jedyny sposób rozwiązania naszych problemów, ale nie każdą klątwę można zdjąć za pomocą zabijania. Są inne sposoby.
– Och, na przykład jakie?
– Nie powinnam się wypowiadać w takich sprawach – odparła Marika, a złość w jej głosie momentalnie zastąpił smutek. Sigmar zauważył, że rzuciła ukradkowe spojrzenie na Idrisa Gwylta.
– Ale jak miałabyś zamiar zdjąć klątwę, pani? – ponowił pytanie Sigmar.
– Przez udobruchanie demonów – odparł Idris Gwylt.
– Nie ciebie pytałem – warknął Sigmar.
– Demonów takich jak te nie sposób pokonać siłą miecza śmiertelnika – ciągnął niezrażony Gwylt, ignorując rozdrażnienie Sigmara. – Ziemia została skażona dotykiem demonów mgły i nie możemy przywrócić jej życia za pomocą mieczy.
– Czy ten człowiek przemawia w twoim imieniu, książę Aldredzie? – Sigmar zażądał wyjaśnień. – To ciebie wyznaczyłem na władcę tych ziem, a nie jakiegoś starca, który plecie o ustępstwach wobec demonów. Dobrzy bogowie zlitujcie się nad nami! Ludzie, przecież nie zaprasza się lisa do kurnika, tylko wykurza się go stamtąd i dobija.
– Gwylt cieszy się moim pełnym zaufaniem – odparł Aldred. – Trzymamy się tradycji naszych pradziadów, którzy zamieszkiwali Marburg przed nami. Ufam, że właśnie dzięki temu zostaniemy ocaleni. Idris Gwylt jest kapłanem mocy starszej niż bogowie i sługą tych ziem, on zna je lepiej niż ktokolwiek inny i wie, jak możemy przywrócić im życie. Jego słowa kryją mądrość, która wymyka się ludzkiemu rozumieniu. Zrobił wiele, żeby ukoić cierpienie moich ludzi. Ufam mu bezgranicznie.
– Możesz mu ufać, ale ja nie mam zamiaru – odparł Sigmar, rozumiejąc, skąd brała się otaczająca Gwylta przedziwna silna aura. – Myślałem, że wyznawcy Dawnej Wiary już wyginęli, lata temu.
– Będziemy trwać tak długo, jak ta ziemia będzie rodzić owoce – stwierdził Gwylt.
Sigmar rzucił ostre spojrzenie odzianemu w powłóczyste szaty kapłanowi.
– U nas, w Reikdorfie, pokładamy raczej wiarę w bogów.
– Ale to nie jest Reikdorf – zaripostował kapłan.
Sigmar i jego wojownicy spędzili następne trzy dni w królewskich apartamentach. Mimo tego że mogli zwiedzać miasto i jego okolice do woli, to widmo zabijającej mieszkańców zarazy spowodowało, że większość z nich wolała siedzieć w czterech ścianach. Sigmar pierwszego dnia wybrał się na przechadzkę po spowitych mgłą ulicach Marburga, żeby zobaczyć, jak ludzie radzą sobie z plagą. Kiedy powrócił do swych komnat, widać było, że ciąży na nim brzemię straszliwego smutku.
Stolica Endalów była ponurym i melancholijnym miejscem w niczym nieprzypominającym żywego, wielonarodowego miasta na wybrzeżu, o którym stary król snuł barwne opowieści. Trująca mgła napływająca znad bagien wysysała z miasta wszelkie kolory, a jego mieszkańcy przemykali ulicami niczym duchy. Wraz z mgłą do domów i serc sączyła się rozpacz. Płachta smutku przykrywała wszystko dokoła, dusząc i niszcząc wszelkie przejawy życia. Gdy tylko Sigmar wrócił z przechadzki, poprosił Cradoca, żeby ten zrobił co w jego mocy, aby pomóc mieszkańcom Marburga.
Stary uzdrowiciel wziął pod swoje rozkazy czterdziestu Białych Wilków i z ich pomocą pracował dzień i noc, aby ulżyć chorym w nieszczęściu. Najczęściej jednak piętno choroby było już zbyt wyraźnie odciśnięte na ofiarach i żadne z jego leków nie działały. W domach znajdywali martwe całe rodziny. Twarze nieszczęśników pokrywał skrzepnięty śluz, a wybałuszone oczy były tak zaczerwienione, jakby wypełniała je krew. Mimo największych starań ze strony Cradoca, kapłani Morra wywozili z miasta coraz więcej wozów ze zwłokami.
Była to ciężka, niewdzięczna praca, ale to nie powstrzymało uzdrowiciela przed próbą udzielenia pomocy tym, których wciąż można było uratować. Okłady z miodunki i octu rozdawano chorym za darmo. Nie udaremniło to straszliwego pomoru, ale dopóki nie udało im się zidentyfikować i zniszczyć źródła zakażenia, było to wszystko, co mogli zrobić.
Wieczorem trzeciego dnia sfrustrowani brakiem działania ze strony księcia Aldreda, Sigmar i Wolfgart siedzieli na zewnątrz swych komnat na wysoko położonym tarasie, z którego rozciągał się widok na klify i bagna na północ od Marburga. Rozmawiali do późna w nocy, popijając z glinianego dzbanka wypełnionego południowym winem i jedząc z półmiska pełnego kawałków suszonej ryby. Snuli opowieści o wygranych bitwach i przyjaciołach w dalekich krainach, ciesząc się jednym z tych rzadkich momentów, kiedy mogli celebrować swoją przyjaźń.
Mimo że rozmowa toczyła się gładko i co chwila przerywały ją wybuchy śmiechu, to Sigmar wyczuwał w przyjacielu smutek, który nie miał nic wspólnego z ilością wypitego wina. Kiedy Wolfgart skończył opowieść o walce z wyjątkowo wielkim zielonoskórym w bitwie na granicy Averu, westchnął ciężko i popadł w melancholijny nastrój.
– Już dawno nie mieliśmy czasu, żeby tak porozmawiać – stwierdził Sigmar.
– To prawda – zgodził się Wolfgart, unosząc kielich. – Im jesteśmy starsi, tym więcej spraw nas zaprząta, prawda?
-Zaiste, stary druhu, ale teraz powiedz mi, o czym myślisz. Zdradź mi, co cię trapi.
Z początku myślał, że Wolfgart zignoruje jego zaproszenie do rozmowy, ale Brat Miecza zaskoczył go.
– Chodzi o to, co powiedział Redwane, kiedy szliśmy zobaczyć się z Al-dredem – odpowiedział.
– Chyba nie potraktowałeś tego poważnie? Ten chłopak jest młody i głupi, wyrwało mu się, a poza tym wiesz, że Maedbh nigdy by cię nie zdradziła.
– Wiem – żachnął się Wolfgart. – Ale nie o to mi chodzi.
– A więc o co?
– Zachowałem się jak jeleń na rykowisku, jakbym miał przed sobą rywala. Wiem, że to były tylko żarty, ale rzuciłem się na niego, jakbym miał zamiar go zabić. I pewnie bym to zrobił, gdybyś mnie nie powstrzymał. Powinienem trzymać nerwy na wodzy. Przyniosłem ci wstyd na oczach Laredusa.
Sigmar potrząsnął głową i osuszył kielich. – Tak, to prawda, że mogliśmy sobie oszczędzić takiej sceny przed Endalami – powiedział. – Ale co się stało, to się nie odstanie. Nie mam do ciebie żalu.
– Może i nie, ale powinienem wiedzieć, że nie mogę się tak zachowywać – ciągnął Wolfgart. – Tak długo przebywam obok ciebie, że powinienem się nauczyć tego, żeby najpierw myśleć, a potem działać. Ale kiedy usłyszałem, jak mówi o Maedbh... No cóż, sam widziałeś, jak na mnie to podziałało.
– Cieszę się tylko, że Maedbh tego nie słyszała – odparł Sigmar z uśmiechem.
Wolfgart ryknął śmiechem i powiedział:
– To prawda. Jak ją znam, to teraz nosiłaby jaja Redwane’a jako kolczyki.
– Jesteś i zawsze byłeś bardzo gwałtownym człowiekiem, Wolfgarcie – powiedział Sigmar. – To jeden z powodów, dla których cię kocham. Pendrag jest moim sumieniem i rozumem, ty jesteś moją pasją i radością. Muszę być Imperatorem, ale gdybym nim nie był, chciałbym być właśnie taki jak ty. To prawda, że musisz myśleć zanim rzucisz się do walki, zwłaszcza kiedy pilnujesz swego Imperatora, ale nigdy nie trać tego żaru, który płonie w twoim sercu. Nie chciałbym, żebyś się zmienił, a i ty nie byłbyś sobą, gdyby tak się stało.
Brat Miecza skończył pić wino i uśmiechnął się.
– Przypomnę ci te słowa, kiedy następnym razem wpadnę w szał i przysporzę ci wstydu. Zdajesz sobie z tego sprawę?
– O tak – przyznał Sigmar, sięgając po dzban, żeby napełnić pusty kielich. – Myślę, że to alkohol tak na mnie wpływa.
Wolfgart uniósł swój kielich i pociągnął głęboki łyk.
– Chyba masz rację – powiedział. – Nigdy nie potrafiłeś wypić tyle co ja. To wino nie jest złe, ale nie ma to jak kufelek unberogeńskiego piwa. To, co pijemy, to jakaś słabizna.
– Wypij dzban do dna i wtedy porozmawiamy.
– Nie prowokuj mnie. Mam już dość tego czekania, aż coś się w końcu wydarzy. Równie dobrze mogę zabijać czas upijając się. Jak myślisz, jak długo każą nam jeszcze siedzieć na zadkach i czekać?
– Nie wiem, przyjacielu – odparł Sigmar, wzruszając ramionami. – Gdyby nie ten cały Idris Gwylt, myślę, że przekonałbym Aldreda, żeby z nami wyruszył.
– Ten starzec to szczwany lis, musimy na niego uważać – zgodził się Wolfgart. Słyszałem, że wyznawcy Dawnej Wiary mieli w zwyczaju poświęcać dziewice w ofierze, aby ich czysta krew pobłogosławiła ziemię, czy coś podobnego.
– Tak mówią ludzie, ale opowieści o dawnych wierzeniach są niemal zawsze przejaskrawiane przez wyznawców nowych religii, oni chcą, aby poprzednicy odeszli w zapomnienie. To tak jak z opowieściami, które słyszeliśmy będąc dziećmi, o dawnych bohaterach, którzy przemierzali ziemię niczym giganci po to tylko, żeby pewnego dnia zniknąć. Ludzie zawsze mówią, że oni wrócą, kiedy będzie taka potrzeba.
– Jak myślisz, z czego to wynika?
– Z potrzeby nadziei, jaka rodzi się w ludziach w najcięższych czasach – wyjaśnił Sigmar. – Oczywiście, żaden z tych bohaterów nigdy nie powróci. Prawdopodobnie ktoś wbił im nóż w plecy albo spadli z konia i skręcili sobie kark, ale kto chciałby słuchać legend, które tak się kończą?
– Nie ja – stwierdził Wolfgart, wydając z gardła głośne beknięcie. – Chcę, żeby moi bohaterowie byli bogami pośród ludzi, wojownikami potrafiącymi zmiażdżyć górski szczyt jednym ciosem, ratującymi piękne dziewice z paszczy potworów i potrafiącymi słowem porwać za sobą całe armie.
– Zawsze byłeś marzycielem – roześmiał się Sigmar.
Wzeszedł księżyc, rozświetlając nocne niebo słabym blaskiem. Sigmar otworzył oczy. Zamrugał, uświadomiwszy sobie, że musiał się zdrzemnąć. Jęknął, czując rodzący się w głowie pulsujący ból. Koszulę miał poplamioną rozlanym winem. Wolfgart siedział z głową pomiędzy nogami, najwyraźniej też zmorzony przez pijacki sen. Kałuża wymiocin plamiła kamienną posadzkę tarasu. Sigmar przesunął dłonią po włosach. Piekły go oczy, a w ustach miał paskudny posmak, jakby wypił całą beczkę bagiennej wody.
– Przypomniałem sobie, dlaczego zazwyczaj tego nie robię – jęknął, zbierając się z krzesła. – Muszę się położyć.
Znad pociemniałych wód oceanu wiał zimny wiatr. Sigmar oparł dłonie na balustradzie, wyczuwając pod palcami chłodny kamień i wystawił twarz na podmuchy, nabierając kilka razy głęboko powietrza. To było niemądre z jego strony myśleć, że uda się zapomnieć o problemach dzięki piciu, ponieważ tym sposobem wracały następnego dnia i były jeszcze bardziej dokuczliwe.
Spojrzał na bramy do miasta znajdujące się pod tarasem. Ze zdziwieniem stwierdził, że były otwarte. W Reikdorfie wrota zamykano natychmiast po zapadnięciu zmroku i nie otwierano ich aż do świtu. Z pewnością tutaj zostawiono je otwarte dla kolejnych wozów z trupami. Sigmar westchnął ciężko, zdając sobie sprawę, że będzie musiał rozkazać Aldredowi, aby wyruszył wraz z nim i stawił czoła demonom. Był Impera-torem i oto nadszedł czas, kiedy musiał pokazać księciu, kto tu jest władcą.
— Miałem nadzieję, że uda mi się uniknąć zmuszania cię, Aldredzie – wyszeptał. – Ale czego nie udało się osiągnąć dzięki braterstwu, wymuszę teraz siłą.
Noc była parna i spokojna, ale mgła rozrzedziła się nieco i fragment bagiennego terenu rozciągającego się w pewnym oddaleniu od miasta stał się dobrze widoczny. Nie był to szczególnie ciekawy krajobraz, ponieważ ziemie wokół murów Marburga pozostawały opustoszałe i nieprzyjazne, a blask bijący z niepełnej tarczy księżyca sprawiał, że teren wyglądał jeszcze groźniej.
Sigmar popatrzył na północ, ale widział tylko zdradliwe, spowite mgłą moczary ciągnące się wzdłuż linii wybrzeża. Na bagnach nie było życia, przynajmniej nie zdrowego i normalnego. Na myśl o tym Sigmar splunął gorzką śliną na krawędź tarasu.
Już miał zamiar się obrócić, gdy kątem oka dostrzegł kolumnę wychodzących z miasta postaci w pelerynach.. Nie była to jednak ponura procesja wozów ze zwłokami. Sigmar rozpoznał Idrisa Gwylta na czele procesji – jego białe włosy i broda lśniły w blasku księżyca. Za starcem szło dwudziestu Kruczych Hełmów, których prowadził książę Aldred w brązowej zbroi. W dłoni lśnił Czerep Ulfa, spowity widmowym niebieskim światłem jak zamarznięta błyskawica z dalekiej północy.
Krucze Hełmy eskortowały między sobą jakby jeńca. Źrenice Sigmara zwęziły się, gdy pojął, że patrzy na siostrę Aldreda, Marikę.
Jej wątłej sylwetki i złotych włosów nie sposób było pomylić.
Grupa zeszła z traktu i zaczęła wchodzić na teren bagien. Zasłona mgły zasunęła się za nimi. W mgnieniu oka Sigmar zrozumiał charakter ofiary, jaką Idris Gwylt miał zamiar złożyć demonom.
Demoniczny księżyc
Trzydziestu wojowników Sigmara pewnym krokiem wymaszerowało przez wrota Marburga. Na ich twarzach malowała się determinacja. Blask księżyca sprawiał, że wilcze futra mieniły się w ciemnościach. Nieliczne elementy zbroi, które zdążyli na siebie nałożyć, gdy Sigmar wygnał ich z łó-żek, rzucały pojedyncze blaski. Wolfgart i Redwane bez chwili wahania podążali za Sigmarem i gdy on skręcił z drogi na podmokłe pobocze, oni zrobili to samo.
Zatrzymał się, czując jak zimna woda przesiąka przez wytartą skórę butów. Cały teren moczarów rozciągających się obok drogi spowity był widmową mgłą. Sigmar zadrżał, przypomniawszy sobie ostatni raz, kiedy widział tak jałowy, bezduszny krajobraz. Było to dziesięć lat wcześniej, kiedy był o włos o śmierci, a jego dusza błąkała się po opustoszałych terenach Szarych Pustkowi.
Te mokradła bardzo przypominały tamten świat, zawieszony między życiem a śmiercią, który nawiedzały dusze potępionych. Pasma mgły zwijały się i kłębiły, tworząc nieprzejrzystą szarą ścianę. Tylko gdzieniegdzie w oddali widać było przytłumione migotliwe światełka.
– Co się dzieje, na Shallyę? – zapytał Redwane. – Co my tutaj robimy?
– Tak – przytaknął mu Wolfgart, wciąż odziany w poplamioną koszulę. – Walka w świetle Trupiego Księżyca to zły omen, zwłaszcza gdy jest on w pełni. Nic dobrego z tego nie wyniknie.
– Jesteśmy tu, żeby ocalić życie niewinnej istoty – wyjaśnił Sigmar, unosząc Ghal-maraza w obu dłoniach. Runy wyryte na trzonku zabłysły w świetle księżyca, jakby rozpaliła je myśl o sianiu spustoszenia w szeregach istot mroku.
– O czym ty mówisz?
– Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o Dawnej Wierze i o tym, że jej wyznawcy składali ofiary z dziewic? – Sigmar odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Jak przez mgłę – sarknął Wolfgart.
– Wygląda na to, że to coś więcej niż bajki. Widziałem, jak Aldred prowadzi Krucze Hełmy na bagna i wiedzie ze sobą Marikę jako więźnia. Myślę, że Idris Gwylt chce ją złożyć w ofierze demonom mgły. – Łajdak! – warknął Redwane. – Rozwalę mu czaszkę młotem i wyrwę serce!
Sigmar był zaskoczony tym wybuchem złości, ale jednocześnie ucieszył się widząc, jaką reakcję jego opowieść wywołała u pozostałych wojowników. Obrócił się, żeby stanąć twarzą do wszystkich Białych Wilków, wiedząc, że część z nich może nie przeżyć tej nocy. Wolfgart miał rację, walka w widmowym świetle Trupiego Księżyca była złym omenem, ale jeśli chcieli ocalić Marikę, to nie mieli innego wyjścia.
– Szalony starzec zamierza tej nocy zamordować niewinną dziewczynę! – krzyknął Sigmar. Wydawało się, że mgła połyka i tłumi jego słowa, oddając w zamian dziwne echo, jakby się z niego naigrywała.
– Nie mam zamiaru do tego dopuścić, ale potrzebuję waszej siły, aby go powstrzymać. Jesteście ze mną?
Jak jeden mąż Białe Wilki podniosły młoty i rykiem potwierdziły swoje oddanie dla władcy, dokładnie tak jak Sigmar spodziewał się, że uczynią. Mimo że myśl o wkroczeniu na straszliwe bagnisko napawała wszystkich przerażeniem, to Wilki nigdy nie dopuściłyby, żeby ich Imperator wyruszył do boju bez nich.
Sigmar skinął głową i zanurzył się w mgłę. Pod jego stopami rozlegały się ciche plaśnięcia, gdy wdeptywał w błoto i głośniejsze pluski, gdy zdarzyło mu się postawić nogę w jednej z licznych kałuż stojącej, lodowatej wody kolom najczarniejszej nocy. Nie miał pojęcia, dokąd dokładnie udali się Endalowie, ponieważ brudna woda wlewała się w każdy odcisk buta i momentalnie go zakrywała. Sigmar pożałował, że nie wziął ze sobą do Marburga Cuthwina, ale próżne żale dobre były dla głupców i dzieci. Będą musieli znaleźć Endalów bez pomocy najlepszego unberogeńskiego tropiciela.
Mgła otaczała Unberogenów przedzierających się wolno przez mokradła. Drogę oświetlał im chorobliwy blask rzucany przez pozbawione życia promienie księżyca. Spod powierzchni mętnej wody dobywały się dziwne bulgoty i burczenia. Wiatr sprawiał, że było chłodno, ale nie przeganiał zdradzieckiej mgły.
W trzcinowych zaroślach wiły się robaki, a muchy bzyczały nisko nad ziemią. Sigmar dostrzegł olbrzymią ważkę polującą w blasku księżyca. Po-czuł gęsią skórkę i włosy stanęły mu dęba. Miał wrażenie, że gdzieś w tych ciemnościach czai się coś bardzo złego. Te bagniska w niczym nie przypominały Brackenwalsch, gdzie było niebezpiecznie, ale przynajmniej zagrożenie pozostawało znane. Tutaj, w miejscu nawiedzonym przez budzące grozę istoty, śmierć podkradała się do człowieka od tyłu i atakowała z za-skoczenia.
– Spójrzcie! – krzyknął Redwane. – Tam!
Sigmar obrócił się w stronę, którą wskazywał Redwane. Zmrużył oczy, widząc światła migoczące w oddali jak przysłonięte lampiony niesione przez strudzonych wędrowców. Starał się sobie przypomnieć, czy widział u Endalów podobne. Wydawało mu się, że tak, ale nie był pewien.
Mimo wszystko zachował czujność. Starzy mieszkańcy Reikdorfu nie raz opowiadali o podobnych światłach w Brackenwalsch. Nazywali je latarnia-mi zguby, ponieważ zdradliwa jasność miała ponoć kusić ludzi obietnicą bezpieczeństwa, a tak naprawdę wciągała ich głębiej w bagna, skąd już nigdy nie wracali. Pendrag z kolei opowiadał mu kiedyś, że takie światła to tylko samoczynnie zapalające się gazy dobywające się z mokradeł albo blask księżyca odbijający się od sowich piór, ale żadne z wyjaśnień nie uspokajało Sigmara w tym momencie.
Jeżeli jednak naprawdę mieli przed sobą światła pochodu Endalów, to musieli za nimi podążać.
– Tędy – zakomenderował Sigmar, ruszając w stronę jasności. – I patrzcie pod nogi!
Unberogenowie zagłębili się jeszcze bardziej w moczary. Ziemia pod ich stopami stawała się coraz bardziej wilgotna i miękka. Wokół głowy Sigmara bzyczały muchy. Wkrótce dostrzegł, że otacza ich coraz więcej świateł, migoczących jak pochodnie w rękach tancerzy. Spod stóp dobywało się bulgotanie pęcherzyków powietrza uwięzionych w błocie, brzmiące jak pozbawiony radości śmiech umarłych.
Czas zdawał się stanąć w miejscu, ponieważ w gęstej mgle nie sposób było określić pozycji księżyca na nocnym niebie. Sigmar zerknął w górę. Skrzywił się, bo miał wrażenie, że Trupi Księżyc odwzajemnił mu się złym spojrzeniem. Powiadano, że zbyt długie wpatrywanie się w ten złowrogi okrąg przynosiło pecha, więc Sigmar pospiesznie wykonał znak rogów.
Ruszył ponownie przed siebie, ale nagle poczuł, że coś dotyka jego buta. Odskoczył jak oparzony. Pod powierzchnią wody błyskawicznie przemknął blady kształt, jakby węgorz. Sigmar wyciągnął nogę z zasysającego bagna. Ujrzał, że skóra buta jest poplamiona i zniszczona. Sprzączki pokryte były przezroczystą ikrą jak bladym, obrzydliwie cuchnącym syropem, ściekającym do wody. Gdy wydostaną się z tych bagien, nigdy więcej nie założy tych butów.
Sigmar usłyszał za sobą przerażający krzyk, a potem głośny plusk, jakby coś ciężkiego wpadło do wody. Obrócił się w miejscu i zobaczył, jak jego ludzie podają młoty przewróconemu wojownikowi, który bił rękami o powierzchnię wody. Nieszczęśnik musiał przypadkiem wejść w głębszy, męt-ny zbiornik. Sigmar rozpoznał Volko, wojownika, który walczył u jego boku podczas szarży mającej na celu uratowanie merogeńskiej flanki na Przełęczy Czarnego Ognia.
Volko był na razie zanurzony po pas w wodzie, ale jego ciężka zbroja szybko ściągała go na dno. Wyciągał rozpaczliwie dłonie w stronę podawanych mu broni, ale mokradło nie miało zamiaru wypuścić swojej ofiary. Głowa Volko w ciągu kilku sekund zniknęła pod wodą. Z jego otwartych w krzyku ust wydobyła się tylko piana i wkrótce jedyny ślad, jaki po nim po-został, to bąbelki powietrza w miejscu, gdzie poszedł na dno.
– Niech Ulryk ma nas w swej opiece – powiedział Wolfgart, odruchowo robiąc krok w tył. – Wiedziałem, że to będzie zły omen.
Sigmar przedarł się przez zastałą wodę do miejsca, w którym utonął Volko. Kosmyki mgły oplatały nogi każdego wojownika i niemal nie sposób było odróżnić pewnego gruntu od śmiertelnie niebezpiecznych miejsc jak to.
– W drogę – rozkazał Sigmar. – Uważajcie, gdzie stawiacie stopy i trzymajcie się blisko towarzyszy.
– A co z Volko? – zapytał Redwane. – Żaden wojownik nie zasługuje na to, żeby umrzeć nie usłyszawszy wycia wilków.
Sigmar zaryzykował spojrzenie na ciemne niebo.
– Masz rację, chłopcze, ale tej nocy to nie wilki wyją, tylko księżyc.
– A więc tak po prostu go zostawimy?
– Później odprawimy żałobę – zakończył rozmowę Sigmar i ruszył przed siebie.
Nie wiedział tak naprawdę, dokąd powinni zmierzać, ale przeczucie kierowało go na północny wschód, tak jakby Ghal– maraz wiedział sam, gdzie szukać swoich wrogów. Sigmar pokładał zaufanie w mistrzostwie krasnoludzkich kowali i podążał za niemym wezwaniem młota.
Wolfgart szedł obok niego, rzucając nerwowe spojrzenia na lewo i prawo.
– Nikt z nas nie ujdzie stąd żywy – powiedział.
Sigmar rozumiał jego obawy, ale odparł tylko:
– Nie pozwolę, żeby ktokolwiek z naszych ludzi usłyszał twoje słowa.
– Ale to prawda, czyż nie?
– Zrobię co w mojej mocy, żeby tak się nie stało – stwierdził Sigmar. – Jesteśmy Unberogenami i nie ma dla nas rzeczy niemożliwych.
Wolfgart pokiwał głową. Widać było, że zmaga się ze sobą.
– Zdajesz sobie sprawę, że najprawdopodobniej będziemy musieli walczyć z Kruczymi Hełmami, żeby odbić dziewczynę? – zapytał w końcu.
– Wiem – Sigmar pokiwał głową, nie spuszczając wzroku z ziemi pod stopami. – Ale jeżeli tak będzie trzeba postąpić, to tak właśnie zrobimy. Wygnałem Norsów z Imperium właśnie z powodu takich barbarzyńskich praktyk i zrobię to samo z Endalami, jeżeli będzie trzeba.
– Tak – powiedział Wolfgart. – To plugastwo. Zupełnie nie do przyjęcia.
Sigmar zatrzymał się i uniósł dłoń. Jego wojownicy również stanęli przy akompaniamencie pluśnięć i stłumionych przekleństw. W ciemnościach przed nimi poruszało się większe skupisko latarń zguby. Tym razem jednak wydawało się, że niosą je niewyraźne, zagadkowe postaci.
– Unberogenowie! Do broni! – krzyknął Sigmar.
Białe Wilki zarzuciły młoty na ramiona i uformowały nierówny szereg, na ile to było możliwe w niesprzyjających warunkach.
Światła zbliżały się i mgła stopniowo straciła swoją gęstość. Nagle ich oczom ukazały się tajemnicze postaci.
Na widok Sigmara Idris Gwylt otworzył szeroko oczy ze zdumienia i zatrzymał się. Laredus stał obok kapłana Dawnej Wiary, podtrzymując łkającego księcia Aldreda. Twarze Kruczych Hełmów były zacięte i smutne. Z dwudziestu wojowników, których dostrzegł wyruszających z Marburga, Sigmar naliczył teraz tylko tuzin.
Po siostrze księcia Aldreda nie było śladu.
Redwane przedarł się na przód, chwycił Gwylta za gardło i uniósł go nad ziemię.
– Gdzie jest Marika? – ryknął. – Coście z nią zrobili?
Sigmar dostrzegł, że Krucze Hełmy sięgają po miecze. Zdawał sobie sprawę, że ten opuszczony przez bogów i ludzi bagienny teren może stać się w ciągu kilku sekund polem bitwy. Wiedział, że byłoby to szaleństwo i nie wybaczyłby sobie, gdyby ta jedna chwila unieważniła długie lata pracy i gorzkie ofiary, które złożył, aby stworzyć Imperium.
Krucze Hełmy popatrzyły na swego władcę, czekając na rozkazy. Sigmar również skierował swe kroki do księcia. Napięcie sięgnęło zenitu, ale zamiast słów nagany z ust Sigmara wydobyło się następujące pytanie:
– Książę Aldredzie, gdzie jest twoja siostra?
Czerep Ulfa wysunął się z palców Aldreda. Z cichym pluskiem broń wpa-dła do wody, a tymczasem pan Endalów opadł na kolana. Zanurzył głowę w dłoniach i zapłakał boleściwie.
– Zostawiliśmy ją – wydusił z siebie. — Niech Ulryk mi wybaczy, zostawi-liśmy ją tam.
– Gdzie? – zapytał Sigmar, klękając obok Aldreda. – Powiedz mi gdzie, a pójdę tam i ją uratuję. Razem pójdziemy. Wiesz, że to co zrobiłeś, było złe Aldredzie.
– Musiałem tak postąpić! – jęknął Aldred. – Zaraza dziesiątkuje mój lud, a mój brat nie żyje!
Sigmar był zszokowany.
– Egil umarł? – zapytał z niedowierzaniem.
Aldred pokiwał głową. Spływające po policzkach łzy żłobiły czyste linie na jego zabłoconej skórze.
– To się stało kilka godzin temu, a teraz moja siostra dołączy do niego w królestwie Morra. To był jedyny sposób, żeby ocalić mój lud.
– Mylisz się – powiedział Sigmar.
Aldred wytarł twarz rękawem.
– A cóż innego mogłem uczynić? – zapytał. – Zostaliśmy pozbawieni wszystkiego i tylko ofiara z czystej, szlachetnie urodzonej dziewicy mogła nas ocalić.
Sigmar położył dłonie na ramionach Aldreda i zmusił go, żeby spojrzał mu prosto w oczy.
– Oszukano cię – powiedział. Zerknął przez ramię. Redwane stał z unie-sionym młotem gotowy roztrzaskać czaszkę Idrisa Gwylta na kawałki.
– On ci to powiedział?
– Demony domagały się ofiary! – wrzasnął Gwylt, daremnie próbując się wyswobodzić z żelaznego uścisku Redwane’a. – A dziewczyna sama się zgo-dziła. Wiedziała, że ziemię trzeba skropić krwią dziewicy, tak jak to robiono w dawnych czasach. Aldredzie, uwierz mi, mówię szczerą prawdę!
– Zamknij pysk, psie – warknął Redwane, ściskając Gwylta za gardło.
Sigmar wstał i sięgnął po laskę kapłana. Złamał ją przez kolano, po czym wrzucił do bagna. Krucze Hełmy wciąż trzymały ręce na rękojeściach mie-czy, a Białe Wilki były przygotowane, żeby odeprzeć ewentualny atak. Wy-starczyło jedno źle dobrane słowo z ust Sigmara, a rozpętałaby się tu wojna domowa.
– Słuchajcie mnie wszyscy! – krzyknął. -I słuchajcie uważnie, jakby od tego zależało wasze życie. To smutny dzień dla Endalów, ponieważ zawie-rzyli słowom szaleńca. Jesteście honorowymi wojownikami i taki czyn przynosi wam hańbę. Złym uczynkiem jest poprowadzić młodą dziewczynę na jej śmierć w takim okropnym miejscu i jeśli ona zginie, to wasze imię będzie przeklęte na wieki. Tę hańbę można zmyć tylko w jeden sposób – musimy odszukać demony mgły i je zniszczyć. Mam zamiar znaleźć Marikę i odstawić ją bezpiecznie do Marburga. Możecie albo pójść za mną i odzyskać swój honor, albo chyłkiem oddalić się do waszych domów i resztę życia spędzić jako tchórze, wygnani i pogardzani przez wszystkich.
Sigmar obrócił się od żołnierzy i spojrzał na podnoszącego się z ziemi Aldreda. Książę Endalów potarł dłońmi twarz, jakby budził się ze straszli-wego koszmaru. Sigmar ujrzał, jak odradza się w nim siła, którą wcześniej widział w jego ojcu.
– Tak – powiedział Sigmar ściskając dłoń Aldreda. – Podnieś swój miecz, bracie. Odbijemy ją, przyrzekam ci.
Aldred podniósł Czerep Ulfa ze szlamu. Widmowa poświata bijąca z ostrza przecinała ciemność niezwykłym blaskiem. Doskonałej broni nie plamiła nawet kropla brudnej bagiennej wody.
– Kiedy umarł mój ojciec, z naszego życia zniknęło światło – powiedział Aldred, a głos mu się łamał z emocji. – Od tamtej chwili żyłem w ciemno-ściach. Trwało to tak długo, że zapomniałem, jak wygląda światło.
– Pomóż mi uratować twoją siostrę, a światło powróci – obiecał mu Sig-mar.
Aldred pokiwał głową i w jego oczach zapłonęła stalowa determinacja. Zwrócił wzrok na Idrisa Gwylta i wycedził przez zęby.
– Tak, ten stary głupiec poprowadzi nas z powrotem do kryjówki demo-nów albo własnoręcznie poderżnę mu gardło.
Demony gnieździły się na szczycie olbrzymiego wzgórza, które wznosiło się pośrodku przeklętych mokradeł. U jego stóp zbierały się kłęby mgły i Unberogenowie wraz z Endalami musieli się przez nie przedrzeć, aby za-cząć wspinaczkę po skalistych zboczach. Całe wzniesienie porastały kolcza-ste krzewy, z których od czasu do czasu wynurzały się menhiry z wyrytymi na nich spiralami, okręgami i podobiznami jednookich potworów. Wyglą-dało to tak, jakby wzgórze było olbrzymim cielskiem, a z niego wyrastały potworne kolce. Niemal pięćdziesięciu wojowników przedzierało się między grotesko-wymi kamieniami. Wreszcie dotarli na szczyt, starając się zachowywać ci-cho i pozostawać w ukryciu. Tłumiąca wszelkie odgłosy mgła działała na ich korzyść, powodując, że szczęk zbroi nie był zbyt dobrze słyszalny.
Sigmar miał wzrok utkwiony w grani na szczycie wzgórza. Czuł, że Ghal-maraz delikatnie wibruje w jego dłoni. Pradawna broń wyczuwała bliskość złych istot i jego żądza roztrzaskania im czaszek promieniowała na Sigmara i burzyła mu krew w żyłach. Obok niego wspinał się książę Aldred, a Wolfgart i Redwane szli tuż za nimi. Młody Biały Wilk trzymał Idrisa Gwylta w żelaznym uścisku.
Byli już niemal na samym szczycie, gdy Sigmar zatrzymał się i położył na ziemi. Pełzając na brzuchu dotarł do poszarpanej krawędzi grani wygląda-jącej jak olbrzymia korona. Stamtąd rozciągał się widok na legowisko de-monów. Zerkając między szczelinami w skale, dostrzegł, że w istocie ma przed sobą szeroki krater. Gdy zobaczył, co się znajdowało na jego dnie, na chwilę zabrakło mu tchu w piersiach.
Blask księżyca oświetlał olbrzymie bloki bladego kamienia, porozrzuca-ne po powierzchni całego krateru. Były szczątkami tego, co zostało po mie-ście wzniesionym dawno temu przez nieznane plemię. Zabudowa rozciąga-ła się na przestrzeni, na której zmieściłby się Reikdorf razem z Marburgiem. Oceniając po szerokości ulic, Sigmar mógł się jedynie domyślać, jak olbrzy-mi musieli być mieszkańcy tego miasta.
– Na kości Ulryka – syknął Wolfgart, kiedy dotarł na szczyt i zobaczył miasto. – Co to za miejsce? Kto tu mieszkał?
– Nie wiem – odparł Sigmar. – Aldredzie?
– Gwylt wziął Marikę i zniknął z nią we mgle, my zostaliśmy u stóp wzgórza. Nic mi nie wiadomo o tym miejscu.
– Wygląda jak miasto olbrzymów – stwierdził Redwane.
– A więc miejmy nadzieję, że nie zostało z nich wiele więcej niż z ich sie-dziby – dodał Wolfgart.
Sigmar przestał sobie zawracać głowę budowniczymi miasta, gdy tylko dostrzegł błysk złotych włosów. Mignęły na dnie krateru, w miejscu, które przypominało prymitywną arenę. Marika była przywiązana do jednego ze strzelistych menhirów. Aldred również ją dostrzegł i z jego gardła dobył się krzyk.
– Na krew naszych ojców! – wyrwało się Redwane’owi. – Demony!
Sigmar poczuł mrożący krew w żyłach dreszcz, ujrzawszy potwory wynurzające się z ciemności. Grupa plugawych istot wypełzała ze szczelin znajdujących się pod areną. Nawet z tej odległości wdawały się paskudne.
Mieli przed sobą około setkę przygarbionych istot o bladych, bezwłosych ciałach. Ich wychudłe tułowia osłaniały brązowe napierśniki, a zakończone kolcami ogony kołysały się pod kiltami z poszarpanej plecionki kolczej. Każdy z demonów miał w ręku pordzewiałą broń – topór albo zaostrzoną pałkę. Zbliżały się do Mariki. Ich pyski były zakończone dziobami, w któ-rych znajdowały się ostre jak igły zęby.
Każdy z demonów patrzył na świat jednym okiem. Tak straszliwe znie-kształcenie było dla Sigmara oczywistym znakiem, że mają do czynienia z siłą nieczystą. Najbardziej obrzydliwa okazała się plugawa istota, która chwiejnym krokiem wysforowała na przód bandy. Stwór sylwetką przypo-minał swych mniejszych pobratymców, ale ten cyklop był olbrzymem, roz-miarów trzech wysokich ludzi. Jego kończyny wydawały się napuchnięte, a wzdęty brzuch tak wielki, jak u kobiety tuż przed rozwiązaniem. Rzadkie włosy oblepiały czaszkę kreatury niczym smołowane liny, a z jej klatki pier-siowej zwisały dwa bezkształtne worki pomarszczonej skóry.
Czyżby mieli przed sobą jakąś wstrętną królową demonów?
Olbrzymia bestia zbliżyła się do Mariki i Sigmar poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku na widok obrzydliwej żądzy, jaka odmalowała się na twa-rzy cyklopa.
Nie było czasu na subtelne rozważania. Należało działać.
Sigmar krzyknął:
– Do ataku!
Następnie przeskoczył przez krawędź grani z wysoko uniesionym Ghal-marazem. Runy na młocie lśniły w słabym świetle. Widząc go, demony wydały zbiorowy bulgoczący pisk.
Za Sigmarem ruszyła drużyna Unberogenów i Endalów. Z ich ust doby-wały się wojenne okrzyki tnące zastałe powietrze swym żarem. Wolfgart i Aldred ruszyli do walki zaraz za Sigmarem. Imperator wkrótce ujrzał żyla-stą sylwetkę księcia Endalów tuż przed sobą. Rozpaczliwa chęć odkupienia swego czynu i uratowania siostry wlała nową siłę w żyły Aldreda. Na wy-krzywionej twarzy pędzącego do boju Redwane’a malował się obraz niena-wiści. Powłóczące nogami demony ruszyły w ich stronę, unosząc pordze-wiałą broń i odpowiadając na wojenne okrzyki atakujących gardłowymi rykami.
Sigmar rzucił się biegiem w dół zbocza w stronę areny, przeskakując przez przewrócone kamienie i wykrzykując imię Ulryka. Nie miał szans do-trzeć w pobliże Mariki przed demonami, ale jeżeli nie uda mu się jej urato-wać, to przynajmniej ją pomści.
Ludzie zderzyli się z demonami przy ogłuszającym huku żelaza i brązu. Mimo że istoty z bagien były przerażające, to ginęły pod ciosami mieczy tak samo jak każde inne stworzenia z krwi i kości. Olbrzymie ostrze Wolfgarta przecięło trzech napastników za jednym ciosem. Tymczasem Aldred prze-dzierał się przez demony, torując sobie drogę eleganckimi cięciami godnymi mistrza szermierki. Redwane zabijał brutalnie precyzyjnymi ciosami młota. Ciężki obuch, wyrzeźbiony na kształt wilczego łba wirował wokół niego, zataczając śmiercionośne łuki.
Sigmar starał się dotrzymywać kroku Aldredowi. Powalał kolejne de-mony mocnymi ciosami Ghal-maraza. Gdy pokryta runami krasnoludzka broń przedzierała się przez ciała potworów i gruchotała ich kości, bestie wyły w agonii. Zaatakował go kolejny demon, a uderzenie jego topora roz-trzaskałoby Sigmarowi czaszkę, gdyby się nie uchylił. Wyprowadził zaraz od dołu cios młotem w podbrzusze stwora. Napięta skóra pękła i z brzucha wypłynęła cuchnąca masa, która z bulgotem spłynęła na ziemię. Sigmar zauważył, że w zagłębieniach terenu zaczęła zbierać się wilgotna mgła, a paskudny odór zgniłego mięsa przybierał na sile z każdym podmuchem nienaturalnego wiatru.
Parł do przodu, za każdym ciosem zabijając demona, ale od Mariki dzielił go zbyt gęsty tłum. Wokół niego wrzała bitwa. Zarówno unberogeńscy jak i endalscy wojownicy dawali przykład niespotykanej odwagi.
Białe Wilki walczyły z brutalną prostotą, przedzierając się przez zastępy wroga potężnymi ciosami młotów. Broń, jaką się posługiwali, była prze-znaczona do walki z grzbietu szarżującego wierzchowca, ale unberogeńscy wojownicy władali nią z takim mistrzostwem, że mimo niesprzyjających warunków, pozostawali niebezpiecznymi przeciwnikami.
Krucze Hełmy wojowały, aby zmyć plamę na honorze, jaką było popro-wadzenie księżniczki na bagna. Każdy z nich walczył, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. Krew wrogów pokrywała ostrza mieczy czerwoną po-włoką. Miesiące smutku i cierpienia spowodowanego przez demony teraz miały zostać pomszczone. Endalowie wkładali w każdy cios całą swoją nie-nawiść i rozpacz.
Demony walczyły równie zażarcie. Kończyny stworów były chude i żyla-ste, ale drzemała w nich brutalna siła. Wielu rycerzy żałowało, że nie zdołali
założyć zbroi przed wyruszeniem na tę bitwę. Trzeba jednak było przyznać, że topory i pałki śmigały w powietrzu, z przerażającą siłą rozdzierając zbroje płytowe i koszulki kolcze, jak gdyby były wykonane z płótna.
Kłęby gęstej mgły ustępowały przed olbrzymim demonem pośrodku hordy i płynęły w górę zbocza nienaturalną falą. Towarzyszący jej smród przypominał ten bijący z kupy gnoju w bardzo upalny dzień. Obłoki trują-cych oparów otaczały walczących jak kłębowisko szarych, oślizłych węży. Wkrótce całe dno krateru i jego zbocza spowite były mgłą. Każdy wojownik został odcięty od towarzyszy i toczył swoją własną bitwę. Nie sposób było odróżnić sprzymierzeńca od wroga.
Ludzie i demony walczyli ze sobą tak zażarcie, że ziemia wkrótce spły-nęła rzeką krwi. Endalowie i Unberogenowie wciąż parli do przodu, ale przewaga potwornych przeciwników zaczęła dawać o sobie znać. Odważna szarża musiała zwolnić i wreszcie się zatrzymać.
Sigmarowi udało się dotrzeć w pobliże Aldreda. Blask ostrza księcia En-dalów był jak latarnia w zamazującej wszystkie kształty mgle. W przedziw-ny sposób opary nie zbierały się wokół Sigmara i Aldreda, jakby ich broń chroniła przed magicznym niebezpieczeństwem.
Redwane przedarł się do nich.
– Dziewczyna! – wrzasnął. – Ratujcie dziewczynę!
Sigmar dostrzegł obrzydliwą bestię nachylającą się nad endal– ską księż-niczką. Demon wyciągnął ręce w stronę szamoczącej się młodej kobiety i wydał z siebie coś pomiędzy skrzekiem a bulgotem, dźwięk, który z pewno-ścią był okrzykiem triumfu. Aldredowi wyrwał się z piersi wrzask rozpaczy, ale ledwie królowa demonów dotknęła Mariki, odsunęła się gwałtownie, jakby skóra dziewczyny paliła żywym ogniem. Z paszczy potwora wydobył się paskudny pisk, a szkaradne rysy wykrzywiły się, jakby młoda kobieta wzbudziła w nim najwyższą odrazę.
Aldred walczył ramię w ramię z Sigmarem. Razem wycinali sobie drogę w szeregach demonów. Ich zaczarowana broń cięła mgłę jak okręt fale. Im-perator i książę siali zniszczenie wśród wrogów, osłaniając się nawzajem. Wyglądało to tak jakby od dzieciństwa ćwiczyli wspólną walkę. Ich bronie kreśliły śmiercionośne łuki, a Sigmar wyczuwał więź braterstwa łączącą artefakty, jak gdyby zabijały istoty mroku już wcześniej, wieki temu, dzier-żone przez tych, którzy je stworzyli. Mimo że musieli oni pochodzić z róż-nych ras, to wzajemne przysięgi wciąż żyły i pulsowały w obu broniach.
Minęła chwila i Sigmar poczuł pod nogami kamień. Wszedł na marmurowe płyty, którymi wyłożona była arena. Zabił kolejnego potwora, podczas gdy Aldred wykończył ostatniego z obrońców królowej demonów i podbiegł do Mariki. Dziewczyna szamotała się, próbując wydostać się z łańcuchów wiążących ją do menhiru. Płakała i wzywała pomocy.
– To tyle, jeżeli chodzi o dobrowolność ofiary, co? – zakpił Redwane, sta-jąc obok Sigmara.
Królowa demonów cofnęła się, sycząc wciąż na Marikę i spluwając w jej kierunku. Na zboczach krateru ciągle trwała walka i szczęk stali dobiegał uszu Sigmara. Imperator wiedział, że klątwę demonów można zdjąć tylko w jeden sposób – zabijając przywódczynię.
– Skończmy z tym – rzucił Sigmar.
– Z przyjemnością – przytaknął mu Redwane.
Dwóch wojowników ruszyło w stronę królowej demonów, ale nie uszli kilku kroków, kiedy ziemia pod ich stopami zmieniła się z twardego mar-muru w błoto i wodę. Redwane zachwiał się, ale ustał, natomiast Sigmar wpadł aż po łydki.
– Czamoksięstwo! – ryknął Redwane, rozpaczliwie próbując wydostać się z błota. Sigmarowi udało się wygramolić z bagnistego zbiornika i ruszył za Redwanem. Z magicznie stworzonego bagniska unosiły się słupy żółtej mgły, którym towarzyszył potężny smród zgniłych jaj. Sigmar poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się od wdychania trujących oparów. Miał ochotę zwymiotować i po kilku sekundach nie widział już przed sobą nic.
We mgle poruszył się jakiś cień. Sigmar rzucił się w bok, gdy nagle ol-brzymie, zakończone pazurami ramię wynurzyło się z oparów i zaatakowa-ło go. Pokryte zaskorupiałym brudem szpony śmignęły nad jego głową. Kilka centymetrów niżej i już by nie żył. Udało mu się uniknąć ciosu, ale stracił równowagę i z pluskiem wpadł do cuchnącej sadzawki. Opił się obrzydliwej, bagiennej wody wyczarowanej przez królową demonów.
Sigmar odkaszlnął i wypluł czarny płyn, jednocześnie przewracając się w błocie. W miejscu, w którym przed chwilą leżał, wylądowała szponiasta stopa. Zamachnął się młotem. Istota zaskrzeczała, gdy pradawna broń za-nurzyła się w jej wilgotnym, gąbczastym ciele.
Za sekundę młot Redwane’a zagłębił się w boku potwora. Z rany wylała się krwista piana i jakaś grudkowata maź, która wiła się i trzepotała jak żywa istota. Na szczęście zatonęła w bagnie, zanim Sigmar zdążył się jej le-piej przyjrzeć. Tymczasem Biały Wilk raz po raz zamachiwał się i oddawał ciosy w królową demonów. Ciemne żelazo obuchu tworzyło tylko zamazaną smugę w powietrzu.
Sigmar podniósł się na równe nogi. Podłoże było śliskie i niemal dało się wyczuć żądzę mokradeł chcących go porwać i na zawsze zatrzymać w swych obmierzłych objęciach. Bestia rzuciła się na Redwane’a, szybciej niż można by się tego spodziewać po jej masie. Szponiaste łapska poderwały go w górę. Walcząca para zniknęła za zasłoną mgły, ale Sigmar słyszał jak Re-dwane krzyczy z bólu. Nagle jego głos umilkł. Rozległ się głośny plusk, a Sigmar zarzucił Ghal-maraza na ramię.
Wzdęty kształt poruszył się w mgle. W mgnieniu oka królowa demonów znalazła się nad nim. Jej rzadkie włosy odfru– nęły na boki, gdy zniżyła gło-wę i kłapnęła szczęką. Sigmar wyrzucił w górę młot, trzymając go w obu rękach nad głową. Dziób bestii zatrzasnął się na trzonku.
Siła ugryzienia wbiła Sigmara w podmokłą ziemię. Mokradła zaczęły chciwie wsysać jego ciało, ciągnąc go coraz głębiej w grzęzawisko. Owionął go cuchnący oddech bestii. Nitki piekącej śliny spływały na niego, gdy de-mon próbował przegryźć trzonek Ghal-maraza. Był już po pas w błocie i wciąż zanurzał się w bulgoczących odmętach.
Kątem oka zauważył jakiś ruch. Ciemny kształt rzucił się do ataku.
Sigmar poczuł przypływ nadziei, kiedy rozpoznał Redwane’a. Koszulka kolcza młodego wojownika była w strzępach. Zniszczone metalowe kółka odpadały z niej przy każdym ruchu jak krople srebra. Z rany w boku, gdzie zaatakowała go królowa demonów, sączyła się krew. Był jednak tak owład-nięty bitewnym szałem, że żadna moc na świecie nie mogła go teraz po-wstrzymać.
– Ulryku, daj mi siłę! – ryknął Redwane, po czym zamachnął się młotem nad głową.
Broń uderzyła królową demonów w bok głowy i sprawiła, że dolna szczęka po prostu odpadła od czaszki. Zielonobrązowa krew opryskała Sigmara, a nacisk na trzonek młota osłabł. Wyrwał Ghal-maraza z paszczy potwora i trzymając go w jednej ręce zamachnął się na pogruchotane szczątki koszmarnego dzioba. Włożył w ten cios całą swoją siłę. Obuch ru-nicznego młota bojowego wylądował prosto w oku królowej demonów.
Czaszka pękła jak nadmuchany balon, rozpryskując na Sigmara i Red-wane’a strugi galaretowatej cieczy. Królowa zawyła z bólu. Olbrzymia be-stia opadła na ziemię, trzymając się drżącymi łapskami za oczodoły. Z rany tryskała krew, a otaczająca wszystko mgła zaczęła rzednąć, w miarę jak z istoty ulatywało życie. Bestią wstrząsały przedśmiertne drgawki. W pewnym momencie zwymiotowała olbrzymią gulę trzepoczących kształtów, które podskakiwały i wiły się jak ryby wyrzucone na brzeg.
Sigmar starał się wygrzebać z trzęsawiska, czując, że błoto zaczyna twardnieć i na nowo przypominać ziemię. Nie miał zamiaru dać się uwięzić w kamieniu, kiedy magia, która go roztopiła, przestanie działać.
– Potrzebujesz pomocy? – zapytał Redwane.
Jego twarz była śmiertelnie blada. Sigmar zauważył, że królowa demo-nów głęboko go zraniła. Z rany płynęła jasno– czerwona krew, która plamiła spodnie.
– Jeżeli możesz – odparł Sigmar.
– Myślę, że dam sobie radę – powiedział Redwane, łapiąc Sigmara za nadgarstek i ciągnąc mocno. Mimo że skrzywił się z bólu, to udało mu się wyciągnąć Imperatora z bagna, nie wydając z siebie najcichszego jęku. Sig-mar podniósł się. Grunt pod jego stopami znowu był kamieniem.
– Dobrze – szepnął Redwane. – A teraz myślę, że muszę się położyć.
Sigmar złapał upadającego młodzieńca i położył go ostrożnie na ziemi. Następnie ściągnął z niego poszarpaną koszulkę kolczą. Skóra wojownika miała szary odcień i była śliska od krwi. Trzy równoległe zadrapania biegły od żeber Redwane’a po jego miednicę.
– Potrzebuję wody! – krzyknął Sigmar.
– Cholera, ależ to piecze – syknął Redwane. – Suka była szybsza niż my-ślałem.
– Mówisz o tym? – Sigmar wskazał na rany. – Och, przecież to nic takiego, chłopcze. Mam większe blizny po ugryzieniach pcheł, które kiedyś zalęgły się na Ortulfie.
-Ten stary kundel musiał mieć naprawdę cholernie wielkie pchły – wy-stękał Redwane, co chwila zagryzając zęby przy atakach bólu. – Być może powinieneś rozkazać Wolfgartowi, aby przygotował dla nich siodła, bo wówczas moglibyśmy na nich ruszyć do bitwy.
Sigmar uśmiechnął się mimowolnie i spojrzał w górę zbocza krateru, gdzie stał Wolfgart z Białymi Wilkami oraz Laredus z Kruczymi Hełmami. Pole bitwy pełne było trupów, zarówno ludzi jak i demonów. Tę bitwę wy-grali ludzie, w których żyłach płynęła krew bohaterów. Nadejdzie czas, kie-dy odda się cześć poległym, ale póki co żywi mieli powody do świętowania.
– Proszę – odezwał się głos gdzieś z boku. – Mam wodę.
Sigmar spojrzał na Aldreda. Na twarzy księcia Endalów
odmalowywało się zmęczenie stoczoną właśnie bitwą. Wraz z siostrą stali nad Sigmarem. Aldred trzymał w wyciągniętej dłoni skórzany bukłak. Sig-mar wziął go i obmył rany Redwane’a czystą wodą.
– Czy on przeżyje? – zapytała Marika, opadając na kolana przy młodym wojowniku.
– Jego rany są szerokie, ale dość płytkie – powiedział Sigmar, starając się odepchnąć myśl o brudzie tkwiącym pod pazurami królowej demonów. – O ile tylko nie wda się zakażenie, to myślę, że chłopak się z tego wyliże.
– Dobrze wiedzieć – syknął Redwane.
– Imperatorze, wiedz, że w Marburgu otoczymy go najlepszą opieką – zadeklarował Aldred.
– Będę go doglądać osobiście – obiecała Marika.
Aldred podał Sigmarowi dłoń i powiedział:
– Przyjacielu, byłem głupcem. Zwątpiłem w twoją wizję. Śmierć mego ojca mnie zaślepiła i nie dostrzegałem prawdziwej natury twych czynów. Idris Gwylt podsycił moje wątpliwości i jego mroczna wiara niemal koszto-wała moją siostrę życie.
– Obiecał, że moja ofiara pomoże ocalić nasz lud – wtrąciła się Marika.
Sigmar był zaskoczony tempem, w jakim odzyskała panowanie nad sobą po tak bliskim spotkaniu ze śmiercią. Najwyraźniej endalskie kobiety ce-chowały się taką samą siłą ducha jak Unberogenki.
– Swoimi kłamstwami przekonał mnie, że tylko ja mogę nas ocalić, że powinnam pójść na bagna i pozwolić tej... istocie się pożreć.
– Tak i właśnie za to przyjdzie mu zapłacić głową – stwierdził Aldred. – Skażę jego duszę na wieczne męczarnie przez potrójną śmierć w bagnie.
– Na nic więcej nie zasługuje – zgodził się Sigmar.
Marika podniosła się znad Redwane’a. Aldred wziął ją za
rękę i ścisnął mocno. Najwyraźniej nie miał zamiaru już kiedykolwiek opu-ścić swojej siostry.
– Mgła się podnosi – zauważył Aldred. – Myślę, że podróż powrotna bę-dzie o wiele przyjemniejsza.
– Z pewnością – zgodził się Sigmar. – Ale powinniśmy się zbierać jak naj-szybciej. Niebawem zapadnie zmrok.
Aldred skinął głową i odprowadził Marikę na bok. Do Sigmara podszedł Wolfgait, aby pomóc mu przy opatrywaniu Redwane’a.
– No cóż, chłopcze – powiedział Wolfgart. – Udało ci się skosztować walki z demonem, tak jak tego chciałeś. Czy twoje marzenia się spełniły?
– O tak – sarknął Redwane. – Zawsze pragnąłem, żeby mnie obłapiała jakaś tłusta demoniczna suka.
Wolfgart wyszczerzył zęby w uśmiechu. Darł podszewkę swego płaszcza na strzępy, żeby użyć materiału na bandaże.
Gdy Wolfgart opatrywał rany Redwane’a, Sigmar patrzył na zwłoki kró-lowej demonów. Przypomniało mu się, jak istota z obrzydzeniem odsko-czyła od swej niedoszłej ofiary.
– Jednego tutaj nie rozumiem – odezwał się Sigmar. – Dlaczego bestia nie zabiła Mariki? Myślałem, że demony uwielbiają smak krwi dziewic.
– Och, możesz mi wierzyć – powiedział Redwane z przebiegłym uśmiesz-kiem. – Ta dziewczyna nie jest dziewicą.
Królewskie zatargi
Książę Aldred odnowił Przysięgę Miecza, którą dawno temu złożył jego ojciec. Ceremonia odbyła się na głównym placu przed Kruczym Dworem. Książę opadł na jedno kolano i wyciągnął Czerep Ulfa przed siebie na unie-sionych dłoniach, ofiarując go Imperatorowi. Cały Marburg rozbrzmiał okrzykami radości, gdy Sigmar wziął pradawne ostrze z rąk Aldreda, a na-stępnie wręczył mu je z powrotem, w ten sposób pieczętując przymierze między braćmi.
Kiedy zmęczeni, ale uradowani wojownicy wyszli z bagien, na horyzon-cie złocił się już świt. Nieśli ze sobą zwłoki poległych, ale po paskudnym odorze mokradeł słodki zapach czystego, morskiego powietrza przegnał wszystkie smutne myśli.
Przez całą drogę powrotną do Marburga mijali wzdęte ciała wynurzające się na powierzchnię bagien, tak jakby klęska demonów uwolniła je z uwięzi. Niezwykłe właściwości bagiennej wody przyczyniły się do zachowania zwłok w dobrym stanie. Za jakiś czas Endalowie mieli wyprawić się na trzęsawisko i po odszukaniu wszystkich ciał wyprawić im godny pochówek.
W ciągu kilku dni po powrocie Sigmara, Cradoc zaobserwował znaczny spadek nowych zachorowań na gnilicę płucną. Wkrótce wszyscy odczuli, że najgorsze mają już za sobą. Spadła liczba wyjeżdżających z miasta wozów ze zwłokami. Nie minęło dużo czasu, gdy mieszkańcy, którzy uciekli w obawie przed zarazą, zaczęli powracać do domów. Miasto odzyskało życie, a dusz-na, przygnębiająca atmosfera, jaka panowała w nim przez dłuższy czas, prysła. Niepokonany ogień ludzkiego ducha, już na granicy zduszenia przez złą siłę, odrodził się i płonął teraz jeszcze silniejszym płomieniem.
Sigmar i jego wojownicy zostali w Marburgu przez kolejny tydzień. Wielbieni jako wybawcy, zostali obsypani podarunkami przez wdzięcznych mieszkańców. Księżniczka Marika zgodnie z obietnicą doglądała rannego Redwane’a osobiście, tym niemniej Sigmar upewnił się, że Cradoc był zaw-sze w pobliżu. Kiedy Redwane zaczął narzekać na towarzystwo przyzwoitki, Wolfgart przekonał go argumentem, że chłopak albo będzie musiał trzymać ręce przy sobie, albo pojąć Marikę za żonę. Aldred z pewnością skorzystałby bowiem ze swego prawa do zabicia młodzieńca, gdyby się dowiedział, że cześć jego siostry została skalana. Usłyszawszy ponurą opowieść o egzeku-cji Idrisa Gwylta, Redwane stwierdził, że nie może liczyć na wyrozumiałość księcia i przestał narzekać.
Gwylt poniósł najwyższą karę potrójnej śmierci. Nawet Sigmar pobladł na twarzy, gdy usłyszał ze szczegółami jak wyglądała egzekucja. Kapłanowi podano wywar z jagód trującej białej jemioły, a następnie poprowadzono zakutego w łańcuchy na skraj bagien. Kat wymierzył wówczas trzy precy-zyjne ciosy pałką o żelaznym czubku w jego z grubsza ogoloną głowę. Gwylt był ledwie żywy, kiedy ciągnięto go do bagna. Aldred podciął mu gardło jednym ciosem Czerepu Ulfa. Otrutego, z pękniętą czaszką i wykrwawiają-cego się z przeciętej tętnicy Gwylta, Laredus chwycił i przytrzymał pod po-wierzchnią wody, aż jego drgające ciało zupełnie znieruchomiało.
Poniósłszy tak wiele „śmierci” następujących szybko jedna po drugiej, dusza kapłana nie wiedziała, kiedy ma opuścić ciało, aż było już za późno. Zwłoki Gwylta miały nigdy nie rozłożyć się w głębinach bagien, a jego dusza powinna pozostać uwięziona w nich na wieki.
Kapłani Morra protestowali przeciwko tak okrutnemu traktowaniu, po-nieważ odmowa wysłania duszy w ostatnią podróż stała w sprzeczności ze świętymi zasadami ich wiary. Jednakże Aldred pozostawał głuchy na prośby o łaskę, ponieważ Endalowie od wieków praktykowali taką formę egzekucji. Nikt też nie mógł zaprzeczyć, że skazany zasłużył sobie na wyjątkowo bolesną śmierć.
Unberogenowie opuścili Marburg w doskonałych nastrojach, mimo że dziewięć wierzchowców wracało do domu bez swych jeźdźców. Droga po-wrotna wiodła przez powoli odradzające się tereny. Resztki demonicznej mgły ustępowały i wyłaniał się z nich kraj powracający do świetności po ciężkiej niewoli.
Dwa miesiące co do dnia od chwili wyjazdu do miasta Endalów, Sigmar prowadził swych ludzi z powrotem po moście Sudenreik w stronę Reikdor-fu.
Sigmar chwycił grzbiet swego nosa kciukiem i palcem wskazującym, po czym wziął kilka łyków ziołowego naparu, który przygotował dla niego Cradoc. Bolała go głowa, mimo że nie odniósł żadnego obrażenia. To bezu-stannie piętrzące się problemy i sprawy wymagające jego interwencji skła-dały się na złe samopoczucie. Okazało się, że zjednoczenie ludzkich plemion było najłatwiejszą częścią wykuwania Imperium.
Znajdował się w swych prywatnych komnatach. Półleżąc opierał się o wezgłowie łóżka, podczas gdy Ortulf, Kai i Lex leżały zwinięte u jego stóp. Świeżo rozpalony ogień trzaskał w palenisku, a uspokajający aromat dymu pomagał złagodzić pulsujący w głowie ból. Od czasu powrotu z Marburga sprawa zebrania armii i wyruszenia na Jutonsryk pochłonęła go całkowicie, chociaż w międzyczasie wydarzyło się kilka rzeczy, które wywołały uśmiech na jego twarzy.
Gdy wiosna nawiedziła kraj i pobłogosławiła go ciepłem i życiem, Ma-edbh z Asobornów powiła córeczkę Ulrike, która przyszła na świat z grom-kim okrzykiem bojowym na ustach. Uradowany Wolfgart paradował po ulicach miasta, pokazując wszystkim dziecko, a po policzkach ciekły mu łzy wzruszenia. Mieszkańcy Reikdorfu obsypywali ich oboje ziarnem i ziemią oraz skrapiali wodą.
Wolfgart i Maedbh uhonorowali Sigmara, prosząc go, aby został strażni-kiem miecza dla Ulrike. Była to rola tradycyjnie zarezerwowana dla naj-bliższego przyjaciela rodziny. Sigmar przyjął na siebie tę wielką odpowie-dzialność i z pełną powagą poprzysiągł wziąć dziecko pod swoją opiekę, gdyby jego rodzice umarli.
Podczas rytuału chrzcin, który wyprawiono na zboczu na wschód od Re-ikdorfu, kapłanka Shallyi o imieniu Alessa rozpaliła ogień i namaściła główkę Ulrike trzema kroplami wody zaczerpniętej z pobliskiego źródła. Każdemu z trzech gestów towarzyszyła recytacja Błogosławieństwa Powitania:
„ Mała kropla nieba na twym małym czółku, ukochane dziecię. Mała kropla ziemi na twym małym czółku, ukochane dziecię. Mała kropla morza na twym małym czółku, ukochane dziecię ”.
Następnie Alessa zawiesiła na szyi Ulrike srebrny medalion w kształcie serca i powiedziała:
„Oto serce Shallyi, które chronić cię będzie przed czarnoksięstwem, bronić cię będzie przed zastępami wrogów, zasłaniać cię będzie przed plugastwem, odganiać będzie od ciebie złe duchy, otaczać cię będzie opieką i wypełniać łaską”.
Kiedy Ulrike była już zabezpieczona przed działaniem czarnej magii, Alessa zanurzyła ją w zimnych wodach strumienia. Włożyła w jej piąstki po złotej i srebrnej monecie, symbolizujących moc słońca i księżyca. Wolfgart trzymał płaczące dziecko w rwących wodach, podczas gdy kapłanka nabra-ła w garść trochę ziemi i wsmarowała ją w brzuszek dziecka, jego rączki i nóżki, śpiewając przy tym modlitwę ochrony oraz zdrowia.
Dopełniwszy ojcowskich obowiązków, Wolfgart wręczył Ulrike Maedbh, która zakończyła rytuał dotykając czołem córki do ziemi i recytując przy tym modlitwę do Morra. Ten ostatni akt miał na celu ubłaganie boga śmier-ci, aby zamknął wrota między dwoma światami, tak aby nikt inny nie prze-dostał się przez bramę wiodącą do krainy żywych.
Gdy rytuał dobiegł końca, Sigmar wziął Ulrike i podniósł ją wysoko nad głowę w stronę nieba. Miało to zapewnić dziecku pomyślność. Gdyby przez przypadek opuścił ręce, skazałby ją na smutne życie, w którym nie miałaby szansy na osiągnięcie bogactwa ani zaszczytów.
Była to jedna z nielicznych chwil radości tej wiosny. Każdy kolejny ty-dzień przynosił do Reikdorfu nowe złe wiadomości. Sterta zwiniętych per-gaminów pokrywała blat stołu Sigmara. Były to listy od książąt przynoszące wieści na temat ich ziem i ludów.
Stanowiły zaiste przygnębiającą lekturę.
Z północy przychodziły wiadomości od Pendraga i Wolfili, mówiące o przybierających na sile i częstotliwości atakach ze strony załóg Wilczych Okrętów. Najeźdźcy w ciemnych zbrojach nie tylko łupili wioski na wy-brzeżu, ale również zapuszczali się na wiele kilometrów w głąb lądu. Nor-sowie atakowali w bardzo przemyślny sposób, a wybór celów dowodził wyjątkowych zdolności ich przywódców. Większość ataków miała miejsce gdy mężczyźni z danej osady gromadzili się w innym mieście na pobór do wojska. Sigmar czuł, że powodzenie najazdów przeprowadzonych przez Norsów zależało od czegoś więcej niż tylko szczęścia.
Nieliczni, którym udało się ocaleć z ataków, rozpowiadali na południu o dwóch watażkach. Ich imiona mówiły wiele o brutalności Norsów. Cormac Krwawy Topór miał być olbrzymim wojownikiem w czarnej zbroi, który walczył jak ogarnięty szałem, wymachując swym potężnym toporem o po-dwójnym ostrzu płonącym czerwonym ogniem. Z kolei o Azazelu mówiono, że był zwinnym szermierzem o ciemnych włosach, który lubował się w od-cinaniu swym przeciwnikom fragmentów ciała, kawałek po kawałku.
Jak do tej pory, najazdy ograniczały się do północnego wybrzeża, ale Pendrag ostrzegał, że nie minie wiele czasu, gdy Norsowie urosną w siłę.
Był to jednak problem, który musiał jeszcze poczekać, ponieważ zielo-noskórzy w górach na wschodzie po raz kolejny opuścili swe kryjówki i ru-szyli do ataków na niziny. Freya z Asobornów słała listy, w których oprócz przesadzonych opowieści o swych synach, przemycała ostrzeżenia o rosną-cej liczbie osad u podnóża Gór Krańca Świata, które zostały zaatakowane przez orki. Co prawda zwiadowcy wysłani w góry nie odnaleźli śladów wielkiej armii zielonoskórych, ale Sigmar wiedział, że to tylko kwestia cza-su, zanim pojawi się jakiś potężny przywódca i na nowo zjednoczy potwor-ne plemiona.
Dalej na zachodzie budowa kamiennych dróg łączących Reikdorf z Mid-denheim i Siggurdheim przebiegała coraz wolniej. Niemal codziennie do-chodziło do ataków ze strony leśnych bestii. Sigmar wyznaczył więcej ludzi do patrolowania dróg i ochrony robotników, jak również zwiększył płace dla zatrudnionych przy budowie. Alfgeir nalegał, żeby skierować do pracy przestępców, ale Sigmarowi taka myśl wydała się wstrętna. Chciał, żeby lu-dzie pracowali z dumą i żeby mieli poczucie uczestnictwa w ważnym wy-darzeniu. Zmuszani do pracy uderzeniami bicza nie byli w stanie stworzyć nic wartościowego. Sigmar nie chciał, żeby jego Imperium zostało zbu-dowane rękami przestępców.
Na południu książę Markus wypowiadał się w imieniu swego ludu, chcącego odzyskać należne im ziemie. Podczas wojen z zielonoskórymi wiele menogockich fortów zniszczono, a ich mieszkańców zabito lub wzięto do niewoli za wschodnie szczyty. Menogoci byli na krawędzi wyginięcia, wyniszczeni przez walki z orkami, trollami i wynaturzonymi szczuropo-dobnymi bestiami, które ostatnimi czasy stały się jeszcze groźniejsze. Od-zyskanie ziem przodków przy pomocy tak małej armii było nie lada wyzwaniem. Markus okazał się jednak sprytnym władcą, a Menogoci twardym, pragmatycznym ludem i nawet przerażające wieści o nieumarłych wsta-jących z grobów w górach nie były w stanie ich przestraszyć.
Sigmar westchnął i wziął jeszcze jeden łyk ziołowego naparu. Zastana-wiał się, czy świat kiedykolwiek uwolni go od obowiązku ochrony swoich ludzi. Bez względu na to, ilu żołnierzy był w stanie zwołać, zawsze gdzieś rodziło się zagrożenie, jeśli nie w granicach Imperium, to tuż za nimi. Sig-mar spochmurniał, przypomniawszy sobie audiencję Krugara i Aloysisa, która odbyła się wcześniej tego popołudnia.
Kiedy znad krain dwóch książąt zostało przegnane widmo zniszczenia, mieli oni wystarczająco dużo czasu, aby powrócić do zadawnionych waśni i ciągnących się latami sąsiedzkich sporów. Zarówno Krugar jak i Aloysis słali do Reikdorfu listy, w których narzekali na siebie nawzajem, twierdząc, że ich krainy są atakowane przez zamaskowanych grabieżców nasłanych przez tego drugiego. Zbójcy mieli nękać osady, palić pola, zabijać bydło i kraść zboże. Oczywiście, obaj książęta zaprzeczali, żeby mieli coś wspólnego z podobnymi praktykami, powołując się na długoletnią niechęć i zrzucając całą winę na sąsiada.
Wreszcie Sigmar wezwał obu książąt do Reikdorfu, aby położyć kres tej sprawie.
Atmosfera w długim domu była napięta. Trzask płonących w kominku szczap i stłumione odgłosy miejskiego życia mąciły ponurą ciszę. Sigmar siedział na tronie w odległym końcu sali. Na jego skroni lśniła korona, a Ghal-maraz spoczywał na kolanach. Płaszcz z wilczego futra miał zarzucony na ramiona. Jego zły nastrój był wyczuwalny aż za dobrze.
Za Sigmarem stał Alfgeir. Jego miecz o brązowym ostrzu był wyjęty z pochwy i czubkiem dotykał podłogi. Eoforth siedział po lewicy Sigmara, trzymając na kolanach zwinięty pergamin. Żaden z mężczyzn nie patrzył na książąt, a na ich twarzach malowało się nieskrywane rozczarowanie.
Aloysis, szczupły, o nienagannej prezencji był mężczyzną o ostrych ry-sach, krótko przystrzyżonej brodzie i opadających powiekach. Cheruseński książę precyzyjnie działał i wyrażał swoje poglądy. Stanowił dokładne przeciwieństwo własnych poddanych, którzy byli nieokrzesanymi leśnika-mi, biegłymi w posługiwaniu się toporem i łukiem. Nosił szkarłatno-szma– ragdowe bogato zdobione szaty, a na szyi złoty łańcuch ze srebrnym orłem. Płaszcz w odcieniu jaskrawej żółci zawadiacko przerzucił przez jedno ra-mię, a długi, cheruseński sztylet spoczywał w przepięknie inkrustowanej pochwie z macicy perłowej, przytwierdzonej do jego biodra.
Naprzeciwko Aloysisa stał książę Taleutenów o ponurym spojrzeniu. Krugar był olbrzymim mężczyzną o rozwichrzonej brodzie, noszącym lśniącą zbroję łuskową, stworzoną z misternie wyrzeźbionych płatków po-srebrzanego żelaza. W prostej pochwie z ciemnej skóry spoczywał Uten-sjarl, zakrzywiona szabla kawaleryjska, o której mówiono, że wykuł ją sam Talenbor, pierwszy król Taleutenów. Krugar miał pałąkowate nogi do-świadczonego jeźdźca. Kiedy Taleutenowie ruszali na wojnę, prowadził od-dział Czerwonych Kos, lansje– rów, którzy złamali orcze szeregi nad Ave-rem. Policzki i szyja Krugara pokryte były wytatuowanymi czerwonymi i złotymi liniami, a w jego oczach płonęła nieskrywana złość.
Żaden z książąt nie zechciał nawet spojrzeć na drugiego i Sigmar zdał sobie sprawę, że tej dysputy nie da się zakończyć tak, aby nie padło kilka gorzkich słów. Imperator skinął na Aloysisa i cheruseński książę bez chwili wahania rozpoczął swoją przemowę.
– Dłużej nie możemy tolerować takiego stanu rzeczy, Imperatorze – po-wiedział Aloysis. – Taleuteńscy najeźdźcy bezprawnie przekraczają Taalbek oraz sieją zniszczenie i terror na mych ziemiach. Do tej pory już dziewięć cheruseńskich osad ucierpiało od tych ataków, tracąc zboże i inne cenne zapasy na zimę.
– Phi – prychnął Krugar. – Jeżeli moi ludzie chcieliby przekroczyć rzekę i wejść na twoje terytorium, to twoim ludziom nie zostałoby zapasów nawet na tydzień. Taleutenowie wiedzą, jak oczyścić teren.
– Widzisz?! – krzyknął Aloysis. – Ten fanfaron przyznaje się do winy! Żą-dam sprawiedliwości!
– Do niczego się nie przyznaję, głupcze! – ryknął Krugar, chwytając za rękojeść szabli. – To ty wysyłasz toporników na drugą stronę rzeki! To twoi drwale wyrąbują drzewa na terenach, które do nich nie należą i spławiają je rzeką do cheruseńskich składów na Wyjących Wzgórzach.
– A więc jestem głupcem?! – wrzasnął w odpowiedzi Aloysis. Żyły na szyi miał nabrzmiałe, a dłoń zacisnął na wygrawerowanej rękojeści sztyletu. Wybałuszył oczy i w tym momencie bardziej przypominał jednego z pokry-tych malunkami dzikusów ze swego plemienia.
– Nie będę dłużej znosił tych zniewag i wysłuchiwał twych kłamstw, Krugarze.
– Dość tego! – ryknął Sigmar, podnosząc się z tronu. Dwaj książęta przerwali sprzeczkę, gdy do nich podszedł. Najpierw spojrzał na Aloysisa, potem na Krugara. Rysy jego twarzy nieco złagodniały i zaczął żałować wybuchu złości.
– Zasmuca mnie, jak szybko zapomnieliście o braterstwie, które rodziło się we krwi – powiedział Sigmar. – Czy nie pamiętacie, jak czuliście się pod-czas wielkiej bitwy, gdy orki zaczęły uciekać? Czy piękne wspomnienie tamtego wspólnego zwycięstwa zupełnie wyleciało wam z głów?
– Nigdy, mój panie! – zapewnił gorączkowo Aloysis. – Zabiorę chwałę tego krwawego dnia ze sobą do grobu.
Krugar wyciągnął miecz i podał go Sigmarowi. Na srebrnym ostrzu wy-ryto krasnoludzką runę oznaczającą Przełęcz Czarnego Ognia.
– Za każdym razem, gdy wyciągam Utensjarla z pochwy, przypomina mi o tamtej wielkiej bitwie!
– Tamtego dnia zjednoczyliśmy się – powiedział Sigmar. – Wszyscy ludzie stali się jedną armią i jednym ludem. Stanęliśmy naprzeciwko największej armii na tym świecie i pokonaliśmy ją.
Sigmar wskazał na olbrzymią orczą czaszkę, wiszącą na ścianie za jego tronem. Należała do watażki, który prowadził hordę zie– lonoskórych na Przełęczy Czarnego Ognia. Czaszka była większa od czerepów najpotęż-niejszych wierzchowców, a z dolnej szczęki wystawały dwa kły jak u mi-tycznych bestii z Krain Południowych. Nawet po śmierci potwora, znanego dawniej jako Krwawy Kieł, wyczuwało się przerażającą moc promieniującą z jego czaszki.
– Dokonaliśmy czegoś niezwykłego, jedynego w dziejach, a teraz, po ro-ku od tamtych wydarzeń, spotykamy się tutaj i wy kłócicie się między sobą. Jesteście przecież braćmi, którzy walczyli ramię w ramię podczas bitwy. Jeszcze przed bitwą na Przełęczy Czarnego Ognia składaliśmy Przysięgi Miecza, a potem odnowiliśmy je w płomieniach stosu pogrzebowego Mar-bada. A przynajmniej myślałem, że tak się stało.
– Moja Przysięga Miecza należy do ciebie – powiedział natychmiast Aloy-sis. – Moje życie należy do ciebie.
– Tak samo jak moje, Sigmarze – dodał Krugar, nie chcąc być zawstydzo-ny przez rywala. – Złożyłem przysięgę przed twym ojcem i równie dobro-wolnie przed tobą.
– Tak, obaj złożyliście mi Przysięgi Miecza – zgodził się Sigmar. – A złoże-nie mi przysięgi jest równoznaczne ze złożeniem przysięgi Braciom Miecza. Aloysisie, czyżbyś zapomniał, jak walczyłeś wraz z Krugarem i moim ojcem, żeby wypędzić Norsów z twoich ziem? A ty, Krugarze, nie pamiętasz, jak szarża cheruseńskich dzikusów rozbiła krąg zielono– skórych, w którym zamknęli twoich jeźdźców nad Averem?
– Atak na jednego z was jest atakiem na mnie samego, pamiętacie? – cią-gnął Sigmar, machając na Eofortha, aby się zbliżył. – Jeżeli wasze ziemie są zagrożone, to będę musiał wyruszyć wam na pomoc. Każdy z was twierdzi, że jest atakowany przez drugiego, więc komu powinienem wypowiedzieć wojnę?
Żaden z książąt nie odpowiedział. Eoforth wręczył Sigmarowi zwinięty pergamin. Ten rozwiązał rzemień i rozwinął przepięknie wykonaną mapę na jednym ze stołów ustawionych wzdłuż dłuższej ściany pomieszczenia. Aloysis i Krugar podeszli do Sigmara. Na chwilę zapomnieli o wzajemnej wrogości, podziwiając przepiękny egzemplarz sztuki kartograficznej.
Lasy, rzeki i miasta Imperium były na nim oddane za pomocą kolorowe-go atramentu, a wszystkie szczegóły wykonano z precyzją i talentem. Tery-torium każdego ludu zostało wyraźnie zaznaczone, a nazwy większych miast, rzek oraz łańcuchów górskich wypisano złotymi literami.
Sigmar wskazał palcem na sam środek mapy, gdzie przepięknie naryso-wany czarnym atramentem zamek reprezentował Hochergig, największe miasto Cherusenów i siedzibę księcia Aloysisa.
– Czy mam wyruszyć na północ, wypowiedzieć wojnę Cherusenom i roz-nieść ich w pył za to, że ośmielili się zaatakować mojego brata, Krugara?
Nie czekając na odpowiedź, Sigmar przesunął palcem wzdłuż rzeki Ta-albek do olbrzymiej kotliny pośrodku lasu.
– A może powinienem najechać Taalaheim i zburzyć jego bramy za po-mocą moich machin wojennych, wyrżnąć Taleutenów w pień za to, że ośmielili się zaatakować mojego przyjaciela, Aloysisa? Doradźcie mi, bracia, co mam zrobić?
Sigmar spojrzał najpierw jednemu, potem drugiemu księciu głęboko w oczy, pozwalając im zrozumieć, jak śmiertelnie jest poważny. Było widać, że czują się niepewnie. Równocześnie chcieli zachować twarz przed rywalem, jak i oszczędzić swoje ziemie oraz ludzi przed gniewem Imperatora.
Sigmar nie miał ochoty wyprawiać się na północ, zwłaszcza, że jego żoł-nierze szykowali się na wojnę z Jutonami, dlatego gotów był na polubowne rozwiązanie problemu. Przesunął palcem wzdłuż biegu Taalbeku, granicy między terytoriami obu książąt.
– Z drugiej strony, może te bandy najeżdżające wasze ziemie to zwykli zbójcy – powiedział Sigmar w zamyśleniu. – Może to jedna z tych grup rze-
zimieszków, którzy nie mając nigdzie korzeni, założyli kilka obozów głębo-ko w lasach na terenach obu waszych księstw. Zamiast zmuszać moją armię do wyruszenia na północ, może moglibyście zjednoczyć siły i pozbyć się te-go robactwa? To rozwiązałoby wasze problemy i zakończyło całą sprawę, prawda? Powiedzcie, co o tym myślicie, przyjaciele.
Krugar zobaczył w oczach Sigmara determinację i powoli pokiwał głową.
– Myślę, że możesz mieć rację, Imperatorze – powiedział.
– Teraz, kiedy nad tym myślę, wszystkie te najazdy wyglądają mi na sprawkę bandytów.
Mówił bez przekonania w głosie, ale Sigmarowi wystarczało, że te słowa przeszły mu przez gardło. Spojrzał na Aloysisa.
– W rzeczy samej – zgodził się Aloysis, w mig dostrzegając stworzoną dla nich możliwość wyjścia z tego z twarzą. – Mam na swe rozkazy doświad-czonych tropicieli, którzy powinni być w stanie znaleźć ich kryjówki.
– Wspaniałe nowiny, przyjaciele – ucieszył się Sigmar.
– A więc kończymy tę dysputę, a wy powracacie do domów jako bracia. Ta-ki jest mój rozkaz.
– Będzie tak, jak mówisz, panie – powiedział Aloysis, wykonując przed nim ukłon.
– Powrócę do Taalaheim natychmiast – dodał Krugar.
Aloysis obrócił się do Krugara i dwaj książęta objęli się.
Gest był najwyraźniej wymuszony i obaj czuli się nieswojo, ale póki co mu-siało to wystarczyć. Mężczyźni stanęli twarzą do Sigmara i skłonili się przed opuszczeniem wielkiej sali. Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, Eoforth zwinął mapę, a Alfgeir zszedł z podium, na którym stał tron. Wielki Rycerz Imperium schował miecz do pochwy i przysiadł na krawędzi stołu. Tym-czasem Eoforth zawiązywał rzemienie wokół zwiniętej mapy.
– Myślisz, że zrobią to, co im nakazałeś? – zapytał Alfgeir.
– Mam na myśli Krugara i Aloysisa.
– Lepiej, żeby tak było – odparł Sigmar. – W przeciwnym wypadku prze-konają się na własnej skórze, co znaczy rozgniewać Imperatora.
– Tak naprawdę nie wierzysz w tę bajeczkę ze zbójcami, prawda?
– Tacy jak oni zawsze się zdarzają – powiedział Sigmar.
– Ale do tej pory nigdy nie najeżdżali ziem Cherusenów ani Taleutenów. Obaj mieli rację, każdy z nich jest atakowany przez sąsiada.
– Dlaczego? Przecież to bez sensu – zdziwił się Alfgeir.
– Ludzka natura – wyjaśnił Eoforth. – Kiedy zabierzesz ludziom wspólnego wroga, to zwrócą się tam, gdzie zawsze znajdzie się ktoś, kogo można nienawidzić – do przeszłości. Cherusenowie i Taleutenowie walczyli o kon-trolę nad żyznymi ziemiami wokół Taalbeku od setek lat. Raz tylko zjedno-czyli się, kiedy król Bjorn nawoływał do złączenia sił podczas Nocy Bestii, pamiętasz?
– Tak – przypomniał sobie Alfgeir. – Szczuropodobne istoty wypełzające spod Jałowych Wzgórz, pamiętam aż za dobrze. Tam, w śniegach Untergar-du, po raz pierwszy zasmakowałem bitwy.
– Lata przed tym, zanim pojawiłem się na świecie – wtrącił Sigmar z przebiegłym uśmieszkiem.
– No, nie było to aż tak dawno temu – mruknął Alfgeir.
– Chodzi o to, – ciągnął Eoforth – że wpływowi ludzie mający pod sobą oddział żołnierzy zawsze będą chcieli kogoś zaatakować, a dawne zatargi, nierozwiązane spory ciągnące się od dziada pradziada to doskonały pre-tekst.
– Co w takim razie sugerujesz? – zapytał Sigmar.
– Powinniśmy wskazać naszym kłótliwym książętom inny cel, dzięki któremu mogliby dać upust swoim wojowniczym ciągotom.
Letni pobór rozpoczął się wcześnie. Jeźdźcy rozwieźli listy zapieczęto-wane woskiem, z odciśniętą pieczęcią komety o dwóch ogonach będącej emblematem Sigmara. Wiadomość dotarła do wszystkich plemion za-mieszkujących Imperium, nawet tych żyjących na jego krańcach. Książęta mieli przygotowywać się do wojny.
Pogoda ustabilizowała się i można było wyruszać do marszu. Nadszedł czas, żeby Marius, król Jutonów, odpowiedział za swoje czyny.
Gdy wiosenne dni stawały się coraz cieplejsze, setki wojowników rozbi-jało namioty na oczyszczonych polach wokół miasta Sigmara. Minęły dwa księżyce i oddziały zbrojnych z najdalszych zakątków Imperium dotarły do unberogeńskiej stolicy.
Asoborneńskie kobiety w szatach o jesiennych barwach przybyły na rydwanach lakierowanych na czarno i złoto. Na ich widok bogato odziani Brigundianie zaczęli gwizdać i wiwatować. Wymachiwali przy tym włócz-niami i obnażali przed pięknymi wojowniczkami ciała pokryte licznymi bli-znami.
Odziani w zbroje wojownicy z góry Fauschlag wmaszero– wali do Reik-dorfu, niosąc wieści od Pendraga i Myrsy. Sigmar uśmiechnął się, czytając o zgryzotach przyjaciela, który starał się wprowadzić trochę nowoczesności w życie ludzi oddanych tradycji. Pendrag opisywał swoje zadanie jako bar-dzo trudne, ale Sigmar między wierszami wyczytał, iż jego Brat Miecza cie-szy się, że ma szansę sprostać takiemu wyzwaniu. Imperator wyczuł w to-nie listu optymistyczne nuty.
Południowi królowie przysłali po dwustu wojowników każdy. Meroge-nowie o zaciętych twarzach i w charakterystycznych płaszczach koloru rdzy, przybyli wraz ze smukłymi merogockimi szermierzami w błyszczą-cych zieleniach i złocie. Taleuteńscy łucznicy strzelający z końskich grzbie-tów wjechali do obozu, popisując się swoimi umiejętnościami przed każ-dym, kto miał ochotę ich podziwiać. Najwyraźniej rywalizowali o uwagę z ogolonymi na łyso ostagockimi łucznikami. Ostagotów prowadził Galin Ve-neva, który podarował Wolfgartowi pozłacaną butelkę kumysu i obiecał, że po zakończonym poborze znów wyzwie go na pijacki pojedynek.
Książę Krugar oprócz dwustu szermierzy przysłał także odział Czerwo-nych Kos, odzianych w zbroje jeźdźców walczących lśniącymi lancami i za-krzywionymi szablami. Sam Krugar nie pojawił się na zgrupowaniu. Nie przybył również cheruseński książę, chociaż szlachetnym gestem z jego strony było wysłanie pięciuset wytatuowanych wojowników w koszulach i płaszczach koloru ziemi. Do Reikdorfu przybyła też setka cheruseńskich dzikusów. Ich niemal nagie ciała pokrywała kolorowa farba i zawijasy tatu-aży.
Pod koniec wiosny wokół murów Reikdorfu zgromadziło się ponad dziewięć tysięcy żołnierzy. Większość z nich stanowili Unberogenowie, ale niemal jedną trzecią ludzie pochodzący z innych krain. Tak wielka armia wymagała jedzenia i wody. Od czasów, kiedy Sigmar zaczął budować Impe-rium, wojska rozrosły się do olbrzymich rozmiarów. Tym samym dostarcza-nie im zapasów stało się jeszcze bardziej skomplikowane.
Aby toczyć wojnę z dala od domu, armia potrzebowała ogromnej ilości wozów i dlatego Sigmar wysłał drwali, żeby ścięli olbrzymie połacie lasu na materiał do budowy dla cieśli. Ziemie wokół Reikdorfu zostały ogołocone ze wszystkich nawet najmniejszych ziarenek kukurydzy. Rzemieślnicy zajmu-jący się produkcją strzał i łuków, jak również kowale, pracowali dzień i noc, aby przygotować wystarczającą ilość broni. Liny, piki, dźwignie, składane drabiny, piły, toporki i łopaty układano w stosach wokół zdemontowanych katapult. Machiny wojenne były tak ciężkie, że należało przygotować nowe jarzma dla wołów, aby potrafiły je uciągnąć. Na paki przerobionych wozów ładowano przenośne kuźnie. Setki rzemieślników miało wyruszyć wraz z armią, aby zajmować się naprawą i konserwacją sprzętu.
