Glen Cook
Dojrzewa wschodni wiatr
(Reap the East Wind)
Przełożył Robert Bartold
1
Rok 1012 od ufundowania Imperium Ilkazaru
Ukryte armie czekają
Bestia zawyła i rzuciła się o ścianę w swojej celi. Była rozwścieczona, ponieważ
pragnęła krwi Ethriana, a nie mogła zaspokoić swego pragnienia.
Chłopiec nie miał pojęcia, jak długo był uwięziony. W lochach Ehelebe noc
i dzień były tylko nic nie znaczącymi pojęciami. Jedynym światłem, jakie widywał,
był poblask lampy dozorcy więziennego, gdy przynosił zupę z dyni lub robił
nieczęsty obchód.
Zanim trafił do lochu, spędził niezwykłe dzieciństwo w slumsach Vorgrebergu,
stolicy maleńkiego królestwa daleko na zachodzie. Jego matka była dziwną osobą,
miała domieszkę krwi czarodziejek, a ojciec był jeszcze dziwniejszy...
Coś się zdarzyło. Nie rozumiał tego. Myślał, że to dlatego, że jego ojciec
zaangażował się w politykę. W odwecie on i jego matka zostali pojmani. Przyszli
jacyś ludzie i zabrali ich. Teraz był tutaj, w kajdanach, w ciemności, a za towarzystwo
miał tylko muchy. Nie wiedział, gdzie jest ani co się stało z jego matką.
Modlił się w milczeniu.
Wilgotne kamienne mury nie przestawały dygotać od jęków i ryków przykutych
w sąsiednich celach stworzeń z piekła rodem. Laboratoria Ehelebe wytworzyły ze sto
ras przerażających i osobliwych potworów.
Drapanie i ryczenie ustało. Ethrian utkwił wzrok w ciężkich, stalowych drzwiach.
W korytarzu za nimi błysnęło światło. Bestie zamarły w pełnej oczekiwania ciszy.
Odgłos powolnych, szurających kroków zakłócił tę niezwykłą tu ciszę.
W drzwiach było jedno małe, okratowane okienko. Ethrian obserwował je ze
strachem. Ręce mu się trzęsły. To nie były kroki strażnika.
Ci, którzy go pojmali, zabrali mu wszystko z wyjątkiem uczucia strachu.
Nadzieja była tak samo martwa jak ciemność, w której żył.
Zadźwięczały klucze. Zazgrzytały drzwi. Zardzewiały zamek zaskrzypiał
w proteście. Drzwi powoli uchyliły się do wewnątrz.
Chłopiec podkulił nogi. Zwinął się w kłębek. Nawet gdyby nie był skuty, nie
zdołałby stawić oporu. Zbyt długo trwał w bezczynności.
Do celi wszedł stary, bardzo stary mężczyzna. Ethrian usiłował się skurczyć.
A jednak... w tym człowieku było coś innego. Brakowało mu postawy obojętnego
okrucieństwa, która cechowała wszystkich, z którymi chłopiec się tu zetknął.
Starzec poruszał się jak we śnie. Albo jakby był poważnie niedorozwinięty.
Wolno, niezgrabnie dopasowywał klucze do kajdan Ethriana. Z początku chłopiec
skulił się, ale potem coś przyszło mu do głowy i czekał, aż puści ostatni zamek.
Wydawało się, że starzec zapomniał, co robi. Przyglądał się kluczom z wyrazem
oszołomienia na twarzy, lustrował otoczenie. Obszedł całą celę o ciemnych ścianach.
Ethrian czekał w napięciu. Próbował się podnieść.
Starzec odwrócił się. Czoło zmarszczyło mu się w wyrazie skupienia. Twarz się
ożywiła. Podszedł bliżej, pogrzebał przy ostatnim zamku, który po chwili opadł.
– Ch... eh... chodź – powiedział skrzypiącym szeptem. Trudno było go zrozumieć,
nawet w tej nietypowej dla lochów ciszy.
– Dokąd? – zapytał także szeptem Ethrian, obawiając się, że głośniejszy dźwięk
mógłby rozdrażnić bestie.
– S... s... stąd. P... przysłali mnie, że... żebym z... za... zabrał cię do savan dalage.
Ethrian skulił się ze strachu. Strażnik mówił o savan dalage – najgorszym ze
stworzeń Ehelebe. Starzec wyjął jakąś fiolkę.
– Wy...wypij to.
Ethrian odmówił.
Starzec złapał go za nadgarstek, przyciągnął do siebie, obrócił, odchylił mu głowę
do tyłu i siłą rozwarł usta. Był zaskakująco silny, nie sposób było mu się oprzeć. Do
gardła chłopca wlało się coś ohydnego. Starzec zmusił go, by przełknął.
Ethrian natychmiast poczuł przenikające go ciepło i siłę.
Starzec popchnął go ku drzwiom celi. Uścisk miał stalowy. Jęcząc, Ethrian
drobnymi kroczkami podążył za nim.
Co się działo? Dlaczego oni to robią?
Starzec prowadził go do schodów wiodących w górę, poza to podziemne
królestwo okropieństw. Niewidoczne bestie wyły i ryczały. Z ich tonu można było
wywnioskować, że czuły się oszukane. Ethrianowi błysnęły przez chwilę czerwone
oczy za okratowanym okienkiem najbliższych drzwi.
Przestał się ociągać.
Starzec wyjąkał:
– Po... pospiesz się. Oni c... cię z... za... zabiją.
Ethrian, potykając się, ruszył za nim, ku szczytowi korytarza, a potem na
zewnątrz w dół schodami, które zdawały się nie mieć końca. Gorące, nieruchome
powietrze miało słony posmak. Zaczął się pocić. Światło słoneczne niemal oślepiło
jego przyzwyczajone do ciemności oczy. Próbował wypytać swojego dobroczyńcę,
ale trudne do zrozumienia odpowiedzi pozwoliły mu tylko częściowo zorientować się
w sytuacji.
Był w K’Mar Khevitan – położonej na wyspie głównej kwaterze światowej
konspiracji Pracchii. Więziono go, by trzymać w szachu jego ojca, który nie
postępował tak, jak tego oczekiwano. Teraz przestał być użyteczny. Rozkazano go
unicestwić. Starzec sprzeciwił się tym rozkazom. Dla Ethriana nie miało to sensu.
Zeszli na kamienistą plażę. Starzec wskazał odległy brzeg. Najpierw miał on
kolor rdzy, dalej przybierał ołowiany odcień. Cieśnina była wąska, ale chłopiec nie
był w stanie dokładnie ocenić odległości. Mila czy dwie?
– P... p... płyń – powiedział starzec. – Tam b... be... bezpiecznie. Nawami.
Oczy Ethriana zaokrągliły się.
– Nie mogę. – Ta myśl przeraziła go. Był przecież kiepskim pływakiem. Nigdy
nie pływał w morzu. – Nigdy mi się to nie uda.
Starzec usiadł po turecku. Jego twarz wyrażała intensywne skupienie.
Odchrząknął, a potem z wysiłkiem próbował ująć w słowa swoje powoli kształtujące
się myśli. Gdy już przemówił, wyrażał się niezwykle precyzyjnie.
– Musisz. To nasza jedyna nadzieja. Tutaj Dyrygent rzuci cię dzieciom Magdena
Noratha. Oni, ci, którzy tu mieszkają, są twoimi wrogami. Morze i Nawami są
obojętni. Dadzą ci szansę przeżycia. Musisz teraz ruszać. Zanim On odkryje, że
w końcu przeciwstawiłem się jego nikczemności.
Ethrian był przekonany, że to prawda. Ten pamiętający dawne czasy człowiek był
tak spięty...
Popatrzył na morze. Bał się. Narkotyk płynął w jego żyłach. Czuł, że mógłby
przebiec tysiąc mil. Ale płynąć?
Starzec zaczął się trząść. Ethrian pomyślał, że on umiera. Ale nie. To był wysiłek,
żeby zostać zrozumianym.
Bestie w podziemnych lochach zaczęły ryczeć z podwójną mocą.
– R... ru... ruszaj! – rozkazał mu starzec.
Ethrian zrobił dwa kroki i rzucił się w zimną, słoną wodę. Od razu miał jej pełne
usta. Stał zanurzony po pierś i kasłał.
W celi skuto go nagiego. Dopiero przez chwilę przebywał na słońcu, a już czuł
jego gorący pocałunek. Wiedział, że paskudnie się spali, zanim dopłynie do drugiego
brzegu.
Odepchnął się i popłynął. Po – jak mu się wydawało – długim, bardzo długim
czasie odwrócił się na plecy, aby odpocząć.
Znajdował się zaledwie jakieś trzysta jardów od brzegu. Patrzył, jak starzec
wspina się na schody, którymi zeszli; pokonuje kilka stopni i odpoczywa, wchodzi na
kilka następnych i znowu odpoczywa. Wyspa była długa, wąska, o postrzępionych
brzegach. Warownia była brzydką, starą budowlą rozciągającą się wzdłuż jej
kręgosłupa jak pokruszone kości starożytnego gigantycznego smoka. Odwrócił się
i gniewnie spojrzał na jałowy stały ląd, który wcale nie wydawał się przybliżać.
Wiedział już, że mu się nie uda. Płynął jednak dalej. Upór miał we krwi.
W czasie swego uwięzienia poznał cztery nazwiska. Dyrygent. Fadema. Magden
Norath. Lord Chin. Nie wiedział nic o pierwszym z tych ludzi. Norath był
czarownikiem Ehelebe. Fadema to królowa Argonu, najwyraźniej zafascynowana
lordem Chinem. Oni przewieźli go na tę wyspę. Lord Chin był jednym z wysokich
rangą tervola, czyli czarowników-szlachciców Imperium Grozy, przeciwko któremu
walczył ojciec Ethriana. Chin już nie żył, ale imperium, które go wydało, nadal
istniało...
Na pewno za tym wszystkim stał Shinsan, Imperium Grozy.
Gdyby przeżył...
Wydawało się, że minęło już wiele, wiele godzin. Słońce rzeczywiście przesunęło
się na zachód, ale ciągle jeszcze nie świeciło Ethrianowi w oczy. Szare wzgórza
pociemniały tylko trochę... Był zbyt zmęczony, żeby płynąć dalej. Jego upór ulotnił
się.
Był gotów pogrążyć się w głębinie, czuł się nazbyt zmęczony, żeby się bać.
Coś otarło się o jego nogę. Kopnął przerażony i próbował odpłynąć. Na
powierzchni wody mignęła mu płetwa grzbietowa. Znowu coś go dotknęło. Zaczął
młócić rękami jak oszalały, ciężko oddychając.
Jedno z morskich stworzeń wyskoczyło w powietrze. Zatoczyło wdzięcznie łuk
i zanurzyło się w wodnej toni.
Elhriana to wcale nie uspokoiło. Był dzieckiem wychowanym w głębi lądu. Nie
odróżniał delfina od rekina. O rekinach słyszał od przyjaciela ojca, Bragiego
Ragnarsona. Jego ojciec chrzestny opowiadał okrutne, ponure historie o wielkich
rybach-zabójcach grasujących wśród załóg statków zatopionych w bitwach morskich.
Jedynym efektem wysiłków Ethriana był brzuch pełen słonej wody.
Delfiny go otoczyły. Podtrzymywały go i poniosły ku pustynnemu brzegowi.
Ostatnim wysiłkiem powlókł się kamienistą plażą w rzucany przez klif cień. Opadł na
kolana i wymiotował morską wodą aż do bólu trzewi, po czym zasnął.
Coś go obudziło. Była głęboka noc. Wysoko na niebie stał księżyc w pełni.
Wsłuchiwał się w nocne odgłosy. Wydawało mu się, że słyszał, jak ktoś woła, ale
teraz panowała cisza.
Popatrzył na plażę. Coś tam się poruszało, wydając klekoczące, niegłośne
dźwięki... Zobaczył kraby. Dziesiątki. Zdawały się mu przyglądać, machając
kleszczami jak w żołnierskim salucie. Zbliżały się jeden po drugim.
Przestraszony, odsunął się. One chciały go pożreć! Skoczył na równe nogi
i potykając się, odszedł. Wśród krabów narastało podniecenie. Nie mogły dotrzymać
mu kroku.
Usiadł sto jardów dalej. Kamienie poraniły mu stopy i otarły skórę na nogach.
Znowu miał wrażenie, że słyszał ciche wołanie. Nie potrafił jednak ani określić
kierunku, z którego dobiegał głos, ani odróżnić słów.
Poszedł nieco dalej, położył się i znowu zasnął.
Miał dziwne sny. Piękna, ubrana na biało kobieta podeszła i przemówiła do
niego, ale nie mógł jej zrozumieć, nie pamiętał też jej po przebudzeniu.
Światło słoneczne już prawie zniknęło. Był głodny i spragniony. Bolało go całe
ciało. Spaloną słońcem skórę pokryły pęcherze. Próbował napić się morskiej wody.
Żołądek odrzucił jednak solankę. Jakiś czas leżał na piasku wyczerpany wymiotami.
Wstał i rozejrzał się po pogrążonej w zmierzchu okolicy. Była całkowicie
pozbawiona życia. Nie było tu żadnej roślinności. Na tle nadciągającej ciemności nie
zataczały kręgów jaskółki. W powietrzu nie brzęczały nocne owady. Nawet skały
były pozbawione porostów. Jedynymi żywymi istotami były kraby, które wyszły
z morza.
Nagle go olśniło. Usadowił się blisko wody, obserwując, jak fale zbliżają się do
jego stóp, zatrzymują się i odpływają.
Kamieniem rzucił w kilka krabów, gdy się zbliżyły. Wyrywał słonawe mięso
i jadł, dopóki jego żołądek znowu się nie zbuntował.
Odsunął się od wody i przespał kilka godzin.
Gdy się obudził, księżyc stał jeszcze na niebie. Wydawało mu się, że słyszy
jakieś głosy. Doczołgał się do piasku, na którym mógł stanąć i iść, nie kalecząc sobie
jeszcze bardziej stóp. Przeszukując klify, miał przez chwilę wrażenie, że widział
kobietę w bieli patrzącą w morze, z rękami uniesionymi jakby w błagalnym geście.
Wiatr targał jej szaty, chociaż powietrze było zupełnie nieruchome.
Zniknęła, gdy przesunął się, żeby lepiej się jej przyjrzeć.
Zastanawiał się nad swoim trudnym położeniem. Musiał opuścić plażę i znaleźć
wodę i pożywienie. Zwłaszcza wodę. No i coś, co nadawałoby się na ubranie, bo
inaczej usmaży się żywcem na słońcu.
Nie widział żadnej drogi prowadzącej w górę klifu. Zaczął iść wzdłuż plaży.
Wkrótce po świcie opadło go zmęczenie. Wczołgał się w cień i zasnął pomiędzy
postrzępionymi skałami. Język miał zdrewniały jak kołek.
Nadszedł przypływ. Morze biło o skały, grzmiąc, wyrzucając na dziesięć metrów
w górę białą mgiełkę. Ethrian znowu śnił.
Ponownie pojawiła się kobieta w bieli. Ponownie nie mógł nic zrozumieć z tego,
co mówiła.
Znowu obudził się po zapadnięciu zmroku, raz jeszcze zasadził się na kraby
i pomyślał o zejściu w dół na plażę, by poszukać jakiejś przerwy w klifie.
Przypływ się skończył, a mimo to wydawało się, że ciągle trwa. Łoskot fal
uderzających o brzeg wydawał się bardzo, bardzo odległy. Przebił się przez niego
ledwie słyszalny odgłos skrzypienia, a następnie pobrzękiwania i jakieś krzyki.
Ethrian usadowił się na głazie i czekał, co się wydarzy.
Nagle daleko na pokrytym białymi grzywaczami morzu ujrzał coś, co wyglądało
jak flota tysiąca okrętów. Statki parły przez fale jak oszalałe czarne konie, zaszurały
na piasku i żwirze, wyrzucając szczupłych, ciemnobrodych mężczyzn w nie znanych
Ethrianowi zbrojach. Niżsi mężczyźni o jaśniejszej karnacji, w równie dziwacznych
zbrojach, wyruszyli im naprzeciw na plaży. Ich miecze błyskały i śpiewały.
Przez zgiełk bitwy przebił się jakiś głos. Ethrian spojrzał w górę. Kobieta w bieli
stała z rozłożonymi rękami na szczycie klifu. Między jej palcami skrzyły się
i trzeszczały błękitne płomienie.
Niebieski czarodziejski ogień buszował nad białoskrzydłymi okrętami na morzu.
Lewiatany wypłynęły na powierzchnię i rzuciły się na statki. Rekiny i morświny
pływały w takt pieśni kobiety, ignorując się nawzajem, gdy atakowały śniadych
najeźdźców.
Wtem ze statków wystrzeliły rubinowe pioruny, uderzając w klif. Ogromne
kamienne ściany zwaliły się na walczących na plaży...
Jakieś skrzydlate stworzenia zatoczyły łuk na tle księżyca, wyrzucając z pysków
jęzory ognia. Stworzenia większe od ludzi dosiadały ich łuskowatych grzbietów, za
nimi powiewały obszerne czarne płaszcze. W rękach dzierżyli włócznie światła,
którymi ciskali w kobietę.
Ona zaś tkała sieci z błękitu i rzucała je na firmament. Frunęły ku skrzydlatym
jaszczurom jak radosne ćmy, owijały się wokół smoków i ciskały nimi o ziemię.
Przez błyski i płomienie Ethrian zauważył jeszcze coś: ziemia żyła. I było to
życie bujne. Nie mogła być tą pustynią, która trzymała go w niewoli na swoim
brzegu.
Wizja zaczęła zanikać. Rozglądał się, starając się to zrozumieć. Zniknęła, zanim
zdołał pojąć coś więcej.
Spojrzał w kierunku, gdzie stała kobieta. W miejscu, gdzie w klif wbiły się
czerwone pioruny, ziała wyrwa. Tam, gdzie wcześniej – jak myślał – nie było nic
poza solidną skalną ścianą.
Skradał się w tamtą stronę, niepewny, ostrożny. Księżyc stał wysoko na niebie.
Dobrze widział głazy, które spadły. To nie było świeże osunięcie. Stulecia nadgryzły
głazy na zboczu.
Wydawało się, że jakiś głos woła z położonej za nim pustyni. Zamarł w bezruchu.
To kolejny z tych nierzeczywistych głosów. Wzdrygnął się. Nie miał czasu na
tajemnice. Jego najważniejszym zadaniem było przetrwać. Aby to zrobić, musiał
opuścić ten brzeg.
Wspinaczka była jednym wielkim bólem. A ponad osrebrzonym księżycem,
pustynnym krajobrazem nie znalazł nic. Tylko jeszcze więcej ziemi całkowicie
pozbawionej życia. Jednak... jednak usłyszał jakieś głosy. Bez słów. Wzywały go.
Co to za kraina? Jakie zapomniane duchy nawiedzały te pustkowia? Ostrożnie,
utykając, poszedł w kierunku, z którego zdawały się dochodzić dźwięki.
Stopy miał spuchnięte, poranione i zaognione. Język nabrzmiały i suchy.
Pęcherze na skórze, będące skutkiem poparzenia słonecznego, pękały. Bolało go
każde ścięgno i każdy staw. Kłujący ból tętnił w skroniach.
Ale był uparty. Szedł dalej. I po jakimś czasie na tle zachodzącego księżyca
ujrzał jakiś niewyraźny kształt na szczycie najbliższej góry.
Im dłużej mu się przyglądał, tym bardziej przypominał on jakąś gargantuiczną
postać wyrzeźbioną z wierzchołka góry. Było to zwrócone na wschód stworzenie
podobne do sfinksa.
Coś trzasnęło mu pod stopą. Pochylił się. To gałązka z kilkoma suchymi listkami.
Przyniósł ją wiatr. Była to akacja, ale Ethrian jej nie rozpoznał, ponieważ nigdy nie
widział takiego drzewa.
Serce zabiło mu mocniej. Gdzie rosną drzewa, tam musi być woda. Pokuśtykał
żwawiej, poruszając się tak, jakby tańczył na rozżarzonych węglach.
Nadszedł zmierzch. Ethrian raczej potykał się i przewracał, niż szedł. Ręce i nogi
miał otarte do żywego mięsa. Ogromna kamienna bestia majaczyła przed nim
wysoko, prawie kilkaset metrów w górę zbocza.
Była większa, niż mu się wydawało. Wznosiła się na co najmniej dwieście stóp, a
jej tułów ciągnął się, aż znikał z pola widzenia za krawędzią płaskiego terenu, który
ją otaczał. Rzeźba była bardzo stara i nadgryziona zębem czasu. Dawniej wyraźnie
oddane rysy teraz były niemal niewidoczne.
Ethrian niewiele uwagi poświęcił tej kamiennej postaci. Jego oczy wpatrywały
się tylko w postrzępione drzewa wokół przednich łap mitycznego stworzenia.
Słońce paliło jego nagie plecy, powodując nowe męczarnie. Chociaż przewracał
się coraz częściej, parł naprzód. Czołgając się, dotarł do tego płaskiego terenu.
Woda! Płytka sadzawka znajdowała się między łapami potwora... Dźwignął się
do pozycji stojącej i poszedł chwiejnym krokiem naprzód, upadł twarzą w połowie
wilgotnego zagłębienia. Pił łapczywie gęstą od alg, stojącą wodę, aż rozbolał go
brzuch.
Kilka chwil później znowu podźwignął się na nogi.
Odczekał trochę i napił się jeszcze, chociaż tym razem niewiele. Potem przeszedł
przez sadzawkę, rozpryskując wodę na wszystkie strony, w cień, który wyglądał tak,
jakby miał utrzymać się przez cały dzień. Zwinął się w kłębek i zasnął.
Miał dziwaczne i niezwykle sugestywne sny.
Przyszła kobieta w bieli. Obejrzała jego rany. Pod dotykiem jej palców ból mijał.
Przyjrzał się sobie i zauważył, że jest wyleczony. Próbował zasłonić rękami swoją
nagość. Uśmiechnęła się łagodnie i odeszła, stając między łapami potwora.
Wpatrywała się w wynurzający się z morza księżyc oświetlający fortecę położoną
wzdłuż grzbietu wyspy, niedaleko brzegu.
Ethrian dołączył do niej. Przyglądał się pustyni i ujrzał ją taką, jaka mogła być.
Porośniętą bujną roślinnością, bogatą, zamieszkaną przez pracowitą, bogobojną rasę...
Ale na wyspie płonęły ognie. Na morzu kołysały się statki. Było ich tak wiele, że
żagle przesłaniały fale. Na lądzie zaś wznosiły się słupy dymu, a na niebie widać było
smoki. Straszliwe zjawy dosiadały wściekłych jaszczurów, siejąc z firmamentu
spustoszenie. Armie Nawami walczyły, zostały zwyciężone i ruszyły do odwrotu, by
się przegrupować. Kobieta w bieli wezwała straszliwe magiczne, moce, które miały
im pomóc. Nawet to nie wystarczyło.
Wtem przemówiła kamienna bestia. Otworzyła pysk i wypowiedziała Słowo.
Słowo to przyniosło grom i śmierć. Zjawy z czaszkami zamiast głów gwałtownie
spadły z nieba. Smoki zawyły i zasłoniły uszy łapami. Najeźdźcy uciekli na swoje
statki.
Niedługo trzymali się z dala. Moc zamieszkiwała wschód wyspy. Ethrian
wyczuwał ją, wyczuwał jej imię. Nahaman Odite. Kobieta wielkiego zła i wielkiej
Mocy, opętana nienawiścią, przeżarta chęcią zniszczenia Nawami.
Nahaman zebrała armie i uderzyła ponownie. Przetoczyli się przez ląd i zstąpili
z chmur. Ani magia kobiety w bieli, ani Słowo kamiennej bestii nie zdołały
rozproszyć niezliczonej rzeszy. Za każdym razem, gdy przybywali, ich atak docierał
nieco bliżej góry i kamiennej bestii.
Ethrian wkrótce zdał sobie sprawę, że ogląda walki kilku pokoleń ścieśnione
w jedną noc, stulecie wojen zredukowane do kluczowych wydarzeń.
Hordy Odite dotarły do góry. Zniszczyły wszystko, co mogły, i zamknęły pysk
kamiennej bestii.
Nahaman zeszła na brzeg. Z pomocą swoich zjaw o trupich czaszkach rozgromiła
jałową krainę. Kobieta w bieli i potwór z kamienia mogli tylko się przyglądać. Pysk
bestii był jej Mocą i jej życiem. Jedyne bezpieczne dla Nawami miejsce, gdy zabrakło
mocy bestii, znajdowało się między tymi ogromnymi kamiennymi łapami.
Nahaman i ci, którzy z jej armii przetrwali, wycofali się na wyspę, a stamtąd za
morze, i nigdy więcej nie zaciemnili wybrzeży Nawami.
Ethrian był zaskoczony. Cały ten dramat i przemoc tylko po to, by tak sobie
odpłynąć w siną dal? O co w tym wszystkim chodziło?
Kobieta w bieli postarzała się. Czuł jej rozpacz. Żyła długo. Pysk kamiennej
bestii długo zachowywał jej młodość i piękno. Teraz się starzała. Więdła. Stała się
staruszką. Błagała o śmierć. Bestia jednak nie pozwoliła jej umrzeć. Jej ciało stało się
jak wiązka starych, wysuszonych patyków. Nawet one blakły, aż stała się niczym
więcej jak bolejącym duchem trzepoczącym na zboczach góry bestii.
Ethriana obudziło światło świtu. Przespał całą dobę. Czuł zapach słodkiej wody.
Dostał się do sadzawki.
Dopiero kiedy zaspokoił pragnienie, zauważył, że ręce już go nie bolą. Nadal
były otarte do krwi, ale zdawały się ulegać cudownemu uzdrowieniu.
Wstał i obejrzał swoje ciało. Stan jego stóp i kolan także szybko się poprawiał.
Nawet piekący ból poparzenia słonecznego zniknął.
Odwrócił się, nagle przestraszony.
Blisko miejsca, gdzie spał, leżała para sandałów, starannie złożona toga i liść, na
którym leżał stos ciastek z kminkiem.
Strach walczył w nim o lepsze z głodem. Zwyciężył głód. Chwycił ciastka,
pobiegł do sadzawki i na zmianę jadł i pił. Gdy skończył, ubrał się. Sandały i toga
pasowały jak ulał.
Zaczął badać teren. Starał się jak mógł, ale nie znalazł żadnych dowodów
czyjejkolwiek obecności. Popatrzył na kamienną bestię. Czy na tych zwietrzałych
kamiennych ustach błąkał się cień uśmiechu?
Wspiął się na potwora i rozejrzał wkoło, stojąc na czubku jego wielkiej głowy.
Jak daleko sięgał wzrokiem, kraina była pozbawiona życia. Tereny bardziej
płaskie miały kolor ochry i rdzy. Góry były nagą szarą skałą.
Wiedział, że nigdy nie opuści tego miejsca. Żaden zwykły śmiertelnik nie mógł
przedrzeć się przez tę jałową ziemię i wyrwać się z wiecznego uścisku Mrocznej
Pani.
Starzec nie wyświadczył mu aż tak wielkiej przysługi.
Próbował wzywać kobietę w bieli, kamienną bestię, nawet Nahaman Odite. Jego
krzyki zbudziły jedynie przyciszone echa. Niektóre zdawały się pobrzmiewać
bezczasową wesołością.
Wrócił na swoje miejsce przy sadzawce.
– Wybawiciel.
Głos dotarł do niego jak z głębi snu. Kobieta stała obok niego, ale słowo nie
wyszło z jej ust. Zostało wyszeptane z góry.
– Co?
– Wybawiciel. Ten, którego przepowiedziano. Ten, którego przyjście
obwieściłam w godzinie naszej rozpaczy. Ten, który wyzwoli nas od klątwy Nahaman
i przywróci dni chwały.
Ethrian był zaskoczony.
– Długo oczekiwaliśmy twego przyjścia, nasze moce skurczyły się do cienia tego,
czym były niegdyś. Uwolnij nas z kajdan, a zaspokoimy każdą twoją zachciankę.
Rozkuj nas, a uczynimy cię panem ziemi, jak czyniliśmy nasze dawne sługi, przed
tym, jak Nahaman zbuntowała się i rzuciła przeciwko nam swoje czarne hordy.
Ethrian nie czuł się niczyim wybawcą. Czuł się tym, kim był –
zdezorientowanym, przestraszonym chłopcem. Znalazł się w samym środku czegoś
większego od siebie, czegoś niepojmowalnego. Chciał przeżyć, znaleźć drogę do
domu i dopaść wrogów. W tej właśnie kolejności.
– Są w tobie, Wybawicielu, strach i nienawiść. Widzimy je. Czytamy je, jak
skryba czyta karty księgi. Powiadamy, uwolnij nas. Razem obrócimy twoich wrogów
w pył. To zostało zapisane. Ukaż Wybawicielowi połączoną moc Nawami, aby mógł
ją dzierżyć jak włócznię zemsty.
Kobieta w bieli weszła w ciemność między łapami bestii.
Ethrian wyobrażał sobie tych, którzy go uwięzili, tych, którzy zabrali mu matkę
i formułowali nieuzasadnione żądania wobec jego ojca. Jedynie lord Chin zginął.
Jego pachołkowie pozostali przy życiu.
Shinsan, Imperium Grozy, było ich matecznikiem. Zniszczy Shinsan, gdy będzie
miał moc w ręku.
– Ta moc jest już twoja, Wybawicielu. Wystarczy, że ją przyjmiesz. Udaj się za
Sahmanan. Pozwól, żeby stała się twoim pierwszym ministrem w dziele odrodzenia
Nawami.
Kobieta w bieli skinęła na niego z cienia. Ethrian podszedł do niej. Wprowadziła
go w ciemność.
Ciemność ta z każdym krokiem stawała się coraz bardziej gęsta, coraz bardziej
namacalna. Wyciągnął rękę, spodziewając się, że między ogromnymi przednimi
łapami bestii natknie się na skałę.
Przeszedł odległość wielokrotnie większą. Nie napotkał żadnej przeszkody.
Kobieta zniknęła. Pozostawał z nią w kontakcie, idąc za pewnego rodzaju
bezsłownym szeptem, który pozostawiała za sobą. Nie mógł jej wziąć za rękę.
W przeciwieństwie do kamiennej bestii ona była bezcielesna.
Nagle wkroczył w światło.
Otworzył usta ze zdziwienia. Wróciła historia opowiadana przez dawnego
przyjaciela ojca, Bragiego Ragnarsona, ojca chrzestnego, który być może spiskuje, by
zniszczyć rodzinę swojego chrześniaka.
Sala Króla Gór. Góry Grzmotu, jak nazywali je Trolledyngianie. Jaskinie, gdzie
Król Zmarłych dzierżył władzę i posyłał na poszukiwanie śmiertelnych ofiar
przeklęte duchy dosiadające górskich wichrów...
Stał na wąskiej półce skalnej nad jaskinią tak ogromną, że nie można było dojrzeć
jej dna. Sahmanan stała obok niego. Wykonała gest. Usłyszał słowa tak ciche, że
niemal niesłyszalne:
– To wszystko jest na twoje rozkazy, Wybawicielu.
Byli ustawieni w nieruchome bataliony i regimenty, pozbawione dowódców
i oficerów – armia zamrożona w czasie. Ich liczba przekraczała zdolność pojmowania
Ethriana. Byli tutaj zarówno wojownicy w bieli, jak i wojownicy podobni do rasy,
która szturmowała Nawami w imię Nahaman Odite. Piechota. Konnica. Słonie.
Przerażające zjawy o trupich czaszkach dosiadające smoków.
Zostali uchwyceni w pewnej krystalicznej chwili, jak owady w bursztynie. Trwali
bez ruchu w świetle znikąd, które ani nie ciemniało, ani się nie rozjaśniało, ani też nie
zmieniało się. Nastrój napięcia, niecierpliwego oczekiwania przepełniał jaskinię.
– Znają cię, Wybawicielu. Bardzo pragną znaleźć życie dzięki twojej mściwej
ręce.
– Kim oni są? – dopytywał się chłopiec. – Skąd pochodzą?
– Na długo przed upadkiem Nawami było oczywiste, że stanie się podług woli
Nahaman. Uniknęliśmy jej furii, wymykając się przez drzwi czasu. Pozwoliliśmy jej
na zwycięstwo. Poświęciliśmy naszą Moc, by przygotować się do dnia, w którym
Wybawiciel wyzwoli nas z więzów, które ona nałożyła. Nie spodziewaliśmy się, że
będziesz tu wędrował tak długo, nie przewidzieliśmy także, że ona tak nas osłabi, że
wysłanie delfinów będzie niemal przekraczało nasze możliwości.
Podstawowe pytanie Ethriana pozostawało bez odpowiedzi. Obawiał, że nie
dowie się najważniejszego, aż będzie zbyt późno.
– Kim są ci ludzie?
– To część z tych, co padli w Krucjatach Nawami. Zostali ożywieni,
umotywowani i zachowani dzięki naszej sztuce – powiedział głos kamiennej bestii. –
Oni także oczekują swojego Wybawiciela.
Martwi ludzie? – pomyślał Ethrian. Czy spodziewano się po nim, że dokona
jakiegoś aktu fałszywej nekromancji i wskrzesi zmarłych?
Wstrząsnęło nim obrzydzenie. Chłopcy w jego wieku zwykle bardzo boją się
zmarłych.
Kobieta w bieli spojrzała mu w twarz. Uśmiech błąkał się na jej ustach. Zaczęła
mówić. Słowa nie były zsynchronizowane z ruchami warg.
– I ty masz swoich wrogów, czyż nie? – jej głos zdawał się dobiegać z daleka, jak
szept lekkiego wietrzyku między sosnami. – Tutaj spoczywa moc, która obróci ich
w pył, Wybawicielu.
Ethrian był młody, zdezorientowany i przestraszony, miał głowę pełną marzeń,
ale nie był głupi. Wiedział, że będzie to miało swoją cenę.
Jaką?
– Uwolnij nas – nalegała kobieta. – Wybaw nas. Tylko o to prosimy.
Ethrian spojrzał na armie stojące w pełnej gotowości, armie zmarłych,
i zastanowił się nad upadkiem Nawami. Czy taka furia powinna zostać jeszcze raz
spuszczona ze smyczy? Czy można ją kontrolować? Czy zemsta była tak ważna?
Jaka inna siła mogłaby mierzyć się z potęgą Imperium Grozy? Jedynie starsze
czary mogą przeciwstawić się wrzeniu w dzisiejszym Shinsanie.
Musiał też pomyśleć o sobie. Jeśli im odmówi, czy Sahmanan i bestia pomogą mu
przetrwać? Dlaczego mieliby zawracać sobie tym głowę?
Stałby się jeszcze jednym szkieletem, świadczącym o śmiercionośnej sile tej
krainy.
Odszedł od kobiety, kierując się na zewnątrz, aż ujrzał ponownie srebrzystą
panoramę pustkowia. Na wschodzie wyspy paliły się światła. Wpatrywał się w nie,
pałając nienawiścią do ludzi, którzy je zapalili.
Był w tym świecie niczym. Był bezsilny jak robak. Jak bez pomocy uśpionej
armii mógłby ukarać ich zbrodnie?
Sahmanan wyłoniła się za nim z ciemności.
– Jak was uwolnić? – zapytał. Próbowała mu to wyjaśnić.
– Gdy spotkamy się następnym razem – przerwał jej – przekażę ci moją
odpowiedź. Muszę to najpierw przemyśleć. – Poszedł na miejsce, gdzie spał, i zwinął
się w kłębek. Poznawał całkowicie odmienny rodzaj strachu.
Pojawiły się sny. Nigdy nie ustawały. Tym razem długo się nie budził. Leżał
w tym właśnie miejscu przez – jak mogłoby się wydawać – wieki, bez ruchu,
a kamienna bestia wykorzystywała resztkę swojej mocy, by ukazać mu świat, by go
nakłonić, by go nauczyć, czego wymagano od Wybawiciela Nawami.
Sny Ethriana rzadko się zmieniały.
2
Rok 1016 OUI
Czas zmian
– Idzie! Jest przy Bramie Perły! – entuzjazmował się Chu.
Ssu-ma Shih-ka’i podniósł wzrok znad porannych raportów. Był krępym,
muskularnym mężczyzną o byczym karku. Kojarzył się ze świnią. Bardziej
przypominał zapaśnika niż dowódcę-tervola legionu Środkowej Armii.
– K’wang-yin, zachowuj się, jak przystało aspirantowi. Chu stanął na baczność.
– Przepraszam, lordzie Ssu-ma. Shih-ka’i wyszedł zza biurka.
– Stale przepraszasz, K’wang-yin. Uważam twoje bezustanne przeprosiny za
obraźliwe.
Młodzieniec wpatrywał się w jakiś punkt ponad ramieniem swojego dowódcy.
