Glen Cook
Ogień w jego dłoniach
Tom IV cyklu „Imperium grozy”
Przełożył Jan Karłowski
Data wydania oryginału: 1984
Data wydania polskiego: 2000
Spis treści
•
Rozdział pierwszy – Narodziny mesjasza
•
Rozdział drugi – Ziarna nienawiści, korzenie wojny
•
Rozdział trzeci – Drobna potyczka w innym miejscu i czasie
•
Rozdział czwarty – Świst szabli
•
Rozdział piąty – Cień nad fortecą
•
Rozdział szósty – Do obcych królestw
•
Rozdział siódmy – Wadi el Kuf
•
Rozdział ósmy – Zamek wierny i zdecydowany
•
Rozdział dziewiąty – Dojrzewanie żołnierzy
•
Rozdział dziesiąty – Potyczka przy Słonym Jeziorze
•
Rozdział jedenasty – Uderza grom
•
Rozdział dwunasty – Nocne dzieło
•
Rozdział trzynasty – Anioł
•
Rozdział czternasty – Skradzione sny
•
Rozdział piętnasty – Król Bez Tronu
Książkę tę dedykuję Jenny Menkinnen, bibliotekarce, której niezmordowanemu
wysiłkowi zawdzięczam, że podczas wszystkich lat chłopięcej młodości moja łódź
nigdy nie zboczyła z kursu. Być może to wszystko jest Twoją winą.
Rozdział pierwszy
Narodziny mesjasza
[top]
Karawana przepełzła przez kamieniste koryto wadi i zaczęła zakosami wspinać się
między wzgórza. Znudzone wielbłądy wydeptywały szlak, wyzutymi z wdzięku kro-
kami pokonując kolejne mile znaczące ich żywoty. Całość niewielkiej, znużonej kara-
wany składała się z dwunastu umęczonych zwierząt i sześciu wyczerpanych ludzi.
Zbliżali się już do kresu swej podróży. Odpoczną krótko w El Aquila i znowu po-
dejmą przeprawę przez Sahel, udając się po kolejny ładunek soli.
Obserwowało ich dziewięć par oczu.
Teraz wielbłądy niosły na swych grzbietach słodkie daktyle, szmaragdy z Jebal al Alf
Dhulquarneni i relikty epoki imperialnej cenione przez kupców z Hellin Daimiel. Za-
płatą za towary będzie sól wydobyta z dalekiego zachodniego morza.
Karawanie przewodził posunięty w latach kupiec Sidi al Rhami. To on kierował ro-
dzinnym interesem. Towarzyszyli mu bracia, kuzyni i synowie. Najmłodszy chłopak,
Micah, ledwie skończył dwanaście lat — była to jego pierwsza podróż rodzinną trasą.
Tych, którzy obserwowali ich czujnie z ukrycia, nie obchodziło, kogo mają przed
sobą.
Ich wódz wyznaczył każdemu jego ofiarę. Poruszyli się niechętnie. Powietrze drżało
od upału, słońce całą mocą swego blasku prażyło ich głowy. Był to najgorętszy dzień
najgorętszego lata, jakie pamiętano.
Wielbłądy, ciężko stąpając, weszły w śmiertelną pułapkę wąwozu.
Bandyci wyskoczyli zza skał. Wyli niczym szakale.
Trafiony w głowę, Micah padł jako pierwszy. W uszach aż mu zadzwoniło od siły
ciosu. Ledwie starczyło mu czasu, by pojąć, co się dzieje.
Wszędzie, dokądkolwiek podróżowała karawana, ludzie gadali, że jest to lato zła.
Nigdy dotąd słońce nie było tak palące, a oazy tak suche.
W rzeczy samej, musiało być to lato zła, skoro niektórzy upadli tak nisko, by rabować
karawany z solą. Starożytne prawa i obyczaje chroniły je nawet przed łupieżczymi
praktykami poborców podatkowych — tych bandytów, których usprawiedliwiał fakt,
że kradli w imię króla.
Micah odzyskał świadomość kilka godzin później. Niewiele potrzebował czasu, aby
pożałować, że również nie zginął. Ból potrafił znieść. Był w końcu synem Hammad al
Nakir. A dzieci Pustyni Śmierci szybko hartowały się w ognistym palenisku.
Myśl o śmierci sprowadziła nań bezradność, jaką odczuwał.
Nie potrafił odstraszyć padlinożerców. Był zbyt słaby. Usiadł i płakał, podczas gdy
hieny szarpały ciała jego krewnych i wadziły się o smaczniejsze kąski.
Wokół spoczywały ciała dziewięciu ludzi i jednego wielbłąda. Chłopak sam był w
bardzo kiepskim stanie. Przy każdym ruchu dzwoniło mu w uszach i dwoiło się w
oczach. Chwilami wydawało mu się, że słyszy wołanie. Nie zwracał na nie uwagi,
tylko uporczywie brnął w stronę El Aquila, wyczerpującymi, skromnymi Odysejami
długości stu jardów.
Co chwila tracił przytomność.
Za piątym lub szóstym razem zbudził się w niskiej jaskini, którą wypełniała ciężka
woń charakterystyczna dla lisa. Ból łupał to w jednej, to w drugiej skroni. Przez całe
życie nękały go bóle głowy, jednak nigdy aż tak nieznośne jak ten. Jęknął. Z jego ust
wydobył się żałosny pisk.
— Ach. Obudziłeś się już. Dobrze. Masz, wypij to.
W głębokim cieniu dostrzegł sylwetkę przykucniętego człowieka, niskiego i niezwy-
kle starego. Pomarszczona dłoń podała mu blaszany kubek. Jego dno ledwie zwilżała
jakaś ciemna, aromatyczna ciecz.
Micah wypił wszystko. I znów pogrążył się w zapomnieniu.
Jednak nie przestał słyszeć odległych głosów, które bez końca mówiły o wierze, Bogu
i przeznaczeniu, jakie staje przed synami Hammad al Nakir.
Anioł opiekował się nim przez całe tygodnie i karmił go nie milknącymi nawet na
moment litaniami dżihad. Czasami, w bezksiężycowe noce, brał Micaha na grzbiet
swego skrzydlatego konia, by pokazać mu wielki świat. Argon. Itaskię. Hellin Da-
imiel. Gog-Ahlan — obrócone w ruinę. Dunno Scuttari. Necremnos. Throyes.
Freylandię. Samą Hammad al Nakir, Pomniejsze Królestwa i jeszcze tyle, tyle innych
krain. I bez końca powtarzał mu anioł, że ziemie te należy zmusić, by ugięły swe ko-
lana przed Bogiem, jak to uczyniły za dni Imperium. Bóg, wieczny przecież, był cier-
pliwy. Bóg był sprawiedliwy. Bóg wszystko rozumiał. Ale Boga niepokoiło odstęp-
stwo jego Wybranych. Nie dbali już o to, by nieść Prawdę pośród ludy.
Anioł nie chciał odpowiadać na żadne pytania. Karcił tylko synów Hammad al Nakir,
którzy pozwolili, by pachołkowie Złego stępili ich wolę służenia Prawdzie.
* * *
Cztery wieki przed narodzinami Micaha al Rhami istniało miasto zwane Ilkazarem,
którego władza objęła cały zachód. Jednak jego królowie byli okrutni i nazbyt często
pozwalali, by kierowały nimi podszepty czarowników, myślących wyłącznie o wła-
snej korzyści.
A czarowników tych ścigało starożytne proroctwo. Głosiło ono, że przez kobietę Im-
perium spotka zagłada. Nic więc dziwnego, iż ci ponurzy nekromanci bez śladu lito-
ści gładzili wszystkie władające Mocą kobiety.
Za rządów Yilisa, ostatniego Imperatora, spalono kobietę o imieniu Smyrena.
Pozostawiła syna; istnienie dziecka umknęło uwagi jej katów. Syn ów wyemigrował
do Shinsan. Uczył się pod kierunkiem Tervola i Książąt Taumaturgów Imperium
Grozy. A potem powrócił, zgorzkniały i przepełniony żądzą zemsty.
Teraz był już potężnym czarownikiem. Pod jego sztandary ściągali wszyscy wrogo-
wie Imperium. Rozpętał najokrutniejszą z wojen, jakie pamiętała ta ziemia. Czarow-
nicy Ukazani także byli potężni, a oficerowie i prości żołnierze Imperium wierni i za-
prawieni w bojach. Czary wędrowały pośród niekończących się nocy i pożerały całe
narody.
Za owych czasów Imperium było żyzne i bogate. Wojna uczyniła z niego rozległą,
kamienistą równinę. Koryta wielkich rzek zamieniły się w kanały martwego piasku, a
kraina zyskała sobie miano Hammad al Nakir, Pustyni Śmierci. Potomkowie królów
— obróceni w drobnych watażków band obszarpańców — rzezali się w maleńkich
krwawych waśniach o błotniste dziury nazywane oazami.
Tak było, dopóki jedna z rodzin, mianowicie Quesani, nie zdobyła pozycji nominal-
nego przynajmniej suwerena na terytorium pustyni, zapewniając tym samym kruchy,
często zrywany pokój. Dopiero wtedy na poły spacyfikowane plemiona zaczęły
wznosić niewielkie osady i odnawiać stare świątynie.
Synowie Hammad al Nakir byli ludem religijnym. Jedynie wiara w to, że trudy, jakie
przeżywają, stanowią próbę zesłaną im przez Boga, pozwalała znieść upalną pogodę,
pustynię i dzikość sąsiadów. Tylko niewzruszone przekonanie, że Bóg pewnego dnia
zlituje się i przywróci im należne miejsce pośród narodów, dawało siły do dalszego
borykania się z życiem.
Ale religia ich imperialnych przodków stosowna była dla ludów osiadłych, rolników i
mieszkańców miast. Hierarchie teologiczne nie upadły wraz z ziemskimi. W miarę
jak pokolenia mijały, a Pan nie chciał się zlitować, zwykli ludzie oddalali się coraz
bardziej od kapłanów, którzy niezdolni wyzbyć się historycznej inercji, nie potrafili
zaadaptować dogmatów do warunków życia plemion koczowniczych, przyzwyczajo-
nych ważyć wszystko na delikatnych szalach śmierci.
* * *
Lato było chyba najsroższe od czasu tych, które przyszły bezpośrednio po Upadku.
Zbliżająca się jesień nie niosła żadnej obietnicy ulgi. Oazy wysychały. Gwaranto-
wany przez władzę porządek powoli wymykał się z rąk Korony i kapłanów. Narastał
chaos, w miarę jak zdesperowani ludzie powracali do trybu życia zamkniętego w
błędnym kręgu wzajemnych napaści i mszczenia doznanych krzywd, młodsi kapłani
zaś występowali przeciwko starszym w kwestii religijnego sensu suszy. Gniew, cał-
kowicie wymykający się spod kontroli, wędrował po obnażonych wzgórzach i wy-
dmach. Niezadowolenie czaiło się w każdym cieniu.
Ziemia wsłuchiwała się w poszeptywania nowego wiatru.
A pewien stary człowiek usłyszał jakiś odgłos. Fakt, że nań zareagował, miał stać się
jednocześnie jego przekleństwem i uświęceniem.
Ridyah Imam al Assad najlepsze swoje dni miał już dawno za sobą. Przeżył pięćdzie-
siąt lat w kapłaństwie, obecnie był zupełnie ślepy. Niewiele więc mógł uczynić w
służbie swego Pana. Teraz to Jego słudzy powinni troszczyć się o niego.
Oni jednak dali mu miecz i ustawili, by strzegł tego stoku. Nigdy w życiu nie miał ani
dość siły, ani woli, by nauczyć się władania bronią. Nawet gdyby ktoś z el Habib wy-
brał tę drogę, aby ukraść wodę ze źródeł czy zbiorników Al Ghabha, nie miał zamiaru
nic w tej sprawie zrobić. Przed zwierzchnikami tłumaczyłby się słabym wzrokiem.
Starzec żył prawdziwie wedle zasad swej wiary. Uważał siebie za bliźniego wszyst-
kich ludzi na całej Ziemi Pokoju, nie miał więc nic przeciwko temu, by korzystny los,
jaki przypadł mu w udziale, dzielić z tymi, których Pan kazał mu prowadzić.
Świątynia Al Ghabha dysponowała wodą. El Aquila nie miała ani kropli. Nie rozu-
miał, dlaczego jego przełożeni byli zdolni posunąć się aż do obnażenia stali, by
utrzymać tę przeciwną naturze nierównowagę.
El Aquila leżała po jego lewej stronie, odległa o milę. Nędzna wioska stanowiła ośro-
dek życia plemienia el Habib. Masyw Świątyni i klasztoru, w którym mieszkał al As-
sad, wznosił Się ku niebu dwieście jardów za jego plecami. Klasztor stanowił miej-
sce, w którym u schyłku życia szukali schronienia kapłani zachodniej pustyni.
Źródło odgłosu znajdowało się gdzieś w dole kamienistego stoku, którego kazano mu
strzec.
Al Assad pobiegł truchtem w tamtą stronę, kierując się w znacznie większej mierze
słuchem niźli spojrzeniem pokrytych kataraktą oczu. Po chwili usłyszał znowu ten
odgłos. Brzmiał niczym mamrotanie człowieka konającego na łożu tortur.
Znalazł chłopca leżącego w cieniu głazu.
Na pytania „Kim jesteś?” oraz „Potrzebujesz pomocy?” — nie uzyskał żadnej odpo-
wiedzi. Ukląkł. Bardziej z tego, co wyczuł dotykiem palców, niźli z tego, co zoba-
czył, wyrozumował, iż odnalazł ofiarę pustyni.
Zadrżał, znajdując pod opuszkami popękaną, pokrytą strupami, spaloną słońcem
skórę.
— Dziecko — wymruczał. — I to nie z El Aquila.
Doprawdy, niewiele już życia młodzieńcowi pozostało. Słońce wypaliło zeń prawie
wszystkie siły, wysysając nie tylko ciało, lecz i ducha.
— Chodź, mój synu. Wstań. Jesteś już bezpieczny. Dotarłeś do Al Ghabha.
Młodzieniec nie odpowiedział. Al Assad spróbował go podnieść. Chłopiec ani mu
przeszkadzał, ani pomagał. Imam nie był w stanie skłonić go do żadnej reakcji. Naj-
wyraźniej stracił resztki woli życia, stać go było tylko na bezładne mamrotanie, które
jednak zadziwiająco układało się w słowa:
— Wędrowałem z Aniołem Pańskim. Widziałem mury Raju. — Po chwili jednak zu-
pełnie stracił świadomość. Al Assad nie potrafił podnieść go znowu.
Starzec pokonał całą długą i bolesną drogę z powrotem do klasztoru, zatrzymując się
co pięćdziesiąt jardów, aby zwrócić się do Pana z prośbą o oszczędzenie swego życia,
przynajmniej do czasu, aż doniesie opatowi o znalezieniu potrzebującego pomocy
dziecka.
Jego serce znowu zaczęło gubić rytm. Doskonale zdawał sobie sprawę, że już nie-
długo Śmierć weźmie go w swe ramiona.
Al Assad nie obawiał się już Mrocznej Pani. Nękany bólami i ślepotą, wręcz wypatry-
wał końca wszelkiej udręki, jaki znajdzie w jej objęciach. Błagał jednak o chwilę
zwłoki, która pozwoli mu spełnić ostatni dobry uczynek.
Doprowadziwszy tę ofiarę pustyni wprost do niego i na ziemię Świątyni, Pan złożył
tym samym obowiązek na jego barkach i na barkach wszystkich pozostałych kapła-
nów.
Śmierć usłyszała i wstrzymała swą dłoń. Być może przewidziała czekające na nią w
przyszłości bogatsze żniwa.
Opat z początku mu nie uwierzył i nawet skarcił za porzucenie wyznaczonego poste-
runku.
— To sztuczka el Habib. W tej chwili z pewnością kradną nam wodę — stwierdził.
Ale al Assad przekonał go, co bynajmniej nie napełniło opata zadowoleniem. —
Ostatnią rzeczą, jakiej nam trzeba, jest kolejna gęba do wykarmienia.
— „Mieliście chleb i nie nakarmiliście go? Mieliście wodę i nie napoiliście go? A
więc powiadam wam...”
— Oszczędź mi cytatów, bracie Ridyah. Zajmiemy się nim. — Opat pokręcił głową.
Na myśl o Mrocznej Pani sięgającej po al Assada odczuwał delikatne dreszcze rado-
snego podniecenia. Starzec z całą swą szczerością stawał się już naprawdę zbyt
uciążliwy. — Zobacz. Już go niosą.
Bracia opuścili nosze na ziemię przed opatem, który zbadał udręczone dziecko. Nie
potrafił ukryć odrazy.
— To jest Micah, syn kupca solnego al Rhamiego. — I z tymi słowami zdjęła go
groza.
— Ale przecież minął już miesiąc od czasu, jak el Habib znaleźli karawanę! — prote-
stował jeden z braci. — Nikt nie byłby w stanie tak długo przeżyć na pustyni.
— Mówił, że opiekował się nim anioł — powiedział al Assad. — Mówił, że widział
mury Raju.
Opat spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
— Stary ma rację — oznajmił jeden z braci. — Kiedy go tutaj nieśliśmy, również coś
mamrotał. O tym, że widział złote sztandary powiewające z wieżyc Raju, że anioł po-
kazał mu szeroki świat, a także, że Pan nakazał mu, aby przywiódł Wybranych na po-
wrót do Prawdy.
Cień przemknął przez oblicze opata. Zaniepokoiły go te słowa.
— Może rzeczywiście widział anioła — zasugerował któryś z mnichów.
— Nie bądź głupi — zdenerwował się opat.
— On żyje — przypomniał mu al Assad. — Chociaż nie miał najmniejszych szans,
by przeżyć.
— Był z bandytami.
— Bandyci uciekli przez Sahel. El Habib znaleźli ich ślady.
— A więc z kimś innym.
— Z aniołem. Nie wierzysz w anioły, bracie?
— Oczywiście, że wierzę — pośpiesznie odparł opat. — Po prostu nie sądzę, że obja-
wiają się synom kupców solnych. Przez niego przemawia pustynne szaleństwo. Zapo-
mni o wszystkim, kiedy dojdzie do siebie. — Opat rozejrzał się dookoła. I nie był za-
dowolony z tego, co zobaczył. Wszyscy mieszkańcy Świątyni zebrali się wokół
chłopca, a na zbyt wielu twarzach ujrzał pragnienie wiary. — Achmed, zawołaj do
mnie Mustafa el Habiba. Nie. Czekaj. Ridyah, ty znalazłeś chłopca. Ty pójdziesz do
wioski.
— Ale dlaczego?
Opatowi przyszło do głowy formalne zastrzeżenie. Wydawało się znakomitym sposo-
bem wyjścia z kłopotów, których chłopak już zdążył przysporzyć.
— Nie możemy się tutaj nim opiekować. Nie został wyświęcony. A zanim będziemy
mogli go wyświęcić, musi poczuć się lepiej.
Al Assad popatrzył złym okiem na swego przełożonego. Potem, przepełniony
gniewem, który tłumił jego ból i znużenie, wyruszył do wioski El Aquila.
Ataman plemienia el Habib był nie bardziej zadowolony z wieści, jakie przyniósł,
niźli wcześniej opat.
— A więc znalazłeś dzieciaka na pustyni? Co chcesz, żebym z nim zrobił? To nie
moja sprawa.
— Dotknięci nieszczęściem są naszą wspólną sprawą — pouczył go al Assad. — Na
ten temat właśnie opat chciałby z tobą osobiście porozmawiać.
Opat rozpoczął rozmowę od podobnej uwagi, stanowiącej replikę na identyczne za-
strzeżenie. Potem zacytował jakieś pismo. Mustaf odpowiedział fragmentem, do któ-
rego wcześniej odwołał się al Assad. Opat z trudem utrzymał nerwy na wodzy.
— Nie jest wyświęcony.
— Wyświęćcie go. Na tym polega wasza rola.
— Nie możemy tego zrobić, póki nie odzyska pełni władz umysłowych.
— Dla mnie on nic nie znaczy. A wy jeszcze mniej.
Dużo złych uczuć zalegało między nimi. Nie minęły jeszcze dwa dni, odkąd Mustaf
zwrócił się do opata z prośbą o pozwolenie na zaczerpnięcie wody ze źródła Świątyni.
Opat odmówił.
Al Assad natomiast wcześniej chytrze poprowadził wodza drogą wiodącą przez
ogrody Świątyni, gdzie bujne kwiecie na gazonach głosiło chwałę Boga. Mustaf nie
był więc w szczególnie odpowiednim nastroju na okazywanie miłosierdzia.
Opat natomiast znalazł się w potrzasku. Zasada czynienia dobra stanowiła najwyższe
prawo Świątyni. Nie ośmieliłby się zlekceważyć jej na oczach swych braci,
zwłaszcza, jeśli chciał nadal piastować swój urząd. Z drugiej jednak strony, by-
najmniej nie miał zamiaru pozwalać chłopcu na mamrotanie heretyckich szaleństw w
miejscu, gdzie mogły wzburzyć myśli jego owieczek.
— Mój drogi przyjacielu, wiele gorzkich słów padło między nami, kiedy dyskuto-
waliśmy ostatnio. Być może zbyt pochopnie podjąłem decyzję.
Na obliczu Mustafa pojawił się drapieżny uśmiech.
— Może.
— Dwadzieścia beczek wody? — zaproponował opat.
Mustaf ruszył w kierunku drzwi.
Al Assad ze smutkiem pokręcił głową. Będą się targować jak kupcy, podczas gdy
chłopak leży umierający. Z niesmakiem opuścił pomieszczenie, udając się do swojej
celi.
Nie minęła godzina, jak spoczął wreszcie w objęciach Mrocznej Pani.
* * *
Micah obudził się nagle, w pełni zmysłów, świadom, że minęło wiele czasu. Ostatnie
w miarę jasne wspomnienia dotyczyły wędrówki u boku ojca, kiedy to karawana po-
konywała ostatnią milę drogi do El Aquila. Krzyki... cios... ból... pamięć szaleństwa.
Wpadli w zasadzkę. Gdzie był teraz? Dlaczego nie umarł? Anioł... Przypomniał sobie
anioła.
Powracały urywki wspomnień. Został zwrócony życiu, aby stać się misjonarzem Wy-
branych. Adeptem.
Podniósł się z siennika. Od razu zawiodły go nogi. Leżał, ciężko dysząc, przez kilka
minut, zanim odnalazł w sobie dość siły, by podczołgać się do klapy namiotu.
El Habib zamknęli go w namiocie. Zdecydowali, że musi przejść kwarantannę. Wy-
powiadane w malignie słowa przyprawiały Mustafa o dreszcze. Wódz potrafił wyczuć
krew i ból za zasłoną tak szaleńczych rojeń.
Micah uniósł klapę.
Promienie popołudniowego słońca uderzyły go w twarz. Zasłonił oczy przedramie-
niem, krzyknął. Ten diabelski glob znowu próbował go zamordować.
— Ty idioto! — usłyszał warknięcie, a równocześnie ktoś wepchnął go na powrót do
namiotu. — Chcesz oślepnąć?
Uścisk dłoni wiodących go na posłanie stał się nieco bardziej delikatny. Po widoki
powoli gasły przed oczyma. Okazało się, że ma przed sobą dziewczynę.
Była mniej więcej w jego wieku. Nie nosiła zasłony.
Szarpnął się. Co to ma znaczyć? Jakieś nowe kuszenie Złego? Jej ojciec go zabije...
— Coś się stało, Meryem? Słyszałem, jak krzyczał. — Młodzieniec, może szesnasto-
letni, wślizgnął się do namiotu. Micah próbował schować się w kącie.
Wtedy przypomniał sobie, kim jest i w jakim charakterze się tu znalazł. Spoczęła na
nim dłoń Pana. Stał się Adeptem. Nikomu nie wolno kwestionować jego prawości.
— Nasz podrzutek napatrzył się na słońce. — Dziewczyna lekko musnęła ramię Mi-
caha. Drgnął i odsunął się.
— Przestań, Meryem. Zachowaj swoje gierki na chwilę, kiedy będzie w stanie sobie z
nimi poradzić — skarcił ją młodzieniec, następnie zaś zwrócił się do Micaha: — Jest
ulubienicą ojca. Najmłodsza. Rozpieszcza ją. Nawet morderstwo pewnie by się jej
upiekło. Meryem, mogę cię prosić? Zasłona!
— Gdzie ja jestem? — zapytał Micah.
— W El Aquila — odparł młodzieniec. — W namiocie obok domu Mustafa abd-Ra-
cima ibn Farida el Habiba. Znaleźli cię kapłani z Al Ghabhy. Ledwie żyłeś. Przeka-
zali cię mojemu ojcu. Jestem Nassef, a ten bachor to moja siostra Meryem. —
Skrzyżowawszy nogi, usiadł na wprost Micaha. — Mamy się tobą opiekować.
W jego głosie nie było słychać szczególnego entuzjazmu.
— Dla nich stanowiłeś zbyt wielki kłopot — dodała dziewczyna. — Dlatego właśnie
przekazali cię ojcu — zakończyła z goryczą.
— Co?
— Nasza oaza wysycha. Źródło w Świątyni wciąż bije, ale opat nie chce dopuścić nas
do swego prawa wody. Święte ogrody rozkwitają, podczas gdy el Habib cierpią pra-
gnienie.
Żadne z nich nie zająknęło się nawet na temat pragmatycznego targu pana ojca.
— Naprawdę widziałeś anioła? — zapytała Meryem.
— Tak. Naprawdę. Uniósł mnie pomiędzy gwiazdy i ukazał kraje ziemi. Przyszedł do
mnie w godzinie mej rozpaczy i ofiarował dwa bezcenne dary: życie oraz Prawdę. I
złożył na mych barkach brzemię przekazania Wybranym Prawdy, która uwolni ich od
więzów przeszłości i która sprawi, że z kolei oni sami będą mogli zanieść Słowo nie-
wiernym.
Nassef rzucił pełne sarkazmu spojrzenie w kierunku siostry. Micah dostrzegł je na-
tychmiast.
— Ty również poznasz Prawdę, przyjacielu Nassefie. Ty również zobaczysz rozkwit
Królestwa Pokoju. Albowiem Pan przywrócił mnie do życia z misją stworzenia jego
Królestwa na ziemi.
W czasach, które miały dopiero nadejść, toczyć się będą niezliczone a zapalczywe
spory nad sensem tych uwag El Murida o „przywróceniu do życia”. Czy miał na
myśli tylko odrodzenie symboliczne, czy też dosłowne powstanie z grobu? Sam nigdy
nie wyjaśni, o co mu wówczas chodziło.
Nassef przymknął powieki. Był cztery lata starszy od tego naiwnego chłopca; te lata
stanowiły nieprzekraczalną przepaść zgromadzonych doświadczeń. Jednak był na tyle
dobrze wychowany, by nie wybuchnąć śmiechem.
— Uchyl odrobinę klapę namiotu, Meryem. Oswajajmy go po trochu z promieniami
słońca, aby wreszcie mógł swobodnie popatrzeć na świat.
Postąpiła, jak jej kazał, i powiedziała:
— Powinniśmy przynieść mu coś do jedzenia. Dotąd jeszcze nie miał w ustach nic
treściwego.
— Ale żeby to nie było nic ciężkostrawnego. Jego żołądek nie da sobie jeszcze z tym
rady. — Nassef widział już wcześniej ofiary pustyni.
— Pomóż mi przynieść jedzenie.
— W porządku. Odpoczywaj spokojnie, znajdo. Zaraz wracamy. Spróbuj wzbudzić w
sobie apetyt. — Wyszedł z namiotu w ślad za siostrą.
Meryem przystanęła po przejściu dwudziestu stóp. Ściszając głos, zapytała:
— On naprawdę w to wierzy, nieprawdaż?
— W anioła? Jest szalony.
— Ja również wierzę, Nassef. Do pewnego stopnia. Ponieważ chcę uwierzyć. To, co
on mówi... Wydaje mi się, że wielu ludzi chętnie go wysłucha... Myślę, że opat ode-
słał go do nas, ponieważ sam bał się jego słów. I dlatego też ojciec nie chce go
trzymać w domu.
— Meryem...
— A jeśli wielu ludzi zacznie nadstawiać uszu i wierzyć, Nassef, co wtedy?
Nassef przystanął, zamyślony.
— To jest coś, nad czym trzeba się zastanowić, nieprawdaż?
— Tak. Chodźmy. Przyniesiemy mu jedzenie.
El Murid, który wciąż jeszcze w przeważającej części swej istoty był zwykłym
chłopcem, Micahem al Rhami, leżał, patrząc w płachtę namiotu ponad głową. Po-
zwalał, by przesączające się przez nią promienie słońca pieściły mu oczy. Czuł, jak
narasta w nim przymus, by już ruszyć swoją drogą, by zacząć kazać. Stłumił go w
sobie. Wiedział, że zanim podejmie przeznaczone mu zadanie, musi całkowicie odzy-
skać siły.
Ale targała nim taka niecierpliwość!
W chwili kiedy anioł otworzył mu oczy, poznał grzeszne nawyki Wybranych. Jego
misją było natchnienie ich Prawdą najszybciej jak to możliwe. Każde życie, które
teraz padało pod kosą Mrocznej Pani, oznaczało kolejną duszę straconą na rzecz
Złego.
Zacznie od El Aquila i Al Ghabha. Kiedy oni zostaną już nawróceni, pośle ich, by
nieśli światło swym sąsiadom. On sam będzie podróżował wśród plemion i wiosek
leżących przy trasie karawany jego ojca. Jeśli uda mu się znaleźć jakiś sposób na to,
by dostarczyć im sól...
— Już jesteśmy — obwieściła Meryem. W jej głosie pobrzmiewały dźwięczne tony,
które Micah uznał za rzecz osobliwą u dziewczyny tak młodej. — Znowu zupa, ale
tym razem przyniosłam ci trochę chleba. Będziesz mógł go w niej namoczyć. Usiądź.
Odtąd będziesz już sam się karmił. Nie jedz zbyt szybko, bo się rozchorujesz. Ani
zbyt dużo naraz.
— Jesteś bardzo miła, Meryem.
— Nie. Nassef ma rację. Jestem rozpieszczonym bachorem.
— Pan kocha cię nawet taką. — Między kolejnymi kęsami zaczął mówić, cicho, prze-
konująco. Meryem słuchała, zdjęta nagłym uniesieniem.
* * *
Po raz pierwszy publicznie przemówił w cieniu palm otaczających oazę el Habib.
Niewiele oprócz błota pozostało z tego ongiś niezawodnego źródła wody, a nawet i
błoto zaczynało powoli wysychać i pękać. Uczynił więc oazę tematem przypowieści o
wysychających wodach wiary w Pana.
Słuchaczy było niewielu. Usiadł z nimi jak nauczyciel z uczniami, pokazywał im, jak
należy myśleć, uczył wiary. Byli wśród nich mężczyźni liczący sobie po czterykroć
tyle lat co on. Zdumiewała ich jego wiedza i jasność myśli.
Próbując go przyłapać, zastawiali na drodze jego rozumowania pułapki subtelnych
kwestii dogmatycznych. Roztrzaskał ich argumenty niby barbarzyńska horda nisz-
cząca słabo bronione miasto.
Został znacznie bardziej pieczołowicie wyedukowany, niźli sam podejrzewał.
Nikogo nie nawrócił. Zresztą wcale tego nie oczekiwał. Chciał tylko, żeby zaczęli
sami rozmawiać między sobą o tym, co powiedział, mimowolnie tworząc odpowiedni
klimat dla przyszłych kazań, które dopiero przysporzą mu wiernych.
Starsi mężczyźni odeszli przestraszeni. W jego słowach wyczuli bowiem pierwsze
iskry płomienia zdolnego pochłonąć synów Hammad al Nakir.
Po wszystkim El Murid odwiedził Mustafa.
— Co stało się z karawaną mojego ojca? — zapytał wodza. Mustaf żachnął się, po-
nieważ przemówił doń jak do równego sobie, nie tak, jak przystało dziecku zwracają-
cemu się do dorosłego.
— Wpadła w zasadzkę. Wszystko przepadło. To doprawdy smutna godzina w
dziejach Hammad al Nakir. Że też musiałem dożyć dnia, kiedy ludzie napadają na
solne karawany!
W sposobie, w jaki przemawiał Mustaf, było coś wymijającego. Nagle jego oczy zro-
biły się rozbiegane.
— Słyszałem, że ludzie el Habib znaleźli karawanę i że ścigali bandytów.
— To prawda. Bandyci pokonali Sahel i dotarli do kraju niewiernych z zachodu.
Mustaf zaczynał się robić trochę nerwowy. Micah pomyślał, że chyba wie dlaczego.
Ataman był zasadniczo człowiekiem honoru. Posłał swoich ludzi, aby dochodzili
sprawiedliwości za życie rodziny al Rhami. Jednak w każdym z synów Hammad al
Nakir tkwi coś z rozbójnika.
— A przecież tam na zewnątrz jest wielbłąd, który reaguje na imię Wielki Jamal. I
inny, który obraca łeb, gdy zawołać na niego Kaktus. Czy może być kwestią czystego
zbiegu okoliczności, że zwierzaki te noszą imiona identyczne jak wielbłądy należące
wcześniej do mego ojca? Czy za zbieg okoliczności uznać należy, że mają identyczne
piętna?
Przez niemalże minutę Mustaf nie odzywał się słowem. W tym czasie raz, na krótko,
jego oczy rozgorzały gniewem. W końcu żaden mężczyzna nie byłby zadowolony,
musząc tłumaczyć się przed dzieckiem.
— Spostrzegawczy jesteś, synu al Rhamiego — odrzekł wreszcie. — To są zwierzęta
twojego ojca. Kiedy dotarły do nas wieści o tym, co się zdarzyło, osiodłaliśmy najlep-
sze konie i pognaliśmy, szybko i nieustępliwie, tropem bandytów. Zbrodnia tak odra-
żająca nie powinna przecież ujść nikomu na sucho. A chociaż ludzie twojego ojca nie
należeli do el Habib, pochodzili przecież z Wybranych. Byli kupcami handlującymi
solą. Chroniące ich prawa są starsze niż Imperium.
— I był jeszcze łup do wzięcia.
— I był jeszcze łup, chociaż twój ojciec nie był człowiekiem bogatym. Cały jego ma-
jątek ledwie starczył na opłacenie kosztów pościgu: straconych koni i żywotów ludz-
kich.
Micah uśmiechnął się. Mustaf zdradził wreszcie strategię, jaką przejmie podczas
targu.
— Pomściliście moją rodzinę?
— Mimo iż pościg zawiódł nas aż poza Sahel. Złapaliśmy ich tuż pod samymi palisa-
dami pogańskich handlarzy. Tylko dwóm udało się dostać za bramy niewiernych. Po-
stąpiliśmy jak szlachetni mężowie — nie spaliliśmy ich drewnianych murów, nie za-
rżnęliśmy mężczyzn i nie zniewoliliśmy kobiet. Paktowaliśmy natomiast z radą fakto-
rów, którzy z dawien dawna znali twoją rodzinę. Przedstawiliśmy dowody. Wzięli so-
bie nasze słowa do serca i wydali bandytów na naszą łaskę. Nie okazaliśmy litości.
Wiele dni minęło, zanim umarli, stając się odstraszającym przykładem dla innych,
którzy zechcieliby złamać prawa starsze niźli pustynia. Może hieny wciąż jeszcze
włóczą ich kości.
— Za to należą ci się moje podziękowania, Mustaf. A co z moją ojcowizną?
— Układaliśmy się z faktorami. Być może nas oszukali. Kim wszak dla nich jeste-
śmy, jak nie głupimi piaskowymi diabłami? A może jednak postąpili uczciwie. Mie-
liśmy wszak w dłoniach szable, wciąż jeszcze ociekające krwią tych, którzy zło nam
wyrządzili.
— Wątpię, by was oszukali, Mustaf. Oni nie zachowują się w ten sposób. A ponadto,
jak rzekłeś, musieli być przerażeni.
— Została skromna suma w złocie i srebrze. Wielbłądy ich nie interesowały.
— Jakie były wasze straty?
— Jeden człowiek. A mój syn, Nassef, odniósł ranę. Co za chłopak! Musiałbyś go wi-
dzieć! Walczył niczym lew! Mej dumy nic nie prześcignie. Że też takiego syna zro-
dziły moje lędźwie! Prawdziwy lew pustyni, ten mój Nassef. Będzie z niego kiedyś
wielki wojownik, jeśli oczywiście uda mu się przeżyć porywczą młodość. Własnymi
rękoma zarzezał trzech spośród tamtych. — Oczy wodza aż jaśniały dumą.
— A konie? Wspominałeś coś o koniach.
— Trzy. Trzy nasze wierzchowce padły. Jechaliśmy szybko i ostro. I jeszcze posła-
niec, którego wysłaliśmy do ludu twego ojca, aby dowiedzieli się o wszystkim i mogli
wystąpić z roszczeniami. Jak dotąd nie powrócił.
— Miał przed sobą długą podróż. Jeśli chodzi o majątek, wszystko należy do ciebie,
Mustaf. Wszystko jest twoje. Ja proszę tylko o konia i niewielką sumę pieniędzy, z
którą mógłbym zacząć posługę wiary.
Mustaf był najwyraźniej zaskoczony.
— Micah...
— Odtąd nazywam się El Murid. Micah al Rhami już nie istnieje. Był chłopcem,
który umarł na pustyni. Z ognistej kuźni powróciłem jako Adept.
— Mówisz zupełnie poważnie, nieprawdaż? El Murid był zaskoczony, że w ogóle
mogą istnieć jakieś wątpliwości.
— W imię przyjaźni, jaka łączyła mnie z twoim ojcem, wysłuchaj mnie teraz. Porzuć
tę drogę. Nic z niej nie będzie, tylko smutek i łzy.
— Muszę, Mustaf. Sam Pan mi nakazał.
— Powinienem cię powstrzymać. Nie zrobię tego. Może duch twojego ojca mi wyba-
czy. Wybiorę ci konia.
— Białego konia, jeśli takowy się znajdzie.
— Mam takiego.
Następnego ranka El Murid znowu nauczał pod palmami. Mówił z pasją o ledwie ha-
mowanym gniewie Boga, który powoli traci cierpliwość, jaką miał jeszcze dla
uchylających się przed pełnieniem swych obowiązków Wybranych. Argument z pu-
stej oazy trudny był do odrzucenia. Żar lata wszystkim dawał się we znaki. Kilku spo-
śród jego młodszych słuchaczy pozostało później, by uczestniczyć w bardziej za-
awansowanej sesji pytań i odpowiedzi.
Trzy dni później za klapą namiotu El Murida rozległ się szept Nassefa.
— Micah? Mogę wejść?
— Wejdź. Nassef, mogę cię prosić? El Murid, tak?
— Przepraszam. Oczywiście. — Młodzieniec rozsiadł się naprzeciwko niego. — Po-
kłóciłem się z ojcem. O ciebie.
— Przykro mi to słyszeć. To niedobrze.
— Kazał mi trzymać się od ciebie z daleka, Meryem również. Pozostali rodzice
wkrótce zrobią to samo. Powoli narasta w nich wściekłość — zbyt wiele ugruntowa-
nych idei kwestionujesz. Skłonni byli cię tolerować, póki sądzili, że to tylko gadanie
szaleńca pustyni. Ale teraz nazywają cię heretykiem.
El Murid poczuł się ogłuszony.
— Mnie? Adepta? Oskarżają o herezję? Jak mogą? — Czy nie został wybrany przez
Pana?
— Stawiasz pod znakiem zapytania dawny sposób życia. Ich sposób. Ty ich
oskarżasz. Oskarżasz kapłanów z Al Ghabhy. A oni przywiązali się do swej tradycji;
nie możesz oczekiwać, że powiedzą teraz: „Tak, to nasza wina”.
Nie przewidział, że Zły będzie do tego stopnia podstępny i chytry, aby zwrócić jego
własne argumenty przeciwko niemu. Nie docenił swego Wroga.
— Dziękuję, Nassef. Jesteś prawdziwym przyjacielem, wdzięczny ci jestem, że mnie
ostrzegłeś. Nie zapomnę ci tego. Ale, Nassef... tego się nie spodziewałem.
— Myślę, że nie.
— Idź więc. Nie przysparzaj swemu ojcu powodów do zmartwień. Porozmawiam z
tobą później.
Nassef powstał i wyszedł. Delikatny, nieznaczny uśmiech igrał na jego ustach.
El Murid modlił się przez wiele godzin. Wycofał się głęboko w toń swego młodego
umysłu. W końcu zrozumiał, jaka jest wola Pana.
* * *
Popatrzył w górę długiego, kamienistego stoku, na którym wznosiła się Al Ghabha.
Niskie wzgórze było całkowicie obnażone, jakby spowijająca je ciemność w każdej
chwili mogła spłynąć w dół, by pożreć wszelkie otaczające je dobro.
To właśnie tutaj musiał odnieść swe pierwsze i najważniejsze zwycięstwo. Jakiż sens
miałoby zdobycie dusz el Habib, skoro kiedy tylko by odjechał, dawni duchowi paste-
rze z powrotem zagnaliby wszystkich na ścieżki zła?
— Udaję się do Świątyni — oznajmił jednemu z mężczyzn z wioski, który przyszedł
zobaczyć, co zamierza. — Wygłoszę tam kazanie. Muszę ukazać im Prawdę. Potem
niech otwarcie zarzucą mi herezję i zaryzykują gniew Pana.
— Czy to na pewno mądre?
— Nie ma innego wyjścia. Muszą określić, czy stoją po stronie prawości, czy też sta-
nowią narzędzia w rękach Złego.
— Powiem pozostałym.
Religia pustyni nie znała żadnej poważniejszej personifikacji diabła, póki El Murid
nie nazwał go z imienia. Zło stanowiło domenę zastępów demonów, widm i upadłych
duchów. Natomiast patriarchalny Bóg Hammad al Nakir nie pełnił właściwie roli
innej niż ojca rodziny bogów, podejrzanie przypominającej liczne rodziny Imperium i
pustynnych plemion. Głównym utrapieniem Pana był jego brat, czarna owca rodu,
który politykował wyłącznie dla samej przyjemności wprowadzania zamieszania.
Nadto religia zachowała jeszcze ślady animizmu, wiary w reinkarnację i kultu
przodków.
Uczeni Uniwersytetu Rebsameńskiego w Hellin Daimiel w postaciach pustynnych bo-
gów widzieli dalekie odbicia członków rodziny, która zjednoczyła pierwotnie żyjące
na tych terenach Siedem Plemion, a potem wytyczyła kierunek ich migracji na ziemie
mające pewnego dnia stać się terytorium Imperium, później zaś Hammad al Nakir.
W swych kazaniach El Murid obłożył anatemą animizm, kult przodków i reinkar-
nację. W jego naukach ojciec rodziny wyniesiony został do roli Wszechmogącego, Je-
dynie Prawdziwego Boga. Jego bracia, żony i dzieci stali się zwykłymi aniołami.
A kłopotliwy brat stał się Złym, panem dżinsów i ifrytów oraz patronem czarowni-
ków. El Murid sprzeciwiał się czarom z zaciekłością, której nie potrafili pojąć słucha-
cze. Wedle zasadniczej linii jego argumentacji, to właśnie czary sprowadziły zagładę
na Imperium. Temat chwały Ukazani i nadzieja wskrzeszenia go z ruin przewijały się
przez wszystkie jego kazania.
Zasadniczym punktem wywodów w El Aquila był całkowity zakaz modlenia się do
pomniejszych bogów. El Murid oskarżył swoich słuchaczy o zanoszenie błagalnych
modłów do bóstw wyspecjalizowanych. Zwłaszcza do Muhraina, patrona regionu,
któremu poświęcona była Świątynia Al Ghabha.
Droga jednak zaprowadziła go nie do Al Ghabha, ale do miejsca, gdzie znalazł go
imam Ridyah. Z początku nie miał pojęcia, co go tam ciągnie. Potem zrozumiał, że
czegoś szuka.
Zostawił tu bowiem coś, o czym dawno zdążył już zapomnieć. Podarunek od anioła,
który ukrył w ostatniej chwili przytomności.
Wizje niosące ze sobą wspomnienia amuletu powracały doń w strzępach. Potężny
amulet w kształcie bransolety, z osadzonym w niej żywym kamieniem. Będzie sta-
nowił dowód, powiedział mu anioł, który przekona niedowiarków.
Ale nie potrafił sobie przypomnieć, gdzie go schował.
Grzebał w otoczeniu koryta wadi, przez które wcześniej nie zdołał o własnych siłach
przedostać się do El Aquila.
— Co ty tam u diaska robisz? — dobiegł go z góry głos Nassefa.
— Przestraszyłeś mnie, Nassef.
— Co ty tam robisz?
— Szukam czegoś. Czegoś, co tu schowałem. Oni niczego nie znaleźli, nieprawdaż?
Czy może jednak?
— Kto? Kapłani? Tylko wycieńczonego, nieomal już zabitego przez pustynię syna
kupca solnego. Co tu schowałeś?
— Teraz już sobie przypominam. Skała, która wygląda jak skorupa żółwia.
— Jest taka niedaleko.
Skała znajdowała się nie dalej jak jard od miejsca, gdzie znalazł go al Assad. Spróbo-
wał ją unieść, jednak nie miał dość siły.
— Pomóż mi — poprosił Nassefa.
Ten delikatnie odsunął go na bok. Równocześnie jednak rozdarł rękaw na cierniu wy-
schniętego pustynnego krzewu.
— Och, matka przetrzepie mi skórę.
— Pomóż mi.
— Ojciec również, jeśli się dowie, że tu byłem.
— Nassef!
— W porządku! Już — wsparł dłonie o kamień. — Jak ci się udało poruszyć go
wcześniej?
— Nie mam pojęcia.
Razem przewrócili głaz. Nassef zapytał:
— Och, a cóż to jest?
El Murid delikatnie wydobył amulet z kamienistej gleby, potem usunął piasek z bran-
solety. Kamień lśnił nawet na tle nieba zalanego blaskiem jaskrawego porannego
słońca.
— Anioł mi go dał. Aby stanowił dowód mogący przekonać wątpiących.
Na Nassefie najwyraźniej wywarło to stosowne wrażenie, chociaż zdradzał więcej
chyba zakłopotania niźli uniesienia. Po chwili nerwowo zaproponował:
— Lepiej już chodźmy. Cała wioska zbiera się w Świątyni.
— Spodziewają się zabawy? Nassef bez przekonania odparł:
— Sądzą, że to może być interesujące.
El Murid już wcześniej dostrzegł jego wahanie. Nassef nie miał zamiaru dać się przy-
szpilić. W żadnej sprawie.
Ruszyli w stronę Al Ghabha. Nassef trochę się ociągał, El Murid potrafił mu jednak
to wybaczyć, ponieważ go rozumiał. Nassef musiał dalej żyć z Mustafem.
Wszyscy zgromadzili się już na miejscu, i ci z El Aquila, i ci z Al Ghabha. Atmosfera
ogrodów Świątyni była świąteczna, ale on zobaczył nieliczne tylko życzliwe
uśmiechy.
Pod powierzchownym rozbawieniem krążyły ciemne nurty złości. Przyszli tu, by zo-
baczyć, jak komuś stanie się krzywda.
Początkowo sądził, że potrafi ich nauczać, że wyzwie opata na debatę i ujawni szaleń-
stwo ukryte w starych dogmatach oraz tradycyjnym sposobie życia. Ale teraz wyczu-
wał wyraźnie wezbrane do granic możliwości uczucia zebranych, domagające się na-
miętnego wyzwania, emocjonalnego dowodu.
Podjął decyzję błyskawicznie. Przez następnych kilka minut równie dobrze mógłby
być kolejnym widzem przyglądającym się wystąpieniu El Murida.
Wyrzucił ramiona w górę i zawołał:
— Moc Pana jest ze mną! Duch Boży przeze mnie przemawia! Słuchajcie, wy bałwo-
chwalcy, wy niegodziwcy pełni grzechu i słabej wiary! Godziny nieprzyjaciół Pana są
policzone! Jest tylko jeden Bóg, a ja jestem jego Adeptem! Chodźcie za mną albo bę-
dziecie na wieki smażyć się w Piekle!
Wykonał taki ruch dłonią, jakby rzucał coś na ziemię. Kamień jego amuletu rozgorzał
wściekłym blaskiem. Grom uderzył z jasnego nieba, które od miesięcy nie widziało
chmur. Błyskawica wypaliła poszarpaną bliznę w zieleni ogrodów Świątyni. Zwę-
glone płatki kwiatów zawirowały w powietrzu. Grzmot przetoczył się po niebie. Ko-
biety wrzeszczały, mężczyźni zatykali uszy. Kolejnych sześć błyskawic runęło w dół
niczym szybkie pchnięcia krótkiej włóczni. Urocze kwietniki zostały co do jednego
spalone i zniszczone.
W całkowitej ciszy El Murid opuścił teren Świątyni równym odmierzonym krokiem.
W tym momencie nie był już dzieckiem, nie był mężczyzną, lecz siłą równie przera-
żającą jak tornado. Odszedł do El Aquila.
Tłum popłynął za nim, zdjęty strachem, równocześnie jednak nie mogąc się oprzeć
fascynacji. Bracia ze Świątyni poszli także, a oni przecież niezwykle rzadko opusz-
czali Al Ghabha. El Murid szedł w stronę wyschniętej oazy. Zatrzymał się w miejscu,
gdzie kiedyś tryskały słodkie wody, pieszcząc pnie daktylowych palm.
— Jam jest Adept! — krzyknął. — Ja jestem Narzędziem Pana! Ja jestem Chwałą i
Mocą Wcieloną! — Schwycił kamień, który musiał ważyć dobrze ponad sto funtów, i
bez wysiłku uniósł go nad głową, a potem cisnął w wyschniętą glinę.
Bezchmurne niebo znowu rozdarły łomoty gromów. Błyskawice dźgały pustynię, ko-
biety krzyczały, mężczyźni zakryli oczy, a spieczona glina poczęła ciemnieć od wil-
goci.
El Murid odwrócił się do Mustafa i opata.
— A więc nazywacie mnie głupcem i heretykiem? Przemówcie, raby Piekła. Pokażcie
mi moc, którą w sobie macie.
Garstka nawróconych, których serca zdobył wcześniej, zebrała się po jednej stronie.
Ich oblicza jaśniały lękiem i czymś w rodzaju nabożnej czci. Nassef wahał się w opu-
stoszałej przestrzeni między dwoma grupami. Nie zdecydował jeszcze, po czyjej stro-
nie naprawdę chce się opowiedzieć. Opat jednak najwyraźniej nie miał zamiaru
przyjąć do wiadomości tego, co się stało. Jego wyzywająca postawa wskazywała jed-
noznacznie, że nie przemówi doń żaden tego rodzaju dowód. Warknął:
— To wszystko oszukańcze sztuczki, moc tego Złego, o którym tyle głosisz... nie do-
konałeś niczego, czego nie potrafiłby zrobić zdolny czarownik.
Zakazane słowo ciśnięte zostało w twarz El Murida niczym rękawica. Wszystkie
wcześniejsze nauki młodzieńca przepełniała irracjonalna nienawiść do czarowników.
To właśnie ta część jego doktryny wprawiała słuchaczy w największe zmieszanie, po-
nieważ trudno było się w niej doszukać związków z pozostałymi naukami.
El Murid zatrząsł się ze wściekłości.
— Jak śmiesz?
— Niewierny! — krzyknął ktoś. Reszta podchwyciła: — Heretyk!
El Murid odwrócił się na pięcie. Z niego szydzili?
Jego wyznawcy krzyczeli na opata.
Jeden z nich cisnął kamień. Trafiony w czoło, opat osunął się na kolana, na jego twa-
rzy, pojawiła się krew. Za tym pierwszym poleciał grad następnych kamieni.
Większość mieszkańców wioski uciekła, członkowie osobistego orszaku opata —
dwaj opóźnieni umysłowo bracia, młodsi znacznie od pozostałych — pochwycili go
za ramiona i odciągnęli na bok. Wierni El Murida pognali za nimi, wciąż ciskając ka-
mienie.
Mustaf zebrał garstkę ludzi i zagrodził im drogę. W powietrzu skrzyżowały się
gniewne słowa. Pięści poszły w ruch. Noże błysnęły w kierowanych złością dłoniach.
— Stać! — krzyknął El Murid.
Były to pierwsze z całej fali niepokojów, która przez całe lata szła za nim niczym po-
siew zarazy. Tylko jego interwencja powstrzymała rozlew krwi.
— Stać! — zagrzmiał, unosząc zaciśniętą pięść ku niebu. Amulet rozbłysnął, kłując
oczy złotą poświatą. — Odłóżcie broń i udajcie się do domów — nakazał swym wy-
znawcom.
Wciąż czuł przepełniającą go moc. Nie był już dzieckiem. Rozkazującemu tonowi
jego głosu nie sposób było się oprzeć. Wyznawcy wsunęli więc noże do pochew i wy-
cofali się. Przyjrzał się im przelotnie: wszyscy byli młodzi, niektórzy nawet młodsi od
niego.
— Nie przyszedłem między was, żebyście z mego powodu rozlewali krew — odwró-
cił się do wodza el Habib. — Mustaf, przyjmij moje przeprosiny. Nie chciałem, żeby
to się tak skończyło.
— Głosisz wojnę. Świętą wojnę.
— Przeciwko niewiernym. Przeciwko pogańskim narodom, które zdradziły Impe-
rium. Nie chcę, by brat walczył z bratem, ani Wybrani przeciwko Wybranym — zerk-
nął w stronę młodych ludzi. Zaskoczyło go, że spostrzegł wśród nich kilka dziewcząt.
— Ani siostra przeciw bratu, ani syn przeciwko ojcu. Przyszedłem, aby mocą Pana
zjednoczyć na powrót Święte Imperium, aby Wybrani znów mogli cieszyć się zasłu-
żonym miejscem pośród narodów, bezpieczni w swej miłości do jedynego prawdzi-
wego Boga, którego będą czcić tak, jak przystało.
Mustaf pokręcił głową.
— Myślę, że może chcesz dobrze. Ale niepokoje i niezgoda będą szły za tobą, dokąd-
kolwiek się udasz, Micahu al Rhami.
— Jestem El Murid. Jestem Adeptem.
— Waśń będzie ci towarzyszem podróży, Micahu. A twoja podróż właśnie się za-
częła. Nie ścierpię czegoś takiego wśród el Habib. Nie podejmę też żadnego bardziej
zdecydowanego działania, niźli wygnanie cię na wieczność z naszych ziem, ponieważ
szanuję twoją rodzinę i wiem, co musiałeś przejść na pustyni. — Były też zapewne i
inne powody, ale nie zostały powiedziane głośno; El Murid nadal trzymał w dłoni
amulet.
— Jestem El Murid!
— Nie dbam o to. Ani kim, ani czym jesteś. Nie pozwolę, byś szerzył przemoc na
moich ziemiach. Dam ci konia i pieniądze, o które prosiłeś, oraz wszystko, czego bę-
dziesz potrzebować w podróży. Jeszcze tego popołudnia opuścisz El Aquila. Ja, Mu-
staf abd-Racim Farid el Habib, rzekłem. Nie próbuj mi się sprzeciwiać.
— Ojcze, nie możesz...
— Bądź cicho, Meryem. Co ty robisz z tym motłochem? Dlaczego nie jesteś z matką?
Dziewczyna próbowała się wykłócać. Mustaf uciął krótko:
— Byłem głupcem. Zaczynasz już sobie chyba wyobrażać, że jesteś mężczyzną. To
się musi skończyć, Meryem. Od tej chwili będziesz pozostawała wyłącznie z kobie-
tami oraz wykonywała pracę kobiet.
— Ojcze!
— Słyszałeś mnie, Micah. Ty też mnie słyszałaś. Ruszajcie.
Jego wyznawcy gotowi byli już na nowo podjąć bójkę. Rozczarował ich.
— Nie — powiedział. — Nie nadszedł jeszcze czas, aby Królestwo Pokoju rzuciło
wyzwanie tym, którzy piastują ziemską władzę, niezależnie od tego, jak bardzo są ze-
psuci. Ale wytrwajcie. Nasza godzina wybije.
Mustaf poczerwieniał.
— Chłopcze, nie prowokuj mnie...
El Murid odwrócił się do niego. Spojrzał prosto w oczy wodzowi el Habib, splótł dło-
nie przed sobą, prawą kładąc na lewą, tak że kamień w jego amulecie błysnął przed
oczami Mustafa. Potem w całkowitym milczeniu patrzył mu długo w oczy, nawet nie
mrugnąwszy. Mustaf poddał się pierwszy, jego spojrzenie pomknęło do amuletu. Z
wysiłkiem przełknął ślinę i ruszył w kierunku wioski. El Murid poszedł za nim po-
woli. Jego akolici kręcili się wokół, ich usta przepełniały pocieszające obietnice.
Większość z nich całkowicie ignorował. Uwagę bez reszty skupił na Nassefie, który
nadal niepewnie krążył między grupkami, niezdolny dokonać wyboru.
Intuicja podpowiedziała mu, że potrzebuje Nassefa. Młodzieniec mógł stać się kamie-
niem węgielnym całej jego przyszłości. Musiał zdobyć jego duszę, zanim stąd odje-
dzie. El Murid żywił wobec Nassefa równie ambiwalentne uczucia, co syn Mustafa
wobec niego. Nassef był bystry, nieustraszony, twardy i zdolny, ale nosił w sobie
jakiś mrok, który przerażał Adepta. W synu Mustafa tkwiły takież same możliwości
zwrócenia się ku złu, jak ku dobru.
— Nie, nie sprzeciwię się Mustafowi — oznajmił błagającym go towarzyszom. —
Odzyskałem już siły po chorobie. Pora, abym ruszał w drogę. Wrócę, kiedy nastanie
czas; prowadźcie dalej moje dzieło, gdy mnie nie będzie. Powróciwszy, chcę zoba-
czyć idealną wioskę.
A potem rozpoczęła się jedna z jego łagodnych katechez, w czasie których próbował
wyposażyć ich w narzędzia nieodzowne dla skutecznych misjonarzy.
* * *
Wyjeżdżając z El Aquila, ani razu nie obejrzał się za siebie. Jednego tylko żałował:
nie znalazł sposobności, by skusić Nassefa kolejnymi argumentami. Niemniej, El
Aquila to był dopiero początek. Nie tak dobry początek wszak, na jaki miał nadzieję.
Nie udało mu się poruszyć nikogo spośród tych, którzy się liczyli. Kapłani i ludzie
władzy zwyczajnie go lekceważyli. Będzie musiał znaleźć jakiś sposób, by otworzyć
ich uszy i serca.
Wybrał szlak, którym wędrował po raz pierwszy i ostatni z karawaną ojca. Chciał
jeszcze na chwilę przystanąć w miejscu, gdzie zginęła jego rodzina.
Anioł uprzedzał, że jego trud będzie wielki, że napotka opór tych, którzy nie będą
chcieli porzucić dawnego sposobu życia. Nie uwierzył. Jak mogliby oprzeć się
Prawdzie? Była tak oczywista i piękna, że winna zniewalać każdego.
Znajdował się dwie mile na wschód od El Aquila, kiedy usłyszał tętent koni. Zerknął
za siebie — doganiali go dwaj jeźdźcy. Nie od razu ich rozpoznał; wcześniej widział
ich tylko przelotnie, kiedy pomagali kamienowanemu opatowi uciec z oazy. Czego
chcieli? Postanowił ich zignorować, zwrócił spojrzenie znowu na wschód, jednak nie-
pokój go nie opuścił. Szybko stało się jasne, że podążają za nim. Kiedy spojrzał
znowu w ich stronę, stwierdził, iż są już w odległości kilkunastu jardów. W ich dło-
niach błysnęła obnażona stal. Wbił pięty w boki konia. Biały ogier skoczył naprzód,
niemalże strącając go na ziemię. Pochylił się i przylgnął do szyi zwierzęcia, nie pró-
bując nawet odzyskać nad nim panowania. Jeźdźcy pognali za nim. Teraz wreszcie
poznał strach, którego nie miał czasu przeżyć podczas napaści na karawanę ojca. Nie
potrafił uwierzyć, że poplecznicy Złego tak szybko poczują się zagrożeni.
Droga ucieczki zawiodła go do wąwozu, w którym zginęła jego rodzina. Wjechał do
środka, okrążył formację jakichś dziwacznie ukształtowanych głazów. Jeźdźcy już na
niego czekali. Koń przysiadł na zadzie, chcąc uniknąć zderzenia. El Murid zsunął się
z jego grzbietu. Potoczył się po zbitej ziemi, a potem gramolił w poszukiwaniu kry-
jówki. Nie miał broni. Zaufał ochronie, jaką dał mu Pan... Zaczął się modlić.
W wąwozie zadudniły końskie kopyta, rozległy się krzyki mężczyzn, stal uderzyła o
stal. Ktoś przeciągle jęknął, a potem wszystko się skończyło.
— Chodź, Micah — krzyknął ktoś w zapadłej z nagła ciszy.
Zerknął przez szczelinę między głazami. Zobaczył dwa konie bez jeźdźców i dwa
ciała leżące na ziemi. Nad nimi majaczyła sylwetka Nassefa siedzącego na wielkim,
czarnym rumaku. W prawej dłoni ściskał ociekające krwią ostrze. Za nim zobaczył
jeszcze trzech młodzieńców z El Aquila, Meryem oraz jeszcze jedną dziewczynę.
Wypełzł z kryjówki.
— Skąd się tu wzięliście?
— Postanowiliśmy pojechać z tobą. — Nassef zeskoczył z konia. Z pogardą wytarł
klingę o kaftan na piersi jednego z mężczyzn. — Kapłani. Wysłali półgłówków, żeby
cię zamordowali.
Braciszkowie sami nie byli kapłanami, tylko strażnikami Świątyni, którymi opat opie-
kował się w zamian za oporządzanie osłów i drobne prace przy klasztorze.
— Ale jak za mną trafiliście? — dopytywał się wciąż El Murid.
— Meryem zobaczyła, jak wyruszyli za tobą w pościg. Wcześniej niektórzy z nas za-
stanawiali się, co robić dalej, ale dzięki temu decyzja zapadła ostatecznie. Znam
ścieżkę antylop, która biegnie prosto przez wzgórza, zamiast je okrążać. Ruszyłem
ścieżką, narzucając ostre tempo. Jasne było, że pozwolą ci odjechać dość daleko, a
potem urządzą wszystko tak, by wyglądało, że znowu napadli cię bandyci.
El Murid stał nad ciałami martwych braci. Łzy napłynęły mu do oczu; byli przecież
tylko narzędziami w rękach Złego, biedne istoty. Ukląkł i odmówił modlitwę za ich
dusze, chociaż niewielką miał nadzieję, by Pan zechciał okazać bodaj odrobinę miło-
sierdzia. Jego Bóg był zazdrosny i mściwy.
Kiedy skończył, zapytał:
— Zamierzacie wrócić i donieść o wszystkim swemu ojcu?
— Nie. Jedziemy z tobą.
— Ale...
— Potrzebujesz kogoś, Micah. Czyż właśnie nie przekonałeś się o tym?
El Murid przystanął i zamyślił się, po chwili otoczył ramionami Nassefa.
— Cieszę się, że zdążyłeś, Nassef. Martwiłem się o ciebie.
Nassef poczerwieniał. Synowie Hammad al Nakir często nie hamowali bynajmniej
swoich uczuć, rzadko jednak zdradzali subtelniejsze emocje.
— Ruszajmy — powiedział. — Mamy długą drogę do przebycia, jeśli nie chcemy
spędzić nocy na pustyni.
El Murid uściskał go ponownie.
— Dziękuję ci, Nassef. Chciałbym, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy. — Potem
obszedł wszystkich wokoło, podając im dłonie i całując ręce dziewcząt.
— A ja co, nie zasłużyłam na uścisk? — docięła mu Meryem. — Bardziej kochasz
Nassefa?
Zmieszał się. Meryem nigdy chyba nie zaprzestanie tych swoich gierek.
Postanowił ją sprawdzić.
— Chodź tutaj.
Podeszła i wtedy ją przytulił. To rozzłościło Nassefa i całkowicie skonfundowało
dziewczynę. El Murid zaśmiał się w głos.
Jeden z młodszych chłopców przyprowadził jego konia; podziękował mu.
Tak więc było ich siedmioro, siedmioro ludzi, którzy wstąpili na długą drogę, drogę
trwającą całe lata. El Murid uważał siódemkę za liczbę pomyślną, im jednak nie przy-
niosła szczęścia. Miał niezliczone noce cierpieć zawiedziony i pogrążony w rozpaczy,
nim jego posłannictwo zrodziło pierwsze owoce. Zbyt wielu synów Hammad al Nakir
odrzucało go albo zwyczajnie okazywało się ślepych na Prawdę.
Jednak trwał przy swoim. A za każdym razem, gdy wygłaszał kazanie, zdobywał
serce lub dwa. Szeregi wyznawców rosły powoli i oni dalej nieśli jego nowinę.
Rozdział drugi
Ziarna nienawiści, korzenie wojny
[top]
Haroun miał sześć lat, kiedy po raz pierwszy spotkał El Murida.
Jego brat Ali znalazł jakąś szczelinę w starym murze otaczającym ogród.
— Na brodę Boga! — pisnął Ali. — Khedah, Mustaf, Haroun! Chodźcie i popatrzcie
na to!
Ich nauczyciel, Megelin Radetic, zmarszczył czoło.
— Ali, złaź zaraz na dół.
Chłopak nie zwrócił uwagi na jego słowa.
— Jakim to niby sposobem mam wbić cokolwiek do głowy tym małym dzikusom? —
wymruczał Radetic. — Może coś zrobisz? — zapytał ich wuja Fuada.
Surowy grymas ust Fuada zmienił się w nieznaczny, nieprzyjemny uśmieszek.
„Mógłbym, ale nie chcę” — tak należało go odczytać. Uważał, że jego brat Yousif
zachowuje się jak głupiec, wyrzucając pieniądze na jakiegoś ciotowatego nauczyciela
z obcych stron. — To Disharhun. Czego się spodziewałeś?
Radetic pokręcił głową. Ostatnimi czasy Fuad tym zdaniem zwyczajowo kończył
wszystkie odpowiedzi, jakich mu udzielał. Te barbarzyńskie święta. Znowu kolejne
stracone tygodnie w, i tak już z góry skazanym na porażkę, zadaniu kształcenia ba-
chorów waliego. Musieli przebyć chyba trzysta przeklętych mil, z samego el Aswad
aż do Al Rhemish, na święto i modlitwy. Głupota. Ale, rzecz jasna, za kulisami ofi-
cjalnych uroczystości można będzie załatwić różne polityczne interesy.
Uczeni z Hellin Daimiel byli niepoprawnymi sceptykami. Wszelka wiara w ich
oczach stanowiła wyłącznie farsę lub szalbierstwo. Megelin Radetic zaś był jeszcze
bardziej nieprzejednanym sceptykiem niż większość jego kolegów. Dzięki tej posta-
wie wywołał już kilka zapalczywych kłótni ze swoim pracodawcą, Yousifem, walim
el Aswad. W ich wyniku na scenie pojawił się Fuad; młodszy brat Yousifa i główny
zbir w rodzinie miał być pod ręką i zadbać o to, żeby dzieci nie ucierpiały zanadto od
co groźniejszych herezji Hellin Daimiel.
— Pośpieszcie się! — nalegał Ali. — Inaczej nic nie zobaczycie.
Cały ruch uliczny przechodzący przez tereny Królewskiej Posiadłości od obozów
pielgrzymów do Najświętszej Świątyni Mrazkin przebiegał tą jedyną zakurzoną ulicą
tuż za murem zaimprowizowanej na dziedzińcu klasy Radetica. Tego roku po raz
pierwszy któremukolwiek z jego uczniów nadarzyła się okazja towarzyszenia ojcu
podczas Disharhun. Nigdy przedtem żaden z nich nie widział Al Rhemish ani jego
świątecznych pokazów.
— Wielki Święty Tydzień — wymruczał kwaśno Radetic. — Wiosenna Komunia.
Komu to potrzebne?
Jednak dla niego była to również pierwsza wizyta. Na swój cichy sposób był podeks-
cytowany tak samo jak dzieci.
Posadę nauczyciela przyjął po to, aby móc bezpośrednio obserwować procesy poli-
tyczne zachodzące w głębi Sahel. Bezprecedensowe wyzwanie, jakie dla istniejących
struktur władzy stanowiła mesjanistyczna postać El Murida, stwarzało interesującą
sposobność badania kultury poddanej poważnym napięciom. Radetic specjalizował
się bowiem w ewolucyjnej historii idei rządzenia, szczególnie zaś upodobał sobie te-
matykę etatystycznego państwa, które próbuje przetrwać w obliczu szerzących się
wśród jego poddanych przekonań, iż zostali politycznie wydziedziczeni. Było to bar-
dzo subtelne i ryzykowne pole dociekań, a wszelkie formułowane dotychczas teorie
nieodmiennie stawały się obiektem czyjejś krytyki.
Przez jego kolegów Rebsameńczyków umowa z Yousifem została uznana za wielki
sukces. Tajemnicze ludy z Hammad al Nakir stanowiły dziewicze terytorium badań
akademickich. Radetic wszakże zaczynał już wątpić, czy owa rzekomo wspaniała
sposobność warta była ponoszonych cierpień.
Tylko mały Haroun zachował skupienie. Pozostali pobiegli za Alim, przepychając się
w poszukiwaniu najlepszego miejsca do obserwacji.
— Och, idź też — powiedział Radetic do swego najpilniejszego ucznia.
Haroun stanowił jedyny jaśniejszy — w sensie intelektualnym — punkt, jaki Radetic
odkrył na pogrążonym w mrokach barbarzyństwa pustkowiu. Tylko osoba Harouna
powstrzymywała go przed oświadczeniem Yousifowi, aby zabrał swoje przesądy i ty-
łek prosto do Piekła. Dzieciak był niesamowicie obiecujący.
A reszta? Bracia i kuzyni Harouna oraz dzieci faworyzowanych zwolenników You-
sifa? Skazani. Zmienią się w kopie swoich ojców. Ignoranckie, przesądne, krwiożer-
cze dzikusy. Nowi miecznicy w niekończącej się kawalkadzie najazdów i potyczek,
które ci dzicy ludzie uważali za sens życia.
Radetic nie przyznałby się do tego przed nikim, a już na pewno nie przed sobą, ale
kochał to małe diablę o imieniu Haroun. Poszedł za chłopcem, po raz tysięczny zasta-
nawiając się nad tajemnicą waliego.
Pozycja Yousifa odpowiadała mniej więcej pozycji księcia. Był kuzynem króla
Abouda. Miał wszelkie powody, żeby bronić status quo, bowiem każda zmiana mogła
przynieść tylko pogorszenie jego sytuacji. Jednak śnił o położeniu kresu nie-
ustannemu zabijaniu, starym sposobom życia na pustyni — przynajmniej w granicach
własnych dóbr. Na swój cichy, znacznie mniej agresywny sposób był w równym stop-
niu rewolucjonistą co El Murid.
Jeden ze starszych chłopców podsadził Harouna na szczyt muru. Ten zapatrzył się,
jakby porażony przecudnym widokiem. Ulubieniec Radetica był szczupły, smagły,
ciemnooki, na jego obliczu wyraźnie zaznaczał się już kształt jastrzębiego nosa — był
dziecięcym wizerunkiem swego rodzica. Nawet w wieku sześciu lat zdawał sobie do-
kładnie sprawę ze swej pozycji. Jako czwarty syn z kolei, Haroun skazany był na zo-
stanie głównym shaghunem prowincji, dowódcą garstki żołnierzy-czarowników słu-
żących w kawalerii rodziny. Waliat Yousifa był bardzo rozległy, a jego wojska liczne,
ponieważ nominalnie w ich skład wchodzili wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia
broni. Zakres odpowiedzialności Harouna będzie więc ogromny, a wtajemniczenie w
sztukę głębokie.
Nawet obecnie Radetic musiał dzielić się swym uczniem z instruktorami czarów z
Jebal al Alf Dhulquarneni, jak najbardziej stosownie zwanej Górą Tysiąca Czarowni-
ków. Najwięksi jej adepci niemalże zawsze rozpoczynali swe nauki już w okresie,
gdy uczyli się mówić, jednak rzadko osiągali pełnię swych mocy wcześniej niż po
upływie kilku pierwszych lat dojrzałości. Młode lata okazywały się decydujące w
kształtowaniu samodyscypliny, którą należało wpoić przed początkiem okresu pokwi-
tania i związanych z nim pokus.
Radetic próbował wcisnąć się w gromadkę dzieci.
— Niech mnie diabli porwą!
Fuad odciągnął go do tyłu.
— Na to z pewnością możesz liczyć. — Zajął miejsce Radetica. — Święty!... Kobieta
z obnażoną twarzą! Nauczycielu, równie dobrze możesz ich rozpuścić, teraz już się
nie uspokoją. Lepiej powiem Yousifowi, że przybyli. — Oblicze Fuada przybrało wy-
raz właściwy samcom na rykowisku; Radetic nie wątpił, że tamten ma erekcję.
Zaiste dziwne są zasady pustynnego życia, pomyślał.
Posiadłość Królewska już wiele dni wcześniej trzęsła się od spekulacji. Czy El Murid
naprawdę odważy się przybyć do Świątyni?
Radetic znowu wcisnął się w opróżnioną przez tamtego szczelinę i patrzył.
Kobieta była młodsza, niźli oczekiwał. Dosiadała wysokiego białego wielbłąda. Wra-
żenie, jakie wywierała jej obnażona twarz, całkowicie zaćmiewało obecność mło-
dzieńca o dzikim spojrzeniu, siedzącego na grzbiecie białej klaczy. A jeśli już o tym
mowa, El Murid i tak wydawał się całkowicie niepozorny obok drugiego mężczyzny
jadącego na wielkim czarnym ogierze. „To z pewnością będzie Nassef” — pomyślał
Radetic. Awanturnik, który dowodził strażą przyboczną El Murida, noszącą drama-
tyczne miano Niezwyciężonych, brat żony Adepta.
— El Murid. Jesteś odważnym bandytą, synu — wymruczał pod nosem Radetic.
Przyłapał się na tym, że podziwia arogancję młodzieńca. Każdy, kto odważał się
wściubiać nos w sprawy kapłaństwa, mógł liczyć na sympatię Megelina Radetica. —
Chłopcy. Zejdźcie na dół, idźcie poszukać swoich ojców. Chcecie zarobić chłostę?
Taka właśnie kara groziła za spoglądanie na obnażoną twarz kobiety. Jego uczniowie
uciekli.
Wszyscy prócz Harouna.
— Czy to naprawdę El Murid? Ten, którego ojciec nazywa Małym Diabłem?
Radetic skinął głową:
— To on.
Haroun pognał za swoimi braćmi i kuzynami.
— Ali! Czekaj. Pamiętasz, jak Sabbah przybył do el Aswad?