Pięć tysięcy kilogramów zboża, mąki i soli złożono obok setek beczułek pełnych solonego mięsa oraz ryb. Szybko zgromadzono ilość jedzenia, która pozwoliłaby wykarmić wojska przez kilka miesięcy. Eoforth i jego armia skrybów oraz buchalterów zapisywała ładunki przybywające z okolicznych wiosek. Każdy z licznych wozów musiał znaleźć się w kwater– mistrzow-skim rejestrze, ponieważ tak wielka armia nie mogła działać bez pełnej wiedzy na temat dostępnych zapasów.
Kiedy słońce wstało pewnego pięknego, letniego poranka, Eoforth ogło-sił gotowość armii do wymarszu. Kapłani Ulryka spalili ofiary dla boga bi-twy na wielkim stosie na szczycie Wzgórza Wojowników. Kapłanki Shallyi prowadzone przez Alessę przeszły między zastępami żołnierzy, błogosła-wiąc ich serca oraz prosząc boginię łaski i uzdrowienia, aby sprawowała nad nimi pieczę.
Sigmar, Wolfgart i Redwane wyjechali przez Wrota Morra na czele dwu-stu Białych Wilków i zajęli swoje miejsca na przedzie. Gromki okrzyk rado-ści rozległ się echem wśród wzgórz dokoła Reikdorfu, gdy Redwane uniósł wysoko szkarłatny sztandar Sigmara. Gdy materiał zatrzepotał na wietrze, nad zebranym tłumem wystrzeliły w górę różnokolorowe plemienne flagi.
Białe Wilki poprowadziły armię wybrukowaną drogą wiodącą na za-chód. Imperium wyruszało na wojnę.
* * *
Tydzień później przy brodzie rzecznym obok Astofen dołączyło do nich pięciuset endalskich wojowników w ciemnych zbrojach. Odział kawalerzy-stów składający się z Kruczych Hełmów dowodzony przez księcia Aldreda i Laredusa spotkał się z armią Sigmara na moście, na którym zginął Tri-novantes. Sigmar zadumał się chwilę, wspominając starego przyjaciela.
Powiększona o nowych żołnierzy armia liczyła teraz niemal dziesięć ty-sięcy zbrojnych, towarzyszyło im może z tysiąc mar– kietanów, ciągnących z tyłu. Każdej nocy, kiedy armia zatrzymywała się na spoczynek, do obozu wchodzili stajenni, rzemieślnicy, uzdrowiciele, kupcy i dziewki, oferując towary i usługi, zapewniając żołnierzom wszystko, czego potrzebowali.
Nastroje były dobre. Każdej nocy Sigmar chodził od ogniska do ogniska, aby porozmawiać z żołnierzami i posłuchać ich opowieści. Wszyscy zdawali się z niecierpliwością wyczekiwać momentu, w którym będą mogli ukarać
Mariusa za tchórzostwo i przegnać jego wojowników za morze. Sigmar przypominał im, że Jutonowie też byli ludźmi. Mówił innym, że lepiej było-by ich włączyć do Imperium niż wytrzebić, ale nawet dla niego samego słowa te brzmiały pusto. Marius opuścił go w godzinie potrzeby. Jakim so-jusznikiem mógł być taki człowiek?
Armia skręciła na północ. Sigmar prowadził ją przez żyzne niziny, two-rzące krańce ziemi Endalów, okrążając bagniska i mokradła wokół ujścia Reiku. Mimo że olbrzymie tereny bagienne wciąż stanowiły zagrożenie ze względu na śmiertelnie niebezpieczne zbiorniki zastałej, czarnej wody, to przy ziemi nie unosiła się już złowieszcza mgła, a krajobraz skąpany był w słonecznym blasku.
Na Wielkim Szlaku Północnym, gdzie kiedyś przebiegała granica między ziemiami Teutogenów i Jutonów, armia Sigmara spotkała się z oddziałem Turyngian prowadzonym przez olbrzymiego księcia Otwina. Król berser-kerów odpowiedział na wezwanie Sigmara i wystawił czterystu wojow-ników. Byli to mężczyźni i kobiety, których pomalowane ciała przykrywały fragmenty płytowych zbroi, koszulki kol– cze oraz skórzane napierśniki. Wojownicy Otwina z dumą obnosili się z bliznami, pamiątkami po bitwie na Przełęczy Czarnego Ognia. Sigmar dostrzegł wśród Turyngian również wo-jowniczkę Ulfdar.
Otwin podarował Sigmarowi trzy dorodne byki ze swego stada, a na-stępnie rozkazał zarżnąć setki turyngiańskich krów, żeby wyżywić wojow-ników przed wyruszeniem na Jutonsryk. Na jutońskiej granicy wyprawiono wielką ucztę, podczas której składano ofiary dla Ulryka, Taala i Shallyi.
Następnego dnia rano Sigmar wraz z Otwinem i Aldredem u swego boku przekroczyli Wielki Szlak Północny.
Zaczęła się wojna z Jutonami.
Rozdział 7
Namathir
Głaz pofrunął, kreśląc zgrabny łuk w zimnym powietrzu poranka, po czym wbił się w uszkodzone mury Jutonsryku ze stłumionym trzaskiem pękającego kamienia. Huk drewnianych kloców i skrzypienie lin zasygnali-zowało zwolnienie pozostałych katapult. Kolejne dwa pociski poleciały w stronę murów jutońskiej stolicy.
Sigmar w obstawie dziesięciu Białych Wilków obserwował głazy ude-rzające w obwarowania miasta i kiwał głową z ponurą satysfakcją. Siła uderzenia wybiła dziurę w murze, który już wcześniej był naprawiany i wywołała lawinę gruzu osypującą się ze wzniesienia.
– Może i byliście kamieniarskimi mistrzami – szepnął Sigmar, mając na myśli twórców potężnych murów. – Ale ja zniszczę waszą pracę i jeżeli bę-dzie trzeba, to sprawię, że nie zostanie z niej kamień na kamieniu.
Obwarowania zaczynały powoli ustępować pod naporem najeźdźców, ale Sigmar i tak był wściekły, że pozwolił Mariusowi tak długo przygoto-wywać obronę miasta. Oblężenie Jutonsryku trwało niemal dwa lata, zanim udało się doprowadzić do sytuacji, w której obrońcy byli o krok od podda-nia się. Marius musiał zapłacić krocie za zbudowanie takich murów, ale pie-niądze były najwyraźniej tym, czego w Jutonsryku nie brakowało.
Miasto leżało w osłoniętej, piaszczystej zatoce u ujścia Reiku do morza. Jutońscy osadnicy, przegnani ze swych ziem przez Teutogenów, szybko do-cenili korzyści płynące z osiedlenia się w naturalnej zatoce. Zbudowali swoje domy na lekko wzniesionym nad powierzchnią morza cyplu w kształcie liścia, znanym pod nazwą Namathir. Przez ostatnie dwadzieścia lat Jutonsryk przekształciło się w tętniące życiem kupieckie miasto. Handlarze przybywali doń codziennie, a ich statki wyładowane były egzotycznymi to-warami z krajów daleko na południu, a także, jak głosiła plotka, z mitycz-nych królestw za Górami Krańca Świata.
Jutonsryk dominował nad krajobrazem – wzbudzające respekt zgrupo-wanie potężnych murów i solidnych wież. Teraz blanki pokryte były śnie-giem, a z machikuł zwisały sople lodu przypominające szklane zębiska. Za niepokonanymi murami czerwieniły się dachy domów skupionych blisko siebie, a na wieżach i masztach powiewały flagi z dumą przedstawiające koronę o pięciu wierzchołkach, symbol Mananna.
Zamek Mariusa stał w najwyższym punkcie Namathir. Była to cytadela z bladego kamienia o smukłych wieżach i wielkich oknach wypełnionych kolorowymi witrażami. Większą część rozciągającego się poniżej miasta zbu-dowano na zachodnim zboczu wzniesienia i rozproszono aż do zatoki przy krawędzi ciemnych morskich wód. Architektura odzwierciedlała żeglarską kulturę Jutonów. Wiele budynków powstało na bazie kadłubów rozbitych statków. Część ozdobiono sieciami, sterami i dziobowymi figurami w ja-skrawych barwach.
Miasto otoczone było długim murem z ciemnego kamienia, z którego w regularnych odstępach wystawały wieże o kształtach kadłubów okrętów wykończone zaokrąglonymi blankami. Po szerokim ujściu rzeki żeglowało tuzin wojennych statków blokujących przepływ zarówno w górę nurtu, w stronę Marburga, jak i na otwarte wody morza. Pierwszego dnia oblężenia endalskie statki podjęły próbę ataku, ale jutońska flota miała nad nimi miażdżącą przewagę i zatopiła je wszystkie w trakcie jednej bitwy.
Pojedynczy maszt wystający z lodowatej wody był jedynym znakiem przypominającym o losie endalskich okrętów. Książę Aldred poprzysiągł zemstę za życie zamordowanych członków załóg tych statków.
Od tamtego dnia armia Sigmara roztrzaskiwała się niczym fala krwi o mury Jutonsryku. Pierwsze desperackie próby zdobycia miasta szturmem dały im bardzo ważną i kosztowną lekcję na temat tego, jak źle wychodzi się na niedocenianiu swoich wrogów. Imperialni wojownicy hołdowali stereo-typowi Jutonów jako handlarzy i w związku z tym nie uważali ich za rów-norzędnych przeciwników. Spodziewając się, że obrońcy będą słabi i tchórzliwi, żołnierze Sigmara przystąpili do ataku z drabinami oblężniczymi i bosakami.
Gdy tylko dotarli do zwieńczonych blankami murów w otworach strzel-niczych pojawili się śniadzi mężczyźni z dziwnym orężem na ramionach. Broń ta wyglądała jak grube łuki ułożone poziomo na deskach. Zluzowano cięciwy i krótkie bełty o żelaznych grotach przebiły tarcze oraz koszulki kolcze. Po każdej serii padały setki ludzi.
Pierwszy atak zakończył się porażką, ale najeźdźcy nie poddawali się i parli do przodu pod gradem bełtów. Gdy do murów przystawiono drabiny, przy życiu zostało tak niewielu żołnierzy atakującej armii, że nie przedsta-wiali sobą żadnego znaczącego zagrożenia dla obrońców. Zuchom, którym udało się dotrzeć na szczyt muru, pisana była szybka śmierć. Nawet jedne-mu z nich nie udało się wedrzeć na blanki. Nieliczni, którzy przeżyli, roz-pierzchli się w popłochu. Jutońscy topornicy wciągnęli drabiny w obręb murów. Wstyd spowodowany porażką palił żywym ogniem każdego żołnierza w armii Sigmara.
Od tamtej pory ataki na Jutonsryk były ponawiane konsekwentnie, ale zdecydowanie ostrożniej. Przed głównymi wrotami zbudowano barykadę, odcinając dostęp do miasta od północy. Grupy zwiadowcze Jutonów starały się sabotować prace i minęły pełne dwa miesiące, zanim okopy oraz palisa-da zostały ukończone.
Katapulty imperialnej armii zgromadzono w pobliżu murów i rozpoczęło się oblężenie. Zbudowane na zboczu wzniesienia mury Jutonsryku były mocne jak skała, na której stały. Przez następne siedem miesięcy w ich stronę poleciały setki głazów, ale nie udało się dokonać żadnego znaczącego wyłomu. Zaplanowano kilka wypadów. Wojownicy biegli pod osłoną wil-gotnych peleryn i mroku, ale płonące bele słomy zmieniały noc w dzień, a bezwzględne ostrza jutońskich obrońców utrzymywały blanki, nie dopusz-czając w ich pobliże ani jednego napastnika.
Kampania, która rozpoczęła się z tak dobrym samopoczuciem, wraz z kolejnymi porażkami zaczęła przybierać nieciekawy obrót dla Imperium. Nastroje żołnierzy były coraz bardziej ponure. Zmarznięci i głodni wojow-nicy kulili się wokół ognisk. Część z nich bezpowrotnie straciła wiarę, że miasto kiedykolwiek zostanie zdobyte. Dni stawały się coraz krótsze i chłodniejsze. Sigmar ignorował wszelkie sugestie, by odstąpić od murów i wycofać się na zimę. Był przekonany, że taki ruch dałby tylko obrońcom więcej pewności siebie i czasu na wzmocnienie fortyfikacji. Jutonsryk miał upaść za sprawą zjednoczonej, imperialnej armii.
Zima zapanowała nad światem. Znad morza nadciągały jeden po drugim sztormy, a lodowate wichry cięły Namathir i niziny wokół Jutonsryku jak ostrza. Jedzenia było coraz mniej i tylko konwoje z zapasami przybywające z Marburga oraz Reikdorfu utrzymywały żołnierzy przy życiu.
Z nadejściem wiosny morale się podniosło, ale nadzieje na szybkie za-kończenie oblężenia rozwiało przybycie floty tajemniczych statków ozna-czonych flagami nieznanych południowych królestw. W lukach i na pokła-dach podróżowały skrzynie pełne zapasów oraz najemni żołnierze o ciem-nej karnacji i w jaskrawych ubraniach.
Wiosna przeszła w lato. Frustracja armii Sigmara stawała się coraz większa. Oblężenie wciąż trwało, a obrońcy byli w stanie odeprzeć każdy atak. W środku lata udało się zburzyć fragment wschodniego muru i Turyn-gianie momentalnie rzucili się do ataku, wywrzaskując dzikie wojenne okrzyki i wymachując jak szaleńcy toporami i mieczami. Jednakże wyłomu
bronił szereg najemników z południa uzbrojonych w piki. Nie cofnęli się nawet o krok, a wojownicy króla Otwina zostali zmuszeni do odwrotu, nie dotarłszy nawet na szczyt muru.
Rankiem najeźdźcy ujrzeli wyłom zasypany gruzem i umocniony, ale od tej pory załogi katapult Sigmara skoncentrowały swoje wysiłki na dalszym osłabianiu tej części murów. Z początku wydawało się, że jest to ten uśmiech losu, na który imperialna armia tak bardzo liczyła, ale następnej nocy kilku Jutonów przekradło się niezauważenie przez szańce i podłożyło ogień pod potężne machiny wojenne, zanim zdążono ich pochwycić i zabić.
Sigmar rozkazał stracić wszystkich żołnierzy, którzy pełnili wartę tej nieszczęsnej nocy. Wybrał też po pięćdziesięciu ludzi z każdego plemienia i utworzył z nich oddział odpowiedzialny wyłącznie za strzeżenie pozosta-łych katapult, ponieważ armia nie mogła sobie pozwolić na utratę kolejnej cennej machiny.
Mijały miesiące. Mury Jutonsryku wciąż stały niewzruszone, jakby nai-grywając się z Sigmara i jego armii spędzających na zachodnim wybrzeżu już drugą zimę. Złość Imperatora na Mariusa wzmagała się, gdy myślał o lodowatych nocach przy koksowniku, kiedy będzie się ciaśniej owijał płaszczem z wilczego Ultra i głodował, niezdolny zaspokoić apetytu nie-wielkimi racjami, podczas gdy Marius będzie się obżerał, siedząc wygodnie w wielkiej komnacie przy trzaskających wesoło polanach w kominku.
Sigmar potrząsnął głową, chcąc odpędzić od siebie takie myśli. Wiedział, że tylko niepotrzebnie mąciły mu one w głowie i przeszkadzały w jasnej ocenie sytuacji. Skupił się na obserwacji zlanych potem unberogeńskich wojowników, którzy ciągnęli wózki wyładowane kamieniami zebranymi na odległej plaży. Poganiacze trzaskali z bicza na wygłodzone woły, których praca napędzała kołowrót wewnątrz mechanizmu katapulty. Powtarzał siebie, że uszkodzona część muru jest o włos od zawalenia się. Kiedy to się wreszcie stanie, jego wojownicy wedrą się przez wyłom i nie przerwą walki, dopóki Jutonsryk nie padnie.
Odgłos kroków na wilgotnym podłożu zmusił Sigmara do odwrócenia się. Zobaczył, że po zboczu wzgórza wspina się w jego stronę książę Otwin. Król berserkerów – bo nigdy nie zrzekł się tego tytułu, mimo przyjęcia no-wego, książęcego – nie miał na sobie wiele warstw ubrania, które mogłoby go chronić przed mrozem, oprócz futrzanej przepaski biodrowej i wytarte-go płaszcza z lisiego futra. Co zadziwiające, wydawał się zupełnie nie od-czuwać zimna. – Te machiny to nie jest broń dla prawdziwego wojownika – sarknął Otwin, patrząc z niesmakiem na trud żołnierzy zatrudnionych przy obsłu-giwaniu katapult. – Ostrze przeciwko ostrzu, tak powinno się zabijać i ginąć na wojnie.
– Być może nie ma chwały w posługiwaniu się taką bronią – zgodził się Sigmar. – Ale jeżeli chcemy kiedykolwiek zdobyć Jutonsryk, to musimy dniem i nocą obsługiwać katapulty.
– Ale gdzie jest honor w tym wszystkim? – naciskał Otwin. – Zabić czło-wieka, nie czując, jak twój topór przecina jego ciało ani jak wrogie ostrze wbija się w twoje, oznacza obedrzeć bitwę z całej radości i tego upajającego smaku, jaki ma życie, które wisi na włosku.
– Będziesz miał aż za dużo okazji, żeby ryzykować życiem w najbliższej przyszłości – stwierdził Sigmar. – Mur lada dzień runie i zanim spadną pierwsze śniegi, urządzimy sobie ucztę w komnatach Jutonsryku.
– Do czorta, mam nadzieję, że masz rację – powiedział Otwin, miarowo zaciskając i rozluźniając pięści. – Setka moich ludzi zginęła nadziana na te diabelskie piki i musimy pomścić ich śmierć.
Sigmar ugryzł się w język i nie wypomniał mu, że ci wojownicy zginęli po tym, jak książę Turyngian poprowadził szaleńczy atak na wyłom, nie trosz-cząc się o to, czy ma go kto osłaniać. Podziwiał olbrzymią odwagę stojącego obok mężczyzny, ale nie akceptował tak lekkomyślnego podejścia do zasad panujących na polu bitwy. Jest czas i miejsce na odwagę, ale wojny wygrywa się wówczas, gdy tę odwagę równoważy żelazna dyscyplina.
Przemilczawszy cisnącą się na usta kąśliwą uwagę, Sigmar wskazał flotę statków, na których przypłynęli najemnicy, teraz przycumowanych w po-łożonej poniżej piaszczystej zatoce.
– Może nie być takiej okazji, przyjacielu – powiedział. – Jeżeli zgodnie z moimi przewidywaniami dokonamy tego wyłomu, to bardzo prawdopo-dobne, że najemni żołnierze odpłyną na południe. Marius może im płacić za to, że dla niego walczą, ale nie ma takiej ceny, która zmusi ich do zostania na pewną rzeź.
– Tylko parszywy kundel zgadza się na walkę za pieniądze – sarknął Otwin. Przygryzł mocno policzki i z kącików ust popłynęły mu strużki krwi. – I tylko tchórz płaci innym, by toczyli bitwy za niego.
– Marius nie jest tchórzem, Otwinie. Jest sprytnym wojownikiem, który potrafił trzymać nas na dystans przez prawie dwa lata. Musimy go poskro-mić i przekuć tę porażkę w nasze zwycięstwo. Pomyśl, jak wiele Imperium mogłoby zyskać, gdybyśmy włączyli do niego Jutonsryk.
– Masz zbyt wysokie wymagania, Sigmarze – warknął Otwin. – Marius nigdy ci się nie podporządkuje. A nawet jeśli się mylę i złoży ci Przysięgę Miecza, to zawsze będziemy się obawiać, że jego intencje nie są szczere i może nas zdradzić, kiedy najbardziej będziemy go potrzebować.
– Być może – przyznał niechętnie Sigmar. – Ale jest to coś, czym będę się martwił później.
Tydzień później mur wciąż stał niewzruszony, mimo że imperialni inży-nierowie zapewniali Sigmara, iż dokonanie wyłomu było już tylko kwestią dni. Nie spadły jeszcze pierwsze śniegi, ale północne wiatry przynosiły ich zapowiedź w każdym podmuchu.
Obozowisko Sigmara spowijał mrok. Na rozległej nizinie migotało tylko kilka ognisk, przy których tysiące wojowników próbowało przetrwać ko-lejną, zimną noc. Przywódcy poszczególnych armii gromadzili się w namio-cie Sigmara z bukłakami wina i opowiadali historie ze swych rodzinnych stron, a także snuli plany na kolejny dzień.
Napełniono kielichy, ale rozmowa nie kleiła się, ponieważ tego dnia Ju-tonowie poczynili kolejną eskapadę i zaatakowali obóz. Zniszczono sześć taranów, przewrócono trzy wieże oblężnicze, a cztery spalono na popiół. Wielu zginęło, a krzyki rannych dobiegające z namiotów cyrulików niosły się przeraźliwym echem po całym obozowisku.
Sigmar przyglądał się twarzom zgromadzonych wokół ogniska wodzów. Miał wrażenie, że znał każdego z tych ludzi tak dobrze jak siebie samego, ponieważ widywał ich codziennie przez prawie dwa lata. Otwin był wciąż groźnym olbrzymem, ale lata spędzone na wojnie sprawiły, że bardzo schudł, tak, że żebra wyraźnie zarysowywały się pod skórą. Aldred również wychudł, a na jego twarzy malowała się troska. Endalowie przeprowadzili dziś atak na mury i to oni odnieśli największe straty w ludziach.
Wolfgart i Redwane wyraźnie się postarzeli od chwili wyruszenia z Re-ikdorfu. Młodszy z Białych Wilków wydoroślał i mimo że od czasu do czasu wykazywał się młodzieńczą brawurą, to podczas tej kampanii widział zbyt wiele śmierci, żeby kiedykolwiek mógł o tym zapomnieć. Sigmar wiedział, że Wolfgart niczego tak nie pragnie, jak powrócić do Reikdorfu. Jego córka wkrótce miała skończyć dwa lata, a on nie widział jej przez cały ten czas. Sigmar dał mu przyzwolenie na powrót, ale Brat Miecza odmówił, twier-dząc, że nie okryje się hańbą opuszczenia pola bitwy przed jej zakończe-niem. Nalano więcej wina i Sigmar wyłożył zebranym swój plan przeprowa-dzenia ataku na Namathir. Uwagę Wolfgarta przykuła dziwna nazwa wznie-sienia i zaczął się na głos zastanawiać, jakie plemię mu ją nadało.
– Mój ojciec był przekonany, że jest to słowo pochodzące z języka czaro-dziejskiego ludu – powiedział Alfgeir, nie podnosząc wzroku znad ognia płonącego w koksowniku.
– Słowo z języka czarodziejów? – zdziwił się Wolfgart. – Skąd Marbad mógł znać ich narzecze? Przecież wyginęli dawno temu, prawda?
– Słyszałem, że przepłynęli ocean i dotarli do raju – wtrącił Redwane.
– Nie, to nieprawda. Ja z kolei słyszałem, że złamali przysięgę braterstwa, którą złożyli krasnoludom i za karę zostali wygnani za wielką wodę – po-wiedział Otwin, wykonując znak rogów na wysokości serca. – Starcy nasze-go plemienia powiadają, że tak bardzo nie chcieli opuszczać tych ziem, że zostawili kilka podrzutków w kołyskach nieostrożnych matek.
– Dlaczegóż mieliby to zrobić? – zapytał Wolfgart.
Otwin wzruszył ramionami. Z ran wokół kolców, które
powbijał w swoją pierś dzisiejszego ranka, popłynęły cienkie strużki krwi.
– Przypuszczam, że z czystej złośliwości. Ta ziemia należy teraz do ludzi i za to nas nienawidzą. Niby dlaczego narodzinom każdego dziecka towarzy-szy tyle rytuałów odczyniających uroki? Powinieneś o tym wiedzieć, Wol-fgarcie.
Wolfgart pokiwał głową i powiedział:
– Kapłanka Shallyi zrobiła wszystko, żeby zapewnić Ulrike właściwą ochronę.
Na twarzy przyjaciela wypowiadającego te słowa odmalował się głęboki smutek. Sigmar zauważył to i powiedział łagodnie:
– Już wkrótce znów zobaczysz Maedbh i Ulrike.
– Tęsknię za ich ciepłem – wyznał Wolfgart. – Czuję jakby ktoś wyrwał mi kawałek serca.
Sigmar nie potrafił znaleźć słów, żeby pocieszyć przyjaciela, więc tylko kiwnął w stronę Aldreda.
– Opowiadałeś o tym, jak wzniesienie uzyskało swoją nazwę.
– Tak, mój ojciec odnalazł Czerep Ulfa podczas jednej ze swych licznych ekspedycji do wnętrza czarnej skały. Uwielbiał zapuszczać się w takie za-pomniane miejsca, w poszukiwaniu śladów przeszłości. Tego dnia zszedł w korytarze pod Kruczym Dworem i odnalazł tajemną komnatę. Była dobrze ukryta, ale maskujące ją zaklęcia musiały nieco osłabnąć z upływem stuleci
i mojemu ojcu udało się wejść do środka. Znalazł miecz wbity w kamienne podłoże, a wokół niego zmurszałe kości, które musiały kiedyś należeć do krasnoluda.
– Widzicie! – wyrwało się Otwinowi. – Nie mówiłem, że złamali przymie-rze!
-No cóż, z pewnością wyglądało to tak, jakby ten, kto ostatni trzymał w ręku Czerep Ulfa, zabił krasnoluda – zgodził się Aldred. – Szkielet odziany był w dziwną zbroję, która rozsypała się w proch, gdy tylko mój ojciec wy-ciągnął ostrze ze skały.
– Co jeszcze znalazł w komnacie? – zapytał zaciekawiony Sigmar.
– Kilka złotych monet, trochę szat i książek. Nie potrafił ich odczytać, ale od tej pory każdą wolną chwilę spędzał próbując je przetłumaczyć. Język sprawiał jednak wrażenie bardzo skomplikowanego, a subtelne różnice w znaczeniach były zależne od wymowy, do której ojciec z oczywistych względów nie miał dostępu. Udało mu się odgadnąć znaczenie zaledwie kilku słów, w tym właśnie Namathir. Według niego wyraz był częścią dłuż-szej nazwy, która nie przetrwała upływu lat.
– A więc co oznacza to słowo? – zapytał Wolfgart, kiedy Aldred zamilkł i najwyraźniej nie zamierzał kontynuować.
– Ojciec nie był do końca pewien, ale wydawało mu się, że Namathir znaczy „gwieździsty klejnot”.
– Może to znaczy, że pod Jutonsrykiem ukryte są cenne klejnoty? – zapy-tał Wolfgart z nadzieją w głosie.
– To możliwe – zgodził się Aldred. – Chociaż czarodziejski lud z pewno-ścią zabrałby ze sobą wszystkie kosztowności podczas ucieczki.
-Ale przecież zostawili Czerep Ulfa, prawda?
– To może być dobry pomysł, żeby rozpuścić taką plotkę między ludźmi – stwierdził Otwin. – Mieliby dodatkową motywację do ataku, jeśli pomyślą, że w środku czekają na nich skarby.
– Nie – powiedział Sigmar stanowczo. – Kiedy zdobędziemy Jutonsryk, nie będę tolerował łupiestwa i niepotrzebnego zabijania. Rozumiecie?
Zapadła cisza. Każdy ze zgromadzonych ważył swoją odpowiedź na tak postawioną kwestię.
– Łatwiej powiedzieć niż zrobić – odezwał się w końcu Wolfgart, zerkając na Otwina i Aldreda. – Sam wiesz, jak to jest w bitewnym szale, zwłaszcza podczas oblężenia. Kiedy walczy się tak długo i ciężko jak my oraz ponosi się tak ogromne straty, łatwo stracić panowanie nad sobą, gdy w końcu uda się pokonać te przeklęte mury. Wojownik, który stracił w tej wojnie wielu Braci Miecza, nie będzie się zastanawiał nad tym, kto mu staje na drodze. Pozostanie mu tylko pragnienie zemsty.
– Wolfgart dobrze mówi – poparł go Otwin. – Kiedy na Turyngian spływa czerwona mgła, nie ma takiego człowieka na świecie, który byłby w stanie ich powstrzymać, aż wypali się żar. No cóż, tobie Sigmarze może się to i raz udało. Nie sądzę jednak, żeby za murami Jutonsryku było wielu takich jak ty.
Sigmar powstał i uniósł Ghal-maraza. Wyciągnął młot przed siebie.
– Powiedzcie swoim ludziom, że każdy żołnierz, który nie podporządkuje się moim rozkazom, zapłaci za to życiem.
– Musisz pozwolić ludziom na jakąś nagrodę, kiedy już zdobędą miasto – zgodził się z przedmówcami Aldred. – Siedzą tu już od ponad dwóch lat. Bę-dziemy musieli coś im ofiarować za ten trud, bo inaczej następnym razem nikt nie stawi się na pobór.
Sigmar zamyślił się nad słowami Aldreda. Wreszcie kiwnął głową.
– Masz rację – powiedział wreszcie. – Powiedzcie ludziom, że po zdobyciu Jutonsryku wyślemy część jego bogactw do każdego z książąt i on rozdzieli je między tych, którzy walczyli, aby zdobyć miasto. Czy to wystarczy?
– Myślę, że tak – odparł Aldred. – Później zastanowimy się, jaka ma być wartość tej nagrody, ale jeżeli ludzie będą wiedzieć, że coś im się dostanie po powrocie do domów, to łatwiej utrzymamy ich w ryzach.
– Lepiej żeby tak było – stwierdził z powagą w głosie Sigmar. – Chcę włą-czyć Jutonów do Imperium, a nie ma na to szans, jeżeli spalimy ich stolicę i wymordujemy mieszkańców.
Języki ognia pożerające płonącą wieżę oblężniczą migotały i tańczyły po drewnianych ścianach wokół Sigmara. Zapach dymu zmieszanego ze smro-dem palonego ciała doprowadzał go do szaleństwa. Podniósł rękę, żeby otrzeć kapiący z czoła pot. Miał na sobie swoją srebrną zbroję i złoty hełm. W jednej dłoni dzierżył obrzeżoną żelazem tarczę z zaostrzonym guzem pośrodku, a w drugiej Ghal-maraza. Znajdował się wewnątrz wieży oblęż-niczej. Poczuł nagle, że coś napiera na górną część machiny.
Obok niego stał Wolfgart, który trzymał u boku swój olbrzymi miecz. Ostrze spoczywało bezpiecznie w pochwie, ponieważ unberogeńscy żołnie-rze byli zbyt ciasno poupychani wewnątrz wieży, żeby ryzykować wyjęcie go, zanim drewniana rampa opadnie na parapet muru.
– Ulryku uchowaj, bo wcale mi się to nie podoba – odezwał się Wolfgart. -
Możemy zginąć, nie dotarłszy nawet w pole rażenia Jutonów.
– Nie przypominaj mi o tym – powiedział Sigmar, zerkając przez szparę w deskach.
W nocy na terenie przylegającym do samych murów, który ze względu na swą niedostępność dla obrońców był dla nich martwym polem, posta-wiono osłonięty kołowrót. Dzisiaj zaprzęgnięto do niego woły pookrywane tarczami i napierśnikami. Zwierzęta ciągnęły za grube liny i napędzały me-chanizm. Każdy wysiłek potężnych mięśni sprawiał, że wieża przysuwała się bliżej Jutonsryku i dawał nadzieję na rychły koniec oblężenia. Za któ-rymś pociągnięciem wieża podskoczyła i zachwiała się, pokonując nierówny teren. Sigmar starał się nie myśleć o tym, co by było, gdyby się przewróciła, zanim dotrą do murów.
Wewnątrz wieży znajdowało się stu wojowników, podzielonych na czte-ry poziomy. Na samym szczycie przycupnęło za ruchomymi tarczami tuzin łuczników. Sigmar zdecydował się zająć pozycję na najwyżej położonym poziomie wycelowanym prosto w mury. Machina miała dotrzeć do jednej z wież zbudowanej tuż obok głównych wrót. Z pewnością będzie to rejon najgorętszej walki i właśnie tu musiał się dzisiaj znaleźć.
Jeszcze trzy dni zajęło katapultom roztrzaskanie uszkodzonej sekcji murów do takiego stopnia, żeby wojownik w pełnej zbroi był w stanie wspiąć się po gruzach i móc walczyć. Na wieść o dokonanym wyłomie po obozowisku przetoczyła się fala na nowo rozgorzałego entuzjazmu. Ostrzono miecze i polerowano zbroje tak, że wyglądały jak nowe. Miała to być ostateczna bitwa, którą będą oglądać bogowie. Każdy wojownik zasłu-giwał na to, żeby tego dnia wyglądać jak heros.
Zgodnie z przewidywaniami Sigmara najemni wojownicy, którzy przy-płynęli do jutonsryku na początku kampanii, odpłynęli wkrótce po zawale-niu się muru. Mimo że rozumiał, dlaczego opuszczają miasto, Sigmar nie czuł wobec nich nic oprócz pogardy. Walczyć za wolność, o przetrwanie, w imię szlachetnych ideałów lub po to, by chronić słabszych od siebie – to były godne przyczyny toczenia wojen. Ludzie, którzy walczyli za pieniądze, kalali wartości na których Sigmar wzniósł swoje Imperium.
Nakazał dziś wyruszyć do walki każdemu wojownikowi. Ryzykował po-nieważ nie było szans na kolejny atak, gdyby tym razem im się nie udało. Obozowisko, które przez ostatnie dwa lata pozostawało domem dla armii Sigmara, zostało rozebrane. Dla Jutonów był to oczywisty znak, że ta bitwa miała ostatecznie przechylić szalę zwycięstwa. Zbudowano sześć nowych wież oblężniczych, a następnie pokryto je namoczonymi zwierzęcymi skórami. Liczba wszystkich machin wzrosła więc do dwudziestu pięciu. Taleuteńscy łucznicy zbudowali setki osłon, za którymi mieli się chować, zasypując przy tym parapety murów strzałami. Każdy odział zebrał drewniane resztki obozu i przygotował rozsuwane drabiny oblężnicze.
Czerwone Kosy, Krucze Hełmy i Białe Wilki siedziały już w siodłach, go-towe zmusić do odwrotu każdy oddział, któremu udałoby się wymknąć przez główne wrota. Cheruseńskie dzikusy wyły i krzyczały w podnieceniu, a ich okrzykom bojowym wtórował książę Otwin oraz jego turyngiańscy berserkerzy. Wzajemne podjudzanie miało ich wprowadzić w stan bitewne-go szału. Otwin poprosił, aby przydzielić mu zadanie ataku na wyłom. Sig-mar zgodził się, wiedząc, że w całej armii nie ma lepszego oddziału sztur-mowego. Turyngianie już raz przegrali walkę o wyłom i honor nakazywał, żeby tym razem nie zawiedli.
Rozległa się seria głuchych uderzeń o wzmocniony przód wieży. Sigmar domyślił się, że znaleźli się w zasięgu strzału kuszników na murach. Najem-nicy być może opuścili Jutonsryk, ale pozostawili obrońcom swoją broń. Sigmar postanowił, że po zakończeniu oblężenia dopilnuje, aby wynalazek został rozpowszechniony w Imperium.
– Już niedługo – stwierdził Sigmar, słysząc dziki wrzask Chemsenów i Turyngian nacierających na wyłom. Bełtów wbijających się w deski wieży było coraz więcej i z każdym pociągnięciem przybliżającym machinę do murów, Sigmar widział groty z zadziorami wchodzące coraz głębiej w skórę i deski pokrywające szkielet wieży. Nagle w ich stronę poleciały jakieś jasne obiekty. Sigmar wyczuł dym, gdy płonące strzały wbiły się w drewno.
— Ulryku, miej nas w swej opiece, bo zginiemy w płomieniach! — wrza-snął Wolfgart.
– Nieprawda! – syknął Sigmar. – Jutonowie strzelają płonącymi strzałami, ale jesteśmy bezpieczni. Zanim wyruszyliśmy, wieże zostały polane wodą.
Jego słowa uspokoiły wojowników. Nieważne jednak, jak wiele wody wsiąkło w deski wieży. Sama ilość płonących strzał frunących w stronę machiny wojennej prędzej czy później musiała wzniecić pożar.
Z góry dobiegł ich wrzask, a potem ze szczytu wieży spadło ciało. Sigmar słyszał już przekrzykujących się gniewnie Jutonów i huk kopyt na zamarz-niętej ziemi. Szczęk żelaza odbijającego się od zbroi i krzyki umierających niosły się po okolicy.
– Przygotować się! – krzyknął Sigmar, zaciskając palce na trzonku Ghal-maraza. Czuł, że w ustach mu zaschło, a serce wali jak szalone. Uniósł tarczę.
– Wszyscy na kolana i przygotować tarcze. Kiedy rampa pójdzie w dół, pędzicie na mury tak szybko, jak się da!
Otaczający go wojownicy unieśli tarcze i kucnęli na podłodze. Nie było to łatwe zadanie, biorąc pod uwagę liczbę osób stłoczonych na tak niewielkiej przestrzeni.
Sigmar poczuł, że wieża uderza o mury i krzyknął:
– Niech Ulryk obdarzy was siłą!
Zamachnął się na sworzeń utrzymujący w pozycji pionowej drewnianą rampę. Cios Ghal-marazem sprawił, że zamknięcie puściło, zadziałała wy-ciągarka i most opadł. Do środka dostało się dzienne światło wraz z chmarą strzał o czarnych drzewcach. Wiele pocisków przeleciało górą, ale równie wiele wbiło się w ciała Unberogenów mimo zastosowania osłon. Jakieś pół tuzina strzał utkwiło w tarczy Sigmara, była ona jednak wykonana przez krasnoludy i wytrzymywała znacznie poważniejsze uszkodzenia.
Z przerażającym bojowym okrzykiem Sigmar zerwał się na równe nogi, trzymając wyciągniętą przed sobą tarczę. Kilka strzał odbiło się od niej, ale jedna drasnęła go w ramię i jęknął z bólu. Przebiegł po rampie, wskoczył na blanki i zamachnął się młotem bojowym w śmiercionośnym ciosie. Juton w brązowym napierśniku, uzbrojony w krótki, brązowy miecz rzucił się w je-go stronę, ale Sigmar posłał go na ziemię, zanim ten zdołał wykonać po-rządny zamach.
Z wieży oblężniczej wysypał się tłum żołnierzy. Jutonowie nie mieli za-miaru oddać tego fragmentu murów bez walki. Unberogenowie padali ze strzałami sterczącymi z piersi. Jutonowie zrzucali ich z murów za pomocą pik zakończonych hakami. Jednakże kolejni wychodzący z wieży imperialni żołnierze napierali na tych stojących na przedzie i tym samym spychali Ju-tonów coraz bardziej w tył. Na murach stawało coraz więcej Unberogenów.
Sigmar przedzierał się w stronę wieży strażniczej przy wrotach. Po dro-dze kopniakiem zepchnął jednego z przeciwników z murów, a drugiego po-słał na kolana krawędzią tarczy. Uderzał młotem na lewo i prawo, z każdym ciosem zabijając wrogów. Zagłębiał się coraz dalej w szeregi Jutonów.
Wolfgart walczył, wymierzając śmiercionośne ciosy swym olbrzymim mieczem. Z każdym zamachem ścinał kilku ludzi. Żeby mieć wystarczające pole do wymachiwania ogromnym ostrzem, walczył praktycznie sam, ale torował przy tym drogę podążającym za nim wojownikom z wieży oblężni-czej.
Skądś dobywały się kłęby dymu, ale Sigmar nie miał czasu sprawdzić skąd. Dzikie ataki Imperatora i Wolfgarta spychały Jutonów z murów, ale widać było, że wrogowie gromadzą się w celu przypuszczenia kontrataku.
– Do mnie! – ryknął. – Formować klin!
Sigmar pobiegł na Jutonów, gruchocząc Ghal-marazem czaszkę jednego z wrogów. Uniósł przy tym nieznacznie tarczę, w którą wbiło się kilka strzał wypuszczonych z wieży. Otoczyli go Jutonowie, a jeden z nich dźgnął go lancą w bok. Ostrze ześliznęło się z wykonanej przez krasnoludzkich mi-strzów zbroi, a Imperator wyrzucił młot do tyłu i zmiażdżył śmiałkowi twarz. Żołnierze wroga napierali na Sigmara coraz bardziej, ale na razie trzymał ich na dystans szerokimi zamachami młota bojowego, który gru-chotał zbroje, łamał żebra i miażdżył kończyny.
Jutonowie uciekali przed jego gniewem. Zeskakiwali na niżej położony dziedziniec lub wymykali się w stronę olbrzymiej wieży tuż przy głównych wrotach do Jutonsryku. Wokół śmigało coraz więcej strzał, ale żadna zraniła Sigmara, odbijały się tylko niegroźnie od blanków. Spod murów dochodził szczęk żelaza i rżenie koni. Imperator zerknął w dół i zobaczył unberogeń-ską kawalerię walczącą w cieniu płonącej wieży oblężniczej. Woły, które przyciągnęły machinę w pobliże murów, leżały martwe, a z ich ciał stercza-ły włócznie.
Sigmar w mgnieniu oka zorientował się, co zaszło.
Jutońscy łucznicy zaatakowali z kryjówki u podstawy murów. Zabili wo-ły ciągnące dwie wieże oblężnicze. Dokonawszy tego, sprawili, że wojowni-cy wewnątrz machin znaleźli się w pułapce, stanowiąc łatwy cel dla łuczni-ków szpikujących drewniane konstrukcje płonącymi strzałami. Zanim ju-tońskim zwiadowcom udało się uciec, dopadły ich Krucze Hełmy i urządziły im krwawą jatkę.
Książę Aldred wyglądał olśniewająco, walcząc z grzbietu czarnego wa-łacha. W chwili gdy Sigmar go ujrzał, zatapiał właśnie ostrze Czerepu Ulfa w piersi jutońskiego kapitana uzbrojonego w olbrzymi topór. Tymczasem La-redus prowadził resztę Kruczych Hełmów w stronę kryjówki zwiadowców pod murami.
Unberogenowie! — krzyknął Sigmar. – Do wieży! Musimy zejść na zie-mię!
Sigmar pobiegł w stronę wieży strażniczej, ale tuż przed jego nosem
ostatni z uciekających Jutonów zatrzasnął za sobą drzwi. Miał przed sobą ciężką płytę z grubych, dębowych bali, spiętych klamrami z czarnego żelaza. Praktycznie nie sposób było się przez coś takiego przedrzeć, jeżeli nie dys-ponowało się co najmniej taranem.
Sigmar zamierzył się Ghal-marazem w środek drzwi i jednym ciosem roztrzaskał je w drzazgi . Drzwi wyleciały z futryny, a Sigmar wdarł się do wnętrza wieży, kopiąc połamane szczątki. Pomieszczenie wypełniali prze-rażeni Jutonowie. Sigmar nie dał im szansy na otrząśniecie się z szoku. Z każdym ciosem młota ginęło po dwóch Jutonów. Za Imperatorem wkrótce wpadli do środka jego ludzie, dobijając nielicznych pozostałych przy życiu wrogów za pomocą mieczy i toporów.
Następnie Sigmar poprowadził ich krętymi schodami w dół wieży. Nad-latywały stamtąd strzały, odbijając się od ścian i tarcz. Piętro położone po-niżej blanków również było wypełnione jutońskimi wojownikami. Napast-ników zasypał grad strzał o lotkach z mewich piór oraz żelaznych bełtów. Tarcza Sigmara nie wytrzymała i pękła na pół. Cisnął ją na bok. Bełty wbi-jały się w ciała otaczających go wojowników.
Z przerażającym okrzykiem bojowym na ustach Sigmar ruszył do ataku.
Po chwili był już pomiędzy Jutonami i wymierzał ciosy Ghal-marazem. Opętał go bitewny szał. Otaczający go świat skurczył się do rozmiarów ka-wałka przestrzeni tuż przed nim oraz śmigających tam mieczy i kończyn. Walczył młotem, łokciami i stopami, używał każdej dostępnej broni, którą mógł zaatakować Jutonów. W pewnym momencie pochwycił nawet upusz-czony przez kogoś krótki miecz i przeciął nim ścięgna jutońskiego łucznika. Zaraz potem rzucił się w stronę schodów wiodących na najniższy poziom, tuż przy samej ziemi.
Strzała śmignęła obok jego głowy. Sigmar przycisnął się do ściany, gdy kolejny łucznik wystrzelił w górę spiralnych schodów. Grot stuknął w ścia-nę i odbiwszy się od niej uderzył w jego napierśnik, ale impet pocisku został wyhamowany i nic mu się nie stało. Kręte schody były tak skonstruowane, że praworęczny napastnik miał trudność z zamachnięciem się bronią. Były zaprojektowane z myślą o szermierzach, nie łucznikach. Sigmar zbiegł po schodach, starając się trzymać tak blisko środka jak to tylko było możliwe, żeby strzały uderzały obok niego.
Słyszał przekrzykujących się obrońców wzywających posiłki, a także szczęk mieczy i tarcz. Zaryzykował szybkie spojrzenie przez ramię i zoba-czył unberogeńskich wojowników o zaciętych twarzach, którzy podążali za nim z policzkami i ostrzami czerwonymi od krwi.
– Bierzmy ich! – zakomenderował i zniknął za zakrętem ostatnich kilku stopni. Przy przeciwnej ścianie komnaty klęczał szereg łuczników. Gdy tyl-ko pojawił się Sigmar, zwolnili cięciwy. Imperator rzucił się płasko na zie-mię, tocząc się pod zabójczym gradem strzał. Zza pleców dobiegły go krzyki rannych. Za chwilę poleciała kolejna seria strzał, znów tuż nad jego głową.
Jednemu z łuczników udało się jednak trafić go w napierśnik, a kolejna strzała odbiła się od hełmu. Przetoczywszy się po podłodze, znalazł się w pobliżu wrogów i zerwał się na kolana, wykonując młotem potężny zamach. Siła ciosów była tak potężna, że wrogowie padali przed nim jak zboże pod sierpem, ze zmiażdżonymi i połamanymi kończynami. Kolejny pocisk odbił się od jego naramiennika i prześliznął po szyi. Z zadrapania popłynęła wprawdzie krew, ale rana nie była głęboka.
Unberogeńscy wojownicy zbiegli po schodach i w ślad za Sigmarem rzu-cili się na Jutonów. Załoga wieży była zgubiona, a mimo to nie poddawała się. Sigmar, zabijając kolejnych wrogów, zmuszony był przyznać, że wyka-zali się odwagą. Jutoński lansjer wrzeszcząc próbował nadziać go na pikę, ale Sigmar strącił zakończone zadziorami ostrze ramieniem, po czym wbił obuch młota w czaszkę mężczyzny.
Po kilku chwilach walka dobiegła końca. Wnętrze wieży przypominało rzeźnię.
Sigmar zatrzymał się na chwilę. Wziął kilka głębokich wdechów i opa-nował krwiożercze instynkty, starając się choć przez moment pomyśleć trzeźwo. Wokół niego gromadzili się unberogeńscy wojownicy, wznosząc okrzyki triumfu. Wyglądali jak szaleńcy gotowi do kolejnej masakry, gdy tak uśmiechali się, niektórzy pozbawieni zębów, inni plujący krwią. Co gorsza widział, jak w ich oczach odbija się jego własna żądza przemocy.
Sigmar zazwyczaj czuł dziką radość, walcząc z wrogami, ale tym razem patrzył na całą sytuację inaczej. Tej wojny równie dobrze można było unik-nąć. Przyglądał się zwłokom Jutonów i myślał, że gdyby nie wygórowane ambicje jednego człowieka, to ci żołnierze wciąż by żyli. Uklęknął przy martwym ciele jednego z Jutonów, ostatniego z tych, których własnoręcznie zabił. Ten człowiek z pewnością miał rodzinę i marzenia. Poczuł falę wąt-pliwości na myśl o tym, czyja ambicja była gorsza, Mariusa czyjego własna.
Zza drzwi dobiegał bitewny zgiełk i dostawały się do środka słoneczne promienie. Sigmar wziął głęboki wdech. Ta bitwa jeszcze nie została wy-grana i jeszcze wielu miało dzisiaj zginąć, zanim szala zwycięstwa przechyli
się ostatecznie.
Rozdział 8
Mrok w sercu
Na zewnątrz panował chaos. Dym z płonących wież oblęż– niczych za-snuwał niebo, a na murach toczyła się walka na śmierć i życie. Jeden nie-ostrożny krok, przypadkowe pchnięcie nożem i kolejne ciało roztrzaskiwało się u podnóży fortyfikacji. To, co Sigmar zobaczył wewnątrz murów, bardzo przypominało mu Reikdorf, aczkolwiek w jego mieście nie było budynku, który mógłby się równać z cytadelą Mariusa.
Wieże zamku wystrzeliwały z Namathir jak skupisko stalagmitów. Bu-dowla była fortecą wewnątrz fortecy. Dostępu do niej broniły żelazne wro-ta, głęboka fosa i barbakan z solidnymi, dodatkowo wzmocnionymi para-petami. Flagi z symbolami korony Mariusa i trójzębu łopotały na pokrytych niebieską dachówką wieżach, podczas gdy z najwyżej położonych okien le-ciał grad strzał.
Za cytadelą rozpościerało się miasto Jutonsryk pokrywające teren zbo-czy wzgórz schodzących aż do morza. Sigmar czuł strach mieszkańców. Był w stanie momentalnie rozpoznać atmosferę bitwy i jego czujnemu oku nie umknął fakt, że los bitwy o Jutonsryk waży się na ostrzu noża. U jego boku pojawił się Wolfgart. Z broni przyjaciela kapała krew.
– Mury wciąż stoją – rzucił gniewnie Sigmar.
– Za bardzo jesteśmy tutaj odsłonięci – stwierdził jego Brat Miecza. – Je-żeli Jutonowie przypuszczą na nas kontratak z cytadeli, będziemy zgubieni.
– Wiem – westchnął Sigmar. – Muszę mieć więcej wojowników wewnątrz murów.
– Wygląda na to, że twoje życzenie wkrótce się spełni! – krzyknął Wol-fgart, spoglądając w stronę obwarowań.
Około dwieście metrów na lewo od Sigmara na szczycie wyłomu stanął książę Otwin. Jego nagie, naszpikowane kolcami ciało było czerwone od krwi. Mężczyzna wznosił w geście zwycięstwa przykuty łańcuchem. Turyn-giańscy i cheruseńscy wojownicy przedzierali się przez gruzowisko, zabija-jąc uciekających w popłochu obrońców. Udało im się zwyciężyć na najtrud-niejszym odcinku. Zakrwawieni berserkerzy i dzikusy byli pijani rzezią i spragnieni śmierci.
Sigmar chwycił Wolfgarta za ramię.
– Idź! – ponaglił go. – Postaw coś między Otwinem a Jutonami. Zatopi miasto we krwi, jeżeli tego nie zrobisz.
– A ty gdzie idziesz?
– Mam zamiar wpuścić do środka więcej wojowników.
– Masz na myśli wrota? – zapytał Wolfgart.
– Tak, wrota, a teraz idź już!
Wolfgart pokiwał głową i skrzyknął połowę ludzi z oddziału dowodzo-nego przez Sigmara. Poprowadził ich w stronę wrzeszczących Turyngian i Cherusenów. Sigmar nie łudził się, że Wolfgartowi uda się całkowicie po-wstrzymać berser– kerów, ale miał nadzieję, że będzie w stanie zapobiec rzezi, w którą mógłby się rychło przerodzić triumf po sforsowaniu wyłomu. Odsunął na razie tę myśl i skupił się na czekającym go zadaniu.
Wokół niego stało około trzydziestu wojowników. Miał nadzieję, że to wystarczy, aby wcielić w życie swój plan. Z pewnością kolejni dołączą, kiedy uświadomią sobie, że wieża została zdobyta. Póki co mógł jednak liczyć tylko na tę garstkę.
– Za mną! – wrzasnął.
Sigmar obiegł zaokrągloną ścianę budynku i wypadł na wybrukowaną drogę biegnącą między dwoma identycznymi wieżami. Potężne wrota Ju-tonsryku były oświetlone blaskiem pochodni. Miarowe uderzenia żelaznego tarana z zewnętrznej strony powodowały drżenie olbrzymiej konstrukcji.
Ciężkie drewniane bele bramy były złączone za pomocą grubych po-przecznych desek, które niegdyś stanowiły kile morskich statków. Potężne żelazne łańcuchy biegły od górnej części wrót do olbrzymiej wyciągarki i kołowrotu. Mechanizmu chroniła prawie setka Jutonów odzianych w kolo-rowe koszule narzucone na koszulki kolcze.
Obrońcy wrót byli uzbrojeni w ciężkie piki i ustawieni w trzy szeregi zwrócone twarzami do bramy. Stali w gotowości na odparcie każdego ata-ku. Gdyby wrota zostały roztrzaskane, to fala najeźdźców musiałaby rozbić się o ścianę żelaznych ostrzy. A przynajmniej tych najeźdźców, którzy zaatakowaliby od przodu...
Z najwyższej wieży cytadeli rozległ się bojowy dźwięk trąbki. Sigmar zerknął przez ramię i zobaczył, jak uchylają się żelazne wrota. Grupa jeźdź-ców w błyszczących zbrojach, z narzuconymi na nie niebieskimi płaszczami jutońskich lansjerów wynurzyła się zza bramy. Wyjechali na przestrzeń przed murami i zgromadzili się pod sztandarem o żywych barwach turkusu i zieleni, na którym widniała korona i trójząb.
– Marius – szepnął Sigmar.
Jakaś część jego osobowości – Sigmar-wojownik – chciała rzucić wyzwa-nie królowi, przez którego musiano przelać tyle krwi. Żeby wygrać tę bitwę, musiał jednak posłuchać głosu Sigmara-Imperatora. Marius mógł poczekać.
Sigmar obrócił się do swych ludzi i krzyknął:
– Na chwałę Ulryka! Musimy otworzyć wrota!
Ruszył w stronę głównej bramy ze wzniesionym wysoko Ghal-marazem. Jego ludzie pobiegli za nim, z bojowymi okrzykami na ustach. Wyglądali jak dzikie bestie, którym twarze plamiła krew, a w żyłach płonął bitewny szał.
Z piersi Jutonów wydostał się krzyk przerażenia na widok nadbiegają-cego klina splamionych krwią wojowników wyjących jak potępieńcy. Pró-bowali się obrócić i stawić czoła nacierającemu z tyłu niebezpieczeństwu, ale pod wrotami było bardzo mało miejsca, a oni trzymali długie, niepo-ręczne piki. Manewr ten nie miał szans powodzenia.
Sigmar roztrzaskał młotem kręgosłup jednego z pikinierów, jednocze-śnie wbijając zabrany z poła bitwy miecz w pierś kolejnego. Mężczyzna upadł, pociągając za sobą ostrze. Sigmar zacisnął mocno obie dłonie na trzonku młota i zamachnął się ponownie. Wchodził coraz głębiej w szeregi wroga, zabijając bez litości. Unberogeńscy wojownicy wraz z nim przedzie-rali się przez jutońskich obrońców. Ulryk w istocie obdarzał żołnierzy swoją mocą, a wyglądali oni, jakby chcieli doścignąć Imperatora w bitewnym mi-strzostwie.
Jutonowie szybko zdali sobie sprawę, że piki i halabardy stały się bezu-żyteczne, odrzucili je więc na bok i wyciągnęli z pochew miecze. Bitwa pod bramą przerodziła się rozgrywane w ścisku okrutne zapasy. Śmigały za-krwawione ostrza mieczy, brutalne ciosy toporów siały strach i zniszczenie. Młot Sigmara poruszał się tak szybko, że widać było tylko zamazany ciemny kształt, który bez litości kładł pokotem zgromadzonych wokół niego obrońców. Jutonowie bronili się dzielnie. Zbroję Imperatora porysowały ostrza mieczy i noży, a jeden sztylet przeciął mu nawet skórę na ramieniu. Prawda pozostawała jednak taka, że mimo początkowej przewagi spo-wodowanej atakiem z zaskoczenia, Unberogenów było trzy razy mniej niż Jutonów. Po pewnym czasie przewaga obrońców zaczęła dawać o sobie znać. Coraz więcej towarzyszy Sigmara padało na ziemię i Imperator wie-dział, że to tylko kwestia czasu, zanim któremuś z Jutonów uda się wymie-rzyć cios, który przebije jego zbroję.
Wojownik w pomarańczowej koszuli wydał z siebie straszliwy okrzyk i zamachnął się mieczem na Sigmara. Ostrze wbiło mu się w udo. Imperator jęknął z bólu i zrobił krok do tyłu, po czym wymierzył mężczyźnie cios pię-ścią w twarz. Obrócił się w ostatniej chwili, żeby uniknąć nadlatującej włóczni i wbił młot w pierś jutońskiego wojownika. W tym samym momen-cie jakiś topór z brzękiem odbił się od jego napierśnika i Sigmar opadł na kolano, gdy ranna noga odmówiła mu posłuszeństwa.
Wyrzucił młot w górę, żeby odeprzeć kolejny cios miecza. Ktoś wymie-rzył kopniaka w jego głowę butem podkutym żelazem. Sigmar przewrócił się na ziemię i zerwał hełm z głowy. Czuł, że ogarniają go mdłości. Świat wirował przed oczami, ale udało mu się dostrzec dwóch jutońskich wojow-ników stojących nad nim z włóczniami wycelowanymi w jego szyję. Za-machnęli się, ale zanim ostrza wbiły się w cel, srebrny błysk odciął koń-cówki z trzonków. Sigmar odwrócił głowę i ujrzał Wolfgarta, który rycząc wściekle zamachnął się mieczem jeszcze raz i tym razem zatopił go w ciele pierwszego Jutona. Powrotnym ciosem niemal dekapitował drugiego na-pastnika.
Z wież strażniczych rozległo się bestialskie wycie i wypadła z nich grupa niemal nagich wojowników. Mężczyźni o pokrytej malunkami i tatuażami skórze wbili się w Jutonów. Wolfgart wsunął ręce pod pachy Sigmara i po-mógł mu się podnieść. Dookoła nich Turyngianie i Cherusenowie zarzynali Jutonów. Kierowani żądzą krwi ćwiartowali wrogów ciosami mieczy i to-porów. Król Otwin rozbił właśnie głowę jednego z obrońców o bruk. Z pęk-niętej czaszki wypłynął mózg. Z kolei inny nagi wojownik z hakami przy-mocowanymi do przedramion starł się w zapasach z Jutonem, którego skó-ra wkrótce spłynęła krwawymi wstęgami.
Nie minęło dużo czasu, gdy wszyscy jutońscy obrońcy legli trupem. Ber-serkerzy i dzikusy wyli triumfalnie pod oświetlonymi blaskiem pochodni wrotami.
Sigmar wciąż był oszołomiony od ciosu w głowę.
– Co...? Skąd się tu wzięliście?
– Powiedziałeś, żeby postawić coś między Otwinem a Jutonami – powie-dział Wolfgart. – Pomyślałem sobie, że te wrota to będzie dobry pomysł.
Sigmar popatrzył na Otwina, który wciąż uderzał ciałem martwego prze-ciwnika o ziemię, mimo że ten był już praktycznie bezgłowy. W oczach króla Turyngian płonęło szaleństwo.
– Ale jak? – wydyszał Sigmar, powstrzymując mdłości. – Przecież spłynęła na niego czerwona mgła.
– Powiedziałem mu, że twoje życie jest w niebezpieczeństwie – odparł Wolfgart, wskazując na głębokie wgniecenie w napierśniku. – Aczkolwiek musiałem mu pozwolić się uderzyć parę razy, zanim zorientował się, kim jestem.
Sigmar pokiwał głową. Nagle rozległ się przenikliwy dźwięk rogu jutoń-skiej kawalerii.
– Zniszczyć podpory! – wrzasnął. – Albo otworzymy te wrota, albo jeste-śmy zgubieni!
Turyngianie rzucili się na drewniane wrota i zaatakowali je szaleńczymi ciosami toporów. Grube, drewniane podpory zamieniały się w drzazgi pod ich ostrzami.
– Wolfgarcie – rzucił w stronę przyjaciela Sigmar. – Musimy zająć się wciągarkami! Ja biorę na siebie tę po lewej, ty biegnij do prawej.
– Nie damy sobie rady tylko we dwóch! – odkrzyknął mu Wolfgart, ale podbiegł do wciągarki po przeciwległej stronie drogi. Sigmar zbliżył się do swojej i zdjął belkę, która blokowała koło. Odrzucił Ghal-maraza i zaczął ciągnąć za szprychy, ale brama była tak zaprojektowana, że mógł ją otwo-rzyć tylko wspólny wysiłek zaprzężonych do mechanizmu kilku koni.
– Ani drgnie! – krzyknął Wolfgart z drugiej strony.
– Otwinie! – zawołał Sigmar. – Zbierz swoich ludzi i pomóżcie nam!
Król berserkerów podniósł głowę znad rzezi i odpowiedział krzykiem. Dwudziestu ludzi pospieszyło z pomocą Sigmarowi i Wolfgartowi. Chwycili za łańcuchy i w pocie czoła zaczęli za nie ciągnąć, aby wprawić mechanizm w ruch. Mięśnie Sigmara płonęły z wysiłku i czuł, że napina ścięgna do gra-nic możliwości, próbując pokonać maszynę.
Wrota uniosły się na wysokość dłoni i do środka dostały się słoneczne promienie. Turyngiański książę pokrzykiwał, rozkazując swym wojowni-kom podwoić wysiłki. Cherusenowie nie chcieli być gorsi aby wprawić się w stan jeszcze większego oszołomienia i zwiększyć swe siły żuli dziwnoko-rzeń. Otwór powiększał się i brama zaczęła się powoli, ale systematycznie
podnosić. Unberogeńscy, taleuteńscy i endalscy wojownicy wczołgali się do środka i zablokowali ją przed opadnięciem za pomocą żelaznych sztab. Na-stępnie podbiegli pomóc załogom obsługującym wciągarki. Sigmar z ulgą odsunął się i pozwolił silniejszym wojownikom zająć swoje miejsce.
Gdy podnosił z ziemi Ghal-maraza, pod unoszącą się bramą wjechał do środka szwadron jeźdźców w czarnych zbrojach. Na ich czele znajdował się książę Aldred i Laredus. Kiedy Kapitan Kruczych Hełmów zobaczył Sigmara, uniósł lancę w geście pozdrowienia. Za endalskimi jeźdźcami do środka wpadło dwadzieścia taleuteńskich Czerwonych Kos pomieszanych z pięć-dziesiątką Białych Wilków. Sigmar zauważył Redwane’a, który niósł jego szkarłatny sztandar jak lancę.
Gdy wrota uniosły się na tyle, że kawaleria mogła się dostać do środka, zablokowano koła zamachowe, a przez otwarte bramy zaczęli napływać żołnierze oraz kolejni konni. Sigmar podbiegł do opryskanego krwią wała-cha, który nie nosił jeźdźca. Chwycił za łęk i wskoczył na siodło. Szarpnął za lejce i owinął je luźno wokół nadgarstka. Koń stanął dęba, rozdzierając przednimi kopytami powietrze.
– Wojownicy Imperium! – krzyknął Sigmar. – Nadeszła długo wyczeki-wana chwila! Tu i teraz zjednoczymy nasze ziemie! Pokonamy wrogów i sprawimy, że staną się naszymi braćmi. A teraz za mną!
Sigmar z hukiem wypadł spomiędzy wież na czele stu pięćdziesięciu jeźdźców, wśród których były Krucze Hełmy w czarnych zbrojach, dzikie i brodate Białe Wilki, ogoleni na łyso Taleutenowie i unberogeńscy łucznicy. Uformowali klin jak w asoborneńskiej włóczni o szerokim ostrzu i ruszyli w sam środek jutońskich obrońców. Za nimi podążały setki piechurów. Zmę-czenie dwoma długimi latami oblężenia poszło w zapomnienie, gdy przy-puścili ostateczny atak na miasto wroga.
Z murów rozległa się melodia wygrywana na rogach bojowych. Z gardeł atakujących żołnierzy dobył się triumfalny ryk, gdy zobaczyli Imperatora jadącego z rozwiniętym sztandarem, czerwonym jak plama krwi. Trzepo-czące do tej pory na dachach wież jutońskie flagi zostały ścięte. Armia Sig-mara ruszyła w stronę otwartych wrót.
Siedząc na koniu, Imperator dostrzegł jutońskich lansjerów walczących przy wyłomie. Wojownicy ścigali i dobijali każdego, komu udało się przeżyć pod gradem strzał lecących z wież cytadeli. Wojownik w złotej zbroi i srebrnym hełmie prowadził jutońską kawalerię niosąc sztandar Mariusa. Mimo że Sigmar nie mógł rozpoznać twarzy wojownika z tej odległości, to jego majestatyczna postura zdradzała, kim był mężczyzna.
Król Jutonów znajdował się poza twierdzą. Taka okazja mogła się nie powtórzyć. Sigmar zawrócił konia w stronę lansjerów, wiedząc, że może za jednym zamachem zakończyć całą bitwę. Seria krótkich dźwięków z jutoń-skiego rogu zabrzmiała ostrzegawczo i lansjerzy w niebieskich płaszczach zawrócili konie w miejscu, zdradzając tym samym mistrzowskie wyćwicze-nie.
Sigmar spodziewał się, że odjadą w stronę cytadeli, ale z zaskoczeniem, a także niekłamanym podziwem, stwierdził, że ruszyli prosto na niego. Lan-sjerzy uformowali klin, na którego czubku znalazł się wojownik w złotej zbroi. Ruszyli galopem w stronę najeźdźców przez pole walki rozciągające się pod murami. Sigmar oszacował, że Marius miał pod swymi rozkazami około setkę wojowników. Byli to jeźdźcy w ciężkich zbrojach, którym naj-wyraźniej nie brakowało profesjonalnego wyszkolenia. Mimo że Sigmar miał po swojej stronie więcej konnych, to stanowili oni mieszankę różnych plemion i większość z nich nie dysponowała zbrojami mogącymi się równać z jutońskimi.
Imperator pochylił się do przodu w siodle i mocno wbił podeszwy butów w strzemiona. Uniósł wysoko Ghal-maraza, żeby wszyscy go widzieli i wy-dał z siebie przerażający bojowy okrzyk. Dwa wrogie kliny dzieliło już tylko niecałe sto metrów. Sigmar poczuł znajomą euforię, która ogarniała go zawsze, gdy ruszał do bitwy na grzbiecie szarżującego wierzchowca. Upajał się poczuciem szybkości i mocy tak bardzo, że nie był w stanie powstrzy-mać śmiechu, gdy ściskał mocniej wodze. Prawdą było to, co powiadali lu-dzie – kawalerzyści to zaiste królowie bitewnych pól!
Ścisnął boki rumaka udami i pokierował go prosto na Mariusa. Jutoński władca wyciągnął z pochwy zakrzywione ostrze, które świeciło niebiesko-zielonym blaskiem. Wokół huczało. Hałas setek kopyt uderzających o zie-mię był tak potworny, jakby bitwa toczyła się podczas burzy.
Kawalerzyści spotkali się przy akompaniamencie ogłuszającego szczęku żelaza, rżenia koni i wrzasków wojowników.
Walczący nadziali się na las włóczni. Niektóre pozrzucały ich z siodeł, inne pękły pod ciężarem ciał. Śmigały miecze, cięły topory, a dwie grupy jeźdźców wkrótce zmieszały się ze sobą, tworząc olbrzymią masę walczą-cych wojowników. Jutońscy lansjerzy wycinali sobie krwawą drogę w stro-nę wojsk Sigmara, ale ponosili przy tym srogie ofiary. Krucze Hełmy i Białe Wilki dawały z siebie wszystko. Setki wojowników pospadało z koni za sprawą ciemnych lanc i ciężkich kawaleryjskich młotów. Czerwone Kosy udowodniły, że zasługują na swój przydomek, zbierając krwawe żniwo straszliwymi mieczami o szerokich ostrzach.
Sigmar zamachnął się Ghal-marazem na Mariusa, ale jutoński król prze-jeżdżając obok uchylił się i ciął Imperatora mieczem. Ostrze odbiło się od zbroi Sigmara i zalśniły wyryte przez krasnoludy runy, odpierając zaklętą w mieczu Mariusa moc.
Sigmar uderzył piętami w boki konia. Zwierzę zatrzymało się, a podkowy wznieciły iskry na bruku. Tuż za nim Redwane wbił młot w pierś jednego z lansjerów, posyłając go na ziemię ze zgruchotanymi żebrami. Laredus od-rzucił na bok roztrzaskaną lancę i sięgnął po miecz o czarnym ostrzu. Koń księcia Aldreda krążył, a jego pan wymachiwał Czerpem Ulfa, który kreślił w powietrzu widmowe łuki niebieskiego światła.
Panująca na początku w szeregach obu oddziałów dyscyplina szybko zmieniła się w chaos w potwornym ścisku ludzi i zwierząt. Była to walka dla wojowników chronionych przez żelazne zbroje. Taleutenowie mądrze po-stąpili trzymając się obrzeży i wypuszczając podczas galopu strzały zakoń-czone gęsimi piórami, gdy tylko w natłoku ciał wypatrzyli właściwy cel.
Wkrótce do walki z jutońskimi lansjerami dołączyli piechurzy. Cheru-seńskie dzikusy ściągały wrogów z siode. W pewnym momencie książę Otwin wskoczył na jednego z pozbawionych jeźdźca koni i w amoku poga-lopował między Jutonów.
Wojownik w srebrnym hełmie ściągnął wodze swego wierzchowca i za-wrócił niemal w miejscu. Sigmarowi zaimponowały jego umiejętności jeź-dzieckie. Spodziewał się po Mariusie, że będzie raczej zniewieściałym kup-cem niż sprytnym generałem. Nie sądził, że okaże się tak utalentowanym jeźdźcem. Jakież jeszcze niespodzianki szykował dla niego nieprzyjacielski król?
Sigmar spiął konia i wydał z siebie bojowy okrzyk, po raz kolejny rusza-jąc na Mariusa. Miecz jutońskiego władcy był wycelowany prosto w jego serce. Sigmar przycisnął Ghal– maraza bliżej ciała.
Marius zamachnął się mieczem, a Imperator spróbował zablokować cios Ghal-marazem, ale ostrze śmignęło w dół, wymierzone najwyraźniej nie w Sigmara, ale w jego wierzchowca. Na bruk trysnęła krew. Pod zwierzęciem ugięły się nogi, gdy z rany na szyi popłynęła struga krwi. Sigmar wyszarpnął nogi ze strzemion i stoczył się z grzbietu upadającego rumaka. Uderzył mocno o ziemię i przeturlał się na bok, próbując złapać oddech.
Jutoński lansjer zamachnął się na niego mieczem, ale Sigmarowi udało się uniknąć ataku i ściągnąć mężczyznę z konia. Wymierzył cios młotem w pierś wojownika i już obrócił się, żeby wskoczyć na puste siodło, ale wierz-chowiec szarpnął się i odgalopował, zanim zdołał to zrobić.
Wokół wrzała bitwa. Sigmar rozpaczliwie rozglądał się za innym koniem, gdy tymczasem Marius zawrócił swojego rumaka i znów ruszał w jego stronę. Ustawił się na wprost szarżującego zwierzęcia i zmówił szybką mo-dlitwę do Ulryka. Wierzchowiec jutońskiego króla był olbrzymią bestią o maści koloru najczarniejszej nocy i szerokiej piersi. Na długą kolczugę miał narzucony czaprak z niebieskiego jedwabiu. Zwierzę było tak piękne i do-stojne, że Sigmar przez chwilę poczuł ukłucie żalu na myśl o tym, co będzie musiał zrobić.
Imperator nie spuszczał wzroku z nacierającego Mariusa. Miał wrażenie, że cały świat skurczył się do rozmiarów przestrzeni między nimi, a czas za-czął płynąć niezwykle wolno. Słyszał tylko tętent kopyt i widział jedynie rozszerzone nozdrza oraz mierzwioną przez wiatr, plecioną grzywę. Nie-bieskozielony miecz Mariusa błyszczał, przecinając powietrze.
Sigmar uniósł młot i na ułamek sekundy, zanim jeszcze uderzył, poprosił Taala o wybaczenie za uśmiercenie tak pięknego zwierzęcia.
Stanął dokładnie na wprost szarżującego rumaka i zamachnął się, spuszczając obuch młota prosto na jego łeb. Włożył w ten cios całą swoją siłę i koń zginął na miejscu z roztrzaskaną czaszką. Mariusa wyrzuciło z siodła, a ciało martwego zwierzęcia z impetem runęło na Sigmara.
Siła uderzenia była potworna. Mężczyzna wylądował niezgrabnie gdzieś na skraju tłumu walczących kawalerzystów. Zakręciło mu się w głowie, a w ustach poczuł smak krwi. Jęknął i próbował się podnieść, ale jego ciało pło-nęło z bólu. Zagryzł zęby i zebrał się w sobie, czując że mimo zbroi ma po-łamane kilka żeber. Gdyby nie podarunek od króla Kurgana miałby pewnie połamane dosłownie wszystkie kości.
Marius upadł nieopodal. Jego koszula koloru błękitnego nieba była po-rwana i zakrwawiona. Leżał na wznak pośrodku chaosu, który powstał przez to, że nie chciał przyłączyć się do Imperium. Wokół jutońskiego władcy leżały setki ludzi, martwych lub umierających. Bruk był śliski od krwi wojowników, której nie trzeba byłoby przelewać, gdyby nie upór Ma-riusa. Sigmar jęcząc, dźwignął się z ziemi. Miał wrażenie, że całe jego ciało składa się tylko z krwawych ran i przeszywającego bólu.
Cierpienie napędzało wściekłość na Mariusa i sprawiało, że przyjmowała
ona postać potwornej nienawiści. Czuł, że puszczają żelazne łańcuchy dys-cypliny, którymi się skuł, aby zachować nad sobą kontrolę. Sig-mar-Imperator został w tyle, a Sigmar-wojownik przedarł się na przód i to on stanął, chwiejąc się, nad leżącym na ziemi przeciwnikiem.
Imperator podciągnął Mariusa, tak że ten klęknął, krzycząc przy tym z bólu i strachu na widok zakrwawionego wojownika. Wrogi władca podczas upadku z konia zgubił srebrny hełm i jego długie jasne włosy wysunęły się spod skórzanej opaski opinającej skronie. Przystojna twarz mężczyzny po-kryta była brudem. Patrzył na Sigmara jakby zza maski krwi i potu.
W jego oczach widać było strach. Sigmar upajał się tym widokiem, czu-jąc, że czerwona mgiełka złości i żądzy zemsty zaczyna zasnuwać mu wzrok.
– Błagam! – krzyknął Marius. – Oszczędź mnie!
– Kogoś twego pokroju? – ryknął Sigmar. – Nigdy!
Podniósł wysoko młot, gotów roztrzaskać głowę przeciwnika i spryskać jego mózgiem bruk.
Marius zasłonił się rękami, jakby próbując opóźnić nieuniknioną śmierć. Sigmar roześmiał się, widząc ten daremny gest.
– Tak giną ci, którzy mi się przeciwstawiają! – krzyknął Imperator i opu-ścił młot.
Marius wrzasnął, ale zanim obuch dosięgnął celu, potężnie umięśniona ręka wystrzeliła gdzieś z boku i chwyciła za trzonek, zatrzymując go w pół ciosu. Sigmar obejrzał się rozwścieczony i ujrzał olbrzymiego wojownika pokrytego krwią i tatuażami. Na jego skroni błyszczały złote kolce niety-powej korony.
Sigmar wiedział, że zna tego wojownika, ale szalała w nim taka furia, że nie przyjmował do siebie żadnych innych myśli, oprócz tych, które mówiły o przemocy. Zamachnął się pięścią w twarz mężczyzny, ale ten opuścił tylko głowę i powbijane w nią złote kolce nadstawił na nadlatującą pięść. Dłoń Sigmara wbiła się prosto w koronę. Kolce rozdarły skórę i ciało. Ból był przeszywający. Sigmar zatoczył się w tył i wypuścił Ghal– maraza z ręki.
Olbrzym upuścił młot i powiedział tylko jedno słowo:
– Wystarczy.
– Zabiję cię! – wybuchnął Sigmar, chwytając za porzucony przez kogoś topór. – Zejdź mi z drogi!
– Nie bądź głupcem! – powiedział olbrzym. – Zabicie Mariusa będzie czymś straszliwym, co splami wszystko, czego do tej pory dokonałeś.
– Zasłużył sobie na śmierć – wycharczał Sigmar. – Popatrz na wszystkich ludzi, którzy tu dzisiaj zginęli.
– Tak, być może, ale jeżeli go zabijesz, ich śmierć pójdzie na marne.
Usłyszawszy słowa olbrzyma, Sigmar poczuł, jak fala złości i nienawiści odpływa. Opadł na kolana i mrugając intensywnie starał się powstrzymać łzy napływające do oczu na myśl o przerażającym czynie, którego miał za-miar dokonać.
Uniósł głowę i spojrzał na zakrwawionego olbrzyma.
– Otwinie? – zapytał. – Czy to ty?
– Tak, Sigmarze, to ja – odpowiedział książę Turyngian. – Uspokoiłeś się już?
Sigmar pokiwał głową i wziął głęboki oddech. Wypuścił z ręki topór i poskromił mroczne żądze, które już miały przejąć nad nim kontrolę. Otwin wyciągnął w jego stronę dłoń. Sigmar chwycił ją i przycisnął zakrwawioną pięść do swojej piersi. Spojrzał na Mariusa klęczącego pośród trupów ludzi i koni. Król Jutonów niepewnie wstawał. Sigmar zauważył, że przerwano walki i wszyscy żołnierze wpatrywali się w wodzów. Nad Jutonsrykiem za-padła śmiertelna cisza, jakby cały świat zatrzymał się w oczekiwaniu na efekt dramatycznego spotkania.
Lansjerzy odrzucili broń, ale wojownicy Sigmara nie zaspokoili jeszcze głodu bitwy i choć zatrzymali się, to w każdej chwili gotowi byli ruszyć na pokonanych Jutonów. Czuł unoszącą się w powietrzu atmosferę nienawiści. Zrodzona w szale bitewnym była matką wszelkich masakr i niepotrzebnego okrucieństwa. W tej chwili Sigmar zrozumiał, jak prawdziwe okazało się ostrzeżenie Wiedźmy z Brackenwalsch.
Powiedziała mu, żeby strzegł się mroku we własnym sercu. Wtedy wie-rzył, że może go kontrolować, że jest jego panem. Ruszał do bitwy przeko-nany, że zawsze będzie w stanie się opanować.
Teraz wiedział, jak głupie było to przekonanie. Gdyby nie Otwin, prze-kroczyłby cienką linię dzielącą bitwę od morderstwa.
A gdyby choć raz ją przekroczył, nie byłoby dla niego powrotu.
Sigmar pozwolił ciemności zerwać się z uwięzi i tym samym nieomal zniszczyć w jednym momencie nienawiści wszystko, co budował przez wiele lat ciężkiej pracy. To, że właśnie książę Otwin, któremu rzeź nie była obca, musiał go uratować przed nim samym, stało się wielką ironią. Dowo-dziło też tego, jak bardzo Sigmar zbliżył się do punktu, w którym mogły go pokonać własne, ludzkie słabości. Przyszłość Imperium zawisła na włosku. Sigmar wiedział, że był to naj-ważniejszy moment w jego życiu. Skinął na Otwina i sięgnął po Ghal-maraza.
– Podaj mi młot – powiedział.
– Ale nie zrobisz nic głupiego, prawda chłopcze? – zapytał Otwin.
– Nie.
– Jesteś pewien? Nie chciałbym cię znowu przywoływać do porządku.
– Jestem pewien, przyjacielu – obiecał Sigmar. – I dziękuję.
Otwin wzruszył ramionami i wręczył mu Ghal-maraza. Sigmar poczuł znajomy kształt trzonka. Młot był bardziej symbolem jego władzy niż zwy-kłą bronią. Był narzędziem zjednoczenia ludzi, a nie ich destrukcji. Sigmar minął Otwina i stanął przed Mariusem. Król Jutonów zrobił krok do tyłu, patrząc ze strachem na zakrwawiony młot.
– Królu Mariusie – zaczął Sigmar. – Jesteśmy teraz podzieleni, a podziele-ni ludzie są słabi. Moim pragnieniem jest, abyśmy się połączyli. Jeden kraj, jeden lud.
Marius oblizał wargi i przesunął dłonią po włosach. Poprawił koszulę i wyprostował się dumnie przed Sigmarem, prezentując iście królewską po-stawę.
– Już wcześniej mi to zaproponowałeś – powiedział Marius. – Dlaczego sądzisz, że teraz się zgodzę?
– Rozejrzyj się. Zdobyliśmy twoje mury i pokonaliśmy twoich wojowni-ków. Wystarczy mój jeden rozkaz, żeby miasto spłonęło i zginęli wszyscy jego mieszkańcy.
– Groźbami nigdy nie przekonasz mnie do swoich racji.
– To nie była groźba, tylko stwierdzenie faktu.
– Nazywaj to, jak chcesz.
– Nie – powiedział Sigmar. – Przybyłem tu ze złością w sercu, która pło-nęła tak mocno, że niemal strawiła moją duszę. Myślę, że nienawidziłem cię i ta nienawiść tak mnie zaślepiła, że nie widziałem, co ze mną robi. Niczego tak nie pragnę, jak tego, żebyś wraz ze swoim ludem stał się częścią mojego Imperium. Zawsze tego chciałem i sam widzisz, czego dokonałem. Wiem, że ty też tego chcesz.
– Chciałem tylko, żebyś zostawił moich ludzi w spokoju – odparł Marius. – To ty doprowadziłeś do wojny i rozlewu krwi.
Sigmar pokiwał głową i powiedział:
– Wiem, co zrobiłem i będę nosił to brzemię do końca moich dni, ale za-
niechajmy na chwilę wzajemnych oskarżeń. Pomyśl o tym, co możesz zy-skać stanowiąc część Imperium: ochronę wielkiej armii i braterskie więzi między tobą a każdym z pozostałych książąt oraz Imperatorem. Jutonsryk wzbogacił się na handlu, ale jeżeli otworzą się przed wami rynki całego Im-perium, będziecie mogli zarobić jeszcze więcej. Za jakiś czas twoje miasto może stać się klejnotem w koronie Imperium, bramą do świata rozciągają-cego się daleko za naszymi brzegami.
– Nie będę niczyim wasalem – odparł Marius, ale Sigmar zobaczył, że jego apel do chciwości i próżności króla trafił na podatny grunt. – Może i zdoby-łeś moje mury, ale nie przysięgnę posłuszeństwa komuś, kto mnie do tego zmusza groźbą.
– I nie powinieneś – zgodził się Sigmar, klękając na jedno kolano i wycią-gając Ghal-maraza w stronę króla Jutonów. – Ofiarowuję ci w darze młot Kurgana Żelaznobrodego i składam moje życie w twoich rękach na znak uczciwego braterstwa, które ci proponuję. Weź symbol mej władzy i oceń moje intencje. Jeżeli uznasz, żem uczciwy, dołącz do mnie. Jeżeli nie, wy-mierz we mnie cios, a przysięgam ci, że żaden ze zgromadzonych tutaj ludzi nigdy więcej nie wtargnie na twoje ziemie.
Marius sięgnął po Ghal-maraza i Sigmar nagle poczuł, że zalewa go fala strachu. Młot stworzony w zamierzchłych czasach zdawał się pulsować siłą tamtych dni. Ręka Mariusa zaczęła drżeć od mocy zaklętej w broni. Na jego dotychczas zaciętej i ponurej twarzy odmalował się wyraz zaskoczenia. Otworzył szerzej oczy, a jego rysy złagodniały, gdy poczuł płynącą w kra-snoludzkim młocie moc.
Sigmar zrozumiał, że Marius toczy ze sobą wewnętrzną walkę. Z jednej strony pragnął zamachnąć się na Imperatora, lecz jednocześnie miał świa-domość, że młot reprezentował to wszystko, co można było z jego pomocą zbudować. Król Jutonów westchnął ciężko i oddał oręż Sigmarowi, wyciąga-jąc go w obu dłoniach.
– Byliśmy głupcami – powiedział przy tym. – Poróżniła nas duma i złość. Zobacz, do czego to doprowadziło, do śmierci i nieszczęścia.
– Jesteśmy tylko ludźmi – powiedział Sigmar. – Ciąży nad nami klątwa, która sprawia, że duma i złość często wiodą do nienawiści i strachu, a z nich z kolei rodzą się wojny, które zapoczątkowują nowe waśnie. Dołącz do mnie, żebyśmy mogli położyć kres mrokowi, który dzieli ludzi.
Sigmar wyciągnął ręce i objął trzonek młota. Trzymali więc Ghal-maraza razem, złączeni przez starożytną broń jak bracia. – Jeden kraj, jeden lud? – upewnił się Marius.
– Zawsze – potwierdził Sigmar.
I tak właśnie się stało.
Księga druga
Imperium krwi
I tak oto Sigmar wezwał przed swe oblicze
Tych, którzy zawiedli go w godzinie próby.
Wybuchła straszliwa wojna, gdy rzucono
wyzwanie Królowi, który karmił się krwią bohaterów.
Potężny gniew wezbrał w sercu Sigmara,
Lecz ustąpiwszy osłabił go tak bardzo,
Że zło zrodzone przed wiekami
Powróciło, aby zasiać w nim na nowo swe ziarno.
Rozdział 9
Ogień z północy
Haugrvik było jedną z najprzyjemniejszych udoseskich osad, jakie Cyfael widział w całym swoim życiu. Większość wiosek na północnym wybrzeżu imperium cierpiała smagana podmuchami lodowatych wiatrów wiejących na południe, a nadciągających od strony skutych lodem ziem za wielką wo-dą. Jednakże wysoka grań, która chroniła Haugrvik od północy, zapewniała też osłonę przed największymi wichurami. Budynki wzniesione na kamie-nistych brzegach zatoki w kształcie półksiężyca miały jakiś rustykalny urok, który stanowił rzadkość w osadach położonych na południe od Gór Środkowych.
Cyfael szedł od strony domostwa, jakie zajmował na rozkaz wodza wio-ski, Macarvena. Parterowy budynek został wzniesiony z plecionki obrzuco-nej gliną i pokryty z zewnątrz szorstkim tynkiem. Mężczyzna przeciągnął się, wystawiając twarz w stronę porannego słońca. Podrapał się przy tym po głowie i pomyślał, że nawet rustykalny urok może człowieka zmęczyć, jeżeli oznacza pobudkę każdego dnia z wyschniętym gardłem i potężnym kacem.
Kobiety i dzieci były już na plaży, zwijając sieci i ładując do baryłek mię-so oraz chleb dla rybaków. Na brzegu leżało sześć łodzi. Mężczyźni mieli na nich wypłynąć na Morze Szponów na dzisiejszy połów. Do kobiet dołączyli wioskowi starcy, żeby im pomóc przy pracy, ponieważ większość mężczyzn w sile wieku wyruszyła na południe do Fauschlagu, w odpowiedzi na apel księcia Pendraga ogłaszającego pobór.
Cyfael miesiąc wcześniej przybył z Middenheim do zamku księcia Wolfili, Salzenhus. Od tamtej pory jeździł wzdłuż północnego wybrzeża w towarzy-stwie najlepszych książęcych ludzi, żeby szerzyć wśród Udosesów wieści o poborze.
W większości osad byli przyjmowani serdecznie, ponieważ wiele lat te-mu armie Imperatora Sigmara uchroniły Udosesów przed zagładą z rąk Norsów, a górskie ludy cechowały się doskonałą pamięcią. Duma nakazy-wała im traktować wydarzenia z przeszłości jak dług krwi zaciągnięty u Unberogenów i Imperatora. Żaden więc z wielu udoseskich klanów nie okryłby się hańbą i nie zapomniał o swojej powinności.
Do tej pory Cyfael zebrał trzystu ludzi, czyli o wiele więcej niż się spo-dziewano z takiego kawałka lądu. Nie było potrzeby zabierania wszystkich wojowników z wiosek, byłoby to wręcz nierozsądne. Północne wybrzeża Imperium pozostawały niebezpieczne i mimo że tutaj, na dalekim wscho-dzie, najazdy Norsów zdarzały się niezwykle rzadko, to groźba ze strony przerażających grabieżców nigdy nie malała.
Dowodem na to był drewniany fort stojący na szczycie niskiego wzgórza na północnym zakolu zatoki. Otoczony palisadą z zaostrzonych bali i szero-ką, wypełnioną wodą fosą, fort Macarvena był jedną z największych tego typu umocnionych budowli jakie Cyfael widział w udoseskich osadach. Nad murami górowała wysoka wieża strażnicza. Budowli nie można było po-równać z wielką fortecą w Middenheim, biła z niej jednak jakaś barbarzyń-ska moc. Budowli nie można było porównać z wielką fortecą w Middenheim, biła z niej jednak jakaś barbarzyńska moc.
Rozmiary fortu wskazywały na znaczenie Macarvena jako przywódcy klanowego na tym terytorium. Jego wasalami było co najmniej sześć głów innych klanów. Wódz dał się poznać jako szczodry gospodarz i wymógł na Cyfaelu, żeby ten został o kilka dni, by zakosztować udoseskiej gościnności, co sprowadzało się głównie do osuszania kolejnych dzbanów mocnych trunków oraz niekończących się uczt z wołowiną i rybami w roli dań głów-nych.
Zacinający deszcz smagał go ostrymi igiełkami i Cyfael poczuł niewyja-śniony niepokój. Owinął się ciaśniej płaszczem i zszedł kamienistą ścieżką prowadzącą na brzeg, rozkoszując się widokiem dzikiego krajobrazu. Po-chodził z Fauschlagu, gdzie z zawrotnych wysokości można było dostrzec krańce świata. Widok na rozpościerające się aż po horyzont lasy Imperium wydawał się czymś niesamowitym, ale musiał przyznać, że tutaj... tutaj można było naprawdę żyć wśród tych wspaniałych krajobrazów.