– Przepraszam, lordzie.
Shih-ka’i zgrzytnął zębami. Ten był beznadziejny. Zrodzony z tervola czy nie,
w dawnych czasach nie zostałby wybrany. Straty wojenne nie powinny stanowić
usprawiedliwienia dla obniżenia kryteriów.
Shih-ka’i wspominał dawne standardy niemal z nabożną czcią i dumą.
Ssu-ma Shih-ka’i pochodził z rodziny chłopskiej. Jego bracia wśród tervola nigdy
nie zapomnieli, że jego ojciec był świniopasem. On nie pozwolił im zapomnieć, że
dostał się tu dzięki kandydaturze w czasach Książąt Taumaturgów, gdy jedynie
najlepszym z najlepszych udało się wspiąć się po śliskich szczeblach drabiny
wiodącej do członkostwa w elicie Shinsanu.
Na temat jego ojca często żartowano na zgromadzeniach tervola. Już nie śmiali
mu się w twarz, ale jego sukcesy nie przełamały ich skrywanych uprzedzeń.
Kandydując, wiele się nauczył. Wytworzył w sobie odporność i wytrwałość, które
wyniosły go dużo wyżej, niż spodziewali się jego elektorzy. Był upartym,
zdeterminowanym człowiekiem.
Tervola ostentacyjnie podkreślali, że ich szeregi są otwarte dla każdego
utalentowanego, zdyscyplinowanego i umotywowanego dziecka. Jednak były to
w większości puste frazesy. Ssu-ma na zawsze pozostanie dla rodowej arystokracji
kimś obcym. Nie spłodzi synów z ich córkami, jego córki zaś, jeśli kiedykolwiek
będzie je miał, nie mają szans na małżeństwo ze szczupłymi, bladymi synami
Władzy, takimi jak ten jego roztrzepany podwładny.
K’wang-yin jeszcze raz przeprosił, przerywając ciszę spowodowaną chwilą
zamyślenia Ssu-my. Jego dowódca próbował zwalczyć satysfakcję, jaką odczuwał
z powodu takiej służalczości. Przez jakiś czas miał ich w garści. Wywyższał ich lub
łamał. To wystarczało. Tylko silni przeżywali. Warknął:
– K’wang-yin, jeśli usłyszę jeszcze jedne przeprosiny, masz jak w banku miesiąc
unitarki.
Chu zaczął się trząść.
Shik-ka’i spojrzał na jego blade, drgające policzki i był pewien, że nigdy nie
zostałby uznany za Wybranego. Nie wtedy, gdy Pan Ssu-ma miał decydujący głos.
Był, cholera, zbyt nieśmiały.
– Złóż przepisowy raport, K’wang-yin.
– Sir! – szczeknął Chu. – Lord Kuo Wen-chin pojawił się u Bramy Perły. Prosi
o audiencję u waszej lordowskiej mości. Wyrazy uszanowania od dowódcy straży, sir.
– Lepiej. Dużo lepiej. Jesteś na dobrej drodze. Wyjdź na zewnątrz. Odczekaj
dwie minuty. Weź się w garść. Zrób to jeszcze raz. Zapukaj przed wejściem.
Policzek Chu zadrgał.
– Według rozkazu, lordzie.
Shik-ka’i usadowił się za biurkiem. Jego wzrok ponownie spoczął na porannych
raportach.
Nie czytał ich jednak. Lord Kuo! Tutaj! Był zdumiony. Czego on chce? Dlaczego
miałby marnować czas na odwiedziny u chłopskiego dowódcy legionu
szkoleniowego?
Shih-ka’i dowodził czwartym legionem szkoleniowym. Każdej wiosny
przyjmował trzylatków. Przez kolejne osiemnaście lat ich życia uczyni z nich
najbardziej oddanych i wzbudzających największy strach żołnierzy w dziejach świata.
Z wyjątkiem kilku krótkich przydziałów był w tym legionie od dzieciństwa,
a jego talent i siła woli pozwoliła mu piąć się w górę wbrew uprzedzeniom
szlachetnie urodzonych tervola. Od dwóch dziesięcioleci był dowódcą legionu. Był
dumny z żołnierzy i Wybranych, których wypuszczał. Dokądkolwiek ich posłano,
szybko awansowali. Jego przełożeni byli przekonani, że najlepszy jest właśnie w tym,
co robi. Starali się, aby był zadowolony z przydziału, który zwykle otrzymywał
tervola będący w wielkiej niełasce. Dowodzenie legionem szkoleniowym bowiem nie
mogło przynieść żadnych zaszczytów.
Shik-ka’i zabrnął w zawodową ślepą uliczkę. Niedawne zmiany klimatu
politycznego – młodsi tervola usuwali starszych z kręgu Ko Fenga – sprawiły, że jego
przyszłość stała się o wiele bardziej ponura. Chociaż sam był apolityczny, należał do
najstarszych i najbardziej przywiązanych do tradycji tervola.
Przybył tu lord Kuo. Czegóż innego mógłby chcieć, jeśli nie pozbyć się jeszcze
jednego ze starej gwardii? Zwolenników Ko Fenga już pozbawiono stanowisk
w armiach i korpusach, a także foteli w Radzie. Przyznano im nie mające większego
znaczenia stanowiska w konających Armiach Wschodniej i Północnej. Samemu Ko
Fengowi odebrano nieśmiertelność i zaszczyty. Wolałby udać się na dobrowolne
wygnanie, niż znosić degradację. Czy ta czystka zaczęła żyć własnym życiem, jak
nieostrożnie przyzwany demon? Czy zaczęła uderzać, opierając się tylko na
kryterium wieku?
Shih-ka’i był przestraszony. I zły. Przetrwał Książąt Taumaturgów, Mgłę,
O Shinga, konspirację Pracchii, Ko Fenga i nikomu się nie naraził. Był żołnierzem
imperium. Oni nie mieli żadnych praw, żadnego żalu. Nie zwracał uwagi na politykę
i walkę o władzę.
Rozległo się ciche stukanie do drzwi.
– Wejść.
Chu wszedł do środka i złożył raport. Tym razem zrobił to wzorowo.
Przezwyciężył elektryzujące podniecenie, jakie wzbudzał lord Kuo, gdziekolwiek się
pojawił.
– Lepiej. Dużo lepiej. Naszym pierwszym zadaniem jest pokonać własną słabość,
czyż nie? Lord Kuo, tak? Jak myślisz, czego on chce?
– Nie wiem, lordzie. Nie powiedział.
– Hmm. – Shih-ka’i nie był zadowolony z ręki, która kierowała teraz
przeznaczeniem Shinsanu. Z daleka postrzegał Kuo Wen-china jako zbyt
idealistycznego, naiwnego, prostego i niedoinformowanego. Dwa lata temu był
dowódcą korpusu Armii Środkowej, w której służył Shih-ka’i. Był zbyt młody, zbyt
niedoświadczony. Niemniej jednak miał rozmach i charyzmę. Stanowił odpowiedź na
potrzebę nowego przywództwa, nowych ideałów, którą zrodziła porażka na
zachodzie. Może nowe perspektywy zdołają zabliźnić rany w morale legionów.
– Czy mam go powitać, lordzie Ssu-ma? – Aspirant płonął z przejęcia.
– Czy potrafisz zachować się z powściągliwością i respektem?
– Tak, lordzie.
Błagalny ton w głosie młodzieńca napawał go obrzydzeniem. Mimo to
powiedział:
– Idź więc. Przyprowadź go prosto do mnie.
– Tak, lordzie. – Chu zakręcił się i ruszył żwawo ku drzwiom.
– K’wang-yin, jeżeli przyniesiesz mi wstyd, czeka cię rok unitarki.
Chu zamarł. Gdy ruszył ponownie, twarz miał spokojną, a krok miarowy. Jego
plecy były sztywno wyprostowane. Shih-ka’i pozwolił sobie na lekki uśmiech.
Wchodząc do biura Shih-ka’iego, lord Kuo Wen-chin pomachał wąską, niemal
kobiecą dłonią.
– Nie wstawaj, lordzie Ssu-ma. – Kuo zdjął swoją okrutną srebrną maskę wilka.
Shih-ka’i, z konieczności, zaakceptował nieoficjalny charakter tego spotkania i też
zdjął maskę.
Była ona jego ulubioną kpiną z towarzyszy. Przedstawiała niedźwiedzia
w morderczym szale. Jeden kieł był z kwarcu, drugi z rubinu, miało to znaczyć, że ten
właśnie kieł dosięgnął wroga. Maska została starannie wykonana tak, żeby sprawiała
wrażenie zużytej w walce.
Tervola poświęcali wiele uwagi i Mocy swoim insygniom. Powiadano, że bystry
człowiek mógł z dobrze wykonanej maski odczytać całą osobowość.
– To dla nas zaszczyt, lordzie Kuo.
– Raczej nie. Jesteś mi potrzebny, dlatego się tutaj znalazłem.
– Hmm? – Shih-ka’i lustrował swego gościa. Niemal kobiece rysy twarzy.
Drobniejszy od tervola z dawniejszych rodów. Atrakcyjny, ale w jakiś taki kobiecy
sposób. Przypominał Shih-ka’iemu księżniczkę Mgłę, którą okazjonalnie spotykał za
jej krótkiego panowania.
– Wiesz, co reprezentuję. Zmianę. Nową krew. Całkowite usunięcie skojarzeń
z niefortunnymi przedsięwzięciami Ko Fenga.
– Nie zapominaj, że grupa lorda Fenga dała nam imponujące aneksje.
Kuo machnął jedną ze swych delikatnych dłoni.
– Niemniej jednak... Jest ta Armia Zachodnia. Pokonana dwukrotnie. Raz pod
Księciem Smokiem, drugi raz w czasie tych rozgrywek Pracchii. – W tym imperium,
imperium, które nie zaznało smaku porażki, nawet pozór porażki był niewybaczalny.
– Ko Feng mógł odnieść zwycięstwo pod Palmisano. Wolał się wycofać, niż
zaryzykować straty, które mogłyby ostatecznie zniszczyć całe legiony. Był
człowiekiem metodycznym. Przewidział, ile jego samego to będzie kosztować.
A mimo to jednak się wycofał.
Kuo wyglądał na poirytowanego. Odczekał chwilę, żeby się opanować.
– Nie możemy, to oczywiste, wiedzieć, co zdarzyłoby się, gdyby postanowił
zostać. Lordzie Ssu-ma, nie przybyłem tutaj, żeby się kłócić. Nie chcę przywoływać
duchów przeszłości.
Nie – pomyślał Shih-ka’i. Chcesz je pogrzebać głęboko, a z nimi każdego, kto je
wywołał. A wraz z nimi całe ich dobro, żeby nikt go nie pamiętał i nie porównywał
z teraźniejszością.
– Przyszłość. Ta interesuje nas wszystkich, prawda? Powiedz mi o przyszłości,
lordzie Kuo.
Kuo rozpromienił się. Posłał swemu rozmówcy zniewieściały uśmiech.
– Błędnie mnie oceniasz. Nie przyjechałem tutaj, żeby cię zwolnić. Chociaż chcę
cię przenieść. Do Armii Wschodniej.
Żołądek Shih-ka’iego poleciał w dół o jakieś sto stóp. Aha. Więc jednak czystka
wykroczyła poza politykę.
– Lordzie, ja nie jestem zainteresowany polityką. Moje zadanie to szkolić
żołnierzy. Robię to całkiem dobrze.
– Wiem. Odbyłem swój okres kandydacki w czwartym szkoleniowym. Jestem
pewny, że mnie nie pamiętasz. Byłeś wtedy dowódcą brygady. Ale ja zapamiętałem
ciebie. Wzbudziłeś mój podziw.
– Tak? – Shih-ka’i trzymał emocje na wodzy. Nie pamiętał kandydata Kuo. Czy
ten człowiek chciał się zemścić za jakiś afront?
– Lordzie Ssu-ma, chcę, żebyś objął dowództwo Armii Wschodniej.
Grunt znowu usunął mu się spod nóg.
– Lordzie...! Nigdy nie dowodziłem w polu.
– Kierowałeś czwartym na poligonie. W sile korpusów, bo potrzebowaliśmy
posiłków. Myślę, że dasz sobie radę. Jesteś człowiekiem, jakiego mi trzeba. Masz
upór Ko Fenga bez jego ograniczeń. Myślisz po swojemu. Wykonujesz zadania. Co
więcej, jesteś starszym tervola. Nie masz widocznych sympatii politycznych.
Wypełnisz lukę między mną a tymi recydywistami, których pospiesznie zesłałem do
armii na granicy, która zdawała się trwać w bezczynności.
Krótkie panowanie Kuo oczarowało Shinsan zdumiewającymi, zaskakującymi
i nieprzewidywalnymi decyzjami. To była jedna z nich.
– Ale moje pochodzenie...
– Bez znaczenia. To jest zupełnie pozbawione znaczenia.
Jesteś tervola. Zostałeś wyszkolony, by dowodzić. Jeśli każę ci dowodzić, nikt mi
się nie sprzeciwi. Lordzie Ssu-ma, czy przyjmujesz dowództwo Armii Wschodniej?
Na zewnątrz Shih-ka’i pozostał niewzruszony, ale wewnątrz cały był
rozdygotany, usiłując pojąć cokolwiek, co pozwoliłoby mu uchwycić wzburzoną
niczym morze rzeczywistość. Dowództwo armii! Nawet malutkiej Armii
Wschodniej... Był to zaszczyt, którego nigdy nie spodziewał się dostąpić.
– Od kiedy?
– Natychmiast. Jesteś mi tam potrzebny.
– Co się stało?
– Nikt tak naprawdę nie wie. Z braku czegoś lepszego do roboty żołnierze badają
pustynię, która niespodziewanie ich powstrzymała. Zniknęły jakieś patrole.
Zapoznają cię z faktami, gdy tam dotrzesz. Przyjmujesz dowództwo?
– Lordzie... Tak. Przyjmuję.
– Dobrze. – Kuo uśmiechnął się. – Tak myślałem. – Wyjął małą szkarłatną
odznakę, która przypominała twarz człowieka z dziobem zamiast nosa. Odznakę
dowódcy armii. Niewiele ich było. Aby coś takiego stworzyć, potrzeba było
zgromadzenia całej Rady Tervola i potężnej magii. Shih-ka’i przyjął ją pokornie,
zastanawiając się, kto nosił ją przed nim. Będzie musiał poznać jej dzieje i związane
z nią zaszczyty.
– Powinieneś ruszyć na wschód z niezbędnymi ci ludźmi, gdy tylko znajdę kogoś
na twoje miejsce tutaj. Twoja armia będzie liczyła pięć legionów już rozlokowanych.
Planowałem wycofać dwa, zanim zaczęli znikać ludzie. Armia Północna będzie
dostępna w odwodzie, chociaż zmniejszam ją do siły korpusów. – Kuo wyjaśnił dalej,
że zmniejsza liczebność wszystkich armii na korzyść granicy południowej.
– Ale... mamy tam już dwadzieścia sześć legionów.
– Sytuacja w Matayandze się pogarsza. Chcą, żebyśmy sprowokowali ich do
ataku. Chcą na nas uderzyć, gdy legiony są ciągle jeszcze osłabione. Jeśli tak zrobią,
będziemy mieć dla nich niespodziankę.
Shih-ka’i skinął głową. Shinsan ostatnio rozrastał się zbyt szybko. Wojny
domowe i z innymi królestwami wyczerpały legiony. Armia była nadwerężona,
starając się utrzymać obecne granice. Straty powodowały, że brakowało jej ludzi,
których zwykle kierowano do asymilowania i reedukacji podbitych ludów. Imperium
stało się tworem bardzo kruchym.
– A co z zachodem? – Tervola obawiali się zachodu bardziej niż liczebnie
silniejszego południa.
– Powiedziałem Hsungowi, żeby znormalizował stosunki, aby uniknąć
konfrontacji. Żeby przesunął punkt ciężkości ze spraw militarnych na polityczne.
Rozłam sprawia, że są bezbronni. Jako broń Hsung powinien wybrać intrygę. Zanim
pomścimy naszych zmarłych, miną dziesiątki lat. Musimy wchłonąć to, co zajęliśmy.
Pan Kuo zrobił teraz na Shih-ka’im wrażenie. Jego podburzająca demagogia była
najwyraźniej środkiem do odsunięcia na boczny tor Ko Fenga. Dzisiaj mówił
o bardziej realistycznej odpowiedzi na problemy imperium. Być może zdoła odwrócić
chaos, który nastał wraz ze śmiercią Książąt Taumaturgów.
Szybka parada kolejnych następców zniszczyła stabilność Shinsanu poprzez
wewnętrzne walki, a także rozpoczynanie niemądrych kampanii zagranicznych.
– Z zadowoleniem obejmę dowództwo Armii Wschodniej. Jestem zaszczycony,
że uważasz mnie za osobę kompetentną. Dzisiaj zacznę dobierać ludzi.
Przez twarz Kuo Wen-china przemknął grymas lekkiego rozdrażnienia.
Odprawiano go. Wtem uśmiechnął się. Ssu-ma nie mógł pozbyć się dawnego
przyzwyczajenia. Młodsi mężczyźni byli dla niego rekrutami... Wstał.
– Życzę powodzenia, lordzie Ssu-ma.
– Dziękuję. – Shih-ka’i tak naprawdę nie słuchał. Znowu pochłonęła go praca.
Musiał na chwilę zagrzebać się w raportach dotyczących szkolenia. Ten uśmiech
losu był tak nieoczekiwany, że potrzebował trochę czasu, żeby się z nim oswoić.
Shih-ka’i dowiedział się, że musi strzec trzech tysięcy czterystu mil granicy przy
pomocy trzydziestu tysięcy ludzi. Legiony wschodnie nareszcie były w komplecie.
Żaden nie brał udziału w niefortunnej kampanii zachodniej.
Musiał także rządzić i utrzymać pokój w zmilitaryzowanej strefie przygranicznej.
Jego poprzednik zrobił to, co oczywiste, i zatrudnił miejscowych pomocników.
Niewiele sobą reprezentowali. Wszystkie ludy nowego prokonsulatu Shih-ka’iego
były dzikusami. Jedynie kilka plemion osiągnęło poziom techniki z epoki brązu,
chociaż bajarze opowiadali o minionej epoce świetności. Na poparcie swoich
twierdzeń pokazali kilka ruin.
Shih-ka’i poszedł w ślady swoich poprzedników i założył kwaterę główną przy
legionie siedemnastym. Obszar, za który odpowiadał siedemnasty, wychodził na tę
przysparzającą problemów pustynię. Wszystkie straty, o których donoszono, poniósł
ten właśnie legion.
Siedemnasty wzniósł nową, mocną warownię zaledwie kilka mil od skraju tej
ponurej krainy. Shih-ka’i przyjechał, żeby odszukać dowódcę, który energicznie
prowadził program badawczy. Jedna ze ścian głównej sali warowni była gładko
otynkowana. W miarę jak zespoły badawcze dostarczały szczegółów, legioniści
rysowali po kawałku ogromną mapę. Shih-ka’i nie zawracał sobie głowy zaglądaniem
do swojej nowej kwatery przed pójściem na naradę.
Szedł wolnym krokiem wzdłuż muru liczącego sto pięćdziesiąt stóp długości,
przyglądając się i zapamiętując każdy szczegół. W pewnej chwili zapytał:
– Czy to naprawdę zaczęło się tak niespodzianie? – Wskazał linię przy podłodze,
gdzie zieleń kończyła się jak nożem uciął i przechodziła w brąz.
Dowódca siedemnastego, Lun-yu Tasi-feng, odparł:
– W zasadzie tak, lordzie Ssu-ma. Na długości jednej mili las przechodzi w łąki,
a potem w piach i pył. Gdyby wiatr nie wiał stale na wschód, pustynia maszerowałaby
w tę stronę jak armia nie do powstrzymania.
– Poziom opadów?
– Znaczny, lordzie. I tutaj, i tam. Na pustyni można zobaczyć chmury zbierające
się przy tamtych górach. Ale nic tu nie rośnie.
– Hmm... – Shih-ka’i przyjrzał się zarysowi łańcucha górskiego. – Rzeki?
– Wypływa kilka. Jedyne odkryte przez nas przejawy życia to trochę ryb
płynących w górę rzeki. Nie wędrują daleko. Nie ma tam nic, co pozwoliłoby im
przeżyć.
Shih-ka’i błądził wzrokiem w oddali. Po chwili zapytał:
– Oddziały siedemnastego brały udział w wojnie z Escalonem, prawda?
Tasi-feng odparł:
– Byłem tam osobiście, lordzie.
– Czy można to porównać z pustkowiem, które powstało tutaj?
– To jest jeszcze bardziej jałowe, lordzie. Mnie również przyszło to do głowy.
Opieram się na założeniu, że kraina ta została porażona Mocą, chociaż ciągle jeszcze
nie mamy na to niezbitego dowodu.
– Badania historyczne?
– Brak jakichkolwiek wzmianek, lordzie.
– W takim razie jest to bardzo stare. A co z ustnymi przekazami plemion?
Słyszałem, że w lasach są ruiny. Czy próbowałeś ustalić ich wiek?
– Plemiona mówią, że była wojna między bogami. Ruiny mają co najmniej tysiąc
lat, a prawdopodobnie są o wiele starsze. Mój najlepszy nekromanta pracuje
w najlepiej zachowanym mieście. Nie udało mu się ustalić nic więcej.
– Czy zasięgnąłeś rady Tamtej Strony?
– Demony albo nic nie wiedzą, albo nie chcą powiedzieć.
– Rozumiem. Ilu ludzi straciłeś?
Shih-ka’i wysłuchał precyzyjnego wyliczenia wszystkich znanych szczegółów
dotyczących zniknięcia dwunastu grup. Tasi-feng wskazał na mapie ich ostatnie
określone pozycje. Każda grupa dotarła do gór. Poza tym nic ich nie łączyło.
– Próbowałeś poszukiwań z dużej wysokości?
– Ptaki nie chcą latać nad pustynią, lordzie. Chciałem wysłać smoka, ale moja
prośba spotkała się z odmową. Mówią, że zbyt wiele zginęło ich w czasie kampanii
zachodniej. Twierdzą, że muszą zwiększyć swoją liczebność. Osobiście uważam, że
są tak samo przestraszone jak ptaki.
– Rozmawiano z nimi? Niektóre mogą być starsze od tych ruin.
– Jeśli coś wiedzą, nie mówią tego. Są jeszcze mniej rozmowne niż demony.
– Interesujące. Niezwykle interesujące. Lordzie Lun-yu, jestem z pana bardzo
zadowolony. Nie zaniedbałeś niczego.
– Nie bardzo jest tu co robić, lordzie. Centurionowie narzekają, że to działania
pozorne.
Shih-ka’i uśmiechnął się pod maską.
– Na pewno. Jestem zaintrygowany. Lord Kuo zdawał się uważać, że jest to
najważniejszy element układanki. Był dość zaniepokojony. Nie wiesz może
dlaczego?
– Nie jestem pewny, lordzie. Być może dlatego, że za górami pojawiły się
przebłyski Mocy. – Omiótł wskaźnikiem górną część mapy na długości dwudziestu
stóp. – Wyłoniły się skądś tutaj.
Shih-ka’i wbił wzrok w mapę. Po chwili zapytał:
– Jaka jest jakość wody w tych rzekach? Zdatna do picia?
– Duża zawartość minerałów, czego można było się spodziewać. Ale nadaje się
do picia, lordzie. – Tasi-feng zdawał się zaskoczony tym pytaniem.
– No tak. Zaczynamy zmniejszać zakres poszukiwań, lordzie Lun-yu. Zaginione
grupy znajdowały się naprzeciwko obszaru, który właśnie wskazałeś. Przyjmijmy, że
to pewna prawidłowość. Natychmiast wyślemy ekspedycje po równoległych trasach.
Każdej będzie towarzyszyć tervola. Na wieczornym obozowisku będzie otwierany
portal transmisyjny. – Sięgnął po wskaźnik. – Gdy ekspedycje dotrą do tej linii,
będziemy ustawiać przenośne portale. Cały czas pięć centurii będzie pozostawać
w gotowości bojowej. Powinni być gotowi do natychmiastowej teleportacji. Raporty
zwrotne co godzinę, a wiadomości o wszelkich anomaliach niezwłocznie. Grupy
zwiadowcze pójdą bez zbędnego obciążenia. Tylko broń i wyposażenie. Będą
posuwać się naprzód, aż uzyskamy jakieś odpowiedzi. Dzięki wymianie przez portale
stale będziemy tam mieć wypoczętych ludzi.
– Lordzie, ten ambitny plan będzie wymagał wsparcia całego legionu.
– Sam powiedziałeś, że nie ma tu nic innego do roboty. A lord Kuo wyraził coś
więcej niż tylko przelotne zainteresowanie rozwiązaniem tej zagadki.
– Oczywiście, lordzie.
– Czy jest jeszcze coś, o czym powinienem wiedzieć?
– Nie, lordzie. To wszystko... Były dwa raporty donoszące o pojawieniu się
smoków. Od miejscowych. Brak jakiegokolwiek potwierdzenia. Same smoki
odmawiają odbycia lotów zwiadowczych.
– Rozumiem. Raz jeszcze podkreślę, że jestem bardzo z ciebie zadowolony,
lordzie Lun-yu. Nikt nie zrobiłby tego lepiej.
Shih-ka’i udał się do swojej kwatery. Jego ordynans wszystko przygotował.
Pozwolił dekurionowi zdjąć maskę.
– Jesteś zmęczony, Pan ku?
– Nie, jeśli lord ma dla mnie jakieś zadanie.
– To nic pilnego. Jak będziesz miał wolną chwilę, wmieszaj się między
legionistów. Zorientuj się, co mówią. Dowiedz się, o czym rozmawiają najczęściej.
– Stanie się wedle twojej woli, lordzie.
– Odpocznę teraz. – Shih-ka’i wyciągnął się na swoim nowym łóżku. Nie spał,
chociaż przymknął oczy. Czuł czyjąś obecność na wschodzie. Coś dziwnego. Coś
obcego. Było nieuchwytne, a mimo to niepokojące. Zastanawiał się, czy lord Kuo też
to wyczuwał.
Oddziały zwiadowcze posunęły się siedemdziesiąt mil w głąb pustyni. Minęły
ostatnie znane pozycje zaginionych ekspedycji. Jedynym śladem, jaki po nich do tej
pory znaleziono, był porysowany kawałek laki, który odpadł ze zgięcia łokciowego
zbroi żołnierza.
– To istotne – powiedział Shih-ka’i. – Nie wędrowaliby w zbrojach. Jest tam zbyt
gorąco. Przeszukać ten obszar staranniej.
Poszukiwania nie dały żadnych rezultatów. Ta grupa zaginęła sześć miesięcy
temu. Pustynia zatarła wszelkie ślady.
Dwa dni później jedna z grup doniosła, że dotarli do górskiej grani. Łańcuch gór
ciągnął się dalej. Shih-ka’i nałożył swój strój bojowy i teleportował się tam osobiście.
Zbocze opadało łagodnie długim, szarym stokiem. Z odległości szarość zdawała
się kolorem rdzawym. Jak daleko Ssu-ma sięgał wzrokiem, nic się nie poruszało. Nic
tam nie żyło. Sama wielkość tego pustkowia go obezwładniała.
Kolejna grupa osiągnęła łańcuch górski kilka mil na południe. Jej tervola wysłał
sygnał. Shih-ka’i odpowiedział.
– Zostań tutaj. Obserwuj ich, jak schodzą – zwrócił się do dowódcy grupy,
z którą przebywał. Sam wrócił do kwatery głównej legionu.
W warowni panowało zamieszanie.
– Zaatakowano Yan-chu. Prosił o posiłki. Posłałem mu centurię – wyjaśnił Tasi-
feng.
– Weźcie jeńców. Przyślijcie ich niezwłocznie. Postaw następną centurię w stan
gotowości.
Piętnaście minut później w portalu teleportacyjnym pojawiło się dwóch jeńców.
Niscy ludzie w dziwacznych zbrojach. Martwi.
– Chcę ich mieć żywych – powiedział Shih-ka’i.
Tasi-feng naradzał się z tervola na miejscu walki.
– Panie Ssu-ma, Yan-chu mówi, że byli żywi, gdy ich przesyłali. Trzeba ich było
siłą umieścić w portalu.
– Powiedz mu, żeby przysłał jeszcze kilku.
Pojawiło się czterech kolejnych. Również martwych. Jeden z ostatniej pary był
wysokim, śniadym mężczyzną w zbroi, która nie przypominała pozostałych.
– Zbadać ich – polecił Shih-ka’i. Poszedł z powrotem do pomieszczenia z mapą.
Kolejna grupa doniosła, że została zaatakowana. Chciał się upewnić, że dobrze
pamięta ich pozycje. – Hm... – chrząknął. – No chodź, kimkolwiek jesteś. Uderz raz
jeszcze.
Jego życzenie spełniło się przed upływem godziny. Dwie minuty później
oznaczono już wszystkie miejsca, w których doszło do ataku; rozpościerały się
w górnej części mapy. Żołnierze cieniowali obszary, w których te trzy linie mogłyby
się przecinać. Przeprowadzenie kolejnych ataków pozwoliło Shih-ka’iemu na
zmniejszanie wielkości obszaru zacienionego.
– Trzymaj tak dalej – wymruczał. – Namierzę cię co do jarda. Rzucił okiem na
rejestr czasu zgłoszenia poszczególnych ataków. Czy atakujący mogli wyruszyć
z tego samego miejsca jednocześnie? Ich rozproszenie i brak koordynacji sugerował,
że tak właśnie mogło być. – Lordzie Lun-yu, niech pozycja Yang-chu będzie punktem
na okręgu. Pozostałe zaatakowane pozycje będą punktami na zewnątrz niego.
Sprawdź, czy da się opisać okrąg, uwzględniając różnice czasowe między atakami.
Lord Lun-yu przez chwilę wyglądał na zaskoczonego, ale zorientował się, o co
chodzi, i zabrał się do pracy. Otrzymał dane z kolejnych dwóch ataków. Narysował
niezgrabny, ukośny łuk.
– Nie wygląda to dobrze, lordzie.
– Podaj mi przybliżony promień maksymalny i minimalny. Nieregularności
powstały prawdopodobnie z powodu ukształtowania terenu, przez który przechodzili.
– Przyjrzał się uważnie mapie. Żadna z jego metod nie dawała dobrych rezultatów.
Pierwsza wydawała się teraz nawet nieco bezsensowna. Dzięki niej zgromadził
mnóstwo pojedynczych boków trójkątów. Nie znał ani ich długości, ani kątów.
Zakres poszukiwań zdawał się jednak zmniejszać. Przyjął raport o stratach od
posłańca.
– Hmm...
– Lordzie? – zapytał Tasi-feng.
– Ci ludzie to całkiem dobrzy wojownicy.
Kolejny goniec doniósł, że oddział atakujący Yang-chu wycofał się. Wkrótce
podobne raporty napłynęły od innych zaatakowanych grup. Shih-ka’i zauważył:
– Mają dobrą łączność.
Będziemy ich ścigać, lordzie? – zapytał Tasi-feng. Shih-ka’i spojrzał na mapę.
– Powoli. – Wskazał dwie grupy, które nie zostały zaatakowane. – Przesuńcie
tych ludzi, żeby wzięli w kleszcze grupę, która tutaj dokonuje odwrotu. Weźmiemy
więcej jeńców. Powiedz Yang-chu, żeby utrzymał swoją pozycję. Chcę zobaczyć, co
ma.
Grupie Yang-chu poświęcono najwięcej uwagi. Zbocze poniżej obwodu było
usiane ciałami.
– Zabrali ze sobą część poległych – tervola powiedział Shih-ka’iemu. – Tylu, ilu
zdołali unieść.
Shih-ka’i popatrzył na pustynię. Pośród pylnych diabłów zdołał dostrzec chmurę
kurzu wznieconą przez wycofującego się wroga.
– Czy użyto jakichś czarów?
– Ani my, ani oni, lordzie.
– Dobrze. – Obserwował pył. Skąd mogli przyjść? Jak ludzie mogli tu żyć?
Spojrzał na ciała i szybko odwrócił wzrok. Nie był przyzwyczajony do oglądania
skutków bitew.
Ciała należały do dobrze odżywionych, dobrze odzianych i uzbrojonych ludzi.
– Yang chu – Shih-ka’i wskazał poległych. – Zabierzcie ich. Rozbierzcie. Rzeczy
każdego człowieka przechowywać oddzielnie. Prześlijcie tobołki do warowni. – Siłą
woli zmusił się, by spojrzeć w kilka pozbawionych życia twarzy wrogów. Mówiły mu
bardzo mało. Wszyscy zabici mają to samo przesłanie dla żywych. Przesłanie,
którego Ssu-ma nie chciał słyszeć.
Należeli do dziwnej rasy. Obydwa rodzaje. Shih-ka’i nigdy wcześniej nie widział
nikogo podobnego. Ale dlaczego tak bardzo się różnili?
Wzdrygnął się. Chirurdzy legionowi przeprowadzą sekcje i powiedzą mu.
Ostatni raz spojrzał na chmurę pyłu. Poruszała się wzdłuż linii, którą wykreślił na
mapie. Wrócił do warowni.
Tasi-feng powitał go słowami:
– Lordzie, Hsu Shen mówi, że w grupie, która go zaatakowała, byli żołnierze
imperium.
– Nasi?
– Nosili nasze zbroje. Ich odznaki należały do siedemnastego.
– Ludzie, których straciłeś?
– Być może. Kazałem mu trzymać to w tajemnicy, dopóki tego nie wyjaśnimy.
– Dobrze. Przesuń te dwie grupy przechwytujące. Każ im szybkim marszem zająć
pozycje, aby powstrzymać ten oddział wroga. Powiedz Hsu Shenowi, żeby poszedł za
nimi i nawiązał kontakt. Chcę mieć tam otwarty portal, gdy nasi ludzie zajmą
pozycje. Chcę to zobaczyć na własne oczy.
– Według rozkazu, lordzie.
Shih-ka’i przyglądał się, jak kandydaci legionu przeszukiwali ubrania i rzeczy
osobiste poległych wrogów. Każdy człowiek miał to, czego można było się
spodziewać po żołnierzu: narzędzia potrzebne do wojennego rzemiosła i kilka
osobistych drobiazgów, które odróżniały go od tysiąca mu podobnych. Rzeczy nie
dawały żadnych wskazówek. Shih-ka’i badał napis na starej monecie. Nigdy nie
widział czegoś podobnego.
– Jak myślisz, kogo przedstawia ta głowa? – zapytał jednego z kandydatów.
– Jakiegoś mitycznego potwora, lordzie?
– Być może. – Gdy spojrzał wprost na nią, Shih-ka’i utwierdził się
w przekonaniu, że na wschodzie coś istnieje i rośnie w siłę.
Pojawił się Tasi-feng.
– Lordzie, wydaje się, że doszło do ciągłej, słabej emisji Mocy na jakiś czas
przed pierwszym atakiem. Jej źródło zdaje się znajdować w pobliżu środka okręgu,
który wyznaczyłeś na mapie.
– No! – Shih-ka’i zareagował błyskawicznie. – Nie podejmujemy żadnego
ryzyka. Ustawić portale łączące nas z pozostałymi legionami. Jedna kohorta
w każdym ma być gotowa do natychmiastowej teleportacji tutaj.
– Lordzie, już teraz ledwo ciągniemy z tymi portalami, które... Według rozkazu,
lordzie.
– Tak. Pozostali żołnierze w każdym z legionów mają zostać postawieni w stan
najwyższej gotowości. Zacznij przygotowywać przesyłkę, która ma zostać wysłana
do lorda Kuo Wen-china, gdy tylko zacznie dziać się coś złego.
– Lordzie? Czy uważasz, że istnieje aż takie niebezpieczeństwo?
– Nie. Ale nie chcę niczego pozostawiać przypadkowi. Umieść przesyłkę przy
portalu. Cały czas ją aktualizuj.
– Według rozkazu, lordzie.
– Chcę także, żeby przygotowano baterię balist do ostrzału dalekiego zasięgu.
Niech zajmą się nią kandydaci. Natychmiast. Przygotowanie wszystkich zaklęć
zajmie im kilka godzin.
– Dokładność czy zniszczenie, lordzie?
– Zniszczenie.
Shih-ka’i przeszedł do pomieszczenia, w którym pracowali wojskowi chirurdzy.
Jeden przerwał na chwilę i powiedział:
– Mamy tu coś dziwnego, lordzie. Nie mamy pewności, jak tam jest z tym całym
pustynnym żarem itd., ale ci ludzie wyglądają, jakby przez długi czas byli martwi.
– Naprawdę?
– Proszę spojrzeć. Te zwłoki rzekomo nie mają więcej niż godzinę. Niektóre
z organów powinny nadal wykazywać oznaki życia.