Megelin podejrzewał, że szykuje się jakieś diabelstwo. Nic prócz złej krwi nie wynik-
nęło z tej zrodzonej pod niedobrą gwiazdą konferencji pokojowej z Sabbahem i Has-
sanem. Powędrował więc w ślad za swymi uczniami.
Ostrzegał Yousifa. Stawiał horoskop za horoskopem, a każdy był bardziej czarny od
poprzednich. Ale Yousif odrzucał naukowe podejście do własnego życia.
W synach Hammad al Nakir było jakieś wrodzone, aczkolwiek zarazem niewinne
okrucieństwo. Nawet w ich języku brakowało słowa na wyrażenie pojęcia „okrucień-
stwo wobec wroga”.
Haroun obejrzał się za siebie. Przystanął, kiedy spostrzegł, że Radetic go obserwuje.
Ale pragnienie olśnienia braci przeważyło nad zdrowym rozsądkiem. Pochwycił po
drodze swój podstawowy rynsztunek shaghuna i dołączył do wybiegających w po-
śpiechu na ulicę. Radetic poszedł za nimi. Nie przeszkodzi im w psotach, ale być
może zdoła uchylić choć rąbka tajemnicy otaczającej zerwanie negocjacji z Sabba-
hem i Hassanem.
Wyjaśnienie okazało się przerażające w swej prostocie.
Shaghun był w takim samym stopniu scenicznym magikiem jak prawdziwym czaro-
dziejem. Haroun spędzał codziennie godzinę, ćwicząc zręczność dłoni, która pewnego
dnia napełni zdumieniem naiwnych. Wśród jego prostych narzędzi znajdowała się
rurka do plucia grochem. Mógł ją ukryć w dłoni, i symulując kaszlniecie, wystrzelić z
niej pocisk w ognisko obozowe lub strzałkę w niczego nie spodziewającego się
wroga.
Haroun wybrał strzałkę i dmuchnął, celując w bok białej klaczy.
Wspięła się na zadzie i kwiknęła. El Murid upadł wprost pod stopy Harouna. Ich oczy
się spotkały. El Murid wydawał się zmieszany; próbował się podnieść, ale upadł po-
nownie. Pękła mu kostka. Bracia Harouna zaczęli szydzić i wyśmiewać się z okale-
czonego młodzieńca. Jakiś przytomny kapłan krzyknął:
— Omen! Fałszywi prorocy zawsze muszą upaść.
Pozostali podjęli ten okrzyk. Od dawna przyczajeni, wypatrywali szansy ośmieszenia
El Murida. Między frakcjami wywiązała się przepychanka.
Haroun oraz El Murid wciąż patrzyli na siebie, jakby w tym momencie przed ich
oczami odsłoniła się przyszłość i zobaczyli, jaka będzie ponura.
Nassef wyśledził tego, który strzelał z rurki. Jego miecz zaświstał, opuszczając po-
chwę. Czubek ostrza płytko rozciął skórę o cal ponad prawym okiem Harouna.
Chłopak zginąłby niechybnie, gdyby nie szybka reakcja Radetica. Stronnictwo Rojali-
styczne zawyło jak jeden mąż. Znienacka w dłoniach zmaterializowała się broń.
— Zapowiada się na brzydką awanturę. Ty mały głupcze, chodź tutaj — Radetic
uniósł Harouna i przerzucił przez ramię, a potem pognał do namiotu swego praco-
dawcy. Podczas Disharhun wszyscy, niezależnie od tego, czy pielgrzymowali do Al
Rhemish, czy nie, żyli przez tydzień w namiotach.
Fuada spotkali na ulicy. Dotarła już do niego przesadzona plotka o zabójstwie. Był
wściekły. Wielki mężczyzna o przerażającej reputacji — Fuad w gniewie stanowił
widok zaiste dziki. W dłoni ściskał swą klingę bojową — wyglądała, jakby jednym
jej ciosem można było pozbawić łba wołu.
— Co się stało, nauczycielu? Z nim wszystko w porządku?
— Tylko najadł się strachu. Lepiej porozmawiam z Yousifem — próbował ukryć
krwawiącą ranę. Fuad miał znacznie słabszą samokontrolę niźli większość i tak bar-
dzo gwałtownych tubylców.
— Czeka.
— Powinienem chyba zabierać ze sobą skaleczone dziecko za każdym razem, gdy się
do niego wybieram.
Fuad obrzucił go jadowitym spojrzeniem.
Początkowe wrzaski i wymachiwanie nożami w tłumie otaczającym El Murida zaczy-
nały zamieniać się w naprawdę paskudną awanturę. Podczas Disharhun walki były
wprawdzie zakazane, jednak Synowie Hammad al Nakir nie należeli do ludzi, którzy
pozwoliliby, aby prawa krępowały ich emocje. Na miejsce przybyli jeźdźcy z okrą-
głymi czarnymi tarczami, ozdobionymi ostro zarysowaną sylwetką czerwonego orła
Domu Królewskiego.
Radetic pośpiesznie wszedł do kwatery swego pracodawcy.
— Co się stało? — zapytał Yousif, gdy tylko zorientował Się, że rana Harouna nie
należy do poważnych. Wyprosił z namiotu jak zwykle licznie zgromadzonych po-
chlebców. — Haroun, ty opowiedz najpierw.
Chłopiec był zbyt wystraszony, by próbować zmyślać.
— Ja... ja dmuchnąłem z mojej rurki. Chciałem trafić konia. Nie miałem pojęcia, że
mu się coś stanie.
— Megelin?
— Tak to mniej więcej było. Żart sytuacyjny w kiepskim guście. Winiłbym tu star-
szych, którzy dają młodym zły przykład. Ja wszelako słyszałem wcześniej wymie-
nione imię Sabbaha i Hassana.
— Jak to?
— W kontekście, jak mniemam, podobnego psikusa. Wasze dzieci, sam rozumiesz, są
jeszcze bardziej prymitywne i bezpośrednie niźli ludzie dojrzali.
— Haroun? Czy to prawda?
— Hę?
— Czy to samo zrobiłeś Sabbahowi i Hassanowi?
Radetic uśmiechnął się nieznacznie, widząc, jak chłopiec zmaga się z kłamstwem,
które niby kierowane własną wolą, próbowało się wyrwać z jego ust.
— Tak, ojcze.
Do namiotu wrócił Fuad. Najwyraźniej zdążył się już uspokoić.
— Nauczycielu?
— Wali?
— Co oni, u diabła, robili na ulicy? Mieli mieć lekcję w klasie.
— Bądź poważny, Yousif — wtrącił się Fuad. — Nie mów mi, że do tego stopnia się
zestarzałeś, by nie pamiętać własnej młodości. — Wali liczył sobie czterdzieści jeden
lat. — To jest Disharhun. Kobieta nie miała zasłony na twarzy. Sądzisz, że twój
człowiek jest cudotwórcą?
Radetic poczuł, jak ogarnia go zdumienie. Fuad wcześniej jasno dał do zrozumienia,
że każdy nauczyciel, który nie uczy posługiwania się bronią, jest jego zdaniem całko-
wicie zbyteczny. Dowódca wojsk nie potrzebował żadnego innego wykształcenia.
Pisarzy i księgowych zaś można było kupić jako niewolników. Ponadto Fuad nie lubił
Radetica. Co też mogło wprawić go w tak dobry nastrój? Radetic nie potrafił stłumić
niedobrych przeczuć.
— Haroun.
Chłopak niechętnie podszedł do ojca, a potem zniósł lanie bez jednego krzyku. I bez
choćby śladu skruchy.
Yousif był zły. Nigdy nie karał swoich dzieci w obecności obcych. A jednak... Ra-
detic podejrzewał, że jego pracodawca nie jest bynajmniej tak do końca niezadowo-
lony.
— Teraz idź i poszukaj swoich braci. Powiedz im, że mają natychmiast tu przyjść i
trzymać się z dala od kłopotów.
Chłopiec wybiegł z namiotu. Yousif spojrzał na Fuada.
— Bezczelny mały szczeniak, no nie?
— Nieodrodny syn swego ojca, jak należy sądzić. Ty byłeś taki sam.
Było jasne, że Haroun jest ulubieńcem Yousifa, aczkolwiek wali dobrze skrywał swe
uczucia. Radetic podejrzewał, że wynajęto go specjalnie po to, by on jeden skorzystał
z jego nauk, a pozostali zostali włączeni do jego klasy w próżnej nadziei, że być może
jakimś cudem przylgnie do nich jednak drobina wiedzy. Harounowi podobałoby się z
pewnością życie akademickie. Kiedy w pobliżu nie było starszych braci, zdradzał
wszystkie oznaki właściwego temperamentu. Po prawdzie, pewnego razu sam przy-
znał się Radeticowi, że kiedy dorośnie, chce być taki jak on. Usłyszawszy to, Megelin
poczuł jednocześnie radość i zakłopotanie. Jak na sześciolatka, Haroun zdradzał nie-
małą determinację, mierząc się z przeznaczeniem przypisanym mu na mocy urodze-
nia. Zachowywał się tak, jakby miał co najmniej dwa razy więcej lat. Rządził nim
duch niewzruszonego, solidnego fatalizmu, rzadko spotykany u osób przed trzy-
dziestką. Megelin Radetic cierpiał niemało, zastanawiając się nad losem dziecka.
Fuad mówił dalej:
— Yousif, to jest przełom, na który czekaliśmy. Tym razem dostarczył nam dobrego,
niewzruszonego niczym skała pretekstu.
Radetic poczuł przypływ zaskoczenia, kiedy zdał sobie sprawę, że Fuad mówi o El
Muridzie. To było niczym objawienie. Nie podejrzewał, że potężni ludzie piastujący
władzę naprawdę obawiają się Adepta. Piętnastolatka, który, jak oni sami, przybył do
Al Rhemish, aby uczestniczyć w obchodach Disharhun i zobaczyć, jak jego nowo
narodzona córka zostanie ochrzczona w Najświętszej Świątyni Mrazkin. Okłamywali
go. I siebie samych być może również. Wszystko to było tylko zwykłe staromodne
dodawanie sobie ducha w obliczu niebezpieczeństwa. A całe to zamieszanie o reli-
gijną bzdurę.
— Wali, to jest absurdalne. Barbarzyńskie — narzekał Radetic. — Wręcz żałosne.
Ten chłopiec jest szaleńcem. Krzyżuje się za każdym razem, gdy głosi kazanie. Nie
musisz fabrykować przeciwko niemu żadnych oskarżeń. Niech ma ten swój Wielki
Święty Tydzień. Dajcie mu mówić, jeśli chce. Wyśmieją go z Al Rhemish.
— Pozwól mi skopać tego alfonsa o rybim pysku — warknął Fuad.
Yousif uniósł dłoń w geście nakazującym milczenie.
— Uspokój się. Ma prawo do wyrażenia swojej opinii, nawet jeśli jest błędna.
Fuad zamknął się.
Yousif całkowicie zdominował swego młodszego brata. W jego obecności Fuad wy-
dawał się zupełnie pozbawiony wyobraźni i aspiracji, był zwierciadłem Yousifa,
prawą ręką waliego, młotem służącym wykuwaniu cudzych snów. On i Yousif nie-
kiedy kłócili się gorąco, zwłaszcza gdy ten drugi chciał wprowadzić w czyn jakieś
nowe rozwiązanie. Niekiedy nawet Fuadowi udawało się dowieść swej racji. Gdy jed-
nak decyzja raz zapadła, gotów był trwać przy niej aż do śmierci.
— Wali...
— Bądź przez chwilę cicho, Megelin. Pozwól, że ci wytłumaczę, w którym punkcie
się mylisz — Yousif rozłożył swe poduszki. — Trochę to niestety potrwa. Rozgość
się.
W oczach Radetica namiot Yousifa był przykładem krzykliwego, barbarzyńskiego
smaku. Synowie Hammad al Nakir, przynajmniej ci, których było na to stać, lubili
przebywać w otoczeniu bardzo intensywnych barw. Zestawienie czerwieni, zieleni,
żółci i błękitów w otoczeniu Yousifa było tak rażące, że Radetic niemalże mógł usły-
szeć, jak barwy kłócą się ze sobą.
— Fuad, poszukaj czegoś do picia, ja natomiast zacznę oświecać naszego na-
uczyciela. Megelin, mylisz się, ponieważ jesteś za bardzo przekonany o słuszności
swego punktu widzenia. Kiedy rozglądasz się wokół siebie, nie widzisz kultury. Wi-
dzisz barbarzyńców. Wsłuchujesz się w nasze spory religijne i nie potrafisz zrozu-
mieć, że traktujemy je poważnie, ponieważ ty nie potrafisz ich w ten sposób
traktować. Zapewniam cię, wielu moich ludzi myśli podobnie jak ty. Jednak
większość jest innego zdania. Jeśli chodzi o El Murida oraz jego przybocznego mor-
dercę, ty widzisz tylko zbłąkanego chłopca i bandytę, ja zaś postrzegam wielki pro-
blem. Chłopak mówi rzeczy, których wszyscy chcą słuchać. I w które chcą wierzyć.
A Nassef być może akurat jest obdarzony talentem, który pozwoli mu wykroić dla El
Murida nowe Imperium. Razem mogą stanowić nieprawdopodobną wręcz atrakcję w
oczach naszych dzieci. Naszymi dziećmi bowiem nie kieruje żadna inna nadzieja, jak
tylko podeptania naszych wczorajszych nadziei.
Widzisz w Nassefie bandytę, ponieważ łupił karawany. To, co czyni zeń człowieka
godnego uwagi i niebezpiecznego, to nie jego zbrodnie, lecz zręczność, z jaką zostały
popełnione. Jeśli kiedykolwiek wzniesie się od rabunku w imię Boga do wojny w
imię Boga, wówczas tylko Bóg będzie w stanie nas uratować, ponieważ wtedy
prawdopodobnie nas zniszczy. Megelin, nikt nie będzie się śmiał, kiedy przemówi El
Murid. Nikt. A jako mówca jest równie niebezpieczny jak Nassef w walce. Jego ka-
zania wykuwają broń potrzebną Nassefowi do stania się kimś więcej niźli zwykłym
bandytą. Ruch stworzony przez tego chłopaka znalazł się na rozdrożu, i on o tym wie.
Dlatego właśnie przybył tego roku do Al Rhemish. Po Disharhun albo zostanie odrzu-
cony i zapomniany, albo przemknie przez pustynię niczym piaskowa burza. Gdyby-
śmy musieli sfabrykować zarzuty i dowody przeciw niemu, aby do tego nie dopuścić,
zrobilibyśmy to.
Fuad powrócił i przyniósł jakiś napój przypominający lemoniadę. Megelin i Yousif
przyjęli od niego kielichy. Potem Fuad usiadł w milczeniu, z boku.
Radetic wiercił się przez chwilę na szkarłatnej poduszce, wreszcie powiedział:
— A Fuad się dziwi, że uważam was za barbarzyńców.
— Mój brat nigdy w życiu nie odwiedził Hellin Daimiel. Ja tam byłem. Potrafię sobie
wyobrazić, że mesjasz umarłby od śmiechu twoich ludzi. Jesteście wszyscy cynikami
i nie potrzebujecie tego rodzaju przywódcy. My jednak potrzebujemy, Megelin. Moje
serce łaknie słów El Murida. Mówi dokładnie to, czego chcę słuchać. Chcę wierzyć,
że jesteśmy Ludem Wybranym. Chcę wierzyć, że naszym przeznaczeniem jest rządzić
światem. Chcę czegoś, czegokolwiek, co nada sens wszystkim tym stuleciom, jakie
minęły od Upadku. Ja chcę wierzyć, że sam Upadek był dziełem Złego. Fuad chce w
to wierzyć. Mój kuzyn, król, z pewnością również chętnie by uwierzył. Niestety,
jesteśmy na tyle starzy, żeby dostrzec, iż ten chłopak swoimi słowami buduje zamki
w chmurach. Zamki, które mogą później zwalić się na nasze głowy. Megelin, ten
chłopiec jest handlarzem śmierci. Sprzedaje ją w eleganckim opakowaniu, ale w isto-
cie zapowiada kolejny Upadek. Jeśli pójdziemy za nim, jeśli wyrwiemy się z
Hammad al Nakir, aby nawracać tych pogan i wskrzesić Imperium, zostaniemy
zniszczeni. Ci z nas, którzy byli po drugiej stronie Sahel, zdają sobie sprawę, że tam-
tejszy świat nie jest już tym, który niegdyś podbił Ilkazar. Nie dysponujemy ludźmi,
zasobami, bronią, lub choćby dyscypliną zachodnich królestw.
Radetic pokiwał głową. Ci ludzie znaleźliby się w obliczu beznadziejnej przewagi
wroga, gdyby przyszło im wszcząć wojnę z Zachodem. Sztuka wojenna, jak wszystko
inne, ewoluuje. Styl walki synów Hammad al Nakir ewoluował w kierunku odpo-
wiednim wyłącznie dla pustyni.
— Ale dżihad przezeń głoszona jeszcze mnie nie przeraża. Do niej długa droga —
ciągnął dalej Yousif. — Na razie zdejmuje mnie strach przed walką, która tutaj się
rozpęta. Albowiem on najpierw musi podbić swoją ojczyznę. Ażeby tego dokonać,
rozedrze podbrzusze Hammad al Nakir. Tak więc... Chcę zawczasu wyrwać mu kły.
Uczciwymi lub nieuczciwymi środkami.
— Żyjecie wedle innych reguł — zauważył Radetic. Powoli ta kwestia stawała się
jego ulubionym powiedzeniem. — Muszę się przez jakiś czas zastanowić nad tym, co
powiedziałeś. — Skończył napój, powstał, skinął głową Fuadowi i wyszedł. Potem
rozsiadł się pod płachtą namiotu w postawie medytacyjnej. Słuchał, jak Yousif instru-
ował Fuada na temat sposobu przekazania królowi Aboudowi wieści o nadarzającej
się sposobności. Na myśl o głupocie tego postępowania, o niesprawiedliwości, jaką za
sobą pociągało, poczuł taką gorycz, że zupełnie zamknął uszy na rozmowę tamtych i
zajął się kontemplacją otoczenia.
Posiadłość Królewska zajmowała pięć akrów graniczących z południowo-zachodnią
flanką Świątyni Mrazkin, która stanowiła religijne serce Hammad al Nakir. Ponieważ
trwał Disharhun, posiadłość pełna była królewskich krewnych, poszukiwaczy łaski
pańskiej i pochlebców. Większość wodzów, szejków i walich przyprowadziła ze sobą
wszystkich domowników. Handlarze i rzemieślnicy, w nadziei osiągnięcia niewielkiej
choćby przewagi nad konkurencją, praktycznie rzecz biorąc, oblegali granice Posia-
dłości. Ambasadorowie i obcy faktorzy handlowi kręcili się wszędzie. Zapach wypeł-
niający powietrze przytłaczał. Ludzie, zwierzęta, maszyny i insekty wydawały od-
głosy zlewające się w jeden przemożny zgiełk.
A poza granicami tego oszalałego mrowiska rozłożyły się namioty wielkich obozo-
wisk zwykłych pielgrzymów. Namioty wspinały się aż na zbocza doliny w kształcie
misy, w której centrum znajdowały się stolica i Świątynia. Tego roku niezliczone rze-
sze ludzi, tysiące więcej niż zazwyczaj, udały się w podróż — ponieważ plotki o wi-
zycie El Murida krążyły już od miesięcy. Przybyli, gdyż nie chcieli przegapić nie-
uchronnego starcia dysydenta z władzami.
Radetic zrozumiał, że Yousif igra z ogniem, obserwując, jak Fuad kroczy w kierunku
namiotu-pałacu Abouda. Ta monarchia, inaczej niźli jej poprzedniczki w Ilkazarze,
nie znała sztuki zarządzania przez dekrety. Dzisiaj nawet najbardziej odrażający de-
magog, postawiony przed sądem, nie mógł zostać pozbawiony możliwości wypowie-
dzenia się w swej obronie.
Pojawił się Haroun i nieśmiało usiadł obok swego nauczyciela. Wsunął dłoń w rękę
Radetica.
— Niekiedy, Haroun, okazujesz zbyt dużo zręczności, żeby ci to mogło wyjść na
dobre. — W głosie Radetica nie brzmiała jednak przygana. Ten gest go ujął, niezależ-
nie od tego, czy był szczery, czy też nie całkiem.
— Zrobiłem źle, Megelin?
— W tej kwestii pojawiły się odmienne zdania — Radetic przelotnym spojrzeniem
objął ludzką ciżbę. — Powinieneś najpierw pomyśleć, Haroun. Nie możesz od razu
przechodzić do działania. To najbardziej niekorzystna cecha waszych ludzi — podda-
wanie się każdemu impulsowi bez oglądania się na konsekwencje.
— Przykro mi, Megelin.
— Akurat. Przykro ci, że cię przyłapano. W ogóle cię nie obchodzi, jak wielką
krzywdę wyrządziłeś tamtemu człowiekowi.
— Jest naszym wrogiem.
— Skąd to możesz wiedzieć? Nigdy przedtem go nie widziałeś. Nigdy z nim nie roz-
mawiałeś. Nigdy ci nic nie zrobił.
— Ali powiedział...
— Ali jest jak twój wujek Fuad. Dużo mówi. Jego usta są zawsze otwarte. I dlatego
też pewnego dnia ktoś inny, kto w ogóle nie myśli, z pewnością wepchnie mu pięść
głęboko do gardła. Jak często Ali ma rację, a ile razy najczystsza głupota wypływa z
jego rozwartych ust?
Radetic pofolgował swej frustracji. Nigdy w życiu nie spotkał ucznia bardziej opornie
poddającego się praktykom pedagogicznym niźli Ali bin Yousif.
— A więc on nie jest naszym wrogiem?
— Tego nie powiedziałem. Oczywiście że jest waszym najbardziej zawziętym wro-
giem. Ale nie dlatego, że Ali tak powiedział. El Murid jest wrogiem w sensie ide-
owym. Nie sądzę, aby miał zamiar skrzywdzić was fizycznie, nawet gdyby nadarzyła
się okazja. Po prostu obrabowałby was ze wszystkiego, co jest wam drogie. Pewnego
dnia, mam nadzieję, zrozumiesz, jak wielką pomyłką był twój głupi żart.
— Fuad wraca.
— Zaiste. I wygląda niczym stary kocur oblizujący śmietanę z wąsów. Dobrze po-
szło, Fuad?
— Znakomicie, nauczycielu. Stary Aboud nie jest taki głupi, za jakiego go uważałem.
Natychmiast dostrzegł szansę. — Uśmiech Fuada zniknął. — Być może zostaniesz
powołany na świadka.
— A wtedy nie będziemy już dłużej przyjaciółmi. Ja jestem z Rebsamen, Fuad. Nie
potrafię kłamać.
— A czy kiedykolwiek byliśmy przyjaciółmi? — zapytał Fuad i wszedł do namiotu.
Radetic poczuł, jak dreszcz przebiega mu po krzyżu. Nie był człowiekiem szczegól-
nie odważnym. Poczuł niesmak do samego siebie. Wiedział, że skłamie, jeśli Yousif
będzie nań naciskał dostatecznie mocno.
* * *
Sąd Dziewięciu, najwyższa władza sądownicza Hammad al Nakir, zebrał się zgodnie
z tradycyjnymi zasadami. Trzech sędziów powoływał Dom Królewski, kolejnych
trzech kapłani Świątyni. Ostatnią trójkę stanowili zwykli pielgrzymi, wybrani przy-
padkowo spośród tych, którzy przybyli na Wielki Święty Tydzień.
Był to sąd całkowicie stronniczy. Przeciwko El Muridowi padło osiem głosów, zanim
jeszcze przedstawiono bodaj cień dowodów.
Ktoś mocno obandażował Harouna. Poinstruowany został szybko i dobrze. Kłamał z
niewzruszoną twarzą, dzielnie stawiając czoło spojrzeniom El Murida oraz Nassefa.
Radetic niemalże wrzasnął z oburzenia, kiedy sąd oddalił prośbę o pozwolenie na
zbadanie ofiary. Po tym, jak Haroun zszedł na dół, przyszła kolej na zeznania całego
orszaku pielgrzymów. Żadne z nich nie były nawet minimalnie zbliżone do prawdy o
wydarzeniach, jakie rzeczywiście miały miejsce. Świadkowie najwyraźniej kierowali
się wyłącznie preferencjami religijnymi, nikt nawet nie wspomniał, by widział rurkę
lub strzałkę. Radetic zdążył już wcześniej dobrze poznać tę fazę pustynnej sprawie-
dliwości. Pisywał już sprawozdania z posiedzeń sądu w el Aswad. Wyroki w
większości spraw zależały od tego, która ze stron była w stanie zmobilizować więcej
krewnych i przyjaciół gotowych dlań kłamać.
Oszczędzono mu też ostatecznego konfliktu sumienia. Nie zostanie powołany na
świadka. Siedział teraz niespokojnie i aż kipiał wewnętrznie. Co za parodia! Osta-
teczny wyrok nawet przez moment nie budził wątpliwości. Decyzja o jego treści zo-
stała podjęta, zanim sędziowie wysłuchali zarzutów...
Jakie właściwie były zarzuty? Radetic zdał sobie nagle sprawę, że nie zostały formal-
nie postawione.
Sądzili El Murida. Zarzuty nie miały znaczenia.
El Murid powstał.
— Wniosek, panowie sędziowie.
Główny sędzia, jeden z braci Abouda, wyglądał na bez reszty znudzonego.
— O co chodzi tym razem?
— O pozwolenie na powołanie dodatkowych świadków.
Sędzia westchnął i wytarł czoło grzbietem lewej dłoni:
— To się może ciągnąć przez cały dzień — mówił do siebie, ale wszyscy wyraźnie go
słyszeli. — Kogo?
— Moją żonę.
— Kobietę?
Pomruk rozbawienia przetoczył się po galerii.
— Jest córką wodza. Urodziła się wśród el Habib, którzy są z tej samej krwi co Qu-
esani.
— Niemniej to kobieta. Na dodatek wydziedziczona przez swoją rodzinę. Czy w ten
sposób chcesz szydzić z sądu? Czy pragniesz skryć swe zbrodnie za fasadą farsy
uczynionej z wymiaru sprawiedliwości? Twój wniosek zostaje oddalony.
Radetic omalże nie dostał mdłości z obrzydzenia. A jednak... Ku swemu rozbawieniu
stwierdził, że nawet frakcją El Murida publiczności wstrząsnęła propozycja proroka.
Megelin ze smutkiem pokręcił głową. Nie było nadziei dla tych dzikusów. Fuad
dźgnął go wyprostowanym palcem pod żebra:
— Zachowuj się, nauczycielu.
Główny sędzia powstał niecałe dwie godziny po tym, jak posiedzenie sądu się rozpo-
częło. Nie naradziwszy się nawet na osobności ze swoimi kolegami, oznajmił:
— Micahu al Rhami, Nassefie niegdyś ibn Mustaf el Habib. Wyrokiem obecnego
Sądu Dziewięciu ogłasza się was winnymi. Niniejszym Sąd Dziewięciu skazuje was
na wieczną banicję z ziem królewskich i pozbawia ich ochrony, z wszystkich miejsc
świętych i pozbawia azylu, jakiego mogą udzielić, oraz spod Łaski Boga... chyba, że
posiedzenie przyszłego Sądu Dziewięciu znajdzie powód dla udzielenia wam łaski.
Radetic uśmiechnął się sardonicznie. Wyrok równał się politycznej i religijnej eksko-
munice — krótko i szybko. Wszystko, co El Murid musiał zrobić, to wyrzec się
swych przekonań. Gdyby chodziło o jakiekolwiek rzeczywiste przestępstwo, wyrok
zostałby skrytykowany za brak surowości. Była to przecież ziemia, gdzie obcinano
dłonie, stopy, jądra, uszy, oraz, znacznie częściej, głowy. Jednak ten wyrok spełnił
swoje zadanie. Jeśli wejdzie w życie natychmiast, El Murid nie będzie mógł modlić
się podczas Disharhun w obecności szerokich rzesz, jakie ściągnął tego roku Wielki
Święty Tydzień. Radetic zachichotał cicho. Ktoś śmiertelnie bał się tego chłopaka.
Fuad znowu go skarcił.
— Moi panowie! Dlaczegoście mi to uczynili? — zapytał cicho El Murid, skłoniwszy
głowę.
Zrobił to nieźle, ocenił Radetic. Patos, jaki zawarł w tych słowach, mógł przysporzyć
mu kolejnych zwolenników.
Nagle El Murid wyprostował się dumnie i spojrzał głównemu sędziemu prosto w
oczy.
— Sługa Twój słucha i jest posłuszny, o Prawo. Bowiem czy nie powiada Pan: „Bądź
posłuszny Prawu, bowiem Jam jest Prawo”? Disharhun skończy się, a El Murid znik-
nie w piaskach pustkowi.
W tłumie można było usłyszeć westchnienia. Wyglądało na to, że stary porządek od-
niósł jednak zwycięstwo. Nassef rzucił El Muridowi spojrzenie pełne najczystszego
jadu.
Dlaczego, zadawał sobie w duchu pytanie Radetic, Nassef nie powiedział ani słowa w
ich obronie? Jaką grę prowadził? A jeśli już o tym mowa, jaką grę prowadził obecnie
El Murid? Nie wydawał się w najmniejszym stopniu zdenerwowany, kiedy tak stał,
czekając na dalsze poniżenia.
— Sąd Dziewięciu nakazuje, aby wyrok wykonano natychmiast.
Nikogo to nie zaskoczyło. Jak inaczej można było powstrzymać El Murida przed mó-
wieniem?
— Za godzinę od tej chwili szeryfowie króla otrzymają rozkazy, by ująć każdego z
podsądnych oraz członków ich rodzin, którzy znajdować się będą na zakazanych tere-
nach.
— To — wymamrotał Megelin — jest już za dużo. — Fuad dźgnął go znowu.
Rzadko się zdarza, aby zwrotny punkt dziejów można było zidentyfikować jako taki
w momencie, gdy oznaczające go wydarzenie właśnie następuje. Radetic jednak zro-
zumiał, co się święci. Grupa przerażonych ludzi podjęła rozpaczliwą obronę, ale o
jednym zapomnieli. Próbowali pozbawić El Murida bezcennego ojcowskiego przywi-
leju, a równocześnie niezbywalnego prawa: ochrzczenia swego dziecka w Naj-
świętszych Świątyniach Mrazkin podczas Disharhun. El Murid zdążył już oznajmić
wszem i wobec, że poświęci swą córkę Bogu w Mashad, który był ostatnim i najważ-
niejszym ze wszystkich Wielkich Świętych Dni. Radetic nie musiał być nekromantą,
żeby przewidzieć rezultaty takiego działania. Najbardziej pokorny ze zrodzonych na
pustyni czułby się zmuszony, by zareagować.
W późniejszych czasach wyznawcy El Murida powiedzą, że była to chwila, w której
ponura prawda o rzeczywistości wreszcie przebiła się przez zasłonę ideałów oślepia-
jących młodych na hipokryzję tego świata. Radetic podejrzewał, że to „objawienie”
przyszło im do głowy nieco wcześniej. Młodzieniec zdawał się być w istocie skrycie
zadowolony z wyroku, niemniej poczerwieniał, a mięśnie karku napięły mu się.
— Taka zatem musi być wola Boga. Może Pan dostarczy swemu Adeptowi sposob-
ności odwdzięczenia się za Jego łaskę.
Mówił cicho, jednak te słowa niosły w sobie groźbę, obietnicę i deklarację schizmy.
Odtąd Królestwo Pokoju nie spocznie już w wojowaniu z heretykami i wrogami za-
grażającymi jego przyszłości. Radetic mógł niemalże wyczuć woń krwi i dymu; wie-
dział, że oto nadchodzą niespokojne lata. Nie potrafił pojąć, że wrogowie El Murida
nie zdają sobie sprawy, co właśnie uczynili. Stary cynik przypatrywał się El Muri-
dowi badawczo; oprócz najzupełniej szczerego gniewu dostrzegł oznaki wskazujące,
że młodzieniec spodziewał się takiego rozstrzygnięcia. Nie umknęła mu także ledwie
skrywana wesołość Nassefa.
El Murid opuścił Al Rhemish w pokorze, ale Meryem rozpuściła plotkę, że jej córka
nie będzie nosić żadnego imienia, póki nie otrzyma go w Świątyni Mrazkin. Fuad
śmiał się, kiedy o tym usłyszał.
— Kobieta rzucająca groźby? — pytał. — Prędzej wielbłądy zaczną latać, nim oni
znowu zobaczą Al Rhemish.
Yousif nie był tak pewny siebie. Złośliwości Megelina zmusiły go do myślenia i nie
spodobały mu się wnioski, do jakich doszedł.
Zamieszki zaczęły się, zanim jeszcze kurz osiadł na drodze, którą odjechał El Murid.
Zginęła ponad setka pielgrzymów. Jeszcze przed końcem Disharhun partyzanci El
Murida oszpecili napisami ściany samej Świątyni.
Yousif i Fuad byli zdumieni.
— Zaczęło się — oznajmił Megelin swemu pracodawcy. — Powinniście byli ich za-
mordować. Wówczas wszystko trwałoby może z tydzień, a za rok nikt by już nie pa-
miętał o El Muridzie.
Mimo mowy, jaką wcześniej wygłosił na temat zaangażowanych w sprawę emocji,
Yousif wydawał się całkowicie ogłuszony reakcją wyznawców El Murida. Nie po-
trafił pojąć, dlaczego ludzie, którzy w ogóle go nie znali, tak go nienawidzą. Takimi
właśnie drogami kroczy ludzka tragedia — ludzie nienawidzą innych, nie próbując
ich zrozumieć, i niezdolni są z kolei pojąć, dlaczego sami są nienawidzeni.
Pod koniec tygodnia Radetic ostrzegł swego pracodawcę:
— Wszystkie te działania zostały dokładnie zaplanowane. Przewidzieli, jaki ruch wy-
konasz. Czy zauważyłeś, że żaden z nich tak naprawdę nie próbował się bronić,
zwłaszcza Nassef? Nie powiedział ani słowa w trakcie całego procesu. Sądzę, że
udało ci się stworzyć dwóch męczenników, i sądzę też, że postąpiłeś dokładnie w taki
sposób, jakiego sobie życzyli.
— Słuchasz, Haroun? — zapytał wali. Trzymał chłopca blisko siebie — na ulicach
było wielu ludzi, którzy chętnie dostaliby go w swe ręce. — Nassef. On jest bardziej
niebezpieczny.
— Te zamieszki będą się rozszerzać — przewidywał Radetic. — Wkrótce zaczną w
nich dochodzić do głosu elementy walki klasowej. Pospólstwo, rzemieślnicy i kupcy
przeciwko kapłanom i szlachcie.
Yousif spojrzał na niego dziwnym wzrokiem.
— Być może nie rozumiem wiary, Yousif. Ale znam się na polityce, ciemnych intere-
sach chronionych przez prawo i obietnicach, których spełnienie odkłada się do jutra.
— Co oni mogą zrobić? — zapytał Fuad. — Przecież to garstka banitów, rozproszeni
wyznawcy Małego Diabła. Będziemy ich ścigać niczym zranione szakale.
— Obawiam się jednak, że Megelin może mieć rację, Fuad. Sądzę, że Aboud przedo-
brzył. Zranił ich dumę, a nie wolno tego zrobić mężczyźnie, trzeba dać mu jakąś
szansę uratowania twarzy. A my odpędziliśmy ich niczym zbite psy. Nie mają innego
wyjścia, muszą się zemścić, a przynajmniej Nassef musi. On ma poczucie własnej
wartości. Pomyśl, co byś zrobił, gdyby coś takiego przytrafiło się tobie?
Fuad nie myślał długo. Po chwili rzekł:
— Rozumiem.
Radetic dodał:
— Mesjasze, jak sądzę, skłonni są wykorzystywać wszystko, co im wpadnie w ręce.
Z własnej krzywdy chętnie uczynią okazję, by dać świadectwo. Powoli zaczyna mi
się wydawać, że dżihad, którą wysławia El Murid, stanowi pojęcie metaforyczne, że
tak naprawdę on wcale nie widzi jej w kategoriach krwi i śmierci. Natomiast Nassef z
pewnością będzie inaczej patrzył na całą sprawę.
— Nadal jednak — powiedział Fuad — wystarczy ich zabić, jeśli czegoś spróbują.
— Sądzę — zareplikował Yousif — a właściwie mogę niemalże zagwarantować, że
Nassef spróbuje. Pozostaje nam tylko ocenić jego siłę i spróbować przewidzieć posu-
nięcia. Oraz, rzecz jasna, próbować go zabić. Jednak gdzieś w głębi czuję, że to się
nie uda. Dziś wieczorem mam audiencję u Abouda. Lepiej będzie, jeśli trochę go po-
straszę.
Król jednak przychylał się do zdania Fuada. W jego odczuciu sprawa El Murida była
zamknięta.
Yousif i Radetic denerwowali się i zamartwiali, jednak mimo to, kiedy wreszcie spadł
cios, zaskoczył ich zupełnie. Okazało się, że nawet oni poważnie nie docenili Nas-
sefa.
Rozdział trzeci
Drobna potyczka w innym miejscu i czasie
[top]
Dwudziestu trzech wojowników brnęło w podmuchach śnieżycy osadzającej na ich
ramionach czapy bieli. Lód zamarzł na wąsach tych, którzy je mieli. Szczyty wyso-
kich sosen majaczyły w oddali, teraz jednak szli przez matecznik pradawnych dębów,
wyglądających niczym synod poskręcanych rogatych olbrzymów, którzy przykucnęli
na chwilę, śniąc o krwi i ogniu. Śnieg całkiem przysypał kamienny ołtarz, na którym
kapłani Dawnych Bogów wydzierali niegdyś serca dziewicom. Dwaj chłopcy, Bragi i
Haaken, wtulili głowy w ramiona i szybko przeszli mimo. Wytyczający szlak w ka-
miennym milczeniu przedzierali się przez głęboki, sypki, świeży śnieg. Arktyczny
;
wiatr wcinał się sztyletami lodu pod najgrubsze ubranie.
Bragi i Haaken byli w wieku, gdy właśnie zaczynali zapuszczać rzadkie brody. Włosy
niektórych ich towarzyszy były i białe niczym strój zimy. Harald Półczłowiek nie
miał ramienia, na którym mógłby zawiesić tarczę. Jednak głowę każdego z mężczyzn
przykrywał rogaty hełm. Starzy czy młodzi, byli wojownikami.
Mieli sprawę do załatwienia.
Wiatr zawodził, przynosząc z oddali smutne wycie wilków. Bragi zadrżał. Niektórzy
z towarzyszy wkrótce staną się ich karmą.
Jego ojciec, Ragnar, uniósł dłoń. Zatrzymali się.
— Dym — oznajmił człowiek, znany na całym obszarze Trolledyngji jako Wilk z
Draukenbring.
Woń przesączała się słabo między sosnami. Znajdowali się niedaleko długiego domu
thana Hjarlma. Jak jeden mąż klapnęli na pośladki, by zaczerpnąć oddechu. Minuty
mijały.
— Czas — oznajmił Ragnar. Powszechnie mówiono nań Ragnar Szalony, był bo-
wiem szalonym zabójcą znanym na przestrzeni tysiąca mil.
Mężczyźni dokonali ostatniego przeglądu tarcz i broni. Ragnar podzielił ich na dwie
grupy — jedna miała pójść na prawo, druga na lewo. Syn Ragnara Bragi, jego przy-
szywany syn Haaken oraz przyjaciel Bjorn naradzali się z nim przez chwilę. Chłopcy
nieśli gliniane naczynia, w których żarzyły się troskliwie strzeżone węgle. W ich du-
szach natomiast płonęła uraza. Ojciec zakazał im brać udziału w walce. Ragnar wy-
mruczał słowa przestrogi i otuchy.
— Haaken, pójdziesz z Bjornem i Svenem. Bragi, zostajesz ze mną.
Ostatnie pół mili pokonali w najwolniejszym jak dotąd tempie. Bragi nie potrafił nie
wspominać bardziej przyjacielskich wizyt, zwłaszcza tej ostatniego lata, gdy spotkał
córkę thana Inger, i żywiołowych, potajemnych uścisków. Teraz jednak stary król nie
żył; trwała walka o sukcesję. Hjarlma zdeklarował się po stronie Pretendenta. Siła,
jaką dysponował, onieśmielała większość sąsiadów. Tylko jeden Ragnar, Ragnar Sza-
lony, pozostał jawnie wierny Starej Dynastii. Wojna domowa ukazała prawdziwe ob-
licze trolledynjańskiego społeczeństwa: przyjaciel zabijał przyjaciela, krewny
krewnego. Rodzony ojciec Ragnara służył Pretendentowi. Rodziny, których członko-
wie od pokoleń rzucali się sobie do gardła przy najmniejszej sposobności, teraz stały
ramię w ramię w bitewnym szeregu.
Bragi pamiętał, jak każdej wiosny jego ojciec udawał się z Hjarlmą na łupieżcze wy-
prawy. Żeglując burta w burtę, ich smocze drakkary spadały niczym grom na połu-
dniowe wybrzeża. Wiele razy ratowali sobie nawzajem życie, świętowali wspólnie
zdobyte łupy. A później w tych samych łańcuchach dzielili rozpacz niewoli u ita-
skiańskiego króla. Teraz próbowali wzajemnie się pozabijać, gnani najbardziej za-
wziętą żądzą krwi, jaką tylko polityka potrafi wzbudzić w ludzkich sercach.
Wieści dotarły już na południe, pędząc na bystrych skrzydłach plotki — Pretendent
zajął Tonderhofn. Oznaczało to koniec Starej Dynastii.
Ludzie Hjarlmy będą świętować. Jednak dziwny pochód poruszał się ostrożnie — po-
zostawały jeszcze żony, dzieci i niewolnicy żołnierzy Hjarlmy, a oni będą trzeźwi.
Przeniknęli rowy i palisady. Przeszli przez zabudowania zewnętrzne. Pięćdziesiąt
stóp od miejsca, gdzie stał długi dom, Bragi odwrócił się plecami do wiatru. Wrzucił
do swego dzbana trochę wyschniętego mchu i kory drzewa, dmuchnął delikatnie. Po-
zostali cicho polewali oliwą ściany długiego domu. Pod każdym oknem miał stanąć
jeden człowiek, a najlepsi wojownicy zabarykadować drzwi. Pijani buntownicy
wpadną pod ostrza ich mieczy, gdy będą próbowali uciec. Na pięć minut przed pół-
nocą sprawa Starej Dynastii odżyje tu, pod górującymi ponad horyzontem, ści-
śniętymi szponami lodowców pomocnymi stokami Gór Kracznodiańskich. Taki był
plan Ragnara Szalonego. Równie śmiały i dziki jak inne uderzenia zaplanowane przez
Wilka. Wszystko wskazywało na to, że się uda.
Jednak Hjarlmą czekał już na nich. Tak czy siak, rzeź była straszliwa. Hjarlmą ostrze-
żony został kilka sekund przedtem, zanim spadł cios. Jego ludzie wciąż jeszcze nie
potrafili pojąć, co się stało, wciąż jeszcze próbowali otrząsnąć głowy ciężkie od
miodu i znaleźć swą broń. Jęzory ognia skoczyły do wnętrza przez wybite toporami
okna.
— Zostań tam! — warknął Ragnar na Bragiego. — Do mnie! — zagrzmiał do pozo-
stałych.
— Aj! To Ragnar! — zawył jeden z ludzi Hjarlmy.
Olbrzym o blond włosach zaatakował, trzymając miecz w jednej ręce i topór w dru-
giej. Nie na darmo nazywano go Ragnarem Szalonym. Natychmiast wpadł w morder-
czą wściekłość bitewną, zmienił się w maszynę do zabijania, której nic nie mogło po-
wstrzymać. Szeptana plotka głosiła, że jego żona, wiedźma Helga, obłożyła go zaklę-
ciem gwarantującym niezwyciężoność. Już po trzech, czterech, pięciu pijanych po-
walił każdy z ludzi Ragnara. A jednak nie mógł zwyciężyć; tamci posiadali
miażdżącą przewagę liczebną. Pożar ostatecznie okazał się niedogodnością. Gdyby
nie zmusił ich do obrony własnych rodzin, ludzie Hjarlmy być może by się poddali.
Bragi poszedł szukać Haakena.
Myśli brata biegły tym samym torem co jego. Już zdążył zdobyć miecz. Nie po-
zwolono im przynieść własnej broni — Ragnar obawiał się, że wpadną na jakiś nie-
bezpieczny pomysł.
— Co teraz? — zapytał Haaken.
— Ojciec nie ucieknie. Jeszcze nie.
— Skąd tamci wiedzieli?
— Ktoś zdradził. Hjarlmą musiał przekupić kogoś z Draukenbring. Patrz!
Buntownik, prawie zupełnie już wypatroszony, pełzł w ich stronę.
— Osłaniaj mnie, a ja zabiorę mu miecz.
Zrobili, co zrobić było trzeba, ale potem poczuli przerażenie.
— Kto nas sprzedał?
— Nie mam pojęcia. Ale znajdziemy go.
W następnym momencie byli już zbyt zajęci, żeby się dalej zastanawiać. Kilku bun-
towników wygramoliło się przez okno, którego nikt już nie bronił, i teraz chwiejnie
szli w ich stronę.
Długi dom płonął trzaskającym ogniem. Z wnętrza dobiegały wrzaski kobiet, dzieci i
niewolników. Szereg ludzi Ragnara ugiął się pod naporem ogarniętej paniką tłuszczy.
W przelotnym zwarciu Bragi i Haaken zarżnęli z zasadzki trzech ludzi, czwartemu
udało się zbiec między sosny. Odnieśli pierwsze męskie rany.
— Połowa z naszych już leży — zauważył Bragi, po tym jak przez chwilę obserwo-
wał szał głównego starcia. — Bors. Rafnir. Tor. Trygva. Obaj Haraldowie. Gdzie jest
Bjorn?
Ragnar, wyjący i roześmiany, górował ponad zamętem bitwy niczym jaskiniowy
niedźwiedź otoczony sforą psów. Wokół niego leżała sterta ciał.
— Powinniśmy pomóc.
— Jak? — Z Haakena był żaden myśliciel. Był tym, który postępuje za innymi i robi,
co mu każą. Chłopak o sztywnym karku, niewzruszony, solidny.
Bragi natomiast odziedziczył po matce całą jej przemyślność, niewiele zaś szaleńczej
odwagi ojca. Jednak sytuacja go przerastała, nie miał pojęcia, co począć. Chciał
uciec. Nie uciekł. Wydał z siebie wrzask będący kiepską imitacją ryku Ragnara i za-
szarżował. Los zdecydował za niego.
Wtedy okazało się, gdzie jest Bjorn. Porucznik Ragnara rzucił się na niego z tyłu.
Żadne ostrzeżenie nie było w stanie dotrzeć do zaślepionego krwią mózgu. Wszystko,
co Bragi mógł zrobić, to dotrzeć do niego szybciej niźli Bjorn.
Spóźnił się o krok, udało mu się jednak częściowo zablokować cios zdrajcy, w prze-
ciwnym wypadku byłby z pewnością śmiertelny. Klinga ześlizgnęła się i wbiła w
grzbiet Ragnara na wysokości nerek. Ten zawył i skręcił się. Potężne uderzenie
drzewcem topora wbiło Bjorna w zaspę śniegu. Chwilę później pod Wilkiem ugięły
się kolana. Buntownicy wrzasnęli radośnie i zaatakowali ze zdwojonym animuszem.
Bragi i Haaken wkrótce stali się zbyt zajęci, by myśleć o pomszczeniu ojca. Jednak
niedługo lament poniósł się po grupie dwudziestu buntowników. Ragnar powstał. Za-
wył niczym jeden z wielkich trolli zamieszkujących górne partie Kracznodianów. Za-
panowała chwila ciszy, gdy przeciwnicy mierzyli się nawzajem wzrokiem.
Ból rozproszył nieco mgłę szaleństwa okrywającą umysł Ragnara.
— Takim sposobem straciliśmy tu dzisiaj koronę — wymruczał. — Zdrada zawsze
rodzi kolejną zdradę. Niczego więcej nie zdziałamy. Zbierzcie rannych.
Przez czas jakiś buntownicy opatrywali rany i zajmowali się gaszeniem pożaru. Jed-
nak napastnicy obciążeni rannymi zdobyli na starcie tylko kilka mil przewagi. Nils
Stromber padł i nie potrafił się podnieść. Jego synowie, Thorkel i Olaf, nie pozwolili
go zostawić. Ragnar krzyczał na całą trójkę, ale nie dali się przekonać. Zostali, pa-
trząc w kierunku łuny płonącego długiego domu. Żaden mężczyzna nie miał prawa
odbierać innemu sposobu umierania, jaki tamten wybrał. Chudy Lars Greyhame upadł
następny. Potem Thake Jednoręki. Sześć mil na południe od dworu Hjarlmy Anders
Miklasson ześlizgnął się z oblodzonego brzegu do strumienia, który właśnie przekra-
czali. Lód załamał się pod nim i utonął, nim pozostali zdążyli wyrąbać przerębel. I tak
by zamarzł. Było straszliwie zimno, a nie odważyliby się zatrzymać dla rozpalenia
ogniska.
— Jeden po drugim — warczał Ragnar, gdy pospiesznie układali z kamieni kurhan.
— Wkrótce nie będzie nas dość, by odpędzić wilki.
Nie miał bynajmniej na myśli ludzi Hjarlmy; sfora szła w ślad za nimi. Przewodnik
zdążył już zaatakować Jarla Kindsona, który nie nadążał za resztą.
Bragi był całkiem wyczerpany. Rany, chociaż zasadniczo niegroźne, kłuły niczym
cięcia rzeźnickiego noża w rękach sprawnego kata. Jednak nic nie mówił. Nie okaże
się przecież gorszy od ojca, który odniósł znacznie poważniejsze obrażenia.
Bragi, Haaken, Ragnar i wszyscy pozostali członkowie wyprawy — a było ich już
tylko pięciu — żyli już wyłącznie po to, by ujrzeć świt. Uciekli Hjarlmie i odpędzili
wilki. Potem Ragnar zatrzymał się w jakiejś jaskini. Wysłał Bragiego i Haakena na
zwiady do pobliskiego lasu. Ścigający minęli chłopców, ale nawet na chwilę nie
zwolnili tempa marszu. Bragi obserwował, jak przechodzą — Bjorn, than oraz pięt-
nastu zdrowych, gnanych gniewem wojowników. Nie rozglądali się za ściganymi,
rozmawiali o tym, by zaczekać na Ragnara w Draukenbring.
— Hjarlma nie jest głupi — powiedział Ragnar, gdy mu o tym donieśli. — Po co ści-
gać wilka po lasach, skoro wiadomo, że wróci na swe leże?
— Matka...
— Da sobie radę. Hjarlma boi się jej niczym Złego.
Bragi próbował odczytać wyraz ojcowskiej twarzy, skrytej za gęstą brodą. Ojciec mó-
wił cicho, z wysiłkiem, jakby go bardzo bolało.
— Wojna już się skończyła — ciągnął Ragnar. — Zrozum, pretendent zwyciężył. Je-
steśmy świadkami zmierzchu Starej Dynastii. Walka nie ma już sensu. Tylko głupiec
by nie odstąpił.
Bragi bezbłędnie zrozumiał słowa ojca. Nie wolno mu marnować życia w obronie
przegranej sprawy. Miał piętnaście lat praktyki w odczytywaniu mądrości skrytej w
lapidarnych uwagach Ragnara.
— Opuszczą go równie szybko, jak teraz doń przybiegli. W końcu. Powiadają... —
wstrząsnął nim dreszcz. — Powiadają, że na południu chętnie witają Trolledyngjan.
Za górami. Za krainą łuczników. Za sąsiednimi królestwami. Szykuje się wojna.
Śmiałym, bystrym chłopcom może nieźle się powodzić w oczekiwaniu na restaurację.
Kraj łuczników to była Itaskia. Sąsiadujące królestwa stanowiły łańcuszek państw-
miast, skupionych wzdłuż wybrzeża aż do Simballawein. Od kilkunastu pokoleń, gdy
tylko lody puściły na Tonderhofn i Torshofn, drakkary Trolledyngjan wyruszały, by
rzucić wyzwanie Językom Ognia i złupić wschodnie wybrzeże.
— Pod sosnową deską, obok górnego zawieszenia. Od strony północno-zachodniej.
Znakiem jest stary, pęknięty kamień węgielny. Znajdziesz wszystko, czego potrzebu-
jesz. Miedziany amulet zaniesiesz Yalmarowi w gospodzie „Czerwony Rogacz” w
Itaskii.
— Matka...
— Potrafi o siebie zadbać, rzekłem. Nie będzie szczególnie szczęśliwa, ale da sobie
radę. Żałuję tylko, że nie będę mógł odesłać jej do domu.
Bragi w końcu pojął. Ojciec umierał. Sam Ragnar zdawał sobie z tego sprawę już od
dawna. Bragi poczuł łzy nabrzmiewające pod powiekami. Ale Haaken i Soren patrzyli
w ich stronę; trzeba im pokazać, że potrafi nad sobą panować, zwłaszcza Haakenowi,
na którego zdaniu zależało mu bardziej, niż byłby skłonny przyznać.
— Dobrze się przygotuj do drogi — powiedział Ragnar. — O tej porze roku prze-
prawa przez przełęcze będzie podła.
— Co z Bjornem? — dopytywał się Haaken. Bękart, którego Ragnar Szalony znalazł
w lesie porzuconego na pastwę wilków, był zbyt dumny, by zdradzić targające nim
uczucia. — Ragnar, traktowałeś mnie jak rodzonego syna. Nawet w chudych latach,
kiedy nie starczało jadła dla potomków twej krwi. Zawsze szanowałem cię i słucha-
łem, jakbyś był moim rodzonym ojcem. Teraz również winienem ci posłuszeństwo,
jednak nie spocznę, póki żyje Bjorn Nikczemny. Choćby me kości miały rozwlec
wilki, choćby ma dusza na wieczne potępienie miała pędzić z Dzikim Gonem, nie
odejdę stąd, póki nie pomszczę zdrady Bjorna.
To była dumna, śmiała przysięga, godna syna Wilka. Ragnar i Bragi słuchali w mil-
czeniu, Soren z podziwem pokiwał głową. Dla samego zaś Haakena, który stał na-
pięty niemalże do granic całkowitej zatraty w samym sobie, mowa tej długości rów-
nała się całkowitemu obnażeniu duszy. Rzadko przez cały dzień udawało mu się wy-
powiedzieć w sumie tyle słów.
— Nie zapomniałem Bjorna. Tylko obraz jego twarzy, kiedy uśmiecha się i udaje
przyjaźń, a równocześnie bierze od Hjarlmy pieniądze, trzyma mnie na nogach. On
umrze wcześniej niż ja, Haaken. Będzie niósł pochodnię, przyświecając mi po drodze
do Piekła. Ach, widzę już agonię w jego oczach. Potrafię wyczuć woń jego strachu.
Słyszę, jak popędza Hjarlmę, by szli szybciej, chce zastawić pułapkę w Drauken-
bring. Wilk żyje. A on zna Wilka i jego młode. Wie, że odtąd przekleństwo idzie za
nim krok w krok.
— Odejdziemy rankiem, kiedy już pogrzebiemy starego Svena.
Bragi wzdrygnął się. Myślał, że sędziwy wojownik śpi.
— Smutny to koniec dla ciebie, przyjacielu mego ojca — wymruczał Ragnar na poże-
gnanie zmarłego.
Sven służył ich rodzinie, kiedy dziadek Bragiego był jeszcze dzieckiem. Przez
czterdzieści lat pozostawał ze starym w przyjaźni. A potem rozstali się w nienawiści.
— Oby przyjęto ich w Komnacie Bohaterów — wymamrotał Bragi.
Sven był tęgim wojownikiem, który nauczył Ragnara, jak posługiwać się bronią, a
potem towarzyszył mu w wyprawach na południe. Ostatnio wprowadzał w tajniki
sztuki walki Bragiego i Haakena. Powinno się go opłakać i odbyć stosowną żałobę,
nawet za liniami wroga.
— Jak Bjornowi udało się ich ostrzec? — zapytał Haaken.
— Dowiemy się — obiecał Ragnar. — Teraz odpocznijcie, chłopcy. Czeka nas ciężka
przeprawa. Niektórzy jej nie przeżyją.
Do Draukenbring dotarło sześciu.
Ragnar okrążył posiadłość szerokim łukiem, prowadząc ich przez góry, potem pode-
szli do domu od południa, pokonując szczyt, który nazwali Kamer Strotheide. Była to
przeprawa tak trudna, że nawet Hjarlmie i Bjornowi nie przyszłoby do głowy obser-
wować tej trasy. Hjarlma czekał na nich. Z góry mogli dostrzec jego warty.
Bragi patrzył w dół na tyle długo, aby upewnić się, że Hjarlma nie pozwolił niczego
niszczyć. Czary jego matki napawały grozą wszystkich w okolicy. Nie potrafił zrozu-
mieć dlaczego — była kobietą tak ciepłą i pełną zrozumienia, jak żadna inna spośród
tych, które znał.
Ześlizgując się i obsuwając po zboczu, dotarli na połoninę, gdzie latem wypasano
bydło Draukenbring. Potem ruszyli w stronę długiego domu przez las i parów. Przy-
stanęli w leśnej przecince, sto jardów od najbliższych zabudowań; czekali zmroku,
marznąc niemiłosiernie. Bierność najbardziej dała się we znaki Ragnarowi, który cały
zesztywniał. Bragi martwił się. Ojciec robił się taki blady... Myśli krążyły, wiodąc go
to ku rozpaczy, to ku nadziei. Ragnar mówił, że umiera, jednak wciąż szedł; najwy-
raźniej siła woli trzymała go przy życiu. Ściemniało się. Ragnar rzekł:
— Bragi, wędzarnia. Pośrodku podłogi, pod trocinami. Metalowy pierścień. Otwórz
klapę. Tunel prowadzi do domu. Nie marnuj czasu. Za minutę poślę Sorena.
Z obnażonym mieczem Bragi pobiegł do wędzarni, szybko wymacał pod warstwą
przetłuszczonych trocin pierścień, stanowiący uchwyt klapy. Pod nią zobaczył dra-
binę prowadzącą do tunelu. Pokręcił głową; nie miał pojęcia o jego istnieniu. Ragnar
potrafił dochować tajemnicy nawet przed swoimi. Powinni mówić na niego Lis, a nie
Wilk. Do wędzarni wślizgnął się Soren. Bragi wyjaśnił mu wszystko. Za chwilę dołą-
czyli do nich Haaken, Sigurd i Sturla, jednak Ragnar się nie pojawił — Sturla przy-
niósł ostatnie rozkazy Wilka.
Tunel był nisko sklepiony i ciemny. W pewnym momencie dłoń Bragiego natrafiła na
coś małego i futrzastego, co pisnęło i wykręciło się spod jego ręki. Później miał
wspominać to przejście jako najgorszy etap podróży do domu. Tunel skończył się za
ścianą piwnicy, wyjście z niego maskowała potężna beczka, którą musieli odtoczyć
na bok. Tej beczki Ragnar nigdy nie otwierał, twierdząc, że chce ją zachować na spe-
cjalną okazję. Schodami dotarli z piwnicy do spiżarni, gdzie pod powałą, poza zasię-
giem gryzoni, zawieszono warzywa i mięso. Bragi skradał się dalej. Ktoś, przekli-
nając, wszedł do pomieszczenia znajdującego nad jego głową. Bragi zamarł. Prze-
kleństwo zostało rzucone pod adresem matki Bragiego, Helgi. Nie chciała współpra-
cować z ludźmi Hjarlmy. Mieli za sobą trudy przeprawy przez las, byli całkowicie
wykończeni, a ona nie chciała im nic ugotować.
Bragi słuchał uważnie. W głosie matki nie wyczuł strachu. Jej nic nie było w stanie w
widoczny sposób wyprowadzić z równowagi, zawsze pozostawała tą samą spokojną,
pełną wdzięku, niekiedy wyniosłą damą. Przed obcymi.
Nawet w gronie bliskich rzadko okazywała cokolwiek prócz miłości i czułości.
— Bandytyzm ci nie służy, Snorri. Cywilizowany człowiek nawet w domu wroga za-
chowuje się grzecznie. Czy Ragnar splądrował dom Hjarlmy? — Znajdowała się w
tej chwili dokładnie nad jego głową.
Bragi nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Jasna sprawa, że Ragnar splądrowałby dom
Hjarlmy, gdyby miał okazję. Aż do ostatniego żelaznego garnka. Jednak Snorri wy-
mruczał przeprosiny i wyczłapał z pomieszczenia.
Klapa w podłodze uniosła się, zanim jeszcze ustały poruszenia zasłony z sarniej skóry
odgarniętej przez Snorriego.
— Możesz wyjść — wyszeptała Helga. — Szybko. Masz najwyżej minutę.
— Skąd wiedziałaś?
— Cii. Pośpiesz się. Hjarlma, Bjorn i jeszcze trzej są przy wielkim kominku. Pili i na-
rzekali, że twojemu ojcu powrót zajmuje tak dużo czasu. — Jej twarz pociemniała,
kiedy Haaken zamknął za sobą klapę. Bragi obserwował, jak jej nadzieja umiera z
każdym następnym mężczyzną wychodzącym na górę. — Trzej następni śpią na
stryszku. Hjarlma wysłał pozostałych w poszukiwaniu waszego obozu. Spodziewa
się, że dotrzecie tu przed świtem.
Towarzysze Bragiego przygotowywali się do ataku. Położyła mu dłoń na ramieniu,
potem dotknęła Haakena.
— Uważajcie. Nie chcę wszystkiego stracić.
O niezwykłości Helgi stanowiły rozmaite względy, nie tylko fakt, że powiła jedno
dziecko w kraju, gdzie kobiety właściwie cały czas były w ciąży.
Przelotnie uściskała Bragiego.
— Miał dobrą śmierć?
Nienawidził wszelkiego zwodzenia.
— Cios w plecy. Bjorn.
Emocje na moment wykrzywiły jej rysy. I w tej chwili Bragi zdołał w niej przelotnie
dostrzec to, czego inni tak się bali. Ognie Piekła rozbłyskujące w oczach.
— Idźcie — zarządziła.
Z sercem tłukącym się w piersiach Bragi poprowadził atak. Piętnaście stóp dzieliło go
od wroga. Trzej buntownicy nie mieli nawet szans wyciągnąć broni. Ale Hjarlma był
szybki niczym śmierć, Bjorn zaś ułamek sekundy tylko wolniejszy. Than powstał ni-
czym wieloryb-zabójca wynurzający się z głębin, kopniakiem posłał pod nogi Bra-
giego stół, przy którym zasiadał, potem rzucił się ku ścianie, gdzie wisiały trofea bi-
tewne Ragnara. Schwycił topór.
Usiłując utrzymać równowagę, Bragi pojął, że z zaskoczenia nic nie wyszło. Hjarlma
i Bjorn byli gotowi do walki. Haaken, Sigurd i Soren byli już na stryszku. Zostali
tylko on i Sturla Ormesson, wojownik mocno już posunięty w latach, a naprzeciw sie-
bie mieli dwóch najbardziej paskudnych trolledyngjańskich zabijaków.
— Szczeniak tak szalony jak jego pan — zauważył Hjarlma, z łatwością parując cios
miecza. — Nie pozwól się zabić, chłopcze, Inger nigdy by mi tego nie wybaczyła. —
Jego uwaga stanowiła smutny komentarz do natury ludzkiej. Gdyby Stary Król nie
umarł całkowicie niespodzianie, Hjarlma zostałby teściem Bragiego; zeszłego lata
porozumiano się w kwestii ostatnich szczegółów.
Nie myśl, nakazywał sobie Bragi. Nie słuchaj. Stary Sven i ojciec wbili mu do głowy
te lekcje ciosami stępionych mieczy. Nie odpowiadaj. Albo walcz w całkowitym mil-
czeniu, albo, jak Ragnar, wrzeszcz bez przerwy.
Hjarlma dobrze znał styl walki Ragnara; wiele razy wojowali ramię przy ramieniu.
Teraz z łatwością dostrzegał ojcowską technikę w ciosach syna. Bragi nie miał wiel-
kich złudzeń. Than był większy, silniejszy, lepiej wyszkolony i znacznie bardziej do-
świadczony. Jedynym celem stało się więc wytrwanie do czasu, aż Haaken skończy z
tymi na stryszku. Sturla najwyraźniej wpadł na ten sam pomysł, jednak Bjorn okazał
się dla niego za szybki. Klinga zdrajcy przeszła przez gardę. Sturla zachwiał się.
Bragi poczuł na sobie spojrzenie dwu par lodowato niebieskich oczu.
— Zabij szczenię — warknął Bjorn. W jego głosie wyraźnie słychać było strach.
Statecznie niczym jedna z karawel, które drakkary ścigały wzdłuż południowych wy-
brzeży, Helga wsunęła się między nich.
— Zejdź z drogi, wiedźmo.
Helga spojrzała thanowi prosto w oczy. Jej wargi poruszyły się bezgłośnie. Hjarlma
nie cofnął się wprawdzie, ale też dłużej nie parł do przodu. Odwrócił się do Bjorna.
Zdrajca zbladł jak ściana, nie potrafił spojrzeć w te straszne oczy. Haaken zeskoczył
ze stryszku i porwał włócznię stojącą pod ścianą, Soren i Sigur złazili po drabinie, ale
nawet w połowie nie tak szybko.
— Nasz czas dobiegł końca — zauważył lakonicznie Hjarlma. — Musimy iść. — Po-
pchnął Bjorna w stronę drzwi. — Powinienem się spodziewać, że ominą straże. —
Wyprowadził cios topora, omijając Helgę, i wytrącił miecz z dłoni Bragiego, po-
wrotnym wymachem przeciął mu policzek. — Bądź grzeczniejszy, chłopcze, gdy
wrócę. Albo niech cię tu nie będzie.
Bragi westchnął, myśląc o oddalającym się łopocie skrzydeł śmierci. Hjarlma nie
śmiał zrobić nic więcej ze względu na starą przyjaźń.
Przez całą walkę strach przed Ragnarem nie opuszczał Bjorna. Bez przerwy rozglądał
się po pomieszczeniu, jakby czekając, że w każdej chwili Wilk zmaterializuje się
wprost z dymu zalegającego salę. Miał ochotę wziąć nogi za pas. On i Hjarlma roz-
płynęli się w ciemnościach nocy, wśród tumanów śniegu, który znowu zaczął sypać.
Helga zajęła się opatrzeniem policzka Bragiego i łajaniem go, że nie zabił Bjorna.
— Bjorn jeszcze nie wymknął się z ramion burzy — powiedział Bragi.
Haaken, Soren i Sigurd zaczaili się przy drzwiach. Rozwarli je odrobinę. Kobiety,
dzieci i starcy obecni w posiadłości, którzy podczas potyczki robili wszystko, żeby
jak najmniej rzucać się w oczy, teraz zajęli się Sturlą i opłakiwaniem tych, którzy nie
wrócili. Nie było radości w domu Ragnara, tylko otępienie następujące zawsze po
katastrofie. Oto nadszedł kres Draukenbring, choć nie wszyscy jeszcze zdawali sobie
z tego sprawę. Ocalałych czekało wygnanie, emigracja i prześladowania ze strony
zwolenników Pretendenta.
Padający śnieg tłumił krzyki i szczęk broni, ale nie do końca.
— Masz — zwrócił się Bragi do matki. Jeden z przeraźliwych bitewnych okrzyków
jego ojca rozdarł ciszę nocy.
I wkrótce sam Ragnar wtoczył się przez drzwi, pokryty krwią od brody do kolan.
Większość krwi była jego; z rozprutego brzucha wylewały się flaki. Zanosząc się sza-
leńczym śmiechem, uniósł wysoko w górę głowę Bjorna, jakby chciał przyświecić
sobie lampą pośród nocy. Przerażenie wciąż ścinało rysy twarzy zabitego. Ragnar
wydał swój ostatni okrzyk i upadł. Bragi, Haaken oraz Helga w jednej chwili uklękli
przy jego boku, ale było już za późno. Wola życia potężnego wojownika w końcu zo-
stała złamana. Helga wybrała lód z jego włosów i brody, delikatnie przebiegała pal-
cami po twarzy. Łza spłynęła po jej policzku. Bragi i Haaken odeszli na bok. Nawet
zdruzgotana poczuciem straty branka z południa nie potrafiła zapomnieć o dumie,
zdradzić całej głębi swych uczuć.
Bragi i Haaken przykucnęli blisko siebie przed kominkiem, dzieląc ból i zgryzotę.
* * *
Obrzędów pogrzebowych dopełniono pośpiesznie, ceremonia miała charakter pro-
wizoryczny, zupełnie niegodna była zmarłego, niemniej spieszyli się, bowiem
Hjarlma z pewnością wróci. A przecież powinien to być pochówek godny wojownika,
ze stosem i ogniskami, towarzyszącymi trwającym co najmniej tydzień obrzędom ża-
łobnym. Zamiast tego Bragi, Haaken, Sigurd i Soren zanieśli Ragnara w górę Kamer
Strotheide, ponad linię kosodrzewiny i wiecznego śniegu, a potem pochowali ciało w
pozycji siedzącej w kamiennym kurhanie, z którego dostrzec można było zarówno
Draukenbring, jak i znacznie bardziej odległy Tonderhofn.
— Któregoś dnia... — przyrzekł Bragi, kiedy on i Haaken kładli ostatni głaz — któ-
regoś dnia wrócę tu i zrobię wszystko porządnie.
— Któregoś dnia — zgodził się Haaken.
Wiedzieli, że nie nastąpi to szybko.
Uronili łzę, stojąc tam tak samotnie, a potem zeszli z góry, by rozpocząć nowe życie.
* * *
— Oto, jak mu się udało — powiedziała Helga, obserwując synów rozbijających
zmarzniętą ziemię przy pękniętym kamieniu węgielnym. Trzymała w dłoni złotą
bransoletę, cienką, jednak niezwykle misternej roboty. — Ta jest jedna od pary,
Hjarlma nosił drugą. Reagowały na swoją bliskość. Kiedy Bjorn podszedł, Hjarlma
wiedział już, że Ragnar nadchodzi.
Bragi chrząknął. Teraz wcale go już to nie obchodziło.
— Chyba coś mam — powiedział Haaken.
Bragi zaczął dłońmi wygarniać ziemię. Wkrótce odkopał niewielką skrzynkę. Po-
jawili się Sigur i Soren, już z workami na plecach. Czterej ocaleli wojownicy pójdą na
południe, gdy tylko Bragi i Haaken uporają się z zawartością schowka pod sosnową
deską. Skrzynka okazała się płytka i lekka. Nie miała zanika. Zawartość też nie była
szczególnie imponująca. Mała sakiewka pełna monet używanych na południu, druga z
nie oszlifowanymi kamieniami, ozdobny sztylet, fragment zwiniętego pergaminu, na
którym ktoś pośpiesznie wyrysował mapę. I miedziany amulet.
— Zatrzymaj kosztowności — zwrócił się Bragi do matki.
— Nie. Ragnar miał widać powody, by wszystkie te rzeczy trzymać razem. A dla
mnie zostało jeszcze dużo w innych miejscach.
Bragi zastanawiał się przez chwilę. Jego ojciec był człowiekiem tajemniczym; las wo-
kół Draukenbring mógł być pełen zakopanych garnków ze złotem.
— W porządku — włożył wszystko do worka.
Potem nadeszła chwila, której tak się obawiał — czas, by odejść na południe. Popa-
trzył na matkę, odpowiedziała mu podobnym spojrzeniem. Haaken wbił wzrok w zie-
mię. Tę więź niełatwo było zerwać. Po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią, Helga pu-
blicznie zdradziła swe uczucia — chociaż nie można powiedzieć, żeby się zupełnie
rozkleiła. Przytuliła Haakena, trzymała go w objęciach przez blisko dwie minuty,
szepcząc coś do ucha. Bragi dostrzegł błysk łzy, starła ją zirytowana, odsuwając rów-
nocześnie przybranego syna. Zakłopotany, Bragi umknął spojrzeniem w bok. Ale nie
sposób było odsunąć na bok uczuć. Sigurd i Soren po raz kolejny żegnali się z wła-
snymi rodzinami.
Utonął w objęciach matki. Ściskała go mocno, z siłą zadziwiającą u tak drobnej, kru-
chej kobiety.
— Uważaj na siebie — powiedziała. A cóż mniej banalnego było do powiedzenia?
Przy takim pożegnaniu, prawdopodobnie na zawsze, nie było słów, którymi można
przekazać prawdziwe uczucia. Język jest narzędziem wymiany, nie miłości.
— I dbaj o Haakena. Przywieź go do domu. — Bez wątpienia Haakenowi powie-
działa to samo. Odsunęła się, odpięła medalik, który nosiła, od kiedy Bragi sięgał pa-
mięcią. Potem zapięła go na jego szyi. — Jeśli nie będzie już żadnej innej nadziei, po-
każ go w Domu Bastanos na Ulicy Lalek w Hellin Daimiel. Daj go odźwiernemu,
niech przekaże swemu panu. On przekaże go dalej. Jeden ze wspólników przyjdzie,
aby cię przepytać. Powiedz mu te słowa:
„Elhabe an dantice, elhabe an cawine.
Ci hibde clarice, elhabe an savan.
Ci magden trebil, elhabe din bachel”.
On zrozumie.
Kazała mu powtarzać wiersz, póki nie upewniła się, że dobrze zapamiętał.
— To już wszystko. Nie ufaj nikomu, komu nie będziesz musiał zaufać. I wróć do
domu tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Będę tu, będę czekać.
Pocałowała go. Przy wszystkich. Nie robiła tego odkąd przestał być dzieckiem. Potem
pocałowała również Haakena, czego w ogóle nigdy nie robiła. Zanim którykolwiek z
nich zdążył zareagować, rozkazała:
— Idźcie już, póki jeszcze możecie, zanim zaczniemy wszyscy wyglądać jeszcze głu-
piej niż w tej chwili.
Bragi zarzucił worek na ramię i ruszył w stronę Kamer Strotheide. Droga wiodła
przez jego zbocze. Od czasu do czasu spoglądał w górę, na kurhan Ragnara; za siebie
obejrzał się tylko raz. Kobiety, dzieci i starcy opuszczali schronienie, które od po-
koleń stanowiło ich dom. Większość ucieknie do krewnych mieszkających w innych
krainach. Wielu ludzi wędrowało tak, szukając nowego dachu nad głową. Pewnie uda
im się umknąć przed prześladowaniem i szykanami ludzi Pretendenta. Zastanawiał
się, dokąd pójdzie matka...
Później już zawsze żałował, że tak jak Haaken nie chciał oglądać się za siebie. Być
może wówczas w jego pamięci Draukenbring przetrwałoby jako miejsce pełne życia,
jako ostatnia nadzieja na bezpieczne schronienie oczekujące go na północy.
Rozdział czwarty
Świst szabli
[top]
Nassef raz tylko obejrzał się za siebie. W drżącym od upału powietrzu Al Rhemish
wyglądało niczym miasto namiotów wijące się pod stopami tańczących duchów. Stłu-
miona wrzawa echem niosła się po dolinie. Uśmiechnął się.