Kraina Udosesów rozciągała się przed nim jak olbrzymi kobierzec, nie-równy i szorstki, ale dysponujący jakimś urokliwym pięknem, od jakiego nie sposób się było uwolnić. Odwrócił się w stronę wody, której migotliwe-go, niebieskiego ogromu nie można było objąć spojrzeniem ani umysłem. Znajdowała się w nim obietnica dalekich ziem, gdzie człowiek nie postawił jeszcze stopy. Do powierzchni wody przy– lgnęłą teraz cienka warstwa po-rannej mgły jak chmura, która spadła z nieba, rozlała się po morzu.
Donaghal, jeden z Rycerzy Domowego Ogniska księcia Wolfili, pomachał do niego z brzegu. Niemal nagie ciało miał owinięte w kraciasty płaszcz. Był cały mokry po porannym pływaniu. Cyfael dostrzegł białe linie blizn, które znaczyły pierś i ramiona wojownika. Należący do niego długi miecz obo-sieczny z koszowym jelcem stał oparty o jedną z łodzi. Donaghal był do-skonałym wojownikiem, a także wzorem do naśladowania dla wielu swoich współplemieńców.
– Jak woda, Donaghalu?! – krzyknął Cyfael.
– Orzeźwiająca. Sam powinieneś dać nura i przekonać się na własnej skórze.
Cyfael potrząsnął głową i uśmiechnął się krzywo.
– Nie sądzę, przyjacielu – odparł. – My, południowcy, nie przepadamy za zimnem. Nie chciałbym się rozchorować przed powrotem do Middenheim.
– Zimno? Phi, człowieku, to nie jest zimno. To jak pływanie w gorącym źródle.
– Może dla ciebie – powiedział Cyfael. – Wy, Udosesi, nie macie w żyłach krwi, tylko lód.
Donaghal już miał zamiar odpowiedzieć, ale umilkł, usłyszawszy dobie-gające z góry bicie alarmowego dzwonu. Cyfael również się odwrócił, sły-sząc ostry dźwięk. Osłonił oczy i spojrzał w stronę fortu. Jeden z Udosesów stał na szczycie wieży strażniczej i uderzał w alarmowy dzwon, wskazując jednocześnie jakiś punkt na morzu. Cyfael nie rozumiał wykrzykiwanych słów, ale Donaghal oświecił go co do natury zagrożenia, wykrzykując jedno słowo będące na wpół ostrzeżeniem, na wpół przekleństwem.
– Norsowie!
Cyfael zerknął na taflę wody i jego oczom ukazały się trzy ciemne okręty sunące we mgle jak duchy. Zwężające się ku dołowi kadłuby miały ostro zadarte do góry dzioby, zakończone rzeźbami wilczych głów skierowanymi teraz w stronę lądu. Statki poruszały się za sprawą pracy niezliczonych wio-seł, które unosiły się i opadały w idealnej harmonii.
– Ulryku, ratuj... – szepnął Cyfael, żałując, że tego ranka zapomniał zało-żyć pasa, do którego miał przypięty miecz. Wilcze szkunery sunęły po fa-lach. Na każdym ze statków płynęło co najmniej trzydziestu wojowników w ciemnych zbrojach i rogatych hełmach. Ich miecze i tarcze błyszczały w słońcu.
– Biegnij! – krzyknął Donaghal. – Zabierz kobiety i dzieci za palisadę!
– Pomogę ci! – odkrzyknął Cyfael.
– Nie bądź głupi, jesteś bez broni, a to jest mój brzeg. A teraz pędź!
Chociaż serce mu się krajało na myśl, że ma opuścić druha w takiej chwi-li, Cyfael zdawał sobie sprawę, że żaden będzie z niego pożytek bez broni.
– Niech cię Ulryk błogosławi, przyjacielu – powiedział – Zabierz ze sobą tylu tych drani, ilu tylko dasz radę!
Donaghal uśmiechnął się krzywo i odparł:
– Nie ma sprawy.
Cyfael puścił się biegiem w stronę swojej kwatery i wpadł do środka, szukając miecza, wspaniałej asobomeńskiej broni z ostrzem w kształcie li-ścia. Zapinał pas w biegu, ale udało mu się jeszcze rzucić okiem w stronę plaży. Poczuł zaciskające się na gardle zimne szpony strachu, kiedy zoba-czył podpływające do brzegu trzy wilcze szkunery i wyskakujących z nich Norsów.
Donaghal ruszył na spotkanie z nimi z udoseskim okrzykiem bojowym na ustach. Jego miecz przebił się przez zbroję pierwszego wojownika, który postawił stopę na plaży. Drugiego Norsa zabił straszliwym ciosem wypro-wadzonym znad głowy, a kolejnego wybebeszył, rozcinając wcześniej ko-szulkę kolczą. Był jednak skazany na porażkę. Cyfael z przerażeniem pa-trzył, jak olbrzymi wojownik w zbroi o barwie najczarniejszej nocy zeska-kuje na kamienistą plażę, trzymając w ręku topór o czerwonym ostrzu. Broń zdawała się płonąć piekielnym ogniem.
Donaghal zaatakował mężczyznę, ale ten z łatwością odbił jego miecz i zatopił płonące ostrze w ciele Udosesa, rozcinając go od szyi aż po lędźwie. Odważny obrońca osunął się do czerwonej od krwi wody. Zabójca Dona-ghala zwrócił nienawistne spojrzenie w stronę osady. Cyfael rzucił się do ucieczki.
Biegł przez osadę, mijając domy, w których często bywał gościem, a któ-re prawdopodobnie spłoną, zanim ten dzień dobiegnie końca. Mimo że był tu krótko, zdążył pokochać to miejsce. Na myśl o tym, że mieszkańcy osady zginą z rąk Norsów, poczuł zalewającą go falę wściekłości.
Kobiety z dziećmi w ramionach biegły po ubitej drodze wiodącej do pa-lisady na wzgórzu. Cyfael podążał za nimi, ale w pewnym momencie zwol-nił, bo jego oczom ukazał się zdumiewający widok.
Z lasów otaczających Haugrvik wychodziło co najmniej dwustu wojow-ników we wzorzystych czerwono-zielonych płaszczach. Ich znakiem roz-poznawczym były niemal całkowicie wygolone głowy, tylko przy uszach zostawiono długie warkocze. Każdy z mężczyzn miał na sobie koszulkę kol-czą i dzierżył mały drewniany puklerz w jednej dłoni, a w drugiej miecz o szerokim ostrzu.
Roppsmeni!
Z kobiecych ust dobyło się westchnienie ulgi. Roppsmeni, plemienni wojownicy ze wschodu, nie przysięgali wierności Imperium, ale z pewno-ścią byli milej widziani w Haugrvik niż Norsowie.
Prowadził ich szermierz w przylegającej do ciała srebrnej zbroi. Męż-czyzna trzymał w rękach dwa przepiękne, smukłe ostrza. Każdy jego ruch zdradzał śmiertelnie niebezpiecznego wojownika. W umyśle Cyfaela zro-dziło się jakieś niejasne podejrzenie, gdy wojownicy zajęli pozycje w samym środku wioski, w poprzek drogi wiodącej do palisady.
Cyfael krzyknął, chcąc ostrzec kobiety, ale było już za późno.
Roppsmeni ruszyli na nie z mieczami i krzyki umierających rozdarły Cy-faelowi serce. Wyciągnął swoje ostrze z pochwy i podbiegł do najbliżej sto-jącego wojownika. Wbił miecz mocno w bok mężczyzny. Umierający prze-
ciwnik zdołał jeszcze zamachnąć się na Cyfaela, więc ten musiał odskoczyć, unikając ciosu.
Natarł na niego kolejny Roppsmen. Cyfael odbił ostrze i szybkim ruchem wśliznął się za przeciwnika. Miecz tylko śmignął, podcinając napastnikowi łydki. Mężczyzna z przeciętymi ścięgnami wrzasnął przeraźliwie i upadł na ziemię. Cyfael zdołał jeszcze sięgnąć po puklerz przeciwnika, ale kiedy pod-niósł głowę, zobaczył, że ze wszystkich stron otaczają go Roppsmeni. Zdał sobie sprawę, że będzie to jego ostatnia walka.
– No dobra, łajdaki! – ryknął. – Który następny?!
Jeden z ogolonych prawie na łyso wojowników o poznaczonej bliznami twarzy uniósł miecz, ale szermierz w srebrnej zbroi potrząsnął głową.
– Nie – powiedział. – Ten jest mój.
Po tych słowach zaczął okrążać Cyfaela, który poczuł napływającą falę strachu. Sprężyste ruchy, doskonała praca nóg – najdrobniejszy gest prze-ciwnika zdradzał doświadczonego szermierza. Cyfael miał kiedyś zaszczyt przyglądać się pokazom ostagockich Droyaska, wojowników, którzy pod-nieśli walkę na miecze do rangi sztuki. Gdy porównywał wspomnienia z płynnymi ruchami tego człowieka, zdawało mu się, że wtedy oglądał zwykłe pokraki.
– Oddam ci honor – odezwał się wojownik. – Będziesz w końcu moim pierwszym.
– Pierwszym?
– Pierwszym mieszkańcem Imperium, którego zabiję.
– Jesteś arogantem – prychnął Cyfael, zbierając w sobie resztki odwagi. – Być może to ja zabiję ciebie.
Mężczyzna roześmiał się i potrząsnął głową.
– Nie – stwierdził. – Już teraz strach wyżera ci wnętrzności i zdajesz sobie sprawę, że nie masz takich umiejętności, żeby mnie pokonać.
– W walce chodzi o coś więcej niż o umiejętności. Liczy się też szczęście i los. Możesz się pośliznąć, złamać miecz, a może ja cię czymś zaskoczę.
– Nie. Nie zrobisz tego.
Mężczyzna ściągnął hełm. Cyfael zdumiał się na widok uderzająco przy-stojnej twarzy stojącego przed nim szermierza. Lśniące ciemne włosy na czubku podgolonej czaszki miał spięte w długi kucyk. Ale to nie fryzura mężczyzny zwróciła uwagę Cyfaela, lecz jego twarz o zmysłowych i idealnie symetrycznych rysach.
Był on przystojny aż do granic nieprzyzwoitości. Rysy wyraźnie zdra-dzały, że nie pochodził z plemienia Norsów. Wystające kości policzkowe, pełne usta i miękka linia szczęki mówiły o przodkach gdzieś na południu. Cyfael był miłośnikiem kobiet i nigdy nie pragnął od mężczyzn czegoś wię-cej niż przyjaźni, ale nagle poczuł do tego pięknego wojownika jakieś nie-wytłumaczalne przyciąganie.
– Kim jesteś? – wyszeptał Cyfael, opuszczając miecz.
Szermierz wyrzucił ostrze do przodu. Rozmazany połyskliwy kształt za-wirował w powietrzu i Cyfael poczuł strumień gorącej krwi na swej piersi. Zerknął w dół i stwierdził, że ma rozcięte gardo. Właściwie już nie żył, a nawet nie poczuł momentu, w którym ostrze wbiło się w jego ciało.
Opadł na kolana. Życie uciekało z niego czerwonym strumieniem. Szer-mierz stanął nad nim, a Cyfael patrzył na wspaniałego mężczyznę i cieszył się, że śmierć nadeszła z rąk tak perfekcyjnego wojownika, a nie któregoś z tych śmierdzących, tchórzliwych Roppsmenów.
– Nazywam się Azazel – powiedział szermierz. – Ale wcześniej zwano mnie Gerreonem.
Cyfael próbował odpowiedzieć, ale w ustach miał pełno krwi i nie był w stanie wykrztusić nawet jednego słowa.
– Kiedyś te ziemie były moim domem – ciągnął Azazel, klękając przy Cy-faelu i obnażając sztylety. – Ale zostałem zdradzony i wygnany przez czło-wieka, który mienił się mym bratem miecza. Jego imię brzmi Sigmar, a ja przybyłem, żeby go zabić.
Azazel chwycił Cyfaela za gardło i przytknął błyszczące ostrze sztyletu o milimetry od jego oka. Rannego opuszczały już resztki sił, ale zdołał jeszcze dostrzec, jak piękna twarz przeciwnika wykrzywia się w grymasie złości. To, co przed chwilą wydawało mu się cudowne, teraz wyglądało obrzydli-wie i przerażająco.
– Mam zamiar wyłupić ci oczy i odciąć język – syknął Azazel, wyraźnie rozkoszując się własnymi słowami. – Ślepy i niemy będziesz się tułał przez wieczność. Twoja udręka będzie bardzo wyrafinowana.
Wbił sztylet i Cyfael nie słyszał już nic więcej.
Haugrvik płonęło. Palisada na wzgórzu padła w ciągu godziny, a wódz wisiał przybity do roztrzaskanych wrót. Jego żonę i dzieci rzucono żywcem na stos pogrzebowy. Starcy i wojownicy zostali nabici na pale, które kiedyś tworzyły palisadę broniącą dostępu do fortu. Stare kobiety, które już nie mogły rodzić dzieci, służyły jako rozrywka dla zakrwawionych wojowni-ków lub obiekty do torturowania dla Azazela.
Młode kobiety batem zagnano w jedno miejsce, skuto łańcuchami i zała-dowano na wilcze szkunery jako łup wojenny. Dzieci złożono w ofierze Khamathowi, mrocznemu bóstwu wojny. Ich czaszki miały zostać zebrane na kolejnym z łańcuchów zwisających ze sztandaru Cormaca Krwawego Topora.
Kar Odacen obserwował płonącą osadę. Był zadowolony ze zwycięstwa i rozkoszował się przeczuciem, że plany, których źródło znajdowało się w zamierzchłych czasach, zdawały się wchodzić w życie na jego oczach. Po-marszczony starzec o spadzistych ramionach siedział na przewróconej bel-ce. Tymczasem Cormac przechadzał się po trawionej przez ogień wiosce. Jego zwalista sylwetka wyróżniała się na tle innych dzięki zbroi w kolorze krwi zabranej w zeszłym roku z zapomnianego grobowca Yaraga Łowcy Czaszek. Topór wojownika, przerażające ostrze, w które Kar Odacen zaklął istotę z otchłani, było teraz przygaszone i ciemne. Głód krwi został chwilo-wo zaspokojony.
Kar Odacen miał dar widzenia rzeczy umykających zwykłym śmiertel-nikom. Dlatego też zauważył czerwonawą mgiełkę złości otaczającą Cor-maca. Uśmiechnął się. Ta wściekłość była potężnym narzędziem przy od-budowywaniu plemion Morsów. Kar Odacen podsycał ją starannie i syste-matycznie, odkąd ojciec Cormaca został zabity, a Norsowie wygnani ze swych domostw przez Sigmara Młotodzierżcę.
Norsowie od zawsze zamieszkiwali na krańcach południowych ziem i od zawsze czcili pradawne bóstwa tego świata, przez co bano się ich i niena-widzono. Południowe plemiona słabeuszy nie znały siły północnych bóstw i w związku tym były łatwym celem dla Norsów. Ale wtedy nadszedł ten przeklęty Sigmar, zjednoczył plemiona pod swym sztandarem i wypowie-dział wojnę wybrańcom bogów.
Norsowie nie mieli szans w walce przeciwko tak potężnemu wrogowi i nie pozostało im nic innego jak ratować się ucieczką na skute lodem za-morskie pustkowia. Dotarłszy tam zaczęli wieść żałosny żywot wygnańców w ponurej krainie, marząc tylko o dniu, kiedy znowu będą mogli zaśpiewać pieśń wojenną na pokładach wilczych szkunerów mknących na spotkanie z odwiecznym wrogiem.
Kar Odacen jako jedyny z Norsów stosunkowo łatwo pogodził się z ży-ciem na wygnaniu, ponieważ już wcześniej odwiedzał te przeklęte krainy. Setki lat przed narodzeniem Cormaca, Kar Odacen odważył się wyruszyć na północne krańce świata, gdzie powietrze pulsowało mocą, a ziemia zwijała się pod oddechem bogów. Jego ciało napełniło się niewyobrażalną energią, bogowie pobłogosławili go wydłużonym życiem oraz siłą zmieniania świa-ta. Żywioły poddawały się jego woli, demony z otchłani stawiały się na jego rozkazy, a niezliczone wizje przyszłości przychodziły do niego w snach i marzeniach.
Po powrocie do świata ludzi wmieszał się znów między Norsów i żył między nimi przez wiele lat. Ludzie umierali i rodzili się, a on wciąż nie-strudzenie kształtował ich losy, zawsze dążąc do tego, by przyspieszyć Ko-niec Czasów, kiedy w powodzi krwi Mroczne Bóstwa wreszcie przejmą władzę nad światem. Kar Odacen kultywował stare obyczaje, a także, umie-jętnie posługując się gniewem Cormaca, jednoczył Norsów. Razem zdołali odbudować siłę plemienia, zbierając niedobitki, którym udało się umknąć przed Sigmarem i wlewając w ich serca nienawiść do Imperium.
Gdy dołączył do nich Azazel, ostateczne starcie stało się bliższe niż kie-dykolwiek.
Kar Odacen spojrzał na płonący fort i dostrzegł wychodzącego spomię-dzy płomieni młodego wojownika, który podszedł do Cormaca. Następnie obaj zaczęli iść w jego stronę. Kar Odacen przyglądał się nadchodzącym mężczyznom.
Cormac Krwawy Topór był największym watażką Norsów, człowiekiem, który zjednoczył pod swymi rozkazami wiele rozdzielonych północnych plemion i obiecał im zemstę. W jego sercu płonął wieczny ogień nienawiści, który miał spalić Imperium na popiół.
Srebrna zbroja Azazela splamiona była krwią, podobnie jak jak jego przystojna twarz o okrutnym wyrazie. Ten człowiek lubował się w zadawa-niu cierpienia. Płonący fort był pełen okaleczonych ciał jego ofiar. Szer-mierz wiele przeżył w ciągu dziesięciu lat, które minęły odkąd zamroczony i bliski śmierci przybił do ich brzegów na skradzionej łodzi. Kobiety doglą-dały go, aż powrócił do zdrowia. Gdy tylko odzyskał siły, Kar Odacen zabrał go na północne pustkowia. Tam gdzie żyli bogowie, Azazel walczył z kosz-marnymi istotami i poczuł, jak bóstwa wlewają w jego żyły swoje błogo-sławieństwo. Narodził się tam nowy wojownik, który tak jak Cormac, miał powód, żeby nienawidzić Imperium.
Jego pragnienie zemsty było jak ostrze miecza wymierzone w serce Im-peratora.
Cormacowi z trudem przyszło zaakceptowanie południowca jako rów-nego sobie, ale podczas lat spędzonych wspólnie na różnych wojnach Azazel
dowiódł, że jest nie tylko bezwzględnym, ale i doskonale wyćwiczonym wojownikiem. O jego okrucieństwie i pięknej twarzy krążyły legendy. Lu-dzie jednocześnie bali się go i podziwiali. On sam bez wahania porzucił sła-bych bogów południowych plemion i zaczął czcić wiecznie głodne bóstwa mroku.
– Wspaniała rzeź – powiedział Kar Odacen, kiedy wojownicy wreszcie przed nim stanęli.
– To? – Cormac zdjął hełm i splunął na ziemię. – To było nic.
Cormac Krwawy Topór miał twarz pięściarza. Jego nos
był złamany tyle razy, że została z niego już tylko spłaszczona chrząstka otoczona pomarszczoną skórą. Miał opadające powieki, spod których bły-skały złowrogie oczy. Jego włosy miały kolor miedzi, a ogorzała skóra na-brała specyficznego odcienia cechującego mieszkańców północnej tundry.
Policzki Cormaca były poznaczone licznymi bliznami. Każda z nich sym-bolizowała jeden wielki stos czaszek złożony w ofierze bogu. Watażka ob-rócił się i zerknął na wbitych na pale udoseskich jeńców.
-Nie było wśród nich prawie żadnego wojownika, jeżeli nie liczyć jedne-go, którego zabiłem na brzegu – powiedział. – Wódz otworzył wrota zaraz po tym, gdy zabiliśmy pierwszą z jego kobiet. Taki człowiek nie zasługuje na to, żeby być przywódcą.
– Imperialni ludzie są sentymentalni – wyjaśnił Azazel. – I to właśnie sta-nie się ich zgubą.
– Właśnie – zgodził się Kar Odacen. – Ich życie nie jest poświęcone krwi i wojnie jak u Norsów. Wygody i pokój robią z ich wojowników stare baby.
– Kiedyś byłeś jednym z nich – wytknął Azazelowi Cormac, który nigdy nie przepuszczał okazji, aby wypomnieć szermierzowi jego pochodzenie. – Pewnie jeszcze kiedyś pokażesz się od swej sentymentalnej strony.
Kar Odacen spodziewał się, że Azazel wybuchnie gniewem, ale ten tylko wzruszył ramionami.
– Pozbyłem się takich słabości w chwili, gdy zabiłem swoją siostrę – po-wiedział. – Nie jestem już jednym z nich. Jestem Norsem.
– Tak – potwierdził Kar Odacen. – Rzeczywiście jesteś jednym z nas. Po-wiedz mi, Cormacu, czy Roppsmeni dobrze walczyli?
Cormac wzruszył ramionami.
– Dość dobrze – odparł. – Wiedzą, co się stanie z ich kobietami, gdyby za-wiedli.
Kar Odacen uśmiechnął się przerażająco. Kiedy puściły lody skuwające wybrzeże, Cormac i Azazel wsiedli na pokład wilczych szkunerów i prze-płynęli morze, żeby napaść na osady i miasta Roppsmenów. Następnie wzięli ich kobiety i plemiennych przywódców jako zakładników i zażądali, aby wojownicy wschodniego plemienia walczyli dla nich w zamian za bez-pieczeństwo bliskich.
Oczywiście Kar Odacen nie miał zamiaru dotrzymać warunków umowy. Wyczuł, że spoczął na nim wzrok ciemnych oczu Azazela.
– Roppsmeni muszą się dowiedzieć, że nie masz zamiaru zwrócić jeńców – powiedział Azazel. – Według mnie powinieneś ich spalić na wielkim stosie, żeby zapewnić powodzenie naszej przyszłorocznej kampanii.
Jak zawsze zniewalający urok Azazela skłonił Kar Odacena do zastano-wienia się nad wypowiedzianymi przez niego słowami, ale po chwili otrzą-snął się i udało mu się przejrzeć przez zasłonę zwodniczego piękna, którą mroczny książę zesłał na szermierza.
– Widzisz wiele z tego, co ukryte, Azazelu – powiedział Kar Odacen. – Czyżbyś posiadał zdolności, o których nie wiem?
Azazel pokręcił głową i uśmiechnął się.
– Nie muszę dysponować czarodziejską mocą, żeby wiedzieć, że ich zabi-jesz – powiedział. – Przynajmniej ja bym tak zrobił. Powoli.
Kar Odacen uśmiechnął się. To prawda, że Gerreon nie był już człowie-kiem. Został tylko Azazel, wyznawca Shomaala.
– To nieistotne – stwierdził Kar Odacen. – I tak nie mogą nic na to zara-dzić. Ale czas ucieka, powinniśmy jak najszybciej stąd odejść. Dym ściągnie tu udoseskich wojowników z innych wiosek.
– Niech przyjdą – warknął Cormac. – Męczy mnie zabijanie kobiet i star-ców, szamanie.
– A jednak oddajesz się temu zajęciu z wielkim zapamiętaniem.
– Khamath nie dba o to, skąd spływa krew – prychnął Cormac. -Ale co nam przyjdzie z zabijania takich biedot? Moje ostrze pragnie uśmiercić wreszcie jakiegoś godnego siebie przeciwnika.
– Musisz uzbroić się w cierpliwość, Cormacu. To nie jest czas wojny, to czas siania paniki w sercach przeciwników.
– Paniki? Panika nie zbierze czaszek na stos dla Kharnatha. Panika nie przywróci nam ziem, które nam się należą.
Kar Odacen wyciągnął przed siebie dłoń w pojednawczym geście.
– Strach to potężny sprzymierzeniec, Cormacu – powiedział. – Porusza się szybciej niż jakakolwiek armia i osłabia odwagę każdego mężczyzny, którego dotkną jego zimne palce. Już teraz twoje imię jest znane na południu, ponieważ słychać je w każdym krzyku przerażenia i żałośliwym płaczu. Opowieść o tym, czego tu dokonałeś, rozniesie się jak zaraza i dotrze do najdalszych zakątków Imperium. Za każdym razem, gdy kolejna osoba ją powtórzy, historia ta nabierze mocy i będzie wbijać swe kły w serca wo-jowników Sigmara, podgryzając je jak szczury w ciemnościach.
– Czy nadszedł już wreszcie czas, żeby wyruszyć na północ? – zapytał Cormac.
– Nie – odparł Kar Odacen. – Jeszcze nie. Czeka nas jeszcze sporo pracy, zanim podpalimy Imperium.
– Niech cię pioruny biją, szamanie, zawsze tak odpowiadasz na moje py-tania. Co jeszcze musimy zrobić? – niecierpliwił się Cormac.
– Cierpliwości, młody Cormacu, karmiłeś swą nienawiść przez dziesięć lat. Co ci szkodzi poczekać jeszcze trochę?
– Odpowiedz mi, szamanie, albo nakarmię mój topór twoją duszą!
– Dobrze więc – uległ Kar Odacen, przyjmując maskę spolegliwego sługi, mimo że wiedział, iż jego śmierć nie nadejdzie z rąk śmiertelnika takiego jak Cormac Krwawy Topór. – Na południu żyje wróg, który czerpie swoją moc z ziemi.
– Czarnoksiężnik taki jak ty?
– Nie – syknął Kar Odacen. – Nie taki jak ja. Nie ma nikogo podobnego do mnie na całym świecie, ale ta osoba...
Dysponuje prawdziwą mocą, a bogowie przekazali mi wizję jej śmierci.
– Więc zabij ją i skończmy z tym.
– Tak zrobię – obiecał Kar Odacen. – W tym celu muszę się wyprawić da-leko na południe, ale nie wyruszę sam. Wezmę ze sobą Azazela, ponieważ zna tamtejszych ludzi. Będzie moim przewodnikiem i obrońcą.
– A potem wyruszymy z ogniem na południe? – drążył Cormac.
– A potem wyruszymy z ogniem na południe – obiecał Kar Odacen.
Dzięki temu, że z Reikdorfu wychodziły wykładane kamiennymi płytami drogi, Sigmarowi i jego wojownikom zajęło mniej niż dwa tygodnie, żeby dotrzeć do zamku księcia Otwina w Górach Smoczego Grzbietu. Zatrzymali się tam na trzydniowy odpoczynek, przyjemnie spędzając czas i korzystając z gościnności prostolinijnego księcia Turyngian. Następnie udali się w dal-szą drogę w stronę Fauschlagu.
Póki co podróż upływała bez zakłóceń. Mieszkańcy wszystkich mijanych miast i wiosek witali Imperatora oraz jego wojowników z otwartymi ramionami. Podejmowano ich iście po królewsku. Osady otoczone były wyso-kimi palisadami, a na straży stali mężczyźni w koszulkach kolczych i z so-lidnymi żelaznymi mieczami u boku. Zapewniali swoim miastom bezpie-czeństwo, ale przybycie trzystu Białych Wilków i tak było wielkim wyda-rzeniem.
Na tym etapie budowy najdalej wysuniętą osadą, do której docierała droga, było Beckhafel. Sigmar z zadowoleniem obserwował setki mężczyzn pracujących w pocie czoła w lasach rozciągających się za wioską. Kartogra-fowie i skrybowie konsultowali się z leśnikami w kwestii wytyczenia trasy. Grupy drwali odciągały na bok powalone drzewa, jak również wycinały gę-ste poszycie, żeby umożliwić wojownikom na koniach ochronę robotników przy pracy.
Krzepcy mężczyźni z żelaznymi świdrami wzruszali ziemię i przygoto-wywali teren dla kopaczy. Ci kopali szeroki rów, który następnie był wypeł-niany piaskiem. Na wyrównaną powierzchnię wylewano wapienną zaprawę i dopiero na to kładziono płaskie, kamienne płyty. Wzdłuż drogi stały dzie-siątki namiotów i wozów. Wszędzie pełno było piachu, kamieni i rozmai-tych narzędzi. Zakres robót i stopień ich zaawansowania napawał Sigmara dumą, gdy wraz z Redwanem jechali wzdłuż cały czas rosnącej drogi.
Robotnicy machali do mijających ich jeźdźców. Sigmar wyciągnął Ghal-maraza, żeby obywatele Imperium mogli go zobaczyć w pełnej krasie. Trzymał oręż wysoko w górze, dopóki nie zostawili robotników daleko w tyle i nie zanurzyli się w dzikie gęstwiny lasu. Odgłos miarowych uderzeń toporów wbijających się w drewno wkrótce ucichł wessany przez gęste po-szycie. Sigmar miał wrażenie, że drzewa rosną coraz bliżej siebie. Zadrżał mimowolnie.
Rozejrzał się dookoła. Nie był w stanie dostrzec niczego dalej niż na kilka metrów.
W ciemnościach mogło się czaić wszystko. Dłoń Sigmara ześliznęła się z powrotem na trzonek Ghal-maraza. Jakaś część napięcia przywódcy prze-szła na jego ludzi, gdy wojownicy zdali sobie sprawę, jak bardzo byli odcięci od świata w tym zakątku. Uczucie to okazało się jednak nie do końca nie-przyjemne. Na zmysły Sigmara silnie oddziaływała wizja zagłębiania się w nieznane. Ich przewodnik, myśliwy o imieniu Tomas, prowadził ich coraz głębiej w puszczę.
Jakby czytając w jego myślach, Redwane pochylił się w siodle i zapytał:
– Jesteś pewien, że ten człowiek wie, dokąd zmierza? Nie wygląda na to, żeby ktoś tędy przechodził w ciągu ostatnich kilku lat.
Sigmar musiał przyznać rację młodemu Białemu Wilkowi. Ścieżka była zarośnięta splątanymi roślinami i delikatne kołyszącymi się paprociami. Ledwo dostrzegał przebijającą między liśćmi ubitą ziemię traktu, który wił się pod ich stopami.
Tomas nie oglądając się za siebie, rzucił:
– Jeżeli chcesz, chłopcze, możesz sam poszukać sobie drogi. Proszę bar-dzo.
Ich przewodnik był wysokim i smukłym Turyngianinem, odzianym w skórzany strój, który barwą doskonale wtapiał się w leśne tło. Topór o dłu-gim trzonku miał przerzucony przez plecy i, co nietypowe dla poddanych księcia Otwina, nosił kompozytowy łuk refleksyjny wyglądający na taleu-teński.
– Redwane nie chciał cię obrazić, Tomasie – wtrącił się Sigmar. – Ale przyznaj, że ścieżka wygląda na nieużywaną.
– To tylko złudzenie – odparł Tomas. – Używa jej niewiele osób, głównie leśnicy i łowcy. A jeśli jest się dobrym w swoim fachu, nie zostawia się śla-dów.
– A jeżeli ktoś nie jest tak dobry? – zażartował Redwane.
– To szybko kończy martwy. Las nie wybacza błędów.
– Często tędy podróżujesz? – zapytał Sigmar, podczas gdy Redwane nai-grywał się z myśliwego za jego plecami, strojąc miny i udając wielkie prze-rażenie.
Tomas pokiwał głową.
– Tak – powiedział. – Pod koniec każdego sezonu łowieckiego zabieram wszystkie skóry i ruszam z nimi na północ, do Fauschlagu. Są to głównie skóry wilków, jeleni i lisów, ale czasem udaje mi się zabić niedźwiedzia. Wymieniam je na zapasy, dzięki którym mogę przetrwać zimę.
– To musi być ciężkie życie – stwierdził Sigmar.
Myśliwy wzruszył ramionami, jak gdyby nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiał.
– Nie cięższe niż inne, jak sądzę. Nie przepadam za miastami. Lubię spokój, jaki panuje w lesie.
– Jak daleko jeszcze do Middenheim? – zapytał Redwane.
Tomas zerknął w górę.
– Tydzień. Może krócej, jeżeli pogoda się utrzyma.
Następnie myśliwy zaczął się przedzierać przez krzaki i nakazał im ści-szenie głosów. Redwane szepnął:
– Co za fascynujący rozmówca, hę? Przy nim nawet Alfgeir sprawiałby wrażenie gaduły.
– To człowiek, który większość czasu spędza sam ze sobą – zauważył Sigmar. – A ponieważ wygląda na to, że potrafi w pojedynkę ubić niedźwie-dzia, to sądzę, że nie powinieneś się z niego naigrywać.
Redwane pokiwał głową i zerknął na Tomasa, zatrzymując wzrok na to-porze przytroczonym do jego pleców.
– Rozumiem, co masz na myśli – powiedział.
– Mimo wszystko – ciągnął Sigmar – podoba mi się myśl, że kroczymy ścieżkami, którymi tak niewielu ludzi przed nami miało szansę iść. Mam wrażenie, że odkrywamy nowe tereny, o co jest trudno ostatnimi czasy. Imperium staje się coraz mniejsze.
Widząc, że Redwane jest lekko zdezorientowany tymi słowami, Sigmar wyjaśnił:
– Drogi, które buduję, sprawiają, że niegdyś niedostępne krainy, teraz są na wyciągnięcie ręki. Handlarze z Jutonsryku i zza południowych gór two-rzą nowe szlaki kupieckie przecinające wszystkie ziemie. Czasem mam wrażenie, że nieznanych miejsc jest coraz mniej i leżą one coraz dalej.
– Ale to chyba dobrze?
– O tak – zgodził się Sigmar. – Mój rozsądek cieszy się na myśl o oddawa-niu w ręce ludzi nowych ziem, dzięki nim może się rozwijać handel i po-dróże. Ale moje serce płacze z żalu za tajemnicami, które utraciliśmy może już na zawsze. Za jakiś czas na świecie nie będzie już nieodkrytych miejsc i światło cywilizacji ogłosi nadejście nowej ery.
– Brzmi pięknie – przytaknął Redwane, ale Sigmar miał wrażenie, że młody wojownik nie do końca pojął implikacje płynące z postępującej eks-pansji rodzaju ludzkiego. Świat potrzebował oświecenia, ale równie mocno potrzebował obietnicy nieznanego, aby pobudzać wyobraźnię.
Sigmar przypomniał sobie swoją podróż na południe do Siggurdheim i poczucie otaczającej go bezkresnej przestrzeni. Tak się wtedy czuł, prze-mierzając samotnie krajobraz nietknięty ręką człowieka. Podróż przez pół-nocne lasy obudziła w nim to samo wrażenie i czuł się podekscytowany jak odkrywca, który zmierza ku nowym horyzontom.
Zastanawiał się, jak długo to jeszcze potrwa. Drwale ścinali lasy na tere-nie całego Imperium. Każdego dnia powstawały nowe miasta, gospodar-stwa i pastwiska. Ludzie stawiali domy w miejscach, które jeszcze niedawno
były dziczą zamieszkałą tylko przez leśne zwierzęta. Na razie wydawało się, że ziemie i lasy Imperium są nieskończone, ale Sigmar wiedział, że to nie-prawda.
Co się stanie, kiedy te ziemie staną się za małe dla jego ludu?
Rozdział 10
Klątwa nieumarłych
Middenheim, Miasto Białego Wilka. Wystrzeliwujący spomiędzy leśnej gęstwiny szczyt zawsze zapierał Sigmarowi dech w piersiach i nigdy nie przestawał go zadziwiać. Potężna góra Fauschlag, wysoka na ponad trzysta metrów, wznosiła się nad krajobrazem w promieniu wielu kilometrów nie-dostępna i dumna.
Na tle wieczornego nieba sylwetka Middenheim wyglądała surowo i przypominała dom bogów położony wysoko nad ludzkimi siedzibami, nie-zdobyty bastion, którego szczyt mienił się blaskiem. Sigmar podążał drogą prowadzącą ku wykutej z granitu fortecy strzegącej podnóża góry. Spoglą-dając w stronę znajdujących się za miastem strzelistych Gór Środkowych czuł, że narasta w nim dziwny niepokój.
Ponury i surowy łańcuch poszarpanych górskich szczytów rozciągał się na północnym wschodzie. Pokrywały go wieczne śniegi i smagały lodowate wichry z dalekiej północy. Głęboko w górach miały swoje leża nieludzkie istoty. Wiele ekspedycji, których celem było oczyszczenie dolin i wąwozów z lęgnącego się tam zła, skończyło tragicznie.
Wspiąwszy się na ostatnie wzgórze przed Fauschlagiem, Sigmar zauwa-żył, że lasy wokół miasta zostały wytrzebione na niemal półtora kilometra w każdym kierunku. U podnóża góry rozbito tysiące namiotów, co sprawia-ło wrażenie, jakby miasto było oblężone. Po dalszej obserwacji okazało się jednak, że pod plandekami swój tymczasowy dom znaleźli cieśle, budowni-czowie, kamieniarze i inni rzemieślnicy.
Jeżeli wcześniej Sigmar z uznaniem wyrażał się o wysiłku robotników pracujących przy budowie drogi łączącej Middenheim z Reikdorfem, to mu-siał przyznać, że była ona niczym w porównaniu ze skala rozwoju przemy-słu u podnóża Fauschlagu. Tysiące rzemieślników w pocie czoła pracowało w prowizorycznych kamieniołomach i przy ciesielskich narzędziach, roz-budowując olbrzymią strukturę wynurzającą się z rozległego fragmentu wykarczowanego terenu.
Na południe od miasta wznosił się gigantyczny wiadukt, stale rosnący kamienny most, który za jakiś czas miał połączyć się z górą Fauschlag. Kon-strukcja wzbijała się na około trzydzieści metrów w górę, po czym nagle się kończyła i w tym punkcie obwieszona była istną plątaniną rusztowań, zwieszających się ze wszystkich stron jak pnącza winorośli na pradawnych ruinach. Na górnych poziomach uwijali się robotnicy podciągani na uprzę-żach, które jechały w górę za sprawą krążków linowych. Huk młotów, dłut i pił przypominał Sigmarowi szczęk ostrzy podczas bitwy.
– Na brodę Ulryka – sapnął Redwane, kiedy ich oczom ukazał się cały plac budowy. – Jakim cudem udało im się...
– Pendrag jest bardzo mądrym człowiekiem, a poza tym krasnoludy mu trochę pomogły – powiedział Sigmar, wskazując na grupkę niskich, przysa-dzistych postaci w żelaznych napierśnikach i hełmach krzątających się na szczycie budowli. – To tylko pierwsza z czterech konstrukcji, które Pendrag ma zamiar postawić.
– Czterech!
– Jeżeli Middenheim ma zostać jednym z wielkich, imperialnych miast, to droga na szczyt musi być łatwiejsza – wyjaśnił Sigmar. – Dopóki wiadukt nie jest ukończony, będziemy musieli wjechać na górę na jednej z tych platform na łańcuchach.
Redwane osłonił oczy przed światłem zachodzącego słońca i podążył wzrokiem za jedną z chwiejnie przesuwających się ku górze wind. Skrzy-piące łańcuchy podnosiły chybotliwą platformę z ziemi i wciągały ją aż do drewnianego występu na szczycie. Sigmar uśmiechnął się, zauważywszy, że Redwane nagle pobladł na twarzy.
– Oczywiście, jeżeli naprawdę chciałbyś dowieść swej odwagi, mógłbyś się po prostu wspiąć na samą górę, tak jak ja to zrobiłem.
– Wspiąłeś się na szczyt? – zapytał z niedowierzaniem Redwane. – Stąd na samą górę?
– Tak – potwierdził Sigmar, sam nie mogąc wyjść ze zdumienia, jaka mu-siała nim powodować brawura, że podjął się tak niebezpiecznej wspinaczki.
– Razem z Alfgeirem. Ale wtedy byliśmy młodzi i głupi. No cóż, przynajmniej ja byłem.
– I po tym, jak dotarłeś na szczyt, zabiłeś Artura?
Sigmar pokiwał głową, przypominając sobie desperacką walkę z królem Teutogenów i mrożące krew w żyłach chwile, kiedy wkroczył w Płomień Ulryka płonący od wieków na szczycie góry. Podczas tej lodowatej chwili poczuł delikatny dotyk mocy przekraczającej ludzkie pojęcie. Nie tylko on ją poczuł, ale najwyraźniej moc również wyczuła jego obecność. Miał nigdy nie zapomnieć tamtego zimnego, bezlitosnego doświadczenia.
– Żałuję, że zabiłem Artura – powiedział Sigmar. – Był kiedyś dobrym człowiekiem, ale mieszkając w tak wspaniałej fortecy, stał się pyszny i aro-gancki. Wywyższał się nad wszystkich.
– Ale ciebie nigdy nie udało mu się przewyższyć, co?
– Nie – odparł Sigmar ze smutkiem w głosie. – Mnie nie.
Turyngiański przewodnik opuścił ich poprzedniego dnia, kiedy tylko na horyzoncie ukazał się strzelisty szczyt Middenheim. Małomówny leśniczy odebrał monetę stanowiącą zapłatę za jego trud i bez słowa zniknął między drzewami. Sigmar żałował, że nie mogą dalej razem podróżować, ponieważ polubił Tomasa za jego samowystarczalność i niezależność.
Jechali w stronę fortecy znajdującej się u podnóża góry. Poruszali się prowizorycznie utwardzonymi drogami, mijając warsztaty kamieniarskie, stoiska z narzędziami ciesielskimi, elementy rusztowań, szpitale połowę, namioty kucharzy i setek innych rzemieślników niezbędnych przy tak ko-losalnym przedsięwzięciu. Wokół obozowiska trzepotały na wietrze rozma-ite flagi cechowe. Sigmar rozpoznał wiele z nich, ponieważ należały do rze-mieślników, którzy wcześniej pracowali w Reikdorfie.
Przez lata, które Sigmar spędził na wojnie na zachodzie, Reikdorf znacz-nie się rozrósł i wzbogacił. W samym centrum stanęła wielka biblioteka, a na terenie całego miasta wybudowano wiele nowych świątyni. Dopiero niedawno wrócił do domu po zakończonej sukcesem kampanii przeciwko Jutonom i serce mu się krajało, że od razu musiał wyjeżdżać, ale nie mógł nie odpowiedzieć na prośbę o pomoc, którą przysłał jego stary przyjaciel.
Prowadząc wojowników przez rozległy obóz, Sigmar poczuł, że ogarnia go dziwny niepokój, jakby zimny wiatr przynosił ze sobą westchnienie roz-paczy. Spojrzał w stronę wschodnich gór i odniósł wrażenie, że spoczywa na nim złowrogie spojrzenie jakiegoś pradawnego, nieopisanego zła. Przez ułamek sekundy owładnęło nim głębokie poczucie beznadziejności. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w obliczu śmierci całe jego życie jest bez zna-czenia.
Szybko się otrząsnął, ale patrząc na twarze mieszkańców obozu, zrozu-miał, że nie był jedynym, którego dotknęła ta dziwna melancholia. Nad ob-ozowiskiem wisiała atmosfera niewypowiedzianego strachu. Mężczyźni i kobiety mieli ponure twarze i poruszali się z wyraźną niechęcią i ospałością. Podczas podróży na północ, wszyscy mijani ludzie witali ich z uśmiechem i radością, ale wokół Middenheim miało się wrażenie, że słońce zaszło po raz ostatni i nikt tak naprawdę nie spodziewał się ujrzeć go kolejny raz..
– Na wszystko, co dobre na tym świecie, co tu się dzieje? – zapytał Red-wane, jadąc koło Sigmara. – Wszyscy tu wyglądają, jakby im matki padły trupem.
– Nie mam pojęcia – odparł Sigmar, czekając aż opadnie szeroki most wiodący do fortecy. – Kiedy dotrzemy na szczyt, Pendrag z pewnością opo-wie nam więcej.
Redwane spojrzał w górę. Łańcuchy szczękały i brzękały opuszczając wzdłuż urwiska kolejne windy. Młodzieniec przełknął nerwowo ślinę. Naj-wyraźniej nie był zachwycony perspektywą wjechania na sam szczyt Fau-schlagu na pokładzie takiego wynalazku.
– A nie moglibyśmy zaczekać na ukończenie wiaduktu? – zapytał z na-dzieją w głosie Biały Wilk.
Kiedy Sigmar wyszedł z windy i postawił stopy na zadaszonej platformie zbudowanej na wystających ze skały potężnych wspornikach, Pendrag i Myrsa już na nich czekali. Jego Brat Miecza bardzo się zmienił przez ostat-nich pięć lat, ale Sigmar nie okazał po sobie zaskoczenia. Pendrag przytył, a troski tego świata, które zawsze zdawały się odbijać w jego mądrych oczach, teraz wydawały się jeszcze poważniejsze za sprawą zagrożenia z gór. Jego płomiennorude włosy były jednak równie nieujarzmione jak zwy-kle, a uśmiech na twarzy wywołany przybyciem Imperatora wyglądał jak pierwszy promień słońca po długiej, mrocznej zimie.
Pendrag zgniótł Sigmara w serdecznym uścisku. Obaj roześmieli się z radości na swój widok. Sigmar położył bratu ręce na ramionach i cieszył się tym spotkaniem, na które przyszło mu czekać zdecydowanie zbyt długo.
– Niech mnie diabli, Sigmarze, jak dobrze cię widzieć – powiedział Pen-drag, wypuszczając go w końcu z objęć.
– Twój widok to miód na moje serce, Pendragu – zrewanżował się Sig-mar. – Wolfgart przesyła pozdrowienia.
– Ten drań nie przyjechał z tobą? – zapytał Pendrag, nawet nie próbując ukryć rozczarowania.
– Chciał, ale kazałem mu zostać w domu z rodziną – odparł Sigmar. – Ul-rike ma już prawie cztery latka. Nawet gdybym ja nie zabronił mu pojechać na północ, to z pewnością Maedbh odcięłaby mu męskość, gdyby tylko spróbował się ze mną zabrać.
-Tak, jest to tego zdolna, masz rację – zgodził się Pendrag.
Sigmar obrócił się do Myrsy i ujął jego dłoń w mocnym, żołnierskim uścisku.
Pendrag się zmienił, ale Myrsa pozostał tak samo niewzruszony i nie-tknięty upływem czasu, jak góra, którą zwał domem. Jego biała zbroja była wypolerowana i nieskazitelnie czysta, a uścisk równie mocny jak zwykle. Oczy lśniły mu jak odłamki lodu.
– Panie – powitał go Wieczny Wojownik. – Witaj w Middenheim.
Myrsa ucieszył się na widok Sigmara, ale podczas gdy Pendrag przywitał go jak starego przyjaciela, to Wieczny Wojownik oddał szacunek Imperato-rowi. Puszczając dłoń Myrsy, Sigmar przypomniał sobie słowa Wiedźmy, żeby nie pozwolił mu zginąć, zanim nadejdzie jego czas. Już wtedy za-brzmiało to niedorzecznie, a i teraz nie rozumiał z tego wiele więcej. Jak można było obiecać coś takiego?
– Cieszę się, że tu jestem – powiedział Sigmar. Białe Wilki w tym czasie formowały szereg za jego plecami. Razem z nim na pokładzie windy wje-chało na górę dziesięciu wojowników. Przez całą drogę niepewnie przyglą-dali się skrzypiącej drewnianej podłodze, wiedząc, że pod nią jest tylko po-wietrze i ziemia – wiele metrów w dół.
– Zbyt długo odwlekałem podróż na północ, ale musiałem dopilnować innych spraw na zachodzie.
– Słyszałem coś o tym – uśmiechnął się Pendrag. – Dwa lata... Jutonsryk musiał być twardym orzechem do zgryzienia.
– To prawda – przyznał Sigmar. – Przydałoby mi się trochę waszych kra-snoludzkich inżynierów, żeby otworzyć tamte bramy.
Pendrag poprowadził Sigmara i jego ochroniarzy z platformy na ulice Middenheim. Windy zaczęły sunąć na dół, gdzie czekała reszta Białych Wil-ków.
Sigmar nie okazywał strachu podczas podróży na szczyt, ale w głębi ser-ca cieszył się, że ma już pod stopami stały grunt i może się skupić na ob-serwacji okolicy. Szczególna architektura północnego grodu urzekła go po raz kolejny. Miało się wrażenie, jakby ciasno stojące obok siebie budynki zostały wykute w skałę. Dachy zwieszały się nisko, a same budowle były dość surowe i pozbawione ozdób. Gęstość zabudowań wynikała z niewiel-kiej powierzchni dostępnego terenu. Z kolei rozbudowa w górę ograniczona została przez wiatry smagające Fauschlag. Większość budynków była więc nie wyższa niż dwa piętra, bo wichury bez litości burzyły wyższe konstruk-cje. Wiele domów nosiło charakterystyczne znamiona krasnoludzkiego rzemiosła, ale nawet one, najsolidniejsze ze wszystkich, trzymały się kur-czowo skalistego podłoża.
Mieszkańcy północy byli twardzi i pragmatyczni, a ich domy odzwiercie-dlały te cechy charakteru. Większość spotykanych na ulicach ludzi miało ciemne włosy oraz szerokie ramiona. Sprawiali wrażenie równie solidnych i nieugiętych jak to miasto. Mimo że Sigmar wyczuwał jakieś nienaturalne przygnębienie, które zupełnie zawładnęło znajdującym się na dole obozem, to na twarzach mieszkańców miasta malowała się imponująca determinacja i wola walki.
Wąskie ulice były ruchliwe i zatłoczone o wiele bardziej niż Sigmar pa-miętał z ostatniej wizyty w Middenheim. Żołnierze Myrsy w zbrojach pły-towych musieli torować im drogę, wykrzykując przekleństwa i przepycha-jąc się wielkimi mieczami schowanymi w pochwach.
– Co za tłumy – skomentował Redwane.
– Tak – powściągliwe odpowiedział Pendrag. – Miasto niemal pęka w szwach.
Sigmar wyczuł, że w słowach Pendraga jest jakieś drugie dno, ale prze-milczał cisnące się na usta pytania. Postanowił, że zachowa je na później, a na razie skupił się na przejściu przez tłum.
– Nie sądzę, żebym mógł ci użyczyć moich krasnoludów – odezwał się Pendrag, nawiązując do wcześniejszej uwagi wygłoszonej przez Sigmara. – Bez nich nie dalibyśmy rady w tak krótkim czasie posunąć tak daleko prac nad wiaduktem. Ale tak czy owak, w końcu udało ci się zdobyć Jutonsryk. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że przekonałeś Mariusa, aby złożył ci Przysięgę Miecza. Dałbym sobie głowę uciąć, że prędzej padnie trupem, niż to uczyni.
Sigmar potrząsnął głową.
– Marius nie jest głupcem – powiedział. – Przysięga Miecza była ceną za jego życie i dalszy rozwój miasta, więc długo się nie wahał.
– Ten człowiek to zwykły oportunista – prychnął Pendrag, skręcając w
szerszą aleję wiodącą do kamiennego kręgu, gdzie kiedyś Sigmar walczył z Arturem. Wokół menhirów otaczających Płomień Ulryka powstawał wysoki budynek z białego kamienia. Sigmar dostrzegł błysk migoczącego płomie-nia, niesamowitego jak płynny lód i poczuł przeszywający go na wskroś zimny dreszcz.
Otrząsnął się ze wspomnień o lodowatym ogniu i powiedział:
– To prawda, ale dzięki niemu do Imperium z zachodu płynie strumień bogactwa. Gdyby nie on, nie mielibyśmy złota na opłacenie wiaduktów dla Middenheim. Jutonsryk przekazuje do imperialnego skarbca jedną dwu-dziestą rocznego dochodu, który następnie jest rozdzielany między wojow-ników walczących podczas oblężenia.
– Mógłbym się założyć, że Marius wściekł się, słysząc o tym – roześmiał się Pendrag. Minęli plac budowy i ruszyli opustoszałą ulicą, jeszcze węższą niż te, które do tej pory przemierzali.
– I wygrałbyś zakład, ale nawet po odprowadzeniu daniny, miejskie szkatuły pękają od złota napływającego wszystkimi szlakami handlowymi, jakie się dla niego otworzyły – powiedział Sigmar. – Myślę, że gdyby Marius zdawał sobie sprawę, jak lukratywną decyzją może się dla niego stać złoże-nie Przysięgi Miecza, już dawno by to zrobił.
– A ty ufasz, że wywiąże się ze swoich obietnic? Już raz nas zawiódł.
Sigmar uśmiechnął się i położył dłoń na ramieniu przyjaciela.
– Zostawiłem w Jutonsryku tysiąc żołnierzy, żeby mieć pewność.
– Unberogenów?
– Mieszany oddział. W jego skład wchodzą wojownicy ze wszystkich plemion – wyjaśnił Sigmar. – Każdy z książąt wysłał w tym celu świeże siły z rodzinnych stron.
– Mając z pewnością nadzieję, że nieźle się obłowią podczas plądrowa-nia.
– To prawda – przyznał mu rację Sigmar. – Ale nie chciałem, żeby wojow-nicy, którzy przelali krew i potracili przyjaciół w oblężeniu, potem stacjo-nowali w mieście. Nadszedł czas, żeby armia mogła się udać w drogę po-wrotną do domu.
Pendrag pokiwał głową i powiedział:
– Dwa lata to bardzo długi czas dla mężczyzny, żeby być z dala od rodzi-ny.
– Masz rację – przytaknął Sigmar, wyczuwając w głosie przyjaciela tęsk-notę za rodzinnymi stronami. – Ale dość już wspomnień przyjacielu. Czy
powiesz mi wreszcie, dlaczego po mnie posłałeś?
– Powód znajduje się tutaj – odparł Pendrag wskazując na prostą bu-dowlę z polerowanego granitu stojącą na końcu ulicy. Dostępu do budynku broniły ciężkie, drewniane drzwi strzeżone przez dwóch kapłanów Ulryka. Okiennice były zamknięte na głucho. W ścianę nad drzwiami wmurowano relikwiarz przedstawiający Białego Wilka. Jego czerwone oczy stanowiły jedyny akcent kolorystyczny na całym budynku, który sprawiał ponure wrażenie, nawet biorąc pod uwagę charakterystyczną dla miasta architek-turę.
– W świątyni Ulryka? – zapytał Sigmar.
– Ten budynek należy do kapłanów Ulryka – odparł Pendrag, wymienia-jąc niespokojne spojrzenia z Myrsą. – Ale to nie świątynia, lecz więzienie.
– A kto jest więźniem?
– Ktoś zły – wyjaśnił Pendrag. – I martwy.
Wnętrze budynku spowijał mrok. Jedynym źródłem światła był rząd świec łojowych ustawionych w niszach ukształtowanych na podobieństwo rozwartych, wilczych szczęk. Sigmar poczuł, że włoski na karku i przedra-mionach stają mu dęba. Odetchnął głęboko. Na ścianach z ciosanego kamie-nia brak było jakichkolwiek oznak kultu: rzeźb czy obrazów. Wewnątrz pa-nowała ponura atmosfera rozpaczy, jakby ściany budynku musiały udźwi-gnąć ciężar smutku przytłaczającego całe miasto.
Czekali na nich czterej kapłani w płaszczach z ciemnego, wilczego futra. Każdy z nich trzymał świecę, z której wydobywał się duszący, mdlący za-pach. Pendrag zamknął za Sigmarem drzwi, odcinając dostęp do środka ostatnim promieniom zachodzącego słońca. Imperator poczuł w kościach, jak wzmaga się w nim uczucie straszliwego osaczenia.
W tym budynku znajdowało się źródło czegoś bardzo złego, czegoś, co stanowiło gwałt na samej istocie ludzkiej egzystencji. Miejsce to cuchnęło rozkładem i opuszczeniem, tak jakby zestarzało się w ciągu kilku chwil o całe stulecia. Z każdą upływającą sekundą nasilało się wrażenie strachu i przytłoczenia.
– Co tu się stało? – zapytał szeptem Sigmar, czując się nagle bardzo zmę-czony swymi trzydziestoma sześcioma latami. Odczuwał ból w miejscach, gdzie już dawno zagoiły się rany, mięśnie paliły zmęczeniem, a niekończąca się, coraz bardziej uciążliwa odpowiedzialność za Imperium przytłoczyła go z ogromną siłą.
– Pokażę ci – powiedział Pendrag i ruszył za kapłanami, którzy obrócili
się i wkroczyli w zacieniony korytarz. Na podłodze stały kałuże wody. Sig-mar zauważył, że ściekające z sufitu krople zastygały w sople.
Myrsa zrównał się z Sigmarem, pozwalającym się prowadzić kapłanom w głąb zimnego, rozbrzmiewającego dziwnym echem budynku.
– Kiedy toczyłeś wojnę z Jutonami, Norsowie najeżdżali wybrzeże, nisz-cząc tuziny osad – powiedział. – Zmasakrowali całe wioski. Nadziali na pale mężczyzn, kobiety i dzieci. Nie oszczędzili nawet bydła – zarżnęli je i zosta-wili na pastwę zgnilizny.
– Widziałeś to na własne oczy? – zapytał Sigmar, wiedząc jak łatwo ludzie wyolbrzymiali takie opowieści. Historia opowiadana po raz kolejny rzadko kiedy zawierała w sobie choćby ziarno prawdy.
– Tak – Myrsa pokiwał głową. – Widziałem.
W to Sigmar nie zwątpił.
– Wielu spośród ludzi przebywających teraz w Middenheim, pochodzi z tych nielicznych osad, które jeszcze nie zostały zaatakowane – dodał Pen-drag. – Północne marchie zostały prawie całkowicie opuszczone.
– Opuszczone? – powtórzył Sigmar. – Przecież Norsowie od zawsze na-jeżdżali nasze wybrzeże. Cóż takiego stało się tym razem, że ludzie opuścili swoje domostwa? Czegoś mi nie mówicie.
– Właśnie w tej sprawie po ciebie posłałem, przyjacielu – powiedział Pendrag. – Zbliżając się do Middenheim musiałeś wyczuć ten niemożliwy do zidentyfikowania strach promieniujący z gór, prawda?
– Tak, wszyscy to wyczuliśmy – potwierdził Sigmar, wchodząc do kom-naty wypełnionej pulpitami z ciemnego drewna.
Jego głos niósł się tutaj zwielokrotniony przez echo. – Mroczne przeraże-nie, które wbija w serca czarne szpony rozpaczy.
Przy pulpitach nie stali skrybowie, mimo że na ich precyzyjne dłonie czekały tutaj otwarte księgi i kałamarze wypełnione kolorowym tuszem. W komnacie pachniało miedzią, octem i substancją wytwarzaną z narośli na dębach, z których wyrabiano atrament. Sigmar miał jednak nieodparte wrażenie, że już od dawna nikt w tym pomieszczeniu nie pracował.
– Jaka jest tego przyczyna? – zapytał Redwane. – Wróg, któremu możemy stawić czoła?
– Być może – odparł Myrsa. Wyprowadził ich ze skryptorium korytarzem o ścianach z litego kamienia kończącym się grubymi, drewnianymi drzwia-mi, które były z góry i z dołu zabezpieczone ciężkimi żelaznymi zasuwami. – W środku znajduje się ktoś, kto prawdopodobnie będzie mógł powiedzieć coś więcej na ten temat.
Drzwi pilnowało jeszcze dwóch kapłanów. Każdy z nich dzierżył zao-strzony, długi kij zakończony obrożą. Wewnętrzna strona skórzanej pętli nabijana była ostrymi kolcami, a one z pewnością rozerwałyby gardło pró-bującemu się z niej wyszarpnąć więźniowi.
– Ta martwa istota, o której wspomniałeś? – zapytał Sigmar, a Redwane wykonał znak rogów.
– Ta sama – odpowiedział Pendrag, odciągając zasuwy i uchylając drzwi. Sigmar ujrzał spiralne schody zstępujące głęboko w dół skały. Pendrag za-czął schodzić i Sigmar ruszył za nim. Im niżej się zagłębiali, tym było zim-niej. Na ścianach osiadał szron, a każdy oddech zdawał się ciosem prosto w płuca włócznią o lodowatym ostrzu.
– Kapłani Morra przyszli do mnie dwa miesiące temu – powiedział Pen-drag pokonując niezliczone stopnie wiodące coraz niżej. — Powiedzieli mi, że wybrańcy doświadczają wizji dawno umarłego zła czającego się w Gó-rach Środkowych. Najwyższy kapłan twierdził, że widział we śnie samego Morra, który przybył, aby go ostrzec. Powiedział mi, że postrach z zamierz-chłych czasów obudził się i ponownie spróbuje objąć władanie nad światem ludzi.
– Czy najwyższy kapłan powiedział ci coś więcej o naturze tego zagroże-nia?
Pendrag potrząsnął głową i odparł:
– Nie, tylko że rozprzestrzeni się jak plaga, przynosząc ludzkiej rasie śmierć i nieszczęście. Niecały tydzień później dotarły do nas pierwsze wie-ści z wiosek położonych u podnóża gór.
– Wieści? Jakie wieści? — zapytał Redwane.
– O nieumarłych – odpowiedział Pendrag. – O tym, że w ciągu jednej nocy giną całe wioski, żywi znikają, a groby stoją puste. Wkrótce złe nowiny za-częły nadchodzić z terenów coraz dalej od gór. Coraz więcej przerażonych ludzi uciekało, aby w Middenheim schronić się przed zagrożeniem.
– Podejrzewasz, że mamy do czynienia z nekromantą? – zapytał Sigmar. W wąskiej przestrzeni schodów zaczęło się robić stopniowo coraz jaśniej.
– Albo gorzej – powiedział Myrsa. – Wysłałem w góry wojowników, Ry-cerzy Morra i kapłanów Ulryka, ale żaden z nich nie powrócił.
– Aż do teraz – dodał Pendrag.
Dotarli do podnóża schodów. Znajdowali się w przestronnej komnacie wykutej w skale za pomocą kilofów i gołych rąk, oświetlonej pochodniami
umieszczonymi w żelaznych kinkietach. Kołysząca się na zwisającym z su-fitu długim łańcuchu latarnia, rzucała na ściany migotliwe cienie. W prze-ciwległej ścianie znajdowało się wejście do ciemnego tunelu o z grubsza ociosanych ścianach.
Kapłani niosący świece zajęli pozycje po obu stronach wejścia do kory-tarza, ściszonym głosem odmawiając modlitwy do swego boga. Tymczasem ich bracia uzbrojeni w kije zakończone kolczastymi obrożami zastygli z bronią wycelowaną w otwór.
Sigmar wpatrywał się w mrok zalegający w tunelu. Czuł jakby ktoś wy-ssał z jego płuc całe powietrze, a jakieś lodowate palce ścisnęły mu serce w żelaznym uścisku. Mimo że wielokrotnie stawiał czoła śmierci, nie okazując przy tym strachu, to teraz poczuł niezrozumiałe przerażenie i musiał po-wstrzymywać drżenie kolan na widok zwykłego, ciemnego korytarza.
Ścisnął mocniej trzonek Ghal-maraza. Uspokajająca obecność pradaw-nego młota pomogła mu się opanować. Runy wyryte na trzonku i obuchu lśniły ciepłym blaskiem. Paraliżujący go strach powoli zaczął ustępować i wreszcie mógł się ruszyć.
– Co znajduje się na końcu tego tunelu? – zapytał Sigmar, starając się opanować drżenie głosu.
– Lepiej będzie, jak sam zobaczysz – powiedział Pendrag, zdejmując ze ściany jedną z pochodni.
Kapłani Ulryka ruszyli przodem, a za nimi do ciemnego tunelu weszli Pendrag, Myrsa, Sigmar i Redwane. Ciemność zdawała się pochłaniać blask pochodni, przyduszając je jak mokra szmata. Tylko Ghal-maraz jaśniał nie-wzruszonym światłem, a Sigmar chyba jeszcze nigdy nie był tak wdzięczny królowi Kurganowi za jego dar.
Jako wojownik znał uczucie strachu, bo niejednokrotnie przyszło mu się mierzyć z przerażającymi wrogami, ale to, czego teraz doświadczał było zupełnie inne. W jego umyśle zaczęły się pojawiać obrazy gnijącego ciała, rozkładających się organów i duszy skazanej na wieczne potępienie.
Blask pochodni ledwie oświetlał ściany, ale Sigmar zauważył, że tunel zaczął się rozszerzać. Udało mu się również dostrzec, że mury pokryte były czymś, co przypominało pismo szaleńca, jakby ktoś przekopiował obszerne fragmenty tekstu na litą skałę. Przysunął się bliżej i zobaczył, że były to słowa zaklęć ochronnych i obronnych, a także prośby skierowane do boga zmarłych. Nawet ściany tego tajemniczego więzienia zaklęto, aby nie wy-puścić stąd pojmanego jeńca. Zdawało mu się, że tunel nigdy się nie skończy, mimo że w istocie miał nie więcej niż sto metrów. Sigmar zerknął przez ramię w stronę mglistego prostokąta światła znaczącego zostającą w tyle komnatę. Był tak niewielki, jakby pomieszczenie znajdowało się bardzo daleko. Z trudem przełknął śli-nę i spróbował skoncentrować się na błyszczącej białej zbroi Myrsy.
Wreszcie tunel wyszedł na szeroki występ w rozbrzmiewającej echem jaskini. Głęboki uskok opadał w nieskończoną otchłań, nad którą wisiał zwodzony most, kołyszący się delikatnie na podmuchach wiejącego z dołu wiatru. Znajdujące się tutaj pochodnie płonęły, wydzielając ten sam mdlący aromat co świece kapłanów. Sigmar wreszcie rozpoznał zapach wiedź– miego ziela, rośliny hodowanej przez wyznawców Morra,
o której mówiono, że odstrasza nieumarłych.
Po drugiej stronie przepaści znajdowała się samotna postać przykuta do skały łańcuchami ze srebra i żelaza. Mężczyzna szarpał się, syczał i pluł na ziemię, próbując się uwolnić. Był odziany w zakrwawioną białą szatę i pordzewiałą zbroję. Jego skóra poszarzała, a z porytej cętkami czaszki zwi-sały cienkie pasma siwych włosów.
Sigmar aż przystanął ze zdziwienia, gdy dostrzegł na piersi mężczyzny wilczy symbol Ulryka, ale dopiero gdy więzień podniósł głowę, dotarło do niego całe okropieństwo jego położenia. Rycerz nie był już człowiekiem, ale istotą rozkładu i zepsucia. Reszta ciała, jakie ostało się na szkielecie, była pożerana przez larwy i robaki, a jego oddech cuchnął grobem. Z pękniętego brzucha wypływały połyskliwe festony wnętrzności, a z miejsca w klatce piersiowej, gdzie zagłębiło się ostrze topora, wystawały połamane żebra. W pustych oczodołach zapalało się i gasło straszliwe światło. Sigmar odczytał w tym blasku przepowiednię zguby.
– Ulryku, zachowaj! – syknął, instynktownie robiąc krok w tył. – Co to jest?
– To jest, a raczej był, Lukas Hauke, kapłan i wojownik Ulryka – odpo-wiedział Myrsa. – Dowodził ekspedycją, która wyruszyła w góry, aby poko-nać drzemiące tam zło. Opuścił Middenheim na wiosnę i powrócił sam dwa miesiące temu, ledwo żyw. Znałem Haukego bardzo dobrze, panie. Był o pięć lat młodszy ode mnie, a jednak, kiedy wjechał za bramy wschodniej fortecy, wyglądał tak staro, jak jeszcze żaden człowiek, którego w życiu wi-działem. Kapłanki Shallyi podały mu swoje najsilniejsze mikstury, ale to nie pomogło. Lukas z każdym mijającym dniem starzał się o rok.
Sigmar był do głębi poruszony opisem tak straszliwego cierpienia. Poczuł suchość w ustach i nieprzyjemny ucisk w żołądku.
– Wreszcie umarł, a przynajmniej tak nam się wydawało – podjął opo-wieść Pendrag. – Ale kiedy kapłani Morra przyszli po jego ciało, Hauke pod-niósł się z łoża śmierci i zaatakował ich. Gołymi rękami zabił trzech męż-czyzn i jedenaście kapłanek, zanim udało im się zakuć go w błogosławione łańcuchy i przywieść tutaj.
Sigmar wyciągnął Ghal-maraza zza paska. Lukas Hauke, albo raczej isto-ta, w którą się zmienił, zwróciła swą paskudną czaszkę w jego stronę.
Złowrogi blask w oczach Haukego zalśnił przeklętą mocą i istota splunę-ła czarną flegmą.
– Zabawka karzełków cię nie uratuje, człowieczku – odezwał się. – Jej moc przy potędze korony jest jak żarzący się węgielek! Gdybyś znał siłę mego pana, zakończyłbyś tę żałosną, nic nieznaczącą fanfaronadę, którą zwiesz życiem i złożyłbyś się w ofierze Morathowi!
Sigmar poczuł ciarki na dźwięk obrzydliwego głosu Haukego. Było to potworne dyszenie połączone z bulgotaniem i nieodparcie przywodziło na myśl schorowane płuca zżerane przez rozkład.
Wyciągnął przed siebie Ghal-maraza i wbrew temu, co nieumarła istota przed chwilą mówiła, cofnęła się teraz przed czystym blaskiem bijącym z obuchu młota.
– Kim jest ten Morath? – zapytał Sigmar. – Mów albo cię zniszczę!
Hauke splunął i zatrząsł łańcuchami, gdy opromienił go blask Ghal-maraza. Zło czające się w jego oczach pozostało jednak nieprzyćmione. Odpowiedział:
– Jest twoim nowym panem, a żywi są zabawką w jego rękach.
– Nikt mi nie będzie panem! – ryknął Sigmar, zbliżając się do krawędzi urwiska. Nabierał odwagi z każdym krokiem, jaki robił w stronę potwora. – Opowiedz mi o Moracie, o jego planach i mocnych stronach. Zrób to, a uwolnię twoją duszę, żeby mogła wyruszyć na dwór Ulryka.
Hauke skręcił się z bólu, gdy blask bijący z młota przybrał na sile. Srebro, z którego wykute były łańcuchy, paliło go żywym ogniem. Pradawna moc broni zwiększyła naturalne właściwości szlachetnego metalu. Istota za-zgrzytała zębami z wściekłości, ale straszliwa moc ożywiająca zwłoki dzielnego rycerza nie mogła przeciwstawiać się sile młota. Potwór wygiął się w łuk i rozległ się przeraźliwy trzask pękających kości. Istota walczyła, próbując dochować swej tajemnicy. Kości były mielone na proch, a mięśnie rwały się pod ogromnym naporem. Wreszcie ciało Haukego osunęło się sflaczałe, przytrzymywane jedynie przez łańcuchy i potwór przemówił.
– Morath jest Panem Mosiężnej Twierdzy wznoszącej się nad Lodowco-wym Jeziorem i to on będzie twoją zgubą! – wycharczała nieumarła istota. Moc młota Sigmara wydzierała każde słowo ze ściśniętego gardła stwora. Wypowiadał je ze splunięciem przez pieńki zepsutych zębów, zupełnie jak przekleństwo. -Tylko on jeden przetrwał zagładę Mourkain i nosi koronę pana tych ziem z czasów, których żywi już nie pamiętają.
Sigmar nie zrozumiał o czym mówiła uwięziona istota. Nie wiedział, czym lub kim był Mourkain, ale jego uwagę przykuła wzmianka o koronie. Istota z uporem twierdziła, że klejnot dysponował większą mocą niż Ghal-maraz.
Lukas Hauke szarpnął za wiązania i rzucił się do przodu. Srebrne okowy zalśniły w ciemnościach. Z otworów, w których tkwiły żelazne trzpienie mocujące łańcuchy do skały, posypał się pył. Istota napięła mięśnie z nad-naturalną siłą.
– Zginiesz! – wrzasnął Hauke. – Ciało ześliźnie się z twoich kości, a wtedy zaczniesz służyć memu panu, aż niekończąca się noc zaleje świat ciemno-ścią!
Ostatnim wysiłkiem nieumarły wreszcie wyszarpnął łańcuchy ze ściany i przeskoczył przez przepaść. Wyciągnięte szpony celowały prosto w gardło Sigmara, a ślepia płonęły żądzą mordu. Ale Sigmar był gotów.
Zamachnął się Ghal-marazem, wykonując zwinny cios od dołu. Zerwał czaszkę potwora z jego szyi. Zaklęta w ciele pokonanego rycerza nieumarła istota została z niego wygnana przez moc krasnoludzkiego oręża. Od ścian jaskini odbił się echem przeraźliwy pisk, jakby krzyk pustki. Ciało runęło w dół przepaści i w locie rozpadało się na kawałki. Nie minęła chwila, a zosta-ła już z niego tylko chmura szarego pyłu, który wkrótce rozmył się w po-wietrzu. Sigmar usłyszał ciche westchnienie ulgi i domyślił się, że uwolnił duszę Lukasa Haukego.
– Na bogów nieba i ziemi! – wy sapał Redwane. – Czy... to nie żyje?
– Tak – odparł Sigmar, wycofując się znad krawędzi przepaści. – Ale to był tylko posłaniec. Morath, kimkolwiek jest, chciał, żebyśmy usłyszeli, co ma do powiedzenia.
– Dlaczego?
– Ponieważ chce nas zwabić do swego leża.
Redwane otarł czoło i zaryzykował jedno szybkie spojrzenie w głąb
przepaści. Zapytał:
– A my się tam wybieramy?
– Tak – domyślił się Pendrag, dostrzegając w oczach Sigmara niezłomny upór. – Przysłał tu tę istotę, żeby rzucić nam wyzwanie, a my musimy od-powiedzieć.
Sigmar obrócił się do Myrsy i powiedział:
-Zbierz swoich najodważniejszych ludzi i wywieś Smoczy Sztandar na najwyższej wieży.
– Tak właśnie uczynię, panie.
– Odnajdziemy tę Mosiężną Twierdzę, a kiedy to się stanie, obiecuję, że nie zostanie z niej kamień na kamieniu – powiedział Sigmar.
Rozdział 11
Góry strachu
Następnego dnia, zaraz po tym jak słońce stanęło w zenicie, armia pół-nocy składająca się z sześciuset wojowników uzbrojonych w odwagę i że-lazo, wyruszyła w drogę. Pod Smoczym Sztandarem zebrali się tylko naj-odważniejsi. Wyruszenie do walki pod tym wezwaniem oznaczało, że wróg nie mógł liczyć na litość, a oni nie oczekiwali jej w zamian. Odkąd sięgała historia Unberogenów, był to sztandar śmierci. Ostatnimi czasy trzepotał na wietrze jeszcze przed erą Redmane Dregora.
Z pokrytych śnieżnymi czapami szczytów wiały lodowate wichry. Sigmar czuł z każdym wyziębiającym podmuchem, jak raduje się złe serce czekają-cego w swym leżu nekromanty. Szedł na czele oddziału żołnierzy, który wyruszył przez wschodnią wieżę strażniczą i podążył drogą okrążającą po-fałdowane podnóże gór. Armia poruszała się pieszo, gdyż żaden koń nie poradziłby sobie na śliskich górskich ścieżkach.
Redwane prowadził Białe Wilki. Miał na sobie grube, niedźwiedzie futro i mocno przyciskał sztandar Sigmara do piersi. Twarz młodzieńca była blada, a on sam bardziej milczący niż zwykle. Myrsa i Pendrag maszerowali na czele wojowników z Gwardii Książęcej, olbrzymich mężczyzn w błyszczą-cych, płytowych zbrojach uzbrojonych w potężne miecze dwuręczne nie-sione na ramionach. Ci dumni wojownicy północy górowali nad Białymi Wilkami. Sigmar zauważył, że między dwiema grupami odważnych żołnie-rzy od razu wytworzyła się atmosfera rywalizacji, zrodzonej z pewności siebie zdobytej w niezliczonych bitwach i ze świadomości własnej śmier-telności. Imperator nie potępiał jej, ponieważ wiedział, że pozwoli prze-zwyciężyć ludziom strach, który przebijał z pozornie prześmiewczych uwag jakie wymienianych przez grupy.
Pendrag niósł Smoczy Sztandar. W jego srebrnej dłoni odbijało się blade, pozbawione życia słoneczne światło, którego blask ani trochę nie podnosił żołnierzy na duchu. Kiedy przechodzili przez obozowisko u podnóża Fau-schlagu, żegnały ich okrzyki mieszkańców, ale brzmiały one słabo i mało entuzjastycznie. W niczym nie przypominały tych, które wyprawiały armię Imperatora na Jutosnryk.
Ci ludzie po prostu nie wierzyli, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą ich ży-wych.
Armia weszła w góry, nad nimi zwieszała się kopuła niebios w kolorze kości. Im wyżej wspinali się ponad poziom morza, tym bardziej pogarszała się pogoda. Wzgórza o łagodnych zboczach i szerokie doliny otaczające Middenheim szybko ustąpiły miejsca groźnym urwiskom i poszarpanemu krajobrazowi przywodzącemu na myśl popękaną skórę.
Deszcz padał niekończącymi się płachtami wody, a purpurowe błyska-wice uderzały z czarnych chmur prosto w środek gór. Niebo buntowało się przeciwko znajdującemu się tam potwornemu wynaturzeniu i to właśnie w tamtą stronę Sigmar kierował swoją armię. Szepty żołnierzy stawały się z każdym dniem coraz bardziej bojaźliwe i Imperator nie mógł się oprzeć wrażeniu, że prowadzi swych ludzi prosto ku pewnej zagładzie.
Nocą wyły wilki, ale nie byli to serdecznie witani posłańcy Ulryka. Poro-śnięte czarnym futrem górskie bestie wieki temu opuściły boga zimy i od tamtej pory przemierzały dzikie przestrzenie, nie znając pana ni władcy. Ich wycie wszystkim działało na nerwy. Gdy każda noc zaciskała się nad nimi jak pięść, żołnierze mocno przyciskali do piersi talizmany z wilczych ogo-nów i inne amulety ochronne.
Rankiem trzeciego dnia wjechali w ostatnią dolinę pogórza i Sigmar zo-baczył na rozstajach dróg grupę żałobników. Natychmiast przypomniał mu
się smutny widok, jaki przedstawiały sobą wozy z ciałami wyjeżdżające z Marburga.
Przy otwartym grobie oznaczonym jedynie zwykłą sztachetą stał zgar-biony kapłan Morra. Obok, w otoczeniu gromadki chlipiących dzieci, klęczał mężczyzna w plemiennym, middenlandzkim stroju. Imperator nakazał swym ludziom opuszczenie sztandarów. Obok wykopanego dołu leżały zwłoki kobiety owinięte w białe, pogrzebowe płótno w taki sposób, że tylko jej głowa zostawała odsłonięta. Mężczyzna delikatnie głaskał zmarłą po złotych włosach, które tworzyły ostry kontrast z czarną ziemią pokrywającą wzgórza.
Kapłan kiwnął głową w stronę czegoś, co jak Sigmar przypuszczał, było trzonkiem łopaty wbitej w ziemię, ale okazało się toporem o szerokim ostrzu służącym do wyrębu drzew. Kapłan przemówił i mężczyzna sięgnął po broń. Dzieci przewróciły matkę na brzuch. Opadło ostrze i głowa kobiety potoczyła się na bok. Mężczyzna ze łzami w oczach upuścił topór na ziemię, po czym pomógł kapłanowi umieścić ciało w grobie.
Wdowiec uniósł głowę żony i włożył ją do płóciennego worka, podczas gdy kapłan zaintonował modlitwę pochwalną do Morra. Dzieci uklękły i za-częły zasypywać grób gołymi rękami. Sigmar uniósł dłoń w pozdrowieniu dla kapłana. Ten skłonił się i ukląkł, aby pomóc rodzinie w zasypywaniu mogiły.
Armia szła dalej, wspinając się coraz wyżej na niezdobyte szczyty. Poru-szali się krętymi traktami, po dnach zamarzniętych dolin i spowitych mgłą parowów. Wspinali się coraz wyżej ponad granicę wiecznego śniegu. Sig-mar wyznaczał trasę, chociaż sam nie do końca wiedział, co nim kierowało. Ta część północnych ziem była niezbyt dobrze znana. Nie istniało wiele map tego rejonu, ponieważ tylko nieliczni śmiałkowie odważali się tu zapuścić, a jeszcze mniej wracało, aby o tym opowiedzieć.
Miało się wrażenie, że z samego serca gór wiał najzimniejszy wiatr świata. Sigmar szedł tym śladem, jak tropiciel zmierzający w górę nurtu rzeki, żeby znaleźć jej źródło. Na każdym rozwidleniu dróg Imperator bez chwili wahania wybierał jedną z nich, prowadząc żołnierzy coraz dalej w nieznane. Zwiadowcy donosili o śladach zielonoskórych i innych nie-bezpiecznych bestii podążających ich tropem, ale żaden wróg nie ośmielił się zaatakować tak licznego oddziału.
Gdy armia zatrzymała się na postój w kamienistym wąwozie i na obozo-wisko spadła zasłona nocy witana z niechęcią jak nieproszony gość, Redwane odezwał się:
– Tak sobie myślałem...
– To zła wróżba – skomentował Pendrag z wymuszonym uśmiechem. Sigmar zachichotał i dorzucił do ognia garść chrustu. Suche gałązki w mig zajęły się jasnym płomieniem, a Myrsa wyciągnął w jego stronę dłonie, aby je ogrzać.
– O czym myślałeś?
– O pogrzebie, który wczoraj widzieliśmy. To znaczy, chciałem zapytać, o co chodziło z tym toporem? Czy ten mężczyzna aż tak bardzo nienawidził swojej żony?
– Wręcz przeciwnie – odparł Myrsa. – Musiał ją kochać z całego serca.
– Acha, czyli tutaj na północy wyrażacie swoje uczucia przez odrąbywa-nie żonom głów? Nieźle.
– Upewniał się, że ona nie powstanie z martwych – wyjaśnił Pendrag. – Zabierze jej głowę i spali gdzieś daleko, tak żeby zły duch, który posiądzie ciało, musiał się błąkać przez wieczność w poszukiwaniu czegoś, czego ni-gdy nie znajdzie.
– Czy w tej części Imperium nie ma ogrodów Morra? Jesteśmy kilometry od najbliższej wioski. Musieli iść godzinami, żeby dotrzeć na miejsce po-chówku.
– Myślę, że pochowali ją tam właśnie dlatego, że to daleko od ich domu – powiedział Sigmar. – Dodatkowo pogrzebali ją w pozycji na brzuchu, na rozstaju dróg. Dzięki temu nie będzie wiedziała, dokąd iść, żeby siać spu-stoszenie między żywymi. Jeżeli jej ciało opanuje jakiś zły duch, to po pro-stu zacznie grzebać coraz głębiej w ziemi i nigdy nie wydostanie się na po-wierzchnię.
Redwane potrząsnął głową i ciaśniej owinął się płaszczem.
– Cholera, a co się stało ze starym, dobrym umieraniem i trafianiem pro-sto na dwór Ulryka? Coś jest mocno nie tak, jeżeli trzeba odprawiać te wszystkie sztuczki z ciałem, żeby zapewnić mu przejście na tamten świat.
– Lepsze to niż pozwolić mu powrócić jako jeden z nie– umarłych – zau-ważył Sigmar. – Lepsze to niż zostać zmuszonym do zabicia potwora, który nosi twarz ukochanej. Jeżeli ten nekromanta jest tak potężny, jak twierdził Hauke, to może się zdarzyć, że część żołnierzy, których prowadzimy, będzie musiała stanąć na polu bitwy oko w oko ze swymi Braćmi Miecza. Wojow-nicy, których Myrsa wysłał z misjami w te góry, prawdopodobnie będą na nas czekać.
– No toś mnie pocieszył – burknął Redwane. – Mężczyzna powinien zgi-nąć z mieczem w dłoni i pozwolić się powieść dziewicom wojny prosto na dwór Ulryka. Nie chcę zginąć w tych górach i powrócić potem jako jeden z nieumarłych. Słyszycie mnie? Macie mi obiecać, że o to zadbacie.
Pendrag pochylił się i ścisnął Redwane’a za ramię.
– Gdyby tak się stało, to osobiście odetnę ci głowę i spalę twe ciało na proch – obiecał.
– Zrobiłbyś to dla mnie?
– Tylko powiedz – ciągnął Pendrag z kamienną twarzą. – Co by ze mnie był za Brat Miecza, gdybym czegoś takiego nie uczynił?
Sigmar ukrył uśmiech i tylko bezwiednie kreślił patykiem jakieś kształty w popiele wokół ogniska. Dobrze było siedzieć przy ogniu z przyjaciółmi, a jednak nie mógł się pozbyć wrażenia, że słowa wypowiedziane w żartach kryły większy strach, niż którykolwiek z nich zgodziłby się przyznać.
– Ale zrobić to własnej kobiecie? Albo kazać jej zrobić to mnie? – konty-nuował Redwane. – Nie wiem, czy byłbym w stanie tak potraktować uko-chaną.
Pendrag prychnął.
– A czy ty kiedyś w ogóle kochałeś? Myślałem, że tylko przeskakujesz z łoża do łoża w poszukiwaniu nowych wrażeń.
– Przyznaję się bez bicia, że tak właśnie było – zgodził się Redwane. – Ale to było za moich młodych, szalonych lat.
– Więc twierdzisz, że teraz jesteś poważniejszy i bardziej ustatkowany? – zapytał Myrsa.
– Niezupełnie, ale wiecie, o co mi chodzi. Jeżeli kiedykolwiek miałbym złączyć dłonie z kobietą nad Kamieniem Przysiąg, to nie wiem, czy mógł-bym ją potem potraktować tak jak ten wdowiec.
– Jeżeli kiedykolwiek usłyszymy, że chcesz się udać do Kamienia Przy-siąg, to będziemy wiedzieć, że zbliża się koniec świata – stwierdził zgryźli-wie Pendrag.
– Ale ja mówię poważnie – odciął się Redwane. Sigmar zauważył, że podświadomy strach, który gryzł każdego z wojowników, dawał się mło-demu Białemu Wilkowi szczególnie we znaki. Łatwo było o tym zapomnieć, ale mimo wielkiego doświadczenia w bitwie, Redwane miał tylko dwa-dzieścia pięć lat. Był na tyle stary, żeby uważać go za wojennego weterana, a jednocześnie na tyle młody, żeby wciąż czuć nieśmiertelność, jaką daje młodość. W domu znajdującym się w ciepłej, południowej krainie łatwo odsuwało się od siebie myśli o śmierci. Ale tutaj, wysoko w górach, gdzie każdy po-dmuch lodowatego wiatru przynosił jej obietnicę, trudniej było je zignoro-wać.
Redwane, podobnie jak Sigmar, wiele razy ryzykował życiem, ale nie bał się stracić go w walce, na polu bitwy. Lękał się natomiast powolnego, dłu-giego umierania, które przyjdzie po latach wypełnionych bólem, cierpie-niem, upokorzeniem i szaleństwem.
Dla wojownika śmierć była kolejnym wrogiem, któremu należało stawić czoła na polu bitwy, a nie czymś, co walczyło szponami wieku i niemocy. W tych górach każdy podmuch zimnego wiatru przynosił zapowiedź śmierci. Powszechnie znany fakt, że wszyscy któregoś dnia umrą, wydawał się nagle porażająco i boleśnie prawdziwy.
Redwane potrząsnął głową i utkwił wzrok w płomieniach.
– Kochałem wiele kobiet – powiedział. – Ale nigdy nie spotkałem tej, z którą chciałbym spędzić resztę życia. Albo, żeby być szczerym, takiej, która chciałaby resztę swych dni spędzić ze mną.
Spojrzał na góry, po czym jeszcze ciaśniej owinął się płaszczem.
– Ale tutaj? Tutaj zaczynam myśleć, że może nie chcę już dłużej trwonić czasu na hulanki i zaloty. Może nadszedł czas, żeby znaleźć sobie dobrą ko-bietę i spłodzić silnych synów. Nie myślicie podobnie?
Sigmar popatrzył po twarzach przyjaciół i zrozumiał, że słowa Redwa-ne’a przebiły się przez gruby pancerz, za którym chronili serca. Żaden z nich nie spodziewał się po młodym wojowniku słów, które zaskoczą ich w chwili słabości.
– Też to poczułem – przyznał Pendrag z goryczą w głosie. – Ale nie wierzę w miłość. Myślę, że to mrzonka, dobra jedynie dla poetów i głupców.
Sigmar wyczuł ból czający się w słowach Brata Miecza i chciał mu po-wiedzieć, że życie bez miłości jest mdłe i nijakie, ale przypomniał sobie Ravennę i mroczna aura bijąca od gór zdusiła mu słowa w gardle.
Myrsa pokiwał ze zrozumieniem głową, patrząc po kolei na każdego z mężczyzn.
– Rola Wiecznego Wojownika sprawia, że w moim życiu brak jest miej-sca dla żony i synów, ale pogodziłem się z samotnym życiem.
Redwane spojrzał na Sigmara i zanim Pendrag zdołał mu przerwać, Biały Wilk zadał cisnące mu się na usta pytanie.
– A co z tobą, Sigmarze? Czy nigdy nie myślałeś o żonie? W końcu Imperator potrzebuje następcy.
Zapadła grobowa cisza, ale Sigmar pokiwał tylko głową.
– Ależ oczywiście, Redwane, że myślałem – powiedział. – Kiedyś kocha-łem pewną kobietę. Na imię jej było Ravenna.
– Co się z nią stało?
– Na kości Ulryka, Redwane! – zagrzmiał Pendrag. – Co za idiota z ciebie! Nie możesz zostawić go w spokoju?
Sigmar uniósł dłoń w pojednawczym geście.
– Nie wiń go, Pendragu. Kiedy to się stało, był tylko chłopcem, a teraz nikt nie śmie poruszać tego tematu.
Sigmar utkwił niewidzący wzrok w płomieniach i podjął opowieść:
– Ravenna była unberogeńską pięknością. Pokochałem ją od pierwszego wejrzenia. Znała mnie lepiej niż ja sam i kochała, pomimo wszystkich moich wad.
– Poślubiłeś ją?
– Miałem taki zamiar – odparł Sigmar. – Obiecałem jej, że wezmę ją za żonę, kiedy zostanę królem, ale zginęła, zanim mogłem dotrzymać słowa. Miała dwóch braci, którzy byli bliźniakami. Kiedy Trinovantes zginął w bi-twie pod mostem Astofen, Gerreon zaczął mnie obwiniać o jego śmierć. My-ślałem, że z upływem czasu pogodzi się z tym, co się stało z jego bratem bliźniakiem, ale on tylko pielęgnował w sercu nienawiść do mnie. Pewnego razu, gdy wybraliśmy się z Ravenną popływać w rzece, zaatakował mnie i niemal zabił. Mi udało się uratować, ale ona zginęła z rąk własnego brata.
– O nie! – wyrwało się Redwane’owi. – Na bogów, człowieku, przepra-szam, nie chciałem...