Shih-ka’i odwrócił wzrok od otwartych zwłok.
– Podejrzewałem, że możecie natknąć się na coś w tym rodzaju. Przyjrzyjcie się
dokładnie krwi.
– To znaczy?
– Sprawdźcie, czy krew jest żywa, czy martwa. A potem postarajcie się ocenić,
od jak dawna jest martwa. – Odwrócił się, żeby wyjść. Musiał się stąd wydostać,
zanim torsje pozbawią go godności.
W drzwiach stanął Tasi-feng.
– Znalazłeś coś, lordzie?
– Myślę, że zanim zaatakowali, byli martwi. Tak wyglądają. Dawno nie
widziałem takich jak oni. Przypuszczam, że było to jeszcze, zanim się urodziłeś.
Książę Demon eksperymentował z ożywianymi żołnierzami. Zrezygnował jednak
z tego pomysłu. Zbyt trudno było ich kontrolować.
Tasi-feng nie potrafił ukryć swego przerażenia nawet pod maską. Potrzebował
chwili, żeby się opanować.
– Nowe portale zostały otwarte, lordzie Ssu-ma. Nasze wsparcie jest tuż obok.
Ciągle staramy się nawiązać kontakt z oddziałem lorda Kuo. Przeprowadza
rekonesans na granicy matayangańskiej. Oddziały, które wysłałeś, by zajęły pozycję
blokującą, wyprzedzają wroga i próbują znaleźć odpowiednie miejsce.
– Bardzo dobrze. Wracam do kwatery. Daj mi znać, gdy otworzą swój portal.
Musiał wyrwać się na kilka chwil, aby się opanować. Nie zdawał sobie sprawy,
że między poligonem a polem walki będzie tak wielka różnica. Gdy znalazł się już
w swojej kwaterze, usiadł na małym dywanie. Skorzystał z metody, którą poznawało
każde dziecko w legionach. Odprawił Rytuał Żołnierza – uspokajające mantry-
modlitwy, którymi żołnierze rozpoczynali i kończyli swój dzień. Odzyskał
równowagę.
Lord Kuo miał rację, pomyślał. Coś tu jest. Może coś większego, niż podejrzewa
Wen-chin.
Wszedł Pan ku.
– Och. Proszę mi wybaczyć, lordzie.
– Właśnie skończyłem, Pan ku. Dowiedziałeś się, co się dzieje w legionie?
– Są znudzeni, lordzie. Nie podoba im się, że tkwią bezczynnie na granicy.
Wydaje się, że dzisiejszy dzień trochę ich rozerwał.
– Żadnych poważnych problemów?
– Żadnych. To stary legion. Dobry. Dobrze wyszkolony i zdyscyplinowany, ma
sumiennych centurionów i dekurionów. Zrobi to, co mu polecisz.
– Dobrze, dobrze. Dziękuję, Pan ku.
– Czy mogę w czymś pomóc, lordzie?
– Włóż strój bojowy. Idziemy na pustynię.
Shih-ka’i mignął w portalu godzinę później. Zauważył, że jego myśliwi wybrali
dobre miejsce na oczekiwanie. Po przeprowadzeniu inspekcji ich pozycji,
przygotował sporą porcję czarów. – Tak na wszelki wypadek – powiedział do Pan ku.
Ten skinął głową. Dobrze znał obsesję swego szefa na punkcie gotowości.
Dwie chmury pyłu zbliżały się coraz bardziej. Hsu Shen spisywał się doskonale,
naciskając, ale nie nazbyt mocno. Shih-ka’i przyjrzał się tylnemu zboczu niskiego
wzgórza, na którym czekał. Chmury pyłu zbiegały się w punkcie położonym kilka mil
na wschód.
– Urządza własną pułapkę – wymamrotał.
Pan ku obszedł wzgórze.
– Lordzie, właśnie przyszła wiadomość od lorda Lun-yu. Dwa z ciał poderwały
się i usiłowały ich zabić.
– Hmm. Powinienem ich ostrzec. Wszystko z nim w porządku?
– Tak, lordzie.
– To dobrze.
Ścigani przesunęli się do wyznaczonej strefy. Shih-ka’i naliczył dwudziestu
pięciu. Ktoś powiedział:
– Podobno mieli nieść swoich poległych.
Shih-ka’i nie powiedział mu, że zmarli znowu są na chodzie. Że żaden
z atakujących nie był żywy. Dał sygnał.
Jego ludzie pokazali się, a oddział poniżej się zatrzymał. Wróg bardzo ich
przewyższał liczebnie, a Hsu Shen był tuż za nimi.
Shih-ka’i wpatrywał się we wrogi oddział. Hsu Shen miał rację. Trzej z nich to
byli legioniści.
Grupa rozwinęła formację żółwia, gotowa do walki. Ludzie Shih-ka’iego otoczyli
ich.
Osaczeni mężczyźni padli na ziemię.
Shih-ka’i poczuł, jak w powietrzu wiruje coś elektrycznego.
– Padnij! – wrzasnął. – Wszyscy na ziemię! – Sięgnął umysłem do swojej torby
z przygotowanymi sztuczkami.
Coś, co wyglądało jak podeszwa wielkiego czarnego buta, przesłoniło niebo. Jego
obcas szybko się obniżał. Przez ułamek sekundy Shih-ka’i wyobrażał sobie, że jest
robakiem, który zostanie za chwilę zdeptany.
Rzucił zaklęcie.
Powietrze zawyło odgłosem tysiąca gigantycznych osełek, po których trze się
stal, a następnie strzelaniem miliona małych biczów. Spojrzał w górę. But zniknął.
– Gnać tam i poćwiartować mi tych ludzi, zanim znowu ożyją! – zagrzmiał.
Nie czekał, żeby sprawdzić, czy wykonano jego rozkaz. Zamknął oczy
i ponownie wkroczył w królestwo zaklęć. Pochwycił jedno, wyobraził sobie, że rzuca
włócznię. Na ściennej mapie z fortecy namalował wielką dziesiątkę tarczy
strzelniczej. Grom przetoczył się po bezchmurnym niebie. Błysk przyćmił słońce.
Shih-ka’i otworzył oczy. Tysiąc pylistych diabłów tańczyło na pustyni jak oszalali,
znajdujący się pod wpływem narkotyków tancerze, często zderzając się ze sobą
i przewracając. Kilka chwil później usłyszał dochodzące z oddali dudnienie.
Uśmiechnął się pod maską.
– To was nauczy pokory.
Czekał przez kilka minut z wyostrzonymi zmysłami tervola. Nic nie nadchodziło.
Wróg zdawał się zastraszony. Na chwilę, pomyślał. Tylko na chwilę. Dołączył do
swoich ludzi.
– Będzie lepiej, jeśli spalimy te ciała – powiedział do Hsu Shena. – Ale wydaje
się, że brakuje drewna.
Tervola skinął głową, niewzruszony cierpkim poczuciem humoru Shih-ka’iego.
Był człowiekiem niemal w tym samym wieku co Shih-ka’i, jednym ze starej gwardii,
przegnanym przez lorda Kuo. On także pamiętał eksperymenty Księcia Demona.
Zmarli ożywali ciągle na nowo i przeciągali wrogów na swoją stronę. Nie wolno było
im pozwolić wygrywać bitew. Z każdym zwycięstwem stawali się silniejsi.
– Tych trzech odeślij do warowni – powiedział Shih-ka’i, wskazując na martwych
legionistów. – Każemy temu nekromancie od Lun-yu wezwać ich cienie.
Zjeżyły mu się włosy na karku. Otworzył się, wyczuwając jakieś nowe
zagrożenie. Nie było jednak żadnego. Pokiwał głową. Coś prowadziło obserwację.
Wspiął się na wzgórze i spojrzał na wschód. Gdzieś tam. W tej całej nicości.
Uważnie przyglądał się pyłowi podniesionemu przez wycofujących się wrogów,
przedłużając w myśli linie ich marszu.
Tam? Ten skryty za gorącą mgłą garb na horyzoncie? Zorientował się według
mapy. Tak. Ten garb byłby w samym środku podejrzanego obszaru.
– Nie powinieneś się wychylać, przyjacielu – wymamrotał. – Teraz cię widzimy.
Teraz przyjrzymy ci się bliżej.
Wiatr nasilił się. Porywisty, gorący i suchy. Pył, który niósł ze sobą, tarł jak
papier ścierny. Lord Ssu-ma Shih-ka’i nie zwracał na to uwagi. Stał na wzgórzu jak
mały posąg, nieruchomy i niewzruszony. Pod maską jego oczy zwęziły się
w zamyśleniu.
3
Rok 1016 OUI
Spotkanie możnych
Kobieta szła za swoim mężem korytarzem w zamku Krief, królewskim pałacu
Vorgrebergu, stolicy Kavelinu, jednego z Pomniejszych Królestw. Jej kroki były
ciężkie, posuwiste. Ktoś nieżyczliwy mógłby nazwać jej sposób poruszania się
kaczym chodem. Była w bardzo zaawansowanej ciąży. I była bardzo zdenerwowana.
Zauważyła, że zostaje w tyle, i przyspieszyła kroku, żeby dogonić męża. Ten
zatrzymał się i lekko marszcząc brwi, zapytał:
– Nepanthe, o co chodzi?
– Co? Och, o nic.
– O nic? Nie wierzę. Zamartwiasz się, odkąd tu przyjechaliśmy. Wleczesz się
z grymasem na twarzy, jakbyś miała usta pełne dzikich jabłek. – Uniósł jej podbródek
i zajrzał w na pół przysłonięte powiekami brązowe oczy. – Chodź.
Nepanthe była po czterdziestce. Miała za sobą wiele trudnych lat, a mimo to w jej
długich, kruczoczarnych włosach srebrzyło się ledwie kilka siwych pasemek. Jej
figura nie była już tak szczupła, jak wtedy, gdy miała dziewiętnaście lat, ale też
tłuszczyk nie był zanadto obfity. Wszystkie tragedie, które uprzykrzały jej życie, nie
pozostawiły śladu na jej twarzy. Jedynie oczy zdradzały wewnętrzny smutek.
Przypominały stare, smutne okna, postarzałe żalem i bólem jak szkło
spurpurowiałe pod wpływem nieprzerwanych ataków słońca. Mówiły, że już nigdy
się nie roziskrzą. Że nie uwierzą w żaden uśmiech losu, ponieważ pomyślny traf
i szczęście były jedynie pułapkami i szyderstwami, które zły los rzuca człowiekowi
w twarz. Straciła radość życia. Odliczała czas, czekając na wielki sen, a wiedziała, że
minie cała epoka, nim nadejdzie. Jej mąż, arcyczarnoksiężnik Varthlokkur, nauczył
się powstrzymywać Śmierć. Miał ponad czterysta lat.
– Chodź – powiedział tonem łagodnej perswazji. – O co chodzi?
– Varth... Po prostu nie podoba mi się to miejsce. Przywołuje tyle spraw,
o których chcę zapomnieć. Nic nie mogę na to poradzić... Vorgreberg jest przeklęty.
Tu nigdy nie zdarza się nic dobrego. – Spojrzała mu w oczy. Cień strachu przemknął
przez jej twarz.
– Nie zostanę tu ani chwili dłużej, niż muszę.
– Bragi cię zatrzyma... – Zazgrzytała zębami przy słowach zbyt ostrych w tej
sytuacji. – Dlaczego tu przyjechałeś? – Usłyszała skargę we własnym głosie i poczuła
do siebie niesmak.
Wziął to pytanie za dobrą monetę.
– Nie wiem. Dowiemy się za kilka minut. Ale Bragi nie wzywałby mnie bez
ważnego powodu.
Znowu przez jej twarz przemknął cień strachu.
– Ważnego dla kogo? Varth, nie pozwól mu, żeby cię w coś wplątał. On też jest
przeklęty. – Swojego pierwszego męża też tak błagała i błagała, a on nie posłuchał.
I zginął, zostawiając ją samą...
Varthlokkur uśmiechnął się.
– Nie nazwałbym go przeklętym. Różne rzeczy się dzieją w jego pobliżu.
– A ja tak. To złe rzeczy. Zabójcze. Varth... Nie chcę, żeby dziecko urodziło się
tutaj. Właśnie tu straciłam dwóch braci, męża i syna. Nie zniosłabym tego, gdyby...
Jego szczupłe palce bawiły się jej włosami. Wpatrywała się w podłogę. Oplótł ją
ramionami i przez chwilę trzymał w objęciach.
– Już nic takiego się nie zdarzy. Nie będzie więcej bólu. Obiecuję. – I dodał: –
Nie zabawimy tu długo. Chodź. Rozchmurz się. Zobaczysz wielu swoich przyjaciół
z dawnych lat.
– Dobrze – spróbowała się uśmiechnąć. Wyglądało to jak grymas śmierci
wykrzywiający twarz. – Będę dzielna. – Dobra jestem w udawaniu dzielnej,
pomyślała. Całe moje życie odważnie starałam się nie tracić ducha. Nagle prychnęła.
Ale też nieco za długo użalam się nad sobą.
Varthlokkur znowu wysunął się do przodu. Obserwowała, jak idzie. Jego wysoka,
szczupła postać była bardziej niż zwykle wyprostowana. Ramiona nie były pochylone
ani zanadto uniesione, lecz sunęły, zachowując stałą, prostą linię. Był spięty. Jego też
coś gryzło. Wezwanie króla Bragiego zmartwiło go bardziej, niż skłonny był
przyznać.
O bogowie! Nie pozwólcie, żeby był to początek kolejnego okropieństwa, które
pożera wszystko, co kocham. On jest wszystkim, co mi zostało, myślała Nepanthe.
Cóż to może być? Znowu Shinsan? Pokój trwał już trzy lata. Wydawało się, że
Wielkie Wojny Wschodnie są skończone. Imperium Grozy zdawało się ugłaskane.
Wspomnienia zaczęły się kłębić w mrocznych zakątkach jej umysłu, martwiąc ją
nie na żarty. Walczyła z nimi, dopóki do oczu nie napłynęły jej łzy. Wspomnień nie
da się zapędzić z powrotem do ich grobów. Zbyt wielu bliskich odeszło w mrok przed
nią. Zbyt wiele pamiętnych duchów ją nawiedzało. Nie zostało jej już nic. Nic oprócz
tego człowieka, którego nie mogła w pełni kochać ani mu ufać. Tego człowieka
i życia, które się w niej rozwijało.
Własne życie uważała za mało istotne. Zostawiła za sobą spaloną ziemię.
Przyszłość jawiła się równie jałowa. Będzie żyła dla tego dziecka, jak wcześniej żyła
dla swego syna.
Varthlokkur zatrzymał się kilka kroków przed elegancko wystrojoną strażą
pałacową. Zniecierpliwienie przebijało przez jego obojętny wyraz twarzy. Wyczuł, że
w Nepanthe budzi się przeszłość. Zawsze to wiedział i zawsze potrafił złagodzić jej
obawy.
Zebrała się na odwagę i zadała pytanie, które jeszcze bardziej go rozdrażniło:
– Varth, czy jesteś pewny, że Ethrian odszedł? Czy nie ma żadnej, nawet
najmniejszej szansy? Po prostu nie czuję, że on nie żyje. – Być może pewnego dnia
jego odpowiedź ją zadowoli.
Zacisnął szczęki. Spojrzał na strażnika, opanował się.
– Nie, moja droga. Nie wydaje mi się. Do tej pory bym go znalazł. – Odwrócił się
gwałtownie, ciężkim krokiem podszedł do drzwi pilnowanych przez straż. Żołnierz
otworzył je z hukiem, stuknął obcasami, gdy czarodziej przechodził obok niego.
Przyjaźnie skinął Nepanthe.
Odpowiedziała machinalnym skinieniem. Czy był to ktoś, kogo powinna
pamiętać? Znała przecież tylu żołnierzy. Jak miałaby przypomnieć sobie akurat tego?
I nagle znalazła się w środku pomieszczenia, napotykając spojrzeniem twarze
z przeszłości, jak pływak wpada w zimnej wodzie na bryły lodu. Nie wiedziała,
w którą stronę zrobić unik, którego wspomnienia najbardziej chciała uniknąć.
Najbliżej niej znajdowało się dwóch mężczyzn dobiegających trzydziestki,
pochylonych ku sobie, jakby ich rozmowa zwiastowała spisek. Nazywali się Michael
Trebilcock i Aral Dantice. Kiedyś podążali jej śladem przez pół kontynentu
w szlachetnej, bezowocnej próbie uwolnienia jej z rąk sługusów Imperium Grozy.
Tacy byli z nich donkiszoterscy młodzieńcy.
– Aral, Michael. Jakże miło was znowu widzieć. – Uczucie do niej opuściło tych
dwóch, widziała to. Nie byli już chłopcami z głowami w chmurach. Mieli twarde
spojrzenia mężczyzn, którzy widzieli zbyt wiele. Wojna zmienia nas wszystkich,
pomyślała Nepanthe.
Dantice był niski, barczysty i ciemnowłosy. Odpowiedział pełnym zachwytu
uśmiechem i wylewnym powitaniem.
Jego towarzysz były wyższy, szczuplejszy, blady jak kreda i zachowywał się
z większą rezerwą. Miał zimne oczy i nieobecne spojrzenie. Plotka głosiła, że został
szefem wywiadu Kavelinu. Brat Nepanthe, Valther, zajmował to stanowisko do czasu
swej śmierci w bitwie pod Palmisano. Przyglądała się uważnie twarzy Michaela.
Nie dostrzegła tam ani jednego przebłysku humoru. Ostatnio był całkowicie
zaabsorbowany poważnymi sprawami, był uosobieniem pewności siebie,
kompetencji, cechował go całkowity brak uczucia strachu. Takiego właśnie człowieka
wybrałby Bragi...
– Kochanie, wyglądasz cudownie! – Jakaś kobieta otoczyła ją wręcz „chmarą”
rąk. – Może trochę mizernie, ale ciąża ci służy.
Nepanthe w roztargnieniu odwzajemniła uścisk.
– Ty też dobrze wyglądasz, Mgło. – Mgła była żoną jej brata, czarodziejką, którą
ściągnął ze wschodu i przekonał do sprawy zachodu.
– Fuj! Ze mnie to jest stara wiedźma. Aral Dantice zachichotał.
– Damy, które znam, powinny być tak „brzydkie”.
A Varthlokkur, z ręką na ramieniu Trebilcocka, prychnął:
– Czy do swoich grzechów dodałaś skromność, księżniczko?
Mgła cofnęła się o krok.
– Obawiam się, że teraz jestem tylko zwykłą kasztelanką. Król wysłał mnie do
warowni Maisak. Widzisz, ile jestem warta, gdy nie toczą się żadne walki?
– To najważniejszy zamek w królestwie.
Nepanthe przyglądała się kobiecie, którą jej brat wielbił, która urodziła mu dzieci,
która – zanim w jej życie wkroczył Valther – była władczynią Imperium Grozy.
Nigdy nie wydawała się do końca rzeczywista. Bardziej przypominała księżniczkę
z bajki niż jedną z najokrutniejszych i najpotężniejszych władczyń magii swojej
epoki.
Aral ubrał myśli Nepanthe w słowa, zauważając:
– Nie zmieniła się ani na jotę. Nadal jest najpiękniejszą i najgroźniejszą
z żyjących kobiet.
Mgła zarumieniła się.
Jak jej się to udało? – zastanawiała się Nepanthe. Aral powiedział całkowitą
prawdę. Mgła wiedziała o tym. Nie była jakąś tam mizdrzącą się kurtyzaną. Przeżyła
stulecia, nabrała ostrości i twardości w intrygach i w walce o przetrwanie na
szczytach władzy Imperium Grozy. Jej rumieniec musiał być udawany.
– Jak się miewają twoje dzieci? – zapytała Nepanthe.
– Dorastają zbyt szybko. Za każdym razem, gdy się z nimi spotykam, są o dwa
cale wyższe. Powiem im, że tu jesteś. Bardzo się ucieszą. Zawsze byłaś ich
ulubienicą.
Jakiś posępny, cichy mężczyzna ssący cybuch wygasłej fajki uścisnął dłoń
Varthlokkura. Pozdrowił Nepanthe skinieniem głowy i wymamrotał:
– Miło cię znowu widzieć.
– Witaj, Cham. Coś drgnęło w interesach?
Cham Mundwiller, potentat handlowy, był starym zwolennikiem króla.
– Nie bardzo. Niewiele można zdziałać, gdy przełęcz jest zamknięta. – Odszedł,
zapatrzony w herb zdobiący przeciwległą ścianę.
Nepanthe zwróciła się do młodszego mężczyzny w wojskowym mundurze.
– Jak się masz, Gjerdrum? Wyglądasz ponuro.
Aral powiedział:
– Jest wściekły jak żądło szerszenia. Szlachectwo i dowództwo armii uderzyło
mu do głowy.
Sir Gjerdrum zmarszczył brwi.
– To nieprawda. Po prostu mam inne sprawy do załatwienia. Pułkownik Abaca
czy generał Liakopulos mogliby mnie tu zastąpić.
Nepanthe dostrzegła pułkownika i generała pośród tuzina czy dwóch ludzi
znanych jej tylko z widzenia.
Sir Gjerdrum strzelił obcasami i ucałował jej dłoń. Gdy był młodszy i mniej
wiedział o świecie, łączył ich niewinny flirt. Bez entuzjazmu wrócił do dawnej roli
delikatną propozycją:
– Pozwól, że zaproszę cię na kolację, po tym, jak już przyjdzie na świat ten mały.
Nepanthe uniosła brwi w zdumieniu. Co się stało z niestrudzenie pogodnym
Gjerdrumem z minionych lat? Czy starły go młyńskie koła obowiązku? Czy też był to
tylko chwilowy nastrój?
Rozejrzała się po pomieszczeniu. Wszyscy jej przyjaciele postarzeli się, wszyscy
byli zmęczeni swoimi obowiązkami. Nic tak nie tłumi entuzjazmu jak niezdolność do
dokonania widocznego postępu, pomyślała.
Zatem nie ona jedna. Ta sama powodująca rozpacz nemezis dyszała do ucha
wszystkich jej przyjaciół.
– Gdzie jest król? – zapytała. Ona i Varthlokkur nie widzieli jeszcze Bragiego,
chociaż dotarli do Vorgrebergu wczorajszego popołudnia.
– Nie wiem – mruknął Gjerdrum. – Myślałaś, że będzie na czas, prawda?
Wezwawszy nas tutaj... Ściągnął mnie aż z Karlsbadu.
Varthlokkur podszedł do ogromnego kominka i wpatrywał się w skaczące
płomienie. Wyglądał na zafrasowanego. Nepanthe dołączyła do niego. Zastanawiała
się, dlaczego ostatnio jest taki posępny.
Zrobiło się ponuro. Jedynie Michael i Aral pozostawali odporni na tę atmosferę.
Rozmawiali jak najlepsi przyjaciele, którzy nie widzieli się od lat.
Mgła zajęła miejsce u szczytu wielkiego stołu, który wypełniał połowę
pomieszczenia. Nepanthe przyglądała się jej badawczo. Wygnanie przemieniło dawną
szaloną konspiratorkę w spokojną, łagodną kobietę. Przed nią leżał otwarty woreczek
na robótkę. Mały, dwugłowy i czteroręki demon śmigał drutami z niewiarygodną
szybkością. Nogi zwisały mu swobodnie ze stołu. Od czasu do czasu jedna głowa
obrzucała przekleństwami drugą za zgubienie oczka. Mgła uciszała je łagodnie.
Drzwi otworzyły się. Wkroczył wspaniale przyodziany młody urzędnik.
Nepanthe przypomniała go sobie, był to Dahl Haas, syn najemnika, który poszedł za
królem Bragim do Kavelinu podczas wojny domowej. Przez chwilę zastanawiała się,
czy Dahl ma dzieci, które w swoim czasie pójdą za Bragim.
– Przygotujcie się – powiedział Haas. – Już idzie.
Nepanthe przesunęła się bliżej drzwi. Wkroczył król. Ich spojrzenia spotkały się.
Mrugnął nieznacznie, a potem lekko, niepewnie ją uściskał.
– Jak się miewasz? – zapytał. I dodał: – Przykro mi, że nie mogłem się z tobą
zobaczyć wczoraj wieczorem. To uciążliwe królowanie nie daje mi chwili
wytchnienia. Witaj, Varthlokkurze.
Król Bragi był wysokim, potężnie zbudowanym mężczyzną. Znaczyły go blizny
niemal trzech dziesiątków lat wojaczki. Nepanthe dostrzegła siwiznę w pasmach
włosów na skroniach. Czas jego też nie oszczędzał.
– Spróbuję zorganizować dziś wieczorem prywatną kolację – szepnął. – Pewnie
będziesz chciała zobaczyć Fulka. -
Fulk był jego sześciomiesięcznym synem, którego jeszcze nie widziała.
– Jak się ma Inger?
Spojrzał na nią zdziwiony. Ton musiał zdradzić jej myśli. Nie mogła
przyzwyczaić się do tego, że ożenił się powtórnie. Jego pierwsza żona, Elana, która
zmarła w czasie wojny, była jej najlepszą przyjaciółką.
– Świetnie. Kobieta ma ikrę. A Fulk jest dokładnie taki sam jak jego matka. –
Odszedł, wymieniając uściski dłoni i pozdrowienia. Gdy skończył, powiedział: –
Mam nadzieję, że ta sprawa nikogo nie doprowadziła do szału... Widzę, że nie. Ot, po
prostu apel, że tak powiem. Tak naprawdę nie będziecie mi potrzebni jeszcze przez
kilka dni. Na razie powiem tylko tyle, że mamy wieści od Derela.
Wyjaśnił, że jego osobisty sekretarz, Derel Prataxis, przebywał w Throyes, na
wschód od Gór M’Hand, i prowadził negocjacje z lordem Hsungiem, dowódcą
tamtejszej armii okupacyjnej Shinsanu. Przez trzy lata od zawieszenia działań
wojennych ani jedna karawana kupiecka nie przekroczyła gór. Mieszkańcy wschodu
dokładnie zamknęli jedyną sensowną z handlowego punktu widzenia przełęcz,
Savernake. Teraz Prataxis donosi, że doszło do radykalnej zmiany podejścia.
Spodziewa się, że negocjacje będą krótkie, a ich rezultat po naszej myśli.
Rozmowa była prozaiczna i nudna, więc Nepanthe nie zwracała na nią większej
uwagi, do momentu, gdy król zapytał sir Gjerdruma o jego przypuszczenia co do
przyczyny nagłej zmiany polityki Shinsanu.
– Ten Hsung to twardziel – powiedział król. – Nie zrobiłby nic, co pomogłoby
Kavelinowi bardziej niż jego własnej drużynie.
Przez twarz Gjerdruma przemknął grymas niezadowolenia.
– Może legiony znowu są w pełni sprawne. Może chcą otworzyć przełęcz, żeby
mogli przez nią posyłać szpiegów.
– To nie ma sensu – sprzeciwiła się Mgła. – Mają Moc. Gdyby musieli tu mieć
agenta, to posłaliby go trasami przemytników. – Obrzuciła wzrokiem Arala
Dantice’a. – Postawiłby portal teleportacyjny, przez który mógłby sprowadzić
wszystko, co byłoby mu potrzebne.
– W porządku – powiedział Bragi. – W takim razie podaj mi jakiś sensowny
powód, Mgło.
– Nie potrafię.
Nepanthe zdała sobie sprawę z delikatnego napięcia panującego wśród
zebranych. Wymiana zdań była pełna podtekstów, które uświadamiali sobie tylko
nieliczni.
Król Bragi zapatrzył się w dal.
– Dlaczego mam wrażenie, że nie mówisz mi wszystkiego? Nie mogłabyś snuć
domysłów na głos?
Mgła popatrzyła na swoją robótkę ręczną. Druty w rękach diablika stały się
rozmazanymi smugami srebra.
– Nie wyczuwam już lorda Ko Fenga. Być może doszło do zamachu stanu –
przyznała ostrożnie. – Paru jego dawnych zwolenników skontaktowało się zeszłego
lata. Uważali, że coś wisi w powietrzu.
Trebilcock parsknął.
– Coś wisi w powietrzu? Bzdury. Wywalili Ko Fenga na zbity pysk. Odebrali mu
tytuły, zaszczyty i nieśmiertelność. Posunęli się nawet do oskarżenia o zdradę stanu,
ponieważ nie pozwolił ruszyć swojej armii, zamiast starać się wykończyć nas pod
Palmisano. Zastąpił go dowódca korpusu o nazwisku Kuo Wen-chin. Każdy, kto miał
cokolwiek wspólnego z Pracchią, popłynął razem z Fengiem. Wszyscy dostali nowe
przydziały do Armii Północnej i Wschodniej. Co praktycznie oznacza banicję. Ko
Feng całkowicie zniknął z pola widzenia. Nikt z nowej kliki nie brał udziału
w Wielkich Wojnach Wschodnich. – Spojrzenie Trebilcocka przesunęło się od Arala
Dantice’a do Mgły, jak gdyby domagając się sprzeciwu.
Michael jest dziwny, pomyślała Nepanthe. Dantice i Gjerdrum są jej najlepszymi
przyjaciółmi i oni mówią, że jest dziwny. Tylko Varthlokkur wydaje się go rozumieć.
Nie była pewna, co jej mąż widzi w tym młodym mężczyźnie. Wiedziała, że lubi
Michaela i uważa go za intrygującego.
Król ponownie zwrócił się do Mgły.
– Kontakty Michaela są lepsze od moich.
Bragi wykonał nieznaczny gest. Nepanthe zauważyła go. Widziała, że Michael
odpowiedział ledwie zauważalnym wzruszeniem ramion. Król zapytał:
– Varthlokkurze, nie chciałbyś się z nami czymś podzielić?
– Nie obserwowałem Shinsanu. Byłem zajęty. Nepanthe, która wpatrywała się
w blat stołu, zarumieniła się. Miała mieszane uczucia związane ze swoją ciążą.
Podniecenie i pragnienie, a także stanowczo za dużo niepokoju. Była zbyt stara...
Musiała jednak spróbować zastąpić syna, którego straciła w czasie wojny...
– Ale... – zaczęła, po czym zamilkła. Jeśli jej mąż nie chciał puścić pary z ust
o swoich obserwacjach wschodu, to była wyłącznie jego sprawa. Niemniej dlaczego
miałby kłamać?
– Mogę oczywiście posłać Nienarodzonego – powiedział Varthlokkur.
– Nie. To by ich tylko sprowokowało. – Bragi przyglądał się zgromadzonym. –
Najlepsi z przyjaciół. Moi doradcy i serdeczni druhowie. Dlaczego jesteście dzisiaj
w tak posępnym nastroju? Nikt nie chce mówić? W porządku. Niech tak będzie.
A zatem – to wszystko. Przepytajcie swoich informatorów. Chcę wiedzieć, co tam na
wschodzie się dzieje. Tamci ludzie nie zrobią nam znowu krzywdy. Przynajmniej
dopóki ja mam coś do powiedzenia.
Jego ton zaskoczył Nepanthe. Spojrzała na niego uważniej. Tak. Miał łzy
w oczach. Darzył Kavelin niemal fanatyczną miłością.
Przez chwilę mu zazdrościła. Chciałaby, żeby i dla niej coś miało takie znaczenie.
Ambicje wschodnich książąt były kosztowne dla nich obojga. Jemu zabrały brata.
Kilkoro dzieci. Pierwszą żonę, która była jej najlepszą przyjaciółką. Najlepszego
przyjaciela, Szydercę, który był jej pierwszym mężem i którego musiał zabić
własnymi rękami, ponieważ biedny, wprowadzony w błąd Szyderca był przekonany,
że musi dokonać wyboru między Bragim a swoim synem...
– Cholera! – zaklęła i uderzyła pięścią w stół.
Wszyscy popatrzyli na nią. Skrzywiła się. Cichym głosem przeprosiła. Nic nie
wyjaśniła.
Nie tylko przeszłość wywierała na nią teraz presję. Coś w tym spotkaniu, które
nie wypaliło, stanowiło zapowiedź, krzyczało o zbliżaniu się złych czasów. Budziły
się niespokojne armie nocy. Zły los zbierał nowe siły. Ciemne chmury zawisły na
horyzoncie. Powietrze zaczynało trzeszczeć od złych przeczuć.
Król Bragi przemierzał dziedziniec, kierując się ku stajniom, gdy wypatrzył
Varthlokkura kroczącego ku wschodnim murom. Czarodziej był pogrążony
w myślach. Król zmienił kierunek.
Podszedł do czarodzieja od tyłu, stając między dwiema blankami.
– Chcesz o tym porozmawiać?
Varthlokkur odwrócił się gwałtownie. Jego reakcja tak zaskoczyła króla, że
niemal spadł z muru. Varthlokkur chwycił go za jedną z młócących powietrze rąk.
– Nie skradaj się tak.
– Jak? Kto się skrada? Podszedłem i usiadłem. Co się z tobą, do diabła, dzieje?
– Nic konkretnego – odparł czarodziej. – Jeszcze nie. Coś jest na wschodzie. I nie
cuchnie Shinsanem. Ale mogę się mylić.
– Czy to ma jakiś związek z nagłym przypływem miłości Hsunga?
– Świat składa się z prawidłowości. Większość z nich odczytujemy błędnie. Ale
Hsung naprawdę chce pokoju. Pytanie brzmi: dlaczego?
– Nie wspomniałeś o tym wcześniej.
– Nepanthe.
– Mam wrażenie, że coś mi umknęło.
– Minione lata zabrały jej zbyt wiele. Braci. Szydercę i Ethriana. Nawet Elanę.
Nie chcę dawać jej złudnych nadziei.
– Niewiele jest sensu w tym, co mówisz.
– Chodzi o Ethriana. Być może on żyje.
– Co? Gdzie? – Ta zdumiewająca wiadomość zaskoczyła Bragiego. Jego syn
chrzestny żyje? Miał wobec tego chłopca wyjątkowy dług.
– Spokojnie – powiedział czarodziej. – Nie wiem nic na pewno. To tylko
muśnięcia przeczucia, które ostatnio miewam. Coś cholernie daleko w tamtych
stronach ma jego aurę. To tak, jakbyś idąc ulicą, poczuł przez chwilę zapach
świeżego chleba, a potem próbował znaleźć piekarnię. Jedynym środkiem, którego
nie zastosowałem, jest Niezrodzony. Ale i tak nie zrobię tego, dopóki nie pojawi się
jeszcze jeden ważki powód, żeby wysłać go w drogę.
Król wyczuł jego obrzydzenie. Istota zwana Niezrodzonym była potworem, który
nigdy nie powinien zostać stworzony.
– A więc jest na wschodzie.
– Jeśli to on. Daleko na wschodzie.
– Więzień Shinsanu?
– Pojmał go lord Chin.
– Chin nie żyje.
– Tak sobie tylko głośno myślę. Lord Chin i Fadema pojmali go. Założyliśmy, że
przekazali go Pracchii, która wykorzystała go, aby złamać Szydercę. Ale może
w końcu oni wcale go nie mieli.
– Mieli go. Nie można oszukać Szydercy. Tyle powinieneś wiedzieć. Musieli
mieć coś bardzo przekonującego, by zmusić go do tego, żeby mnie zaatakował.
Czarodziej wpatrywał się w mgłę na wschodzie. Nie odpowiedział, chociaż mógł
skarcić króla za idealizowanie swojego byłego przyjaciela czy zbyt uważne
wsłuchiwanie się w poczucie winy, które w sobie nosił.
– Nigdy nie znaleźliśmy dowodu, że Ethrian nie żyje – zadumał się król.
Czarodziej był dumny z siebie, że nie ma klapek na oczach, ale też miał swoje
słabe punkty. Mężczyzna, którego Bragi zabił i którego żonę czarodziej później
poślubił, był jego synem. Czasami fakt ten stawał mu na przeszkodzie.
Bragi zmienił temat.
– Czy było coś jeszcze?
– Coś jeszcze?
– Twoje oświadczenie, że jesteś zajęty, było nieprzekonujące.
Varthlokkur przestał patrzeć w dal i skupił uwagę na swoim rozmówcy. Zmrużył
swoje bazyliszkowe oczy.
– Z wiekiem stajesz się coraz śmielszy. Pamiętam młodszego Bragiego, który na
sam dźwięk mojego imienia cały się trząsł.
– Wówczas nie zdawał sobie sprawy, że nawet ludzie potężni nie są
niezniszczalni. Nie widział tych budzących grozę ludzi w chwilach ich słabości.
Varthlokkur zachichotał.
– Dobrze powiedziane. Ale nie bierz sobie tej koncepcji za bardzo do serca.
Tervola nie dadzą ci dziesięciolecia, żebyś mógł znaleźć szczeliny w swoich
zbrojach.
Bragi wstał.
– Spróbuję porozmawiać z tobą na te tematy, gdy będziesz wyrażał się jaśniej.
Może udzielisz mi paru sensownych odpowiedzi.