— Karim! — zawołał cicho.
Mężczyzna wyglądający na okrutnika, o twarzy poznaczonej śladami ospy, podszedł
do niego.
— Panie?
— Wrócisz tam. Znajdziesz naszych ludzi. Tych, którzy wyszli nam na spotkanie,
gdy wjeżdżaliśmy do miasta. Powiedz im, żeby podsycali zamieszki. Powiedz im, że
mają trwać tak długo, jak tylko się da. I nakaż, aby wybrali spośród siebie pięć setek
chętnych wojowników i posłali ich za nami. W małych grupkach, by nie przyciągać
uwagi. Zrozumiałeś?
— Tak — Karim uśmiechnął się. Brakowało mu dwu zębów na przedzie. Kolejny,
ułamany, szczerzył się ostrym pieńkiem. Był starym zabijaką, widział wiele bitew.
Nawet pasma siwizny w jego brodzie wyglądały niczym ofiary wojny.
Nassef obserwował, jak Karim schodzi po kamienistym stoku. Dawny bandyta był
jednym z najbardziej cennych w obecnej sytuacji wiernych. Nassef nie miał wątpli-
wości, iż Karim zyska na wartości, w miarę jak bój będzie się stawał coraz bardziej
bezwzględny i wzrośnie jego skala. Zawrócił rumaka i puścił się truchtem w ślad za
siostrą i szwagrem.
Oddział El Murida liczył prawie pięćdziesięciu ludzi. Większość stanowili członko-
wie straży osobistej, jego odziani w biel Niezwyciężeni, którym gwarantowano miej-
sce w Raju, jeśli polegną w służbie El Murida. Ich widok wywoływał w Nassefie nie-
pokój: w ich oczach błyszczało jeszcze większe szaleństwo niźli w oczach proroka.
Byli mu fanatycznie oddani. Po procesie El Murid musiał odwołać się do całej potęgi
swej woli, aby powstrzymać ich przed natychmiastowym szturmem na Posiadłość
Królewską.
Nassef zajął swe miejsce po prawej ręce El Murida.
— Poszło lepiej niż oczekiwaliśmy — powiedział. — Chyba sam Bóg nam zesłał
tego chłopaka.
— Zaiste tak było. Jeśli chcesz znać prawdę, Nassefie, to z początku miałem opory,
aby to zrobić na twój sposób. Jednak tylko interwencja samego Pana mogła sprawić,
że wszystko poszło tak gładko. Tylko On mógł sprawić, że staliśmy się przedmiotem
napaści w tak dogodnej chwili.
— Przykro mi z powodu twojej kostki. Bardzo ci jeszcze dokucza?
— Boli mnie potwornie, ale potrafię to znieść. Yassir dał mi zioła na uśmierzenie
bólu i obandażował ją. Muszę ją oszczędzać, a wkrótce będzie jak nowa.
— Podczas tej farsy procesu... Przez moment myślałem, że chcesz się poddać.
— Przez krótką chwilę tak było. Podobnie jak wszyscy inni, mogę paść ofiarą podstę-
pów Złego. Ale odnalazłem w sobie siłę, by im się oprzeć, a ta chwila słabości
uczyniła ostateczny i triumf jeszcze słodszym. Teraz już rozumiesz, jak Pan powo-
duje nami wedle swej woli? Uczestniczymy w Jego dziele, nawet gdy nam się wy-
daje, żeśmy się odwrócili do Niego plecami.
Nassef patrzył na nagie wzgórza. Wreszcie odrzekł:
— Niełatwo zaakceptować porażkę, opierając się tylko na wierze, że któregoś dnia
zrodzi ona większe zwycięstwo. Mój — przyjacielu, mój proroku, dzisiaj podpisali na
siebie wyrok śmierci.
— Nie jestem żadnym prorokiem, Nassefie. Jestem tylko Adeptem Drogi Pana. I nie
chcę żadnych śmierci, których można uniknąć. Nawet król Aboud i Najwyżsi Kapłani
mogą któregoś dnia ujrzeć ścieżkę prawości.
— Oczywiście. To była jedynie metafora — chciałem rzec, iż przez swe działania po-
grążyli własną sprawę.
— Często tak bywa w przypadku służalców Złego. Im bardziej wytrwale się starają,
tym więcej wnoszą do dzieła Pana. Co z pościgiem? Jesteś naprawdę pewien, że
damy radę uciec?
— Posłałem Karima z powrotem do Al Rhemish. Jeśli nasi ludzie spełnią moją
prośbę, jeśli będą dalej podsycać zamieszki i wyślą pięciuset wojowników, uda się.
Nikt nie będzie w stanie nas powstrzymać. Wszyscy lordowie przybyli dziś do Al
Rhemish, aby oglądać nasze poniżenie. Zamieszki całkowicie zaprzątną ich uwagę,
zanim nie upłynie Mashad, będziemy więc mieli tydzień przewagi.
— Żałuję tylko, że nie mogliśmy ochrzcić dziecka.
— Rzeczywiście szkoda. Wrócimy tu jednak, panie, podczas któregoś kolejnego
Mashad. Obiecuję, że zadbam, aby tak się stało.
Choć raz w słowach Nassefa brzmiała całkowita szczerość, absolutne przekonanie.
Pustynne boczne drogi były długie, samotne i ciągnęły się w nieskończoność,
zwłaszcza dla człowieka odseparowanego od innych ludzi. El Murid nie miał nikogo,
komu mógłby się zwierzyć, z kim mógłby śnić własne sny; jedna tylko Meryem mu
pozostała. Niezwyciężonych napawał zbyt wielką grozą, za bardzo go czcili. Nassef i
garstka jego zwolenników pogrążyła się bez reszty w układaniu planów przyszłych
walk. Jeźdźcy, którzy dogonili ich wreszcie, dziesiątkami, dwudziestkami przybywa-
jąc z Al Rhemish, byli obcy. Wierni przyjaciele, których nawrócił jako pierwszych,
oraz pozostali, którzy wyszli za nim z El Aquila, znaleźli świętość w śmierci. Wojna,
jaką Nassef prowadził w jego imieniu, zbierała swoje żniwo.
Adept jechał obok białego wielbłąda, trzymając swoje dziecko na kolanach.
— Ona jest taką spokojną, drobną istotką — zachwycał się. — Istny cud. Pan okazał
się dla nas łaskawy, Meryem. — Skrzywił się.
— Twoja kostka?
— Tak.
— Lepiej oddaj małą, niech ją wezmą z powrotem.
— Nie. Takie chwile już są zbyt rzadkie, a z pewnością staną się jeszcze rzadsze. —
Dłuższą chwilę siedział w milczeniu, pogrążony we własnych myślach, a potem za-
pytał: — Ile jeszcze czasu minie, zanim będę mógł odesłać ich wszystkich?
— Co masz na myśli?
— Ile czasu minie, zanim wypełnię swe powołanie? Kiedy będę mógł osiąść gdzieś i
wieść normalne życie, tylko z tobą i z nią? Od trzech lat już wędrujemy tymi bezdro-
żami, a wydaje się, jakby to było trzydzieści.
— Nigdy, mój kochany. Nigdy. Jako twej żonie z trudem przychodzą mi te słowa.
Ale od kiedy przemówił do ciebie anioł, na zawsze stałeś się El Muridem. Tak długo,
jak długo z woli Pana będziesz pozostawał wśród żywych, będziesz musiał być
Adeptem.
— Wiem. Wiem. To po prostu śmiertelnik, który we mnie mieszka, pragnie czegoś,
czego mieć nie mogę.
Przez czas jakiś jechali w milczeniu. Potem El Murid powiedział:
— Meryem, czuję się samotny. Nie mam nikogo prócz ciebie.
— Masz za sobą połowę pustyni. Kto dostarcza nam z osad żywność i wodę? Kto nie-
sie Prawdę na prowincje, których nigdy na oczy nawet nie widzieliśmy?
— Chodzi mi o przyjaciela. Prostego, zwykłego, osobistego przyjaciela. Kogoś, kto
traktowałby mnie nie do końca poważnie, jak traktowano mnie w czasach, gdy byłem
dzieckiem. Kogoś, z kim mógłbym porozmawiać. Z kim mógłbym dzielić lęki i na-
dzieje człowieka, nie zaś kogoś, kto ugiął kolana przed marzeniami El Murida. Z
pewnością podzielasz me uczucia, odkąd Fata umarła.
— Tak. Los kobiety El Murida również oznacza samotność. — Po chwili zaś dodała:
— Ale ty masz przecież Nassefa.
— Nassef jest twoim bratem. Nie chcę w twej obecności wyrażać się o nim źle. Na-
prawdę go kocham, jakby był moim rodzonym bratem, wybaczam mu jak bratu. Ale
nigdy nie zostaniemy prawdziwymi przyjaciółmi, Meryem. Będziemy tylko sojuszni-
kami.
Meryem nie zaprotestowała. Wiedziała, że mówi prawdę. Nassef też nie miał nikogo,
przed kim mógłby się otworzyć. A żadna przyjaźń nie rozkwitnie między jej mężem i
bratem, póki nie będą do końca mogli być siebie pewni.
* * *
To była długa, wyczerpująca podróż. Pod koniec Nassef zaczął narzucać ostre tempo.
Wszyscy byli wykończeni, prócz samego Nassefa, najwyraźniej niewrażliwego na
skutki zmęczenia.
— I oto ona — wyszeptał zdjęty zachwytem El Murid. Na moment zupełnie zapo-
mniał o bólu w kostce. — Sebil el Selib.
Poświata księżyca w trzeciej kwadrze spływała na położoną wśród gór łąkę, która zaj-
mowała drugie miejsce w sercach synów Hammad al Nakir, zaraz po Al Rhemish.
Dawno temu, zdaniem ich imperialnych przodków, ustępowała wyłącznie samemu Il-
kazarowi. Nad łąką górowała stara forteca, w jej murach schronienie znalazła
świątynia i klasztory. Nigdzie nie paliło się ani jedno światło. Nazwa łąki, Sebil el
Selib, oznaczała Drogę Krzyżową. Nadana jej została dla upamiętnienia zdarzenia, na
cześć którego wzniesiono również świątynię. To właśnie na tej łące, pierwszego dnia
pierwszego roku według kalendarza powszechnego, zrodziło się Imperium. Zaś
pierwszy imperator zadbał o bezpieczeństwo swej władzy, krzyżując tu tysiąc swych
przeciwników. Droga z nazwy była szlakiem wijącym się przez przełęcz, po którym
skazani szlachcice musieli nieść narzędzia swej kaźni. Wychodzący z łąki trakt szero-
kimi zakosami łączył dawne Prowincje Wewnętrzne z miastami leżącymi na wy-
brzeżu morza Kotsum. Zrujnowana forteca, pochodząca jeszcze z wczesnej epoki im-
perialnej, strzegła pierwotnie przełęczy, nie zaś świątyni i klasztorów, nad którymi
majaczyła teraz niczym cień.
— Tutaj na świat przyszedł ojciec naszych snów — zwrócił się El Murid do Nassefa.
— Tutaj zrodziło się Pierwsze Imperium. Niech i nasze zachłyśnie się pierwszym od-
dechem na tym samym posłaniu.
Nassef nie odrzekł ani słowa. Patrzył z mieszaniną lęku i pona legendarne miejsce.
Wydawało się zbyt zwyczajne, zbyt proste, aby być tak ważne. Al Rhemish zresztą
wzbudziło nim identyczne uczucia; zdumiewało go, jakim sposobem zwykłe miejsca
mogą z czasem zdobyć tak wielką władzę nad ludzką wyobraźnią.
— Nassefie.
— Tak?
— Jesteśmy gotowi?
— Tak. Najpierw Karim poprowadzi na dół Niezwyciężonych. Wespną się na mury i
otworzą pozostałym bramy. Mniej liczne siły wyślę, by zdobyły świątynię i klasztor.
— Nassefie.
— Słucham cię.
— Żaden ze mnie wojownik, żaden generał. Jestem tylko narzędziem w rękach Pana.
Ale chciałbym wprowadzić drobną poprawkę do twoich planów. Chciałbym, żebyś
zamknął drogę na wybrzeże i zostawił oddział rezerwowy pod moim dowództwem.
Muszę mieć pewność, że nikomu nie uda się uciec.
Nassefowi wydawało się, że źle zrozumiał. El Murid zawsze męczył go nieustannymi
napomnieniami, by oszczędzać wrogów i im przebaczać.
— Myślałem o tym przez całą drogę. Nie ma żadnych przyjaciół Pana w tym miejscu,
są tylko żołnierze króla i akolici fałszywej wiary. A nadto wszystkim tym, którzy ule-
gają powabom Złego, należy wysłać jasną, jednoznaczną wiadomość. Ostatniej nocy
modliłem się o wskazówkę i wtedy naszła mnie myśl, że Drugie Imperium również
narodzić się musi w krwi swych wrogów, na tym samym miejscu, które było świad-
kiem powstania Pierwszego Imperium.
Nassef był zaskoczony, ale bynajmniej nie niezadowolony.
— Jak powiadasz, tak się też i stanie.
— Zarżnij ich wszystkich, Nassefie. Nawet dzieci, które jeszcze nie potrafią chodzić.
Niech żaden człowiek, od dziś po wieki wieków, nie sądzi, że uda mu się ujść przed
gniewem Pana.
— Jak powiadasz.
— Możesz zaczynać. — Zanim jednak Nassef zrobił choćby dziesięć kroków, El Mu-
rid zawołał go ponownie: — Nassefie!
— Tak?
— W tej chwili, nim zaczął się zbrojny bój, mianuję cię dowódcą mych wojsk. Na-
daję ci imię Bicz Boży. Godnie noś swój tytuł.
— Tak się stanie. Nie obawiaj się.
Atak przeprowadzony został z szybkością i precyzją, które znamionowały wcześniej
wszystkie napaści Nassefa na karawany. Wielu żołnierzy garnizonu fortecy umarło na
swych posłaniach.
El Murid zatrzymał swego konia na wzniesieniu i czekał na uciekinierów albo na wie-
ści. W jego sercu drzemało czarne ziarno strachu. Jeśli tu mu się nie uda, jeśli
obrońcy fortecy odeprą atak, może to oznaczać ostateczny kres jego misji. Na lu-
dziach pustyni nic nie wywierało takiego wrażenia jak śmiałość zwycięstwa. I nic nie
zrażało ich bardziej niźli porażka.
Nie było żadnych uciekinierów, nie dotarły też doń żadne wieści, aż wreszcie, gdy
świt już zaczynał barwić niebo nad górami przed jego oczami, przyjechał człowiek
Nassefa, Karim.
— Mój Adepcie — powiedział — dowódca twych wojsk wysłał mnie, abym ci do-
niósł, że forteca, świątynia i wszystkie klasztory są w naszych rękach. Wrogowie
nasi, którzy ocaleli, zostali zebrani na łące. Błaga cię, abyś przyjął ich jako dar miło-
ści.
— Dziękuję, Karim. Powiedz mu, że już jadę.
Nassef czekał na pagórku górującym ponad tłumem jeńców. Było ich przynajmniej
dwa tysiące, wielu z fortecy, większość jednak z klasztorów, niewinni pielgrzymi,
którzy przybyli tu na obchody Disharhun i którzy nie zdążyli jeszcze wyruszyć w
drogę powrotną do domów.
Garnizon, którym obsadzono fortecę, należał do silniejszych. Najbliższa możliwa do
pokonania przełęcz przez Jebal al Alf Dhulquarneni znajdowała się w odległości
setek mil na pomoc. Ukryci nie pozwalali ich przekraczać nigdzie indziej. Liczebność
garnizonu była tak duża, ponieważ myto stanowiło ważną część budżetu Korony.
Obrońcy warowni spędzali w niej całe swoje życie. Genealogia niektórych rodzin żoł-
nierzy garnizonu sięgała korzeniami jeszcze czasów imperialnych. Kobiety i dzieci
żyły w zamku razem z mężczyznami.
El Murid spojrzał w dół na jeńców. Oni popatrzyli na niego, unosząc w górę głowy.
Niewielu go rozpoznało, póki Meryem — bez zasłony — nie podjechała na białym
wielbłądzie, zatrzymując się u jego boku. Zaczęli szemrać w podnieceniu. Pewien ofi-
cer garnizonu wykrzyknął pojednawcze słowa, dopraszając się parolu dla swoich żoł-
nierzy. El Murid spojrzał na niego. Szukał miłosierdzia w swym sercu. Nie znalazł
go. Dał Nassefowi znak, by ten zaczynał.
Jeźdźcy zaczęli krążyć wokół jeńców, tnąc szablami. Ci wrzeszczeli i próbowali ucie-
kać, nie było jednak dokąd — mogli tylko wspinać się na siebie wzajem. Niektórym
udawało się przerwać krąg śmierci, ale tylko po to, by paść od ciosów pikiet czekają-
cych na zewnątrz. Kilku wojowników rzuciło się na konnych, by przynajmniej zna-
leźć bardziej honorowy koniec.
I zdarzyło się tak, że człowiek imieniem Beloul umknął powszechnej rzezi. Był jed-
nym z młodszych oficerów garnizonu, mniej więcej w wieku Nassefa. Pochodził z ro-
dziny, która datowała swe początki głęboko na czasy imperialne. Walcząc niczym de-
mon, Beloul zdobył zarówno konia, jak i broń, a potem wyciął sobie drogę przez pi-
kiety. Udał, że szarżuje w stronę El Murida. Kiedy Niezwyciężeni rzucili się, by bro-
nić swego proroka, pogalopował przez przełęcz na pustynię. Nassef posłał za nim
czterech ludzi. Żaden nie powrócił. Beloul zaniósł wieści do el Aswad. Z zamku wa-
liego natychmiast wyruszyli gońcy.
— Czy to naprawdę konieczne? — zapytała Meryem, kiedy połowa jeńców już nie
żyła.
— Tak mi się wydaje. Sądzę, że dla moich wrogów... wrogów Pana, będzie to dobra
nauczka.
Wszystko zdawało się trwać znacznie dłużej, niźli z początku oczekiwał, a ostatecz-
nie okazało się, że jest to więcej, niż może znieść jego żołądek. Zawrócił i odjechał
akurat w chwili, gdy Niezwyciężeni zsiadali z koni, by odciągnąć ciała matek i wydo-
być spod nich dzieci, żywe dlatego, że tamte do ostatniej chwili je osłaniały.
— Zobaczmy, jak wygląda świątynia — powiedział. — Chcę ujrzeć mój tron.
Gdy klęczał, modląc się przed Malachitowym Tronem, pojawił się Nassef, by zdać ra-
port.
Starożytni rzemieślnicy wyrzeźbili siedzisko z głazu, na którym zasiadł pierwszy im-
perator, przyglądając się ukrzyżowaniu swych wrogów. Był to drugi najpotężniejszy
symbol władzy Hammad al Nakir. Tylko Pawi Tron, wydobyty spod ruin Ukazani i
przetransportowany do Al Rhemish, więcej znaczył w oczach ludzi.
Nassef czekał cierpliwie. Kiedy El Murid skończył modlitwy, dowódca jego wojsk
rzekł:
— Dokonało się. Zarządziłem odpoczynek. Za kilka godzin zaczną grzebać ciała.
Wieczorem wyślę zwiadowców na pustynię.
El Murid zmarszczył brwi.
— Dlaczego?
— Znajdujemy się na terenach waliego z el Aswad. Powiadają, że jest to człowiek
zdecydowany i bystry. Zaatakuje nas, gdy tylko usłyszy, co się stało.
— Znasz go?
— Z widzenia, podobnie jak ty. To jego syn napadł na ciebie w Al Rhemish. Yousif
był tym, który zaaranżował nasz proces.
— Pamiętam go. Szczupły człowiek o okrutnej twarzy, oczy czarne jak węgle i
twarde niby diamenty. Prawdziwy orędownik Złego.
— Mój lordzie Adepcie, czy zdajesz sobie sprawę, co udało nam się dzisiaj osiągnąć?
— nagły lęk wkradł się w słowa Nassefa.
— Zdobyliśmy Malachitowy Tron.
— Więcej. Znacznie, znacznie więcej. Dzisiaj staliśmy się jedną z głównych sił na
Hammad al Nakir. Póki trzymamy Sebil el Selib, stanowimy czynnik, z którym muszą
się liczyć, podejmując każdą decyzję w Al Rhemish. Póki przełęcz pozostaje w na-
szych rękach, praktycznie rzecz biorąc, panujemy nad komunikacją prowincji pustyn-
nych z wybrzeżem morza Kotsum. Odcięliśmy Abouda od wszelkiej siły i bogactwa,
jakich będzie potrzebował w swych usiłowaniach przeciwstawienia się woli Pana.
Nassef miał rację. Wybrzeże stanowiło jedyny obszar rdzennych ziem Imperium,
który nie ucierpiał znacznie podczas Upadku. Nie zmienił się w pustynię. W czasach
nowożytnych jego miasta były, praktycznie rzecz biorąc, jednostkami autono-
micznymi, chociaż i język, i dziedzictwo kulturowe dzieliły z Hammad al Nakir. For-
malnie uznawały zwierzchnictwo króla Abouda oraz rodziny Quesani i płaciły daninę
lenną, głównie jednak po to, by zapewnić sobie spokój ze strony dzikich kuzynów z
pustyni. Politycznie niewiele mogły zyskać, przeciwstawiając się El Muridowi, nato-
miast udzielając mu poparcia, wiele by straciły. Jeśli opowiedzą się za nim, a on prze-
gra, narażą się na nienawiść rządzącego rodu Quesani. Jeśli jednak poprą go, a on
zwycięży, wówczas z pewnością roztrwonią swe bogactwa i siły ludzkie w świętej
wojnie przeciwko krajom niewiernych sąsiadującym z Hammad al Nakir. Należało
więc liczyć na to, że przynajmniej przez jakiś czas znajdą się poza bilansem władzy.
Decyzja Nassefa, by jako pierwszą twierdzę wziąć Sebil al Selib, okazała się najlep-
szą z możliwych. Jeśli nawet odłożyć na bok kwestie geopolityczne i ekonomiczne,
zwycięstwo musiało wywrzeć poważny efekt psychologiczny. Tysiące będą garnąć
się do El Murida. Kolejne tysiące ochłoną w swych uczuciach do sprawy rojali-
stycznej.
— Mam jedno pytanie, Nassef. Czy uda nam się utrzymać to, co zdobyliśmy?
— Ci ludzie gotowi są umrzeć za ciebie.
— Wiem. Ale to nie jest odpowiedź na moje pytanie. Na zewnątrz masz całe pole za-
ścielone ciałami ludzi, którzy umarli za Abouda. Nie utrzymali przełęczy.
— Nie wezmą nas z zaskoczenia.
Nassef tylko w połowie miał rację. Wali z el Aswad zareagował szybciej niż oczeki-
wali. Zwiadowcy ledwie zdążyli wyruszyć, kiedy jeden już powrócił na spienionym
koniu, by donieść, że ściga go co najmniej kilka setek ludzi. Nadjeżdżali w dół z pół-
nocnego zachodu. Nassef spodziewał się ataku od strony el Aswad, tak więc rozmie-
ścił swe posterunki i harcowników od południowego zachodu. Ale Yousif dowiedział
się o Sebil el Selib, wracając do domu z Al Rhemish. Postanowił natychmiast przypu-
ścić kontratak, polegając wyłącznie na siłach swej eskorty. Szybki cios, podstępne
uderzenie, zwarcie i ucieczka stanowiły tradycyjną pustynną taktykę wojskową, głę-
boko zakorzenioną w świadomości ludzi po długich wiekach plemiennych waśni.
Yousif przybył na długo przedtem, zanim można było odwołać posterunki, a tym sa-
mym pozbawił Nassefa jednej czwartej części jego sił. Walki rozgorzały już na
przełęczy, potem przeniosły się na łąkę. Wojownicy Yousifa byli to dobrze wy-
szkoleni i zdyscyplinowani żołnierze regularnych jednostek, którzy spędzili całe
życie na ćwiczeniach i manewrach. Wali był mistrzem taktyki lekkiej kawalerii.
Wkrótce liczniejsze siły Nassefa zostały wyparte za mury fortecy i do klasztorów. El
Murid i jego Niezwyciężeni zostali odcięci w świątyni, broniąc Malachitowego
Tronu. Gdy tylko Yousif zorientował się w miejscu pobytu Adepta, całą siłę swego
ataku rzucił przeciwko świątyni. Chciał odciąć łeb wężowi.
Stojąc naprzeciwko waliego, ponad dwudziestoma stopami zakrwawionej posadzki,
El Murid krzyczał:
— Prędzej umrzemy, niż cofniemy się choćby o cal, sługusie Piekieł. Choćby nawet
pan twój przysłał wszystkie diabły ze swej ognistej czeluści... Tak, choćby rzucił
przeciw nam wszystkie legiony przeklętych, nie ulękniemy się. Pan jest z nami. Do
nas należy wiara i prawość, pewność tych, którzy są zbawieni.
Wielki, umięśniony mężczyzna powiedział do waliego:
— Niech mnie cholera. Yousif, on naprawdę wierzy w ten bełkot.
— Oczywiście, że wierzy, Fuad. Wiara w samego siebie jest tym, co czyni szaleńca
niebezpiecznym.
El Murida ogarnęła konsternacja. Czyżby wątpili w jego szczerość? Prawda była
samą Prawdą. Mogą ją przyjąć lub odrzucić, ale nie mogą nazywać jej kłamstwem.
— Zarżnąć ich — nakazał Niezwyciężonym, chociaż ci znacznie ustępowali przeciw-
nikom liczebnie. Pan ich wesprze.
Jego fanatycy zaatakowali niczym stado oszalałych z głodu wilków. Wojownicy You-
sifa padali jak kłosy pszenicy pod cięciami kos. Sam wali osunął się na kolana,
krwawiąc od poważnej rany. Szeregi jego oddziału zachwiały się. Fuad podrywał ich
do walki bojowymi okrzykami. Ostrze jego szabli migotało niczym lśnienie fatamor-
gany, tak szybko ciął i zadawał pchnięcia. Niezwyciężeni walczyli, jak im El Murid
nakazał — nie oddali choćby cala z zajętego terenu. Nie cofali się, jednak umierali.
Ostrożnie, wciąż wierząc w to, że Pan go wesprze, El Murid zszedł z Malachitowego
Tronu. Podjął z posadzki porzuconą klingę. Teraz to Niezwyciężeni padali niczym
łany zboża w czasie żniw. El Murid zaczął już wątpić... Nie wolno mu! Jeśli pisana
mu męczeńska śmierć na tym miejscu, taka widocznie była wola Pana. Żałował tylko,
że będzie musiał opuścić ten padół, nie zobaczywszy już Meryem i córki. Zostały
uwięzione w fortecy razem z Nassefem...
Jednak Nassef nie był już uwięziony. Atak Yousifa na świątynię dał mu czas na prze-
formowanie szyków. Ruszył do ataku i jego wycieczka rozbiła siły Yousifa na łące.
On i Karim wraz z garstką najlepszych wojowników wpadli do świątyni. Front walki
zmienił kierunek.
— Bóg jest miłosierny! — zagrzmiał El Murid, ośmielając się skrzyżować ostrze z ja-
kimś wojownikiem. Tamten z łatwością wybił mu broń z ręki. Ale Nassef znalazł się
przy nim w jednej chwili i zablokował atak. Fuad odciągnął tamtego na bok i stanął
twarzą w twarz z Nassefem.
— Zobaczymy, jaki kolor mają twoje flaki, bandyto.
Nassef zaatakował. Na jego twarzy zastygł nieznaczny, okrutny, pełen ufności w
zwycięstwo uśmiech. Ich ostrza tańczyły w śmiertelnym morisco. Żadnemu nie uda-
wało się przedrzeć przez zasłonę. Jeden i drugi wyraźnie zdumiony był zręcznością
przeciwnika.
— Fuad. Fuad — szepnął urywanym głosem Yousif, którego musieli podtrzymywać
dwaj żołnierze. — Odpuść.
Fuad dał krok do tyłu. Otarł pot z twarzy.
— Pozwól mi z nim skończyć.
— Musimy iść. Póki jeszcze mamy siły, aby zabrać ze sobą rannych.
— Yousif...
— Już, Fuad. Pobili nas. Zostając tu, możemy tylko umrzeć. A to nie ma sensu.
Chodź.
— Do następnego razu, bandyto — warknął Fuad. — Dostrzegłem usterkę twej tech-
niki. — Splunął Nassefowi w twarz.
Ludzie pustyni potrafią zachowywać się doprawdy afektowanie, zwłaszcza gdy cho-
dzi o sprawy nienawiści i wojny.
— Nie pożyjesz dostatecznie długo, by z tego skorzystać, synu szakala. — Kiedy in-
tensywność gniewu Nassefa przekraczała określoną granicę, ogarniał go dziwny, lo-
dowaty spokój. Teraz tak właśnie było. Wyraźnie chcąc, aby usłyszeli go wszyscy
obecni w sali, rzekł: — Karim, wyślij asasyna do el Aswad. Niech ten stos wielbłą-
dziego gówna stanie się jego celem. Ty, sługo piekła, Fuadzie, pomyśl o tym. Zasta-
nawiaj się, kiedy on... lub ona... uderzy. — Uśmiechnął się nieznacznym, okrutnym
uśmiechem. — Karim, oni będą chcieli odejść. Spraw, by zmykali niczym zbite psy,
którymi w istocie są. Rozbawmy się ich widokiem, patrząc, jak uciekają z ogonami
podwiniętymi pod siebie.
Kiedy wrogowie wyszli z sali, El Murid westchnął, niezgrabnie powlókł się z powro-
tem i zasiadł na Malachitowym Tronie.
— Tym razem niewiele brakowało, Nassefie.
— Naprawdę niewiele. Dlaczego nie użyłeś amuletu? Mogłeś zgładzić jednego ze
swoich najbardziej zawziętych wrogów.
El Murid uniósł dłoń. Popatrzył na lśniący klejnot. Od czasu demonstracji w El Aqu-
ila ani razu nie odwoływał się do jego mocy. Jednak ludzie z el Habib po dziś dzień
wspominali chwilę, gdy ożywił ich wyschniętą oazę.
— W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Naprawdę. Przypuszczam, że musiałem czuć
na sobie dłoń Pana, że On mi powiedział, iż nadchodzisz. Nigdy nie wątpiłem w
nasze zwycięstwo.
— Skoro tak powiadasz, musiało się nam udać. A póki nie będziesz używał amuletu,
nikt im o nim nie przypomni. Nie będą próbowali znaleźć sposobów na zneutralizo-
wanie jego mocy.
— Dlaczego rozkazałeś Kadmowi, by pozwolił im odejść?
— Straciliśmy zbyt wielu ludzi, nie ma sensu narażać kolejnych. Oni wrócą przecież,
silniejsi niż teraz. Będziemy potrzebowali każdego zdolnego do walki.
— A co z tym asasynem?
— Podstęp. Niech się boją odwrócić do siebie plecami. Niech się boją każdego cienia.
Niech strach nadgryza ich siły i wolę.
— Jaki ty jesteś sprytny. Nassefie, mój bracie, czy kiedykolwiek powiedziałeś coś,
nie zaplanowawszy pierwej długoterminowego skutku, jakie wywrą twoje słowa?
— Tylko w obecności przyjaciół. Czy jedna z twoich nauk nie głosi, że słowa są naj-
potężniejszą bronią Królestwa Pokoju?
— To prawda. Słowa Prawdy. Jednak... Nassefie, czasami wydaje mi się, że ze mnie
kpisz. Nawet wówczas, gdy ratujesz mi życie...
Nassef wbił wzrok w posadzkę.
— Wybacz mi, mój lordzie Adepcie. Taką mam manierę, sposób mówienia. To jest
moje przekleństwo. Kiedy byłem mały, nie potrafiłem kpić z innych dzieci ani opo-
wiadać dowcipów. Wszyscy zawsze brali mnie na poważnie. A kiedy starałem się być
poważny, sądzili, że szydzę.
— Co powinniśmy teraz zrobić, Nassefie? Zdobyliśmy Malachitowy Tron. Mamy Se-
bil el Selib. A wszystko to ściągnęło nam tylko na karki nieprzyjaciół Pana.
— Możemy się bronić i pokładać wiarę w Panu. Wyślę łączników do naszych
sprzymierzeńców z prośbą o ludzi i broń. Wzmocnię nasze fortyfikacje. Wzniesiemy
tu następną fortecę. Tron również trzeba chronić.
— Masz rację. Obawiam się, że przez dłuższy czas przyjdzie nam tu pozostać. W
pewnym sensie Sebil el Selib jest pułapką. Zawdzięczamy mu dwa zdumiewające
triumfy, ale aby przeżyć, będziemy musieli trwać przy tym, co zdobyliśmy. Obawiam
się, że oni zwyczajnie nas tutaj zamkną.
— Będą próbowali, ale nigdy do końca im się to nie uda. Ich własny ustrój działa
przeciwko nim. Póki rekrutów z plemion mogą powoływać tylko na czterdzieści pięć
dni w roku, przez resztę czasu będziemy mogli swobodnie przychodzić i odchodzić.
Przyjąwszy, że otrzymam twe błogosławieństwo, gdy tylko znajdziemy chętnych
wiernych, zamierzam stworzyć z nich oddziały partyzanckie, które będą ich nękać.
Dzięki temu regularni żołnierze zajęci będą gdzie indziej. A to da nam szansę poło-
żenia tutaj podwalin.
El Murid patrzył nań uważnie. Po jakimś czasie zauważył:
— Wygląda na to, że masz wszystko dogłębnie przemyślane.
— Przez całe trzy lata leżałem bez snu w samotne noce, panie.
— Tak mi się też wydaje. Kiedy zamierzasz wziąć sobie żonę, Nassefie?
Ten aż się żachnął.
— Nie brałem tego pod uwagę. Być może wówczas, gdy już zbudujemy Królestwo
Pokoju.
El Murid przyjrzał się mu znowu.
— Nassefie, jestem zmęczony. Dziś w nocy i jutro odpoczywamy, a pojutrze podej-
miemy nasze dzieło. Ty — twoją wojnę. Ja będę kładł fundamenty Królestwa, które
pragniemy zbudować. Chcę, żebyś mi znalazł skrybów i architektów. Ustanowię ko-
deksy prawa i wzniosę pałac, który pomieści Malachitowy Tron. Życzę sobie też, by
postawiono pomnik na łące — wyryjemy na nim imiona wiernych, którzy polegli w
imię Pana, aby unieśmiertelnione zostały tak na ziemi, jako i w Raju.
— Jako rzeczesz. Podoba mi się ten pomysł. Być może u samej góry każesz wyryć
imiona Niezwyciężonych?
— Tak. Niech zapamiętani zostaną wszyscy, którzy tu dziś polegli.
Zanim jeszcze udał się na spoczynek, El Murid zaprowadził Meryem i zaniósł swoją
córkę na najwyższy parapet starej fortecy.
— Moje ukochane — rzekł — oto na świat przyszedł najdrobniejszy dopiero okruch
mego snu. Królestwo Pokoju już istnieje, aczkolwiek jego granice nie sięgają dalej
niźli mój wzrok. Któregoś dnia cała ziemia pokłoni się przed Panem.
Tuląc dziecko lewą ręką, prawą otoczył kibić Meryem. Opadła się o niego, drżąc w
chłodnych podmuchach górskiego wiatru.
— Chodźmy — powiedziała po chwili. — Pozwól, abym ci przypomniała, iż jesteś
również mężczyzną. — Uśmiechnęła się. Rozpieszczony dzieciak el Habib wyrósł na
kobietę, która kochała go jak mężczyznę.
Tej nocy poczęli dziecko. Chłopca.
Rozdział piąty
Cień nad fortecą
[top]
Megelin Radetic wędrował po kamienistym zboczu wokół wiekowych murów obron-
nych el Aswad, Wschodniej Fortecy. Haroun szedł za nim jak cień, coraz to
zwracając uwagę na nowe rzeczy, nie odstępując wszak jedynego dorosłego, który
miał dlań czas. Poorany bliznami stary weteran szedł w ślad za nimi, z obnażonym
mieczem w dłoni.
Haroun nie odzywał się od wielu dni. Zatracił się w swych myślach. Teraz, kiedy Ra-
detic przystanął, aby popatrzeć ponad wyschniętą, niegościnną krainą, wreszcie zde-
cydował się przemówić:
— Megelinie, czy ojciec umrze?
— Nie sądzę. Medycy są pełni nadziei.
— Megelinie?
— Co? — Nadszedł czas, by okazać trochę delikatności. Ukląkł.
— Dlaczego on ich zabił? Tych pielgrzymów w świątyni.
Radetic znowu podjął marsz.
— Nie mam pojęcia. Gdyby to ktoś inny, a nie El Murid wydał rozkaz, sądziłbym, że
to zemsta.
Wędrowali wokół górskiego zbocza. Na jego wschodnim stoku spotkali brata Ha-
rouna, Alego, siedzącego na głazie i zapatrzonego w Jebal al Alf Dhulquarneni.
Wpatrywał się tak intensywnie, jakby jego myśli mogły wywabić Ukrytych z ich ta-
jemnych warowni. Radetic również się zapatrzył. Zastanawiał się, co czarodzieje z
gór sądzili na temat ostatnich wydarzeń. Najprawdopodobniej dalej będą strzec swych
tradycji i ignorować sąsiadów. Od niepamiętnych czasów żyli w tych górach, nie na-
przykrzali się nikomu, kto im nie sprawiał kłopotów. Nawet potężne Imperium zosta-
wiło ich w spokoju i tak przetrwali, nietknięci jego śmiertelnymi spazmami.
Haroun wymruczał:
— Megelin, ja się boję.
Ali chciał już wygłosić jakąś sarkastyczną uwagę.
— On ma rację, Ali. To właśnie jest czas, kiedy trzeba się bać. Musimy lękać się Nas-
sefa dla jego miecza i El Murida dla jego Słowa. Razem stanowią śmiercionośną
kombinację. I jednej jeszcze rzeczy winniśmy się obawiać: że Miecz może stać się
panem Słowa. Chodźmy więc i spróbujmy schwytać wiatr.
Ali zmarszczył brwi. Starego Radetica opanował właśnie jeden z jego zagadkowych
nastrojów. W przeciwieństwie do ojca czy brata, Ali zdecydowanie ulepiony był z tej
samej gliny co jego stryj. Nie był żadnym myślicielem. Natomiast Haroun bez trudu
pojął, co Radetic miał na myśli.
Yousif dotarł do el Aswad zaledwie parę godzin po powracającej rodzinnej karawa-
nie. Jego siły zostały mocno nadwątlone, on sam zaś znalazł się o włos od śmierci.
Karawana zresztą również nie przedarła się bez szwanku. Yousif nie zostawił jej żad-
nych obrońców; pozbawione dyscypliny bandy zwiadowców Nassefa próbowały
szczęścia, usiłując ją złupić. Nawet Megelin Radetic wziął broń do ręki i przyłączył
do walki. Na myśl o tym znowu rozmasował lewe ramię. Otrzymał płytkie cięcie sza-
blą i do teraz rana trochę bolała. Uśmiechnął się. Jakże zdziwił się wróg w obliczu
jego kontrataku!
Fuad wciąż nie potrafił pogodzić się z faktem, że domowy intelektualista jego brata
wie, za który koniec należy chwycić miecz. Zupełnie też nie wiedział, co sądzić o
tym, iż uczony zdołał objąć dowództwo nad starcami, chłopcami, kobietami oraz po-
ganiaczami wielbłądów i spuścił wielkie baty bezwzględnym młodym wojownikom.
Radetic obserwował reakcje tamtego ze sporym rozbawieniem. Powiedział Fuadowi:
— Nie tylko kwiatki studiujemy w Rebsamen. — Była to aluzja do zdumienia, któ-
remu tamten dał wyraz, gdy odkrył, że Megelin kataloguje i wykonuje kolorowe ry-
sunki dzikich kwiatów pustyni.
Ali zeskoczył ze swego głazu.
— Megelinie?
— Tak?
— Ja też się boję.
— Wszyscy się boimy, Ali.
Ali popatrzył z wściekłością na Harouna.
— Jeśli powiesz choć słowo, uderzę cię.
Haroun porwał z ziemi ostry odłamek skały.
— No to chodź, Ali.
— Chłopcy. Zachowajcie to dla El Murida.
— Sam się prosił — odparł Haroun.
— Ty smarkaczu...
— Powiedziałem: przestańcie. Haroun, idziemy. Ali był tu pierwszy.
Ali ugryzł się w język.
Radetic odszedł równym krokiem, zastanawiając się, czego też Haroun mógł się bać.
Ludzie nie onieśmielali go szczególnie.
— Wracamy do zamku, Haroun. Czas, żebyśmy wzięli się do nauki.
El Aswad stanowiło nazwę regionu, którą potocznie obejmowano również jego sto-
łeczną fortecę. Imperialni budowniczowie pierwotnej, surowej warowni na planie
kwadratu nadali jej miano „Wschodniej Fortecy”. Za czasów Imperium stanowiła
kwaterę główną naczelnego dowództwa armii.
Obecnie zamek był większy, chociaż jego znaczenie nie dorównywało temu, jakie
miał w dawnej epoce. Każde pokolenie włożyło swój wkład w jego umocnienie. Pier-
wotne mury obronne wyposażono dodatkowo w okrągłe baszty, od północnej ściany
pobudowano kolejny zewnętrzny mur obronny i dodatkowe wieże, obejmując tym sa-
mym umocnieniami cały szczyt wzniesienia. Jeszcze dalej na północ, połączony z
głównym zamkiem ufortyfikowanym przejściem, stał masywny fort na planie kwa-
dratu, strzegący najbardziej łagodnego stoku góry.
Pozostałe trzy zbocza były całkowicie nagie, kamieniste i urwiste. Powodujący erozję
klimat oddziaływał na nią od wieków. Pokrętne warstwy skał osadowych ukazywały
następstwo minionych epok geologicznych. Dzieci dworzan i żołnierzy Yousifa
uwielbiały buszować na stokach w poszukiwaniu skamielin, za które Radetic
szczodrze płacił słodyczami.
Radetic przekonał się, że niełatwo jest żyć w zamku. Albo było zbyt zimno i hulały
po nim przeciągi, albo dla odmiany robiło się zbyt gorąco i duszno. Ściany i dachy
przeciekały podczas rzadkich deszczy, urządzenia sanitarne były prymitywne, ume-
blowanie zaś, praktycznie rzecz biorąc, nie istniało. Poza tym w całym zamku nie
było nawet jednej łazienki, a jedyne dające się zamknąć drzwi, jakie kiedykolwiek
odnalazł, broniły wejścia do kwater kobiet. Wiele razy tęsknił więc za wygodą i pry-
watnością swego maleńkiego apartamentu na uniwersytecie.
Mimo niewygód, jakie musieli znosić mieszkający w nim ludzie, zamek nieźle wy-
wiązywał się ze swej zasadniczej funkcji. Jego spichlerze, zbiorniki na wodę i arse-
nały zdolne były zaopatrywać garnizon przez czas niemalże nieograniczony. Panował
nad ogromnym obszarem. Nigdy nie został zdobyty, czy to w bezpośrednim szturmie,
czy w wyniku oblężenia.
Radetic przystanął w bramie i objął wzrokiem mile kamienistej ziemi otaczającej for-
tecę.
— Haroun, wiesz, co chciałbym zobaczyć, spoglądając na te ziemie? Choćby raz?
Drzewo.
Mijały tygodnie. Fuad rozesłał wici do plemion zobowiązanych stawić się na pospo-
lite ruszenie. Tego ranka, którego mieli przybyć, Haroun obudził swego nauczyciela.
— Czego chcesz? — warknął Radetic, mrugając jednym okiem w świetle poranka,
wkradającego się przez okno jego pokoju. — Lepiej, żeby było to coś ważnego.
Żadna normalna istota ludzka nie powinna być na nogach o tej porze.
— Stryj Fuad wyrusza na spotkanie z rekrutami. Pomyślałem, że może chciałbyś tam
być.
Radetic jęknął, usiadł na łóżku.
— Czy chciałbym... Bynajmniej. Jeśli zdarzyło ci się widzieć jedną zgraję fellachów,
to jakbyś już widział je wszystkie. Ale pewnie lepiej będzie, jeśli pójdę, choćby tylko
po to, by powstrzymać twego stryja przed zrobieniem czegoś, czego potem będzie ża-
łował. Jak wielu przybyło? — Miał poważne wątpliwości, czy na wezwanie Fuada
stawią się równie licznie, jakby przybyli na wezwanie waliego.
Haroun wyglądał na mocno rozczarowanego.
— Nie jest dobrze. Ale wciąż przybywają. Może niektórych coś zatrzymało?
— Co? Jest źle, prawda? Podaj mi te sandały.
Rekruci zbierali się na stoku przed główną bramą el Aswad. Nie wszyscy przybyli,
zgodnie z tym, co powiedział Haroun, jednak skromna liczba zbliżających się chmur
kurzu pozwalała podejrzewać, że Fuad będzie naprawdę rozczarowany reakcją na
jego wezwanie.
— Nie ma nawet jednej trzeciej tego, czego miał prawo oczekiwać — zauważył Me-
gelin.
— Niektórzy z tych zjadaczy wielbłądzich odchodów przyłączyli się do bandytów —
pojawił się Fuad. Spod nachmurzonego czoła obserwował gromadzące się zastępy. —
Tchórzostwo szerzy się niczym ospa.
— Nie spodziewałem się po nich takiej niewierności — zareplikował Radetic.
— Tacy właśnie są, straganiaro. A ci, którzy nie zdezerterowali, chowają się po
swoich namiotach niczym stare baby, bojąc się opowiedzieć po którejś ze stron. Wo-
bec mojego brata tłumaczyć się będą tym, że to nie on we własnej osobie ich wezwał.
Powinienem wziąć żołnierzy i urządzić ekspedycję karną. Przeklęte staruchy.
— Może powinieneś poczekać kilka dni — zaproponował Radetic. — Wyślij kolej-
nych posłańców i każ im ostro przemawiać.
— I co mi z tego przyjdzie? Jeśli chcą się chować pod spódnicami swych kobiet,
niech tak będzie. Wstyd ich ogarnie, gdy wrócę z głową El Murida zatkniętą na
czubku mojej lancy. Beloul! Zbierz szejków.
Kapitan Beloul skłonił głowę i zszedł ze stoku. Potem przeszedł się wśród kontyngen-
tów. Wodzowie w grupkach po dwóch, trzech ruszyli w górę zbocza. Fuad żadnego
nie pozdrowił ciepło, choć znał ich wszystkich i od wielu już lat ruszał z nimi w pole.
Ponury grymas jego oblicza kazał im powściągnąć języki i zachować dystans.
Kiedy przybyli ostatni, zajmując miejsca w kręgu otaczającym Fuada, Radetica, Ha-
rouna i oficerów, Fuad obrócił się powoli.
— A więc tylko tylu nas jest. Tylko wy mieliście jaja, żeby stawić czoła tym młodo-
cianym bandytom. Taha. Rifaa. Quaboos. I to wszyscy. Obiecuję, że mój brat wam
tego nie zapomni. I nie zapomni twarzy, których dzisiaj tu nie widzimy.
Ktoś zaproponował:
— Może powinniśmy dać pozostałym trochę czasu?
— Więcej czasu, Feras? Czy Adept dał nam więcej czasu? Nie! Uderzymy od razu.
Żadnych podstępów. Żadnych subtelności. Runiemy na nich niczym młot. I odej-
miemy im głowy, by udekorować nimi mury zamku. Wszystkich przeklętych przez
własne matki łotrów.
Radetic wymruczał:
— Zapalczywy jest tego poranka, nieprawdaż?
Fuad odpowiedział mu paskudnym spojrzeniem.
— Przekonasz się, co to zapalczywość, nauczycielu. Kracz sobie, kracz. Beloul,
uformuj kolumnę zgodnie z planem. Omiń zwyczajnie miejsca tych, którzy się nie po-
kazali.
— Fuadzie — wyszeptał Radetic — naprawdę uważam, że powinieneś powtórnie roz-
ważyć tę decyzję.
— Wyruszamy, gdy tylko kolumna stanie w szyku — zareplikował Fuad. — Żadnych
więcej dyskusji. Zwyciężymy albo przegramy. Nie chciałbym być jednak na miejscu
tych tchórzy, kiedy przegramy, a ja przeżyję. Daj mi spokój, nauczycielu, nie masz mi
nic interesującego do powiedzenia.
Kilka godzin później Megelin obserwował, jak kolumna znika z pola widzenia.
— Zrobiłem, co mogłem, Haroun. Ale on jest zbyt, cholera, uparty, żeby posłuchać
głosu rozsądku.
— Sądzisz, że nie wygra?
Radetic wzruszył ramionami.
— Wszystko jest możliwe. Może dopisze mu szczęście. Łącznik znalazł Megelina w
jego klasie dwa dni po wymarszu Fuada.
— Lord Yousif odzyskał świadomość. Prosi, abyś dotrzymał mu towarzystwa.
Radetica zirytowało to wtargnięcie, ale nie mógł zignorować wezwania.
— Ali, będziesz za wszystko odpowiedzialny, kiedy ja pójdę zobaczyć się z twoim
ojcem. Niech dalej zajmują się lekcjami.
Na zewnątrz posłaniec zachichotał.
— Wybrałeś dla nich srogiego nauczyciela.
— Wiem. To jedyny sposób, żeby zmusić go do nauczenia się czegokolwiek. Nie
chce, żeby jego uczniowie uważali się za mądrzejszych od niego.
— Gdyby to mi się trafiła w młodości taka sposobność.
— Ach — Radetic uśmiechnął się uprzejmie. Fortel Yousifa okazywał się skuteczny.
Zanim można było wziąć się za kształcenie dzieci, pierwej trzeba było przekonać
dorosłych, że ma to w ogóle sens. — Jak on się czuje?
— Zupełnie nieźle, biorąc wszystko pod uwagę. Ale jest twardy. To w ogóle jest
twarda rodzina. Pustynia nigdy nie była miejscem dla mięczaków.
— To akurat potrafię zrozumieć — podobną uwagę Megelin słyszał już tylokrotnie,
nawet tam, gdzie pustynia była dosyć przyjazna ludziom, że zaczął podejrzewać, iż
jest to coś w rodzaju przysłowia.
Yousif siedział w łożu, kłócąc się z lekarzem, który kazał mu leżeć.
— Ach, Megelinie, w końcu przyszedłeś. Wybaw mnie, zdany jestem na łaskę i nie-
łaskę tej starej baby.
— Ta stara baba prawdopodobnie więcej wie o tym, czego trzeba twojemu ciału niźli
ty, wali.
— Wszyscy przeciwko mnie spiskujecie, co? Dobrze, nieważne. Podejdź tu. Weź
jedną z tych poduszek, przecież nie potrzebuję wszystkich.
Radetic usiadł, nie potrafił jednakowoż usadowić się wygodnie. Był zbyt stary, żeby
w tym wieku przystosowywać się do pustynnego obyczaju siadania ze skrzyżowa-
nymi nogami na poduszce.
Yousif zignorował jego wiercenie się.
— Przez długi czas przebywałem poza tym światem. W takiej sytuacji mężczyzna
musi się nauczyć wierzyć innym. Wiesz, o co mi chodzi?
— Tak sądzę, wali.
— Moim pierwszym celem w nowym życiu jest przekonanie cię, abyś przestał się za-
chowywać jak służący. Mamy wiele rzeczy do omówienia, Megelin. Sądzę, że
pierwszą pośród nich winna być wzajemna przyjaźń.
— Wali?
— Uratowałeś moją karawanę.
— Bzdura.
— Rozmawiałem z Muamarem. Sprawa jest bezdyskusyjna. Winien ci jestem
wdzięczność. Nie przyszło mi do głowy, że wrogowie mogą czaić się za moimi ple-
cami.
— Moje życie też było w niebezpieczeństwie.
— To jeden z punktów widzenia. Ale którykolwiek wybrać, faktem pozostaje, że
moje żony i dzieci przedostały się bezpiecznie. Twój czyn uważam za akt przyjaźni.
Traktuję innych tak, jak oni mnie traktują, Megelinie.
Radetic nie potrafił całkowicie stłumić krzywego uśmieszku.
— Dziękuję ci. — Wdzięczność książąt zazwyczaj miewała krótki żywot.
— Megelinie, wykazujesz się zaskakująco rozległą wiedzą. Cenię sobie ludzi, których
umiejętności wykraczają poza granice wykonywanego zawodu.
— Kolejny punkt dla wykształcenia.
— W rzeczy samej. Powiedz mi wiec, co sądzisz o ekspedycji Fuada?
— Nie widziałem samego terenu walki, tylko te bazgroły, które wy nazywacie ma-
pami. Miał ze sobą tysiąc ludzi. Może mu się poszczęści.
— Ma nad nimi przewagę trzech lub nawet czterech do jednego.
— Ta liczebność może zdecydować, że jego młot będzie uderzał bardziej skutecznie,
niźli podziała finezja Nassefa. Twój brat nie jest myślicielem.
— Jakże dobrze o tym wiem. Powiedz mi, dlaczego pozostajesz pod takim wrażeniem
Nassefa?
— On dysponuje subtelną iskierką geniuszu. W zachodnich warunkach groźba posła-
nia asasyna do el Aswad byłaby posunięciem genialnym. Tutaj stanowi tylko przy-
kład zmarnowanego natchnienia.
— Nie rozumiem tego. Po prostu zwykła gadanina człowieka, któremu napluto w
twarz.
— Subtelność ta posiada wszakże pewną wadę.
— Jaką?
— Że tu nie ma nikogo równie subtelnego, by dostrzec implikacje tej groźby. Czy
asasyn dotarł już na miejsce? A jeśli nie, jak dostanie się do środka, i tak dalej.
— Ludzie z zachodu są podstępną rasą. My jesteśmy znacznie bardziej bezpośredni.
— Zauważyłem. Ale Nassef i El Murid działają na zupełnie innym poziomie. Ich stra-
tegia zdradza dokładne kalkulacje, które za nią stoją. Zdobyli Sebil el Selib, dosko-
nale znając twoją siłę i przewidując prawdopodobną reakcję.
— To znaczy?
— To znaczy, że są pewni, że potrafią ją utrzymać. Nie ma sensu w zdobywaniu cze-
goś, co potem trzeba oddać, przynajmniej nie na tym etapie.
— Przeceniasz ich.
— To ty ich nie doceniasz. Mimo wszystko powiedziałeś mi przecież w Al Rhemish,
że tak naprawdę nie udało ci się przekonać samego siebie, iż ci ludzie są czymkol-
wiek więcej niźli garstką bandytów prowadzonych przez szaleńca. Pamiętasz, co po-
wiedziałeś? O El Muridzie, sprzedającym fałszywe leki, które każdy będzie chciał ku-
pić? Zastanawiałem się nad twoimi słowami i doszedłem do wniosku, że mogą zawie-
rać więcej prawdy, niźli ci się wydaje.
— Co powinienem zrobić?
— Możliwości jest wiele — Radetic rozwinął następnie to stwierdzenie, a Yousif od-
rzucał każdą kolejną propozycję jako niepraktyczną albo niemożliwą do przeprowa-
dzenia ze względów politycznych. — Wobec tego pozostaje działanie bezpośrednie.
Każ zamordować El Murida. Będzie dużo wrzawy, ale ludzie szybko zapomną. A
Nassef nie zdoła przetrwać bez niego. Nie w tej chwili.
— To właśnie zaplanowałem. Zakładając, że Fuad zawiedzie. Nie powiedziałeś mi
nic nowego.
— Wiem, że nie dostrzegam trudności politycznej i finansowej natury. Poprosiłeś
mnie, abym wymienił ci dostępne opcje, a ja wyłożyłem wszystko, co rozumiem z tej
sytuacji. Do diabła, jest nawet niewielka możliwość, że jeśli ich zignorujemy, wymrą
od całkowitej obojętności innych.
— Megelinie, wcale tak nagle nie odzyskałem zdrowia. Leżałem tutaj przez dwa dni,
cierpiąc znacznie bardziej na duchu niż na ciele. Przemyślałem to wszystko dokład-
nie. I doszedłem do wniosku, że jedyną opcją dającą szansę powodzenia jest walczyć
i trwać w nadziei, że nam się uda. Jeśli zaś szczęście nie dopisze, wówczas trzeba bę-
dzie próbować ich powstrzymywać za wszelką cenę.
— Smutne jest to, co mówisz. Właśnie namawiamy się wzajem do zaakceptowania
porażki, zanim jeszcze stała się faktem.
— A więc przestań o tym myśleć. Megelin?
— Tak?
— Możesz zrobić jedną rzecz, która uczyni moje życie jaśniejszym.
— Wali?
— Zostań tutaj po tym, jak twój kontrakt wygaśnie. Zanim to wszystko się skończy,
mogę rozpaczliwie potrzebować obcego punktu widzenia.
Radetic poczuł zaskoczenie. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, Yousif potraktował
go inaczej niż tylko z minimalną dozą szacunku.
— Zastanowię się nad tym, wali. Teraz lepiej będzie, jak już pójdę. Ali odpowiada za
moją klasę.
Yousif zachichotał.
— Tak, w takim razie rzeczywiście lepiej będzie jak już sobie pójdziesz.
* * *
— Jestem historykiem polityki, Haroun — wyjaśnił Megelin. — Właśnie dlatego
mam zamiar zostać. Dlatego muszę tu zostać. Nie mogę przecież wyjechać i stracić
szansy obserwowania politycznej burzy stulecia, nieprawdaż?
Chłopiec wydawał się poniekąd rozczarowany. Radetic rozumiał jego uczucia, ale nie
potrafił wyznać prawdziwych, emocjonalnych motywów swojej decyzji pozostania.
Sam ich do końca nie pojmował.
— Zrozum, jestem tu sam, w samym sercu wszystkiego, co się dzieje. Historię piszą
uprzedzeni stronnicy rozmaitych punktów widzenia, Haroun. Zazwyczaj zwycięzcy.
Ja mam tutaj absolutnie bezprecedensową możliwość zobaczenia i opisania prawdy.
Haroun popatrzył nań z ukosa, na jego twarzy rozbłysnął nieznaczny uśmiech pełen
rozbawienia. Po chwili Megelin również zachichotał.
— Ty diable. Doskonale potrafisz mnie przejrzeć, nieprawdaż?
Jednak miał już wymówkę. Jest na tyle dobra, by uzasadnić przedłużenie jego pobytu
o kolejne ponure tygodnie, później miesiące, wreszcie lata.
* * *
Haroun wpadł do pokoju Megelina, omalże nie przewracając się w drzwiach i prawie
obalając mały stoliczek, przy którym uczony ślęczał nad notatkami i pisał jeden ze
swych regularnych listów do przyjaciela w Hellin Daimiel.
— Co się stało, chłopcze?
— Stryj Fuad wraca.
Kolejne pytanie Radetic zadał tylko uniesieniem brwi. Haroun zrozumiał.
— Nie.
Radetic westchnął i odsunął stos papierów na bok.
— Nie wydaje mi się. W przeciwnym razie wysłałby posłańców, by przekazali nam
jego przechwałki. Chodźmy na dół do bramy.
Kiedy dotarli na miejsce, żołnierze właśnie ociężale wchodzili do fortecy. Megelin
odszukał wzrokiem Fuada. Brat waliego był zmęczony, załamany i chyba wyczerpał
cały swój zapas przekory. Na wszelkie pytania odpowiadał tępo, bezładnie, najwyraź-
niej nie dbając, w jakim te odpowiedzi stawiają go świetle.
— Po prostu zapisz to wszystko tak, jak się wydarzyło, nauczycielu — wymamrotał
w pewnej chwili. — Po prostu napisz jak było. Zabrakło nam jednej kompanii. Jednej
śmierdzącej kompanii. Jednej świeżej kompanii, którą moglibyśmy zachować w od-
wodzie i wtedy udałoby się nam. — Podniósł się i ruszył w kierunku kwater brata, na
odchodnym jeszcze dodając: — Jednej kompanii spośród tych wszystkich skurwysyń-
skich szejków, którzy nie stawili się na apel. Chyba czas na zmianę wodzów w pro-
wincji el Aswad.
Trzy miesiące później Yousif ze swej strony wezwał wszystkich do broni. To całko-
wicie zaskoczyło Megelina.
— Dlaczego? — pytał. — I dlaczego nic mi nie powiedziałeś? — Był nie na żarty
rozgoryczony, głównie chyba tym, że wali nie zasięgnął wcześniej jego rady.
— Ponieważ — odparł Yousif, uśmiechając się złośliwie — ponieważ chciałem wy-
słuchać twych protestów tylko raz i mieć spokój, miast w nieskończoność z tobą dys-
kutować.
Nieszczególnie ułagodzony, Radetic pytał dalej:
— Po co ten zaciąg? To jest istotne pytanie.
— Dzięki niemu potwierdzę swe zwierzchnictwo nad plemionami. Muszę im po-
kazać, że wciąż jestem silny, że ja tu rządzę. My, synowie pustyni, jesteśmy tacy jak
twoje leśne wilki, Megelinie. Ja jestem przywódcą stada. Jeśli się potknę, jeśli zdra-
dzę choćby ślad słabości, jeśli zawaham się na moment, już po mnie. Nie mam naj-
mniejszej ochoty atakować El Murida. Pora nie jest odpowiednia, jak to bez wątpienia
byś mi powtarzał, gdybym cię wcześniej poinformował o moim zamyśle. Ale oczy
setki wodzów spoczywają na el Aswad, obserwując, jak zareaguję na odniesioną ranę
i porażkę Fuada. Nie wspominając już o koniecznym zluzowaniu armii Fuada.
Megelin zdał sobie teraz sprawę z gorączkowego zamieszania w ciągu ostatnich tygo-
dni, zamieszania, którego w swoim czasie nie uznał za szczególnie istotne. Oczywi-
ście, łącznicy. Ale przecież widział najbardziej zaufanych ludzi Yousifa, jak wiedli
silne patrole w głąb pustyni. Żaden z nich jeszcze nie powrócił.
— Zakładam, że twoi wysłannicy znajdą się na miejscu w chwili, gdy wezwanie do-
trze do pewnych szejków o wątpliwej lojalności.
Yousif zachichotał.
— Delikatnie powiedziane, nauczycielu. Ale jak najbardziej prawdziwe.
— Przypuszczam więc, że najmądrzejsze będzie trzymanie języka za zębami. To od-
wieczna prawda: co jest logiczne i praktyczne, nie zawsze jest polityczne. I vice
versa.
— Jest to bardziej jeszcze prawdziwe na tej ziemi, Megelinie, niźli gdziekolwiek in-
dziej. Czy mój syn robi stosowne postępy w nauce? — Nie sprecyzował, który syn. W
tej kwestii rozumieli się bez słów.
Radetic próbował znaleźć odpowiednie słowa. Ostatecznie doszedł do wniosku, że
najlepiej będzie, gdy rzecz całą przedstawi bezpośrednio. W pobliżu nie było nikogo.
A prywatnie wali potrafił być bardzo tolerancyjny.
— Powiem, że to wielka szkoda, iż nie urodził się w jakimś cywilizowanym kraju. On
jest naprawdę bardzo błyskotliwy, wali. Niesamowicie błyskotliwy. Żal mi tylko, że
ukształtowało go to dzikie królestwo. Mógłby stać się wielkim człowiekiem, albo
wielkim zbrodniarzem. Ma to wszystko w sobie. Postarajmy się więc te wrodzone po-
pędy skierować ku wielkości.
Yousif odchrząknął, zapatrzył się w dal, w końcu rzekł:
— Gdyby sytuacja była inna, rozważyłbym możliwość wysłania go do tego twojego
Rebsamen. Być może uda nam się ten projekt zrealizować później, kiedy już zała-
twimy tego niegodziwego diabła.
Radetic przypatrywał się Yousifowi kątem oka. Na moment waliego otoczyła aura
przeznaczenia, rodzaj poświaty, namacalnej wręcz woni; Yousif sam potrafił ją wy-
czuć. Z samej jego postawy łatwo można było wywnioskować, że przyszłość syna,
którą przed sobą widzi, nie ma nic wspólnego z treścią wypowiadanych słów.
Ekspedycję Yousifa przeciwko uzurpatorom w Sebil el Selib, chociaż znacznie sil-
niejszą od poprzedniej wyprawy jego brata, spotkał ten sam los. Znowu okazało się,
że lojalistom brakuje tej jednej świeżej kompanii, aby odzyskać Malachitowy Tron.
Zdecydowany utrzymać swój wizerunek silnego i surowego władcy Yousif atakował
znacznie dłużej niźli miało to sens, długo po tym, jak stało się oczywiste, że on rów-
nież zawiódł.
Krwawa walka doprowadziła do brutalizacji obyczajów obu stron. Wynik bitwy zro-
dził długofalowe konsekwencje, które dodatkowo osłabiły lojalistów. Kiedy wieści
przedostały się na pustynię, kolejni oportuniści zaczęli garnąć się pod sztandary El
Murida. Spływała doli istna rzeka rekrutów. Zaczął uczyć ich własnego, podstępnego
stylu walki. Yousif natomiast przyswoił sobie taktykę znacznie bardziej reakcyjną,
blokując szlaki wiodące do Sebil el Selib i wykorzystując własne regularne wojska do
ścigania band wroga grasujących po pustyni. Szpiedzy przynosili niepokojące wieści
o budowie kolejnych fortyfikacji.
— Możemy właściwie porzucić nadzieję, że kiedykolwiek uda nam się ich stamtąd
wykurzyć. — Radetic sformułował to proroctwo dokładnie trzy lata po stracie
przełęczy. Wywiad doniósł właśnie o błyskawicznie postępujących pracach nad bu-
dową pałacu-fortecy strzegącego Malachitowego Tronu. Wedle raportu, El Murid
miał obecnie dysponować tysiącem wyszkolonych wojowników, z których połowę
stanowili fanatyczni Niezwyciężeni.
Nassef i jego bandycki adiutant, Karim, zaczęli urządzać coraz śmielsze wycieczki,
doradzając, a niekiedy wręcz przewodząc maruderom łupiącym pustynię w imię El
Murida.
— Są jak duchy — wymamrotał pewnego dnia Fuad. — Yousif, powinieneś mi po-
zwolić zabić Nassefa, kiedy miałem okazję. On jest równocześnie wszędzie i nigdzie i
nie potrafię zmusić go do podjęcia walki.
— Jak mi się wydaje, mamy tu do czynienia z przypadkiem melancholii właściwej
wojnie partyzanckiej? — zapytał Radetic. — Oczywiście, Nassef nie będzie czekał w
jednym miejscu. Gdyby tak zrobił, natychmiast spuściłbyś mu baty. Podsuń mu cel,
któremu nie będzie potrafił się oprzeć. Przygotuj dla niego niespodziankę.
— Szpiedzy uprzedzą go dwa dni wcześniej, nim w ogóle zdecydujemy się coś zrobić
— odparł Yousif.
— Wiem. Ale jedyną naszą nadzieją jest pozbycie się jego lub El Murida przez wsa-
dzenie im noża pod żebra.
— Próbowaliśmy — warknął Fuad.
— Próbujcie dalej. Z każdym dniem tracimy teren. Oni prowadzą z nami wojnę na
wycieńczenie. Póki Aboud patrzy na wszystko jak na sprzeczkę między Yousifem a
El Muridem i nie chce dostrzec, że zatruwa ona całą resztę jego królestwa, naszą je-
dyną nadzieją jest trwać dalej i modlić się, by oni uczynili coś głupiego, zanim nam
się to przydarzy.
— Jak pisanie monografii, Megelinie? — zapytał Yousif.
Konieczność dokończenia monografii stanowiła dla Radetica stałą wymówkę, aby nie
wracać do domu. Zaczerwienił się. Schwycił Harouna za ramię i odparł:
— Cholernie powoli. Wojna ciągle mi przeszkadza. Ledwie znajduję czas na na-
uczanie, a co dopiero, by zasiąść do pisania.
Z czasem Radetic stał się kimś więcej niż tylko nauczycielem; wyrósł na szarą emi-
nencją u boku waliego. Yousif coraz częściej szukał jego rad i stosował się do nich.
Nawet El Murid zdał sobie sprawę z rosnącego znaczenia Radetica, czemu dał wyraz
w ostatnim kazaniu, mieniąc go jednym z trzynastu Baronów Piekła na Ziemi, sługą,
którego Zły wysłał, aby zwodził wiernych. Megelin był zaskoczony, przekonując się,
jak dostojną mu wyznaczono pozycję. Yousifa uważał za znacznie bardziej godnego
tego miana.
Radetic kierował polityką waliego na sposób fabiański, skłaniając go, by troszczył się
o swoje siły i kupował czas. Miał nadzieję, że władze Korony wkrótce pójdą po ro-
zum do głowy, albo że Nassef wreszcie sam ukręci sznur na własną szyję.
Napisał niezliczone listy ostrzegawcze, pieczętując je godłem Yousifa, do niemalże
wszystkich ludzi z otoczenia Abouda. Znalazł kilku sympatyków, jednak spośród nich
tylko książę Korony Farid miał jakiekolwiek realne wpływy na politykę królewską.
Młody Haroun rozwijał się, chociaż bardziej w sensie umysłowym niż fizycznym. Oj-
ciec powoli zaczynał się obawiać, że zostanie rodzinnym karłem. Megelin pocieszał
go uwagami o tych, co późno rozkwitają. Porzucił już wszelkie pozory nauczania ko-
gokolwiek poza nim. Nie miał zresztą czasu na rozpieszczanie i przymilanie się do
upartych synów i bratanków Yousifa. Koncentracja na jednym dziecku nie przyspo-
rzyła mu przyjaciół. Wzbudzał niechęć zwłaszcza wtedy, kiedy okazywało się, że
próbuje odciągać chłopaka od jego regularnych ćwiczeń shaghunackich i pozostałych
obowiązków, nakłaniając do towarzyszenia sobie na botanicznych i geologicznych
wyprawach terenowych, albo kiedy z całą szczerością odpowiadał na pytania o zdol-
ności innych dzieci.
Oprócz Yousifa i Harouna Megelin miał tylko jednego prawdziwego przyjaciela w —
el Aswad, a był nim jego osobisty strażnik, Muamar.
Muamar polubił wyprawy w teren i badania znacznie bardziej niż Haroun. Dla niego
stanowiły czystą zabawę. Stary wojownik osiągnął bowiem wiek, w którym łatwiej
stawiać czoła wyzwaniom umysłowym niźli cielesnym. W rozwiązywanie naturali-
stycznych zagadek wkładał tyle serca, ile nigdy nie znaleźliby młodzi.
W czwartym roku wojny buntownicy popełnili drobną pomyłkę. Fuad miał wreszcie
swoje zwycięstwo — pochwycił do niewoli i zabił prawie trzystu maruderów. Gwa-
rantowało to chwilę wytchnienia od nieustannej aktywności partyzantki, Yousif ogło-
sił więc święto na cześć swego brata. Kobiety wezwano z ich kwater, aby zatańczyły
dla gości. Yousif, Fuad i większość kapitanów sprowadziła swoje ulubione żony.
Głosy kanoons, ouds, derbeckis i zils wypełniły komnatę muzyką. Dla Radetica miała
ona jednak zbyt wiele dysonansów, brzmiała piskliwie i surowo. Gromko roz-
brzmiewał śmiech. Nawet Radetic zaryzykował kilka dowcipów, jednak okazały się
nazbyt ezoteryczne dla tej publiczności, która wolała pełne detali i zwrotów akcji
opowieści o łajdakach, którzy przyprawiali rogi nadętym mężom, albo o głupkach,
którzy wierzyli we wszystko, co im mówiły żony i córki. Nie było wina, które nada-
łoby dodatkową jakość zabawie, jednak powietrze przesycał mający pewne narko-
tyczne właściwości dym, unoszący się znad specjalnych mosiężnych trójnogów.
Haroun usiadł obok Radetica, przyglądając się wszystkiemu szeroko otwartymi, acz-
kolwiek pozbawionymi wyrazu oczami. Radetic zastanawiał się, czy chłopiec nie
staje się przypadkiem biernym obserwatorem życia.
— Hej! Megelinie! Ty stara babo! — zawołał Fuad. — Wstawaj i zatańcz nam jakiś
taniec niewiernych.
Radetic był w odważnym nastroju. Wziął flet od jednego z muzyków, a potem zatań-
czył niezgrabne flamenco do własnego potwornego akompaniamentu. Kiedy
skończył, śmiał się wraz z pozostałymi.
— Teraz ty, Fuad. Bierz zils i pokaż damom, jak to się robi.
Fuad przyjął wyzwanie, nawet bez zils. Wykonał wściekły taniec z szablą, a kiedy
skończył, rozległa się burza oklasków. Komnata była pełna triumfujących wojowni-
ków. Zapatrzeni na taniec kobiet, a potem na kaskaderskie popisy nauczyciela i brata
waliego, nie zwracali uwagi na nic innego. Nikt więc nie zauważył trzech mężczyzn,
którzy wolno przemieszczali się w stronę przywódców...
I nagle tamci skoczyli, jeden na Yousifa, drugi na Fuada, trzeci na Radetica. Każdy
wzniósł nad głowę srebrny sztylet. Fuad powstrzymał napastnika szablą, której uży-
wał w tańcu. Yousif uniknął ciosu, rzucając się w rozwrzeszczany tłum. Muamar wła-
snym ciałem zagrodził drogę trzeciemu asasynowi. Srebrny sztylet zadrasnął jego
policzek, kiedy zabójca rozpaczliwie próbował dosięgnąć Radetica. Rana Muamara
krwawiła mocno, nie powinna wszak zostawić nic prócz niewielkiej blizny. Jednak
stary wojownik nagle zesztywniał, jego oczy rozwarły się szeroko, z ust wydobył gul-
goczący skowyt. Potem padł martwy.
Asasyn znowu ruszył w stronę Radetica, przedzierając się przez próbujące go po-
chwycić dłonie i lśniący oręż. Sztylet świecił dziwacznym błękitnym światłem.
— Czary! — wrzasnęła jakaś kobieta.
Wrzawa stała się jeszcze głośniejsza.
Haroun kopnął asasyna w pachwinę. Cios był tak silny, jak mógł być, wymierzony
przez dziesięciolatka. Nożownik całkowicie go zignorował. I on, i jego towarzysze
jakby wcale nie czuli sypiących się na nich ciosów. Sześciu ludzi Yousifa oddało
życie, zanim udało im się powstrzymać asasynów.
Radetic, drżąc na całym ciele, wziął urywany oddech.
— Nigdy nie widziałem czegoś takiego! Co to za ludzie?
— Cofnąć się! Cholera, zróbcie miejsce! — krzyczał Yousif. — Gamel! Mustaf! Be-
loul! — zagrzmiał na swych trzech kapitanów. — Oczyścić komnatę! Zabierzcie ko-
biety do ich pokoi. Nie dotykaj ich! — warknął na mężczyznę, który próbował
przewrócić jednego z asasynów na plecy.
Trzy srebrne sztylety leżały na posadzce z ciemnego kamienia, lśniąc błękitem.
Fuad przykucnął nad tym, który się nań zamierzył. Był blady. Dłonie mu drżały.