– Od tamtej chwili poprzysiągłem, że całą moją miłość przeleję na ten kraj – ciągnął Sigmar. – Poświęciłem swoje życie Imperium. Ono jest mi ob-lubienicą i jedyną miłością. Przysiągłem to na unberogeńską ziemię przy grobie mego ojca i przez całe życie aż do śmierci mam zamiar dotrzymać słowa. Wiem, że ludzie gadają o tym, że powinienem sobie znaleźć żonę i spłodzić następcę. Obawiają się przyszłości, która nadejdzie, kiedy mnie zabraknie. Nie zdają sobie w pełni sprawy z siły, jaka drzemie w tej ziemi i jej ludzie. Nie widzą, że to co buduję, jest dużo większe niż jeden człowiek. Przecież nie stworzyłem Imperium po to, żeby miało stać się własnością jednej dynastii.
Sigmar wstał i popatrzył na każdego z przyjaciół po kolei. Nikt nie wątpił w szczerość jego słów. – Imperium to idea, która żyje w sercach wszystkich zamieszkujących je mężczyzn i kobiet. Kiedy ja odejdę z tego świata, Imperium nadal będzie żyło w ich sercach, ponieważ oni wszyscy są spadkobiercami Sigmara.
* * *
Wyczekiwane światło poranka oblało wzgórza blaskiem. Z ociąganiem przeganiało ciemności i wypełniało lodowe doliny oraz opromieniało po-szarpane górskie szczyty. Wygaszono płonące przez całą noc ogniska i po posiłku, składającym się z miski ciepłej owsianki, żołnierze szybko zwinęli obóz. Podniesiono sztandar Sigmara i wojownicy ruszyli za Imperatorem, który z determinacją wkraczał do pokrytej śniegiem doliny majaczącej przed nimi jak olbrzymia, otoczona kolumnami brama.
Minęło sześć dni, odkąd armia opuściła Middenheim. Przyjacielskie przekomarzanie między wojownikami szybko ustąpiło miejsca ponurej ci-szy. Każdy w samotności mierzył się z dręczącymi go wizjami kruków wy-dziobujących oczy i robaków, które wżerały się w rozkładające się zwłoki.
W dolinie panowała śmiertelna cisza. Zbocza błyszczały od lodowych sopli i wchłaniały dźwięk maszerujących stóp oraz szczęk zbroi. Promienie słoneczne nie docierały do dna doliny, w związku z czym armia poruszała się w cieniu. Niewielka ulga, którą przyniósł świt, zginęła przytłoczona przez otępiający mrok. Nad ich głowami krążyły chmary czarnoskrzydłych ptaków, kruków i innych padlinożerców zawsze obecnych na polu walki. Ich hałaśliwe krakanie odbijało się echem w wąskiej dolinie i powodowało, że nerwy wojowników były napięte jak postronki.
Pendrag zrównał się z Sigmarem. Widać było, że nieco schudł od mo-mentu wyruszenia na tę wyczerpującą wyprawę. Brat Miecza położył rękę na naramienniku Imperatora, a ten skinął głową.
– To przepiękna zbroja – odezwał się Pendrag. – Człowiek mógłby pra-cować całe życie, a i tak nie zdołałby zgromadzić tyle złota, żeby kupić po-dobną.
– Alaryk jest mistrzem w swej sztuce – zgodził się Sigmar.
– O, to prawda – przytaknął Pendrag. – Czy wiesz, co to za runy zostały wyryte w metalu?
– Kurgan powiedział mi, że są to runy ochronne wykonane wieki temu przez kowala run zwanego Czarnomłotem. Powiedział mi, że one same za-pewnią mi lepszą ochronę niż najwspanialsza zbroja, jaka wyszła spod ludzkiej ręki.
Pendrag poklepał koszulkę kolczą.
– Krasnoludy nie mają najlepszego zdania o ludzkich umiejętnościach w dziedzinie obróbki metali, co? Pamiętasz może ten napierśnik, który wyku-łem dla Wolfgarta na uroczystość zrękowin? Ten z wytłoczonym złotym wzorem i żłobkowaniami?
– Oczywiście, to była przecież przepiękna robota.
– Alaryk określił ją mianem „nadającej się do użytku” i powiedział, że od biedy można ją było porównać do dzieła czeladnika w jego kuźni.
– No to zaiste ocenił ją bardzo wysoko – stwierdził Sigmar.
– To samo sobie pomyślałem – powiedział Pendrag, po czym ze smut-kiem w głosie dodał:
– Sporo czasu minęło, odkąd ostatni raz odwiedził Reikdorf.
– Myślę, że jest bardzo zajęty w kuźni, sporządzając miecze, które obiecał nam król Kurgan. A poza tym znasz Alaryka, nie będzie niczego przyspie-szał.
– O, na pewno nie. Być może w takim razie my moglibyśmy odwiedzić Karaz-a-Karak? – zaproponował Pendrag.
Sigmar wzruszył ramionami.
– Nie sądzę, żeby górski lud przyjmował gości z otwartymi ramionami, przyjacielu. Może w przypadku części krasnoludów jest inaczej, ale tak czy owak myślę, że muszą spełnić wiele różnych formalnych wymogów, zanim uzyskają zezwolenie na wyruszenie do innej twierdzy. A dlaczego tak bar-dzo chciałbyś zobaczyć mistrza Alaryka?
– Bez powodu – odpowiedział wymijająco Pendrag. – Jest moim przyja-cielem i brakuje mi go, to wszystko.
Na moment zapadła cisza. Mozolny, monotonny marsz i wspinaczka w ciągłych ciemnościach sprawiały, że czuli się coraz bardziej wyczerpani. Sigmar miał wrażenie, że jego nienawiść do nekromanty wzrasta z każdym pokonanym kilometrem.
– Dlaczego ktokolwiek miałby pragnąć tego? – zapytał Sigmar, rozgląda-jąc się po wyblakłym, wrogim krajobrazie niedostępnych szczytów.
– Pragnąć czego?
– Tego – odparł Sigmar i zamachnął się, żeby objąć rękami ogrom gro-bowej doliny. – Jestem w stanie zrozumieć żądzę władzy, ale jeżeli ktoś po-trafi używać magii i rzucać zaklęcia, to mógłby wybrać sobie jakąś mniej posępną siedzibę. Mam na myśli to, że nie rozumiem, dlaczego ktokolwiek chciałby się dobrowolnie skazać na przebywanie w takim miejscu.
– Droga do zostania nekromantą wymaga samotniczego trybu życia – wyjaśnił Pendrag. – Zakłócanie spokoju umarłym łamie jedno z najsilniej-szych i najświętszych tabu, jakie istnieją w społeczeństwie. Nie robi się więc takich rzeczy w miejscach, gdzie ludzie łatwo mogliby się o tym dowiedzieć. Dlatego nekromanci żyją na terenach, na których nikt inny się nie osiedla.
– Sądzę, że masz rację – przyznał Sigmar. – Ale to stawia przed nami ko-lejne pytanie.
– Które brzmi?
– Dlaczego w ogóle ktoś chce zostać nekromantą?
– Żeby żyć wiecznie? – zasugerował Pendrag. – Oszukać śmierć?
– Jeżeli życie tutaj miałoby oszukać śmierć, to ja nie trudziłbym się wca-le. Nawet gdybyś rzeczywiście oszukał śmierć, to czy to naprawdę byłoby życie? Mieszkać w takim miejscu, odtrąconym przez ludzi i otoczonym przez zwłoki? O nie, jeżeli na tym ma polegać życie wieczne, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego.
– Ludzie mówią, że niektórych przyciąga do nekroman– cji to, że pragną ożywić zmarłych ukochanych – powiedział Pendrag. – Że nie zawsze zaczyna się to od pociągu do zła.
– Może to i prawda, ale zgłębianie mrocznych tajemnic prowadzi tylko do obłędu. Kochałem Ravennę i ją straciłem, ale nigdy nie uciekłbym się do czarnej magii, żeby przywrócić ją do życia.
– Nie wszyscy ludzie są tacy jak ty, Sigmarze – stwierdził Pendrag rzuca-jąc niespokojne spojrzenie na granitowe niebo. – Strach przed śmiercią nie jest niczym nadzwyczajnym.
– Uwierz mi, Pendragu, nie spieszy mi się w objęcia śmierci, ale i nie boję się jej. Śmierć jest czymś naturalnym, czymś co czyni nas ludzkimi. Dlatego właśnie powinniśmy starać się każdy moment uczynić wyjątkowym, po-nieważ mogą to być nasze ostatnie chwile. Niektórzy całe życie się czegoś boją. Obawiają się porażki, więc wolą nic nie robić. Możesz wiecznie chować się w mysiej dziurze, ale przed śmiercią i tak nie uciekniesz. Ważne jest to, jaki użytek zrobimy z daru życia. Powinniśmy cały czas pracować nad sobą i pomagać naszym współbraciom, jak tylko możemy. Dlaczego ten Morath jest taki niebezpieczny? Dlatego, że żyje tylko dla siebie i w niczym nie przyczynia się do rozwoju świata. W królestwie nekromanty nic nie rośnie, nic się nie rodzi i nic nie umiera. A stagnacja oznacza śmierć.
– Tak samo jak głód – zauważył trzeźwo Pendrag, oglądając się przez ra-
mię na sześciuset ludzi, którzy maszerowali za nimi przez dolinę. – Tego, co niosą kuce i ludzie w plecakach, starczy nam na dwa dni marszu. Jeżeli ma-my znaleźć tę Mosiężną Twierdzę, to mam nadzieję, że stanie się to szybko.
– Znajdziemy ją – odparł zdecydowanie Sigmar, wyczuwając chłód śmierci w podmuchach wiatru pędzących coraz szybciej i mocniej ze środka gór. Lodowate powietrze wpadało mu do płuc i wbijało mroźne szpony w jego serce. – Jesteśmy już blisko, czuję to.
– Chciałbym, żebyś miał rację – powiedział Pendrag. – Nie wiem jak długo jeszcze zniosę tę wędrówkę.
Po zboczach doliny poruszały się cienie. Był to jedyny znak tego, że czas naprawdę płynął, a słońce poruszało się po nieboskłonie. W południe za-trzymali się, żeby się posilić i napić wody. Następnie ruszyli dalej w głąb do-liny, a ziemia pod ich stopami była coraz bardziej nierówna i spękana.
Górskie zbocza stawały się coraz bardziej strome i podczas wspinaczki poszarpane skały rozdzierały koszule i ciała. Wszyscy czuli się przytłoczeni przez nienaturalną ciszę zalegającą w górach, przerywaną jedynie od czasu do czasu przez stukot kamyków osypujących się z położonych wyżej skal-nych występów. W szczelinach wyrytych w kamiennych ścianach przez sil-ne wiatry mignęły parę razy jakieś blade kształty. Kilku ludzi wypuściło w ich stronę strzały, ale odbiły się one od skał, nie robiąc tajemniczym istotom krzywdy. Myrsa rozkazał wreszcie, żeby żołnierze zaprzestali tych prób.
Wreszcie dolina zaczęła się rozszerzać. Znajdowali się na wprost ostrego zakrętu na północ okrążającego oddaloną o ponad kilometr boczną grań z czarnej, ostrej jak nóż skały. Przeszedł nad nimi podmuch mroźnego po-wietrza, jak ostatni śmiech samobójcy. Sigmar poczuł, że dotarli do celu.
– Podnieście sztandary – rozkazał. – Uformować szyk bojowy.
– Szyk bojowy? – zdziwił się Redwane, patrząc na niebo. – Ależ zaraz za-padnie mrok.
– Wykonać – powiedział Sigmar. – Jesteśmy na miejscu.
Biały Wilk skinął głową i przekazał rozkaz dalej. Nie
minęła chwila, a wojownicy wyćwiczonym ruchem ustawili się w formacji. Obnażono miecze i każdego żołnierza na nowo wypełniło poczucie celu. Sigmar odpiął Ghal-maraza od pasa i stanął na czele szwadronu Białych Wilków.
Tymczasem oddział Gwardii Książęcej pod wodzą Pendraga zajął pozycję po prawej, a wojownicy z Middenheim dowodzeni przez Myrsę po lewej. Poruszali się dziarskim, ale niewyczerpującym krokiem i zbliżali w stronę czarnej grani, trzymając miecze i tarcze w pogotowiu.
Gdy wojownicy Myrsy dotarli do zakrętu, zwolnili kroku i oddział Gwar-dii Książęcej ich okrążył. Z góry wyglądało to tak jakby, cała armia tworzyła zamykające się, olbrzymie wrota z czarną granią działającą jak zawiasy.
Za zakrętem teren opadał, tworząc pofałdowane, skute lodem zbocza wiodące do olbrzymiego krateru o średnicy tysięcy metrów wyżłobionego w samym sercu gór. Dno doliny lśniło lustrzanym blaskiem – było to szero-kie, zastygłe w bezruchu jezioro, które kiedyś, dawno temu, w jednej chwili zamarzło i już nigdy nie odtajało. Nad powierzchnią skutego lodem wodne-go zbiornika jak stalagmity w jaskini wystawały połamane sople i leżące na stosach kamienie. Nad tą ponurą, zamarzniętą równiną górował potężny gmach, który musiał być siedzibą Moratha.
– Ulryku, zmiłuj się – szepnął Redwane na widok lśniącej fortecy.
Nazwa, którą posłużył się Lukas Hauke, trafnie oddawała rzeczywistość. W świetle zachodzącego słońca twierdza lśniła, jakby została pokryta mo-siądzem. Jej wieże były wysokie i smukłe, a ściany gładkie i wykończone z wielkim mistrzostwem. Ogromne żelazne wrota najeżone zaostrzonymi kol-cami strzegły dostępu do środka. Zza pozamykanych okiennic w rozlicznych wieżach i strzelistych wieżyczkach dobywało się widmowe światło. Po-środku straszliwego zamczyska wznosiła się najwyższa wieża. Konstrukcja z perłowego kamienia, pulsująca światłem śmierci, blaskiem, który wysysał życie z krajobrazu, zamiast go rozjaśniać. Sigmar poczuł potężne przyciąga-nie budowli, tak jakby to ona była źródłem lodowatego wiatru, który go tu-taj przywiódł.
Spodziewał się, że potworne istoty na usługach Moratha będą na nich czekać, ale krater był wręcz nienaturalnie pusty. Nawet padlinożerne ptaki podążające ich śladem od podnóża gór, zamilkły. Setki czarnoskrzydłych kruków obserwowało jego armię z wysoko położonych punktów na błysz-czących lodowych iglicach. Sigmar wyczuwał ich apetyt na śmierć.
Ptaki zgromadziły się w oczekiwaniu na ucztę.
– Ruszamy – zakomenderował Sigmar i armia zaczęła schodzić po sku-tych lodem zboczach w stronę przerażającej Mosiężnej Twierdzy. Ziemia pod ich stopami była zdradziecko śliska. Wielu wojowników traciło rów-nowagę, schodząc na lodową równinę.
Nad fortecą zgromadziły się czarne chmury nabrzmiałe deszczem i bły-skawicami. Z przeciwległego końca doliny podniósł się straszliwy wiatr i Sigmar poczuł w ustach trupi posmak. Kiedy armia weszła na zamarznięte
wody jeziora, Imperatorowi zaparło dech w piersiach. Ze zdumieniem wpa-trywał się w zatopione miasto leżące głęboko pod lustrzaną taflą.
Miał wrażenie jakby patrzył przez idealnie przezroczystą szybę, a nie lodową pokrywę. Widział starożytną metropolię, większą i rozleglejszą na-wet niż Reikdorf. Wieże i inne budynki przewyższały rozmiarami górę Fau-schlag. Kiedy wojownicy ujrzeli ten sam widok, z ich ust dobyły się okrzyki zdumienia i strachu.
Sigmar nigdy nie widział czegoś takiego w żadnym z ludzkich królestw, chociaż wszystko wskazywało na to, że miasto zostało zaprojektowane i wzniesione przez przedstawicieli jego rasy. Rozmiary i majestat budynków przechodziły jego zdolność pojmowania. Miasto wypełniały olbrzymie świątynie, rozciągające się na setki metrów pałace i smukłe posągi, a ich wspaniałość zapierała Sigmarowi dech w piersiach. Mimo jednak całej świetności, miejsce to było martwe, było zaledwie parodią metropolii, w której tętniło życie, a ludzkie dramaty, zarówno te prawdziwe jak i banalne, rozgrywały się każdego dnia. Gdy tylko o tym pomyślał, kontury miasta za-falowały, jakby to miejsce było niewiele bardziej rzeczywiste niż poranna mgła.
– Co to jest? – zapytał Redwane, nie zwalniając kroku i z przerażeniem wpatrując się w zatopione miasto. Najwyższe zwież przebijały lód i ich wierzchołki sterczały nad powierzchnią. Większość z nich była już tylko stertą kamieni, smutną pozostałością po czymś wspaniałym, co obróciło się w pył.
– Nie wiem – odpowiedział Sigmar. – Może to jest Mourkain? Kiedy Lukas Hauke wypowiedział tę nazwę, nie wiedziałem, czy odnosi się do człowieka, czy do miejsca. Teraz już wiem.
– Mourkain? Nigdy nie słyszałem o takim mieście – stwierdził Redwane, potrząsając głową, jakby chciał w ten sposób zaprzeczyć istnieniu zatopio-nej metropolii. – Przecież gdyby kiedyś istniało, to coś byśmy o nim wie-dzieli.
– Być może – powiedział Sigmar, odrywając wzrok od mia– sta-widma i zwracając się ku migoczącej mgle, która otaczała mury lśniącego zamku. – Sądzę, że widzimy prawdopodobnie tylko iluzję czegoś, co już dawno znikło z powierzchni ziemi. Hauke powiedział, że Morath przeżył zagładę Mour-kain, więc może w ten sposób chroni pamięć o tamtym miejscu.
– Ale co tu się stało?
– Nie omieszkam zapytać, kiedy go spotkam – odparł Sigmar sucho. – Trzymam cię za słowo – powiedział Redwane z uśmiechem i sięgnął po młot. Wcześniejsze obawy dręczące Białego Wilka znikły w oczekiwaniu na bitwę. Kiedy Sigmar patrzył po zaciętych twarzach swoich ludzi, serce rosło mu z dumy na widok takiej odwagi. Gdzieś uleciał strach, który deptał armii po piętach w trakcie całej podroży.
Sigmar poczuł utkwione w sobie zimne spojrzenie i uniósł wzrok w stronę przerażającej wieży w samym sercu zamku. Ghal-maraz stał się go-rętszy w jego uścisku.
Na szczycie białej jak kość budowli stała postać odziana w czerń, niczym mroczna szczelina w niebiosach, która wysysała z okolicy całe światło. Sza-ty utkane z nocy powiewały na eterycznym wietrze. Nawet z takiej odległo-ści Sigmar widział blade, zniszczone oblicze istoty bardziej martwej niż ży-wej. Nekromanta dzierżył hebanową laskę, a na jego czaszce lśniła złota korona, która zdawała się pulsować w rytm uderzeń serca Sigmara.
– Morath – syknął Sigmar, kiedy mroczny czarnoksiężnik uniósł laskę. Lód, skały, a nawet samo powietrze pulsowały oślepiającym światłem, jak-by zaraz miał się dopełnić jakiś pradawny rytuał.
– Zachować szyk! – krzyknął, a jego głos rozległ się echem w dolinie, do-dając wojownikom animuszu. Z obu flanek dobiegły go w odpowiedzi ostrzegawcze krzyki. Dostrzegł dziesiątki powłóczących nogami potworów wynurzających się spomiędzy ruin wież, które przebijały się przez po-wierzchnię lodu. Przerażające ożywione zwłoki w zniszczonych, obszarpa-nych szatach chwiejnym krokiem wychodziły z gruzów, wypełniając prze-strzeń tuzinami, a potem dziesiątkami tuzinów.
Zbroje pordzewiały, ponieważ od śmierci wojowników minęły stulecia, ale miecze i włócznie były równie śmiercionośne co wieki temu. Pozbawio-ne skóry i ciała pięści przebijały lód, a następnie szkielety wyciągały się na powierzchnię i zwracały swe straszliwe martwe twarze ku żywym przeciw-nikom. Mimo że czaszki pozbawione były mięśni i ścięgien zdolnych odda-wać emocje, wyczuwało się, że postacie emanują wrogością. Jak pod rozka-zami żywego generała kościotrupy maszerowały w jednym rytmie, formu-jąc oddziały odzwierciedlające te, którym przyszło im stawić czoła.
Armia Sigmara zatrzymała się na tak przerażający widok, ponieważ te wynaturzenia były zaprzeczeniem życia, straszliwym naruszeniem natu-ralnego porządku rzeczy. Strach, przegoniony przed chwilą przez odwagę, powrócił ze zdwojoną siłą i wojownicy nie mogli wykonać ani jednego kro-ku w stronę straszliwych nieumarłych.
Ale to nie było najgorsze.
Żelazne wrota do zamku Moratha rozwarły się jak piekielne szczęki i ze środka w przerażającym porządku wymaszero– wał oddział uzbrojonych po zęby nieumarłych wojowników. Roztaczali wokół siebie atmosferę grozy. Gdy straszliwi żołnierze śmierci w srebrnych zbrojach i krwawych szatach parli niepowstrzymanie do przodu, przez szeregi imperialnej armii prze-szedł niespokojny jęk.
Sigmar poczuł gęsią skórkę na przedramionach i ucisk trzewi na widok potwornych wojowników, ponieważ nosili oni symbole Ulryka i Morra. Cia-ło zgniło i odpadło od kości, ale nie pozostawali martwi wystarczająco dłu-go, żeby nie sposób było rozróżnić rysów ich twarzy. Bracia i synowie im-perialnych żołnierzy maszerowali pod rozkazami nienawistnego nekro-manty. Każdy z wojowników pod wodzą Sigmara zadrżał na widok poko-nanych towarzyszy.
– Obywatele Imperium! – krzyknął Sigmar, a jego głos poniósł się po lo-dowym polu, trafiając do serc jego żołnierzy jak strzała prawdy. – Jesteście najodważniejszymi z ludzi w kraju, gdzie w żyłach każdego mieszkańca płynie męstwo! Wspięliśmy się na te szczyty, którymi rządzi strach, a wasze prawe dusze i ogień płonący w sercach pokonały mrok! Mimo że te istoty mogą wyglądać jak wasi przyjaciele, to nie są oni waszymi Braćmi Miecza. Ich dusze wziął w niewolę zły człowiek i tylko od was zależy, czy będą mogli udać się na dwór Ulryka. Walczymy dziś pod Smoczym Sztandarem, więc nie pozwólcie sobie na chwilę wahania. Jeżeli wasze ostrza ich nie zabiją, to oni nie będą znać litości!
W odpowiedzi rozległy się okrzyki, ale były raczej wymuszone i mało entuzjastyczne, Sigmarowi udało się jednak przełamać grozę, która spra-wiała, że ludzie nie mogli ruszyć się z miejsca. Zastępy nieumarłych wciąż pozostawały tak groźne, jak przed chwilą, ale przyduszony płomień odwagi rozgorzał na nowo.
Armie żywych i umarłych ruszyły, aby się spotkać w bitwie. Sigmar pod-niósł głowę i spojrzał na wieżę nekromanty. Złota korona na skroni Mora-tha lśniła niczym latarnia promieniująca niezwykłą mocą.
– Tchórzliwy czarnoksiężnik chowa się na szczycie swej wieżyczki! – wrzasnął Sigmar. – Zerwę ci tę koronę z głowy i nałożę ją na własną skroń! Rozdział 12
Bitwa o Mosiężną Twierdzę
Nieumarli poruszali się w śmiertelnej ciszy. Nie wydawali okrzyków wojennych ani nie wznosili do swego boga błagań o siłę czy boską ochronę. Zadziwiające, ale było to nawet gorsze, niż gdyby wrzeszczeli ile sił w płu-cach. Kiedy człowiek walczył z człowiekiem, to ścierały się złość i nienawiść – emocje, które odbierały jasność umysłu, ale dodawały sił. Natomiast te wynaturzenia walczyły zupełnie bezdusznie. Zmierzały w stronę ludzkiej armii z niezwykłą determinacją. Obrzydliwe uśmiechy na przegniłych twa-rzach dawały każdemu z żywych wojowników przedsmak losu, jaki ich czekał, gdyby przegrali.
Sigmar nie widział innego sposobu, żeby poprowadzić ludzi do boju, niż poprzez danie im przykładu własną osobą. Uniósł wysoko Ghal-maraza i ruszył do ataku na żywe trupy.
– Za Ulryka i wilki północy! – wrzasnął.
Tuż za nim biegły Białe Wilki, wyjąc jak zwierzęta, od których wzięły przydomek i zamachując się potężnymi młotami. Gwardia Książęca pod wodzą Pendraga mszyła do walki z wysoko wzniesionymi mieczami dwu-ręcznymi, wykrzykując przekleństwa, od których zarumieniłby się niejeden doker z Jutonsryku. Każdy z middenlandzkich wojowników pędzących lewą flanką wznosił swój własny okrzyk wojenny. Wreszcie zderzyli się z istota-mi rozkładu, wylewającymi się z min powalonych wież.
Szkielet wojownika cisnął w Sigmara włócznią, ale zamach był zbyt po-wolny. Zaatakowany zdążył uniknąć ciosu i młotem zgruchotał czaszkę przeciwnikowi. Istota upadła, a jej kości natychmiast obróciły się w proch, gdy wypłynęła z nich wiążąca je moc. Zaatakował go następny, ale Sigmar obrócił się, uchylając się przed uderzeniem i zmiażdżył jego klatkę piersio-wą jednym ciosem wyprowadzonym znad głowy. Wokół niego walczyły Białe Wilki. Młoty śmigały w powietrzu i za każdym razem rozbijały czaszki i łamały kości.
Nieumarli nie dorównywali umiejętnościami tym dzielnym wojownikom, ale mieli zdecydowaną przewagę liczebną. Na miejsce każdej pokonanej istoty pojawiały się dwie następne. Poruszające się chwiejnym krokiem kościotrupy, z których płatami odchodziła blada skóra, wypełzały na po-wierzchnię jeziora spod lodowej skorupy. Sigmar rzucił okiem i ujrzał setki następnych wspinających się na ruiny wież, aby dostać się na górę.
Zardzewiała kopia zahaczyła o jego naramiennik i sprawiła, że stracił równowagę. Zamachnął się Ghal-marazem i zgruchotał miednicę kopijnika, ale pośliznął się przy tym na lodzie. Wylądował niezgrabnie na ziemi i w chwilę później był już otoczony przez nieumarłych. Topory i miecze ude-rzyły w dół z mechaniczną precyzją. Przewrócił się na plecy i młotem za-blokował wrogie ostrza.
Obiema nogami wymierzył mocne kopniaki, łamiąc piszczele napastni-kom i gruchocząc im kolana, ale wciąż napierali następni. Jedna z lecących na niego włóczni odbiła się od napierśnika, a trzymający ją szkielet postawił kościstą stopę na jego twarzy. Sigmar obrócił się na bok i zamachnął się szerokim lukiem. Zmiażdżył napastnikowi uda i tym samym zyskał nieco wolnej przestrzeni.
-Tutaj! – krzyknął Redwane, wyciągając dłoń. Biały Wilk miał przewie-szony przez ramię młot, ale wciąż trzymał wysoko sztandar Imperatora. Sigmar chwycił Redwane’a za nadgarstek i wstał, starając się nie przewrócić ich obydwu na lód.
– Dziękuję – rzucił. – Straciłem równowagę.
– Zauważyłem. Wielu ich, co?
– Zbyt wielu jak dla ciebie? – zapytał Sigmar.
– Nigdy – Redwane wyszczerzył zęby, sięgnął po młot i znowu ruszył do boju.
Blade światło, złowrogie i mieniące się szmaragdowo, zalało walczących dziwnym blaskiem. Migoczące promienie zdawały się tańczyć wokół ostrzy wojowników, zarówno żywych, jak i nieumarłych. Trupi Księżyc wzeszedł na niebie, a jego nierówna powierzchnia przypominała rysy twarzy wpa-trującej się w rzeź, która rozgrywała się na dole. Sigmar poczuł, że wstrząsa nim dreszcz strachu, kiedy dostrzegł, że księżyc był znowu w pełni, tak jak wtedy gdy walczyli w okolicach Marburga.
Białe Wilki okrążyły go i nie dopuszczały w jego pobliże żadnych wro-gów. Skinął na nich i ruszył za Redwanem. Uformowali klin z Wilkami po-środku, który był jak ostrze dzidy wycelowanej prosto we wrota fortecy Moratha. Na flankach trwała walka, aby nie dopuścić do zgniecenia forma-cji. Sigmar rozejrzał się za sztandarami i szybko odnalazł je wzrokiem w tłumie walczących wojowników. Pod Smoczym Sztandarem żołnierze Gwardii Książęcej walczyli zabój-czymi zamachami olbrzymich ostrzy, wycinając sobie drogę pomiędzy nieumarłymi. Każdy wojownik toczył swoją własną bitwę, ponieważ zasięg dwuręcznych mieczy był niebezpieczny zarówno dla wrogów, jak i sprzy-mierzeńców. Ten styl walki znamionował odważnych wojowników, ale władanie takim ostrzem wymagało wielkiego nakładu sił i szybko wyczer-pywało. Jak długo ludzie Pendraga będą w stanie opierać się wrogom?
Po jego lewej Myrsa odpierał ataki watahy czarnych wilków. Rozkłada-jąca się sierść i gnijące ciało zwisały w strzępach ze zwapniałych kości. Zwierzęta walczyły z dziką szybkością i siłą. Tylko dzięki wybitnym umie-jętnościom w posługiwaniu się olbrzymim młotem Myrsie udawało się trzymać je na dystans. Błyskały kły, a zakrwawione pyski tarmosiły ciała. Jego ludzie byli powalani na ziemię i zagryzani na śmierć przez okrutne be-stie.
Niebiesko-biały sztandar Fauschlagu wciąż dumnie powiewał nad wal-czącymi, ale Sigmar widział, że ludziom północy groziło wielkie niebezpie-czeństwo. Wściekłe wilki dziesiątkowały ich szeregi, a oni nie chcieli się poddać. Kiedy łopotał na wietrze Smoczy Sztandar, ludzie rozumieli, że nie można się było wycofać, nawet pod naporem tak straszliwej siły.
Należało walczyć dalej lub zginąć.
Myrsa walczył otoczony przez krąg szczerzących kły, kłapiących szczę-kami bestii. Sigmar przez ułamek sekundy miał wizję, jak Wieczny Wojow-nik pada zagryziony przez wilki i przypomniał sobie przepowiednię Wiedźmy z Brackenwalsch.
– Imperatorska Gwardia, za mną! – krzyknął Sigmar, przepychając się w stronę Myrsy przez gąszcz walczących. Szkielety w zbrojach próbowały go dosięgnąć, ale zabójcze ciosy Ghal-maraza i broni pozostałych Białych Wil-ków zgniatały je na miazgę.
Gdy Sigmar przedarł się przez nieumarłych w stronę Myrsy, chmury wi-szące nad Mosiężną Twierdzą wypluły iskrzące się błyskawice, które grzmotnęły o ziemię i eksplodowały w płomieniach purpurowego światła. Ludzi stojących w pobliżu, wyrzuciło w powietrze. Gromy spadały z nieba jeden za drugim z olbrzymią siłą. Sigmar zaryzykował spojrzenie w stronę twierdzy i ujrzał Moratha z rękami wzniesionymi ku niebiosom, śmiejącego się szaleńczo. Jego laska płonęła tym samym purpurowym ogniem, który trafiał jego wojowników.
Wilki doskakiwały i gryzły, wdzierając się coraz głębiej w szeregi wojowników Myrsy. Ich brudne szpony i ostre kły wbijały się bezlitośnie w żywe ciała. Wojownik trzymający sztandar Middenheim, nie zdołał nawet krzyknąć, gdy wilcze zębiska zacisnęły się na jego głowie i zgruchotały czaszkę jednym kłapnięciem szczęk. Zwierzę żarłocznie wyszczerzyło zaśli-nione kły, a między wojownikami północy rozległ się wielki lament, gdy ich sztandar poleciał na lód.
Sigmar wyskoczył do przodu i zdołał go pochwycić, zanim jedwabisty materiał dotknął ziemi. Uniósł sztandar wysoko, a następnie wbił zao-strzone drzewce głęboko w lód.
– Sztandar wciąż stoi! – krzyknął. – Tak jak i wy!
Dwa wilki rzuciły się w jego stronę, ale Sigmar wyszedł im na spotkanie bez cienia strachu. Ghal-maraz zmiażdżył kręgosłup pierwszego i wbił się w jego martwe serce. Druga bestia kłapnęła na niego olbrzymimi szczękami, ale zanurkował pod pyskiem zwierzęcia i chwycił miecz należący do mar-twego żołnierza, który wcześniej niósł sztandar. Wilk obrócił się, żeby sta-nąć do niego przodem i wtedy Sigmar wbił ostrze pomiędzy jego szczęki. Zwierzę zawyło i opadło na lód. Jego ciało momentalnie zaczęło się kurczyć i obracać w proch.
Zmotywowani odwagą Imperatora wojownicy Myrsy rzucili się do walki z wilkami, spychając je za pomocą płonących pochodni i dzikich okrzyków w stronę braci czekających z nastawionymi włóczniami.
Myrsa zbliżył się do niego. Jego biała zbroja poplamiona była krwią i oszpecona głębokimi rysami. W napierśnik miał powbijane pożółkłe szpony i splamione krwią kły. Włosy Wiecznego Wojownika były rozwichrzone, a on sam wyglądał zupełnie jak jeden z barbarzyńców z północy, z których wywodziło się jego plemię.
– Trudna walka – stwierdził Myrsa.
– To jeszcze nie koniec – odparł Sigmar, kiwając głową w stronę wieży, gdzie na jej szczycie Morath gromadził kolejne błyskawice. – Jesteś ze mną?
Myrsa skinął głową i zarzucił młot na ramię.
– Jak zawsze, panie – odpowiedział.
– A więc skończmy z tym!
Topór Pendraga wbił się w twarz rozpadających się zwłok. Już dawno temu krew w żyłach istoty zastygła i zmieniła się w coś w rodzaju mułu. Teraz paskudna wydzielina opryskała mu zbroję. Otrząsnął się ruszając do walki, a kawałki zgniłego mięsa opadły na znajdujących się dokoła wojow-ników. Przedzierał się przez hordę nieumarłych. Wrogowie padali jak muchy pod ciosami Gwardii Książęcej, ale ich szeregi nie miały końca.
Bolało go już ramię od wycinania sobie drogi pomiędzy napuchniętymi ciałami mężczyzn i kobiet, którzy kiedyś liczyli na jego ochronę. Mimo że każda zabita istota oznaczała kolejną duszę uwolnioną spod władzy nek-romanty, to jednocześnie śmierć każdego nieumarłego wbijała mu się w serce jak zardzewiały gwóźdź. Nacierali na niego i na resztę Gwardii Ksią-żęcej uzbrojeni tylko w pazury i zęby. W jakichkolwiek innych okoliczno-ściach wyglądałoby to śmiesznie, ale tu i teraz nikomu nie było do śmiechu.
Każdy wróg już dawno złamałby się pod śmiercionośnymi ciosami jego żołnierzy i rzucił do ucieczki, ale ci wojownicy nie posiadali własnej woli. Byli marionetkami w rękach Moratha i w związku z tym nigdy się nie wy-cofywali. Przestawali walczyć dopiero wtedy, gdy niszczono ich nie– umarłe ciała.
Coraz więcej szkieletów padało pod ciosami jego topora. Zerknął w lewo, żeby upewnić się, że jego wojownicy poruszali się w takim samym tempie jak Białe Wilki. Nie mógł dostrzec Sigmara, ale był pewien, że Imperator znajduje się w wirze walki, tam gdzie jest w tej chwili najgoręcej. Po drugiej stronie doliny ujrzał wciąż łopoczący wysoko sztandar Fauschlagu. Przez chwilę poczuł się winny, że nie walczy pod nim.
Sigmar przydzielił mu zadanie niesienia Smoczego Sztandaru. Pendrag nie mógł odmówić, ponieważ był to wielki zaszczyt i tylko wojownicy wy-jątkowej odwagi mogli wypełniać ten obowiązek. Spojrzał na niegdyś białe płótno teraz poczerwieniałe od krwi wielu ludzi, którzy pod nim dzielnie walczyli. Wyszyta złotą nicią sylwetka smoka migotała w świetle księżyca i blasku błyskawic uderzających w armię Sigmara.
Pendrag poczuł podmuch lodowatego wiatru. Miał wrażenie, że otoczył go nieskończony chłód, jakby zanurzył się w zamarzniętym jeziorze pod swoimi stopami. Obrzydliwe, trupie istoty odsunęły się z drogi, robiąc przejście dla oddziału wojowników w zbrojach, dzierżących potężne dwu-ręczne miecze, które lśniły tajemniczym światłem. Zbliżali się oni w stronę oddziału Gwardii Książęcej. Ich brązowe i żelazne zbroje były pordzewiałe, a za ponurymi posłańcami śmierci łopotał na lodowatym wietrze sztandar o barwie najczarniejszej nocy.
Nieumarli wojownicy zaatakowali żołnierzy Gwardii Książęcej, a w ich rękach zalśniły widmowe ostrza. Podczas gdy szkielety walczyły bezmyśl-nie, kierowane jednie głodem, te istoty były wyszkolone i robiły użytek z umiejętności nabytych za życia. Olbrzymie ostrza błyszczały w świetle księżyca, a wojownicy, żywi i martwi, padali pod ciosami długich, ciężkich mieczy.
Szkielety walczyły z siłą, która stała w sprzeczności z ich kruchymi syl-wetkami. Miecze, którymi posługiwali się nie– umarli, były równie śmier-cionośną bronią, jak te w rękach żywych. Świecąc mrocznym blaskiem wbi-jały się w ludzi północy. Każdy z pokonanych ginął z głową odrąbaną od tu-łowia. Ostrza martwych wojowników śmigały z prędkością niemożliwą do osiągnięcia przez śmiertelników. Każdy cios był precyzyjnie wyważony i wycelowany tak, żeby zabić jednym zamachem. Jedyną przewagą Gwardii Książęcej było to, że z kolei pordzewiałe zbroje nieumarłych nie stanowiły żadnej ochrony przed ich mieczami – każdy cios roztrzaskiwał kościotrupa na kawałki.
Olbrzymi wojownik w brązowej zbroi pokrytej śniedzią walczył w sa-mym środku bitewnego zgiełku. Ciało odchodziło mu od kości, a w oczodo-łach lśniło grobowe światło. Skorodowany pancerz wyglądał, jakby wykuto go setki lat temu. Pendrag zdał sobie sprawę, że stoi naprzeciwko jakiegoś dawnego króla, wielkiego przywódcy pochowanego w skalnym grobowcu gdzieś w tych górach. Wieczny odpoczynek władcy przerwała plugawa ma-gia nekromanty. Miecz nieumarłego króla lśnił jak pokryty szronem, a Pen-drag wyczuwał, że ostrze chce pożreć jego duszę.
Wbił więc Smoczy Sztandar w lód i uniósł topór w obu dłoniach.
– Jesteś mój! – ryknął Pendrag i wymierzył broń o dwóch ostrzach w stronę martwego króla.
Potężny władca usłyszał wyzwanie i nie mógł go zignorować, zupełnie jak żywy wojownik. Wyciągnął lśniące ostrze z piersi ostatniej ofiary i na-tarł na Pendraga, a w jego oczodołach płonął zimny ogień. Król zamachnął się mieczem z pordzewiałego brązu tak szybko, że Pendrag ledwie miał czas, żeby zablokować cios. Wykręcił swój topór, odbijając oręż nieumarłe-go. Pendrag okrążył władcę i zamachnął się bronią w jego plecy, ale cios zo-stał zablokowany. Jakimś niepojętym sposobem, wojownik wyprowadził ostrze wokół siebie i sparował cios.
Pomarszczona skóra pradawnego władcy popękała, gdy uśmiechnął się triumfalnie. Otworzyły się szczęki i Pendraga owionął cuchnący oddech, jak wyziew z bagiennego dna. Zachwiał się, powstrzymując wymioty obez-władniony fetorem dobywającym się z paszczy umarlaka. Rzucił się tył, ale instynktownie uniósł przed siebie topór, spodziewając się ataku. Miecz króla uderzył go w napierśnik i zwalił z nóg. Pendrag wypuścił z rąk topór i pośliznął się na lodzie.
Sunąc po gładkiej powierzchni, rył srebrnymi palcami po lodzie, aż wreszcie zatrzymał się na czymś wystającym z zamarzniętej skorupy. Pra-dawny władca szedł ku niemu powolnym, miarowym krokiem z uniesio-nym mieczem, gotów go wykończyć. Nad głową Pendraga załopotało coś czerwonego. Uniósł głowę i ujrzał Smoczy Sztandar. Zakrwawiony materiał pobłyskiwał w świetle Trupiego Księżyca.
Martwy król uniósł miecz i już miał zdjąć mu głowę z ramion, kiedy Pendrag wyszarpnął drzewce sztandaru z lodu i przewrócił się na kolana, o włos unikając ostrza wymierzonego w swoją szyję. Rzucił się do przodu, a zaostrzony trzonek trafił w samo serce śmiertelnego wroga.
Obie bronie dosięgły celu w tej samej chwili. Srebrny czubek drzewca wbił się w pordzewiałą zbroję i zanurzył w piersi dawnego władcy. Tym-czasem widmowe ostrze uderzyło Pendraga w szyję. Ujrzał przed oczami oślepiający błysk, kiedy miecz wroga zazgrzytał, ocierając się o obręcz na szyi, którą mistrz Alaryk podarował mu wiele lat temu. Wrzasnął, gdy kra-snoludzki metal sparzył mu skórę, starając się odeprzeć straszliwą moc drzemiącą w ostrzu martwego króla.
Srebrny czubek sztandarowego drzewca przebił się przez ciało nieu-marłego i wyszedł z jego pleców. Zaraz potem, gdy trup opadł ciężarem ciała na trzonek, z rany wysunął się krwawy materiał. Złowrogi płomień w oczach potwora zgasł, a straszliwa moc, która ożywiała jego martwe kości, ulotniła się. Królewski szkielet wnet rozpadł się na kawałki. Kości i frag-menty pordzewiałej brązowej zbroi spadły z brzękiem na lód.
Pendrag wypuścił z płuc westchnienie straszliwej ulgi. Wciąż trzymał sztandar w ręku. Sięgnął do szyi, aby ściągnąć z niej zdeformowaną obręcz. Wykuty ze krasnoludzkiego gwiezdnego żelaza i ukształtowany runicznymi młotami naszyjnik był okropnie gorący. Pendrag upuścił go i obręcz zapadła się w zamarzniętej powierzchni jeziora, a znad miejsca, gdzie znikła pod skorupą lodu, uniosły się kłęby pary.
Kiedy tylko zginął pradawny władca, jego wojownicy natychmiast zaczę-li się rozpadać. Po śmierci byli związani ze swym królem tak mocno jak i za życia, więc teraz ich dusze mogły opuścić gnijące klatki, w których zostali uwięzieni. Pendrag odetchnął z ulgą, gdy nieumarli wojownicy obrócili się w stertę kości i żelaza. Jego ludzie stali w tej chmurze pyłu, a na ziemi leżały bezgłowe zwłoki ich towarzyszy broni. Bilans był straszliwy — mimo że walka trwała krótko, to od każdego ciosu martwego wojownika zginął jeden z żywych.
Pendrag ponownie wbił Smoczy Sztandar w ziemię i użył drzewca, żeby się podnieść.
Daleko po lewej stronie wojownicy Myrsy napierali do przodu, wycinając sobie krwawą ścieżkę pomiędzy szeregami ujadających wilków o przegni-łych ciałach i rozkładającej się sierści. Żołnierze pod wodzą Wiecznego Wojownika byli prostymi ludźmi, ale cechowała ich wielka odwaga, która sprawiała, że teraz podążali za swym Imperatorem prosto w paszczę zła.
Pośrodku pola bitwy Białe Wilki torowały sobie drogę do przodu, ale Pendrag nie potrafił dostrzec pomiędzy nimi Sigmara.
Gwardia Książęca ustawiła się w formacji wokół sztandaru, który Pen-drag ściskał kurczowo w srebrnej dłoni. Ujrzał wyraz wyczekiwania na ich twarzach i uniósł wysoko karmazynowy baner, po czym wskazał nim na lśniące mury nekromanckiej twierdzy.
– Do boju! – krzyknął. – Za Sigmara i Imperium!
Sigmar i Myrsa walczyli ramię w ramię, przedzierając się przez zastępy nieumarłych. Wojownicy z Middenheim podążali za swym Imperatorem, zmierzając w stronę bram mosiężnej fortecy. Pod wielkimi, żelaznymi wro-tami czekali na nich martwi wojownicy w szatach z symbolami Morra i Ulryka na piersiach.
Myrsa jednym zamachem zmiótł kolejnego wroga i zatrzymał się na chwilę, żeby uspokoić oddech. Potwory, z którymi walczyli, nie wykazywały żadnych umiejętności bojowych, ale samo ich istnienie było wystarczająco przerażające, aby odebrać człowiekowi chęć do życia i walki. Musiał wyko-rzystywać całą swoją odwagę, żeby nie zawahać się w obliczu takiego wy-naturzenia.
Za nim Sigmar walczył z siłą i determinacją przywodzącą Myrsie na myśl największych starożytnych herosów, legendarnych wojowników, takich jak Ostag Straszliwy, udoseski bohater Żelazna Czaszka czy Crom Ognista Pięść. Ghal-maraz śmigał wokół ciała Imperatora jak zamazana od prędkości ko-meta i gdzie uderzała, tam ginął kolejny nieumarły. Kości rozsypywały się na wszystkie strony, zgruchotane na kawałki, a przerażająca siła, która utrzymywała zwłoki przy nieżyciu, ustępowała.
Myrsa walczył młotem bojowym bardzo dobrze, wręcz wyśmienicie, ale nawet dając z siebie wszystko, nie był w stanie dorównać Sigmarowi. Szyb-kość i precyzja, z jaką Imperator rozdawał ciosy Ghal-marazem, zapierała dech w piersiach. Miało się wrażenie, że są z młotem w magiczny sposób zjednoczeni, a nawet, że oręż jest jakby częścią jego samego. Myrsa słyszał opowieść o tym, jak Sigmar wszedł w posiadanie broni krasnoludzkiego króla, ale chyba żaden z krasnoludów nigdy nie posługiwał się nią z takim mistrzostwem. Miał niezachwianą pewność, że ktokolwiek wykuł Ghal-maraza, wiedział, że to właśnie Sigmar będzie go w przyszłości dzier-żył.
Myrsa przeciągnął obuchem własnego młota po przegniłej twarzy istoty zamachującej się na niego rzeźnickim tasakiem. Kolejny szkielet atakował z sierpem w ręku. Nie walczyli z wojownikami, ale ze zwykłymi mężczyznami i kobietami, zniewolonymi przez umysł nekromanty. Każdy zadany cios podsycał wściekłość Myrsy, ponieważ to był jego lud, Middenlandczycy, którzy zasługiwali na lepszy los niż ten.
Walczył przez cały czas przygotowany na spotkanie z następnym wro-giem, ale między nim a czarnymi wrotami fortecy znajdował się już tylko mur tarcz, za którymi stali wojownicy w zbyt dobrze znanych mu barwach. Myrsa jęknął przeciągle, rozpoznając tuziny znajomych twarzy. Byli to lu-dzie, którzy wyruszyli na wyprawy, aby odnaleźć źródło zła lęgnącego się w górach.
Sigmar także stał przed nieumarłymi zakonnikami Ulryka i Rycerzami Morra. Wojownicy o martwych twarzach byli równie niewzruszeni i nieu-gięci w obliczu zagrożenia, jak i za życia. Dusza Myrsy buntowała się na wi-dok takiego poniżenia wspaniałych, honorowych żołnierzy.
Obejrzał się na Sigmara i zobaczył na jego twarzy ten sam wstręt. Ludzie, którzy mieli zwalczyć wielkie zło, byli teraz zmuszeni mu służyć. Jego złość pokonała nawet przerażenie, które odczuwał na widok żywych trupów. Myrsa natarł na ścianę tarcz, a jego młot zataczał szerokie, śmiercionośne łuki.
Middenlandzcy wojownicy podążyli za nim i słyszał ich dzikie okrzyki przebijające się przez łomot stóp uderzających o lód. Czuł w pobliżu bli-skość Sigmara ruszającego do ataku i sama obecność Imperatora pozwoliła mu odzyskać spokój. Mur tarcz stał przed nimi niewzruszenie, a martwi wojownicy zapierali się o nie i podnosili miecze nad ich górną krawędź.
Żywi i martwi zderzyli się jak dwie masy żelaza i mięsa. Myrsa zabloko-wał cios trzonkiem swego młota i wbił obuch w tarczę stojącą przed nim. Sigmar wyrąbał olbrzymią dziurę w szeregach nieumarłych i rzucił się w nią. Torował sobie drogę mieszanką umiejętności i brutalnej siły.
– Za mną! – krzyknął. – Rozwalcie ich! Wojownicy wlali się w szczelinę za nim, rozdając dokoła ciosy. W zwy-kłej bitwie mur tarcz runąłby pod takim naporem, ale nieumarli pozostali na swych pozycjach, tnąc, dźgając i blokując, jakby nic się nie stało.
Miecz odbił się od zbroi Myrsy. Przeciwnik poprowadził go w górę i ostrze zahaczyło o hełm, a następnie zerwało osłonę z policzka. Krew try-snęła z zarysowanego podbródka, a po chwili Myrsa wypluł wybity ząb.
Gdy nieumarli zacieśnili szeregi i naparli na nich, miażdżąc ich tarczami i dźgając zza nich mieczami, stracił Sigmara z oczu. Mimo że przyjaciele zmienieni we wrogów już nie żyli, to ich zbroje były wciąż błyszczące, a broń ostra. Lód stał się jeszcze bardziej śliski, bo pokrywała go krew oraz wnętrzności, świeże i przegniłe. Okrzyki bólu odbijały się echem od ścian krateru, kiedy ludzie ginęli z rąk tych, którzy niegdyś przysięgali im brater-stwo.
Myrsa zablokował niezdarny cios mieczem i zamachnął się od góry mło-tem, rozdzierając napastnikowi tarczę. Uderzenie było tak silne, że wyrwał przeciwnikowi z tułowia rękę, w której trzymał osłonę. Uniósł młot ponow-nie, tym razem, żeby wykończyć chodzącego trupa, lecz zawahał się, widząc twarz wroga.
– Kristof? – szepnął na widok Brata Miecza z czasów, zanim jeszcze zło-żył przysięgę i stał się Wiecznym Wojownikiem. Razem walczyli z zielono-skórymi w Górach Środkowych i z grabieżczymi Norsami na wybrzeżu. Wspólnie również oczyścili całe połacie lasu z ohydnych zwierzoludzi. Kri-stof z tuzin razy uratował mu życie przy różnych okazjach, a Myrsa spłacił ten dług wielokrotnie. Wiedział, że może się zdarzyć, iż podczas tej wypra-wy przyjdzie mu stanąć oko w oko z Bratem Miecza. Miał jednak cichą na-dzieję, że Kristofa nie będzie pomiędzy ożywionymi trupami.
Opuścił młot.
– Mój Bracie Miecza... Co oni ci zrobili? – zapytał.
W odpowiedzi w jego stronę wystrzeliło ostrze Kristofa, ten sam miecz, który kiedyś Myrsa mu podarował. Spróbował uniknąć ciosu, ale chwila zadumy nad losem przyjaciela drogo go kosztowała. Ostrze wbiło mu się w ciało tuż pod dolną krawędzią napierśnika, a kółka koszulki kolczej prysły, gdy wykuty na północy miecz zanurzył się w jego brzuchu. Myrsa krzyknął, czując jak od rany płynie lodowate zimno. Miał wrażenie, że został trafiony odłamkiem wiecznej zmarzliny.
Opadł na kolana. Przeciwnik wyszarpnął miecz z rany. Myrsa uniósł głowę i spojrzał na człowieka, z którym wymieniał przysięgi wiecznego braterstwa. Zobaczył, że w zapadniętych oczodołach Kristofa nie było na-wet śladu świadomości.
Czuł, że ból w ranie słabnie. Obserwował ostrze unoszące się, a następ-nie opadające w zwolnionym tempie, jakby mu się to wszystko śniło. Bły-snął metal i usłyszał ogłuszający szczęk, kiedy przepięknej roboty młot za-trzymał miecz Kristofa. Obuch odbił ostrze w bok, a wojownik trzymający młot, wbił trzonek prosto w twarz istoty, która niegdyś była Bratem Miecza Myrsy. Nadgniła czaszka pękła, a powrotny cios zgruchotał Kristofowi klat-kę piersiową i niemal przeciął go na pół.
Myrsa poczuł, że silne dłonie podciągają go na nogi i zobaczył utkwione w sobie niespokojne spojrzenie Sigmara. Ból w ranie powrócił ze zdwojoną siłą. Krzyknął, dostrzegłszy, że całe podbrzusze ma zalane ciepłą krwią.
– Zabrać go! – rozkazał Sigmar, kładąc go ostrożnie na lodzie i krzycząc na jakichś ludzi, których Myrsa nie był w stanie zobaczyć. Wojownicy z Middenheim klęknęli wokół niego. Ktoś zdjął mu zbroję i przycisnął dłonie do rany. Ból był nie do opisania, ale słabł z minuty na minutę.
Chmury były ciemne i purpurowe. Od czasu do czasu przecinał je zygzak błyskawicy. Myrsa pomyślał sobie, że nie chce umierać pod tak paskudnym niebem. Nagle zobaczył nad sobą twarz Sigmara, na której malował się nie-kłamany strach.
Imperator zerwał sobie coś z szyi i wcisnął mu to w dłoń. Myrsa podniósł głowę i zobaczył brązowy wisiorek, na którym wyryte były wrota.
– Trzymaj się, Myrso – szepnął Sigmar.
– Wrota Morra – wycharczał. – Czyli nadszedł mój czas? Czy ja umieram?
– Nie – obiecał Sigmar, mimo że wzdrygnął się, słysząc słowa Myrsy. – Będziesz żył. Ojciec podarował mi ten wisiorek, kiedy groziło mi śmiertelne niebezpieczeństwo i dzięki niemu przeżyłem. Tobie odda tę samą przysłu-gę.
Sigmar skinął na stojących za jego plecami ludzi.
– Nie pozwólcie mu umrzeć bez względu na wszystko!
Myrsa przycisnął brązowy wisiorek do serca, słysząc, że
Sigmar udał się z powrotem do boju.
Imperator puścił się biegiem w stronę wrót do Mosiężnej Twierdzy. Za nim ruszyły niezorganizowane grupki wojowników. Wszystkie pozory szy-ku i porządku znikły podczas desperackiej walki o przełamanie muru tarcz. Dokonali wyłomu w linii obrony nekromanckiej cytadeli, ale nie obyło się bez strat. Setki ludzi Sigmara doznało obrażeń. Nawet jeśli udałoby im się pokonać Moratha, ciężej ranni mogliby nie przeżyć drogi powrotnej do Middenheim.
Ta myśl sprawiła, że zaczął biec szybciej w stronę wrót. Wynurzył się po drugiej stronie na wybrukowanym dziedzińcu wewnątrz starej fortecy. Mo-siężna Twierdza okazała się nie bardziej rzeczywista niż spreparowane przez czarnoksiężnika i zamknięte pod lodem miasto. Zupełnie jak pod-wodna metropolia była to jedynie sztuczka, migocząca fatamorgana stwo-rzona przez Moratha, fikcja, która miała przywoływać dawną chwałę i za-pomniane wieki temu triumfy.
Mury były zupełnie pozbawione schodów czy flanek, a wieże okazały się gładkimi kolumnami kamienia, bez dostępu do środka. Nieliczne budynki znajdujące się na dziedzińcu były niczym więcej jak zrujnowanymi rudera-mi, rozpadającymi się w proch przy silniejszym podmuchu wiatru. Praw-dopodobnie kiedyś znajdowała się tu górska forteca, ale musiało być to tak dawno temu, że ślad o niej nie zapisał się na kartach ludzkiej historii.
Jedyną rzeczywistą budowlą wewnątrz twierdzy okazała się wieża wzniesiona z błyszczącego, perłowego kamienia. Jej szczyt jarzył się od wy-ładowań błyskawic. Martwy blask bijący z laski nekromanty rzucał na spo-dnią warstwę chmur chorobliwy, zły blask. U podnóża wieży znajdowały się drzwi zwieńczone lukiem, z którego zwisały czaszki. Ze środka wydobywała się widmowa mgła, a za jej zasłoną widać było wijące się obrzydliwe kształty, potępione dusze więzione przez złą moc Moratha.
Sigmar podbiegł do wieży, a wojownicy z Fauschlagu ruszyli za nim. Ich miecze lśniły, a w sercach rósł gniew na znienawidzonego nekromantę. Kosmyki mgły zwijały się i tańczyły, gdy duchy poddawały się żelaznej woli swego pana. Na jego rozkaz ruszyły, sunąc nad lodem w stronę żołnierzy Sigmara jak połyskujące komety, za którymi furkotały serpentyny światła.
Po chwili Sigmar zauważył, że były to duchy kobiet, poruszające się w powietrzu jakby pływały w wodzie. Ich twarze były przepiękne. Imperator opuścił młot, brzydząc się myślą, że mógłby zaatakować kobietę, nawet je-żeli pozostawała tylko widmem.
Wtedy duchy otworzyły usta i wrzasnęły.
Przerażające wycie wbiło się w duszę Sigmara jak ogniste szpony. Opadł na kolana i upuścił Ghal-maraza. Obie dłonie przycisnął do uszu, żeby nie słyszeć straszliwego dźwięku. Jedna z upiorzyc zawisła w powietrzu przed nim. Kobieta ubrana była w całun pogrzebowy, który wirował wokół jej wychudzonego ciała, jak gdyby żył własnym życiem. W jednej chwili piękna powłoka spłynęła z jej twarzy, odsłaniając czaszkę oraz oczodoły, w których płonęła czysta nienawiść. Wokół twarzy kłębiła się długa grzywa ostrych jak kolce włosów. Sigmar natychmiast zdał sobie sprawę, że to nie były ofiary Moratha, ale istoty rodem z otchłani.
Wyły wokół wojowników Imperium zwijających się w męczarniach, próbując przysporzyć im chociaż części wiecznego cierpienia, na które sa-me zostały skazane. Widmowe szpony rozdzierały zbroje, a żałośliwy la-ment ciął głębiej niż jakiekolwiek ostrze. Niektórzy żołnierze oszaleli ze strachu i rzucili się do ucieczki. Inni po prostu padli trupem. Ich twarze za-stygły w grymasie przerażenia, a pod powiekami mieli wyryty obraz kosz-marów przeznaczonych tylko dla ich oczu.
Umysł Sigmara wypełnił się wizjami, w których jego rozkładające się ciało leżało pod ziemią zżerane przez robaki. Z ust wyrwał mu się krzyk, kiedy ujrzał Ravennę. Jej onegdaj piękne rysy były zupełnie zniszczone przez larwy, a ciało wzdęło się i nadgniło, przybierając niebieskawy odcień oraz niezdrowy woskowy poblask.
Łzy pociekły mu po twarzy, a przerażone serce zatłukło się w piersi. Ból pulsujący w głowie był nie do opisania. Miał wrażenie, że każdy nowy jęk z ust bestii odrywa jego duszę coraz bardziej od śmiertelnego ciała.
Ale wtem usłyszał zgoła inny dźwięk, który przedarł się do jego umysłu i zagłuszył nienaturalnie przerażające wycie straszliwych kobiet. Był to głos dziczy, dźwięk, który trafiał prosto do jego serca i reprezentował wszystko, co dla niego najważniejsze. Hymn Imperium i jego władcy.
Wycie wilków.
Sigmar przekręcił głowę w stronę źródła dźwięku i zobaczył, że przez bramę na dziedziniec wlewają się wojownicy: Gwardia Książęca pod wodzą Pendraga i Białe Wilki z Redwanem na czele. W zbrojach o barwie srebra i czerwieni, w pelerynach z wilczego futra i z trzepoczącym na wietrze Smo-czym Sztandarem, parli przed siebie jak zimowa burza. Ich włosy rozsypały się w nieładzie, a każdy z mężczyzn ryczał z taką dzikością, na jaką tylko go było stać. Ich wycie brzmiało jak to, którym swoje przybycie zwiastowała sfora Ulryka. Sigmar dostrzegł swoich przyjaciół na czele oddziału tych dzielnych ludzi. Miecz i młot siały spustoszenie wśród nieumarłych.
Uwolniony od straszliwej, rozdzierającej duszę agonii, która stała się je-go udziałem za sprawą upiornego wycia, Sigmar zaryczał z wściekłości. Widmowe kobiety nie miały już władzy nad żołnierzami Imperium, ponie-waż wiara w Ulryka umocniła ich dusze. Podbiegł do niego Pendrag.
– Jesteś ranny? – zapytał.
– Nie – odparł Sigmar i podniósł się przeganiając z umysłu ostatnie wizje śmierci.
– Trzymaj – powiedział Redwane, podając mu Ghal– maraza. – Upuściłeś go.
Sigmar wziął młot bojowy do ręki. Gdy tylko obrócił spojrzenie w stronę wieży Moratha, poczuł, że przez jego ramię przepływa niesamowity prąd mocy, jakby czarnoksiężnik pozazdrościł mu potężnego artefaktu. Za-mieszkała przez demony mgła powoli się rozrzedzała, jakby rozwiana przez silny wiatr. Otoczone czaszkami łukowate wejście do wieży ziało przed nimi jak otwór prowadzący do najgłębszej jaskini. W miejscu, takim jak to, mogła czekać tylko śmierć. Sigmar poczuł, że ściska mu się żołądek na myśl o wej-ściu do środka.
Z góry dobiegł go potworny śmiech i silna wola Imperatora natychmiast stwardniała, jak żelazo wykute przez krasnoludy. Zwrócił się do swych lu-dzi i ujrzał na ich twarzach tę samą determinację.
– Obywatele Imperium, dzisiaj nekromanta musi zginąć – warknął.
Rozdział 13
Zlekceważone ostrzeżenie
Sigmar wprowadził wojowników do wnętrza wieży. Pochłonęła ich ciemność. Wokół dęły silne wiatry, jakby wstępowali do lodowej jaskini ukrytej głęboko pod powierzchnią ziemi. Strzelisty cylinder wznosił się na zawrotną wysokość, a na szczycie tonął w bladym świetle śmierci. Bitewny harmider momentalnie ucichł, gdy tylko przekroczyli próg. We wnętrzu panowała nienaturalna cisza, która zwielokrotniała echem każde wypo-wiadane słowo. W środku nie było nikogo.
A jednak, w jakiś niepojęty sposób, we wnętrzu mieściło się olbrzymie cmentarzysko, liczące tysiące grobów. Wszędzie dokoła leżały przewrócone płyty nagrobne, stały kruszejące grobowce. Ziemia każdej mogiły była świeżo skopana, jakby martwi dopiero co zostali złożeni na wieczny spo-czynek. Jednak jakiś wewnętrzny głos mówił Sigmarowi, że ktokolwiek tutaj leżał, został pochowany setki lat temu.
– Nie podoba mi się to – wzdrygnął się Redwane, wskazując w stronę cmentarzyska.
– Są ich tysiące – dodał Pendrag.
Sigmar milczał. Patrzył na porośnięte mchem, wytarte stopnie wycięte w wewnętrznym obwodzie wieży.
Z góry wiał zimny wiatr, ten sam, który doprowadził go do tej ukrytej doliny. Zdawał się go przyzywać, jak gdyby rzucając mu wyzwanie albo może błagając, żeby wspiął się po schodach. Sigmar wyczuł w tym pod-stępnym wołaniu nadludzko potężną siłę. Dotarł jednak zbyt daleko, żeby mógł je po prostu zignorować.
– Tędy – wskazał. – Nie możemy się teraz zatrzymać!
Podbiegł w stronę schodów, a Redwane i Pendrag znaleźli
się tuż za nim. Biały Wilk nie mógł oderwać wzroku od ponurej nekropolii. Trupi Księżyc zalewał cmentarzysko bladym, zielonkawym światłem.
– Mam nadzieję, że potwory, które pokonaliśmy na zewnątrz, wyszły właśnie z tych grobów. Chciałbym, żeby już nic się tutaj na nas nie czaiło.
– Nie liczyłbym na to – odpowiedział Pendrag i w tej samej chwili wnę-trze wieży wypełniło się straszliwym wyciem.
Dźwięk dobiegał z głębi ziemi, jakby ona sama ryczała i drżała w posa-dach. Chwilę później ziemia przykrywająca groby zadrżała, a kamienne płyty stanowiące wieko dla grobowców zaczęły się z nich zsuwać i pękać od siły wstrząsów.
– Na kości Ulryka, czy to się nigdy nie skończy? – westchnął Redwane, gdy rozczapierzone ręce szkieletów zaczęły się wygrzebywać z ziemi i od-suwać kamienie broniące dostępu do zarosłych pajęczynami katakumb. Kolejne zastępy nieumarłych obudziły się ze snu, w tym wojownicy uzbro-jeni w krótkie, zakrzywione miecze. Ich pordzewiałe pancerze przedsta-wiały sobą widok zupełnie nieznany Sigmarowi. Napierśniki ukształtowane były w krzywizny i najeżone ostrymi kolcami – wyglądało na to, że zapro-jektowano je nie tylko z myślą o ochronie, ale i o zastraszaniu wroga. Za-pewne ci wojownicy ostatnim razem stali na polu bitwy tysiące lat temu.
– Jest ich zbyt wielu – stwierdził Redwane. – Nie damy rady przedrzeć się przez wszystkich.
Sigmar zerknął na spiralę schodów wiodących w stronę nimbu światła okalającego szczyt wieży.
– Może nie będziemy musieli – powiedział.
– Co masz na myśli? – zapytał Pendrag. Wojownicy z zamierzchłych cza-sów ruszyli, powłócząc nogami i zaczęli przesuwać swe gnijące zwłoki w stronę żołnierzy Imperium zastygłych w oczekiwaniu.
– Morath jest na górze, tam gdzie źródło jego mocy – wyjaśnił Sigmar. – Kapłani Morra powiedzieli mi, że kiedy osłabnie wola nekromanty utrzy-mująca kościotrupy przy nie-życiu, ich umęczone dusze powrócą do króle-stwa zmarłych, tam gdzie ich miejsce.
Redwane skinął głową, tak jakby usłyszał właśnie najbardziej naturalną rzecz pod słońcem. Poprawił uścisk dłoni na trzonku młota i skinął ponow-nie, tym razem biorąc głęboki oddech.
– Zatem ruszajcie – powiedział Biały Wilk, zwołując wojowników i naka-zując im uformować nierówny szereg u podnóża schodów. – My powstrzy-mamy tych umarlaków. Ty idź na górę i roztrzaskaj głowę nekromanty swoim młotem!
Sigmar i Pendrag biegli w górę schodów, przeskakując po dwa stopnie naraz. Parli do przodu, nie marnując czasu na odpoczynek ani rozmowę. By-li już zmęczeni marszem po górach i bitwą na lodzie, więc przy dodatko-wym wzmożonym wysiłku mięśnie Sigmara zaczęły palić jak przypiekane ogniem, ale nie odważył się zatrzymać. Z dołu dobiegał ich szczęk ostrzy i krzyki rannych.
Pendrag nie zgodził się, żeby Sigmar samotnie stawił czoła Morathowi. Teraz Brat Miecza dyszał i sapał, próbując dotrzymać mu kroku. Wciąż ści-skał w dłoni drzewce Smoczego Sztandaru. Jego niechęć do rozstawania się z symbolem działała na Sigmara uspokajająco. Kiedy staną do walki z tak potężnym artefaktem po swej stronie, tym samym dadzą wyraźny sygnał, że nekromanta nie może liczyć na litość ze strony Imperatora.
Panująca na polu bitwy atmosfera strachu, była jeszcze wyraźniej wy-czuwalna w wieży. Groza wypełniała budynek, mieszając się z powietrzem jak krew z wodą. W mroku pojękiwały i wiły się cienie, fantomy bez twarzy, które wirowały jak stada kruków. Za każdym razem, gdy jakiś wygłodniały upiór nurkował w ich stronę, Pendrag wznosił wysoko Smoczy Sztandar i demony z piskiem czmychały przed jego mocą.
Sigmar nie znał natury tej siły ale był wdzięczny za zaklęte w materiale magiczne formuły... A także za te, które przedmiot wchłonął podczas roz-licznych bitew.
Zerknął przez ramię, czując, że zbroja i młot coraz bardziej mu ciążą. Z każdym krokiem w górę schodów jakby przybywało im wagi. Bolały go wszystkie mięśnie i musiał zwalczyć chęć poddania się. Był wyczerpany. Już dawno przekroczył granice ludzkiej wytrzymałości, zarówno fizycznej, jak i psychicznej. Ni stąd ni zowąd w jego głowie rozległ się syczący głos, który zaczął go nakłaniać, żeby odrzucił spowalniające go ciężary i zaakceptował fakt, że nic więcej nie jest w stanie zrobić. Walczył z obcym umysłem ostat-nim wysiłkiem woli.
Zagryzł zęby i pochylił głowę. Przypomniał sobie, jak wspinał się na gó-rę, żeby stawić czoła smoczemu ogrowi Skaranorakowi. Wtedy koncentro-wał się tylko na stawianiu jednej stopy za drugą. Skupienie na jednym celu wówczas mu pomogło i teraz musiało być tak samo. Jednak mimo że wkła-dał w to całą siłę woli, to miał wrażenie, że jego stopy coraz bardziej przy-pominają ołowiane sztaby. Każdy krok w górę jawił się jako małe zwycię-stwo.
Słyszał za plecami świszczący oddech Pendraga. Zdawał sobie sprawę, że Brat Miecza zmaga się z tymi samymi trudnościami. W wieży pociemniało tak bardzo, że widział jedynie bladą poświatę otaczającą pokryty runami obuch Ghal– maraza. Wspinaczka wysysała z Sigmara wszystkie siły, osła-biała go i torowała drogę ciemnym myślom, które na co dzień czaiły się gdzieś w zakamarkach umysłu. Głosy szeptały, że jest zbyt słaby, głupi i śmiertelny, żeby zwyciężyć. Tylko przyjmując nauki czarnej magii można było oszukać śmierć i zobaczyć prawdziwe owoce swojej pracy. Żadnych wartych wspomnienia ambicji nie uda się zrealizować w trakcie jednego życia.
Sigmar starał się nie dopuszczać do siebie tego przeklętego głosu wąt-pliwości, który lągł się jak pasożyt w sercu każdego człowieka i podkopywał jego wiarę we własne możliwości. Nawet nie próbuj, ponieważ prędzej czy później twoje marzenia rozsypią się w proch, mówił głos. Nie ma sensu walczyć, bo za sto lat i tak nikt nie będzie o tobie pamiętał.
– Nie – syknął Sigmar. – O mnie będą pamiętać.
Od ścian wieży odbił się szyderczy rechot. Sigmar musiał zebrać wszyst-kie siły, żeby nie dać się przytłoczyć aroganckiej wyższości, która po-brzmiewała w echu. Poniesiesz klęskę i zostaniesz zapomniany, mówił głos. Poddaj się. – Jeżeli jesteś pewien mojej porażki, to dlaczego tak usilnie starasz się, żebym to ja w nią uwierzył?! – krzyknął.
Za jego plecami Pendrag jęknął cicho. Sigmar poczuł ciepło promieniu-jące z korony wykonanej przez Alaryka, która spoczywała gładko nasunięta na jego hełm.
– Być może przegram i z pewnością kiedyś umrę, ale się tego nie boję! – wrzasnął Sigmar prosto w przytłaczającą, duszną czerń. – Nie obawiam się porażki. Jeżeli czegoś się boję, to tego, żeby nigdy nie spróbować!
Ciemność ustępowała z każdym wykrzykiwanym słowem. Wreszcie znów był w stanie dostrzec schody i migoczące światło na szczycie wieży. Ledwie tuzin stopni dzieliło go od otworu w suficie w kształcie kwadratu, przez który należało wydostać się na dach. To stamtąd dobywało się choro-bliwe światło i dął zimny wiatr, który go tutaj doprowadził. Wieża jawiła się jak latarnia na końcu świata, ale nie symbolizowała nadziei, a jej całkowitą utratę.
Sigmar zerknął przez ramię i zobaczył, że Pendrag leży na plecach i mruga intensywnie oczami. Krótki, przerywany oddech i nieobecne spoj-rzenie sprawiały, że wyglądał jak człowiek, który właśnie obudził się z koszmarnego snu.
– Cokolwiek on ci mówi, nie wierz w to – powiedział Sigmar.
Pendrag obrócił ku niemu spojrzenie załzawionych oczu.
– Opowiedział mi o mojej śmierci.
Sigmar zobaczył w oczach Pendraga niekłamane przerażenie i potrzą-snął głową.
– Każdy kiedyś umrze, Pendragu, nie trzeba być czarnoksiężnikiem, żeby to wiedzieć – przemówił łagodnie. – Jeżeli tylko na tyle stać tego nekroman-tę, to nie mamy się czego obawiać.
Pendrag spojrzał za niego, na kwadrat światła u szczytu schodów. Skrzywił się, jakby brzydził się samym sobą.
– Nie mogę – wydusił. – Za bardzo się boję.
Sigmar zszedł kilka stopni i ścisnął Pendraga za ramię.
– To Morath powinien się nas bać – powiedział. – Wie, jaką my śmiertel-nicy dysponujemy siłą i dlatego jest przerażony. Stara się nas złamać, zanim się do niego dostaniemy i zniszczymy go.
Sigmar sięgnął po Smoczy Sztandar. Chwycił za sztywne, karmazynowe płótno i wyciągnął je przed przyjacielem.
– Niesiesz sztandar bohaterów, Pendragu – ciągnął. – Krew wielu dzielnych ludzi plami ten materiał i zhańbilibyśmy ich pamięć, gdybyśmy teraz zawiedli. Jesteś wojownikiem o wielkiej odwadze i muszę cię mieć dzisiaj u mego boku.
Pendrag nabrał haust powietrza w płuca. Sigmar widział, że przyjaciel pomału pokonuje czarną magię, która starała się ich osłabić. Pendrag wciąż się bał, ale wojowniczy duch odradzał się w nim na nowo.
– Zawsze będę stał u twego boku, przyjacielu – powiedział wreszcie.
Sigmar skinął głową i razem pokonali kilkanaście stopni dzielących ich od leża nekromanty.
Z góry rozciągał się widok na setki kilometrów potężnych górskich łań-cuchów. Krajobraz był tak spektakularny, że Sigmar niemal zapomniał, że stoją na szczycie wieży wzniesionej przy użyciu czarnej magii. Gigantyczne, pokryte śnieżnymi czapami szczyty majaczyły w oddali – poszarpane, nie-dostępne, ogromne skalne wieżyce, które z pewnością powstały wyrzeź-bione rękoma bogów.
W oddali różowawe chmury przylgnęły do wysokich szczytów jak pióra, ale kalały je brzydkie, czarne jak sadza plamy, ciemny tłusty dym, cuchnący rozkładem i zgniłym mięsem. Z wieży wystrzeliwały łuki błyskawic, a tłumy wyjących wiedźm o czaszkach zamiast twarzy krążyły dokoła jak uwięzione huragany.
Nekromanta na nich czekał. Na jego widok Sigmarowi zaparło dech w piersiach.
Sylwetka Moratha rysowała się na tle nieba jak odprysk najczarniejszej możliwej ciemności. Potworna, zła istota, która wysysała ze świata życie, stała przy krawędzi muru okalającego szczyt wieży. Poszarpane, czarne szaty nekromanty trzepotały i wzdymały się wokół jego sylwetki, mimo że żaden wiatr nie poruszał płaszczem Sigmara, ani materiałem Smoczego Sztandaru.
Czarnoksiężnik był do nich odwrócony plecami i nie dawał po sobie znać, że w ogóle ich zauważył. Przez jedną, krótką chwilę Sigmar pomyślał o tym, żeby się rozpędzić i zepchnąć go z perłowej wieży, ale zaraz potem niemal wybuchnął śmiechem na myśl o tak bezsensownym planie.
Morath obrócił głowę, a widok jego upiornych rysów był jak cios prosto w serce. Ujrzeli twarz samej śmierci. Głowę nekromanty pokrywała cienka skóra ciasno naciągniętą na kanciaste kości. Na głowę miał nasunięty kap-tur, a jego rysy były skąpane w blasku rzucanym przez jaśniejące błyskawi-ce i straszliwą poświatę bijącą z laski. Ani Sigmar ani Pendrag nie przygotowali się na to, że z tak potwornej twarzy będą mogły na nich patrzeć ludzkie oczy. W swej nienawiści do czarnoksiężnika wyobrażali sobie Moratha jako nieludzkie monstrum, isto-tę zrodzoną z mroku, z którą nie mogło ich łączyć żadne podobieństwo.
A jednak w udręczonych oczach nekromanty zobaczyli wściekłość i go-rycz, których źródło biło w emocjach zbyt dobrze znanych rodzajowi ludz-kiemu – w strachu, żalu, stracie i udaremnionych ambicjach doprowadzają-cych go do szaleństwa oraz popełniania aktów takiej deprawacji i okrucień-stwa, że nawet łaska bogów nie mogłaby zbawić jego potępionej duszy. Ktoś taki miał słuszny powód, żeby lękać się śmierci i czekającego po niej sądu.
– Na bogów – wyrwało się Pendragowi. – Czym ty jesteś?
Morath rozciągnął usta w przerażającym uśmiechu, odsłaniając lśniący i poczerniały język, którym oblizał pożółkłe pieńki zębów. W tym grymasie znikły wszystkie pozory człowieczeństwa. Sigmar zmusił się do wykonania kroku naprzód, ściskając mocno Ghal-maraza i skupiając całą swoją odwagę na tym jednym akcie.
Utkwił wzrok w Moracie, gdy ten uniósł wysuszoną dłoń i zerwał kaptur z głowy. Sigmar zawahał się w pół kroku, gdy na skroni nekromanty zalśni-ła pradawnym blaskiem złota korona. Królewski klejnot dysponował znie-walającą mocą. Cudowny artefakt musiał zostać wykonany w dawno zapo-mnianych wiekach i z pewnością jego twórca zaklął w nim całą swoją moc.
Morath zasyczał i obrócił się, aby stanąć twarzą w twarz z Sigmarem i Pendragiem. Wokół niego zawirowały cienie, jak gdyby spowijał go mrok najgłębszej nocy. Teraz Sigmar miał szansę przyjrzeć mu się bliżej i do-strzegł, że Morath jest zgarbiony i wychudzony. Jego ludzka skorupa pod-dała się działaniu czasu i rozkładu. Przez dziury w poszarpanych szatach prześwitywały żebra. Sigmar jednak wiedział, że mocy nekromanty nie ocenia się po pozorach kruchej sylwetki.
– Przebyłeś długą drogę, żeby umrzeć – odezwał się Morath. Jego głos był jedwabisty i uwodzicielski, wyraźnie kontrastując z potworną aparycją.
– Tak samo jak ty – odciął się Sigmar. – Daleko stąd do Mourkain.
Morath roześmiał się szczerze, jak gdyby padł właśnie wyborny żart zrozumiały tylko dla nich dwóch.
– Mówisz o miejscu, którego nie znasz – powiedział nekromanta. – O Im-perium, które upadło, zanim jeszcze twoje zdegenerowane plemię przybyło na te tereny.
Sigmar wzdrygnął się, słysząc słowa Moratha, jakby każde z nich było grotem zanurzonym w truciźnie, a następnie wystrzelonym w niego.
– Ale ty nie potrafiłeś pozwolić mu odejść, prawda? – zapytał Sigmar.
– A czy ty pozwoliłbyś swojemu Imperium zginąć przez głupotę jednego człowieka, Sigmarze Młotodzierżco? – zapytał Morath, robiąc krok w jego stronę.
– Wszystko ma swój czas i na każdego przychodzi kres.
– Nieprawda – sprzeciwił się Morath. – Dotarłem tutaj bliski śmierci, ale ukryty przed ludzkim wzrokiem, głęboko pod ziemią zapadłem w sen, który trwał stulecia. Teraz powstałem na nowo, a twoje Imperium już umiera. Naprawdę tego nie czujesz? Każdy podmuch wiatru przynosi zimny dotyk śmierci, którą zwiastuje twojemu królestwu. Wkrótce wszystko, co kochasz, zginie...
– Nie, jeżeli najpierw cię zabiję – powiedział Sigmar. – Ten kraj jest silny i zdoła się oprzeć twojej magii.
– Nie – odparł zdecydowanie Morath. – Dość już tego gadania. Nadszedł twój czas, ale nie bój się, przywołam twą duszę z zaświatów i staniesz u mego boku. Razem wzniesiemy nowe Imperium na trupach twej przeklętej rasy.
– Przybyłem tutaj, żeby udaremnić twoje plany – powiedział Sigmar. Zmuszał się przy tym, żeby zbliżyć się do straszliwej, paskudnej sylwetki nekromanty. Wiedział, że jeśli uda mu się podejść na taką odległość, żeby zadać jeden cios, będzie po wszystkim.
Morath zachichotał i Sigmar poczuł w sercu ukłucie zimna.
– Myślisz, że znalazłeś się tutaj z własnej woli? Głupi, arogancki człowiek – szydził Morath. – Nawet leżąc pogrzebany pod ziemią wyczuwałem twoją siłę i wiedziałem, że będę musiał cię tu ściągnąć. Ktoś taki jak ty będzie ide-alnym generałem w mej armii nieumarłych, kiedy odbuduję majestat Mo-urkain.
Morath uniósł dłoń. Sigmar zwolnił. Poczuł, że okowy odpowiedzialno– ści, którymi był przykuty do swego ludu, nagle zacisnęły się i zgniotły go z ogromną siłą. Marzył o rządzeniu zjednoczonym ludzkim Imperium już jako dziecko, przechadzając się między grobowcami na Wzgórzu Wojowników. Nic jednak nie przygotowało go na realizację tego zadania w rzeczywistości.
Ogromny ciężar tego przedsięwzięcia przygniótł go teraz ze straszliwą siłą. Sigmar opuścił ręce. Wiedział, że to tylko działanie magii Moratha, ale nie potrafił jej się oprzeć.
Opadł na kolana. – Nie potrafię – wyszeptał.
Pendrag wciąż stał obok niego i oddychał ciężko, przyciskając kurczowo Smoczy Sztandar do piersi.
– Co ty robisz? – zapytał.
– To dla mnie zbyt wiele – odparł Sigmar.
Pendrag wstrzymał oddech i spojrzał na Moratha.
– Walcz z nim! Twoi ludzie giną na dole, żeby dać ci więcej czasu!
– Nie dbam o to – powiedział Sigmar zdejmując hełm i odrzucając go na bok. Pendrag bezradnie patrzył, jak wspaniale wykonany hełm wypada przez otwór w podłodze. Po chwili słyszał już tylko, jak z brzękiem odbija się od stopni i spada na dno wieży.
– Wstań i walcz! – zażądał Pendrag, podciągając go za ramiona.
– Nie rozumiesz?! – wrzasnął Sigmar. – To za dużo jak dla jednego czło-wieka. Imperium... Nigdy nie będziemy bezpieczni. Nigdy. Zawsze znajdzie się ktoś lub coś chcącego nas zniszczyć, czy to będą zielonoskórzy z gór, Norsowie albo inni najeźdźcy zza morza, zdeformowane leśne bestie czy nekromanci. Nie możemy walczyć z nimi wszystkimi. Wciąż toczymy wojny a końca nie widać. Wreszcie komuś uda się nas pokonać i zatopić ten kraj w krwi. To nieuniknione, dlaczego więc mamy się starać podtrzymać płomień, jeżeli i tak wiemy, że któregoś dnia zgaśnie?
Dobiegł ich triumfalny śmiech Moratha. Sigmar ujrzał, jak czarna postać nekromanty puchnie i wydyma się. Taki efekt dawały jego szaty rozpoście-rające się na wietrze jak skrzydła olbrzymiego nietoperza.
Pendrag ryknął i rzucił się na nekromantę, ale wystarczyło skinienie wysuszonej dłoni Moratha, żeby upadł. Sztandar wypadł ze srebrnych pal-ców i przesunął się po gładkiej, kamiennej podłodze, aż wreszcie zatrzymał się na krawędzi wieży. Zakrwawiony materiał łopotał dziko na wyjącym wietrze okrążającym budowlę.
Morath prześliznął się w powietrzu i uniósł nad Pendragiem, wykrzy-wiając twarz w makabrycznym uśmiechu. Przechylił głowę na jedną stronę jak padlinożerny ptak zastanawiający się, które z oczu zwłok ma wydziobać jako pierwsze.
– Opowiedziałem ci o twojej śmierci, a mimo to przyszedłeś – wysyczał nekromanta. – Będziesz dobrym porucznikiem na rozkazach mego nowego generała.
Wokół wyciągniętej dłoni Moratha zabłysło blade światło. Pendrag wrzasnął z bólu, wykrzywiając twarz w agonii. Jego skóra stawała się momentalnie coraz bledsza, a włosy blakły w zastraszającym tempie, aż wreszcie były białe jak śnieg.
Z jego Brata Miecza wysysano życie, a Sigmar nie mógł nawet wstać z klęczek. Wydawało mu się to równie przekraczającym siły przedsięwzię-ciem, jak gdyby ktoś nagle zażądał od niego, żeby rozpostarł skrzydła i ze-rwał się do lotu. Jeden z jego najstarszych i najlepszych przyjaciół ginął na jego oczach, a on nie był w stanie zrobić nic, żeby temu zapobiec. Nic.
Zamknął oczy i zobaczył, jak jego marzenia obracają się w proch. Wizja silnego i zjednoczonego kraju legła w gruzach. Morath miał rację. Żadne Imperium śmiertelników nie mogło przetrwać, bo taki był los wszystkich ludzkich dzieł. Imperia wzrastały i rozwijały się, po czym popadały w zdra-dliwe samozadowolenie. Nie minie wiele czasu, a któryś z ich rozlicznych wrogów urośnie w siłę, zaatakuje ich i zniszczy.
Było to tak nieuniknione jak zachód słońca.
Oczyma wyobraźni Sigmar zobaczył ruiny miasta nad rzeką, niegdyś wspaniałej stolicy zbudowanej dookoła wielkiego grobowca jakiegoś pra-dawnego władcy. Kiedyś zajmowało ono rozległe tereny i było domem dla tysięcy mieszkańców, ale teraz gnieździli się tam tylko zielonoskórzy. Bru-kowane złotem place służyły jako areny dla walczących ze sobą watażków. W marmurowych łaźniach żyły tylko wilki, dziki i obrzydliwe, czające się w mroku, jaskiniowe bestie. Księgi i zwoje, które mieszkańcy gromadzili przez tysiące lat, teraz służyły jako podpałka. Dzieł sztuki inspirujących dawniej setki osób, używano jako tarcz strzelniczych.
Słodkie jak trujący miód słowa Moratha odbijały się echem w jego gło-wie. Tak będzie wyglądać zagłada twojego Imperium.
Sigmarem wstrząsnął szloch, gdy zobaczył tak piękne miasto leżące w gruzach. Nagle zorientował się, że widzi tę samą metropolię, którą wcze-śniej podziwiał zamkniętą pod skorupą lodu. Czyżby to było Mourkain? To musiało być miasto opłakiwane przez nekromantę, marzenie, które chciał odbudować na prochach Imperium Sigmara.
Wizja ruin Mourkain rozpłynęła się i Sigmar powitał to z ulgą, ponieważ nie miał ochoty już dłużej patrzeć na upadłe miasto symbolizujące nieunik-niony kres wszystkich ludzkich marzeń. Klęska stolicy nie umniejszała w niczym osiągnięć jej budowniczych. To, że stworzyli tak wspaniałe miasto i wznieśli potężne Imperium, było ich niezaprzeczalnym sukcesem. Nawet ostateczne obrócenie się tego miejsca w ruinę, nie odbierało przedsięwzię-ciu ani krztyny wspaniałości. To prawda, imperia upadały, ludzie ginęli, ale taki był właśnie świat. Za-przeczać temu porządkowi znaczyło sprzeciwić się boskiej woli, a żaden śmiertelnik nie ważył się nigdy na podobną arogancję wobec nadludzkich sił. Ojciec opowiedział mu kiedyś o tym, jak starzejący się przywódca wil-czej watahy opuszcza swoje stado i rusza samotnie w góry, kiedy poczuje, że jego siły słabną. W tym czasie ma już silnych następców. Nienaturalne przedłużanie czasu, który dają każdej istocie bogowie, jest czymś straszli-wym. Widok rzeczy, które niegdyś były szlachetne i wspaniałe, a teraz zo-stały zredukowane do jakiejś skurczonej, żałosnej formy, rozdziera serce.
Imperium Sigmara upadnie któregoś dnia, a kiedy to się stanie, ludzie będą je opłakiwać. Powstaną inne imperia, które wypełnią tę lukę, ale teraz był czas jego Imperium i żaden nekromanta mu tego nie odbierze!
Sigmar uniósł głowę i utkwił spojrzenie w Moracie wysysającym życie z Pendraga.
Poczuł, że jego duch został umocniony,, a w kończyny wlewa się na nowo siła. Powstał, a z jego ust dobył się krzyk, gdy magia nekromanty wypuściła go z lodowatych objęć. Uwolniła go akceptacja nieuchronności przemijania. Z każdą mijająca sekundą rozpacz i beznadzieja, które go do tej pory przy-tłaczały, ustępowały przed jego silną wolą skupioną teraz na odpieraniu mrocznej mocy Moratha.
– Imperia powstają i upadają – warknął Sigmar, wyprostowując się. – Ale to nieistotne. Liczy się to, że kiedy kwitną, pod ich sztandarami ludzie ma-szerują i walczą z dumą i wiarą. Liczy się to, co zrobimy z czasem, jaki został nam dany.
Morath odwrócił się na dźwięk jego głosu, a zapadłe oczy nekromanty otworzyły się szeroko ze zdumienia. Dłonie czarnoksiężnika wyciągnęły się ku Sigmarowi, a z palców popłynęły strumienie lodowatego ognia. Tańczące na wietrze zimne płomienie otoczyły Imperatora, ale on tylko się uśmiech-nął, gdy w odpowiedzi rozbłysły runiczne napisy wyryte na jego zbroi.
Sigmar przeszedł nietknięty przez morze płomieni. Ghal– maraz rozbły-snął od białego ognia Moratha.