Varthlokkur zwrócił się ku wschodowi. Wzrok mu się zamglił.
– Zatem porozmawiamy później – powiedział.
Bragi zmarszczył brwi, bo nic nie zrozumiał. Czarodziej mówił w innym języku.
Wzruszywszy ramionami, pozostawił go z jego tajemnicami.
Aleje zwane Lieneke swą nazwę zawdzięczały wojnie domowej, która
sprowadziła kapitana najemników Bragiego Ragnarsona do Kavelinu. Ragnarson
rozgromił wrogów królowej Fiany. Walne zwycięstwo odniósł w pobliżu miasta
Lieneke.
Droga wiła się pośród domów należących do zamożnych ludzi. Samotny,
przemoczony deszczem jeździec podążał nią w kierunku zachodnim. Po jego prawej
stronie ukazał się park. Po lewej domy stawały się coraz większe i bogatsze. Spojrzał
na jeden. Żyli w nim – cicho i spokojnie, ani w ubóstwie, ani opływając w dostatki –
ci, którzy ocaleli z rodziny z pierwszego małżeństwa króla. Jeździec odwrócił głowę.
Opuścił drogę kilka domów za domostwem króla.
Jakiś piechur, nie zważając na mżawkę, przyszedł po jego wierzchowca.
– Pani właśnie przybyła, panie Dantice. Powiedziała, żeby zaczekał pan
w bibliotece. Bette tam pana obsłuży.
– Dziękuję. – Aral truchtem wbiegł na ganek. Zrzucił z ramion płaszcz
przeciwdeszczowy i zostawił go odźwiernemu. Idąc wolnym krokiem do biblioteki,
szukał wzrokiem dzieci Mgły. Zwykle dawały aż nadto dowodów swojego istnienia
i przepełniającej je ciekawości. Ale dzisiaj ich nie widział i zastanawiał się, czy Mgła
ich gdzieś nie wysłała. Pomimo najlepszego szkolenia małe języczki mogłyby się
wygadać.
– Dzień dobry, sir – powiedziała pokojówka.
– Dzień dobry, Bette. Czy mogłabyś przynieść mi coś lekkiego do jedzenia?
Masło, chleb i dżem, powiedzmy? Jeszcze nie jadłem.
– Kucharz ma ładną kuropatwę, sir.
– Chyba nie. Raczej nie zabawię tutaj tak długo.
– Dobrze, sir. Herbatę?
– Coś gorącego. Przez ten deszcz wszyscy nabawimy się reumatyzmu.
Po wyjściu kobiety Dantice nerwowo chodził tam i z powrotem. Tyle książek!
Oznaczały takie bogactwo i tak ogromną wiedzę, że go onieśmielały. Nie miał
żadnego formalnego wykształcenia. Swoją ograniczoną umiejętność czytania i pisania
posiadł dzięki ojcu, który zawracał sobie głowę nauką tylko dlatego, że był zbyt
chciwy, by zatrudniać urzędników.
Aral był czuły na punkcie swojej ignorancji. Kontakty z dworem ukazały mu
wartość umiejętności czytania i pisania. Jego związek z Mgłą ją podkreślał.
Otworzyła mu oczy na niezliczone nowe koncepcje...
Aral Dantice uważał się za realistę. Nie wierzył w darmowe posiłki. Jego
szczególny romantyzm był odmienny od romantyzmu jego znajomych. Związek
z Mgłą był związkiem z wyrachowania. Mogli sobie nawzajem pomóc... tak sobie
mówił, gdy się martwił.
Skąd zatem brało się to jej nienasycone zainteresowanie sprawami, które nie
miały związku ani z handlem, ani z polityką? Dlaczego poświęcała czas, żeby go
uczyć, chociaż lekcje te były na tak podstawowym poziomie, że musiały być dla niej
koszmarnie nudne? Kiedy jego długoterminowa użyteczność została określona
i ustalona? Dlaczego on...? To wszystko zaszło go z nieoczekiwanej strony.
Zaskoczyło go i poturbowało, a potem zostawiło z uczuciami i wizjami, które były
dla niego czymś nowym. Poczuł strach. To nie był odpowiedni czas. A Mgła nie była
odpowiednią kobietą.
Była stara. Była stara, gdy jego pradziad był niemowlęciem. Być może była stara
już wtedy, gdy Varthlokkur był jeszcze szczeniakiem, a przecież ten czarodziej
szwendał się po tym świecie już od czterech długich stuleci. Ona zaś była księżniczką
Imperium Grozy. Żadna kosmetyka nie ukryje tego faktu, nie wiadomo jak długie
wygnanie tego nie zmieni. W jej żyłach krążyła krew okrutnych tyranów. Nawet teraz
odpowiedziała na zew.
Ale Mgła była zarazem najbardziej godną pożądania z żyjących kobiet. Gdy jej
oczy strzeliły ogniem w mężczyznę, mógł jedynie zostać jej niewolnikiem. Tylko
jakaś bezpłciowa istota z diabelskiej dżungli, która ją zrodziła, potrafiłaby ją
ignorować.
Zastanawiał się, chyba już po raz setny, co się działo pod tą maską urodziwej
twarzy. Mężczyźni taumaturgowie z Imperium Grozy ukrywali się za maskami
przedstawiającymi szkaradne bestie. Ona skryła się za pięknem.
Przejrzał wszystkie tytuły i ostatecznie wybrał książkę, po którą sięgał zawsze,
gdy tu przychodził. Bette przyniosła chleb, masło i herbatę. Popijał drobnymi łykami
i pogryzał, studiując pieczołowicie przygotowane, ręcznie odciskane drzeworyty
przedstawiające cuda architektury epoki.
W czasie wojny widział te budowle na własne oczy. Ryciny miały się nijak do
rzeczywistości.
– Cholera! – zaklął cicho. – Musi być jakiś lepszy sposób.
Michael twierdził, że w Hellin Daimiel byli malarze, którzy potrafili doskonale
sportretować ludzi. Dlaczego nie próbowali portretować miejsc?
– Aral? – Mgła miała łagodny głos. Pobrzmiewały w nim maleńkie srebrne
dzwoneczki. Jej piękno karało brzydotę za istnienie. Wstał, głośno przełykając ślinę.
– Siądź, Aral. – Zajęła stojące obok niego krzesło. Wydawało mu się, że przez
dzielącą ich przestrzeń czuje bijące od niej gorąco. – Znowu ta książka. Dlaczego?
Przełknął ślinę.
– Wyzwanie techniczne. Musi istnieć jakiś lepszy sposób przedstawiania miejsc.
– Czy jego głos brzmiał jak skrzypienie starych zawiasów? Jak ona mogła mu to
robić? Nie był już dzieckiem.
– Rozmawiałeś z Michaelem?
– Wybraliśmy się na konną przejażdżkę. Niewiele mówił. Był nawet bardziej
skryty niż zwykle. Odniosłem wrażenie, że chce mnie trzymać na dystans.
– Dlaczego? Myślisz, że on wie?
– Nie mam pojęcia. Musi coś podejrzewać. Ale pewności nie ma. Jeszcze nie.
Stale zmieniał temat, mówiąc o krajobrazie i jakichś zakładach. – Aral pomyślał, że
mówi za szybko i prawdopodobnie za dużo.
Wiedział, że jest zakochany. Nie tak naprawdę. To była wyłącznie sprawa
hormonów. Ale nie potrafił tego przezwyciężyć. Ta kobieta pozbawiła go rozsądku,
rozpalając jego żądze.
– Aral, on wie więcej, niż powiedział królowi. To oczywiste. Zbyt wiele wiedział
o lordzie Ko Fengu i lordzie Kuo, żeby nie móc powiedzieć czegoś więcej. Ma dobre
kontakty na wschód od gór. Możliwe, że z kimś, kto o nas słyszał. Lepiej niech ci
twoi przemytnicy dowiedzą się, kim jest ten człowiek.
– Czy musimy robić to w ten sposób? Mikę mógłby być bardzo pomocny,
gdybyśmy go wtajemniczyli.
– Mógłby też nas zabić. Nie ufam mu, Aral. Jest za bardzo niezależny. On nie
dochowuje wierności, tylko zawiera chwilowe sojusze. Należy do tego rodzaju ludzi,
którzy potrafią bez skrupułów zmienić sojuszników. Myślę, że nie będzie trzeba
długo czekać, a król będzie żałował, że nie trzymał Michaela na krótszej smyczy.
– Tak. Bunty w Throyes. Przyznał się, że maczał w tym palce. A ma rozkaz nie
drażnić lorda Hsunga. Król bardzo chce, żeby handel ruszył na nowo.
– A co z Chamem Mundwillerem? Czy nadal jest niezdecydowany? Poparcie
Sedlmayr nie jest konieczne, ale czułabym się pewniej, gdybyśmy je mieli. Mogliby
sfinansować następny batalion, a to bardzo uspokoiłoby moich przyjaciół.
– Bardzo chytrze to rozgrywa. Chce być kryty z obydwu stron. Ma te same opory
co Michael. Nigdy wcześniej nie wystąpił przeciwko królowi.
Mgła ogryzała paznokieć.
– Mów dalej.
– Ten przeklęty Michael! Jest jak duch. Nigdy nie wiadomo, gdzie jest i co robi,
a nawet czy stojący obok ciebie facet przypadkiem dla niego nie pracuje. Połowę
czasu pilnuję swoich pleców. Do diabła, z Michaelem ciężko się robi interesy. A teraz
wrócił ten przeklęty czarodziej, a przecież on i Michael zawsze trzymali się razem.
Czego Michael nie może dowiedzieć się sam, Varthlokkur wydobędzie mu to spod
ziemi. Wystarczy, że go poprosi. Mogę ci powiedzieć, że na ich widok przechodzą
mnie dreszcze.
– Czy Cham prosił o coś?
– Nie.
– Niczego mu nie proponuj. Niech idzie swoją drogą. Nie chcę robić interesów
z ludźmi, których trzeba przekupywać. Inni też mogą to zrobić. Będzie musiał
zadowolić się bezpiecznym handlem.
Dantice skinął głową.
– Jeśli o mnie chodzi, handel stanowi sedno tej operacji. – Gdy w Shinsanie
powstanie mniej wojowniczy, bardziej sprzyjający wymianie handlowej rząd,
bogactwo popłynie rzeką. Cały Kavelin może się nurzać w tym strumieniu – tak jak
przed Wielkimi Wojnami Wschodnimi.
Aral wierzył w to, co robi. Był patriotą. Miał spokojne sumienie. Przeżył ciężkie
chwile, gdy się dowiedział, że rozmowy Prataxisa z lordem Hsungiem posuwają się
do przodu, ale Mgła uspokoiła go i zapewniła, że Hsung prowadził grę
dyplomatyczną, że nie miał najmniejszego zamiaru osłabiać ciasnej obręczy, w której
trzymał szlaki handlowe.
– Co się dzieje w Shinsanie? – zapytał. – Czarodziejowi chodzi coś po głowie.
– Naprawdę nie wiem. Restrukturyzują dowództwo armii i przerzucają legiony.
Ludzie lorda Kuo wydają rozkazy. Nie tłumaczą się. Moi przyjaciele niewiele mogą
mi powiedzieć.
– A może nie chcą?
– Też przyszło mi to do głowy. Zawsze istnieje możliwość, że pracują dla drugiej
strony albo dla obu. Zastanawiam się nad odstawieniem ich na boczny tor. Mam inne
środki.
Aral wzdrygnął się. Widział niektóre z tych środków w czasie wojny. Ona była
jedną z wielkich władczyń Mocy, który to fakt jego uczucie próbowało mu
przesłonić.
– Lepiej będzie, jeśli już pójdę. Gdy zbyt długo mnie nie ma, cały interes schodzi
na psy.
Delikatnie musnęła jego dłoń. Oczy jej się zamgliły.
– Aral, jesteś słodki. Nie jesteś do końca rzeczywisty. Valther też taki był. –
W jej głosie zabrzmiał smutek.
Gdybyż tylko był odrobinę śmielszy! Od Palmisano i śmierci jej męża minęły
cztery lata. Powinna być gotowa.
Aral wyszedł. Próbował skierować myśli na inne tory, zastanawiając się, jak
obstawić dzisiejsze zakłady.
4
Rok 1011 OUI
Wspomnienie wojny
Był to jeden z wiosennych poranków, podczas których wiosna stała się pozornie
niewinną chorobą szerzącą niezadowolenie i niepokój. Obwieszczała nie
ukierunkowane pragnienie działania, ruchu, zrobienia wszystkiego, tylko nie zadania,
które było najpilniejsze. Poranny wiatr od Kapenrungów był chłodny, o sosnowym
aromacie i ożywczy, niósł ziarno niepokoju. Teraz powietrze było nieruchome
i ciepłe, dojrzewały w nim nierozważne działania.
Nepanthe stała przy oknie swojej znajdującej się na drugim piętrze sypialni
w domu swego brata w alejach Lieneke. Patrzyła na widoczne między wierzchołkami
drzew wieże Vorgrebergu.
– Muszę się stąd wyrwać – szepnęła. – Jeśli nie wyjadę, zwariuję. – Jej spojrzenie
spoczęło na pałacu. Może Bragi mógłby umożliwić jej przeprowadzkę.
Jej myśli zwróciły się ku byłemu mężowi, Szydercy, który nie żył od roku. Przed
oczami stanęła jej erotyczna scena. Odsunęła ją, czując do siebie obrzydzenie. Nie
była kobietą tego rodzaju. Prymitywne fizyczne pożądanie cechowało uliczne
dziewki.
Uderzyła pięścią w parapet.
– Naprawdę popadam w obłęd – wyszeptała. I dodała: – Bragi, dlaczego nie
zostawisz nas w spokoju? – Nieszczęsny Szyderca tracił całkowicie rozum, gdy
chodziło o pracę dla Bragiego lub Harouna. Namawiali go do najgłupszych rzeczy...
Wtedy była to jakaś szpiegowska robota dla Bragiego. I nie wrócił.
Nie było żadnego dowodu, że nie żyje. Nawet pogłoski, jak twierdził Bragi. Ale...
gdyby Szyderca żył, już dawno wróciłby do domu.
Zaskrzypiały otwierane drzwi. Stał w nich jej syn, przyglądając się matce
z niepokojem malującym się na twarzy. W wieku dwunastu lat wykazywał już wiele
cech świadczących o tym, jakim będzie mężczyzną.
Niewiele było w nim z ojca. Szyderca był niski, otyły i miał brązową karnację.
Ethrian będzie o łokieć wyższy, będzie miał szerokie ramiona i twarde mięśnie
odziedziczone po męskiej linii rodu swojej matki.
Fala wzruszenia ogarnęła Nepanthe. Chciała go objąć i nigdy już nie puścić,
chronić przed nienawiścią świata.
– Ethrian? Co się stało?
Chłopiec ze zdziwieniem w głosie powiedział:
– Na dole jest jakiś mężczyzna. Mówi, że ma wiadomość od ojca.
Coś mocno chwyciło ją za serce. Podniecona wyrzucała z siebie pytania.
– Nie wiem, matko. Kazał mi tylko powiedzieć, że ojciec przysyła go
z wiadomością.
– Gdzie on jest?
– Na dole, przed gankiem.
– Wpuść go do środka. Do biblioteki. Tylko tak, żeby nikt go nie widział. –
Intuicja podpowiadała jej ostrożność. Szyderca nie wysłałby posłańca, gdyby nie było
potrzeby zachowania ostrożności. – Zaraz schodzę.
Popędziła do toaletki, mając mętlik w głowie i nakazując sobie zachować spokój.
Zupełnie nie udało jej się zastosować do własnej rady.
Posłaniec był dziwnym człowiekiem – twardym, milczącym, z długą blizną
biegnącą przez śniady policzek. Wiało od niego takim chłodem, że Nepanthe aż się
wzdrygnęła. Nie przejęła się swoją reakcją. Wszyscy przyjaciele Szydercy byli nieco
osobliwi.
Gdy tylko mężczyzna ku swemu zadowoleniu ustalił jej tożsamość, powiedział
w trudnym do zrozumienia języku wessońskim:
– Z rozkazu męża pani przybywam, by przekazać wiadomość ważną. Najpierw
dwa dowody wierności, żeby było wiadomo, iż przyjacielem jestem, nie zaś kłamcą.
On mówi, że odczytasz prawdziwe znaczenie, które niosą. – Wręczył jej pierścień
z czystego złota i mały sztylet z niewielką, trzyramienną swastyką inkrustowaną na
rękojeści.
Nepanthe opadła na krzesło, trzymając w rękach te przedmioty. Tak. Rozumiała.
Posłaniec musiał być prawdziwy. Któż oprócz Szydercy mógłby wiedzieć, ile te
rzeczy dla niej znaczyły? Pierścień dała mu w dowód miłości wkrótce po ślubie. Po
wewnętrznej stronie obrączki wygrawerowane było niewidzialnymi literami zaklęcie
miłosne. Sztylet był prezentem na dziesiątą rocznicę ślubu. Należał do jej ojca,
a przedtem do dziadka; był dowodem mocy potężnej niegdyś rodziny. Pewnego dnia
stanie się własnością Ethriana. Tak, przedmioty te dowodziły, że nadawcą
wiadomości mógł być tylko Szyderca.
– Uważam, że jesteś tym, za kogo się podajesz. Mów. Jaka jest treść wiadomości?
Ethrian się niecierpliwił:
– Gdzie jest mój ojciec?
– Bądź cicho, Ethrianie. Idź i stań za drzwiami. Ostrzeż nas, gdyby ktoś
nadchodził. – Posłaniec zjawił się w najlepszym czasie. Niemal wszyscy byli poza
domem.
Kurier wyjął opieczętowaną paczuszkę.
– Mam przekazać te listy. Czytaj. Potem będziemy rozmawiać.
Nepanthe rozerwała paczuszkę trzęsącymi się ze zdenerwowania rękami.
W końcu wyjęła pierwszy list.
Nie został napisany ręką Szydercy. Nie zdziwiło jej to. Jej mąż umiał pisać, ale
jeśli nie robił tego z nietypową dla siebie cierpliwością, jego odręczne pismo było nie
do odczytania nawet dla niego samego. Jeśli chciał być zrozumiany, kazał pisać
komuś innemu.
Listy były zwariowane. Dziwaczne, paranoidalne, niewiarygodne. Rozwlekłe,
zawiłe i tylko częściowo zrozumiałe.
Szyderca oskarżał Bragiego i Harouna o spisek i zamach na jego życie. Ukrywał
się na środkowym wschodzie, gdzie miał przyjaciół. Chciał, żeby się wymknęła
i dołączyła do niego, zanim Bragi wykona następny krok i uwięzi ją i Ethriana.
To nie miało sensu. Nigdy nie wspominał, że ma przyjaciół na wschodzie. A jaki
powód mogli mieć Bragi czy Haroun, by próbować go zabić?
– Czy skończyłaś pani? – zapytał posłaniec. Zaskoczona, spojrzała na posłańca
o twarzy wyrachowanego zabójcy.
– Tak. O co w tym wszystkim chodzi?
– Przykro mi, pani. Nie powiedziano mi. Posłano mnie, żeby zawieźć cię do
niego. Mam do towarzystwa dwóch przyjaciół. Mamy cię strzec podczas drogi do
Throyes. Mamy starać się nie zwracać uwagi miejscowych władz. Tyle mi
powiedziano.
– Ale...
– Przykro mi. Czy pojedziesz?
– Tak. Oczywiście. – Wstała, zaskoczona pośpiechem, z jakim podjęła tę decyzję.
Było to tak szalone jak listy Szydercy.
– Szybko spakuj niewiele rzeczy. Będziemy podróżować konno, w pośpiechu, bo
inaczej nasi wrogowie odkryją nas i wyślą pościg.
– Tak. Oczywiście. – Oczywiście. Taki był styl życia Szydercy. Podróż
w ukryciu, praca w ukryciu, stale w drodze – szybko i bez zbędnego bagażu. Życie
i śmierć w ukryciu. Nie patrzeć za siebie, bo coś może za tobą gonić.
Wypadła z biblioteki.
– Ethrian, spakuj parę rzeczy. Jedziemy do ojca. Żadnych pytań. Rób, co ci
mówię. I pospiesz się. – Zostawiła go skonsternowanego.
Wrzucała rzeczy do podróżnego worka, niewiele myśląc o czekającej ją podróży.
Jej umysł był całkowicie zajęty wysiłkiem zrozumienia, co się dzieje.
– Nie zostawaj z tyłu, chłopcze! – warknął Blizna. – Przez wszystkie tygodnie
podróży Nepanthe nie poznała imienia posłańca Szydercy. Był dzisiaj w paskudnym
nastroju.
Nie winiła go za to. Jego rany musiały sprawiać mu okropny ból.
Dwa dni temu mieli potyczkę z bandytami, właśnie w chwili, gdy Blizna zaczynał
się uspokajać, ponieważ zbliżali się już do Throyes. Obydwaj jego towarzysze
zginęli.
– Jeszcze tylko troszkę, Ethrianie – obiecała. – Jesteśmy niemal na miejscu. –
Znajdowali się pośród gospodarstw rolnych, które zaopatrywały Throyes w żywność.
Przed nimi rozciągał się zamazany horyzont. – Lada chwila ujrzymy mury miejskie.
– Throyes brak murów – powiedział Blizna. Był to jeden z nielicznych
przypadków, gdy odezwał się, mimo że nie wymagała tego sytuacja. – Trzy godziny
i być tam.
Niewiele się pomylił. Trzy godziny i ledwie kilka minut później zsiadali z koni
przed domem tak okazałym jak wszystkie, które Nepanthe znała z alej Lieneke.
Strasznie gruby mężczyzna wyszedł im na spotkanie. Nie wydawał się zadowolony
z tego, że ich widzi. Kłócił się z Blizną, po czym Blizna zakończył wymianę zdań,
wsiadając na konia i odjeżdżając. Grubas, wściekając się i mrucząc pod nosem,
odwrócił się do nich plecami.
– Czy możemy się z nim zobaczyć? Jest tutaj? – zapytała Nepanthe.
Grubas zmarszczył brwi. Chwilę pomyślał. Potem wessońskim jeszcze gorszym
niż Blizny powiedział:
– Nie tutaj. Nie być go teraz. Do Argon. Ty jechać tam też. Tak?
Nepanthe załamała się.
– Och, nie. Naprawdę? Nie dam rady zrobić kroku.
– Ty odpocząć. Tak? Jeden dzień, dwa dzień może. Załatwiać trzeba. Godny
zaufania strażnicy. – Grubas splunął na ślady Blizny. – Nie umieć wykonać prosta
robota. Dwa trupy.
– Masz szczęście, że ktokolwiek z nas uszedł cało. Ci bandyci ścigali nas przez
wiele dni.
Grubas znowu splunął.
– W środek. Nie pokazywać się. Wróg mieć teraz oczy wszędzie.
Chociaż bardzo pragnęła ujrzeć Szydercę, Nepanthe poczuła się rozczarowana,
gdy zorganizowanie nowej eskorty zajęło jedynie dwa dni.
Dobry boże – powiedział Ethrian. – Mamo, jest ogromne. – Przemierzali mosty
pontonowe i płaskie wyspy delty, powoli zbliżając się do miasta Argon,
usytuowanego na wyspie niedaleko ujścia rzeki Roe. Wysokie mury miejskie były
widoczne z daleka, a im byli bliżej, tym wydymał się bardziej masywne.
Nepanthe przestała zwracać uwagę na zmęczenie, upał i wilgoć w powietrzu na
tyle wcześniej żeby ten widok zrobił na niej właściwe wrażenie. Starała się
rozproszyć swoje obawy, opowiadając Ethrianowi, co wiedziała o Argonie. Ale to nie
pomagało.
Przebyli ostatni most i stanęli u bram miasta. Mur miał tu sześćdziesiąt stóp
wysokości. Ethrian był tym tak przytłoczony, że wcale nie myślał o ojcu. Nepanthe
była zbyt obolała, żeby odczuć coś więcej niż drobny dreszcz podniecenia.
Eskorta przeprowadziła ich zatłoczonymi ulicami do ogromnej warowni
w obrębie miasta. Nepanthe domyśliła się, że musi to być Fadem, cytadela, z której
tym wspaniałym miastem-państwem rządziła królowa sama siebie nazywającą
Fademą. Wydaje się, że Szyderca znalazł potężnych sprzymierzeńców.
Oczekiwano ich. Na spotkanie im wyszedł pluton w liberiach. Dowodzący nim
mężczyzna mówił bezbłędnie w języku dajmieliańskim, lingua franca
wykształconych ludzi zachodu.
– Witamy w Argonie i w Fademie. Mam nadzieję, że nasza gościnność okaże się
bardziej szczodra od tej, którą oferuje szlak.
– Wystarczy, że wskażesz mi łazienkę i łóżko.
– Czy możemy zobaczyć się teraz z moim ojcem? – dopytywał się Ethrian.
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego.
– Wiem tylko tyle, że jesteście gośćmi Jej Wysokości, młody panie, nic zaś nie
wiadomo mi o sprawach, jakie was tu sprowadziły. Zajmie się tym ktoś, kto znajduje
się bliżej tronu. Pani, bądź łaskawa pójść za mną. Przygotowano apartamenty.
Polecono mi przekazać ci, że gdy tylko weźmiesz kąpiel, posilisz się i wypoczniesz,
zostaną przysłane krawcowe, które pomogą wam sprawić sobie nową garderobę.
Rozmawiając, cały czas szli. Wkrótce Nepanthe pogubiła się w zakamarkach
warowni.
Ethrian zadał następne niecierpliwe pytanie. Uciszyła go: – Uspokój się!
Zrozumiano? Jesteśmy tutaj gośćmi, a to nie jest Dzielnica. – Dzielnica to slumsy,
w których żyli, zanim Bragi zmusił Szydercę do podjęcia się tej idiotycznej misji.
Apartamenty znajdowały się wysoko w kwadratowej wieży. Przypomniała ona
Nepanthe jej dzieciństwo. Wtedy miała własną wieżę. Te apartamenty miały jednak
pięć osób służby, jedną z nich był kucharz, i ani jedna z nich nie mówiła żadnym
znanym Nepanthe językiem. Mężczyzna dowodzący eskortą ukłonił się na
pożegnanie. Służący zbliżyli się, gestami dając do zrozumienia, że kąpiel jest gotowa.
Nepanthe kazała najpierw wykąpać się Ethrianowi.
Stała przy jedynym oknie i patrzyła na rozciągające się w dole miasto, skąpane
teraz w pomarańczach, czerwieniach i w cieniach rzucanych przez zachodzące słońce.
Znajdowała się osiemdziesiąt, może sto stóp nad poziomem ulicy. W apartamentach
ze służącymi, z których żaden nie mówił znanym jej językiem. Czuła się niemal jak
więzień.
Spała zaledwie kilka godzin. Trudno uchwytne, nieokreślone wrażenie, że coś
jest nie w porządku, zmuszało ją do nerwowego przemierzania pokoju.
Ktoś otworzył drzwi i po chwili wszedł. Nepanthe usiadła na brzegu łóżka. Gdy
gość wyszedł z cienia, okazało się, że jest to kobieta.
– Dobry wieczór, madame. Przepraszam, że musiała pani czekać tak długo. –
Mówiła po wessońsku z okropnym akcentem.
Nepanthe wstała. Wyrwały się jej słowa:
– Gdzie on jest? Kiedy będę mogła go zobaczyć?
– Kogo?
– Mojego męża.
– Nie rozumiem.
– Ci ludzie, którzy zabrali mnie do Throyes, powiedzieli, że zabierają mnie do
męża. Że po mnie posłał. Mieli list.
– A więc tak to zrobili. Kłamali. – Kobieta uśmiechnęła się kpiąco. – Pozwól, że
się przedstawię. Jestem Fadema, królowa Argonu.
– Dlaczego się tu znalazłam?
– Musieliśmy zabrać cię z Vorgrebergu. Będąc tam, mogłaś nas postawić
w trudnej sytuacji.
– Co to za „my”?
– Madame – wszedł kolejny gość.
– Shinsan! – wykrztusiła. Widziała dosyć łupów po bitwie pod Baxendalą, żeby
rozpoznać tervola. – Znowu.
– Znowu przychodzimy, madame. – Tervola złożył ukłon.
– Gdzie jest mój mąż?
– Ma się dobrze.
– Lepiej odeślijcie mnie do domu. Okłamaliście mnie... Wiecie, że chroni mnie
Varthlokkur.
– Rzeczywiście, wiem o tym. Dobrze wiem, ile dla niego znaczysz. To jest
właśnie główny powód, dla którego cię tu sprowadziliśmy.
Nepanthe wybuchnęła gniewem.
– Madame, proponuję, żebyś jak najlepiej wykorzystała swój pobyt tutaj. Nie
sprawiaj kłopotów.
– Co się stało z moim mężem? Powiedzieli mi, że zabierają mnie do niego.
– Nie mam najmniejszego pojęcia – powiedziała Fadema.
Nepanthe wyciągnęła sztylet zza stanika i rzuciła się na tervola. Rozbroił ją
z łatwością.
– Fadema, przenieś chłopca gdzieś indziej. Żeby zachowywała się w sposób
cywilizowany. Porozmawiamy z tobą później, madame.
Nepanthe wrzeszczała. Kopała. Próbowała gryźć. Uciekała się do próśb i gróźb.
Milczący jak śmierć tervola przytrzymał ją. Fadema wyprowadziła Ethriana. Gdy
wyszła, powiedział:
– Twój honor i twój syn są naszymi zakładnikami. Rozumiesz?
Rozumiała. Aż za dobrze.
– Rozumiem. Varthlokkur i mój mąż...
– Nie zrobią nic. Dlatego jesteś moją zakładniczką.
Nepanthe nie mogła powstrzymać nikłego uśmiechu. Mylił się. Nie znał ludzi,
którymi chciał dyrygować. Szyderca wpadnie w szał. Varthlokkur nie da się
szantażować. Jeśli będzie trzeba, pogodzi się ze stratami i zmiecie z powierzchni
ziemi tych, którzy do tego doprowadzili.
Była przerażona. Miała do tego powody.
– Jestem twoim więźniem, ale czyż nie jest to jej miasto?
– Tak jej się wydaje. Zabawne, prawda? Rok. Zachowuj się właściwie i będziesz
wolna. W przeciwnym razie... znasz naszą reputację. W naszym języku nie ma słowa
„litość”. – Odwrócił się energicznie i wymaszerował.
Nepanthe opadła na łóżko i pozwoliła powoli płynąć łzom, które
powstrzymywała w czasie rozmowy.
– Ależ byłam głupia – mruknęła. – Powinnam była się domyślić, gdy
przeczytałam, że Bragi próbuje go zabić. – Czy Szyderca żył jeszcze?
– Pssst!
Tervola powiedział, że jej mąż ma się dobrze. Co to znaczy? Tak naprawdę nic.
Byli nałogowymi kłamcami.
– Pssst!
Tym razem wyraźnie usłyszała dźwięk. Dochodził od strony okna. Okna?
Przecież znajdowało się na wysokości osiemdziesięciu stóp. Wstała i bojaźliwie
podeszła.
Na zewnątrz był mężczyzna, który badawczo się w nią wpatrywał. I wyglądał
znajomo.
– Kim jesteś? Ja... ja cię znam.
– Z Vorgrebergu. Nazywam się Michael Trebilcock. Z przyjacielem śledziliśmy
cię aż do tego miejsca.
Zaskoczyło ją to. Śledzili ją aż tutaj? Przez całą drogę z Kavelinu?
– Dlaczego?
– Żeby się dowiedzieć, co zamierzasz. To byli tacy sami ludzie jak ci, którzy
zabili żonę marszałka. I twojego brata.
Boże mój, pomyślała. Co się ze mną dzieje? On ma rację. Na sto procent. Blizna
doskonale pasował do opisu. Jak mogła być tak zaślepiona? Była na siebie wściekła
jak diabli. Przez całe życie miała talent do oszukiwania samej siebie.
Mężczyzna, który powiedział, że nazywa się Trebilcock, miał trudności
z uspokojeniem jej. Wreszcie powiedział:
– Dopóki myślą, że mogą użyć cię do szantażowania czarodzieja i twojego męża,
nie zagraża ci żadne prawdziwe niebezpieczeństwo.
– Co zamierzasz zrobić?
– Myślałem, żeby zabrać cię ze sobą przez okno, ale mają twojego syna. Pewnie
byś nie poszła...
– Masz rację. – Nawet sami bogowie nie wyciągnęliby jej z tego miejsca, dopóki
Ethrian był tu więziony.
– A zatem nic nie mogę dla ciebie uczynić. Mogę jedynie wrócić do domu
i powiedzieć, co się stało. Może marszałek będzie mógł coś zrobić.
Mało prawdopodobne, pomyślała. Bragi mógłby spróbować w imię przyjaźni, ale
Kavelin miał bardzo niewielkie wpływy dyplomatyczne na wschód od gór M’Hand.
A jeszcze mniejsze w Shinsanie. Jeśli jest bystry, powinien o niej zapomnieć
i pilnować interesów Kavelinu.
Wychyliła się przez okno.
– Deszcz przestał padać. Robi się jasno.
– Będziemy musieli spędzić cały dzień na tym występie – jęknął Trebilcock.
Zanim wyruszył w drogę, porozmawiali ponownie. Obiecał, że pojedzie prosto do
celu. Ucałowała Michaela i jego przyjaciela. Nieszczęśni, biedni głupcy. Jakież mieli
szanse?
– Powodzenia.
– Wrócimy. Obiecuję. – W oczach Trebilcocka błysnęła iskierka wesołości.
Nie potrafiła ukryć uśmiechu.
– Jesteś zuchwały. Pamiętaj, że jestem mężatką.
Chociaż w głębi serca wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie, nie potrafiła wyrzec
się nadziei.
Później miesiącami jej poczynaniom towarzyszyła arogancja, która zastanawiała,
a nawet martwiła jej porywaczy.
Machnęła już ręką na Michaela Trebilcocka. Na pewno razem z przyjacielem
wpadł, usiłując dostać się z powrotem do Kavelinu. To cud, że udało im się przedrzeć
aż tutaj. A gdyby nawet dotarli do domu, co można byłoby zrobić? Zupełnie nic.
Jej noce były długie i często bezsenne. Bezsenność dokuczała jej przez większość
życia. Teraz jeszcze się pogłębiła z powodu troski o syna. Tak rzadko pozwalano jej
się z nim widywać... Ilekroć się z nim spotykała, był zdrowy, chociaż nieco
przestraszony i zdezorientowany sytuacją.
Chodziła tam i z powrotem, wyglądała w noc, i znowu chodziła. Jesteś skończoną
idiotką – mówiła sobie tysięczny raz.
Coś na zewnątrz stuknęło i szczęknęło. Wychyliła się przez okno, ale nie
zobaczyła nic poza deszczowymi chmurami... Zaraz, zaraz. To wyglądało na wielki
pożar na północnym skraju wyspy. Cofnęła się gwałtownie do środka, porażona deja
vu.
Wiele lat temu bracia osadzili ją jako panującą księżniczkę na tronie Iwa
Skołowdy. Pewnej zimowej nocy wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła, jak jej miasto
płonie...
Gruby cień wpakował się przez okno. Metal zadźwięczał, gdy miecz wysuwał się
z pochwy. Nepanthe chwycił jakiś mężczyzna.
Wpadła w panikę, zaczęła krzyczeć. Czyjaś ręka zakryła jej usta.
– Au! Ugryzła mnie!
– Nepanthe! Uspokój się! Kilka głosów przemówiło naraz.
– Znajdź lampę.
– Cholera!
– Marszałku, chyba jej przyłożę.
– Spokojnie, synu. Nepanthe, to ja, Bragi. Zachowuj się jak należy.
Wraz z trzymającym ją mężczyzną opadła na podłogę, plując i kopiąc. Ktoś
zapalił światło. Ktoś inny złapał ją za włosy i szarpnął głowę do tyłu. Bragi? Tutaj?
– Czy teraz się uspokoisz?
Panika zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Wiedziała, że to, co mówi, nie ma
najmniejszego sensu, ale nie mogła przestać.
– Odczekaj chwilę – powiedział Bragi. – Pozbieraj się.
Wzięła się w garść i opowiedziała, co jej się przydarzyło.
Nie oszczędzała siebie.
– A w ogóle, co tutaj robicie?
– Jesteśmy tu z twojego powodu.
Tak po prostu. A ona była skłonna uwierzyć, że Bragi stanowi zagrożenie dla jej
męża.
– Ale... jesteś sam. To znaczy jest was trzech. – Do Michaela Trebilcocka
powiedziała zaś: – Dziękuję ci. I tobie. Przepraszam, że cię ugryzłam. Byłam
przerażona.
Aral Dantice ssał zranioną rękę.
– Nic się nie stało, madame.
Bragi powiedział:
– Nie przyjechałem sam. Ten harmider na zewnątrz to siejąca spustoszenie armia
Kavelinu.