— Nassef obiecał, że naśle na mnie asasyna.
— Czekał chyba raczej dość długo — warknął Yousif.
— To nie w stylu El Murida — wymruczał Radetic. — To czary. Nie minęło przecież
jeszcze sześć miesięcy, jak wygłosił kazanie przeciwko czarom.
— Nassef. To musi być robota Nassefa — upierał się Fuad.
Coś w jednym asasynie przyciągnęło uwagę Radetica. Przyklęknął na posadzce, po-
szerzył rozdarcie w ubraniu mężczyzny, spojrzał na jego pierś.
— Chodźcie. Popatrzcie na to.
Ponad sercem tamtego znajdował się maleńki tatuaż. Nie był szczególnie wyraźny,
jednak można było dostrzec dwie splecione litery pustynnego alfabetu. Kiedy się weń
wpatrywali, tatuaż powoli zanikał.
— Co, u diabła? — warknął Fuad. Skoczył do zwłok następnego asasyna, rozerwał
jego odzież. — Ten nic nie ma na ciele. — Pobiegł do trzeciego: — Hej, ten jeszcze
żyje. — Znowu rozciął ubranie. — I ma taki sam znak.
— Gamel, poślij po lekarzy — zarządził Yousif. — Może uda nam się utrzymać go
przy życiu dość długo, żeby zdobyć jakieś informacje.
Kiedy przyglądali się tatuażowi, Haroun podniósł z posadzki jeden ze sztyletów. Błę-
kitna aura otaczała jego rękojeść. Uniósł boczną część klingi do światła lampy.
— Co ty robisz? — zakrzyknął Yousif. — Odłóż go zaraz!
— Jest nieszkodliwy, ojcze. Ta poświata jest tylko efektem rozpływającego się zaklę-
cia.
— Co?
— Klinga obłożona jest zaklęciem. W tym zostało zawarte imię stryja Fuada.
Spróbuję odczytać pozostałe, jeśli mi pozwolisz. To niełatwe. Rozpraszają się, a poza
tym sformułowane zostały w języku Ilkazaru.
— Jeśli w grę wchodzą czary...
— Niebieskie światło to czar oddający energię w procesie swego rozpadu, ojcze. Tak
się stało, ponieważ noże cięły niewłaściwych ludzi. Teraz są to tylko zwykłe sztylety.
Pewność w głosie Harouna bynajmniej nie uspokoiła Yousifa.
— Odłóż tę przeklętą broń.
— Właśnie umarł — oznajmił Fuad znad ciała trzeciego asasyna. — Och. Oto i jest.
Tatuaż na piersi mężczyzny zaniknął w ciągu trzydziestu sekund.
— O co w tym wszystkim chodzi? — Yousif rzucił w przestrzeń pytanie. Przestrzeń
nie odpowiedziała.
Shaghuni, instruktorzy chłopca, potwierdzili wszystko, co powiedział o sztyletach.
Klingi zostały obłożone zaklęciami, tak aby nawet najdrobniejsze cięcie okazało się
śmiertelne. Ale nie potrafili niczego wywnioskować z tych znikających tatuaży. Nie
byli też w stanie, mimo odwołania się do najpotężniejszych czarów, ustalić, skąd
przybyli asasyni. Lekarz stwierdził, że znajdowali się pod wpływem narkotyków, a
wszyscy widzieli ściśle podwiązane kończyny oraz genitalia. Ograniczało to w po-
ważnym stopniu dopływ krwi do członków. Kiedy zaatakowali, nie było w nich ani
strachu, ani wrażliwości na ból.
— Ktokolwiek ich wysłał, dysponuje potężną bronią — zauważył Radetic. — Yousif,
lepiej powiedz strażnikom przy bramie, żeby zdwoili czujność.
Kiedy podniecenie powoli opadło i nie było już nic, co mogłoby go powstrzymać,
Megelin ukląkł przy ciele Muamara i zapłakał.
— Byłeś prawdziwym przyjacielem, stary wojowniku — wymruczał. — Dziękuję ci.
I to Fuad, właśnie on ze wszystkich zgromadzonych w komnacie, dotknął pociesza-
jąco jego ramienia.
— Był dobrym człowiekiem, Megelin. Wszystkim nam będzie go brakować.
Nauczyciel uniósł wzrok. Zaskoczył go widok łzy na policzku Fuada.
— Uczył mnie walczyć, gdy byłem w wieku Harouna. Harouna zresztą też uczył. —
Dla Fuada takie wyjaśnienie wydawało się wystarczające.
Człowiek o imieniu Beloul, który wieki całe temu, zdawałoby się, umknął kaźni na
Sebil el Selib, przyjrzał się martwym zabójcom. Teraz był jednym z najbardziej za-
wziętych kapitanów Yousifa. W swoim czasie on również we własnej osobie udał się
do Sebil el Selib jako jeden ze szpiegów waliego.
— To ludzie El Murida — oznajmił. — Ten ma na imię Shehab el-Medi. Był kapita-
nem Niezwyciężonych, niemalże równie szalonym jak sam Adept.
— A więc — powiedział Yousif — tajemnica staje się coraz głębsza. To są byczki El
Murida. Nikt poza nim nie mógł wydawać im rozkazów. A jednak minęło dopiero
sześć miesięcy, odkąd wyjął spod prawa wszelkie czary. Ciekawe.
Adept w istocie nałożył karę śmierci na wszystkich wiedźminów, warloków, szama-
nów, shaghunów, wróżbitów i w ogóle każdego, kto praktykował jakąkolwiek gałąź
wiedzy tajemnej. Nassef otrzymał polecenie starcia czarów z powierzchni ziemi,
gdziekolwiek na nie natrafi.
— On jest zupełnie szalony — zauważył Beloul. — Nie należy po nim oczekiwać lo-
gicznej konsekwencji.
W swoim czasie Radetic sądził, że deklaracja Adepta ma za sobą srogie racje. Króle-
stwo Pokoju nie zdołało zdobyć żadnych konwertytów spośród grona magów.
Praktycznie rzecz biorąc, w każdym przypadku ludzie obdarzeni Mocą zasilali szeregi
jego wrogów. Sprzyjali sprawie rojalistycznej z całego serca. Że nie na wiele się
przydawali, to stanowiło tylko konsekwencję ogólnego poziomu kompetencji czarow-
ników Hammad al Nakir. Talenty wśród zamieszkujących je ludów zostały niemal
całkowicie wytrzebione w trakcie szaleństwa, jakie nastąpiło po Upadku.
Radetic znowu zadumał się nad Ukrytymi. Czy El Murid okaże się na tyle głupi, by
podjąć próbę wypędzenia ich z Jebal al Alf Dhulquameni? Próżne nadzieje. Jak
większość synów Hammad al Nakir, najpewniej starał się w ogóle o nich nie myśleć.
El Aswad postawiło stosy swoim poległym i życie potoczyło się normalnym torem,
jak to się działo od lat. Miesiąc później jeden ze szpiegów przyniósł wieści, które rzu-
ciły nieco światła na próbę zamachu. El Murid utworzył z części Niezwyciężonych
tajny zakon w ramach swej gwardii przybocznej. Dostępne szczegóły przekonały Ra-
detica, że kult miał charakter mistyczny. Jego wyznawcy przybrali nazwę Harish i
otoczyli swe istnienie oraz rytuały najściślejszą tajemnicą. Zorganizowani byli w
uhierarchizowane piramidalnie „bractwa” liczące po trzech mężczyzn, z których tylko
jeden znał innych członków kultu znajdujących się wyżej w hierarchii. Tatuaż sta-
nowił osobistą pieczęć El Murida; składały się nań inicjały tytułu „Miły Bogu” i
oznaczały, że ten, który go nosi, ma zapewnione miejsce w Raju. Ich znikanie miało
rzekomo być tożsame z wstępowaniem duszy do niebios.
— To już zupełne dziwactwa — zauważył Fuad, który najwyraźniej z chęcią uznałby
całą ideę za kolejny dowód szaleństwa El Murida.
— Prawda — zgodził się Yousif. — Ale równocześnie cholernie niebezpieczne, jeśli
wszyscy oni będą tak bardzo pragnęli naszej krwi jak ci trzej.
A tak właśnie było. Przetrząsając najciemniejsze zakamarki swego umysłu, El Murid
stworzył nowe, śmiertelnie groźne narzędzie, które miało przysłużyć się realizacji
jego misji.
Dziewięć tygodni później Radetic otrzymał długi list od starego kolegi ze szkolnej
ławy, Tortina Perntigena, który został profesorem teorii handlu. Co oznaczało, że był
wspaniałym doradcą w sprawach księgowych.
Radetic dopiero po wielu dniach poszedł do Yousifa.
— Wyglądasz dziwnie — poinformował go wali. — Niczym człowiek, który właśnie
oglądał, jak jego najlepszy przyjaciel i najgorszy wróg mordowali się nawzajem.
— Być może właśnie coś takiego się stało. Otrzymałem list z domu.
— Ważna sprawa? Nie musisz chyba nas opuścić? — na samą myśl Yousif zaczął
wyglądać na zdenerwowanego. To miło połaskotało dumę Megelina; poczuł we-
wnętrzne ciepło.
— Nie. Donikąd się nie wybieram. List... To będzie wymagało kilku wyjaśnień. —
Megelin szybko poinformował waliego, że Perntigen był jego starym przyjacielem od
czasów, gdy obaj dostali się na Uniwersytet Rebsameński prawie trzydzieści lat temu.
— To właśnie on kosztuje cię tyle pieniędzy, ponieważ do niego adresuję wszystkie
te grube przesyłki. — Yousif był człowiekiem szczędzącym każdego miedziaka, po-
dobnie jak wszyscy jego ziomkowie z pustyni, i nieustannie narzekał na wydatki, ja-
kich mu przysparza korespondencja Megelina z kolegami. — Wysyłałem mu kolejne
fragmenty mojej monografii, w miarę jak je pisałem, wraz z naocznymi obserwa-
cjami, notatkami, swobodnymi uwagami i spekulacjami. Chciałem zadbać, aby w
przypadku tragedii nie wszystko przepadło. Wiedza jest zbyt cenna.
— Wydaje mi się, że gdzieś już słyszałem ten argument.
— Tak. Dobrze więc. Perntigen, stary plotkarz, odpowiadał mi, przysyłając informa-
cje o najnowszych wydarzeniach w Hellin Daimiel.
Yousif kwaśno zauważył:
— Niewiele dla mnie wynika z tych twoich kontaktów. Chyba tylko to, że jak tak
dalej pójdzie, zostanę żebrakiem. Dobrze, a więc jakąż to głupią plotkę wyniosę z
tych kosztownych pogaduszek uczonych?
— Jak zapewne zdajesz sobie sprawę, Hellin Daimiel stanowi finansowy kręgosłup
Zachodu... chociaż ostatnimi czasy jego pozycję mocno podważają itaskiańskie kon-
sorcja...
— Megelin, przejdź do rzeczy. Złe wieści są jak ścierwo wielbłąda. Nie stają się mil-
sze, jeśli się im pozwoli leżeć.
— Tak, wali. Prawdziwą obsesję Perntigena stanowi zjawisko, które bankierzy nazy-
wają „Złotym Szwem Kasr Helal”. Kasr Helal jest daimieliańską ufortyfikowaną wio-
ską handlową na pograniczu Sahel. To ta sama, w której, jak przypuszczam, ojciec
Adepta handlował solą...
— Megelin! Wciąż nie przechodzisz do rzeczy!
— Proszę bardzo. Ostatnimi czasy wielkie ilości nowych monet zaczęły docierać do
Hellin Daimiel, właśnie drogą przez Kasr Helal. Stąd nazwa Złoty Szew Kasr Helal.
Wedle Perntigena, Dom Bastanos... największy z międzynarodowych banków da-
imieliańskich... przyjął depozyt w wysokości miliona daimieliańskich dukatów. A tu
chodzi o jeden tylko bank. Wysłał do nich długą listę pytań odnośnie do tego, co się
dzieje na Hammad al Nakir. Oficjalnie przedstawił się jako badacz teorii finansów,
prawdziwym motywem jest oczywiście nadzieja wyniesienia z tego jakichś korzyści.
— Czy moglibyśmy w końcu przejść do sedna? Do czego zmierzasz? Chodzi ci o to,
że z pustyni uciekają pieniądze?
— Dokładnie. I tu właśnie jest pies pogrzebany. Istnieje przysłowie kupców, zgodnie
z którym monety są na pustyni równie rzadkie jak żabie futro. W tej krainie długi pra-
wie zawsze spłaca się służbą lub przysługą. Nieprawdaż? Wszelkie złoto, które tu
jest, ma tendencje do immobilności. — Radetic wskazał pierścienie i bransolety na
dłoniach Yousifa. Składały się na znaczną część jego osobistego majątku. Mężczyźni
z Hammad al Nakir zwyczajowo albo nosili na sobie, albo ukrywali wszystkie warto-
ściowe metale, jakie posiadali. Przekazywali je w cudze ręce tylko w przypadku na-
prawdę najskrajniejszej konieczności. — Wypływ z pustyni fortun, na skalę taką, jaką
przedstawia Perntigen, jest więc anomalią finansową. Spowodowało to mnóstwo za-
mieszania wśród bankierów, chociaż oczywiście przynosi im to niebagatelne zyski.
Przewidują jakąś katastrofę ekonomiczną.
Yousif wyglądał na całkowicie zbitego z tropu. Połowa tego, co mówił Radetic, mu-
siała być przekazywana w języku Hellin Daimiel, bowiem język pustyni nie dyspono-
wał słowami umożliwiającymi rozmowę o kwestiach finansowych. I chociaż Yousif
mówił trochę po daimieliańsku, nie potrafił zrozumieć kupieckiego żargonu.
— Perntigen zasięgnął języka wśród kręgów bankowych. Udało mu się stworzyć listę
nazwisk związanych z podejrzanymi depozytami oraz kolejną listę pytań. Wszystko,
o czym pisze, trzeba zestawić razem, a to dosyć kłopotliwy proces.
— Rozumiem z tego tyle, że ktoś wysyła mnóstwo bogactw królestwa.
Radetic pokiwał głową. Wreszcie. Pięć minut za późno, ale końcu.
— Właśnie. Ale wieści te stają się interesujące dopiero wówczas, gdy zadamy sobie
pytanie, kto i dlaczego to robi.
Yousif zastanawiał się przez parę sekund i już otworzył usta. Ale Haroun pociągnął
go za ubranie.
— Ojcze? Mogę ja?
Wali uśmiechnął się.
— Oczywiście. Zobaczmy, czy zrobienie tej wielkiej dziury w budżecie się opłaciło.
Pokaż, czego się nauczyłeś.
Radetic również się uśmiechnął. Chłopak zaczynał zdradzać oznaki przezwyciężania
wewnętrznej rezerwy.
Haroun obwieścił:
— Jest tylko dwóch ludzi, którzy posiadają dostęp do tak wielkich pieniędzy. Król i
El Murid.
— Rozumowanie? — zażądał Radetic.
— Król dlatego, że przyjmuje pieniądze zamiast służby. A również dlatego, że po-
biera rentę gruntową i myto handlowe. A El Murid dlatego, że od lat łupi ludzi.
Yousif spojrzał na Radetica.
— No i co? Z twojego spojrzenia wnioskuję, że to złe rozumowanie. Wyjaśnij dla-
czego.
— Ściśle rzecz biorąc, nie jest złe. Haroun po prostu nie potrafił wyciągnąć wszyst-
kich wniosków. Tortin wskazuje, że rodzina Quesani złożyła wielki depozyt. Wyko-
rzystano go następnie do nabycia własności ziemskich na Wybrzeżu Auszura. To pas
ziemi rozciągający się na północ od Dunno Scuttari, rodzaj cmentarza słoni dla zde-
tronizowanych książąt. Sposób zaaranżowania sprzedaży wskazuje jednoznacznie, że
ktoś w Al Rhemish próbuje zabezpieczyć los Quesani.
— Na pewno nie Aboud. On nie jest w wystarczającym stopniu dalekowzroczny.
— Może więc Farid? Nieważne. To była niewielka część strumienia pieniędzy i nie
ona zmartwiła Tortina. Zaniepokoiły go wieści o innych jego źródłach. Łupy, o któ-
rych wspomniał Haroun, nie doprowadziwszy jednak swego rozumowania do punktu,
w którym powinien wspomnieć, że to nie El Murid plądruje. Depozytariuszami są Ka-
rim, el-Kader, el Nadim i reszta ich bandy.
— Bandyci, z których Nassef zrobił generałów. To są dobre wieści, Megelin. Mo-
żemy sprawić, że Bicz Boży znajdzie się w cholernie nieprzyjemnym położeniu, jeśli
rozpowszechnimy te informacje. W istocie Niezwyciężeni mogą przerwać pieśń jego
życia, jeśli się okaże, że zataił coś przed El Muridem.
Radetica nieszczególnie uradowała ta sposobność.
— Nasza strona też może zostać poszkodowana.
— Pieniądze Abouda? Są jego. Może z nimi robić, co zechce. Poza tym on nie łupi
swego kraju.
— Nie chodzi o pieniądze Abouda. Chodzi o kapłanów. Wysyłają tyleż samo sztab
szlachetnych metali co banda Nassefa, co oznacza z kolei, że rabują święte miejsca,
przetapiając na miejscu srebro i złoto. Co zrobią wierni, jeśli odkryją, że zostali okra-
dzeni przez własnych kapłanów? El Murid może w mniejszym lub większym stopniu
usprawiedliwić Nassefa — żołnierze łupią wrogów. Ale my nie możemy stracić ka-
płanów.
— Mnóstwo ludzi już dawno temu przeklęło Nassefa, nie przeklinając El Murida.
Uważają go za kompromis, jaki Adept musiał zawrzeć z losem; wyobrażają sobie, że
kiedy tylko Królestwo Pokoju El Murida stanie się rzeczywistością, on pozbędzie się
Nassefa.
— Wygląda na to, że sam zainteresowany również się tego obawia. On i jego chłopcy
odkładają trochę na stare lata.
— Nie sądzisz jednak, że postępowanie kapłaństwa przysporzy El Muridowi mnó-
stwa kolejnych zwolenników?
— Absolutnie. Napiszę do Abouda.
— Którego kapłani mają w garści. Który udzieli ci po raz kolejny tej samej odpowie-
dzi, jaką od niego otrzymujesz od czasu, gdy zaczęło się całe zamieszanie. Jeśli w
ogóle zada sobie trud, by odpowiedzieć.
— Masz rację. Oczywiście. Musimy tylko na własną rękę onieśmielić kilku kapła-
nów. I utrzymać w tajemnicy całą sprawę — Yousif, zmęczony, przymknął oczy. —
Megelinie, co robisz, kiedy sprzymierzeńcy sprawiają ci więcej kłopotów niż wrogo-
wie?
— Nie mam pojęcia, wali. Na prawdę nie wiem. Głupota i niekompetencja zrodzą w
końcu owoce. Wszystko, co potrafię przewidzieć, to rozpad i coraz większy rozpad,
głównie moralny. Może Hammad al Nakir rzeczywiście potrzebny jest oczyszczający
ogień El Murida.
Haroun schwycił łokieć Radetica.
— Nie poddawaj się jeszcze, Megelinie.
Na twarzy chłopca zastygł wyraz wielkiej determinacji. Wyglądał w tej chwili na
znacznie starszego, niż był. Radetic myślał o tym, jaka to szkoda, że dzieciak musi
dorastać w ogniu tego szczególnie chaotycznego paleniska.
Rozdział szósty
Do obcych królestw
[top]
Wychudzeni i drżący, Bragi i Haaken zatrzymali się na szczycie ostatniej wysokiej
przełęczy.
— Tam w dole jest już wiosna — zauważył Bragi. Wyciągnął rękę, aby podtrzymać
brata. — Ta zieleń to musi być dębowy las.
— Jak daleko jeszcze? — zakrakał Haaken.
— Trzy dni? Pięć? Już blisko.
— Ha!
Bywały dni, podczas których nie udawało im się pokonać nawet mili. Jak na przykład
wczoraj. Po pochowaniu Sorena w twardej ziemi znowu podjęli walkę z zasypaną
śniegiem górą, póki wyczerpanie nie zmusiło ich do zatrzymania się.
Sigurd odszedł prawie miesiąc temu. Pokonanie przełęczy zabrało dwa miesiące.
— Nie dam rady — urywanym głosem powiedział Haaken. — Idź beze mnie.
Już wcześniej to proponował.
— Pokonaliśmy je, Haaken. Odtąd już tylko z górki.
— Jestem zmęczony, Bragi. Muszę odpocząć. Idź sam, jeśli możesz. Ja cię dogonię.
— Chodź. Raz, dwa. Raz, dwa.
U podnóża gór było gorąco w porównaniu z temperaturą w wysokich partiach.
Chłopcy odpoczywali tydzień, odzyskując siły. Zwierzyny nie napotkali wiele. Za-
częli natomiast natrafiać na ślady żyjących na pogórzu plemion. Pewnego razu minęli
ruiny małej drewnianej warowni; spłonęła nie dalej jak kilka miesięcy temu.
— Powinniśmy znajdować się gdzieś w pobliżu itaskiańskiego Księstwa Szarego Pła-
skowyżu — powiedział Bragi, ogryzając królicze udko. — Szlak doprowadzi nas do
traktu, który ojciec nazywał Drogą Północną. Poprowadzi nas prosto do Miasta Ita-
skia.
Królestwo Itaskia oraz jego stolica nosiły to samo miano. Było tak w przypadku kilku
królestw, każde z nich bowiem wyrosło wokół silnego grodu, który ocalał z Upadku.
— Wolałbym, żebyś nie był takim przeklętym optymistą — narzekał Haaken. Rzucił
się na swojego królika niczym wygłodniały niedźwiedź. — Nawet nie znamy języka.
I jesteśmy Trolledyngjanami. Jeśli nie dopadną nas bandyci, Itaskianie na pewno za-
łatwią sprawę za nich.
— A ty powinieneś przestać być takim pesymistą. Niech sczeznę, jeśli mi się wydaje,
że najgorsze, co nas czeka, to przepuklina, której nabawimy się, niosąc znaleziony
garniec złota.
— Nie da się przejść przez życie, zakładając, że wszystko się uda. Jeśli oczekujesz
najgorszego, jesteś gotów na wszystko.
— A więc co chcesz zrobić?
— Przestałem robić plany w momencie, gdy umarł ojciec.
Bragi również nie miał żadnego planu, poza stosowaniem się do mglistych sugestii
ojca. Co będzie, kiedy znajdą już tego Yalmara?
— Haaken, wiem tyle, co ojciec mi powiedział.
— A więc po prostu idźmy dalej, póki coś się nie wydarzy.
Wydarzyło się następnego ranka.
Haaken zatrzymał się i udał w ustronne miejsce. Bragi spokojnie poszedł naprzód; był
sam, gdy z krzaków wyskoczyli ludzie gór. Zakończone kamiennymi grotami
włócznie ześlizgnęły się po kolczudze, którą ojciec nakazał mu wkładać, kiedy uda-
wał się w podróż. Obalili go jednak na ziemię i schwycili za noże. Wtedy pojawił się
Haaken, wymachując toporem. Posiekał dwóch napastników, nim pozostali zdążyli
się zorientować, o co chodzi. Bragi odpełzł na bok, powstał chwiejnie, w końcu wy-
dobył miecz. Jedyny ocalały próbował uciekać. Zatrzymały go miecz i topór.
— Co, u diabła? — zadyszał się Haaken.
— Przypuszczam, że chcieli mnie obrabować — wychrypiał Bragi, cały drżąc. —
Niewiele brakowało.
— Ostrzegałem cię.
— Pogrzebiemy ich i wynosimy się stąd.
— Słuchaj!
Tętent końskich kopyt. Zbliżał się.
— W krzaki — rzucił Bragi.
— Na drzewo — sprzeciwił się Haaken. — Ragnar mówił, że ludzie nigdy nie patrzą
do góry.
W ciągu kilku chwil usadowili się wysoko na dębie. Podczas wspinaczki worki zda-
wały się nic nie ważyć.
Ciała leżały rozrzucone na szlaku.
Pojawiło się sześciu jeźdźców. Oficer, czterech żołnierzy i jeden cywil.
— Itaskianie — wyszeptał Bragi.
— Co, u diabła? — zapytał oficer, ściągając wodze konia. Młodzieńcy nie rozumieli
wprawdzie po itaskiańsku, ale domyślili się znaczenia słów.
Żołnierze wydobyli miecze. Cywil zsiadł z konia, przyjrzał się terenowi potyczki.
— Ludzie Majnerica. Zrobili zasadzkę na dwóch podróżnych. Kilka minut temu. Po-
dróżni są na czarnym dębie jakieś trzydzieści stóp na lewo od was.
— Któżby się plątał po tych stronach, gdy Majnericowi grasują?
— Będziesz musiał sam zapytać. Wyciągnijcie łuki, z pewnością nie odrzucą zapro-
szenia.
— Wykonać, sierżancie.
Żołnierze schowali miecze i napięli łuki. Bragi i Haaken popatrzyli po sobie.
— Ludzie nigdy nie patrzą w górę, co? — warknął Bragi, zerkając równocześnie w
dół na cztery drzewca.
Zwiadowca skinął na nich.
Kiedy Bragi zlazł na ziemię, brat stał już z toporem w dłoni, gotów do walki.
— To tylko szczeniaki — zauważył sierżant.
— To są ci dwaj? — zapytał oficer.
— Ci sami — odrzekł cywil. — Wyglądają jak Trolledyngjanie. Tam w górze uczą
ich już od młodości — Poszukiwacz ścieżek wyciągnął dłonie wnętrzem do
chłopców. — Porozmawiajmy w pokoju — powiedział w silnie akcentowanym trolle-
dyngjańskim.
— Co chcecie z nami zrobić? — zapytał Bragi. Wydawało mu się, że w widoczny
sposób się trzęsie. Gdyby to była prawda, spaliłby się chyba ze wstydu.
— To zależy od was. Co się tutaj stało? Co was sprowadza na południe?
Bragi opowiedział mu wszystko. Zwiadowca przetłumaczył. Itaskianie trajkotali
przez chwilę, potem tłumacz powiedział:
— Sir Cleve skłonny jest okazać łaskawość. — Wskazał ciała martwych: — Od tygo-
dni ścigamy tę bandę. Zawieziemy ich głowy Księciu i na czas jakiś odpoczniemy od
patroli. Jednak on nigdy nie słyszał o tym Pretendencie. Chciałby zajrzeć do waszych
worków.
Haaken warknął cicho.
— Spokojnie, chłopcze. Nie obrabuje was.
— Zrób, co on mówi, Haaken. Chwilę później.
— Dobrze. Teraz cofnijcie się o pięć kroków.
Dowódca obejrzał ich rzeczy. Spadek Bragiego wywołał pytania.
— Dał nam to ojciec, zanim umarł. Powiedział, abyśmy zanieśli to do jednego czło-
wieka w Mieście.
— Jakiego człowieka?
— Kogoś imieniem Yalmar.
Oficer zapytał:
— Sądzisz, że mówią prawdę?
— Są zbyt przestraszeni, żeby kłamać. Ten Yalmar przypuszczalnie jest paserem roz-
bójników z wybrzeża. Ich ojciec musiał zdawać sobie sprawę z nadciągającego kry-
zysu sukcesji i wszystko z góry zaaranżował.
— Co mamy z nimi zrobić?
— Nic do nich nie mamy, sir. A wyświadczyli nam przysługę.
— To są Trolledyngjanie — zauważył sierżant. — Powinniśmy ich powiesić jako
ostrzeżenie dla następnych.
— Słusznie — zgodził się oficer. — Ale nie mam na to nerwów. Nie dzieci.
— Te dzieci zabiły czterech ludzi, sir.
— Ludzi Majnerica.
— Co się dzieje? — nerwowo zapytał Bragi. Zwiadowca zachichotał.
— Sierżant Weatherkind chce was powiesić. Sir Cleve, przeciwnie, chce pozwolić
wam odejść. Pod warunkiem, że pozwolicie zatrzymać mu te ciała.
— Jeśli o nas chodzi, może je sobie wziąć.
— Obserwuj tego sierżanta — powiedział Haaken. — Jeszcze mogą nas zabić przez
niego. — Żołnierz kłócił się o coś ze swoim dowódcą.
— Chce, żeby sir Cleve skonfiskował wasz dobytek.
— Miły gość.
— On jest z Zachodniej Gminy, gdzie rajdery uderzają najpierw każdej wiosny.
— Uważaj! — Haaken rzucił się pod nogi Bragiego.
Ale strzała sierżanta nie była przeznaczona dla jego brata. W dole szlaku rozległo się
wycie. Dwudziestu ludzi gór wypadło na nich z lasu. Młodzieńcy i zwiadowca razem
stawili czoła szarży. I Bragi zdumiał się, jak bardzo stopniała pod itaskiańską salwą
strzał. Była to lekcja, której nigdy nie miał zapomnieć.
Kilku górali miało ukradzioną broń, kolczugi i tarcze. Jeden z nich dopadł Bragiego
— na dodatek umiejętnie posługiwał się bronią. Bragiego uratował topór Haakena,
który najpierw powalił włócznika, a potem z wyciem uderzył na przeciwnika. Zanim
sir Cleve i jego żołnierze przeformowali szyk, młodzieńcy powalili jeszcze trzech gó-
rali. Pozostali rozpierzchli się w obliczu ataku jeźdźców, którzy pognali za nimi aż do
lasu.
— Dobijcie rannych, zanim zdążą uciec! — zawołał jeszcze przez ramię sir Cleve.
— To jest czyjaś całodzienna robota — zauważył zwiadowca, kiedy kończyli ponure
dzieło. — Ćwierć bandy Majnerica martwa w ciągu godziny. Warte tygodnia spędzo-
nego na ich ściganiu.
— Dlaczego? — zapytał Bragi.
— Co? Aha. Ciężkie czasy nastały w górach. Majneric poprowadził swych czarnu-
chów w doliny na grabież. Tak naprawdę, to trudno ich za to nienawidzić — próbują
tylko wyżywić swoje rodziny. Tyle że kosztem naszych. Dogoniliśmy ich w pobliżu
Mendalayas, zabiliśmy kilkunastu, reszta poszła w rozsypkę. Zaczęliśmy więc ich ści-
gać. Trzeba raz na zawsze powybijać im z głowy takie pomysły.
Żołnierze wrócili z ciałami przewieszonymi przez końskie grzbiety i jeńcami w pę-
tach. Sir Cleve przemówił:
— Dziękuję wam za pomoc. Niektórzy z nas mogliby zginąć, gdyby was tu nie było.
Nawet sierżant zdawał się przyjaźniej usposobiony.
— Jeśli chcecie go o coś prosić, teraz jest najlepsza pora. Zyska znacznie w oczach
Księcia, kiedy ten się o wszystkim dowie.
— Czy mógłby nam dać coś w rodzaju glejtu podróżnego, abyśmy mogli bezpiecznie
dotrzeć do stolicy?
— Dobrze myślisz, chłopcze. Zobaczę.
Byli już gotowi do dalszej podróży, kiedy rycerz skończył pisać.
Znacznie później, gdy już przestały mu drżeć wargi, Bragi zaczął gwizdać. Natomiast
jego brat nawet na chwilę nie przestawał oglądać się za siebie. Wciąż podejrzewał, że
tamci mogą zmienić zdanie, nawet gdy dotarli już do stolicy.
Gospoda „Czerwony Rogacz” była nieprzyjemną speluną. Wielka, pobudowana bez
jakiegokolwiek planu, hałaśliwa i najwyraźniej na skraju kompletnego rozpadu. Wie-
czorne cienie maskowały jej najbardziej nieciekawe kąty. Klientela z miejsca ucichła,
gdy weszli do środka. Pięćdziesiąt par oczu zagapiło się na nich. W jednych była cie-
kawość, w innych czujność, w jeszcze innych wyzwanie — ani śladu przyjaznego
spojrzenia.
— Nie wydaje mi się, aby to było miejsce dla nas — wyszeptał Haaken.
— Spokojnie — ostrzegł go Bragi, starając się ukryć własne zdenerwowanie. — Yal-
mar?
Żadnej odpowiedzi.
Spróbował znowu.
— Czy jest tu mężczyzna imieniem Yalmar? Przychodzę w imieniu Ragnara z
Draukenbring.
Itaskianie zaczęli coś mruczeć między sobą.
— Podejdź tu — z cienia na tyłach wyłonił się jakiś mężczyzna.
Szmery stały się coraz głośniejsze. Bragi starał się unikać twardych spojrzeń; to byli
ludzie, których lepiej nie obrażać.
— Tutaj.
Mówiący był szczupły, przygarbiony, z ryżą czupryną, miał mniej więcej trzydzieści
pięć lat. Utykał, ale wyglądał równie groźnie, jak pozostali.
— Ja jestem Yalmar. Wymieniłeś imię Ragnara z Draukenbring. Czyżby chodziło o
Wilka?
— Tak.
— A więc?
— On nas przysłał.
— Dlaczego?
— Skąd mamy wiedzieć, że jesteś Yalmar?
— Skąd mam wiedzieć, że jesteście od Ragnara?
— Mamy dowód.
— Mapę? Sztylet i amulet z Ilkazaru?
— Tak.
Uśmiech Yalmara ukazał zaskakująco doskonałe zęby.
— Dobrze więc. Jak się miewa szalony bękart? Udało nam się we dwóch zrobić parę
zyskownych interesów. Ja wybierałem statki. On je zdobywał. Ja sprzedawałem to-
wary.
Haaken odchrząknął ponuro.
— Co się z nim stało?
— Ragnar nie żyje. Był naszym ojcem.
— Niesławni Bragi i Haaken. Nie macie pojęcia, jak on mnie zanudzał głupim gada-
niem o was. Odszedł, co? Przykro mi. I nie tylko ze względu na utratę dobrego part-
nera. Był moim przyjacielem.
Żaden z młodzieńców nie odezwał się słowem. Bragi przyglądał się mężczyźnie. To
miał być uczciwy karczmarz? Do jakiego stopnia można mu zaufać?
Ich milczenie zirytowało Yalmara.
— Dobrze więc. Czego chcecie? Będziecie tak tu siedzieć jak dwie ryby?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział Bragi. — Kiedy ojciec umierał, powiedział,
żebyśmy do ciebie przyszli, bo jesteś mu coś winien. Więc jesteśmy.
— Zauważyłem. Lepiej zacznijmy od początku. Może wy mi podpowiecie, o co mu
chodziło?
Bragi opowiedział całą historię. Teraz już tak bardzo nie bolało.
— Rozumiem — powiedział Yalmar, kiedy Bragi skończył. Podrapał się po nosie,
szarpnął za złociste bokobrody, zmarszczył czoło. — Umiecie coś? Ciesielka? Mu-
rarka? Kowalstwo?
Bragi pokręcił głową.
— Tak też myślałem. Wszystko, co wy, ludzie, potraficie, to walka. Nie jest to naj-
bardziej bezpieczny sposób zarabiania na życie i nie otwiera szczególnie oszałamiają-
cych możliwości. Od piętnastu lat mamy pokój. Nikt w moim interesie nie będzie was
chciał, za bardzo rzucacie się w oczy. Straż osobista również odpada. Zbyt mało do-
świadczenia. Dajcie mi kilka dni do namysłu. Tymczasem zajmę się wami; za-
mieszkacie na górze. Spróbujcie nie rzucać się w oczy; rozpuszczę wieść, że jesteście
pod moją ochroną, ale to nie powstrzyma pijanych przed próbą zaatakowania was, ani
policji przed wtargnięciem, by się dowiedzieć, dlaczego trzymam u siebie Trolledyn-
gjan.
Nie mając żadnych lepszych pomysłów, Bragi i Haaken zgodzili się. Tydzień spędzili
w „Czerwonym Rogaczu”. Yalmar opowiedział im o Ragnarze takie rzeczy, których
nigdy nie słyszeli w domu. Itaskianin dał się lubić, wyjąwszy chwile, gdy okazywał
się bezlitosnym tyranem i kazał im uczyć się swego języka.
Dziwni, twardzi mężczyźni odwiedzali Yalmara późną nocą, chociaż on uparcie za-
przeczał nawet samemu ich istnieniu. W końcu Bragiego oświeciło: Yalmar również
do końca im nie ufał.
Pewnej nocy zapytał:
— Jeśli chodzi o amulet, mapę i sztylet...
Yalmar przyłożył palec do ust. Sprawdził okna i drzwi.
— Właśnie w związku z tym jestem coś winien waszemu ojcu. Gdybym to ja musiał
uciekać, mógłbym ufać, że dostarczy mi potrzebnych środków. Teraz zapomnij o tym.
Bractwo mogłoby okazać swe niezadowolenie. Honor jest we Wnętrzu. Istnieje strach
lub przyjaźń. Twój ojciec i ja byliśmy przyjaciółmi.
Później powiedział im jeszcze:
— Przykro mi, ale nic tu dla was nie ma. Radzę udać się na południe i spróbować
załapać się do Gildii Najemników. Wysoka Iglica ogłosiła zaciąg rekrutów.
Następnego popołudnia Haaken zrzędził:
— Chleb tutaj staje się z lekka nieświeży, Bragi. Dokąd pójdziemy?
Bragi musnął dłonią amulet matki.
— Pozostaje Hellin Daimiel. Porozmawiam z Yalmarem. Następnego ranka Yalmar
oznajmił:
— Znalazłem wam pracę przy ochronie karawany wyruszającej jutro. Przy okazji mo-
żecie też zrobić coś dla mnie. Z karawaną będzie podróżował człowiek imieniem Ma-
gnolo. Przewozi coś dla mnie. Nie ufam mu i chciałbym, żebyście mieli go na oku. —
Potem dodał jeszcze kilka szczegółów. — Jeśli będzie chciał przekazać paczkę komuś
innemu niż Stavrosowi, zabijcie go.
Bragi ponuro skinął głową.
* * *
— Bragi? — odezwał się Haaken.
— No? — Bragi pogrzebał w ognisku i patrzył, jak węgle na krótką chwilę rozżarzają
się.
— Chyba trochę żałuję, że zabiliśmy tego faceta, Magnolo.
Człowiek, którego Yalmar kazał im obserwować, dostarczył itaskiańską paczkę do
domu położonego w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Hellin Daimiel. Przepełnieni
entuzjastycznym pragnieniem wywiązania się z zadania, chłopcy nie tylko zabili Ma-
gnolo, ale również poharatali dżentelmena, któremu ten złożył wizytę, i uśmiercili
jednego z jego strażników. Oszołomieni, przerażeni, uciekli z miasta.
— Jestem głodny — skarżył się Haaken.
— Nie wydaje mi się, aby gdzieś tutaj była jakaś zwierzyna. Obóz rozbili na kamieni-
stym wzgórzu dziesięć mil na północny wschód od Hellin Daimiel, na jedynym nie
uprawianym obszarze, jaki udało im się znaleźć. Hellin Daimiel było starym miastem,
a jego okolice od wieków całkowicie zagospodarowane. Drobnicę, zwłaszcza
szkodniki, dawno wytępiono. Od trzech dni chłopcy nie żywili się niczym innym jak
tylko rybami, a i one stanowiły skarby z trudem wydobyte z kanałów irygacyjnych.
— Co teraz zrobimy?
Haaken wyglądał na z lekka przerażonego.
Bragi nie powiedział ani słowa. On również się bał. Byli zdani tylko na siebie, w
głębi obcego, obojętnego kraju.
— Nie mam pojęcia, naprawdę nie wiem.
— Nie mamy wielkiego wyboru.
— Prawda.
— Nie możemy tu po prostu zostać. Nie tylko będziemy głodować, ale narazimy się
na niebezpieczeństwo — jesteśmy Trolledyngjanami.
— Tak, wiem. — Już parę razy musieli uciekać. Trolledyngjanie nie byli szczególnie
lubiani w krainach położonych blisko wybrzeża.
— Możemy iść dalej i spróbować w Gildii Najemników.
— Nie podoba mi się brzmienie tej nazwy. Całe to maszerowanie w kółko i mówie-
nie: „Tak jest, nie, proszę pana, jeśli pan pozwoli”. Nie sądzę, abym był w stanie to
znieść. Dam komuś w zasmarkany nochal i mnie powieszą.
— Dla mnie to nie brzmi aż tak źle. Możemy spróbować. Powiadają, że jeśli ci się nie
spodoba, możesz odejść. To nie jest jak zaciągnąć się do regularnej armii.
— Może. Myślałem o czymś innym. — Bragi wstał i poszedł w kierunku większego
głazu. Oparł się o niego i spojrzał ponad równinę otaczającą Hellin Daimiel.
Nawet nocą widać było efekty namiętności do dokładnego planowania, jaka charak-
teryzowała tych dziwnych ludzi. Światła regularnie rozmieszczonych wiosek, w któ-
rym mieszkali pracownicy rolni, układały się blisko siebie niczym oka kratki. Kratka
jeszcze bardziej wyraźna była za dnia, kiedy podkreślały ją pieczołowicie utrzymane
drogi i kanały irygacyjne. Samo miasto było teraz galaktyką w tle.
Gdzieś w dole stoku kozodój zaczął swój nawracający komentarz. Drugi z odległości
głośno wyraził swą zgodę. Delikatny wiatr powiał w stronę Bragiego, przynosząc ze
sobą zapach plonów, które wciąż kilka tygodni dzieliło od dostatecznej dojrzałości,
by nadawały się do ukradzenia.
Światła powoli gasły w oddali, aż wreszcie Bragi został sam na sam z ciemnością i
gwiazdami. Układały się w niezmierzony srebrzysty pas ponad jego głową. Kiedy pa-
trzył na nie, jedna oderwała się od nieboskłonu i spadła w dół, ciągnąc za sobą jasną
smugę. Pomknęła w kierunku Hellin Daimiel.
Wzruszył ramionami. Omen to omen. Podszedł do ogniska brata i usiadł po przeciw-
nej stronie. Cicho zapytał:
— Zastanawiam się, gdzie teraz jest mama?
Haaken zatrząsł się cały i przez chwilę Bragi bał się, że coś mu się stało. Haaken był
typem człowieka, który, śmiertelnie chory, nie zdradzi się z tym ani słowem. Jego
niepokój nie trwał długo. Światła było dosyć, żeby oświetlić policzki Haakena lśniące
od łez. Bragi nic nie powiedział. Jego również zżerała tęsknota za domem. Po jakiejś
chwili zauważył:
— Dała mi ten medalik. — Czekał, aż Haaken zwróci na niego uwagę. — Powie-
działa, że powinienem zanieść go do jakichś ludzi w Hellin Daimiel. Do Domu Basta-
nos.
— To nie są ludzie. To jest to, co się nazywa bankiem. Tam chodzą bogaci, aby poży-
czać pieniądze.
— Och — musiał się nad tym zastanowić. Po kilku sekundach stwierdził: — Ale pro-
wadzą go ludzie, no nie? Może to właśnie miała na myśli. W każdym razie, powinni-
śmy go poszukać, zanim spróbujemy z Gildią.
— Nie. Tam na dole jest zbyt gorąco. Powieszą nas. Poza tym nie sądzę, aby matka
naprawdę chciała, żebyśmy tam poszli. Wydaje mi się, że raczej nie. Nie, chyba że
już nie będzie żadnego innego miejsca, do którego moglibyśmy się udać po pomoc.
— Całe zamieszanie mogło już opaść.
— Sam siebie oszukujesz, Bragi. Mówię ci, spróbujmy w Gildii.
— Wystraszyłeś się Hellin Daimiel? — Bragi się wystraszył. Miasto było zbyt wiel-
kie, zbyt obce, zbyt niebezpieczne.
— Tak. Nie wstydzę się tego przyznać. Jest inne, nie da się po prostu do niego
wskoczyć. Zbyt łatwo moglibyśmy wpakować się w coś, z czym nie damy sobie rady,
ponieważ nie wiemy, o co chodzi. Dlatego właśnie mówię, chodźmy do Gildii.
Bragi potrafił dostrzec słuszność rozumowania Haakena. Gildia zapewni im bezpie-
czeństwo i oparcie, póki nie nauczą się żyć na sposób południowców.
Musnął palcem dar od matki, zdławił w sobie tęsknotę za domem i postanowił poddać
się wyrokom losu.
— Zdecydujemy rankiem, a teraz się z tym prześpimy. Nie spał dobrze.
Rozdział siódmy
Wadi el Kuf
[top]
El Murid przechadzał się wokół Sebil el Selib niczym tygrys zamknięty w klatce. Czy
niewola w tym miejscu nigdy nie dobiegnie końca? Kiedy wreszcie ten niegodziwy
Yousif się załamie? Pustynia była po jego stronie, jeśli wierzyć doradcom. Nassef
twierdził, że wystarczy jak tupnie nogą, a natychmiast pojawi się dwadzieścia tysięcy
wojowników.
Dlaczego więc granice Królestwa Pokoju wciąż rozciągały się nie dalej niźli mógł
sięgnąć wzrokiem? Podobnie jak cierpliwość Pana we Własnej Osobie, powoli zaczy-
nała się wyczerpywać i jego własna.
Od wielu miesięcy napięcie systematycznie narastało. Stawał się coraz bardziej roz-
drażniony, coraz bardziej podejrzliwy wobec Nassefa i jego bandy samozwańczych
generałów. Nie powiedział o tym nikomu, nawet Meryem, ale przyszło mu w pewnej
chwili do głowy, że Nassef celowo go tu przetrzymuje, izolując od ludu. Nie potrafił
jednak zrozumieć, dlaczego tamten miałby tego chcieć.
Od czasu do czasu brał syna lub córkę na spacery, tłumacząc im po drodze dziwy bo-
skiego stworzenia. Mimo zastrzeżeń Nassefa kazał sprowadzić kilku uczonych, aby u
nich zaczerpnąć wiedzy o mniej oczywistych cudach natury. Zaczął też uczyć się czy-
tania oraz pisania, ponieważ chciał proklamować prawa spisane własną ręką. Zazwy-
czaj jednak włóczył się samotnie, tylko w towarzystwie Niezwyciężonych. Ich
obecność była konieczna — sługusi Złego już kilkanaście razy próbowali go zamor-
dować. Czasami obawiał się, że wrogowie mają więcej ludzi w jego obozie niż on
sam.
Niekiedy pozdrawiał żołnierzy z imienia i przez jakiś czas przyglądał się nieustannie
rosnącemu miastu koszar albo zwiedzał nowe gospodarstwa warzywne, usytuowane
na tarasach wyciętych w zboczach wzgórza. Armia pochłaniała całą dostępną płaską
przestrzeń. Warzywniaki nie dostarczały dość plonów, niemniej przydawały się.
Każde wyhodowane w nich warzywo oznaczało jedno mniej kupione na wybrzeżu i
przetransportowane przez przełęcz. Nadto praca w ziemi odciągała bezczynne dłonie
od pokus Złego.
Tego dnia, gdy El Murid zdecydował się wreszcie skończyć z narzuconym mu ograni-
czeniem swobody ruchów, padało. Deszcz nie należał do tych miłych, które przy-
noszą wytchnienie od suszy, lecz towarzyszył przemożnej, ulewnej burzy, która ła-
mała ducha równie łatwo jak źdźbła traw i gałęzie drzew. Deszcz przeminął, jednak
pozostawił po sobie nisko zawieszone niebo i podupadłe nastroje, ponure i złośliwe,
w każdej chwili grożące wybuchem plugastwa.
Wezwał do siebie kapitanów Niezwyciężonych.
Jego gwardia przyboczna składała się obecnie z trzech tysięcy ludzi. Tworzyła oso-
bistą armię, całkowicie niezależną od wojsk pozostających pod dowództwem Nassefa.
Cisi, po większej części bezimienni mężczyźni, którzy przystali do bractwa, byli bez
reszty wierni i całkowicie niepodatni na korupcję. W ubiegłym roku na własną rękę
prowadzili pewne operacje w głębi pustyni. W przeciwieństwie do ludzi Nassefa, nie
skupiali się wyłącznie na atakowaniu i łupieniu lojalistów. Docierali na tereny, na
których przeważali zwolennicy El Murida i tam zostawali, przejmując nad nimi kon-
trolę administracyjną i militarną. Przemawiali w imieniu Pana, jednak potrafili po-
wstrzymać swój entuzjazm i nawracać głównie własnym przykładem. Nie nękali lo-
kalnych lojalistów, póki tamci przestrzegali zasad surowego pacyfizmu i zajmowali
się swoimi sprawami. Okupowane tereny były po większej części wolne od konflik-
tów. Przy kilku okazjach Niezwyciężeni starli się nawet z ludźmi Nassefa, ponieważ
nikomu nie pozwalali zakłócać spokoju pozostających pod ich opieką ziem.
Kiedy tylko wszyscy dowódcy zebrali się, El Murid rzekł:
— Mój brat, Bicz Boży, powrócił. Czy może nie?
— Ostatniej nocy, Adepcie — odezwał się czyjś głos.
— Nie przyszedł jeszcze, aby się ze mną zobaczyć. Niech go ktoś przyprowadzi.
Pół minuty później, kiedy wysłannik powrócił, Adept dodał cicho, z ironią:
— Byłbym wdzięczny, gdyby któryś z was zechciał mi użyczyć zabójczego sztyletu
Harish. — Chociaż wiedział, kim są najważniejsi członkowie kultu, i był świadom, że
kilku z nich ma właśnie przed sobą, pozwalał zachować im własne tajemnice. Byli
bardzo użyteczni. — Niech leży gdzieś tutaj, jako symbol miejsca, w którym spo-
czywa władza ostateczna.
Komnata ceremonialnych audiencji El Murida, w której znajdował się Malachitowy
Tron, była ogromna i dopracowana do ostatnich szczegółów. Stający przed nim pe-
tenci zajmowali miejsce przy jednym z kilku pulpitów i czekali, aż zostaną do-
strzeżeni, by potem przedstawić swą prośbę i zasadnicze argumenty przemawiające
na jej rzecz.
W wieku dwudziestu dwóch lat El Murid był twardym dyktatorskim przywódcą o nie-
ugiętej woli — kosztowało go to wielokrotne przechodzenie przez prywatne piekło
niezdecydowania. Jednak nie tolerował już sprzeciwów. Mężczyźni i kobiety żyli w
Sebil el Selib wedle litery jego praw.
Mniej niż dwie minuty minęły, zanim Niezwyciężeni umieścili sztylet zabójcy w ga-
blocie służącej demonstracji dowodów, obok głównego pulpitu dla petentów. El Mu-
rid uśmiechnął się z aprobatą i zaproponował jeszcze, aby ten, który go tam położył,
nieznacznie zmienił jego pozycję, czyniąc go niewidocznym z Malachitowego Tronu.
Pozostali czekali.
Nassef wszedł do środka w ponurym nastroju. Usta miał bezkrwiste i zaciśnięte. Na
twarzach towarzyszących mu Niezwyciężonych widniały pełne wyższości uśmiechy.
El Murid domyślił się, że wszystko bynajmniej nie poszło gładko i Nassef został zmu-
szony do poddania się ich woli.
Nassef podszedł do głównego pulpitu. Był zbyt wściekły, aby natychmiast zauważyć
wszystkie otaczające go szczegóły. El Murid niemalże mógł dostrzec chmury prote-
stów zbierające się za zmarszczonymi brwiami. Wtedy Nassef dojrzał Niezwyciężo-
nych stojących sztywno w rogach komnaty. Natychmiast stłumił, przynajmniej czę-
ściowo, szarpiący go gniew i arogancję.
— Dowódca twoich wojsk melduje się na rozkaz, Lordzie Adepcie.
Ponownie stracił pewność siebie, gdy zauważył sztylet zabójcy. Umieszczenie go
tutaj mogło oznaczać tajną wiadomość od przywódców kultu, o której sam El Murid
nic nie wiedział.
Między Nassefem a Niezwyciężonymi trwała cicha walka o władzę. El Murid, który
bynajmniej nie był pogrążony w takiej nieświadomości, o jaką podejrzewało go wielu
wyznawców, zdawał sobie z niej sprawę i miał nadzieję wykorzystać ją do osłabienia
dążeń Nassefa ku niezależności. Czasami wydawało mu się bowiem, że jego szwagier
próbuje sobie wykroić prywatne imperium. A tak naprawdę w chwili obecnej potrze-
bował tylko jakiegoś haczyka, którego mógłby użyć dla uzyskania zgody Nassefa na
opuszczenie Sebil el Selib. Już dłużej nie potrafił wytrzymać tego życia w za-
mknięciu.
Nie wspomniał nawet o żadnym z prawdziwych żalów, jakie miał do dowódcy swych
wojsk.
— Biczu Boży, pyszniłeś się, że na jedno twoje słowo może stanąć tutaj dwadzieścia
tysięcy wojowników.
— Taka jest prawda, o Oświecony.
El Murid zdławił ochotę, by się uśmiechnąć. Nassef miał zamiar całą sprawę uczynić
jeszcze trudniejszą.
— Generale armii, wymów to słowo. Zbierz swoich wojowników. Postanowiłem ru-
szyć na Al Rhemish.
Nassef nie odpowiedział od razu. Najpierw powiódł wzrokiem po Niezwyciężonych.
Nie znalazł współczucia w ich oczach. To były tylko psy El Murida. Poddadzą się
jego woli, cokolwiek by rozkazał. Potem spojrzał na sztylet. Wreszcie na El Murida.
— Stanie się, jak rozkażesz, mój Lordzie Adepcie. Natychmiast po opuszczeniu tej
komnaty roześlę wici. — Przygryzł dolną wargę.
El Murid był nieco zaskoczony. Nie oczekiwał, że Nassef ustąpi tak łatwo.
— Idź więc. Pewien jestem, że masz dużo pracy. Chcę zacząć tak szybko, jak to tylko
możliwe.
— W rzeczy samej, o Oświecony. Przygotowania do ataku armii na Al Rhemish
zajmą niemało czasu. Pustynia nie jest przyjaciółką żołnierza.
— Dzieje się tak za sprawą Złego. W naturalny sposób stała się jego sprzymierzeń-
cem. Ale można ją pokonać, tak jak i on zostanie pokonany.
Nassef nic nie odpowiedział. Skłonił się i wyszedł.
El Murid dobrze o wszystko zadbał. Nie wszyscy Niezwyciężeni nosili białe szaty i
służyli w swoich kompaniach. Kilku pozostawało potajemnymi członkami bractwa,
służąc w innych jednostkach jako szpiedzy.
Nassef dotrzymał słowa. Wysłał posłańców. Zebrał swoich kapitanów. Natychmiast
zakrzątnęli się koło problemów związanych z przemarszem armii przez pustkowie.
Usatysfakcjonowany, El Murid omalże o wszystkim zapomniał. Wtedy postanowił
spędzić jeden z rzadkich wieczorów w towarzystwie swej rodziny.
Prywatne życie Adepta konserwatywni Niezwyciężeni z pewnością uznaliby za
skandal. Ale El Murida wiele nauczyła pamiętna próba skłonienia Meryem, by świad-
czyła na jego procesie. W ich związku panowało niezwykłe partnerstwo, niemniej
skrywały je zamknięte drzwi.
Jego apartamenty w Nowym Zamku urządzone były z przepychem. Miał również
wielki basen, który w czasach oblężenia pełnił rolę cysterny, teraz jednak pozwalał
zażywać kąpieli i odpoczynku.
Meryem powitała go pełnym podniecenia uśmiechem, który tak wiele dlań znaczył.
— Obawiałam się, że coś cię mogło zatrzymać.
— Nie dziś w nocy. Dziś w nocy ja bardziej potrzebuję ciebie niźli oni mnie. — Za-
mknął drzwi i pocałował ją. — Jesteś niezwykle cierpliwą kobietą. Cudem istnym.
Tak bardzo się zmieniłaś od czasów El Aquila.
Odpowiedziała mu uśmiechem.
— Mężczyźni zmieniają kobiety. Chodź. Tej nocy nie będzie nikogo prócz rodziny.
Nawet sama ugotowałam kolację, by nikt z zewnątrz nie musiał wchodzić do środka.
Poszedł za nią do drugiego pokoju — i zesztywniał.
Nassef siedział z jego synem Sidi i wciąż bezimienną dziewczynką, opowiadając im
jakieś przeraźliwe historie z pustyni. El Murid poczuł, jak usta wykrzywiają mu się w
nieszczęśliwy grymas, ale bez słowa zajął swoje miejsce na poduszce. Nassef był bra-
tem Meryem i dzieci go kochały, zwłaszcza dziewczynka. Czasami udawało się jej
wymknąć z apartamentów i wtedy chodziła za nim po całej dolinie. Nie potrafiła
pojąć, że wrogowie jej ojca mogą spróbować dotrzeć do niego przez nią.
— Chwilę to jeszcze potrwa — poinformowała go Meryem. — Dlaczego nie od-
poczniesz w basenie? Przez ostatni tydzień nie miałeś ani jednej sposobności.
— Ja też chcę! — zakrzyknął Sidi.
El Murid roześmiał się.
— Jeśli jeszcze trochę posiedzisz w wodzie, wyrosną ci łuski, jak rybie. W porządku,
chodźmy. Nassefie, kiedy wreszcie dotrzemy do morza, zrobimy z Sidiego naszego
admirała. Nie potrafię utrzymać go z dala od wody.
Nassef powstał.
— Ja też się do ciebie przyłączę; ta stara skóra nie zaznała wody od dwóch miesięcy.
Sidi, mam dla ciebie zadanie. Naucz mnie pływać. Być może będzie mi to potrzebne,
jeśli twój ojciec naprawdę ma nas zabrać nad morze.
— A ja? — dopytywała się dziewczynka. Nienawidziła wody, ale nie chciała nawet
na moment spuszczać stryja z oczu. Stawała się coraz bardziej podobna do matki, gdy
ta była w jej wieku.
— Jesteś dziewczynką — poinformował ją Sidi. Z tonu jego głosu wynikało, iż jest to
powód jak najbardziej wystarczający, by zaprząc ją do chomąta, a cóż dopiero pozba-
wić kąpieli.
— Możesz się rozpuścić, cukiereczku — powiedział ojciec. — Chodźcie, chłopcy.
W chłodnej wodzie obmywającej ciało znajdował wytchnienie, jakiego nie zaznawał
nawet w ramionach Meryem. Odpoczywał przez pół godziny. Sidi i Nassef szaleli,
rozpryskując wodę, śmiejąc się i topiąc nawzajem. W pewnej chwili powiedział:
— Dobrze, Nassefie. Już.
Jego szwagier nie udawał, że nie rozumie, o co chodzi. Postawił Sidiego na krawędzi
basenu.
— Czas wychodzić. Wytrzyj się, ubierz i idź pomóc matce.
— Dlaczego zawsze muszę sobie iść, kiedy ktoś chce porozmawiać?
— Zrobisz, jak powiedziałem, synu — nakazał mu El Murid. — Tylko wytrzyj się do
sucha, zanim się ubierzesz.
W ciągu minuty chłopca już nie było. Nassef powiedział:
— Niekiedy naprawdę żałuję, że nigdy się nie ożeniłem i nie mam dzieci.
— Nie jesteś jeszcze za stary.
— Nie. Ale mam niewłaściwą pracę. Gdybym wziął sobie żonę, byłoby to już zbyt
wielkie kuszenie losu, nieprawdaż? Fuad schwytałby mnie podczas pierwszej wy-
prawy w pole.
— Może masz rację. Może żołnierz nie powinien się żenić. Zbyt wielki stres dla całej
rodziny.
Przez następnych kilkanaście sekund Nassef milczał. Potem rzekł:
— Jesteśmy tu sami. Nie podsłuchają nas żadne uszy, nie obrazimy niczyich serc.
Możemy porozmawiać jak bracia? Jak dwaj mężczyźni, którzy razem odjechali z El
Aquila i którzy ramię w ramię walczyli na pustyni? Zwyczajnie, jak Nassef i Micah,
którzy mają ze sobą zbyt dużo wspólnego, by się wadzić?
— To jest okazja rodzinna. Jeśli możesz, postaraj się nie poruszać żadnych innych
spraw.
— Spróbuję. Ożeniłeś się z moją siostrą, która jest jedyną prawdziwą przyjaciółką,
jaką mam na tym świecie. Jestem twoim bratem. Nie potrafię więc ukryć swoich
zmartwień. Podejmujemy się przedsięwzięcia skazanego na porażkę. Mój bracie, mó-
wię ci to powodowany tak miłością do ciebie, jak i innymi przyczynami. Nie możemy
zdobyć Al Rhemish, jeszcze nie teraz.
El Murid zdławił nabrzmiewający w nim gniew. Nassef stosował się do zasad. On
sam też nie powinien postępować inaczej.
— Nie pojmuję dlaczego. Słucham i przypatruję się, widzę, jak zastępy wojsk prze-
chodzą przez Sebil el Selib. Słyszę, że w każdej chwili możesz pod swój sztandar we-
zwać hordę nomadów. Powiedziano mi, że większość pustyni opowiada się za nami.
— Wszystko to czysta prawda. Chociaż nie jestem w stanie powiedzieć dokładnie,
jaką cześć pustyni mamy po swojej stronie. W każdym razie przypuszczam, że mamy
więcej sprzymierzeńców niż nasi wrogowie. Ale to wielki teren. Sporo ludzi chce po-
zostać neutralnymi. Tak naprawdę pragną tylko, żebyśmy i my, i rojaliści zostawili
ich w spokoju.
— Dlaczego więc każesz mi zwlekać? Bowiem to jest właśnie kwestia, którą chciałeś
poruszyć, nieprawdaż? Nadto przypominam ci, że sam powiedziałeś, iż nie ma tu ni-
kogo prócz nas. Możesz mówić tak otwarcie, jak tylko zechcesz.
— W porządku. Żeby rzecz ująć najprościej, dwadzieścia tysięcy wojowników nie
stanowi armii tylko dlatego, że zbierze się w jednym miejscu. Moje siły dopiero za-
czynają zrastać się w jeden organizm. Moi żołnierze nie nawykli do działania w ra-
mach większych jednostek. Niezwyciężeni zresztą również nie. A ludzie na terenach,
które od dawna pozostają pod naszą kontrolą, stracili zapał bojowy. Ponadto brak
nam człowieka, który miałby doświadczenie w dowodzeniu wielką siłą.
— Twierdzisz, że zostaniemy pokonani?
— Nie. Chcę ci powiedzieć, że narażamy się na ryzyko porażki, oraz że z każdym
dniem odwlekającym wydanie im walki na ich warunkach ryzyko to staje się coraz
mniejsze. I to właśnie powinniśmy zrobić. Będą wiedzieli, że nadciągamy. Mają
swoich szpiegów. I mają ludzi, którzy naprawdę wiedzą, jak dowodzi się armią.
El Murid milczał przez minutę. Z początku próbował ocenić szczerość Nassefa. Nie
potrafił mu niczego zarzucić, nie potrafił również obalić argumentów szwagra. Po-
wróciła irytacja wywołana myślą, że znowu zostanie zamknięty w Sebil el Selib.
Wydawało mu się, że ani chwili dłużej nie wytrzyma już tego spętania. Nie będzie
tolerował go ani chwili dłużej niźli to konieczne, by zebrać zastępy.
— Moje serce mówi mi, by zaatakować.
— Taka jest twoja decyzja? Ostateczna?
— Tak właśnie.
Nassef westchnął.
— Wobec tego zrobię wszystko, co w mej mocy. Może dopisze nam szczęście. Mam
jedną propozycję — kiedy nadejdzie czas, sam obejmij dowództwo.
El Murid dokładnie przyjrzał się swojemu szwagrowi spod zmrużonych powiek.
— Nie dlatego, żebym chciał uniknąć odpowiedzialności za ewentualną porażkę, ale
dlatego, że wojownicy będą więcej serca wkładać w walkę dla Adepta niźli dla Bicza
Bożego. To może przeważyć i zdecydować, czy odniesiemy zwycięstwo czy spotka
nas porażka.
I znowu El Murid miał wrażenie, że Nassef jest całkowicie szczery.
— Niech więc tak będzie. Chodźmy zobaczyć, czy Meryem jest już gotowa z kolacją.
To był spokojny rodzinny posiłek, przy którym niewiele mówiono. El Murid przez
większość czasu analizował ambiwalentne uczucia, jakie żywił wobec Nassefa. Jak
zawsze, trudno mu się było z nimi uporać. Nassef nie wykłócał się bardziej, niźli zro-
biłby to człowiek o całkowicie czystym sumieniu. Może El Murid źle osądził swego
szwagra? Może wieści, jakie doń docierały, ulegały zniekształceniu w umysłach Nie-
zwyciężonych, którzy je przekazywali?
Jego irytacja rosła, w miarę jak dni zamieniały się w tygodnie. Armia powiększała
się, ale szło to tak cholernie powoli! Jego doradcy wciąż musieli przypominać, że wy-
znawcy mają do pokonania ogromne odległości, że często ścigani są przez rojalistów,
i że zanim dotrą do Sebil el Selib, muszą staczać walki z patrolami Yousifa.
W końcu jednak czas nadszedł. Ranek, kiedy pocałował Meryem na pożegnanie i za-
pewnił, że następnym razem spotkają się w samej Najświętszej Świątyni Mrazkim.
Więcej niż dwadzieścia tysięcy ludzi odpowiedziało na wezwanie Nassefa. Ich na-
mioty ciągnęły się jak okiem sięgnął. Sebil el Selib przypominało El Muridowi Al
Rhemish w czasie Disharhun.
Ludzie Yousifa przez dziewięć dni zupełnie nie reagowali. Przestali utrudniać prze-
marsz oddziałów. Nassef mówił każdemu, kto chciał słuchać, że mu się to nie podoba,
że to znak, iż wali ukrył jakiegoś asa w rękawie. Potem nadeszły wieści. Yousif za-
ciągnął wszystkich ludzi, jakimi dysponował, mniej więcej pięć tysięcy, i rozlokował
ich w oazie niedaleko Wadi el Kuf. Sąsiedni władcy użyczyli mu kolejne dwa tysiące.
— Tam będziemy musieli z nim walczyć — poinformował El Murida Nassef. — Nie
mamy wyboru. Nie dostaniemy się do Al Rhemish, nie zaopatrzywszy się w wodę w
oazie. To jest to, na co on czekał przez te wszystkie lata — szansa zmuszenia nas do
podjęcia konwencjonalnej walki. Wygląda na to, że pragnie tego tak bardzo, iż nie
dba o stosunek sił.
— Damy mu więc, czego chce. I pozbędziemy się go raz na zawsze.
Nassef trafnie odgadł zamiary przeciwnika, ale popełnił błąd, wzywając wszystkich
popleczników El Murida naraz. W ten sposób zupełnie odarł pustynię z ewentualnych
szpiegów. On i El Murid mieli nie poznać dokładnej pozycji sił Yousifa, póki nie było
za późno.
Nassef wybrał dwadzieścia tysięcy ludzi, El Murid wziął ze sobą dwadzieścia pięć
setek Niezwyciężonych. Zostawili poważne siły, aby strzegły przełęczy do ich po-
wrotu.
Był ranek, wiele dni od momentu wyruszenia w drogę. Słońce wisiało nisko nad za-
chodnim horyzontem. Armia wędrowała w kierunku oazy w Wadi el Kuf. Wadi była
płytką, szeroką doliną położoną o półtorej mili na wschód od oazy. Wypełniały ją dzi-
wacznie ukształtowane przez erozję formacje terenu. Były to najdziksze ziemie
Hammad al Nakir.
Nassef i El Murid wznieśli sztandar Pana na szczycie niskiego wzgórza, jakąś milę na
południe od oazy i w takiej samej odległości od wadi. Przyglądali się wrogowi, który
gotów do walki siedział na koniach.
— Nie wydają się szczególnie przerażeni naszą przewagą liczebną — zauważył Nas-
sef.
— Co sugerujesz?
— Sprawa wydaje się prosta. Zatrzymasz przy sobie w odwodzie Niezwyciężonych.
Resztę poślesz jedną wielką falą, która ich pochłonie.
— To dziwna kraina, Nassef. Tak tu cicho.
Cisza wydawała się zaiste nieziemska. Trzydzieści tysięcy ludzi i prawie tyleż zwie-
rząt stało naprzeciw siebie, a nawet mucha nie bzyknęła.
El Murid popatrzył w kierunku wadi. Zobaczył cienisty las groteskowych ka-
miennych formacji: iglice, kolumny, gigantyczne dolomity w kształcie klepsydr po-
stawionych na jednym z końców. Zadrżał, kiedy przyszła mu do głowy metafora —
plac zabaw dla diabła.
— Jesteśmy gotowi — powiedział Nassef.
— Ruszajcie.
Nassef odwrócił się do Karima, el-Kadera i pozostałych dowódców:
— Na mój rozkaz.
Jego kapitanowie truchtem wrócili na koniach do dywizji, którymi dowodzili.
Nassef dał znak.
Horda runęła naprzód.
Ludzie Yousifa czekali bez jednego drgnienia. Na cięciwach krótkich łuków tkwiły
nasadzone strzały.
— Coś jest nie tak — wymamrotał Bicz Boży. — Czuję to.
— Nassefie? — zapytał El Murid głosem cichym i pełnym wątpliwości. — Czy sły-
szysz bębny?
— To tętent kopyt...
El Murid jednak słyszał bębny.
— Nassefie! — Wskazując coś, wyciągnął gwałtownie prawe ramię, jakby właśnie
rzucił oszczepem.
Diabelski ogród Wadi el Kuf zmienił się w hordę demonów.
— Och, mój Boże! — jęknął Nassef. — Mój Boże, nie.
Król wreszcie zareagował na uporczywe prośby Yousifa. Wysłał do Wadi el Kuf księ-
cia Farida na czele pięciu tysięcy najlepszych żołnierzy pustyni, z których wielu dys-
ponowało zbrojami wykonanymi na modłę rycerzy zachodnich. Jako dowódca tak-
tyczny towarzyszył Faridowi sir Tury Hawkwind z Gildii Najemników, który przy-
prowadził ze sobą tysiąc konfratrów. Zorganizowani byli w stylu zachodnim w pod-
oddziały złożone z ciężkozbrojnego rycerza, jego giermka, dwóch lekkozbrojnych i
jednego ciężkozbrojnego piechura.
Nassef miał jeszcze odrobinę czasu, by coś wymyślić, by jakoś zareagować. Ciężka
kawaleria nie była w stanie szarżować na złamanie karku przez milę pustyni i na do-
datek jeszcze pod górę lekkiego wzniesienia. A Hawkwind najwyraźniej zamierzał
wprowadzić do boju od razu wszystkie swoje siły.
— Co robimy? — zapytał el Murid.
— Sądzę, że nadszedł czas, by odwołać się do pomocy amuletu — odpowiedział Nas-
sef. — To jedyna broń, która może nas teraz uratować.
El Murid uniósł dłoń. Bez słowa pokazał Nassefowi nagi nadgarstek.
— Gdzie on jest, u diabła? — zapytał Nassef. Cicha odpowiedź:
— W Sebil el Selib. Zostawiłem go. Byłem tak podniecony tym, że wreszcie mogę się
ruszyć z miejsca, że zupełnie o nim zapomniałem. — Od lat już nie nosił amuletu,
przedkładając nad niego bezpieczeństwo swych świątyń.
Nassef westchnął i pokręcił głową.
— Panie, wybierz kompanię Niezwyciężonych i uciekaj. Spróbuję zyskać tyle czasu,
ile mi się uda.
— Uciec? Czyś ty oszalał?
— Ta bitwa jest przegrana, panie. Możemy tylko próbować uratować, ile się da. Nie
zostawaj tutaj ani chwili; gdy zginiesz, wszystko będzie stracone.
El Murid z uporem pokręcił głową.
— Ja nie przewiduję porażki. Będzie tylko trochę więcej kłopotów, niźli pierwotnie
przewidywaliśmy. Wciąż mamy nad nimi liczebną przewagę, Nassefie. I niezależnie
od tego, co by się działo, nie opuszczę pola bitwy, na którym ludzie za mnie umierają.
Nie teraz, gdy w sercach mają zapisane, że to ja nimi dowodzę. Co pomyślą o mojej
odwadze?
Nassef wzruszył ramionami.
— Wobec tego nie pozostaje nam nic innego, jak umrzeć z honorem. Proponuję, byś
uformował Niezwyciężonych na spotkanie szarży. — Chwilę później, kiedy przyjrzał
się dokładnie sztandarom wroga, wymruczał: — Zastanawiam się, co właściwie Haw-
kwind tu robi.
— Miej ufność w Panu, Nassefie. Wesprze nas w walce z nimi. Po naszej stronie jest
przewaga liczebna i Jego dłoń nas wspiera. O co jeszcze moglibyśmy prosić?
Nassef zmełł w ustach gniewną odpowiedź. Pomógł nakierować Niezwyciężonych w
inną stronę.
Przynajmniej losy boju w okolicach osady zdawały się potwierdzać ufność El Murida.
Siły Yousifa zostały otoczone.
— Kto to jest ten Hawkwind?
— Żołnierz Gildii. Prawdopodobnie ich najlepszy generał.
— Żołnierz Gildii? — Ignorancja El Murida w sprawach świata znajdującego się
poza Hammad al Nakir była niezmierzona.
— Gildia stanowi bractwo wojowników, trochę podobne do Niezwyciężonych, a tro-
chę do Harish. Pełna nazwa brzmi „Gildia Najemników”. Nie dochowują lojalności
nikomu prócz samych siebie. Po Itaskii stanowią zapewne największą potęgę mili-
tarną na Zachodzie, a jednak nie mają innej ojczyzny prócz zamku zwanego Wysoką
Iglicą. Kiedy ich generałowie marszczą czoła, książęta kulą się ze strachu. Zdarzało
się, że sama ich decyzja opowiedzenia się po czyjejś stronie wystarczyła do położenia
kresu wojnie.
— Skąd ty to wszystko wiesz? Kiedy miałeś czas się nauczyć?
— Płacę ludziom, aby uczyli się za mnie. Mam szpiegów na całym zachodzie.
— Po co?
— Ponieważ ty chcesz się tam któregoś dnia udać. Przygotowuję drogę. Ale najpierw
musimy wyjść stąd żywi.
Szarża Hawkwinda była już na tyle blisko, by przyspieszać kroku.
Żaden z Niezwyciężonych nigdy dotąd nie widział rycerzy. Nie rozumieli ani nie oba-
wiali się tego, co mieli przed sobą. Kiedy ich mistrz dał sygnał, zaatakowali. Pokła-
dali ufność w Panu i sławie własnego imienia.
Hawkwind znowu przyspieszył.
Długie kopie i ciężkie bojowe rumaki uderzyły Niezwyciężonych niczym kamienna
ściana. Rojaliści przetoczyli się przez nich i po nich, zgnietli ich, i nie minęło dziesięć
minut, jak zawrócili i przygotowali się do szarży na tyły hordy oblegającej pozycje
Yousifa. W tym czasie ani Nassef, ani El Murid nie wypowiedzieli słowa. Było nawet
gorzej, niźli Nassef oczekiwał. Z początku położenie waliego z el Aswad nie było
godne pozazdroszczenia, kiedy jednak przybyła pomoc, bitwa zmieniła się w rzeź
buntowników.