– Nie masz nade mną władzy – powiedział Sigmar. – Twoja desperacja nic dla mnie nie znaczy, ponieważ nie obawiam się przyszłości. To, że kiedyś umrę, a moje osiągnięcia przykryje kurz, nie znaczy, że są one bezsensowne. Za to żyć wiecznie i w tym czasie nie stworzyć nic wartościowego... to wła-śnie jest pozbawione sensu. Nie ma dla ciebie miejsca na tym świecie, nek-romanto. Powinieneś umrzeć dawno temu, a ja znalazłem się tu, żeby odesłać twoją duszę do innego świata na męki, które cię tam czekają.
Morath uniósł ręce i Pendrag osunął się na kamienną podłogę. Każdy krok Sigmara w stronę nekromanty powodował, że czarnoksiężnik cofał się. Po raz kolejny wyciągnął w jego stronę dłonie, a wyjące duchy, które krą-żyły wokół wierzchołka wieży zgromadziły się w jedną masę. Morath naka-zał im rzucić się na Sigmara, więc runęły na niego jak wirujący szaleńczo kłąb wrzeszczących czaszek.
Wyły, kłapały odartymi z ciała szczękami i rozdzierały powietrze wid-mowymi pazurami. Sigmar nie zwracał jednak na nie uwagi. Odradzająca się wiara w samego siebie pozwalała mu przejść przez ich wściekłe zastępy bez jednego zadrapania. Jego serce było twarde jak żelazo, dusza skamie-niała, a nieczyste duchy nie mogły go sprowadzić z raz obranej ścieżki.
– Kim ty jesteś?! – zawył Morath w stronę zbliżającego się Sigmara. – Ża-den śmiertelnik nie może oprzeć się takiej mocy!
Laska nekromanty zalśniła mrocznym światłem, ale wystarczyło, że Sigmar wzniósł Ghal-maraza i jeden cios roztrzaskał ją na tysiąc kawałków. Każdy z nich zaraz rozsypał się na proch. Morath opadł na kolana, a jego zgarbiona sylwetka była teraz godna pożałowania. Rozczapierzył chude jak patyki palce, ale Sigmar odtrącił je. Nekromanta zdawał się zapadać między zwoje szat, jakby kurczył się wraz z opuszczającą go mocą, która podtrzy-mywała go przy życiu przez stulecia.
– Nie... – wysyczał Morath, zasłaniając twarz wyniszczonymi rękami. – Obiecałeś...
Kłębiące się nad wieżą burzowe chmury zaczęły się rozwiewać, gdy sła-bła mroczna energia, do tej pory skupiająca je w jednym miejscu. Powiał wiatr i tym razem przyniósł zapach górskich lasów oraz rwących rzek to-czących zimne, świeże wody.
Morath pomarszczył się, a jego koścista sylwetka kurczyła się z sekundy na sekundę. Ze zmalałej czaszki zsunęła się złota korona, którą nekromanta nosił z taką pychą. Królewski klejnot z czystego złota wylądował z głośnym metalicznym brzękiem na posadzce, po czym potoczył się prosto pod nogi Imperatora.
Sigmar zacisnął palce na gardle Moratha. Czuł, że z mógłby z łatwością zgruchotać kruche kości i skręcić mu kark. Trzymając czarnoksiężnika w żelaznym uścisku, rozejrzał się po lodowym polu bitwy i zobaczył, że nieu-marli przestali walczyć. Ich kości obracały się w proch, a miasto pod lodem rozpływało się na jego oczach jak wspomnienie. Wojownicy zaczęli krzyczeć z radości, widząc go na szczycie wieży z ne-kromantą jako jeńcem. Domagali się śmierci Moratha i nie byli w tym żąda-niu odosobnieni. Wiatr niósł na w pół słyszalne jęki. Uwolnione dusze zmarłych żądały zemsty.
– Myślę, że wiele dusz w zaświatach będzie wyczekiwało twojego przy-bycia – powiedział Sigmar.
Pomarszczona twarz Moratha skrzywiła się ze strachu. Nekromanta za-czął drapać pazurami ramię Imperatora i bełkotać coś niewyraźnie, próbu-jąc błagać o litość. Walczył słabo i Sigmar bez wahania odrzucił myśl o uli-towaniu się nad potworem.
– Zbyt długo utrzymywałeś się przy życiu – powiedział, ciągnąc Moratha na krawędź wieży. – Nadszedł czas na śmierć.
Cisnął czarnoksiężnika w dół i obserwował, jak jego chude ciało wiruje w powietrzu, aż wreszcie uderza o lód. Wypuścił z płuc długi oddech i po-czuł, jak zalewa go zmęczenie zmieszane z wdzięcznością. Tysiące twarzy i imion przepłynęło mu przed oczyma. Każde należało do duszy uwolnionej z wiecznych męczarni. Kiedy po raz ostatni ukazywały się Sigmarowi, z jego oczu popłynęły łzy radości.
Odwrócił się tyłem do muru okalającego krawędź wieży i poczuł coś pod stopami – koronę noszoną przez Moratha, która obdarzała go tak ogromną mocą. Sięgnął po klejnot i obrócił go w rękach. Królewskie insygnium wy-konane było przez prześwietnego rzemieślnika, który mógłby stawać w zawody z krasno– ludzkimi kowalami. Sigmar jednak nigdy nie widział po-dobnego kształtu. Złota korona wysadzana drogimi kamieniami była bez-sprzecznie piękną rzeczą. Poczuł zaklętą w niej potężną, pradawną moc, ja-kiej nie potrafiłyby dorównać nawet dzieła krasno– ludzkich mistrzów.
Przez ulotną chwilę jego oczom ukazało się starożytne miasto na pustyni i oddziały obwieszonych biżuterią wojowników maszerujących po spalo-nych słońcem piaskach pod wielkimi sztandarami w kolorach błękitu i zło-ta. Chwilę potem jednak wizja uleciała i przed jego oczami znów rozpo-ścierał się niesamowity widok na Góry Środkowe. Zobaczył Pendraga, jak leżąc na jednym boku podciąga się w stronę Smoczego Sztandaru.
Ruszył w stronę przyjaciela. W mig zapomniał o wizji pustynnej armii, gdy tylko klęknął przy nim i obrócił go na plecy. Starał się ukryć szok, ja-kiego doznał, ale Pendrag dostrzegł w jego oczach prawdziwe przerażenie.
– Czy jest aż tak źle? – wychrypiał cicho Pendrag. Jego szept brzmiał tak jakby wydobywał się z wyschniętego na wiór gardła. -Nie... To... – zaczął Sigmar, ale kłamstwo nie chciało mu przejść przez usta.
Zapadnięta twarz Pendraga do złudzenia przypominała Lukasa Haukego, więźnia trzymanego w korytarzach wykutych w Fauschlagu. Przekrwione oczy ledwo cokolwiek widziały, a skóra pomarszczyła się jak stary perga-min. Morath okradł Pendraga z młodości i życia. Sigmar trzymał w ramio-nach stuletniego starca.
Żałował, że nie ocalił Pendraga. Żałował, że poddał się czarnej magii Moratha na tak długo. Tak bardzo chciałby teraz cofnąć czas i wcześniej złamać zaklęcie. Na myśl o śmierci przyjaciela z jego oczu pociekły łzy i spadły na policzki Pendraga. Sigmar zdawał sobie sprawę, że w obliczu ta-kiej straty na nic zda mu się władza nad całym światem.
– Sigmarze! – zawołał Pendrag. Sigmar otworzył oczy, czując, że korona nagrzewa się w jego rękach.
Z klejnotu spłynął na niego złoty blask. Wypełnił go światłem, które sprawiło, że poczuł się, jakby ktoś zdjął cały ciężar z jego ramion. Ale na tym nie skończyło się magiczne działanie korony. Bursztynowy blask opromieniający Sigmara przeszedł następnie na Pendraga, rozświetlił jego ciało i zaczął cofać straszliwe skutki nekromanckiego zaklęcia.
Pendrag krzyczał ze zdumienia, kiedy jego włosy zaczęły na nowo gęst-nieć i przyjmować jeszcze głębszą rudą barwę niż wcześniej. Jego ciało wy-pełniło się życiem, a oczy zapłonęły blaskiem młodości. Zbladły nawet stare blizny na ramionach. Nabrał powietrza w płuca i zaczął oddychać zdrowym mocnym rytmem.
Obaj mężczyźni utkwili zdumione spojrzenia w złotej koronie. Blask bi-jący od drogocennych kamieni nieco przygasł, ale Sigmar wyczuwał, że klejnot z pewnością nie stracił nawet części swej mocy.
– Nie mogę w to uwierzyć! – krzyknął Pendrag, zrywając się i z niedo-wierzaniem przyglądając całemu swemu ciału, jakby bojąc się uwierzyć w cud odrodzenia. Odrzucił do tyłu głowę i wybuchnął radosnym śmiechem, w którym brzmiało życie i nadzieja. Był to śmiech człowieka, który znajdo-wał się już u bram śmierci, ale powrócił do świata żywych silniejszy niż kiedykolwiek.
– Korona... – szepnął Sigmar. – W życiu czegoś takiego nie widziałem... Ona cię uleczyła. Co za potężna magia.
– Tak – przytaknął Pendrag, wpatrując się ze zdumieniem w niesamowity artefakt. – Magia użyta przez nekromantę do czynienia zła. Sigmar obracał koronę w rękach widząc w niej klucz do uczynienia Im-perium silniejszym niż kiedykolwiek. Z taką mocą mógłby bronić swego kraju i ludu, rządzić silną ręką, ale sprawiedliwie. Morath używał mocy ko-rony w złym celu, ale Sigmar będzie z jej pomocą uzdrawiał, a nie niszczył. Miał zamiar rządzić jako władca mądry i współczujący, a nie nadzorca nie-wolników.
Spojrzał na Pendraga, a Brat Miecza skinięciem głowy odpowiedział na wiszące w powietrzu pytanie.
– Tak. Teraz należy do ciebie – powiedział.
Imperator podniósł złotą koronę i nałożył ją sobie na głowę. Mimo że na wąskiej i bezwłosej czaszce Moratha królewski klejnot trzymał się dobrze, to w jakiś zadziwiający sposób idealnie pasował też na skroń Sigmara. Po-czuł moc insygnium i uścisnął dłoń Pendraga.
Usłyszał za plecami tupot stóp i obróciwszy się ujrzał wlewających się na szczyt wieży wojowników, zmęczonych bitewnym znojem. Na przedzie biegł Redwane z twarzą opryskaną krwią. Koszulkę kolczą miał porozry-waną w wielu miejscach, a napierśnik porysowany. W dłoniach ściskał hełm Sigmara. Metal był powgniatany i zarysowany od upadku z wierzchołka wieży. Jednakże korona Alaryka wciąż się na nim trzymała i na jej widok Sigmar poczuł ukłucie niepokoju.
Redwane wyciągnął przed siebie dłonie i podając mu hełm, uśmiechnął się złośliwie.
– Czy zawsze muszę po tobie sprzątać? – zapytał z łagodną kpiną w gło-sie.
Sigmar roześmiał się.
– Zatrzymaj ją – powiedział, mijając Białego Wilka. – Mam nową koronę.
Nie chcąc ani chwili dłużej pozostawać w dolinie nekro– manty, wojow-nicy Sigmara zebrali ciała poległych i rannych, a następnie ruszyli w drogę powrotną przez mrok. Smoczy Sztandar był opuszczony. Księżyc przemie-rzał czyste nocne niebo, gdy Imperator przemawiał do wszystkich żołnierzy w swej armii, chwaląc ich za odwagę oraz oddając cześć poległym.
Rannych niesiono na prowizorycznych noszach. Kiedy Sigmar brał któ-regoś z nich za rękę, mówili mu, że ból słabnie. Odszukał Myrsę i kamień spadł mu z serca, gdy okazało się, że ten wciąż żyje. Wystarczyło, że położył dłonie na skroniach Wiecznego Wojownika, żeby na twarz rannego wrócił zdrowy kolor, a jego oddech się pogłębił.
Sigmar zapomniał o obietnicy, że z Mosiężnej Twierdzy nie zostanie kamień na kamieniu i postanowił bez chwili zwłoki ruszyć w drogę powrotną. Tym razem obrali kierunek bardziej na zachód przez gęsto porośnięte la-sami doliny, którymi mieli wyjść na zachodnich krańcach gór.
Cztery dni później zmęczeni żołnierze Imperium wynurzyli się u podnó-ża Gór Środkowych, podążając krętą ścieżką w stronę leśnego traktu wio-dącego na południe do Middenheim. Rankiem piątego dnia zwiadowcy przynieśli wieści o ogromnej kolumnie ludzi i wozów nadciągających z pół-nocy. Sigmar wyruszył im na spotkanie, a na jego głowie lśniła nowa koro-na. Wraz z nim maszerował Redwane i jeszcze trzy inne Białe Wilki. Pełen świeżych sił Pendrag niósł wysoko szkarłatny sztandar Imperatora.
Jako pierwsza zza linii drzew wynurzyła się długa kolumna ludzi. Sigmar cicho przeklął pod nosem, gdy ujrzał w jak bardzo opłakanym byli stanie. Coraz więcej zmęczonych wędrowców ukazywało się ich oczom. W więk-szości podróżowali oni na piechotę. Część ciągnęła rozklekotane wózki lub jechała na wyładowanych po brzegi wozach. Spodziewali się ujrzeć podró-żujących kupców lub robotników zmierzających do Middenheim w poszu-kiwaniu pracy. Zamiast tego zobaczyli setki uchodźców. Wystarczyło im jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, iż mają przed sobą ludzi uciekających przed jakimś straszliwym koszmarem.
– Wyglądają mi na Udosesów – powiedział Pendrag.
– Tak – zgodził się Redwane. – Gdzieniegdzie widzę kraciaste płaszcze, a niektórzy z mężczyzn mają przypięte do pasów półtoraki.
– Co im się stało, na Ulryka? – zapytał Sigmar zbliżając się do jednego z wozów. Poszarpany strzęp udoseskiej flagi o wzorze przedstawiającym szachownicę w kolorach księcia Wolfili trzepotał na kiju służącym jako prowizoryczne drzewce. Dwójka zmęczonych, jucznych kucyków ciągnęła wózek, a na pace siedział jednoręki mężczyzna o szerokich ramionach i twarzy zawodowego pięściarza. Za nim kuliła się młoda kobieta z trójką dzieci. Cała gromadka miała ściągnięte strachem twarze.
– Hola, bracie! – zawołał Sigmar, podchodząc do wozu. – Jak cię zwą?
– Rolf – odparł mężczyzna. – Chociaż ludzie mówią na mnie też Dębowa Pięść z racji mojej lewicy, co to mi się ostała.
– Rozumiem – powiedział Sigmar patrząc na wielką jak bochen chleba pięść u lewej ręki. – Skąd pochodzicie?
– Z Salzenhus – odpowiedział Rolf. – A raczej z tego, co z niego zostało.
Sigmar poczuł ucisk w żołądku na wzmiankę o zamku księcia Wolfili. Zasypał mężczyznę pytaniami: – O czym ty mówisz? Co się stało?
Stary człowiek spojrzał na niego i wypluł jedno słowo.
– Norsowie.
– Norsowie? To ich sprawka?
– Tak – potwierdził starzec. – Oraz ich zdradliwych sprzymierzeńców.
– Sprzymierzeńców? O kim mówisz?
– O tych parszywych kundlach Roppsmenach – wyjaśnił Rolf. – Wilcze szkunery na wybrzeżu to dla nas żadna nowość, ale tym razem po ich stro-nie walczą oddziały Roppsmenów. Zabijają ludzi i puszczają z dymem osa-dy, przepędzając nas na południe.
– Jesteś pewien, że to byli Roppsmeni? – zapytał Sigmar, czując jak nara-sta w nim wściekłość. Dopiero teraz docierały do niego usłyszane słowa i odsłaniały się przed nim w całej przerażającej krasie. – Przecież nienawidzą Norsów równie mocno jak każde inne plemię.
– Jestem pewien jak cholera – warknął Rolf, krztusząc się od gniewu i smutku. – Widziałem na własne oczy. Ogolone głowy, zakrzywione miecze. Spalili zamek Wolfili, a jego samego roznieśli na mieczach, a ciało rzucili psom na pożarcie. Wybili także całą jego rodzinę. Żona i dziecko zginęli ukrzyżowani na jedynej wieży, jaka się ostała w mieście.
Sigmar poczuł, jak gula w żołądku rośnie i wreszcie pęka, zalewając go falą żółci. Gorące pulsowanie w skroni nasiliło się. Przypomniał sobie Wol-filę podczas swojej koronacji. Gadatliwy północny książę przedstawił go wtedy swojej żonie. Na imię jej było Petra i nosiła wówczas pod sercem ich pierwsze dziecko. Po narodzinach Sigmar wysłał do Salzenhus w podarun-ku srebrny kielich. Chłopiec otrzymał imię Theodulf. Miałby teraz jakieś sześć, siedem lat, ale jeżeli Rolf mówił prawdę, to linia udoseskich wodzów została przerwana.
– Wolfila zabity? – powtórzył Sigmar, nie mogąc w to uwierzyć.
– Tak – potwierdził Rolf. – Tak samo jak wszyscy mężczyźni zdolni utrzymać broń, nawet chłopcy i starcy. Dranie oszczędzili mnie tylko dlate-go, że nie mam prawej ręki, więc nie mogę władać mieczem. I tak chciałem walczyć, ale mnie wyśmiali. Poza tym muszę się troszczyć o córkę i jej troje drobiazgu. Myślałem, że mi ich zabiorą, ale pozwolili nam odejść, jakby nie chciało im się nawet zawracać nami głowy.
Sigmar usłyszał w głosie Rolfa palący wstyd. Wiedział, że wojownik zgi-nąłby wraz ze swym władcą, gdyby nie potrzeba chronienia rodziny. Na tym polegała duma żołnierska a to, że wróg odebrał mu tę możliwość, musiało być dla Rolfa dotkliwym policzkiem.
Sigmar odsunął się, a mężczyzna ściągnął lejce i wóz ruszył w dalszą drogę. Udoses miał zaciśnięte pieści i co chwila zwracał groźne spojrzenie na północ, jakby przez gęsto rosnące drzewa dostrzegał swoich wrogów.
Kiedy wypędzono Norsów z Imperium, Roppsmeni zajęli ich terytorium, głównie dlatego, że nikt inny go nie chciał. Jałowe tereny, o których mó-wiono, że nawiedzają je duchy ofiar spalonych na stosach przez szamanów, były ponure i smagane lodowatymi wiatrami z północy.
Podczas swej misji jednoczenia plemion Sigmar nigdy nie zaoferował Przysięgi Miecza roppsmeńskim wodzom, ponieważ mieszkali tak daleko na wschodzie, że pod każdym względem wydawali się ludźmi żyjącymi w nie-mal innym świecie. Dla obu stron było to niepisane porozumienie o nie-agresji. Z niechęcią myślał o toczeniu wojny lub rozszerzaniu dyplomatycz-nych kontaktów tak daleko od Reikdorfu.
– Cholera – odezwał się Redwane, potrząsając głową na widok mijających ich ludzi. – Roppsmeni? Kto by pomyślał? Nigdy nie zapuszczali się na po-łudnie, nie atakowali Imperium. Dlaczego mieliby coś takiego zrobić i dla-czego właśnie teraz?
– Nieważne – odparł Sigmar, zwijając dłonie w pięści. – Sprzymierzyli się z Norsami i stali się naszymi wrogami.
Sigmar obrócił się do przyjaciół, a na jego twarzy malowała się wrogość.
– Pendragu, wywieś Smoczy Sztandar – rozkazał. – Będzie nam znowu potrzebny.
– Smoczy Sztandar? – zapytał zaniepokojony Pendrag. – Dlaczego?
Sigmar wyprostował się przed Bratem Miecza, jakby rzucając mu wy-zwanie, żeby zakwestionował jego słowa.
– Ponieważ mam zamiar zebrać armię i ruszyć na wschód – powiedział, a w jego głosie brzmiała furia i ból. – Mam zamiar pomścić śmierć przyjaciela. Roppsmeni dowiedzą się, co czeka tych, którzy wypowiadają wojnę moim ludziom.
– Ale co to znaczy? – zapytał Pendrag.
– To znaczy, że ich ziemie spłoną! – ryknął Sigmar.
Rozdział 14
Sprawiedliwość Sigmara
Zazwyczaj bagna Brackenwalsch były ponurym, zamglonym miejscem pełnym posępnych cieni, ale w ten przepiękny dzień słońce świeciło nad wodami i upodobniało je do tafli kryształu. Chłodna bryza sprawiała, że temperatura nie była za wysoka, a aromat późno kwitnących kwiatów i pachnących trzcin wypełniał powietrze tysiącem upajających woni.
Wiedźma siedziała na powalonym, zapleśniałym pniu. Zamieszkiwana przez insekty i porośnięta gęstym mchem kora tętniła życiem. Podczas gdy inni ludzie wzdrygnęliby się na taki widok i uznali go za odrażający, ona rozkoszowała się podziwianiem odwiecznego cyklu narodzin i śmierci. Gdy umierała jedna istota, jej truchło stawało się domem, wylęgarnią i pożywie-niem dla wielu innych.
– Wszystko ma swój czas – powiedziała sama do siebie. Zauważyła kruka siadającego na nisko zwieszającej się gałęzi pobliskiego drzewa. Ptak za-krakał, a dźwięk ten poniósł się po głębokich sadzawkach i ukrytych na ba-gnach ścieżkach.
– Co masz mi do powiedzenia tego pięknego poranka, ptaku proroctw? – zapytała z uśmiechem.
Ptak utkwił w niej spojrzenie gładkich i czarnych jak onyks oczu. Prze-skoczył z nóżki na nóżkę i zakrakał raz jeszcze.
– I co mam sobie o tym myśleć? – spytała. – Nie potrafię już patrzeć w przyszłość. Liczyłam, że może podzielisz się ze mną swoją wiedzą.
Ptak zakrakał jeszcze raz, po czym wzbił się do lotu. Wiedźma obserwo-wała go tak długo, jak mogła odróżnić jego sylwetkę na tle nieba. Wzruszyła ramionami i podniosła się z pnia, podpierając się laską z jarzębinowego drewna. Jej stawy były zesztywniałe i trzeszczały przy każdym ruchu jak łamane gałązki. Skrzywiła się, zdając sobie sprawę, że wymuszoną wesoło-ścią maskuje strach, który narastał w niej od chwili, gdy jej moce zaczęły słabnąć.
Przebudzenie nekromanty w Górach Środkowych było jak nadejście pierwszego z wielu posłańców przynoszących złe wieści. Tamtej nocy ucie-kła przed straszliwą wizją olbrzymiego, potwornego zła zrodzonego na pustyni i poczuła czarną magię rozlewającą się po północy jak rosnący rak.
Straszliwa moc nikczemnego czarnoksiężnika wsiąkała w ziemię jak tru-cizna. Energie, które płynęły w rzekach, zostały skażone, tak samo jak po-wietrze. Od tamtej nocy coraz więcej czasu zajmowało jej uwalnianie duszy z okowów ciała, aby szybować na wiatrach magii, które wznosiły się jak dym ze stosów płonących na ziemi. Za młodu wystarczało, że położyła się na plecach i zamknęła oczy. Teraz jednak jej duch w ogóle nie mógł wzbić się w górę, bez względu na to, jak mocno się starała.
Pozbawiona tej wolności dotkliwie odczuła przytłaczające brzemię, któ-re zarzucił na jej barki nieubłagany czas.
Najgorsze jednak dopiero miało nadejść. Gdy tylko stwierdziła, że jej duch na zawsze został uwięziony w pułapce ciała, wizje rozmaitych wersji przyszłości, które do tej pory kłębiły jej się w głowie, odeszły jak goście po skończonej uczcie i została zupełnie sama. Do tej pory wiodąc samotnicze życie w Brackenwalsch była jednocześnie świadkiem wielkich ziemskich dramatów i pomagała kształtować losy świata.
Do tej pory jej to wystarczało.
Zanim opuściła ją moc, śledziła postępy młodego Sigmara, obserwując jak rośnie i rozkwita jego Imperium. Widziała, jak ruszył na ratunek księż-niczce Marice i śmiała się w duchu z ludzkiej naiwności. Mogli nazywać istoty z bagien demonami, ale ona znała prawdę. Nieśmiertelne sługi Mrocznych Bóstw były o wiele bardziej przerażające.
Obserwowała oblężenie Jutonsryku i serce ją zabolało, gdy ujrzała Sig-mara wznoszącego młot, żeby zabić buntowniczego monarchę Mariusa. Gdyby nie interwencja berser– kerskiego króla, władca Jutonów by zginął i rozpocząłby się upadek Imperium.
Mimo że nie mogła jej zobaczyć, odczuła śmierć nekro– manty. Czarne miazmaty wciąż jednak zanieczyszczały lecznicze energie płynące w natu-rze, jakby jego moc nadal się utrzymywała. Świat dalej żył w strachu, być może cały czas wisiało nad nim niebezpieczeństwo. Dlatego też tak cieszyła się z tego słonecznego dnia, kiedy miała okazję rozkoszować się czystym powietrzem oraz paletą złota, błękitów i zieleni.
Ograbiona ze swych mocy i niezdolna widzieć nic więcej, niż pozwalał jej na to coraz gorszy wzrok, Wiedźma po raz pierwszy w życiu poczuła się samotna. W dziczy, za towarzystwo mając tylko ptaki i bagienne stwory, czuła się oderwana od ludzkiej rasy, jakby już nie była jej częścią.
Jej poprzedniczka przyznała się do podobnych uczuć na kilka dni przed śmiercią z rąk zielonoskórych. Czyżby nadszedł teraz jej czas, żeby opuścić ten padół? Czy ten dzień był ostatnim darem przed końcem podróży? Żyła już wiele lat i nie bała się śmierci. To nie ze strachu przed umieraniem przyspieszyła kroku, wracając do swej jaskini tylko sobie znanymi ścieżka-mi.
Okrążyła sadzawkę czystej wody, której powierzchnię marszczył lekki wiaterek. Na brzegu dostrzegła wysoką roślinę. Łodyga pokryta była biały-mi kwiatkami zebranymi w grona o płaskich czubkach. Wiatr przyniósł w jej stronę mdlący zapach. Starucha zmarszczyła czoło, rozpoznając wodną cykutę. Od wielu lat nie widziała tu tej rośliny, a jej widok przywołał nie-przyjemne wspomnienia.
Wiedźma zwolniła kroku. Zadarła głowę i spojrzała w górę. Mignął nad nią jakiś cień i przeszedł ją dreszcz. Niebo było czyste, jasne i zupełnie pu-ste. Tłusty okrąg słońca znajdował się nisko nad horyzontem. Nad kobietą krążył czamoskrzydły ptak. Przyspieszyła kroku, nie chcąc stać się posił-kiem dla padlinożemego kruka.
Nie martwiła się tym, że zakończy życie ze starości, a nie w wyniku sztu-czek swoich wrogów. Miała poczucie, że żyła po to, aby czynić dobro. Oczy-wiście parę razy zboczyła na mroczne ścieżki i zrobiła wiele rzeczy, z któ-rych nie była dumna, ale ludzka rasa przetrwała, a ona nie dokonałaby in-nych wyborów, gdyby jeszcze raz postawić ją przed tymi samymi dylema-tami. Znów uczyniłaby to, co przyniosłoby dobro dla ogółu.
Nagle ujrzała wizję młodej, czarnowłosej kobiety formującą się w jej umyśle, ale przegoniła ją, zanim obraz zdołał się w pełni ukształtować. To była niezbędna ofiara, śmierć dziewczyny wysłała Sigmara w drogę, która zakończyła się narodzinami Imperium. Gdyby Ravenna przeżyła, zielono– skórzy teraz pustoszyliby ludzkie ziemie, a to, co tak bardzo starała się oca-lić, ległoby w gruzach.
Czy właśnie takie wymówki sprawiają, że możesz zasypiać snem spra-wiedliwych?
Ta myśl napłynęła niespodziewanie, bo wydawało jej się, że już dawno temu pogodziła się ze śmiercią Ravenny. Nagle w jej umyśle zakłębiło się od przeróżnych wspomnień i dawnych żali, które powróciły, mimo że lata te-mu pogrzebała je w mrokach niepamięci.
Była niewinna, a ty ją zabiłaś.
Nie, pomyślała Wiedźma, schodząc ze ścieżki w stronę poszarpanej, czarnej skały. Wzniesienie sterczało z bagien jak zatopiona góra, z której widoczny pozostał już tylko sam szczyt. Ziemia dokoła była grząska i jeden krok w złą stronę oznaczał utonięcie w bagnie.
Dotarła do szczeliny w skale wiodącej do groty. Zatrzymała się na chwilę i po raz ostatni spojrzała za siebie, podziwiając wspaniały dzień.
To życie okazało się ciężkie i bezlitosne, ale również piękne i pełne cu-dów. Jeżeli wiedziało się, gdzie szukać, to wszędzie można było dostrzec wspaniałości i z pewnością po śmierci będzie jej tego brakowało.
Wiedźma schyliła głowę i weszła do jaskini. Przez chwilę przyzwyczajała wzrok do ciemnego wnętrza. Weszła głębiej, pozwalając pamięci prowadzić się po zakamarkach, które oświetlało tylko przytłumione światło. Do jej nozdrzy dotarł uspokajająco znajomy aromat ziół i ognia, ale zaraz za nim napłynął zapach zimnego żelaza oraz podróżnego potu i kurzu.
Zatrzymała się w pół kroku, zdając sobie sprawę, że nie jest w grocie sama. W ciemnościach zamigotało pomarańczowe światło, a w kręgu ka-mieni, który służył jej za palenisko, zaskwierczał ogień. Przed ogniskiem siedział ze skrzyżowanymi nogami pomarszczony starzec ze schyloną gło-wą i złączonymi dłońmi, jakby pogrążony w modlitwie. Zmrużyła oczy. Nie potrzebowała wiedźmiego widzenia, żeby stwierdzić, iż pozory myliły i ten mężczyzna był kimś więcej niż sugerowała to jego krucha sylwetka. Wypeł-niał go oddech Mrocznych Bóstw, a w powietrzu czuło się emanującą od niego moc.
– Kim jesteś? – zapytała.
– Wędrowcem, który zmierza podobną ścieżką co ty, Grainne – odpowie-dział starzec.
Wiedźma aż się wzdrygnęła na dźwięk swego imienia.
– Nikt mnie tak nie nazywał od lat. Skąd znasz moje imię?
– Mroczne Bóstwa mi je wyjawiły. Wyszeptały mi też słowa o twojej śmierci – odparł stary mężczyzna, podnosząc głowę. Utkwił w niej spojrze-nie zimnych oczu, które widziały upływające stulecia i masakry tysięcy lu-dzi.
Przełknęła głośno ślinę i spróbowała zebrać w sobie resztki mocy, jakie jej jeszcze pozostały, wiedząc, że będzie miała tylko jedną szansę, aby z nim walczyć. Wtem coś się za nią poruszyło i zanim zdołała zareagować, po-chwyciły i unieruchomiły ją czyjeś silne ręce.
– Pamiętasz mnie? – odezwał się jedwabisty, kuszący głos zza jej ramie-nia.
Wiedźma obróciła się w uścisku, ale wnet przestała się szarpać, gdy tylko ujrzała twarz trzymającego ją mężczyzny. Był zdumiewająco przystojny, a na jego twarzy wykwitał cudownie okrutny uśmiech, jednocześnie znie-walający, jak i przedziwnie odrażający.
Mimo że światło było słabe, Wiedźma bez problemu rozpoznała mło-dzieńca, który wiele lat temu przybył do jej jaskini w poszukiwaniu zemsty. W oczach zabójcy kryła się utracona niewinność, a na częściowo pogrążonej w mroku twarzy, malowały się niewypowiedziane żądze i olbrzymia aro-gancja. Z bólem serca musiała stwierdzić, że było to jego prawdziwe oblicze i zdumiała się, że nie potrafiła tego dostrzec wcześniej.
Wpatrywały się w nią oczy demona, nie człowieka.
Odwróciła wzrok, a starzec wybuchnął śmiechem.
– Pamięta cię, Azazelu.
– Nie tak brzmi twoje imię, Gerreonie – szepnęła starucha, wiedząc, że i tak na nic się to zda.
– Teraz tak właśnie brzmi – syknął Azazel, wyciągając nóż i przykładając go jej do gardła. – I będzie to ostatnie imię, jakie usłyszysz przed śmiercią.
Wolfgart siedział przed paleniskiem i patrzył, jak skulona na kolanach Maedbh Ulrike próbuje walczyć z ogarniającą ją sennością. Uśmiechnął się na widok swej rodziny i kolejny raz nie mógł się nadziwić, że los pobłogo-sławił go dwoma tak wspaniałymi kobietami. Maedbh uśmiechnęła się do niego i pogładziła córkę po złotych włosach, identycznych jak jej własne. Ulrike miała pięć i pół roku i urodą dorównywała matce. Wolfgart już teraz przeczuwał, że nie minie parę lat, a będzie musiał odganiać od niej tłumy zalotników. Przypomniał sobie własną, szaloną młodość, kiedy to zalecał się do wielu wioskowych dziewcząt i każdą z nich próbował zaciągnąć do łoż-nicy. Myśl o tym, że jego córka mogłaby się spotykać z kimś takim jak on w tamtych czasach, przerażała go bardziej niż jakikolwiek napotkany na polu walki wróg. Odepchnął od siebie tę myśl. Było to zmartwienie na inny dzień. Minie jeszcze parę lat, zanim córka przeniesie swe uczucia z ojca na jakiegoś młodego byczka pragnącego pozbawić ją dziewiczego wianka.
W pokoju oświetlonym przez złoty blask ognia było ciepło i jasno. Rama paleniska została wykonana z drewna drzew rosnących w asoborneńskiej puszczy i była darem od królowej Freyi z jej ostatniej wizyty w Reikdorfle. Wspaniałe rzemiosło przedstawiało zagajnik drzew, których gałęzie splą-tały się na powierzchni, a sięgające głęboko korzenie tworzyły kłębowisko pod ziemią. Maedbh wyjaśniła mu, że płaskorzeźba przedstawia tradycyjne asobomeńskie wierzenie, według którego wszystkie żyjące istoty są ze sobą powiązane. Wolfgart uważał, że jest po prostu ładna.
W budynku z kamienia utrzymywało się ciepło, a porąbane kłody uło-żone w stos pod północną ścianą chroniły przed lodowatym wiatrem. Bar-dzo porządnie wykonany dom był dziełem Ornatha Kamieniarza. Wolfgart zlecił mu budowę, mimo że usługi mistrza były bardzo drogie. Jego wirtuo-zeria w posługiwaniu się młotem i dłutem zadziwiała i dała początek plot-kom, iż pobierał nauki u samych krasnoludów w ich górskich twierdzach. Wolfgart wiedział, że to nieprawda, ale musiał przyznać, że umiejętności Ornatha były mimo wszystko mistrzowskie.
Jeszcze w poprzednim pokoleniu każdy mężczyzna stawiał swój własny dom, ale w ciągu dwóch lat, które upłynęły od zakończenia oblężenia Ju-tonsryku, złoto zaczęło płynąć z zachodu niekończącą się rzeką i Imperium rozkwitło jak nigdy wcześniej w historii. Kupcy z krain leżących tak daleko, że często uważano je za mityczne, podróżowali drogami łączącymi naj-większe miasta, przywożąc egzotyczne towary i napełniając książęce skarbce brzęczącą monetą.
Handel łączył krainy, a bogactwo stało się najlepszym gwarantem poko-ju. Plemienni przywódcy, którzy kiedyś toczyli krwawe wojny, teraz trak-towali się jak najlepsi przyjaciele. Połączył ich wspólny wróg, zielonoskó-rzy, a złoto dokończyło dzieła pojednania. Oczywiście nie dotyczyło to Ta-leutenów i Cherusenów, którzy wbrew rozkazom Sigmara, wciąż najeżdżali swoje ziemie i toczyli waśnie mające rodowód w zamierzchłej przeszłości.
Wolfgartowi przypadła w udziale drobna cząstka jutoń– skiego bogactwa za udział w oblężeniu Jutonsryku. Oprócz tego, co miesiąc do jego kiesy wpływało hojne wynagrodzenie za zajmowane stanowisko dowódcy reik-dorfskiego garnizonu. Jeżeli doliczyło się do tego dochody ze stadnin i układów z kupcami, do zainwestowania w które namówiła go Maedbh, okazało się, że Wolfgart był jednym z najbogatszych mieszańców Reikdorfu. Jego dom urządzono równie luksusowo jak siedzibę niejednego z imperial-nych książąt. Na podłogach pokojów na parterze zalegały grube niedźwie-dzie futra z Gór Szarych, a przepięknie wykonane dębowe i jesionowe stoły oraz krzesła komponowały się z serwisami z delikatnej ceramiki, które przybyły z dalekiego wschodu.
Na ścianach wisiały endalskie kobierce, ale honorowe miejsce zajmował srebrny napierśnik ozdobiony brązowymi żłobkowaniami, ze złotym wy-pukłym wzorem pośrodku przedstawiającym szczerzącego się wilka. Pen-drag wykuł ten pancerz w darze dla niego i służył mu wiernie w rozlicznych kampaniach, w których brał udział pod sztandarem Sigmara. Wzrokiem powędrował w stronę zawieszonego nad paleniskiem wielkiego miecza o ostrzu długim na prawie dwa metry i wciąż ostrym jak brzytwa.
Minęło kilka lat odkąd Wolfgart ostatnio używał tej broni w prawdziwej walce. Dobrze pamiętał ostatni cios, zamach w górę, który przebił się przez tarczę jutońskiego lansjera. Atak zakończył się wbiciem ostrza w pierś przeciwnika. Co prawda po ustanowieniu Alfgeira regentem w Reikdorfie na czas nieobecności Sigmara walczącego z Roppsmenami na północy, Wolfgart przejął obowiązki związane z wtajemniczaniem młodych Unbero-genów w sztukę walki, ale mimo wszystko nie była to prawdziwa wojna.
– Brakuje ci tego? – zapytała Ulrike, wytrącając go z zamyślenia.
– Czego, kochanie?
Dziewczynka wskazała paluszkiem nad palenisko.
– Walki – wyjaśniła. – Ciągle patrzysz na swój miecz.
Potrząsnął głową.
– Nie, ślicznotko, dla mnie wojna już się skończyła – odparł. – Wszyscy królowie złożyli Sigmarowi hołd lenny, a w całym Imperium panuje pokój. No, prawie.
– Jesteś pewien? – zapytała Maedbh z przebiegłym uśmieszkiem na twa-rzy. – Myślę, że Ulrike może mieć rację.
– A teraz zmawiacie się przeciwko mnie, czy co? – uśmiechnął się krzywo Wolfgart. – Bogowie, dlaczego pokaraliście mnie dwoma babami w domu?
– Takie nasze prawo, jako kobiet, mój mężu – odparła nie– zrażona Ma-edbh. – Mamy nad tobą przewagę liczebną, więc możesz się uznać za poko-nanego i odpowiedzieć córce na pytanie.
Wolfgart wstał i wziął Ulrike z objęć żony. Przeszedł się z nią, powoli okrążając pokój i zatrzymując się przy wszystkich pięknych przedmiotach, które wypełniały ich dom.
– W dzisiejszych czasach ważniejsze jest to, jak dobrze się handluje – po-wiedział. – Niż to, czy potrafi się wymachiwać mieczem.
– To żadna odpowiedź – naciskała Ulrike.
Wolfgart już miał udzielić jej kolejnej wymijającej odpowiedzi, ale do-strzegł w oczach córki prawdziwy strach. Była bystra i wiedziała, że nie wszyscy mężczyźni, którzy wyruszali na wojnę, wracali potem do domów.
– Szczerze? Tak, brakuje mi tego – przyznał wreszcie. – Chciałbym, żeby było inaczej, ale nic nie potrafię na to poradzić.
– To głupie – stwierdziła Ulrike. – Dlaczego w ogóle ludzie chcą walczyć? Możesz zostać ranny... albo zginąć. Wojna jest głupia.
– Nie mogę zaprzeczyć, córeczko, ale czasami trzeba wyruszyć na wojnę.
– Dlaczego?
Wolfgart zerknął na żonę w poszukiwaniu pomocy, ale Maedbh tylko potrząsnęła głową ze złośliwym uśmieszkiem.
Musiał sobie sam z tym poradzić.
– W Imperium jest teraz bezpieczniej niż kiedykolwiek, ale wciąż mamy wrogów, z którymi trzeba walczyć.
– Kogo? Powiedziałeś, że wszyscy królowie to teraz nasi przyjaciele.
– Tak, to prawda, ale mamy też innych sąsiadów, zielono– skórych czy leśne bestie. Oni nie są naszymi sprzymierzeńcami i nigdy nimi nie będą.
– Dlaczego?
– Ponieważ, no cóż, ponieważ nas nienawidzą – powiedział Wolfgart.
– Dlaczego? Co im zrobiliśmy?
– Nie chodzi o coś, co im zrobiliśmy – odparł Wolfgart, wyczerpany od-powiadaniem na niekończące się pytania córki. – To potwory, które pragną jedynie zabijać i niszczyć. Nie chcą żyć w pokoju, ponieważ nie leży to w ich naturze. Nie potrafią robić nic innego niż walczyć.
– Ale ty też chcesz walczyć – zauważyła Ulrike. – Czy to sprawia, że jesteś taki jak one?
– Nie, słodziutka, nie jestem taki jak one. Walczę tylko po to, żeby chro-nić mamę i ciebie oraz naszych przyjaciół. Walczę, kiedy wrogowie chcą nam odebrać to, co należy do nas. Jestem wojownikiem i owszem, nie mogę zaprzeczyć, dźwięk unberogeńskiego rogu bojowego sprawia, że krew szybciej krąży mi w żyłach. Ale nie wypowiadam wojen innym, jeżeli sam wcześniej nie zostanę zaatakowany.
– Czy to dlatego wujek Sigmar walczy z Roppsmenami?
Wolfgart poczuł nieprzyjemny ucisk w żołądku i wymienił
niespokojne spojrzenia z Maedbh, ale na szczęście z opresji wybawiło go donośne pukanie w ciężkie, drewniane drzwi. Podszedł do żony i wręczył jej Ulrike z powrotem.
– Zanieś ją do łóżka — powiedział. – Musi już iść spać.
– Nie jestem zmęczona – marudziła Ulrike, ale sennym gestem oplotła szyję matki wątłymi ramionkami.
Maedbh zabrała córkę na górę, a Wolfgart otworzył drzwi.
Na progu stali Alfgeir i Eoforth odziani w długie płaszcze z kapturami.
– Spóźniliście się – przywitał ich Wolfgart. Usiedli przy dębowym stole wykonanym przez endal– skich snycerzy. Wolfgart nalał dobrego wina do srebrnych kielichów. Alfgeir wziął spory łyk, podczas gdy Eoforth pił z większym umiarem. Gospodarz nalał również sobie i usiadł u szczytu stołu. Tymczasem z góry zeszła Maedbh i zajęła miejsce koło Eofortha.
– Tileańskie – stwierdził Eoforth po kolejnym łyczku. – Naprawdę niezłe.
– Pendrag przekonał mnie, żebym go spróbował podczas pobytu w Marburgu i zasmakowało mi – odparł Wolfgart. – Ale chyba nie zebraliśmy się tutaj, żeby dyskutować nad zawartością mojej piwniczki z winami.
– Nie – zgodził się Eoforth. – Nie po to się spotkaliśmy.
– Czy masz jakieś wieści od Pendraga lub Myrsy? – zapytał Alfgeir.
– Tak – odpowiedział Wolfgart. – I nie są to dobre nowiny.
Wstał i podszedł do paleniska. Poluzował jeden z kamieni
posadzki i wyciągnął spod niego żelazną skrzynkę. Wrócił do stołu, uchylił wieko i wyciągnął ze środka kilka poskładanych pergaminów.
– Jest coraz gorzej – zaczął. – Armia Sigmara liczy już ponad osiem tysięcy żołnierzy, głównie Ostagotów i Udosesów, ale są z nimi również Asoborno-wie.
Alfgeir zerknął na Maedbh i zapytał:
– Asobornowie?
– Na wschodzie lasy się przerzedzają – wyjaśniła. – Dobry teren dla ry-dwanów.
Wolfgart przesunął dłonią czarnych włosach, które przyprószone już były siwizną. Bielsze pasma zaczynały się pojawiać na skroniach i brodzie.
– Wieści z północy są krwawe – podjął. – Myrsa pisze, że Norsowie najeż-dżają całe wybrzeże i jest ich więcej niż kiedykolwiek. Uważa, że wypróbo-wują naszą gotowość do odparcia inwazji.
– Inwazji? – syknął Alfgeir. – Cholera, potrzebujemy Sigmara z powrotem.
– Nie wstrzymuj oddechu, nie przybędzie zbyt szybko – powiedział Wol-fgart. – Myślę, że nie spocznie, dopóki nie wypędzi Roppsmenów z Impe-rium. Stoczył już trzy wielkie bitwy pod Smoczym Sztandarem.
– Niech słodka Shallya się nad nami zlituje! – wyrwało się Eoforthowi. – Za każdym razem wznosił Smoczy Sztandar?
– Tak – potwierdził ponuro Wolfgart. – Pendrag szacuje, że jak do tej pory zabili około dziesięć tysięcy Roppsmenów. Ich miasta i osady płoną, a ludzie uciekają na wschód. Pendrag pisze, że ci, którzy nie mają siły uciekać, są wyłapywani i zabijani. – Ale chyba żaden z unberogeńskich wojowników nie bierze udziału w takiej rzezi? – zapytał Alfgeir.
– Walczą pod Smoczym Sztandarem – wtrąciła się Maedbh. – A wówczas nie ma różnicy między wojownikami a zwykłą ludnością. Unberogenowie dobrze o tym wiedzą.
– Całe szczęście w armii Sigmara jest ich niewielu – odezwał się Wolfgart. – Najwięcej okrucieństw mają na swym sumieniu Udosesi. W końcu to na ich ziemie Roppsmeni najechali, zabili ich księcia i spalili mu zamek.
– Mimo wszystko ich czyny przynoszą nam hańbę – powiedział Eoforth, potrząsając głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. – I pomyśleć, że Sigmar jest odpowiedzialny za taką rzeź.
– Roppsmeni sami sobie na to zasłużyli – odciął się Wolfgart. – Zaatako-wali Imperium i zamordowali księcia Wolfilę i jego rodzinę. Czego się spo-dziewali?
– Zemsty na pewno – zgodził się Eoforth. – Ale takiej masakry? Tego nikt się nie spodziewał.
– Ludzie zaczynają gadać – włączył się Alfgeir. – Otrzymałem listy od Otwina, Aldreda i Siggurda. Wszyscy domagają się wyjaśnień na temat wy-darzeń na północy. Pytają o „sprawiedliwość Sigmara” i chcą, żeby im wy-tłumaczyć, co to znaczy.
– Martwią się o swoje ziemie i ludzi. Nie wiedzą, co się z nimi stanie, je-żeli kiedykolwiek ośmielą się sprzeciwić Imperatorowi – domyślił się Eo-forth. – Boją się, że podzielą ten sam los.
– Przecież im to nie grozi – powiedziała Maedbh. – Roppsmeni ponoszą konsekwencje tego, że zdradzili Sigmara
i zabili jego przyjaciela. Zasłużyli sobie na taki los.
– Jesteś twardą kobietą, Maedbh – zwrócił się do niej Eoforth. – Masz ra-cję, że zasługują na gniew Sigmara, ale to posunęło się za daleko. Spalone wioski, egzekucje jeńców, całe rodziny wymordowane? To krok za daleko i wstyd mi, że nasz Imperator na to pozwala.
– Pytanie brzmi, co z tym zrobimy? – zapytał Wolfgart.
– A co możemy zrobić? – Alfgeir odpowiedział pytaniem na pytanie. – Przecież jest Imperatorem.
– Po pierwsze i najważniejsze, jest naszym przyjacielem – stwierdził Eo-forth. – Na pewno mocno przeżył stratę Wolfili i teraz wyładowuje złość i żal na Roppsmenach.
– Ale czy to usprawiedliwia rzeź? – zapytał Alfgeir. – Oczywiście, że nie, ale znając przyczynę będzie nam łatwiej zrozumieć zjawisko – ciągnął Eoforth. – Kiedy Sigmar wróci z armią do Reikdorfu, po-rozmawiam z nim na ten temat. Gdy dowiemy się, co doprowadziło go do takiego wzburzenia, będziemy mogli uspokoić innych książąt.
– Gdzie był Sigmar, kiedy nadeszły ostatnie wieści od Pendraga? – zapytał Alfgeir.
– Najnowsze nowiny są takie, że niedobitki Roppsmenów uciekają przez wielką rzekę graniczną – odpowiedział Wolfgart. – To ostatnia linia na ma-pie, za którą rozpościera się nieznane.
– Czy ktokolwiek wie, co się znajduje za tą rzeką? – zapytał Alfgeir.
– Chyba tylko Ulryk – odparł Wolfgart zmęczonym głosem i wzruszył ra-mionami. – Ale wiemy, co jest pewne po naszej stronie.
– Co?
– Sigmar i śmierć.
Zapadł już zmrok, kiedy starzec stwierdził, że dotarli wystarczająco da-leko. Mimo że miała związane ręce, Gerreon – bo nie potrafiła o nim myśleć jak o Azazelu – przez całą drogę trzymał ją mocno i szeptał o straszliwych rzeczach, które starzec jej zrobi. Wiedźma myślała kiedyś, że nie boi się śmierci, ale teraz stwierdziła, że było to głupie.
Nie chciała umrzeć w ten sposób.
Nocne niebo było czyste i bezchmurne. Gwieździste punkciki migotały w aksamitnych ciemnościach i w ich świetle zorientowała się, że dotarli nie-mal na skraj bagien. Jakimś cudem starzec znał tajemne ścieżki przez śmiertelnie niebezpieczne moczary. Odbicie księżyca migotało na po-wierzchni wody, a jego obojętna twarz rzucała na cichy krajobraz blady, martwy blask.
– Jak udało ci się przejść przez mokradła? – zapytała. – Większość ludzi nie zna tych ścieżek.
– Nie jestem jak „większość ludzi”, Grainne – odpowiedział starzec. – Twoje moce może cię opuściły, ale to wciąż jesteś w stanie wyczuć, prawda?
– Jesteś wyznawcą Mrocznych Bóstw – stwierdziła.
– Jestem wyznawcą prawdziwych bogów – odparł. – Bogów, którzy rzą-dzą w królestwie rozciągającym się poza tą miałką egzystencją i których oddech napełnia mnie życiem. To oni są prawdziwą potęgą na tym świecie, a nie jakieś słabowite wcielenia ludzkich marzeń. Istnieli zanim powstał świat i będą istnieć długo po tym, jak zamieni się w proch i rozpłynie w pu-stce. – Jeżeli masz zamiar mnie zabić, to chociaż zdradź mi swoje imię – po-prosiła. – Powiedz mi chociaż to.
– Dobrze – starzec wzruszył ramionami. – Nazywam się Kar Odacen i po-chodzę z Żelaznych Wilków, jestem szamanem Cormaca Krwawego Topora z Norsów.
– Zawędrowałeś daleko od domu, Karze Odacenie z Żelaznych Wilków. Dlaczego sądzisz, że przeżyjesz na tyle długo, żeby do niego wrócić? Znala-złeś się głęboko w krainie Unberogenów, a łowcy Sigmara są bardzo uta-lentowani.
– Tak jak i ja, kobieto – syknął Gerreon. – Znam te tereny na tyle dobrze, żeby jeszcze raz uciec pogoni. Nikt nie przewyższy mnie umiejętnościami ani sprytem.
Roześmiała się i wykręciła w jego uścisku. Spojrzała mu w oczy i ujrzała w nich żądzę mordu.
A także szansę na uniknięcie losu, jaki zgotował dla niej Kar Odacen.
– Myślisz, że udało ci się uciec, bo ich przechytrzyłeś? – zadrwiła. – Sig-mar nikogo za tobą nie posłał. Pozwolił ci odejść, żeby w ten sposób uczcić pamięć Ravenny.
– Łżesz – warknął Gerreon, a Wiedźma ucieszyła się widząc, że wzdry-gnął się na wzmiankę o siostrze, którą zabił.
o siostrze, której życie celowo poświęciła, aby utemperować ambicje Sig-mara.
Wiedźma przestała się wyrywać.
– Żal mi ciebie, Gerreonie – powiedziała. – Straciłeś Trinovantesa, a potem Ravennę. Musiało ci być bardzo ciężko. Byłeś tylko pionkiem w wielkiej in-trydze, ale nie przewidziałam tego, że ich śmierć popchnie cię do czegoś ta-kiego. Nie przewidziałam też tego, że za twój upadek zapłacę własnym ży-ciem.
– Nie chcę twojej litości, starucho – syknął, popychając ją na kolana. – I nazwij mnie jeszcze raz Gerreonem, a wybebeszę cię tu i teraz.
Wiedźma splunęła mu prosto w twarz.
– Powinnam była okręcić ci szyję pępowiną i udusić zaraz po narodzi-nach – wychrypiała. – Powiedziałam twojej matce, że jeden z jej synów do-zna w życiu największego bólu i największej rozkoszy. Gdyby wtedy wie-działa, że zamordujesz jej jedyną córkę, to pewnie sama błagałaby mnie, żebym cię zabiła, dopóki jeszcze spałeś w jej łonie.
Gerreon uderzył ją pięścią w twarz. Cios złamał jej nos i kość policzkową oraz oślepił na chwilę. Nie mogła powstrzymać płynących po twarzy łez. Upadła na bok, czując pod sobą zimną, wilgotną ziemię.
Splunęła krwią wymieszaną z bagienną wodą, a Gerreon schylił się i podciągnął ją w górę.
– Twoja siostra wiedziała, że masz schorowaną duszę, ale mimo wszyst-ko starała ci się pomóc – wydyszała Wiedźma, walcząc z paroksyzmami bó-lu. – Odpłaciłeś się za dobro, wbijając jej miecz w brzuch i kończąc jej życie na długo przed właściwym czasem. Gdyby nie ty, urodziłaby silne, zdrowe dzieci i stałaby się dobrą, sprawiedliwą matką.
Gerreon wyciągnął nóż i zatrzymał ostrze na centymetr od jej oka.
– Nie waż się więcej wypowiadać jej imienia! – wrzasnął.
– Dlaczego? Dlatego, że nie możesz się pogodzić z okrucieństwem swo-jego czynu?
– Moja siostra była suką! – krzyknął Gerreon, a w jego oczach zalśnił gniew rozszalałego demona. – Rozłożyła nogi przed Sigmarem i zasłużyła sobie tym samym na śmierć. Byłem od niego lepszy we wszystkim, to mnie powinna była kochać. Ja kochałem ją z całego serca, a ona mnie odrzuciła!
– Zobaczyła twoją prawdziwą twarz, Gerreonie – stwierdziła Wiedźma. – I dlatego cię odepchnęła.
– Nie! – syknął Gerreon, cały drżąc od powstrzymywanego szału. – Ko-chała mnie, a ja widzę, co próbujesz teraz ze mną zrobić. Nie uda ci się.
Gerreon spojrzał na Kar Odacena, który chwycił staruchę i pociągnął na skraj mokradła. Jego siła była zadziwiająca jak na tak starego człowieka.
– Nie uciekniesz – powiedział szaman. – Mroczny Książę przejął kontrolę nad tym, kogo znałaś pod imieniem Gerreona. Wiem, że zdajesz sobie sprawę, że sama do tego doprowadziłaś i bardzo mnie to raduje. Jak się czujesz, wiedząc, że każda z dusz, którą Azazel w męczarniach wysyła w zaświaty, każda dusza, którą zabije podczas swego nieśmiertelnego życia, będzie obciążać twoje sumienie? To ty stworzyłaś Azazela i za to ci dziękuję.
Wiedźma chciała splunąć Kar Odacenowi w twarz, ale zawahała się, po-nieważ czuła, że on ma rację. Jej intrygi ukształtowały Gerreona jak czarę, do której szaman Żelaznych Wilków wlał jad zła i zepsucia, czyniąc z niego ofiarę dla istot spoza zasłony oddzielającej światy. Ona tego dokonała, a te-raz przez wieczność będzie spłacać swój dług.
– Zrób to – rzuciła.
– Żadnych ostatnich słów? – uśmiechnął się złośliwie Kar Odacen.
– Jaki byłby w tym sens? – Mogłabyś jeszcze raz upewnić się w przekonaniu o własnej nieomyl-ności, bo to przecież ono kazało ci się mieszać w sprawy, które cię nie doty-czą – zasugerował Kar Odacen.
– W niczym się nie różnimy, szamanie – powiedziała spokojnie Wiedźma. – Ty również mieszasz się w losy świata i twój koniec nie będzie lepszy od mojego.
– Ja już wiem, jak zginę – odparł Kar Odacen. – I nie boję się tej chwili.
Pokonana Wiedźma osłabła w uścisku Gerreona.
– Zrobiłam co w mojej mocy, żeby prowadzić ludzkość – powiedziała. – Robiłam to, co wydawało mi się najlepsze, i zrobiłabym to samo jeszcze raz.
– Cóż za arogancja – syknął Kar Odacen. – To takie podobne do ciebie, żeby usprawiedliwiać swoje czyny.
– Nie – odparła Wiedźma. – Nie szukam wymówek.
– Dobrze więc – powiedział Kar Odacen, schylając się, aby podnieść z ziemi kamień wielkości pięści. – Skończmy z tym.
Żelazo błysnęło w świetle księżyca. Otworzyła szeroko oczy, gdy poczuła gorący strumień krwi tryskający z gardła. Gerreon podtrzymywał jej zwija-jące się w konwulsjach ciało. Ból promieniujący z ciętej rany mieszał się z tym, który sprawiał jej Kar Odacen, uderzając kamieniem w skroń. Po chwili czaszka pękła i skała zagłębiła się w mózgu. Jej twarz zalała się krwią.
Poruszała bezgłośnie ustami, gdy uciekało z niej życie, ale zanim śmierć zdołała przyjść przez którąś z ran, Gerreon wepchnął ją do bagiennych wód Brackenwalsch.
Usta wypełnił jej czarny szlam, z którym wnet zmieszała się krew. Ból promieniujący z rany w głowie był niesamowity. Wiła się i wyrywała w uścisku zabójcy. Pod powierzchnią panowała ciemność, ale mogła dostrzec migoczące odbicia gwiazd i księżyca we wzburzonej wodzie.
Śmiały się, gdy przyszła po nią potrójna śmierć.
Rozdział 15
Cena zdrady Pendrag siedział w siodle. Koń stał na pokrytym śniegiem wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na brzeg krwawej rzeki. Przypuszczał, że miała ona jakąś lokalną nazwę, ale na jego mapie zaznaczono ją po prostu jako wielką rzekę graniczną. Za jego plecami rozpościerały się tereny Imperium, ale przeciwległy brzeg był wciąż nieodkrytą ziemią. Z północy dął lodowaty wiatr. Pendrag obserwował niedobitki pokonanego ludu uciekające po pę-kającej krze na drugą stronę, gdzie rozciągał się ponury i niegościnny kra-jobraz smaganej wichrem tundry oraz otwartego stepu.
Na bagnistych brzegach tłoczyło się w popłochu może z tysiąc osób – wojowników, kawalerzystów oraz zwyczajnych mężczyzn i kobiet, którym udało się uciec przed gniewem Sigmara. Wydawało się absurdalne i strasz-ne, że tylko tyle zostało z całego plemienia. Armia Imperatora była jednak w swym pochodzie dokładna i bezlitosna. Nie ostała się żadna osada i nie oca-lało nic przedstawiającego sobą jakąkolwiek wartość. Każdego dnia nowe stosy płonących zwłok wypluwały w niebiosa kłęby czarnego dymu. Tam, gdzie kiedyś zieleniły się żyzne wschodnie łąki, teraz rozpościerały się zwę-glone, spopielałe zgliszcza.
Setka roppsmeńskich wojowników w żelaznych koszulkach kolczych i brązowych hełmach próbowała wprowadzić jakiś porządek między ludźmi przekraczającymi rzekę, ale było to przedsięwzięcie z góry skazane na po-rażkę. Przerażeni niemal całkowitym wyniszczeniem plemienia uchodźcy skoncentrowali wszystkie swoje myśli i wysiłki na panicznej ucieczce. Na-wet starcie z lodowymi krami wydawało im się lepszym rozwiązaniem niż śmierć z rąk Sigmara.
Pendrag usłyszał głuchy trzask i zobaczył, że część lodowej pokrywy za-łamała się pod ciężarem tłumu. Dziesiątki osób wpadło do mętnej, czarnej wody. Dźwigając na sobie cały swój ziemski dobytek, nie mieli szans wydo-stać się z powrotem na powierzchnię. Pendrag zamknął oczy i poczuł, że zalewa go gorąca fala wstydu.
– Na łzy Shallyi – odezwał się Redwane, patrząc jak łkające kobiety od-ciągają dzieci z dala od dziury w lodzie, nie mogąc już pomóc tym, którzy do niej wpadli. – Co my robimy, Pendragu?
– Sam już nie wiem – przyznał szczerze, masując dłońmi skronie i spo-glądając na Białego Wilka oczami, które przez jedną porę roku widziały tyle nieszczęść, co inni przez całe życie wypełnione smutkiem. Redwane posta-rzał się tylko o sześć miesięcy, odkąd opuścił Reikdorf, a jednak on również wyglądał jak posępny starzec, a jego młodzieńcze oczy nie tryskały już ło-buzerskimi iskrami.
Pendrag wiedział, że on sam wygląda nie lepiej. Lecznicze energie, które odwróciły działanie czarnej magii nekromanty pomogły mu odzyskać fi-zyczną młodość, ale w tej chwili był śmiertelnie zmęczony i pragnął tylko zapaść w długi, pozbawiony marzeń sen. Dodatkowe kilogramy, które przybrał za czasów sprawowania rządów jako książę Middenheim, pozo-stały już tylko wspomnieniem. Schudł, ale była to szczupłość chorobliwa i niewiele w nim zostało z młodzieńca, który wraz z Sigmarem wyruszył w wielką podróż, u której celu czekało Imperium.
On i Redwane widzieli podczas tej kampanii zbyt wiele przerażających scen, żeby kiedykolwiek odzyskać młodość
i niewinność.
– Mam nadzieję, że to już koniec rzezi – odezwał się Redwane, machając ręką w kierunku przerażonych tłumów. – Roppsmeni zostali zniszczeni. Chyba teraz Sigmar wreszcie rozkaże nam przestać zabijać?
Pendrag nie odpowiedział. Obserwował Imperatora i księcia Adelharda, którzy również śledzili ucieczkę niedobitków plemienia Roppsmenów. Za nimi stał Udoses trzymający Smoczy Sztandar. Pendrag odmówił noszenia proporca po bitwie pod Roskovą. Na tym zwęglonym wrzosowisku zginęło prawie trzy tysiące Roppsmenów , a litości nie okazano nawet rannym. Kiedy raz wzniesiono Smoczy Sztandar, nie można go było opuścić, dopóki przy życiu ostał się choćby jeden nieprzyjaciel.
Potem jeszcze dwukrotnie wyzywali rozbite roppsmeńskie oddziały do bitwy i za każdym razem Sigmar rozkazywał, aby wznieść żądny krwi pro-porzec. Rzeź była straszliwa, a krzyki umierających i widok płonących wio-sek nawiedzały Pendraga każdej nocy w niespokojnych snach.
– Nie wiem, ile jeszcze jestem w stanie znieść – powiedział Redwane, bezmyślnie skubiąc wilcze futro narzucone na ramiona. – To już nie jest wojna. Przestała nią być jakiś czas temu.
Pendrag pokiwał głową. Z ołowianego nieba spłynęła śnieżna zadymka. Po obu stronach wzgórza oddziały tysięcy wojowników w futrzanych płaszczach czekały na rozkaz pościgu za uciekającymi Roppsmenami. Osta-gockie sztandary w biało-czarną szachownicę powiewały na zimowym wie-trze tuż obok złoto-czerwonych asobomeńskich proporców, ale nawet razem wziętych było ich o wiele mniej niż szachownic w kolorach Udosesów.
Właśnie to plemię mściło się teraz krwawo na wojnie. Zabijali wszyst-kich bez wyjątku, aby pomścić zamordowanego księcia Wolfilę. Opowieść o jego śmierci obiegła udoseski lud już setki razy. Gdzieś po drodze zginęła prawda, a historia nabrała tak przerażających szczegółów, że trudno było już w nią uwierzyć.
– Tym lepiej, przynajmniej możemy jakoś usprawiedliwić tę masakrę – powiedział Redwane’owi jednej nocy, kiedy zgromadzili się wokół obozo-wego ogniska, a Biały Wilk opowiedział mu najnowszą, straszliwą wersję.
Sigmar i Adelhard maszerowali w stronę żołnierzy po skutej lodem zie-mi. Na widok Imperatora Pendrag poczuł lodowaty dreszcz, który nie miał nic wspólnego z gwałtownie spadającą temperaturą. Mimo że wokół wiro-wały płatki śniegu, a przy wydychaniu powietrze zamieniało się w parę, Sigmar miał na sobie tylko czerwoną koszulę z wyszytym na piersi srebr-nym wilkiem. Wszyscy pozostali wojownicy okrywali się grubymi futrami, ale on zdawał się nie odczuwać lodowatego zimna napływającego z półno-cy.
Odkąd wyszli z Gór Środkowych, twarz Sigmara stała się zacięta, a śmierć Wolfili zdawała się wisieć mu u szyi jak młyński kamień. Jego włosy przerzedziły się i oklapły, a skóra ciaśniej opinała kości, jakby szkielet na-pierał na nią mocniej niż wcześniej. W oczach Imperatora widać było żal po utracie przyjaciela, ale też i blask bijący z jakiegoś mrocznego miejsca ukrytego głęboko w duszy. Cały czas nosił złotą koronę zabraną Morathowi. Nie walczył już Ghal-marazem. Do biodra miał przypiętą pochwę z długim półtoraręcznym mieczem zwieńczonym jelcem koszowym. Broń należała kiedyś do księcia Wolfili.
Młot króla Kurgana spoczywał owinięty w nasączone olejkami płótna w plecaku Pendraga, tuż obok korony, którą Alaryk Szalony wykuł dla Sigma-ra. Źle się czuł, nosząc przy sobie te legendarne artefakty, ale Imperator na-legał, żeby walczyć z Roppsmenami bronią należącą do brutalnie zamordo-wanego władcy.
Sigmar wyciągnął miecz Wolfili i przytrzymał go przed sobą. Ciężka broń została wykuta z grubego, ciemnego żelaza. Nie było to ostrze szermierza, ale raczej rzeźnika.
– Chcę ich śmierci – powiedział i wskazał czubkiem miecza na Roppsme-nów przy rzece. – Redwane, weź Białe Wilki i jedźcie za nimi.
– Bardzo dobrze – przytaknął mu Adelhard. – Rozkażę ostagockim konnym łucznikom, żeby ich okrążyli, a wy zepchniecie ich do rzeki.
– Panie? – zawahał się Redwane, patrząc na Pendraga z nadzieją na wsparcie.
– Czy mój rozkaz jest dla ciebie niezrozumiały? – spytał Sigmar.
– Nie, panie – odparł Redwane. – Ale czy naprawdę musimy atakować?
– Czy musimy? – syknął Sigmar. – Te zdradzieckie kundle zabiły impe-rialnego księcia. Oczywiście, że musimy! A teraz wykonać.
Redwane potrząsnął głową.
– Nie, panie. Nie zrobię tego – powiedział.
Sigmar wbił półtorak w ziemię. Jego twarz wykrzywił grymas złości.
– Śmiesz mi się przeciwstawiać, chłopcze? – wycedził przez zęby. – Je-stem twoim władcą i albo będziesz wykonywał moje rozkazy, albo zginiesz.
– Wybacz, panie, ale nie poprowadzę Białych Wilków, żeby wymordować tych ludzi.
– Zrobisz, co ci każę!
– Nie – odparł Redwane, a Pendragowi serce rosło z dumy.
– Nie zrobię.
Sigmar zrobił krok w stronę Redwane’a, a Pendrag zeskoczył z konia, żeby znaleźć się między dwoma wojownikami.
– Nie ma takiej potrzeby – wtrącił pospiesznie. -Roppsmeni zostali po-konani. Nigdy się już z tego nie podźwigną, a ty dopiąłeś celu, pomściłeś śmierć Wolfili.
Sigmar obrócił się do Pendraga. W oczach Imperatora widać było taką głębię nienawiści, że Bratem Miecza wstrząsnął dreszcz przerażenia. Przez ułamek sekundy wydawało mu się, jakby ktoś znacznie starszy patrzył na niego oczami Sigmara. Ta wizja zniknęła tak szybko, że Pendrag nie był pe-wien, czy w ogóle coś takiego widział.
– Zawsze w roli rozjemcy, co Pendragu? – zasyczał Sigmar.
– To przez twoje rady nie zniszczyłem Norsów. Popatrz, co dobrego uczy-niła nam litość. Wolfila nie żyje, a flota najeźdźców każdego dnia atakuje nasze wybrzeże. Nie, nie powtórzę błędu i nie zostawię ani jednego z tych szczurów żywego, bo potem powrócą z zemstą w sercach.
– Wspomniałeś o Norsach – podjął Pendrag, starając się opanować drże-nie głosu. – Dlaczego więc nie przygotowujemy się, żeby ich odeprzeć? Przecież wiesz, że prędzej czy później przejdą do głównego ataku. Nasi lu-dzie żyją w strachu przed ich watażkami, a z każdym upływającym dniem ich przerażenie rośnie i jest coraz potężniejszą bronią w rękach wroga. – Obywatele Imperium nie ulękną się Norsów i stawią im czoła – stwier-dził pewnym głosem Sigmar.
-To nieprawda – powiedział Pendrag. – Północna granica stoi otworem. Walcząc tutaj, tylko osłabiliśmy Imperium. Musimy jak najszybciej wrócić do Reikdorfu i zgromadzić oddziały wszystkich książąt, aby wzmocnić na-sze siły na północy.
– Przemawiasz głosem zwykłego tchórza – warknął Sigmar. – Pamiętam, jak mówiłeś mi, że nie nadajesz się do rządzenia Middenheim i że są inni, lepiej pasujący do tego zadania. Żałuję, że wtedy cię nie posłuchałem.
– Posłuchaj lepiej siebie, Sigmarze – błagał go Pendrag. – Ten rozlew krwi to istne szaleństwo. Kala wszystko, co osiągnęliśmy przez lata. Tak właśnie chcesz zostać zapamiętany? Jako rzeźnik? Tyran? Zabójca kobiet i dzieci, w niczym nie lepszy od byle zielonoskórego?
Twarz Sigmara pociemniała od gniewu, ale Pendrag nie przestawał mó-wić, bo miał wrażenie, że z każdym wypowiedzianym słowem ciężar przy-ginający go do ziemi staje się trochę lżejszy.
– Mierzi mnie już to zabijanie. Każdy żołnierz w tej armii ma ręce zbru-kane krwią niewinnych, a to, co tu się dzieje, plami także nasz honor.
Wyciągnął dłoń i położył ją Sigmarowi na ramieniu.
– Czas wracać do domu, przyjacielu.
Palce Sigmara zacisnęły się na rękojeści miecza i Imperator wyrwał go z ziemi. Utkwił wzrok w rzeźniczym ostrzu i przez jedną, straszliwą chwilę Pendragowi wydawało się, że przyjaciel zaraz go nim przebije.
Nie było tego widać gołym okiem, ale Pendrag wyczuwał, że ciałem Sig-mara wstrząsają dreszcze. Mięśnie szczęki miał napięte jak skóra na bębnie. Co chwila zaciskał je i rozluźniał, jakby próbował okiełznać szalejącą w nim wściekłość.
Wreszcie uniósł głowę. Pendragowi niemal serce pękło na ten widok. W oczach przyjaciela zobaczył straszliwy ból wypływający na powierzchnię jakby z wielkiej głębiny.
Sigmar odwrócił wzrok i przez chwilę obserwował desperackie wysiłki ludzi próbujących przekroczyć rzekę, aby umknąć przed jego gniewem. Opuścił ramiona.
– Masz rację – wyszeptał. Zadrżał i wypuścił z płuc długi oddech. – Naj-wyższy czas wracać do domu.
Osłoniętą zatokę wypełniało prawie czterysta wilczych szkunerów. Ka-dłuby wykonano techniką poszycia zakładkowego, a materiału dostarczyły z rzadka porastające tundrę drzewa oraz belki zabrane z ruin splądrowa-nych udoseskich wiosek za morzem. Cormac Krwawy Topór miał poczucie spełnionego celu, stojąc na klifie nad brzegiem i podziwiając flotę wojen-nych statków podskakujących na wzburzonych wodach. Wybudowanie ich zajęło cały rok. Żaden z watażków w całej historii Norsów nigdy nie zdołał zgromadzić takiej floty.
Tuż za nim rozciągał się równie wspaniały widok. Kiedyś stało tu tylko zbiorowisko ruder, prymitywnych budynków powstałych ze szczątków wilczych szkunerów. Teraz zabudowania dorównywały rozmiarami i prze-pychem tym, które pozostawili w starym kraju. Bezimienna osada była nie tylko stolicą odrodzonego plemienia Żelaznych Wilków, ale i domem dla tysięcy wojowników, którzy przybyli ze wszystkich stron świata, aby stąd wyruszyć na południe.
Jakiś czas temu pierwsze promienie słabego, letniego słońca zaczęły to-pić lodową skorupę skuwającą ziemię. Pora zimowa dobiegła końca i moc bogów przetoczyła się nad ziemiami północy, wzywając wyznawców do bitwy. Ze wschodu przybyli ludzie o złotej skórze i oczach w kształcie mig-dałów, którzy nazywali siebie Wei-Tu i przysięgli służyć Cormacowi. Dwa dni później oddziały wytatuowanych wojowników zwanych Hungami wy-łoniły się z wirujących świateł na dalekiej północy na olbrzymich wierz-chowcach ciemności.
A był to zaledwie początek.
Przez całą porę letnią napływali kolejni wojownicy, tacy jak Gharharo-wie, Tahmakowie, Avagowie, Kulowie, Vargowie i Yusakowie. Przebyli oni północne morze i włączyli się do oddziałów pod wodzą Cormaca. Z każdym dniem na wybrzeże przybywali nowi czempioni przyciągnięci przez wibru-jący w ich żyłach odwieczny zew krwi. W promieniu dnia drogi od osady stacjonowało ponad dziesięć tysięcy Ludzi Północy. W ziemię wbito totemy tuzina watażków. Napięcie między nimi było bardzo wielkie i tylko chary-zma Cormaca przepowiadającego historyczne wydarzenia i straszliwe zniszczenie pozwalała powściągnąć wzajemną rywalizację. Nie mógł jednak utrzymywać tego stanu wiecznie. Czekał, aż stopnieją kry dryfujące wokół wybrzeża, żeby poprowadzić flotę wilczych szkunerów przez morze.
Odwrócił się i zszedł w stronę długiego domu, mijając obozowisko Ka-zagów i Mungów. To ostatnie plemię wystawiło do walki niskich, przysa-dzistych wojowników o płaskich twarzach, którzy walczyli tak ogromnymi toporami, że ich rozmiary stały wręcz w komicznej dysproporcji do nich samych. Cormac był jednak świadkiem, jak jeden z nich pojedynczym cio-sem przecina kłodę sezonowanego drewna. Wtedy rozwiały się wszelkie wątpliwości, co do tego, jak śmiertelnie niebezpiecznym oddziałem mogą być na polu bitwy.
Mijając kolejne totemy sterczące z ubitej ziemi, Cormac pomyślał przez chwilę o Karze Odacenie i Azazelu. Szaman przewidział wielkie zgromadze-nie mocy i okazało się, że miał rację. Cormac co prawda nie cierpiał pod-stępnego starca, ale fanatyczne oddanie dla Mrocznych Bóstw nie zaślepiało go na tyle, żeby nie cenił sobie korzyści płynących z umiejętności przewi-dywania przyszłości.
Od miesięcy nie miał żadnych wieści od Kar Odacena i tym samym nie wiedział, czy misja na południu zakończyła się powodzeniem. Było mu zu-pełnie obojętne, czy szaman i Azazel wciąż żyją. Z nadejściem nowej pory roku rozpocznie proces podporządkowywania sobie ludu Sigmara, z nimi czy bez nich.
Lata najazdów i rzezi sprawiły, że imperialne ziemie drżały w posadach na sam dźwięk jego imienia.
Nie będzie lepszego momentu, aby przeprowadzić atak.
– Nadszedł czas, żeby wyruszyć z ogniem na południe – powiedział.
Po zakończeniu kampanii przeciwko Roppsmenom dla armii Sigmara nastał ponury czas. Nie nazywano już tego wojną, ponieważ imperialne wojny zwykło się toczyć ze szlachetnych pobudek, a nikt nie potrafił wymy-ślić godnej przyczyny dla tak straszliwej rzezi. Pomszczono śmierć Wolfili, ale zemsta nie usprawiedliwiała wymordowania niemal całego plemienia.
Gdy tylko ogłoszono koniec kampanii i armia ruszyła w drogę powrotną znad brzegów wielkiej rzeki granicznej, Asobornowie i Asobornenki wyco-fali swoje rydwany i odjechali na południe z opuszczonymi sztandarami. Wojownicy i wojowniczki królowej Freyi nie żegnali się wylewnie ani nie składali przysiąg braterstwa, ponieważ chcieli jak najszybciej zapomnieć o swoim udziale w masakrze.
Następnego ranka książę Adelhard poprowadził Ostagotów na wschód. Na chwilę przed odjazdem zamienił z Sigmarem kilka zdań w cztery oczy. Imperator nigdy nie zdradził, co Adelhard mu wtedy powiedział, ale w jego oczach zapłonęła żądza mordu i spiąwszy rumaka, odjechał bez pożegnania.
Tylko Udosesi nie odczuwali skruchy z powodu rozlewu krwi, do którego się przyczynili. Maszerowali wraz z Unberogenami aż do krańca Gór Środ-kowych, po czym skręcili na północ ku swej ojczyźnie. Czekało ich zadanie odbudowania kraju i znalezienia przywódcy. W najbliższych miesiącach miało dojść do zamieszek i wewnętrznych walk o władzę. Potężni klanowi wodzowie będą konkurować o przewagę nad innymi i miejsce na książęcym tronie Udosesów dla siebie i swoich następców.
Sigmar poprowadził wojowników wokół przykrytych śnieżnymi czapami szczytów w stronę Fauschlagu. Zima była w pełni. Panowała śmiertelna ci-sza, jakby nawet ziemia obawiała się zakłócać ponure milczenie Imperatora. Armia z trudem przedzierała się przez zaspy, okrążając skaliste górskie wzniesienia. Wszyscy maszerowali pogrążeni we własnych, smutnych roz-myślaniach. Imperator trzymał się z dala od przyjaciół, unikając jakichkol-wiek rozmów oprócz tych niezbędnych, które dotyczyły bezpośrednio trasy marszruty bądź utrzymania armii.
Redwane i Pendrag podczas drogi powrotnej do domu również nie szu-kali towarzystwa Sigmara. Brutalne sceny z kampanii wciąż śniły im się po nocach i żaden z nich nie chciał poruszać tego tematu za dnia. Pendrag na-dal nosił w plecaku koronę i młot Sigmara, ponieważ Imperator nie pozbył się półtoraręcznego miecza księcia Wolfili, a złota korona Moratha wciąż lśniła na jego skroni.
Dni ciągnęły się niemiłosiernie, a nocami przychodził ostry mróz. Unbe-rogenowie kulili się wokół ognisk, ciasno owinięci w wilcze futra, oczekując na słoneczny blask opromieniający szczyty Gór Krańca Świata.
Każdej nocy Redwane nie mógł zasnąć i przechadzał się do późna po ob-ozie. Gdy tylko zamykał oczy, widział twarze zabitych, które zdawały się nawiedzać go jak zmory. Mijając namiot Imperatora, często słyszał, jak Sig-mar płacze przez sen, jakby męczył go jakiś niekończący się koszmar. Po-wiedział o tym Pendragowi, który z kolei przyznał, że często widuje Sigma-ra szepczącego coś cicho pod nosem, jakby rozmawiał z niewidzialnymi duchami.
Na próby poruszenia tego tematu Imperator reagował takim samym ponurym wyrazem twarzy i obojętnością, z jakimi uczestniczył we wszyst-kich innych rozmowach. Maszerowali więc dalej przez śniegi w milczeniu.
Wreszcie ich oczom okazała się strzelista sylwetka Fauschlagu. Wojow-ników ten widok podniósł nieco na duchu i ich myśli zwróciły się ku do-mom i żonom, których nie widzieli od pół roku. Nawet Sigmar zdawał się lekko ożywiony, kiedy spoglądał na niesamowite miasto. Okazało się, że podczas ich nieobecności ukończono prace nad pierwszym z wiaduktów. Obozowisko u podnóża góry opustoszało na zimę. Robotnicy i rzemieślnicy powrócili do swych wiosek, ale widać było, że przed odjazdem rozpoczęli karczowanie terenu pod drugi wiadukt.
Myrsa zszedł z góry, aby ich powitać. Był w asyście wojowników w pły-towych zbrojach. Wieczny Wojownik już całkowicie odzyskał siły po tym, jak został ranny w bitwie pod fortecą nekro– manty. Jednakże radość, jaką odczuwał na widok przyjaciela, przyćmiły wieści o rzezi na wschodzie i pu-sty wzrok Imperatora.
Prowadzeni przez Myrsę Middenlandczycy ruszyli wiaduktem do miasta. Pendrag pożegnał się z Sigmarem sztywno i formalnie. Na zawsze mieli zo-stać Braćmi Miecza, ale coś cennego, co było między nimi, umarło, jakby ich przyjaźń zginęła razem z Roppsmenami. Wyprawa na północ skończyła się tak, jak się zaczęła, Sigmar i Redwane jechali na czele oddziału Białych Wil-ków.
Półtora miesiąca później, gdy obietnica wiosny zaczęła rozwierać zimo-we szpony, władca Imperium wjechał przez wrota Reikdorfu do swej stoli-cy.
Z punktu położonego wysoko na murach Sigmar obserwował oddział Czerwonych Kos wjeżdżający przez most Ostreik. Zimowe słońce chowało się już za horyzontem. Ostatnie promienie odbijały się w żelaznych kółkach koszulek kolczych. Pancerze należały do czterdziestu mężczyzn w jaskra-woczerwonych płaszczach, którzy towarzyszyli księciu Krugarowi. Przy-wódca Taleutenów ubrany był w piękną, szkarłatno-złotą koszulę narzuco-ną na ciężki pancerz. Na wietrze łopotał sztandar w tych samych barwach.
Sigmar poczuł dreszcz niecierpliwego wyczekiwania na myśl o tym, co miało się wydarzyć i mocniej ścisnął rękojeść miecza Wolfili. Wschodnie wrota do miasta były otwarte i jeźdźcy przekroczyli je niezatrzymywani. Sigmar obrócił się i zszedł po schodach na ubitą ziemię wokół bramy.
Towarzyszyło mu sześciu Białych Wilków wybranych spośród tych, któ-rzy wyruszyli z nim na północ. Tylko im mógł całkowicie zaufać. Odkąd wrócił z ziem Roppsmenów, czuł na sobie nieustannie wzrok innych ludzi. Mężczyźni i kobiety, których przez lata uważał za przyjaciół, teraz rzucali w jego stronę ukradkowe spojrzenia, kiedy myśleli, że tego nie widzi. Czuł na sobie ich podejrzliwy wzrok i wiedział, że gadają o nim za jego plecami.
Twierdzili, że są jego przyjaciółmi i troszczą się o niego, ale ściszone szepty świadczyły o tym, że knują, aby któregoś pięknego dnia zatopić w jego plecach sztylet zdrajcy. Cały czas mu się sprzeciwiali i mimo że od za-kończenia kampanii przeciwko Roppsmenom upłynęły miesiące, to Eoforth i Wolfgart nie mogli mu tego zapomnieć. Bez końca dręczyli go pytaniami, dlaczego stał się tak brutalnym wodzem dla swej armii.
Nazywali to brutalnością, ale przecież bez niej nie sposób byłoby utrzy-mać Imperium. Nie rozumieli, że zdradę należało karać w taki sposób, żeby ci, którzy myśleli, że przysięgę lojalności można naginać wedle własnego uznania, otrzymali jasny przekaz. Lojalność wobec Imperium Sigmara mu-siała być niezłomna i wojna przeciwko Roppsmenom stałą się pisanym krwią przypomnieniem dla pozostałych książąt, jaka jest cena za złamanie przysięgi.
A teraz będzie to musiał zrobić jeszcze raz.
Sigmar dotarł do drogi w tej samej chwili, gdy taleuteń– scy wojownicy wjechali przez wrota i ustawili się na terenie esplanady. Podjechał do niego Krugar. Imperator wyczuł, że otaczające go Białe Wilki prostują się i zwięk-szają czujność.
– Książę Krugarze – odezwał się Sigmar. – Witaj w Reikdorfie.
Taleuten zwinnie zeskoczył z konia i zdjął hełm. Pozlepiane od potu włosy ciasno przylegały do czaszki. Brodę miał splecioną w trzy długie warkocze. Był zmęczony podróżą, a w jego oczach Sigmar dostrzegł błysk podejrzliwości. Wezwał Krugara do Reikdorfu wyraźnym rozkazem, w któ-rym jednak nie zdradził żadnego powodu tej wizyty.
Wzrok Sigmara przykuła zakrzywiona, skórzana pochwa przypięta do biodra Krugara, gdzie spoczywał Utensjarl, miecz taleuteńskich królów. Kiedy widział go po raz pierwszy, wydawał mu się zaledwie dobrze wyko-nanym ostrzem, ale teraz wiedział, że jest to broń o potężnej mocy. Niebez-pieczna broń.
– Imperatorze – przemówił Krugar mocnym i dźwięcznym głosem. Ujął przy tym dłoń Sigmara w twardym, żołnierskim uścisku. – Dobrze cię wi-dzieć. Gratuluję zwycięstwa na północy.
Sigmar skinął głową i wypuścił spoconą rękę Krugara, jakby to był jado-wity wąż.
– Tak, pokonałem uzurpatora i pozbyłem się kłopotu z Roppsmenami. Ogólnie rzecz biorąc nienajgorszy koniec kampanii.
– Masz nową koronę – zauważył Krugar. – Co się stało ze starą?
Sigmar wyciągnął dłoń i dotknął złotego okręgu na skroni, czując jak przenika go jego uspokajające ciepło.
– Została zniszczona – skłamał. – Krasnoludzka magia okazała się zbyt słaba. – Zniszczona? – zdziwił się Krugar. – Niech mnie kule biją, nie spodzie-wałem się, że dożyję dnia, w którym coś wykutego przez krasnoludy zosta-nie zniszczone.
– Nieważne. Jak sam zauważyłeś, mam nową koronę – powiedział po-spiesznie Sigmar, chcąc skierować rozmowę na inne tory. – Ufam, że nie napotkałeś po drodze żadnych przeszkód.
– Nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić – odparł dumnie Krugar. – Moje Czerwone Kosy sieją postrach wśród wrogów.
– To prawda – zgodził się Sigmar. – Ale teraz muszą być zmęczeni. Dotar-liście do Reikdorfu tak szybko. Musieliście gnać, jakby wam same Scrianni deptały po piętach.
– To fakt, że pędziliśmy jak burza – przyznał Krugar, wręczając hełm jednemu ze swych wojowników i przygładzając rękoma włosy. – Okrążyli-śmy las na skraju asobomeńskich ziem, po czym jechaliśmy tu wzdłuż rzeki.
– Twoi wojownicy dostaną zaraz posiłek i wodę, a ich konie w stajniach Wolfgarta będą miały najlepszą opiekę – obiecał Sigmar, kiwając ręką na swych ludzi.
– Dziękuję – odparł Krugar, kłaniając się sztywno. – Żebym nie zapomniał, królowa Freya przesyła ci pozdrowienia.
– Widzieliście asobomeńską królową? – zapytał Sigmar, marszcząc czoło.
– Tak. Cóż za imponująca kobieta – odpowiedział Krugar z lubieżnym uśmiechem, który sprawił, że Sigmarowi zrobiło się niedobrze. – Przybyła, aby nas powitać i przysięgam, że jej rydwan wykonano ze złota i mosiądzu! Czasy się zmieniły, co? Kiedyś jechałaby na nim, żeby nas zabić i powbijać nasze głowy na pale! Było z nią jej dwóch synów, Fridleifr i Sigulf. To silni, rośli chłopcy. Za kilka lat wyruszą na swą pierwszą bitwę!
– Z pewnością – zgodził się Sigmar, odsłaniając zęby w wymuszonym uśmiechu. Ruszył z taleuteńskim księciem spod bramy, podczas gdy stajen-ni i Białe Wilki prowadzili pokryte pianą konie Czerwonych Kos w stronę stajni. Taleuteńscy kawalerzyści poszli za nimi. Tylko czterech potężnych wojowników zostało, aby towarzyszyć księciu.
– Muszę powiedzieć, że wydawała się co najmniej rozczarowana tym, że nie otrzymała zaproszenia do Reikdorfu – odezwał się Krugar. – Też byłem zaskoczony, ponieważ w liście pisałeś o zgromadzeniu książąt.
– To będzie spotkanie tylko dla wybranych – odparł Sigmar.
– Och, a kto jeszcze się pojawi?
– Wkrótce wszystkiego się dowiesz, przyjacielu – powiedział Sigmar. – Chodź ze mną, muszę ci coś pokazać.
Sigmar wraz z Krugarem zagłębili się w ciche uliczki Reikdorfu, zmie-rzając w stronę centrum miasta. Podążał za nimi tuzin Białych Wilków. Za-padał mrok i Sigmar poczuł, że wraz z gasnącym światłem i wydłużającymi się cieniami ogarnia go coraz większy spokój.
Czuł jednak, że Krugar z kolei jest niespokojny i zagadnął go:
– Powiedz, co jeszcze mówiła Freya.
– Rozmawialiśmy głównie o Norsach – odparł Krugar. – Musiałeś słyszeć opowieści o watażkach, Krwawym Toporze i Azazelu, prawda? No cóż, Udosesi walczą między sobą, a Roppsmeni... Odeszli... i północ stoi otworem. Wydaje się oczywiste, że Norsowie mają zamiar ruszyć na południe, gdy tylko stopnieje lód skuwający północne oceany. Musimy być wtedy gotowi, żeby stawić im czoła.