– Bragi, popełniasz błąd. Argon to za duży kąsek dla ciebie. – Ale... tak,
uwielbiała go za to, że przybył. Tak samo mocno, jak nienawidziła za to, że takie
rzeczy robił też dla innych przyjaciół.
Marszałek Kavelinu Ragnarson udowodnił, że się myliła. Nie przybył
z niewystarczającymi siłami. Armia Necremnos, wielkiego rywala Argonu, również
przypuściła atak. Argończycy nie byli w stanie wytrzymać podwójnego uderzenia.
Trzymała się na uboczu, ale nie mogła wytrzymać, nie wiedząc, co się dzieje.
Odszukała Bragiego. Jego oddziały kontrolowały wtedy już większą część Fademy.
Nie wzięto jeszcze tylko jednej cytadeli, właśnie miał przypuścić na nią szturm.
– Wiesz już coś? – zapytała. – Cokolwiek?
– O Ethrianie? Jest tam. – Wskazał wieżę będącą celem ataku. – Z Fademą
i tervola. Powinniśmy wydostać go w ciągu kilku godzin.
– A jeśli oni... – Nie chciało jej to przejść przez gardło. Nie mogła nawet o tym
myśleć.
– Dlaczego mieliby go skrzywdzić, jeśli nic na tym nie zyskają?
Nie uspokoiło jej to.
– Z zemsty.
– Hmm. Fadema mogłaby być do tego zdolna. Ale nie ona rządzi. Tervola jest
rozsądniejszy. Dlaczego nie poszukasz sobie jakiegoś ustronnego miejsca i nie
poczekasz? Ruszamy za kilka minut.
Oczekiwanie było niemal nie do wytrzymania. Przyszedł czarodziej Varthlokkur
i dotrzymywał jej przez chwilę towarzystwa, dopóki nie wezwano go do bitwy. Jego
obecność była pocieszająca. Chociaż nie zawsze dobrze się między nimi układało, od
dzieciństwa stanowił część jej życia. Stanowił jeden z niewielu stałych elementów jej
egzystencji.
Walki toczyły się bardzo długo. O wiele dłużej, niż spodziewał się Bragi.
Zdrzemnęła się wbrew sobie.
Obudził ją wiwat. Stanęła na równe nogi, popędziła do miejsca, przez które
zwycięzcy żołnierze opuszczali zdobytą wieżę. Zaczepiała każdego człowieka,
którego rozpoznawała.
– Widziałeś mojego syna? – Niektórzy tylko spoglądali na nią zmęczonymi
oczami. Inni kręcili przecząco głowami i wlekli się noga za nogą dalej.
Wtem wyszedł na zewnątrz Varthlokkur, który wyglądał na najbardziej
zmęczonego ze wszystkich. Pochylał się nad jakimś człowiekiem na noszach.
– Bragi! – sapnęła Nepanthe. – Varth, co się stało? Gdzie jest Ethrian?
Głosem niewiele głośniejszym od szeptu, wypranym z emocji, czarodziej
odpowiedział:
– Nie ma go. Uciekli w ostatniej sekundzie. Przez portal teleportacyjny.
Dokładnie w chwili, gdy myśleliśmy, że już ich mamy. Zabrali ze sobą Ethriana.
– Ale... nie mogłeś ich zatrzymać? Dlaczego ich nie zatrzymałeś? – Słyszała, że
do jej głosu wkrada się narastająca histeria, ale nie potrafiła jej uciszyć.
– Zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy. Możliwe, że Bragi stracił przy tym wzrok.
Nie udało się nam. To wszystko.
Gdy spojrzała na Bragiego, histeria zaczęła ustępować. Stracił wzrok? Starając
się ratować Ethriana? Zaczęła płakać.
Jej świat składał się wyłącznie z odcieni szarości. Najpierw odszedł Szyderca,
potem Ethrian. Jej bracia zginęli dużo wcześniej. Nie zostało nic. Żadnego powodu,
by ciągnąć to dalej. Po co w ogóle żyć w świecie tak okrutnym?
Varthlokkur robił, co mógł, żeby złagodzić jej rozpacz, i taktownie ją adorował,
jak to robił przez lata. Nie była na to gotowa, ale nie miała serca, żeby go odepchnąć.
A fakt, że zawsze mogła znaleźć w nim oparcie, przynosił jej pociechę.
Nie była sama. Nigdy nie była sama. Varthlokkur nie był tym, kogo pragnęła, ale
jak długo tutaj mieszkał, zawsze ktoś przy niej był. W jej świecie było chociaż tyle
bezpieczeństwa.
Ktoś zapukał do drzwi. Do pokoju wkroczyła jej „gwarancja bezpieczeństwa”.
– Wyruszamy dzisiaj. Bragi udaje się w odwiedziny do króla Necremnos, ale to
tylko zasłona dymna. Ubiliśmy interes z Argończykami – zachichotał.
Zamierzali opuścić Necremnens z torbą w ręku? To dobrze. Ostanie raporty
wywiadowcze wskazywały, że Necremneńczycy planowali złupić ludzi Bragiego, gdy
tylko wezmą swoją działkę od Argończyków. Zajmując Fademę, ludzie Bragiego
zdołali wejść w posiadanie największych bogactw Argonu.
– Jak szybko? – zapytała.
– Gdy tylko będziesz gotowa. Przy bramie wodnej czeka barka. Potrzebujesz
jakiejś pomocy?
– Pomocy? W czym? Niewiele mam ponad to, co na grzbiecie.
– W takim razie zaczekam i odprowadzę cię. Jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Nie miała. W tym czasie mało co ją obchodziło.
Barka była wielką, wspaniałą łodzią, obsadzoną necremneńskimi wioślarzami. Na
pokładzie byli Michael Trebilcock i Aral Dantice, a także większość zauszników
marszałka. Dwaj młodzieńcy przez cały ranek starali się nadskakiwaniem
wprowadzić ją w lepszy nastrój. Do czasu, gdy barka przybiła do brzegu w pobliżu
necremneńskiej kwatery głównej, zaczęła odczuwać niewielkie ożywienie.
Czuła się wobec Ethriana niemal jak zdrajczyni, ponieważ sama dobrze się
bawiła.
Gdy Bragi i Varthlokkur składali wizytę Necremneńczykom, została na
pokładzie. Michael i Aral podążyli za nimi – dwóch młodych mężczyzn
wykorzystujących chwilę, gdy znaleźli się blisko ośrodka władzy. Brat Bragiego,
Haaken, przyłączył się do niej na chwilę, usiłując złożyć jej wyrazy współczucia, ale
nie należał do ludzi elokwentnych. Był żołnierzem do szpiku kości, człowiekiem,
który walczył niemal bez przerwy od piętnastego roku życia. Nigdy nie nauczył się
wyrażać swoich uczuć. Łagodnie dotknęła jego ręki i podziękowała mu za troskę.
Bardzo było jej go żal. W jego życiu było jeszcze mniej radości niż w jej.
Na brzegu nagle rozległ się szczęk oręża. Ludzie pokrzykiwali. Haaken rzucił się
w tamtym kierunku. Walka to było coś, w czym był dobry. Nepanthe ruszyła za nim.
Natknęła się na pojedynek i prawie zemdlała. Michael wdał się w bójkę z... jej
zaginionym mężem!
– Co się stało? – zapytała Arala.
– Ukrywał się w krzakach i obserwował nas. Gdy podeszliśmy do niego, rzucił
się na nas.
Co on tutaj robił? Skąd przyszedł? Dlaczego się nie pokazał? Z pewnością musiał
ją zauważyć na barce. Ragnarson przepychał się przez gapiów.
– Dosyć! Michael! Odsuń się.
Trebilcock cofnął się i rozluźnił. Jego przeciwnik zakręcił się z malującym się na
twarzy strachem, jak człowiek, który wpadł w pułapkę bez wyjścia.
Nepanthe podbiegła do niego, objęła i przytuliła się.
– Kochany. Co ty wyprawiasz? Gdzie się podziewałeś? – I tak dalej. Wiedziała,
że bełkocze, że on nawet gdyby chciał, nie mógłby jej odpowiedzieć na wszystkie te
pytania, ale nie mogła zmusić się do milczenia.
– Wracajcie na barkę – powiedział Bragi. – Czas ruszać. Nepanthe, trzymaj go.
Tak uczyniła. Nie puściła go nawet wtedy, gdy stało się jasne, że jej radość ze
spotkania znacznie przerasta jego.
W drodze do domu spędzili razem długie dni, nadrabiając zaległości,
wspominając, dzieląc gorycz z powodu tego, jak tervola o imieniu Chin zrobił z nich
obojga głupców. Szyderca niewiele mówił o tym, co się z nim działo w czasie ich
rozłąki. Wywnioskowała, że musiały to być ponure przeżycia. Miał nowe blizny.
A dawna, szalona, nieprzewidywalna żywiołowość opuściła go. Skłonienie go do
śmiechu było niemożliwością.
Ona ze swojej strony unikała tematu Ethriana. Wydawał się zadowolony, że nie
poruszano tej sprawy.
Myślała, że uda się jej doprowadzić go do dawnego stanu, wywabić dawnego
Szydercę na światło dzienne, ale wtedy armia zatrzymała się na przedmieściach
Throyes, aby zabrać prowiant. Szyderca poszedł do miasta.
Haaken Czarny Kieł dostarczył go z powrotem – na noszach. Haaken niewiele
mówił na temat okoliczności, w jakich go znaleźli, ale Nepanthe szybko zauważyła,
że stosunek Czarnego Kła, Bragiego i Varthlokkura do Szydercy ochłodził się. Gdy
uznała, że stan zdrowia męża wystarczająco się poprawił, zaczęła zadawać pytania.
Nie chciał o tym rozmawiać. Próbowała wszystkiego. Pozostał nieugięty. Stracił
nawet wszelkie zainteresowanie seksem, a temu problemowi nigdy nie musiała
stawiać czoła, niezależnie od tego, jak ciężkie były czasy.
Armia znajdowała się w górach M’Hand, przekroczyła przełęcz Savernake
i zbliżała się do warowni Maisak, najdalej na wschód wysuniętej placówki Kavelinu.
Poczynając od swego marszałka po ostatniego piechura, armia aż wrzała
z niecierpliwości. Szyderca był wyjątkiem. Z każdym krokiem na zachód stawał się
coraz bardziej posępny. Potem powiedział jej, że chciałby, żeby się wymknęła
i została w Maisak.
– Dlaczego? – domagała się wyjaśnienia, niemal tak podejrzliwa jak Bragi
i Varthlokkur. – Powiesz mi w końcu, co się dzieje?
– Nie.
– W takim razie nie idę.
Cierpienie wykrzywiło mu twarz. Ustąpił nieco.
– Jeśli o mnie chodzi, mam problem. Muszę podjąć decyzję. Może wykonać
pewne zadanie. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby żona się usunęła, była
bezpieczna.
– Co to za decyzja? Czy ma ona coś wspólnego z tym, co się wydarzyło
w Throyes? Czy dlatego nie nadajesz się do życia?
– Od Throyes – przyznał.
– Co się tam stało?
Próbował podzielić się swoim bólem.
– Agent Pracchii skontaktował się ze mną. Powiedział, że mają Ethriana. Muszę
coś dla nich zrobić, inaczej zginie.
– Pracchia? Co to jest?
– Najwyższa Dziewiątka. Władcy Ukrytego Królestwa, tajnego stowarzyszenia
usiłującego zawładnąć światem. Wszędzie ma członków. Fadema z Argonu. Lord
Chin z Shinsanu. Inni, mający taką samą władzę, z Gildii Najemników, w Itaskii,
wszędzie. Nie mają litości dla takich jak ja. – Mówił jak człowiek, który wie o tym
z pierwszej ręki.
Poczuła strach.
– Co chcą, żebyś dla nich zrobił?
Zamknął się w sobie. Nie powiedziałby ani słowa więcej, nieważne, czego by
próbowała. Jej strach nasilał się z każdą chwilą.
– Odmów im – nalegała. – Wiesz, że nie zrobią tego, czym grożą. Zrobią?
Porywacze dzieci nigdy nie spełniają swoich gróźb.
On jednak już postanowił. Miał nadzieję ocalić ich syna, choć szanse były
znikome. Za to go kochała.
Tylko z tego względu dała mu się przekonać i została z tyłu, w Maisak. Uciszyła
obawy, wyłączyła sumienie i modliła się, żeby ten uczynek nie był czymś tak
haniebnym, że wstyd nękałby ich przez resztę życia. Siedziała w przypominającym
celę pomieszczeniu, które przydzielił jej dowódca garnizonu, w otępieniu oczekując
wieści.
Pewnego popołudnia przyszedł żołnierz. Sierżant. Zamknął drzwi na klucz
i odszedł. Teraz pokój faktycznie stał się celą. Nie powiedziano jej dlaczego. Przez
długi czas nic nie wiedziała. Nikt się do niej nie odzywał. Ludzie, którzy przynosili
jej jedzenie i wynosili nocnik, patrzyli na nią w sposób, który ją przerażał. Jak gdyby
budowali dla niej zaprojektowaną na zamówienie szubienicę.
Wówczas pojawił się Varthlokkur. Miał wymizerowaną i zmęczoną twarz.
Uwolnił ją za poręczeniem królewskim, a gdy znaleźli się na zewnątrz warowni, na
drodze do Vorgrebergu, powiedział jej, co się stało.
Szyderca usiłował zamordować Bragiego. Usiłował, ale nie udało mu się.
W efekcie zginął.
Jej świat, który dopiero co ożył na nowo, zawalił się.
5
Lata 1014-1016 OUI
Nadciągająca burza
Ethrian spał i śnił. W marzeniach sennych odwiedził wspaniałe miejsce, jakim
było Nawami przed konfliktem z Nahaman. Było dużym i uprzemysłowionym
imperium, całkiem niepodobnym do tych z jego czasów.
W jego sen wdarły się kłócące się szeptem głosy.
– To nie jest warte ryzyka, Wielki.
– On musi się opowiedzieć. Musi skończyć to, co zaczął.
– Ale Moc, którą byśmy zużyli... Mamy jej tak mało. Jeśli nam się nie uda...
– Jeśli nam się nie uda, jesteśmy zgubieni. A jeśli nie spróbujemy, nic się nie
zmieni. A to tak, jakbyśmy byli zgubieni.
Kamienna bestia i kobieta w bieli? – zastanawiał się Ethrian. To musieli być oni.
Ale jak „podłączył się” do ich wymiany zdań?
Spał, a mimo to miał wrażenie, że czuwa, że znajduje się poza sobą. Unosił się
i patrzył z góry na swoje skulone ciało, leżące między łapami bestii. Był zdumiony.
Chłopiec się zmienił. Dojrzał.
Podobnie sadzawka. Była większa, głębsza, ciemniejsza i bardziej błotnista. Przy
jednym z brzegów rosło teraz trochę przywiędłych trzcin. Spomiędzy nich wyglądała
żaba. Latały roje owadów. Rodzina pardw o ziemistym upierzeniu patrolowała taflę
wody. Jaskółki zbudowały kilka gniazd z błota w szczelinach jednej z przednich łap
bestii. Na pokręconej, starej akacji znajdowało się gniazdo z gałązek, które było już
tam, gdy Ethrian tu przybył.
Z sadzawki wyszedł żółw i zatrzymał się, by wygrzewać się w słońcu.
– Dojrzewamy. On otworzył drzwi...
– To szczelina zbyt wąska, żeby wsunąć w nią choćby ostrze brzytwy. Tyle
czasu. Co zyskaliśmy? Większą sadzawkę? W takim tempie nawet dziesięć tysięcy lat
nie przywróci świetności Nawami. Drzwi muszą zostać otwarte na całą szerokość.
Potrzebujemy oceanu mocy. Zabierz go tam, Sahmanan. Pokaż mu.
– Zaangażowanie jest zbyt wielkie. Staniemy się ślepi. Nie będziemy mogli
obserwować K’Mar Khevitan.
– Wiem, co ryzykujemy. Mimo to idź. Słowo zostało wypowiedziane.
– Jako rzekłeś, tak niech się stanie, Wielki.
Rozmowa toczyła się dalej, ale Ethrian zgubił wątek. Jego nowa świadomość
osunęła się w lata minione, w czasy, gdy kamienną bestię świeżo wyciosano z serca
góry. Rzemieślnicy chodzili po niej, polerując ostatnie ślady młota i dłuta. Ta postać
dominowała nad okolicą jak jakiś ponadczasowy strażnik, jednak w tamtej chwili
była jedynie ociosanym kamieniem.
Nahaman i Sahmanan odprawiały obrzędy między przednimi łapami potwora.
One i tysiące mniej znaczących kapłanek zaciągały zwierzęta ofiarne na ołtarz,
wyrywały im serca, napełniały kubełki krwią, a powietrze przesycone było odorem
palących się ciał. Skąpały posąg we krwi. Wypowiedziały błagania.
Zostały wysłuchane i zstąpił do nich nowo narodzony bóg, kłębek ciemnej energii
tak mały, że kobiety włożyły go do koszyka. Wniosły go po grzbiecie kamiennej
bestii i zniosły klatką schodową, która prowadziła do serca potwora. Tam,
odprawiając kolejne obrzędy, osadziły swoje nowe narodowe bóstwo i zmusiły je do
służenia sobie.
Bóg w kamiennej bestii rósł. Przybywało mu mocy. Był coraz przebieglejszy.
Stawał się wyrafinowany. Dopiero gdy było już za późno, siostry zrozumiały, że
doszło do zamiany ról pana i sługi.
Sahmanan uległa Wielkiemu. Nahaman zbuntowała się i uciekła. Została panią
innej krainy. Powróciła z flotą i śniadymi jeźdźcami dosiadającymi smoków.
Wojny były zaciekłe i bezcelowe. To, co utracono, odeszło na zawsze. Panem
była teraz kamienna bestia. Ona się nie podda.
Któż mógłby zabić boga?
– Wybawicielu. Powstań.
Półprzytomny Ethrian wyrwał się z objęć snu. Noc otulała pustynie Nawami.
Niewyraźna postać kobiety w bieli stała nad nim. Podniósł się z wysiłkiem.
Coś było nie tak. Wydawało mu się, że patrzy na ziemię z wysoka... Urósł.
Musiał być o wiele lat starszy... Jak to możliwe? Rozejrzał się dokoła. Sadzawka była
dokładnie taka, jaką widział w swoim śnie.
– Tak. Zaszły zmiany. Zanim uciekłeś w sen, uchyliłeś odrobinę drzwi. Musisz
otworzyć je na całą szerokość.
Ethrian nie odpowiedział. Powtórzył sobie argumenty, które wymyślił wcześniej.
Dodał to, czego się dowiedział, podsłuchując. I ciągle nie potrafił podjąć decyzji. Coś
głęboko w jego jestestwie mówiło mu, że nie czas na to.
– Nie pokazałaś mi, co trzeba zrobić. – Jak długo będą znosić moją grę na
zwłokę? – zastanawiał się.
– Wiesz to, Wybawicielu. Moc jest w tobie. Daj nam Nawami. W nagrodę
dostaniesz swoich wrogów.
Moi wrogowie są potężniejsi, niż się wam wydaje, pomyślał Ethrian. Nie byli
w stanie wyobrazić sobie potęgi Shin-sanu. On sam nie mógł, a przecież ją widział.
Uważali swoją Nawami za szczyt rozwoju imperiów.
Podejrzewał, że lordowie Imperium Grozy sami nie byli w stanie ogarnąć
rozmiaru i potęgi tego, co stworzyli.
– Wybawicielu!
Ethrian spojrzał na kobietę. Doprowadzał ją do rozpaczy.
– Czy nas wyzwolisz?
Wzruszył ramionami.
Rozzłoszczona kobieta zwróciła się ku mrokowi między łapami kamiennej bestii.
Całą sobą krzyczała: Przecież ci mówiłam!
– Pokaż mu, Sahmanan.
– Co chcecie mi pokazać?
– Dzień miniony. Dzień tak ci drogi – odparła kobieta. Rzuciła zatrwożone
spojrzenie na kamienną bestię. – Dzień, w którym zginął twój ojciec.
– Czas jest odpowiedni, Sahmanan. Będziesz musiała stawić czoło mojemu
gniewowi. A mój gniew może być wieczny.
– Wielki – powiedziała Sahmanan do Ethriana – chce, żebym zabrała cię
z powrotem do dnia śmierci twojego ojca, żebyś wiedział, że zemsta leży w zasięgu
twojej ręki.
– Ja...
– Zamknij oczy. Skup się na tym, żeby stać przy moim boku.
– Wolałbym raczej zobaczyć moją matkę. Czy ona żyje?
Kobieta zaczęła śpiewać. Coś jakby pociągnęło za duszę Hthriana, delikatnie go
uwalniając. Wracał do stanu poza ciałem. Usadowił się na swoim posłaniu i dał
przyzwolenie.
Zmusił Sahmanan do pracy. Podjął pewną decyzję. Niezależnie od tego, co
otrzymają, zapracują sobie na to. Wstrzyma się. Sprawi, że ocenią go poniżej jego
wartości.
Był wolny. Sahmanan ujęła go za rękę. Wypłynęli na nocne niebo, nad tę straszną
pustynię. Wola i moc kamiennej bestii unosiła ich coraz wyżej i wyżej, coraz dalej
i dalej od samotnej góry.
W dole przesunęło się jałowe pasmo górskie. Łańcuch ten był marnym cieniem
tego, czym był kiedyś. Nawet jeden porost nie zakłócał odcieni szarości.
Pięćdziesiąt, sto mil dalej dotarli do krainy, w której życie nadal bujnie się
pieniło. Zdawało się łapać i łaskotać duszę swoimi radosnymi chlorofilowymi
palcami. Ethriana zalała fala szczęścia. Pustynia nie była całym światem.
– To także stanowiło część Nawami – mruknęła Sahmanan. Przesłała wizję. Przez
chwilę widział tętniące życiem miasta, nieskończone przestrzenie pól uprawnych
i starannie zagospodarowane ziemie. Teraz panowała tu dzicz. Potomkowie Nawami
byli dzikusami używającymi kamiennych narzędzi, polującymi i pożerającymi się
nawzajem.
Przemieszczali się coraz szybciej. Przemknęli nad tysiącem mil Imperium Grozy,
zanim Ethrian je rozpoznał, i kolejny tysiąc, nim wyjaśnił Sahmanan, że minęli kraj
jego wrogów.
Przelecieli kolejny tysiąc mil, i następny, i jeszcze następny, zanim dotarli do
Słupów Niebios i Słupów Kości Słoniowej – wielkich, bliźniaczych łańcuchów
górskich, stanowiących tradycyjną zachodnią granicę Shinsanu.
– Zaczynasz rozumieć? – zawołał Ethrian.
Twarz kobiety pociemniała. Nawami nie stanowiła nawet dziesiątej części tego
imperium.
Lecieli nad ogromem kotliny Ro, szybko wyprzedzając słońce. Przekroczyli
potężne góry M’Hand, obniżyli lot nad niewielkim, zielonym królestwem Kavelinu.
Polecieli w dół do jego stolicy, Vorgrebergu, która kiedyś młodszemu Ethrianowi
wydawała się ogromnym miastem. Zauważył, że się nie zmieniła.
– Bądź cicho. Nie rozpraszaj mnie. Muszę sięgnąć wstecz i znaleźć właściwy
moment. – Na twarzy Sahmanan widać było skupienie.
Łagodnie opadali w dół, aż znaleźli się między wieżami zamku Krief. Obrazy
zaczęły migotać. Ethrian pomyślał o nagłym błysku odległej błyskawicy.
– Teraz – powiedziała Sahmanan. Patrzyła z zamkniętymi oczami. – Za mną. –
Podpłynęła pod mur.
I przeniknęła przez niego, znikając z pola widzenia.
– Jak to...? – wymamrotał Ethrian. A po chwili powiedział do siebie: – Dlaczego
nie? Przecież nie mam ciała, które by mnie powstrzymywało. – Zmusił się, by
podążyć za nią.
Po drugiej stronie ściany, w jednym z pomieszczeń, walczyło dwóch mężczyzn.
Jeden był wielki, drugi niski i gruby. Upadli na łóżko. Większy był nieuzbrojony.
Mniejszy miał nóż. Plecy większego przecinała rana.
– Ojcze! – krzyknął Ethrian do grubego mężczyzny. A do drugiego: – Wujku
Bragi!
Nie słyszeli go. Sahmanan ujęła Ethriana i łagodnie odciągnęła go w kąt.
Ragnarson uderzył ręką swojego przeciwnika, w której trzymał on nóż,
o kolumnę podtrzymującą baldachim. Sztylet poleciał pod szafę.
Szyderca, ojciec Ethriana, gryzł i szarpał. Podobnie Ragnarson. Ten drugi
wrzeszczał wniebogłosy, ale Ethrian nie słyszał, co wykrzykuje. Jedyny słyszalny
głos w jego martwej strefie należał do Sahmanan.
Ragnarson zdawał się słabnąć. Z rany lała mu się krew. Przestał blokować ciosy
Szydercy i starał się zamknąć go w uchwycie, z którego nie mógłby się wyrwać.
Znalazł się za plecami ojca Ethriana i otoczył ramieniem jego szyję. Założył jego rękę
za swoją głowę. Wygiął się i mocno pociągnął.
To był straszny chwyt. Ethrian wiedział, że można w ten sposób skręcić
człowiekowi kark. Ojciec nauczył go tego, gdy miał pięć lat.
Szyderca wierzgnął dziko. Wił się jak wąż. Młócił i bił wolną ręką, starając się
dosięgnąć leżący pod szafą sztylet. Bragi nic puszczał. Szyderca wyciągnął jeszcze
jeden nóż i raz za razem rozorywał bok Ragnarsona.
– Dlaczego oni to robią? – jęknął Ethrian. – Ich przyjaźń trwa dłużej niż moje
życie.
Sahmanan nie odpowiedziała. Słabo, nieznacznie się uśmiechnęła.
– Ojcze!
Próby Szydercy były coraz słabsze. Ragnarson powoli przeginał go do tyłu,
ciągnąc jego głowę w dół, aż do swoich stóp...
Mniejszy mężczyzna zaryczał groźnie, ale nie był w stanie nic zrobić.
Ethrian przewidział nieuniknione. Rzucił się naprzód, krzycząc i okładając
pięściami obydwu mężczyzn. Równie dobrze mógłby bić duchy. Nie czuł żadnego
oporu.
Ragnarson pochylał się do przodu, aż Szyderca niemal mógł go zrzucić. Ethrian
błagał go, żeby przestał. Bragi z całą siłą i naciskiem, do jakiego był zdolny, ciągnął
do tyłu.
– Nie! – wrzasnął chłopiec.
Niemal słyszał, jak jego ojcu pękają kręgi szyjne. Sahmanan złapała go za rękę.
– Chodź! Walczył z nią.
– Nie! Nie pójdę! Mój ojciec... Łzy napłynęły jej do oczu.
– Musimy natychmiast odejść! – Pociągnęła go w stronę ściany.
Drzwi alkierza otworzyły się. Wpadli brat Bragiego, Haaken, czarodziej
Varthlokkur i kilku żołnierzy. Światło zalało komnatę sypialną. Ragnarson pozwolił,
by jego stary przyjaciel osunął się na podłogę.
Ethrian wyrywał się, ale nie udało mu się uwolnić z uchwytu kobiety.
Przeciągnęła go przez ścianę. Chłopiec szarpał się, chcąc wrócić do tego pokoju, ale
uniosła go w nadchodzący świt i poniosła z powrotem na wschód. Po chwili przestał
się opierać.
– Widziałeś więc zabójstwo swojego ojca – powiedziała. – Widziałeś swojego
wroga. Czy teraz nas wybawisz?
– Dlaczego oni się bili? – Miał atak wściekłości.
– Wykorzystaliśmy resztkę mocy, żeby ci to pokazać. Czy nadal będziesz nam
odmawiał? Czy z twojego powodu unicestwiliśmy się sami? Ostrzegałam go...
Ethrian odpowiedział wściekłością na wściekłość.
– Dosyć. Może jestem trochę bliżej podjęcia decyzji. Niech pomyślę.
Widział, że ojca zamordował jego najlepszy przyjaciel, to prawda, ale coś było
nie tak. Coś, co być może Sahmanan starała się ukryć, przynaglając go do odejścia,
zanim rozegrał się ostatni akt dramatu.
Ponownie przeżywał tę chwilę... Błysnęła w nim nienawiść. Skierowała się ku
Bragiemu Ragnarsonowi, a potem zwróciła się ku tym, którzy rządzili wyspą na
wschodzie. Oni wyreżyserowali tę tragiczną scenę. Starzec robił do tego aluzje... Te
narzędzia Imperium Grozy...
– Dobrze. Uwolnię was. Trochę.
Był pewny, że ta kobieta i kamienna bestia byli kimś więcej, niż twierdzili, że są.
Ukrywali się przed nim. Obawiał się, że mogą stanowić śmiertelną pułapkę. Słyszał
wiele opowieści o paktach z diabłem.
Nienawiść pozostała w nim, wypaczając jego myśli, każąc mu przyjąć to, co
proponowali. Kamienna bestia wiedziała o tym i posłała go tam, gdzie mroczne
emocje zostaną uwolnione. Dobrze obstawiła. Nienawiść była zbyt silna, by ją
przezwyciężyć.
Ethrian postanowił jednak wyzwalać ich powoli, kształtując ich zgodnie ze swoją
wolą. Wymuszając ich współpracę.
Sahmanan przeniosła go przez długi dzień w zmierzch nad pustynią, w dół do
jego miejsca między łapami kamiennej bestii. Wyglądała teraz jak duch tego ducha,
którym była wcześniej. Głos potwora, gdy ją przepytywał, brzmiał jak szept
rozdrażnionego dziecka. Nie miał siły na gniew.
Ethrian postanowił wyzwolić ich nieco bardziej ze względu na siebie. Zajrzał
w głąb siebie i znalazł klucz, starał się ich wzmocnić.
Wola kamiennej bestii uderzyła w niego. Zachwiał się i oddał cios. Oszukała go.
Nie była tak słaba, jak chciała mu wmówić.
Zapanował nad sobą, użył siły woli. Stopniowo zalewająca go fala, płynąca od
tego potężnego stwora, słabła.
Całkowite jej zatrzymanie było równie trudne jak zatrzaśnięcie drzwi
wahadłowych. Ale dokonał tego i było to ostateczne. Próbował jeszcze zaryglować
gniewem, ale nie zostało w nim już nic, co mógłby wykorzystać. Był wyczerpany.
Padł na posłanie.
Potwór na przemian przeklinał swoje niepowodzenie i piał z zachwytu nad swoim
sukcesem. Ukradł dziesięć razy więcej mocy, niż Ethrian dostarczyłby mu
dobrowolnie.
Chłopiec spał. Czas płynął. Kobieta przyszła do niego w snach, znowu
nakłaniając go, by ich wybawił. Zignorował ją i pielęgnował swoją nienawiść.
Zniszczy wyspę na wschodzie. Ogniem i mieczem spustoszy Imperium Grozy.
Jego armie będą się karmić poległymi wrogami i będą coraz tłustsze. Staną się
niezwyciężone. Poprowadzi je przez świat do swojej byłej ojczyzny i pomści ojca...
To nie są moje myśli, powiedział sobie. Coś kształtuje moje sny.
To coś opuściło go. Sny znowu stały się jego własnością. Jego dziwni towarzysze
najwyraźniej byli zajęci gdzieś indziej.
Początkowo zachwycili się swoją nową siłą. Jednak z czasem ich zachwyt
zmienił się w konsternację, która mogła przerodzić się w strach.
– Wybawicielu! Obudź się!
Jakaś ręka mocno potrząsnęła go za ramię. Zignorował to. Trwał w swoim
półśnie i wyszedł poza siebie, badając otoczenie.
Sadzawka znowu się powiększyła. Teraz woda się z niej wylewała. Wilgoć
płynęła na pustynię, gdzie szybko znikała. Rośliny i zwierzęta tłoczyły się przy
krótkim strumieniu, tworząc gęstą, intensywną plamę życia, które rozpoczęło
kontratak wymierzony przeciwko pustkowiu.
To była sprawka Sahmanan. Ona pragnęła odrodzenia swojej ojczyzny. Jej pan
chciał tylko zwiększyć zakres swojej władzy, znaleźć nowych wyznawców.
Potrząsanie stało się łagodniejsze. Ethrian spojrzał na swoje ciało leżące między
łapami bestii.
Urosło. Stawało się ciałem mężczyzny. Mężczyzny, który będzie wysoki, mocno
zbudowany i śniady jak bracia jego matki. Twarz śpiącego przypominała oblicze
wujka Valthera, tego, który ożenił się z shinsańską czarodziejką. Ethrian i jego matka
mieszkali w domu Valthera, gdy porwali ich agenci lorda China.
Przyglądał się kobiecie, która próbowała go obudzić. Teraz miała ciało.
Wyglądała na nastolatkę i miała obiecującą urodę.
Tylko oczy, co oczywiste, zdradzały jej przeszłość, jej wiekowość. Oczy były
starsze i bardziej martwe niż pustynia.
Ethrian pozwolił się przebudzić.
– Wybawicielu! Musisz nas wyzwolić, bo inaczej jesteśmy skazani na zagładę!
Co tym razem wymyślili?
– Pokaż mi to.
Kobieta próbowała zaciągnąć go za sadzawkę.
– Dałem ci moc. Sięgnij wstecz. Pokaż mi wszystko od początku.
Wykręcała się. To wymagałoby pośrednictwa Wielkiego. A on był zajęty.
– Więc niech przestanie być zajęty. Powiedz mu, żeby znalazł czas. – Jak
mogłem postarzeć się we śnie? – zastanawiał się.
Postarzał się, czerpiąc z umysłów, których nie uświadamiał sobie tak do końca.
Nie był tym chłopcem, który przepłynął cieśninę i wędrował plażami Nawami. Nie
był już młodzieńcem, który poleciał, by być świadkiem śmierci swego ojca. Stał się
kimś innym. Kimś bardziej pewnym siebie i bardziej zdecydowanym pozostać sobą.
Jego twarz nabrała wyrazu arogancji. Teraz miał oczy jak wąż.
– Proszę! – błagała kobieta.
– Pokaż mi. Od początku.
Dziki wrzask rozległ się w jego umyśle, gdy kamienna bestia odpowiedziała.
Rzucała na niego obrazy jak deszcz włóczni.
Nadchodzili. Shinsan był na pustyni. Kamienna bestia ożywiła garstkę swoich
oczekujących żołnierzy. Byli tam teraz, wycinając w pień oddziały zwiadowcze
Shinsanu.
Ethrian przyjrzał się temu, każdej chwili, i zastanawiał się, czy cokolwiek
mogłoby powstrzymać Imperium Grozy. Co je tak napędzało? Czy czuło się
zmuszone zdobywać nawet pozbawione życia krainy?
Nie dostarczał już więcej mocy. Bestia próbowała wpędzić go w panikę.
Jej żołnierze starli na proch pół tuzina patroli. Zwiadowcy przestali przybywać.
– Wybaw nas! – błagała kobieta, jej łagodne oczy były pełne łez. – Przyjdą
znowu i zniszczą nas.
– Możliwe. Taka ich natura. Kto jest tu panem?
– Wielki.
– A zatem ode mnie nie otrzymacie żadnej pomocy. Nie będę przed nim klękał. –
Ethrian odwrócił się, zrzucił ubranie i wszedł w chłód sadzawki. Ryby ocierały się
o jego nogi. Ptactwo wodne przeganiało swoje młode w trzciny. Sahmanan szła za
nim brzegiem sadzawki, błagając zza ściany roślinności.
– Zrobiłaś z tego dzieło sztuki – powiedział jej. – Dlaczego na tym nie
poprzestaniesz? Patrole wroga zniknęły.
Czy oni zrezygnują? Oczywiście, że nie. Shinsan nie akceptował porażek. Jego
żołnierze spróbują innego podejścia. Zaangażują większe siły.
Co oni by zrobili, gdyby go złapali?
Na usta powoli wypełzł mu uśmiech. Shinsan mógłby umożliwić pokonanie
kamiennej bestii. Ethrian mógłby odegrać rolę skrzywdzonego więźnia witającego
ochoczo wyzwolicieli. Skąd mieliby wiedzieć, kim jest...? Jeśli im nie pomoże,
tervola zlikwidują tego pośledniego bożka, zanim dostrzegą zwykłego chłopca.
Tak czy owak, żył w podarowanym czasie. Mógł zaryzykować, mając niewiele
do stracenia. Bestia albo zaakceptuje jego żądania, albo przepadnie.
Być może pojęła, w jakim kierunku biegną jego myśli. Warknęła. Groziła mu.
Błagała go. Ignorował ją, powiedział tylko:
– Gdy będziesz gotowa uznać się za mojego niewolnika. Piekielny śmiech
przetoczył się przez pustynię. Najwspanialszy żart w całym życiu bożka.