Między sobą a resztkami rozbitych Niezwyciężonych Hawkwind ustawił zasłonę pie-
choty. Siły lekkiej kawalerii ulokował między sobą a oazą, ze skrzydłami lekko roz-
ciągniętymi na kształt litery „C”. Potem nieprzerwanie słał do boju jeźdźców w
zbrojach. Szarża. Rzeź. Wycofanie. Przegrupowanie. Szarża.
El Murid był zbyt uparty, by pogodzić się z klęską. Oddziały Nassefa, zamknięte w
diabelskim kotle, opanowało takie zamieszanie, że żołnierze w ogóle nie mieli poję-
cia, co się dzieje. Tymczasem Hawkwind systematycznie ich wybijał.
W pewnej chwili Nassef zapłakał.
— Mój panie — błagał — pozwól mi iść do nich. Pozwól mi spróbować przerwać
okrążenie.
— Nie możemy przegrać — wymamrotał w odpowiedzi El Murid, bardziej do siebie
niż do generała swych armii. — Mamy przewagę liczebną. Pan jest z nami.
Nassef zaklął cicho.
Słońce zmierzało ku zachodowi. Hawkwind rozciągnął skrzydła, zamknął przeciw-
nika cienką linią okrążenia, o którą wojownicy Nassefa tłukli się bezładnie, niczym
muchy o ściany butelki. Coraz więcej sił przemieszczał do wnętrza kręgu, zachęcając
El Murida, by spróbował czegoś ze swoimi poszarpanymi Niezwyciężonymi. Ludzie
waliego systematycznie wychodzili z wnętrza kotła i dołączali do zamykających sze-
regów.
Kilku ludzi Nassefa próbowało się poddać, ale książę Farid nakazał nie brać jeńców.
— Nie zostawili nam żadnego wyboru — jęknął Nassef. — Teraz musimy rzucić te
żałosnych parę setek, aby ci ludzie na dole mieli choćby najmniejszą szansę ucieczki.
— Nassefie?
— Co? — Słowa Bicza Bożego pełne były równocześnie smutku i wściekłości.
— Przepraszam. Myliłem się. Czas nie był odpowiedni. Słuchałem samego siebie
miast Głosu Boga. Przejmij dowodzenie. Zrób wszystko, co możesz, aby uratować
tylu, ilu się da. O Panie Wszechmogący, wybacz mi moją arogancję. Wybacz mi moją
próżność.
— Nie.
— Co? Dlaczego?
— Powiem ci, co zrobić, ale ty musisz dowodzić. To nie jest czas na okazywanie sła-
bości. Spróbuj choć trochę szacunku dla siebie ocalić z katastrofy. Zrób to, a zawsze
będziemy mogli powiedzieć, że nas oszukali, że Zły zaślepił nasze oczy.
— Nassefie! Masz rację, oczywiście. Co powinniśmy zrobić?
Piętnaście minut później resztki ocalałych Niezwyciężonych uderzyły na krąg wojsk
Hawkwinda. Nie zmierzali w kierunku centrum, ale poruszali się niejako po cięciwie
łuku, zamierzając utworzyć największą z możliwych szczelinę w okrążeniu.
Wojownicy Nassefa zaczęli uciekać już w momencie, gdy szczelina się dopiero
otwierała.
El Murid i jego szwagier jechali w pierwszym szeregu szarży. El Murid wymachiwał
swoim mieczem. Docierające do jego uszu szczęk broni, wrzaski ludzi i zwierząt
przerażały, doprowadzały do szaleństwa. Kurz dławił go w gardle, dostawał się pod
powieki. Poczuł, jak jakiś koń uderzył w bok jego wierzchowca, omalże nie zrzucając
go na ziemię. Szerokie cięcie miecza, po części odbite przez Nassefa, przeszło po
jego lewym ramieniu, zostawiając płytką, ale silnie krwawiącą ranę. Przelotnie zdu-
miał się, że nie czuje żadnego bólu.
Nassef walczył niczym jakiś dżinn bojowy przed chwilą wypuszczony z Piekła. Nie-
zwyciężeni dokonywali cudów, by osłonić swego proroka przed odniesieniem rany,
jednak...
— Teraz! — wrzasnął za nim Nassef. — Daj hasło do ucieczki. Do wadi. Zgubimy
ich wśród skał. — Większość ludzi Nassefa zdążyła się już wydostać. Linia okrążenia
zaczynała powoli nachylać się w stronę El Murida i Bicza Bożego.
El Murid wahał się.
Zabłąkana chmara strzał spłynęła z jasnego nieba. Jedna z nich utkwiła w oku jego
wierzchowca. Zwierzak zarżał i przysiadł na zadzie. El Murid wyleciał w powietrze.
Ziemia skoczyła na niego i uderzyła niczym spadający głaz. Koń przygniótł jego
prawe ramię. Przez własny wrzask usłyszał trzask pękającej kości. Próbował się pod-
nieść. Spojrzał prosto w oczy piechura z Gildii, który spokojnie szedł pośród chaosu,
dobijając rannych Niezwyciężonych masywnym bojowym młotem.
— Micah! — wrzasnął nań Nassef. — Wstawaj! Złap moją nogę!
Znalazł w sobie wolę ł siłę. Nassef ruszył.
— Trzymaj się mocno. Skacz.
Skoczył.
Za nim kolejna setka Niezwyciężonych oddała życie, aby osłonić jego ucieczkę.
Gdy już dotarli do wadi, Nassef zeskoczył z wierzchowca i schwycił lewą dłoń El
Murida.
— Chodź! Musimy zniknąć, zanim zdążą się przeformować.
Odgłosy bitwy cichły za ich plecami, gdy zanurzali się coraz głębiej w groteskowe
formacje pustkowia. El Murid nie miał pojęcia, czy odpowiedzialna za to była odle-
głość, czy ostateczna porażka, ale obawiał się najgorszego. Trzymali się terenu, po
którym konie nie mogły się poruszać. Ich wrogowie będą musieli przyjść po nich pie-
szo, jeśli naprawdę zależało im na pogoni. Było już prawie ciemno, kiedy Nassef zna-
lazł norę lisa. Tłoczyli się w niej już dwaj wojownicy, ale posunęli się, robiąc im
miejsce. Nassef najstaranniej jak mógł pozacierał ślady.
Pierwsza część pościgu pojawiła się niewiele później. Spieszyli się, ścigając zwie-
rzynę, która wciąż uciekała. W ciągu następnych kilku godzin minęły ich następne
oddziały. Od czasu do czasu słyszeli krzyki i szczęk metalu, niosące się echem po
wadi.
Podczas każdej z tych chwil, gdy zamierali w bezruchu, Nassef robił, co mógł, dla
dwóch wojowników, choć nie spodziewał się, że któryś z nich jeszcze żyje. Kiedy
wyglądało na to, że pościg dobiegł końca, zajął się ramieniem El Murida. Złamanie
okazało się nie tak groźne, jak z początku wyglądało. Kość pękła czysto, bez odłam-
ków. Dochodziła już północ, kiedy ból ustąpił na tyle, by El Murid mógł zapytać:
— Co teraz zrobimy, Nassefie? — Jego głos był słaby, w głowie czuł pustkę i lek-
kość. Nassef zadał mu opiatów.
— Zaczniemy od początku. Zbudujemy wszystko od zera. Ale tym razem niczego nie
zepsujemy zbędnym pośpiechem. Przynajmniej nie będziemy musieli zdobywać po-
wtórnie Sebil el Selib.
— Uda nam się?
— Oczywiście. Przegraliśmy bitwę, to wszystko. Jesteśmy młodzi. Czas i Pan są po
naszej stronie. Nic nie mów!
Nassef leżał przy samym wejściu do nory, kryjąc pozostałych swoim ciałem i
ciemnym ubiorem. Widział drżące płomienie pochodni, które igrały wśród skał. Za
światłem pojawili się żołnierze. Jeden skarżył się:
— Jestem zmęczony. Jak długo jeszcze mamy to ciągnąć?
Drugi odpowiedział:
— Póki ich nie złapiemy. Oni gdzieś tu są, a ja nie mam zamiaru pozwolić im się wy-
dostać.
Nassef znał ten drugi głos; należał do upartego brata waliego, Fuada. Poczuł wzbiera-
jącą w nim wściekłość.
Jeden z rannych wojowników akurat ten moment wybrał sobie na śmierć. Jego towa-
rzysz zachował na tyle przytomności umysłu, by stłumić śmiertelne rzężenie materią
swej szaty.
— Dlaczego nie wziąłeś tego przeklętego amuletu? — zapytał w rozdrażnieniu Nas-
sef, kiedy niebezpieczeństwo już minęło. — On mógł wszystko rozstrzygnąć.
Adept ledwie go usłyszał przez mgłę bólu spowijającą jego umysł. Zdusił słowa
prawdy między zaciśniętymi zębami.
— Okazałem się głupcem, nieprawdaż? Anioł dał mi go, abym go wykorzystywał w
takich właśnie chwilach jak ta. Dlaczego nic nie powiedziałeś, zanim wyruszyliśmy?
Wiedziałeś, że trzymam go schowanego bezpiecznie w świątyni.
— Nie pomyślałem o nim. Dlaczego miałbym to zrobić, w końcu nie należy do mnie.
Okazaliśmy się parą idiotów, bracie. I wszystko wskazuje na to, że będziemy musieli
za nasz idiotyzm drogo zapłacić.
Ten diabeł Fuad nie rezygnował przez cztery dni. Nie zaznali, praktycznie rzecz bio-
rąc, ani minuty spokoju, nie było godziny, żeby nie słyszeli głosów jakichś rojali-
stycznych wojowników. Zanim ich udręka dobiegła kresu, Nassef i El Murid pili już
własny mocz w grobie, który dzielili z dwoma rozkładającymi się trupami. Orga-
niczne trucizny znajdujące się w moczu sprawiły, że byli tak chorzy, iż nie mieli wła-
ściwie wątpliwości, że zamienili po prostu szybką śmierć na powolną.
Rozdział ósmy
Zamek wierny i zdecydowany
[top]
Wielce się radują w Sebil el Selib — warknął Fuad, krocząc ku miejscu, gdzie stali
Yousif, Radetic i kapitanowie waliego. Jego ubranie pokryte było grubą warstwą
pyłu. — Nassef i El Murid wrócili. Przeżyli.
Ścięgna na karku Yousifa napięły się pod skórą. Jego twarz pociemniała. Wstał po-
woli, potem nagle cisnął trzymanym w dłoniach talerzem przez całą komnatę.
— Jasna cholera! — zawył. — Niech diabli porwą tego durnia Abouda! Kiedy w
końcu zdobędą Al Rhemish i powieszą go, mam nadzieję, że będę tam również, aby
zaśmiać się temu półgłówkowi w twarz.
Wadi el Kuf stanowiła granicę królewskiej pomocy. Nic, co Yousif mógł zrobić czy
powiedzieć, nie było w stanie poruszyć księcia Farida, przekonać do dostrzeżenia
prawdy i nakłonić do przekroczenia otrzymanych rozkazów. Mieli świetną okazję —
ścigać tamtych i zabijać dalej, a w końcu może nawet odbić Sebil el Selib. Ale Farid
miał swoje rozkazy i wmówił sobie najwyraźniej, że El Murid i Nassef zginęli.
Ojciec Farida był stary, gruby i niezbyt bystry. Kochał wygody i nie sięgał myślą w
przyszłość dalej niż do jutra. Nie chciał, by syn marnował pieniądze i życie ludzi. Był
wszak taki czas, kiedy Abouda otaczała sława wielkiego wojownika i dowódcy. Wy-
parł Throyan ze spornych terytoriów na północnym krańcu wschodniego wybrzeża.
Ale to było dawno temu. Czas, ten stary zdrajca, osłabia i obezwładnia wszystkich
mężczyzn, odbierając im ochotę podejmowania ryzyka.
— Dziękujmy Bogu choć za Farida — westchnął Yousif, kiedy jego gniew nieco
osłabł. — Tylko on mógł przysłać nam pomoc, której potrzebowaliśmy pod Wadi el
Kuf. Megelinie? Co znowu?
— Cofnęliśmy się kilka lat wstecz i zaczynamy od nowa.
— Znowu to samo?
— To samo. I nie licz już na to, że popełnią kolejne błędy. To był ten jedyny i udało
im się przeżyć. El Murid weźmie sobie do serca tę lekcję. Odtąd będzie słuchał Nas-
sefa.
Prawie osiem tysięcy ludzi Nassefa uciekło spod Wadi el Kuf. Wrócili na pustynię.
Byli ogłupiali, ale wciąż mogli stworzyć oddziały nowej partyzantki.
— Powinniśmy zaatakować Sebil el Selib, póki wciąż są zdemoralizowani — warknął
Yousif. — Powinniśmy na nich uderzyć i bić, dopóki się nie poddadzą. Żadnego z
przywódców nie było na miejscu.
— Uderzyć na nich, ale czym? — zapytał sarkastycznie Fuad. — Mieliśmy szczęście,
że to oni nie pognali za nami.
Siły Yousifa były mocno przerzedzone i wyczerpane bitwą. Powrót do domu, sta-
nowił bodaj jedyne zadanie, jakie były w stanie wykonać.
Fuad dodał jeszcze:
— Tak by się stało, gdyby znalazł się wśród nich ktoś, kto by im powiedział, co robić.
Gniew Yousifa zupełnie się rozwiał. Nie potrafił dalej szaleć w obliczu prawdy.
Lata walki zebrały swe żniwo. El Aswad zbliżało się do granic swych możliwości.
Yousif zrobił, co mógł, ale największe starania okazały się niewystarczające. Po Wadi
el Kuf widział przed sobą już tylko równię pochyłą. Ostatnią jego nadzieją była
śmierć El Murida i jego generałów. Ale wieści Fuada dotyczyły ostatnich z zaginio-
nych przywódców. Ostatecznie wszyscy przeżyli. Piekło Wadi el Kuf nie pochłonęło
nikogo prócz tych, których i tak można było poświęcić.
— Megelinie — powiedział Yousif — spróbuj postawić się w ich sytuacji. Co zrobią
teraz?
— Nie mam pojęcia, wali. Powiadają, że Nassef jest mściwy. Przypuszczalnie bę-
dziemy mieli wkrótce mnóstwo kłopotów. Poza tym, równie dobrze możesz czytać z
owczych wnętrzności.
Przez kilka minut Yousif nie odzywał się. Wreszcie rzekł:
— Mam zamiar znowu oddać inicjatywę. Wyślemy patrole, będziemy zastawiać za-
sadzki, ale przez większość czasu postaramy się unikać kontaktu. Będziemy grali na
zwłokę. Skupimy się na przetrwaniu. Spróbujemy skusić ich do ogłupiającego oblę-
żenia Wschodniej Fortecy. Aboud jest stary, ma podagrę, nie może żyć wiecznie.
Rozmawiałem z Faridem. Jest po naszej stronie i nie będzie taki opieszały. Potrafi do-
strzec prawdziwy kształt rzeczy; da nam to, czego potrzebujemy, gdy tylko włoży ko-
ronę.
Ale ani los, ani Nassef nie rozegrali swej gry zgodnie z życzeniami Yousifa. Przez
rok po Wadi el Kuf ludzie Yousifa rzadko widywali swych wrogów. Nie sposób było
ich znaleźć, nawet gdy się za nimi uganiali. Nassef z pozoru zapomniał w ogóle o ist-
nieniu el Aswad. Wyjąwszy silnie patrolowaną strefę tuż przed wejściem do Sebil el
Selib, w całym waliacie panował spokój i było bezpiecznie.
Bezruch ten doprowadzał Yousifa i Fuada do szaleństwa. Nie przestawali się za-
martwiać. Co ta cisza oznacza?
Haroun i Radetic wyruszyli na swoją pierwszą wyprawę terenową dopiero po upływie
prawie dwu lat. Megelin chciał poszukać rzadkich kwiatów pustynnych. Poszukiwa-
nia zawiodły ich do wąwozu, który zakosami wcinał się głęboko w Jebal al Alf
Dhulquarneni.
Haroun obawiał się urazić Ukrytych. Próbował pokryć zdenerwowanie niezwykłą u
niego gadatliwością, która teraz akurat przybrała formę ciągłego domagania się od
Radetica, by oświecił go w kwestii zachowania wroga.
Cierpliwość Radetica w końcu się wyczerpała; warknął:
— Nie mam pojęcia, Haroun. W obecnej chwili Miecz rządzi Słowem. A Nassef sta-
nowi wielką niewiadomą. Nie potrafię odczytać jego motywów, a cóż dopiero przewi-
dzieć poczynań. W jednej chwili wydaje się najbardziej zagorzałym wyznawcą El
Murida, w następnej przypomina zwykłego bandytę łupiącego pustynię, a sekundę
później człowieka, który próbuje podstępnymi matactwami wykroić sobie na boku
własne imperium. Możemy tylko czekać. Pewnego dnia wszystko okaże się z bolesną
jasnością.
Jedna nieprzyjemna wieść krążyła przez całą ponurą i niespokojną zimę. El Murid
wyznaczył Nassefa na stanowisko dowódcy Niezwyciężonych na okres pięciu lat.
Szpiedzy donosili najpierw o natychmiastowej czystce, a potem o kolejnych poczyna-
niach Bicza Bożego, który zmieniał charakter gwardii przybocznej, dostosowując go
do własnych wymogów.
Miecz najwyraźniej bez reszty zawładnął Słowem.
Kiedy Haroun i Radetic wrócili do el Aswad, dowiedzieli się, że oto rozproszyła się
mgła skrywająca zamiary Nassefa. Nie pozwolono im nawet odzyskać sił po wypra-
wie; straże zaprowadziły ich prosto do waliego.
— Cóż, on w końcu wykonał ruch, Megelinie — oznajmił Yousif, widząc, że nacho-
dzą. — Wyłożył karty na stół. I zrobił ostatnią rzecz, jakiej ktokolwiek się spo-
dziewał.
Radetic z podnieceniem usiadł na poduszkach.
— Co zrobił?
— Z całą tą siłą, którą ostatnio gromadził? Z armią rosnącą tak szybko, że szpiedzy
sugerowali, iż zaatakuje nas już tego lata? Powiódł ją do ataku na wschód.
— Wschód? Ale...
— Souk el Arba już padło. Teraz oblega Es Souanna. Jego kawaleria dotarła już do
Ras al Jan. Souk el Arba nie opierało się, wysłali delegację na jego przywitanie. Nasi
agenci donoszą, że kuzyni z wybrzeża następują sobie wzajem na pięty, tak bardzo
chcą się do niego przyłączyć. Każdemu obiecuje łupy z Al Rhemish i Wewnętrznych
Prowincji.
— Innymi słowy, wschód zdecydował się związać swą przyszłość z El Muridem.
— Mieli dużo czasu, by nawracać mieszkających tam ludzi. I dobijać targów. Aboud
nie zrobił wiele dla utrzymania ich lojalności. W rzeczywistości czekam tylko, aż
Throyanie zupełnie nas odetną.
Jedyna droga łącząca Al Rhemish ze wschodnimi sprzymierzeńcami wiodła przez tę
samą wąską, północną przełęcz, dzięki której kupcy pustyni mogli dostać się do
Throyes. Throyanie rasowo i językowo spokrewnieni byli z synami Hammad al
Nakir, ale od czasu Upadku nie uznawali żadnej zewnętrznej władzy. Ich stolica zo-
stała założona jeszcze przez Ilkazar jako port wojenny i handlowy. Miasto od lat nie
zaznało żadnych wojen, jednak wciąż rościło sobie pretensje do terenów położonych
na zachodnich brzegach wschodniego wybrzeża. Od upadku Sebil el Selib Throyanie
szczypali systematycznie obszary, które Aboud odbił za czasów swej młodości. Kró-
lewskie szlaki komunikacyjne wiodły teraz przez tereny okupowane przez nie-
przyjazne oddziały.
— Przypuszczam, że wkroczą w momencie, gdy zrozumieją, co się stało — przyznał
Radetic. — Jak silny garnizon Nassef zostawił? Czy El Murid poszedł razem z nim?
— Fuad właśnie to sprawdza.
Fuad robił znacznie więcej — w istocie prowadził właśnie pierwszy od wielu lat atak
el Aswad na przełęcz. Następnego dnia nadesłano raporty zdające sprawę z postępów.
Haroun przyszedł, aby wyciągnąć Radetica z jego kwater.
— Chodź, Megelinie! Stryj Fuad wziął ich z zaskoczenia. Wstawaj! Ojciec cię potrze-
buje.
Radetic przetarł oczy.
— Co Fuad zrobił? — Zaczął się odziewać, wciągając uszyty na modłę pustynnej
szaty ubiór. Ostatni z jego zachodnich ubiorów zmienił się w łachman całe lata
wcześniej. — Nigdy się nie przyzwyczaiłem do tych babskich ciuchów — wy-
mamrotał. — Być może powinienem kazać sobie coś przysłać. Ba! Ale wówczas asa-
syni mogliby łatwo mnie namierzyć.
— Chodź! — Haroun aż się gotował. — Zaskoczył ich. Przedarł się przez linie ich
posterunków i odciął je, tak że nikt nie wiedział, iż nadchodzi. Przyłapał ich, kiedy
pracowali w polu i zabił wielu. Chodź. Ojciec chce wiedzieć, co twoim zdaniem po-
winniśmy robić.
Haroun nie potrafił przestać paplać. Zdradził większość nowin, zanim jeszcze znaleźli
Yousifa na parapecie baszty w północnym murze. Yousif patrzył na pomoc w kie-
runku Sebil el Selib.
Dzięki osobliwej mieszance szczęścia, umiejętnego planowania oraz chytrości Fuad
zmylił patrole El Murida i wdarł się do Sebil el Selib. Zabił lub wziął do niewoli setki
ludzi, zanim ocaleni zdołali zamknąć się w dwu fortecach, a potem uśmiercił i pojmał
następne setki, odcięte od bezpiecznego schronienia przez spanikowanych strażników
przy bramach. Teraz Fuad i ci, którzy przeżyli, patrzyli sobie w oczy ponad murami
obronnymi zamków. Ale Fuad nie miał dość sił, by choć spróbować przypuścić
szturm. Czekając na rozkazy, niszczył wszystko, co wpadło mu w ręce. Spodziewał
się, że Nassef szybko przyśle pomoc. W przypadku konieczności odwrotu chciał zo-
stawić za sobą spaloną ziemię.
— Jak sądzisz, co powinniśmy zrobić, Megelinie? — zapytał Yousif.
— Posłać po pomoc, przede wszystkim do księcia Farida. Wyjaśnić sytuację. Powie-
dzieć mu, że jeśli się pospieszy, mamy szansę odciąć Nassefa na wybrzeżu. A to
może być równie korzystne, jak pozabijanie ich na miejscu.
— Już to zrobiłem. Pytałem raczej o to, co możemy tutaj zrobić, czekając na Farida i
Nassefa.
Radetic zastanawiał się przez chwilę.
— Musiałbym zobaczyć fortece na własne oczy. Być może dostrzegę jakieś słabe
strony, które tobie umknęły.
W zachodnim stylu walki zamki i oblężenia odgrywały znacznie większą rolę niźli na
Hammad al Nakir. Ludzi pustyni cechowała skłonność do ucieczki w sytuacji, gdy
wróg przewyższał ich liczebnie, nie lubili zaś zamykać się w fortecach. Na większość
rozbudowanych fortyfikacji składały się więc tutaj imperialne zabytki z drugiej ręki,
osłabione wiekami zaniedbania.
— Możesz się do mnie przyłączyć. Wyruszam za godzinę. Zabieram każdego czło-
wieka, który potrafi utrzymać się w siodle.
— Ojcze?
Yousif zmierzył syna wzrokiem. Wiedział, czego chłopak chce, ale mimo to zapytał:
— Co, Haroun?
— Mogę jechać? Jeśli Megelin pojedzie?
Wali zerknął na Radetica, który rzekł:
— Jeśli ty się zgodzisz, ja też nie będę miał nic przeciwko.
— Idź, spakuj swoje rzeczy, synu.
Haroun ruszył żwawo niczym mała trąba powietrzna. Radetic zauważył:
— Czas, żeby nauczył się trochę prawdy o świecie.
— Dlatego właśnie powiedziałem, że może jechać. Rankiem oskarżył mnie, że całą
zabawę rezerwuję dla Aliego. Chciałem, żeby na własnej skórze się przekonał, jak to
Ali się zabawia.
— Jaką siłą możesz wesprzeć Fuada?
— Niewielką. Może trzystu ludzi.
— Ledwie starczy.
— Wobec tego pozostaje nam nadzieja, że posłańcom się poszczęści.
Dwa dni później Megelin po raz pierwszy w życiu zobaczył Sebil el Selib. Był zasko-
czony. Słyszał o nim bez przerwy od ośmiu lat. Zbudował sobie w wyobraźni wize-
runek, który niewiele miał wspólnego z rzeczywistością.
— Jak łatwo jest niszczyć — zwrócił się do Harouna. — Widzisz, co zrobił twój
stryj? W ciągu kilku dni unicestwił pracę wielu lat.
Pola zostały zupełnie zniszczone, tarasy na zboczach wzgórz podkopano i pozwolono
im się zawalić. Ludzie Fuada wciąż zmuszali swych jeńców do dalszych zniszczeń,
wyzywając mieszkańców dwu fortec, aby ośmielili się ich powstrzymać. Wielkie ko-
szary na wschód od nowej fortecy Fuad przeznaczył na powitalny pożar dla powra-
cających wojsk Nassefa.
Radetic przez kilka godzin badał sytuację. Potem znalazł Fuada i zapytał:
— Czy El Murid tu jest?
— Poszedł z Nassefem, aby zdobywać nowych wyznawców. Jednak zostawił rodzinę.
Są w Nowym Zamku.
Radetic zerknął na potężną fortecę.
— Nie damy rady jej wziąć. Starą warownię może nam się uda. W każdym razie mo-
żemy parę razy ją szturchnąć, jeśli znajdziemy gdzieś drewno na zbudowanie machin
oblężniczych.
Fuad znalazł je w barakach koszar.
Radetic zwołał oficerów waliego.
— Przypuszczalnie niewiele mamy czasu do powrotu Nassefa — poinformował ich.
— Ale niczego nie osiągniemy, jeśli nie spróbujemy. — Ci ludzie walczyli już od tak
dawna, że wszelkie życie, które nie było wojną, wydawało im się zupełnie niezrozu-
miałe. — Waliemu zależy na przeprowadzeniu w miarę bezpiecznego szturmu na te
fortyfikacje. W przypadku Nowego Zamku będzie nam potrzebna odrobina szczęścia.
Został zbudowany zgodnie ze współczesnymi wymogami i jest w dobrym stanie. Ina-
czej rzecz ma się ze starym zamkiem. On będzie naszym pierwszym celem.
Zbudujemy różne rodzaje machin oblężniczych, zaczynając od trebuszy i katapult.
Zaczniemy też od razu gromadzić odpowiednie kamienie, drewno i tak dalej. Sku-
pimy bombardowanie na murze starego zamku, kilka jardów na lewo od barbakanu.
Został niedawno dobudowany i na pewno osłabili konstrukcję muru.
Chcę, żeby parę rzeczy robiono równolegle. Zwłaszcza te, które nietrudno zobaczyć,
jak budowę drabin, żółwi, taranów i wież oblężniczych. Żółwie zbudujemy zaraz i
ustawimy na łące, jak najbliżej starego zamku. Wykorzystamy je, aby ukryć wejście
do tunelu, który podprowadzimy potem pod ten osłabiony odcinek murów. Nocami
będziemy się pozbywali ziemi.
Strategia oblężnicza Radetica była zakrojona na szeroką skalę. Wymagała współpracy
wszystkich, włączywszy w to jeńców Fuada. Kiedy jednak zdradził wszelkie
szczegóły, twarze oficerów Yousifa pociemniały. Prosił wojowników, by wykonywali
robotę niewolników. To było poniżej ich godności. Przyjrzał się wrogim znienacka
obliczom.
— Haroun — wyszeptał — znajdź ojca.
Wali przekonał ich za niego.
Trzy dni później Yousif przyszedł do Megelina, kiedy ten nadzorował wykonanie
swego projektu.
— Kiedy obalisz tę ścianę, Megelinie? Kończy nam się czas. Nassef z pewnością już
tu nadciąga. — W głosie waliego nie było wiele siły. Wyglądał na człowieka znaj-
dującego się na skraju załamania.
— Mam kłopoty. Nie na całej drodze do fundamentów ziemia jest miękka. Prowadzę
tunel również do Nowego Zamku, ale wielkich nadziei nie należy sobie robić. Te
mury zostały skonstruowane przez zachodnich inżynierów. Można to stwierdzić na
podstawie wzmocnień u podstaw.
— Co?
— Ze sposobu, w jaki nachylają się ku dołowi, zamiast biec zupełnie prosto. To
zwiększa grubość i spójność murów, utrudniając dodatkowo podkop.
— Mniejsza o to, Megelinie.
— Tak, wali. Damy sobie radę. Jakieś wieści z Al Rhemish?
Nastrój Yousifa stał się jeszcze bardziej ponury. Jego pomarszczona, poryta bruzdami
orla twarz pociemniała.
— Posłaniec wrócił godzinę temu.
Radetic obserwował, jak jego pośpiesznie skonstruowane trebusze wystrzeliwują
salwę w kierunku starego zamku. Jedna z machin jęknęła i rozpadła się. Głazy zadud-
niły na murach, które natychmiast się zatrzęsły; powoli zaczynały się na nim zaryso-
wywać szczeliny.
— Same machiny mogą okazać się wystarczające, o ile uda nam się je zmusić do
działania.
— Aboud powiedział, że mamy przepędzić Nassefa z wybrzeża. Nie pozostawił w tej
kwestii żadnych wątpliwości.
— Czy miał jakieś propozycje? Jakie siły może nam wysłać na pomoc?
— Żadnych. I żadnych pomysłów również nie miał. Tylko prosty rozkaz wykonania
zadania.
Radetic zapatrzył się na Yousifa. Twarz waliego z rozpaczy aż poszarzała.
— To jest początek końca, Megelinie. Chyba że uda ci się tutaj dokonać cudu. Zo-
staliśmy sami.
Radetic pomyślał, że rozumie, o co tamtemu chodzi.
— Udawaj, że list nigdy nie dotarł. Przecież nie możesz popełnić samobójstwa.
— Megelinie, nie potrafię tego zrobić. Jestem człowiekiem honoru. Nie sądzę, abym
był w stanie wyjaśnić to przybyszowi z zachodu. Nawet jeśli ten przybysz przebywa
wśród nas tak długo jak ty. Widzisz moich ludzi? Wiedzą, że walczą za przegraną
sprawę. Ale rok za rokiem trwają przy mnie. Nie sądzą, aby mieli w ogóle inny wy-
bór. Ja też nie mam. Przysięgi lojalności zostały już złożone, rozkazy Abouda nie zo-
stawiają mi miejsca na żadne manewry. Muszę podjąć próbę pokonania Nassefa, na-
wet jeśli wiem, że nie mam szans.
— Haroun? Słuchasz?
— Tak, Megelinie. — Młodzieniec trzymał się przy Radeticu niczym cień. Jak zaw-
sze. Chodził za swoim nauczycielem wszędzie, obserwując wszystko szeroko rozwar-
tymi, ciekawymi oczyma, rejestrując każdy szczegół prac oblężniczych w niezawod-
nej pamięci.
— A więc zapamiętaj, co właśnie zostało powiedziane. Posłuchaj swego ojca. On
mówi o kosztach absolutnego i niewzruszonego pojęcia obowiązku. Nigdy nie zapę-
dzaj człowieka w taki róg, w jakim on się właśnie znalazł. I nie pozwól, by ciebie w
taki zapędzono. Yousif, musi istnieć jakiś sposób uniknięcia tego samobójstwa wy-
łącznie z powodu głupoty Abouda.
— To jest nasz sposób, Megelinie. Mój. Muszę coś zrobić.
— Czy to nie wystarczy? — Radetic wykonał szeroki gest, obejmując wszystko, co
działo się w Sebil el Selib. — Czy to nie dosyć? Wykrwawiliśmy się. Po prostu nie
mamy więcej siły. Yousif!
Wali cofnął się, porażony nagłą intensywnością jego wybuchu.
— Co?
— Odnoszę wrażenie, że myślisz o przejściu przez przełęcz. Aby stawić czoło Nasse-
fowi i ponieść męczeńską śmierć w ostatniej bitwie. Nie rób tego. Nie marnuj samego
siebie.
— Megelinie...
— A przynajmniej tak ułóż plan, żebyś mógł to zrobić po tym, jak już tu skończymy.
Czy to pogwałci ducha posłuszeństwa rozkazom Abouda? Tylko głupiec zostawia za
sobą wroga, który później może zatrzasnąć za nim pułapkę.
Yousif zamyślił się.
— Masz rację, rzecz jasna. Zawsze masz. Nie potrafię myśleć trzeźwo dziś rano. Je-
stem już tak zmęczony walką i obojętnością Abouda, że odzywa się we mnie coś, co
chce już tylko przyspieszyć koniec.
— Wysłałeś zwiadowców na przełęcz? Może jest tam jakieś wąskie przejście odpo-
wiednie na zasadzkę na Nassefa, w którym będziesz mógł staczać na jego wojska
głazy z góry? To jest nasz ostatni wielki krzyk oporu, Yousifie. Dlaczego nie mo-
żemy sprawić, by pozostał w pamięci ludzkiej, nie czyniąc z siebie męczenników?
— Racja.
Wali odszedł. Wydawał się nieco podniesiony na duchu.
Radetic obserwował, jak obsady trebuszy naginają z powrotem ramiona machin do
pozycji strzeleckich. Byli niezgrabni i powolni.
— Cholera! — wymruczał. — Czego bym nie oddał za jedną kompanię Gildii.
Zmaterializował się Fuad.
— Nie mam pojęcia, co powiedziałeś Yousifowi, ale dzięki. Był już prawie gotów
rzucić się na swój miecz.
— Nie ma za co, naprawdę.
— Przekazał ci wieści?
— Że Aboud nam nie pomoże? Tak. Niech diabli porwą tego głupca. Byłem pewien,
że Farid zdoła go namówić do przysłania nam posiłków.
— Książę nigdy już nikogo do niczego nie namówi. Nie powiedział ci? Farid nie żyje.
Bardzo ostrożnie, niczym stary kot szukający sobie miejsca, w którym mógłby się
zwinąć w kłębek, Radetic rozejrzał się dookoła i wybrał głaz, by na nim usiąść.
— Nie żyje? Farid?
Fuad pokiwał głową.
— Ktoś mu pomógł odejść z tego świata? Harish go w końcu dopadli?
Wyznawcy kultu próbowali zabić każdego z członków rodziny Quesani. Zazwyczaj
ich zamachy spełzały na niczym, jednak same próby napędzały całemu rodowi nie-
mało strachu. Farid był ich ulubionym celem; trzykrotnie udało mu się uniknąć
śmierci.
— Nie tym razem. Tym razem Nassef wysłał własnego specjalistę. Udało mu się
przemycić Karima i kilka setek Niezwyciężonych na pustkowie na pomoc od Al
Rhemish. W zeszłym tygodniu zastawili na Farida pułapkę, kiedy wybrał się polować
na lwy. To było wielkie polowanie.
— Smutna sprawa. Naprawdę. Czasami wydaje mi się, że Bóg rzeczywiście istnieje i
stoi po stronie El Murida.
— Nawet nie wiesz, jak bardzo jest to smutne. Nie zabili Farida zwyczajnie. Powie-
działem, że było to wielkie polowanie. Dostali też większość jego braci, domowni-
ków, grupkę oficerów i ministrów Abouda oraz waliego z Es Sofala, a także mnóstwo
innych.
— Wielkie nieba. Katastrofa.
— Niesamowite zwycięstwo, jeśli patrzeć z punktu widzenia Nassefa. Wydarł Qu-
esani samo serce. Wiesz, kto pozostał? Kto jest obecnie naszym ukochanym księciem
Korony? Ahmed.
— Ahmed? Nigdy nie słyszałem tego imienia.
— I nie bez powodu. On jest nikim. Żałuję, że w ogóle miałem okazję go poznać.
Cholerna baba, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie byłbym zaskoczony, gdyby wolał
chłopców.
— Nic dziwnego, że Yousif był tak ponury.
— Megelinie? — zapytał cichym głosem Haroun. — Czy to już koniec? Stryju Fu-
adzie? Czy przegraliśmy wojnę, nawet o tym nie wiedząc?
Fuad zaśmiał się smutno.
— Właściwie to ująłeś, Haroun. Tak, nie można tego inaczej nazwać. To prawda.
— Nie — sprzeciwił się Radetic. — Koniec przychodzi dopiero wtedy, kiedy się pod-
dasz. Kiedy w głębi serca uznasz się za przegranego.
Fuad zaśmiał się znowu.
— Odważnie powiedziane, nauczycielu. Wielkie słowa. Ale to nie zmienia faktów.
Radetic wzruszył ramionami.
— Haroun, chodźmy zobaczyć, czy są już gotowi z tym trebuszem.
Gdy przybyli na miejsce, obsada właśnie naginała ramię machiny do próbnego
strzału. Radetic obserwował, jak podpalili wiązkę gałęzi, włożyli ją do łyżki, a potem
posłali płonący pocisk w stronę muru Nowego Zamku.
— Czy spowoduje pożar, Megelinie?
— Najpewniej nie. Ale sprawi, że zrobią się nerwowi.
— Po co więc to robić?
— Bitwy można wygrywać w ludzkich umysłach, Haroun. To właśnie miałem na
myśli, gdy mówiłem twojemu stryjowi, że koniec następuje dopiero, kiedy serce ule-
gnie. Miecz nie jest jedyną bronią, którą można pobić wroga.
— Och. — Na twarzy Harouna pojawił się ten sam wyraz co zawsze, kiedy chciał coś
sobie na dobre zapamiętać.
Dwa dni minęły, a Nassefa wciąż nie było widać. Megelin czuł niemalże pogardę
emanującą z wybrzeża. Nassef nie uważał ich za niebezpiecznych.
Jeszcze zobaczy.
Megelin posłał po Yousifa, który, gdy wreszcie się pojawił, zaskoczył go radosnym
wyrazem twarzy. Najwyraźniej wali zawarł pokój z samym sobą.
— Mam zamiar zaraz go zwalić — poinformował go Radetic. Dał znak. — Fuad,
niech ludzie trwają w gotowości. Tak jak to przećwiczyliśmy.
Fuad wymamrotał coś nieszczególnie miłego i odszedł. W dolinie zawrzała aktyw-
ność, a potem rozpętała się prawdziwa burza gorączkowego działania. Wojownicy
Yousifa szykowali się do szturmu.
Trebusze zaprzestały ciągłego bombardowania starego zamku. Mur jeszcze trzymał,
ale lada chwila miał runą.
Obsady machin przyciągnęły swe katapulty, ustawiając je naprzeciw Nowego Zamku.
Minęła godzina. Yousif powoli robił się niecierpliwy.
— Kiedy wreszcie coś się stanie? — pytał wciąż.
Radetic wskazał na smugi dymu wydobywające się ze szczelin przy podstawie mu-
rów.
— Kiedy podkopujesz mury, musisz je najpierw podstemplować od dołu. Gdy jesteś
już gotów je zwalić, wypełniasz komnatę chrustem i podkładasz ogień. Trochę trwa,
zanim belki stempli się przepalą. Ach. Oto i mamy.
Głęboki zgrzyt przeszył powietrze. Szczeliny zaczęły się rozszerzać. Od murów odpa-
dały fragmenty konstrukcji. Potem z zaskakującą nagłością szeroki na dwadzieścia
stóp odcinek muru zawalił się, jakby zapadł się pod ziemię.
— Doskonale! — zachwycał się Radetic. — Absolutnie doskonale. Fuad! —
krzyknął. — Ruszaj! Do ataku! — Odwrócił się do Yousifa. — Nie zapomnij zabez-
pieczyć się przed ewentualną wycieczką z Nowego Zamku.
Zdobywanie starej fortecy zabrało mniej niż cztery godziny i stanowiło niemalże roz-
czarowanie. Obrońców nie było nawet tylu, aby byli w stanie spowolnić szturm.
Radetic natychmiast zajął się Nowym Zamkiem El Murida. Jeszcze do końca nie opa-
nowali starego, a już rozeszła się wieść, że na przełęczy dostrzeżono kolumnę żołnie-
rzy wroga. Yousif zagrzmiał, by zatrzasnąć pułapkę obmyśloną przez Radetica.
Opieszałość i słabość kolumny wysłanej przez Nassefa na odsiecz dodatkowo podkre-
ślała jego pogardę dla el Aswad. On sam się nie pojawił. Wysłał el Nadima i dwa ty-
siące zupełnie świeżych rekrutów z wybrzeża. Yousif wyrżnął ich w pień.
Sam Nassef pojawił się cztery dni później. Przywiódł dwadzieścia tysięcy ludzi i nie
oszczędzał ich. Osiem dni zabrało mu odwrócenie ról i przystąpienie do szturmu na el
Aswad.
Oblężenie Wschodniej Fortecy trwało trzydzieści miesięcy i cztery dni. Okazało się
tak okrutne dla wroga, jak Yousif oczekiwał. El-Kader, który dowodził oblężeniem,
doświadczeniem i talentem prawie nie ustępował Nassefowi, ale nie potrafił dać sobie
rady równocześnie z Yousifem, utrzymaniem okrążenia i chorobami, jakie nawie-
dzały obóz. Najpotężniejsza broń, jaką El-Kader dysponował — głód — ostatecznie
nie przeszła próby bojowej, ponieważ Nassef nie był w stanie dłużej pozwolić sobie
na podział sił.
Sam Nassef pozostał na wybrzeżu. Po początkowych sukcesach pod Es Suoanna i
Souk el Arba dalsze postępy okazały się znacznie trudniejsze. Wąskie, bogate, gęsto
zaludnione wybrzeże miało długość prawie czterystu mil, na przestrzeni których
wznosiły się liczne miasteczka i wioski, nie wszystkie bynajmniej pałały sympatią do
sprawy El Murida.
I było jeszcze Throyes.
El Murid zmuszony był prowadzić wojnę na obcej ziemi, zanim wreszcie mógł zająć
się zdobywaniem serc własnych ludzi. Kiedy zaś do tego doszło, okazało się, że zdo-
bycze terytorialne w Throyes są rozległe, zaś ludność tak oporna, iż ostatecznie oka-
zały się nie do utrzymania. Nacjonalistyczne sentymenty, jakie wywołał jego atak, w
końcu zmusiły go do wycofania się.
Nassef potrzebował żołnierzy na tym froncie i dlatego odwołał oblegających spod el
Aswad. W całej prowincji zostawił tylko tysiąc wojowników pod wodzą Karima;
mieli strzec przed Yousifem Sebil el Selib.
Kiedy pierścień okrążenia uległ przerwaniu, Yousif rozpoczął intensywną wymianę
listów z sąsiadami oraz rojalistami myślącymi podobnie jak on. Odrodził się Złoty
Szew Kasr Helal. Godni zaufania przyjaciele i znajomi Megelina Radetica prowadzili
ciche interesy na zachodzie.
A więc jednak obrońcy Wschodniej Fortecy do pewnego stopnia poddali się już w
swych sercach.
* * *
Yousif stał na wietrznym parapecie, obserwując dym płonącego buszu dwadzieścia
mil na południe od el Aswad. Pożar był naprawdę wielki. Fuad wywołał go w celu
zwabienia jednego z batalionów Karima w śmiertelną pułapkę. Haroun, który w
końcu powrócił do praktykowania swego shaghuńskiego powołania, był ze stryjem,
którego ostatnio nie odstępował. Od chwili, gdy oblężenie dobiegło końca, chłopak
okazał się niezwykle wręcz użyteczny. Jego shaghuńscy instruktorzy twierdzili, iż
dysponuje niesamowitymi wręcz możliwościami. Ucząc go, dotarli już do granic wła-
snych kompetencji, nie wyczerpując jego możliwości.
Wali dostrzegł jeźdźca zbliżającego się od pomocnego zachodu. Kolejny jęczący po-
słaniec od Abouda? Nawet nie chciało mu się zejść na dół, by to sprawdzić. Jego kró-
lewski kuzyn powoli stawał się królewską niedogodnością. Samochwalcze, życze-
niowe myślenie oraz próżne edykty nawet na jotę nie zmieniały sytuacji.
Kilka minut później przyłączył się do niego Radetic. Wyglądał ponuro. W miarę jak
pozycja el Aswad stawała się coraz trudniejsza, jego nastrój również się pogarszał, on
zaś coraz bardziej oddalał od aktualnych problemów.
— Kolejny rozkaz odniesienia zwycięstwa? — zapytał Yousif.
— Tym razem raczej w formie prośby. Ale powoli zaczyna już do niego docierać, co
się dzieje. Po tych wszystkich latach. Chodzi mu o to, że Nassef musi być przecież
kimś więcej niż zwykłym bandytą, jeśli może toczyć wojnę z Throyes. Nieprawdaż?
— Co? — Yousif odwrócił się. — Chcesz powiedzieć, że wreszcie zaczyna mówić do
rzeczy? Że ma zamiar potraktować nas poważnie? Teraz, kiedy jest już za późno?
— Odrobinę. Odrobinę odrobiny za późno. Znowu wynajął Hawkwinda. Wysyła go
do nas.
— Hawkwinda? Dlaczego najemnika?
— Nie wyjaśnił. Może dlatego, że nikt inny nie chciał podjąć się tego zadania. Posła-
niec powiedział, że negocjacje trwały od śmierci księcia Farida. Trzy lata! Hawkwind
nie miał szczególnej ochoty jechać, ale Aboud w końcu chyba dostatecznie jasno wy-
łożył, o co mu chodzi, żeby przekonać generałów Gildii, i zapłacił przyzwoitą za-
liczkę. Wyznaczył też wysokie nagrody za głowy El Murida, Nassefa, Karima i reszty
zgrai. Hawkwind już tu zmierza.
Yousif zaczął się przechadzać.
— Jak wielu ma ludzi?
— Nie mam pojęcia. Powiedziano mi, że siły są znaczne.
— Wystarczy, żeby wszystko zmienić?
— Wątpię. Obaj wiemy doskonale, że nie będzie już takich zwycięstw jak pod Wadi
el Kuf.
— Ale dlaczego nie wysłał wojsk królewskich?
— Przypuszczam, że nie wszystko wygląda różowo w obozie królewskim. Kilku wa-
lich najwyraźniej odmówiło posyłania swoich ludzi do tego diabelskiego kotła. Chcą
siedzieć bezczynnie i pozwolić, żeby El Murid sam do nich przyszedł. Wychodzi na
to, że jeśli chciał jednak kogoś przysłać, musiał posłużyć się najemnikami. Postąpił
najlepiej, jak mógł w okolicznościach, z jakimi przyszło mu się zmierzyć.
— Ale to nie wystarczy — Yousif uderzył pięścią w pokryty mchem kamień para-
petu.
— Nie. Nie wystarczy — Radetic zapatrzył się na dym unoszący się nad buszem. —
Haroun tam jest?
— Tak. Fuad mówi, że świetnie sobie radzi. Jeszcze jakieś wieści? Kiedy przysze-
dłeś, wyglądałeś bardzo ponuro.
Radetic na kilka minut zagłębił się w myślach. Potem rzekł:
— Książę Hefni został zabity.
— Szkoda. Znowu Harish?
— Tak.
Hefni był ostatnim z synów Abouda, wyjąwszy księcia Korony Ahmeda. Bardzo
przypominał swego brata Farida. Plotka głosiła, że Aboud chciał, aby to Hefni został
księciem Korony, i że na Ahmeda wywierano naciski, by abdykował na jego rzecz.
— Rodzina Quesani niedługo wymrze bezpotomnie.
— Wali...
Yousif odwrócił się powoli.
— Tylko żeby to nie były następne złe wieści, Megelinie. Nie sądzę, abym był w sta-
nie znieść to, co jak mniemam, chcesz mi powiedzieć.
— Ja również wolałbym tego nie mówić. Ale muszę. Wcześniej czy później...
Yousif zapatrzył się na pożar. Po chwili wymamrotał:
— No dobrze, wyduś to z siebie. Nie chcę potem załamać się na oczach wszystkich.
— Twoi synowie, Rafih i Yousif. Zostali zabici podczas ataku na Hefniego. Dzielnie
walczyli.
Ci dwaj od wielu już lat przebywali w Al Rhemish, służąc na królewskim dworze.
Wysyłanie młodszych synów na dwór stanowiło wśród szlachty jak najbardziej natu-
ralną praktykę.
— A więc tak. Teraz zostali mi już tylko Ali i Haroun. — Wbił wzrok w przestrzeń.
Przez chwilę powstało wrażenie, że obłok dymu stanowi efekt jego palącego spojrze-
nia. — Nie patrz na mnie, nauczycielu.
Radetic odwrócił się plecami. Mężczyzna miał prawo do prywatności, kiedy wylewał
łzy.
Po jakimś czasie Yousif powiedział:
— Aboud nie poradzi sobie z sytuacją. Zrobi coś głupiego. — Jego głos brzmiał tak,
jakby należał do człowieka żebrzącego o pomoc. Nie mówił wcale o Aboudzie.
Radetic wzruszył ramionami.
— Postępowanie innych zawsze pozostawało poza moją kontrolą. Niestety.
— Lepiej pójdę powiedzieć ich matkom. Nie jest to rola, która byłaby mi w smak.
Megelin poruszył się nerwowo, w końcu podjął decyzję.
— Może najpierw rzucisz okiem na to? — Podał Yousifowi pergamin, na którym na-
niósł piórem imiona, tytuły i więzy krwi, drobnym, precyzyjnym charakterem pisma.
Był to rodzaj who is who Hammad al Nakir.
— Karta porządku sukcesji? — W ciągu ostatnich dziesięciu lat Yousif chytrze przy-
swoił sobie sztukę czytania w stopniu umożliwiającym przebrnięcie przez prosty
tekst. Na imionach znał się dobrze.
— Tak.
— I co? — Każdy szlachcic taką posiadał. Karta była decydująca przy ustalaniu rangi
i protokołu.
— Pozwól — Radetic położył kartę na blankach. Wyciągnął kawałek węgla drzew-
nego do pisania. — Wykreślmy imiona ludzi, których nie ma już wśród nas.
Jego dłoń poruszała się niczym zadająca szybkie pchnięcia ręka Śmierci.
Yousif żałobnym głosem zauważył:
— Tak wielu? Nie zdawałem sobie sprawy. To źle, nieprawdaż?
— Coś już zaczynasz dostrzegać?
— Wszyscy najlepsi nie żyją.
— Tak. Ale nie o to mi chodziło.
Yousif pochylił się bliżej, potem znowu odsunął. Powoli tracił wzrok.
— Widzę — oznajmił. Jego głos był jeszcze bardziej smutny. — Znienacka znala-
złem się trzeci w porządku sukcesji. Jeśli cokolwiek stanie się Ahmedowi...
— Niektórzy z naszych najbardziej oddanych sprzymierzeńców mogą przyspieszyć
jego spotkanie z aniołami.
Książę Korony miał wszystkie wady swego ojca i żadnej z zalet, które uczyniły
Abouda królem tak szanowanym w dobiegającym właśnie końca okresie panowania.
Był powszechnie znienawidzony. Niektórzy z jego wrogów oskarżali go nawet, iż
skrycie sprzyja El Muridowi. Jego życie stanie się bezwartościowe w momencie, gdy
Aboud zacznie podupadać na zdrowiu. Manipulatorzy działający poza sceną w Al
Rhemish zadbają już o to, by doszło do „abdykacji za pomocą sztyletu”.
— I jeszcze jedna sprawa — dodał Radetic — jeśli już o tym mówimy. Ali jest
czwarty w porządku, Haroun piąty, Fuad szósty, a jego synowie zaraz za nim.
— Megelinie, dobrze wiem, co sobie myślisz. Masz tutaj dwupoziomową zagadkę. A
najwyraźniej zmierzasz do czegoś jeszcze. Przestań, nie jestem w nastroju na gimna-
stykę umysłową.
— W porządku. Jeśli wyrokiem jakiegoś złego losu twoja rodzina zostanie zgła-
dzona... powiedzmy, podczas zakończonego sukcesem oblężenia... prawa do sukcesji
przejdą na zachodnich kuzynów Quesani. A konkretnie na Mustafa el Habiba, który
obecnie musi być już raczej stary.
— I co?
— Ten akurat dżentelmen jest ojcem buntownika o imieniu Nassef.
Yousif porwał kartę. Wpatrywał się w nią, zdawałoby się, bez końca.
— Jasna cholera! Masz rację. Dlaczego nikt wcześniej tego nie dostrzegł?
— Ponieważ to wcale nie jest takie oczywiste. Mustaf el Habib jest bardzo dalekim
krewniakiem króla, a Nassef jest równie przebiegły jak Zły, o którym tyle mówi El
Murid. Wszystkie jego poczynania dają się bez reszty wyjaśnić wymogami służby u
Adepta. Dlaczego ktoś miałby oczekiwać zagrożenia z jego strony? Chcesz się zało-
żyć, że El Murid nie ma zielonego pojęcia, że Bicz Boży może zostać królem?
— Nie. Do diabła, nie. Megelinie, ktoś musi zabić tego człowieka. Jest bardziej nie-
bezpieczny od El Murida.
— Zapewne. On potrafi myśleć w biegu. Przed Wadi el Kuf El Murid był już gotów
nasłać na niego Harish. Sześć miesięcy później objął dowództwo Niezwyciężonych.
— No cóż, wobec tego czeka ich obu mała niespodzianka. Tak się zdziwią, że minie
pół roku, nim się pozbierają. Być może Nassef spanikuje nawet do tego stopnia, że
zrezygnuje z frontu wschodniego. — W śmiechu Yousifa pobrzmiewała lekka nuta
szaleństwa. — Kiedy przybędzie Hawkwind?
— Nie potrafię powiedzieć. Niedługo powinien tu być, wszakże od Wysokiej Iglicy
droga daleka.
— Mam nadzieję, że przybędzie szybko. Naprawdę mam taką nadzieję.
Rozdział dziewiąty
Dojrzewanie żołnierzy
[top]
Wysoka Iglica była wiekowym, pełnym przewiewów masywem głazów, górującym
ponad sieczonym deszczem i smaganym wichrami półwyspem.
— Wrota Piekieł — dyszał Bragi, gdy jego kompania rekrutów marszobiegiem
wspinała się w stronę fortecy. Od trzech już miesięcy on i jego brat znajdowali się w
rękach bezlitosnych weteranów. Rzadko kiedy miewali chwile wytchnienia i prywat-
ności.
Znaleźli sobie nowego przyjaciela. Był jedynym oprócz nich Trolledyngjaninem w
całej kompanii, której członkowie porozumiewali się po itaskiańsku. Kazał na siebie
mówić Reskird Smokbójca.
— To był zwyczajnie taki mały smoczek — zwykł był mawiać. — I na tym kończy
się cała historia. — Ale choć Reskirdowi ani na moment usta się nie zamykały, nigdy
tej historii im nie opowiedział. Pochodził z Jandrfyre, miasta położonego na trolle-
dyngjańskim wybrzeżu naprzeciwko Języków Ognia. Był tak wymowny, jak Haaken
milczący.
— Nie — zaprzeczył Smokbójca w odpowiedzi na uwagę Bragiego. — W porów-
naniu z tą wspinaczką Piekło to pestka.
— Skończyć tam z tym gadaniem — zagrzmiał sierżant Sanguinet. — Skoro wy, bar-
barzyńcy, macie jeszcze siły na gadanie, chyba każę wam powtórnie zrobić tę trasę.
Smokbójca przybył na południe poprzedniego łata wraz z łupieżczą wyprawą. Była to
jedna z nielicznych ekspedycji, jakie w ogóle miały miejsce w okresie problemów z
sukcesją. Okręt wojenny Itaskii zatopił ich w okolicach Libianninu. Udało mu się
jakoś dopłynąć do brzegu, był jedynym ocalałym. Z konieczności szybko nauczył się,
jak żyć na sposób południowców.
— Ta twoja zbieranina dalej wygląda raczej łajdacko, Torc! — zawołał strażnik sto-
jący przy bramie, gdy truchtem wbiegali do warowni Gildii.
— Jeszcze nie wyrwałem wszystkich chwastów, Andy.
Te trzy miesiące stanowiły jedno bezlitosne pielenie, sprowadzające się do udręki za-
dawanej ciału i woli.
— Wichard pewnie będzie następny — mruknął Reskird, kiedy biegnący przed nim
Itaskianin potknął się.
Bragi odchrząknął. On i Haaken dobrze znosili tę zaprawę. Trolledyngja ich na to
przygotowała. Haaken czuł się wręcz jak u siebie w domu, doskonale mu służył upo-
rządkowany charakter wojskowego życia. Bragiemu nie odpowiadał on specjalnie. Po
prostu nie lubił tych wszystkich: „Tak jest, panie sierżancie”, „Nie, panie sierżancie” i
modelu życia, w którym wszystko robi się na rozkaz.
— Pomożemy mu. On ma jaja — wyszeptał w odpowiedzi Bragi. Mimo zastrzeżeń z
Ragnarsona zrobiono rekruta-kaprala i powierzono mu dowództwo pododdziału. Ży-
wił przekonanie, że stanowił to po prostu dalszy ciąg tortur, jakim poddawał go San-
guinet, aczkolwiek sierżant twierdził, że otrzymał tę pozycję tylko dlatego, że potrafił
krzyczeć najgłośniej ze wszystkich.
Kiedy już wykąpali się i ogolili, poszli do kantyny rekrutów. Posiłki stanowiły jedyne
chwile, kiedy mogli się trochę rozluźnić i porozmawiać.
Haaken był w nastroju do gadania.
— Chcesz opuścić, Bragi?
— Opuścić? Co?
— Gildię.
Rekrut mógł to zrobić w każdej chwili, gdy tylko zdecydował, że życie w Gildii mu
nie odpowiada. Każdy żołnierz Gildii mógł ją w dowolnym momencie opuścić. Jed-
nak ci nieliczni, którzy wytrzymali szkolenie, niezwykle rzadko porzucali bractwo.
Wstępne wyrywanie chwastów okazywało się dogłębne i skuteczne. Cytadela nie ży-
czyła sobie dowodzić żadnymi słabeuszami, tak fizycznymi, jak i moralnymi.
— Do diabła, nie. Mając przed sobą jeszcze tylko sześć dni? Przejdę przez to,
choćbym miał iść na rękach.
Miano „Gildia” stanowiło powszechnie używaną, aczkolwiek niewłaściwą nazwę.
Struktura organizacyjna w niczym nie przypominała tego, co można by skojarzyć z
jakakolwiek gildią. Był to zakon wojowników, związanych ze sobą poczuciem ho-
noru, dyscypliną i rozbudowanym zbiorem militarnych kodeksów. Nietrudno było się
w nim doszukać elementów klasztornej reguły, aczkolwiek jego członkowie nie kła-
niali się przed żadnym bogiem czy księciem. Było to królestwo obejmujące obszar
mnóstwa królestw, którego obywatelami byli mężczyźni pochodzący z niezliczonych
krain, którzy zerwali wszystkie więzy lojalności prócz tych, które łączyły ich z towa-
rzyszami broni.
Członkowie rządzącej rady dziewięciu generałów niegdyś przystali do Gildii w taki
sam sposób jak obecni rekruci, a swoje pozycje osiągnęli wyłącznie własnymi zasłu-
gami. Całkowite lekceważenie pochodzenia stanowiło jedną z różnic kulturowych
tworzących prawdziwą przepaść między Gildią a resztą świata. Można w niej było
znaleźć książąt w szeregach prostych żołnierzy i chłopskich synów w Cytadeli.
Gildia dysponowała niesamowitymi wpływami politycznymi. Losy całych księstw
zależały niekiedy od decyzji Wysokiej Iglicy, przyjmującej lub odrzucającej ofertę
zatrudnienia. Zakon był bogaty. Jego usług nie sposób było określić jako tanich. Czę-
sto przyjmował zapłatę w ziemi i żywotach, na całym świecie posiadał dochodowe
majątki. Gdy dziewięciu starych mężczyzn w Cytadeli zdradzało objawy niezadowo-
lenia, książęta na wyścigi spieszyli, by dowiedzieć się, w jaki sposób ich obrazili. Eli-
tarna, potężna Gildia w niczym nie przypominała istniejących struktur społecznych i
politycznych; przyciągała niczym magnes młodych ludzi, którzy poszukiwali misji
nadającej sens ich życiu, swojego miejsca w czymś, co przerastało ich samych. Sam
fakt przynależności wynosił człowieka ponad innych, włączał go w szeregi najlep-
szych.
Bractwo miało również charakter tajemnego kultu. Istniało w nim siedem kręgów
wtajemniczenia, a awans na kolejne szczeble hierarchii wymagał uprzedniego
przejścia do kręgu bliższego oświeceniu. Dziewięciu generałów osiągnęło prawdziwe
oświecenie. Organizacja tak potężna i tajna z konieczności musiała doczekać się sze-
regów potwarców. Ci twierdzili, że prawdziwa natura i cele bractwa znane są jedynie
starym generałom w Cytadeli. W twierdzeniu tym było trochę prawdy, jednak nie
dość, aby narazić zakon na prześladowania i działania odwetowe.
Bragi, Haaken i Reskird nie dbali o to, jak Gildia wygląda w oczach obcych. Bez za-
strzeżeń przyjmowali przesłanie dumy i honoru, które wbijano im do głów od mo-
mentu, gdy przekroczyli bramę Wysokiej Iglicy.
Za sześć dni staną się pełnoprawnymi członkami bractwa.
— Jak sądzisz, gdzie dostaniemy przydział? — zapytał Reskird.
Po kolacji zostali natychmiast odesłani do koszar. Wśród ich towarzyszy panowało
podniecenie, wszyscy spekulowali na temat zbliżających się wydarzeń. Wolny czas
wykorzystywali na polerowanie metalowych części munduru i butów. Sierżant San-
guinet miał obsesję na punkcie lśniącego ekwipunku.
— Ja chcę tylko wydostać się z tego bagna — narzekał Haaken. — Stawiam grosza
przeciwko funtowi, że tak właśnie wygląda Piekło.
— Myślisz, że będziemy mieli szczęście? — Reskird nie chciał porzucić tematu. Dło-
nią przeczesał sztywne, mocne, rude włosy, które nijak nie chciały się układać. —
Może to będzie jeden ze sławnych posterunków? Nieźle dawaliśmy sobie radę.
Smokbójca nie bardzo wyglądał na Trolledyngjanina. Był wysoki, ale szczupły, z
delikatnymi rysami twarzy i kobiecymi dłońmi. Znacznie bardziej przypominał typo-
wego Itaskianina.
— Hawkwind? Lauder? Biała Kompania? — trajkotał.
Bragi wzruszył ramionami.
— Wickhard chce spróbować szans w Białej, jeśli go poprzemy. Pomysł dość dzi-
waczny, biorąc pod uwagę, jak sobie radzi z łukiem.
— Dla nas są tylko zwykłe regimenty — zamruczał Haaken. Lauder i Hawkwind nie
biorą całkiem świeżych żołnierzy.
— Sądzę, że to będzie regiment w Simballawein — powiedział Bragi. — Tam się
teraz szykują kłopoty.
— Dalej na południe — poskarżył się Haaken. — A wciąż jeszcze trwa lato.
— Ja — oznajmił Reskird — uważam, że powinniśmy lizać dupę Sanguinetowi, a
może da nam rekomendację do Octyli. — Sardygo, książę Octyli, utrzymywał gil-
diańską straż przyboczną w całości złożoną z Trolledyngjan.
Istota niby żywcem wyjęta z demonicznego koszmaru, wyglądająca, jakby miała
dziewięć stóp wzrostu, w ramionach zaś szeroka była na siedem, wkroczyła do kosza-
rowego pomieszczenia.
— Liż sobie, co chcesz, chłopcze. Wciąż mam zamiar się was pozbyć, zanim
otrzymacie tarcze.
Ragnarson wydał z siebie zaskoczone:
— Ba... czność!
— A jeśli mi się to nie uda, Smokbójca, załatwię ci przydział na wypróżnianie kibli w
całym zamku.
Reskird wcale się nie wystraszył. W przypadku sierżanta takie słowa uchodziły za co
najwyżej lekkie kpiny.
Sanguinet kroczył po małym, zatłoczonym pomieszczeniu, zajmowanym przez dru-
żynę Bragiego. Wciskał paluchy w każdą dziurę. Naciskał kciukami sienniki. Starał
się, jak mógł, ale nie potrafił znaleźć żadnego uchybienia.
— Ragnarson!
— Tak jest?
— Kpisz sobie ze mnie, chłopcze?
— Panie sierżancie? Nie rozumiem, panie sierżancie.
— Uprawiasz jakieś gierki. To jest zbyt doskonałe. Twój oddział za każdym razem
jest zbyt doskonały. — Uśmiechnął się paskudnie. — A więc może powinienem
zmienić reguły.
W drzwiach pojawiła się głowa kaprala Trubacika.
— Sierżancie? Stary chce cię widzieć. Mówi, że masz być u niego na wczoraj.
— Co znowu?
— Przybył kolejny łącznik. Wygląda na zdeterminowanego. Spodziewa się usłyszeć
jakieś wiążące słowo z Cytadeli.
— Niech to wszystko diabli wezmą! Plotki były prawdziwe. A my mamy tylko zielo-
nych rekrutów! — Demon wyszedł w ślad za swym pomagierem.
— O co w tym wszystkim chodzi? — zastanawiał się Bragi; Haaken i Reskird
wzruszyli ramionami.
Smokbójca powiedział:
— Musimy mu dać coś, w co się będzie mógł wgryźć, Bragi. Pieni się, ponieważ nic
nie może na nas znaleźć.
— I nie znajdzie. Nie lubię takich gierek. Póki jednak w tym siedzę, mam zamiar grać
lepiej niż on. Całe to szczekanie w każdym razie i tak jest tylko na pokaz. Mój ojciec
robił tak samo. Założę się, że kiedy już dostaniemy tarcze, on nie będzie nawet w po-
łowie tak upierdliwy.
— Akurat! — wyraził swoją opinię Haaken.
W porze śniadania plotki fruwały niczym przerażone gołębie. Starzy ludzie w Cy-
tadeli przyjęli poważną ofertę. Instruktorzy musztry niczego nie negowali. Kompania
rekrutów również miała zostać włączona w operację. Młodsi oficerowie ani tego nie
potwierdzili, ani nie zaprzeczyli. Od tego miejsca właściwie wszystkie możliwości
zostały wyczerpane. Sanguinet i Trubacik najwyraźniej wiedzieli, o co chodzi, ale ża-
den nie puszczał pary z ust. Sierżant był blady i wrzeszczał więcej niż normalnie. Pro-
gram szkolenia zmienił się, obejmował teraz więcej ćwiczeń z bronią i musztry, a
mniej na przykład sygnałów bitewnych.
— Wyruszamy w pole — osądził Bragi i poczuł, jak ściska go w dołku. — I on spo-
dziewa się walki. Wróg jest taki, że nie położy uszu po sobie na samą wieść o tym, że
ma do czynienia z nami.
Haaken chrząknął potwierdzająco. Reskird zauważył:
— Boi się. Bragi odwarknął:
— Do diabła, nie możesz mieć do niego pretensji. Jego życie zależy od nas. A my
nigdy nie braliśmy udziału w boju.
— Jako nasz instruktor powinien pokładać w nas więcej wiary.
— A ty na jego miejscu myślałbyś inaczej?
Reskird wzruszył ramionami.
— Nie. Nigdy nie wiadomo, co człowiek zrobi, póki nie znajdzie się w danej sytuacji.
My jesteśmy jedynymi w całym oddziale, którzy kiedykolwiek się bili naprawdę.
Do wieczornego apelu nie pojawiły się żadne oficjalne komentarze. Dopiero na apelu
do zebranych oddziałów, zarówno weteranów jak rekrutów, przemówił pułkownik z
Cytadeli. Powiedział, że zamówienie przyjęto: obejmuje siłę liczącą tysiąc żołnierzy,
dowodził będzie nimi generał Hawkwind. Szczegóły jednak zatrzymał dla siebie, być
może ze względów bezpieczeństwa. Wszystkich braci, którzy nie mieli wziąć aktyw-
nego udziału w ekspedycji, namawiał, by pamiętali o wojsku Hawkwinda w swych
modlitwach.
— Hawkwind! — entuzjazmował się Reskird. — Nasze życie się zmieni. Pierwszy
raz wyruszamy w pole i już pod komendą wielkiego mistrza. Słyszeliście, co on zro-
bił pod Balewyne zeszłego roku? Z pięcioma setkami ludzi pobił całą armię Kisten.
Bragi chrząknął.
— Z pięcioma setkami własnych weteranów i z żołnierzami Białej Kompanii.
— Jesteś równie paskudny jak Haaken. A co myślicie o Wadi el Kuf? Piętnaście ty-
sięcy wrogów oddało życie na polu. On nigdy nie przegrał bitwy.
— Zawsze kiedyś jest pierwszy raz — krakał dalej Haaken.
— Nie wierzę ci. Jak sądzisz, kiedy ruszamy?
Jeszcze tego wieczoru po barakach rozeszła się nowina: kompanią rekrutów ukończy
jednak szkolenie. Zostało więc jeszcze pięć dni mordęgi.
— I tyle z maszerowania na wojnę, Reskird. — Wyszeptał Bragi, kiedy już poga-
szono światła. — Jeszcze będziesz miał tego dosyć, wiesz o tym? Ciesz się więc, że
na razie masz przeszkody na kursie.
Pierwsze regularna kompania wymaszerowała dwa dni później, kierując się na miej-
sce spotkania z siłami Hawkwinda gdzieś na południu. Wieści rozeszły się szybko:
kompania rekrutów będzie musiała dogonić ich po drodze. Wszędzie dookoła można
było zobaczyć ponure oblicza. Będą szli naprawdę ostrym tempem. Promocja nie
przyniesie żadnej ulgi.
Kapral Trubacik najwyraźniej był rozbawiony.
— Wszyscy jesteście młodzi. W znakomitej formie, jak słyszałem. Powinniście być
do tego zdolni, nawet gdyby trzeba było maszerować do tyłu.
Przez następnych kilka dni Bragi mówił niewiele. Jak otępiały wykonywał ćwiczenia
i musztrę. W końcu Haaken zapytał:
— Wszystko w porządku? Na pewno się nie łamiesz?
— Zacząłem to i skończę. Po prostu trudno mi się pogodzić z myślą, że mam tam
gdzieś umrzeć. Gdziekolwiek by to nie było. — Nie powiedziano im jeszcze, dokąd
maszerują.
Bragi nie potrafił zrozumieć całego pomysłu braterstwa Gildii. Oczywiście, czuł soli-
darność ze swoim oddziałem i kompanią; jej wytworzenie stanowiło jedną z funkcji
programu szkolenia. Cała drużyna razem przechodziła przez piekło, ucząc się po dro-
dze polegać na sobie wzajem. Ale poczuciem przynależności do większej całości,
którą stanowiła Gildia, jakoś nie potrafił się zarazić. Honor i duma jakoś nie stały się
dlań rzeczywistymi wartościami. Wszystko to martwiło go. Te sprawy były bowiem
ważne zarówno dla jego przełożonych, jak i towarzyszy. Oni właśnie czynili z Gildii
to, czym była. Z całych sił próbował zaprzedać duszę, ale było to niczym próba zmu-
szenia się do zaśnięcia, działanie z góry skazane na porażkę.
Wydawało się, że nigdy nie przyjdzie, jednak w końcu Dzień Tarczy nadszedł.
Wszyscy ci wielcy, starzy mężczyźni, sławni i wspaniali generałowie, zeszli z Cy-
tadeli, aby dokonać przeglądu rekrutów i wygłosić mowy. Swoje uwagi zawarli w
kilku odświeżających zdaniach. Castellan, starszy członek obecnego zakonu, prze-
prosił za to, że rekruci nie będą mieli możliwości skorzystania z przepustki tradycyj-
nie udzielanej po zakończeniu szkolenia.
Potem nadszedł czas końcowej ceremonii, kiedy to nowi żołnierze Gildii otrzymywali
tarcze piechura. Każdy musiał wystąpić z szeregu i oznajmić, że ją przyjmuje. Re-
kruci, którzy szczególnie dobrze radzili sobie podczas szkolenia, otrzymywali wstążki
do tarcz. Bragi otrzymał taką za to, że dowodził pododdziałem najlepiej wypadają-
cym podczas inspekcji. Wyróżnienie wprawiło go w straszne zakłopotanie. Wrócił do
szeregu. Jego towarzysze uśmiechali się wilczo. Wiedział, że dużo czasu minie, za-
nim pozwolą mu o tym zapomnieć. Przyjrzał się tarczy i wstążkom, poczuł, jak ściska
go w gardle, poczuł, jak wzbiera w nim duma.
— Cholera — mruknął. — W końcu mnie dostali.
* * *
Kapral Trubacik wrzeszczał co sił w płucach:
— Wstawać i do roboty, chłopcy. Wstawać i do roboty. Czeka nas kolejny cudowny
dzień w jednostce. — Zdarł koce z paru świeżo upieczonych żołnierzy. — Wstawać.
Wstawać. Znacie dyscyplinę. Za półgodziny kompania w szyku. — Potem wyszedł,
zostawiając lampę podkręconą nieco jaśniej.
— Cholera — zaklął Reskird. — I nic się nie zmieniło. Miałem nadzieję, że uda mi
się przynajmniej wyspać.
Bragi nic nie powiedział. Złapał mydło oraz brzytwę, a potem chwiejnie poszedł do
umywalni. W głowie miał watę, nastrój zaś paskudny. Mył się i golił w milczeniu, nie
reagując na żarty ze wstążki.
— Równać szereg! — wrzasnął Trubacik na placu defilad. — Dowódcy plutonów, do
raportu! — Sierżanci dowodzący plutonami wystąpili, odwrócili się i zażądali rapor-
tów od drużyn. Bragi, nie sprawdzając, zgłosił wszystkich obecnych i zdolnych do
służby. Jak dotąd nikomu nie zdarzyło się jeszcze opuścić apelu. Znacznie bardziej
interesowali go ludzie stojący za Sanguinetem. Kim byli? Co tu robili?
Kilka minut później duch w nim podupadł. Tamci okazali się weteranami przydzielo-
nymi na stanowiska dowódców drużyn. Chociaż wiedział, że robi sobie próżne na-
dzieje, sądził, że ostatecznie zachowa tę funkcję.
Każda drużyna wyruszała, gdy tylko przydzielono jej nowego kaprala. Bragi popro-
wadził swoich ludzi za żylastym małym Itaskianinem o imieniu Birdsong wprost do
kwatermistrzów. Początkowo tamten niewiele miał do powiedzenia, patrzył tylko, jak
kwatermistrzowie zastępują mundury zniszczone lub zużyte podczas szkolenia.
Każdy rekrut otrzymał dodatkową parę butów.
— Nie podoba mi się to — narzekał Reskird. — Dodatkowe buty oznaczają, że ktoś
sobie wyobraża, iż szybko będziemy je zużywać.