– Będę gotów – zapewnił go Sigmar. — Możesz być pewien. Kiedy nadej-dą Norsowie, będzie na nich czekać armia, jakiej świat nie widział od tysięcy lat.
Krugar zmierzył go niepewnym spojrzeniem, ale wszedł za nim przez ciężkie, drewniane drzwi w wysokim murze. Przejście, wiodło na wybru-kowany dziedziniec. Pośrodku placu stał duży budynek z ciemnego kamie-nia z wąskimi, zakratowanymi oknami. Obok drewnianych drzwi skutych żelaznymi obejmami stało ośmiu strażników z wielkimi młotami. Odsunęli się na widok Sigmara.
– Co tu się dzieje, na Ulryka? – zapytał Krugar. – Czy to więzienie?
– Tak – odpowiedział Sigmar. – Ale tylko ty i ja możemy wejść do środka. Nasi wojownicy będą musieli poczekać na zewnątrz.
– Co? Dlaczego?
– Zaufaj mi, wszystko zaraz się wyjaśni.
– Lepiej, żeby tak było. Nie muszę ci, chyba mówić, że wcale mi się to nie podoba.
Unberogeńscy strażnicy otworzyli drzwi. Sigmar nakazał Krugarowi ge-stem, aby ten wszedł jako pierwszy. Następnie ruszył za taleuteńskim księ-ciem do pustego westybulu oświetlonego przez olejne latarnie. Z głębi bu-dynku dochodziły jakieś krzyki, ale grube mury tłumiły dźwięki. Sigmar zdjął latarnię ze ściany i ruszył korytarzem na lewo. Poprowadził Krugara kilkoma wąskimi tunelami w stronę żelaznych drzwi zabezpieczonych ciężką zasuwą.
Otworzył je i zeszli po kilku równo przyciętych stopniach do kolejnego wąskiego korytarza, w którego ścianie ziały wejścia do pustych cel.
– Jesteśmy już prawie na miejscu – powiedział Sigmar, kierując się do pomieszczenia na końcu korytarza,
Zawiesił latarnię na haku przed celą i spojrzał na Krugara. Na dźwięk kroków i widok ciepłego blasku latami w kącie celi poruszyła się jakaś po-stać. Taleuteński książę starał się pojąć to, co ukazało się jego oczom.
Książę Aloysis z Cherusenów stał przykuty do ściany. Ubrany był w dro-gie, aczkolwiek już brudne i poszarpane szaty. Osłonił oczy przed światłem.
– Co to ma znaczyć? – Krugar zażądał wyjaśnień, sięgając po miecz.
Ale Sigmar był szybszy.
Jedną ręką wyszarpnął oręż Krugara z pochwy, a drugą chwycił go za gardło i przyparł do krat. Czubek ostrza Utensjarla drżał o centymetr od gardła księcia.
– Nakazałem wam zaprzestać sporów! – ryknął Sigmar. – Powiedziałem, żebyście wrócili do domów jako bracia! A teraz, gdy wróciłem z północy, dowiaduję się, że mnie zdradziliście!
– Zdradziliśmy? – wycharczał Krugar, drapiąc paznokciami ramię Sigma-ra. – Jak?
– Nieposłuszni mej woli, dalej ze sobą walczyliście. Najeżdżaliście swoje ziemie i zabijaliście, wbrew mym rozkazom. Pokazałem wam sposób, żeby zachowując twarz utrzymać pokój, ale wam było mało, nieprawdaż?
– Sigmarze, ja... – zaczął Krugar.
– Sigmarze, proszę – odezwał się Aloysis z celi. – Nie musisz tego robić!
– Dość tego! – krzyknął Sigmar. – Roppsmeni zapłacili za to, że ośmielili się mnie zaatakować. Teraz wy dwaj zobaczycie, jak kończą zdrajcy. Jutro o świcie zostaniecie zabrani na bagna Brackenwalsch i straceni.
Rozdział 16
Kuszenie Sigmara Dzień egzekucji wstawał szary i ponury. Sigmar jechał ulicami Reikdorfu na czele dwudziestu Białych Wilków. Poruszali się cicho i nie rozmawiali ze sobą. Książęta Krugar i Aloysis jechali na wozie. Na głowach mieli zarzucone jutowe worki, a ręce skuwały im żelazne kajdany. Na wieży świątyni Ulryka zabrzmiał dzwon. Zaczął siąpić lekki deszczyk.
Było jeszcze wcześnie. Kilka osób, które już wstały i wyszły z domów, teraz ze zdumieniem i strachem przyglądały się Imperatorowi wiodącemu tak dziwną procesję. Nie było tego widać ze względu na kaptury, ale obaj więźniowie zostali zakneblowani. Usunięto wszystkie oznaki zajmowanych przez nich do niedawna urzędów. Na pierwszy rzut oka nie różnili się ni-czym od zwykłych przestępców, ale Sigmar wiedział, że ich tożsamość była powszechnie znana.
Nie martwiło go to, ponieważ wojownicy, którzy przyjechali z Krugarem i Aloysisem do Reikdorfu, zostali zatrzymani pod strażą w kilku magazy-nach na południowym brzegu rzeki. Miejskie wrota zamknięto, żeby zapo-biec rozprzestrzenianiu się plotek, ale na niewiele się to zdało. Wieści o aresztowaniu Aloysisa i Krugara rozeszły się po mieście jak zaraza bagien-nej ospy.
Aloysis przybył do Reikdorfu dwa dni wcześniej niż Krugar. Cheruseński książę był rozwścieczony szorstkim przyjęciem, z jakim się spotkał, ale Sigmar zignorował jego protesty. Zakuł go w kajdany i wtrącił do lochu, a następnie sprowadził tam Krugara. Trzymając ostrze wycelowane w gardło Taleutena, miał wrażenie, że nie oprze się żądzy mordu, która narastała w nim od czasu zwycięstwa nad Morathem. Musiał zebrać całą siłę woli, żeby odsunąć miecz.
Nienawidził siebie za takie myśli. Pragnienie zabicia Krugara i Aloysisa narastało w nim, ale wciąż nie śmiał się mu poddać.
W końcu byli jego przyjaciółmi.
O nie, byli wrogami, którzy ośmielili się mu sprzeciwić i złamać przysięgi lojalności.
Byli ludźmi, którzy popełnili głupi błąd i zerwali więzy braterstwa. Po-zwolili się zaślepić starym waśniom, których przyczyny dawno uległy za-pomnieniu.
Nie, byli głupcami zasługującymi na śmierć!
Sigmarowi pękała już głowa od sprzecznych myśli i emocji. Z jednej strony wiedział, że to, co ma zamiar zrobić, jest bardzo złe, ale z drugiej, żądza mordu pulsowała mu szaleńczo wewnątrz czaszki, wypędzając stamtąd jakiekolwiek myśli o współczuciu. Wypełniająca go złość wzbierała ja-dem i goryczą. Nie potrafił myśleć o niej jak o czymś, co zrodził jego własny umysł. Gniew nie był mu uczuciem obcym, ale ten szał miał tysiące lat. Nie-nawiść w sercu Sigmara rozrosła się do takich rozmiarów, że cała jego we-wnętrzna istota wzdrygała się przed zanurzeniem się w nią.
Ale mimo że rozpoznawał to uczucie jako obce, to jednocześnie ze skroni do serca płynęło tak kojące ciepło, że nie mógł mu się oprzeć. Promienio-wało ono na całe ciało, uśmierzając ból i strach, uspokajając myśli. Gdy tyl-ko o nim pomyślał, poranek przestał wydawać mu się taki zły.
W bladym świetle zamajaczyły przed nimi wrota Ostgate. Ustawieni przy nich wojownicy odciągnęli zasuwy. Brama się otworzyła i Sigmar wjechał między dwie wysokie wieże strzegące dostępu do miasta. Żaden ze strażni-ków nie ośmielił się spojrzeć mu w oczy. W ich opuszczonym wzroku i sku-lonych ramionach wyczuł wielki strach.
Rozkoszował się tym wrażeniem przez chwilę, ale potem wezbrał w nim gniew, kiedy zrozumiał, że litują się nad więźniami.
Przecież ci ludzie byli zdrajcami, a jednak jego wojownicy śmieli zerkać nad nich ze współczuciem?
Zacisnął dłonie na lejcach i wyjechał z miasta. Utrzymywali stałe tempo, jadąc wzdłuż wschodniej drogi okrążającej bagna Brackenwalsch. Słabe światło słoneczne ogrzewało ziemię, ale wstęgi mgły cały czas snuły się nad ponurymi mokradłami na północy. Ponura szarość poranka niechętnie ustępowała przed słońcem. Kiedy droga skręciła w stronę Siggurdheim, Sigmar zatrzymał konia i zeskoczył na ziemię.
– Przyprowadźcie ich – rozkazał lodowatym tonem. W jego głosie po-brzmiewała jakaś pradawna uraza.
Białe Wilki bez ceregieli zepchnęły jeńców z wozu. Sigmar podszedł do nich. Zerwał im z głów kaptury i obaj książęta zamrugali oślepieni blaskiem dnia. Popatrzył im w oczy i z zadowoleniem stwierdził, że pod pozorną brawurą kryje się prawdziwy strach. Ludzie zawsze bali się umierać, bez względu na to, jak gorąco temu zaprzeczali.
– Nadszedł dzień waszej śmierci – ogłosił, wskazując na spowite mgłą trzęsawisko. – Kilka lat temu przyglądałem się, jak Endalowie wykonywali egzekucję na zdrajcy imieniem Idris Gwylt na bagnach w okolicy Marburga. Nazwali to potrójną śmiercią i zaiste była to straszliwa kara. Kapłani Morra próbowali protestować. Mówili, że taka śmierć zabiera człowiekowi możli-wość udania się w zaświaty. Ja twierdzę, że to jedyne, na co zasługują zdrajcy.
Uśmiechnął się, widząc, że pobledli na wzmiankę o potrójnej śmierci. Obywatele całego Imperium opowiadali sobie drżącym szeptem o losie Idrisa Gwylta, więc Krugar i Aloysis również musieli o nim słyszeć. Na twa-rzach obydwu książąt malowało się niekłamane przerażenie.
Sigmar zszedł z drogi i poprowadził swych ludzi na bagna. Kilku Białych Wilków zostało, aby pilnować koni. Poczuł, że zbiera mu się na wymioty, gdy nabrał powietrza w płuca i poczuł paskudny odór płodności oraz roz-woju. Powietrze przesycała życiodajna energia. To miejsce było jak granica między dwoma zachodzącymi na siebie światami i oddzielająca je zasłona wydawała się tu szczególnie cienka. Czuł moc, esencję życia i tworzenia, przesączającą się przez ziemię. Od jej bliskości aż przeszły go ciarki.
Na mokradłach nie było wydeptanych ścieżek, a jednak Sigmar prowa-dził ich przez mgłę, zupełnie jakby miał w umyśle mapę całego terenu. Ni-gdy nie przebywał na tych bagnach, a jednak skądś czerpał niezachwianą pewność, że nie utonie w ciemnych wodach. Za jego plecami wojownicy ta-plali się w błocie i klęli, na czym świat stoi, ciągnąc opornych jeńców przez podmokły teren.
Mokradła aż wibrowały od przeróżnych dźwięków. Sigmar zatykał uszy, żeby nie słyszeć ćwierkania ptaków, bzycze– nia insektów i chrapliwych od-głosów wydawanych przez bagienne stwory. Ciało miał lepkie od potu i go-rąca, które biło od tętniącego życiem trzęsawiska. Jego wojownicy byli tego nieświadomi, ale on dostrzegał energię jak przezroczystą zieloną mgłę, która bulgotała w wodzie i unosiła się nad jej powierzchnią jak trujący, ba-gienny gaz.
Kiedy zdecydował, że dotarli wystarczająco daleko, uniósł dłoń i obrócił się do swych ofiar. Stał na krawędzi ciemnej sadzawki, której wody były brudne i martwe. Miejsce wydawało się idealne.
– Wystarczy – powiedział. – Dajcie ich tu.
Krugara i Aloysisa przyciągnięto i zmuszono aby uklękli przy krawędzi sadzawki. Oczy wychodziły im z orbit, gdy bezgłośnie błagali o litość. Sig-mar wyciągnął miecz Krugara. Przed wyjazdem zamienił ostrze księcia Wolfili na Utensjarla. Rękojeść rozgrzała się w jego uścisku, miał jednak wrażenie, że moc miecza jest jakby przytłumiona przez potężniejszą siłę.
Wyciągnął błyszczące ostrze przed Krugarem i powiedział:
– Zginiesz od swego rodowego miecza. To powinno odbić się szerokim echem w całym Imperium. Krugar szamotał się, próbując się oswobodzić, ale Białe Wilki trzymały go w żelaznym uścisku.
– Nie sprawia mi to przyjemności – ciągnął Sigmar. – Ale jest tylko jedna kara za zdradę.
– A za morderstwo? – zapytał nagle znajomy głos.
Sigmar obrócił się i zobaczył Wolfgarta wynurzającego
się z mgły. Brat Miecza prowadził spienionego konia, który ostrożnie sta-wiał kopyta na grząskim gruncie.
– Co tutaj robisz, Wolfgarcie? – zapytał Sigmar. – To ciebie nie dotyczy.
– Och, ależ dotyczy, Sigmarze – zaprotestował Wolfgart.
– Dotyczy i to bardzo.
– Ci ludzie sprzeciwili się moim rozkazom. Co się stanie, jeżeli pozwolę książętom myśleć, że mogą sobie wybierać, którym z moich komend się podporządkować, a którym nie?
– Nie przeczę, że musisz zareagować, ale w taki sposób?
– To prawomocna egzekucja – stwierdził Sigmar.
– To morderstwo – zaripostował Wolfgart.
Sigmar potrząsnął głową i wymierzył Utensjarla w przyjaciela.
– Ze wszystkich ludzi, których podejrzewałbym o zdradę – wycedził. – Nigdy nie przeszło mi przez myśl, że mógłbyś być jednym z nich.
Wolfgart zrobił krok w stronę Sigmara, wyciągając dłonie w błagalnym geście.
– Nie jestem zdrajcą, przyjacielu. Staram się ciebie ocalić
– powiedział.
– Przed czym?
– Przed tobą – odparł Wolfgart, podchodząc jeszcze bliżej.
– Na północy coś się wydarzyło. Nie wiem co, ale zmieniłeś się. Stałeś się bardziej bezwzględny, bardziej... nie wiem... bezduszny.
– Na północy nic się nie wydarzyło, Wolfgarcie – powiedział Sigmar. – Po prostu oczy mi się otworzyły i zobaczyłem, jacy ludzie są naprawdę. To zwierzęta, a w ich żyłach płynie krew zmieszana ze zdradą. Jedyne, co ludzka rasa rozumie, to krew i zemsta.
– Zemsta jest pozbawiona sensu, Sigmarze. Pogłębianie konfliktów, któ-re nas dzielą, prowadzi tylko do rozjątrzania ran i podsycania nienawiści. Sam mnie tego nauczyłeś.
– Byłem wtedy młody i głupi – odparł Sigmar. – I ślepy na to, jaki świat jest w rzeczywistości. Wolfgart stał już naprzeciwko niego. Sigmar poczuł, jak wnętrzności skręcają mu się boleśnie, jakby tego przyczyną była bliskość Brata Miecza. Wolfgart wyciągnął dłoń i położył ją na ramieniu Imperatora, który wzdry-gnął się.
– A jak myślisz, co się stanie, jeśli zabijesz Krugara i Aloysisa? – zapytał Wolfgart. – Cherusenowie i Taleutenowie się z tym nie pogodzą. Wybuchnie bunt i zacznie się wojna domowa. Niektórzy z książąt być może cię poprą, ale na pewno nie wszyscy. Co wtedy zrobisz? Ruszysz na ich ziemie i zosta-wisz po sobie zgliszcza, tak jak zrobiłeś z Roppsmenami?
– Jeżeli będzie trzeba – odparł Sigmar, strząsając z ramienia dłoń Wol-fgarta.
– Nie pozwolę ci na to – zaprotestował Wolfgart.
– Nie możesz mnie powstrzymać – Sigmar roześmiał mu się prosto w twarz. – Jestem Imperatorem!
Obrócił się plecami do Wolfgarta.
– Koniec z tym, nie będę się więcej przed tobą tłumaczył. Nadszedł czas, żeby ci zdrajcy zapłacili za swój występek – uciął dyskusję.
– Sigmarze, nie – błagał go Wolfgart.
– Odejdź – odparł ostrym tonem. – Policzę się z tobą po powrocie do Re-ikdorfu.
Sigmar uniósł Utensjarla, ale zanim zdążył uderzyć, Wolfgart rzucił się na niego i obaj upadli na ziemię. Ostrze miecza zanurzyło się w błocie.
Rozwścieczony Sigmar ryczał, gdy Wolfgart próbował przytrzymać go na ziemi. Zamachnął się i uderzył pięścią w głowę Brata Miecza. W odpowiedzi Wolfgart wymierzył prawy sierpowy w szczękę Sigmara, ale ten uniknął ciosu i walnął go czołem w twarz.
Ze złamanego nosa trysnęła krew. Sigmar podciągnął kolano i wymierzył bolesny cios w krocze przeciwnika. Brat Miecza jęknął z bólu, ale nie roz-luźnił uścisku.
– To morderstwo – syknął zalany krwią Wolfgart.
Wtem chwyciły go ręce Białych Wilków i próbowały
odciągnąć od Sigmara.
– Nie! – ryknął Imperator. – Zostawcie go!
Przetaczali się w błocie i kałużach pełnych bagiennej
wody. Okładali się pięściami, kopali i drapali jak dzikie zwierzęta. Wszystkie pozory honoru i szlachetności zniknęły. Walka przerodziła się w zwykłą bi-jatykę. Sigmar wypluł łyk zastałej wody i wbił Wolfgartowi łokieć w szyję. Ten złapał się za gardło i odczołgał na bok. Dyszał ciężko, nie mogąc złapać powietrza.
Sigmar ujrzał w wodzie srebrny błysk i wyciągnął dłoń. Zacisnął palce na rękojeści Utensjarla. Wyjął miecz z bagna. Otaczał go krąg wojowników, ale nie dbał o to, że patrzyli na niego z przerażeniem w oczach. Liczyło się tylko to, że został zaatakowany i jego wróg musiał zginąć.
Czołgając i taplając w wodzie, na kolanach zbliżył się do Brata Miecza. Wolfgart leżał na brzegu sadzawki. Sigmar obrócił go na plecy. Woda wokół nich wzburzyła się i zabulgotała, tak jakby w wyniku walki poruszyli coś do tej pory ukrytego na dnie. Na powierzchni pojawiły się bańki wypełnione bagiennym gazem.
Wolfgart miał zakrwawioną twarz i walczył o każdy oddech. Sigmar ujął Utensjarla w obie dłonie i wymierzył ostrze w jego pierś.
– Bracie! – krzyknął Wolfgart i morderczy płomień w oczach Sigmara zgasł, gdy zobaczył na twarzy przyjaciela wyraz nie strachu, ale smutku. Woda wokół nich znowu się uniosła i Sigmar usłyszał wilgotny, zasysający dźwięk, jakby ktoś wyciągał but z błota.
Na powierzchnię sadzawki wynurzyło się ciało do tej pory ukryte w ciemnościach na dnie. Zwłoki uniosły się pionowo w wodzie i Sigmarowi zebrało się na wymioty, gdy uderzył go w nozdrza bagienny smród. Co gor-sza, patrzył teraz wprost na pobladłe, martwe oblicze.
Było to ciało Wiedźmy z Brackenwalsch. Mimo że po twarzy spływała brudna woda, a we włosy zaplątały się liście, nie sposób jej było z nikim pomylić.
Miała poderżnięte gardło, a w czaszce ziała wielka dziura.
Jej oczy pozostawały otwarte i patrzyły prosto na Sigmara.
I wtedy zobaczył w nich, jak przygląda mu się jego własna dusza.
Sigmar krzyknął, ujrzawszy swoje odbicie w oczach Wiedźmy. Zobaczył, jak siedzi okrakiem na swym najstarszym i najdroższym przyjacielu z żądzą mordu wypisaną na twarzy. Miał wrażenie, że dopiero patrząc przez jej zimne, martwe oczy, zauważył przerażenie na twarzach otaczających go lu-dzi i przejmujący nad nim władzę berserkerski szał. Przez ułamek sekundy w ogóle nie rozpoznał siebie w tym wymizerowanym potworze o skórze jak pergamin, który cieszył się z rozlewu krwi i zadawania cierpienia innym.
Chwila trwała, jakby zatrzymana w czasie i Sigmar poczuł delikatne jak muśnięcie piórem dotknięcie mocy potężniejszej niż wszystko, co znał, łącznie z Płomieniem Ulryka. Była to siła żywiołu, dalece przekraczająca jego zdolności pojmowania, siła istniejąca od początku świata, która prze-trwa dłużej niż ludzkość, a nawet bogowie.
Moc ta była stara, bardzo stara i potężna. Ten jeden dotyk, niemal prze-czący sam sobie w swej delikatności i potędze zarazem, wystarczył, żeby Sigmar rozpoznał siłę, której poprzysiągł służyć, będąc w żałobie. Wiedźma przepowiedziała, że kiedyś jeszcze raz ją zobaczy i teraz w nagłym, przera-żającym olśnieniu w pełni zrozumiał znaczenie jej ostatnich słów.
Spojrzał na krąg Białych Wilków i dostrzegł to, co było ukryte przed wzrokiem zwykłych śmiertelników. Czyżby otrzymał ostatni dar Wiedźmy, odprysk jej dawnej mocy, której udzieliła mu, aby zrozumiał, czym się stał?
Sigmar zobaczył swoje napięte ciało. Mięśnie i dusza naciągały i zwijały się jak przetarta lina tuż przed pęknięciem. Otaczały go czarne miazmaty, duszna zasłona, która przykrywała wszystko, co było w nim ludzkie i za-truwała jego dobrego, szlachetnego ducha. W oparach czarnej mgły maja-czył nad nim olbrzymi cień, potworny zarys czegoś dawno martwego, co jednak w jakiś niepojęty sposób przetrwało tysiące lat po swojej zagładzie.
Zdawało się, że z oparów wynurza się pazurzasta dłoń błyszcząca złotem i srebrem. Jej palce były słupami czarnego dymu, które ściskały jego skroń, jak dłonie błogosławiące go kapłana. Tyle, że to nie było błogosławieństwo, a klątwa, ponieważ na jego oczach istota utkana z cienia przelewała się stopniowo w formę Sigmara.
– Nie! – krzyknął, ale nie mógł nic zrobić. Pozostawał biernym widzem, nie aktorem w tej scenie.
W jednej chwili cofnął się w czasie i znów toczył wojnę z Roppsmenami. Jego oczom na nowo ukazały się ohydne masakry, płonące wioski, żądni krwi Udosesi, których nie tylko nie powstrzymywał, ale jeszcze zachęcał do większego okrucieństwa. Mord na całym plemieniu. Oczy zaszkliły mu się łzami. Zdał sobie sprawę, że jakaś część mroku, który lągł się w jego sercu, przeszła na każdego z wojowników walczących z nim na północy.
Dusza każdego, kto wziął udział w wyniszczeniu Roppsmenów, na zaw-sze została splamiona piętnem niegodnej wojny. Sigmar zrozumiał, że nigdy nie zdoła za to odpokutować. Rozejrzał się i zobaczył, że otaczający go cień, gromadził się też jak czarna mgiełka wokół wojowników, których przy-wiódł tutaj z Reikdorfu. Zło dotknęło ich przez niego, wydobywając niego-dziwość ukrytą w mrocznych zakamarkach duszy.
Sigmar przyjrzał się bliżej i zobaczył, że mroczny cień, który zatruwał mu duszę, gromadził się wokół złotej korony na jego skroni. Kojące ciepło, które tłumiło lęki i dusiło wszelkie buntownicze myśli, uciszyło również głos krzyczący gdzieś głęboko w jego sercu, że to co robi, jest bardzo złe. Nagle zobaczył przed sobą pochód dni, które upłynęły od pokonania Mora-tha. Wiedział, że jest to jego historia, ale miał wrażenie, jakby dotyczyła kogoś zupełnie obcego, na przykład odnalezionego po latach brata bliźniaka.
– To nie ja! – krzyknął, patrząc na cień górujący nad jego ciałem. Istota wzdymała się w oczekiwaniu na krwawe morderstwo.
Przed oczyma migały mu obrazy, a jego dusza próbowała się przeciwstawić atakującemu ją złemu duchowi.
Ravenna nad rzeką.
Miasto pochłonięte przez piaski...
Ojciec w Szarych Pustkowiach.
Wróg ze straszliwym mieczem...
Ludzcy królowie składający mu przysięgi.
Wykuwanie potężnej, magicznej korony...
Szlachetna duma jednoczącej się ludzkiej rasy.
Sigmar wypuścił Utensjarla z rąk i cały świat jakby na nowo wskoczył na swoje miejsce. Tym razem patrzył na niego z powrotem własnymi oczami. Otaczające go czarne miazmaty zniknęły. Zerknął na Wolfgarta i poczuł w sercu ukłucie żalu i przerażenia. Załkał, a dźwięk dobył się z jego gardła stłumiony, jakby dochodził z wielkiej oddali.
– Sigmarze?! – krzyknął Wolfgart. – Czy to ty?
Zamrugał oczami. Łzy wstydu i strachu zalały mu policzki, gdy poczuł, że coś starszego i potężniejszego niż cokolwiek, z czym przyszło mu się do tej pory mierzyć, zwraca swą nienawiść przeciwko niemu.
– Na bogów, bracie – szepnął. – Co się ze mną stało?
Sigmar chwycił złotą koronę, ale gdy tylko dotknął palcami metalu, po-czuł, że w głowie eksploduje mu potworny ból. Wrzasnął, gdy wbiły się w niego szpikulce rozdzierającego cierpienia, jakby był nieposłusznym psem, którego pociągnięto gwałtownie za smycz, żeby go zdyscyplinować.
Zerwał się, krzycząc przeraźliwie. To, co w nim ludzkie, toczyło walkę na śmierć i życie z rozprzestrzeniającą się siłą, która tak długo karmiła go własnym złem. Wolfgart przy– czołgał się do niego na kolanach, ale Brat Miecza nie był mu w stanie teraz pomóc.
Tę bitwę musiał stoczyć samotnie.
Krzycząc z bólu, Sigmar obrócił się i rzucił biegiem przez mokradła. * * *
Biegł na oślep przez bagna Brackenwalsch. Śpiesznie zniknął z oczu Bia-łym Wilkom pochłonięty przez mgłę. Słyszał za sobą niespokojne wołania, ale szybko zagłuszyły je duszne opary i przerażająca cisza panująca na trzęsawisku.
Sigmar biegł przed siebie, nie zważając na to, gdzie stawia stopy. Wie-dział, że w każdej chwili może zboczyć ze ścieżki, wpaść do zasysającego bagna i zniknąć na zawsze.
Z ulgą przyjął taką myśl, ale mimo że się potykał, cały czas parł przed siebie i zanurzał się coraz głębiej w nawiedzane przez duchy mokradła. Do przodu pchała go paląca potrzeba oddalenia się od każdego, kogo mogło skazić rosnące w nim zło.
Jak mogło do tego dojść? Miał na rękach krew całego plemienia. Jego ciałem wstrząsnął spazmatyczny szloch, kiedy uzmysłowił sobie, ile żywo-tów zakończył i ile dusz zdeprawował swoimi czynami.
Mgła gęstniała, aż wreszcie nie widział nic dalej niż na odległość kroku. Biegł szybciej niż kiedykolwiek w życiu, a jednak mrok, który się nad nim zwieszał, zdawał się podążać za nim wszędzie. Z pluskiem przebiegał przez płytkie strumienie, wpadał między tnące paprocie i ciernie, potykał się o skały i wdychał hausty bagiennego powietrza. Biegł tak długo, aż wreszcie nie mógł już się ruszyć i opadł na kolana przed głęboką sadzawką pełną tor-fiastej wody o powierzchni jak czarne lustro.
Zanurzył w niej ręce i po tafli przeszły zmarszczki miniaturowych fal. Bezokie istoty wyczuły jego obecność i zanurkowały głębiej. Tłuste muchy o opalizujących skrzydłach bzy– czały nad wodą, a wstrętne rośliny o białych, lepkich liściach połaskotały go obmierzłą pieszczotą, gdy runął przed siebie.
Zanurzył ręce w wodzie aż po łokcie. Wokół niego wiły się na oślep blade robaki. Wyciągnął dłonie z błota i popatrzył na nie. Czarna woda spływała z nich jak krew. Do jego świadomości przedarła się przerażająca prawda o tym, czego się dopuścił w ciągu ostatnich kilku miesięcy.
Jak mógł coś takiego zrobić?
To nie był on. Sigmar Młotodzierżca był lepszym człowiekiem.
Jesteś tego pewien?
Sigmar uniósł głowę, usłyszawszy pytanie. Czyżby mówił sam do siebie? Może to był głos sumienia? A może ktoś jeszcze znajdował się na bagnach?
We mgle poruszyło się coś czarnego, jakby olbrzymia figura spowita w szaty utkane z ciemności, ale kiedy Sigmar rozejrzał się, zobaczył tylko fa-lujące pasma białawej i żółtawej mgły dryfujące nad brzegiem sadzawki.
– Pokaż się! – zażądał.
Nie ma mnie tutaj, odpowiedział głos. Wiesz, gdzie jestem i co mogę ci ofiarować.
– Nic od ciebie nie chcę! – krzyknął Sigmar. – Jesteś potworem. Istotą zrodzoną ze zła!
To prawda, ale nie udałoby mi się wniknąć do twojej duszy, gdyby już wcześniej nie było w niej zalążka ciemności. Drzwi zostały otwarte. Musia-łem tylko zrobić krok.
– Nieprawda! Jestem dobrym człowiekiem – zawył Sigmar.
Jesteś człowiekiem, a każdy z was rodzi się z mrokiem w sercu, syknął głos. Sigmar po raz kolejny ujrzał kątem oka widmowy cień. Wydawało się, że zjawa go okrąża, ale podświadomie zdawał sobie sprawę, że ma do czy-nienia tylko z fragmentem dużo większej istoty.
– Nie będę cię słuchał – powiedział Sigmar, wyciągając ręce w stronę głowy, żeby zerwać z niej koronę. Po raz kolejny poczuł kolce bólu wbijają-ce się w mózg i upadł na ziemię, przyciskając dłonie do oczu.
Wysłuchasz mnie, ponieważ będziesz moim posłańcem. Zapoczątkujesz epokę śmierci na tym świecie. Wzniesiesz dla mnie królestwo z kości. Takie było przeznaczenie, na długo przed tym zanim iskra twojego nic niezna-czącego życia została tchnięta w ciało.
Sigmar podniósł się. Kolejne wspomnienia rzezi na Roppsmenach poja-wiły mu się w głowie.
Widzisz? Taki właśnie jesteś. Pogódź się z tym, a ból minie. Zaprzestań oporu i oddaj mi swe ciało, abym mógł je nosić. Nie możesz wiecznie mnie odpychać, a kiedy wreszcie ulegniesz, dam ci władzę, o jakiej ci się nie śniło. To śmieszne ludzkie Imperium, które zbudowałeś, jest niczym w porówna-niu z tym, co możemy razem osiągnąć. Daleko stąd rozciągają się krainy i światy, które możemy podbić i wziąć w niewolę! Stań u mego boku, a wszystko legnie u twoich stóp!
Sigmar w mgnieniu oka zobaczył walczących ze sobą na dalekim wscho-dzie smoczych królów; tajemniczą wyspę na zachodzie zamieszkiwaną przez czarodziejski lud; nieskończone dżungle na południu, gdzie jaszczury chodzące na dwóch nogach jak ludzie budowały strzeliste miasta oraz ki-piące chaosem i szaleństwem krainy na północy. Mógł mieć to wszystko. Zobaczył siebie na czele niezwyciężonej armii wojowników. Ich szeregi rozciągały się od horyzontu po horyzont. Którędy przeszli, ziemia czerniała i wysychała, obumierając od każdego kroku po-stawionego w straszliwym jednostajnym rytmie. Była to armia nieumar-łych, niepowstrzymana siła, która rzuciła wyzwanie żywym i zostawiała za sobą tylko zgliszcza. Wojsko, które nie mogło umrzeć, a prowadził je wo-jownik, którego imię miało przetrwać wieki.
To może być twoje imię.
Zobaczył siebie rządzącego całym światem, dysponującego całą mocą, która była do zdobycia. Ujrzał królestwa pełne niewyobrażalnych bogactw. Wszystko to czekało na niego. Mogło do niego należeć i wtedy we wszyst-kich tych miejscach znano by imię Sigmara i bano by się go.
Pokusa wiecznej mocy przemawiała do tej samej ambicji, która dopro-wadziła do zbudowania Imperium. Zwodniczy głos obiecywał spełnienie wszystkich pragnień i wcielenie w życie każdego marzenia, a także siłę do osiągania nawet tego, co niemożliwe. Jego ambicja upajała się świadomo-ścią takiego potencjału, ale dusza Sigmara, migoczący na wietrze płomień, wzdrygnęła się na myśl o tak wypaczonej wizji zjednoczonych ziem.
– Nie – wyszeptał. – Nie tego pragnę. To królestwo śmierci.
Będzie istnieć wiecznie. Tak jak ty.
– Nie – powtórzył Sigmar, a sama możliwość przeciwstawienia się, wlała w niego nową siłę. – Nieprawda.
Więc jeśli nie ty, to ktoś inny.
Mgła przed Sigmarem rozstąpiła się, a z jego gardła dobył się głuchy jęk. Po drugiej stronie wody zobaczył Ravennę, tak piękną, jak wtedy, gdy wi-dział ją po raz ostatni. Jej czarne loki spływały po rzeźbionym łuku białych ramion, a oczy błyszczały jak światło poranka w najpiękniejszy dzień. Od jej śmierci minęły prawie dwie dekady, a jednak Sigmar pamiętał każde zao-krąglenie ciała, każdy subtelny zapach jej skóry. Wizja była dokładnie taka sama jak ta, którą widywał w snach.
– Ukochana – szepnął Sigmar.
Uśmiechnęła się i serce pękło mu po raz kolejny.
Dołącz do mnie, a ona ożyje na nowo. Śmierć traci na znaczeniu w obli-czu mocy, którą mogę ci dać. Poddaj mi się, a będzie twoja na wieki.
Sigmar podniósł się. Wiedział, że wizja na drugim brzegu to nie praw-dziwa Ravenna. Mimo wszystko wszedł do sadzawki. Idąc w jej stronę, za-nurzył się po kolana. Zrobił kolejny krok i woda sięgnęła mu do pasa. Jeszcze jeden i podchodziła już do piersi.
O tak, pozwól wodzie się pochłonąć.
Sigmar usłyszał w głosie cienia ukrytą radość, ale nie zważał na to. Chciał tylko dostać się na drugą stronę do Ravenny. Kiedy utuli ją w ramio-nach, świat przestanie się liczyć. Odzyska swą utraconą miłość.
Woda sięgała mu już do szyi. Poczuł lepki dotyk podwodnych roślin chwytających go jak zimne ręce. Woda chlusnęła mu w twarz, a wizja Rav-enny zamigotała przed oczami jak widmowa mgła. Myśli o życiu i śmierci zniknęły z jego umysłu, gdy woda zamknęła się nad jego głową, a postać Ravenny rozpłynęła się w oparzę.
Nagle znalazł się sam w ciemnościach. Słyszał tylko grzmiący śmiech od-bijający się echem w czeluści czasu.
* * *
Kiedy otworzył oczy, leżał na brzegu rzeki. Jej rwące wody błyszczały jak tysiące lodowych odłamków, a otaczający polanę las odurzał swą pulsującą życiem wonią. Zobaczył bawiące się na brzegu dzieci, dwóch chłopców i dziewczynkę. Ich śmiech był jak deszcz radosnych dźwięków: słodki, weso-ły i pozbawiony ciężaru upływającego czasu.
Poczuł, że ktoś jest obok i uśmiechnął się na widok leżącej przy nim żo-ny. Mimo że miała już niemal siedemdziesiąt lat, a jej włosy pokryte były siwizną, to pozostawała równie piękna jak zawsze. Pogładził ją po głowie i zobaczył, że jego własna dłoń jest już sękata i pomarszczona jak u starca. Ucieszyło go to.
– Czy to się dzieje naprawdę? – zapytał.
Ravenna obróciła ku niemu twarz i uśmiechnęła się.
– Nie, ukochany. To tylko sen – powiedziała. – Ostatnie, słodkie wspo-mnienie przyszłości, która nigdy się nie ziści.
– Naszej przyszłości?
– Być może – odparła Ravenna i obróciła spojrzenie w stronę bawiących się nad rzeką dzieci. – Ale wątpię w to.
– Dlaczego? – zapytał Sigmar, zraniony jej szczerością.
– Czy tego właśnie pragnąłeś? – odpowiedziała pytaniem na pytanie. – Naprawdę?
– Przyszłości, w której będę żył pełnią życia, miał mnóstwo dzieci, a po-tem wnuków? Któż mógłby chcieć więcej? – Nie jesteś zwykłym człowiekiem – stwierdziła Ravenna. – Zawsze byłeś przeznaczony do rzeczy będących poza zasięgiem innych śmiertelników. Nieważne, jak mocno chciałabym, żebyśmy przeżyli razem całe życie, to niemożliwe. Teraz to wiem.
– Czy to naprawdę ty, Ravenno? – zapytał Sigmar. – Nie jakieś złowrogie widmo?
– To ja, ukochany – odparła, a dźwięk jej głosu był jak kojący balsam na jego duszę. – Z dumą obserwowałam, jak osiągasz wszystkie cele, które so-bie wyznaczyłeś.
– Zrobiłem to wszystko dla ciebie – powiedział.
– Wiem, ale złu udało się wsiąknąć w twoją duszę i stamtąd cię osłabiać. Do naszego kraju dostała się straszliwa moc, która zagraża wszystkiemu, co zbudowałeś ty i twoi poprzednicy. Nawet w tej chwili stara się cię wciągnąć w wir śmierci.
Sigmar usiadł, zobaczywszy chmurę przysłaniającą słońce. Las, który wcześniej wydawał się tak łagodny, teraz pełen był złowrogich cieni. Ucichł dziecięcy śmiech i serce zabiło mu mocniej, bo znowu zaatakowały go wspomnienia martwych Roppsmenów. Między drzewami przeszedł po-dmuch gorącego wiatru, suchego i przynoszącego kurz – jakby pył ze zmie-lonych kości dawno wymarłej cywilizacji.
– Powiedz mi, co mam zrobić! – krzyknął. – Nie mogę walczyć z tym sam. Ja... dopuściłem się okrutnych rzeczy i z każdym dniem tracę cząstkę siebie. Wyczuwam to, ale nie potrafię zapobiec. Słabnę, podczas gdy zatruwające mnie zło rośnie w siłę.
– Jesteś Sigmarem Młotodzierżcą – powiedziała Ravenna, ujmując jego twarz w dłonie, podczas gdy wiatr przybierał na sile. – Jesteś największym ze znanych mi ludzi i nie dasz się pokonać.
– Ta moc jest zbyt potężna – wydyszał, słysząc, że śmiech dzieci zamienia się w okrzyki strachu w miarę, jak zapadał coraz gęstszy mrok. Wiatr znad pustyni wiał tak mocno, że przyginał drzewa do ziemi, ale twarz Ravenny uporczywie jaśniała tuż przed jego oczami. Ciskany przez podmuchy wi-chury piasek ranił jego ciało, ścierał je boleśnie, jakby chcąc wymazać go z tego marzenia. Las zniknął w cieniu, ale Sigmar nasłuchiwał słów Ravenny, nawet gdy wyjąca wichura starała się je zagłuszyć.
– Jesteś Wybrańcem Ulryka – mówiła Ravenna, a jej głos był coraz cich-szy, jakby porywał go wiatr. – Moc zimowego wilka płynie w twoich żyłach, a siła północnych wiatrów daje ci życie. Możesz stawić czoła temu odrodzonemu złu, mimo że zatruwa cię czarnoksięską koroną. Musisz zjedno-czyć kraj, ponieważ ten, który stworzył koronę, wkrótce wyciągnie po niego rękę, a ty musisz być gotów, aby z nim walczyć!
– Nie wiem jak! – krzyknął ostatkiem sił.
– Dowiesz się – obiecała Ravenna i wtedy wiatr porwał go i cisnął w wi-rującą ciemność.
* * *
Sigmar otworzył nagle oczy, ale nie zobaczył nic. Wszędzie dokoła pa-nowała absolutna ciemność. Chociaż nie, nieprawda. Przed oczyma tańczyły mu jasne punkciki. Głowa pulsowała przeszywającym bólem. Chciał krzy-czeć, ale gdy otworzył usta, boleśnie zimna woda wlała mu się do gardła. Niemal zwymiotował, gdy obrzydliwa, cuchnąca ciecz wypełniła jego płuca.
Zakaszlał i poczuł, że całym jego ciałem wstrząsa spazm. Zorientował się, iż tonie w bagnach Brackenwalsch. Nawiedziły go na wpół zapomniane fragmenty snów i wspomnień, ale on widział tylko twarz Rayenny. Jej jasne oczy napełniały go wolą życia, kiedy walczył ze śmiercionośnymi objęciami ciemnej wody. Kopał i szarpał próbując wydostać się na powierzchnię, ale bez względu na to, jak usilnie się starał, jakiś potworny ciężar przyduszał go do dna.
Ból głowy nasilił się, jakby ktoś powoli zaciskał rozgrzaną do czerwono-ści, żelazną obręcz wokół jego skroni. Okrutne doznanie przedzierało się przez czaszkę do mózgu. Widmowy mrok podsyłał mu wielkie iluzje bo-gactwa, władzy, kobiet i nieśmiertelności, które wirowały w wodzie przed jego oczami. Jednak bez Ravenny wszystko to jawiło się jako puste, bez-wartościowe obietnice.
Jeżeli nie dla niej, to dla twojego kraju, syknął głos, nie– zrażony jego oporem.
Obraz przed oczami Sigmara rozmazał się. Po chwili zobaczył jałową, smaganą podmuchami wiatru tundrę, północne królestwo nawiedzane przez demony i pradawnych bogów krwi. Oczyma wyobraźni widział, jak jego duch wzbija się w powietrze, a potem nurkuje niczym ptak. Przeleciał nad tym gorzkim, nienawistnym krajobrazem i w mgnieniu oka dostrzegł znaki wskazujące na to, że do niedawna te ziemie zamieszkiwało tysiące ludzi.
Jego niematerialna postać pomknęła nad szare wody Morza Szponów, podążając na południe przez wzburzone głębiny, aż wreszcie zatrzymała się nad wielką flotą wilczych szkunerów płynącą na grzbietach wezbranych fal.
Były to statki wojenne Norsów, a na ich pokładach w stronę północnych wybrzeży Imperium płynęły setki najeźdźców. Armia zdobywców lub armia zniszczenia – nie miało to znaczenia. Przybędą do jego brzegów i będą palić i zabijać, dopóki im się nie przeciwstawi.
Mogę ci pomóc. Z mocą, jaką ci dam, rzucisz Norsów krukom na pożarcie. Twoje ziemie będą bezpieczne, a pewnego dnia my przemierzymy wielką wodę i zmieciemy ich plemię z powierzchni ziemi!
Sigmar zignorował podszepty i przegonił wizję sprzed oczu, starając się z całych sił wydostać na powierzchnię. Z każdą mijającą sekundą zwiększa-ło się ciśnienie w płucach i narastał ból. Nie wytrzyma już dłużej. Nagle dudnienie w skroniach ustało i poczuł, że jest coraz słabszy. Ciężar na gło-wie ściągał go coraz głębiej w dół.
Kolejne obrazy mignęły mu przed oczami: dzik Czarny Kieł, ciało Tri-novantesa składane w grobowcu na Wzgórzu Wojowników, majestatyczny szczyt Fauschlagu i setka innych chwil z jego życia. Był to żywot poświęco-ny dobru innych ludzi: dni przeżyte w blasku honoru, odwagi i poświęcenia.
Zmarnowane życie, szydził złowrogi szept.
Ale wtedy Sigmar usłyszał inny głos, głęboki i dźwięczny, za jego sprawą natychmiast przeniósł się do czasów młodości. Znów siedział ze starcami swego plemienia i z wypiekami na twarzy słuchał bohaterskich sag i opo-wieści o królach, którzy wieki temu odeszli na dwór Ulryka.
– Nie chciałbym mieć innego syna – mówił drugi głos. – Mam ciebie. Wiem, że będziesz kimś wielkim, a ludzie przez wiele lat będą wymawiać imię Sigmara z szacunkiem i podziwem! A teraz walcz!
Ten nowy głos w jego głowie przemawiał z tak absolutnym przekona-niem, że sprzeciwić mu się było równie trudno, jak oddychać pod wodą. Sigmar odrzucił ostatnie wizje zsyłane mu przez koronę, wiedząc, że ma obowiązek żyć. Musi powrócić do życia i światła. Musi stanąć w obronie swego ludu.
Nic innego się nie liczyło. Ogarnął go gorzki żal na myśl o tym, jak łatwo zboczył ze słusznej drogi.
Zacisnął palce na koronie.
Płonęła ogniem czarnej magii i dopiero teraz dostrzegł, że złote światło było w istocie obrzydliwe i złowrogie. Straszliwy artefakt nie zamierzał się jednak poddać i zsyłał mu kolejne obietnice fantastycznej władzy. Jego znużona dusza zbyt długo dawała się oślepiać płynącej z królewskiego klejnotu mocy, ale teraz wiedział zbyt dobrze, w jak straszliwą pułapkę wpadł.
Z jego ust wydobył się bezgłośny krzyk i Sigmar zerwał pradawną koro-nę ze swej skroni.
Całe jego ciało zapulsowało przeszywającym bólem, ale nawet uzdrowi-cielski dotyk Shallyi nie mógłby się równać z rozkoszą, jaka wypełniła go po złamaniu straszliwego zaklęcia. Sigmar ostatkiem sił odepchnął się od dna w stronę powierzchni, słysząc dobiegające z bardzo, bardzo daleka bezgło-śne wycie frustracji.
Plamy światła, tajemnicze gwiazdy i nieznane światy wirowały wokół niego, ale on miał spojrzenie utkwione w falującej powierzchni wody. Wy-dawała się ona jednocześnie nieznośnie bliska, jak i niemożliwie daleka. Opuściły go siły i zrozumiał, że nie będzie w stanie wypłynąć na powierzch-nię.
Wtem rozległ się plusk i w wodzie zanurzyła się dłoń. Sigmar wyciągnął ku niej palce. Po chwili jego nadgarstek został ujęty w żelaznym uścisku i ktoś go wyciągnął.
Sigmar wynurzył się z sadzawki, dysząc ciężko i plując brudną cieczą. Wbił palce w błotniste brzegi, rozkoszując się słodkim powietrzem i tysią-cem zapachów wypełniających trzęsawiska. Para silnych rąk podciągnęła go wyżej. Obrócił się na plecy, wdychając wielkie hausty powietrza do umęczo-nych płuc.
Olbrzymia postać przycupnęła na pobliskiej skale. Wojownika od stóp do głów pokrywała warstwa czarnego błota. Był posiniaczony i zakrwawiony. Sigmar otarł twarz i nabrał powietrza, żeby podziękować wybawcy, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.
– Myślałem, że cię straciłem – powiedział Wolfgart.
Kiedy odzyskał siły na tyle, żeby się podnieść, Sigmar objął Brata Miecza, zawstydzony i równocześnie zaszczycony jego oddaniem. Rozkoszował się ostrym dotykiem chłodnego, bagiennego powietrza na swojej skórze. Wdy-chał je jak najsłodszy aromat. Trząsł się cały z zimna i bólu, ale cieszyło go to, bo dzięki temu wiedział, że wciąż żyje.
Wreszcie rozluźnił uścisk i spojrzał na koronę, którą wciąż trzymał w dłoni. Upuścił ją, jakby była rozgrzana do czerwoności i zrobił krok w tył. Wolfgart kucnął, żeby się jej przyjrzeć, ale Sigmar kopnął ją na bok.
– Nie dotykaj tego! – wrzasnął. – To artefakt zła! – Wiem – odparł Wolfgart. – I ty też powinieneś był się domyślić. Co za głupiec ufa, że skarb zabrany nekromancie może mu się dobrze przysłużyć?
Sigmar wiedział, że Wolfgart ma rację. Nie było sensu tłumaczyć mu czaru, który pradawna korona rzuciła, aby go usidlić. Miał powiedzieć, że żywiła się jego ambicją i zasiała złe ziarno w walecznym sercu, które w in-nych okolicznościach czyniło z niego tak wspaniałego wojownika? Wszyst-ko, co by teraz mówił, brzmiałoby jak wymówka, próba uchylenia się przed odpowiedzialnością za swoje czyny.
A tego Sigmar nigdy by nie zrobił.
– Roppsmeni – jęknął, chowając twarz w dłoniach. – Och, bogowie, co ja narobiłem?
To, że korona ocaliła Pendragowi życie, teraz się nie liczyło. Nie było wymówki usprawiedliwiającej czyny Sigmara w ciągu miesięcy, które upłynęły od zwycięstwa nad Morathem.
– Tak, to brzemię pozostanie z tobą do końca życia – przyznał Wolfgart. – I czeka cię trudne zadanie odzyskania zaufania książąt.
– A co z tobą? – zapytał Sigmar z wahaniem w głosie. – Przecież omal cię nie zabiłem.
– Ale ci się nie udało – Wolfgart uśmiechnął się i podał mu dłoń. – I to się liczy. To korona nakazywała ci robić te straszne rzeczy, ale teraz już koniec z nią.
– Korona jest zła – zgodził się Sigmar. – Ale sama nic by nie zdziałała, gdyby nie znalazła we mnie mroku, w który mogłaby wbić szpony. Wiedź-ma próbowała mnie ostrzec, żebym nie zamienił daru Alaryka na nic inne-go, ale nie posłuchałem jej.
– Acha, skoro już mówimy o górskim ludzie – ożywił się Wolfgart i się-gnął do płóciennej torby leżącej na brzegu sadzawki. – Przyniosłem ci coś. Miałem nadzieję dać ci to wcześniej, ale... No cóż, sytuacja trochę wymknęła się spod kontroli.
Wolfgart włożył dłoń do torby, a Sigmar niemal zapłakał na widok przedmiotu, który z niej wyciągnął.
Ghal-maraz zalśnił i mężczyzna poczuł, że palce zwijają mu się w pięści w niecierpliwym oczekiwaniu, aby znów zacisnąć je na znajomym trzonku młota.
– Jakim cudem? – zapytał.
– Pendrag dał go Redwane’owi, kiedy rozstaliście się pod Middenheim, a on przywiózł go do Reikdorfu – wyjaśnił Wolfgart. – No dalej, weź go.
Sigmar z wahaniem wyciągnął ręce i położył je na pokrytym runami trzonku Ghal-maraza. Wzdrygnął się, ponieważ resztki czarnej magii opu-ściły go pod wpływem działania kra– snoludzkich run. Uśmiechnął się, gdy broń ułożyła się w jego dłoni w uspokajająco znajomy sposób. Miał wraże-nie, jakby niemal zamarzał, ale teraz otulił się futrzanym płaszczem wy-grzanym przy palenisku.
Wolfgart znów sięgnął do torby i wyciągnął z niej kolejny dar.
Koronę wykutą przez Alaryka Szalonego.
Sigmar zrobił krok w tył.
Potrząsnął głową.
– Nie, nie zasługuję na to, żeby ją nosić – powiedział.
– Oczywiście, że zasługujesz – odparł Wolfgart. – Jako jedyny. To był dla ciebie mroczny czas, ale teraz znowu musisz stać się Imperatorem. Zacząć wszystko od początku. Co ty na to?
Sigmar spojrzał przyjacielowi prosto w oczy i zobaczył w nich oddanie i wybaczenie, na które nie zasługiwał.
Mimo wszystkiego, co się stało, Wolfgart wciąż w niego wierzył.
– Nie zasługuję na takiego przyjaciela, jak ty – powiedział.
– Wiem, ale już się ode mnie nie uwolnisz – zakpił Wolfgart. – A teraz bierz swoją koronę.
– Nie – odparł Sigmar i opadł na kolana. – Jeżeli mam zacząć wszystko od początku, to chcę, żebyś mnie na nowo koronował.
– Nie jestem Ar-Ulrykiem, ale myślę, że sobie poradzę.
Sigmar pochylił głowę, a Wolfgart włożył koronę na jego
skroń. Tak jak Ghal-maraz, korona Alaryka powitała go bez wahania czy urazy. Wiedza i miłość, którą w niej zaklęto, wypełniła go mocą. Wcześniej nawet nie zdawał sobie sprawy, że go z niej ograbiono.
Wstał i rozejrzał się po mokradłach. Słońce przedzierało się przez chmury, a mgła rozwiewała na wietrze. Sigmar poczuł na skórze ciepło sło-necznych promieni i uśmiechnął się. Tak dobrze było czuć się znowu ży-wym. Ale nawet rozkoszując się powtórnymi narodzinami, wiedział, że czeka go jeszcze dużo pracy.
– Musimy wracać, przyjacielu – odezwał się w końcu Sigmar. – Imperium jest w wielkim niebezpieczeństwie.
– Jak zawsze, prawda? – zauważył Wolfgart.
– Czeka na mnie dwóch imperialnych książąt, których muszę uwolnić – ciągnął Sigmar. – Zachowałem się wobec nich haniebnie i teraz mogę tylko ufać, że zdołają mi wybaczyć.
– Ach, nic im nie będzie – uspokoił go Wolfgart. – Krugar i Aloysis wiedzą, że źle postępowali i jednego możesz być pewien, na pewno w najbliższym czasie żaden z nich nie wyśle wojsk na ziemie drugiego. Ale nie to cię mar-twi najbardziej, prawda?
– Nie – odparł Sigmar. – Norsowie wracają, żeby odzyskać ziemie, które im odebrałem. Setki wilczych szkunerów płyną po Morzu Szponów, a pół-noc jest praktycznie niestrzeżona.
Wolfgart wzruszył ramionami.
– To była tylko kwestia czasu, kiedy nas znów zaatakują – powiedział. – Wreszcie zdejmę znad kominka mój miecz i do czegoś się przydam. Ale to ty będziesz tłumaczył mojej córce, dlaczego jej ojciec znów wyrusza na wojnę!
Księga trzecia
Imperium wojny
Dwanaście mieczy, po jednym dla każdego z książąt,
Święty Sigmar nakazał każdemu dzierżyć
W obronie sprawiedliwości swego ludu,
I poprzysiąc, że będą walczyć jeden za drugiego
W nieśmiertelnej unii,
Tym sposobem dwór każdego z książąt
Stał się twierdzą w ludzkim królestwie.
Rozdział 17
Wilki z północy Przegrali.
Od wschodu słońca upłynęło zaledwie kilka minut, a oni byli w drodze już od ośmiu godzin. Tysiące rannych, pokrwawionych wojowników ma-szerowało w luźnych grupach na południe, w cieniu Gór Środkowych. Sig-mar obserwował twarze mijających go ludzi i widział w nich to samo ponu-re niedowierzanie.
Przegrali.
Armie Imperium nigdy wcześniej nie przegrały bitwy.
Jeszcze nie do końca to do nich dotarło.
Nikt nie chciał w to uwierzyć, a już zwłaszcza Sigmar.
Było ciepłe wiosenne popołudnie, idealny dzień na bitwę. Imperator czuł się potężny i niezwyciężony, siedząc na koniu i obserwując Norsów rusza-jących do boju pod wodzą Cormaca Krwawego Topora. Osiem tysięcy impe-rialnych żołnierzy – Udosesów, Unberogenów, Turyngian i Jutonów – stało w zdyscyplinowanych szeregach na zalesionej grani jakieś osiemdziesiąt ki-lometrów od północnego wybrzeża. Każdym z plemiennych kontyngentów dowodził jego książę i Sigmar cieszył się na myśl o stoczeniu bitwy wraz z Otwinem i Mariusem.
Książęta zgromadzili się poprzedniego wieczora, aby zaplanować prze-bieg walk. Sigmar uświadomił sobie wtedy, jak bardzo brakuje mu towa-rzystwa gadatliwego Wolflli. Nowy udoseski przywódca, Conn Carsten, był posępnym mężczyzną zupełnie pozbawionym poczucia humoru. Od ostat-niej wiosny na ziemiach Udosesów wciąż dochodziło do zamieszek. Klanowi przywódcy walczyli ze sobą o książęcy tytuł. Jednakże inwazja Norsów sprawiła, że zdołali się porozumieć na tyle, aby wyznaczyć Conna Carstena na swego wodza na czas wojny.
Carsten może nie wzbudzał sympatii, ale był sprytnym i doświadczonym żołnierzem, który dobrze znał te tereny. Pod jego rozkazami północne klany spowolniły pochód Norsów i dały Sigmarowi czas na zgromadzenie armii. Gdyby nie Carsten, północ już dawno by upadła.
Kiedy nakreślono plany, a obecność Imperatora dodała odwagi żołnie-rzom, armia wyruszyła ku pewnej wygranej. Wojownicy czuli już słodycz triumfu i czekający na nich honor oraz chwałę. Każdy z nich tworzył w gło-wie zarysy krwawych opowieści o zwycięstwie, które będzie snuł po po-wrocie do domu.
Ale przegrali.
Las różnokolorowych sztandarów falował na wietrze, gdy książęta wyruszyli na pole bitwy. Wtem jednak straszliwe, burzowe chmury wpłynęły na do tej pory czyste niebo. Błyskawice zaskwierczały triumfalnie, a kłębia-ste obłoki nabrzmiały deszczem. Zerwał się potężny wicher i zaczęła się ulewa, przywodząca na myśl legendarne powodzie, o których mówiono, że w zamierzchłych wiekach zatapiały świat.
Elektryczne łuki błyskawic uderzyły o ziemię i rozszalała się burza. Na widok tak nienaturalnego zjawiska przez imperialne szeregi przeszła fala niepokoju. Ale najgorsze dopiero miało nadejść.
Sigmar jechał pośrodku armii w towarzystwie Białych Wilków. Każdy z nich starał się odzyskać honor po tym, co wydarzyło się podczas kampanii przeciwko Roppsmenom.
Wtem skwiercząca, lazurowa błyskawica trafiła prosto w wojownika niosącego sztandar Białych Wilków.
Spopielone ciało spadło z konia, a symbol Imperialnej Gwardii zajął się ogniem. Sztandar upadł na ziemię, a niebieskie płomienie momentalnie po-żarły karmazynowy materiał, najwyraźniej nic sobie nie robiąc z ulewnego deszczu.
Z porośniętej lasem grani dały się słyszeć przerażone okrzyki, ale było zbyt późno, żeby rozproszyć ten strach. Strugi deszczu zamieniły ziemię w grzęzawisko i dalszy marsz stał się w męczarnią zasysającego błota i ośle-piających gromów.
Podczas gdy wojownicy Sigmara parli przez grząską breję, Norsowie atakowali przy akompaniamencie dzikiego ryku bojowych rogów. Oddział pod sztandarem z czaszką, symbolem Cormaca Krwawego Topora, włączył się do walki i zabijał w sposób zdyscyplinowany, odważny i, co gorsza, za-planowany. Zamiast spodziewanej bezładnej masy szarżujących wojow-ników Norsowie przystąpili do walki jakby odwzorowując porządek armii Sigmara. Maszerowali w idealnych szeregach i ustawiali się w formacje z niesłychaną jak dla nich precyzją.
Na czarno-złotych koniach nadjechali wojownicy o śniadej skórze. Wznosząc groźne okrzyki, okrążyli Turyngian, a następnie zmasakrowali ich śmiercionośnie celnymi strzałami z krótkich łuków. Tym samym oddział księcia Otwina musiał się zatrzymać, a Norsowie na ciemnych wierzchow-cach przewyższających rozmiarami imperialne rumaki ruszyli do ataku na rozproszonych Turyngian. Prowadził ich potężny watażka w zakrwawionej zbroi, którym był z pewnością sam Cormac Krwawy Topór. Norsowie wy-rzynali żołnierzy bez litości. Jutońscy lansjerzy ruszyli, aby odeprzeć atak. Nie minęła jednak chwila, a pierś wodza Turyngian przeszyła nieprzyjacielska kopia. Prowadzący kontratak Marius przerzucił rannego Otwina przez siodło i wywiózł go z pola walki. W tej chwili obozowi cyrulicy wciąż walczyli, aby ocalić życie turyngiańskiego księcia.
Wszystkie obmyślone przez Sigmara strategie spotykały się z natych-miastową kontrą. Mimo rozlicznych ataków na szeregi wroga jego wojow-nicy byli wciąż spychani w tył. Popołudnie przeszło w wieczór i wtedy roz-poznał nieprzyjemne uczucie w trzewiach. Była to rozpacz. Tej bitwy nie mogli wygrać. Sigmar rozkazał odtrąbić odwrót. Dopiero wtedy, pod koniec bitwy, dyscyplina spajająca Norsów załamała się. Plemienni przywódcy po-prowadzili swych ludzi na orgię rzezi, której ofiarami stali się ciężko ranni wojownicy zalegający na polu bitwy.
Zostawienie ich własnemu losowi było rzeczą straszną, ale dzięki temu imperialna armia zaspokoiła mordercze instynkty Norsów i upewniła się, że nie będzie ich ścigać żadna pogoń. Sigmar wyprowadził niedobitki swych żołnierzy z pola bitwy. Noc była zimna, a ludzie maszerowali w grobowych nastrojach. Rannych, którzy mogli się poruszać o własnych siłach, dogląda-no w drodze lub podczas nielicznych postojów.
Wolfgart jechał obok niego, a boki jego konia pokrywała krwawa piana. Brat Miecza wyszedł z bitwy bez jednej rany, jeżeli nie liczyć długiego cięcia przez kamizelę. Gdyby ostrze weszło o włos głębiej, musiałby zbierać z zie-mi własne wnętrzności.
– Długa noc, co? – zagadnął Wolfgart.
– I nie ostatnia – odparł Sigmar. – Przynajmniej na razie.
– Tak, masz rację, ale następnym razem rozbijemy ich w proch.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Wątpisz w to? – zdziwił się Wolfgart. – Dalejże, człowieku, przecież to barbarzyńcy. A poza tym sądząc po totemach, które naliczyłem, musi być tam wielu watażków.
– I to według ciebie jest dobra wiadomość?
– Oczywiście – zaperzył się Wolfgart. – Jeśli zbierzesz tak wielu barba-rzyńskich wodzów w jednym miejscu, to nie minie wiele czasu, a pogryzą się między sobą jak psy.
– Nie byłbym taki pewien, przyjacielu – powiedział Sigmar, przypomina-jąc sobie śmiercionośną precyzję, którą dostrzegł w posunięciach Norsów. Jego uwagę zwrócił zwłaszcza wojownik w lśniącej srebrnej zbroi, który walczył dwoma identycznymi ostrzami. – Przysiągłbym, że znali wszystkie tajemnice naszej taktyki. Będziemy po trochu przegrywać Imperium w każdej takiej bitwie, jeżeli nie przestaniemy myśleć o Norsach jak o zwy-kłych barbarzyńcach.
– Przypisujesz im zbyt wielkie zasługi – sprzeciwił się Wolfgart. – Mogę nauczyć zwierzę kilku sztuczek, ale to nie znaczy, że jest tak mądre jak ja.
– Nie, ale przypomnij sobie, jak oni walczyli... Miałem wrażenie, jakby prowadził ich ktoś, kto wiedział wszystko o naszej technice, ktoś szkolony w Imperium. Przez całą noc myślę o tej bitwie, rozgrywam ją na nowo. Przypominam sobie każdy manewr w nadziei, że rozgryzę to, w jaki sposób Norsowie nas pokonali.
– I do czego doszedłeś?
– Za każdym razem kończę z jedną odpowiedzią – odparł Sigmar. – Nie doceniłem wroga, a moi wojownicy zapłacili za ten błąd swoim życiem.
– A więc dopilnujemy, żeby to się więcej nie powtórzyło – stwierdził Wolfgart. Sigmar był zmuszony przyznać, że podziwia w Bracie Miecza ten niepokonany optymizm. Przyjaciel zawsze w niego wierzył, nawet po klę-sce.
Wolfgart potarł rękoma twarz. Sigmar mógł się tylko domyślać, jak bar-dzo musiał być zmęczony.
Odkąd próbował wykonać egzekucję na Krugarze i Aloysisie, Wolfgart spędzał z nim praktycznie każdą chwilę. Dwaj książęta zostali uwolnieni, a Sigmar na kolanach błagał ich o wybaczenie. Tylko dzięki połączonym dy-plomatycznym wysiłkom Eofortha i Alfgeira udało się zapobiec straszliwej wojnie domowej. W końcu jednak Krugar i Aloysis przyjęli przeprosiny Sigmara i uznali argument, że przemawiała przez niego straszliwa moc ne-kromanckiej korony.
Ich urażony honor domagał się jednak rekompensaty. Obaj powrócili więc do swoich zamków obdarowani złotem, tytułami i nowymi ziemiami. Sigmar mógł jedynie obiecać, że nigdy więcej nie dojdzie do czegoś podob-nego, ponieważ złowrogi klejnot został ukryty głęboko pod Reikdorfem.
Wolfgart z początku chciał po prostu cisnąć koronę do bagna, ale Sigmar wiedział, że równie potężnego i niebezpiecznego artefaktu nie można się pozbyć w tak nierozsądny sposób. Ułamał gałąź z jarzębiny i niosąc na niej koronę stawił się przed obliczem Najwyższej Kapłanki Alessy w świątyni Shallyi. Po uroczystej ceremonii korona została zamknięta w najgłębszej piwnicy. Od tej chwili broniły do niej dostępu najpotężniejsze zaklęcia ochronne znane kapłanom w Reikdorfie.
Korona miała nigdy więcej nie ujrzeć światła dziennego. Jeżeli jej twórca chciałby się o nią upomnieć, to musiał liczyć się z tym, że na drodze stanie mu każdy wojownik Imperium.
* * *
Oddział turyngiańskich wojowników przemaszerował przed Sigmarem i Wolfgartem. Każdy z nich niósł przerzucony przez ramię topór o podwój-nym ostrzu. Byli brudni od krwi i wściekli, ponieważ na polu przegranej bitwy stracili wielu towarzyszy, zarówno mężczyzn, jak i kobiet. Praktycz-nie nie mieli na sobie zbroi, ponieważ byli Królewskimi Ostrzami, najstrasz-liwszymi z turyngiańskich berserkerów. Eskortowali kryty wóz ciągnięty przez konie, które zazwyczaj służyły jako wierzchowce jutońskich lansje-rów. Książę Marius ofiarował je, aby pomóc rannemu królowi berserkerów.
Sigmar ujrzał między Ostrzami znajomą twarz i skinął na Wolfgarta. Ra-zem podjechali do wytatuowanych wojowników. Berserkerka z długimi włosami splecionymi w ciasne warkocze, naga, jeżeli nie liczyć koszulki kolczej i naramienników, spojrzała na nich oczami, w których czaiło się widmo klęski.
– Jak on się czuje? – zapytał Sigmar.
– Sam go spytaj – odpowiedziała Ulfdar, berserker– ska wojowniczka, którą Sigmar pokonał, kiedy walczył z Turyngianami o uzyskanie od ich króla Przysięgi Miecza. Jej koszulka kolcza była rozerwana i z każdym kro-kiem na błotnistą ziemię upadały żelazne kółka.
– Widziałem, jak walczyłaś – powiedział Sigmar z uznaniem. – Zabiłaś tak wielu, że przestałem nawet liczyć.
– Ja nie liczę – odparła Ulfdar. – Niewiele pamiętam z bitew. Kiedy spływa na mnie czerwona mgła, trudno mi rozróżnić wroga od przyjaciela.
Sigmar podniósł nieco głos, żeby wszyscy Turyngianie go usłyszeli.
– Wczoraj każdy z was walczył jak bohater – powiedział. – Patrzyłem, jak zalewa was wroga fala, ale nie cofnęliście się nawet o krok. To żelazna od-waga, której nic nie złamie.
Norsowie okazali się silniejszymi nieprzyjaciółmi, niż ich zapamiętali-śmy, ale jesteśmy od nich lepsi. Są daleko od domu, a my bronimy swej oj-czyzny. Żadna siła na świecie nie może się równać z mocą wojownika, który broni swej rodziny i domowego ogniska.
Turyngianie mijali go w milczeniu i Sigmar nie wiedział, czyjego słowa zrobiły na nich jakiekolwiek wrażenie. Zbliżył się wóz wiozący księcia Otwina. Sigmar odczekał, żeby się z nimi zrównać. Ostrza rozstąpiły się przed nim, a poły materiału zakrywającego pakę rozchyliły się z tyłu i wy-łoniła się spomiędzy nich zmęczona twarz Cradoca.
– Nie męcz go – ostrzegł cyrulik. – Kopia złamała mu trzy żebra i uszko-dziła prawe płuco. Ma szczęście, że żyje, chociaż, gdy się z nim rozmawia, można odnieść wrażenie, że zaledwie zaciął się przy goleniu.
– Do diabła z tobą, człowieku – rozległ się za plecami Cradoca głos Otwi-na. – Czasem bardziej zaszkodziła mi noc pijatyki. Nadejdzie poranek i z powrotem stanę na nogi.
– Już jest rano – odciął się Cradoc. – A jeśli spróbujesz wstać, umrzesz.
Zszedł z wozu, spojrzał na Sigmara i powiedział:
– Czekają na mnie kolejni ranni, więc pilnuj go. Nie pozwól mu wstawać. Jeżeli umrze, to będzie twoja wina.
– Rozumiem. Masz moje słowo, że nie wypuszczę go z tego wozu.
Uzdrowiciel pokiwał ponuro głową i zmęczonym krokiem ruszył między szeregi rannych. Sigmar prowadził konia za wozem i patrzył na przyjaciela.
Książę Otwin półleżał na polowym łóżku. Górna część jego ciała była poowijana lnianymi bandażami. Skóra berser– kerskiego króla miała blady, woskowy odcień, a jego pierś unosiła się i opadała w płytkim oddechu. Uśmiechnął się słabo i Sigmar dopiero wtedy zrozumiał, jak bliski śmierci był przyjaciel.
– Mam nadzieję, że słyszałeś, co powiedział Cradoc – odezwał się.
– Ach, ci cyrulicy, co oni wiedzą o ranach odniesionych w bitwie?
– Wiele, ty stary draniu – wtrącił się Wolfgart. – Cradoc nie raz zszywał moje rany, a za czasów swej młodości wymachiwał mieczem nie gorzej niż teraz igłą i torbą z ziołami.
– No dobrze – poddał się Otwin. – Słyszałem, co mówiłeś do Ostrzy. To była dobra przemowa, ale zrozum, że oni nie przepadają za wielkimi sło-wami.
– Zauważyłem – powiedział Sigmar. – Ale musiałem to powiedzieć.
Otwin pokiwał głową.
– Tak, musiałeś. Przeklęci Norsowie spuścili nam baty, Sigmarze. Mam nadzieję, że tę samą mowę wygłosiłeś do pozostałych. Ludzie muszą usły-szeć, że draniom się po prostu poszczęściło i że następnym razem przego-nimy ich za morze.
– To samo mu powiedziałem – wtrącił się Wolfgart.
– Powiedz mi, jak wielu zginęło – zapytał Otwin.
– Wciąż szacujemy straty, ale zdaje się, że około tysiąca ludzi – odparł Wolfgart.
– Na łzy Shallyi, toż to mnóstwo – westchnął Otwin. – A Norsowie?
– Trudno ocenić – powiedział Wolfgart. – Ale powiedziałbym, że nie wię-cej niż trzystu.
– Tak, to rzeczywiście spuścili nam cięgi – powtórzył Otwin, potrząsając głową. – Byłoby jeszcze gorzej, gdyby nie Marius. Jego lansjerzy i kusznicy pozwolili nam uratować tyłki z najgorszego zamieszania.
– To prawda – zgodził się Sigmar.
Jutoński książę zaskoczył wszystkich swą odwagą i nieugiętą determina-cją w obliczu porażki. Najemni kusznicy z kieszeniami wyładowanymi im-perialnym złotem ładowali w atakujących Norsów bezlitosne salwy bełtów o żelaznych grotach, osłaniając odwrót i zapobiegając pogromowi.
– Kto by pomyślał, co? – zapytał Otwin ze złośliwym uśmieszkiem. – Cho-lerny Marius. Założę się, że teraz jesteś zadowolony z tego, że w Jutonsryku nie pozwoliłem ci go zabić, prawda?
– Nawet bardziej niż ci się wydaje – odparł Sigmar.
Otwin pociągnął łyk z bukłaka i skrzywił się, gdy zabolały
naciągnięte szwy. Osunął się z powrotem na posłanie, a na jego czole za-lśniły kropelki potu, mimo że dzień był chłodny.
– I co teraz? – zapytał Otwin, gdy odzyskał oddech. – Ufam, że masz jakiś plan, żeby wysłać tych psubratów z powrotem za morze?
– Tak sądzę – odpowiedział Sigmar. – Cormac Krwawy Topór jest spryt-nym generałem, ale ta sama dzikość, która sprawia, że jego wojownicy są tak niebezpieczni, może stać się naszym zbawieniem. Gdyby byli na tyle zdyscyplinowani, żeby wszcząć pogoń, zniszczyliby nas. Cormac nie popełni drugi raz tego samego błędu.
– A co z pozostałymi książętami? – zapytał Otwin. – Masz jakieś wieści? Potrzebujemy ich wsparcia.
– Wiem, ale to zajmie trochę czasu, zanim zbiorą armię i ruszą nam z pomocą.
Otwin zawahał się przez chwilę, ale w końcu zadał nurtujące go pytanie:
– A jesteś pewien, że przybędą? No wiesz, po tym, co stało się z Roppsmenami i po tym... nieporozumieniu z Aloysisem i Krugarem.
– Przybędą – odparł Sigmar z większym przekonaniem w głosie, niż to naprawdę czuł. – Jeżeli nie z innych powodów, to z pewnością dlatego, że jeśli nam nie pomogą, Norsowie zaatakują ich w następnej kolejności.
– To prawda – zgodził się Otwin. – Więc jak zamierzasz kupić nam ten czas, którego potrzebujemy na ich przybycie?
– Nie doceniałem Norsów – przyznał Sigmar. – Ale więcej nie popełnię tego błędu. Musimy ich zwabić, a potem zniszczyć szybko i precyzyjnie, jak cyrulik przecina nabrzmiały wrzód.
– A jak masz zamiar to zrobić? – zapytał Wolfgart. – Mają nad nami teraz przewagę kilku tysięcy ludzi.
– Wycofamy się do Middenheim – oznajmił Sigmar. – To największa twierdza w Imperium i jak dotąd niezdobyta.
– Ponieważ nikt jej nigdy nie atakował – zauważył trzeźwo Wolfgart. – Miasto na górze? Trzeba by być szaleńcem, żeby się porwać na coś takiego. Dlaczego sądzisz, że nas po prostu nie zignorują i nie ruszą prosto na Reik-dorf? Albo na jakiekolwiek inne miasto łatwiejsze do zdobycia?
– Ich przywódcy myślą tak jak my i wiedzą, że nie mogą po prostu omi-nąć Middenheim – odparł Sigmar. – Zagłębianie się w Imperium, mając cały czas za sobą wielką armię, byłoby szaleństwem. Nie pozostawimy im wy-boru, będą musieli nas zaatakować.
– Więc miejmy nadzieję, że nie mylisz się co do innych książąt – powie-dział Otwin. – Bo jeżeli nie odpowiedzą na twoje wezwanie, to Middenheim stanie się naszym grobem.
Długo w noc płonęły stosy i rosły piramidy czaszek. Jeńców poddano okrutnym torturom, którym Cormac przyglądał się z upodobaniem. Ich krzyki były jak modły wznoszone do Mrocznych Bóstw. Rozbrzmiewały echem po lasach razem ze śpiewami i okrzykami Norsów. Tysiące ludzi pija-nych rzezią i zwycięstwem wypełniało płytką dolinę, gdzie stawili czoła potężnemu Sigmarowi i wygrali.
Cormacowi wciąż z trudem przychodziło uwierzenie w to, że zwyciężył.
Kiedy stojąc na zboczu patrzył na armię Sigmara, czuł suchość w ustach i lęk skręcający trzewia w bolesny węzeł. Imperator nigdy do tej pory nie zo-stał pokonany, a obywatele Imperium spodziewali się rozgromić najeźdź-ców w jednej wielkiej bitwie.
Mimo że robił to z niechęcią, musiał przyznać, że plany Kara Odacena i trening wdrożony przez Azazela przyniosły spodziewane owoce. Szermierz spędził ostatnie pół roku ucząc Norsów imperialnej sztuki walki. Cormac rozkoszował się paniką, jaka ogarnęła wrogów, gdy zobaczyli Norsów wal-czących w zdyscyplinowanych oddziałach. Grupa szamanów pod wodzą Kara Odacena wprawiła w ruch swą magię i gdy niebiosa ryknęły na wro-gów, ich klęska została przesądzona.
Rzeź była straszliwa. Po bitwie każdy z wasalnych przywódców dostał swoją część żywego łupu. Kulowie w rytualny sposób wypruli wnętrzności ze swych jeńców, a następnie rzucili je na pożarcie pokurczonym szama-nom. Grupy jeźdźców Wei-Tu przywiązały liny do kończyn więźniów, a na-stępnie przytwierdziły te sznury do siodeł koni i popędziły zwierzęta w różne strony świata. Tymczasem siłacze z plemienia Kazagów okładali jeń-ców pięściami na śmierć.
Cormac też wziął udział w walkach. Zabił dwa tuziny wojowników w pospiesznie wykopanej jamie otoczonej wbitymi w ziemię mieczami. Goły-mi rękami kładł na ziemię każdego z więźniów, a następnie rozrywał im zębami tętnice i chłeptał tryskającą z nich krew.
Hungowie zgwałcili swoich jeńców w każdy możliwy sposób, a następnie rzucili ich zbezczeszczone, zbrukane ciała niewolnikom do zabawy. Ze wszystkich tortur, jakim zostali poddani imperialni więźniowie, te właśnie Cormac uważał za najbardziej ubliżające. Każdy wojownik, nawet wróg, miał prawo do śmierci we krwi i do tego, żeby jego czaszkę ofiarować przed mosiężnym tronem Kharnatha.
Kar Odacen uspokajał go, mówiąc o tysiącach twarzy Mrocznych Bóstw i o tym, jak każde z nich przyjmuje inne oznaki uwielbienia. Czy cuchnące siedliska zarazy Onogala nie były jednym ze sposobów służenia bogom północy? Szamani na przykład nie zbierali czaszek na polu bitwy, ale wy-prawiali się na daleką północ w poszukiwaniu szaleństwa. Powracali wyna-turzeni, a ich deformacje oznaczały wyraźnie, że starzy bogowie doceniali ich oddanie. Cormacowi kult rozkoszy, któremu oddawali się Hungowie, mógł wydawać się obmierzły, ale był on równie prawomocny jak kult krwi – tak tłumaczył Cradoc.
Poza tym, jak zauważył Azazel, Cormac nie mógł sobie pozwolić na tarcia w szeregach swej armii, a tak z pewnością skończyłoby się zabronienie Hungom ich rozrywek. Unia między plemionami była w najlepszym razie bardzo krucha i gdyby chciał wykluczyć z niej wyznawców Shomaala, ani by się obejrzał, a wybuchłyby zamieszki, które doprowadziłyby do katastro-falnego w skutkach rozłamu.
Cormac przeciskał się przez zatłoczone obozowisko. Od czasu do czasu zwalniał kroku, aby przyjrzeć się szczególnie zajmującej lub groteskowej ofierze złożonej na prowizorycznym ołtarzu. Skórę miał gorącą i zaczerwienioną od ognia sięgających nieba stosów. Przyjdzie taki czas, że całe Imperium będzie jednym wielkim stosem, a czaszka Imperatora znajdzie się na szczycie piramidy z kości i popiołu.
Gdy dotarł do wejścia do doliny, zauważył Kara Odacena i Azazela. Na-tychmiast popsuł mu się humor. Zawsze, gdy na nich patrzył, miał wrażenie, że knują coś za jego plecami. Szaman i zdrajca własnego ludu. Takich wła-śnie miał poruczników!
U stóp szamana leżały okaleczone zwłoki, a z rozlicznych nacięć na ciele ofiary Cormac wywnioskował, że Azazel dał na niej upust swemu upodoba-niu do tortur. Brzuch trupa był rozcięty, a Kar Odacen miał ręce zanurzone we wnętrznościach. Przy akompaniamencie wilgotnych, ssących dźwięków wyszarpnął lśniącą wątrobę i obrócił ją w zakrwawionych dłoniach.
– Co mówią wnętrzności? – zapytał Cormac, a Azazel niechętnie oderwał wzrok od zmasakrowanego trupa. Miał już zamiar powtórzyć pytanie, gdy Kar Odacen wyciągnął przed siebie dłoń.
– Zamilcz – powiedział szaman. – Sztuka wróżenia wymaga koncentracji.
Cormac powściągnął chęć wyjęcia topora i zatopienia go w głowie Kar Odacena za taką zniewagę. Rozluźnił żelazny uścisk na trzonku. Nie zdawał sobie nawet sprawy, że go trzyma.
– To było dobre zwycięstwo – powiedział Azazel, wpatrując się z za-chwytem we własne odbicie w lśniącym metalowym ostrzu. – Walczyliśmy dzielnie i zwyciężyliśmy.
Cormac pokiwał głową, choć nie był pewien, czy Azazel mówi do niego, czy może do swego odbicia. Zmusił się, żeby odpowiedzieć bez gniewu w głosie.
– Tak, rzeczywiście – powiedział. – Zebraliśmy wiele czaszek i świeżych trofeów dla każdego z czempionów.
– To hańba, że nie potrafiłeś przekuć tego zwycięstwa w ostateczną wy-graną – zganił go Kar Odacen, nie podnosząc wzroku znad wnętrzności martwego mężczyzny. – Pod koniec zabrakło dyscypliny i nasi wrogowie uciekli. Teraz będziemy musieli znów z nimi walczyć.
– Więc wypowiemy im kolejną bitwę – syknął Cormac. – I znów ich poko-namy.
– Nie byłbym tego taki pewien – wtrącił się Azazel. – Pokonaliśmy żołnie-rzy Sigmara, ponieważ nie spodziewali się, że będziemy walczyć tak jak oni. Następnym razem nie popełnią tego samego błędu.
Cormac starał się nie patrzeć na Azazela. Czekał, aż przemówi szaman. – Słyszałeś mnie? – zapytał Azazel.
– Słyszałem – warknął Cormac, wreszcie patrząc szermierzowi prosto w oczy. Chociaż brzydził się rytuałami Shornaala, to musiał przyznać, że moc Mrocznego Księcia wyrzeźbiła rysy Azazela w przepiękny sposób. Czuł od-razę do samego siebie, gdy pomyślał, że mógłby podnieść głos na tak ideal-nego osobnika.
Zmusił się, aby przejrzeć przez urok Azazela i dostrzec drzemiące pod nim zepsucie.
– Myślałem, że dzięki twojemu treningowi dorównujemy im w walce – odezwał się.
Azazel wybuchnął śmiechem, który był tak dźwięczny i rozkoszny, że Cormac poczuł, jak jego złość momentalnie przygasa.
– Ledwie – powiedział Azazel, błyskając zębami w okrutnym uśmiechu. – Ćwiczyliśmy przez parę miesięcy. Ludzie Sigmara walczą tak od wielu lat.
– Mamy nad nimi przewagę liczebną – przypomniał Kar Odacen. – A moc Mrocznych Bóstw sprawia, że jesteśmy nie– zwyciężeni.
– Wręcz przeciwnie, sprawia, że jesteśmy bezbronni.
– Nonsens – syknął Kar Odacen. – Nigdy nie byłem tak potężny jak teraz.
– To błąd myśleć, że jest się niezwyciężonym, szamanie. Nadmierna pewność siebie może doprowadzić nas do porażki. Jeżeli staniemy się za-dufani w sobie, zaczniemy popełniać błędy, pojawią się szczeliny w naszym pancerzu, przez które wróg będzie mógł przeniknąć. Nie możemy niczego zakładać z góry. Musimy przyjąć, że nieprzyjaciel powróci silniejszy i lepiej przygotowany. Władca Imperium nie jest głupcem i z pewnością wyciągnie dla siebie nauczkę z tego upokorzenia.
– Jaki więc będzie według ciebie następny krok Sigmara? – zapytał Aza-zel.
– Wycofa się do Middenheim – odparł Cormac. – To jedyne wyjście.
Azazel pokiwał głową i powiedział:
– A więc wespnę się aż do nieba i strącę go na ziemię.
– Nie – sprzeciwił się Cormac. – A przynajmniej jeszcze nie teraz.
Rysy twarzy Azazela stwardniały, a w jego oczach pojawił się lodowaty błysk.
– Co? – zdumiał się. – Wróg znajduje się w naszym zasięgu. Dlaczego nie chcesz dorwać mu się do gardła?
– Ponieważ tego właśnie się po nas spodziewa – wyjaśnił Cormac. – Sig-mar potrzebuje czasu, żeby zgromadzić armię. Chce go zyskać, ściągając nas pod mury niezdobytej twierdzy.
– Co w takim razie sugerujesz? – syknął Azazel. – Moje ostrza płoną w oczekiwaniu na to, żeby zanurzyć się w ciele Sigmara.
– Sugeruję, żebyśmy nie tańczyli, tak jak on nam zagra. Ominiemy Mid-denheim i ruszymy na wschód. Będziemy palić lasy i wioski Imperium oraz wyszukiwać oddziały idące na pomoc Sigmarowi. Będziemy je niszczyć je-den za drugim i wkrótce wieści o naszych zwycięstwach przyciągną braci zza morza. Za kilka miesięcy Imperium stanie w płomieniach.
– Nie – odezwał się Kar Odacen, wstając znad zwłok i wyciągając przed siebie wątrobę trupa, tak żeby mogli jej się dobrze przyjrzeć. Twarde, włókniste wnętrze było przesiąknięte chorobliwą żółcią. — Mylisz się. Tak się nie stanie.
– Co masz na myśli? – Cormac zażądał wyjaśnień.
Kar Odacen gładził wątrobę, a z jego palców zwisały kleiste pasma cuchnącej ropy.
– Ruszymy za Sigmarem do Middenheim – powiedział szaman.
– To błąd — zaprotestował Cormac. – Możemy zniszczyć Imperium, nie stając z nim do bitwy, aż do chwili, gdy zabierzemy mu wszystko.
– Myślicie, że chodzi o Imperium? – warknął Kar Odacen. Zmierzył Cor-maca i Azazela lodowatym spojrzeniem. — Nie. Chodzi o Sigmara. Myślicie, że walczycie o utracone ziemie,
o zemstę? Nie, ta wojna jest pierwszą z wielu i los wszystkich pozostałych od niej zależy.
– Mimo że nie podoba mi się myśl o zostawieniu Sigmara w górskim mieście, to plan Cormaca ma swoje zalety – przyznał niechętnie Azazel, a Cormac był zaskoczony wsparciem ze strony szermierza.
– Plan Cormaca? – zadrwił Kar Odacen. – A od kiedy to plemiona północy kierują się słowami śmiertelników? Jest przywódcą i czempionem swego ludu tylko za sprawą woli bogów i kiedy przemawiają, musi wypełniać ich rozkazy!
– Co w takim razie mówią bogowie? – zapytał Cormac, powściągając mordercze instynkty.
Wzrok szamana zamglił się, jakby patrzył w nieskończoną przestrzeń, a jego głos rozbrzmiał jak echo z miejsca oddalonego o tysiące kilometrów.
– Trzeba zgasić Płomień Ulryka i zabić Sigmara – przemówił. – Przenio-słem się setki lat w przyszłość i znalazłem w punkcie, gdy nad światem gromadziła się ciemność. Siły starych bogów stały w gotowości, żeby zmienić ten świat w ruinę. Były o krok od ostatecznego triumfu Chaosu, ale jed-no imię wciąż dawało ludziom nadzieję i budziło w nich odwagę. To imię brzmiało Sigmar. Jeżeli nie zabijemy go tu i teraz, jego imię będzie powracać echem przez stulecia, jako symbol, pod którym nasi wrogowie będą się jednoczyć.
Las wokół nich zadrżał od potężnego poruszenia. Cormac poczuł dreszcz przebiegający po plecach i ogarnęły go złe przeczucia. Z początku pomyślał, że to armia Sigmara powróciła nocą, żeby ich zaatakować podczas święto-wania zwycięstwa. Porzucił jednak to przypuszczenie, gdy zobaczył, co wynurzyło się spomiędzy drzew.
Blask bijący od ognisk opromieniał tysiące chodzących, pełzających i ła-tających bestii. Krąg zwierzoludzi otaczał armię północy. Wśród wspania-łych połączeń człowieka i zwierzęcia, pobłogosławionych deformującą mo-cą Mrocznych Bóstw, nie było dwóch takich samych istot. Nadeszli na we-zwanie szamana uzbrojeni w prymitywne topory, pordzewiałe miecze i na-bijane kawałkami żelaza maczugi. Armia potworów o straszliwych pyskach wilków, niedźwiedzi, byków i o tysiącu kształtów, które wymykały się jed-noznacznej identyfikacji.
Nagle wycia, ryki i piski zlały się w jeden, przerażający dźwięk. Nawet Cormac, przywódca potężnej armii, skulił się w obliczu tak atawistycznego oddania dla starych bogów. Te istoty pozbawione były innych żądz niż za-bijanie i zemsta na rasie, która się ich bała i nienawidziła, na ludziach. Pry-mitywne bestie były gotowe rzucić się Imperium do gardła.
– Nadeszły dni wielkiej potęgi – zagrzmiał Kar Odacen. – Plemiona pół-nocy, leśne bestie oraz wielki książę Kharnatha spadną na Middenheim i zatopią ten świat we krwi!
Zapadała już noc, ale oni wciąż nadchodzili.
Jak żywe morze futra, ciała oraz żelaza, armia północy bez końca wiro-wała i falowała u podnóża Fauschlagu. Sigmar stał na krawędzi urwiska, a wiatr wydymał jego płaszcz z wilczego futra. Pozostali obserwatorzy znaj-dowali się w bezpiecznej odległości od stromego zbocza.