Pytanie, powiedział Ethrian do siebie, jak zmusić boga, żeby dotrzymał słowa,
gdy już pod przymusem je da?
Wyszedł z sadzawki i wrócił na miejsce, gdzie wypoczywał. Pustynne powietrze
szybko go wysuszyło.
– Sahmanan, chodź tutaj. Siadaj. Opowiedz mi o sobie.
Zaczęła mówić, rzucając trwożliwe spojrzenia w górę.
– Nie. Opowiedz mi o dziecku. O małej dziewczynce, która dorasta, by stać się
kapłanką. O jej matce i ojcu, o siostrach i braciach. Opowiedz mi, jakie lubiła zabawy
i jakie piosenki śpiewali jej przyjaciele podczas zabaw.
Czarna, złowieszcza dezaprobata spłynęła z góry. Bestia wiedziała, jakie ziarno
sieje Ethrian.
– Opowiedz mi o swoim życiu. Ja opowiem ci o swoim.
– Po co?
– Ponieważ wszyscy, zanim staliśmy się tym, kim się staliśmy, byliśmy dziećmi.
W dziecku jest zrozumienie.
– Skąd taki pomysł?
– Od wroga. Lorda China, tervola. Człowieka o czarnym sercu, ale błyskotliwym
umyśle. Jednym z mistrzów nauczycieli mojego dziadka.
– Dziadka?
– Varthlokkura. Nazywali go Niszczycielem Imperium. Najbardziej przerażający
czarodziej, jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi.
– Nie znam tego imienia – wydawała się zaskoczona.
– Jest jednym z największych starych nikczemników na świecie. Zobaczyłabyś
go, gdybyś tam, na zachodzie, poczekała jeszcze chwilę. Pokazał się, gdy ty
przechodziłaś przez ścianę. – Ethrian roześmiał się z łagodną złośliwością. – Mógł cię
zobaczyć. Jestem pewny, że mnie widział.
Oczy jej się rozszerzyły. Posłała spojrzenie w górę, zmartwiona.
Kamienna bestia zignorowała ją. Była zbyt zajęta patrolami.
Ethrian rozmawiał z Sahmanan tygodniami, szukając przebłysków
człowieczeństwa. Ono w niej było. Wiedział o tym z absolutną pewnością. Właśnie
ono skłaniało ją do „marnowania” sił na swoje hobby przywracania do życia.
Odniósł kilka sukcesów. Jej człowieczeństwo było ukryte głęboko, jak złoże
diamentów. Przykrywało je wiele warstw. Potulna, niewinna, naiwna istota o pustych
oczach. Starsza od samej kamiennej bestii, która stworzyła dla siebie serce ze stali.
Kapłanka...
Ethrian powrócił do normalnego cyklu snu i czuwania, śpiąc w czasie dnia.
Pewnego popołudnia przebudził się nagle. Instynkt kazał mu zerwać się na nogi.
Przerażenie przeniknęło aż do najgłębszych pokładów jego jaźni. Kamienna bestia
cisnęła potężny grom mocy. Fala pozostawiła za sobą wyblakłą, głodną próżnię.
Ethrian chodził w jedną stronę, potem w drugą, poruszając się bezcelowo, starając się
pozbierać myśli.
– Wrócili – jęknęła Sahmanan. – Zabiją nas!
Wyczuł strach kamiennej bestii. Walczyła, przegrała i z rozpaczy rzuciła
wszystko w jednym wielkim uderzeniu czarnego młota. Jeśli to uderzenie nie sięgnie
celu, Nawami przepadła.
Ethrian popędził po łapie bestii. Wspiął się na jej grzbiet. Sahmanan za nim.
U podstawy szyi stwora wysapała:
– Padnij! Chybiła!
Ethrian rzucił się na skruszały kamień. Coś torturowało powietrze. Słyszał
dźwięk przypominający skwierczenie bekonu, tyle że tysiąckroć głośniejszy. Pałeczka
tytana wybijała jeden potężny rytm. Ethrian ostrożnie wychylił głowę. Zobaczył
chmurę opalizującego kurzu, wznoszącą się na setki jardów, a potem osiadającą na
ziemi. Tysiąc diabolicznych twarzy łypało oczami, śmiało się, zanikało, w miarę jak
nietypowy dla tej pory roku wiatr rozwiewał kurz.
Kamienna bestia zawyła. Sahmanan błagała o pomoc. Ethrian nie zwracał na nich
uwagi. Wdrapał się na czubek głowy potwora i usiadł po turecku, zwrócony twarzą
ku zachodowi. Pozwolił swojemu jestestwu zrzucić wszelkie więzy i udać się ku
szarym górom.
Zatrzymał się, gdy wyśledził coś na szczycie długiej, piaszczystej wydmy
zwróconej ku kamiennej bestii. Jeszcze jedna postać dołączyła, potem następna. Ich
kształty zdawały się zmieniać.
Ethrian podpłynął bliżej. To nie upał sprawiał, że zarysy były rozmyte. Urzędowe
okrycia postaci marszczyły się na wietrze. Było ich teraz sześć. Nie – siedem. Ten
pośrodku był niższy i grubszy. Nosili groteskowe maski. Wysadzane szlachetnymi
kamieniami oczy błyszczały w pustynnym słońcu.
Tervola, pomyślał. Przestali się bawić. Przyszli zobaczyć to na własne oczy.
Żołnierze Imperium Grozy dołączyli do swoich kapitanów. Tuzin. Dwa tuziny.
Setka. Patrzyli na kamienną bestię.
Niski przemówił. Uczynił nieznaczny gest, po czym zszedł po tylnym zboczu
wydmy. Pozostali rozsiedli się, jakby przygotowując się na długie oczekiwanie.
Ethrian popędził ku swemu ciału.
6
Rok 1016 OUI
Pustynia
Shih-ka’i wspiął się na szczyt szarej wydmy. Bolały go nogi. Był zlany potem.
Pod polowym mundurem czuł wilgotną skórę. Był zmęczony i kończyła mu się
cierpliwość. Co ja tutaj robię? – zastanawiał się. Moje miejsce jest w czwartym
legionie szkoleniowym.
Zatrzymał się. Podmuchy wiatru przynosiły ulgę, chociaż musiały przedzierać się
przez jego mundur polowy. Zlustrował wzrokiem wieżę pyłu ciągle opadającą
w oddali. Inny pył gromadził się, niesiony łagodnym wiatrem, koło jego butów.
– Bardzo widowiskowe, lordzie.
– Dziękuję, Pan ku. Pomyślałem, że to może dać do myślenia naszym
przyjaciołom. – Utkwił wzrok w samotnej górze. Dołączyli do niego inni tervola.
– Czy ja mam zwidy – zapytał – czy też jest tam jakieś stworzenie wykute
w kamieniu?
– Tak mi się wydaje, lordzie – powiedział tervola o imieniu Meng Chiao. –
Wygląda na stare.
– Być może. Ale jest żywe. To źródło naszych kłopotów. Ustawcie portal za
wydmą. Wracam do fortecy. Zaraz będę z powrotem.
– Jak sobie życzysz, lordzie.
Shih-ka’i, ślizgając się i potykając, zszedł po zachodnim zboczu wydmy i zaczął
z mozołem iść ku najbliższemu czynnemu portalowi.
– Jestem już na to za stary – utyskiwał.
– Panie?
– Mówię do siebie, Pan ku. Nie zwracaj na mnie uwagi.
Zastanawiał się, dlaczego był potrzebny tu, na froncie. Nie był oficerem z pola
walki. Nigdy nie służył w legionie bojowym. Zatrzymał się.
– Pan ku, nie ma żadnej potrzeby, żebyś nie odstępował mnie na krok. Ja wracam.
Dlaczego nie zaczekasz tutaj?
– Jeżeli taki wydasz rozkaz, lordzie. W przeciwnym razie nie czułbym się
w porządku.
– Dobrze. Jeżeli nie przeszkadza ci wysiłek i słońce. – Oddanie tego człowieka
dawało Shih-ka’emu trochę miłego poczucia wartości. Tervola, który wzbudza ciepłe
uczucia w swoich ludziach, jest rzadkością.
– Nie przeszkadza mi, lordzie.
Shih-ka’i przeniósł się do kwatery głównej legionu siedemnastego. Czyżby stał
się zbytnio uzależniony od tego rodzaju czarów? Miały swoje wady i nie ośmieliłby
się o nich zapomnieć, patrząc z szerszej perspektywy. Jego towarzysze doświadczyli
ich na własnej skórze podczas ostatniej wojny. Duża siła nie może opierać się
wyłącznie na portalach. Były zbyt powolne. Miały zbyt małą przepustowość. Czas ich
funkcjonowania był ograniczony. Jedynie kilka mogło działać na małym obszarze.
Większa ich liczba zaczynała zakłócać się nawzajem. Mimo to stanowiły najlepsze
wsparcie dla małych operacji taktycznych. Do przemieszczenia i zaopatrywania
legionów nadal jednak najlepiej nadawały się stare skórzane kamasze i koła wozów.
Z portalami wiązały się też pewne niebezpieczeństwa. Czasami ludzie znikali.
Zbyt często zdarzało się to w czasie wojen na zachodzie. Czarodziej Varthlokkur
nauczył się majstrować przy strumieniu teleportacyjnym.
Shih-ka’i wzdrygnął się.
Spokojnie, powiedział sobie. To tylko znużenie sprawia, że puszczają mi nerwy.
Nerwy to nie był jego główny problem. Obawiał się tego kamiennego stwora.
Ostrożność była wskazana. Stanowił on niewiadomą.
Tasi-feng przywitał go.
– Co się tam dzieje, lordzie?
– Znaleźliśmy ośrodek wrogiej mocy. Ogromna rzeźba zwierzęcia. Wygląda,
jakby została wyrzeźbiony w górze. Wysłałem Hsu Shena, żeby się temu bliżej
przyjrzał. Czy balisty są gotowe?
– Czekają, lordzie. Osobiście dokonałem ich przeglądu. Kandydaci wykonali
dobrą robotę. Każde drzewce zostało odpowiednio umieszczone i ustawione.
Potrzebny jest tylko ktoś do naprowadzania.
– Ja to zrobię. Ile mamy drzewc?
– Mieliśmy w sumie dwanaście, lordzie. Sześć w łożyskach, sześć w pogotowiu.
– Powinno wystarczyć. Zanim skończymy, ten przeklęty stwór będzie wyglądał
jakby opadły go ćmy.
Bateria balist czekała na polu na zewnątrz fortecy. Na pierwszy rzut oka machiny
wyglądały jak zwykłe urządzenia oblężnicze. Ramy, łożyska i wykorbienia były
wykonane według typowego wzoru imperialnego. Wyspecjalizowanymi elementami
były łuki i cięciwy. Te zostały przygotowane w taumaturgicznym arsenale ukrytym
głęboko w centrum Shinsanu. Nawet lord Ssu-ma nie wiedział, gdzie on się znajduje.
Drzewce także wyszły z tego arsenału. Wykonano je z bardzo ciemnego,
twardego i ciężkiego materiału. Były inkrustowane maswerkiem ze srebra, złota
i matowego, szarawego metalu. Głowice zrobiono z kryształu w kształcie grotu
włóczni. Jaśniały straszliwym wewnętrznym ogniem.
Shih-ka’i wskazał jedną kciukiem i powiedział:
– Zawsze się zastanawiałem, ile taka kosztuje?
– Małą fortunę – wyraził przypuszczenie Tasi-feng.
– To na pewno. Uruchom jedną. I ustaw mi tu portal, żebym mógł szybko się
przenosić tam i z powrotem.
– Zadbałem o portal już wcześniej, lordzie. Jest tam. Pomyślałem, że będziesz
chciał naprowadzać je osobiście.
Na twarzy Shih-ka’iego pojawił się grymas niezadowolenia. Lord Lunyu był
okropnie sprawny. Albo on sam był zbyt przewidywalny.
– Pierwsze trzy w odstępach dwuminutowych. Jeśli będę chciał więcej, wrócę. –
Zlustrował obsady. Sami kandydaci. Zwykłym żołnierzom nie wolno było obsługiwać
specjalistycznego sprzętu. W rękach nieprzygotowanych ludzi stawał się
niebezpieczny.
– Hej, wy. Proszę bardzo, strzelamy.
Śmignęła cięciwa balisty. Rozległ się potężny trzask. Drzewce mknęło
w powietrzu, drzazga żywego srebra pożerająca przestrzeń. Nie leciało zwyczajnym,
wyznaczonym przez grawitację łukiem. Ciągle się wznosiło, aż w końcu zdawało się
niknąć w słońcu.
– Odstępy dwuminutowe – przypomniał Shih-ka’i. Wszedł do gotowego portalu.
Pan ku podążył za nim, gdy tylko portal to umożliwił.
Minutę później Shih-ka’i wdrapywał się na szczyt piaszczystej wydmy na
odległej pustyni. Patrzył na zachód, czekając, aż srebrzysta iskra pojawi się nad
górami.
– Hsu Shen natknął się już na coś? – zapytał.
– Nie, lordzie. Jest w połowie drogi.
– Zasygnalizuj mu, żeby zajął pozycję, którą będziemy mogli widzieć, i czekał.
Nie chcę, żeby znalazł się zbyt blisko celu. Ach, oto i drzewce.
Zacisnął powieki, sięgnął wyćwiczonymi zmysłami tervola i dotknął mknącego
drzewca. Inną częścią swego umysłu zlokalizował kamiennego stwora. Wyrył
w umyśle linię od pocisku do celu.
– Schodzi w dół, ludzie. Osłonić oczy.
Drzewce pomknęło ku ziemi. Zderzenie! W punkcie zderzenia zaroiło się od kul
światła, które przypominały sto błyskających świateł wybuchających szybko po
sobie.
Shih-ka’i otworzył oczy.
– Niech to cholera! – wymamrotał. Dwieście jardów od celu.
Rycząca, unosząca się gorąca fala uderzeniowa wysysała piasek setki stóp wokół
punktu zderzenia. Sadzawka o średnicy pięćdziesięciu stóp bulgotała i występowała
z brzegów jak nadmiernie podgrzana woda.
– Ogrzejcie sobie przy tym ręce – powiedział Shih-ka’i. Ale opuściła go pewność
siebie.
Spudłował. To nie mógł być przypadek. Znowu zwrócił się w kierunku
zachodnim, czekając na kolejny błysk srebra.
Tym razem bardziej się skupił. Utrzymywał kontrolę aż do chwili zderzenia.
Wyczuł wolę, która przeciwstawiała się jego woli.
Otworzył oczy.
– Znowu pudło! – Ale tym razem pierwsza fala stopionej ziemi opryskała bok
kamiennego stwora. Niemal trafił w cel.
– Więcej mocy w zderzeniu? – zapytał pozostałych tervola.
Jeden z najstarszych, wygnany przez lorda Kuo, odparł:
– Nie, lordzie. Zasięg i zderzenie są doskonałe. Chodzi o naprowadzanie. Coś
w nim przeszkadza.
– A więc nie wydawało mi się.
– Nie, lordzie. Proponuję, abyśmy wspólnie naprowadzili następne drzewce.
– Oczywiście – powiedział Shih-ka’i. – Chcę zobaczyć, co się stanie, gdy trafimy
prosto w cel.
– Nadlatuje, lordzie.
Shih-ka’i szukał drzewca i wyczuł je. Narysował linię celowniczą. Jego
towarzysze przyłączyli się. Zrobili z linii tubę, z której pocisk nie mógł uciec.
Pocisk pomknął w dół. Wola, która próbowała odchylić tor jego lotu, przegrała.
Uderzył. Shih-ka’i otworzył oczy.
Z tylnej części kamiennego stwora trysnęły strumienie stopionej skały.
– Trafiony! – zapiał z zachwytu. – Trafiony! Teraz poczekamy.
Nie czekali długo.
– Czy coś stoi na jego głowie? – zapytał Shih-ka’i. Zmrużył oczy, nie był pewny.
Nie miał już takiego wzroku jak kiedyś.
– Wygląda to na dwie postaci, lordzie.
– Dziwne. Czy widzisz, co one robią?
– Nie, panie.
Potężny, wściekły ryk targnął pustynią. Wypełnił wszechświat, aż zadzwoniły
zęby Shih-ka’iego. Piaskowe diabły pędziły po pustkowiu, miotając się w panice.
Shih-ka’i wyobraził sobie, że jest to ucieczka przestraszonych duchów. Uśmiechnął
się do swoich wyobrażeń.
– Przygotujcie się do obrony – rozkazał.
Coś się zmieniło. Odnosiło się jakieś inne wrażenie. Jeden z tervola powiedział:
– Coś się dzieje między przednimi łapami stwora, lordzie.
Shih-ka’i znowu przymknął oczy.
– Każ Hsu Shenowi natychmiast się wycofać! – warknął. Pustynię zalewali
żołnierze! Znikąd. Jazda. Piechota. Batalion za batalionem...
– Panowie, utworzyć front. Meng Chiao, przygotuj portale do awaryjnej
ewakuacji. Panowie, wracam do warowni. Poczynię tam przygotowania i zaraz
wracam.
Zszedł po tylnym zboczu wydmy, potykając się i ślizgając w pośpiechu. Pan ku
był o krok za nim. Dowódca miał nadzieję, że pozostali nie będą uważali, że ucieka.
Mogliby utracić ducha bojowego.
Jeżeli system wojskowy Shinsanu miał jakąś wadę, to było nią to, że tervola nie
spełniali wysokich wymagań, które ustanowili dla swoich ludzi. Sami niekiedy
ulegali emocjom na polu bitwy.
Tasi-feng był zaskoczony, gdy zobaczył, że Shih-ka’i wraca tak szybko.
– Lordzie Ssu-ma. Czy coś poszło źle?
– Nie tutaj. Być może tam podjąłem złą decyzję. Obudziliśmy coś bardzo starego
i bardzo paskudnego. Zostało dziewięć drzewc? Pierwsze sześć w odstępach
trzydziestosekundowych. Ustawić portale, żeby grupa czołowa mogła się szybko
ewakuować, jeśli okaże się to konieczne. Poinformuj wszystkich dowódców
legionów, że siedemnasty prowadzi działania wojenne. Mają być gotowi do
wymarszu w każdej chwili. Skontaktuj się z Armią Północną. Powiedz im, że być
może skorzystam z mojego prawa do domagania się posiłków.
– Lordzie, stawiamy zbyt wiele portali na zbyt małym obszarze.
– Zdaję sobie sprawę z ryzyka, lordzie Lun-yu. Jestem również pewny, że
chwyciliśmy potwora za ogon. Może nie zechcieć nas wypuścić. – Shih-ka’i zwrócił
się do kandydatów obsługujących katapulty. – Odstępy trzydziestosekundowe.
Wypuścić pierwsze drzewce.
Popatrzył jak pierwsza srebrna iskierka zamigotała i pomknęła na wschód, po
czym przeszedł przez portal.
Podczas jego nieobecności sytuacja uległa pogorszeniu. Kamiennego stwora
otaczało mrowie wojowników. Rzeka żołnierzy toczyła się ku wydmie. Ludzie Hsu
Shena wzbijali chmury pyłu, starając się dołączyć do swoich towarzyszy.
W powietrzu nad samotną górą coś się roiło, zbijając się w koszmarne chmury.
– Co to jest? – zapytał Shih-ka’i.
– Smoki z jeźdźcami, lordzie Ssu-ma. Małe smoki, być może ze specjalnej
hodowli. Z tej odległości nie można mieć pewności, ale wydaje się, że jeźdźcy nie są
ludźmi. Ouyan usiłuje przyjrzeć się im lepiej, ale coś wprowadza zakłócenia.
Shih-ka’i podszedł do tervola, który siedział po turecku nad szeroką srebrną misą
osadzoną głęboko w piasku. Mężczyzna cały czas monotonnie śpiewał te same
zaklęcia. W wodzie znajdującej się w misie tworzyły się niewyraźne obrazy. Nagle
coś je zakłóciło i rozmyły się.
– Zbliża się drzewce – powiedział Pan ku.
Shih-ka’i odwrócił się, pochwycił je, narysował linię łączącą je z szeregami armii
zalewającymi Hsu Shena. Uderzył perfekcyjnie. Wyparowały całe plutony. Kompanie
zostały zdziesiątkowane strumieniami stopionego kamienia.
– Drzewce, lordzie.
Shih-ka’i cisnął to i następne w gwałtownie rosnącą hordę wokół kamiennego
stwora. Pośród czerni pojawiły się ogromne, parujące dziury.
Znowu dał się słyszeć wstrząsający pustynią ryk.
– Myślę, że ktoś tu się wściekł, lordzie – powiedział Pan ku.
Shih-ka’i spojrzał na swojego ordynansa. Pan ku nawet nie mrugnął.
– Tak, też odnoszę takie wrażenie.
– Jeźdźcy na smokach, lordzie. Chmary mknęły w kierunku wydmy.
– Przygotować się! – rozkazał Shih-ka’i. – Mogą być niebezpieczne.
– Drzewce, lordzie.
Shih-ka’i narysował linię między drzewcem i jeźdźcem pojawiającym się
i znikającym w środku chmary. Gdy błysk zniknął, ujrzał spadających w płomieniach
kilka obiektów. Dwa się podzieliły, gdy jeźdźcy zeskoczyli ze swoich wierzchowców.
Nadlecieli pozostali. Byli zbyt ruchliwi, żeby dokładnie ich policzyć, ale Shih-
ka’i uznał, że musi ich być co najmniej pięćdziesięciu. Kolejni gromadzili się nad
kamiennym stworem.
Naprowadził na cel kolejne drzewce. Było bardziej skuteczne. Co najmniej
sześciu jeźdźców poszło w dół. Następne drzewce usunęło kolejnych czterech.
Ich lawirowanie i manewrowanie ustało. Odrywali się dwójkami i trójkami
i mknęli ku wydmie.
– Zaklęcie maskujące! – krzyknął Shih-ka’i! – Zaklęcie dyslokacji wizualnej.
Czerń opadła na wydmę. Wydawało się, że nikt nie jest tam, gdzie znajdował się
chwilę wcześniej. Pierwsi jeźdźcy przemknęli tak nisko, że na trasie ich przelotu
unosił się pył. Jeźdźcy uderzyli włóczniami światła.
– Straty? – zażądał raportu Shih-ka’i.
– Żadnych, lordzie.
– Jeśli ktoś zostanie ranny, natychmiast wyślijcie go przez portal. Nie zostawimy
tu nikogo, kogo mogliby użyć przeciwko nam. To samo zrobić ze wszystkimi ich
ludźmi, których schwytamy. Wysłać ich Przez portal. Czy ktoś ma dostęp do
powietrznego demona? Meng Chiao? Na co czekasz? Sprowadź go tutaj.
Pioruny mocy biły w wydmę. Tervola większość z nich odchylali. Odpowiadali
wszelkimi mocami magicznymi, jakie były w ich posiadaniu. Kilka nie dawało
żadnego rezultatu.
– Hsu Shenowi się nie uda, lordzie.
Shih-ka’i też to wiedział. Już zastanawiał się nad tym problemem. Miał
w warowni jeszcze trzy drzewce. Chciał je wykorzystać przeciwko kamiennemu
stworowi. Czy powinien poświęcić Hsu Shena? Nie.
– Pan ku. Chodź ze mną. Zaraz będę z powrotem, panowie.
Nie wrócił tak szybko, jak planował. Zatrzymał się, żeby rzucić okiem na wielką
mapę i zostawić Tasi-fengowi nowe rozkazy.
– Przestaliśmy tam panować nad sytuacją – powiedział. – Oni mają zbyt dużo,
a my zbyt mało. Będziemy ich powstrzymywać tak długo, jak się da. Patrz – wskazał
pozycję na mapie. – Najbardziej prawdopodobne miejsce, w którym będą chcieli
przedrzeć się na zachód. Rzuć tam teraz brygadę. Marsz bez zbędnego ekwipunku.
Panuje tam morderczy upał. Będziemy używać portali tak często jak to możliwe.
– Lordzie, nie mamy ich wystarczająco dużo.
– Zabierzcie je pozostałym patrolom. Każcie im maszerować do tej przełęczy
i zacząć się okopywać. Rozkaz dla wszystkich legionów. Natychmiast rozpocząć
marsz tutaj. Rozpocząć wzmacnianie gotowymi już jednostkami. Podejmować
wszelkie działania, które uważacie za konieczne. Gdy tylko obsadzisz to miejsce
ludźmi, wyślij następną brygadę. Muszę wracać. Hsu Shen ma kłopoty. Te trzy
ostatnie drzewce w odstępach jednominutowych.
– Według rozkazu, lordzie.
Shih-ka’i pobiegł truchtem do portalu teleportacyjnego.
– Pan ku – sapnął – mam wrażenie, że nie jestem już młody.
– Jeśli pozwolisz mi na śmiałość, panie – dlaczego sam nie zostaniesz w kwaterze
głównej, a biegania nie zostawisz swoim oficerom?
– Masz absolutną rację. Sam nie wiem dlaczego. Po prostu chcę być na polu
walki. Może dlatego, że nigdy tam nie byłem.
Przeszli przez portal i wspięli się na wydmę.
Hsu Shen był w poważnych tarapatach. Był już blisko swoich, ale jeźdźcy
właśnie mieli go otoczyć i odciąć. Shih-ka’i sprawdził niebo. Jeźdźcy na smokach
byli zajęci skomplikowanymi akrobacjami, usiłując pokonać demona Meng Chiao.
Demon zrobił swoje. Liczba wrogów uległa zmniejszeniu.
– Oni są bardzo niezdarnie kontrolowani, lordzie – zauważył pan demona.
– Czy są tacy jak ludzie, których spotkaliśmy w górach?
– Martwi? Tak, lordzie. Chociaż jeźdźcy nie są ludźmi. Zdobyliśmy jednego
i posłaliśmy do badania.
– Dobrze. Straty?
– Jak dotąd tylko dwóch ludzi, lordzie.
– Doskonale.
– Drzewce, lordzie – powiedział Pan ku.
– Dziękuję. – Shih-ka’i jeszcze raz rzucił okiem na położenie Hsu Shena. Będzie
musiał poświęcić co najmniej jedno drzewce na uratowanie wysuniętego oddziału.
Pochwycił broń, wyobraził sobie linię. Pocisk runął w dół. Zniszczył ścigających
jeźdźców.
– Rozpocznij ewakuację żołnierzy – wydał rozkaz Shih-ka’i. – Nie mamy wiele
czasu.
– Być może za mało, żeby wydostać stąd nas wszystkich, lordzie.
Shih-ka’i szacował liczebność nadciągającej hordy.
– Zajmiemy pozycje wokół portalu. Najpierw wyślij przez niego ludzi.
Meng Chiao zadrżał.
– Według rozkazu.
– Drzewce, lordzie.
– Dziękuję, Pan ku. – Shih-ka’i w dalszym ciągu prowadził rozpoznanie wroga.
Hsu Shen przez chwilę był bezpieczny. Czy powinien skierować broń w tłum
otaczający tego kamiennego stwora? Te dwie postaci na czubku jego głowy...
Wycelował, łącząc drzewce z kamienną głową. Linia natychmiast się
wykrzywiła.
– Potrzebna mi pomoc, panowie. Celujemy w głowę tego posągu.
Powoli, bardzo powoli koniec linii zbliżał się do głowy wielkiej bestii...
Drzewce przyleciało za szybko. Shih-ka’i nie zdołał skierować go tam, gdzie
chciał. Uderzyło w bark bestii. Odpadły tony stopionego kamienia, obsypując chmary
żołnierzy znajdujących się niżej.
– Myślę, że dokonałeś w ten sposób większych zniszczeń, niż gdybyś trafił w sam
cel – zauważył Meng Chiao. – Spójrz na to żniwo.
Shih-ka’i nie odpowiedział. Obserwował dwie drobne kropki zsuwające się
z grzbietu potwora. Za późno, żeby je teraz dostać.
– Meng Chiao, przekaż wiadomość. Po zrzuceniu następnego drzewca, każdy, kto
może, powinien przywołać demona i posłać go do walki.
– To, co kontroluje wrogie oddziały, jest potwornie wściekłe, lordzie – zauważył
Meng Chiao. – Wcale dobrze się nie spisuje. Przywodzi mi na myśl rozkapryszone
dziecko niszczące swoje zabawki.
– Hmm. Wkurzajcie je dalej.
– Drzewce, lordzie.
– Widzę. – Shih-ka’i zerknął na Hsu Shena. Udałoby mu się przy mniej
spektakularnej pomocy. – Pomóżcie mi, panowie. Mam zamiar uderzyć nim prosto
w pysk kamiennego stwora.
Wyobraził sobie twardy, żelazny łuk. Jego towarzysze połączyli się z jego wolą.
Tym razem napotkali słabszy opór. Umysł wroga był rozproszony gniewem.
Chwilę później uderzyło ostatnie drzewce, a pustynia raz jeszcze rozbrzmiała
wściekłym rykiem.
– Tym razem trafiliśmy w nerw – zauważył Pan ku.
– Na to wygląda. Rzućcie demony w powietrze, panowie. Centurion! Czy nie
możecie szybciej przerzucać ludzi przez portal?
– Nie, lordzie.
– W porządku. Nie zwalniać tempa. – Shih-ka’i odwrócił się, żeby zobaczyć, jak
Hsu Shen pokonuje ostatnie sto jardów.
Ludzie Hsu Shena biegli lekko i szybko, w porządnym szyku, jak przystało na
żołnierzy Shinsanu. Nie rzucali przerażonych spojrzeń za siebie. Jedyny ekwipunek,
jaki porzucili, to ten, który kazał im zostawić dowódca. Zachowali tarcze i broń.
– Odważni ludzie – zauważył Shih-ka’i. Meng Chiao odparł:
– To jest siedemnasty, lordzie. To był legion lorda Wu. Shih-ka’i uśmiechnął się
pod maską.
– Rozumiem. – Ten człowiek powiedział to tak, jakby słowa te mówiły wszystko,
co trzeba, na temat tego legionu.
Lord Wu był w swoim czasie jednym z wielkich tervola, ale należał do tych
nieszczęśników, których skusiła polityka.
Zginął w tajemniczych okolicznościach w Lioantungu, gdy miasto to było bazą
Armii Wschodniej.
Pojawił się demon. Wył groteskowo. Miał czternaście stóp wysokości i sześć rąk.
Podskakiwał, klnąc w żywy kamień człowieka, który go wezwał. Po otrzymaniu
rozkazów obrócił się, oszacował siłę wroga i zmienił postać.
Shih-ka’i przyglądał się, jak przeobraził się w olbrzymiego miedzianego
nosorożca i popędził w stronę wroga. Westchnął z dezaprobatą.
– Ktoś nie traktuje tego poważnie.
Błyszczący nosorożec przetoczył się koło Hsu Shena. Ryknął z całych sił
i przypuścił szarżę na najbliższych jeźdźców. Zataczał z łoskotem kręgi, szaleńczo
rozdzielając razy na lewo i prawo rogami. Już samą swoją masą przytłaczał
przeciwników.
– Śmieszna rzecz cechująca się jednak pewną skutecznością – przyznał niechętnie
Shih-ka’i. Nie sądził, by demon o takim temperamencie pasował do godności tervola.
Demon jeszcze raz zmienił kształt – stał się ośmiornicą. Sześć macek uzbroił
mieczami zdobytymi na swoich ofiarach.
Na tle słońca pojawił się jeździec na smoku. Przeszył demona włócznią-
piorunem. Temu się to nie spodobało. Zaskomlał jak raniony szczeniak i stopniowo
gasł.
Kolejnych dwanaście potworów z Tamtej Strony włączyło się do walki. Na
krótko powstrzymali jeźdźców. Hsu Shen i jego ludzie, ciężko dysząc wspięli się na
wydmę.
– Centurionie, puść tych ludzi jako pierwszych. Są wykończeni.
– Tak jest, lordzie.
Shih-ka’i ocenił postępy ewakuacji. Przebiegała za wolno. O wiele za wolno.
Jeźdźcy parli naprzód pomimo ciężkich strat. Otoczyli wydmę Shih-ka’iego,
a potem czekali w świadczącej o respekcie odległości. Lord Ssu-ma roześmiał się.
– Macie nas, co? Nie mamy szansy uciec, hę? Wystarczy ściągnąć piechotę
i wyrżnąć nas, co? – Skierował swoich tervola, by skupili się na najbliższych
żołnierzach wrogiej piechoty.
Patrzył na kamiennego stwora. Czy był głupi? Jeśli będzie dalej tak postępował,
cała jego armia zostanie zniszczona, zanim wyrwie się z tej pustyni. Niewielu
poległych nadawało się do ponownego ożywienia.
Shih-ka’i był z tego zadowolony.
Był tego tak pewny, jak żyje, że pan zmarłych zamierzał zająć cały świat. A gdy
jego armie już wyrwą się z tego pustkowia, zaczną rosnąć. To wyjaśniało, dlaczego
ten stwór teraz trwonił ludzi. Przewidywał, że nie będzie miał żadnych trudności
z uzupełnieniem ich stanu.
Piechota wroga przybyła w takiej liczbie, że demony, ciągle atakowane z góry,
zostały wręcz oblepione piechurami.
Shih-ka’i rzucił okiem na portal. Ewakuacja przebiegała sprawnie. Co dziesięć
sekund jeden człowiek. Sześciu na minutę. Co dziesięć minut sześćdziesięciu. Trzy
czwarte sił już nie było. Pozostali zajęli pozycje wokół portalu. Manewr ten już sam
w sobie był sukcesem taktycznym.
Potrzebuję łutu szczęścia, pomyślał. Oby portale działały jeszcze przez kilka
minut. Niech ten kamienny stwór oddaje się tej swojej głupiej rozrzutności.
Przygnębiał go fakt, że jego mała wyprawa zwiadowcza stała się odwrotem
w okrążeniu przez wroga, co groziło uwikłaniem całej Armii Wschodniej
w nieoczekiwaną wojnę. Wielką wojnę. W krytycznym momencie historii Shinsanu.
Przypuszczał, że po pustyni było rozrzuconych pięćdziesiąt tysięcy żołnierzy wroga.
Wydawało się, że teraz przestali wychodzić z miejsca, w którym się ukrywali.
Wyświadczyli mu tę przysługę – wroga piechota zapewniła mu łut szczęścia.
Piechurzy poszli za przykładem swojej kawalerii. Postanowili przed przypuszczeniem
ataku otoczyć wydmę. Shih-ka’i wszedł do portalu tuż przed rozpoczęciem przez nich
szturmu. Za nim znajdował się tylko jeden człowiek – jego wierny Pan ku. Wrogowie
przetrząsnęli wydmy i znaleźli wielkie nic. Tervola zamknęli za sobą portale.
– Na co oni czekają, lordzie? – zapytał Tasi-feng. Minęły cztery dni.
Nieprzyjaciel nie posunął się na zachód. Raporty zwiadowcze kreśliły obraz chaosu
na niesłychaną skalę.
– Nie wiem. Może ich przestraszyliśmy. Może wcale nie przyjdą.
– Tak uważasz, lordzie?
– Raczej nie. Ale można sobie pomarzyć, to nie boli, jeśli nie bierze się
wyobrażeń za rzeczywistość. W każdym razie nie bądźmy niewdzięczni za
podarowany czas. – Shih-ka’i nie spodziewał się, że będzie miał czas na przeniesienie
ludzi w góry i okopanie się. On nie dałby przeciwnikowi takiej przewagi.
Otrzymał to, czego potrzebował, a nawet więcej. Dwie brygady bojowe
siedemnastego zajęły pozycje i czekały. Pozostałe oddziały Armii Wschodniej
gromadziły się w warowni. Jeżeli dadzą nam jeszcze tydzień, pomyślał, to portale
przeniosą dość ludzi i sprzętu taumaturgicznego, aby zniszczyć trzykroć więcej tych
zombi, których widziałem w pobliżu samotnej góry.
Pozbawił armię niemal wszystkich tervola. Oddziały nadciągały lądem pod
dowództwem swoich podoficerów, a część jednostek przenoszono portalami, gdy
pojawiała się taka sposobność. Tervola i wyposażenie ściągał też z Armii Północnej,
maksymalnie wykorzystując upoważnienie lorda Kuo. Ignorował łatwą do
przewidzenia wściekłość dowódcy Armii Północnej.
Ta ostatnia także była w marszu, ale nie było żadnego sposobu, żeby mogła
przemieścić tu oddziały. Shih-ka’i skierował swoje trzy legiony, by zajęły pozycje
obronne wzdłuż zachodniego brzegu Tusghusu, szerokiej rzeki położonej mniej
więcej w połowie drogi między dawną kwaterą główną siedemnastego w Lioantungu
a warownią na skraju pustyni.