Bragi zerknął na Birdsonga. Mały kapral uśmiechnął się. Podczas tego uśmiechu jego
wąsy zadrżały niczym małe brunatne gąsienice.
Po kwatermistrzach przyszła pora na zbrojmistrzy. Wymienili im broń ćwiczebną na
prawdziwą broń bojową. Wydano napierśniki. Bragi i Haaken mieli drobną sprzeczkę
ze zbrojmistrzem, który chciał ich pozbawić mieczy przyniesionych z Trolledyngji.
Wtrącił się Birdsong; rozumiał wagę posiadania odziedziczonych kling.
— Ale one nie są standardowe! — protestował zbrojmistrz.
A Birdsong:
— Ale twój budżet tylko ma tym zyska.
Koniec dyskusji.
Dwa razy jeszcze się zatrzymywali. Raz w kuchni, gdzie wydano im prowiant, i gdzie
Reskird tylko jęknął, zobaczywszy rozmiary porcji, później zaś u skarbnika, gdzie
protesty Reskirda całkowicie ucichły.
Szeregowi żołnierze Gildii nie otrzymywali szczególnie wysokiego żołdu, przy-
najmniej jeśli porównać go z innymi formacjami. Przynależność stanowiła dosta-
teczną nagrodę. Jednak starcy z Cytadeli przyznali im niemałą premię jako kompen-
satę przepustki, której pozbawiono ich po promocji. Każdy żołnierz otrzymał również
z góry żołd za miesiąc, jak to było w zwyczaju, gdy wyruszano w pole.
Potem nadszedł czas kolejnego apelu na dziedzińcu. Znajdowały się tam już inne dru-
żyny, które przechodziły przez tę samą procedurę. Birdsong skorzystał ze sposob-
ności, by zaznajomić się ze swoimi ludźmi. Okazał się odrobinę pompatyczny, bardzo
skrupulatny i nieco niepewny siebie. Mówiąc krótko, dotknęła go zwyczajowa nie-
pewność człowieka znajdującego się w nowej dlań roli.
Bragi zwrócił się do Haakena:
— Myślę, że mógłbym go polubić.
Haaken wzruszył ramionami; było mu to całkowicie obojętne. Ale Reskird zagroził,
że powyrywa kapralowi nogi z dupy, ponieważ sam uważał, że to Bragi powinien za-
chować stanowisko dowódcy drużyny. Bragi zaś odrzekł: — Zrób to, a skręcę ci kark.
Sanguinet powrócił na plac musztry; siedział na koniu, towarzyszył mu Trubacik i po-
zostali młodsi oficerowi, którzy dowodzili kompanią w trakcie szkolenia. Mieli nowe
pasy i pagony znamionujące ich awans. Sanguinet został promowany na porucznika.
— Równać szereg! — wrzasnął sierżant Trubacik. — Ruszamy. — I w ciągu pięciu
minut, podczas których tarcza słońca ledwie uniosła się ponad horyzont, marsz się
rozpoczął.
* * *
Był bardziej wykańczający niźli którakolwiek wspinaczka podczas szkolenia. Od
świtu do zmierzchu, każdego dnia po czterdzieści, pięćdziesiąt mil; żywili się suszo-
nym mięsem, suszonymi owocami i pieczonym ziarnem, pili tylko wodę, od czasu do
czasu uzupełniali dietę owocami, które kupowali w przydrożnych farmach. Kradzież
czegokolwiek była surowo zakazana, wyjąwszy na łapu-capu urządzane polowania w
lasach. Żołnierze Gildii nie plądrowali nawet po to, by wyżywić samych siebie. Zo-
stali nauczeni, by uważać się za dżentelmenów, stojących ponad zdziczeniem, jakiego
potrafili się dopuszczać żołnierze armii narodowych.
Smokbójca skarżył się. Obyczaje rządzące na północy były dokładnie odwrotne.
Mijał dzień za dniem. Mila umykała za milą. Szli na południe, cały czas na południe,
do coraz cieplejszych krajów. Gonili kompanię weteranów, ale dogonić jej nie mogli.
Oddział kawalerii przyłączył się do nich na południowym wschodzie od Hellin Da-
imiel. Wzniecany przez nich kurz zatykał płuca, drapał w gardle i zasychał na spęka-
nych ustach.
— Nie podoba mi się to — narzekał Haaken, kiedy dotarli do rozdroża i skręcili na
wschód. — Tam przecież nic nie ma.
Smokbójca zrewanżował mu się natychmiast:
— Mnie natomiast nie podoba się, że pozbawiono nas przepustki po promocji.
Miałem swoje plany.
— Mówiłeś to już setki razy. Jeśli nie znasz innej piosenki, nie śpiewaj wcale.
— Nadrobimy to sobie — obiecał Bragi. — Po zwycięstwie, kiedy dla wszystkich bę-
dziemy bohaterami. — Zaśmiał się, ale bez wesołości. Tego ranka Sanguinet przy-
dzielił drużynę Birdsonga do formacji stojących w pierwszym szeregu frontu.
Sanguinet śmiał się, kiedy ich o tym informował, wyjaśniając równocześnie:
— Jesteście dobrzy, panowie, ciężko pracujecie, i to jest właśnie wasza nagroda.
Takim to sposobem Bragi nauczył się rzeczy podstawowej: im więcej człowiek robi i
im lepiej mu to wychodzi, tym więcej od niego wymagają. Nagrody i premie poja-
wiały się albo dużo później, albo stanowiły tylko marchewkę, którą nęcono starego
muła, gdy przychodziło mu do głowy, że jest wykorzystywany.
Bragi nie był tchórzem. Niewielu rzeczy tak naprawdę się obawiał. Ale nie odziedzi-
czył po ojcu żądzy walki. Wcale nie miał ochoty stać w pierwszym szeregu, który za-
zwyczaj musiał wytrzymać główny ciężar bitwy.
— Popatrz na jaśniejszą stronę całej sytuacji — powiedział Reskird. — Możemy
sobie leniuchować na warcie, gdy inni chłopcy kopią rowy i rozbijają obóz.
— Ba! Iskierka nadziei. — Bragi był wielkim leniem, jednak w tym akurat przypadku
nie uważał, by uwolnienie od męczącej harówki stanowiło dostateczną rekompensatę.
Birdsong obserwował ich spod oka, ruszał wąsikami. Bragi obnażył zęby i warknął.
Birdsong zaśmiał się:
— Wiesz, jak powiadają: żołnierz, który narzeka, to szczęśliwy żołnierz.
— Wobec tego Reskird jest najszczęśliwszym głupcem na ziemi — warknął Haaken.
— Jak wieprz zanurzony aż po szyję w pomyjach.
Birdsong zachichotał.
— Od każdej reguły są wyjątki.
— Dokąd my właściwie idziemy, panie kapralu? — zapytał Bragi.
— Jeszcze mi nie powiedzieli. Ale zmierzamy na wschód. A na wschodzie nie ma już
nic prócz fortów stojących nad Sahel.
— Sahel? Co to jest?
— Zewnętrzny kraniec Hammad al Nakir, czyli Pustyni Śmierci.
— Och, brzmi świetnie.
— Spodoba wam się. Najbardziej przeklęta przez bogów kraina, jaką kiedykolwiek
zobaczycie. — Na chwilę oczy zaszły mu mgłą.
— Był pan tam?
— Byłem pod Wadi el Kuf z generałem. Wtedy szliśmy tą samą marszrutą.
Bragi wymienił z bratem spojrzenia.
— Ha! — wykrzyknął Reskird zdjęty niespodziewanym entuzjazmem. Zaczął coś
trajkotać o zwycięstwie Hawkwinda.
Bragi i Haaken słuchali opowieści innych weteranów tej bitwy. Nie miało to nic
wspólnego z majówką, którą sobie Reskird wyobrażał. Haaken zaproponował więc
Smokbójcy niełatwą akrobację autoerotyczną.
Dogonili tamtą kompanię piechoty na dzień przed osiągnięciem punktu koncentracji,
w ufortyfikowanym mieście Kasr el Helal. Wieczorem weterani śmiali się przy ogni-
skach; zrobili wszystko, żeby było ich trudno dogonić.
Hawkwind wraz z pozostałą częścią swego regimentu czekał już w Kasr el Helal. Go-
towych do drogi było również kilka karawan, mających nadzieję prześlizgnąć się do
Hammad al Nakir pod ochroną skrzydeł regimentu oraz dwustu rojalistycznych żoł-
nierzy, wysłanych w charakterze przewodników dla żołnierzy Gildii. W oczach Bra-
giego i Haakena ludzie pustyni zdawali się niewiarygodnie dziwni.
Hawkwind dał im dzień odpoczynku w Kasr el Helal. Potem podjęli wyczerpujący
marsz. Bragi wkrótce zrozumiał, po co wydano im dodatkową parę obuwia. Plotki
głosiły, że mają do pokonania osiemset mil do jakiegoś miejsca zwanego Wschodnią
Fortecą. Prawdziwa odległość okazała się wprawdzie niewiele większa niż pięćset,
ale i tego było dosyć.
Początkowo tempo marszu było dosyć wolne, mieli bowiem do pokonania dzikie,
nagie wzgórza Sahel. Jeźdźcy pustyni wysforowali się daleko naprzód. Kolumna ma-
szerowała w pogotowiu bojowym. Prymitywni, rdzenni mieszkańcy tych terenów byli
fanatycznymi zwolennikami wroga, kogoś o imieniu El Murid, jednak nigdy nie wy-
dali im bitwy. Żołnierze Gildii ani razu ich nie widzieli. Nie spotykali żadnych tubyl-
ców podczas pierwszych dwudziestu siedmiu dni przeprawy przez pustynię.
Podczas marszu Hawkwind prowadził nieustające szkolenie. Ciężkie tabory, które na-
byli w Kasr el Helal, znacznie zwalniały ich tempo, jednak zawodowi dekownicy,
których wiozły, kucharze i robotnicy czynili życie wojskowe znacznie łatwiejszym do
zniesienia. Hawkwind jednak starał się ich zniechęcać, obawiając się rozluźnienia
dyscypliny. W taborach panował porządek, który w porównaniu z dyscypliną w sze-
regach żołnierzy Gildii zdawał się stanowić czysty chaos.
Młodzieńcy z pomocy dzień po dniu wpatrywali się w pustkowie.
— Nigdy do niego nie przywyknę — powiedział Bragi.
Haaken zgodził się.
— Mnie to przeraża. Czuję się tak, jakbym zaraz miał spaść za krawędź świata, czy
coś w tym stylu.
Bragi próbował znaleźć jaśniejszą stronę sytuacji.
— Jeśli ktoś będzie chciał nas zaatakować, zobaczymy, gdy będzie się zbliżał.
Tylko częściowo miał rację. Dwudziestego siódmego dnia od wymarszu z Kasr el
Helal Reskird nagle krzyknął:
— Haaken, wypłata!
— Co?
— Awangarda wraca — wskazał Smokbójca. Tubylczy zwiadowcy mknęli w stronę
kolumny niczym liście niesione podmuchem marcowego wiatru. — To oznacza
walkę.
Bragi znacząco popatrzył na Haakena.
— Wyruchałeś go na miesięczny żołd, co? — Godzinę wcześniej rozeszła się wieść,
że przed zmrokiem powinni dostrzec miejsce przeznaczenia. Haaken zaczął się prze-
chwalać, jak to udało mu się nabrać Reskirda, by się założył, że zanim przybędą na
miejsce, coś się wydarzy.
Haaken zaproponował, żeby obaj oddali się seksualnie niewykonalnym czynnościom.
Narzekał:
— Ci Niezwyciężeni nie powinni przecież być tak blisko zamku.
— Są między nami a Fortecą — powiedział Reskird. — Będziemy musieli się prze-
bić. Zapłać mi od razu, Haaken. Jeśli zginiesz, mogę mieć problemy z odzyskaniem
pieniędzy.
— Czy nie możesz się choć na chwilę zamknąć? Kłapiesz dziobem jak wrona.
— Naprawdę, słowa leją się z ciebie jak woda — przyznał Bragi.
Jeźdźcy — nieodróżnialni od ich zwiadowców — zajęli pozycję na szczycie
wzniesienia przed nimi. Wkrótce już Bragi i jego towarzysze truchtem biegli na swoje
miejsca w szyku, który stanowił szeroki, ale płytki front ciężkiej piechoty z tubylczą
kawalerią na flankach. Między piechurami stali rozproszeni łucznicy. Ciężkozbrojna
jazda, wciąż jeszcze zajęta wdziewaniem zbroi i przygotowywaniem rumaków, tło-
czyła się za centrum formacji. Dekownicy stworzyli krąg wozów z tyłu, tworząc pro-
wizoryczny fort, do którego w razie czego można się będzie wycofać.
Birdsong dokonał przeglądu oddziału.
— Dobrze wyglądacie, chłopaki — powiedział. — To wasz pierwszy bój. Pokażcie
porucznikowi, że potraficie sobie poradzić. — Sanguinet upierał się, że nie potrafiliby
nawet spuścić batów starej babie. — Tarcze w górę. Włócznie w pogotowiu. Trzeci
szereg, odsuńcie się trochę z waszymi oszczepami.
Bragi obserwował grzbiet wzgórza i martwił się. To nie był sposób walki odpowiedni
dla mężczyzny...
Jeźdźcy ruszyli ze wzgórza. Pomknęli w stronę żołnierzy Gildii przy wtórze jedno-
stajnego grzmotu końskich kopyt. Bragi przykucnął za swoją tarczą i czekał na rozkaz
osadzenia włóczni w ziemi. Niektórzy z towarzyszy zdawali się wahać, niepewni, czy
utrzymają się przy takiej nawałnicy.
Jeźdźcy rozdzielili się i pomknęli ku flankom. Strzały z krótkich łuków zazgrzytały
na tarczach, naprzeciw nim poleciała salwa z dłuższych łuków Gildii. Bragi nie do-
strzegł żadnych strat po swojej stronie. Strzała wbiła się w jego tarczę. Ćwierć cala
ostrej stali wystawało z drugiej strony. Drugie drzewce odbiło się od czubka jego
hełmu, wywołując zaskoczone przekleństwo gdzieś za jego plecami. Skulił się jeszcze
bardziej.
Ziemia bezustannie drżała. Kurz przesłaniał wzrok. Urągający im jeźdźcy przemykali
w odległości trzydziestu jardów.
Nie potrafił pohamować ciekawości. Wystawił głowę, by zerknąć ponad krawędzią
tarczy.
Strzała trafiła go prosto w czoło, poczuł ból uderzenia przez żelazo hełmu. Aż usiadł
pod wpływem ciosu, wypuścił z rąk tarczę. Kolejna strzała wleciała przez szczelinę w
murze tarcz, wbiła się w wewnętrzną stronę prawego uda.
— Cholera — mruknął, nie czując jeszcze bólu. — Cal wyżej i...
Reskird i Haaken przesunęli tarcze, zwężając szczelinę, póki człowiek z drugiego sze-
regu nie zajął pozycji Bragiego. Czyjeś ręce pochwyciły Ragnarsona, odciągnęły do
tyłu. Już po chwili przeklinał u stóp łuczników. Jeden z nich krzyknął:
— Wracaj do wozów, chłopcze.
Nie zdołał przebyć jeszcze nawet połowy drogi, kiedy potyczka dobiegła końca.
Wróg spróbował zaatakować flanki. Sprzymierzeni tubylcy odparli go. Zagrzmiały
trąby. Hawkwind poprowadził ciężką konnicę przez luki w szeregach piechoty,
sformował ją do szarży. Wróg uciekł, znikając za grzbietem wzgórza równie szybko,
jak się pojawił. Pamiętał dobrze Wadi el Kuf i nie miał najmniejszej ochoty na ko-
lejną potyczkę z ludźmi w żelazie.
Chociaż w oczach Bragiego ich pozbawiony dyscypliny atak wyglądał jak niekoń-
cząca się nawałnica, jeźdźców nie było więcej niż pięciuset. Wobec przewagi li-
czebnej bardziej zdyscyplinowanego wroga nie mieli ochoty na przedłużanie starcia.
Nawet w takiej sytuacji jednak zostawili kilkunastu poległych towarzyszy, których
ciała leżały przed frontem regimentu. Bragi był jedną z czterech ofiar po stronie Gil-
dii.
Dekownicy pobiegli, by podrzynać gardła i łupić. Żołnierze Gildii trwali w gotowości
bojowej, a tymczasem ich tubylczy sprzymierzeńcy wyruszyli na zwiady.
Bragi rozsiadł się, opierając plecami o koło wozu i przeklinając głupotę, przez którą
odniósł ranę. Wszystko, co miał robić, to trzymać głowę schowaną, dokładnie tak jak
go uczono.
— Niektórzy ludzie zrobią wszystko, żeby tylko nie musieć maszerować.
Uniósł wzrok, zaciskając wargi. Rana bolała już bardzo.
Sanguinet przykląkł obok niego.
— Może zainteresuje cię, że jako pierwszy zostałeś ranny. Niech popatrzę. — Wy-
szczerzył zęby. — Mało brakowało, co? Ale nie wygląda tak źle. — Ścisnął ramię
Bragiego. — Każda rzecz, której próbowaliśmy was nauczyć, ma określony sens.
Mam nadzieję, że dzisiaj nauczyłeś się czegoś. Zapłaciłeś niską cenę — uśmiechnął
się. — Przyślę lekarza. Trzeba będzie to zszyć. Przez resztę drogi pojedziesz na wo-
zie z prowiantem.
— Będę musiał pracować przy kuchni? Panie poruczniku?
— Gdzieś musisz nabrać wagi.
— Wobec tego pomaszeruję. Zostanę po prostu z moim oddziałem.
— Zrobisz, co ci się każę, synu. Lenistwo nie jest dostatecznie dobrą wymówką dla
utraty nogi.
— Panie poruczniku...
— Słyszałeś rozkazy, Ragnarson. Nie dodawaj do jednej głupoty kolejnej. — Dzisiaj
Sanguinet mówił jak żołnierz Gildii do konfratra, nie jak instruktor musztry strofujący
rekruta.
Birdsong zluzował Haakena oraz Reskirda i pozwolił im odwiedzić Ragnarsona po-
południem tego dnia, gdy regiment rozpoczął długą wspinaczkę po zboczu wiodącym
do Wschodniej Fortecy. Zdjęli go z platformy wozu z prowiantem, aby mógł popa-
trzeć na zamek.
— Bogowie, jest ogromny — powiedział.
— Nazywają go Wschodnią Fortecą — poinformował go Reskird. — Stoi tak od ja-
kichś ośmiuset lat, czy coś koło tego, a oni z czasem go rozbudowywali.
Bragi rozejrzał się dookoła. Jak ludzie Hammad al Nakir potrafili przetrwać na takim
pustkowiu?
Zamek wystawił na przywitanie swój garnizon. Szeregi milczących mężczyzn,
ciemnookich, ciemnoskórych, często o jastrzębich nosach, patrzyły na nich bez wy-
razu. Bragi czuł ich rezerwę. To byli starzy, zniszczeni weterani. Ze wszystkich sił
starał się nie utykać.
Jeśli żadnym innym sposobem nie może wywrzeć na nich wrażenia, powinni przy-
najmniej zauważyć jego wzrost. Był sześć cali wyższy i pięćdziesiąt funtów cięższy
od najpotężniejszego z nich.
Nigdzie nie było widać kobiet, a i dzieci też bardzo mało.
— Tak ma wyglądać powitanie, przybywającej na ratunek Gildii, o jakim mówią sta-
rzy wyjadacze? — mruknął. — Gdzie kwiaty? Gdzie wiwaty? Gdzie chętne damy?
Haaken, chyba mi się tu nie spodoba. Podczas pogrzebów widywałem weselszych
ludzi.
Haaken zagrabił ramiona, chrząknął coś na znak zgody.
Kolumna przeszła przez bramę zamku i weszła do warowni sprawiającej równie
spartańskie wrażenie jak jej obrońcy. Wszystko w środku wydawało się wyschnięte
na kość i zakurzone, dominowały wszelkie odcienie brązów. Martwe odcienie brą-
zów. Kompanie wchodziły jedna za drugą na wielki plac musztry, odprowadzane
twardym wzrokiem przez grupę ludzi obserwujących wszystko z wewnętrznych mu-
rów obronnych.
— To ci chłopcy musieli nas wynająć — osądził Bragi. Przyjrzał im się uważniej. Nie
różnili się niczym od swoich ludzi. Dla niego było to co najmniej dziwne.
Reskird wymruczał:
— Wszystko, co Haaken jest mi winien, oddałbym za dwie rzeczy: widok drzewa i
uśmiech na ich paskudnych twarzach.
Ludzie stojący na murze obronnym zeszli na dół i przyłączyli się do Hawkwinda.
Czas mijał. Bragi żałował, że nie mogą załatwić tego szybciej. Po przeprawie przez
pustynię pragnął tylko galona piwa i miejsca, w którym mógłby usiąść.
Wreszcie coś zaczęło się dziać. Ludzie odprowadzili ich konie. Front kompanii
przemaszerował podwójną kolumną przez bramę wewnętrznej fortecy. Bragi znowu
przyjrzał się warowni, nachmurzył czoło; mało prawdopodobne by były tu jakieś wy-
godne koszary.
Jedna za drugą, przednie kompanie odmaszerowywały. Wreszcie nadeszła kolej na re-
krutów. Szczupły młodzieniec podszedł do Sanguineta i krótko o czymś rozmawiali.
Porucznik odwrócił się i zaczął krzyczeć. Kompania odmaszerowała.
Kwatery były gorsze, ni źli Bragi podejrzewał. Dwustu ludzi musiało tłoczyć się na
przestrzeni przeznaczonej najwyżej dla siedemdziesięciu. Po rozłożeniu sienników
chyba tylko wąż mógłby wślizgnąć się między nich. Próbował nie myśleć o po-
twornych konsekwencjach alarmu ogłoszonego po zachodzie słońca.
Nawet oficerowie i podoficerowie musieli tłoczyć się w tej zatłoczonej klatce. Nie
było miejsca na całość ekwipunku, zostawili go więc na zewnątrz. Narzekania i prze-
kleństwa po jakimś czasie ucichły. Reskird mruczał jeszcze, że nie ma nawet miejsca
na zaczerpnięcie oddechu do przekleństwa. Ich młody przewodnik powiedział:
— Chciałbym was przeprosić w imieniu ojca za te kwatery. Dotarliście wcześniej, niż
oczekiwaliśmy, w chwili, gdy wielu naszych wojowników jest nieobecnych, ponie-
waż walczą z Adeptem. Otrzymacie lepsze kwatery, gdy tylko zostaną odpowiednio
wyposażone. Niektórzy już jutro będą mogli się przenieść. Wasz dowódca właśnie
omawia z moim ojcem grafik służby. Żołnierze, którzy otrzymają posterunki daleko
stąd, zostaną przeniesieni właściwie natychmiast. — Mówił po itaskiańsku z noso-
wym akcentem, jednak jego wymowa była znacznie czystsza niż w przypadku Bra-
giego czy jego brata.
Spojrzenia młodzieńca i Bragiego spotkały się. Obaj chłopcy patrzyli na siebie przez
moment zaskoczeni, jakby dostrzegli coś zupełnie nieoczekiwanego. Po chwili obaj
spojrzeli w bok, Bragi pokręcił głową, jakby próbował rozjaśnić myśli.
— O co chodzi? — dopytywał się Haaken.
— Nie mam pojęcia. To tak jakbym zobaczył... Naprawdę nie mam pojęcia. — I rze-
czywiście nie miał. A jednak stało się coś takiego, że był teraz pewien, iż ten
szczupły, ciemnoskóry, dziwny młodzieniec odegra istotną rolę w jego życiu.
Haaken nie dawał za wygraną. W jego oczach było więcej życia niż przez wszystkie
ostatnie miesiące.
— Masz ten dziwny wyraz twarzy, Bragi. O co chodzi?
— Jaki wyraz?
— Taki sam, jaki miała matka, gdy zajmowała się Widzeniem.
Bragi parsknął, chcąc w ten sposób dać do zrozumienia, że nic sobie nie robi z rzeko-
mej umiejętności matki widzenia przyszłości.
— Gdyby była zdolna do Widzenia, nie byłoby nas tutaj, Haaken.
— Dlaczego nie? Mogła wiedzieć. Nie powiedziałaby nic, gdyby nic nie można było
zrobić. Prawdaż?
— To są wszystko bzdury. Zwyczajnie udawała, żeby zastraszyć ludzi, aby postępo-
wali tak, jak chciała. Ona udawała, Haaken.
— Kto komu wmawia bzdury? Powinieneś lepiej wiedzieć.
— Możecie się uspokoić, Ragnarsonowie? — krzyknął Sanguinet. — Albo przy-
najmniej mówcie po itaskiańsku, żeby reszta wiedziała, o co chodzi.
Bragi zaczerwienił się. Zerknął na porucznika, umknął wzrokiem przed wymizero-
waną twarzą tamtego. Jego spojrzenie spoczęło znowu na młodym łączniku. I znowu
poczuł nagły dreszcz, tamten najwyraźniej czuł to samo. Teraz właśnie dochodził do
siebie. Ciekawe. Może jednak w jego żyłach mimo wszystko krążyła krew matki.
Młodzieniec powiedział:
— Jestem Haroun bin Yousif. Mój ojciec jest walim el Aswad. Wy nazwalibyście go
księciem. Podczas waszego pobytu, o ile nie wezwą mnie inne obowiązki, będę towa-
rzyszył waszej kompanii jako tłumacz i posłaniec. Czy jest na to jakieś itaskiańskie
słowo? — zapytał na stronie Sanguineta.
Porucznik wzruszył ramionami. Itaskiański również nie był jego rodzimym językiem.
— Oficer łącznikowy — zgłosił się sierżant Trubacik.
— Tak. Teraz sobie przypominam. Oficer łącznikowy. Jeśli będziecie mieli problemy
wymagające porozumienia się z moimi ludźmi, udajcie się do mnie, zwłaszcza w
kwestiach spornych. Pochodzimy z bardzo różnych kultur. Przypuszczalnie moi lu-
dzie wydają się wam równie dziwni jak wy im. Ale musimy stać ramię przy ramieniu
przeciwko wspólnemu wrogowi, którym jest Adept...
— Tra la la — mruknął Reskird, trochę zbyt głośno. — Trzy razy „hip, hip, hurra”.
Dlaczego on nam nie powie, co takiego osobliwego jest w tym facecie, El Muridzie?
Głosem ociekającym wręcz słodyczą lakoniczny kapral Birdsong powiedział:
— To będą cztery godziny dodatkowej służby, Smokbójca. A może chcesz jeszcze
więcej?
Reskird zmełł w ustach przekleństwo i więcej się nie odzywał.
Haroun tymczasem ciągnął dalej:
— Ja i mój nauczyciel, Megelin Radetic, którego przedstawię wam później, jesteśmy
tu jedynymi osobami mówiącymi po itaskiańsku. Jeżeli będziecie naprawdę roz-
paczliwie chcieli coś przekazać, a potraficie mówić po daimieliańsku, spróbujcie. Ale
mówcie powoli i zachowajcie cierpliwość.
Haaken uniósł dłoń.
— Tutaj. Gdzie możemy znaleźć coś do picia?
— Jest cysterna. — Haroun odwrócił się do Sanguineta, który cichym głosem wy-
jaśnił prawdziwą treść pytania. Wyglądał na skonsternowanego. Potem powiedział:
— Picie napojów alkoholowych jest zabronione. Nasza religia na to nie pozwala.
Podniosły się gniewne szmery.
— Jasna cholera — ktoś krzyknął. — Co to jest za zadupie? Żadnych kobiet. Żadnego
alkoholu. Gorąco i brudno... Piekło. I za to mamy ryzykować nasze życia?
Młodzieniec wyglądał na zbitego z tropu. Odwrócił się do Sanguineta, szukając u
niego pomocy. Bragi szturchnął pod żebra Haakena, który znajdował się w zasięgu
ręki od skarżącego najgłośniej. Haaken schwycił tamtego za ramię i ścisnął. Protesty
zamarły.
Sierżant Trubacik zawołał:
— Jeżeli będziecie mieli jakieś problemy, zgłoście się do mnie albo do Harouna. Spo-
kojnie. Rozkwaterujcie się. Porucznik sugeruje, żebyście trochę tu pochodzili, aby za-
poznać się z terenem. Jutro otrzymacie przydział obowiązków. To wszystko.
— Możesz być pewny, że sobie pochodzę — mruczał Reskird. — Tu jest tak ciasno,
że mógłbym dostać dreszczy, gdyby było miejsce na to, aby się trząść.
— No. Ja też — powiedział Bragi. — Chodź, Haaken. Złapmy tego Harouna. Chcę z
nim pogadać. — Ale wydostanie się z pomieszczeń koszarowych zabrało im dziesięć
minut i młodzieńca już nigdzie nie mogli znaleźć. Tak więc poszli na mury obronne,
by przyjrzeć się nagiej krainie, i przez cały czas nie potrafili przestać się zastanawiać,
dlaczego ktoś w ogóle może chcieć o nią walczyć.
Haaken, nieświadomie proroczo, zauważył:
— Ja bym walczył o to, żeby się z niej wydostać.
— Tam jest, na dole — powiedział Bragi, dostrzegając Harouna. — Idziemy.
Ale znowu stracili go z oczu. I takim sposobem zaczęli swoją pierwszą pracę jako
żołnierze Gildii.
Rozdział dziesiąty
Potyczka przy Słonym Jeziorze
[top]
El Murid do późna był na nogach, omawiając kwestie wojny na wybrzeżu. Jego obo-
lałe członki nie skłaniały do wczesnego wstawania z łóżka.
— O co chodzi? — warknął na upartego niewolnika. — Lepiej, żeby to było coś waż-
nego, albo... Dobrze, gadaj już!
Tamtemu odebrało głos. Po Wadi el Kuf temperament Adepta stał się jeszcze bardziej
choleryczny.
— Panie... — I od razu przeszedł do rzeczy, mówiąc tak szybko, że niemalże nie
można go było zrozumieć: — Panie, Mowaffak Hali nalega na spotkanie z tobą. Wła-
śnie wrócił z patrolu. Nie można się go pozbyć.
El Murid jęknął i nachmurzył czoło.
— Hali? Hali? — Nie potrafił połączyć twarzy z imieniem.
— Mowaffak Hali, panie. Starszy Hali. Niezwyciężony. — Niewolnik spojrzał na
niego osobliwym wzrokiem, jakby dziwiąc się, że może nie pamiętać człowieka tak
ważnego jak jego gość.
— W porządku. Wprowadź go. A jeśli znowu chodzi o jakąś drobną sprzeczkę mię-
dzy regularnymi wojskami a Niezwyciężonymi, obu was ukrzyżuję. — Skinął dłonią
na drugiego niewolnika. — Ubranie.
Jeszcze się przyodziewał, kiedy Niezwyciężony wszedł do środka, z nastroszonymi
brwiami, niczym czoło burzowego frontu. El Murid teraz już sobie go przypominał.
Jeden z jego faworytów wśród Niezwyciężonych. Jeden z jego najlepszych ludzi.
Jeden z najbardziej wiernych. Oraz, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, jeden z
najwyższych braci w kulcie Harish.
— Mowaffak, bracie mój. To prawdziwa przyjemność znowu cię zobaczyć.
Hali zatrzymał się w odległości kilku kroków.
— Przyjmij moje przeprosiny, panie. Nie przeszkadzałbym ci, gdyby nie wydarzyła
się katastrofa.
Wargi El Murida rozciągnęły się w ledwie widocznym uśmiechu i natychmiast popę-
kały, tak były wyschnięte.
— Katastrofa? Co znowu?
— Plotki okazały się prawdziwe. Aboud znowu wynajął Hawkwinda.
El Murid poczuł, jak żołądek skręca mu się w ciasny supeł. Ze wszystkich sił starał
się, by na jego twarzy nie znać było strachu. Stłukli go jak najnędzniejszego kundla
pod Wadi el Kuf. Przepełnili jego duszę przerażeniem. Nie potrafił o tym myśleć, nie
kuląc się wewnętrznie.
— Hawkwinda? — wyskrzeczał.
— Widziałem ich na własne oczy, panie. Prowadziłem Czwartą przez szczelinę mię-
dzy el Aswad a Wielkim Ergiem. Moi zwiadowcy donieśli o obecności licznego od-
działu wroga. Poprowadziłem do ataku jeden batalion i wydałem im krótką potyczkę.
Odpędzili nas, jak się odgania muchy.
El Murid przełknął z wysiłkiem ślinę. Wspomnienia Wadi el Kuf napłynęły mu do
głowy, rojne, bezładne, chaotyczne. Po prostu nie potrafił jasno myśleć.
Hali zrozumiał jego milczenie jako zachętę do dalszych wyjaśnień.
— Było ich tysiąc, panie, włączywszy wiele kopii ciężkiej kawalerii oraz wielkie ta-
bory. Przyszli tu na długą kampanię. Patrole śledziły ich, póki nie weszli do el
Aswad, ale niewiele więcej zdołały się dowiedzieć. Kolumnę osłaniał najlepszy od-
dział lekkiej kawalerii Abouda. Ufam, że nasi agenci we Wschodniej Fortecy będą w
stanie dostarczyć dokładniejszych informacji.
El Murid zwyczajnie nie potrafił przejść do porządku nad tymi wieściami. W końcu
wyskrzeczał:
— To naprawdę był Hawkwind? Jesteś zupełnie pewien?
— Byłem pod Wadi el Kuf, panie. Nie zapomniałem, jak wyglądają jego proporce.
— Ani ja, Mowaffak. Ani ja. — Wstrząs powoli mijał. — Więc tak. Aboud jest dosta-
tecznie przerażony, żeby najmować obcych. Dlaczego, Mowaffak? Ponieważ Bicz
Boży miał śmiałość bronić Hammad al Nakir przed throyańskimi drapieżcami?
— Sądzę, że nie o to chodzi, panie. Sądzę, że król chce zemsty. — W tonie głosu Ha-
liego znać było napięcie. Najwyraźniej usiłował dać mu coś do zrozumienia.
— Aboud ma szczególne powody, aby nam źle życzyć! Oprócz pragnienia przedłu-
żenia swej mrocznej dynastii?
— O to właśnie chodzi, panie. Nie będzie już żadnej dynastii. Skoro książę Farid nie
żyje, jedynym spadkobiercą został Ahmed. I nasi przyjaciele, i rojaliści traktują jego
kandydaturę jak kiepski żart.
— Farid nie żyje? Kiedy to się stało?
— Dawno temu, panie. Sam Karim podjął się tego zadania.
— Nasi ludzie go zamordowali? Karim? To znaczy, że wysłał go Bicz Boży? — Na-
wet słowo na ten temat nie dotarło do jego uszu. Dlaczego trzymali w tajemnicy te
niemiłe wieści? — Co jeszcze Nassef robi? O czym jeszcze nie wiem?
— On niszczy Quesani, panie. Głównie wykorzystując Niezwyciężonych. Ale być
może uznał zamach na Farida za zbyt poważne zadanie, by powierzyć je komukol-
wiek prócz swego osobistego asasyna.
El Murid odwrócił się od tamtego, zarówno po to, by ukryć swój gniew na Nassefa,
jak i niesmak wobec wyraźnych prób uprawiania polityki przez Haliego. Niezwycię-
żeni mieli w pogardzie Nassefa. Byli przekonani, że nie jest takim samym bandytą, za
którego mieli go rojaliści.
— Bicz Boży przebywa gdzieś w pobliżu Throyes. Jest zbyt zajęty, aby go tym kło-
potać.
— To jest zadanie dla Niezwyciężonych, panie.
— Czy mamy tak wielu wolnych ludzi, Mowaffak? Niezależnie od tego, jak i bardzo
nienawidzę waliego, jego klęska nie znajduje się na pierwszym miejscu wśród naglą-
cych spraw.
— Panie...
— Twoje bractwo musi wziąć w tym udział, Mowaffak. El Nadim jest w dolinie.
Przyślij go do mnie.
— Jak rozkażesz, panie. — Ton głosu Haliego był kwaśny. Już chciał zaprotestować
przeciwko obciążaniu jednego z zauszników Nassefa tak odpowiedzialnym zadaniem,
ale po zastanowieniu skłonił się tylko i wyszedł.
El Murid zmęczony powstał. Na jego drodze pojawił się służący, wyciągając już dłoń
w niemej propozycji pomocy. Adept odesłał go gestem. Wiedział już, że nigdy cał-
kiem nie dojdzie do siebie. Wadi el Kuf uczyniło zeń przedwcześnie starca.
Poczuł ukłucie gniewu. Yousif! Hawkwind! Ukradli mu młodość. Minione lata nie
stępiły ostrza jego gniewu. Zniszczy ich. Ci dwaj znajdowali się teraz w jednym miej-
scu, jak dwa jaja w jednym gnieździe. Był cierpliwy i doczekał się Pańskiej łaski.
Teraz orzeł sfrunie z niebios i pochwyci swą ofiarę. Jeden druzgoczący cios. Jedno
śmiałe uderzenie i pustynia będzie wolna. Tym razem nie będzie żadnych wątpliwości
odnośnie el Aswad. Mniejsza już o wojnę z Throyes.
Poczuł ukłucie bólu w nodze. Kostka nigdy nie wygoiła się do końca. Zamachał rę-
koma, odzyskując równowagę, ale to tylko zrodziło nowy ból w złamanym niegdyś
ramieniu. Jęknął. Dlaczego kości nie chciały się zrastać? Dlaczego nie przestawały
boleć?
Sługa pochwycił go, nim zdążył upaść, próbował zaprowadzić do tronu.
— Nie — powiedział. — Zabierz mnie do mojej żony. Niech el Nadim tam do mnie
przyjdzie.
Meryem przejęła go z rąk pomocnika, zaprowadziła na wielką poduszkę i pomogła się
położyć.
— Znowu twoje kontuzje?
Przytulił ją do siebie, nie puszczał przez długą chwilę.
— Tak.
— Znowu się złościłeś, nieprawdaż? Twój stan się pogarsza, kiedy się złościsz.
— Znasz mnie zbyt dobrze, kobieto.
— O co tym razem poszło?
— O nic. O wszystko. Spory między Niezwyciężonymi i regularną armią. Nassef
znowu realizuje jakieś własne plany. Aboud wysłał najemników, aby wzmocnić el
Aswad.
— Nie.
— Tak. Tysiąc żołnierzy. Pod dowództwem Hawkwinda.
— Tego?
— Spod Wadi el Kuf. Tak. Niektórzy powiadają, że jest najbardziej błyskotliwym
taktykiem naszej epoki.
— A więc grozi nam niebezpieczeństwo?
— Oczywiście! — warknął. — Czy możesz sobie wyobrazić, że Yousif, dysponując
taką bronią, nie użyje jej? — Trząsł się cały, bał się. Korzeniem jego gniewu był
strach. Potrzebował wsparcia, potrzebował pomocy w przegnaniu trapiących go wąt-
pliwości. — Gdzie są dzieci? Chcę się zobaczyć z dziećmi.
Gdy przyszedł el Nadim, odzyskał już nieco spokoju.
Generał był człowiekiem wyglądającym zupełnie przeciętnie. Podobnie jak w przy-
padku innych zauszników Nassefa, pochodzenie miał podejrzane. Niezwyciężeni po-
wiadali, że zaczynał jako kieszonkowiec, a potem zajął się bardziej ponurymi rze-
czami. Dla Adepta stanowił zagadkę. Bynajmniej nie cieszył się sławą wojskowego
geniusza, jak inni najbliżsi towarzysze Nassefa, nadto, jeśli wierzyć skąpym rapor-
tom, prawdziwie wierzył. Jednak Nassef uważał go za swego faworyta, powierzając
stanowiska wymagające w mniejszym stopniu posługiwania się wyobraźnią, a raczej
skrupulatnego wypełniania rozkazów.
— Wzywałeś mnie, panie?
— Siadaj — Adept przyglądał się swemu gościowi. — Mam dla ciebie zadanie.
— Panie?
— Słyszałeś wieści? O tym, że król posłał najemników do el Aswad?
— Krążą różne plotki, panie. Powiadają, że Hawkwind nimi dowodzi.
— To prawda — El Murid skrzywił się, porażony nagłym ukłuciem bólu. — Tysiąc
najemników i Hawkwind. Pewien jestem, że zdajesz sobie sprawę z zagrożenia.
El Nadim skinął głową.
— To jest korzystny moment dla waliego, panie, zwłaszcza, że Bicza Bożego nie ma
pod ręką, gdyż walczy z przeklętymi Throyanami.
— Chcę pobić Yousifa jego własną bronią. Ruszyć w pole i stawić mu czoła.
— Panie? Obawiam się, że...
— Znam te argumenty. Medytowałem nad nimi, odkąd nadeszły wieści. Powiedz mi
jedno. Jak wielką siłę jesteśmy w stanie wystawić, jeśli odwołamy wszystkie nasze
patrole, pozbawimy Sebil el Selib jego garnizonu, zaciągniemy niewyszkolonego re-
kruta, uzbroimy niewolników chcących walczyć w zamian za wolność i dodamy
wszystko, co ty posiadasz?
— Trzy tysiące. Może cztery. W większości piechotę. Bez koni mają niewielkie
szansę w starciu z piechotą Gildii.
— Może. A ilu mamy konnych weteranów?
— Nie więcej niż jedną trzecią, panie. A w garnizonach służą zasadniczo starzy męż-
czyźni.
— Tak. Bicz Boży nalegał, by mu oddać najlepszych obrońców Sebil el Selib. Idź,
zwołaj zwiadowców i harcowników. Zobacz, ilu ludzi możesz uzbroić.
— Nalegasz jednak, panie?
— Wcale nie. Upieram się tylko przy sprawdzeniu możliwości. Nie musimy podej-
mować decyzji, póki nie okaże się, jaką siłą dysponujemy. Idź już.
— Jak rozkażesz, panie.
Meryem przyłączyła się doń, gdy tylko el Nadim wyszedł.
— Czy to mądre? — zapytała. — Ostatnim razem, gdy odwołałeś jego rozkazy...
— Nie zamierzam odwoływać niczyich rozkazów. Być może raczej dać im coś do ro-
boty. Zaproponować jakieś sugestie. Ale jeśli w swej mądrości przewidywać będą
katastrofę, ustąpię.
— Chcesz upokorzyć Yousifa i Hawkwinda w taki sposób, jak oni upokorzyli ciebie,
nieprawdaż?
Zaskoczyła go. Ta kobieta miała chyba nadnaturalne moce psychiczne. Sięgnęła w
głąb jego serca i dotknęła ukrytej prawdy, której sam nie dopuszczał do siebie.
— Znasz mnie zbyt dobrze.
Meryem uśmiechnęła się, otoczyła go ramionami, wsparła brodę na jego piersiach.
— Jak mogłoby być inaczej? Dorastaliśmy razem.
El Murid uśmiechnął się.
— Tak chciałbym czasem odpocząć od mojej pracy.
— Póki zło nie odpoczywa, my również nie możemy. Powiedziane przez Adepta z
okazji powrotu z pola największej katastrofy. Nie ustępuj teraz.
* * *
El Nadim zbliżył się do Malachitowego Tronu. Skłonił się, zerknął na Niezwyciężo-
nych towarzyszących Adeptowi. Jego twarz pozostała bez wyrazu.
— Zgromadziłem wszystkich dostępnych ludzi, panie.
— Jak wielu?
— Trzydzieści osiem setek. Gdybyśmy poczekali na przybycie załóg garnizonów naj-
bliższych miast wybrzeża, które wezwałem, oznaczałoby to kolejne dwa tysiące. Jed-
nak zanim tu dotrą, będzie już za późno. Wali nie będzie czekał, aż ukończymy przy-
gotowania. Wkrótce wykorzysta swoją nową siłę.
El Murid zerknął na Mowaffaka Haliego. Hali skinął głową. Nie potrafił znaleźć żad-
nego słabego punktu w przygotowaniach el Nadima. A Mowaffak był mistrzem w
znajdowaniu cudzych błędów.
El Nadim przetrzymał tę chwilę, nawet nie mrugnąwszy okiem, niczym nie dając po
sobie poznać, że zdaje sobie sprawę, iż każdy jego ruch jest dokładnie obserwowany.
— Co z moją sugestią? — zapytał El Murid.
— Uważam, że nie ma żadnych przeciwwskazań, panie — El Nadim nie potrafił
ukryć zaskoczenia, że jego mistrz dostrzegł sposobność wojskową przeoczoną przez
swych kapitanów.
Hali rzekł:
— Pozostaje jednak kwestia, jak szybko wali może wyruszyć, panie.
— Co z ludźmi? Kopaliśmy głęboko i wydobyliśmy męty z dna. Nadają się do walki?
El Nadim wzruszył ramionami.
— To się okaże dopiero w bitwie. Jednak obawiam się, że odpowiedź jest zasadniczo
przecząca.
— Mowaffak?
— Wiele wymagasz. Mają wiarę, ale brak im wiary we własne siły. Tylko szybki,
jednoznaczny sukces na początku utrzyma ich razem.
El Murid powstał z tronu, pokuśtykał do kaplicy, w której spoczywał jego anielski
amulet. Ujął go obiema dłońmi, uniósł ponad głowę. Klejnot wypełnił blaskiem kom-
natę.
— Tym razem, panowie, uderzy w nich pięść niebios. Nie będzie drugiego Wadi el
Kuf.
Widział powątpiewanie na ich twarzach. Widział, że są niezadowoleni. Ani el Nadim,
ani Hali nie chcieli brać go ze sobą. Obawiali się, że będzie w większym stopniu cię-
żarem niż pomocą. Ale nie byli też świadkami dramatu w oazie el Habib. Dla nich
amulet stanowił bardziej symbol niż rzeczywistość, w ich oczach nie dowiódł jeszcze
swej skuteczności.
— Nie będzie żadnego Wadi el Kuf — oznajmił. — A ja nie będę ciężarem. Nigdy
nie zakwestionuję waszych rozkazów i nie będę się wtrącał w działania. Będę tylko
jeszcze jednym żołnierzem. Kolejną bronią.
— Jak zechcesz, panie — odparł el Nadim bez śladu entuzjazmu.
— Czy powinniśmy spróbować? — zapytał El Murid.
Odpowiedział znowu el Nadim:
— Albo stawimy im czoła tutaj, albo tam, panie. Tam będziemy mieli przewagę wy-
nikającą z zaskoczenia.
— A więc koniec z gadaniem i bierzmy się do roboty.
* * *
Kraina ta stanowiła kompletną dzicz. Dotknięcie chaosu pozostawiło po sobie
wzgórza zasłane niebezpiecznym rumowiskiem głazów. El Nadim zatrzymał się na
wschodnim krańcu białej równiny będącej jedynym wspomnieniem po starodawnym
słonym jeziorze. Droga do Sebil el Selib wiła się wokół jej południowej flanki. Ge-
nerał rozkazał rozbić obóz.
Sam pojechał naprzód w towarzystwie Adepta, Haliego i straży osobistej El Murida,
aby obejrzeć solną płaszczyznę. Po jakimś czasie zauważył:
— Miałeś rację, panie. To dobre miejsce na stawienie im czoła. El Murid zsiadł z
konia. Przykucnął, poślinił palec, nabrał soli, posmakował.
— Tak, jak sądziłem. Nie wydobywa się jej, ponieważ to zła sól. Jest w niej trucizna.
— Na moment nawiedziły go dziecięce wspomnienia, napłynęły niepowstrzymanym
nurtem. Zdusił je w sobie. Syn kupca solnego był kimś zupełnie innym, po prostu
kimś, z kim przyszło mu dzielić wspomnienia.
Rozejrzał się wokół. Wzgórza nie były tak wysokie jak w jego wyobraźni, za to bar-
dziej nagie. A patelnia wyglądała aż nadto korzystnie z punktu widzenia zachodniej
kawalerii. Wypowiedział głośno swe wątpliwości.
— Miejmy nadzieję, że będą w stanie zobaczyć tylko to, co jest widoczne, panie —
odparł el Nadim. — Sami się pokonają. — Hali, zmieszany, nic chciał jednak sformu-
łować nękających go pytań. El Nadim najwyraźniej nie oświecił go. El Murid podej-
rzewał, że z rozmysłem wyraża się tak niejasno. Kiedy kurz osiądzie, Niezwyciężeni
nie będą mogli już twierdzić, iż wszystkie zwycięstwa są wyłącznie ich zasługą.
Oddział jechał na zachód. Przy przeciwległym krańcu dna jeziora el Nadim rozkazał
Haliemu:
— Wybierz pięciuset Niezwyciężonych i ukryj po zmroku między tymi skałami.
Jedźcie przeciwległym stokiem, żeby nie zostawiać śladów. Weźcie racje wody na
pięć dni. Nie wychodźcie z ukrycia, póki piechota Gildii nie zbliży się do moich po-
zycji.
— A jeśli tego nie zrobi? — dopytywał się Hali.
— Wówczas i tak zwycięstwo mamy zagwarantowane. Będą musieli albo się wy-
cofać, albo przedrzeć. Nie posiadają zapasu wody, żeby móc nas przeczekać. W każ-
dym razie upokorzymy ich.
El Murid gryzł się. Jeśli to się nie uda, cała wina spadnie na niego. Jeśli mu się po-
wiedzie, el Nadim zbierze owoce zwycięstwa. To nie było w porządku. Uśmiechnął
się zmęczonym uśmiechem. Stawał się równie niegodziwy jak jego wyznawcy.
Hali zauważył:
— Nasi zwiadowcy donoszą, że wyruszyli, panie. Nie będziemy długo czekać.
— Bardzo dobrze. — Sprawdził wysokość słońca na niebie. — Czas na modlitwę, pa-
nowie.
Hawkwind i wali dotarli na zachodni kraniec solnej patelni następnego popołudnia.
Konnica Niezwyciężonych zablokowała im drogę i wadziła się z jeźdźcami Yousifa,
póki rojaliści nie zdołali rozbić obozu.
W obozie nastroje były dobre; siły waliego były liczniejsze i znacznie lepiej przygo-
towane do walki. Wystawiono tylko posterunki, konieczne by zniechęcić tamtych do
przypuszczenia nocnego ataku.
El Murid nie widział potyczek. El Nadim przydzielił mu mały oddział rozlokowany
na zachód od wojsk Haliego, w miejscu, gdzie droga nad jezioro wiła się między stro-
mymi wzgórzami. Adept podejrzewał, że generał po prostu chciał usunąć go z drogi,
mimo iż jego kompania stanowiła samą śmietankę Niezwyciężonych.
W ogóle nie spał tej nocy. Nie potrafił zapomnieć Wadi el Kuf — a ta operacja, cho-
ciaż zamierzona na znacznie mniejszą skalę, mogła mieć jeszcze groźniejsze reper-
kusje. Sebil el Selib będzie całkowicie bezbronne, póki oddziały nie powrócą z wy-
brzeża. Nie wytrzyma najsłabszego nawet szturmu. Był przerażony; postawił zbyt
wiele na jedną kartę, ale było już za późno, by się wycofać.
Modlił się często i żarliwie, błagając Pana o pomoc w najbardziej rozpaczliwej godzi-
nie.
* * *
El Nadim poderwał swych ludzi przed świtem. Przemówił do nich namiętnie w cza-
sie, gdy jedli zimne śniadanie, głosząc, że cała przyszłość ruchu zależy od ich od-
wagi. Potem uformował szyk piechoty w poprzek krańca patelni, kawalerię rozloko-
wując na skrzydłach. Niewolni ochotnicy stanęli przed frontem jego pierwszych sze-
regów, ci, dla których nie starczyło broni, mieli w rękach łopaty. Jego armia stała na
stanowiskach, gdy wzeszło słońce. Za ich plecami zerwała się lekka poranna bryza.
Zwołał naradę oficerów.
— Niech ludzie trzymają się swych sztandarów — rozkazał. — Dawajcie dobry przy-
kład. Jeśli Pan zechce nas tego dnia powołać do siebie, umrzyjmy, stawiając czoła na-
szym wrogom.
Podobne słowa skierował do żołnierzy, tylko teraz podkreślił, że trzeba zabić każdego
oficera, który zapomni, co to odwaga. Dowódcom kawalerii zaś rzekł:
— Wiatr się zrywa. Zaczynamy.
Parę chwil później jeźdźcy zaczęli krążyć w tę i z powrotem przed frontem piechoty.
Wiejący na zachód wiatr niósł tumany alkalicznego pyłu. W oddali zagrzmiały trąby i
rogi. Wróg formował szyki. El Nadim uśmiechnął się — wali rzucał mu wyzwanie.
Poślinił palec, zbadał wiatr. Nie tak silny, na jaki miał nadzieję. Pył nie będzie się
przenosił tak dobrze, jakby chciał.
— Trąby — warknął. — Zmuście ich, by się pospieszyli.
Odezwały się fanfary. Kawalerzyści puścili konie truchtem, wzbijając jeszcze więcej
solnego pyłu. El Nadim odwrócił się. Słońce zaraz wyłoni się znad niskiego, odle-
głego wzgórza i będzie świecić wrogom prosto w oczy. Przyjrzał się tym oddziałom,
które wali przeznaczył do szturmu. Piechota Gildii w centrum, lekka konnica na
skrzydłach i z tylu oraz ciężka kawaleria formująca się do pierwszej szarży, która po-
winna strzaskać linie frontu. Znowu dobrze. Robili rzecz oczywistą, dokładnie tak,
jak tego chciał.
Wiatr nie przybierał na sile.
— Trąby. Niech się pośpieszą. Łącznicy. Chcę, by niewolni ochotnicy zaczęli kopać.
Ochotnicy przy pomocy łopat wyrzucali drobną, przesyconą solą ziemię w górę, po-
większając ilość pyłu wiszącego w powietrzu.
Niech pooddychają tym trochę, myślał el Nadim. Niech poczują drapanie w gardłach i
niech łzawią im oczy. Niech niczego nie pragną tak bardzo, jak uciec stąd i ugasić
pragnienie. Zerknął za siebie. Słońce wzeszło ponad wzgórzem. Niech podejdą bliżej
i spojrzą w jego jarzącą się tarczę. Niech nadejdą ludzie w żelazie, myślał, na pół
oślepieni w szarży...
— Nadchodzą, generale — oznajmił adiutant.
Odezwały się dalekie trąby. Pył skłębił się w powietrzu, gdy ruszyła pierwsza szarża.
— Odwołać — rozkazał el Nadim. — Niech sami pogrzebią swoją piechotę.
Zagrzmiały jego trąby. Kawaleria uciekła na skrzydła. Niewolni ochotnicy wycofali
się poza linię frontu, przechodząc na pozycje odwodów.
Wróg się zbliżał, zbroje lśniły poprzez tumany pyłu, śmiało łopotały proporce.
— Jesteś wielki, Hawkwind — mruknął el Nadim. — Ale nawet ty możesz przecenić
własne siły.
Czuł, jak mocno bije mu serce. Wszystko szło dokładnie tak, jak tego chciał. Ale czy
to wystarczy?
Lekka jazda waliego szła za ciężką kawalerią, gotowa wpaść na rozproszoną, przera-
żoną piechotę, którą powinna rozbić szarża Hawkwinda.
Obie fale jazdy przeszły w galop.
I kiedy znajdowały się w dwóch trzecich drogi przez dno jeziora, wpadły w pułapkę
el Nadima, której pomysł podsunął mu syn solarza.
Nie wykonały jej ludzkie ręce, zastawiła ją sama natura. W miejscu, gdzie jezioro kie-
dyś było najgłębsze, pod skorupą soli i skalnego śmiecia, skrywała się warstwa wody.
Rzadko bywała głębsza niż dwie stopy, jednak ta głębokość okazała się wystarcza-
jąca.
Bojowe rumaki, które już trochę niepewnie biegły po pylistym dnie jeziora, dotarły
do wody, zdruzgotały warstwę soli. Impet ataku załamał się. Wiele koni przewróciło
się lub strąciło jeźdźców. Lekka konnica Yousifa wpadła na nich z tyłu, powiększając
zamieszanie.
El Nadim dał sygnał do ataku. Jego ludzie zalali miotające się oddziały gradem poci-
sków. Wybrani weterani pognali naprzód podcinać ścięgna koniom i dorzynać
jeźdźców. Jeźdźcy el Nadima krążyli wokół i atakowali ludzi Yousifa z flank.
Atak wroga załamał się. Jeźdźcy el Nadima ścigali ich aż na pozycje tamtych, zabija-
jąc wielu. A potem wycofali się na swoje miejsce, na flankach piechoty, wyjąc zwy-
cięsko.
— Nie śpiewajcie jeszcze — mruknął generał. — Najgorsze dopiero nadejdzie.
Historycy uznają, że bitwa skończyła się remisem; ilość ofiar po obu stronach była
mniej więcej równa. Ale żołnierze Gildii zostali odparci i okazało się, że nie potrafią
wyprowadzić następnej zmasowanej szarży.
El Nadim odstąpił od solanki.
— Woda dla wszystkich — rozkazał. — Dla koni również. Oficerowie niech ustawią
prosto te sztandary. Chcę, by każdy człowiek był na właściwym miejscu. Dbajcie o
oszczepy. Nie-wolni ochotnicy znowu naprzód z łopatami. — Wiatr stawał się coraz
silniejszy. Słońce zmieniało dno jeziora w lśniące zwierciadło, nad którym drżało roz-
grzane powietrze. Wątpił, by wróg potrafił go choćby dostrzec.
— Chodź, Yousif — mruknął el Nadim. — Nie ociągaj się. Wali zdecydował się na
atak, nim pył i upał zupełnie ogłupią jego ludzi. Piechota Gildii ruszyła naprzód.
— Teraz zobaczymy. — El Nadim przesunął się na krawędź solanki. Kiedy wróg zna-
lazł się w zasięgu rzutu, kazał cisnąć oszczepy. Żołnierze Gildii zasłonili się tarczami
i niewiele ucierpieli. Ale oszczepy wpadły do wody, w której następnie pływały, kale-
cząc im stopy. Front Gildii stawał się coraz bardziej poszarpany.
Niewolni ochotnicy ciskali kamienie z proc nad głowami swoich towarzyszy, jeszcze
bardziej osłabiając morale wroga.
— Teraz, Hali — mruknął el Nadim. — Teraz nadszedł twój czas.
I w oddali spośród skał wykipiała biel i spłynęła na obóz wroga, jego konie i odwody.
Niezwyciężeni znaleźli się w obliczu przewagi liczebnej, działali jednak z zaskocze-
nia. Rozpędzili większość koni i zabili setki nie przygotowanych wojowników, zanim
Yousif odparł wreszcie atak i zmusił do powrotu do ich kryjówki w skałach.
El Nadim był zadowolony. Realizacja planu była doskonała i wciąż jeszcze pozosta-
wał w odwodzie wariant z atakiem na tyły.
Ale teraz żołnierze Gildii wychodzili już z solanki. Jego ludzie gotowi byli w każdej
chwili do ucieczki. Galopował wzdłuż tylnych szeregów, krzycząc:
— Trzymać się! Pragnienie jest naszym sprzymierzeńcem.
Szeregi zwarły się z sobą. Jego ludzie cofnęli się o krok, potem stanęli. Tylko garstce
zabrakło odwagi. Większość płazami szabli zapędził z powrotem do szeregów.
Żołnierze Gildii walczyli bezwzględnie jak zawsze. Gdyby nie upał, słońce świecące
im w oczy, gorzki pył i pragnienie, nie byłoby żadnej walki.
Żołnierze Gildii, którzy musieli pokonać najgłębszą wodę, nie byli tak skuteczni jak
zazwyczaj; stracili spójność muru tarcz, nie potrafili sformować szyku. El Nadim po-
galopował do swych niewolnych ochotników. Rzucił połowę z nich na ten odcinek
frontu.
A tam w powietrzu fruwały oszczepy i kamienie. Żołnierze el Nadima parli naprzód
samą masą swego ciężaru. Szereg Gildii wygiął się. El Nadim dał znak kawalerii.
Większość walczyła z ludźmi waliego, którzy wciąż potykali się z Niezwyciężonymi
Haliego. Garstka ominęła szeregi Gildii, by nękać odwody Hawkwinda i jego ostatnią
regularną kompanię.
Powoli, powoli w szeregu najemników utworzyła się szczelina. El Nadim zakrzyknął
z radości, zebrał resztę swych odwodów i skierował je w wyłom.
* * *
El Murid próbował śledzić losy bitwy ze swego wzniesienia. Niewiele potrafił do-
strzec przez chmury pyłu i drżące od upału fale powietrza. Niemniej czuł, że
wszystko idzie dobrze. Zebrał swych oficerów i powiedział im, co mają robić. Zaczęli
rozmieszczać ludzi.
* * *
Żołnierze Gildii walczyli tak jak zawsze, równie wspaniali w porażce jak w zwycię-
stwie. El Nadim nie potrafił ich zmusić do odwrotu. Ale zapędził ich aż do obozu, a
potem oderwał się, chcąc dać odpocząć ludziom i napoić konie.
Zwycięzcy śmiali się i gratulowali sobie nawzajem, chociaż byli zupełnie wyczerpani.
Pobili Hawkwinda! El Nadim wycofał ich na pierwotne pozycje i próbował sprowo-
kować wroga do kolejnej próby. Hawkwind i wali wybrali jednak odwrót. Jedna kom-
pania Gildii odpierała ataki Haliego, podczas gdy główne siły ruszyły, kierując się na
zachód.
O zmierzchu do El Murida podszedł jakiś człowiek.
— Nadciągają, panie. El Nadim ich odparł.
— Pan jest wielki. — Adept nie potrafił stłumić uśmiechu. — Dobrze. Powiedz
wszystkim.
W ciemnościach słychać było stukanie kopyt i butów. Adept ukląkł, by się pomodlić,
i wtedy poczuł w ustach kwaśny smak rozczarowania. Mała jednostka przeszła pod
nim. Awangarda, pomyślał. Musiał zaczekać na główne siły...
Wreszcie czas nadszedł. Przez długą minutę czuł paraliżujący go strach. Nie potrafił
odpędzić od siebie wspomnień tej lisiej jamy... Tylko nie to. Nigdy więcej. Nawet dla
Pana...
Poderwał się na nogi i wrzasnął.
— Jest tylko jeden Bóg i on jest naszym Panem! — A potem: — Przybądź do mnie, o
Aniele Pański!
Jego amulet rozbłysnął, oświetlając stok. Machnął ramieniem w dół. Błyskawica ude-
rzyła w ściany wąwozu, głazy poleciały na wszystkie strony niczym zabawki w rę-
kach rozzłoszczonego dziecka, ziemia zadrżała, zatrzęsła się, zakołysała. Przeciw-
legły stok zaprotestował jękiem, potem zawalił się.
Rumor kamiennej lawiny zagłuszył krzyki w dole.
Kiedy wszystko ucichło, El Murid rozkazał Niezwyciężonym zejść i dobić rannych.
Potem usiadł na kamieniu i zapłakał, uwalniając cały strach, który nękał go od lat.
Rozdział jedenasty
Uderza grom
[top]
Chodź, Reskird. Przez ciebie zwalniamy.
Haroun przechylił głowę. To był ten, na którego mówili Bragi. Młodzieńcy z północy
kłócili się przez cały czas, zwłaszcza od czasu, gdy ich oddział załamał się na linii
frontu. Człowiek imieniem Reskird odniósł ranę. Przyjaciele rugali go bezlitośnie,
równocześnie pomagając iść.
Szczęk broni w miejscu, gdzie powinna znajdować się ariergarda, nasilił się. Ludzie
Adepta zupełnie oszaleli ciesząc się sukcesem. Żałował, że nie może cofnąć się na tył
i wykorzystać swoich umiejętności shaghuna, ale ojciec nalegał, by pozostał z przy-
dzielonym mu oddziałem Gildii.
Te wieczne spory między ludźmi północy zaczynały działać mu na nerwy. Zsiadł z
konia.
— Wsadźcie go na mojego wierzchowca. Nie będziecie musieli go nieść.
Ten, na którego mówili Haaken, zaczął narzekać:
— Głupiec pewnie nigdy nie nauczył się jeździć konno. Siedziałeś kiedyś na koniu,
Reskird?
Odpowiedź Smokbójcy była przepełniona irytacją.
— Wiem, gdzie koń ma dupę, kiedy już ją...
Jaskrawe światło rozbłysło na stoku od strony południa. Jakiś człowiek wywrzeszczał
słowa, których Haroun nie usłyszał. Potem uderzył grom.
Głazy z grzmotem obsunęły się na kolumnę. Konie zakwiczały, przysiadły na zadach,
wpadły w popłoch. Ludzie coś krzyczeli. Zamieszanie szybko zmieniło się w panikę.
Haroun odzyskał panowanie nad sobą. Stanął twarzą ku światłu, zaczął mamrotać za-
klęcie...
Kamień wielkości pięści trafił go w pierś. Poczuł, że nie może zaczerpnąć powietrza.
Usłyszał trzask pękających żeber. Ogarnęła go czerwona mgła bólu, pochwyciły czy-
jeś dłonie, powstrzymały upadek, uniosły. Jęknął raz, a potem była już tylko
ciemność.
* * *
Srebrzysty sierp księżyca wisiał nisko na zachodzie. Haroun nie widział nic więcej, a
i księżycowa poświata docierała doń jakby przez taflę mętnej wody...
— Dochodzi do siebie. — To był głos jednego z ludzi północy. Z całych sił próbował
skupić wzrok, przekrzywił głowę. Bracia kucali obok niego. Ramię Haakena wisiało
na temblaku. Cały pokryty był zaschłą krwią. Dochodząc powoli do siebie, potrafił
już dostrzec inne sylwetki, ludzi siedzących w milczeniu, czekających.
— Co się stało?
Odpowiedział Bragi:
— Jakiś czarownik spuścił na nas górę.
— Wiem. Co się stało potem?
— Wsadziliśmy cię na konia i ruszyliśmy na czarownika, dokładnie w tej samej
chwili, gdy jego ludzie nas zaatakowali. Przebiliśmy się i potem dogoniliśmy gene-
rała. Wciąż jeszcze pokazują się nowi ludzie. Twój ojciec szuka tych, którzy się zgu-
bili.
— Jak bardzo jest źle?
Najemnik wzruszył ramionami. Wciąż nie bardzo potrafił otrząsnąć się z szoku. Jeśli
już o tym mowa, wszyscy wokół nich wydawali się trochę ogłupiali, wyciszeni. A
więc musiało być bardzo źle. Poważna porażka, która zdławiła wszelkie nadzieje
wzbudzone nadejściem żołnierzy Gildii.
Haroun próbował się podnieść. Haaken zmusił go, by leżał nieruchomo.
— Masz pęknięte żebra — warknął. — Podziurawisz sobie płuca.
— Ale mój ojciec...
— Olej go — zaproponował Bragi.
Haaken zaś dodał:
— Jak dotąd twój stary dawał sobie radę bez ciebie.
Haroun dalej próbował się podnieść. Poczuł ból przeszywający mu klatkę piersiową.
Leżenie bez ruchu było jedynym sposobem na pozbycie się go.
— Znacznie lepiej — powiedział Bragi.
— Przebiliście się? Przez Niezwyciężonych? — Niejasno przypominał sobie szczęk
broni i sylwetki mężczyzn w bieli.
— Nie są tacy ostrzy, kiedy nie siedzą na koniach — powiedział Haaken. — Śpij.
Podniecanie się na dobre ci nie wyjdzie.
Wbrew samemu sobie Haroun skorzystał z tej rady. Ciało nie pozostawiło mu wy-
boru.
Kiedy się obudził, Yousif stał nad nim. Ramię ojca przykrywał gruby opatrunek.
Ubranie miał postrzępione i pokryte krwią. Fuad też tam był, z pozoru wyszedł z
opresji bez szwanku, ale Haroun nie przyglądał mu się bliżej. Jego ojciec, zmęczony,
przepytywał żołnierzy Gildii przy pomocy Megelina Radetica. Wyglądał tak staro!
Wycieńczony. Pełen bezbrzeżnej rozpaczy.
Haroun próbował wyskrzeczeć:
— Megelin — ciesząc się równocześnie, że los uznał za stosowne oszczędzić starego.
Jego śmierć stanowiłaby przypieczętowanie katastrofy.
Ojciec ukląkł i ujął go za rękę, gestem tak pełnym uczucia, na jaki tylko mężczyzna
mógł sobie pozwolić. Potem obowiązki odciągnęły go gdzie indziej. Megelin został,
usiadł ze skrzyżowanymi nogami, mówił coś cicho. Haroun rozumiał mniej niż po-
łowę tego, co docierało do jego uszu. Stary uczony rozprawiał chyba o siłach ekono-
micznych działających w jednym z zachodnich królestw i najwyraźniej z całkowitym
rozmysłem ignorował obecne kłopoty. Znowu ogarnął go sen.
Kiedy następnym razem się obudził, słońce już wzeszło. Leżał na kołyszących się no-
szach. Wokół siebie nie dostrzegał nikogo, kto nie byłby ranny. Najemnicy, jego
zbawcy, gdzieś zniknęli.
Megelin pojawił się, najwyraźniej ściągnięty jakimś sygnałem od niosących.
— Gdzie są wszyscy, Megelin?
Radetic odparł:
— Ci, którzy byli zdolni do walki, próbują opóźniać pościg.
— Są blisko?
— Bardzo. Czują krew. Chcą z nami skończyć.
Ale sir Tury Hawkwind w porażce okazał się znacznie doskonalszym żołnierzem niźli
sir Tury Hawkwind w triumfie. Pokonana kolumna bezpiecznie dotarła do el Aswad.
Lekarze nastawili i usztywnili żebra Harouna. Niemalże od razu, wbrew ich radom,
próbował wstawać i chodzić, na ślepo starając się rozpoznać przerażające rozmiary
porażki. Stracili dwie trzecie sił. Większość ludzi została pogrzebana pod zboczem
góry i zginęła podczas ataku, który nastąpił po obsunięciu skał.
— Ale to już historia — poinformował go ojciec. — Teraz wróg jest już u bram, a my
nie mamy dość ludzi, by obsadzić mury.
Okazało się to prawdą. El Nadim wiódł swój pościg do samych bram, a chociaż nie
miał dość ludzi, by przedsięwziąć prawdziwe oblężenie, rozpoczął już prace przygo-
towawcze. Wzniósł ufortyfikowany obóz i zaczął budować machiny, jego ludzie ko-
pali rów i wznosili barykadę skroś drogi. Wyglądało to jak pierwszy krok do otocze-
nia całego zamku fosą.
— O co im chodzi? — Haroun zapytał Megelina. — Trzy tysiące ludzi nie są w stanie
zdobyć el Aswad.
Radetic był w ponurym nastroju.
— Zapominasz o czymś. Dla prawdziwie wierzącego nic nie jest niemożliwe.
— Ale jak tego dokonają?
— Przypomnij sobie nocny atak.
— Czarownik zwalił na nas górę. Ale przecież El Murid nienawidzi czarów.
— Prawda. Ale w jego legendzie spotykamy się z jednym przypadkiem demonstracji
czarów; nastąpiło to wkrótce po tym, jak wydostał się z pustyni.
— Amulet, który rzekomo otrzymał od anioła? Sądziłem, że to wszystko zostało zmy-
ślone.
— Zdarzyło się naprawdę. Najwyraźniej postanowił użyć go znowu. Przypuszczam,
że jego następnym celem będą mury obronne.
— El Murid tam jest?
— Jest.
— Wobec tego ojciec powinien poprowadzić wycieczkę. Gdyby udało się go zabić...
— Nic nie sprawiłoby im większej przyjemności, niż gdybyśmy spróbowali.
— Ale...
— Omawiałem całą sprawę z twoim ojcem i generałem Hawkwindem. Postanowili
spisać el Aswad na straty. Niech zniszczą mury. Amulet będzie bezużyteczny w
walce na krótki dystans.
Harounowi nie podobała się ta strategia. Zbyt wiele w niej zależało od tego, czy wróg
zrobi to, czego się odeń oczekuje, zbyt wiele od tego, czy nie otrzyma posiłków. Ale
nie protestował dłużej. Wpadł na pewien pomysł i nie chciał wzbudzać podejrzeń Me-
gelina.
— Pytałeś ojca o tych żołnierzy Gildii?
— Wspomniałem o tym. Zrobi coś w tej sprawie, gdy tylko znajdzie czas.
Haroun był zadowolony. Bragi i Haaken uratowali mu życie. Zasłużyli sobie na na-
grodę.
— Dziękuję.
— Skończyłeś już te ćwiczenia z geometrii? — Radetic nie znał miłosierdzia. Nie
było mowy o przerwie w nauce, nawet na okres rekonwalescencji.
— Byłem zajęty...
— Zajęty symulowaniem. Wracaj do swych kwater i nie wychodź z nich bez rozwią-
zań, których będziesz w stanie dowieść.
* * *
— To ten stary facet — powiedział Haaken. Bragi odwrócił się i obserwował Mege-
lina Radetica wędrującego po blankach. Radetic zatrzymywał się, by porozmawiać z
każdym żołnierzem.
— Przypomina ci trochę dziadka?
— Nie spuszczaj oka z tych głupców — powiedział Haaken. — W przeciwnym razie
Sanguinet pożre cię żywcem.
Nikt nie rozwodził się szczególnie nad porażką, jaką kompania rekrutów poniosła w
bitwie. Nikt nie otrzymał żadnych dodatkowych obowiązków, nikomu nie wyzna-
czono żadnej kary. Plotka głosiła, że Hawkwind uważał, iż rekruci poradzili sobie zu-
pełnie dobrze, biorąc pod uwagę trudny teren i skoncentrowany opór, z którym przy-
szło im się zmierzyć.
Weterani jednak patrzyli na sprawę inaczej. To była plama na reputacji ich generała.
Setki towarzyszy poległo. Nie obchodziła ich słona woda sięgająca do uda, ani to, że
rekruci musieli wziąć na siebie główną siłę uderzenia armii El Murida. Widzieli wo-
kół siebie więcej ocalałych rekrutów niźli członków innej dowolnej kompanii i nie
podobało im się to.
Radetic dotarł wreszcie do młodzieńców. Zatrzymał się między nimi, oparł na blan-
kach. Poniżej ludzie el Nadima pracowali wytrwale.
— Pewni siebie niczym mrówki, nieprawdaż?
— Może mają powody — mruknął Haaken.
Bragi nie odpowiedział. Nie miał pojęcia, co sądzić o starym. Radetic najwyraźniej
był tu kimś ważnym, jednak rzadko dawał to do zrozumienia. Zapytał w końcu:
— Jak tam Haroun?
— Dochodzi do siebie. Wali przesyła pozdrowienia. Podziękuje wam osobiście, gdy
tylko znajdzie wolną chwilę.
— W porządku.
— Ile entuzjazmu! On jest szczodrym człowiekiem a Haroun jego ukochanym synem.
— Jedyna rzecz, która mogłaby mnie napełnić entuzjazmem, to możliwość wydosta-
nia się stąd.
Radetic odpowiedział tylko pełnym namysłu:
— Hmm?
— Gorąco, sucho, a wokół tylko nie kończące się mile niczego.
— Całe moje dziedzictwo za porządne drzewo. Czasami sam się tak czuję — Radetic
poklepał Bragiego po ramieniu. — Tęsknota za domem, chłopcze?