Ostatni raz zgromadzili się w takiej liczbie dziewięć lat wcześniej, pod-czas koronacji Imperatora. Od tego czasu wydarzyło się tak wiele, że Sigmar ledwie pamiętał tamten dzień wypełniony nadziejami i obietnicami.
Część z tych planów się spełniła, inne obróciły się wniwecz.
Narodziły się i umocniły niektóre przyjaźnie. Inne zostały zatrute.
Nadchodząca wojna przyniesie odpowiedź na pytanie, które z nich przetrwają.
Conn Carsten z Udosesów stał z rękoma opartymi o głowicę pałasza o szerokim ostrzu, gdy tymczasem Marius z Jutonów z niewzruszonym spo-kojem obserwował gromadzących się wrogów. Wbrew protestom, dołączył do nich Otwin, podtrzymywany przez Ulfdar i turyngiańskiego wojownika, którego Sigmar widział pierwszy raz w życiu. Potężny topór berser– ker-skiego króla został na nowo przykuty do jego nadgarstka i miał zostać od-pięty tylko po zwycięstwie lub śmierci.
Myrsa i Pendrag stali po jego lewej stronie, a Redwane i Wolfgart po prawej. Jego najwierniejsi przyjaciele i sprzymierzeńcy trwali u jego boku jak zawsze. Ich przyjaźń i niezachwiana wiara wręcz go zawstydzały. Na ty-le ich naraził przez te wszystkie lata, a jednak pozostali wobec niego lojalni.
– Przybyli – powiedział Wolfgart. – Tak jak przewidziałeś.
– Tak – przytaknął Redwane. – Szczęściarze z nas, co?
– Nie sądziłem, że do tego dojdzie – powiedział Pendrag. – Przecież mu-szą sobie zdawać sprawę z tego, że nigdy nie zdobędą miasta.
– Nie sądzę, że przybyliby tu, gdyby nie spodziewali się nas pokonać – stwierdził Sigmar.
– Nie mogą wykorzystać wind, więc jedyna droga wiedzie przez wiadukt – powiedział Wolfgart. – Z naszymi siłami możemy go bronić do końca świa-ta.
Sigmar spojrzał po ich twarzach. Na szczycie góry uważali się za bez-piecznych i niezwyciężonych. Wkrótce przekonają się, jak mylne było to przekonanie.
– Gdyby wiadukt był rzeczywiście jedyną drogą prowadzącą do miasta, to może bym się z wami zgodził – odezwał się Sigmar. – Ale tak nie jest, prawda Myrso?
Wieczny Wojownik potrząsnął głową. Wyglądał przy tym jak ktoś, kogo zmuszają do wyjawienia wstydliwej tajemnicy.
– Nie — odpowiedział. – Tak nie jest. Skąd wiesz?
– Jestem Imperatorem i moim obowiązkiem jest wiedzieć takie rzeczy – odparł. Uśmiechnął się i poklepał pokrytą runami oraz inkrustowaną zło-tem i kością słoniową koronę na swej głowie. – Alaryk zdradził mi, w jaki sposób jego górnicy i inżynierowie pomogli Arturowi dostać się na szczyt Fauschlagu. Opowiedział mi, że skała pod nami jest podziurawiona tunela-mi i jaskiniami jak plaster miodu. Niektóre z nich wykuły krasnoludy, ale inne są dziełem rąk nieznanych nawet górskiemu ludowi.
– To prawda – przyznał Myrsa. – Mamy kilka map, ale są one w większości niekompletne i szczerze mówiąc wątpię, żeby ktokolwiek dokładnie wie-dział, co się pod nami znajduje.
– Jest jakaś inna droga do mojego miasta i ja nic o tym nie wiem? – wzbu-rzył się Pendrag. – Myrso, powinieneś był mi o tym powiedzieć.
– Obrona miasta to mój obowiązek – odparł Myrsa. – Dawno temu zade-cydowano, że im mniej ludzi wie o tunelach, tym lepiej. Tak czy siak, nasi wrogowie nie mogą o nich wiedzieć.
– Ale się dowiedzą – powiedział Sigmar. – Znajdą je, a my musimy się przygotować do obrony.
Przez chwilę w ciszy obserwowali zbierające się siły Norsów. Każdy sta-rał się ocenić, z iloma wrogami przyjdzie im walczyć, ponieważ armia Cor-maca Krwawego Topora była liczniejsza niż jakakolwiek przed nią. W jej szeregach maszerowały teraz również nieludzkie bestie. Widok takiego zgromadzenia potworów mroził krew w żyłach.
– Lasy musiały zupełnie opustoszeć — stwierdził Otwin. — Nigdy mi się nie śniło, że bestii może być aż tyle.
– Będzie ich mniej, kiedy to się skończy – Conn Carsten wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Mimo że Sigmar nie darzył udoseskiego przywódcy sympatią, to w duchu podziękował mu za te buńczuczne słowa, ponieważ zauważył, że podniosły one na duchu pozostałych. Zwrócił wzrok ponownie w stronę wrogiej armii, bystrym okiem wypatrując sztandaru Cormaca Krwawego Topora.
Gdy go odnalazł, zauważył pod nim olbrzymiego wojownika w czarnej zbroi i rogatym hełmie. Wróg miał uniesioną głowę i patrzył prosto na gór-skie miasto. Mimo że dzieliła ich wielka odległość, Sigmar miał wrażenie, że Cormac stoi tuż przed nim. Wystarczyłoby, żeby szepnął, a nieprzyjaciel na pewno by go usłyszał.
– Nie odbierzesz mi mojego Imperium – powiedział.
Do przywódcy Norsów zbliżyły się dwie postaci – zgarbiona sylwetka, od której na kilometr cuchnęło czarną magią i smukły wojownik w srebrnej zbroi dzierżący dwa bliźniacze miecze. Jego włosy były czarne, a skóra bla-da. Kiedy wyciągnął jedno z ostrzy, Sigmarem wstrząsnął dreszcz rozpozna-nia.
To niemożliwe. Odległość była zbyt wielka, a oblicze wojownika stano-wiło jedynie małą, białą plamkę pośród morza wściekłych twarzy, a mimo to Sigmar był pewien, że go rozpoznaje. – Ten szermierz – wskazał. – Ten obok Cormaca Krwawego Topora.
Wolfgart wytężył wzrok w zapadających ciemnościach.
– Tak, to wychudzone chuchro. Co z nim?
– Znam go – odpowiedział Sigmar.
– Co? – syknął Wolfgart. – Skąd możesz go znać? Kto to?
– To Gerreon – odparł Sigmar.
Wolfgart westchnął.
– Robi się coraz ciekawiej – stwierdził.
Rozdział 18
Imperium w ogniu
Rankiem następnego dnia armia Cormaca Krwawego Topora rozpoczęła oblężenie Middenheim. Noc poprzedzająca atak upłynęła przy akompania-mencie straszliwych ryków, wycia oraz dudniącego dźwięku rogów bojo-wych. Płonęły stosy, na których składano krwawe ofiary. Wojenne pieśni północnych plemion i chrapliwe odgłosy nabrzmiałe od prymitywnych żądz docierały na górę do obrońców, przynosząc obietnicę śmierci.
Podczas gdy obywatele Imperium cenili sobie pokój oraz ciepło domo-wego ogniska, Norsowie pragnęli tylko kolejnych bitew i podbojów. Dewizą Imperium był rozwój i postęp, a północne plemiona napędzała żądza mordu i pragnienie dominacji. Bogowie południa strzegli swoich wyznawców w zamian za oddawaną im cześć, podczas gdy nienawistne bóstwa Chaosu również domagały się kultu, ale w zamian oferowały tym, którzy je wielbili, jedynie wojnę i śmierć.
Osiem tysięcy imperialnych żołnierzy stało w gotowości do obrony mia-sta. Nieprzyjaciel wystawił około półtora raza więcej wojowników i to nie tylko ludzi. Wśród wrogów były też byczogłowe potwory, skrzydlate bestie podobne do nietoperzy i istoty tak zdeformowane, że nie sposób nawet określić, z jakich gatunków się wywodziły. Wraz z nimi atakowały wilki o czarnym futrze i zaślinionych pyskach. Olbrzymie trolle człapały ciężko w skłębionej masie zwierzo– ludzi, wymachując maczugami, które były po prostu drzewami wyrwanymi z ziemi wraz z korzeniami.
Sigmar zaczął planować obronę Middenheim dużo wcześniej, wiedząc, że Płomień Ulryka przyciągnie wyznawców Mrocznych Bóstw jak ćmy do lampy. Spodziewano się, że główny atak zostanie poprowadzony przez wiadukt. Mimo wytężonych starań middenheimskich inżynierów nie udało się zniszczyć tego połączenia z miastem. Krasnoludzkie rzemiosło miało tę właściwość, że nie można było usunąć nawet jednego kamienia z wzniesio-nych przez górską rasę budowli. Problem okazał się tym większy, że cyta-dela i wieże mające w zamyśle bronić dostępu na szczyt wiaduktu nie zo-stały jeszcze ukończone. Mury barbakanu wznosiły się zaledwie na wyso-kość rosłego mężczyzny, a wieżyce były puste w środku i pozbawione szańców. Kamienne bloki, które początkowo miały służyć do podwyższenia murów do poziomu kilkunastu metrów, teraz gromadzono w celu zabary-kadowania niedokończonych wrót albo przetaczano na pozycje obronne, aby uformować stopnie dla wygody walczących.
To tutaj Sigmar miał stoczyć bój na śmierć i życie. Chciał tego dokonać z tysiącem wojowników, przedstawicieli każdego plemienia, które miało swój kontyngent w Middenheim. Turyngiańscy berserkerzy stali ramię w ramię z Udosesami, jutońskimi włócznikami i obywatelami Middenheim z dwu-ręcznymi mieczami w dłoniach. Mimo że Białe Wilki walczyły gdzie indziej, Redwane uparł się zostać przy Sigmarze. Twierdził przy tym, że Alfgeir zdarłby z niego skórę i powiesiłby ją na ścianie długiego domu, gdyby Im-peratorowi coś się stało.
Pendrag i Myrsa dowodzili tysiącem Middenlandczyków na północnej flance. Książę i Wieczny Wojownik razem stawiali czoła wrogom ojczyzny, tak jak nakazywała tradycja. Z rozkazu Sigmara Białe Wilki walczyły z księ-ciem Middenheim i jego czempionem. Trochę nie w smak było im opuścić Imperatora na czas tej bitwy, ale każdy z nich pokornie poprzysiągł spełnić nałożony nań przed Płomieniem Ulryka obowiązek. Wschodnie dzielnice miał pod swą pieczą Conn Carsten z Udosesów, podczas gdy na zachodzie dowodził Marius i jego Jutonowie.
Każdy sprawny chłopiec i mężczyzna w mieście dzierżył broń, chociaż najmłodszym i najstarszym oszczędzono konieczności walki na pierwszym froncie. Powierzono im natomiast obronę ulic i skrzyżowań wiodących do świątyni stojącej w centrum miasta. Middenheim trzeszczało w szwach, odkąd ludzie z okolicznych osad i uchodźcy zaczęli tu napływać, uciekając przed brutalną inwazją Norsów. Teraz miejskie studnie zasłonięto żelaznymi kratami i wystawiono strażni-ków do pilnowania resztek zapasów. Według ostrożnych szacunków kwa-termistrzów Pendraga żywności miało wystarczyć na miesiąc.
Sigmar stał za nieukończonym murem na szczycie wiaduktu i obserwo-wał Norsów gromadzących się za dymiącą konstrukcją z mosiądzu i kości. Obok niego pięciuset imperialnych wojowników czekało z obnażonymi włóczniami, mieczami i łukami, gotowych walczyć wraz ze swym Impera-torem. Za nim stało pięciuset kolejnych, przygotowując się na rozkaz do ataku.
Z oddali dobiegło rytmiczne dudnienie. Ludzie Północy zaczęli walić to-porami i mieczami o tarcze, rozpoczynając wspinaczkę na wiadukt. Mono-tonny, buczący zaśpiew był jak kontrapunkt dla szczęku stali, a porykiwania bestii dopełniały straszliwego hałasu. Był to dźwięk mówiący o zniszczeniu. Celem atakujących była destrukcja sama w sobie. Bestie pragnęły zabijać i zadawać cierpienie dla rozkoszy płynącej z brutalnej rzezi.
Ludzie byli uzbrojeni w odwagę i wiarę, ale ten hałas poruszał każdą strunę w ich duszach. Taki pierwotny dźwięk zagłady towarzyszył ludzkiej rasie od zarania dziejów.
Sigmar wyczuł, że strach zaczyna zatapiać szpony w sercach jego wo-jowników. Wskoczył więc na mur. W błyszczącej zbroi, tej samej, którą nosił podczas koronacji, prezentował się olśniewająco. Każdy element płytowego pancerza połyskiwał jak wykonany ze srebra, a misterne grawerunki przy-kuwały wzrok i dodawały odwagi. Przyłbicę skrzydlatego hełmu miał unie-sioną i każdy, kto spojrzał mu w oczy, widział stalową determinację, aby odeprzeć atak. Uniósł Ghal-maraza w stronę Norsów wyzywającym gestem. Jego złota tarcza, dar od Pendraga mający zastąpić puklerz zniszczony na Przełęczy Czarnego Ognia, odbiła promienie słońca.
– Obywatele Imperium! – krzyknął, a jego głos dał się słyszeć nawet w najbardziej oddalonych zakątkach szańców obronnych. – Wojownicy, z któ-rymi będziemy dzisiaj walczyć, może i zrodzili się na najdzikszych ziemiach północy, ale nie mają waszej siły. Ich bogowie są krwawymi wcieleniami samej wojny, ale nie mają waszej wiary. Żyją, by służyć wojnie, ale nie mają waszego ducha! Ponieważ żyją tylko dla siebie, są słabi. Wszak nie cenią ży-cia swych towarzyszy, obce im jest pojęcie braterstwa. Rozejrzycie się! Po-patrzcie na twarz wojownika obok was. Być może pochodzi z kraju oddalonego od waszej ojczyzny o setki kilometrów. Być może mówi innym języ-kiem. Ale wiedzcie jedno, jest waszym bratem. Ruszy razem z wami do bi-twy i ty będziesz walczył i zginiesz za niego, tak samo jak on jest gotów walczyć i zginąć za ciebie!
Sigmar obrócił się w stronę Norsów. Wyprostował się, dumny i potężny.
– Razem jesteśmy silni! – krzyknął. – Razem wyślemy tych sukinsynów z powrotem za morze. Wkrótce pożałują, że matki w ogóle wydały ich na świat!
Pendrag uniósł topór i z niedowierzaniem patrzył, jak bestie zaczynają wspinać się na Fauschlag. Kłębiły się u podnóży i za pomocą pazurów wbi-jały w litą skałę. Sigmar pewnego razu wspiął się na tę górę i niemal przy-płacił to życiem, ale zwierzoludziom przychodziło to bez żadnego wysiłku, zupełnie jakby mieli do pokonania kolejne szczeble drabiny.
Niebo o barwie popiołu wezbrało chmurami. Pendrag czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, patrząc w stronę północnego horyzontu. Nikt nie wiedział, co się kryło za skutym wiecznym lodem krajobrazem, ale legendy każdego plemienia opisywały te tereny jako krainę bogów i potworów, gdzie nawet w powietrzu wibrowało szaleństwo oraz twórcza moc.
Wziął głęboki oddech i poprawił uścisk na trzonku topora. Poczuł mro-wienie w srebrnych palcach, wspomnienie utraconego ciała. Blizna na szyi, gdzie ranił go nieumarły król, straszliwie zaswędziała. Wszystkie stare rany nagle zaczęły boleć i starał się nie myśleć o tym, jakiego rodzaju może to być omen.
Za nim stał Myrsa, idealnie wyprostowany i niewzruszony. Pendrag walczył z niezliczonymi wrogami, brał nawet udział w największej bitwie w historii ludzkiej rasy u boku najsłynniejszych bohaterów, a jednak czuł, że teraz serce wali mu jak szalone, a w ustach potwornie zaschło.
Sześciuset wojowników z Middenheim stało za murem obronnym okrą-żającym miasto. Bariera sięgała im mniej więcej do piersi. Wzniesiono ją w miejscu, gdzie grunt opadał aż do pionowego zbocza Fauschlagu. Trzystu wojowników uzbrojonych w łuki i proce zajmowało dachy oraz szczyty wież za nimi. Twarze mieszkańców Middenheim były ponure i zacięte, sta-nowiły dokładne odbicie rysów srogich Ludzi Północy. W ciągu lat, które upłynęły, odkąd przybył do miasta, Pendrag nauczył się rozpoznawać w tym stoicyzmie zwykłą praktyczność, nakazującą nie tracić czasu i sił na zbędne emocje.
Wojownicy Middenheim nie wznosili gromkich okrzyków bojowych. Gorzkie doświadczenie nauczyło Pendraga, że wszelkie przemowy będą stratą czasu. Dla nich liczyła się tylko odwaga w sercach i siła w rękach. Pendrag wielokrotnie wykazał się przed nimi, dlatego teraz wiernie stali u jego boku w obronie miasta. Ich obecność tutaj była najpewniejszym do-wodem na to, że akceptują go jako swego przywódcę.
Czy mógłby chcieć więcej?
Nad jego głową łopotał biało-niebieski sztandar. Pendraga rozpierała duma na myśl, że może walczyć w jego cieniu. Wcześniej pod Smoczym Sztandarem zabijał nieumarłe istoty na rozkazach nekromanty. Dobrze było teraz stawiać czoła wrogom nie pod flagą morderstwa, a pod symbolem honoru.
Wśród Middenlandczyków znajdowała się setka Białych Wilków. Ich czerwone pancerze i białe płaszcze z wilczego futra wyróżniały się na tle obrońców miasta. Mimo że ich miejsce było u boku Sigmara, to Pendrag cieszył się na myśl, że będzie mógł zrobić użytek z ich siły.
Grupka mężczyzn odzianych w stapiające się z tłem koszule, znak roz-poznawczy leśników, wynurzyła się znad krawędzi skały i zbliżyła w stronę muru obronnego. Ruszyli w kierunku Pendraga i po chwili wysunęły się ku nim dziesiątki rąk, pomagając im pokonać mur.
– Są blisko – powiedział jeden z leśników. – Jakieś kilkadziesiąt metrów w dół i wspinają się szybko.
– Dobra robota – pochwalił go Pendrag. – Dołączcie do reszty łuczników.
– Bądźcie ostrożni – odparł leśnik, przeciskając się przez zwarte szeregi obrońców. – Mają ze sobą nie tylko wspinające się bestie, ale i latające stwory.
Pendrag instynktownie uniósł głowę, ale niebo było puste, jeśli nie liczyć padlinożernych ptaków zbierających się w oczekiwaniu na ucztę.
Obrócił się do Myrsy.
– Walcz dobrze, Wieczny Wojowniku – powiedział.
– I ty też, książę Middenheim – odparł Myrsa.
Sigmar i jego ludzie trzykrotnie odparli atak Norsów, zanim dotarła do nich tajemnicza konstrukcja z mosiądzu i kości. Od świtu upłynęło zaledwie kilka godzin, ale Morr już wielokrotnie musiał otwierać bramy zaświatów i witać dusze poległych. Martwych wrogów zrzucano z wiaduktu, a krzyki rannych mieszały się z wojennymi zaśpiewami Norsów.
Każda szarża była szaleńczą szamotaniną, w której błyskały ostrza i lała się krew, ranni krzyczeli, a odważni walczyli o honor. Sigmar zabijał tuziny rozszalałych czempionów chcących pozbawić go głowy.
Ale ten ostatni atak miał być inny.
– Co to jest, na Ulryka? – zapytał Redwane, wyrażając nurtującą wszyst-kich wątpliwość.
-Nie wiem – odparł Sigmar. – Ale z pewnością nic dobrego.
Machina górowała nad Norsami – olbrzymi ołtarz z krwi i ostrzy ciągnię-ty przez dwa potężne rumaki z krętymi, baranimi rogami i żarzącymi się otworami zamiast oczu. Były bardziej wcielonymi koszmarami niż żywymi zwierzętami. Ich skóra dymiła jak rozgrzany piec, a z boków parowała krew. Z monstrualnej konstrukcji staczały się czaszki, a niekończące się strużki wrzącej posoki spływały z ołtarza, plamiąc kamienne płyty syczą-cymi czerwonymi strumieniami. Z konstrukcji buchały kłęby czarnego dy-mu, który wirował na wietrze. Sigmar zamrugał oczami z niedowierzaniem, ponieważ wydawało mu się, że zobaczył w głębi ołtarza krzyczące czaszki.
Norsowie zgromadzili się wokół machiny, wykrzykując jedno imię, które sprawiło, że ciałem Imperatora wstrząsnęły dreszcze. Było to imię samej śmierci, a jednak Sigmar poczuł, że przeklęte sylaby pobudziły do działania jego wojownicze serce. Potężny wojownik w splamionej krwią zbroi ma-szerował na przedzie, niosąc czarny sztandar, promieniejący siłą burzy. Materiał zdawał się żyć własnym życiem, za sprawą uwięzionych w nim łu-ków czarnych błyskawic.
Norsowie po raz ostatni wykrzyczeli imię swego straszliwego boga, po czym kłębiąca się masa wytatuowanych wojowników ruszyła do ataku. Opłaceni jutońskim złotem najemnicy wystrzelili w stronę Norsów serię bełtów o żelaznych grotach. Pociski przebijały się przez pancerze i roz-trzaskiwały tarcze. Pierwszy szereg padł i ranni natychmiast zostali zadep-tani przez tych, którzy szli za nimi. Kolejne serie zbierały śmiertelne żniwo wśród atakujących.
Łucznicy również zwalniali cięciwy, ale ich broń nie miała takiej siły ra-żenia jak kusze, więc wiele strzał wbijało się w tarcze, ale nie czyniło nie-przyjaciołom żadnej szkody. Sigmar podziękował w duchu temu bogu, który wysłał Otwina, aby powstrzymał go przed zabiciem Mariusa. Gdyby nie kusznicy, Norsowie mogliby już dawno przełamać linię obrony.
Ale wtem okazało się, że jest już za późno dla łuczników i kuszników.
Norsowie rzucili się na mur i rozlew krwi zaczął się na nowo.
Sigmar zablokował cięcie toporem i wbił młot w twarz wrzeszczącego wojownika. Mężczyzna upadł z pękniętą czaszką, ale na jego miejsce zaraz wdrapał się następny i wymierzył cios w szyję Sigmara. Uchylił się i walnął wojownika tarczą w pierś.
Wrzeszczący Norsowie używali trupów swych towarzyszy jako stopni i wspinali się po stosach zwłok na mury obronne, które kruszyły się pod na-porem straszliwego ciężaru. Sigmar niewzruszenie stawiał czoła napierają-cemu nieprzyjacielowi, wykonując śmiercionośne zamachy Ghal-marazem. Tam, gdzie walczył, Norsowie nie mieli szansy się przedrzeć. Wojownik z czarnym sztandarem wzniósł wysoko proporzec i Sigmar usłyszał straszli-we syczenie, gdy flaga przyciągnęła dym z diabolicznego ołtarza.
Z krwawej konstrukcji zdawało się dobiegać nieludzkie wycie. Ciągnące ją olbrzymie bestie stawały dęba i cięły powietrze podkutymi żelazem ko-pytami. Sigmar poczuł, jak w straszliwym ołtarzu wzbiera pradawna moc. Wtem rzucił się na niego krzepki barbarzyńca z jednym okiem i włosami ustawionymi w czub za pomocą kredy i żywicy.
Obrócił się, żeby stawić czoła atakującemu, ale gdy tylko wzniósł tarczę, z przerażającego sztandaru wytrysnęło migoczące, czarne światło i odrzu-ciło go ze straszliwą siłą. Jego tarcza zajęła się ogniem i w mgnieniu oka rozpadła się w proch. Została tylko metalowa obejma, gorąca i rozżarzona jak płonący pergamin.
– Na zęby Ulryka! – wrzasnął, odrzucając resztki tarczy. Jednooki wróg wymierzył cios i Imperator spadł z szańców. Obaj wylądowali niezgrabnie na ziemi, przy czym Sigmar upuścił Ghal-maraza. Wbił więc hełm w twarz napastnika, ale mężczyzna zdawał się zupełnie nie czuć bólu. Gryzł Sigmara i pluł na niego, podczas gdy z jego palców wysuwały się żelazne szpony. Zamachnął się na Imperatora ze zwierzęcą dzikością w oczach.
Na całej długości muru Norsowie rzucali się na obrońców Imperium z odnowioną furią. Pradawna moc północnych bóstw paliła ich serca i wle-wała w żyły wściekłość. Była to niszczycielska siła, która miała ich w końcu bezlitośnie pochłonąć, ale żaden Nors nie obawiał się takiego losu.
Sigmar przeturlał się, czując, że skóra napierającego na niego mężczyzny faluje i wzdyma się, jakby zalęgły się pod nią węże. Wydłużające się kły barbarzyńcy już miały się wbić w szyję Imperatora i tylko srebrny ryngraf uratował go przed rozerwaniem gardła.
Walnął mężczyznę w twarz. Pękła kość i kły, ale ciało nieprzyjaciela było jak odlane z żelaza. Jego skóra pociemniała i nagle z czoła wynurzyła się para kościstych rogów. Sigmara opryskała fontanna krwawej piany. Jeden z włóczników zaatakował odmieńca i wbił ostrze w jego bok. Barbarzyńca podniósł się i wymierzył cios w brzuch wojownika. Dzięki temu Sigmarowi udało się wyswobodzić. Sięgnął po Ghal– maraza i był gotów, gdy mężczy-zna, który teraz już bardziej przypominał bestię, ponownie go zaatakował.
Rozluźnił chwyt na trzonku młota i pozwolił, żeby broń osunęła się tak, iż trzymał ją tuż poniżej obuchu. Zrobił krok w stronę potwora i wymierzył cios prosto w jego twarz. Włożył w to uderzenie całą swoją siłę.
Głowa istoty rozprysła się na tysiąc kawałków, a poszarzałe ciało upadło bezwładnie na wybrukowaną esplanadę. Wiło się jeszcze przez chwilę i skręcało, jakby wciąż oddziaływała na nie jakaś moc. Mimo że bestia była martwa, to z jej ciała wynurzały się jeszcze nowe rogi, dodatkowe kończyny i kościste zgrubienia.
Sigmar wskoczył z powrotem na kamień, który służył jako prowizorycz-ny stopień. Zobaczył, że na wszystkich Norsów musiała oddziaływać ta sa-ma czarna magia. Ich ciała deformowały się pod jej wpływem. Coraz mniej przypominali ludzi, a coraz bardziej bestie. Transformacje dokonywały się w zawrotnym tempie. Sigmar dostrzegł grupę wojowników, którzy obrośli nagle łuskami jak gady. U niektórych pojawiły się rogi jak u potężnych by-ków, a jeszcze inni zajęli się oślepiającym, zielonym płomieniem. Kilku rzu-ciło się z wiaduktu – najwyraźniej pomieszało im się w głowach pod wpły-wem straszliwej mocy, która opromieniała skrzącym blaskiem ich szeregi.
Redwane walczył z barbarzyńcą, którego ciało napuchło, nabierając po-twornych rozmiarów. Żyły zaciskały się na powiększonych mięśniach jak krępujące sznury, a zbroja nie wytrzymawszy napięcia rozprysła się na ka-wałki. Z ciała giganta wystawały liczne bełty, ale berserker nic sobie z nich nie robił. Redwane utrzymywał potwora na dystans na tyle długo, żeby umożliwić jutońskim włócznikom przyparcie rozszalałej bestii do muru. Wreszcie unberogeńskim szermierzom udało się ją dobić.
W samym środku atakujących Norsów koszmarny ołtarz z czaszek i mo-siądzu pulsował potwornym światłem, jak straszliwa latarnia czarnej magii. Jego złowroga moc udzielała się Norsom. Za konstrukcją stał wojownik w krwawej zbroi i śmiał się gromko.
Albo zniszczą ten ołtarz, albo przegrają bitwę.
Między Sigmarem a plugawą konstrukcją stał tłum wrzeszczących, roz-szalałych barbarzyńców.
Tylko jeden oddział był na tyle blisko, żeby ruszyć mu z pomocą.
– Królewskie Ostrza! – krzyknął Sigmar, przeskakując mur i lądując mię-dzy Norsami. – Za mną! Na górze było pełno bestii. Pendrag walczył o zachowanie równowagi, co okazało się trudne, ponieważ co chwila doska– kiwały do niego wychudzone czarne wilki z wyszczerzonymi pyskami. Ze szczytu Fauschlagu krew spa-dała jak deszcz. Ziemia pod stopami była śliska i czerwona. Istota o kociej twarzy piszcząc i sycząc rzuciła się na niego, ale zanim zdołała wylądować, zatopił w jej piersi topór. Kopnął ciało, które zsunęło się z ostrza i w tym samym momencie od jego napierśnika odbiła się z brzękiem strzała. Zerk-nął na moment w górę i zauważył skrzydlatą istotę z pyskiem nietoperza, nurkującą nad nim w powietrzu. Na niebie roiło się od podobnych bestii, zasypujących obrońców prymitywnie wykonanymi strzałami, które zamiast żelaznych grotów miały zaostrzone krzemienie. Większość pocisków chy-biała celu, bądź odbijała się od hełmów, ale od czasu do czasu któryś z wo-jowników padał, gdy strzała trafiała w szczelinę w pancerzu. Łucznicy zaj-mujący pozycje na dachach starali się je zestrzelić, ale bestie były zwinne i szybkie. Pendrag wydał rozkaz, aby je zignorowali i zachowali strzały na tych wrogów, którzy wspinali się po zboczach.
Strzała o czarnym drzewcu śmignęła zza jego pleców i trafiła potwora w pierś. Istota zaskowyczała i znikła Pendragowi z pola widzenia. Uśmiechnął się, zadowolony, że jeden z łuczników postanowił nie usłuchać rozkazu.
Ponownie skoncentrował się na bitwie. Wokół niego tłum bestii ryczał i wył, wspinając się po poszarpanych zboczach w stronę niskiego muru na granicy miasta. Białe Wilki i Middenlandczycy walczyli ramię w ramię, z fu-rią broniąc bestiom dostępu do Middenheim. Co chwila ze skał spadały ja-kieś ciała, podziurawione strzałami lub porąbane toporami i mieczami. Be-stie walczyły tylko za pomocą kłów i pazurów, ponieważ wspinaczka z bro-nią na plecach byłaby zbyt męcząca. Mimo to cztery razy niemal udało im się złamać obronę i wedrzeć do miasta.
Myrsa zabijał ze straszliwą precyzją. Jego potężny młot wykonywał śmiercionośne zamachy i opadał, strącając głowy. Podczas gdy Wieczny Wojownik walczył bez okazywania emocji, Pendrag wymierzał ciosy wie-dząc, że jeżeli im się nie uda, to wszystko będzie stracone.
Białe Wilki walczyły wzdłuż murów z pieśnią bojową na ustach, a mieszkańcy Middenheim zabijali bestie w ponurym milczeniu. Odpierali ataki bez krzyków strachu czy złości, po prostu oddawali się temu zajęciu z takim samym entuzjazmem, jakby uczestniczyli w szlachtowaniu bydła. Wróg atakował bez strategii i inteligencji, napędzany jedynie nienawiścią i niezaspokojonym głodem. Topór Pendraga odcinał porośnięte sierścią kończyny i gruchotał szczerzące się pyski. Jego ramię poruszało się jak me-chaniczny tłok w jednym z miechów mistrza Alaryka.
Olbrzymia, byczogłowa bestia z kolczastą obrożą stanęła nagle dęba i zarówno Pendrag, jak i Myrsa, ruszyli jej na spotkanie. Wieczny Wojownik uniknął dzikiego zamachu pazurzastej dłoni i wymierzył cios w brzuch. Pendrag wbił topór w bok potwora. Ostrze uderzyło w kość, zadając ranę zaledwie na głębokość dłoni.
Kreatura stanęła dęba i wyrwała topór z rąk Pendraga. Zamierzyła się na niego rogami. Mężczyzna uskoczył, ale nie był wystarczająco szybki. Ostry jak brzytwa róg zahaczył o skórzany pasek przytrzymujący jego napierśnik. Poderwało go z ziemi i wyrzuciło w górę, a czubek rogu wbił mu się bole-śnie w bok. Z rany trysnęła krew, a kolejne skórzane paski utrzymujące jego pancerz na miejscu rozpadły się.
Pendrag poczuł, że spada i ląduje ze straszliwym impetem. Zaczął się turlać. Niebo i ziemia wirowały mu przed oczami, gdy toczył się dół zbocza. Starał się zatrzymać na śliskiej powierzchni, ale tylko rozorał sobie ręce do krwi. Nagle poczuł, że pod nim jest tylko pustka i zaraz runie w przepaść.
Wyciągnął srebrną dłoń, a uderzający o skałę metal wywołał deszcz iskier. Dzieło krasnoludzkich kowali wbiło się w kamień. Pendrag nagle się zatrzymał i poczuł straszliwy ból w napiętym ramieniu. Zasyczał przez za-ciśnięte zęby, zwisając bezradnie setki metrów nad ziemią. Przyprawiająca o zawrót głowy wysokość sprawiła, że zebrało mu się na wymioty, a świat zawirował przed oczami.
Nisko w dole tłumy bestii atakowały podnóże Fauschlagu, a jeszcze wię-cej skrzydlatych potworów wzbijało się w powietrze. Były one jednak większe niż te podobne do nietoperzy dzierżące krótkie łuki, z którymi mie-li do czynienia do tej pory. Skrzydlate bestie niosły mniejsze potwory w swoich szponach, chociaż z tej odległości nie dało się określić, kim byli pa-sażerowie. Słyszał odgłosy bitwy i widział, jak obok niego spadają ciała za-równo zwierzoludzi, jak i obrońców. Zwłoki olbrzymiego stwora, w połowie psa, w połowie niedźwiedzia, niemal strąciły go w przepaść, ale udało mu się utrzymać. Kiedy miał już wrażenie, że zaraz runie w dół, ktoś chwycił go za dłoń i podciągnął z powrotem na krawędź skały.
Pendrag zamachnął się drugą ręką i wspiął na bezpieczną pozycję. Wy-pełniła go taka radość z powodu cudownego ocalenia, że wybuchnął histe-rycznym śmiechem. Wbijając palce kurczowo w skałę, spojrzał na swego wybawcę. Nie rozpoznał go, ale zauważył niebiesko-białą wstęgę owiniętą wokół ramienia.
– Złapałem cię, książę – powiedział mężczyzna, pomagając mu się pod-ciągnąć.
– A bestie? – wydyszał Pendrag.
– Odparte. Na razie. A teraz chodźmy, masz już chyba dość tego wiszenia, prawda?
Pendrag skinął głową i zaczął się czołgać w górę zbocza między odłam-kami rogów oraz kleistymi kałużami krwi. Zanim udało mu się dotrzeć do muru, jego mięśnie drżały z natężenia. Ostatnim wysiłkiem woli podciągnął się i pokonał wzniesienie. Na jego widok wojownicy Middenheim wznieśli okrzyk radości.
Stracił z oczu wybawcę, który musiał wrócić na swoją pozycję w szere-gach obrońców. Myrsa przecisnął się przez tłum walczących i gdy tylko zo-baczył Pendraga, na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.
– Na bogów, człowieku! Myślałem, że już po tobie! – odezwał się Wieczny Wojownik.
Pendrag zgiął się wpół, wciąż oszołomiony tym, że cudem udało mu się uniknąć śmierci. Wyciągnął przed siebie porysowaną, srebrną dłoń i po-wiedział:
– Ocalenie zawdzięczam rzemiosłu mistrza Alaryka.
Myrsa obejrzał powgniatany metal i orzekł:
– W takim razie ja również jestem mu winien podziękowanie.
Pendrag uniósł upuszczony topór.
– Jeżeli uda nam się przeżyć, razem wyruszymy na dwór króla Kurgana i podziękujemy mu osobiście – powiedział. – Ale na razie musimy się zająć bestiami.
– Ustawić się w gotowości! – krzyknął Myrsa i wojownicy zebrali się przy krawędzi muru, z włóczniami i łukami wymierzonymi w dół zbocza. Nie pa-nikowali, nie pozwalali, żeby strach przejął nad nimi kontrolę, nie wykony-wali niepotrzebnych ruchów. Po prostu stali, gotowi wypełnić swój obo-wiązek. Pendrag jeszcze nigdy nie był tak dumny z tego, że jest ich przy-wódcą.
– Mieszkańcy Middenheim, nadszedł wasz czas! – krzyknął. Gdy tylko wypowiedział te słowa, nad krawędź skały wzleciała setka albo i więcej potworów o szeroko rozpostartych, olbrzymich skrzydłach. Większość nio-sła w szponach dziwacznie zdeformowanych wojowników, którzy rzucali się i wyli w ekstazie. Pozostałe transportowały postaci w długich szatach, od których bił złowieszczy blask czarnej magii.
– Do ataku! – wrzasnął Pendrag.
Seria skierowanych w niebo strzał przecięła powietrze.
Setki metrów poniżej, w ciemnej jaskini głęboko pod miastem Wolfgart nasłuchiwał w ciemnościach. Wydawało mu się, że tu będzie ciszej, ale nie mógł być w większym błędzie. Metal drapiący o skałę, stukot kamyków i osuwającego się pyłu odbijał się głośnym echem w dalekich jaskiniach i dłu-gich korytarzach.
Oddychał głośno. Czuł serce boleśnie i bojaźliwie łomoczące w klatce piersiowej. Z tyłu słyszał ciężkie oddechy i stłumione przekleństwa setki mężczyzn uzbrojonych w sztylety o długich ostrzach, piki i ciężkie buzdy-gany.
– Co ja tu robię? – szepnął sam do siebie, gdy Sargall skulił się u wyjścia z jaskini w prymitywnie wyciętym skalnym tunelu. Górnik zatrzymał się i przyjrzał wyrytemu na ścianie znakowi. Następnie przystawił ucho do dziury, posłuchał chwilę, mruknął coś pod nosem i przesunął się do innego korytarza. Ten człowiek zdawał się wiedzieć, co robi, ale mimo wszystko Wolfgartowi wydawało się niepojęte, jak ktokolwiek mógł się orientować w tym labiryncie korytarzy, jaskini o wysokich sklepieniach i wykutych w skale chodników. Na ścianach błyszczała warstewka wilgoci, odbijając światło latarni. Wolfgart otarł skapujący z czoła pot.
– Tutaj jest tak gorąco czy tylko ja się pocę? – zapytał.
– Tylko ty – odparł Steiner, którego sylwetkę ledwie dostrzegał w pół-mroku.
Steiner był inżynierem odpowiedzialnym za fortyfikacje, chudym, ner-wowym człowieczkiem, który wolał obliczenia na pergaminach, przyrządy miernicze i szkice zamków niż posługiwanie się prawdziwą bronią. Wcie-lono go jednak do służby, żeby pomógł żołnierzom walczącym pod mia-stem. Tak samo jak Wolfgart czuł się niepewnie pod ziemią. Unberogen był jednak wojownikiem, który starał się nie okazywać po sobie strachu, a Ste-iner... nienawykłym do walki uczonym.
W tajnych tunelach pod Middenheim zgromadziło się prawie pięciuset wojowników. Podzielili się na pięć grup, żeby zabezpieczyć większą część korytarzy i mieć lepsze baczenie na intruzów. Odgłosy i krzyki rozłączonych grup rozbrzmiewały dziwnym echem w skale, ale nie sposób było określić, jak duży dzieli ich dystans.
– Jak głęboko się znajdujemy według ciebie? – zapytał Wolfgart. Steiner wzruszył ramionami.
– Może sto metrów?
– Nie jesteś pewien?
– Nic nie widzę, a krążymy tymi korytarzami tak długo, że przestałem li-czyć zakręty. Jak mogę być pewien? – sarknął Steiner.
– Cicho, wy dwaj – syknął Sargall, wynurzając się z mroku tuż obok nich. – Posłuchajcie.
Ucichły rozmowy. Wolfgart głośno przełknął ślinę, starając się nie wy-obrażać sobie wszystkich straszliwych rzeczy, które mogły się czaić gdzieś w ciemnościach: oślizgłych czarnych insektów, paskudnych istot mroku nienawidzących światła słonecznego i żywiących się gnijącymi ciałami tych, którzy zgubili się w tunelach...
Odpędził od siebie takie myśli i spróbował się skoncentrować.
– Słyszeliście? – szepnął Sargall.
– Tak – potwierdził Steiner, przysuwając lampę bliżej ściany. Wolfgart nic nie słyszał, więc przycisnął ucho do skały. Już miał otworzyć usta, żeby ich o tym poinformować, gdy nagle usłyszał cichutkie dzyń, dzyń, dzyń. Zu-pełnie jakby ktoś delikatnie stukał długim paznokciem w żelazny napier-śnik.
– Co to? – zapytał.
– Brzmi jak jakiś świder – stwierdził Steiner. – Niedaleko. Myślę, że w równoległym korytarzu.
– Blisko? – zapytał Sargall.
– Wystarczająco blisko – odpowiedział Steiner. – Za blisko.
– Kto to może być? – zapytał Wolfgart. – Najeźdźcy?
– A kto inny mógłby być na tyle głupi, żeby się tu zapuszczać? – zapytał z ironią w głosie Sargall.
Dźwięk przybierał na sile i był coraz szybszy. Wolfgart wyciągnął sztylet i odpiął z paska buzdygan o żelaznej głowni. Mimo że z żalem rozstawał się z mieczem, to musiał go zostawić na górze, gdyż zupełnie nie nadawał się do walki w tunelach.
Steiner po raz kolejny przycisnął ucho do skały. Na jego twarzy odma-lował się grymas zdumienia.
– Nie rozumiem – powiedział. – Brzmi jak świder, ale teraz słychać go znacznie bliżej. Żadne wiertło nie przedziera się przez skałę z taką szybko-ścią. To musi być echo, być może po drugiej stronie jest komnata, która zwielokrotnia dźwięki.
– W takim razie musimy odnaleźć źródło tego dźwięku – stwierdził Wol-fgart. – I to szybko.
Wtem przez tunele przetoczył się głośny huk pękającego kamienia. Wtórowały mu okrzyki przerażenia, gdy wszyscy skulili się i instynktownie utkwili wzrok w sklepieniu. Z sufitu spłynęły kłęby pyłu, a gdzieś niedaleko zadudniło skrzypienie kamiennych płyt.
– Co to było, na laskę Ranalda?! – wrzasnął Wolfgart, gdy usłyszał coś, co brzmiało jakby w oddali zeszła lawina kamieni. Krzyki rozbrzmiewały coraz bliżej. Mocniej zacisnął palce na rękojeści sztyletu, gdy usłyszał metaliczne skrobanie, jakby świder wbijał się w skałę tuż obok.
– Ściana! – wrzasnął. – Odsunąć się od ściany!
Ale było za późno. Głuchy dźwięk towarzyszył pojawieniu się głębokiej szczeliny w ścianie tuż obok Steinera. Ze skały wynurzył się ryczący, wiru-jący stożek metalu. Trafił w inżyniera i w tunelu nagle pojawiło się mnó-stwo krwi. Nieszczęśnik wrzeszczał wniebogłosy, gdy obracające się wiertło wbijało mu się w plecy i miażdżyło żebra. Jego ciałem wstrząsnęły konwul-sje i wszystko wokół pokryło się krwią. Od ściany odpadały skalne odłamki, a razem z pyłem i dymem przez dziurę do środka jaskini zaczęło się dosta-wać dziwne, zielone światło.
Lampy wypadły z rąk przerażonych ludzi i z hukiem roztrzaskały się o posadzkę. Obrońcy zaczęli krzyczeć, gdy ze szczeliny wypadła cała masa szczurów. Wolfgart nie przejmował się gryzoniami. Jego uwagę przykuła stojąca w otworze olbrzymia istota, której ramię zakończone było zakrwa-wionym, wirującym wiertłem.
Wyższy od najroślejszych wojowników potwór był koszmarnie napuch-niętą bestią, której ciało stanowiła mozaika sierści i metalu. Mimo że istota stała na dwóch nogach to nie przypominała człowieka, a zamiast głowy miała pysk gigantycznego szczura. Głowa i ramiona poowijane były brud-nymi bandażami przesiąkniętymi krwią. W jego ogolonej czaszce tkwiły brązowe okręgi połączone cienkimi, złotymi drutami.
Całe ciało potwora pokryte było bliznami i siniakami. Bestia zaryczała ogłuszająco. Za jej plecami poruszyły się jakieś cienie. Dziesiątki przygar-bionych postaci w pordzewiałych zbrojach, dzierżących wyszczerbione miecze, przepchnęło się obok monstrum i wpadło do tunelu.
– Na nich! – krzyknął Wolfgart.
Rozdział 19
Godzina próby
Wytatuowani Turyngianie zeskoczyli z muru wieńczącego wiadukt i ru-szyli za Sigmarem, który szarżował na masę wrzeszczących Norsów. Jako pierwszego Imperator dopadł brodatego olbrzyma o śniadej cerze i płoną-cych oczach. Na piersi barbarzyńcy wypalono symbol wielkiej czaszki. Na-tarł na Unberogena z bezmyślną nienawiścią w oczach.
Sigmar uchylił się przed ciosem, którym napastnik chciał mu zdjąć głowę z ramion, i zamachnął się młotem na nogi wojownika. Ghal-maraz wbił się w kolana nieprzyjaciela i oderwał lewą kończynę tuż pod udem. Wróg wrzasnął i upadł, ale gdy Sigmar przebiegał koło niego, wciąż wymachiwał mieczem. Berserkerka Ulfdar prowadziła Królewskie Ostrza od strony mu-ru. Wojownicy o skórze pokrytej malunkami, jak barbarzyńcy z zamierz-chłych czasów jeszcze przed powstaniem Imperium, ustawili się w klin. Wbili się w Norsów, a Sigmar był zdumiony odkryciem, że moc dodająca sił wrogowi, mogła również przemawiać do niektórych z jego własnych ludzi.
Mimo że nieprzyjaciel wspierał się czarną magią, Ulfdar i pozostali Tu-ryngianie niewiele sobie z tego robili. Spłynęła na nich czerwona mgła i pragnęli jedynie zabijać. Wojownik z czarnym sztandarem wyciągnął miecz, który zdawał się pulsować najmroczniejszą ciemnością. Na ostrzu wyryto runy, które były dokładnym przeciwieństwem tych na Ghal– marazie. Sig-mar poczuł, jak pradawna broń zaczyna wibrować w jego uścisku, żądając zniszczenia przeciwnika.
Tysiące Norsów napierało od dołu, ale wąska konstrukcja wiaduktu nie pozwalała na to, żeby mogli walczyć jednocześnie w dużej masie. Wokół Sigmara wirowali wojownicy, paskudne wynaturzenia powstałe w wyniku działania ołtarza Mrocznych Bóstw. Ciała topiły się, płonęły i skręcały od jego mocy. Dotknięci boską siłą Norsowie wyli z rozkoszy. Po obu jego stronach turyngiańscy berserkerzy wycinali sobie krwawą ścieżkę w stronę potwornego ołtarza. Cały czas atakowali, nie troszcząc się o własne życie. Norsowie zawracali pod naporem tych straszliwych wojowników, którzy walczyli bez chwili wytchnienia i nigdy się nie wycofywali.
Sigmar toczył bój w tłumie wrogów, których skórę poprzecinały cier-niowe narośle. Ciskał ich na bok śmiercionośnymi zamachami Ghal-maraza. Umierając rozpadali się na kawałki, a ich szczątki zmieniały się w proch. Sigmar niepowstrzymanie parł przed siebie.
Wojownik ze sztandarem ruszył w jego stronę, a Norsowie rozstąpili się, robiąc przejście dla swego czempiona. Górował o dwie głowy nad współ-plemieńcami. Teraz wbił drzewce w ziemię przed sobą i widać było, że tka-ninę tworzą tysiące kłębiących się czarnych węży. Od sztandaru biła czysta nienawiść i Sigmar rozpoznał w nim dzieło najmroczniejszego zła.
– Zginiesz, śmiertelniku! – ryknął wojownik, doskakując do niego z wzniesionym mieczem.
Sigmar zbił cios i obrócił się, aby uniknąć powrotnego zamachu. Kolejny atak spadł na niego szybciej niż mógł się tego spodziewać, ale zdołał spa-rować uderzenie. Za każdym razem, gdy czarne ostrze i Ghal-maraz się spotykały, wokół tryskały iskry w kolorach, których Sigmar nawet nie po-trafił nazwać. Czuł demoniczną siłę przeciwnika, ale zdawał sobie sprawę, że nie pochodzi ona od niego, lecz jest darem bóstw, którym służył. Potęga Imperatora należała tylko do niego, zdobył ją prawem zwycięzcy na polach niezliczonych bitew.
Miecz śmignął tuż przed nim i Sigmar uchylił się, uderzając młotem w hełm wojownika. Siła ciosu sprawiła, że przeciwnik opadł na kolana. Unbe-rogen kopnął go w twarz i przewrócił na plecy. Zanim nieprzyjaciel zdołał się podnieść, Sigmar wykonał potężny zamach Ghal-marazem znad głowy, jak gdyby wbijał w ziemię drewniany pal i roztrzaskał czaszkę wojownika o kamienne płyty.
Po śmierci czempiona przez szeregi Norsów przeszedł gniewny jęk. W odpowiedzi Turyngianie zawyli triumfalnie. Ulfdar doskoczyła do sztandaru i toporem odcięła materiał od drzewca. Z upadającej flagi podniosły się smugi dymu i proporzec podzielił los czempiona, który go dzierżył.
Pole bitwy rozciągające się pod murem było pełne zdeformowanych zwłok. Już nic nie dzieliło Sigmara od przeklętego ołtarza. Straszliwe triumfalne wycie rozległo się z gardeł Turyngian, gdy próbowali zaatako-wać przerażającą konstrukcję z kości i zakrwawionego mosiądzu. Jednakże demoniczne wierzchowce stanęły dęba, gotowe zadeptać na śmierć każde-go, kto ośmieliłby się zbliżyć. Ich oddech palił powietrze jak dym z rozgrza-nego pieca i każda żywa istota, która do nich podeszła, ginęła straszliwą śmiercią.
Ulfdar zbliżyła się do Imperatora chwiejnym krokiem. Jej nagie ciało by-ło posiniaczone i brudne od zaschłej krwi. Odniosła kilka ran, ale zdawała się tego nie zauważać. Miała zaszklone, niewidzące spojrzenie, a z kącików ust skapywała fioletowa ciecz. Wskazała na ołtarz śmierci.
– Jak to zniszczymy? – wybełkotała. Narkotyki zażyte przed bitwą znie-kształcały jejmowę.
– O tak – powiedział i obrócił się. Uniósł wysoko Ghal– maraza i zamach-nąwszy się z całej siły, cisnął go przed siebie. Setki błyskawic uderzyły w dymiącą kaplicę. Demoniczne wierzchowce zaprzężone do machiny wydały z siebie potworne dźwięki, osuwając się na ziemię jak gnijące sterty naszpi-kowanego strzałami mięsa. Żar rozpalający ich kości przygasł, a czarne ser-ca przestały bić, gdy złamano czar, który tchnął życie w ich monstrualne formy.
– A teraz to zabijemy – powiedział Sigmar, przytwierdzając Ghal-maraza do pasa i biegnąc w stronę zniszczonej konstrukcji. Turyngianie pobiegli za nim, a gdy dotarli do monstrualnego ołtarza, zauważyli, że zaczęły już z niego odpadać czaszki. Sigmar zobaczył teraz, że przerażająca machina mie-ściła w sobie również groteskowy relikwiarz z kości i dymiący kocioł pełen krwi.
Dlatego właśnie Imperator wypędził Norsów z Imperium. Jeżeli miał z tego powodu jeszcze jakieś wyrzuty sumienia, to zniknęły one na widok straszliwego ołtarza. Z pomocą Turyngian udało mu się przepchać go na krawędź wiaduktu.
– Dalejże! – krzyknął. – Przyłóżmy się do tego, bo zaraz wrócą!
Ołtarz zachwiał się i gdy popchnęli go po raz ostatni, runął w przepaść. Spadając wirował w powietrzu, pryskając krwią i rozrzucając dokoła cza-szki.
Sigmar nie czekał, żeby zobaczyć, aż dosięgnie ziemi.
Norsowie gromadzili siły do kolejnego ataku.
Middenheim płonęło. Słupy dymu wzbijały się w niebo, a zapach palą-cego się drewna docierał do nozdrzy ludzi walczących na murach. Małe, podobne do nietoperzy istoty latały nad ludźmi Pendraga i krążyły nad miastem, zrzucając płonące pochodnie. Tymczasem ich potężniejsi współ-bracia napierali na mury obronne. Suche belki, z których wzniesiono wiele zabudowań w mieście, łatwo zajmowały się ogniem, a silny wiatr dodatko-wo rozprzestrzeniał płomienie.
Większe latające bestie, które nosiły w szponach wojowników, padały na ziemię od śmiercionośnie precyzyjnych strzał. Na niewiele się to jednak zdawało, bo ich celem nie była walka, ale dostarczenie na górę uzbrojonych wrogów. Straszliwie zdeformowane stwory, które nie przypominały już lu-dzi, ale coś o wiele bardziej złowrogiego, spadały między szeregi obrońców i siały panikę.
Pendrag patrzył, jak jedna z takich wyjących istot ląduje kilka metrów od niego. Niegdyś musiał to być człowiek, ale teraz jego ciało uległo zdefor-mowaniu i mutacji. Potwór zamachnął się pazurzastą ręką. Jego kończyny były potężne i niezgrabne, pokryte ostrzami z kości. Oczy wypełniał szał i żądza krwi. Rzucił się na przerażonych obrońców, wydając z siebie bestial-ski ryk.
– Kim oni są? – zapytał osłupiały Myrsa.
– Kimś, kogo opuściły wszystkie bóstwa łaski – odparł Pendrag.
Z minuty na minutę z nieba spadało coraz więcej potworów, wrzeszczą-cych szaleńców, których ciała zdeformowały się pod wpływem magii Mrocznych Bóstw. W ich umysłach wirowała już tylko rozszalała wście-kłość. Walczyli bez broni, bo ich zabójcze kończyny i drzemiąca w nich siła nie wymagały ostrzy z żelaza, żeby zbierać krwawe żniwo. Nienaturalne członki i spaczone części ciała napierały na porozrywane pancerze, a czarne ślepia płonęły straszliwym bólem.
W wielu miejscach wzdłuż muru obronnego rozgorzały desperackie walki, gdy rozszalali, zmutowani wojownicy starali się przedrzeć przez mieszkańców Middenheim. Wiele potworów padło od precyzyjnie wymie-rzonych pchnięć włóczni czy celnych strzał, ale w tym samym czasie część z nich czyniła krwawą wyrwę w szeregach obrońców. Przerażeni żołnierze spadali z muru, a szczelina w szeregach była coraz większa.
– Na Ulryka! – krzyknął Myrsa. – Jesteśmy odsłonięci!
Pendrag był rozdarty między chęcią walki z otaczającymi go potwornymi wojownikami a potrzebą obrony zboczy. Jednakże widok bestii wspinają-cych się na mury pomógł mu podjąć decyzję. Chwycił Myrsę za ramię.
– Idź! Zabij je! – rozkazał. – Wkrótce pod mury podejdzie więcej bestii, a my musimy być na nie gotowi.
Myrsa skinął głową.
– Zrozumiałem – powiedział i ruszył w stronę potworów. Pendrag patrzył za nim, aż nagle przeleciało obok niego
ciało, niemal przecięte wpół. W górę trysnęła fontanna krwi. Z miejsca ata-ku dobiegły go ryki, kłapnięcia zębów i krzyki rannych. Mignął nad nim ja-kiś cień, więc instynktownie podniósł głowę.
Z nieba spadała olbrzymia latająca bestia ze strzałą utkwioną w piersi. Jej szpony wciąż zaciskały się na korpusie potężnego wojownika.
– Uwaga! – krzyknął Pendrag, gdy umierająca istota spadała, kreśląc w powietrzu spirale. Wreszcie uderzyła o ziemię za murem. Kruchy szkielet pękł pod ciężarem monstrum niesionego przez istotę. Wojownik ubrany był w strzępy zbroi, a jego ciało kipiało od mutacji. Zdeformowane kończyny wysklepiały się pod skórą, a obrzmiała twarz przywodziła na myśl wosko-wą maskę pozostawioną zbyt blisko ognia.
Jeden z Białych Wilków ruszył, aby go zabić, zanim dojdzie do siebie po upadku, ale olbrzymie szczypce zmiotły go z nóg i pociągnęły w stronę rozwartej paszczy. Zakrwawione szpony zgniotły czaszkę obrońcy na ka-wałki. Plecy istoty w mig najeżyły się włóczniami, ale ona nic sobie nie ro-biła z ran. Pendrag ruszył więc, aby dokończyć dzieła.
Być może resztka nietkniętego deformującą mocą umysłu potwora roz-poznała zbliżającego się wojownika, bo bestia upuściła zwłoki, które patro-szyła i ruszyła w stronę Pendraga. Ktoś krzyknął ostrzegawczo, ale książę Middenheim szedł przed siebie pewnym krokiem. Przeistoczony wojownik stanął na tylnich łapach, obnażył kły i wyciągnął przed siebie szpony, żeby go rozedrzeć na strzępy.
Pendrag zamachnął się toporem i odciąwszy potworowi ramię, wbił ostrze w jego pierś. Z rany trysnął strumień cuchnącej cieczy. Bestia upadła, a mieszkańcy Middenheim wznieśli okrzyk radości.
– Można je zabić! – krzyknął Pendrag. – Działa na nie czarna magia, ale można je zabić. A teraz do dzieła!
Jak gdyby zawstydzeni chwilą paniki wojownicy Middenheim napadli na zdeformowane istoty z nową siłą, wycinając je bez litości i spychając z po-wrotem do krawędzi. Białe Wilki zabijały wojownicze potwory, które za-miast dłoni miały tylko rozczapierzone szpony, a z ich ramion i pleców wy-nurzały się kręte rogi. Deformacje wykwitały także na ciałach umierających, ponieważ żądza mordu była w nich tak silna, że rzucały się ludziom do gar-deł nawet będąc w stanie przedśmiertnej agonii.
Kolejna bestia, której skóra na piersi falowała i można było dostrzec, że formują się pod nią nowe głowy, odrzuciła bezwładne zwłoki mężczyzny. Zamiast ramion miała długie, zakończone ostrzami macki.
Trzeba będzie ją posiekać na tuzin kawałków, zanim zginie.
Wolfgart starał się odnaleźć w bezładnej bijatyce, która rozpętała się w tunelach, ale graniczyło to z cudem. Tam, gdzie płonęły kałuże oleju, które wyciekły z upuszczonych w panice lamp, na podłodze tańczyły płomienie. Groteskowe cienie skakały po ścianach. Jaskinie pod Middenheim były sa-motnym polem walki. Ludzie walczyli tu w klaustrofobicz– nych koryta-rzach, dźgając sztyletem w ciemnościach i umierając samotnie w mroku.
Dziesiątki zakapturzonych wrogów wdarło się do jaskini i obrońcy wal-czyli teraz, żeby nie pozwolić im przedostać się dalej. Bitwa była z góry przegrana, ponieważ fale wzdętych szczurów zalewały tunel, gryząc i ścią-gając ludzi na podłogę natłokiem futrzastych ciał. Razem z nimi napłynął smród ścieków. Wolfgart zadźgał chyba z tuzin szkodników wspinających mu się po nogach. Jego ubranie było w strzępach, bo rozdając wkoło despe-rackie ciosy, pociął sam siebie.
Odrażające gryzonie okazały się jednak niczym w porównaniu z ohyd-nymi bestiami, które miały głowy szczurów, ale chodziły na dwóch nogach niczym ludzie. Wojownicy Wolfgarta byli przerażeni stając twarzą w twarz z tak ludzkimi, a jednocześnie bestialskimi wynaturzeniami. Na oświe-tlonych słabo pyskach malowała się złośliwość i przebiegłość – kpina z ludzkiej inteligencji.
Monstrum z wiertłem zamiast dłoni torowało drogę przez tunele, a w ślad za nim podążały szczuropodobne bestie. Olbrzym miał wydłużone kły, które przebijały ciało i zbroję, a cios zwalistego ramienia potrafił złamać nieostrożnego człowieka wpół, gdy podszedł zbyt blisko.
Wolfgart słyszał okrzyki przerażenia dobiegające z dalej położonych tu-neli. Najwyraźniej nie był to jedyny atak na plątaninę korytarzy pod Mid-denheim.
Olbrzymia szczuropodobna istota zaatakowała go. Potwór musiał się schylać w niskich tunelach, więc nie miał swobody ruchów. Wolfgartowi udało się uniknąć straszliwego zamachu śmiercionośnego wiertła. Stożko-waty świder wciąż się obracał i kiedy bestia zanurzała go w skale, dookoła pryskały odłamki kamieni. Wolfgart zamachnął się buzdyganem w bok przeciwnika. Skóra potwora wyglądała tak, jakby została pospiesznie i nie-dokładnie pozszywana z wielu różnych elementów. Udało się mu złamać kość i wbić broń głęboko w ciało, ale potwór nie zdradzał żadnych oznak bólu. Zamiast tego zamachnął się wiertłem w dół. Wolfgart odsunął się, wy-konując przy tym cios sztyletem przez drgające nozdrza. Z rany trysnęła krew. Odskoczył od potwora i wtedy poczuł, jak pordzewiały miecz tnie go po piersi, ślizgając się po koszulce kolczej i raniąc w policzek. Zamachnął się instynktownie, bez większej finezji, ale pisk bólu upewnił go, że cios był celny.
Istota padła martwa, ale zanim Wolfgart zdołał zarejestrować jej śmierć, zwalisty potwór znowu się na niego rzucił. Wbił szpony w jego koszulkę kolczą i przyparł go do ściany. Wolfgart zobaczył gwiazdki przed oczami, a siła uderzenia na chwilę pozbawiła go tchu. Niewiele widział, ponieważ za-lała go fala bólu, ale jego uwagę przykuł błysk wiertła, które potwór wzno-sił, aby zadać ostateczny cios.
Wolfgart wykonał unik i monstrualna pięść starła w proch kawałek skały za jego plecami. Wychylił się do przodu i zamachnął sztyletem, celując w gardło potwora. Olbrzym ryknął z bólu, gdy futro i ścięgna zostały rozcięte desperackim ciosem, a na Wolfgarta trysnął strumień krwi. Żelazny uścisk zelżał, a istota opadła na kolana, jakby zdziwiona tym, dlaczego słabnie jej moc.
Wolfgart uwolnił się i splunął krwią. Przetarł oczy rękawem.
Nie sposób było odczytać losów bitwy, ponieważ jej większa część to-czyła się w zupełnych ciemnościach. Wokół rozlegał się szczęk stali, ale kto wygrywał, jeżeli ktokolwiek, stanowiło tajemnicę. Wolfgart przeskoczył zwłoki gigantycznej szczuropodobnej istoty i zanurzył się w korytarze, dźgając i tnąc każdego intruza, jaki stanął mu na drodze. Jego wojownicy walczyli owładnięci ślepą paniką, grupa przerażonych ludzi, wymachują-cych desperacko mieczami na popiskujących w ciemnościach napastników.
W tunelach było bardzo gorąco i walczyło się tam jak w piekle. Ponadto każdy cios był napędzany strachem przed tym mrocznym, straszliwym miejscem. Z cienia wyskoczyło w jego stronę ostrze miecza, ale zbił je na bok za pomocą buzdygana. Drżący płomień oświetlił na chwilę wystraszoną twarz Sargalla.
– Uważaj, na litość boską! – zrugał go Wolfgart, a jego głos poniósł się przez korytarze i dotarł do wszystkich walczących. – Celuj we wroga, nie w przyjaciela!
– Wybacz! – krzyknął Sargall i dopiero teraz Wolfgart zauważył, że górnik zalewa się łzami. – Myślałem, że to jeden z nich! Niech Ulryk ma nas w swej opiece, wszyscy tu zginiemy, pozabijają nas jak nic. – Nie, jeśli ja będę miał tu coś do powiedzenia – warknął Wolfgart. – A te-raz zamknij się.
Usłyszał zgrzyt metalu o kamień i obrócił się z bronią w pogotowiu. Grupa zgarbionych postaci wynurzyła się z mroku za nimi.
– Chodźcie, dranie! – wrzasnął. – Tu jestem! Chodźcie i złapcie mnie!
Wrogowie w czarnych zbrojach mieli długie, karbowane ogony, którymi uderzali o ziemię jak biczami. W jego stronę poleciały włócznie. Gdy tylko zbił pierwszą z nich, zaroiło się wokół niego od szczurów, które zeskakiwa-ły ze skalnych półek i występów na ścianach korytarza.
Rzucił się na ścianę całym ciężarem ciała, rozgniatając pół tuzina z nich, a strącając drugie tyle. Włócznia śmignęła wycelowana w jego szyję, ale za-blokował ją trzonkiem buzdygana. Sargall wrzeszczał, gdy podobne do szczurów istoty zaatakowały go włóczniami, dźgając w brzuch. W mig ob-siadły go mniejsze gryzonie. Dwóch włóczników zaatakowało Wolfgarta, a on ryknął i ruszył im na spotkanie.
Pierwszy napastnik zginął, gdy mężczyzna wbił sztylet w pordzewiałą zbroję chroniącą jego pierś i przekręcił ostrze w ranie między żebrami. Potwór zapiszczał w agonii i zdechł, więc Wolfgart odrzucił bezwładne ciało na bok i przygotował się na nadejście następnego. Grzmotnął buzdyganem w wypełniony zębiskami pysk, a istota padła trupem u jego stóp. Od ścian tunelu odbijały się ogłuszające krzyki oraz odgłosy bitwy, a echo było zwielokrotnione i zniekształcone przez wąskie tunele.
Usłyszał huk pękającego kamienia i wzdłuż tunelu podniosły się kłęby duszącego pyłu.
Na bogów, jeszcze więcej tego robactwa!
Ostrze włóczni wbiło mu się w bok i jęknął z bólu. Szczury wspinały się po nogach i kąsały ciało. Jeden z nich zacisnął szczęki na jego ścięgnach, a Wolfgart poczuł, jak wzdłuż kręgosłupa przeszywa go błyskawica oślepia-jącego bólu. Krzyknął i opadł na kolana, co sprawiło, że w mig obsiadło go jeszcze więcej gryzoni. Upadł na posadzkę korytarza i zaczął się rzucać jak szaleniec, miażdżąc szczurze ciała, gdy przewracał się na boki, w bólu i de-speracji. W jego stronę wciąż leciały nieprzyjacielskie ostrza i niektóre do-sięgały celu, a z kolei inne zabijały tylko szczury. Napastnikom zdawało się to nie robić różnicy.
Zamachnął się buzdyganem, starając się zdobyć dla siebie trochę wolnej przestrzeni, ale jego wysiłki były daremne. Na myśl o tym, że przyjdzie mu zginąć głęboko pod ziemią i bez miecza w dłoni, bluznął potokiem straszliwych przekleństw. Starał się podnieść resztką sił, ale masa szczurów przy-gniatała go do ziemi.
– Ulrike! – krzyknął, gdy w jego umyśle ukazała się wizja córki. Poczuł fa-lę przemożnego smutku, gdy pomyślał sobie o tych wszystkich latach jej ży-cia, które go ominą.
Wtedy pojawiła się nad nim zakapturzona postać w zbroi, a w jej dłoni błysnął długi, ząbkowany sztylet. Owłosione nozdrza zadrżały z niecierpli-wości, żeby go zabić. Wolfgart czuł śmierdzący oddech potwora i promie-niującą z jego zdeformowanego ciała plugawą moc. Napastnik uniósł sztylet, ale zanim ostrze opadło, głowa istoty potoczyła się po ziemi, a w tunelu rozbłysło światło.
Szczury, które przyszpiliły Wolfgarta do ziemi, teraz uciekały w popło-chu, czmychając w mrok. Wojownik odwrócił się na plecy, po omacku się-gając po sztylet i buzdygan.
Zasłonił oczy przed oślepiającym światłem. Zobaczył zarysy kilku ni-skich postaci w lśniących zbrojach ze srebra, brązu i złota. Zbliżały się w jego stronę.
– Odsuńcie się, demony! – ryknął, mrugając gorączkowo oczami, żeby przyzwyczaić wzrok do powodzi światła.
Jedna z opancerzonych postaci przerzuciła przez ramię zakrwawiony topór i uklękła przy nim. Wojownik podniósł przyłbicę, odsłaniając brodatą twarz. Jego oblicze było poważne, ale w oczach pojawił się błysk rozpozna-nia.
Wolfgart roześmiał się i odetchnął z wyraźną ulgą.
– Po raz kolejny krasnoludy przychodzą wam, człeczynom, z pomocą – powiedział mistrz Alaryk ze złośliwym uśmiechem. – To zaczyna wchodzić nam w krew.
Wiadukt i północna grań Fauschlagu były atakowane z największą zacie-kłością, ale wschodnia i zachodnia flanka również doświadczyły srogiego natarcia. Udosesi Conna Carstena walczyli z chmarami bestii, wykazując się przy tym wielką odwagą. Bronili im dostępu na prowizoryczne szańce za sprawą potężnych zamachów swych pałaszy o szerokich ostrzach. Toczyli bój w rytm żałośliwych zawodzeń dobywających się z instrumentów du-dziarzy, którzy maszerowali przez pole zażartej walki, nie zważając na nie-bezpieczeństwo.
Piskliwe melodie opowiadające historie utraconej miłości i dawnych za-targów stanowiły tło dla rozgrywających się wydarzeń wojennych. Motywowały wojowników i przypominały im, o co walczyli. Raz za razem uda-wało im się odeprzeć bestie. Te, które przeżyły, zmykały z pola bitwy za-krwawione i ścigane wymyślnymi obelgami. W przerwach między atakami w szeregach krążyły bukłaki z alkoholem wytwarzanym ze zboża. Mimo że wielu wojowników zginęło lub zostało okaleczonych, w szeregach panował wyśmienity nastrój, ponieważ Udosesi najszczęśliwsi byli podczas walki.
Wojownicy Carstena pochodzili z tuzina różnych klanów. Jeszcze kilka tygodni temu ci mężczyźni i kobiety zabijali się nawzajem w walkach o władzę, ale teraz stawali do boju ramię w ramię, jakby od urodzenia łączyły ich przysięgi braterstwa. Kiedy bitwa się skończy, każdy klan pójdzie w swoją stronę i wewnętrzne konflikty rozgorzeją na nowo. Żaden z nich nie wyobrażał sobie, aby mogło być inaczej.
Podczas gdy Sigmar strącał straszliwy ołtarz z wiaduktu, a Pendrag wy-bijał niedobitki zdeformowanych wojowników, kolejna grupa rozszalałych bestii wspięła się po wschodnim klifie. Po raz kolejny Conn Carsten wezwał swych ludzi do bitwy. Jego twarz była jak zwykle zacięta i ponura. Każdy Udoses stanął w gotowości z obnażoną bronią.
Ale ten atak miał być inny.
Niesiony na plecach przez monstrualnego, podobnego do niedźwiedzia potwora za krawędzią klifu pojawił się szaman zwierzoludzi odziany w długie szaty. Wyglądał jak olbrzymi kozioł, ale z jego głowy wyrastały roz-łożyste, jelenie rogi. Gdy na swym wierzchowcu zaczął się wspinać na zbo-cze wiodące do Middenheim, zasypał go grad strzał. Wystarczyło jednak, że szaman wymamrotał kilka gardłowych słów w języku czarnej magii i poci-ski spłonęły w powietrzu.
Bestie tym razem nie ruszyły z atakiem na mur obronny, ale zgromadziły się przed linią Udosesów. Szaman szczerząc kły i porykując zaczął potwor-ną inkantację. Istota będąca połączeniem człowieka i lisa o czarnym futrze, padła na kolana i odrzuciła głowę do tyłu, odsłaniając gardło. Szaman za-machnął się łapą i z rozciętej szyi trysnęła fontanna krwi, opryskując straszliwego czarnoksiężnika. Skąpany w ofiarnej krwi szaman wydał z sie-bie ekstatyczny okrzyk, a jego pazu– rzaste łapy zwijały się i cięły powietrze.
Z początku wydawało się, że zaklęcie nie działa, ale po chwili okazało się, iż odniosło budzący grozę skutek. Zaczęło się między wojownikami klanu Gallis. Obelgi, które rzucali pod adresem bestii, przeszły w gardłowe po-mruki, ryki i zwierzęce wycie.
Mężczyźni i kobiety zaczęli krzyczeć z przerażenia, a ich ciała zwijały się w konwulsjach, gdy straszliwa magia szamana przejmowała nad nimi pełną kontrolę. Dumni udosescy wojownicy opadali na cztery łapy, a ich kości trzeszczały, przyjmując nowe, odrażające kształty. Ciało ześlizgiwało się ze szkieletów, puchło, a z zaróżowionej skóry wyrastało błyszczące futro. Krzyki przerażenia szybko przerodziły się w zwierzęce odgłosy.
Ludzie w popłochu uciekali przed straszliwie zdeformowanymi wojow-nikami, ale gdy bestie zaczęły przejmować władzę nad niegdyś ludzkimi ciałami, nowonarodzone potwory rzuciły się na swych dotychczasowych towarzyszy broni. W ciągu kilku sekund wśród Udosesów zapanowała pa-nika, gdy wojownicy Gallis ruszyli do szalonego ataku. Kłami rozrywali gar-dła, a szponami oddzierali mięso od kości. Ucichły dudy, a pieśń zamarła na ustach. To, co zaczęło się jako bitwa toczona w blasku chwały, przerodziło się w desperacką walkę o przetrwanie.
Gdy złamała się udoseska linia obrony, zaatakowały zgromadzone pod krawędzią klifu bestie.
I nie było nikogo, kto mógłby je zatrzymać.
Zupełnie inaczej toczyła się bitwa na zachodniej flance Middenheim, gdzie na straży miasta stały siły księcia Mariusa. Jutonowie przybyli do Miasta Białego Wilka w towarzystwie oddziału najemników. Mężczyźni o oliwkowej karnacji pochodzili ze spalonego słońcem kraju na dalekim po-łudniu. Przemawiali w nieznanym narzeczu, ale ich umiejętności w sztuce walki nie potrzebowały tłumacza.
Marius z pogardą obserwował zmutowane istoty gromadzące się na zboczach. Monstra o potężnie zbudowanych ciałach niedźwiedzi oraz wil-ków ryczały i wspinały się po klifach Fauschlagu, unikając pocisków ze śmiercionośnej ludzkiej broni o dalekim zasięgu.
– Czemu w ogóle to robią? – odezwał się na głos.
– Panie? – zapytał jego adiutant, przystojny młodzieniec o imieniu Ba-stiaan.
Marius machnął wypielęgnowaną dłonią w stronę śliniących się bestii.
– Co takie wynaturzenia mogą wiedzieć o cywilizacji i handlu? – zapytał. – Norsowie chcą podbić południe, ale co zamierzają z nim zrobić, kiedy dopną celu? Zostaną kupcami? Nauczą się uprawiać rolę? Nie wydaje mi się.
– Nie wiem, panie – odparł Bastiaan, jak zawsze ulegle. Chłopak był sku-teczny i skwapliwie wypełniał jego polecenia. W dodatku czasami udawało mu się powiedzieć coś do rzeczy. – Być może napędza ich zemsta. Sam prze-cież prowadziłeś w lasach łowy na ich pobratymców. – To prawda, ale wojna to sposób na rozszerzenie swych wpływów w świecie — powiedział Marius. — Wojna prowadzona dla zemsty jest po-zbawiona sensu. Nie ma z niej żadnej korzyści.
– Nie wszystkie wojny toczy się dla zysku, panie.
– Bzdura, Bastiaanie, przyjrzyj się dokładnie jakiemukolwiek zbrojnemu konfliktowi, a zobaczysz żądzę złota.
– Norsowie i bestie nie walczą dla złota.
– Dlatego właśnie regularne serie z kusz odparły jak na razie każdy atak – stwierdził Marius. – Nie przeżyła ani jedna bestia, która wspięłaby się na mury.
Wyciągnął miecz. Kawaleryjskie ostrze, wykute na wschodnią modłę, za-lśniło przytłumionym światłem w blasku popołudniowego słońca.
– Widzisz? Pierwszy raz dzisiaj wyciągam miecz. Jeszcze przyjdzie czas, żeby okrył się krwią.
– Być może – zgodził się Bastiaan. – Ale myślę, że twoi ludzie chcieliby się spotkać z wrogiem twarzą w twarz.
– Z pewnością, ale póki co nie ma takiej potrzeby – powiedział Marius. – Lepiej będzie, jeżeli to najemnicy przyjmą na siebie główny impet ataku be-stii.
– Wątpisz w odwagę swych ludzi?
– Skądże, po prostu martwy najemnik nie domaga się zapłaty – wyjaśnił Marius.
– Oczywiście – przytaknął Bastiaan. – Dopilnuję, żeby ujęto to w księgach rachunkowych.
Marius uśmiechnął się. Wyobraził sobie tajemne komnaty pełne skar-bów ukryte głęboko pod Namathirem. Nawet po tym, jak Sigmar nałożył na Jutosnryk śmiesznie wysokie podatki i dziesięciny, Marius wciąż miał wię-cej złota, niż człowiek byłby w stanie wydać, nawet żyjąc tuzin żyć. Jeden z młodych dworzan ośmielił się kiedyś przyrównać miłość, jaką Marius pałał do złota, do tej cechującej krasnoludy. Mimo że było to bardzo trafne spo-strzeżenie, książę rozkazał wychłostać go na śmierć.
Bestie gromadziły się i podchodziły na niebezpiecznie bliską odległość. Marius zmarszczył czoło, kiedy zauważył, że najemnicy pozwalają im wspi-nać się na mur obronny i nie strzelają z kusz. Poczuł wibrujące w dłoni cie-pło i dziwny, metaliczny posmak w ustach.
– Co ci głupcy robią, na Mananna? – wściekł się Marius. – Dlaczego nie strzelają? Metaliczny posmak był coraz wyraźniejszy. Poczuł, że włoski na karku stają mu dęba, ostrzegając przed niebezpieczeństwem.
-Nie... Nie wiem, panie – zająknął się Bastiaan rozmarzonym głosem. – Może nie chcą trafić w te skrzynie pełne złota.
Marius zmierzył chłopca zdziwionym spojrzeniem.
– Co za głupstwa opowiadasz? – zapytał. – Jakie złoto? Gdzie?
– Tam – szepnął Bastiaan, zbliżając się do muru. – Tyle złota!
Marius z przerażeniem obserwował, jak najemnicy wspinają się na mur, przepychając się między sobą, a następnie bez strachu podchodzą do bestii. Usłyszał, że w szeregach Jutonów za jego plecami zaczęły się gorączkowe szepty. Odwrócił się, żeby skarcić swych ludzi za przerwanie milczenia, ale ostre słowa uwięzły mu w gardle, gdy zobaczył ich szkliste spojrzenia. Każ-dy z nich zatracił się zupełnie w jakimś cudownym marzeniu.
Ciepło promieniujące w dłoni zmieniło się w istny żar. Zerknął w dół i zobaczył, że napis wyryty na całej długości ostrza lśnił, jakby skupiał blask zachodzącego słońca. Miecz był darem od króla o złocistej skórze, który twierdził, że oręż ma moc odpierania złowrogich zaklęć. Wtedy Marius mu nie uwierzył. Teraz jednak, gdy jakiś zły głos szeptał mu do ucha, żeby schował miecz z powrotem do pochwy, zrozumiał, że tylko jego moc chro-niła go przed straszliwym czarem, który został rzucony na jego ludzi.
Bastiaan dotarł już do muru, ale Marius podbiegł do niego i chwycił za ramię.
– Wracaj, chłopcze – warknął. Gdy tylko dotknął adiutanta, ten wzdry-gnął się i zamrugał oczami jakby wybudzony ze snu. Spojrzał na Mariusa, potem na bestie i znowu na księcia.
– Co zrobiłeś?! – wrzasnął, a po jego policzkach popłynęły łzy.
– Z czym? – spytał Marius. – Czyś ty oszalał?
– Ze złotem! – krzyknął Bastiaan. – Było tam... Całe złoto świata. Było mo-je!
– Nie ma żadnego złota, głupcze! – skarcił go Marius. – Otrząśnij się, rzu-cono na ciebie czar.
Bastiaan strącił z ramienia dłoń księcia.
– Oczywiście, że tak mówisz! – zaprotestował. – Chcesz wszystko zacho-wać dla siebie! Nie chcesz, żeby ktoś inny dorwał się do twojego złota!
Marius wymierzył Bastiaanowi policzek, zmęczony jego teatralnym wręcz oburzeniem. Minął chłopaka i wyjrzał za mur. Najemnicy o oliwkowej karnacji byli już niemal na dole zbocza. Żaden z nich nie miał wyciągniętej broni. Poruszali się jak somnambulicy.
Marius dostrzegł w oczach potworów straszliwy głód. Z ich szczęk pły-nęła ślina. Wiedział, że ma tylko chwilę na reakcję.
Obrócił się, żeby krzyknąć na jutońskich wojowników, ale zanim zdołał otworzyć usta, poczuł jak w boku eksploduje mu przeszywający ból. Spoj-rzał w dół i zobaczył złotą rękojeść przepięknego noża wbijającą się w jego kaftan ze skóry i jedwabiu. Wokół rany wzbierała krew. Patrzył nierozu-mieją– cym wzrokiem na ciężkie, czerwone krople rozpryskujące na ka-miennych płytach.
Bastiaan przekręcił ostrze w ranie i Marius wrzasnął z bólu. Ścisnął ra-mię adiutanta i poczuł, że traci władzę w nogach.
– Nie pozwolę, żebyś odebrał mi moje złoto! – syknął Bastiaan. – Jest mo-je. Tylko moje. Nie dostaniesz go!
– Nie ma żadnego złota – szepnął Marius, osuwając się na ziemię. Oparł się o mur i pociemniało mu przed oczami. Słyszał krzyki najemników roz-szarpywanych przez bestie. Zaczęła się rzeź.
Przegraliśmy, pomyślał. I to miasto upadnie.
Rozdział 20
Ostatnie dni
Ale miasto nie upadło.
Na wschodniej flance Udosesi musieli stawić czoła podwójnemu atakowi ze strony zwierzoludzi i swych zmienionych towarzyszy. Przerażeni wo-jownicy uciekli w głąb miasta, zostawiając wschodnie mury niestrzeżone.
Po zachodniej stronie działo się niewiele lepiej. Jutonowie pod wpływem zaklęcia parli na oślep ku nieistniejącym skarbom i iluzorycznym wizjom swych najskrytszych pragnień. Większość zginęła rozszarpana przez bestie, sporo też spadło w przepaść w pogoni za zjawami bogactwa, pięknych ko-biet i zmarłych członków rodziny, które ukazywały im się na krawędzi przepaści i wabiły ku zagładzie.
Siły Sigmara na wiadukcie i wojownicy Pendraga na północy zostali od siebie odcięci, gdy w centrum miasta rozszalał się ogień i wtargnęli tam zwierzoludzie. Middenheim płonęło, a jego ludność wznosiła modły do Ulryka, który w odpowiedzi zesłał z północy lodowaty wicher. Jego po-dmuchy zapobiegły rozprzestrzenianiu się ognia i uchroniły miasto przed całkowitym zniszczeniem.
Pożar został stłumiony, ale głodne krwi bestie atakowały mieszkańców miasta, zabijając i pożywiając się na nich w orgiastycznej rzezi. Ulicami Middenheim płynęły strumienie krwi, ale jego mieszkańcy byli twardymi ludźmi północy i nie mieli zamiaru poddać się bez walki. Gdy już wydawało się, że gród zaraz upadnie, pomoc nadeszła z dwóch zupełnie niespodzie-wanych źródeł.
O losie oblężonego miasta zdecydowali wojownicy, których Sigmar uznał za zbyt młodych lub starych, żeby stanęli w pierwszych szeregach. Wieko-wy weteran imieniem Magnus Anders zgromadził wokół siebie ludzi ze wschodnich dzielnic. Już podczas Bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia Ma-gnus miał na karku piąty krzyżyk, ale do tej pory zachował krzepę i teraz poprowadził zebranych mieszkańców w serii błyskotliwie przeprowa-dzonych partyzanckich ataków, które spowolniły pochód bestii. Obrońcy zapędzali wrogów w ślepe uliczki, gdzie wyrzynali ich bez litości. Cywile i chroniący się w mieście uchodźcy szli za ich przykładem, atakując zwierzo-ludzi toporami, tasakami, pałkami, a nawet widłami. Niedobitki padły ofiarą łuczników, którzy też musieli się wycofać w głąb grodu, gdy zepchnięto ich tam po rzezi w szeregach ludzi Conna Carstena.
Kiedy padł odcinek broniony przez Jutonów, oddziały rozszalałych bestii wlały się do kupieckiej dzielnicy. Ulice tu były wąskie, a masywne budynki nosiły znamię krasnoludzkiego rzemiosła. Gdy potwory wtargnęły do mia-sta, pootwierały się drzwi tych budowli. Ze środka wypadły formacje przy-sadzistych wojowników w błyszczących zbrojach płytowych z polerowa-nego gromrilu i uderzyły w leśne bestie.
Członkowie Żelaznego Bractwa z Karaz-a-Karak wycinali sobie krwawą ścieżkę między zwierzoludźmi. Młoty i topory wznosiły się i opadały, tnąc zmutowane ciała z ponurą, bezlitosną precyzją. Alaryk Szalony walczył to-porem, który lśnił złotym światłem. Jego współbracia byli jak niewzruszona zapora przeciwko potwornej fali. Oślepiony słonecznym blaskiem Wolfgart walczył u boku krasnoluda, pokrwawiony i brudny, ale pełen optymizmu i szczęśliwy, że żyje.
Fale bestii raz za razem rozbijały się o żelazną tamę krasnoludów, aż wreszcie Alaryk stwierdził, że nadszedł właściwy czas i zabrzmiał dwu-krotny sygnał rogu, który oznaczał przejście do ataku. Krasnoludy ruszyły ulicami Middenheim. Oddziały wojowników łączyły się, tworząc niepoko-nany mur. Wygłodniałe wycie i ryki triumfu rychło zmieniły się w prze-rażone piski, gdy bestie zaczęły padać pod nieludzko silnymi ciosami kra-snoludzkiej broni.
Udało im się odeprzeć bestie aż do zachodniej krawędzi Middenheim i bez litości zepchnąć w przepaść. Tutaj Wolfgart odnalazł między ciałami zabitych Mariusa z Jutonów. Nieprzytomny książę wciąż ściskał w dłoni za-krzywioną, kawaleryjską szablę. Jego drogocenna koszula była przesiąk-nięta krwią, ale choć Wolfgart obawiał się najgorszego, to uparty książę Ju-tonsryku kurczowo trzymał się resztek życia.
Wreszcie słońce zaszło za horyzontem i zapadła noc.
Pierwszy dzień bitwy dobiegł końca i miasto nie upadło.
Za dnia obie strony wyczerpały swe siły w zażartej walce, ale noc przy-niosła upragniony oddech. Wszyscy wojownicy odpoczywali po straszli-wym wysiłku, jedynie Sigmar, Pendrag i Myrsa niestrudzenie krążyli mię-dzy obrońcami. Często się zatrzymywali i chwalili każdy z oddziałów za okazaną odwagę oraz utwierdzali ludzi w nadziei na zwycięstwo. Było to wyczerpujące zadanie i gdy Sigmar zgromadził władców plemion na Dwo-rze Zimy, w powietrzu dało się wyczuć napięcie.
Potężny długi dom w centrum Middenheim był kiedyś dworem Artura, ale teraz należał do Pendraga. Poprzedni władca przebywał tu w odosob-nieniu, zazdrośnie strzegąc swej władzy. Nowy książę przekształcił Dwór Zimy w miejsce, gdzie ludzie byli równi i nie obawiali się szczerze wypo-wiadać swoich myśli.
W palenisku płonął wielki ogień, a na ścianach wisiały skóry legendar-nych wilków, które zostały upolowane w Lesie Cieni. Było to miejsce zgro-madzeń wojowników i tutaj właśnie Sigmar wezwał swych przyjaciół i sprzymierzeńców, żeby naradzić się przed drugim dniem walki. Zazwyczaj na takich zgromadzeniach stoły zastawiano tacami dziczyzny i dzbanami północnego ale, jednakże mając w perspektywie oblężenie miasta, przy-wódcy Imperium jedli niewiele, aczkolwiek pili równie łapczywie jak zwy-kle.
Wojownicy Alaryka przywieźli ze sobą kilka beczek krasnoludzkiego ale, ponieważ żaden oddział wybrańców Grungniego nie ruszał do bitwy, nie czując w brodzie smaku tego piwa.
Minął zaledwie jeden dzień, a Sigmar czuł się tak zmęczony, jak po roku spędzonym podczas oblężenia Jutonsryku. Bolało go całe ciało, a głowa pulsowała od momentu zniszczenia krwawego ołtarza Norsów. Był wy-czerpany do szpiku kości, ale równocześnie dumny ze wszystkiego, co udało się osiągnąć jego wojownikom.
Mimo że Sigmar był Imperatorem, to u szczytu stołu zasiadł Pendrag ja-ko władca miasta. Myrsa stał za plecami księcia Middenheim, a Alaryk sie-dział u jego boku, z ukontentowaniem zaciągając się dymem z długiej fajki z jesionowego drewna. Zadowoleni z niespodziewanego spotkania wojowni-cy rozmawiali, wyraźnie ciesząc się swym towarzystwem. Wolfgart i Red-wane siedzieli na stopniach przed tronem Pendraga. Łokcie mieli oparte o dzbany z ale, z których regularnie dolewali sobie do kufli.
Książę Otwin grzał się przy ogniu. Jego ciało poowijane było opatrunka-mi, a przykuty do nadgarstka topór leżał tuż obok. Podobnie zabandażo-wany książę Marius znajdował się na wyściełanej kanapie obok turyngiań-skiego władcy. Jego skóra miała niezdrowy, szary odcień, ale najważniejsze było to, że w ogóle przeżył. Mimo że rana w boku Mariusa okazała się głę-boka, to ostrze nie przebiło najważniejszych organów. Młodzieniec, który zadał cios pod wpływem czaru, został rozerwany przez bestie na strzępy. Jednak nawet gdyby przeżył, czekałby go podobny los, bo Marius na pewno nie puściłby mu tego płazem.