Strumienie teleportacyjne na obszarach Armii Wschodniej pracowały na
najwyższych obrotach. Zbyt wiele mil dzieliło warownię i nawet najbliższe
z głównych sił legionistów.
– Hsu Shen! – zawołał Shih-ka’i. – Raport ewakuacyjny.
Tervola podbiegł pospiesznie. Od swego ocalenia stał się dość służalczy.
– W końcu doczekaliśmy się jakiejś współpracy, lordzie Ssu-ma. Bardziej
przekonują ich nasze działania niż słowa. – Mówił o miejscowych plemionach. Shih-
ka’i kazał ich ewakuować poza trzecią linię obronną, za Tusghus. Nie otrzymał
bowiem innych rozkazów. Chciał zmusić wroga do zapłacenia za każdą milę
zdobytego terenu i uniemożliwić mu jakąkolwiek szansę wzmocnienia się ciałami
tubylców.
Jego dowódcy legionów byli przekonani, że przesadza. Argumentował, że tylko
jego skłonność do przesady uratowała ich poprzednio na pustyni.
– Lordzie Chang, znalazłeś lorda Kuo? – Shih-ka’i pilnie chciał naradzić się ze
swoim przełożonym. Brał pod uwagę zwrócenie się z prośbą o odkomenderowanie
dodatkowych tervola na wypadek, gdyby warownia została utracona.
Prywatnie nawet Pan ku złajał go za przewidywanie takich skrajnych sytuacji.
Chang Sheng dowodził dwudziestym trzecim legionem stacjonującym
bezpośrednio na południe od siedemnastego. Był jeszcze jednym z dziesiątek tervola
wygnanych do Armii Wschodniej. Przed tą degradacją zajmował fotel w Radzie
Tervola. Nienawidził lorda Kuo, nienawidził swego upadku i nienawidził służby pod
synem świniopasa. Nie był więc szczęśliwym człowiekiem.
Przede wszystkim był jednak żołnierzem Imperium Grozy. Jego armia
uczestniczyła w działaniach wojennych.
– Nie, lordzie. Zniknął na dobre. Nie ma po nim śladu. Mam wrażenie, że nie
chce, żeby go znaleźć.
– Zostawmy to. Prześpij się. – Chang Sheng szukał lorda Kuo od ponad
trzydziestu godzin. – Będzie wiedział, że za nim gonimy. Będzie miał powód, by nie
dawać znaku życia. Traktuję to jako milczącą zgodę na moją prośbę o pozwolenie na
działanie stosowne do naszej sytuacji.
– Lordzie, powiedziałbym, że napięcie w Matayandze lada chwila doprowadzi do
wybuchu.
– Prawdopodobnie tak. Tym gorzej.
Meng Chiao wszedł energicznie. Miał być w górach. Zasalutował lordowi Lun-
yu.
– Wróg posuwa się do przodu, lordzie.
– Będę tam za kilka minut. Jaka siła?
– Powyżej trzydziestu tysięcy. Sama piechota.
Tasi-feng spojrzał na lorda Ssu-mę. Shih-ka’i nie odezwał się ani słowem. Zlecił
operację w górach Tasi-fengowi i siedemnastemu. Na swoje barki wziął poważniejsze
zadanie kierowania poczynaniami armii. Nie mógł ganiać i sprawdzać gotowości
każdej centurii. Skinął Tasi-fengowi. Lord Lun-yu zapytał:
– Czy ludzie mają jasność co do zasad? Rannych teleportować natychmiast.
Poległych przeciwników przenosić, jeśli portale mają wolne moce. W przeciwnym
razie poćwiartować. Mamy dziesięć do piętnastu minut, aby unieszkodliwić ciało,
zanim minie szok i będą mogły być ponownie ożywione.
– Zapoznano ich z nimi, lordzie.
– Dobrze. Przypomnij im, żeby nie odwracali się tyłem do wrogów, którzy leżą
na ziemi. Mogą znowu stanąć na nogach.
Shih-ka’i uśmiechnął się pod maską. Nie był jedyną kwoką.
– Według rozkazu, lordzie. – Meng Chao odmeldował się.
– Czy możemy się spodziewać twojej wizyty, lordzie? – Tasi-feng zapytał Shih-
ka’iego.
– Może później. Tylko na chwilę, żeby zorientować się w ich sile i taktyce. Będę
zbyt zajęty tutaj, żeby za bardzo się wtrącać.
Tasi-feng skłonił się nieznacznie.
– Będzie lepiej, jeśli sprawdzę sygnalizację z bateriami, zanim odejdę.
– Jeśli możesz, to ostrożnie z drzewcami. – Shih-ka’i zdołał zebrać tylko
czterdzieści dziewięć. Tasi-feng wyjaśnił, że większość arsenału taumaturgicznego
przeniesiono do Armii Południowej.
– Taki mam zamiar, lordzie.
– I uważaj na jeźdźców na smokach. Powietrze to nasza słaba strona.
– Tak jest, lordzie. – Tasi-feng skłonił się lekko i odszedł, nie pozwalając Shih-
ka’iemu na dalsze pouczenia.
Jestem podenerwowany jak stara służąca, pomyślał Shih-ka’i. Spokojnie, Ssu-ma.
To dobrzy ludzie. Mają za sobą tysiąclecia doświadczenia bojowego. Ich żołnierze są
najlepsi. Jeżeli oni nie zdołają powstrzymać tej armii trupów, to znaczy, że nie można
jej powstrzymać.
Dlaczego tak strasznie się denerwował?
Z powodu tych jeźdźców na smokach? Sekcje nie powiedziały nic dobrego. Mieli
dziewięć stóp wzrostu. Byli niezwykle silni. Częściowo odporni na atak
z wykorzystaniem Mocy. Według wszelkiego prawdopodobieństwa za życia byli
inteligentni, szybcy i nieśli śmierć oraz sami posługiwali się Mocą. Zapytanie
skierowane do bibliotek Shinsanu nie przyniosło żadnych informacji na temat
istnienia takich istot w czasach, które obejmują wiarygodne zapiski historyczne.
Shih-ka’i nie zdołał dowiedzieć się, jaka była przyczyna powstania pustyni ani
kto zbudował obrócone w ruinę miasta w lasach położonych naprzeciwko niej.
Najstarsze legendy i podania nadmieniają tylko coś o wielkim kamiennym bogu
wschodu, o strażniku zwróconym twarzą ku bezmiernemu morzu. Ostrożne
rekonesanse potwierdziły, że kontynent kończył się niedaleko na wschód od samotnej
góry. Dalej nie było nic poza wyspą i oceanem.
Opis tej wyspy rozbudził ciekawość Shih-ka’iego. W raportach Ko Fenga
o spisku Pracchii wspominano o wyspie na wschodzie. Znajdowały się na niej
laboratoria spiskowców i kwatera główna mózgu całej operacji. Ta wyspa pasowała
do opisu Ko Fenga. Zastanawiał się, czy te armie ożywionych trupów były kolejnym
etapem rozgrywek Pracchii... Jak to możliwe? Cała Najwyższa Dziewiątka
z wyjątkiem Ko Fenga poległa w bitwie pod Palmisano lub wcześniej. Zarówno
zachód, jak i Shinsan dołożyli po wojnie wszelkich starań, aby usunąć stojące niżej
w hierarchii dziewiątki.
Lord Ssu-ma pomyślał, że bardzo chciałby posłać na tę wyspę armię i zobaczyć,
co tam pozostało. Spiskowcy Pracchii kontrolowali pewne interesujące moce
magiczne. Lord Ko nie zdołał żadnej ocalić. Większość pozostawała pod egidą
niejakiego Magdena Noratha, renegata eskalońskiego, który dobrze strzegł swych
tajemnic.
Shih-ka’i przeprowadził szybką inspekcję warowni. Przygotowania przebiegały
zgodnie z planem, choć może zbyt wolno, żeby ukoić jego nerwy. Wziął głęboki
oddech.
– Pan ku, zobaczmy, co się dzieje w górach.
7
Rok 1016 OUI
Spiski
Mgła miała właśnie udać się na spoczynek, gdy podenerwowana służąca
przekazała jej wiadomość, że król chce ją widzieć.
– Jest tutaj? – zapytała zdumiona.
– Prosiliśmy, żeby poczekał w bibliotece, pani. – Ton kobiety zdradzał prośbę
o zrozumienie. Monarsze nie można powiedzieć, żeby przyszedł o bardziej stosownej
porze. Już samo to, że ot tak po prostu zajrzał z ulicy było wystarczająco zaskakujące,
choć ten król miał wyjątkowo prostackie zwyczaje.
– Czego chce?
– Nie powiedział, pani.
Mgle zrobiło się niedobrze. To jakaś śmierdząca sprawa.
– Powiedz mu, że już schodzę. Dopilnuj, żeby napił się brandy.
– Oczywiście, pani. Czy mam obudzić Martę?
– Sama się ubiorę. – Nie spieszyła się, starała się opanować, recytując wersy
Rytuału Żołnierza, odprawianego przez wojowników w jej ojczyźnie. Nie opuściła
swego alkierza, dopóki nie nabrała przekonania, że całkowicie nad sobą panuje.
– Ciężko pracujesz – zauważyła, wchodząc do biblioteki. W jej oku pojawił się
błysk rozdrażnienia. Ta troska nawet w jej uszach zabrzmiała fałszywie.
Król obrzucił ją szybkim, obojętnym spojrzeniem. Jej uroda nie robiła na nim
wrażenia. W jego obecności Mgła zawsze czuła się niedoskonała: jakby miała na
czubku nosa wielki włochaty pieprzyk albo siną bliznę biegnącą przez cały policzek.
On oraz Michael Trebilcock i Varthlokkur byli zupełnie nieczuli na jej starannie
wyrzeźbione rysy twarzy. Wydawało się dziwne i przerażające to, że otacza ją tak
wielu mężczyzn odpornych na jej wdzięki. Sprawiało to, że grunt, po którym
przyzwyczaiła się stąpać, stawał się grząski, a to powodowało, że czuła się niepewnie
i wykazywała skłonność do tracenia głowy...
– Byłem w swoim domu. Chciałem się z tobą zobaczyć. Pomyślałem, że
zaoszczędzę sobie powtórnej podróży i odwiedzę cię teraz.
– Wyglądasz na wykończonego.
– Miałem ciężki dzień. Wybacz moje maniery. Być może nie są takie, jak
powinny być.
Jej przygotowania były niewystarczające. Już teraz była coraz bardziej
podenerwowana.
– O co chodzi? – spytała i natychmiast ogarnęło ją przerażenie. Nie chciała być
taka bezpośrednia.
– Powiedzmy, że ciekawi mnie, co knujecie z Aralem. Cholera, pomyślała.
Zdołała ukryć zaskoczenie.
– Knujemy? Co masz na myśli?
– Powiedzmy, że dostrzegłem elementy, które zdają się układać w pewną całość.
Zawsze staram się kierować rozsądkiem. Pomyślałem, że dam ci szansę to wyjaśnić,
zanim mnie poniesie.
– Co masz na myśli? – Mgła znowu poczuła mdłości. Nagle zrozumiała, dlaczego
Varthlokkur był w mieście. Jeśli Bragi stwierdził, że potrzebne mu jest osłanianie
tyłów, miał pewność...
– Oto te elementy: jedna wygnana księżniczka Shinsanu, pozbawiona studzącego
jej zapały wpływu prawego człowieka, który poległ pod Palmisano. Jeden młody
kupiec, zamożny i wpływowy, być może zaślepiony. A z Armii Zachodniej lorda
Hsunga tervola, którzy pozostają sekretnymi zwolennikami księżniczki na wygnaniu.
Mgła wstrzymała oddech. Skąd on mógł się o tym dowiedzieć? Ten przeklęty
Trebilcock! Naprawdę miał kogoś w kwaterze głównej lorda Hsunga. Miała jednak
nadzieję, że w tej kwestii się myliła.
– Interesujące, że elementy te połączyły się właśnie wtedy, gdy moi szpiedzy
donoszą mi, że Shinsan stoi w obliczu poważnego kryzysu na granicy
matayangariskiej.
Bogowie! Czy on wie wszystko? Czy Trebilcock ma agenta u niej w domu?
– Bardzo korzystny zbieg okoliczności – kontynuował król. – Gdybyś była na
moim miejscu, czy to wszystko nie skłoniłoby cię do zastanowienia?
Mówił dziwnie oficjalnie. Jak urzędnik miejski, pomyślała. W jego głosie słychać
było napięcie. Błądził wzrokiem nerwowo, ale była zbyt rozproszona, by uchwycić
i wykorzystać jego zakłopotanie. Zamyśliła się głęboko, starając się sformułować
odpowiedź, która nie narazi jej planów. W końcu powiedziała:
– Masz rację. Skontaktowali się ze mną ludzie z Shinsanu. Z frakcji
tradycjonalistycznej, sprzeciwiającej się zamiłowaniu lorda Kuo do zmian
i zaniepokojonej coraz większą niestabilnością imperium. Jestem ostatnim żyjącym
potomkiem założyciela, Tuana Hua. Moja osobowość ukształtowała się w czasach
Podwójnego Księstwa Książąt Taumaturgów. Myślą, że mogę przywrócić dawną
stabilność i wartości, jeśli da mi się szansę. Do tej pory były to tylko słowa. Nie
sądzę, żeby coś z tego wyszło.
– Dlaczego nie?
– Kontaktowano się ze mną wcześniej. Te grupy nigdy nie mają dość siły czy
wpływów. A tak naprawdę, wbrew temu, co mówią, chcą figurantki. Prawowitego
pretendenta, który weźmie na siebie ich grzechy po dojściu do władzy.
W rzeczywistości chcą kozła ofiarnego. – Czy on jej słuchał? Czy przyjął to
wyjaśnienie? Jego twarz pozostawała niewzruszona jak twarz pokerzysty.
– A ty nie zgodzisz się na to?
– Nie. Na tyle mnie znasz.
Król przytknął palce do ust. Przez chwilę można było odnieść wrażenie, że się
modli.
– A gdzie tu miejsce dla Arala?
– Jest kupcem. Klimat dla handlu poprawiłby się, gdyby Shinsanem rządził
przyjaciel Kavelinu. Stara się zorganizować wsparcie finansowe dla przewrotu. Nie
miałam serca rozwiewać jego nadziei.
Król przyglądał się grzbietom książek. Miała nadzieję, że zabrzmiała
przekonująco. Niezliczoną liczbę razy przepowiadała sobie tę rozmowę, wiedząc, że
jest nieunikniona, ale doszło do niej wcześniej, niż się spodziewała. Wszystkie jej
plany wzięły w łeb. Nie potrafiła przypomnieć sobie przygotowanych odpowiedzi.
Mogła jedynie powiedzieć większą część prawdy i żywić nadzieję, że to wystarczy.
Król odetchnął głęboko i postanowił nie mówić tego, co przyszło mu do głowy.
Była pewna, że miał zamiar poruszyć temat poselstwa swego sekretarza do lorda
Hsunga. Gdyby okazało się takim sukcesem, na jaki się zanosiło, pozbawiłoby ją to
wszelkiej nadziei na pozyskanie poparcia społeczności kupieckiej Kavelinu. Jedynym
wyjściem byłoby sabotowanie działań Prataxisa. Do tego jeszcze się nie posunęła.
A teraz wiedziała już, że się na to nie odważy. Z pewnością Bragi dostrzegł taką
możliwość. Gdyby teraz coś się stało, to ona zostałaby obarczona winą.
Bawił się w swoją starą, bardzo starą grę, polegającą na tym, by dać złoczyńcy
tyle liny, ile ten potrzebuje.
– Brzmi to logicznie – powiedział w końcu. – Kavelin na tym skorzysta.
Zakładając, że da się przezwyciężyć historyczny bezwład Shinsanu. W przeciwnym
razie, jaka to, do cholery, różnica, kto jest tam u władzy?
Co? Nie zamierzał zrobić piekielnej awantury? Zamierzał zgodzić się z nią?
Pomimo Prataxisa? Pozwoliła mu siedzieć dłuższą chwilę w milczeniu, starając się
odzyskać panowanie nad sobą. Wydawało się, że nie zauważył jej zmieszania.
– Co mówisz? – zapytała.
– Że nie będę sprzeciwiał się temu planowi. Ale nie jestem zachwycony, że
wplątujesz w to moich ludzi, nie uzgodniwszy tego wcześniej ze mną. Poza tym teraz
ty również jesteś jednym z moich ludzi. Jesteś kasztelanką Maisaku. Mojej pierwszej
linii obrony przed Shinsanem. Mamy tutaj to, co Darel nazwałby konfliktem
interesów. Nie chciałbym być zmuszony do zamartwiania się moim panowaniem nad
przełęczą Savernake.
Serce biło jej mocno. Jak to możliwe, że wiedział aż tyle?
Czy wiedział? Czy strzelał na oślep? Czy dawał jej dłuższą linę, wykorzystując
swoją powszechnie znaną obsesję na punkcie zagrożenia ze wschodu?
– Rozumiem. Chcesz gwarancji. Co masz na myśli?
Król uśmiechnął się nieznacznie.
Popełniła błąd taktyczny. Tym razem zastawił sieci. I złapał ją. Cholera!
Dlaczego musi być tak przebiegły?
– Nie teraz. Nie tutaj – powiedział. – Obydwoje potrzebujemy czasu, żeby to
przemyśleć. A ja będę chciał mieć świadków. Varthlokkur i Niezrodzony powinni
wystarczyć.
Udała rozbawienie.
– Nikomu nie ufamy, co?
– Nie teraz. Już nie. Dlaczego miałbym ufać komukolwiek? Twój plan jest tylko
jednym z moich problemów. Mam zamiar stąpać lekko i ostrożnie, dopóki to
wszystko nie znajdzie się pod kontrolą.
Roześmiała się szczerze. Zaczęła wracać jej pewność siebie. Uśmiechnęła się.
– Powinieneś urodzić się jako człowiek wschodu. Byłbyś wspaniałym tervola –
powiedziała.
– Być może. Moja matka była czarodziejką.
Słyszała o tym wcześniej, oczywiście, niemniej była jednak zaskoczona. Czy o to
chodziło? Czy przeprowadzał jakieś małe magiczne rozpoznanie? Przy pomocy
Varthlokkura, który wskazuje mu kierunek? Chciała o coś zapytać, ale przerwała jej
służąca, która powiedziała:
– Pani, przyszedł jakiś pan, który szuka Jego Wysokości. Mgła spojrzała na
Bragiego. Wzruszył ramionami.
– Wpuść go – powiedziała. Adiutant króla wpadł jak burza.
– Najjaśniejszy Panie, wszędzie cię szukam. Jesteś potrzebny w pałacu. – Miał
ponurą minę.
– O co chodzi, Dahl?
– Sytuacja wyjątkowa, Najjaśniejszy Panie. Proszę. – Młody oficer rzucił Mgle
spojrzenie tak melodramatyczne, że miała ochotę się roześmiać.
– Porozmawiamy później – zwrócił się do niej król. Jego spojrzenie mówiło jej
tyle samo co cała ta rozmowa.
Przez jakiś czas będzie musiała postępować bardzo ostrożnie. Sprawy wkroczyły
w fazę zbyt delikatną, żeby podejmować ryzyko. Oczywiście wszystko to wyłącznie
z jej winy. Stała się zbyt niecierpliwa, zaczęła wybiegać zbyt daleko w przyszłość,
żeby móc poświęcić należytą uwagę drobiazgom, które pojawiają się tu i teraz.
– Zbytnia pewność siebie, oby to się już więcej nie powtórzyło – mruknęła.
Pora była późna. Król i Varthlokkur siedzieli na stopniach ciemnego
i opustoszałego dziedzińca. Mężczyźni nie byli całkowicie rozbudzeni ani czujni.
Wyszli rzekomo po to, żeby obejrzeć widowiskowy deszcz meteorów.
– O, tam leci wielka sztuka – powiedział czarodziej. – W dół, za murami.
– Kiedyś widziałem takiego, który rozpadł się na jakieś dwadzieścia kawałków.
To było coś. O, następny. – Po kilku chwilach król powiedział: – Widziałem się
z Mgłą. Stanowczo za bardzo kluczyła. Co jeszcze bardziej zwiększyło moje
podejrzenia.
– No i?
– No i bierze udział w jakimś spisku, w wyniku którego ma wrócić na tron
Shinsanu. Jest wplątana w to o wiele bardziej, niż przyznaje.
– I?
– Cholera, nie masz nic do powiedzenia?
– Co chcesz usłyszeć?
– Daj mi jakąś wskazówkę? Czy się mylę? Czy ona naprawdę jest w coś
zamieszana?
– Do diabła, znasz odpowiedź. Po co pytać? Oczywiście, że jest. Gdy raz
zasiądzie się na tronie, nie oddaje się go bez walki. Weź pod uwagę jej punkt
widzenia. Odkąd zginął Valther, niewiele ją tu trzyma. Dzieci, to oczywiste, ale ona
nie należy do kobiet, które najwyżej cenią macierzyństwo. Kiedyś w Shinsanie była
naprawdę kimś. Teraz chce to odzyskać.
– Mimo to jest narażona na niebezpieczeństwo. Z powodu dzieci.
– Przecież wszyscy jesteśmy. – Gorycz ogarnęła czarodzieja. – Są zakładnikami
naszego losu.
– Czy jest w stanie wrócić na scenę?
– Nie wiem. Nie mam pojęcia, co się dzieje w polityce Shinsanu. I nie chcę
wiedzieć. Chcę ich ignorować i chcę, żeby oni ignorowali mnie.
– Ale nie będą.
– Nie. Nie będą. Nie zawsze.
Przez chwilę przyglądali się spadającym gwiazdom. Wtem Varthlokkur
powiedział:
– Wiesz, to nie ma znaczenia, czy ona wygra. Shinsan to Shinsan.
– Myślisz, że ona nie wprowadzi żadnych zmian?
– Nawet gdyby chciała, nie będzie mogła. Nie pozwolą jej. Ty, ja i Kavelin
zwróciliśmy ich szczególną uwagę. Któregoś dnia pojawią się tu znowu.
– Popatrz na tego! Przez chwilę wyglądał jak kometa.
– Yhm. – Zamyślony czarodziej mówił dalej. – Zajmie im to trochę czasu. Mają
za sobą kilka kiepskich lat i czekają ich kłopoty z Matayangą. Nie opanowali
całkowicie terytoriów, które zajęli podczas wojny. Teraz miotają się jak jednonoga
dziwka w dniu zawinięcia floty do portu.
Bragi zachichotał i spojrzał na czarodzieja spod oka. To nie był typowy dla
Varthlokkura sposób wyrażania się.
– Jeżeli dadzą mi dziesięć lat, a nawet choćby rok, będę wdzięczny. Przyjmę go
i będę szczęśliwy, nie sądzę bowiem, żebyśmy byli w stanie jeszcze raz zmusić ich do
odwrotu. Wydaje mi się, że gdyby rządziła tam Mgła, mogłoby to nieco opóźnić
dzień ataku i osłabić cios, gdy już spadnie.
– Twój wybór. Nie zapominaj tylko o O Shingu.
– O O Shingu? – Był to książę, który obalił Mgłę i wypędził ją z imperium, po
czym sam został usunięty z tronu.
– Nie chciał iść na zachód. Walczył z tym cały czas. I dlatego nie ma go już
wśród nas.
– Wiem. Ale ludzi, którzy odsunęli go od władzy, też już nie ma. O cholera!
Widziałeś, jaki był wielki? W porządku. Poszperam tu i ówdzie przez parę dni
i pomyślę o tym. A potem zawołam Gjerdruma, ciebie i paru innych i postanowimy,
czy powinniśmy jej pomóc. A jeśli uznamy, że tak, to zdecydujemy, jak widoczna
powinna być nasza pomoc.
– Jak już powiedziałem, to twój wybór, ale jeśli to zrobisz, będziesz żałował.
Masz dość problemów u siebie. Problemów, które bardziej zasługują na twoją uwagę.
Bacz też, kogo zaliczasz do „my”. Nie mam najmniejszego zamiaru znowu
wplątywać się w sprawy Imperium Grozy. Chyba że to oni pierwsi zaczną mnie
szukać.
– Wybacz mi, że wyciągam pochopne wnioski. Myślałem, że dzięki temu
mógłbyś nawiązać kontakty, które pozwoliłyby ci sprawdzić, jak wyglądają sprawy
z Ethrianem.
Czarodziej zesztywniał. Powoli odwrócił się do króla i popatrzył na niego. Po
chwili skinął głową i powiedział:
– Może i tak.
W bibliotece Mgły zebrało się trzech mężczyzn. Dwaj pochylali się nad jej
srebrną misą wróżebną. Nie zawierała zwykłej wody. Mgła była bogata. Mogła
pozwolić sobie na o wiele droższą i bardziej wiarygodną rtęć, tak pożądaną przez
wszystkich wróżbitów.
Aral Dantice kręcił się bez przerwy, podenerwowany jak chłopak, który za chwilę
ma stracić cnotę. Mgła obserwowała go równie uważnie jak swoją misę. Popełniła
błąd, mówiąc mu, jak wielu spraw król się domyślał. Trząsł się jak Michael
Trebilcock. Gdyby coś poszło źle, może pęknąć... Nie chciała o tym myśleć. Być
może potrzebne będą nadzwyczajne środki.
Kłęby dymu z fajki Chama Mundwillera zasnuły pokój. Trzeci mężczyzna
zajmował krzesło pod ścianą. Miał półprzymknięte powieki. Ani jego postawa, ani
wyraz twarzy nie zdradzały żadnych emocji. Był cierpliwy jak wąż.
Miał podobną do Mgły karnację i rysy twarzy. Ubrany był w stylu zachodnim.
Wydawało się, że jest mu w tym stroju niewygodnie. Chociaż był bardziej śniady od
Dantice’a czy Mundwillera, jego twarz wyglądała blado. Był przyzwyczajony do
noszenia maski.
Mgła wstrzymała oddech, po czym westchnęła cicho. Powieki człowieka ze
wschodu drgnęły.
– Aral – powiedziała Mgła. – Podejdź tutaj.
Dantice zajrzał do misy i popatrzył na cztery malutkie postacie ludzkie siedzące
wokół okrągłego stołu. Od dłuższego czasu ta czwórka się kłóciła, waliła pięściami
w stół, podsuwając sobie nawzajem jakieś dokumenty. Wydawało się, że nic się nie
zmieniło.
– O co chodzi? – zapytał.
– Wszystko idzie po naszej myśli. – Mgła uśmiechnęła się do siebie. W jej głosie
dał się słyszeć wysoki, melodyjny ton ekscytacji.
– Skąd możesz to wiedzieć, przecież nie słyszymy ani słowa z tego, co mówią?
– Cicho. Siedź cicho i patrz.
Obserwowali kłócących się ludzi. Nagle Mgła odskoczyła od stołu. Krzyknęła
z radości i zarzuciła Dantice’owi ręce na szyję.
– To wiadomość oficjalna. Król przeforsował swój punkt widzenia. Nie musimy
się już ukrywać i przemykać. – Pocałowała go.
Jego męskość zasalutowała w odpowiedzi. Mgła cofnęła się o krok.
Z przechyloną głową, niezdolna opanować krzywego uśmieszku, powiedziała:
– To też byłoby miłe, Aral.
Na twarz wystąpił mu rumieniec. Chciał coś powiedzieć, ale zająknął się.
Mundwiller wypuścił błękitną chmurę dymu i uśmiechnął się porozumiewawczo.
Aral zaczerwienił się jeszcze bardziej.
Ocalił go trzeci mężczyzna. Wstał, spojrzał do misy. Jego twarz w dalszym ciągu
wyglądała jak skuta arktycznym lodem. Skinął głową, wrócił na swoje krzesło.
– To dobrze.
Dantice zadrżał na dźwięk jego głosu. Mgła uśmiechała się, nieco rozbawiona.
Lord Ch’ien Kao E zawsze tak mówił. Dawno temu zraniono mu gardło. Zachował
jedynie resztkę głosu, suchą łuskę, która drażniła jak sól w otwartej ranie.
– Co cię trapi, lordzie Ch’ien? – zapytała Mgła.
Mężczyzna splótł szczupłe palce.
– To posunięcie sugeruje, że pogodzono się z tym, co nieuniknione. Mówi, że
twój król świetnie zdaje sobie sprawę z tego, co robimy, a nasze tajemnice nie są ani
trochę tak bezpieczne, jak powinny być. – Spojrzenie jego obsydianowych oczu
przesunęło się po wszystkich obecnych.
Tracę kontrolę, pomyślała Mgła. Jeśli znowu jej nie przejmę, wkrótce będę w tej
grze tylko widzem.
– Po naszej stronie nie było żadnych przecieków – oświadczył Aral. Bez wahania
wytrzymał wężowe spojrzenie lorda. Onieśmielał go nie Ch’ien Kao E jako człowiek,
lecz to, co reprezentował. Spotkał tervola w czasie Wielkich Wojen Wschodnich.
Aral Dantice, syn dostawcy towarów dla karawan, ciągle był pośród żywych.
– Jesteś pewny?
– Całkowicie. Chwileczkę. Faktycznie przychodzi mi do głowy jedna okrężna
droga, na której mogło dojść do przecieku. Przez mojego przyjaciela Michaela
Trebilcocka. Raczej przypadkiem niż celowo. Mamy paru wspólnych kurierów.
– Przemytników.
Aral skłonił się lekko.
– Czasami mówią mi, co – jak im się wydaje – robi Michael. Sądzę, że jemu
mówią, co – w ich przekonaniu – ja zamierzam. Ostatnio napomykali, że być może
zdobył agenta w kwaterze głównej lorda Hsunga. Wygląda na to, że rzeczywiście tak
jest. Działania króla skłaniają mnie do myślenia, że ten agent może o nas wiedzieć.
Niech cię diabli, Aral, pomyślała Mgła. Dlaczego musiałeś mu to powiedzieć?
– Rozumiem. – Kao E zwrócił się w jej kierunku. Jego gadzie oczy zwęziły się. –
Księżniczko?
– Domyślasz się, kto to mógłby być?
– Tak mi się wydaje.
– Czy słabe ogniwo ma jakieś znaczenie na tym etapie?
– Trebilcock zdobył środki nacisku. Narzędziem tym może posłużyć się każda
ręka.
Skinęła głową.
– Jak najbardziej. Porozmawiaj z nim. Dowiedz się, na czym ten środek nacisku
polega i jaki jest zakres kompromisu. A potem dokonaj własnej oceny.
– Jak sobie życzysz, księżniczko.
Dantice zbladł. Rozglądał się po półkach z książkami, drżał.
Cham Mundwiller ssał swoją fajkę i nie powiedział nic. Jego twarz pozostała
kamienną maską.
Mgła rzuciła Aralowi gniewne spojrzenie i próbowała zmusić go do myślenia. To
nie jest zabawa, Aral. Gramy o imperium.
– Gdzie jest ten Trebilcock? – zapytał Kao E. – Jego oświadczenie mogłoby
znacznie rozjaśnić sytuację.
– Nikt nie ma pojęcia – odparł Aral. – Zniknął jakiś czas temu. Pewnej nocy ktoś
zaatakował generała Liakopulosa. Paskudnie go zranił. Następnego dnia po Michaelu
nie było śladu. Nikt nie wie, czy te wydarzenia mają jakiś związek.
To było tej nocy, której król złożył mi wizytę, przypomniała sobie Mgła. Tej
nocy, której Haas wyciągnął go ode mnie, zachowując się, jakbym była osobą
podejrzaną.
– Szukałam go – powiedziała. – Wolę mieć go na oku. To niebezpieczny
człowiek. Na razie jednak ani śladu. – Marszcząc brwi, spojrzała na Arala, który nie
potrafił ukryć niepokoju. Zastanawiała się, jak udało mu się osiągnąć takie sukcesy
zawodowe przy tak małych zdolnościach spiskowania.
Aral zapytał:
– Myślisz, że nie żyje? Że coś odkrył i to go przerosło? Żaden z niego
spiskowiec. Pozwolił, żeby troska o przyjaciela całkowicie go rozproszyła.
– Nie wiem. Lordzie Ch’ien, nie zajmuj się Trebilcockiem. Król i Varthlokkur za
bardzo go lubią.
Kao E wstał i skinął głową.
– Jak sobie życzysz. No, będę wracał. Mam swoje obowiązki. I muszę przekazać
wieści naszym przyjaciołom.
– Oczywiście – powiedziała Mgła, skrywając zadowolenie, że wychodzi.
Kao E podszedł ku jednemu z kątów pokoju. Zniknął, gdy miał właśnie uderzyć
w półki z książkami. Momentalnie rozjarzył się słup powietrza.
– Co za paskudna postać – powiedział Aral. – Nie lubię go.
– Nie zniechęcaj się do niego – odparła Mgła. – Trwa przy mnie od bardzo
dawna. Jest jednym z nielicznych tervola, którym ufam.
– Znasz swoich ziomków – powiedział Aral. I dodał: – To, kim jesteś dla niego
ty, i to, kim dla niego jestem ja, to niekoniecznie to samo. Prawdopodobnie uważa
mnie za przydatnego wytresowanego psa.
Mgła odwróciła się szybko, mając nadzieję, że nie dostrzegł jej zaskoczenia.
Właśnie tak lord Ch’ien postrzega współpracownika z zachodu.
– Mistrzu Mundwillerze, odkąd tu przyszedłeś, nie odezwałeś się ani słowem.
Mundwiller zajrzał do srebrnej misy. Scena nie uległa zmianie, aktorzy wielkości
myszy dyskutowali bezgłośnie. Odchrząknął głośno i uroczyście.
– W takim razie pożegnam się. Nie jestem tu potrzebny. – W jego oczach pojawił
się błysk.
Aral chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Mgle także zabrakło słów.
Mundwiller zatrzymał się przy drzwiach biblioteki.
– Na odchodne chciałbym podać wam coś pod rozwagę. Moi przyjaciele i ja
będziemy się czuli lepiej, wiedząc, że działacie w porozumieniu z królem.
– Co on chciał przez to powiedzieć? – zapytał Aral, gdy tylko zamknęły się
drzwi.
Mgła uśmiechnęła się. Przesunęła czubkiem języka po krawędzi swych
doskonałych zębów.
– Nie wiem. Nie jestem pewna, czy mnie to obchodzi. – Ale, oczywiście,
obchodziło ją. Znowu poczuła mdłości. Oczywiste, że Mundwiller dał się wciągnąć
tylko dlatego, żeby mógł informować króla o przebiegu jej spisku. Wzdrygnęła się
i skupiła na Aralu.
Mężczyzna zrobił krok do tyłu, po czym przeszedł za stół. Nagle na twarz
wystąpił mu pot. Wyglądał jak ktoś uciekający przed swoim snem. Nie uciekł.
Mgła uśmiechnęła się szelmowsko. Z tego snu nigdy się nie otrząśnie. Ani nie
będzie chciał. Już ona o to zadba.
Varthlokkur podniósł wzrok na króla wchodzącego do małego pokoju, w którym
odbywali swe najtajniejsze narady. Bragi zdawał się być zadowolony z siebie.
Powiedział:
– Mgła będzie tutaj za kilka minut.
Przybyła dziesięć minut później, wprowadzona przez Dahla Haasa. Aral Dantice
szedł za nią krok w krok jak wierny psiak. Czarodziej obserwował ich spod
przymkniętych powiek. Coś się zmieniło. Pojawiła się między nimi nowa
nieśmiałość. Spojrzał na króla, który też zachowywał się w taki sposób. I to z powodu
cizi na tyle młodej, że mogłaby być jego córką. Coś tu wisi w powietrzu, pomyślał.
– Siadajcie – zaproponował król. – Do rzeczy. Cały dzień byłem uwiązany
w zamku, więc nie mam ochoty na kłótnie. Podjęliśmy decyzję. Wiecie już, co to za
decyzja. Teraz musimy wprowadzić ją w życie, Mgło. Ale najpierw chcę wiedzieć,
kim był ten tervola i co robił w Kavelinie bez mojej zgody.
Nawet Varthlokkur był zaskoczony. I trochę zniesmaczony. Na początku ten
młody mężczyzna zapowiadał się tak wspaniale. Teraz miał wszędzie szpiegów, jak
najgorszy tyran.
Tak jak on był zaskoczony, tak Dantice wręcz zszokowany. Wydał z siebie jakiś
dźwięk, półbeknięcie, półpiśnięcie. Otworzył szybko oczy. A Mgła była – to jeden
z nielicznych przypadków, jakie Varthlokkur pamiętał – całkowicie zaskoczona.
To go rozbawiło. Fakt, że koleżankę po fachu przyparto do muru, sprawiał mu
radość.
– Ja też mam swoje źródła informacji – powiedział król. – Tervola jest dla mnie
ważny. Nazwij to gestem dobrej woli.
Mgła doszła do siebie. Mówiła szczerze i – jak zauważył Varthlokkur –
powiedziała kilka rzeczy, które zaskoczyły Dantice’a.