Bragi już chciał się obruszyć — ale potem jednym tchem wyrzucił z siebie całą ich
historię. Radetic wydawał się zaciekawiony i zachęcał go do dalszego opowiadania,
kiedy przerywał.
Naprawdę tęsknił za domem. Mimo iż ze wszystkich sił udawał, że jest inaczej, był
nadal tylko chłopcem, któremu kazano odgrywać rolę mężczyzny. Tęsknił za swym
ludem.
Bragi powiedział też, co myśli o porażce. Radetic znowu poklepał go po ramieniu.
— Nie ma powodu do wstydu. Generał był zaskoczony, że tak dobrze daliście sobie
radę. Jeśli kogoś można winić, to tylko jego i waliego. Zachowali się zbyt arogancko,
a cenę zapłaciliście wy, żołnierze. Lepiej będzie, jak już pójdę dalej.
Bragi nie potrafił pojąć, co zrobił z nim stary uczony, ale poczuł się lepiej. A i Ha-
aken nawet w połowie nie wyglądał tak ponuro.
Kilka chwil później pojawił się sierżant Trubacik.
— Porucznik chce cię widzieć, Ragnarson. Rusz się natychmiast.
— Ale...
— Idź.
Bragi poszedł. Przez całą drogę trząsł się jakby z zimna, choć dzień był upalny. Teraz
się zacznie, myślał. Teraz trzeba będzie się zmierzyć z konsekwencjami.
Kwatera Sanguineta mieściła się w magazynku za stajniami. Ciemne, zatęchłe po-
mieszczenie, kiepsko oświetlone pojedynczą latarnią. Bragi zapukał w futrynę.
— Ragnarson, panie poruczniku.
— Wejdź. Zamknij drzwi.
Bragi zrobił, jak mu powiedziano, żałując, że nie jest w tej chwili gdzie indziej. Mógł
sobie wmawiać, że nie ma znaczenia, co ci ludzie sobie o nim pomyślą, ponieważ on
sam wiedział, że zrobił wszystko, na co było go stać, jednak dalej miało to znaczenie.
Ogromne znaczenie.
Sanguinet patrzył na niego w milczeniu przez piętnaście sekund. Potem:
— Birdsong umarł tego ranka.
— Przykro mi, panie poruczniku.
— I mnie też. To był dobry człowiek. Niewiele wyobraźni, ale potrafił utrzymać dru-
żynę w kupie.
— Tak jest.
— Przygotowuję raport. Byłeś tam. Powiedz mi, jak to się stało.
— Brodziliśmy w tej słonej wodzie. Dostał kamieniem w łokieć, upuścił tarczę. Za-
nim zdążył ją podnieść, oszczep trafił go tuż przy krawędzi napierśnika. Wszedł pod
ręką i przebił płuco, jak sądzę.
— Przejąłeś komendę?
— Tak jest. Chłopcy przywykli, że mówię im, co mają robić, jeszcze na szkoleniu.
— Miałeś tylko jednego rannego?
— Smokbójcę, panie poruczniku. — Reskird podniecił się, złamał szyk, aby dopaść
tego jednego wroga, którego sobie upatrzył, i zapłacił słoną cenę braku dyscypliny.
— Kapral Stone dowodził drużyną na twojej flance. Powiedział, że nie oddaliście
pola.
— Próbowałem... Próbowaliśmy, panie poruczniku. Ale nie byliśmy w stanie się
utrzymać, kiedy wszyscy inni się cofali.
— Nie. Nie mogliście. W porządku, Ragnarson. Być może masz zadatki na dowódcę.
Mam zamiar włączyć do raportu propozycję awansu dla ciebie. Półtora żołdu, licząc
od dnia, gdy Birdsong został ranny.
— Panie poruczniku? — Wydawało mu się, że czegoś nie zrozumiał.
— Obejmujesz dowództwo. Trwała promocja. Przedstawiona do aprobaty generała.
Wracaj do swoich ludzi, kapralu.
Przez pół minuty Bragi stał tam, oszołomiony, chcąc coś powiedzieć, zaprotestować.
Nie tego przecież oczekiwał.
— Powiedziałem, że możesz odejść, Ragnarson.
— Tak jest. — Wypadł na zewnątrz, wrócił do swych ludzi.
— Gratuluję — powiedział Trubacik i odszedł.
— O co chodzi? — zapytał Haaken.
Bragi próbował wyjaśnić, ale sam nic z tego nie rozumiał. Po prostu nie uważał się za
godnego.
* * *
Każdego popołudnia el Nadim ustawiał swoich ludzi w szyku, wyrażając w ten spo-
sób gotowość do bitwy. Każdego kolejnego popołudnia obrońcy el Aswad nie odpo-
wiadali na wyzwanie. Tego dnia nie inaczej wszystko się zaczęło. El Nadim podszedł
na odległość strzału z łuku. Posłał heroldów, by domagali się poddania el Aswad.
Wali odesłał ich z niczym.
Zazwyczaj w takiej sytuacji oblegający wycofywali się kilkaset jardów. Kiedy pewni
byli braku reakcji, podejmowali znów swoje prace.
Tym razem było inaczej. El Nadim nie wycofał się. On i Adept wystąpili naprzód.
Adept uniósł pięść ku niebu. Amulet zalśnił blaskiem, póki nie wydawało się, że to
tylko cień człowieka stoi w samym sercu oślepiającego ognia.
Uderzył grom. Dziesięć tysięcy głazów leżących na nagiej ziemi poderwało się i ru-
nęło na Wschodnią Fortecę. Błyskawica uderzyła znowu, smagając fort strzegący po-
dejścia i mury obronne łączące go z główną fortecą. Obrońcy zalali tamtych gradem
strzał, jednak żadna nie trafiła w cel. Kolumna światła zdawała się wyrastać z ziemi.
Bramy niebios pozostawały otwarte, wylewając z siebie furię mnogich burz.
Fragment muru zapadł się, kilka głazów potoczyło się po stoku, wyrywając szczerby
w szeregach wroga.
Niezwyciężeni wydali z siebie potężny okrzyk bojowy i runęli naprzód. Gramolili się
po stosach gruzu, zasypywani pociskami z blanków. Dostęp do warowni był otwarty.
Gruz piętrzył się wysoko i zdradziecko obsuwał pod nogami. Wali uformował obronę
w wyłomie i posłał po Hawkwinda, który lepiej znał się na tym rodzaju walki. Adept
wraz z pozostałą częścią armii el Nadima ruszył w górę zbocza w kierunku za-
chodniej ściany fortecy.
Niezwyciężeni dotarli na szczyt góry gruzu i spłynęli w dół prosto pod grad strzał i
oszczepów. Zderzyli się z ludźmi waliego. Prowizoryczny front Yousifa zaczął pękać,
rozgorzał bój wręcz. Oddziały Adepta wciąż lały się do środka, regularni żołnierze
szli w ślad za bardziej oddanymi Niezwyciężonymi. Jeden oddział zawrócił, by
szturmować bramę.
Adept znowu wezwał na odsiecz niebiosa. Grom uderzył w wyższą, mocniejszą
ścianę el Aswad.
Żołnierze z północy stacjonowali na północnym murze obronnym fortecy, niedaleko
miejsca, gdzie łączył się on z murem zachodnim, z dala od obszaru walk. Haroun
przyszedł do nich.
— Niech ich cholera — powiedział. — Okazali się sprytni. Uniemożliwili ojcu zro-
bienie wycieczki.
Ani Bragi, ani Haaken nie odpowiedzieli. Byli całkowicie pogrążeni w sobie, czekali
na rozkaz Sanguineta, który kazałby im ruszać na miejsce, gdzie trwały walki. Pod-
skakiwali za każdym razem, gdy uderzał grom, chociaż miejsce, które atakował
Adept, znajdowało się dość daleko.
Żaden rozkaz nie nadszedł.
Poddał się wielki fragment zachodniego wału obronnego.
Z odciętego fortu Hawkwind przypuścił kontratak. Przebił się, dotarł do głównej for-
tecy, zaatakował wroga wchodzącego przez zachodni mur. Walki na tym obszarze to-
czyły się wśród budynków mieszkalnych i gospodarczych. Były zawzięte i bezładne.
Hawkwind otoczył kordonem otwarty obszar, potem ruszył naprzód, powoli miażdżąc
napastników. Ostatni padli przed zmierzchem. Ten dzień walki przyniósł po obu stro-
nach mniej więcej równe straty.
Obrońcy zaczęli uprzątać gruz i wznosić prowizoryczną barykadę za szczeliną w za-
chodnim murze. Fort postanowili opuścić na dobre.
* * *
Godzina była późna, jednak Bragi wciąż trwał na posterunku. Nie miał nikogo, kto by
go zmienił. Haaken drzemał. I tak to wyglądało na całej przestrzeni murów: wszyscy
spali. Noc była cicha, słyszał jedynie odgłosy prac budowlanych.
Z głębin ciemności wychynął Haroun. Powiedział:
— Jutro oni będą wypoczęci, a my wyczerpani. Ojciec sądzi, że nazajutrz wszystko
może się skończyć.
Bragi chrząknął. El Nadim myślał. Po prostu trzeba zmęczyć obrońców. Morale i tak
podupadało, ponieważ ludzie waliego przekonani byli, że ich walka nie ma sensu.
— Potrzebujemy pomocy — powiedział Haroun. — Ale pomoc nie nadejdzie. Wo-
dzowie plemion nas opuszczają.
Bragi znowu mruknął coś niewyraźnie.
— Przyłączą się do el Nadima. Pustynia zapełni się ludźmi chętnymi splądrować el
Aswad. Trzeba coś zrobić.
— Twój ojciec robi, co może.
— Nie wszystko może. Dysponuję talentami, których on nie chce używać, obawia się,
że coś mi się stanie. Mógłbym odwrócić sytuację, gdyby tylko mi pozwolił.
— Jak?
— Przyszedłem ci podziękować. Za to, co wtedy zrobiłeś.
— Nie ma za co. W każdym razie, już mi podziękowałeś.
— Teraz mam dług wobec ciebie. Moja rodzina zawsze spłaca swe długi.
Bragi nie kłócił się, aczkolwiek niewysokie miał mniemanie o ludzkiej wdzięczności.
Wystarczyło spojrzeć na ojca i thana; nigdy chyba dwoje ludzi nie zawdzięczało wię-
cej jeden drugiemu.
Haroun odszedł powoli, najwyraźniej pogrążony w myślach. Całe to spotkanie było
raczej dziwaczne. Bragi doszedł do wniosku, że Harounowi przyda się opiekun.
W ciągu godziny Haroun był z powrotem. Niósł linę i niewielką czarną torbę.
— Co to zamierzasz? — chciał wiedzieć Bragi, gdy Haroun przywiązał linę do wy-
niesienia w blankach.
— Mam zamiar iść i odpłacić Adeptowi pięknym za nadobne.
— A kto ci kazał? Nie otrzymałem żadnych rozkazów, zgodnie z którymi miałbyś
wyjść na zewnątrz.
— Sam sobie rozkazałem. — Haroun rzucił wolny koniec liny w ciemność. —
Wrócę, zanim ktokolwiek zda sobie sprawę, że mnie nie ma.
— Diabła tam. Nie mogę ci pozwolić...
Ale Harouna już nie było.
Bragi przechylił się przez blanki.
— Nie wiesz, co robisz. Spójrz na siebie. Nawet nie potrafisz się porządnie opuszczać
na linie!
Obudził się Haaken.
— Czego tak wrzeszczysz? — zaczął narzekać. — Nadchodzą?
— Nie. To Haroun. Właśnie przeszedł przez mur.
— Zawołaj sierżanta gwardii. Nie stój tak, mrużąc oczy niczym stara kwoka.
— Wtedy on będzie miał kłopoty.
— I co? Co to ma wspólnego z tobą?
— Lubię go.
— On zdezerterował, nieprawdaż?
— Nie. Poszedł dostać El Murida.
Haaken powstał natychmiast, przechylił się przez blanki i spojrzał w ciemność. Ha-
roun zniknął.
— Cholerny głupiec, jeśli chcesz znać moje zdanie.
— Idę za nim.
— Co? Oszalałeś! Mogą cię powiesić za zejście z posterunku. Jeśli on jest na tyle
głupi, żeby tam leźć, niech sobie idzie. Nie ma co wsadzać nosa w nie swoje sprawy.
Bragi zastanawiał się. Haroun podobał mu się, ale miał awanturniczą żyłkę, która mo-
gła przyczynić się do jego zguby.
— On jest sam na dole, Haaken. Idę. — Zajął się swoją bronią, żeby podczas
schodzenia nie przeszkadzała mu.
Haaken westchnął i zaczął robić to samo.
— A ty co?
— Mam ci pozwolić iść samemu? Własnemu bratu?
Bragi próbował się kłócić. Haaken odwarknął mu nieprzyjemnie. Kłótnia stała się tak
zapalczywa, że towarzysze z oddziału przyszli zobaczyć, co się dzieje. I po kilku
chwilach cała drużyna nie mówiła już o niczym innym, jak tylko o pójściu za Bragim.
To sprawiło, że się opamiętał. Jedna rzecz ryzykować samemu, zupełnie inna zabrać
drużynę do walki, której na pewno nie zaaprobowaliby przełożeni. A poza tym, co
wstąpiło w tych ludzi? Nie był pewien. Ale przecież nie miał również pojęcia, dla-
czego sam chciał pójść.
— Jeśli nas odkryją, będą kłopoty — powiedział. — Zostańcie lub idźcie. Wasza
sprawa. — Schwycił linę Harouna, przeskoczył przez krawędź muru i zaczął
schodzić. W połowie drogi poczuł szarpnięcie. Na tle gwiazd zobaczył sylwetkę czło-
wieka. — Cholerny Haaken — mruknął. I uśmiechnął się, czując ciepło w sercu.
U stóp muru przykucnął między głazami, próbując sobie przypomnieć jakieś łatwe
podejście do obozu Adepta i zastanawiając się, czy ktokolwiek na górze może go do-
strzec i pomyśleć, że ma do czynienia z wrogiem. Wkrótce Haaken dołączył do niego.
Po prawej stronie opadł na kolana trzeci człowiek. Potem czwarty i piąty, i kolejni, aż
zebrała się cała drużyna.
— Wy idioci — wyszeptał. — W porządku, zachowujcie się cicho, jeśli nie chcecie,
żeby ktoś tam na górze was zobaczył. — Ruszył naprzód, próbując określić, jaką
drogą mógł pójść Haroun.
Los im sprzyjał. Strażnicy na murach nie zauważyli ich. Nie przejmując się nimi dłu-
żej, Bragi skupił się na patrolach wroga. Przyczaił się w odległości strzału z łuku od
jego obozowiska, ale nie znalazł nawet śladu po Harounie.
— Nabrał cię — powiedział Haaken. — Zdezerterował.
— Nie on. Jest gdzieś tutaj, chce wykonać jakąś sztuczkę. — Zerknął za siebie, pró-
bując spojrzeć na fortecę oczami wroga. Potężny, przerażający kształt majaczący na
tle gwiazd niczym krawędź wystającej szczęki giganta. Nigdzie nie było nawet
iskierki światła. Załogi budowlane skończyły swą pracę. — Rozproszyć się. Zacze-
kamy, póki coś się nie stanie.
Obóz wroga był cichy, chociaż za barykadą płonęły ogniska. Od czasu do czasu poja-
wiała się pojedyncza sylwetka wartownika, obrysowana łuną poświaty.
— Bragi! — szepnął ktoś. — Tam.
— Widzę.
Mała iskierka bladoróżowego światła na chwilę oznaczyła granice głazu. Potem ró-
żowy paciorek popłynął w kierunku palisady obozu. Nic sobie nie robiąc z zasad gra-
witacji, podryfował w górę.
Wartownik przechylił się naprzód i spadł ze ściany. Uderzył o ziemię z cichym
chrzęstem.
— Co tu się dzieje? — dopytywał się Haaken. — To czary, Bragi. Zabójcze czary.
Może jednak powinniśmy wrócić.
Bragi uspokajająco położył dłoń na przedramieniu Haakena. Pojawiło się kolejne li-
liowe światełko, kolejna iskra pomknęła w kierunku obozu, kolejny wartownik spadł
z palisady, umierając w całkowitym milczeniu.
Ktoś zaczął wspinać się po kamieniach. Wpatrując się intensywnie w miejsce, skąd
dobiegał cichy odgłos, Bragi zobaczył cień pełznący ku ścianie.
— To on. Wchodzi do środka. — Powstał.
— Chyba nie chcesz iść z nim? — wyszeptał Haaken.
— Nie. To byłoby pewne samobójstwo, nieprawdaż? Miałem zamiar go dogonić. Ale
już za późno, nieprawdaż?
Rozdział dwunasty
Nocne dzieło
[top]
Haroun przykucnął u stóp palisady, a potem sprężył się, dobywając z młodych mięśni
tyle sił, ile potrafił. Jego palce znalazły uchwyt na szczycie. Wisiał przez chwilę, na-
słuchując. Żadnego alarmu. Żadnych kroków zbliżających się szybko w jego stronę.
Podciągał się, póki jego oczy nie znalazły się cal ponad krawędzią.
Wciąż jeszcze płonęło kilka ognisk, każde otoczone kręgiem ludzi. Przygotowywali
śniadanie dla pozostałych. Najwyraźniej ludzie El Murida chcieli zacząć wcześnie. W
pobliżu nie było żadnego wartownika.
Podciągnął się na szczyt muru. Część krawędzi obsunęła się z — wydawało mu się —
nieprawdopodobnym hałasem. Palisadę skonstruowano z nieszczególnie świetnych
materiałów — kijów i kamieni spojonych wilgotną gliną, która wyschła już i łatwo się
kruszyła. Zdołał jednak znaleźć inny uchwyt, przetoczył się przez mur i opadł na nie-
stabilny chodnik zatopiony w cieniu. Potem trwał przez chwilę, nieruchomy niczym
kamień, czekając na alarm i układając w głowie mapę, której nie zapomni w ogniu
akcji. Nikt nie usłyszał hałasu, jaki wcześniej spowodował.
Kiedy się zorientują, że wartownicy gdzieś przepadli? Z pewnością nie potrwa to
długo. Dziesięć minut? Może nie wystarczyć czasu. Żeby wykonać swój zamiar, mu-
siał najpierw zlokalizować namiot Adepta.
Zanim ruszył dalej, rzucił pomniejsze zaklęcie, które miało uchronić go przed zdema-
skowaniem, sprawiając, iż praktycznie rzecz biorąc, pozostanie niewidzialny, oczywi-
ście do momentu, gdy nie popełni jakiejś rażącej niezgrabności.
Opadł na ziemię, przekradał się wzdłuż palisady, póki nie doszedł do miejsca, w któ-
rym cienie namiotów umożliwiały bezpieczne wejście do obozu. Natężył wszystkie,
niezbyt silne zmysły shaghuna, jakimi dysponował, próbując zlokalizować namiot
Adepta po aurze amuletu. Udało mu się tylko mniej więcej ustalić kierunek — w
stronę środka obozu. Aby na to wpaść, nie potrzebował w istocie żadnych czarów.
Żałował, że nie spędzał więcej czasu ze swymi instruktorami, że nie miał możliwości
studiowania u prawdziwych mistrzów i że nie osiągnął wyższego poziomu biegłości
w sztuce czarnoksięskiej. Ale tylu rzeczy trzeba było się nauczyć, a tak niewiele
czasu było na studia...
Tam! W tę stronę. Puls amuletu wyraźnie wskazywał na tamto miejsce.
Poruszał się jak pantera, cień pośród cieni. Czuł ogarniające go uniesienie, pulsowa-
nie tej awanturniczej żyłki. Zdawał się sobie czymś więcej, niźli w istocie był; we
własnych oczach wyglądał niczym potężny mściciel. Mimo iż porywał się na zadanie
skrajnie niebezpieczne, nie czuł strachu. W ogóle nie przyszło mu do głowy, by się
lękać. Jego nieustraszoność była nieustraszonością głupca.
Centrum obozu oddzielone zostało od pozostałej części dwudziestojardowym pasem
nagiej ziemi. Za nim znajdowało się pół tuzina namiotów strzeżonych przez dwudzie-
stu Niezwyciężonych. Warty rozstawione były zbyt blisko siebie, by można się było
obok nich prześlizgnąć.
Nie potrafił zidentyfikować namiotu zajmowanego przez Adepta. Czas płynął. W każ-
dej chwili nieobecność wartowników mogła zostać odkryta. Naprawdę musiał już coś
przedsięwziąć.
Rzucił liliowy czar, wysłał na polowanie kilka maleńkich, śmiertelnych kuleczek.
Kiedy tylko skończył tworzyć jedną, zaraz zajmował się następną. Nie było innego
sposobu. Powinien wzbudzić u tamtych czujność, wywołać alarm, a w efekcie być
może również szaleńcze zamieszanie. Być może pod jego osłoną uda mu się zbliżyć
na tyle, by zrealizować swój plan.
Któryś z Niezwyciężonych krzyknął. Oczywiście, nie był to żaden z tych, których
choćby musnął fioletowy pocisk. Ci nie wydadzą z siebie już nigdy żadnego głosu.
Nie ustając w tworzeniu i wypuszczaniu zabójczych pocisków, Haroun pełzł na-
przód... i nagle znalazł się twarzą w twarz z olbrzymem w bieli. Gigant nie dał się
zmylić słabemu zaklęciu maskującemu. Szabla zaświstała w powietrzu. Haroun odto-
czył się na bok, wpadł na niski namiot, zrobił kilka bezładnych kroków, jakoś umknął
w cień, przyczaił się i spojrzał na Niezwyciężonego. Tamten stracił go z oczu, ale
jedynie na krótką chwilę. Uniósł szablę, zaatakował.
Haroun obnażył swoje ostrze.
Obóz budził się do życia. Mężczyźni wykrzykiwali pytania. W kręgu strzeżonym
przez Niezwyciężonych — z których kilkunastu leżało na ziemi bez życia — z trza-
skiem otwierały się klapy namiotów. Oficerowie domagali się raportów. Haroun do-
strzegł człowieka, który musiał być el Nadimem. Próbował uwolnić jeszcze jeden li-
liowy paciorek, ale gigant już nań nacierał.
Zablokował cios tak silny, że stracił czucie w ręce. Niezwyciężony odsłonił się na
moment, jednak Haroun nie miał siły, aby wyprowadzić kontratak. Spadł kolejny
cios. Haroun wykonał unik. I znowu nie potrafił wykorzystać sposobności; jego broń
zeszła zbyt daleko z linii ewentualnego ataku.
Jacyś mężczyźni wrzeszczeli coś do jego przeciwnika, on odpowiadał krzykiem.
Trzeci cios był równie potężny jak dwa, które go poprzedzały. Tym razem jednak,
kiedy ostrze jego broni zostało odrzucone na bok i w dół, Haroun kopnął. Trafił gi-
ganta w kolano. Tamten zachwiał się. Zbyt wolno przyjmował zasłonę i Haroun zdą-
żył ją wyminąć.
Zawrócił i pobiegł najkrótszą drogą, odpychając ogłupiałych wojowników na boki.
Skoczył pod osłonę cienia jakiegoś namiotu. Nikogo dookoła. Wślizgnął się pod skraj
materii.
Zamieszanie rosło. Podnosiły się krzyki, że to wali zaatakował. Mężczyźni biegli ku
palisadzie. Wielu zdjętych paniką bezładnie ciskało się to tu, to tam, tylko kilku pró-
bowało tak naprawdę znaleźć intruza, który pomordował gwardzistów Adepta.
Hałasy powoli się oddalały. Haroun wyjrzał na zewnątrz, nie zobaczył nikogo. Wyśli-
zgnął się więc z namiotu, a potem przemykał od cienia do cienia, w kierunku namiotu
Adepta. Teraz już wiedział, który to jest.
Za jego plecami ku niebu wzniosły się płomienie — w panice żołnierze wroga zapró-
szyli ogień. Kilka namiotów stanęło w ogniu. Pożar rozszerzał się szybko.
Polegli Niezwyciężeni zostali już zastąpieni przez innych. Haroun zaklął — teraz nie
miał już żadnej sposobności zadania ciosu, na który przygotowywał się przez cały
dzień. Będzie musiał wykorzystać Moc. Pierwotnie nie chciał tego robić; chciał, by
Adept widział, jak Śmierć po niego przychodzi, chciał spojrzeć mu w oczy, chciał,
żeby rozpoznał on chłopca z Al Rhemish. Aby wiedział zarówno kto, jak i dlaczego.
Liliowy zabójca nie przyda się na nic. Popełznie w stronę najbliższego Niezwyciężo-
nego, nie zaś do człowieka ukrywającego się w namiocie. Trzeba było wymyślić coś
innego. W swoim arsenale magicznych sztuczek niewiele miał jednak stosownych
środków. Znowu nie mógł nie przeklinać zbiegu okoliczności, który nie pozwolił mu
w pełni rozwinąć shaghuńskiego potencjału. Wybrał zaklęcie, które miało zainduko-
wać u tamtego zespół objawów tyfusu; cicho wyśpiewał zaklęcia, przywołał przed
oczy duszy wizerunek tamtego, jakim go zapamiętał z Al Rhemish. Uwolnił zaklęcie.
Odpowiedzią był krzyk bólu.
Kilku Niezwyciężonych pobiegło do swego mistrza. A kilku ruszyło w stronę Ha-
rouna.
* * *
— Co tam się u diabła, dzieje? — zapytał Haaken.
— Nie mam pojęcia — odparł Bragi. — Ale bez wątpienia udało mu się wsadzić kij
w mrowisko.
— Może powinniśmy mu pomóc. Jeśli wyda im się, że zostali zaatakowani, po-
wstanie takie zamieszanie, że uda mu się wydostać.
Bragi wątpił w skuteczność tego pomysłu. Już spisał Harouna na straty. Teraz stanął
przed koniecznością podjęcia decyzji, czy przypadkiem nie należy natychmiast wy-
cofać się do el Aswad z nadzieją, że nikt nie zauważył ich nieobecności. Ale na to z
pewnością jest już za późno. Równie dobrze mogą zostać na miejscu, a nuż się na coś
przydadzą.
Pojedynczy żołnierze wroga już uciekali z obozu, wewnątrz zaś rozszerzał się pożar.
Konie rżały w panice.
— W porządku. Idziemy. Będziemy atakować tych, którzy próbują uciekać. Wy,
chłopcy z łukami, zestrzelcie paru na palisadzie.
* * *
Odgłosy alarmu obudziły Megelina Radetica. Nie całkiem jeszcze przytomny, wy-
szedł chwiejnie ze swej komórki, rzadko używany miecz obciążał mu biodra. Nocny
atak? Nie spodziewał się go. Z pewnością nie dałby Adeptowi żadnych korzyści, mu-
siał on tylko grać na znużenie obrońców, wyprowadzając takie falowe ataki jak
wczoraj. Zatrzymał się, nadstawił uszu. Ludzie biegali wokół, krzycząc, ale nie było
słychać odgłosów grzmotów. Żadnego łoskotu błyskawic uderzających w mury for-
tecy. Może to jednak nie był szturm.
Więc co?
Dotarł na pomocny dziedziniec i przekonał się, że pełen jest ludzi zmierzających ku
bramie. Złapał najbliższego żołnierza za ramię.
— Co się dzieje? — Tamten wyszarpnął rękę. Podobnie jak następny, którego próbo-
wał zatrzymać. Nikt nie chciał tracić nawet chwili. Radetic powlókł się z trudem na
parapet.
Obóz Adepta stał w ogniu. Żołnierze biegali tu i tam. Zwierzęta uciekały na wyścigi z
ludźmi. Obrońcy el Aswad wylewali się na swych wrogów falą wielkiej, bezładnej
powodzi. Przyszło mu na myśl porównanie z mrowiskiem.
— Co za banał — mruknął do siebie.
Parę sekund tylko zabrało Megelinowi domyślenie się, jaki był początek wszystkiego.
— Haroun! Ty głupcze! — Przestraszył się nie na żarty. Jego Haroun... Niemalże
zbiegł z muru, gnany pragnieniem znalezienia się na miejscu.
Ale zawsze czujny i beznamiętny obserwator w jego wnętrzu był rozbawiony.
„Chłopak nie jest twoim synem” — powiedział wewnętrzny głos. „Został ci tylko wy-
pożyczony”.
Ale nawet wtedy jego serce rozdzierał strach, że tamten sprowadził na siebie zgubę,
realizując jakiś romantyczny plan odwrócenia złego losu wiszącego nad ojcem.
* * *
Bragi trzymał swoich ludzi razem; szli w szyku. Ponad dwadzieścia ciał leżało do-
okoła. W takim stanie wróg był łatwą ofiarą.
Potem nadbiegły oddziały fortecy, równie niezorganizowane jak siły nieprzyjaciela,
jednak gnane widoczną w oczach żądzą krwi. Teren zmienił się w podwórze rzeźni.
Bragi poprowadził swych ludzi do bramy. Wejście do środka nie nastręczało żadnych
trudności, wrogowie albo zwyczajnie uciekli, albo skupili się za palisadą. Żołnierze
Gildii i wojownicy waliego szli w ślad za drużyną Bragiego.
Co teraz? Gdzie szukać Harouna? Chłopak chciał dostać Adepta, a kwatery El Murida
powinny znajdować się w pobliżu środka obozu.
— Tędy. Kolumną dwójkową. — Haaken trzymał ludzi razem, podczas gdy Bragi po-
biegł na prawo, brzegiem szalejącego pożaru. Jego drużyna zostawiała za sobą
krwawy ślad rannych wrogów. Spłoszone konie o zdziczałych oczach stanowiły
większe zagrożenie niźli broń tamtych.
Bragi znalazł wreszcie drogę nie tkniętą jeszcze przez pożar. Ruszył w kierunku serca
obozu.
* * *
Haroun zdławił krzyk, kiedy Niezwyciężeni cisnęli go na ziemię pod stopy El Mu-
rida. Splunął w twarz ich wodzowi. Mężczyzna uderzył go.
— Szczeniak waliego, panie.
— Pewien jesteś, Mowaffak?
— Ten sam, który zaatakował cię w Al Rhemish.
— To był tylko jakiś chłopak.
— To było dawno temu, panie. Najwyraźniej nauczył się więcej shaghuńskich sztu-
czek.
Haroun obserwował, jak twarz Adepta ciemnieje. Porównał jego oblicze z wizerun-
kiem przechowanym w pamięci. Ten człowiek postarzał się znacznie bardziej, niźli
można by się spodziewać, biorąc pod uwagę upływ lat. Wyglądał jak starzec.
— Mnie przeklinasz, a sam używasz jeszcze bardziej paskudnych czarów?
Niezwyciężony uderzył go znowu. Poczuł, jak krew wypełnia mu usta. Zdusił jednak
palący ból, napluł szkarłatem na szatę tamtego.
— Świniożerca.
— Sam siebie oszukujesz. Nie używam żadnych czarów — El Murid nadął się obra-
żoną godnością. — Wzywam moc Pana, którą zwiastował mi jego anioł.
— Ktoś tu naprawdę się oszukuje.
Pojawił się el Nadim.
— Panie, obóz pogrążony jest w kompletnym chaosie. Pożaru nie udało się opano-
wać. Żołnierze Gildii wtargnęli już za palisadę. Musimy się stąd wynosić.
Oblicze Adepta pociemniało jeszcze bardziej.
— Nie.
— Panie! — warknął Mowaffak. — Posłuchaj głosu rozsądku. Ta szumowina prze-
straszyła ludzi. Wrogowie już siedzą nam na karku, nie jesteśmy w stanie stawić im
czoła. Albo uciekamy, albo oddamy życie.
El Nadim zgodził się z nim.
— Możemy zabrać zbiegów po drodze, a potem tu wrócimy. — Wymienił spojrzenia
z Niezwyciężonym.
Haroun zrozumiał. Obaj wiedzieli, że nie będzie następnego szturmu na fortecę. Ta
noc obnażyła wszystkie ich słabości.
— Żadnemu z was nie uda się uciec — wybełkotał ustami pełnymi krwi. — Obaj
jesteście martwi. — Wielkie słowa. Ale być może rzeczywiście obaj zginą. Słyszał
już zbliżające się odgłosy walki.
Ból wykrzywił twarz Adepta. Strażnicy podbiegli, aby go podtrzymać. Kapitan Nie-
zwyciężonych warknął:
— Wsadźcie go na konia. Zbierzcie wszystkich i też ruszajcie w drogę. Jedźcie galo-
pem, jeśli będzie trzeba. — Odwrócił się w stronę Harouna: — Co mu zrobiłeś?
Haroun nie odpowiedział.
Niezwyciężony uderzył go ponownie.
— Co mu zrobiłeś?
Haroun zacisnął szczęki i siłą woli zdusił ból.
Ciosy sypały się już na niego bez przerwy. Niezwyciężeni wzięli się sprawnie do ro-
boty, powtarzając nieustannie, że ból skończy się dopiero wówczas, gdy wszystko im
wyjawi. Minuty wlokły się niczym godziny. Ból stawał coraz gorszy. Tylko czysty
upór powstrzymywał Harouna przed kapitulacją.
Jakiś Niezwyciężony wbiegł do środka.
— Idą w naszą stronę.
— Jak blisko są?
— Zaraz za mną.
Kapitan postawił Harouna na nogi.
— Zabierzemy go ze sobą. Czy Adeptowi nic się nie stało?
— Już wyjeżdżają tylną bramą z obozu. Generał i jego ludzie są z nimi.
— Pomóż mi go ponieść. — Haroun nie potrafił nawet ustać o własnych siłach. Za-
wisł w uchwycie dwóch żołnierzy, stopy bezwładnie ciągnęły się w pyle. Nie mógł
nawet dostrzec, co się wokół dzieje, wszystko było niewyraźne, zniekształcone i
pełne ognia.
Nie ujdzie z tego z życiem. Najpierw zmuszą go, by złamał zaklęcie, potem go za-
biją...
Nie bał się. Mimo bólu czuł tylko radość zwycięstwa.
* * *
— Tam jest! — krzyknął Bragi. — Ci w białych płaszczach go mają. Ruszamy. —
Zaatakował, unosząc nad głowę skrwawione ostrze miecza.
Jeden z Niezwyciężonych obejrzał się za siebie. Jego oczy rozszerzyły się. Uciekł.
Drugi odwrócił się, ocenił sytuację, puścił Harouna i wyciągnął sztylet. Schwycił
młodzieńca za włosy, odrzucił głowę do tyłu i przyłożył ostrze do gardła.
Bragi cisnął mieczem. Uderzył płazem w okryte białą szatą ramię, nie czyniąc Nie-
zwyciężonemu żadnej krzywdy, ale uniemożliwiając próbę morderstwa, potem rzucił
się pod nogi przeciwnika. Haaken zawył i złożył się do ciosu z obu rąk. Tamten cisnął
Harouna im pod nogi. Bragi zderzył się z młodzieńcem, Haaken przekoziołkował nad
nimi, Niezwyciężony obalił go, potem cisnął następnego żołnierza Gildii na jego
plecy i umknął w noc. Towarzysze z drużyny Bragiego pognali za nim.
Bragi zdołał jakoś powstać.
— Co za burdel! Haaken?
— Tutaj.
— Spójrz na to. Naprawdę mocno nad nim pracowali.
— Sam się o to prosił. Lepiej zobaczmy, czy nie da się zrobić jakichś noszy.
— Prosił się o co? Naprawdę nie masz w sobie krztyny współczucia.
— Nie dla głupców.
— Nie okazał się wcale głupcem. Przełamał oblężenie. — Walki w obozie powoli za-
mierały. Ludzie Adepta uciekali. Gdyby wali był w stanie zebrać dość jeźdźców do
systematycznego pościgu, nikt by nie umknął. We wszechogarniającym chaosie Hali i
el Nadim zdołali jednak zgromadzić dość żołnierzy, by osłonić odwrót El Murida.
* * *
— Drugi raz zawdzięczam wam życie — wyskrzeczał Haroun. Bragi i Haaken stali
nad nim, rozluźniając mięśnie zesztywniałe od dźwigania noszy.
— No — mruknął Bragi. — Niedługo wejdzie mi to w nawyk.
— A oto i stary — wyszeptał Haaken.
Radetic podszedł, ciężko dysząc, wyraz, w jaki skrzepły rysy jego twarzy, dziwnie
pasował do szalejącej pożogi. Opadł na kolano przy boku Harouna.
— Nie martw się tą krwią — powiedział Bragi. — Po prostu mocno go pobili.
Haroun spróbował się uśmiechnąć.
— Omal go dostałem, Megelinie. W każdym razie i tak trafiłem go zaklęciem. Będzie
go teraz bardzo bolało.
Radetic pokręcił głową. Bragi powiedział:
— Zasuwamy. Bierz go, Haaken.
Nadjechali dwaj konni, popatrzyli na nich z góry.
— Ojcze — wyskrzeczał Haroun.
— Haroun — wali zmierzył spojrzeniem Radetica. — On to zaczął, Megelinie?
— On.
Wali zassał ślinę miedzy zębami.
— Rozumiem. — Przyjrzał się Bragiemu i Haakenowi. — Czy to nie są ci chłopcy,
którzy przywieźli go z przełęczy?
— Ci sami. Wybrali sobie zawód, nieprawdaż?
— Tak to wygląda. Zajmij się obrażeniami Harouna, potem wysłuchaj, co mają do
powiedzenia. I chcę porozmawiać z tobą, kiedy już skończymy tam w dole.
— Jak sobie życzysz.
— Fuad, jedziemy. — Wali i jego brat oddalili się, kierując w stronę największego
zamieszania.
— Możemy już iść? — zapytał Bragi.
— Jak najbardziej — Megelin przyjrzał się Harounowi, który nie potrafił skryć drże-
nia. — Wszystko będzie dobrze, chłopcze. Ale trochę nie uważałeś, podobnie jak w
Al Rhemish.
Haroun zmusił się do uśmiechu.
— Nie miałem wyboru.
— To jest kwestia dyskusyjna. Niemniej, ostatecznie wyszło ci to na dobre, zakła-
dając, że nie wybili ci wszystkich zębów. Poza tym, mam nadzieję, że odtąd przesta-
niesz uwzględniać te rzeczy w swoim światopoglądzie.
— Co?
— Bunt. Głupotę. Jesteś młody. Zostało ci wiele lat życia, jeśli ich nie zmarnujesz. Ci
chłopcy nie zawsze będą przy tobie.
Haroun zamknął oczy i zadrżał. Naprawdę okazał się głupcem, nie zastanowił się na-
wet przez moment, jak też uda mu się wydostać z obozu wroga. Czekały go jeszcze
długie lata życia, a przez swoją bezmyślność omal się ich nie pozbawił. Zawdzięczał
ludziom z północy więcej, niż myślał.
* * *
Megelin nachmurzył się.
— Cóż więc? — zapytał wali.
Radetic spojrzał na Hawkwinda. Pomarszczone oblicze generała nawet na jotę nie
zmieniło wyrazu. Jego głos był „obecny”, nic więcej. Megelin przyjrzał się więc Fu-
adowi. Brat waliego aż pienił się ze złości. Miał więc chociaż jednego sprzymie-
rzeńca, ale on i Fuad stanowili doprawdy żałosne małżeństwo z rozsądku.
Megelin przypomniał sobie pewnego nauczyciela, który straszliwie go onieśmielał w
młodości. Dziesięć lat zabrało mu przezwyciężenie tego irracjonalnego lęku. Dopiero
wówczas był w stanie przeanalizować, co tamten mu zrobił. Teraz przyjął jego me-
todę.
— Przez więcej lat, niźli chciałbym pamiętać, tkwię beznadziejnie na tym zadupiu —
nadmierna zapalczywość i bombastyczność stanowiły istotę tej metody, należało je
uzupełnić przesadną gestykulacją i mimiką. W jego słuchaczach budziło to dziecięcy
strach przed ojcem. — Nieustannie szukaliście mojej rady. Nieustannie też ignoro-
waliście ją. Przez cały czas zbierałem się, by wrócić do domu, a za każdym razem
sprzeciwialiście się memu zamiarowi. Walczyłem za was. Cierpiałem dla was.
Zmarnowałem dla was karierę akademicką. Znosiłem nie kończące się, absurdalne
poniżenia z rąk waszych i waszych ludzi. Wszystko po to, by uratować kupę gruzów
pośrodku miejsca położonego nigdzie, kupę gruzów chroniącą przez boga zapo-
mniane ziemie, zamieszkane wyłącznie przez barbarzyńców, strzegąc jej przed ban-
dytami, na których ta ziemia jak najbardziej sobie zasłużyła.
Czuł, jak krew zaczyna uderzać mu do głowy, zrzucał z siebie całe lata kolejnych roz-
czarowań.
— Jak wiele setek, nie, jak wiele tysięcy ludzi oddało swe życie za ten występek
przeciwko naturze stojący na wzgórzu? Postarzałem się, tutaj. Postarzałem się, zanim
nadszedł mój czas. Wasi synowie dorośli tutaj, posunęli w latach spędzonych na nie
kończącej się nienawiści i zdradzie, i wojnie. A teraz chcecie porzucić to miejsce na
pastwę Adepta! Hańba!
Radetic przystanął przed walim, podparł się pod boki. Ledwo stłumił uśmiech. Nawet
Fuadem najwyraźniej wstrząsnęła jego furia.
— Po co żyliśmy? Na co rzuciliśmy swój życia los? Jeśli teraz odejdziemy, czy nie
zmarnujemy wszystkich tych lat i poświęceń?
— Walczyliśmy w obronie ideału, Megelinie. — Głos Yousifa był cichy i pełen zmę-
czenia. — I przegraliśmy. Adept nie pokonał nas w zwykłym tego słowa znaczeniu.
Odparliśmy go znowu, ale nasze ideały spoczywają martwe pod jego butem. Ple-
miona nas opuszczają. Wiedzą, przy kim jest siła, kto ma przed sobą przyszłość.
Człowiek, którego nie potrafimy zabić. Człowiek, który w przeciągu kilku tygodni
będzie miał do swej dyspozycji hordy, chętne niczym robactwo przeleźć przez nasze
strzaskane mury obronne, splądrować nasze domy, splugawić nasze kobiety i wymor-
dować nasze dzieci. Tutaj nie zostało już nic do zrobienia... chyba że naprawdę
chcemy umrzeć na próżno, w imię straconej sprawy, jak rycerze w waszych za-
chodnich romansach.
W obliczu prawdy Megelin nie potrafił już dłużej podsycać w sobie gniewu. On i
Fuad okazywali upór, ale tylko w imię sentymentu i dumy. Za upieranie się przy nich
jedyną nagrodą będzie śmierć. Waliat został stracony.
Yousif ciągnął dalej:
— Na północy rzeczy nie wyglądają jeszcze aż tak beznadziejnie. Aboud przejrzał na
oczy w dostatecznym stopniu, by dostrzec potrzebę sprowadzenia generała. Może ra-
porty od jego własnych ludzi, którzy widzieli wroga, poszerzą tę szczelinę w murze
odgradzającym jego rozum od rzeczywistości. Wciąż ucieleśnia się w nim siła i wiara
królestwa, nawet jeśli nie potrafi z nich uczynić użytku.
Udręka i rozpacz przesycały słowa waliego, ból, którego nigdy nie ośmielił się wy-
znać. Podjęcie decyzji o ucieczce kosztowało go niemało, mogło nawet złamać go
jako mężczyznę.
— Będzie, jak sobie życzysz, panie. Nie mam odwagi zanegować twoich rozkazów.
Ale obawiam się, że w Al Rhemish znajdziesz tylko jeszcze większą rozpacz. Nic
więcej nie mam już do powiedzenia. Muszę się spakować. To byłby grzech, gdyby
pracę wielu lat zniszczyli jacyś nieuczeni kretyni w bieli.
Na moment udręka opanowała waliego. Na jego twarzy odbiły się wszelkie męki pie-
kielne. Ale opanował się, jak przystało wielkiemu panu, którym naprawdę był.
— Jedź więc, nauczycielu. Przykro mi, że cię zawiodłem.
— Nie o to chodzi, wali. Nigdy tak nie myślałem. — Radetic przyjrzał się pozosta-
łym. Twarz Hawkwinda pozostawała nieprzenikniona. Fuad mógłby stanowić ale-
gorię wewnętrznego konfliktu, szablonowy portret człowieka usiłującego nad sobą
panować.
— Megelinie! — zawołał jeszcze Yousif, gdy Radetic zmierzał już ku drzwiom. —
Jedź z Harounem. Niewiele oprócz niego mi zostało.
Radetic skinął głową i wyszedł na zewnątrz.
* * *
— I tak to jest — powiedział Smokbójca. — Marsz przez całą drogę z Wysokiej
Iglicy, forsowny marsz, marsz na krawędzi wytrzymałości, abyśmy mogli uratować
ten śmietnik, a potem co robimy? Odchodzimy. Dlaczego strategię zawsze zostawia
się jakimś idiotom?
— Posłuchajcie starego stratega — szydził Haaken. — Nie ma nawet tyle rozumu, by
utrzymać miejsce w szyku, ale wie wszystko lepiej od generała i starego Harouna,
którzy dowodzili armiami, zanim on stał się choćby iskierką pożądania w oku swego
ojca.
— Przestańcie — powiedział Bragi. — Powiedziano nam, że mamy wyślizgnąć się
stąd bez hałasu.
— O co to całe zamieszanie? To wozy robią tyle hałasu, że pewnie słychać je na
cztery mile.
Konnica waliego wyjechała o zmroku, kilka godzin wcześniej, mając za zadanie
oczyścić teren ze szpiegów wroga. Teraz szła już główna kolumna. Żołnierze Gildii w
ariergardzie. Wali miał nadzieję, że wymarszu wojsk nikt nie zauważy do chwili, gdy
będzie już za późno, aby je dogonić.
— Ragnarson.
Bragi spojrzał w twarz porucznika Sanguineta.
— Panie poruczniku?
— Za dużo hałasu robi ta twoja gromadka. Powiedz Smokbójcy, żeby się zamknął,
albo zostawię go szakalom na pożarcie.
— Tak jest. Zaknebluję go, jeśli będzie trzeba.
I na tym powinno się skończyć, jednak Sanguinet został na miejscu i przyglądał mu
się. Bragi zaczął się denerwować. Kiedy tamten wreszcie odszedł, Bragi zwrócił się
do Haakena:
— On wie. Musi udawać, że nie wie, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby przejść
nad tym do porządku dziennego. Nawet jeśli uratowaliśmy syna waliego. Odtąd bę-
dziemy musieli chodzić na paluszkach, bo spróbuje nas jeszcze na czymś przyłapać.
Reskird, lepiej udawaj, że nigdy nie nauczyłeś się otwierać ust.
— Co ja znowu zrobiłem? Powiedziałem po prostu głośno to, co wszyscy myślą.
— Wszyscy pozostali mają dość rozumu, aby zatrzymać to dla siebie. Ruszajmy. —
Bragi opuścił el Aswad, ani razu nie oglądając się za siebie. Nawet przelotne zerknię-
cie przez ramię oznaczałoby konieczność spojrzenia na własną przeszłość, a on nie
chciał ani przez chwilę żałować, że się zaciągnął. Decyzja była głupia, wiadomo, jed-
nak już zapadła, a on należał do ludzi, którzy zawsze upierają się przy ponoszeniu
konsekwencji własnych wyborów.
Jednak patrząc przed siebie, również nie dostrzegał szczególnie obiecujących per-
spektyw. Tak naprawdę obawiał się, że jego krew zrosi piasek tych dzikich, obcych,
niezrozumiałych ziem.
* * *
Haroun oglądał się za siebie. Nie miał wyboru. Z noszy, na których go wieziono,
mimo iż upierał się, że pojedzie na koniu, widok rozpościerał się prosto na zamek.
Płakał. Nigdy nie miał innego domu, a wiedział, że tego nie zobaczy już nigdy. Płakał
nad swoim ojcem i stryjem, dla których el Aswad znaczyło jeszcze więcej. Płakał nad
wszystkimi mężnymi przodkami, którzy bronili Wschodniej Fortecy i nigdy nie za-
wiedli pokładanego w nich zaufania. I płakał na myśl o przyszłości, której pierwsze
zwiastuny rysowały się przed jego oczyma.
Megelin przyłączył się do niego i przez jakiś czas szedł obok, w ciszy znaczącej wię-
cej niż wszelkie słowa.
Przed świtem kolumna zniknęła już w Wielkim Ergu, nie dostrzeżona przez żadne
nieprzyjazne oczy.
Rozdział trzynasty
Anioł
[top]
Ogłuszony niespodziewaną odmianą losu, El Murid wycofał się do swej warowni w
Sebil el Selib. Przed schronieniem się w głębi własnego umysłu zrobił jeszcze tylko
jedną rzecz, mianowicie wezwał Nassefa z frontu throyańskiego. Wysłał mu wiado-
mość sformułowaną dostatecznie jednoznacznie, żeby nie dopuszczała żadnej błędnej
interpretacji. Nassef albo się pojawi, albo będzie musiał stawić czoło gniewowi Ha-
rish.
Bicz Boży przybył w iście rekordowym tempie, ponaglany bardziej tonem listu
Adepta niźli słowami, jakie zawierał. Obawiał się załamania El Murida. Kiedy
wreszcie dotarł na miejsce, nie czekały nań bynajmniej pocieszające wieści. Jego
szwagier zachowywał się tak, jakby wszystko w nim umarło.
Od sześciu dni Adept siedział na Malachitowym Tronie, ignorując wszystko i wszyst-
kich. Pił mało, jadł jeszcze mniej, zagłębiając się w labiryntach własnej duszy. Za-
równo Nassefa, jak Meryem całkowicie zbijało to z tropu.
Nassef. Cyniczny Nassef. Nassef niedowiarek. On stanowił połowę problemu. Był
niewiernym w służbie Pana. El Murid modlił się, aby Bóg wybaczył mu ten kompro-
mis. Powinien już dziesięć lat temu pozbyć się tego człowieka. Ale była przecież Me-
ryem, z którą należało się liczyć, i nieprzeciętne zdolności Nassefa jako generała. I
ostatecznie, była przecież ponura szansa, że niektórzy z Niezwyciężonych odczuwali
teraz większą lojalność wobec swego generała niźli proroka. Przekazanie ich Nasse-
fowi było błędem.
Ale heretycy będą musieli zaczekać, póki nie rzuci na kolana jawnych wrogów Pana.
Jednak Nassef... Brał łapówki od rojalistów chcących kupić swe życie. Sprzedawał
łaskę. Dokonywał ekspropriacji na rzecz swoją i swych zauszników. Budował własne
stronnictwo. Nawet jeśli nie bezpośrednio, to jednak deprawował ruch. Któregoś dnia
może zechcieć przejąć wszystko. Nassef był Adeptem Złego w obozie Pana.
Jednak na bezdroża własnej duszy nie wygnała El Murida żadna duchowa dolegli-
wość. Nie. Nie chodziło też o paniczny odwrót spod Wschodniej Fortecy. Porażka nie
okazała się aż tak wielka, na jaką w swoim czasie wyglądała. Wróg zwlekał z pości-
giem, obawiając się następnej zasadzki. Przyczyn jego zwrócenia się do wnętrza nale-
żało szukać w wycofaniu się waliego z el Aswad.
Nastąpiło to tak niespodzianie i było tak niezgodne z charakterem tamtego. Ten
człowiek był przecież uparty, to był wojownik, a nie uciekający tchórz. Skoro przez
tyle lat zawzięcie się opierał, dlaczego teraz uciekał? Wycofanie się Yousifa stwo-
rzyło wokół Adepta rodzaj próżni. Pełną realizację jego planów już od tak dawna po-
wstrzymywał upór tego jednego człowieka, że nie potrafił wyobrazić sobie, co po-
cznie w obliczu porażki Yousifa. Po prostu nie miał pojęcia, co robić dalej.
Yousif odszedł, ale na zawsze już pozostanie w myślach El Murida. Dlaczego od-
szedł? Co wiedział? W końcu Adept wezwał Nassefa i postawił mu te pytania.
— Nie mam pojęcia — odparł Nassef. — Wyciągnąłem chyba wszystko z el Nadima
i Haliego. Rozmawiałem z większością ludzi. Od tygodnia przez to nie spałem. I nie
potrafię ci niczego wyjaśnić. Aboud z pewnością go nie wezwał, w Al Rhemish nic
się nie stało. — Żadne wieści docierające ze stolicy nie umykały uwadze Nassefa.
Miał własnego agenta w samym namiocie królewskim.
— Wobec tego on wie tylko to, co my — zadumał się El Murid. — Jakie fakty zinter-
pretował odmiennie?
— Stoi za tym ten obcy diabeł, Radetic.
— Może. Bałwochwalcy z obcych ziem muszą mnie nienawidzić. Muszą czuć we
mnie dotyk Bożej dłoni. Muszą wiedzieć, że w Jego gniewie będę narzędziem ich wy-
niszczenia. Wszyscy oni są sługami Złego, walczącymi tylko o to, by przedłużyć czas
jego panowania nad królestwami niegodziwości.
Czy kąciki warg Nassefa zadrgały w tłumionym uśmiechu?
— Tato?
Dziewczynka była doprawdy nieznośna. W pierwszym odruchu miał ochotę ukarać ją
za brak powagi w świątyni. Ale przecież wieki minęły, odkąd poświęcił jej choćby
odrobinę uwagi.
Nassef zauważył:
— To dziecko czasami zachowuje się jak dzikus.
— A od kiedy to śmiech stanowi obrazę w oczach Pana? Zostaw nas. — Pozwolił jej
usiąść na swoich kolanach. — O co chodzi, kochanie? — Miała obecnie prawie dwa-
naście lat.
Naprawdę upłynęło już tyle czasu? Życie przemijało, a on tak nieznacznie zbliżył się
do swego celu. Ten niegodziwy Yousif. Nassef odnosił sukces za sukcesem, ale nie-
wiele one znaczyły, póki wali trzymał ich w szachu, zamkniętych w granicach Sebil
el Selib.
— Och, nic. Po prostu chciałam sprawdzić, czy już skończyłeś myśleć. — Przytuliła
się do niego, moszcząc sobie miejsce na kolanach.
Teraz czuł już tylko wstyd na myśl o podniecie, która nawiedziła go za sprawą Złego.
Niczym wampir czarnoskrzydły. Przecież nie z własną córką!
Powoli przestawała być dzieckiem: kobiecość miała w niej rozkwitnąć lada chwila.
Wkrótce jej piersi zaczną nabrzmiewać, biodra staną się szersze. Będzie gotowa do
wydania za mąż. Wśród jego wyznawców już panowało oburzenie, ponieważ po-
zwalał jej biegać po Sebil el Selib bez zasłony i często wyrażał zgodę, aby towarzy-
szyła Nassefowi podczas jego bardziej bezpiecznych podróży. Podejrzewał, że Nassef
chciał ją dla siebie.
I wciąż nie miała imienia.
— Wiesz dobrze, że w to nie uwierzę, kochanie. Musiało cię tu sprowadzić coś in-
nego niż towarzystwo zrzędliwego starego ojca. — Doskonale wyczuwał dezaprobatę
kapłanów doglądających świątyni.
— Cóż...
— Nie mogę powiedzieć ani tak, ani nie, póki mi nie wyjaśnisz.
Wtedy popłynęła rzeka słów:
— Fatima obiecała mi, że nauczy mnie tańczyć, jeśli wyrazisz zgodę. Proszę? Tak cię
proszę, tato, mogę? Proszę?
— Powoli. Powoli.
Fatima była osobistą służącą Meryem i równocześnie triumfalnym przykładem sku-
teczności propagandy. Nawrócona prostytutka, stanowiła chodzący dowód, że
wszyscy, którzy szukają, mogą okazać się godni w oczach Boga El Murida. Nawet
kobiety. Na tym polegało najbardziej radykalne zerwanie El Murida z tradycyjnymi
dogmatami; wciąż miał kłopoty, próbując przekonać doń swych wiernych.
W trakcie Upadku kobiety doznały podwójnego uszczerbku, kobieta bowiem
przywiodła naród do opłakanego stanu, w jakim się teraz znajdował. Obecnie najbar-
dziej twardzi fundamentaliści spośród mężczyzn dopuszczali żony do siebie tylko i
wyłącznie dla celów prokreacji. Nawet względni liberałowie, jak Yousif z el Aswad,
trzymali kobiety w zamknięciu, nie pozwalając im uczestniczyć w swoim życiu.
Córki biedaków niekiedy duszono tuż po narodzinach albo sprzedawano handlarzom
niewolników, którzy poddawali je szkoleniu, a potem odsprzedawali jako prostytutki.
W społecznym odczuciu prostytutka stała od żony, co żona od męża. Jednak nawet na
Hammad al Nakir natura zwyciężała, jeśli chodziło o młodych.
— To poważna sprawa. — Małe dziewczynki rzadko interesowały się tańcem, jeśli
nie intrygowało ich równocześnie zainteresowanie chłopców dziewczynkami. Później
przestawały być małymi dziewczynkami. A chłopcy nie byli już chłopcami. Nadszedł
czas, by porozmawiać z Meryem na temat zasłony.
— Czas pędzi jak najszybszy rumak, moja słodka. — Westchnął. — Jak to wszystko
szybko nadchodzi i mija. Mija w mgnieniu oka.
Zaczęła już wydymać usta w dąsie, pewna, że nie uzyska zgody.
— Pozwól mi pomyśleć. Daj mi pięć dni, dobrze?
— Dobrze — powiedziała wesoło. Prośba o zwłokę w jej oczach oznaczała nie-
uchronnie tylko wstęp do ustępstwa. Pocałowała go, zeskoczyła z jego kolan, i odbie-
gając, zmieniła się w jedno lśniące wirowanie rąk i nóg.
Kapłani pełnymi niesmaku spojrzeniami patrzyli w ślad za nią.
— Hadj! — zawołał El Murid dowódcę swej straży przybocznej. — Wyruszamy w
podróż. Przygotuj wszystko.
Daleko na południe od Sebil el Selib, na południe od el Aswad wznosiła się ku niebu
góra nieznacznie wyodrębniona z macierzystego masywu Jebal al Alf Dhulquarneni.
Zwana była Jebal al Djinn, Górą Demonów, albo rzadziej Rogatą Górą. Kiedy pa-
trzyło się na nią od południowego zachodu, przypominała wielką, rogatą głowę uno-
szącą się ponad pustynią. To właśnie tam El Murid spotykał się ze swym aniołem,
kiedy czuł się na tyle zagubiony, aby pragnąć rozmowy w cztery oczy. Nigdy nawet
przez moment nie zastanawiał się, czemu posłaniec Pana wybrał miejsce spotkań tak
odległe i tak złą cieszące się sławą.
Wiara Adepta w anioła poddana została surowej próbie podczas samotnej, długiej
wspinaczki, na którą jego ciało reagowało niczym na torturę. Czy posłaniec odpowie
na jego wołanie po tak długim czasie? El Murid nie pojawiał się tutaj, by szukać jego
rady, od czasu swej źle widzianej wizyty w Al Rhemish. Niemniej anioł obiecał. Na
Jebal al Djinn wszakże nawet anielskie obietnice miały w sobie coś podejrzanego.
Góra nie była dobrym miejscem. Była przeklęta. Nikt nie wiedział, dlaczego wciąż
tak jest, ale zło mieszkało w kamieniach i ocalałych drzewach, niemalże namacalnie
uderzając w dusze intruzów. Z każdą wizytą El Murid żałował coraz mocniej, że jego
mentor nie wybrał miejsca bardziej przyjaznego ludziom.
Umocnił się w swym postanowieniu. Zło należy pokonać w jego własnej twierdzy.
Jakim innym sposobem prawi mieliby pozyskać moc opierania się Ciemności, jak nie
udając się do jej warowni?
Jego wątpliwości rosły coraz bardziej, w miarę jak przesączyła się noc i większa
część dnia, a od jego niebiańskiego rozmówcy nie nadchodziła żadna odpowiedź.
Nadchodził już następny wieczór. Cienie wzniecane światłem ogniska bawiły się w
berka na nagich skałach.
Emisariusz przybył z towarzyszeniem gromów i błyskawic, które z pewnością można
było dostrzec z odległości wielu lig. Trzykrotnie jego skrzydlaty rumak okrążył ro-
gate szczyty, zanim osiadł w odległości pięćdziesięciu jardów od ogniska Adepta. El
Murid powstał. Z szacunkiem wbił wzrok w ziemię.
Anioł, który uporczywie przybierał postać niskiego starca, pokuśtykał ku niemu przez
strzaskany bazalt. Przez ramię przewieszony miał instrument przypominający do złu-
dzenia róg obfitości, z pozoru zdecydowanie zbyt ciężki jak na jego siły.
Zrzucił ładunek na ziemię, przysiadł na nim.
— Sadziłem, że wcześniej zechcesz się ze mną skontaktować.
Serce El Murida zatrzepotało w piersi. Obecnie anioł onieśmielał go równie bardzo,
jak wówczas, dawno już temu, kiedy był tylko chłopcem zagubionym na pustyni.
— Nie było potrzeby. Wszystko szło tak jak powinno.
— Nawet jeśli trochę wolno, co?
El Murid zerknął na tamtego nieśmiało. Przenikliwe spojrzenie zwęziło oczy anioła.
— Powoli, tak, to prawda. Ale spieszyłem się, jak mogłem. Wadi el Kuf nauczyło
mnie, że głupotą jest próbować wymusić coś, zanim nadejdzie czas.
— Co się teraz stało?
El Murid poczuł zakłopotanie. Opowiedział o dziwnej ucieczce Yousifa po ostatnim
oblężeniu oraz o nadciągającym kryzysie w jego własnym domu. Błagał o radę.
— Twój następny ruch jest oczywisty, zaskoczony więc jestem wezwaniem. Równie
dobrze Nassef mógł ci to powiedzieć. Zbierz wszystkie swoje siły i uderz. Zdobądź
Al Rhemish. Któż cię teraz powstrzyma, skoro wali odszedł? Zdobądź Świątynię, a
twój problem rodzinny sam się rozwiąże.
— Ale...
— Rozumiem. Kto gorącym się sparzył, na zimne dmucha. Kto zimnym się sparzył,
w ogóle nic nie bierze do ręki. Nie będzie następnego Wadi el Kuf. Żadnych niespo-
dzianek ze strony dzieciaków zręcznych we władaniu Mocą. Powiedz Nassefowi, że
osobiście będę wszystko obserwował, a potem daj mu wolną rękę. On ma dość ta-
lentu, aby wszystko przeprowadzić. — Naszkicował plan, zdradzając wiedzę na temat
spraw pustyni i jej bohaterów, która rozwiała wątpliwości Adepta. — Zanim się roz-
staniemy, dam ci następny drobiazg.
Starzec ześlizgnął się ze swego siedziska i uklęknął. Szeptał przez chwilę do rogu,
potem uniósł go i potrząsnął. Z wnętrza coś wypadło.
— Każ Nassefowi przekazać to swemu agentowi w królewskim namiocie. Gdy zaata-
kuje tydzień później, reszta potoczy się naturalną koleją rzeczy.
El Murid przyjął małą szkatułkę. Przez czas jakiś patrzył na nią skonsternowany. Sta-
rzec zaś wskoczył na swego wierzchowca i uniósł się w powietrze. El Murid krzyczał
za nim; przecież dopiero zaczęli omawiać jego problemy. Skrzydlaty koń przemknął
wokół rogatych szczytów. Zagrzmiało. Błyskawica rozdarła niebo. Niezliczone iskry
ognia pomykały między rogami, dwa jęzory płomieni uderzyły naraz, wybuchając w
górę i tworząc jakiś gigantyczny znak, którego El Murid nie potrafił w całości do-
strzec, ponieważ znajdował się dokładnie ponad jego głową.
Powoli oślepiające światła gasły. A kiedy El Murid znowu mógł cokolwiek zobaczyć,
nie dostrzegł żadnego śladu po aniele. Powrócił do ogniska, a potem przesiedział przy
nim czas jakiś, mrucząc pod nosem i oglądając szkatułkę. Po kilkunastosekundowym
namyśle zdecydował się ją otworzyć.
— Cymbałki? — zapytał w noc.
W szkatułce znajdował się znakomity zestaw zils, godny kobiety, która tańczy przed
obliczem królów.
— Zils? — wymamrotał. Cóż to, na niebiosa? Ale posłaniec Pana nie mógł się mylić.
Czy mógł?
Znowu spojrzał w niebo, anioł jednak zniknął.
Dziesięciolecia miały minąć, nim ponownie spotkał emisariusza.
— Zils — mruczał i patrzył w dół zbocza na ogniska, przy których czekał Nassef z
Niezwyciężonymi. Twarz szwagra stanęła mu przed oczami jak żywa. Coś trzeba bę-
dzie zrobić. Po zdobyciu Al Rhemish?
— Nassef, pomóż mi! — zawołał słabo, kiedy dokuśtykał wreszcie do obozu. Było
późno, jednak Nassef nie spał jeszcze, przy świetle ognia i księżyca wpatrując się w
nieporządnie naszkicowane mapy. Szwagier natychmiast podbiegł do niego. Wyjąw-
szy dowódcę straży przybocznej El Murida, wszyscy pozostali wycofali się.
— Wyglądasz strasznie — powiedział Nassef.
— To przekleństwo. Boli mnie wszystko. Kostka. Ramię. Każdy staw.
— Lepiej coś zjedzmy. — Nassef zerknął na szczyt góry, zmarszczył czoło. — I tro-
chę snu z pewnością nam nie zaszkodzi.
— Nie teraz. Mam ci kilka rzeczy do powiedzenia. Rozmawiałem z aniołem.
— I? — oczy Nassefa zwęziły się.
— Powiedział mi to, co chciałem usłyszeć. Że brzoskwinia Al Rhemish gotowa jest,
by ją zerwać.
— Panie...
— Więcej słuchaj, a mniej przerywaj, Nassef. Tym razem nie będzie drugiego Wadi
el Kuf. Nie mam zamiaru próbować zalać ich samą liczbą własnych wojsk. Zastosu-
jemy tę taktykę, którą opracowałeś. Będziemy szli nocami, szlakami, którymi poru-
szał się Karim, kiedy wydałeś mu rozkaz zamordowania Farida.
Jeśli oczekiwał po Nassefie jakiejś reakcji, to przeżył rozczarowanie. Nassef zwyczaj-
nie w namyśle pokiwał głową.
Wciąż zastanawiał się nad tym wydarzeniem. To, że Aboud wpadnie w histerię, było
łatwe do przewidzenia, niespodziankę stanowiło, że zwrócił się do najemników. Hali
dostarczył mu szczegółowego raportu na temat przebiegu ataku. Siły Karima poniosły
zaskakująco wysokie straty; ten człowiek powinien był przyprowadzić do domu
znacznie więcej żołnierzy. Ale przecież Karim był tworem Nassefa, zaś Niezwycię-
żeni, którzy mu towarzyszyli, nie.
— Najpierw jednak to musi być dostarczone twojemu agentowi w namiocie królew-
skim.
Nassef otworzył szkatułkę, potem spojrzał na rogatą górę. Tylko trzech ludzi wie-
działo, kim jest agent. On i agent, to dwóch. Trzecim bynajmniej nie był El Murid.
Adept, miał w tej sprawie absolutną pewność, w ogóle nie wiedział o istnieniu agenta.
— Zils? — zapytał.
— Anioł mi je dał. Muszą być szczególne. Zastosuj się do jego poleceń. Nassefie?
— Hm?
— Jaka jest sytuacja na wybrzeżu?
— Wszystko pod kontrolą.
— Czy naprawdę ośmielimy się spróbować ruszyć na Al Rhemish tylko z Niezwycię-
żonymi?
— Spróbować możemy wszystkiego. To będzie śmiałe uderzenie. Niespodziewane.
Nie przypuszczam, by ruch w tym kierunku miał skomplikować sytuację wschodnią.
Tam na dole chodzi tylko o to, żeby posprzątać. Karim przejął dowodzenie, podpo-
rządkuje sobie Throyan. Kiedy wyjeżdżałem, już byli gotowi do rozmów. Kilka tygo-
dni pod butem Karima i przystaną na każde warunki. El-Kader rozbił ostatni punkt
oporu na południowym krańcu wybrzeża. El Nadim utrzyma Sebil el Selib. Skoro
Yousif odszedł, nie grożą nam żadne kłopoty ze strony el Aswad.
Adept westchnął.
— W końcu. Po tych wszystkich latach. Dlaczego Yousif odszedł, Nassefie?
To było decydujące pytanie.
— Chciałbym wiedzieć. Nie mogę przestać się zastanawiać, jakiego jeszcze asa
trzymał w rękawie. Tak, spróbujemy zdobyć Al Rhemish. Spróbować warto, nawet
gdyby miało nam się nie powieść. Jeśli nawet taktyka zawiedzie, to i tak będzie dru-
zgoczące posunięcie. Yousif może okazać się dużo groźniejszy tam, niźli był w el
Aswad, gdzie dysponował ograniczonymi siłami.
El Murid wciąż nosił przy sobie urągliwy list Yousifa. Po stokroć odczytywał jego
treść, przyglądając się każdemu ze słów utrwalonych w pamięci.
— „Mój drogi Micah” — cytował na głos — „Okoliczności zmuszają mnie, abym na
czas jakiś porzucił swój dom. Proszę więc, abyś zechciał przejąć nad nim opiekę, wie-
dząc, że podczas mej nieobecności dobrze on zadbasz. Swobodnie możesz korzystać
ze wszystkich wygód, jakie zapewnia. Gdybym tylko mógł z równą radością patrzeć
w twoją przyszłość, z jaką spoglądam w swoją. Twój uniżony sługa, Yousif Allaf
Sayed, wali el Aswad”.
— Wciąż jest to dla mnie tajemnicą — powiedział Nassef.
— On nam urąga, Nassefie. Próbuje nas przekonać, że ma dostęp do jakiejś tajem-
nicy.
— Albo Radetic chce, abyśmy tak myśleli.
— Radetic?
— Ten list musiał ułożyć obcy. Yousif nie jest aż tak subtelny. To brzmi niczym
śliski blef.
— Może.
— Nie będziemy grali w jego grę. Zapomnij o wiadomości. W Al Rhemish będzie
mógł szeptać słowa Złego prosto do ucha króla. Może skonsolidować przeciwko nam
wszystkie siły rojalistyczne.
— Tak. Oczywiście. Musimy zrobić, jak powiedział anioł, i uderzyć z całej siły,
zaraz, w samo gniazdo jadowitych żmij.
— Niezależnie od tego, jakie kierowały nim pobudki, panie, sądzę, że Yousif popełnił
błąd. Bez niego, który stał nam na drodze, rojaliści raczej nie będą już nas w stanie
powstrzymać. Póki nie stawimy im czoła we frontalnym ataku, w otwartej próbie sił.
Dalej zachowują przewagę, jaką mieli pod Wadi el Kuf.
— Zbierz pozostałych Niezwyciężonych. Tego roku w Al Rhemish na Disharhun.
— To będzie dla mnie rozkosz, panie. Zacznę od razu. Przekaż Meryem i dzieciom
wyrazy miłości.
Długo jeszcze po odjeździe Nassefa El Murid siedział w całkowitej ciszy, zupełnie
sam. Zbliżała się decydująca godzina. I na nim spoczywała największa odpowie-
dzialność. Anioł powiedział, że zdobycie Al Rhemish rozwiąże wiele kłopotów. A on
powoli zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, co można zrobić.
— Hadj.
— Mój panie?
— Znajdź Mowaffaka Haliego. Sprowadź go do mnie.
— Tak, mój panie.
— Mój Lordzie Adepcie? — zapytał Hali, zbliżając się. — Chciałeś się ze mną wi-
dzieć?
— Mam dla ciebie wieści, Mowaffak. I zadanie.
— Jak rozkażesz, panie.
— Wiem. Dziękuję ci. Zwłaszcza za twoją cierpliwość okazaną w okresie, gdy ko-
niecznym było, aby Bicz Boży kierował klingami Niezwyciężonych.
— Próbowaliśmy zrozumieć tę konieczność, panie.
— Widziałeś światła ponad górą?
— Widziałem, panie. Rozmawiałeś z aniołem?
— Tak. Powiedział mi, że nadszedł czas, aby Niezwyciężeni wyzwolili Najświętsze
Świątynie Mrazkim.
— Ach, wobec tego dzień nadejścia Królestwa Pokoju jest już bliski.
— Zaiste. Mowaffak, wydaje mi się, że podczas kadencji mojego brata doczesne ży-
wioły wkradły się w szeregi Niezwyciężonych. Będziesz mógł skorzystać z okazji,
aby je z nich oczyścić. Walki o Al Rhemish będą zajadłe, wielu Niezwyciężonych
odda życie. Jeśli najbardziej oddani znajdą się akurat w innym miejscu, w tajemnej
misji...
Nie powiedział nic więcej. Mowaffak zrozumiał. Na jego twarzy wykwitł jeden z naj-
bardziej okrutnych uśmiechów, jakie Adept kiedykolwiek w życiu widział.
— Rozumiem. Na czym ta misja ma polegać, panie?
— Uruchom swoją wyobraźnię. Wybierz ludzi i poinformuj mnie o naturze zadania,
jakie ci przydzieliłem, a będziemy razem świętować Disharhun w Al Rhemish.
Hali nie przestawał się uśmiechać.
— Będzie, jak rozkażesz, panie.
— Odejdź w pokoju, Mowaffak.
— Zostań w pokoju, panie. — Hali odszedł.
Po jakimś czasie Adept zawołał cicho:
— Hadj!
— Panie?
— Znajdź lekarza. Będzie mi potrzebny.
— Panie?
— Góra okazała się dla mnie zbyt wyczerpująca. Ból... Potrzebuję go.
Lekarz pojawił się prawie natychmiast. Najwyraźniej spał i nie zdążył się porządnie i
schludnie przyodziać.
— Mój panie? — Nie wyglądał na szczególnie zadowolonego.
— Esmat, strasznie mnie boli. Boli mnie potwornie. Kostka, ramię, stawy. Daj mi
coś.
— Mój panie, to chodzi o przekleństwo. Trzeba zdjąć z ciebie czar. Mikstura nie jest
mądrym rozwiązaniem. Ostatnio dawałem ci zbyt dużo opiatów; ryzykujesz popad-
niecie w nałóg.
— Nie kłóć się ze mną, Esmat. Nie jestem w stanie wywiązywać się z obowiązków,
które na mnie ciążą, jeśli bez przerwy moją uwagę zaprząta ból.
Esmat ustąpił. Nie był człowiekiem szczególnie silnego charakteru.
El Murid rozparł się wygodnie i pozwolił swoim myślom odpłynąć w ciepłe, ma-
ciczne bezpieczeństwo narkotyku.
Któregoś dnia znajdzie lekarza, który będzie potrafił zaradzić jego obrażeniom i klą-
twie szczeniaka waliego. Ataki bólu zdarzały się teraz każdego dnia, a dawki, jakie
aplikował mu Esmat, coraz słabiej je koiły.