Conn Carsten siedział i wpatrywał się w zamyśleniu w ogień. Myśli Sig-mara krążyły wokół tego bezceremonialnego mężczyzny. W obliczu kata-strofy Carsten zebrał wystarczająco dużo ludzi, żeby przedrzeć się przez atakujące bestie i powrócić do walki u boku wiekowych wojowników pod wodzą Magnusa Andersa. Nie zmieniało to jednak faktu, że jego współbracia uciekli z pola bitwy. Udosesów spotkało upokorzenie i teraz w ich sercach płonął wielki wstyd.
Atmosfera panująca w pomieszczeniu była ponura, ponieważ cały dzień upłynął na wyczerpującej walce, a nadchodzący poranek nie obiecywał nic innego. Sigmar podniósł ze stołu kufel, który ukrywał krasnoludzkie ale. Stanął przed Pendragiem, składając ukłon gospodarzowi. Następnie zwrócił się ku zgromadzonym na dworze.
– Niech Ulryk was błogosławi, przyjaciele – zaczął. – To był krwawy i pa-miętny dzień. Nasi wrogowie zaatakowali nas z całą mocą, a jednak wciąż to my rządzimy Middenheim.
– Tak, ale jak długo jeszcze? – zapytał Conn Carsten. – Straciłem dzisiaj dwustu ludzi. Nie damy rady przetrwać kolejnego takiego ataku.
– Damy radę i tak właśnie się stanie – obiecał Sigmar. – Przysięgam to te-raz przed wami. Pierwszy dzień oblężenia jest zawsze najtrudniejszy. To wtedy przeciwnicy testują się nawzajem i sprawdzają swoją wartość. Na-jeźdźcy próbują zmiażdżyć obrońców jedną potężną falą, a ci za murami mają nadzieję złamać ducha atakujących swym oporem. Jutro będzie ciężki dzień, ale na pewno łatwiejszy niż dziś.
– Skąd możesz wiedzieć – prychnął Carsten. – Gładkie słówka mogą zwieść niektórych, ale ja stoczyłem już w życiu kilka bitew i wiem, że słowa niewiele znaczą. Wiesz równie dobrze jak ja, że kolejny atak taki jak dzi-siejszy nas zniszczy!
Sigmar przeszedł obok paleniska i stanął przed nim. Udosesi zerwali się na równe nogi w obawie, że Imperator może zaatakować ich wodza. Sigmar daleki był od takiej chęci, ale znając wojowniczego, udoseskiego ducha, Carsten mógł niewłaściwie zinterpretować jego zachowanie.
-Tak się nie stanie – powiedział Sigmar. – I zaraz ci wyjaśnię, dlaczego. Musimy powstrzymać Norsów tylko na tak długo, żeby dać czas na przyby-cie naszym Braciom Miecza. Cormac Krwawy Topór popełnił błąd, przyby-wając do Middenheim, ponieważ nawet w tej chwili zaciska się wokół niego pętla naszych wojsk. Wie, że musi się z nami rozprawić, zanim przybędą posiłki. To prawda, że wcześniej zaskoczył nas swymi umiejętnościami, ale teraz nie ma czasu na subtelności. Musi rzucić wszystko na jedną szalę, jeśli ma zamiar zdobyć to miasto.
– Nie chciałbym krakać – wtrącił się Wolfgart i pociągnął spory łyk ale. – Ale wydaje mi się, że to może wystarczyć. Straciliśmy dzisiaj około tysiąca ludzi, a drugie tyle jest ciężko rannych i nie będą w stanie jutro walczyć. Jak mówiłem, możemy utrzymać nasze pozycje na wiadukcie, ale Middenheim jest ogromne.
– Tak, to prawda – zgodził się Sigmar, okrążając palenisko i spoglądając każdemu z przyjaciół prosto w oczy. – I obronimy każdy centymetr.
– Jak? – zażądał wyjaśnień Conn Carsten. – Skąd weźmiesz ludzi na obsa-dzenie murów?
– Zabierz siły, które rozmieściłeś w tunelach, z powrotem na powierzch-nię, człeczyno – odezwał się Alaryk z końca sali. – Moje Żelazne Bractwo zajmie się sekretnymi korytarzami. Znamy je lepiej niż ktokolwiek z was. – Widzisz? – powiedział Sigmar. – Z każdej strony spotykają nas boskie błogosławieństwa. Ogień chciał strawić miasto i ludzie zaczęli się modlić o zbawienie. Ulryk wysłuchał próśb, zesłał deszcz oraz wiatr i miasto zostało ocalone.
– Na północy pada codziennie – zauważył zgryźliwie Marius ze swego posłania. – Trudno to nazwać cudem, ponieważ tutejszy klimat jest dość paskudny. To na pewno szkodzi na płuca.
– Jeżeli nie podoba ci się północna pogoda, to wystarczy, że zaczekasz godzinkę, a na pewno się zmieni – powiedział z lekką drwiną w głosie Myr-sa.
Sigmar uśmiechnął się, zadowolony, że towarzysze nie stracili resztek poczucia humoru.
– Kiedy już wyglądało na to, że zostaniemy znokautowani, mieszkańcy Middenheim odparli najeźdźców, a nasi sprzymierzeńcy z gór pomogli nam pokonać leśne bestie – podjął temat. – Bogowie pomagają tym, którzy potra-fią zadbać o swoje interesy. Alaryk przyprowadził najlepszych wojowników ze swojej twierdzy, żeby z nami walczyli. Ilu ich z tobą przybyło, Alaryku?
– Pięciuset niezłomnych krasnoludów ze szlachetnych klanów – odparł krasnoludzki kowal run. – Wojowników z kuźni złota Grimlok, kowali run Skrundok z Morgrim, weteranów Gnollengromów i Grimargulów. Ale co najlepsze, przyprowadziłem też Młociarzy z osobistej straży króla Kurgana i stu członków Żelaznego Bractwa, żeby bronić tuneli.
– Stu? – zapytał Carsten z przekąsem. – Mieliśmy w tunelach pięć razy tyle ludzi, a gdy zaatakowały bestie podobne do szczurów, niemal nie dali im rady.
– Aye, człeczyno, ale policz, że za każdą waszą bitwę my stoczyliśmy co najmniej tuzin więcej. Moi bracia walczą z trollami i innymi istotami mroku dłużej niż którykolwiek z was chodzi po świecie.
Alaryk pochylił się do przodu, wydmuchał aromatyczny kłąb dymu ze swej fajki i dodał:
– Ostrzegam cię, żebyś ich nie obrażał i nie śmiał wątpić w ich honor, człeczyno.
– Conn Carsten nie chciał nikogo obrazić, Alaryku – wtrącił Sigmar.
– O nie – zgodził się pospiesznie Carsten. – Nigdy. Przepraszam, kowalu run.
Alaryk pokiwał głową i zszedł po stopniach w stronę ognia. W tej samej chwili z drugiego końca sali ruszył w jego stronę krasnolud w polerowanej zbroi ze złota i srebra. Niósł długą, wąską szkatułkę z ciemnego drewna.
– Przywiodłem wojowników – podjął Alaryk. – Ale mam też dla was cen-niejszy dar, potężną broń, która pomoże wam bronić miasta.
Krasnoludzki kowal run wziął od wojownika kasetkę i wyciągnąwszy dłonie podał ją Sigmarowi. Gęsta broda nie pozwalała dostrzec wyrazu twarzy, ale bił z niej jakiś smutek, jakby zmuszano go, żeby oddał swoją najcenniejszą własność.
– Długo i ciężko nad nim pracowałem w największej kuźni Karaz-a-Karak – powiedział. – Używaj go mądrze, przyjacielu.
Sigmar otworzył złotą klamrę przytrzymującą pokrywę i uniósł polero-wane wieko.
Z wyściełanego futrem wnętrza błysnęło zimne, srebrne światło. Dzikie piękno spoczywającego w szkatułce przedmiotu zaparło Sigmarowi dech w piersi.
Był to miecz, ale jaki miecz!
Ostrze lśniło jak uwięziony w metalu promień księżycowego światła, a jego krawędź wydawała się tak ostra, że można by nią przeciąć zasłonę między światami. Na całej długości wygrawerowano runy. Sigmar nigdy nie widział piękniejszej broni.
– Czy to...? – szepnął Imperator, gdy ci z jego przyjaciół, którzy mogli stać o własnych siłach, zgromadzili się wokół niego.
– Aye – powiedział Alaryk. – Pierwszy z Runicznych Kłów. Weź go.
Powoli i z należytą ostrożnością Sigmar wyciągnął dłoń i wyjął miecz z kasetki. Rękojeść była wykonana ze srebra, a samą rączkę owinięto deli-katną skórą. W głowni tkwił samorodek czystego złota. Podczas Bitwy w Przełęczy Czarnego Ognia, Kurgan Żelaznobrody obiecał mu wspaniałe ostrza dla każdego z królów. Sigmar jednak nigdy nie przypuszczał, że miecz będzie tak piękny. Runiczny Kieł okazał się lekki, ale idealnie wywa-żony, dzieło mistrzów u szczytu swych możliwości.
Od pierwszej chwili, gdy ujął ostrze w dłonie, miał wrażenie, że jest między nimi jakaś więź. Uczucie było podobne do tego przy trzymaniu Ghal-maraza, ale tę broń stworzono dla ludzkiej ręki. Została wykuta dla celów ulotnych w porównaniu z tym, jak długo trwa życie krasnoluda.
– Czy ma jakąś nazwę? – zapytał, obracając ostrze w dłoni i łapiąc blask ognia.
– Jeszcze nie – odparł Alaryk. – Zdobędzie ją w bitwie, ale to już będzie należało do ciebie. Sigmar zamachnął się mieczem, czując, że przecina powietrze jak najo-strzejsza brzytwa. Potrząsnął głową ze zdumieniem. Miecz był doskonały jak dzieło sztuki. Wydawało się wręcz, że niezgrabna ludzka dłoń kala go samym dotykiem.
– Nie – powiedział nagle Sigmar, obracając się do Pendraga. — To nie jest miecz dla mnie. Walczymy w obronie Middenheim, a jego książę potrzebuje nowej broni.
Sigmar obrócił miecz w rękach i podał go rękojeścią w stronę Pendraga. Czuł przy tym, że wspaniały oręż zaakceptował zmianę właściciela. Pendrag zerknął na Runiczny Kieł, a potem na Alaryka. Potrząsnął głową.
– Nie, nie mogę – zaprotestował. – Nie jestem godzien. Ty jesteś Impera-torem, to miecz dla ciebie.
– Ja już mam broń, którą dostałem w darze od króla górskiego ludu – od-parł Sigmar, wyciągając w stronę przyjaciela wspaniałe ostrze. – Weź to, on należy się tobie, przyjacielu.
Pendrag wziął Runiczny Kieł z rąk Sigmara i światło, które biło od ostrza, opromieniło go bladym blaskiem, jak księżyc podczas zimowego przesile-nia. Imperator obrócił się do Conna Carstena. Zazwyczaj ponura twarz Udosesa była rozpromieniona i pełna zachwytu.
– Wciąż uważasz, że jesteśmy skazani na porażkę? – zapytał Sigmar.
Conn Carsten potrząsnął głową i odpowiedział.
– Już nie.
Miasto nie upadło pierwszego dnia, jak i przez dwanaście następnych.
Każdego dnia Norsowie przypuszczali ataki na wiadukt, a zwierzoludzie wspinali się na Fauschlag. Nienaturalne burzowe chmury gromadziły się nad Miastem Białego Wilka i spuszczały na nie ulewne deszcze oraz pioru-ny, które równały z ziemią całe dzielnice. Niejeden czarnowidz twierdził, że bogowie odwrócili się od ludzkiej rasy, ale gdy zapadała noc, obrońcy na nowo odbudowywali umocnienia i stawali w gotowości do kolejnego ataku. Po walkach pierwszego dnia w Middenheim nie było już biernych obser-watorów. Każdy człowiek dokładał swoją cegiełkę do wzmocnienia obrony, czy to jako wojownik, pomoc w szpitalu polowym czy przy wydawaniu racji w spichlerzach.
Cormac Krwawy Topór wysyłał do walki swych wojowniczych współ-plemieńców i ohydnych zwierzoludzi. Wstrętne, pokryte śluzem trolle ata-kowały ramię w ramię z olbrzymimi ogrami o straszliwie zdeformowanych kończynach i twardej skórze. Za potworami biegły czarne wilki, a psy o czerwonej sierści w kolczastych obrożach przeskakiwały mur u szczytu wiaduktu i kąsały wściekle obrońców, dopóki nie zginęły pod ciosami za-hartowanych krasnoludzkich ostrzy.
Nad miastem nurkowały w powietrzu latające bestie z szerokimi skrzy-dłami, ale middenlandzcy leśnicy byli śmiertelnie niebezpiecznymi łowcami i tuziny z nich strącili na ziemię celnymi trafieniami. Wkrótce żadna z istot nie śmiała opuszczać się zbyt nisko w obawie przed strzałą z lotką z gęsich piór między żebrami.
W korytarzach pod miastem toczyły się nie mniej zażarte bitwy. Każdy nowy dzień przynosił kolejne ataki w tunelach wydrążonych w skale. Oba-wy Conna Carstena okazały się jednak nieuzasadnione. Zgodnie z obietnicą mistrza Alaryka, członkowie Żelaznego Bractwa z Karaz-a-Karak odpierali każdy atak. Walczyli nie tylko za pomocą toporów i mieczy. Alaryk przy-wiózł ze sobą trzy egzemplarze najcenniejszej broni Gildii Inżynierów.
Straszliwe machiny, nazywane w języku krasnoludów Baragdrakk, pluły płynnym ogniem i wykurzały szczury z gniazd, które gryzonie uwiły sobie w jaskiniach. Walka w podziemnych korytarzach toczyła się niemal bez przerwy i członkowie Żelaznego Bractwa rzadko byli widywani na po-wierzchni.
Sigmar uzgodnił z Alarykiem, że pozostałe krasnoludy rozejdą się po mieście i będą wzmacniać najsłabsze punkty obrony oraz te miejsca, w któ-rych spodziewano się zmasowanego ataku ze strony Norsów. Z kolei sam czcigodny kowal run wraz z wojownikami z klanu Skrundok, przedarł się przez nieprzyjaciół i na skale, na której wznosiło się Middenheim, wyrył sekretne znaki. Sigmar nie został wtajemniczony w naturę tych run, ale mi-jały dni, a pioruny uderzające w miasto stawały się coraz rzadsze i słabsze, aż wreszcie zupełnie ustały. Po odejściu burzowych chmur nastroje obroń-ców znacznie się poprawiły, ponieważ ponury mrok wiszący nad miastem zniknął wraz z rozwiewającymi się obłokami.
Sigmar każdego dnia toczył boje w innej części miasta, umacniając ducha w wojownikach, do których dołączył, za sprawą swego wielkiego serca i nadludzkiej odwagi. Tam, gdzie Imperator wznosił swój młot, ludzie i kra-snoludy walczyli lepiej i odważniej niż wcześniej.
Mimo zaleceń Cradoca, książę Otwin ruszył na pole bitwy i walczył ra-zem z Królewskimi Ostrzami. Przykuty do nadgarstka topór spłynął krwią, której już nie dało się doczyścić.
Marius również wrócił do walki, ale Sigmar wyznaczył mu pozycję w miejscu, gdzie działania nie były tak intensywne, bojąc się, że jutoński ksią-żę może zginąć za sprawą swej wybujałej ambicji.
Udosesi Conna Carstena walczyli zażarciej niż kiedykolwiek, a ich pała-sze przecinały zwierzoludzi i potwory z furią zrodzoną ze strachu i hańby. Nie było bowiem bardziej przerażającego wroga niż zhańbiony członek któregoś z udoseskich klanów.
Sigmar zasugerował Pendragowi, żeby walczył w różnych częściach miasta. Dzięki temu wszyscy mieszkańcy mogli zobaczyć wspaniałe ostrze, dzieło Alaryka. Walcząc wraz z Myrsą i Białymi Wilkami Pendrag stał się inspiracją dla swych ludzi. Każdy, kto widział jak wymachuje wspaniałym Runicznym Kłem w bitwie, czuł, że część mocy cudownego miecza spływa także na niego.
Dni mijały, a miasto stało niewzruszone. W ludzkich sercach rodziła się nadzieja na wielkie zwycięstwo.
Nadzieja ta jednak umarła trzynastego dnia.
Cormac poczuł krew spływającą po twarzy. Rozkoszował się jej sma-kiem, mimo że wnętrzności skręcały mu się od smrodu padliny. Był nagi, jeśli nie liczyć biodrowej przepaski. Opaloną skórę pokrywała zaskorupiała krew, którą miał wysmarowany każdy centymetr ciała. Ramię bolało go od niekończącego przecinania mięsa i kości, ale nie mógł zaprzeczyć, że rzeź wypełniała go rozkoszą.
Jama miała dokładnie osiemdziesiąt metrów szerokości i była głęboka na osiem. Odcięte głowy wypełniały ją na wysokość pasa dorosłego mężczy-zny. Każde ciało, które spadło ze strzelistego szczytu Middenheim od po-czątku bitwy, zostało przywleczone tutaj i zdekapitowane. Dzień za dniem Cormac odcinał czaszki zabitym i wrzucał je do jamy. Kar Odacen przepo-wiedział przyjście wielkiego księcia Khamatha, a tak potężne wcielenie Bo-ga Krwi wymagało odpowiedniej ofiary.
Ziemia pod stopami była grząska od zakrzepłej krwi. Gnijące mięso od-chodziło od czaszek ludzi i bestii. Wokół jamy zgromadzili się przywódcy i czempioni z każdego plemienia. Wszyscy trzymali sztylety wycelowane w gardło swego najstraszliwszego wojownika. Mogli to być jedynie najbar-dziej brutalni i bezwzględni zabójcy, ponieważ w ofierze składano tylko to, co najcenniejsze.
Cormac obudził się tego dnia czując pulsowanie żył i czerwoną mgiełkę zasnuwającą wzrok, tak jakby stał pod niekończącym się strumieniem krwi. Miał jej smak w ustach, a w sercu pulsowała mu zaciekła nienawiść. To samo uczucie towarzyszyło mu w grobowcu Varaga Łowcy Czaszek i wtedy, gdy Kar Odacen zaklął w jego toporze jakąś mroczną istotę.
Cormac zrozumiał teraz, że tamte chwile nie miały znaczenia, były za-ledwie przedsmakiem żądzy krwi, która rozpalała go w tym momencie. Po-tężne moce zwróciły swą uwagę na świat śmiertelników i rozpoczęła się gra straszliwych ambicji. Serce Cormaca puchło z dumy na myśl o tym, że jest czempio– nem takich potęg. Jego topór syczał i warczał, jakby zły duch za-klęty w ostrzu również wyczuwał wyjątkowość tego dnia.
Dzisiejszy dzień obiecywał rozlew krwi na skalę nieznaną wcześniej światu.
Dzisiaj będzie walczył ramię w ramię z jednym z potężnych demonicz-nych lordów Kharnatha.
Kar Odacen odszukał go o brzasku i w momencie, kiedy go zobaczył, jego źrenice rozszerzyły się trochę ze strachu, a trochę z podziwu.
– Nadszedł czas – powiedział szaman.
Wieść szybko rozniosła się po obozowisku. Ataki na Middenheim zelżały, bo wszyscy wojownicy, bestie i potwory zgromadzili się wokół jamy, aby doświadczyć potężnej i przerażającej magii.
Tylko Azazel i Hungowie nie uczestniczyli w chwili chwały Cormaca, po-nieważ jako wyznawcy Shomaala byli znienawidzeni przed pradawne bó-stwo Kharnatha. Czciciel Mrocznego Księcia przyglądający się narodzinom jednego z wcieleń Boga Krwi skazałby się na pewną śmierć.
Rytuał wymagał, żeby osiem razy zabić ośmiu jeńców. Cormac wypełnił go, odcinając im głowy, a następnie trzymając je nad swoją własną i pozwa-lając, aby krew kapała na jego twarde jak stal ciało. Każdy kolejny „chrzest” sprawiał, że serce biło mu jeszcze szybciej. Kiedy wreszcie opadł na ziemię w dole, poczuł, że powietrze jest dziwnie rozrzedzone, jakby mógł ręką zburzyć mur między dwoma światami i dotknąć pustki po drugiej stronie.
Dzień był cichy, wszelkie odgłosy życia zamarły, ponieważ siły, które chciały się wedrzeć do tego świata, zaprzeczały wszystkiemu co żywe. Cormac czuł zwiększające się ciśnienie w głowie, jak zapowiedź nadcho-dzącej burzy. Powitał je z radością, ponieważ była to burza krwi, ostrzy i żniwa czaszek.
Podniósł wzrok i spojrzał na Kara Odacena. Pomarszczona twarz sza-mana jaśniała mocą promieniejącą z jamy. Cormac zamrugał, czując, że kształty rozmazują mu się przed oczami. Świat wokół niego nabrał czer-wonych barw, jakby ktoś wypełnił jego gałki oczne krwią. Nie było to nieprzyjemne uczucie. Po raz pierwszy w życiu Cormac widział oddech bogów przetaczający się nad ziemią. Kłęby czerwonego dymu bezgłośnie groma-dziły się wokół niego. Wszystko, czego dotknęły, otrzymywało znamię nie-nawiści, wściekłości, dumy i chwały. Bóg Krwi rozdawał swe dobrodziej-stwa każdemu i wszędzie.
Tchnienie Kharnatha było w każdym akcie przemocy, w każdym przeja-wie żołnierskiej dumy i mściwości. Dotykało serca każdego śmiertelnika. Cormac roześmiał się, gdy zobaczył, że szczyt Middenheim gęsto spowijał szkarłatny dym, podobnie jak jego armię.
– Czuję to! – ryknął, a czerwona furia popłynęła w jego żyłach jeszcze szybciej.
Kar Odacen uniósł ręce i wokół szamana zgęstniała karmazynowa mgła, przyciągnięta do niego, gdy wypluwał z siebie gardłowe, prymitywne syla-by, które rozdzierały powietrze wściekłością i szałem. Cormac instynktow-nie zrozumiał, że są to pierwsze słowa śmierci, dźwięki pierwszego mor-derstwa i echo narodzin Kharnatha w pomroce dziejów.
Szaman skinął głową i czempioni północy przesunęli ostrza sztyletów po gardłach dobrowolnych ofiar. Z setek otwartych ran trysnęła krew i powie-trze wypełniło się wyciem, rykiem i okrzykami chwalącymi wielkiego boga bitwy i krwi. Ale sama śmierć nie wystarczyła. Ostrza cięły przez ścięgna i kości, odcinając głowy od ciał.
Cormac gwałtownie nabrał powietrza w płuca, gdy ofiary poleciały do jamy w jego stronę. Opryskały go rubinowe krople, a głowy odbijały się i toczyły po gnijącym dywanie z czaszek. Czerwone opary, które unosiły się nad jamą, złączyły się w wysoką, karmazynową spiralę, krwawy wir, sięga-jący z tego lichego, bezbarwnego królestwa do dziedziny bogów.
Cormac czuł, jak całe jego ciało płonie z chęci wspięcia się do królestwa śmierci, żeby tam zdobywać nowe czaszki w imieniu Boga Krwi. Lecz to nie był moment na jego przejście do innego świata, ale chwila, w której coś o wiele starszego i bardziej przerażającego miało postawić stopę w świecie śmiertelników.
Cormac poczuł w umyśle obecność potężnej mocy i odrzucił do tyłu głowę. Wydał z siebie potworny ryk krwawego oddania, witając w ten spo-sób nadejście wcielenia Kharnatha. Jama zaczęła się wypełniać krwią, jakby przez szczelinę w rzeczywistości przelewało się do niej nieskończone szkar-łatne jezioro. Trójzębne błyskawice przecinały niebo, a karmazynowe gro-my uderzały w dno jamy. Krew się gotowała, a ziemia krzyczała, jakby jakaś prastara i potworna istota przelewała się do tego świata.
Ciśnienie w czaszce Cormaca było już tysiąc razy większe. Wrzeszczał w agonii, aż wreszcie przewrócił się między głowy pływające w jeziorze krwi. Dryfujące na powierzchni czaszki przykryły go, gdy zanurkował w szkarła-cie, a jego ciało zapłonęło mocą tworzenia.
Zbyt późno zdał sobie sprawę ze swego błędu.
Jego zadaniem nie było walczyć u boku lorda Kharnatha.
Jego zadaniem było się nim stać.
Sigmar klęczał przed Płomieniem Ulryka, zdając sobie sprawę, że nad-szedł ostatni dzień.
Czuł to w lodowatym ogniu, który mroził aż do szpiku kości. Widział to samo zrozumienie w twarzach setki wojowników, którzy stali wraz z nim pośrodku na wpół ukończonej świątyni. Byli tu też Wolfgart i Redwane. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ten dzień miał być szczególny. Sigmar czuł w powietrzu straszliwe napięcie, jakby każdy jego oddech był ostatnim przed tym, jak opadnie topór kata.
Skrzące się błyskawice przecinały niebo koloru popiołu, a oślepiające, czerwone powidoki piekły go z tyłu oczu. Sigmar krwawił z nosa, a kiedy się rozejrzał, zobaczył, że nie on jeden. Rany i zadrapania, których nabawił się podczas walk, teraz otworzyły się na nowo. Czuł w sercu chorobliwą sła-bość. W ustach miał posmak krwi i wyczuwał stęchły, cuchnący odór, jak od przelewającego się dołu kloacznego w upalny, letni dzień. Był to zapach rozkładu, zapach istot, którym pisana jest śmierć.
– Shallyo uchowaj, co to jest? – wydyszał Redwane. – Cuchnie gorzej niż martwy troll!
– Myślałem, że to ty, chłopcze – zakpił Wolfgart. – Wy, Białe Wilki, wyglą-dacie jak ci obszarpańcy, cheruseńskie dzikusy. Prawdziwi z was teraz Lu-dzie Północy.
– Potraktuję to jako komplement – powiedział Redwane, zasłaniając dło-nią twarz i nos.
Sigmar znał ten odór, ponieważ było nim przesiąknięte powietrze w Szarych Pustkowiach. Tak cuchnęły demony. Wcześniej tego dnia widział zgromadzenie Norsów i bestii wokół dołu wykopanego w ziemi, basenu pełnego krwi. Czuł, że przywołują moc Mrocznych Bóstw.
Oddział opancerzonych Norsów już teraz wspinał się po wiadukcie w stronę na wpół wykończonych wież na jego szczycie. Sigmar był jednak przekonany, że Pendrag i Myrsa poradzą sobie ze wszystkim, czym najeźdźcy ich zaatakują. Runiczny Kieł dopełniał Brata Miecza, jak gdyby stał się częścią jego duszy, o której braku do tej pory nie wiedział.
– Mam złe przeczucie co do dzisiejszego dnia – powiedział Redwane, bezmyślnie skubiąc strup na otwartej na nowo ranie na szyi. Biały Wilk podniósł wzrok na sine niebo i potrząsnął głową. – Pamiętasz jak rozmawia-liśmy o znalezieniu sobie żony? Kiedy maszerowaliśmy na Mosiężną Twierdzę?
– Pamiętam – powiedział Sigmar, rozumiejąc źródło smutku przyjaciela. – Co w związku z tym?
– Żałuję, że nic z tym nie zrobiłem – odparł Redwane, a Sigmar z zasko-czeniem stwierdził, że wojownik płacze. – Myślałem, że jeszcze przyjdzie na to czas, ale dla takich jak my „później” nie istnieje, prawda? Jest tylko tu i teraz.
– Bierzemy z życia to, co możemy, Redwane – powiedział Wolfgart. – Do-konujemy wyborów i potem musimy z nimi żyć, nieważne czy były dobre, czy złe. Założę się, że kiedy będzie po wszystkim, znajdziesz sobie dobrą dziewczynę.
– Wciąż myślisz, że możemy wygrać? – Redwane zapytał Sigmara.
– Wiem, że tak jest – odparł Imperator.
Redwane westchnął i rozejrzał się po dachówkach w kolorze szarego łupka. Potem przeniósł wzrok na potężne górskie szczyty majaczące w od-dali i sięgające niebios.
– Tak naprawdę nieważne, jak to się skończy, prawda? – zapytał. – Spójrzcie na kraj, który nazywamy Imperium. Jest... wieczny, a mu jesteśmy tacy mali, uwikłani w wielkie intrygi. Czy to coś zmieni, jeśli wszyscy tu zgi-niemy? Czy ziemi robi różnicę, który król zasiada na tronie i mieni się jej władcą?
– Być może nie, ale to nie zmienia faktu, że naszym obowiązkiem jest walczyć – powiedział Sigmar. – Walczymy o ten kraj i o wszystkich ludzi, którzy nam zaufali. Jeżeli przegramy, zginą tysiące, ponieważ wojownicy Mrocznych Bóstw nie spoczną, dopóki cały świat nie spłonie. Nasi wro-gowie niosą ze sobą tylko zniszczenie i chaos, mrok z najczarniejszego kró-lestwa koszmaru, który pochłonie wszystko, co dobre na tym świecie. Ale masz rację, w ostatecznym rozrachunku nie będzie się liczyć czy przeżyje-my, czy zginiemy.
– Jak to możliwe? – zapytał Redwane.
– Liczy się tylko to, że jesteśmy tu i teraz – powiedział Wolfgart. – I musimy stawić czoła temu złu.
– To nie ma sensu – zaprotestował Redwane. – A poza tym, od kiedy to jesteś filozofem?
Wolfgart wzruszył ramionami.
– Nie jestem, ale moje serce mówi mi, że musimy spróbować powstrzy-mać Cormaca, bo inaczej on zniszczy to, co kocham – Maedbh i Ulrike. Jeżeli nie będę walczył, one zginą. Nie potrzebuję żadnego innego powodu, żeby zabić tych drani.
Redwane wolno pokiwał głową.
– W takim razie i mi to wystarczy – powiedział.
Mimo że odnowione rany paliły obietnicą bólu, Sigmar uśmiechnął się, słysząc przemowę Wolfgarta. Słowa o honorze czy chwale były zbędne. Wspomnienie o rodzinie i potrzebie chronienia jej było wszystkim, czego wojownik potrzebował jako motywacji do walki.
Sigmar nabrał w płuca górskiego powietrza i poczuł w gardle, palący, metaliczny posmak. Spojrzał po ścianach świątyni i zobaczył, że z runicz-nych napisów wyrytych w skale podnosi się czerwony dym. Alaryk powie-dział mu kiedyś, że te runy stanowiły ochronę przed czarnoksięską sztuką szamanów z północy. Teraz lity kamień rozsypywał się jak piasek na oczach Sigmara. Tylko najpotężniejsze siły mogły zniweczyć działanie krasnoludz-kich run. Imperator poczuł lodowaty ucisk w sercu, gdy straszliwy cień przesłonił słońce i nad światem zapadł mrok.
Fauschlagiem wstrząsnął ogłuszający ryk, wrzask istoty starszej niż czas i bardziej przerażającej niż jakikolwiek koszmar. Ludzie opadli na kolana, krzycząc i wymiotując krwią, jakby zostali zaatakowani od wewnątrz przez wrogą ludzkości siłę.
Sigmar poczuł w ustach smak krwi, palonego mięsa, mokrego futra i go-rącego żelaza.
Spojrzał w górę i zobaczył najstraszniejszą istotę na świecie.
Która właśnie go atakowała.
Rozdział 21 Ostatni dzień
Miecz Pendraga był jak struga płynnego srebra tnąca przez ciała wrzeszczących Norsów. Żaden pancerz nie dawał ochrony przeciw temu ostrzu i żaden wojownik porażony jego ciosem nie miał prawa przeżyć. W samym środku pola bitwy książę Middenheim walczył ramię w ramię ze swoimi ludźmi – jako ich przywódca, bohater i przyjaciel.
Książę Otwin kładł nieprzyjaciół tuzinami, zamachując się swym ol-brzymim toporem. Jego umięśnione ciało pokrywały dziesiątki ran. Twarz miał zalaną krwią spływającą z kolców tworzących na skroni straszliwą koronę. Królewskie Ostrza dokonywały rzezi w szeregach wroga, wydając przy tym przeraźliwe okrzyki. Farba, którą mieli pokryte ciała, spływała z nich w strumieniach potu i krwi.
Jutonowie w swych olśniewających, pomarańczowych koszulach atako-wali lancami i mieczami. Ich styl walki cechowała precyzja, której brako-wało turyngiańskim braciom. Marius, mimo że wciąż cierpiący z powodu rany zadanej przez zdradzieckiego Bastiaana, walczył podobnie jak pozo-stali książęta. Jego wschodnia, kawaleryjska szabla niezmordowanie wbijała się w ciała i zbroje wrogów.
Conn Carsten i jego pobratymcy również walczyli na wiadukcie. Tego ostatniego dnia trzej przywódcy ludzi zostali wciągnięci do walki u boku Pendraga. Władca Middenheim przyjął ich obecność z radością, rozumiejąc instynktownie, że to jest właśnie miejsce, w którym powinni się znaleźć. Alaryk i krasnoludy, przedstawiciele klanów Grimlok, Skrundok, weterani Gnollengromów i Grimargulów, zgromadzili się na szerokiej esplanadzie. Na przedzie i pośrodku znajdowali się Młociarze z osobistej straży króla Kurgana, a między nimi Alaryk trzymający przerzucony przez ramię ru-niczny topór.
Norsowie zaatakowali z jeszcze większą zażartością niż do tej pory. Ich okrzyki bojowe przewyższały brutalnością i obrzydliwym zezwierzęceniem wycie wściekłych bestii. Teraz liczył się tylko wiadukt. Nieprzyjaciele po-rzucili wszystkie próby dostania się do miasta innymi drogami. Bestie wy-cofały się do lasu. Teraz stały między drzewami i wyły, obserwując jak Lu-dzie Północy oblegają Middenheim.
Wojownik w wypolerowanej, niebieskiej zbroi płytowej skoczył i zaata-kował odsłonięte plecy Pendraga, ale młot Myrsy zbił cios w powietrzu. Wieczny Wojownik z hukiem uderzył barbarzyńcę w bok i posłał go mar-twego na ziemię. Dwaj władcy Middenheim walczyli ramię w ramię jak bra-cia, chroniąc się nawzajem i zarzynając wrogów ze śmiertelnie niebez-pieczną gracją.
Białe Wilki zabijały bez litości i wyły jak zwierzęta, od których wzięły przydomek. Gdy wybrańcy Ulryka walczyli o miasto będące pod jego opie-ką, nie musieli długo czekać na błogosławieństwo zesłanej przez boga furii. Rozwichrzone włosy i błyszczące, czerwone zbroje rzucały się w oczy na polu walki. Rozjuszeni wojownicy przedstawiali sobą równie przerażający widok, jak sami Norsowie.
Pendrag zablokował zamach potężnego topora i zrobił krok do przodu. Wbił z całej siły pięść w wykrzywioną twarz barbarzyńcy. Trysnęła krew i posypały się wybite zęby, ale nieprzyjaciel zdawał się być tym raczej roz-bawiony. Znów zamachnął się toporem na Pendraga. Książę schylił się i w tej samej chwili uniósł miecz. Ostrze ze świstem przecięło wroga na pół, od krocza aż po ramię. Żadna broń nie mogła się równać z Runicznym Kłem. Miecz miał krawędź ostrzejszą niż zimowy brzask i był lżejszy od marzenia. Dysponując tak zdumiewającą mocą, Pendrag zapomniał o ranach i sinia-kach. Walczył z siłą i zręcznością mężczyzny o połowę młodszego od siebie.
Nie wiedział, jak długo już walczyli, ale wciąż udawało się im utrzymy-wać wrogów na dystans. Norsowie napierali z całej siły, stawiając wszystko na jedną kartę, lecz obrońcy przeciwstawiali im żelazny opór. Jutonowie, Udosesi, Turyngianie, Middenlandczycy, Unberogenowie i krasnoludy wal-czyli jak jeden naród. Ich niezłomnej odwagi nie były w stanie zniszczyć nawet najdziksze szarże ze strony Norsów.
Pendrag w cichości ducha zaczął już marzyć o zwycięstwie, ale temu pragnieniu był pisany taki sam los jak tysiącu innych – nie mogło trwać wiecznie.
Gdy po raz kolejny odepchnięto atakujących, niebo zasnuło się straszli-wym mrokiem. Pendrag opadł na kolana, a jego ciało skręciło się w parok-syzmie oślepiającego bólu. Skóra na szyi, w miejscu gdzie zraniło go ostrze nieumarłego króla, pociemniała, a po srebrnych palcach popłynęły strużki krwi, jakby jego prawdziwe palce dopiero co zostały odcięte. Runiczny Kieł wysunął mu się z dłoni i upadł na ziemię. Krzyknął, gdy jego ciałem wstrząsnęły spazmy bólu. Przez załzawione oczy widział mężczyzn, którzy jeszcze przed chwilą walczyli jak legendarni bohaterowie, a teraz uciekali w popłochu przed straszliwym cieniem wypełniającym niebiosa swym po-twornym ciężarem.
Istota poruszała się zbyt szybko, żeby ludzkie oko mogło to dostrzec. Pokryta skorupą krwi skóra demona cuchnęła śmiercią i pradawną niena-wiścią. Bestia rozpostarła olbrzymie skrzydła z ciemności, mosiądzu i żela-za. Dokoła rozszedł się odór palonego mięsa i mokrego futra.
Nozdrza i usta Pendraga wypełniły się krwią. Zwymiotował ją na bruk.
Cień przesunął się nad wiadukt. Pendrag załkał, gdy dotarła do niego fala straszliwej mocy. To była wcielona zagłada ludzkości. Resztką woli zmusił się, żeby podczołgać się w stronę upuszczonego ostrza. Gdy tylko zacisnął palce na rękojeści Runicznego Kła, duszący strach zniknął. Ostrze za-skwierczało od wypełniającej je mocy i poczuł pradawną nienawiść płynącą ku broni ze strony otaczającego cienia.
Norsowie wykrzyczeli jedno imię, nienawistny, złowieszczy wyraz, który drapał powietrze jak paznokieć przesuwany po tablicy, ale nie miało ono władzy nad Pendragiem, który dzierżył tak wspaniałą broń. Nie liczyło się to, że miecz został wykuty dopiero niedawno. W jakiś przedziwny sposób miało się wrażenie, że broń istniała od zawsze. Czasem jako miecz, czasem jako włócznia z grotem z krzemienia, a czasem jako topór o brązowym ostrzu. Od zarania dziejów ten oręż i jego nienarodzeni jeszcze bracia byli tu, aby walczyć z potwornymi siłami Mrocznych Bóstw.
Pendrag stał wyprostowany pomiędzy bezbronnymi obrońcami wia-duktu. Runiczny Kieł lśnił najczystszym światłem, a jasność walczyła z naj-czarniejszą nocą i odpędzała złowrogie cienie. Pchnął mieczem mocno w górę i uderzył w ciemność. Przez złowrogie chmury przedarł się promień słońca, a straszliwy cień przesunął się nad centrum miasta. Wojownicy Im-perium powstali, czując jak moc Runicznego Kła obdarza ich siłą.
Norsowie zaatakowali. Oczy Pendraga utkwione były w prowadzącym ich wojowniku.
Mężczyzna miał na sobie dopasowaną do sylwetki srebrną zbroję, która przepięknie odbijała światło. Rozpuszczone, kruczoczarne włosy opadały wdzięcznie na ramiona. Wojownik dzierżył bliźniacze ostrza o oślepiającym blasku i nacierając, kręcił nimi zdumiewająco szybkie młynki. Pendrag ze zdziwieniem stwierdził, że ten ruch coś mu przypomina. Co prawda Sigmar powiedział im, że morderca Ravenny ukrywa się między nieprzyjaciółmi, ale do tej pory Pendrag nie dawał temu wiary. Teraz jednak, gdy zobaczył tego nieskazitelnego i gładko ogolonego wojownika, który tak bardzo nie pasował do reszty Norsów, serce stanęło mu na chwilę. W twarzy wroga ujrzał bowiem rysy swego starego przyjaciela, Trinovantesa.
– Gerreonie – szepnął.
Mimo że dzieliło ich jakieś pięćdziesiąt metrów, zdawało się, że Gerreon go usłyszał. Na twarzy wykwitł mu uśmiech zapierającej dech w piersiach urody i zdrajca skręcił w stronę Pendraga.
Z setki ludzi, którzy towarzyszyli Sigmarowi, jedna trzecia padła trupem ze strachu na widok lądującej między nimi wynaturzonej istoty. Drugie tyle uciekło w panice. Została tylko garstka tych, którym udało się przezwycię-żyć strach. Mieli przed sobą potwora wyglądającego jak ucieleśnienie naj-mroczniejszych pragnień ludzi i bestii zespolonych w jedność i powołanych do życia pieśnią krwi.
Istota miała wysokość czterech ludzi. Stawy w nogach zginały się w od-wrotną stronę niż u człowieka. Jej ciało było potężne i muskularne. Pod pancerzem z brązu i żelaza miało kolor spalonych zwłok i porastało je szorstkie futro, od którego niósł się smród grobu. Z czubka głowy o trój-kątnym kształcie wyrastały rogi, a z paszczy sterczały ząbkowane kły. Oczy potwora były jak otwory wywiercone w zboczu wulkanu.
Na plecach miał olbrzymie skrzydła, utkane z najczarniejszej, dymiącej ciemności. Gdy wylądował na kamiennych płytach, ziemia aż się zatrzęsła od potwornego ciężaru. Stwór trzymał w jednej, olbrzymiej łapie topór z brązu, a w drugiej, bicz zwijający się jak dziewięciorzemienna dyscyplina. Każdy bat był wzdłuż całej długości pokryty ostrymi zadziorami i zakoń-czony wyjącą czaszką, która z pustych oczodołów roniła krwawe łzy.
– Demon – syknął Sigmar. Olbrzymia bestia obnażyła kły i ryknęła, wstrząsając świątynią w posadach. Kamienne bloki pospadały na ziemię i popękały, a wszystkie szyby w mieście rozprysły się na odłamki.
– Ulryku zachowaj – szepnął Redwane z trupiobladą twarzą. Jakby w od-powiedzi na jego słowa Płomień Ulryka rozjarzył się gniewnym blaskiem na takie zbezczeszczenie świętej przestrzeni.
– Mówiłem ci, że kiedyś pożałujesz tego, że chciałeś walczyć z demonem – powiedział Sigmar.
– Myślałem, że pokonaliśmy już jednego w bagnach obok Marburga.
– Tamto, to nie był demon – stwierdził Sigmar. – To jest.
– Jak mamy z nim walczyć? – zapytał Wolfgart, trzymając wyciągnięty przed sobą w drżących dłoniach miecz.
Sigmar dotknął jego ramienia Ghal-marazem.
– Odwagą, która płonie w naszych sercach – powiedział. – To jedyna broń, jaką mamy.
Ogromny demon ruszył w ich stronę, a kroki zwalistych nóg odbijały się echem jak huk gromu. Rozszczepione kopyta gruchotały kamienie i spra-wiały, że pokrywały się one czarnym nalotem rozkładu. W Sigmarze wrzała krew, obecność demona wypełniała go złością i żądzą destrukcji. Była to moc Mrocznych Bóstw i poczuł w ustach jej ostry, kwaśny smak.
Obok niego stało już tylko trzydziestu ludzi, najdzielniejszych z dziel-nych, ale wiedział, że walkę z tak potężnym i niebezpiecznym wrogiem przeżyje może kilku. Skrzydła demona rozjarzyły się czernią i w mgnieniu oka znalazł się między nimi. Pół tuzina ludzi zginęło na miejscu, ściętych jednym ciosem demonicznego topora. Kolejnych trzech przecięło na pół trzaśnięcie biczem. Krew trysnęła w powietrze i zasyczała, gdy demon spi-jał ją przez powierzchnię swej rozpalonej jak piec skóry.
Poruszał się jak istota rodem z koszmaru. Kontury bestii rozmywały się i nie sposób było dokładnie ustalić jej położenia, jak gdyby umysł odmawiał skupienia się na tej diabolicz– nej formie w obawie przed wciągnięciem w wir szaleństwa. Sigmar rzucił się w bok, gdy demon strzelił biczem. Rozległ się potwornie głośny grzmot. W miejscu, w które uderzyło monstrum, w kamiennych płytach ziała dziura jak bruzda w świeżo zoranej ziemi.
Sigmar zerwał się na równe nogi. Demon zamigotał i ułamek sekundy później jego płonąca, czarna sylwetka znalazła się tuż nad nim. Bestia za-machnęła się toporem. Odskoczył, a ogromne ostrze wbiło się w ziemię z siłą komety. Impet ciosu posłał Sigmara w tył, a z nieukończonych ścian świątyni posypały się kolejne kamienie. Olbrzymie nadproże roztrzaskało się o płyty tuż obok niego i Sigmar splunął śliną zmieszaną z pyłem.
Zobaczył, jak broń w jego dłoni rozjarza się i emituje fale światła. Poczuł wieczną nienawiść między dwoma mocami, jedną stworzoną, żeby leczyć i budować, a drugą, żeby niszczyć i zabijać. Podniósł się i stanął na roztrza-skanych kamiennych płytach posadzki.
Demon nadchodził.
Odłamki szkła i kamieni zachrzęściły pod jego stopami. Odrzucił głowę do tyłu i zaryczał. Dźwięk poniósł się echem przez miasto i wstrząsnął du-szą każdego wojownika za sprawą swej pierwotnej mocy. Piekielna istota zdawała się wypełniać świątynię swoim olbrzymim cielskiem, potworna ciemność w miejscu uświęconej mocy.
Około dwudziestu ludzi wciąż starało się okrążyć demona. Część z nich rozpaczliwie ciskała włócznie w stronę opancerzonej sylwetki. Nic to jednak nie dawało. Ostrza mieczy również tępiły się na grubej skórze. Bestia zamachnęła się biczem i wojownicy padli trupem. Ich ciała rozpadły się i trysnęły z nich strumienie krwi, które chciwie spijał topór demona.. Potwór zamachnął się i zginęło tuzin następnych.
Sigmar wspiął się na wielki kamienny blok, a Wolfgart ruszył na nie-chroniony bok potwora. Olbrzymie ostrze Brata Miecza cięło twarde jak że-lazo ciało na nodze i z rany trysnął dymiący strumień cuchnącej, czarnej cieczy. W ułamku sekundy miecz Wolfgarta po prostu się rozpuścił, a tam gdzie krew demona chlusnęła na kamienne płyty, powstały sadzawki wy-dzielającego odór mułu. Niedbały gest nadgarstka demona posłał Wolfgarta w powietrze. Brat Miecza uderzył o kamienną ścianę świątyni i osunął się na ziemię. Nie ruszał się.
– Tu jestem, demonie! – ryknął Sigmar. – Walcz ze mną!
Demon usłyszał go i zwrócił w jego stronę owłosioną, rogatą głowę. W oczach bestii płonęła śmierć oraz odbijała się wieczność cierpienia i bólu. Sigmar struchlał na widok ucieleśnienia tak niszczycielskiej siły. Usłyszał jednak cichy szelest i poczuł podmuch lodowatego wiatru. Czuł, że w odpo-wiedzi na ogień demonicznego przeciwnika jego żyły skuwa lód.
Redwane doskoczył i zamachnął się młotem w kolano demona. Biały Wilk zawył, gdy żelazny obuch broni eksplodował w zderzeniu z pancerzem istoty. Upadł na plecy, gdy ostre jak brzytwy odłamki poleciały na jego od-słoniętą twarz. Demon wymierzył cios pięścią i trafił Redwane’a w ramię. Unberogen przekoziołkował w powietrzu i wylądował na ziemi przy akompaniamencie straszliwego trzasku łamanych kości.
Wyjąc jak stado wilków Ulryka, Sigmar przebiegł po zgruchotanych ka-miennych płytach i wyskoczył w powietrzu w stronę demona. Ghal-maraz zawirował w jego dłoni, gdy uniósł go nad głowę i spuścił w straszliwym zamachu. Pradawny gwiezdny metal, dzieło krasnoludzkich rąk, runął w stronę pyska demona. Sigmar wymierzył cios, czując, że będzie to uderze-nie, które na zawsze zakończy egzystencję nienawistnej istoty.
Demon rozwarł wypełnioną zębiskami paszczę i trzasnął biczem. Rze-mienie owinęły się wokół Sigmara jak zachłanne ramiona olbrzymiego krakena, o którym żeglarze mówili, że nawiedza głębiny oceanu.
Zacisnęły się wokół niego jak drut kolczasty i czuł, że zbroja wgniata mu się w ciało pod potwornym naciskiem. Zawył z bólu, gdy kościste ciernie przedarły się w kilku miejscach przez pancerz i wbiły w ciało.
Wszystko wokół niego zawirowało: ziemia, niebo, ściany, lodowaty ogień.
Sigmar z olbrzymim impetem runął na podłogę świątyni. Ghal-maraz wypadł mu z dłoni, potoczył się i wreszcie zatrzymał przy Płomieniu Ulry-ka. Rzemienie odpełzły od niego jak węże, zostawiając za sobą krwawy ślad. Usłyszał wrzaski bólu i strachu. Obrócił się na plecy, a każdy centymetr jego ciała krzyczał w agonii. Nie mógł ruszać rękami, ale czołgał się na plecach w stronę swego młota.
Nad świątynią Ulryka zgromadziły się mroczne chmury. Zobaczył czarne kontury górującego nad nim demona.
Norsowie zaatakowali obrońców na wiadukcie i w ciągu kilku sekund stało się jasne, że mur długo nie wytrzyma. Ta sama moc, która przeraziła obywateli Imperium, dodawała wrogom sił. Wyjąc i pokrzykując, barba-rzyńcy zabijali z dziką zażartością i szaleństwem w oczach. Każdy z nich walczył, jakby chciał prześcignąć swych współbraci w okrucieństwie.
Miecze i topory zderzały się ze sobą ze szczękiem w tym desperackim boju. Tylko w pierwszych minutach zginęły dziesiątki ludzi. Obrońcy wal-czyli o życie, podczas gdy Norsom zależało, aby zaimponować odwagą swym straszliwym, pradawnym bóstwom.
Pendrag ciął Runicznym Kłem po szyi wojownika przed sobą. Żelazna zbroja płytowa nie stanowiła żadnej ochrony przed mistrzowskim ostrzem Alaryka. Kolejne cięcie przebiło się przez hełm wojownika o złotej skórze, walczącego ogromnym toporem. Miecz śmigał jak żywe srebro, tnąc i dźga-jąc bez ustanku. Zobaczył przed sobą Gerreona. Szermierz również go do-strzegł i uśmiechnął się drapieżnie w oczekiwaniu na pojedynek.
Młoty Myrsy i Białych Wilków opadały raz za razem, a Norsowie ginęli pod ciosami tej niesamowicie skutecznej formacji. Wieczny Wojownik wal-czył jak zaczarowany, a Białe Wilki stały u jego boku jak wierni poddani. Mimo że ludzie Pendraga odpierali atak z wielką odwagą i determinacją, Pendrag czuł, że to może nie wystarczyć. Szeregi imperialnych żołnierzy powoli wycofywały się spod muru.
Udosesi walczyli przy akompaniamencie wojowniczych pieśni swych przodków. Piskliwe zawodzenie dud było wyzwaniem dla wroga, który ośmieliłby się je uciszyć. Nie istniała siła, oprócz samej śmierci, która mo-głaby ich zatrzymać. Jutońska linia pękła w kilku miejscach. Mimo że Marius i jego straszliwi lansjerzy dwoili się i troili, żeby zatrzymać wrogą falę, było tylko kwestią czasu, aż Norsowie znajdą punkt oparcia, z którego nie ruszy ich żadna siła. Pendrag zabijał bez zastanowienia i wytchnienia. Szedł przed siebie między Norsami, jakby wrogowie byli zaledwie niezdarnymi dziećmi. Białe Wilki zostawił daleko w tyle. Przy jego zgrabnych zamachach i śmiertelnie niebezpiecznych wypadach, Norsowie jawili się jako pozbawieni umie-jętności i stylu.
Przed oczami błysnął mu srebrny promień. Zamachnął wkoło Runicz-nym Kłem, żeby zablokować nadlatujące w jego stronę lśniące ostrze. Obró-cił się z wyciągniętym przed siebie mieczem. Zatrzymał się jednak wpół ruchu, stanąwszy twarzą w twarz ze wspaniałym wrogiem.
-A może byś tak spróbował użyć tego swojego ślicznego mieczyka prze-ciwko prawdziwemu przeciwnikowi? – zaszydził Gerreon.
Pendrag chciał coś odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle, kiedy dostrzegł zmiany, jakie zaszły w człowieku, którego kiedyś nazywał bratem. Skóra Gerreona była biała jak najdelikatniejsza porcelana, a jego oczy ciem-niejsze niż najczarniejsza, bezgwiezdna noc. Otaczające ich odgłosy bitwy cichły, aż wreszcie był tylko on i idealna, zachwycająca postać przed nim.
Wzrok przeciwnika hipnotyzował. Jego oczy były jednocześnie niewinne, jak i jarzące się okrucieństwem oraz bezlitosną nienawiścią. Pendrag stał przed Gerreonem jak zaczarowany. Był wstrząśnięty widokiem tak skoń-czonego piękna, które jednak zamiast przyciągać, wzbudzało w nim tylko odrazę.
Gerreon zrobił wypad do przodu i jego ostrze cięło Pendraga w szyję. Jednakże Runiczny Kieł uniósł się i sparował cios bez świadomego działania właściciela. Gdy tylko ostrza się zetknęły, zaklęcie prysło. Szaleńczy szczęk stali i krzyki umierających ponownie rozległy się dokoła jak huk wodospa-du.
– Z przyjemnością cię zabiję, Gerreonie – warknął Pendrag, wykonując pchnięcie Runicznym Kłem w stronę szermierza. Przeciwnik z łatwością odparł jego atak i roześmiał się melodyjnie, przeskoczywszy lekko z nogi na nogę.
– Nazywam się Azazel – odparł szermierz. – Gerreon nie żyje.
– Gerreon, Azazel – syknął Pendrag, a jego twarz wykrzywił grymas zło-ści. – Jakkolwiek cię zwą i tak cię zabiję.
Pendrag zaatakował ponownie. Gerreon uchylił się, sparował drugi cios i wykonał olśniewająca ripostę. Pendrag wzdrygnął się, gdy ostrze przeciw-nika odcięło warkocz z jego brody.
– Bardzo mi się podoba twoja żałosna pewność siebie – uśmiechnął się złośliwie Gerreon. Obrócił miecz w ręku, dając przerażający pokaz swych umiejętności. – Znacznie przyjemniej zabija się kogoś, kto do końca jest przekonany, że ma jakąś szansę.
– Spróbuj – Pendrag rzucił mu wyzwanie.
– Z rozkoszą – odparł Gerreon i zaatakował, wykonując szaleńczy balet ostrzy. Pendrag rozpaczliwie blokował spadające ciosy, ale miecze Gerreo-na i tak zdołały ponacinać skórę na jego szyi, policzkach i czole.
– Walcz jak mężczyzna! – ryknął, blokując kolejne cięcie. Runiczny Kieł zalśnił w jego ręku. Moc płynąca z broni dawała mu siłę do walki z przera-żającym przeciwnikiem. Pendrag sięgnął do wszystkich rezerw odwagi, ja-kie miał w sercu, a Runiczny Kieł umocnił jego ducha, żeby oprzeć się mrocznemu urokowi pięknego szermierza.
Nigdy wcześniej Pendrag nie walczył z taką mocą, szybkością i umiejęt-nościami.
Instynktownie jednak zdawał sobie sprawę, że i tak nie sięga Gerreono-wi do pięt.
– Nie wygrasz, Pendragu – syknął Gerreon, prawym ostrzem wywijając spirale dookoła Runicznego Kła i odcinając kolejny warkocz z brody prze-ciwnika. – Przecież widzisz, że jestem dużo lepszy.
– Tak, jesteś lepszy – zgodził się Pendrag, wycofując się kawałek wzdłuż muru. – Ale ja mam coś, czego ty nie masz.
– Och – prychnął Gerreon. – A cóż to takiego?
– Przyjaciele – odpowiedział Pendrag.
Rozkoszował się widokiem konsternacji na twarzy
Gerreona, gdy topór Otwina spadł i uderzył go w plecy. Szermierz upadł na kolana, przygnieciony siłą ciosu. Jego lśniąca zbroja nie rozpadła się, ale od szyi po brzuch widniało w niej pęknięcie. Książę Marius, dołączając do wal-ki, wykonał zgrabne pchnięcie mieczem wymierzone w pierś Gerreona.
Szermierz upadł na parapet muru, ale na jego twarzy malowała się raczej złość niż strach. Każdy normalny wojownik byłby przerażony, ale oblicze Gerreona jaśniało na myśl
o tym, że będzie walczył z tyloma przeciwnikami.
– Wszyscy dla mnie? – zadrwił. – Naprawdę zostałem pobłogosławiony możliwością zabicia was wszystkich?
Król berserkerów opętany czerwoną furią ryknął i zamachnął się, żeby zdjąć Gerreonowi głowę z ramion. W tym samym czasie do przeciwnika doskoczył też Pendrag. Szermierz poruszał się jednak zwinnie jak kot. Uniknął topora Otwina i zbił cios Pendraga jednym wzgardliwym ruchem nadgarstka. Kawaleryjska szabla nie była stworzona do walki w poje-dynkach, ale Marius trzymał lśniące ostrze jak doświadczony szermierz. Z rany w boku ściekała krew, ale tylko ściągnięta twarz dawała jakieś pojęcie o bólu, który musiał odczuwać.
W trójkę zaatakowali Gerreona, wiedząc, że stawienie mu czoła w poje-dynkę byłoby samobójstwem. Otwin walczył jak szaleniec, Marius zadawał ciosy z chłodno skalkulowaną precyzją, natomiast Pendrag atakował, a jego ramię napędzała chęć pomszczenia zdrady. Ich topór i miecze śmigały i dźgały Gerreona, ale bliźniacze ostrza przeciwnika były tylko rozmazanymi smugami, gdy ze zdumiewającą szybkością blokował, parował i przechodził do kontrataku.
Próbował ich oczarować, potrząsając grzywą kruczoczarnych włosów i błyskając zębami w zniewalającym uśmiechu. Pendrag jednak widział już teraz, że piękne oblicze Gerreona było tylko maską. Wydawało się też, że pozostali książęta są równie odporni na działanie jego uroku. Otwin był pod zbyt wielkim wpływem berserkerskiego szału, żeby dać się omotać czemuś tak błahemu jak fizyczna uroda, natomiast Marius dbał jedynie o złoto. Ża-den z nich nie pragnął piękna i cały urok szermierza szedł na marne.
Marius krzyknął, gdy miecz Gerreona przebił się przez jego gardę i wbił w zbroję. Szermierz specjalnie celował w ranny bok. Jutoński książę opadł na jedno kolano, a tymczasem Gerreon zamachnął się nisko i wbił drugie ostrze w udo Otwina. Zanim przeciwnik zdołał wyszarpnąć broń, Otwin zdzielił go pięścią w ramię. Szermierz zachwiał się, ale nie rozluźnił uścisku na rękojeści.
Berserkerski król sięgnął w dół i złapał za ostrze. Gerreon przekręcił miecz w ranie i z ręki Otwina trysnęła krew. Władca zawył z wściekłości, napiął mięśnie i złamał ostrze Gerreona gołą ręką. Otwin odsunął się, a kil-kanaście centymetrów żelaza wciąż sterczało mu z nogi. Gerreon został z ułamanym kikutem miecza w dłoni. Jego twarz wykrzywił grymas złości.
Pendrag dostrzegł szansę dla siebie i pchnął Runicznym Kłem w odsło-niętą pierś Gerreona.
Szermierz uchylił się w bok i ostrze prześliznęło się po lustrzanej po-wierzchni napierśnika. Gerreon rzucił się na Pendraga i przyciągnął go do siebie, jakby w braterskim uścisku.
– Zbyt wolno – syknął i wbił, to co zostało z jego miecza, w bok mężczy-zny. Złamane ostrze przeszło przez koszulkę kolczą i dosięgnęło serca. Z ust Pendraga buchnęła krew i usłyszał, że ktoś woła jego imię. Runiczny Kieł wypadł mu z ręki. Świat zapłonął i zawirował mu przed oczami. Pendrag osunął się na parapet muru.
Dotknął rozpalonym policzkiem zimnych kamieni i poczuł, że jego pierś zalana jest czymś wilgotnym i gorącym. Odgłosy bitwy zdawały się cichnąć i wkrótce brzmiały już tylko jak dobiegające z bardzo daleka brzęczenie. Co-raz wyraźniej natomiast słyszał wycie, które z sekundy na sekundę rozle-gało się coraz bliżej.
Było mu zimno, bardzo zimno i słyszał wycie wilków.
Nawoływały go.
Rozdział 22
Zagłada ludzkości
Z gardła Myrsy dobył się krzyk, gdy szermierz w srebrnej zbroi wbił swe ostrze w bok Pendraga. Z rany trysnęła krew i książę Middenheim upadł na ziemię. Zabójca wciąż trzymał w zaciśniętej dłoni złamany miecz. Niebo po-ciemniało i Myrsa poczuł, że świat właśnie stracił jeden ze swych naj-cenniejszych skarbów.
Scena przed jego oczami zastygła jak żywy obraz, zatrzymana w bezru-chu. Otwin stał z toporem wzniesionym, aby ciąć w szyję Gerreona, a Marius wymierzał zakrzywione ostrze w nieosłonięte plecy szermierza. Pendrag leżał u ich stóp. Co najdziwniejsze, to twarz Gerreona wyrażała najgłębszy smutek, żal i rozpacz.
– Pendragu! – krzyknął Myrsa i czas zaczął płynąć na nowo. Gerreon uniknął cięcia ostrza Mariusa i uchylił się, aby zejść z toru toporowi Otwina, który tym samym przeszedł niebezpiecznie blisko głowy jutońskiego księ-cia. Szermierz odrzucił broń jakby była rozpalona do czerwoności i umknął przed niezdarnymi atakami przeciwników.
Drugi miecz zwisał mu bezwładnie u boku. Myrsa z zaskoczeniem zau-ważył, że nieprzyjaciel płacze, jakby odczuwał niewyobrażalny ból. Wciąż spadały na niego ciosy książąt, ale on mimo że nie spuszczał wzroku z ciała Pendraga, blokował i parował z niesłychaną precyzją.
-Jesteś mój, szermierzu-zawył Myrsa i to wycie podjęły setki gardeł za jego plecami. W tym głosie była taka siła i wściekłość, że walka na chwilę zamarła, gdy wszyscy wojownicy walczący o swe życie obrócili głowy, żeby zlokalizować źródło przerażającego dźwięku. Tak krzyczeli wojownicy z Middenheim.
Byli to mężczyźni o ponurych spojrzeniach, którzy wiedli na północy ciężkie życie. Rzadko wyrażali otwarcie swoje emocje, a jednak teraz wszy-scy jak jeden mąż zalali się łzami na widok zabitego księcia. Ruszyli w stro-nę Gerreona całą masą, a nad ich szeregami powiewał niebiesko-biały sztandar. Myrsa nigdy nie był bardziej dumny z tego, że ci ludzie są jego braćmi.
Gerreon zauważył Myrsę oraz natarcie wojowników Middenheim i po-trząsnął głową. Odrzucił miecz i przeskoczył przez mur.
– Nie! – ryknął Myrsa, również przeskakując śliski od krwi parapet. Ty-siące wrogich żołnierzy wciąż napierało na wiadukt, ale Myrsa z łatwością dostrzegł srebrną sylwetkę szermierza między atakującymi barbarzyńcami. Tylko jedna postać przeciskała się pod prąd w potężnej fali najeźdźców.
– Ten tchórz ucieka! – krzyknął Myrsa, rozwścieczony tym, że nie będzie mógł zemścić się.
– Wieczny Wojowniku! – krzyknął jakiś głos za jego plecami. Myrsa obró-cił się i zobaczył księcia Mariusa z Jutonów wskazującego na parapet za nim. Zerknął w dół i ujrzał martwego wojownika przewieszonego przez mur. Przez chwilę patrzył się na niego nierozumiejącymi oczyma, zastana-wiając się, cóż takiego mogło przykuć wzrok jutońskiego księcia.
I wtedy to zobaczył.
Broń zabitego mężczyzny – kuszę.
Upuścił młot i uniósł ciężki przedmiot z żelaza i drewna. Nie był do-świadczonym kusznikiem, ale trenował z każdą bronią znaną ludzkiej rasie. Umieścił bełt w wyżłobionym rowku i wbił łoże kuszy mocno w ramię.
Przycisnął twarz do drewnianej ramy i w żelaznym kwadraciku, który służył jako celownik, zobaczył sylwetkę uciekającego Gerreona. Celowanie w dół zbocza w ruchomy cel nie było łatwe, ale gdy Myrsa już miał wystrze-lić, Gerreon zatrzymał się i obrócił twarzą w jego stronę.
Szermierz stał nieruchomo z rozpostartymi ramionami. Jego usta się poruszały, jakby mówił coś, czego nie sposób było usłyszeć w panującej dokoła wrzawie. Mimo że Myrsa znajdował się za daleko, żeby zrozumieć słowa, dokładnie wiedział, że Gerreon powiedział: Przykro mi.
– Dopiero będzie ci przykro, draniu – syknął Myrsa. – Jeszcze pożałujesz tego, co zrobiłeś, poczekaj no tylko.
Rozluźnił cięciwę i wypuścił bełt. Patrzył jak żelazny pocisk szybuje nad głowami Norsów prosto w kierunku serca Gerreona. Myrsa opuścił broń. Wiedział, że strzał był celny. Utkwił wzrok w Gerreonie czekając, aż grot go trafi.
Ale tak się nie stało.
Przypadkowy podmuch wiatru lub wola bogów, któż to może wiedzieć? Tak czy inaczej, bełt zadrgał w locie, gdy rozchyliły się pióra tworzące lotkę. Zamiast przeszyć Gerreonowi serce, śmiercionośny pocisk wbił się w jego w ramię. Szermierz zachwiał się i rzuciwszy Myrsie ponure spojrzenie wyra-żające głębokie rozczarowanie, obrócił się i pognał w dół wiaduktu. Po chwili był już poza zasięgiem najcelniejszego kusznika.
Myrsa przeklął i odrzucił bezużyteczną kuszę. Podbiegł do miejsca, gdzie Marius i Otwin zanieśli zakrwawione ciało Pendraga. Otoczony przez Białe Wilki mężczyzna leżał w ramionach króla berserkerów. Niesamowite, ale wciąż żył, mimo że krew cały czas buchała z rany i plamiła szmaty, którymi książę Otwin próbował go opatrywać. Jedno spojrzenie na szybko rozlewa-jącą się pod Pendragiem szkarłatną kałużę powiedziało Myrsie wszystko, co musiał wiedzieć.
Ukląkł przy swym władcy i przyjacielu. Pendrag zamrugał powiekami i otworzył oczy.
– Czy... go... zabiłeś? – wydyszał Pendrag, a na jego usta wystąpiła krwa-wa piana.
Odpowiedź przyszła Myrsie z trudem. Ogarnęła go taka żałość, że słowa uwięzły mu w gardle. Przez ułamek sekundy zastanawiał się nawet, czy nie okłamać Pendraga i nie powiedzieć mu, że został pomszczony, jednak trwało to tylko moment. Był honorowym wojownikiem, a Pendrag zasługi-wał na to, żeby znać prawdę.
– Nie, panie – wydusił wreszcie. – Raniłem go, ale uciekł.
– To dobrze – wyszeptał Pendrag.
Myrsa nie starał się zrozumieć, co książę mógł mieć na myśli. Był w sta-nie tylko pokiwać głową. U boku Pendraga klęknął Marius. W ręce trzymał Runiczny Kieł, który podał rękojeścią w stronę Unberogena.
– Twój miecz, bracie – powiedział Marius i Myrsa ze zdumieniem zauważył, że mężczyzna ma łzy w oczach. – Weź go po raz ostatni, gdy będziesz wstępował na dwór Ulryka.
Pendrag zacisnął palce wokół owiniętej skórą rękojeści niesamowitego miecza. Dłoń zostawiła czerwoną smugę na złotej głowni. Ból, który malo-wał się na jego twarzy, zniknął i zastąpił go wyraz spokoju i pogodzenia się losem, jakby ktoś właśnie wyszeptał mu do ucha słodkie słowa pociechy. Samo trzymanie miecza w dłoni wzmocniło Pendraga. Spojrzał na Myrsę jasnymi oczami, w których było widać żelazny opór.
– Wieczny Wojowniku – powiedział Pendrag i Myrsa nachylił się nad nim.
– Panie? Chcesz wygłosić ostatnie słowa?
– Tak – odparł Pendrag i podał mu Runiczny Kieł. – Od tej chwili miecz należy do ciebie.
-Nie – zaprotestował Myrsa, potrząsając przecząco głową.
– Nie jestem godzien, żeby go nosić.
– Zabawne... – uśmiechnął się słabo Pendrag. – Powiedziałem to samo. Ale musisz mnie posłuchać. To jest Runiczny Kieł, symbol Middenheim, a ja, przed tymi wszystkimi świadkami mianuję cię księciem Middenheim. Ten miecz cię potrzebuje i musisz go wziąć!
Myrsa przełknął głośno ślinę i spojrzał przez ramię na Mariusa i Otwina, jakby bezgłośnie prosząc ich o radę, co ma zrobić.
Marius pokiwał głową, a Otwin powiedział:
-No dalej, chłopcze. Weź go.
– Weź sobie do serca to, co będzie ci mówił, przyjacielu
– powiedział jeszcze Pendrag, a jego głos był coraz cichszy.
– Tak zrobię, panie – powiedział Myrsa. Położył dłoń na dłoni Pendraga i razem ścisnęli rękojeść Runicznego Kła. W ostrzu zaklęta była pradawna moc i mistrzostwo, a wraz z nimi przychodziła mądrość niedostępna zwy-kłym śmiertelnikom.
Pendrag westchnął i jego palce ześliznęły się z miecza. Po twarzy Myrsy popłynęły łzy, a Białe Wilki zawyły z rozpaczy. Żałośliwy jęk poniósł się wysoko do nieba, przywołując wilki Ulryka, aby przybyły po duszę wielkie-go wojownika i odprowadziły ją na miejsce wiecznego spoczynku.
Myrsa uniósł lśniące ostrze.
– Wiem, co muszę zrobić – oznajmił.
Kar Odacen stał na krawędzi lasu i obserwował ciemną aureolę wokół strzelistego szczytu. Wiedział, że żywot pysznego miasta dobiega końca. Czuł śmierć każdego człowieka, który ginął z ręki demonicznego lorda Khamatha. W jego żyłach również pulsowała rozkosz, jaką bestia czerpała z bezsensownej rzezi. Smakowała jak najsłodszy eliksir. Musiał uruchomić wszystkie swoje moce, żeby przyzwać tak straszliwego czempiona Boga Krwi. Musiał nawet zakląć w niego swoje własne życie, żeby przypieczęto-wać pakt.
Taki układ był niebezpieczny, ale moc, która płynęła z rzezi będącej sprawką demonicznego lorda, okazała się warta każdego ryzyka. Jego umysł i oczy zasnuwała krwawa mgła. Wszystko spostrzegał w czerwonych bar-wach – dar potwornej energii straszliwego demona. Bóg Kiwi nie lubował się w magii i teraz Kar Odacen musiał się bardzo wytężać, żeby zachować swoją czarnoksięską moc w obliczu tak straszliwej siły. Teraźniejszość była rozmazaną plamą krwi, a przyszłość wirującym chaosem możliwości, więc skupił się na przeszłości, żeby zachować samego siebie.
Uśmiechnął się na wspomnienie wyrazu twarzy Cormaca, kiedy do niego dotarło. Watażka wpadł do jeziora krwi, którego pojawienie się zwiastowa-ło przybycie demonicznej istoty. Zbyt późno zdał sobie sprawę, że cały czas był manipulowany po to, aby w jego osobie przygotować idealne naczynie na niszczyciela ludzkości. I pomyśleć, że roiło mu się, iż zwykły śmiertelnik może zostać instrumentem w rękach Mrocznych Bóstw! Na samą myśl chciało mu się śmiać.
Kar Odacen obserwował toczącą się w oddali walkę na wiadukcie, skąd dobiegały go tylko słabe odgłosy. Gdyby obywatele Imperium znali osta-teczne losy świata, to własnoręcznie poderżnęliby sobie gardła. Koniec Czasów miał nadejść w tej erze. Ludzkość zgubi to, że nie potrafi dostrzec katowskiej pętli zaciskającej się wokół jej szyi.
Strużka krwawej śliny popłynęła mu z kącika ust. Zamrugał gwałtownie oczami i zdał sobie sprawę, że wokół niego zaczęło się jakieś poruszenie. Zmusił się do otwarcia oczu i zobaczył, że leśne bestie unoszą głowy i węszą w powietrzu, a następnie gromadzą się w przerażonych grupkach. Kar Odacen poczuł, jak ogarnia go nieodparta chęć, żeby ich wszystkich wy-rżnąć w pień. Wiedział, że to działanie mocy Kharnatha, ale tylko najwyż-szym wysiłkiem woli zdołał się opanować.
Grupa bestii z głowami niedźwiedzi i wilków zgromadziła się niedaleko niego, grzebiąc łapami w ziemi i drapiąc pazurami powietrze. Ryczały przy tym i wyły, tym samym przekazując swój strach współbraciom zgroma-dzonym wokół Fauschlagu. Kar Odacen podszedł do najbliżej stojącej istoty – wysokiej bestii pokrytej ciemnymi, gadzimi łuskami o głowie olbrzymiego, rogatego byka.
– Co się dzieje? – zażądał wyjaśnień, czując w ustach ostry, żelazisty smak krwi.
Istota nie odpowiedziała. Kar Odacen spróbował przywołać swoje moce, aby ją zniszczyć, ale obecność demonicznego lorda przytłaczała i jego magia była bezradna. Potężna bestia potrząsnęła owłosionym łbem i splunęła krwistą plwociną, po czym obróciła się i zniknęła między drzewami. Jej stado ruszyło za nią. Wkrótce wszyscy zwierzoludzie zgromadzeni pod strzelistym szczytem poszli za ich przykładem.
– Dokąd idziecie? – wściekał się Kar Odacen, ale bestie zupełnie go igno-rowały.
– Odchodzą – odparł jakiś głos, w którym brzmiała nienawiść do samego siebie.
Kar Odacen obrócił się i złość momentalnie go opuściła, gdy zobaczył stojącego przed sobą Azazela. Z naramiennika sterczał mu żelazny bełt, a jego srebrna zbroja umazana była krwią.
– Co tutaj robisz, na Mroczne Bóstwa?! – wrzasnął Kar Odacen. – Powi-nieneś być na szczycie! Miałeś zdobyć mury Middenheim i obmyć się w Płomieniu Ulryka! Widziałem to na własne oczy!
– Może któregoś dnia – odparł Azazel, odwracając się i ruszając przed siebie. – Ale nie dzisiaj.
Nad świątynią zapadł mrok, a sylwetka demona odcinała się na tle cienia jeszcze głębszą czernią. Jego topór wył ze straszliwego głodu. Bicz owinął się wokół ramienia, a czaszki rechotały maniakalnym śmiechem. Sigmar odczołgał się od kolosalnego monstrum, wiedząc, że zostało mu jeszcze tylko kilka chwil życia.
Demon syknął, a jego gorący oddech cuchnął jak kostnica, przywodząc na myśl niezliczone, pozbawione głów trupy. Jego zbroja była pokryta za-skorupiałą krwią, a czarne futro śmierdziało spalonym mięsem. Stanął nad nim jak łowca śledzący ranną zwierzynę, rozkoszując się ostatnimi, darem-nymi chwilami oporu przed zadaniem ostatecznego ciosu.
Nie spuszczał z Sigmara wzroku i dzięki temu przez chwilę Imperator ujrzał człowieka uwięzionego w ciele potwora, rozdartą duszę, której użyto jako wrót dla istoty ucieleśniającej szaleństwo i śmierć, żeby mogła wejść do tego świata. Gdzieś w środku demona Cormac Krwawy Topór rozko-szował się zniszczeniem swego śmiertelnego ciała, gdyż odbyło się to ku chwale potężnego wcielenia Mrocznych Bóstw. Ręka Sigmara zacisnęła się na trzonku Ghal-maraza. Młot zapłonął bla-skiem i cienie rozpierzchły się nieco. Powstał i demon ryknął, jakby ucieszył się z tego, że w końcu znalazł godnego siebie przeciwnika. Zamachnął się toporem i Sigmar nadstawił swoją broń.
Młot i topór, dwie bronie wykute przez mistrzów w swej sztuce, spotkały się ze szczękiem stali i trysnęły karmazynowe iskry. Eksplodowała ogłu-szająca fala uderzeniowa. Ostatnie kolumny i łuki świętego budynku rozpa-dły się w proch. Płomień Ulryka migotał jak świeczka wystawiona na po-dmuchy huraganu, ale palił się jasno w obliczu sił, których celem było go ugasić.
Lodowaty płomień zapłonął jaśniej niż kiedykolwiek i Sigmar wiedział, że Ulryk jest z nim.
– Jestem gotów na ciebie – powiedział Sigmar, a demon uniósł swój topór jakby w groteskowym pozdrowieniu.
Człowiek i demon spotkali się w ruinach świątyni, a niebo pokryło się szkarłatem, jak podczas zachodu słońca ostatniego dnia świata.
Sigmar zaatakował demona. Ogromna, przerażająca postać zamachnęła się olbrzymim toporem, który został stworzony, żeby niszczyć i zabijać. Sigmar zanurkował pod śmiercionośnym ostrzem i wbił Ghal-maraza w bok bestii. Mosiężna zbroja pękła od silnego ciosu i wokół rozprysło się jeszcze więcej czarnej krwi. Topiła ona żelazo i kamień, ale Ghal-maraz był na nią odporny, co doprowadzało demona do szału.
Topór opadł i Sigmar rzucił się na bok. Ostrze przecięło powietrze, ale zaraz potem błysnęło ciemne światło i ostrze przemieściło się na rękojeści, uderzając Sigmara w pierś.
W tym ciosie była cała niegodziwość i złość, jaka została zaklęta w de-monicznym toporze. Zbroja Sigmara pękła. Runy ochronne zamigotały i rozpaliły się do białości, kiedy zniszczyła je surowa, pierwotna moc Boga Krwi. Sigmar poczuł żar palący skórę na piersi, na zawsze naznaczający go pismem krasnoludzkich kowali run. Poczuł pękające żebra i krew try-skającą z ust, kiedy wbiło go w ruiny świątyni. Upadł na ziemię obok Pło-mienia Ulryka, wciąż kurczowo ściskając trzonek Ghal-maraza. Zbroja od-padła z jego ciała w poczerniałych kawałkach. Przewrócił się na bok i pod-ciągnął na jednym łokciu, a demon wzniósł topór, żeby zadać ostatni cios.
Wtem w świątyni rozległo się echem wycie wilków i obaj poczuli po-dmuch mroźnego wiatru. Płatki śniegu i odłamki lodu zawirowały wokół nich, buchając z płomienia pośrodku świątyni. Sigmar nabrał w płuca zimnego powietrza i poczuł ukłucie bólu. Demon zasyczał, gdy spotkały się lód i ogień.
Sigmar miał niezachwianą pewność, że był to oddech samego Ulryka.
Tak samo jak wiedział, że nie został on przeznaczony dla niego.
Usłyszał krzyk wojownika, okrzyk żalu i wściekłości, odwagi i oddania. W tej samej chwili z brzucha demona wystrzeliło srebrne ostrze. Miecz płonął zimnym ogniem, a pokryta runami powierzchnia wchłaniała w siebie oddech Ulryka, tworząc w tym miejscu wir lodu i śniegu.
Sługa ciemności ryknął, walcząc, żeby uchować swą istotę od rozpadu w obliczu tej nowej mocy. Sigmar z trudem wstał, patrząc na demona nabitego na miecz wojownika w nieskazitelnej białej zbroi.
Mężczyznę otaczało oślepiające, jasne światło i Sigmar dopiero po chwili zorientował się, że był to Myrsa, Wieczny Wojownik z Middenheim. Oddech Ulryka nie został przeznaczony dla Sigmara, ale dla tego bohatera, który poprzysiągł złożyć życie w obronie miasta. Miecz, którym Myrsa przebił demona, nie był dziełem ludzkich rąk, ale oślepiająco białym, lodowym odłamkiem, odpryskiem mocy samego Boga Wilków zesłanej na ziemię, że-by zabić wcielenie jego nieprzyjaciół.
Sigmar ucieszył się na widok Myrsy, ale zaraz potem poczuł straszliwe ukłucie w sercu i ogarnęła go czarna rozpacz. Mógł być tylko jeden powód, dla którego Wieczny Wojownik dzierżył Runiczny Kieł.
Z sekundy na sekundę sylwetka demona coraz gwałtowniej drżała i mi-gotała. Jego siła i wola przetrwania były równie potężnymi mocami, jak te, które próbowały go zniszczyć. Sigmar wiedział, co musi zrobić i zdawał so-bie sprawę, że jest to jego jedyna szansa. Włożył Ghal-maraza do Płomienia Ulryka. Pozwolił, żeby obuch zajął się lodowatym ogniem i przyjął moc bo-ga.
Młot płonął bielą. Imperator ruszył w stronę bestii. Przeskakiwał po powalonych kamieniach, aż wreszcie zrównał się z piersią demona i rzucił się w stronę jego rogatej głowy.
Oczy istoty rozbłysły, ale nawet demoniczna wściekłość nie była w sta-nie powstrzymać Sigmara przed zadaniem tego ciosu.
Ghal-maraz uderzył z hukiem w pierś demona, który eksplodował na ty-siąc kawałków koloru najczarniejszej nocy. Zawyły złowrogie siły, a niebo rozdarły błyskawice. Ciało demonicznego lorda zostało wessane z powro-tem do przeklętego królestwa, z którego przybył. W zniszczonej świątyni rozszalały się zimowe wiatry i Sigmara owionął porywający, ostry wir lodu i mroźnego powietrza. Jego ciało zapłonęło straszliwym zimnem, ale on z ulgą przyjął lodowaty dotyk.
Opadł na ziemię i na chwilę stracił dech w piersiach. Płomień Ulryka wezbrał życiem i mocą. Ogień rozlał się po podłodze i zaczął się błyska-wicznie rozprzestrzeniać po wszystkich powierzchniach jak cieniutka war-stewka rozlanego oleju. Skały zajęły się niebieskim płomieniem, a zwłoki drgały, gdy po nich przechodził.
Święty ogień, który miał oczyścić Middenheim z plugastwa, zaczął się rozprzestrzeniać po całym mieście. Wkrótce płonął już cały świat.
* * *
Płomień Ulryka zalał miasto jak wzburzona fala – paląca się, spieniona rzeka niebieskiego ognia, od której szło wycie wilków i lodowaty wiatr. Płomień nie parzył, mimo że ryczał równie zachłannie jak jego odpowiednik ze świata śmiertelników, ale nic, czego dotknął, nie miało pozostać takie samo. Olbrzymia kolumna zimowego ognia uniosła się pośrodku miasta, sięgając nieba, a następnie rozlała zimnym, niebieskim światłem jak okiem sięgnąć po całej krainie.
Wojownicy z Middenheim zawyli jak wilki, gdy opromieniła ich boska moc. Oczy zabłysły blaskiem zimy. Ich ostrza zaczęły siać śmierć, a Norso-wie w bezlitosnych oczach przeciwników odczytali los pokonanego lorda Kharnatha.
U boku każdego wojownika, bez względu na to czy był Middenlandczy-kiem czy nie, pojawiła się migocząca postać wilka utkanego z niebieskiego ognia. Boskie zwierzęta kąsały i gryzły Norsów, rozdzierając gardła i odry-wając ciało od kości za pomocą widmowych szponów. Nie imało się ich żadne ostrze. Atakowały przeciwników z całą siłą swego pana.
Norsów ogarnęła panika i zaczęli uciekać w popłochu przed falą strasz-liwych duchów i wojowników zimy. Wiadukt stał się sceną okrutnej rzezi, gdzie wilki z północy i obywatele miasta bez litości wyrzynali uciekających wrogów.
Pośród wycia wilków i huku wiatru przedarł się nagle inny dźwięk. Dźwięk, który obrońcy Middenheim tak rozpaczliwie chcieli usłyszeć.
Ogromna ludzka armia zwiastowała swoje przybycie gromkim odgłosem wielkich rogów bojowych.
Wynurzyli się z lasu – dziesięć tysięcy wojowników z całego Imperium. Ze wschodu przybyli Asobornowie, Cherusenowie i Taleutenowie. Tysiąc rydwanów prowadzonych przez królową Freyę uderzyło w Norsów, a tuż za nimi do ataku ruszyły Czerwone Kosy księcia Krugara. Grupki wyjących opętańczo cheruseńskich dzikusów spadły na niedobitki ludzi i bestii, a ich pomalowane ciała lśniły w blasku bijącym ze szczytu Fauschlagu.
Z południa nadeszli Endalowie, Brigundianie i Menogoci – wojownicy, którzy maszerowali dzień i noc, żeby dotrzeć do swego Imperatora i wal-czyć u jego boku.
Endalskie Krucze Hełmy ścigały i dobijały Norsów uciekających z wia-duktu. Książę Aldred wycinał sobie drogę między spanikowanymi wrogami potężnymi zamachami Czerepu Ulfa. Obok niego jechała księżniczka Marika na karym koniu i wypuszczała strzały ze zgrabnie zakrzywionego łuku.
Merogeńscy włócznicy zepchnęli konnych Norsów na ostrza Menogotów i Brigundian. Markus i Siggurd skwapliwie wykorzystywali możliwość, żeby siać spustoszenie między wrogami. Ostagoccy szermierze cięli barbarzyń-skich czempionów ciosami, które były równie śmiercionośne, co eleganckie. Królewskie ostrze księcia Adelharda pustoszyło szeregi każdej grupy wro-ga, jaka ośmieliła się podejść wystarczająco blisko.
W ciągu godziny Fauschlag został otoczony przez wojowników Impe-rium i przypieczętowano zagładę Norsów. O zachodzie słońca Płomień Ulryka powrócił do zrujnowanej świątyni, a zimowe wiatry i widmowe wil-ki do królestwa bogów.
Tylko dwóm osobom udało się uciec przed zemstą Imperium – łkającemu szermierzowi w srebrnej zbroi i wrzeszczącemu szaleńcowi, z którego oczu płynęła krew.
Zbiegli do lasu, aby skryć się w jego cieniu, a tam już czekały na nich be-stie.
Sigmar spotkał się z książętami na szczycie wiaduktu.
Krugar i Aloysis stali obok siebie. Dopiero teraz na własne oczy zobaczy-li, co mogłoby się stać, gdyby zawiodła ich przyjaźń, więc trzymali się jesz-cze bliżej. Freya prezentowała się równie olśniewająco jak zwykle. Jej złota zbroja spryskana była krwią Norsów, a bujna czupryna malowniczo rozwi-chrzona. Książę Aldred i księżniczka Marika, oboje w błyszczących czarnych zbrojach, uśmiechnęli się ciepło na jego widok.
Południowi książęta, Siggurd, Markus i Henroth, skłonili się przed nim nisko. Ich twarze były wymizerowane od długiego i wyczerpującego mar-szu, ale też rozjaśnione radością, gdyż dotarli na czas. Adelhard z Ostagotów zamachnął się Ostavrathem w olśniewającej paradzie, a następnie schował pradawne ostrze do pochwy i skłonił się przed Sigmarem.
Conn Carsten, mimo że jeszcze oficjalnie nie został mianowany na księcia Imperium, zasłużył sobie na prawo stania w jednym szeregu z wielkimi bo-haterami. Jego zazwyczaj ponurą twarz rozjaśniał nikły uśmiech wyrażający radość z wielkiego zwycięstwa. Za nim endalscy i udosescy dudziarze grali w triumfalnej harmonii.
Zakrwawieni i potwornie zmęczeni Otwin i Marius podtrzymywali się nawzajem. Nietypowi z nich byli Bracia Miecza, ale walczyli u swego boku przez całą bitwę i obydwaj wykazali się odwagą oraz heroizmem.
Brakowało tylko jednego księcia i Sigmar poczuł ucisk w sercu na myśl o jego stracie.
Alaryk, Wolfgart, Redwane i nowy książę Middenheim stali nad ciałem Pendraga, zabitego Brata Miecza i najlepszego przyjaciela. Wszyscy trzej cierpieli, ale żaden z nich nie pozwoliłby sobie na to, żeby nie uczestniczyć w tej wzniosłej chwili. Twarz Myrsy nie wyrażała żadnych emocji, ale Wol-fgart i Redwane nie kryli łez. Nawet Alaryk, wojownik z rasy, dla której ludzkie życie było tylko ulotną chwilą, uronił kilka łez nad Pendragiem.
Brat Miecza Sigmara był owinięty w płachtę niebiesko– -białego mate-riału, ponieważ wojownicy z Middenheim użyli sztandaru miasta jako ca-łunu. Sigmar nie mógł sobie wyobrazić gestu, który byłby bardziej na miej-scu. Myrsa dzierżył teraz Runiczny Kieł, ale żeby oddać honor poległemu Pendragowi, ułożył wspaniałe ostrze na piersi zabitego księcia.
Mimo że Sigmar był wykończony, to przed książętami stał dumny i wy-prostowany. Gdyby tego nie zrobił, zhańbiłby ludzi, którzy tego dnia wal-czyli i ginęli w obronie Middenheim.
Próbował wymyślić mowę, która wyrażałyby jego wdzięczność za łaskę, jaką został obdarzony, mając takich przyjaciół, ale słowa więzły mu w gar-dle. Stał pomiędzy książętami, a z jego oczu płynęły łzy. Opłakiwał wszyst-ko, co stracili tego dnia, przyjaciół z którymi nigdy więcej nie będą się śmiać, braci, ojców i synów, którzy nigdy nie wrócą do domów.
Książę Siggurd wystąpił do przodu z dłonią na rękojeści miecza.
– Nie wiedziałem, czy przybędziecie – wydusił wreszcie Sigmar.
— Wezwałeś nas, więc przybyliśmy – powiedział Siggurd. – I tak będzie już zawsze.