* * *
Pustynia zdawała się szeroka i pusta, dokładnie taka, jak podczas pochodu na Sebil el
Selib dawno temu, oraz taka, jaką zdawała się w trakcie desperackiej ucieczki spod
Wadi el Kuf. Wyglądała, jakby straciła gdzieś swoją zwykłą obojętność i stała się ak-
tywnie wroga. Jednak El Murid nie pozwalał sobie na zniechęcenie. Cieszył się mar-
szem, dostrzegając wokół siebie zupełnie nowe widoki, a w nich nowe i nie poskro-
mione piękno.
Nie była to już oto kwestia lat. Dni można było policzyć na palcach. Godziny i dni, a
Królestwo Pokoju oblecze się w ciało. W ciągu kilku godzin i dni będzie mógł
wszystkie swe siły poświecić realizacji prawdziwej misji, wskrzeszeniu Imperium,
zjednoczeniu dawno utraconych ziem w imię Wiary. Godziny i dni niewiernych były
policzone. Los synów Złego postanowiony. Jego długie panowanie zmierzało nie-
ubłaganie do kresu.
Przypływ podniecenia zrobił zeń innego człowieka. Stał się znacznie bardziej
przyjacielski i otwarty. Chodził tu i tam, rozmawiając z ludźmi, krzątając się, żartując
z Niezwyciężonymi. Meryem skarżyła się, że niszczy wizerunek własnej wzniosłości.
Zaczął nawet rozpoznawać znaki terenu nie widziane od tylu lat.
Dolina w kształcie misy znajdowała się niedaleko. I nikt nie wyszedł im na spotkanie.
Anioł miał rację. A Nassef był sprawny jak zawsze; unikali patroli rojalistów, jakby
stanowili armię duchów.
Śmiał się z rozkoszą, gdy u wyjścia doliny dostrzegł rozbłyski iglic Świątyni, wynio-
słych srebrnych wież w księżycowej poświacie.
Godzina wybiła. Dzień nadejścia Królestwa był bliski.
— Dziękuję ci, Yousif — wyszeptał. — Tym razem przechytrzyłeś sam siebie.
Rozdział czternasty
Skradzione sny
[top]
W oczach Harouna Al Rhemish było takie samo jak niegdyś. Kurz, brud, robactwo,
hałas — wszystko to, co zapamiętał. Upał równie bezlitosny co zawsze, potęgowany
przez rozgrzane ściany doliny. Wędrowni sprzedawcy zachwalali swoje towary wśród
ciżby namiotów. Kobiety darły się na swoje dzieci i na inne kobiety. Mężczyźni, po-
nurzy i zmęczeni upałem, wybuchali gwałtownie, gdy tylko nadarzała się okazja. Jeśli
cokolwiek się zmieniło, to tylko to, że ludzi było znacznie mniej niż podczas jego
pierwszej wizyty. Wiedział, że zmieni się to wraz ze zbliżaniem się Disharhun. Ale w
miarę jak będzie się robić coraz tłoczniej, napięcie również będzie rosło.
Jakiś niepokój wisiał w powietrzu, nieustannie narastające, nieuchwytne rozdrażnie-
nie, dalece przekraczające to, czego można by oczekiwać. Nikt nie mówił tego wyraź-
nie, jednak pojawienie się waliego z el Aswad wraz z całym dworem i żołnierzami
stanowiło początek procesu, który potem biegł już własnym torem — wzrastającego
poczucia winy i hańby wśród tych, którzy nie zrobili nic, aby wesprzeć i wspomóc
długą walkę Yousifa na południu. Jego obecność przypominała im o tym i mieli mu to
za złe. Na stolicę padł też blady strach; realność zagrożenia, jakie stanowił El Murid,
nie mogła już dłużej być lekceważona, chyba tylko przez tych, którzy dokładali
wszelkich starań, aby go nie dostrzegać.
— I to właśnie czynią — powiedział Radetic Harounowi. — Zaciskają ze wszystkich
sił powieki. Do natury człowieka należy nadzieja, że to, czego nie będzie się do-
strzegać, samo zniknie.
— Niektórzy zachowują się tak, jakby to była nasza wina. Zrobiliśmy wszystko, co w
naszej mocy. Czego jeszcze mogą chcieć?
— I to również jest częścią ludzkiej natury. Człowiek w swej istocie jest niegodziwy,
marny, krótkowzroczny i niewdzięczny.
Haroun spojrzał spod oka na swego nauczyciela i uśmiechnął się sarkastycznie.
— Nigdy jeszcze nie słyszałem, byś mówił tak smutne rzeczy, Megelinie.
— Odebrałem kilka gorzkich lekcji w ostatnich latach. I obawiam się, że w takim sa-
mym stopniu stosują się one do tych tak zwanych cywilizowanych ludzi, których zo-
stawiłem u siebie w domu.
— Co się tam dzieje? — Wokół namiotu jego ojca rozpętało się zamieszanie. Do-
strzegł ludzi w barwach dworu królewskiego.
— Przekonajmy się.
W pobliżu namiotu spotkali Fuada. Wyglądał na skonsternowanego.
— Co jest? — zapytał Haroun.
— Ahmed zaprosił twojego ojca i Alego w gościnę na dziś wieczór. Król też będzie.
Radetic zachichotał.
— Zaskoczony?
— Tak, po tym, jak ignorowali nas przez pierwszych kilka nocy.
Haroun poczuł dreszcz przebiegający po krzyżu. Spojrzeniem ogarnął otaczające
wzgórza. Wieczór już był blisko. Cienie gęstniały. Opanowały go ponure przeczucia.
— Poradź Yousifowi, aby zatrzymał swe poglądy dla siebie — zasugerował Radetic.
— W obecnej chwili z pewnością okażą się nie do przyjęcia dla tego towarzystwa.
Aboud jest stary i wolno myśli, będzie potrzebował czasu, by pogodzić się ze stratą
południowej pustyni.
— Szybciej by się z tym pogodził, gdyby ten idiota Ahmed usunął się z drogi.
— Może. Haroun, o co chodzi?
— Nie wiem. Czuję coś dziwnego. Jakby zbliżająca się noc miała być inna od pozo-
stałych.
— Bez wątpienia, jeśli sprawę traktować alegorycznie. Strzeżcie się snów dzisiejszej
nocy. Fuad, naprawdę powiedz waliemu, żeby dzisiejszej nocy nie przeciągał struny.
Jeśli chce starcia z Aboudem, najpierw musi stać się człowiekiem akceptowanym w
towarzystwie.
— Powiem mu. — Fuad odszedł z jednym ze swoich najbardziej przerażających gry-
masów na twarzy.
— Chodź, Harounie. Pomożesz mi porządkować papiery.
Haroun zgarbił się. Radetic dysponował najwyraźniej nieskończoną ilością doku-
mentów i notatek pogrążonych w całkowitym chaosie. Lata całe mogło zabrać ich po-
rządkowanie — a w tym czasie nagromadzi się następna góra.
Znowu obrzucił wzrokiem wzgórza. Wydawały się nieprzyjazne, omalże zimne.
* * *
Lalla była perłą haremu Abouda. Chociaż ledwie skończyła osiemnaście lat, nadto nie
miała przywilejów małżonki, była najpotężniejszą kobietą w Al Rhemish. Stolica ką-
pała się w powodzi pieśni wysławiających jej wdzięk i piękno. Aboud szalał za nią,
był jej niewolnikiem, spełniał każdą jej zachciankę. Plotki głosiły, że uczyni z niej
żonę.
Stanowiła dar ofiarowany mu wiele lat temu przez pomniejszego walego ze straco-
nego wybrzeża Morza Kotsum. Jednak dopiero niedawno udało jej się przyciągnąć
uwagę Abouda.
Aboud w głębi duszy był kochliwym, głupim i dumnym dzieckiem. Nie marnował
żadnej okazji, by przed całym dworem puszyć się posiadaniem pięknej zabawki. Noc
po nocy wzywał ją z seraju i kazał tańczyć przed zgromadzonymi szlachcicami.
Yousif popatrzył na gibką postać dziewczyny. Potrafił docenić urodę Lalli, jak potra-
fiłby na jego miejscu każdy mężczyzna, jednakże w chwili obecnej błądził myślami
daleko, a przepełniało je poczucie winy. Jego serce nie chciało dopuścić do siebie
wniosków wywiedzionych przez rozum. Nie potrafił otrząsnąć się z rozpaczy, którą
zrodziła rezygnacja z zaufania i porzucenie rodzinnego domu.
On i jego syn Ali gościli u księcia Korony, Ahmeda. Ahmed był jedynym członkiem
dworu, w którym jeszcze nie wzbudzały obrzydzenia jego zabiegi o rozpoczęcie wiel-
kiej kampanii przeciwko Adeptowi.
Yousif czuł niepokój. W Al Rhemish najwyraźniej działo się coś złego, chociaż nie
potrafiłby wskazać, co konkretnie miałoby to być. Wrażenie to narastało w nim przez
cały tydzień, a dzisiejszego wieczoru stało się tak silne, że wręcz czuł ciarki pełzające
po skórze.
Jeśli chodzi o Ahmeda, też coś było nie w porządku. Zwłaszcza wzrok, jakim patrzył
na Lallę. W jego oczach widniało nieskrywane pożądanie, ale także coś jeszcze. Wy-
dawał się bardzo podekscytowany i nie potrafił do końca ukryć złego, chciwego
uśmiechu. Yousif obawiał się, że uśmiech ten zapowiada nieszczęście.
Lalla zawirowała tuż przed nim, jej kibić i gładkie, młode biodra zafalowały o parę
cali od jego oczu. Poczuł, jak ogarniające go poczucie nieszczęścia traci nieco na
ostrości. Kiedy Lalla tańczyła, nawet jego troski rozwiewały się. Jej urok był iście
narkotyczny.
Jakże Ahmed na nią patrzył! Jakby popróbował tych rozkoszy i tak go opętały, że go-
tów byłby zabić, aby tylko zachować je na własność. W jego spojrzeniu lśniły iskierki
szaleństwa.
Nie ustępujące podenerwowanie wyposażyło Yousifa w osobliwą wrażliwość na nie-
jawny wymiar otaczających go wydarzeń. Paranoiczna wrażliwość, strofował sam sie-
bie. Ale Ahmed nie był jedynym, który tak patrzył. Z twarzy kilkunastu przynajmniej
dzikich synów pustkowi mógł wyczytać, że oni również zabiliby, aby tylko posiąść
piękną tancerkę.
Znowu zaczął w nim narastać niepokój. Nawet melodyjne zils Lalli nie potrafiły
ukoić jego znękanego serca. To był zły dzień. W końcu nadeszły wieści z południa, a
one nie były dobre.
El Murid wspiął się na Rogatą Górę. Stało się tam coś złowieszczego. Ogień na nie-
biosach widoczny był w promieniu stu mil. El Murid zszedł z góry zdecydowany i pe-
łen determinacji. Wezwał pod swój sztandar plemiona, szukając u nich pomocy w
zniszczeniu rojalistycznego zła. I plotka głosiła, że tysiące odpowiadały na jego we-
zwanie, poruszone przerażającym pokazem ponad złą górą. Mówiono też, że Bicz
Boży opuścił swe siły na wybrzeżu, zebrał wszystkich Niezwyciężonych i ruszył z
nimi w drogę. Lis grasował w kurniku, a nikogo w Al Rhemish najwyraźniej to nie
obchodziło.
Magiczna ściana wzniesiona na fundamentach świadomej ślepoty odgrodziła od
świata nieckę, w której położone było Al Rhemish. Rzeczywistość nie była w stanie
przeniknąć za ten mur życzeniowego myślenia. Przywódcy rojalistów pogrążyli się w
swych przyjemnościach; nawet najtwardsi, najbardziej rzeczowi, najbardziej pragma-
tyczni spośród nich stawali się równie rozwiąźli jak książę Korony.
Yousif był całkowicie zdezorientowany. Większość tych ludzi znał od dziesięcioleci.
Musiały działać tu jakieś mroczne siły — jak inaczej wyjaśnić to, co się działo? Wy-
dawało się że już się poddali i teraz pospiesznie używali życia, oczekując bliskiego
końca.
Ale nie wszystko było przecież stracone. Każdy głupiec mógł się o tym przekonać.
Tutaj na północy było dość lojalnych wojowników, by po dwakroć zgnieść El Mu-
rida.
Yousif spojrzał spod oka na swego gospodarza. Książę Korony stanowił dysonans,
odległy, fałszywy ton w atmosferze święta. Dlaczego Ahmed tak nalegał, by jego da-
lecy kuzyni z południa byli dzisiejszego wieczoru jego gośćmi? Dlaczego w tak
jawny sposób okazywał swoje podniecenie i żądzę?
Aboudowi można było ostatecznie wybaczyć jego rozpustę. Nie zostało mu wiele lat
życia i przerażała go bliskość Mrocznej Pani. Próbował ożywić w sobie ducha mło-
dości. Ale Ahmed, Ahmed nie miał żadnej wymówki.
Yousif zasięgnął języka wśród najbardziej trzeźwych z rojalistycznej szlachty. Jego
kuzyni zgadzali się, że Ahmed stanowi chodzącą katastrofę i jest coraz bardziej nie-
bezpieczny. Od śmierci Farida zdobywał coraz większy wpływ na ojca. Jego propo-
zycje zaowocowały kilkoma pomniejszymi porażkami w starciach z partyzantką
działającą w regionie Al Rhemish. Ale ci sami praktyczni ludzie nie zrobiliby nic,
gdyby Yousif zaproponował im przejęcie inicjatywy...
Królestwo i Korona ulegały powolnemu rozkładowi. I nikt nie ruszył nawet palcem,
aby powstrzymać ten proces. Szkoda tylko, że Aboud był w istocie o tyleż silniejszy
niż El Murid. Zdeterminowany, stanowczy przywódca mógłby łatwo zniszczyć całą
potęgę Adepta. Gniew wywołał napływ adrenaliny. Zaklął.
— Trzeba z nim skończyć!
Sąsiedzi spojrzeli na niego spode łba. Nie pierwszy raz to robili; już zdobył sobie
sławę prostackiego gbura z prowincji.
— Yousif, doprawdy — cicho napomniał go Ahmed. — Niekiedy Lalla tańczy.
Spojrzenie Yousifa przeskoczyło z króla na jego potomka. Na twarzy Ahmeda zastygł
paskudny uśmieszek. Chwilę później cicho się oddalił.
Yousif czuł zdziwienie, ale tylko przez chwilę. Dźwięczące zils, lśniące zasłony i bły-
ski satynowej skóry w końcu zapanowały nad nim bez reszty. Teraz Lalla tańczyła
tylko dla niego.
— Może przestaniesz? — warknął Reskird. — Doprowadzasz mnie do szaleństwa.
— Co mam przestać? — zapytał Bragi, przystając.
— Chodzić. W tę i we w tę, w tę i we w tę. Można by pomyśleć, że zaraz urodzisz.
Haaken chrząknął potwierdzająco.
— Co jest grane?
Bragi nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi.
— Nie wiem. Rozpiera mnie z nerwów. To miejsce sprawia, że ciarki chodzą mi po
grzbiecie.
Najemnicy rozbili obóz na zachodniej ścianie niecki, nieco na uboczu od Al Rhemish,
ale w oczach żołnierzy odległość była nie dość duża. Zdarzały się już bardzo napięte
sytuacje z udziałem tubylców i obcych. Żołnierze Gildii trzymali się głównie we wła-
snym gronie, promieniując milczącą pogardą dla barbarzyństwa Al Rhemish i jego lu-
dów.
Reskird powiedział:
— Słyszałem, że długo już tu nie zostaniemy. Zapłacą nam i pozwolą odejść.
— Trudno powiedzieć, żebym na to nie czekał — zauważył Haaken.
Bragi usiadł, ale nie wytrzymał długo bez ruchu. Nie minęło wiele czasu, a ponownie
krążył wokół ogniska.
— Znowu chodzisz — warknął Reskird.
— Nawet mnie denerwujesz — powiedział Haaken. — Idź sobie na spacer, czy co.
Bragi zatrzymał się.
— Może powinienem. Poszukam Harouna i zobaczę, jak mu leci. Nie widziałem go
od czasu, gdy tu przybyliśmy.
— Dobry pomysł. Sprawdź, czy przypadkiem nie trzeba znowu ratować jego tyłka. —
Reskird i Haaken zaśmiali się.
Bragi przyjrzał się konturom wzgórz na tle gwiazd, sam właściwie nie wiedząc, czego
tam szuka. Powietrze było dziwne, jakby zbierało się na burzę. — Tak właśnie zrobię.
— Tylko nie zamarudź zbyt długo — poradził mu Haaken. — O północy mamy
wartę.
Bragi podciągnął spodnie i odszedł żwawym krokiem. W ciągu kilku minut opuścił
obóz i minął namioty pielgrzymów przybyłych na Disharhun. Kiedy dotarł do cen-
trum miasta, jego nerwowość zmniejszyła się nieco. Zaczął zastanawiać się nad kwe-
stią znalezienia Harouna wśród ludzi, których językiem nie władał. Nie miał pojęcia,
w którym miejscu wali rozbił swój obóz.
Wędrując nieco na oślep, dotarł do murów otaczających Najświętsze Świątynie
Mrazkim. Zapomniał o celu swych poszukiwań i zmienił się w zwykłego gapia; jesz-
cze nigdy dotąd nie był w mieście. A nawet nocą obca architektura potrafiła zauro-
czyć.
* * *
Haroun nie mógł zasnąć. Nie on jeden miał ten kłopot; całe Al Rhemish opanował
niepokój. Od zachodu słońca Fuad nie przestawał ostrzyć miecza, Megelin przecha-
dzał się bez ustanku. Haroun zmęczony był już gderaniem starego. Zwyczajowa pre-
cyzja wypowiedzi Radetica gdzieś się zapodziała. Przeskakiwał z tematu na temat,
poruszając zupełnie nie związane ze sobą, przypadkowe kwestie. Zdenerwowanie po-
woli ogarniało wszystkich, a przepełniająca ich energia nie mogła znaleźć ujścia.
Pierwsze pełne zaskoczenia krzyki stworzyły okazję do jej wyładowania, przyniosły
wreszcie ulgę. Wypadli ze swych namiotów w noc zalaną księżycową poświatą. W
posiadłości pienili się jak robactwo, odziani w białe szaty Niezwyciężeni.
— Skąd oni się tu, do diabła, wzięli? — krzyczał Fuad. — Altaf! Beloul! Do mnie!
— Megelinie, co się dzieje?
— El Murid tu jest, Haroun. Wygląda na to, że wrócił na Disharhun.
W ciągu pierwszych kilku minut na całym terenie trwały chaotyczne walki. Rojaliści i
Niezwyciężeni ścierali się tam, gdzie na siebie wpadli, po obu stronach większości
nie przyświecał początkowo żaden inny cel, jak tylko przeżyć atak wroga.
— Król nie żyje!
Tysiące ust podchwyciło ten demoralizujący okrzyk. Niektórzy zwolennicy rojalistów
porzucili broń i uciekli. Zepsucie moralne, które Yousif już wcześniej wyczuwał,
obecnie objawiło prawdziwą skalę, stopień, w jakim przeżarło tkankę rojalistycznej
odwagi.
— Ahmed zdradził ojca!
Ta deklaracja synowskiej zdrady okazała się jeszcze bardziej demoralizująca niźli
wcześniejsza pogłoska o zgonie króla. Jak człowiek miał walczyć, skoro potomek
jego suwerena był jednym z wrogów?
— A więc ojciec jest królem — powiedział Haroun Radeticowi.
— Bezwzględnie — Megelin wydawał się zamyślony. — Ale jest...
— Poszukam go — warknął Fuad. — Będzie mnie potrzebował. Nie ma nikogo,
prócz Alego, kto by czuwał nad jego bezpieczeństwem. — Natarł na najbliższego
Niezwyciężonego niczym wiatrak ostrej jak brzytwa stali.
— Fuad! — krzyknął Radetic. — Wracaj tutaj! Nie możesz nic zrobić.
Fuad jednak już go nie słyszał.
Haroun ruszył za nim. Radetic złapał go za ramię.
— Chociaż ty nie bądź głupcem.
— Megelinie...
— Nie. To głupota. Pomyśl. Znajdujesz się o włos od tronu. Oprócz twojego ojca i
Alego, kto jeszcze pozostał? Nikt. Przecież nie Ahmed. Ahmed już nie żyje, niezależ-
nie od tego, kto zwycięży. Nassef w jeszcze mniejszym stopniu niż my będzie chciał
zachować go przy życiu.
Haroun próbował się wyrwać. Radetic nie zwolnił uścisku.
— Straże! — zawołał. — Trzymajcie się nas. — Kilku ludzi waliego posłuchało.
Wcześniej słyszeli, co mówił Radetic. — Musi być pretendent, Haroun. W przeciw-
nym razie sprawa rojalistyczna jest stracona. Po tobie w kolejce do tronu jest Nassef.
Rzeka białych burnusów wciąż wlewała się do Al Rhemish. Poprzedzała ją panika i
chaos. Po dwakroć Megelin i gwardziści odpierali wściekłe ataki; Radetic wciąż gro-
madził wokół siebie spotkanych po drodze rojalistów.
W pościg za rodziną Yousifa ruszyła kompania Niezwyciężonych. Byli bardzo za-
wzięci. Radetic walczył niczym demon, zdradzając znajomość technik szermierczych
rzadko widywanych poza rebsameńskimi salami treningowymi. Jego upór natchnął
ludzi, których zebrał wokół siebie. Haroun walczył z nim ramię w ramię, próbując
zdobyć choć chwilę na wykorzystanie swych umiejętności shaghuna. Niezwyciężeni
nie dawali mu szansy. Kompania zaczynała topnieć w oczach.
Haroun mimo wszystko zaczął szperać w swoim przyborniku. Czubek miecza ze świ-
stem minął jego ucho. Upuścił go, zgubił.
Niezwyciężonych wprost nie sposób było zatrzymać. Śmierć była blisko...
Piekielny wrzask rozdarł podbrzusze nocy. Wymachując trzymanym w dwóch dło-
niach mieczem, Bragi Ragnarson natarł od tyłu na Niezwyciężonych. W ciągu kilku
sekund pięciu leżało na ziemi. Niektórzy próbowali umknąć przed jego szałem.
Człowiek północy zaatakował tych, którzy pozostali, w pył rozbijając ich zasłony
swoim ciężkim ostrzem.
Przebili się. Haroun nie potrafił powstrzymać histerycznego śmiechu.
— Trzeci raz — powiedział do Megelina, dysząc ciężko. — Trzeci raz! — Chwiejnie
zrobił krok w stronę Bragiego. Wiking wymachiwał mieczem, nazywał Niezwyciężo-
nych tchórzami, prowokując ich, aby wrócili. Haroun otoczył olbrzyma ramionami.
— Nie wierzę. Niemożliwe — westchnął. — Kolejny raz.
Bragi stał przez chwilę nieruchomo, dysząc ciężko i obserwując białe burnusy.
— Znalazłem cię, co? Polowałem na ciebie od zachodu słońca.
— Rychło w czas. Rychło w czas.
Bragi zadrżał.
— Nie przypuszczałem, że mi też może się to zdarzyć. Mój ojciec potrafił wpaść w
szał bitewny, kiedy tylko zechciał, ale... co się dzieje? Jak oni się tu dostali? Lepiej
wrócę do obozu. — Był zupełnie zbity z tropu. Mówił głosem cokolwiek płaczliwym.
Radetic powiedział:
— Nie dasz rady się stąd wydostać, chłopcze. — Na stoku pod obozem najemników
trwały ciężkie walki. — Zostań tutaj. Gamel, znajdź sztandar rojalistyczny. Daj na-
szym ludziom punkt orientacyjny do zbiórki.
Radetic starał się jak mógł, gromadząc ludzi pod sztandarami rojalistów, ale zagłada
trwała. Al Rhemish było skazane. Mimo iż najemnicy wyprowadzali wycieczki ze
swego obozu, bezładnej ucieczki nie sposób było powstrzymać.
Haroun, niemalże jęknął, kiedy zapytał:
— Megelinie, jak to możliwe, że Al Rhemish poddało się tak łatwo? Przecież tak
wielu jest w nim lojalnych, wiernych ludzi.
— Z których większość natychmiast wzięła nogi za pas — odparł Radetic.
Pojawiła się grupka młodzieży prowadzona przez rannego oficera.
— Synowie szlachty, panie — odezwał się. — Zajmij się... — I padł.
Haroun patrzył na niego zupełnie ogłupiały.
— Panie? — wyszeptał. — Powiedział do mnie „panie”.
— Wieści się rozchodzą — odrzekł Megelin. — Spójrz, najemnicy zaczynają się wy-
cofywać. Czas, abyśmy również pomyśleli o odwrocie. Wy tam, ludzie. Zdobądźcie
tyle zwierząt i zapasów, ile się tylko da.
— Megelinie...
— Nie ma już czasu na dalsze kłótnie, Harounie. — Radetic odwrócił się do Bra-
giego: — Pilnuj go, uważaj, by nie zrobił nic głupiego. — Mówił po trolledyngjań-
sku.
— Muszę wracać do mojego oddziału — protestował Ragnarson.
— Za późno, synu. Dużo za późno.
Do Harouna powoli docierała prawda słów Megelina. Al Rhemish było stracone — a
wraz z nim reszta jego rodziny. Nie miał na świecie nikogo prócz Megelina i tego
dziwnego młodzieńca z północy. Wściekły, z nienawiścią przeżerającą mu serce, po-
zwolił Radeticowi wyprowadzić się w noc.
Ahmed czekał pośród ciał poległych, trzymając w objęciach przerażoną, zupełnie
osłabłą Lallę. Otaczali go ludzie z jego straży przybocznej, związani poczuciem obo-
wiązku, które przeważyło nad pogardą wywołaną ojcobójstwem i zdradą. Obserwo-
wało ich kilkunastu Niezwyciężonych, obojętnych na obraz rzezi.
Serce Ahmeda tłukło się w piersi niczym okrutny potwór, próbujący wygryźć sobie
drogę przez żebra.
— Zrobiłem to dla ciebie, Lalla. Zrobiłem to dla ciebie.
Dziewczyna nie odpowiadała.
Niezwyciężeni poderwali się nagle, zdwajając czujność. W ich kręgu pojawił się
ciemno odziany mężczyzna o twardym wejrzeniu. Rąbek jego szaty ślizgał się w ka-
łuży krwi. Mruknął coś z niesmakiem.
Wszędzie było pełno krwi, na ścianach, na posadzce, pokryte nią były meble i ciała.
Ciała leżące w wysokich stosach. O wiele więcej zwłok odzianych było w biel niźli w
jaskrawe barwy ulubione przez rojalistów. Aboud wściekłby się, gdyby mógł to zoba-
czyć... Ahmed zachichotał. Na chwilę zapomniał, kto umarł pierwszy.
Nowo przybyły zadał pytanie, którego Ahmed nie dosłyszał; nie potrafił niczemu po-
święcić nawet odrobiny uwagi. Lalla płakała.
Jakaś dłoń zacisnęła się na jego ramieniu. Poczuł przeszywający ból.
— Przestali! — zaskomlał.
— Wstawaj — nowo przybyły wzmocnił uścisk. Strażnicy Ahmeda patrzyli na tą
scenę, nie wiedząc, co zrobić.
— Nie wolno ci tak postępować. Za dotykanie króla grozi kara śmierci. — Wyciągnął
rękę w stronę Lalli.
— Nie zachowuj się jak ostatni głupiec. Nie jesteś żadnym królem. I nigdy nie bę-
dziesz.
— A kim ty jesteś? — Choć przerażony, Ahmed dalej miał w sobie arogancję cechu-
jącą Quesani.
— Jestem Bicz Boży. Człowiek, któremu donosiłeś.
— A więc dobrze wiesz, że jestem królem. Zgodziłeś się pomóc mi w przejęciu tronu.
Nassef uśmiechnął się słabo.
— Tak też uczyniłem. Ale nie obiecałem, że pozwolę ci go zatrzymać. — Do Nie-
zwyciężonych zaś rzekł: — Zamknijcie gdzieś tego głupca do czasu, aż się go pozbę-
dziemy.
Ahmed osłupiał.
— Obiecałeś... Lalla... — Zdradził swą rodzinę i zabił swego ojca po to, by zdobyć
tron i posiąść Lallę. Zresztą to był jej pomysł...
— Obiecałem ci kobietę, nieprawdaż? Zamknijcie ją razem z nim.
— Mój panie! — protestowała Lalla. — Nie! Zrobiłam wszystko, co mi kazałeś.
— Zabrać ich — uciął Nassef. Odwrócił się do człowieka, który wszedł za nim do
wnętrza. — Posprzątajcie to, zanim pojawi się Adept.
— Nie! — wrzasnął Ahmed. Pchnął najbliższego z Niezwyciężonych, okręcił się, ciał
następnego. Jego straż osobista z entuzjazmem włączyła się do walki. Ahmed zamar-
kował atak na Nassefa. Bicz Boży uchylił się, unikając ciosu. Ahmed pomknął w
stronę wyjścia, a za nim jego strażnicy.
— Gonić ich! — krzyknął Nassef. — Zabić ich! Zabić ich wszystkich. — Odwrócił
się do Lalli. — Zabierzcie jej zils, żeby przypadkiem nie próbowała na nas swych
sztuczek. — Uśmiechnął się okrutnie. — A ją samą zachowajcie dla mnie.
* * *
Haroun zatrzymał się w pół drogi po wschodnim stoku niecki i spojrzał za siebie.
Trzecia część Al Rhemish stała w płomieniach. Walki trwały dalej, ale widać już
było, że niedługo ustaną. Na przeciwległym stoku płonął obóz najemników; Haw-
kwind porzucił go na pastwę Niezwyciężonych.
— Przykro mi — zwrócił się do Bragiego. — Później będziesz mógł ich dogonić, jak
przypuszczam.
— Po prostu żałuję, że mój brat nie wie, iż ze mną wszystko w porządku.
Radetic naglił:
— Nie marnujmy czasu, Harounie. Wkrótce ruszą w pościg.
— Słuchajcie! — powiedział Bragi. — Ktoś się zbliża.
Już wszyscy słyszeli zbliżający się tętent kopyt. Wydobyli miecze z pochew.
— Czekać! — rozkazał Haroun. — To nie są Niezwyciężeni.
Ktoś warknął:
— To Ahmed.
Ktoś inny zaraz zawołał:
— Zabić go!
Mężczyźni otoczyli księcia Korony. Posypały się przekleństwa.
— Cofnąć się — warknął Radetic. — Nie macie nic przeciwko niemu. Plotki mogły
być sfabrykowane. Dawaj go tutaj, Haroun, niech przedstawi swoją wersję. — Osobi-
ście jednak Radetic wierzył w najgorsze.
Ahmedowi zresztą ledwie starczyłoby czasu, aby wyznać swe winy. Oddział dotarł na
szczyt wzniesienia i stanął twarzą w twarz z wrogiem.
— To El Murid! — krzyknął Haroun. — Do ataku!
Członkowie straży przybocznej i dworu Adepta mieli znaczną przewagę liczebną, ale
byli rozproszeni. Główny oddział natomiast nie siedział na grzbietach końskich, od-
poczywając lub śpiąc.
— Może mimo wszystko Bóg jednak istnieje — mruknął Radetic, spinając ostrogami
swego rumaka. Jeden przeklęty cios mógł odwrócić losy całej wojny. Bez El Murida
jego zwolennicy nie będą nic znaczyć.
Mając Bragiego obok siebie, Haroun przedarł się przez pikiety Niezwyciężonych. Po-
tem ciął w dół po nie osłoniętych głowach i ramionach ludzi, którzy nie brali udziału
w walce. Kobiety wrzeszczały. Żołnierze rozpierzchli się na boki. Okrzyki bojowe
rojalistów wypełniły noc. Straż przyboczna złożona z Niezwyciężonych rzuciła się na
nich szaleńczą iście furią. Cenili wyżej proroka niż własne życie.
— Gdzie jesteś, Mały Diable? — krzyczał Haroun. — Wyjdź i umieraj, tchórzu.
Bragi jechał obok Harouna, Ahmed po drugiej stronie chłopca poganiał swego ru-
maka. Walczył z oddaniem, którego jeszcze godzinę wcześniej nikt by się po nim nie
spodziewał.
Wśród skał przed nimi zmykał jakiś chłopak. Spiął ostrogami rumaka. Kolejny koń
wpadł jednak nań z boku, odwracając kierunek ataku. Przez chwilę patrzył w oczy
dziewczyny. Zobaczył w nich ogień i żelazo, mgnienie duszy, której nic na świecie
nie było w stanie onieśmielić. I jeszcze coś... a potem zniknęła, ciągnąc chłopca w
bezpieczne miejsce. Haroun przeniósł wzrok na kobietę ścigającą tę dwójkę.
Poczuł przypływ zaskoczenia. Znał ją. Była żoną Adepta. Znowu bez zasłony. Ciął.
Klinga znalazła ciało. Kobieta krzyknęła. Ale chwilę później już stracił ją z oczu, a
więc dalej krążył, szukał. Adept też musiał być gdzieś blisko.
Poczuł uderzenie. Jeszcze nie zdążył poczuć bólu, ale wiedział, że został ranny. Bragi
zabił Niezwyciężonego, który go ranił, podczas gdy Ahmed związał w boju jeszcze
dwóch. Czwarty nadjeżdżał. Haroun zapomniał o Adepcie, teraz walczył o własne
życie.
Minęło jakieś pięć minut, które wydawały się trwać wieczność. Usłyszał przepełniony
bólem krzyk Megelina, zbierającego rojalistów, nakazującego odwrót. Chciał odwo-
łać rozkazy Radetica, zostać i walczyć do końca. Nie można było zmarnować takiej
szansy... Ale rozumiał, dlaczego Megelin uznał za wskazane wycofać się. Przytło-
czeni wreszcie liczebną przewagą, rojaliści ponosili ciężkie straty. Połowa już pospa-
dała z koni. Większość pozostałych była ranna.
— Haroun! — krzyknął Megelin. — Ruszamy! To koniec!
Bragi odrzucił miecz, schwycił wodze rumaka Harouna, który ledwie trzymał się w
siodle. Rana była głębsza, niż pierwotnie przypuszczał.
Mimo iż także poważnie ranny, Radetic dowodził odwrotem.
— Złapcie jakieś konie! — warczał. — Jakieś wielbłądy. Cokolwiek. Mamy rannych,
których trzeba stąd zabrać.
Niezwyciężeni z pewnością byli w stanie ich dogonić, gdyby bardziej nie intereso-
wało ich bezpieczeństwo proroka i jego rodziny.
— Ruszać się. Ruszać — narzekał Radetic. — Wy tam, pomóżcie tym dwóm dosiąść
koni.
Haroun tylko raz obejrzał się za siebie. Pole bitwy zasłane było ciałami poległych i
umierających. Większość należała do wyznawców Adepta.
— Dostaliśmy go? — wyskrzeczał do Bragiego. — Myślisz, że go dostaliśmy?
— Nie — odpowiedział człowiek z północy. — Nie dostaliśmy.
— Cholera! Cholera, jasna cholera!
Bragi powiedział zmęczonym głosem.
— Jeśli nie ma Boga po swojej stronie, na pewno ma diabła. Jedźmy. Ruszą za nami,
gdy tylko na nowo zaprowadzą ład we własnych szeregach.
Rozdział piętnasty
Król Bez Tronu
[top]
Dwadzieścia jeden koni, dwudziestu trzech ludzi i osiem wielbłądów składało się na
całą karawanę. Wlekli się przez spaloną na popiół pustynię zalaną ostrym blaskiem
południowego słońca. Tylko najciężej rannym pozwalano jechać. Piesi natomiast
przeklinali i poganiali ociągające się zwierzęta, stąpające po kamienistym, zapylo-
nym, wysmaganym wiatrem dnie wadi. Poczucie poniżenia, rozpacz i oczekiwanie na
bliską śmierć towarzyszyło im w tym marszu. Zdrada Ahmeda przysparzała cierpień
wszystkim, każdy czuł ją jak wypalone na czole piętno, jednak nikomu nie sprawiała
ona więcej bólu niźli samemu Ahmedowi.
W każdym z nich została już tylko wola przetrwania przez czas dostatecznie długi,
aby doczekać pomsty. Królestwo zostało stracone, ale jego krew, jego korona żyły i
przetrwają do jutra.
Myśli te nie przychodziły im do głów w postaci uporządkowanych wniosków. Byli
zbyt zmęczeni, by myśleć. Determinacja przeżarła ich do szpiku kości. Ich świado-
mość wypełniały bez reszty upał, pragnienie, wyczerpanie. Na krótką metę liczyła się
tylko jedna rzecz — być zdolnym do postawienie następnego kroku.
Wyszli z wadi na złe ziemie, zasłane głazami wielkości namiotów.
— To jest odpowiednie miejsce — wyskrzeczał Ahmed.
— Zabraniam — odparł Haroun. — Ja teraz jestem królem. Zdradziłeś mnie. Zabra-
niam.
Ahmed machnął dłonią. Ludzie zajęli pozycje wśród skał.
— Niech Bóg będzie z tobą, panie.
— Cholera tam.
— Haroun. — Głos Radetica, na wpół szept, na wpół jęk. — Pozwól mężczyźnie
umrzeć śmiercią, jaką sobie wybierze.
— Ma rację — wtrącił Bragi. W myślach odbierał już resztki wody od tych, którzy
zostaną w zasadzce.
Haroun wahał się. Ci ludzie ledwie go znali. Niestosowne wydawało mu się pozosta-
wienie ich tu na pewną śmierć.
— Ahmed...
— Jedź, panie. Chmura kurzu jest coraz bliżej. Umrzemy w imię więzów krwi. Z wy-
boru. Jedź już.
Bragi skończył odbierać tamtym wodę.
— Haroun, idziesz? Czy mam cię siłą wlec?
— Dobrze. Dobrze. — Ruszył.
Teraz pozostało ich już tylko sześciu. Wszyscy oprócz Megelina szli pieszo. Radetic
jechał, a jelita powoli wypływały z jego brzucha na grzbiet zwierzęcia. Haroun wiódł
jego konia. Bragi próbował utrzymać razem pozostałe zwierzęta i trzech mło-
dzieńców.
Jestem królem, powtarzał sobie Haroun. Królem. Jak to się mogło stać?
Ali nie żył. Yousif nie żył. Zginął Fuad, podobnie jak jego synowie. Ahmed posta-
nowił śmiercią zmazać swoje winy. Teraz został już tylko Haroun bin Yousif. A po
nim Bicz Boży.
Nie pozwoli, by Nassef zasiadł na tronie.
Niewielkie zrobiło się to królestwo, zdał sobie sprawę. I za roszczenia do władzy nad
nim mógł zapłacić cenę krwi i łez. Gdyby spróbował... Obejrzał się za siebie. Czeka-
jący w zasadzce zniknęli wśród skał. Oddał Ahmedowi niechętny, milczący salut.
W ekstremalnej sytuacji Ahmed wykazał się większym charakterem, niźli ktokolwiek
oczekiwał. Miał w sobie tę starożytną mafii al hazid, wielką dumę śmierci, która ka-
zała legionom Ukazani niewzruszenie dotrzymywać pola nawet w obliczu pewnej za-
głady.
Obłok kurzu wzniecany przez rumaki ścigających był już blisko. Sam Nassef wyru-
szył w pogoń. Nikt inny nie potrafiłby tak gnać.
Haroun zobaczył, jak Bragi potyka się, próbując zapędzić opornego wielbłąda na
miejsce. Młodzieńcy radzili sobie ostatkami sił. Nie pozostała żadna nadzieja. Nie
wówczas, gdy będzie próbował uratować całą grupę.
— Wszyscy albo nikt — napomniał siebie. — Wszyscy albo nikt. — Pomyślał, że on
i Bragi ocaleliby, gdyby opuścili pozostałych.
Padlinożerne ptaki krążyły na niebie, cierpliwie oczekując na śmierć, którą zwiasto-
wała ich obecność. Nassef musiał tylko się nimi kierować, aby wyśledzić swe ofiary.
Haroun objął wzrokiem ziemię przed nimi.
— Raz, dwa — mruczał bez przerwy. Powoli zagnał wierzchowca Radetica w cienie
zalegające na dnie kolejnego wadi. Jak daleko może być do gór? — zastanawiał się.
Zbyt daleko. Już jego ciało, zdradzając wolę, pragnęło tylko poddać się nieuchron-
nemu.
Uśmiechnął się pękającymi wargami. Ruszyli na Adepta jak wściekłe psy. Omalże go
nie dostali. Prawie dostali jego żonę. Prawie dostali perłę jego seraju, córkę, która
ostatecznie otrzyma swe imię podczas tego Disharhun. Jej wielkookie, dzikie spojrze-
nie, w którym kryły się przestrach i zdecydowanie, a nade wszystko nieugięta wola
ratowania brata, wciąż nawiedzały jego myśli.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Meryem musiała odnieść znacznie cięższą ranę, niźli
pierwotnie przypuszczał. Pościg Nassefa był niezmordowany i nieprzejednany, nie
kończący się pościg człowieka opętanego poczuciem osobistej krzywdy. Musiał za-
bijać swych ludzi, próbując go dogonić.
Jego własna rana na lewym ramieniu była płytka, lecz bolesna. Był z niej dumny; sta-
nowiła dowód jego odwagi.
Radetic jęknął. Haroun zerknął na starego. Biedny Megelin; taki blady i roztrzęsiony.
W swym pościgu za wiedzą doszedł za daleko i zdradziło go serce. Powinien był wró-
cić do domu, kiedy wygasł jego kontrakt. Ale przelał wszystkie swoje uczucia na jego
rodzinę, przywiązał się do miejsca i teraz miał zapłacić ostateczną cenę za swą nie-
ostrożność. Haroun bin Yousif zmuszony był stać się mężczyzną i wojownikiem w
ciągu kilku godzin. Teraz musiał jeszcze wziąć na barki los przywódcy, króla. Zagu-
biony na nieznanej pustyni, dręczony upałem i pragnieniem, mając do pomocy tylko
jednego ogłupiałego obcego, z szakalami El Murida deptającymi po piętach.
Przeżyje! Pomści swego ojca i braci, swego stryja i matkę. I Megelina. Przede
wszystkim Megelina. Ukochanego Megelina, który był mu bardziej ojcem niźli You-
sif...
Niewiele uwagi zwracał na otoczenie. Szedł wijącym się korytem wadi, póki wiodło
go mniej więcej ku pomocy, w stronę gór Kapenrung i granicy Hammad al Nakir.
Bragi i młodzieńcy chwiejnie szli za nim, zadowoleni, że ktoś ich prowadzi. Ściany
wadi zapewniały nieznaczną ochronę przed słońcem i wiatrem.
Myśli Harouna znowu pobiegły ku córce El Murida. Cóż takiego dostrzegł w jej twa-
rzy? Któregoś dnia...
Upadek Al Rhemish powinien pozostawić w duszach rojalistów nieprzyjemny osad.
Niezwyciężeni z pewnością zostali porządnie poharatani. Adept nie będzie mógł zbyt
szybko skorzystać z owoców swego zwycięstwa. Rozproszeni rojaliści być może zy-
skają na czasie, by przegrupować się i kontratakować. Poświęcenie Ahmeda zahartuje
tysiące chwiejnych serc. Był to bowiem jeden z takich gestów, jakie Hammad al
Nakir uwielbiało.
Haroun próbował oderwać myśli od upału i niedoli, kierując je ku szerszemu obra-
zowi sytuacji. Zastanawiał się nad swymi sprzymierzeńcami. Niektórzy powinni się
rozproszyć zgodnie z planami, jakie już dawno temu przygotowali jego ojciec i Ra-
detic. Jeśli okaże się to konieczne, przegrupują się poza granicami Hammad al Nakir.
Złoto w depozytach banków Hellin Daimiel posłuży sfinansowaniu wojny wyzwoleń-
czej.
Jeśli weźmie na swe barki wyrok losu, jeśli zostanie ich królem, czy będzie w stanie
ich zjednoczyć i poprowadzić? Bez Megelina? Stary z pewnością nie wytrzyma już
długo...
Rozum całkowicie go opuścił, gdy Megelin spadł z konia. Obcy znaczył dlań
wszystko. Yousif dał mu życie. Megelin wychował go i kochał, ukształtował mężczy-
znę, jakim miał się stać.
Próbował podnieść Megelina i przekonał się, że serce starego przestało bić.
— Megelinie. Nie teraz. Nie poddawaj się jeszcze. Prawie dotarliśmy na miejsce. Me-
gelinie! Nie umieraj! — Ale nawet rozkaz króla nic nie znaczy dla Mrocznej Pani.
Śmierć Radetica była kroplą, która przepełniła czarę. Dłużej już nie potrafił powstrzy-
mywać rozpaczy.
— Niech cię cholera! — krzyknął w stronę południa. — Nassef! Micah al Rhami! Za
to umrzesz tysiąc razy. Wezmę na tobie pomstę tak okrutną, że będzie pamiętana
przez tysiąc lat. — I dalej złorzeczył im w szaleństwie. Tylko jakaś głęboko pogrze-
bana, chłodna część jego umysłu mówiła mu, że zachowuje się jak głupiec, jednak nie
potrafił przestać.
Jego towarzyszy wcale to nie obchodziło. Po prostu usiedli na skałach i czekali, aż uj-
dzie z niego jad. Bragi przez chwilę próbował go pocieszać, niezdarnie, wspo-
mniawszy własny ból po śmierci ojca.
Haroun zaczął odzyskiwać rozsądek do siebie wraz z pierwszym uczuciem pogardy
do siebie, które ogarnęło go, kiedy przeklął Bragiego za okazywaną troskę. Człowiek
z północy wycofał się, usiadł na skale i przestał nań zwracać uwagę. To ubodło Ha-
rouna, poczuł dodatkowy przypływ bólu. Czy naprawdę oszalał, że obraża jedynego
przyjaciela, jakiego posiadał?
W zapadłej na moment ciszy usłyszał odległe odgłosy walki. Mężczyźni oddawali
życie. Nie powinien pomniejszać ich poświęcenia. Musiał iść naprzód i naprzód, a
jeśli nawet do tego dojdzie, pozwolić, żeby to pustynia go zabiła, zamiast ulec Bi-
czowi Bożemu.
Z oczyma wciąż pełnymi łez pocałował stygnące policzki swego nauczyciela.
— Naprawdę żałuję, Megelinie. To pustkowie nie stanowi stosownego miejsca spo-
czynku dla akademika z Rebsamen. — Cienie padlinożerców niczym duchy przemy-
kały po ścianach wadi. — Ale muszę cię tu zostawić. Rozumiesz, nieprawdaż? Zaw-
sze byłeś cierpliwym badaczem konieczności. — Powstał. — Bragi! Idziemy. W
ciągu kilku minut wydostaną się z zasadzki. — Odgłosy walki już cichły.
Poganiał ich dalej, jeszcze długo po zachodzie słońca, wiedząc, że noc nie po-
wstrzyma Nassefa. Tylko Mroczna Pani we własnej osobie mogłaby stanąć na drodze
Bicza Bożego. Trzej młodzieńcy słabli z minuty na minutę. Konie przystawały, nie
sposób było ich ruszyć z miejsca. Wielbłądy okazywały coraz większą krnąbrność.
Bragi ledwie się wlókł. Nie bardzo już potrafił dać sobie radę ze zwierzętami.
Haroun zarżnął najsłabszego konia, nabrał jego ciepłej krwi, podzielił się z pozosta-
łymi. Wody już nie mieli. Modlił się do jakiegoś nieokreślonego Boga o siłę, o wska-
zówkę, o cud. Jego przyszłe królestwo ograniczało się obecnie do tego wąskiego i być
może nie mającego kresu szlaku przez pustynię.
Głęboką nocą, przy blasku srebrnego, obojętnego księżyca, doszli do końca wadi.
Gdyby przystanęli i posłuchali, mogliby wyłowić w oddali głosy ludzi i zwierząt.
Nassef znowu ich doganiał.
W kilka chwil po wyjściu z wadi Haroun zatrzymał się, zbity z tropu. Przed sobą
ujrzał dziwną, starą wieżę. Rozpoznał styl umocnień. Imperatorzy Ilkazaru wznieśli
tysiące takich, by służyły lokalnym garnizonom. Ich ruiny można było znaleźć
wszędzie tam, dokąd dotarły imperialne legiony. Był zdumiony, ponieważ nie spo-
dziewał się znaleźć śladów ludzkiej bytności na takim pustkowiu.
Bragi zatrzymał się obok.
— Co to jest?
Smutny lament dobiegł ich z wnętrza wieży. Haroun pokręcił głową. Obejrzał się za
siebie. Chłopcy leżeli na ziemi.
Lament rozległ się znowu.
— To nie jest zwierzę — powiedział Bragi.
— Wiatr?
— Może to duch.
Haroun natężył swoje zmysły shaghuna. Nie do końca wyszkolone, osłabione wyczer-
paniem i głodem, nie powiedziały mu nic.
— Nic nie czuję.
— Patrz! — Słabe światło oświetliło twarz skrytą w szczelinie strzelniczej.
— To nie duch.
— Może dałby nam wody.
— A może to kryjówka bandytów. Albo leże demona. Albo czarownik ukrywający
się przed siepaczami El Murida. — Jeśli jednak za murem wieży czaiłoby się coś ma-
gicznego czy nadprzyrodzonego, jego zmysły shaghuna ostrzegłyby go.
Nasłuchiwał. Głosy mężczyzn i koni znajdowały się ledwie na granicy słyszalności.
— Mam zamiar się przekonać.
— Nassef jest zbyt blisko...
— Może coś znajdę. Choćby wodę.
— No tak. Woda.
— Chodźmy. — Trudno było na powrót ruszyć zesztywniałe mięśnie. Ścięgna bolały,
całe ciało błagało o chwilę odpoczynku. Z rany promieniowały wici bólu; obawiał się,
że ropieje. Któregoś dnia trzeba będzie wyprzedzić Nassefa na tyle, by móc ją oczy-
ścić i wypalić.
Bragi poderwał konie, wielbłądy i chłopców i kazał im ruszać dalej. Z wyszczerbio-
nym mieczem w dłoni Haroun podszedł do stóp wieży po wykładanych ołowiem
schodach. Raz obszedł ją dookoła, szukając wejścia.
— Znalazłeś coś? — zapytał Bragi.
— Nie.
— Co zamierzasz zrobić?
— Rozejrzę się. Ty zostali na miejscu.
— Co z Nassefem?
— To nie potrwa długo. — Znowu okrążył wieżę. Tym razem u jej podstawy znalazł
niewielką szczelinę wychodzącą na południe. Był zdumiony. Wejścia nie mogło tam
być przed chwilą, a jednak nie wyczuwał nawet śladów działania magii. Czy był już
tak słaby, że zmysły shaghuna zawodziły go całkowicie? Lament znowu dał się sły-
szeć. Wzniecał w mózgu obrazy rzesz żałobników, budził przypływ emocji,
współczucia. Haroun westchnął.
W drzwiach stało dziecko, może imp albo cherubin, nagie, z dłońmi na biodrach,
śmiejąc się zuchwale. Zapytało:
— Kandydacie, czego się obawiasz?
Chociaż myśli natychmiast podpowiedziały mu konwencjonalną odpowiedź na to
pytanie, Haroun podejrzewał, że impowi chodzi o coś więcej, że próbuje inwokować
mroczne kształty, czające się w podziemiach duszy. Z wężami, pająkami, El Muridem
i Biczem Bożym można było sobie poradzić obcasami butów i bronią. Demony duszy
z pewnością były znacznie groźniejsze. Zaskoczony i zmieszany, nie potrafił wymy-
ślić stosownej odpowiedzi.
Zerknął w stronę swych towarzyszy. Zasnęli tam, gdzie padli. Nawet zwierzęta pod-
dały się wyczerpaniu. Nasłuchiwał; pościg wcale nie wydawał się bliższy. Imp wy-
szczerzył się znowu, wzruszył ramionami, dał krok do tyłu i zniknął. Haroun był zu-
pełnie skonsternowany. To musiały być czary, jednak jego zmysły shaghuna nie wy-
czuły niczego. Ruszył więc za impem...
Zaraz po wejściu skoczyły na niego jakieś istoty. Pierwszą był ogłupiały, mrużący
oczy lew, który, gdy zatrzymał się, by ocenić sytuację, padł pod ciosem klingi Ha-
rouna. Potem nietoperze-wampiry, które kilkanaście razy pogryzły go, rozdarły skórę
i upuściły krew, nim wreszcie skończył z ostatnim. Dalej węże, skorpiony i pająki.
Nawet przez moment nie brał pod uwagę możliwości ucieczki. Przełamywał kolejne
ataki dzikich stworzeń, dobywając z siebie resztki sił, gniewu i odwagi.
Potem pojawiła się jakaś mglista istota, prawdziwy wróg, ciemny, przelewający się
kształt, na którego powierzchni wyrzeźbił własne oblicze ostatecznej grozy. Wypu-
ściła części samej siebie na boki, aby zaatakować go z tyłu. Wraz z nią nadeszły wo-
nie i szepty zła, które szarpały i tak już napięte do granic możliwości nerwy.
Dał krok w tył, zasłonił się poranionym lewym ramieniem. Z chichotliwym, niegodzi-
wym wyciem istota podwoiła swe rozmiary. Haroun ciął na oślep. Klinga nie natrafiła
na opór, a jednak wywołała jęk bólu.
Zmęczenie w każdej chwili mogło pozbawić go świadomości. Ból stał się nieznośny.
Wiedział, że nie ma dlań ratunku, jednak trwał. Jęk upewnił go, że jedyną nadzieją
jest atak. Chwiejnie postąpił naprzód, ciął mieczem desperacko.
Ciemność otuliła go delikatnymi ramionami. Przez moment wydało mu się, że widzi,
jak zbliża się ku niemu piękna, płacząca kobieta, i zrozumiał, że właśnie spojrzał w
oblicze Śmierci. Jeszcze tylko chwila drżenia i wahania, kiedy przypomniał sobie o
nadciągającym Biczu Bożym, a potem już nic.
Obudził się w cieple, w świetle dnia, czując się nadzwyczaj dobrze. Zgarbiony starzec
stał nad nim, oglądając jego rany. Imp-Dziecko patrzył spod drzwi.
Znajdował się we wnętrzu wieży. Bynajmniej nie przypominającym ruiny, jaką była
na zewnątrz. Spróbował się podnieść. Starzec powstrzymał go.
— Pozwól mi skończyć. — Haroun wysłyszał jakieś dziwne nuty w jego akcencie.
Lekkie echa smutku błąkały się po próbującym przynieść pociechę głosie.
— Która godzina? Od jak dawna tu jestem?
— Trzy dni. Potrzebujesz odpoczynku.
Haroun poderwał się na równe nogi. Starzec przycisnął go do posadzki z całą siłą,
jaka istniała na świecie.
— Moi ludzie...
— Są bezpieczni i czują się dobrze. Odpoczywają i kurują się u stóp wieży. Twoi
wrogowie ich nie znajdą. Dziecko!
Imp-Dziecko przyniósł miedziane zwierciadło o powierzchni zmatowiałej ze starości.
— Popatrz we własne oczy — powiedział starzec. Potem zrobił coś dziwnego z pal-
cami.
Z początku Haroun był zbyt wstrząśnięty zmianami w swoim wyglądzie, aby dostrzec
cokolwiek więcej. Młodość gdzieś zniknęła. Smagły odcień skóry pogłębił się, a jego
szczupła, smukła twarz zmieniła się w zmizerowaną maskę śmierci. Jastrzębi nos
jeszcze bardziej wygiął się i uwydatnił, oczy wyglądały jak oczy nawiedzonego.
Gniew i ból wyrzeźbiły głębokie zmarszczki na czole.
Potem w głębi swych źrenic zaczął powoli dostrzegać myśliwych. Bicz Boży i
czterdziestu Niezwyciężonych nieustępliwie szli po ich śladach. Coś jednak było nie
w porządku. Ich oczy płonęły szaleństwem. Znajdowali się milę od wieży, ale nawet
nie spojrzeli w jej kierunku.
— Idą po własnych śladach wokół warowni — wyjaśnił starzec. Zaśmiał się szaleń-
czo.
Haroun zerknął na niego i zaskoczyła go złośliwość, która nagle przeszła w smutek.
— Czterysta zim nieustającej rozpaczy — powiedział jego wybawca grobowym gło-
sem. — I w końcu się pojawiłeś. Mam nadzieję, że to ty. Modlę się, byś był tym Jedy-
nym. Brzemię staje się już nieznośne. Tęsknię za uściskiem Mrocznej Pani.
Haroun miał wrażenie, jakby stał się nagle jednoosobową publicznością. Było coś
nieprzekonującego w tym starcu.
— Gdzie ja jestem? — dopytywał się.
— To miejsce nie ma nazwy. Wieża strażnicza. Miała kiedyś numer, ale zapomniałem
go.
— Kim jesteś? — Starzec zdawał się nie słyszeć. — Dlaczego mi pomagasz? Jeśli
rzeczywiście to pomoc.
— Ponieważ jesteś jednym z Krwi. Ponieważ jesteś Kandydatem.
Haroun zmarszczył brwi.
— Kandydatem? Do czego?
— Do Niewidzialnej Korony.
Wraz z każdą odpowiedzią, Harouna opanowywało coraz większe zmieszanie.
— Dlaczego się tu ukrywasz? To najmniej zbadana część Hammad al Nakir. — Ba-
dawcza ciekawość i sceptycyzm, które przejął od Radetica, powstrzymywały go przed
zaakceptowaniem odpowiedzi starca. — Lepiej opowiedz mi jakąś historię, starcze.
Przekonującą. Marnuję tu czas. Powinienem już zmierzać ku granicy.
Starzec wyglądał na zaskoczonego i rozczarowanego.
— Jestem synem Ethriana z Ukazani, mędrca, który przepowiedział Upadek. Nie-
zdolny był jednak do zapobieżenia nadciągającej katastrofie. Podczas zniszczenia sto-
licy Imperium, w nadziei wskrzeszenia go pewnego dnia, przemycił mnie i insygnia
imperialnej władzy przez szeregi oblegających. Potem umieścił mnie tutaj, zmuszając
zaklęciem, abym oczekiwał przybycia odpowiedniego dziedzica Imperium. Kogoś,
kogo Los tu przywiedzie. Kogoś z Krwi. Mam go poddać próbie i jeśli okaże się
godny, namaścić na władcę Imperium. Mój ojciec pierwotnie zamierzał do mnie dołą-
czyć, ale został zabity. I tak tkwię tu pochwycony w pułapkę wieków. Nigdy dotąd
nie przybył żaden kandydat.
Opowieść była zgodna ze znaną historią i starymi legendami. Ale kiedy z głową pełną
wizji armii ściągających pod jego sztandar imperialny Haroun zaczął zadawać
szczegółowe pytania, na które otrzymywał wyłącznie wymijające odpowiedzi, jego
zaufanie znacznie osłabło.
— Bądź poważny, staruchu. Kryjemy się tutaj niczym zając ścigany przez fenka.
Udziel mi jasnych odpowiedzi albo odejdź.
Twarz starca poczerwieniała. Zaklął, a potem wyszedł z pomieszczenia.
Imp-Dziecko zachichotał, mrugnął do Harouna i pobiegł za nim.
Haroun zerknął w brązowe lustro; patrzył, jak Nassef podąża wciąż swym nie kończą-
cym się szlakiem. Chciał zejść na dół, obudzić Bragiego i ruszyć w drogę. Zamiast
tego zasnął.
Starzec powrócił jeszcze tej samej nocy.
— Chodź ze mną — powiedział. Skonsternowany Haroun towarzyszył mu na parapet
wieży, dziwnie widmowy w księżycowej poświacie. A potem obserwował odległe
sylwetki ludzi uporczywie trzymające się kolistego szlaku.
Na szczycie trójnogu zajmującego przestrzeń pośrodku parapetu wieży jarzyła się
mleczna kula. Lśniła lekko.
— Spójrz w nią — nakazał starzec.
Haroun spojrzał. I zobaczył przeszłość. Widział, jak jego ojciec, brat, stryj i król
Aboud umierają bohaterską śmiercią. Aboud walczył niczym lew, którym był jako
młody mężczyzna. Patrzył, jak umierają jego matka i siostra. Obserwował kon-
frontację między Ahmedem i Nassefem. Nie potrafił odwrócić spojrzenia, póki nie
wypełniła się każda sekunda tej wiecznej tortury. Coś zmuszało go, by przyglądał się
działaniom Bicza Bożego.
Scena zmieniła się. Rozpoznał pustynię w pobliżu ruin Ilkazaru. Kłębiła się wokół
nich horda jeźdźców.
— To są rojaliści — powiedział starzec. — Zaczęli się zbierać zaraz po tym, jak do-
tarły wieści spod Al Rhemish. — Migotanie. Zmiana czasu. — Dziś, z tym że
wcześniej. To są ludzie El Murida pod dowództwem Karima i el -Kadera, którzy z
własnej inicjatywy wyruszyli za Nassefem i Adeptem.
Wróg wypatrzył zastęp rojalistów. Zaatakował. Rojaliści rozpierzchli się niczym
plewy w podmuchach wiatru. W ciągu kilku chwil zniknęły fundamenty, na których
można by zbudować rojalistyczną sprawę. Haroun westchnął. Zarządzenia, jakie wy-
dali jego ojciec i Megelin, aby stworzyć obozy poza granicami kraju, będą musiały
posłużyć za jedyny fundament.
Widział przed sobą dość ponurą przyszłość. Wygnanie. Wojna. Życie w nieustannym
zagrożeniu ze strony morderczych sztyletów Harish.
Starzec pochylił się nad kulą i ukazał mu, jak to może wyglądać. Walka i strach bez
końca. Częsta rozpacz. Zadrżał.
Wtedy starzec powiedział:
— Ale tak nie musi być. — Migotanie, migotanie, migotanie. — Tutaj. Tutaj. I tutaj.
Możemy sięgnąć w przeszłość. Chwila ślepoty. Zabłąkany cios miecza. Koń kapitana
potyka się w niestosownym momencie. Drobne rzeczy są w stanie odmienić bieg
historii.
— Potrafisz tego dokonać?
— Jeśli zechcesz. — Znowu pojawił się obraz bitwy pod ruinami. — Tutaj. Źle zin-
terpretowany rozkaz.
— To zbyt proste — mruknął Haroun, chociaż sam nie był pewien, dlaczego właści-
wie tak powiedział. — Niemniej kuszące. — Czy nie było to coś, czego uczył go Me-
gelin? — Jaka jest cena? — Musiała być jakaś cena. Niczego nie rozdawano na tej
ziemi za darmo. Im bardziej pożądania godny cel, tym okrutniejsze koszty. Jeszcze
bardziej gorzkie niźli cena, jaką dotąd zapłacił.
Do głowy napłynęły mu wspomnienia z dzieciństwa. W wieku czterech lat stłukł
szklane zwierciadło należące do jego matki. Ojciec musiał sprowadzić je z Hellin Da-
imiel, wydał fortunę na jego zakup. Haroun szeptał wówczas błagania do jakichś nie-
widzialnych sił: „Proszę, żeby to się nigdy nie stało”.
Magia dawała takie możliwości. Rezygnacja z płacenia słonej ceny poprzez obranie
drogi z pozoru prostej, nieciekawej, łatwej drogi. Ale na niej również czuwały pu-
łapki i zasadzki, chytrze ukryte i bardzo nieprzyjemne.
Ahmed spróbował obrać łatwą drogę. Ahmed był martwy i odarty ze czci. Pokolenia
będą przeklinać jego imię.
Starzec nie odpowiedział na jego pytanie. Haroun spojrzał mu prosto w oczy.
— Nie. Przeszłość już minęła i jest martwa. Niech spoczywa w spokoju. — Ale te
słowa bolały.
Starzec uśmiechnął się. Haroun uznał ten uśmiech za wyjątkowo podstępny, jakby
tamten otrzymał właśnie wszystkie odpowiedzi, na których mu zależało.
— Nie chcę też zmieniać teraźniejszości — powiedział Haroun. — Wykuję sobie
własną przyszłość, na dobre i na złe.
— Świetnie. A więc przejdźmy do prób.
— Prób?
— Oczywiście. Powiedziałem ci, że Kandydat musi przejść próby. Odwagi, wiedzy...
W swoim czasie zrozumiesz. Mój ojciec jednoznacznie zdecydował, że nie będzie
więcej takich królów jak Imperatorzy Golmune. Chodź ze mną.
Haroun nie mógł się nie zastanawiać, jakie też są prawdziwe motywy i cele starego. Z
każdą chwilą jego historia zdawała mu się coraz bardziej nieprzekonująca. Wszystko
wskazywało na to, że z całym rozmysłem stara się wzmocnić kruche, przypuszczalnie
całkiem próżne sny o powrocie rojalistów. Z pewnością zaś grał na strunie fantazji o
wskrzeszeniu Imperium. To szaleństwo równie dobrze można było zostawić El Muri-
dowi.
Kilka poziomów niżej Imp-Dziecko zapalił świece i rozniecił ogień. Starzec rozgościł
się na zniszczonym chalcedonowym tronie. Haroun zajął miejsce po drugiej stronie
zakurzonego stołu. Na blacie leżały trzy purpurowe poduszki, a na nich z kolei spo-
czywały: miecz z brązu, szata z gronostajów i, na pierwszy rzut oka, nic. Jednak coś
ciężkiego głęboko wgniotło materię trzeciej poduszki. Miecz był zielony od patyny.
Gronostaje stanowiły dom dla bezliku pokoleń moli.
— Zaczynamy — oznajmił starzec. — Weź miecz.
Zmieszany Haroun schwycił zniszczoną rękojeść.
— To jest miecz Ashkerion, wykuty przez Fallentina Kowala, którym odniesione zo-
stało zwycięstwo świętowane pod Sebil el Selib. Człowiek, który nosi ten oręż, nie
musi bać się żadnego wroga. Chroni on przed każdym atakiem i jest zawsze zwycię-
ski.
Chociaż Haroun słyszał wcześniej o mieczu Ashkerionie, nie istniały żadne dowody
na jego istnienie. Przypomniał sobie, że powiadano, iż Fallentin osobiście cisnął go
do morza po tym, jak zabezpieczył już swą władzę. Obawiał się go, ponieważ najwy-
raźniej rozwinął on własną wolę; sądził, że pewnego dnia może zechcieć wpaść w
ręce wroga.
Haroun puścił rękojeść.
— Nie. Ashkerion cieszy się zdradziecką reputacją. Człowiek może zbytnio uzależnić
się od broni takiej jak ta, może stać się zbyt aroganckim w swej potędze. — Wyobra-
ził sobie Megelina. Megelin powiedziałby z pewnością coś takiego.
— Dobrze to ująłeś — mruknął Imp-Dziecko.
Starzec był najwyraźniej zaskoczony.
— Odrzucasz miecz? Ależ musisz go wziąć.
— Nie.
— Wobec tego przymierz szatę. Weź szatę i władzę, jaką ona reprezentuje.
Haroun nadal nie mógł uwierzyć, że ten człowiek czekał czterysta lat po to, by koro-
nować nowego imperatora. Podejrzewał, iż kierują nim motywy zupełnie odmienne
od przedstawionych, jednak nie był w stanie się ich domyślić.
Cóż mu szkodzi rozśmieszyć trochę tego gościa?
Narzucił wyświechtane, rojące się od moli gronostaje na ramiona.
Imp-Dziecko pisnął z rozkoszą.
— Nie rozsypały się w pył! On naprawdę jest tym właściwym.
Starzec był znacznie mniej wylewny.
— Teraz Korona — powiedział. — Niewidzialna Korona, która pasuje tylko na jedną
głowę. Korona tak ciężka, że wyłącznie człowiek całkowicie zdecydowany wypełnić
swe Przeznaczenie będzie w stanie ją unieść. Weź ją, Harounie.
Haroun pochylił się nad trzecią poduszką, trochę onieśmielony stwierdzeniem sta-
rego. Wreszcie sięgnął. Palce dotknęły czegoś, czego istnieniu przeczyły oczy. Próbo-
wał ją unieść. Poddała się jedynie odrobinę, wyślizgując na bok. Jej ciężar był wręcz
zdumiewający.
— Masz wątpliwości — powiedział starzec. — Korona jest w stanie stwierdzić, jeśli
nie jesteś całkowicie oddany ludowi i Imperium.
— Nie — odrzekł Haroun. — Nie ufam tobie.
To było prawdą, ale i starzec też miał rację. Haroun stał przed trudną decyzją. Czy był
naprawdę gotów zapłacić straszliwą cenę, jakiej wymaga bycie królem na uchodź-
stwie? Dotąd był zbyt zajęty ratowaniem własnego życia, aby zadać sobie to pytanie.
— Król musi wziąć na siebie odpowiedzialność — powiedział starzec. — On jest
swym ludem i królestwem. Królowie są po to, by dźwigać ciężar.
Z pewnością nie był to najlepszy argument na to, aby odstręczyć wahającego się mło-
dzieńca.
Haroun uległ. Nie przed snem starego, lecz przed własnym marzeniem. Przed snem,
który ukształtowali jego ojciec i Megelin Radetic.
Uznał w sobie króla Hammad al Nakir.
Oznaczało to obozy partyzanckie, ponure czyny i morderstwa dokonywane w imię
mało oczywistych celów, ale równocześnie nadzieję, że dąży do pokoju, jedności i re-
stauracji.
Wizja ta równocześnie uradowała go i wprawiła w przygnębienie.
Znowu uniósł koronę. Tym razem podniosła się, lekka niczym strzępek bawełny.
— Pasuje! — pisnął Imp-Dziecko i puścił się w jakiś dziki taniec.
Haroun nałożył koronę na głowę. Osiadła tak ciężko, że aż się zachwiał. A potem
nagle zrobiła się lekka niczym srebrny diadem, by chwilę później stać się wiotka ni-
czym zapomniane zobowiązanie. Miał jednak uczucie, że nie pozwoli na żadne zapo-
mnienie. Przehandlował swą wolność za sen.
Starzec powiedział:
— Wszyscy ludzie, którzy związani są ze sprawami Hammad al Nakir, czy to przyja-
ciele czy wrogowie, wiedzą już, że właśnie ukoronowany został król Ilkazaru.
— Król Bez Tronu — zaintonował Imp-Dziecko. — Władca w Cieniu.
Haroun naprawdę czuł, jak wiedza o jego istnieniu przecieka w setki umysłów. Czuł
przypływ gniewu El Murida i jego kapitanów, czuł, jak uniesienie rozkwita w pier-
siach rojalistycznych dowódców, którzy jeszcze chwilę temu jechali w ponurym mil-
czeniu, a rozpacz była ich towarzyszką. Nigdzie nie wyczuł żadnego buntu przeciwko
uznaniu jego praw.
Chwila minęła. Kontakt urwał się.
— Odmówiłeś przyjęcia Ashkeriona — powiedział starzec. — Strzeż się więc. Nie
odwracaj się plecami do żadnego z ludzi. Mądrze wybierz swego następcę, zanim sam
opuścisz ten padół. W przeciwnym razie Korona odejdzie z tego świata wraz z tobą i
znowu zginie w mrokach niepamięci. A ja zostanę powołany z Ciemności, by oczeki-
wać następnego Kandydata.
Haroun zerknął na stary miecz z brązu. Sięgnął... i cofnął dłoń. Jakby czując ostatecz-
ność tej decyzji, klinga zniknęła. Z szeroko rozwartymi oczyma Haroun odwrócił się
do starca.
Rzekomy syn Ethriana Mądrego zniknął również. Na chalcedonowym tronie leżały
tylko zakurzone kości.
Imp-Dziecko patrzył nań ponuro.
— Dziękuję ci. Za wolność dla starego człowieka. Za moją wolność. Teraz zabierz
swoich ludzi. Ci, którzy was ścigają, nie zobaczą waszego odejścia.
Potem był błysk i trzask. Kiedy Haroun doszedł do siebie, przekonał się, że jest w
komnacie sam na sam z kośćmi, kurzem i trzema pustymi poduszkami.
Pierwszy brzask zaróżowił parapety okien. Przez chwilę zastanawiał się, czy cała wi-
zyta nie była zwykłą halucynacją. Ale nie. Wszystko zdawało się jak najbardziej re-
alne. Ozdrowiał, z ramion zwisała mu zniszczona gronostajowa opończa, którą teraz
zdjął, czuł pragnienie zgłoszenia roszczeń do tronu uzurpatorów, którego nigdy dotąd
nawet na oczy nie widział. Była to potrzeba tak silna, że gotów był zrobić wszystko,
aby uczynić jej zadość.
Zszedł po zakurzonych schodach i wyłonił się na zewnątrz przez drzwi, które zaraz
potem zniknęły. Patrząc na północ, widział nakrapiane pierwszym porannym bla-
skiem, pokryte śniegiem szczyty gór Kapenrung. Dzień. Może dwa. Potem przyjrzał
się swym towarzyszom. Bragi, chłopcy i wszystkie zwierzęta spoczywali pogrążeni w
głębokim śnie obok stawu z wodą. Wszyscy wyglądali znacznie lepiej niźli ostatnim
razem, kiedy ich widział.
Na odległym grzbiecie wzgórza oddział jeźdźców zatrzymał się, aby spojrzeć na zie-
mie leżące przed nimi, a potem podjął wędrówkę po szlaku, który nie miał końca.
— Obudź się, Bragi. Czas ruszać.
* * *
Starzec wyszedł spoza chalcedonowego tronu. W ręku trzymał wielki róg obfitości.
Wepchnął doń poduszki, kości i wszystkie pozostałe rzeczy. Pracując, nieustannie
mamrotał coś pod nosem.
— Aktorzy zajęli miejsca na scenie. Walka będzie trwała przez pokolenia.
Potem uderzył tron parę razy z każdej strony i wyciągnął z ukrycia piszczącego Impa-
Dziecko.
— Mała, chytra kanalia. Myślałeś, że o tobie zapomniałem, co? — Kopniakami zapę-
dził go do wnętrza rogu. Ten próbował jeszcze się wygramolić. Starzec, siłując się z
nim, mruczał: — Do środka, cholero! Do środka! — Cherubin zapiszczał jeszcze
żałośniej i zniknął.
Starzec przechylił się przez wiatrochron i obserwował, jak ścigani wloką się naprzód.
Potem zachichotał złośliwie.
— Teraz zajmijmy się Nassefem — powiedział i wyciągnął zakrzywiony palec w
stronę jeźdźców na wzgórzach.
* * *
— Co się stało? — zapytał Bragi. — Wydaje mi się, jakbym śnił od wielu dni.
— Nie jestem do końca pewien — odparł Haroun. Opowiedział to, co opowiedzieć
mógł. — Ale nie mam pojęcia, czy to się zdarzyło naprawdę. Już znowu czuję zmę-
czenie.
Zatrzymali się na szczycie wzgórza i spojrzeli za siebie. Po wieży strażniczej nie zo-
stał żaden ślad.
Haroun wzruszył ramionami.
— Prawda czy złuda, musimy iść dalej. — Wyglądał tak, jakby na jego głowie zło-
żono wielki ciężar. Spojrzał ze złością na wznoszące się przed nimi góry i ruszył na-
przód, ogarnięty ponurą determinacją.
[top]