Król spojrzał na czarodzieja z prośbą o opinię. Varthlokkur nic wyczuł żadnego
zdecydowanego fałszu. Skinął głową. Bragi powiedział:
– Wygląda to nieźle. Zakładając, że Kuo nie pracuje dla kogoś z drugiej strony.
Jak to wygląda czasowo?
– To nadal nie jest ustalone. Wkroczymy, gdy lord Ch’ien uzna, że atak na
Matayangę wszedł w fazę szczytową. Zajmiemy kluczowe punkty imperium. Nie
musimy zawracać sobie głowy Armią Południową, póki będzie trwał atak na
Matayangę. Dopiero wtedy zdejmiemy lorda Kuo.
– Słusznie. Jeśli ci pozwoli. A co będzie, jeśli uda mu się dzięki negocjacjom
uniknąć problemów z Matayangą? Jeżeli nie zaatakuje?
– Plan nie jest doskonały. Przegram.
– Nie starałabyś się wymusić tej wojny?
– Nie! Nie bardziej niż lord Kuo. Shinsan nie wytrzyma kolejnych działań
wojennych.
Król ponownie spojrzał na Varthlokkura. Czarodziej ponownie okazał, że jest
przekonany, iż ona mówi prawdę. Król skinął głową.
– W porządku, Mgło. W czym mogę pomóc?
– Właśnie to robisz. Dajesz nam bezpieczną bazę. Poza tym mógłbyś nam jeszcze
pożyczyć parę oddziałów szturmowych już do samego ataku.
Varthlokkur przyglądał się badawczo Dantice’owi i na podstawie nieznacznych
tików domyślił się, jaki miał być jego udział w spisku – zanim postanowił włączyć się
do niego król. Miał zgromadzić pieniądze dla najemników, którzy mieli wykonać
zadanie spoczywające teraz na siłach królewskich. Chłopak jest głupcem, pomyślał
czarodziej. Ale ta kobieta potrafi zrobić głupców z mężczyzn o wiele mądrzejszych.
– Sir Gjerdrum, zbierz siły, których Mgła potrzebuje. I niech siedzą cicho –
powiedział król.
Varthlokkur spojrzał na młodego księcia. Nieszczęsny Gjerdrum. Był
zdecydowanym przeciwnikiem tego przedsięwzięcia. Żaden z argumentów króla nie
zachwiał w najmniejszym stopniu jego stanowiska. Mimo to brał w tym udział,
ponieważ taka była wola króla.
On ma prawdopodobnie rację, zadumał się Varthlokkur. Gdy zastanowić się nad
istotą tej sprawy, wszyscy bierzemy w tym udział, ponieważ jest to łatwiejsze niż
sprzeczanie się. A istnieje spore prawdopodobieństwo, że Bragi jest skończonym
głupcem. Nie potrafi oddzielić swoich osobistych uczuć od zagadnień politycznych.
Jeżeli szybko się tego nie nauczy, Kavelin czekają ciężkie czasy.
Nepanthe miotała się po swoich apartamentach jak zwierzę w klatce. Dręczyła ją
niejasna, nieprzezwyciężona pewność, że świat wokół niej zmienił się, że nagle stała
się kimś obcym we własnych czasach. Nic nie wydawało się już rzeczywiste.
Wiedziała dlaczego. Wszystkie te utracone ostoje, wszyscy dawni przyjaciele
i miłości. Nie miała już rodziny i kilku przyjaciół – nie zostało jej nic i nikt. Poza jej
mężem, Varthlokkurem, a z jej strony było to małżeństwo z rozsądku. Potrzebowała
opiekuna. Przyjęła opiekę od mężczyzny, który jej pragnął. Miłość istniała tylko
w wyobraźni Varthlokkura.
W tych dniach wszystko po prostu przepływało obok niej. Doskwierał jej brak
punktów zaczepienia. Niekiedy zastanawiała się, czy jest przy zdrowych zmysłach.
Jej życie było jednym długim łańcuchem niezadowolenia i nieszczęśliwych
chwil. Były dobre czasy, ale musiała starać się, by nie uleciały z pamięci. Bez trudu
przypominała sobie jedynie nieszczęścia. Tak naprawdę, to je rozpamiętywała.
Przystanęła, żeby wyjrzeć przez okno. Niebo miało barwę ciemnej szarości.
Nadal paskudna pogoda. Wydawało się, że słońce zniknęło wraz z jej przybyciem.
Czy przygnębienie idzie za nią jak smętny pies gończy?
Dziecko kopnęło. Położyła dłonie na brzuchu, starając się zgadnąć, czy wyczuwa
rękę czy nogę.
– Myślę, że będziesz chłopcem. Mówią, że chłopcy są bardziej ruchliwi.
Dziecko ponownie kopnęło. Stęknęła. Było silne.
– Varth? – Ale nie było go tutaj. Prawdopodobnie znowu jest z królem. A tak
w ogóle, co oni zamyślają? W dalszym ciągu nie wiedziała, dlaczego król chciał, żeby
Varth był tutaj. Nie tak naprawdę. Oczywiście przedstawił jakąś bajeczkę, ale był
cwany. Nigdy nie wiadomo. Nawet Varth mógł nie wiedzieć.
Niezbyt często wychodziła z apartamentów, ale mimo to wyczuwała, że coś
ważnego dzieje się na zamku Krief. Służba plotkowała i snuła domysły. Były jakieś
trudności z sukcesją. Bragiego wybrano na króla, ale jego rodziny nie uczyniono
dziedzicznymi monarchami Kavelinu. Gdyby zmarł, rozpoczęłyby się walki o koronę.
Kilka frakcji chciało kontrolować sukcesję.
No i sytuacja na wschodzie oraz sporadyczne wojny domowe w sąsiednim
Hammad al Nakirze, które mogły wywierać spory wpływ na sytuację tutaj.
I oczywiście tradycyjne spięcia na tle narodowościowym w samym Kavelinie,
spięcia, które trzech oświeconych monarchów zdołało jedynie odrobinę złagodzić.
Patrzyła przez okno i rozmyślała o swoim dalekim domu w górach. Na Fangdred
nie była wcale szczęśliwsza. Każdy dzień był świadkiem jej modlitwy o to, żeby
wezwał ją świat zewnętrzny. Teraz byli wyzwoleni z tej izolacji, a ona pragnęła
jedynie schronić się w swojej bezpiecznej górskiej twierdzy.
– Muszę być szalona. Nie jestem zadowolona nawet wtedy, gdy moje modlitwy
zostają wysłuchane. – Dziecko znowu się poruszyło. – Co ty tam robisz? Huśtasz się
na linie? – Próbowała się rozluźnić. Czasami maleństwo zasypiało na jakiś czas.
Sen przychodził powoli. Bolały ją plecy. Dokuczały nogi i stopy. Umysł nie
chciał porzucić swych neurotycznych rozważań, mimo że próbowała go uciszyć.
A dziecko nie było spokojne.
W końcu przyszedł jednak sen z marzeniami równie niepokojącymi jak wszystko,
co podsuwał jej umysł, gdy nie spała.
Należały do snów tego rodzaju, który zaczynała dobrze poznawać. Śniła
o Ethrianie, pustyni i ogromnym, przerażającym cieniu. Jej syn wołał o pomoc. Jego
głos był odległy i słaby.
Cień był rozbawiony. Rzucił się na jej dziecko, powodując męczarnie nie do
zniesienia. Sięgała po Ethriana, ale on nie mógł wiedzieć, że tam była.
Ostatnio bardzo dużo śniła o Ethrianie, zwłaszcza wtedy, gdy nie była pogrążona
w zbyt głębokim śnie. Marzenia senne różniły się, ale zawsze ukazywały jej syna
żywego, próbującego uniknąć jakiegoś mrocznego niebezpieczeństwa.
Varth twierdził, że to tylko ciąża wyczynia z nią takie rzeczy, że jej sny nie mają
żadnego związku z rzeczywistością. Ale doświadczyła tego już wcześniej, kilka lat
temu. Wtedy nie była w ciąży.
Wierzyła, że powtarzające się podobne sny stanowią odzwierciedlenie
rzeczywistości. W snach kryła się wielka magia, chociaż Nepanthe nie miała wiedzy
niezbędnej do ich interpretacji. Jej znajomość magii była bardzo ograniczona, odkąd
nie miała już braci. W ich przypadku opanowanie Mocy zawsze wymagało zebrania
całej rodziny...
Z Vartha też nie był żaden ekspert, ale powinien wiedzieć wystarczająco dużo,
żeby wiedzieć, że jej sny mają znaczenie... a może nie mają? Załóżmy, że on ma
rację. Załóżmy, że były one przejawami jej obaw i trosk?
Wychodziła z półsnu, w który zapadła. Nie goniła za każdą mrzonką. Starała się
myśleć linearnie i logicznie... I była rozczarowana. Przez ułamek sekundy czuła, że
dotarła do na wpół uchylonych drzwi, że już, już chwytała nieoczekiwany przebłysk
prawdy.
Usłyszała miękkie, ciche skradające się kroki. Rozpoznała pokojówkę.
– Nie śpię, Margo.
– Och, pani. Nie chciałam przerywać pani drzemki. Pani mąż prosił, żebym
zajrzała.
– Powiedz mu, żeby wszedł.
Varthlokkur usiadł na brzegu łóżka i ujął jej dłonie.
– Jak się czujesz?
– Całkiem dobrze. Co słychać w świecie?
– To, co zwykle. Ludzie rodzą się, umierają, a pomiędzy jednym a drugim robią,
ogólnie rzecz biorąc, same głupstwa.
Przyglądam się im od czterystu lat i nie dostrzegam żadnej zmiany. Ciągle
popełniają te same błędy.
Rozczarowanie przepełniło Nepanthe. Nie może rozmawiać z nim o swoim śnie,
gdy jest w takim stanie.
– Znowu opadł cię ten nastrój?
– Jaki nastrój?
– „Wszystko to próżność i uganianie się za mrzonkami”.
– Hmm! Niekiedy to jedyna sensowna filozofia. Znowu popadł w melancholię.
Nie będzie się nadawał do wspólnego życia, jeśli ten nastrój się pogłębi. Ale teraz
można było go jeszcze uratować, jeżeli nie pozwoli mu zagłębić się w sobie.
– O co chodzi? – Niech się wygada. Niech się temu przyjrzy i wścieknie. To
rozerwie łańcuch.
– To Bragi. Zmienia się. Kilka lat temu miał oczy szeroko otwarte. Nic nie
umykało jego uwagi. Nikt nie był w stanie go oszukać. I nigdy nie oszukiwał sam
siebie.
– O czym ty mówisz?
– On już taki nie jest. Tu, w Kavelinie, snuje się intrygi. Spiski gotowe
wybuchnąć. A on nie będzie wiedział, co się dzieje. Przysypia i uprawia jakieś gry
albo spiskuje przeciwko Shinsanowi. A rzeczywiste niebezpieczeństwo rośnie jak rak,
tuż koło niego. – Zwycięstwo! Zdenerwował się: Dlaczego to mnie obchodzi?
Kavelin nie jest moim domem. No i przeżyję jego problemy. – Nie wiem. Od upadku
Ilkazaru nie przywiązałem się do żadnego konkretnego miejsca. Ale może podoba mi
się to, co stary król, królowa Fiana i Bragi chcieli tutaj zrobić. Może podoba mi się
obietnica, jaką niesie ich marzenie, o ile się spełni. Może jestem zirytowany,
ponieważ Bragi oderwał się od prawdziwych problemów. Może zmienia się w kogoś,
kogo nie lubię.
– A może błędnie go oceniasz, Varth. Jest sprytny. Nigdy nie wiadomo, co robi.
Może trzyma rękę na pulsie tego, co tak cię martwi, cokolwiek to jest. Nie wolno ci
nigdy zapominać, że ma Michaela Trebilcocka. Z tego, co ludzie mówią, Michael jest
wszędzie i nigdzie, a słyszy nawet najcichszą intrygę. Moje służące mówią, że
szlachta śmiertelnie się go boi.
– Yhm. Bragi faktycznie ma solidne wsparcie. Ale co będzie, gdy stanie się tak
zdziwaczały, że przestaną się zgadzać z tym, co robi? Mniejsza z tym. Nie mam na
niego wpływu. Nie powinienem się martwić. Jak minął ci dzień?
Jego nastrój się zmienił, czarodziej stał się bardziej uległy. Nie jest to nastrój
dobry, ale najlepszy, w jakim żona go widuje.
– Miałam następny sen. Ethrian znowu wołał o pomoc.
Twarz Varthlokkura wykrzywił straszny grymas niezadowolenia, stała się
podobna do chmury gradowej. Nepanthe trochę się spodziewała, że między brwiami
przebiegnie mu błyskawica.
Starannie dobierała słowa.
– Nie wydaje mi się, że to tylko kwestia ciąży i pobożnych życzeń, Varth. Coś
wywiera na mnie wpływ. Nie mówię, że to Ethrian. Prawdopodobnie to nie on. Ale
myślę, że mógłbyś potraktować mnie poważnie i postarać się rozgryźć tę sprawę. To
może być ważne w jakiś sposób, którego ani ty, ani ja teraz nie rozumiemy.
– Dobrze. Zajmę się tym. – Jego głos był zimny, nieszczęśliwy. – Dam ci znać,
jeżeli coś w tym jest. – Wstał. – Muszę iść. Niedługo wrócę.
Patrzyła, jak wychodzi. Uciekaj, krzyknęła bezgłośnie do jego pleców. Odejdź.
Dlaczego tak się denerwujesz, gdy mówię o Ethrianie?
Minęło kilka dni. Varthlokkur spotkał króla w korytarzu. Zatrzymali się pośród
tańczących cieni rzucanych przez olejowe lampy.
– Jakieś wieści od Michaela? – zapytał Varthlokkur.
– Aral znalazł jakiś trop. Jego przyjaciel widział Michaela w Delhagen kilka dni
po ataku na Liakopulosa.
– Dziwne.
– W tych czasach wszystko jest dziwne. Ile jeszcze do rozwiązania Nepanthe?
– Dwa, trzy tygodnie.
– Zdenerwowany?
– Bardzo. – Czarodziej uśmiechnął się słabo. Zaczynał się martwić. Był tu coraz
bardziej uwiązany, a obiecał Nepanthe, że przed porodem zabierze ją do domu.
– Nie ma czym się martwić. Nie miała kłopotów z Ethrianem.
– Wyświadczysz mi przysługę? Nie wspominaj tego imienia. Ma ostatnio bzika
na jego punkcie. Jest przekonana, że on ciągle żyje. Myśli, że powinniśmy spróbować
go odnaleźć.
– A żyje?
– Nie wiem.
– Kilka tygodni temu powiedziałeś...
– Wiem, co powiedziałem! To nie jest odpowiednia pora, żeby sobie tym
zaprzątać głowę. Wkrótce urodzi się dziecko. – Varthlokkur był zaskoczony sobą
samym. Prawie krzyczał. Czy przypuszczalne ocalenie chłopca aż tak mu zagrażało?
– Sprawdzę później, na wypadek, gdyby coś się pojawiło.
– Nie pojawi się. – Czarodziej patrzył, jak król odchodzi. Miał sztywne ramiona
jak człowiek, na którego barkach spoczywa ciężar całego świata. Mój przyjacielu,
będziesz musiał nauczyć się pilnować własnego nosa przynajmniej przez jakiś czas. –
Varthlokkura zawrócił i poszedł w kierunku swoich apartamentów.
8
Rok 1016 OUI
„Przywódca zmarłych
– Leci prosto na nas! – krzyknął Ethrian. – Wynośmy się stąd! – Sahmanan
zbiegła po szyi kamiennej bestii. Ethrian za nią.
Błysk srebra wyłonił się z błękitu. Bestia nieco go odchyliła. Trafił w jej bok.
Odpowiedziała potężnym rykiem wściekłości.
– Co to jest? – zapytała Sahmanan, prostując się na grzbiecie bestii.
– Nie wiem. – Ethrian oceniał straty wśród żołnierzy, które jakie spowodował
wybuch. – Ale są skuteczni. Zejdźmy stąd, zanim któryś z nich nas zabije. – Popchnął
ją delikatnie.
Popatrzył daleko na pustynię. Tervola nadal stali na swojej wydmie. Nie
wydawali się przerażeni posuwającymi się naprzód armiami zmarłych.
Gdy nadleciało następne drzewce, Ethrian i Sahmanan znajdowali się już prawie
na ziemi. Zanurkowało niemal pionowo i uderzyło prosto w pysk bestii. Swoją
energię uwolniło do sadzawki Sahmanan.
W niebo unosiły się ogromne obłoki pary. Od przednich łap bestii odpadły bryły
kamienia. Płyty leżące między nimi pękały i wylatywały w powietrze. Wyjście
z jaskiń zostało zablokowane.
Sahmanan zapłakała nad swoim obróconym w perzynę przedsięwzięciem.
– Ten twój Wielki nie jest w najlepszej formie – zauważył Ethrian. – Rozerwą nas
na strzępy. Może popełniłem błąd, dając mu moc, by nas bronił. On po prostu
marnuje te armie.
– Może mieć ich więcej.
– Naprawdę? Myślisz, że tervola wypuszczą nas z pustyni? To tylko grupa
zwiadowcza. Co będzie, gdy się wściekną? Oni już wiedzą, co się dzieje. Wiedzą,
jakie działania muszą podjąć. Jeżeli twój Wielki nadal będzie postępował tak samo,
nim tydzień dobiegnie końca, będziemy trupami. Z nim włącznie. Sahmanan
podniosła głowę.
– Te srebrne przedmioty. Przestały nadlatywać.
Miała rację. Bombardowanie dobiegło końca. Ethrian sprawdził szkody, jakie
spowodowało ostatnie drzewce.
– Żeby to uprzątnąć, trzeba będzie się strasznie napracować. – Okrężną drogą
poszedł do miejsca, z którego mógł zobaczyć, co się dzieje na wydmie.
Nie działo się nic. Żołnierze kamiennej bestii stali wokół niej.
– I co teraz? – dopytywał się Ethrian.
– Nie ma ich. On nie może tego zrozumieć. Zeszli po tylnym zboczu wydmy
i zniknęli.
Ethrian splunął z obrzydzeniem.
– Portal teleportacyjny. Przysięgam, że poradziłbym sobie lepiej od tego tak
zwanego boga, gdybym...
– Nie mów tak!
– Będę mówił tak, jak mi się podoba. Niekompetencja to niekompetencja. Chcę
nas wyrwać z tego miejsca. Nie uda mi się to, jeśli to będzie dalej tak wyglądać.
Kamienna bestia coś tam ryknęła, że nie posiadała pełni mocy. Ethrian odgryzł
się, że źle wykorzystała to, co miała do dyspozycji. Kłótnia ciągnęła się przez cztery
dni, tyle czasu zajęło oczyszczenie wejścia do jaskiń. Ethrian upierał się, żeby bestia
została jego niewolnikiem, a ta odmawiała.
Zwykle Sahmanan opowiadała się za bóstwem. Teraz była cicha i zamyślona.
Krzątała się przy swojej sadzawce jak dziecko, które próbuje znaleźć wszystkie
kawałki rozbitej porcelanowej lalki.
– Czekają w górach – powiedział do niej Ethrian. – Cały legion, gotowy do boju.
Przypuszczam, że ten twój Wielki straci tam resztę swoich ludzi.
– Ethrianie, on nie lekceważy porażek.
Spojrzał na nią. Po raz pierwszy użyła jego imienia.
– Oni też nie, moja przyjaciółko. Oni też nie. W rzeczywistości zostali pokonani
tylko raz. Przez mojego dziadka, moich wujów, ciocię i człowieka, który zabił
mojego ojca. Pojmali mnie, bo chcieli się za to zemścić.
Jak gdyby miała nadzieję, że kamienna bestia jej nie usłyszy, Sahmanan
wyszeptała:
– Wierzę ci. Boję się ich. Ale jak mamy skłonić Jego, by nas usłuchał? Teraz nie
jest tak jak kiedyś. On już nie pozwala mi w niczym brać udziału. W wojnach
z Nahaman głównie ja walczyłam.
– Może wini cię za przegraną.
– Ale ja...
– Nieważne, czyja to była wina. Nawet jeśli jego, nie przyznałby się. Podobno
jest bogiem. A bogowie są podobno wszechmocni i nieomylni.
– Co powinniśmy zrobić?
– Iść za armią. Bądź gotowa do pomocy. Podzielimy jej los, czy za nią
pójdziemy, czy nie. Tervola nie znają litości.
Sahmanan skinęła głową.
– Zaczekaj tutaj.
Zeszła między łapami kamiennej bestii, przepychając się przez szeregi
wylewające się z jaskiń. Od dawna Ethrian obserwował, jak wymaszerowują z nich
żołnierze, formują oddziały i kierują się ku górom. Wydawało się, że ta ukryta horda
jest niezliczona.
Może bestia nie potrzebowała żadnej finezji. Może była w stanie
w nieskończoność akceptować te niepotrzebne straty.
Sahmanan wróciła o zachodzie słońca. Prowadziła dwa małe smoki.
– Straciły swoich jeźdźców. Wielki nie ma jak ich wykorzystać.
Myśl o lataniu sprawiła, że Ethrian poczuł strach.
– No nie wiem...
– Nie ma się czego bać. To jak jazda konno. Wystarczy powiedzieć im, co mają
robić. Gdy były żywe, dorównywały nam inteligencją.
– Teraz nie są żywe. – Chodziło mu o to, że musiały być ożywiane przez
kamienną bestię. Lecąc na nich, zdawali się na jej łaskę.
Nagle uśmiechnął się. Nie miał się czego obawiać. Bóstwo zachowa go, dopóki
nie zdobędzie wszystkiego, co on może mu dać.
– Po prostu rób to co ja – powiedziała Sahmanan. – Wskakujemy! – Jej
wierzchowiec błyskawicznie wzbił się w powietrze. Jego skrzydła grzmiały jak
mosiężne dzwony. Sahmanan krążyła na wysokości stu stóp.
Ethrian wziął głęboki oddech.
– W górę, ty diable!
Grzbiet smoka uderzył go w siedzenie. Zachwiał się, ale utrzymał. Ziemia
oddalała się. Serce mu waliło. Zamknął oczy.
Gdy je otworzył, jego wierzchowiec krążył za smokiem Sahmanan. Znajdowali
się kilka jardów nad głową kamiennej bestii. Zmiana punktu obserwacyjnego
sprawiła, że pustynia wydawała się dziesięć razy bardziej rozległa.
– Nie sądzę, żebym był do tego stworzony – krzyknął.
Kobieta spojrzała przez ramię, powiedziała coś do swojego wierzchowca, który
pomknął na zachód.
– Lecę za tobą – wychrypiał Ethrian.
Wkrótce pojął, na czym polega latanie, i wiedział, że nigdy nie będzie mu to
sprawiało radości. Upadek trwałby zbyt długo. Jednak Sahmanan zdawała się
stworzona do skrzydeł. Gdy on wlókł się z trudem, trzymając się kurczowo grzbietu
smoka, ona przemykała górą i dołem, nie posiadając się z radości z wykonywanych
akrobacji. Od samego patrzenia zbierało mu się na wymioty.
W końcu szybowała na tyle blisko, na ile pozwalała rozpiętość skrzydeł
potworów.
– Jesteśmy niemal na miejscu. – Góry majaczyły na horyzoncie. Jałowe podgórze
rozciągało się w dole. Kobieta wskazała ręką na prawo. Ethrian dostrzegł jakby
nacięcie w ziemi ozdobione wzorzystymi liniami. Linie te puchły w umocnienia
obronne.
Sahmanan spadła w dół jak kamień. To szaleńcze nurkowanie skończyło się
zaledwie kilka jardów od pozbawionego życia zbocza góry. Jej smok przechylił się
i zsunął w boczny kanion, który rozszerzał się w coś, co w dawniejszych czasach
mogło być rozległym pastwiskiem. Ethrian leciał za nią na większej wysokości,
a obniżył lot dopiero wtedy, gdy zniknęły już napierające na niego góry.
Na dawnym pastwisku stały szeregi powstałych z martwych żołnierzy,
ustawionych tak samo, jak wtedy, gdy byli pod ziemią. Liczył i liczył, a kolumna
ciągnęła się dalej na pustyni. Nie był w stanie oszacować ich liczby.
– Ilu żołnierzy? – zapytał, gdy stanął na ziemi. Natychmiast usiadł. Miał
skołatane nerwy.
– Mamy sto pięćdziesiąt tysięcy. Tyle Wielki jest w stanie kontrolować, plus
pewien margines na zastępstwo.
– Co to znaczy: tyle jest w stanie kontrolować?
– Tylko tyle jest w stanie ożywiać. Około stu tysięcy tuż za górą. Tutaj... No
cóż...
– Hmm. – To wymagało bliższego zbadania. – Lepiej mi to wytłumacz. Jeśli
oprócz głupoty cechuje go jeszcze słabość...
– Im dalej od góry, tym mniej ciał może kontrolować. W promieniu pięciu mil
może kontrolować sto tysięcy. Nie różnią się od żywych żołnierzy, tyle że stale na
nowo podnoszą się na nogi. Tutaj może kontrolować nie więcej jak pięćdziesiąt
tysięcy, a i to niezbyt sprawnie. Właśnie dlatego ci tutaj tylko stoją. Ma jeszcze
trzydzieści tysięcy na przełęczy.
– A jeśli znajdziemy się na skraju pustyni?
– Dziesięć do piętnastu tysięcy. A w odległości tysiąca mil nie potrafi ożywić
więcej niż czterech lub pięciu.
Ethrian zlustrował oddziały.
– Jak on planował ruszyć się gdziekolwiek? Ma tylko ambitne plany. W takiej
sytuacji stworzy imperium, które będzie można w jeden dzień objechać rowerem.
Nigdy nie sięgnie poza pustynię.
– Dlatego jesteśmy ważni.
– Jak to?
– Później. – Nie chciała odpowiadać już na żadne pytania. Upierała się, że jeszcze
nie nadszedł czas. Najpierw bestia musiała zemścić się na ludziach na przełęczy.
Ethrian znalazł trochę cienia. Po jakimś czasie uznał, że rozgryzł całą sprawę.
Bestia chciała, żeby całkowicie się jej poddał. Myślała, że uda się jej podstępem
go zniewolić. Wtedy przeniosłaby na niego swoją zdolność manipulowania zmarłymi.
Mogąc się przemieszczać, stworzyłaby nowe imperium.
Przedstawił swoje domysły Sahmanan. Kiwnęła tylko głową.
Gdy wrócił do swojej plamy cienia, uśmiechał się. Miał silniejszą pozycję, niż
sobie wyobrażał. Zadowolony z siebie, zdrzemnął się.
Nie zapadł w głęboki sen, a tylko pogrążył się w półśnie. Panował nad swoimi
myślami. Chwila była zbyt sprzyjająca, by ją zmarnować.
Łagodnie, bardzo łagodnie, pociągając lekko zaciągnięte więzy, uwolnił się od
swojego ciała. Unosił się nad armią zmarłych, nie obawiając się upadku. Radowała go
ta wolność. Nie było tu miejsca na ból.
Dostrzegł ciemność przylegającą do gór w miejscu, gdzie znajdował się legion.
Pozwolił sobie tam sięgnąć, wyczuł moc kamiennej bestii. Pędziła swoje hordy
przeciwko umocnieniom ziemnym Shinsanu.
Ethrian siłą woli skierował się na zachód i nie był zadowolony z tego, co tam
zobaczył. Bestia rzuciła na linie obronne trzydzieści tysięcy ludzi. Srebrne pociski
wyrywały ogromne dziury w ich szeregach. Martwi żołnierze, którzy przedarli się na
tyle blisko, by walczyć, byli natychmiast zabijani. Owa ciemność to był dym
z ognisk, w których palono poległych wrogów.
Armia bestii wyrządzała za to niewielkie szkody. Nieliczne ofiary po stronie
Shinsanu usuwano przez portale, zanim bestia zdołała je przejąć.
Ethrian czuł odrazę. Przeniósł się na zachód. Poruszał się szybko, ogarniając duży
obszar. Umysł kierujący legionami wzbudził podziw Ethriana.
Tervola wyprzedzali go o trzy lub cztery kroki. Nie widział żadnej nadziei na
ucieczkę z pustyni. Kamienna bestia roztrwoni jego siłę na tej przełęczy, pośle jakąś
resztkę armii przeciwko warowni wroga i to będzie koniec. A po roku tervola będą
śmiać się z wielkiej wojny na pustyni i dziwić głupocie wroga, którego pokonali.
Pomknął z powrotem do swego ciała.
– Dobrze ci się spało? – zapytała Sahmanan.
– Nie. – Opowiedział jej, co zrobił, co widział i jak niewiele pozostało z sił
szturmowych w chwili jego powrotu.
– Czy on nie zamierza nic zmienić? Tam jest tylko pięć tysięcy ludzi. A oni mają
do pomocy dziesięć razy tyle. I stoi za nimi potęga Shinsanu. Sahmanan, on jest
uparty i głupi, ale musisz sprawić, żeby zrozumiał, co robi.
– Nie sądzę, żeby mnie wysłuchał. Jest zły. Może gdy się uspokoi.
– To uspokój go. Zrób coś. On nas zabija.
Przez chwilę Sahmanan wyglądała zarazem bezbronnie i czarująco. Skinęła
energicznie głową i dosiadła swego smoka, który uniósł się w powietrze i pomknął na
wschód.
Ethrian rzucił okiem na słońce. Do zachodu została jeszcze godzina. Powinien
odpocząć. Misja Sahmanan może się powieść. Wrócił na swoją ocienioną skałę.
Gdy Sahmanan go obudziła, pozostały jeszcze resztki światła.
– Już z powrotem?
– On chce ciebie.
– Jest skłonny porozmawiać?
Przytaknęła.
– Widział, co się dzisiaj działo... Jest bardzo spokojny, bardzo rozsądny i bardzo
zmartwiony. Ich kontrnatarcie wstrząsnęło nim.
– Kontrnatarcie?
– Pozwolili, żeby zużył niemal całą swoją siłę, a potem otoczyli to, co pozostało.
Nie udało mu się ocalić nawet jednego żołnierza. Oni nie stracili nawet pięciuset
ludzi. Dostał nauczkę.
– Jest skłonny posłuchać! – Ethrian roześmiał się głośno. – W drogę!
Polecieli. Sahmanan narzuciła szaleńcze tempo. Wiatr smagał Ethriana. Przez
połowę drogi miał zamknięte oczy. W pół godziny dotarli do kamiennej bestii.
Młodzieniec od razu wyczuł zmianę. Wściekłość i arogancja opuściły potwora.
Najwyraźniej czuł się jak dziecko, które chciało się popisać i upadło na twarz.
Ethrian stanął na zgliszczach i krzyknął:
– Sahmanan mówi, że jesteś gotów porozmawiać. – Ojciec nauczył go, żeby być
śmiałym, zauważając, że bogowie po coś w końcu dali ludziom tupet.
Bestia była załamana, ale nie złamana. Zareagowała łagodnym rozbawieniem.
Ethrian zawołał:
– Znam twoje ograniczenia. Znam twoje słabe punkty. Wiem, czego potrzebujesz.
A tutaj nie ma nikogo innego.
Rozbawiło to bestię jeszcze bardziej:
– Teraz mam siłę, by znaleźć kogoś innego. Ethrian spojrzał na Sahmanan.
Skinęła głową.
– Ale nie ma czasu – powiedziała.
– Pojąłeś już, przeciwko czemu występujesz? – krzyknął Ethrian.
– Jeśli masz na myśli naszych przeciwników, to tak. Nie doceniłem ich. Świat się
zmienił. Potęga człowieka się zwiększyła, bogów zaś – zmniejszyła. Wybawicielu,
proponuję zawarcie sojuszu. My troje jako partnerzy sprzymierzeni przeciwko światu.
Ty nas wyzwolisz i poprowadzisz nasze armie. Sahmanan będzie władać naszą
magiczną bronią. Przekażę ci swoją moc.
Ethrian zwrócił się do kobiety.
– Nie mam pewności, czy za nim nadążam.
– To transakcja wiązana. Ty nas wybawisz, on daje ci armie, a mnie moc, byśmy
pokonali tervola. Działamy wspólnie, by stworzyć imperium.
– Co on z tego będzie miał?
– Musiałbyś być bogiem, żeby to zrozumieć.
– Spróbuj mi wytłumaczyć. W przeciwnym razie będę musiał go ocenić według
norm czysto ludzkich.
– On chce być bogiem naszego imperium. Chce, żebyśmy stworzyli nowe
Nawami. Gdy to zrobimy, możemy go przenieść do jego stolicy jako bóstwo
opiekuńcze.
– Tylko tyle?
– Tylko? To wszystko, Ethrian. Przebudził się. Nie przetrwa bez wyznawców. Ty
patrzysz na zachód i widzisz zemstę.
On też patrzy i widzi ocalenie. Dzisiejsza porażka uzmysłowiła mu, jak
niewielkie mamy szanse.
– Ile jeszcze zostało czasu, aż zaniknie czy co tam się z nim stanie?
– Być może stulecia. Bogowie nie umierają szybko. Ale decyzję trzeba podjąć
teraz. Musimy pokonać tamtych ludzi. Jeśli tego nie zrobimy, jesteśmy skazani na
zagładę. Miałeś rację. Oni nie zaakceptują porażki.
Młodzieniec spojrzał w górę. Jego nienawiść w dalszym ciągu płonęła.
– Jeśli zawrzemy ten układ, jakie mamy gwarancje? Jak skłonisz swego boga, by
dotrzymał słowa?
– Wybawicielu, ogranicza mnie czas. Nie mogę przebywać tu wiele dłużej. Jeśli
cię zawiodę, możesz mnie tu zostawić, bym umarł.
– Twoje słowo jest coś warte, dopóki masz kogoś, kto cię czci.
– Przynajmniej do tego czasu. Nie ma żadnego powodu, żebyśmy nie mieli
i później trzymać się razem. Zapytaj Sahmanan, czy dobrze ją traktowałem. Nawet
jeśli nie leżało to bezpośrednio w moim interesie.
Sahmanan potwierdziła:
– Jest lojalny wobec tych, którzy są lojalni wobec niego. Nie stałabym tutaj,
gdyby taki nie był.
– Dobrze. Jesteśmy na dobrej drodze. Zróbmy małą próbę. Bożku, najpierw daj
mi to, co obiecałeś.
Bestia milczała. Ethrian wyczuwał jej niezadowolenie i niepewność.
– Co masz na myśli? – zapytała Sahmanan.
– To, co powiedziałem. Jeśli przekaże mi kontrolę nad zmarłymi, uwierzę mu.
Dam mu to, czego chce. – Uważnie przyglądał się kobiecie, nie dostrzegł jednak na
jej twarzy chytrego uśmieszku zwycięstwa.
– Połóż się – poleciła mu bestia. – Gdy się obudzisz, będziesz mógł się sprawdzić
w walce z naszymi wrogami. Moimi potrzebami możemy zająć się później.
– Nastąpiła jakaś zmiana – powiedział Ethrian do Sahmanan.
– Mówiłam ci. Nie wyobrażaj sobie, że jemu to się podoba. Ale pod tą arogancją
i fanfaronadą kryje się realista.
– Będziesz się przyglądać?
– Oczywiście.
Ethrian położył się. Nie mógł zasnąć. Jego umysł nieustannie wytwarzał wizje
tego, czego będzie mógł dokonać, gdy moc będzie już do jego dyspozycji.
Przebudził się nagle, niepewny, gdzie jest i co się stało. Kobieta w bieli stała nad
nim. Zerwał się gwałtownie, szukając wzrokiem krabów.
– Wszystko w porządku. Wszystko w porządku. Już po wszystkim, Ethrian.
– Po wszystkim? Po czym...? Wcale nie czuję się inaczej. Nie udało się?
– Poszło świetnie.
Wydawało się, że nie minęła nawet chwila.
– Jak długo byłem nieprzytomny?
– Całą noc i cały dzień. Znowu mamy noc.
– Tak długo? Naprawdę? Lepiej weźmy się do roboty. Tervola...
– Ciągle tam są. Wielki mówi, że są zaniepokojeni. Są gotowi przyjść tutaj
i zobaczyć, co robimy.
Ethriana przepełniały myśli o tym wszystkim, co należało zrobić.
– Gdzie są nasze smoki? – Dwie bestie spadły z nieba. – Czy ja to zrobiłem?
– Nie. Wielki je sprowadził. Od tej chwili jednak to ja będę nimi kierowała. Ty
skupisz się na żołnierzach.
Ethrian zmarszczył brwi. Bestia nie była tak do końca głupia.
– W porządku. – Wspiął się na skrzydlaty grzbiet. Po chwili on i Sahmanan byli
już w powietrzu.
Gdy pędzili na zachód, zastanawiał się, co zrobi. Naprawdę nie odczuwał żadnej
zmiany.
Poczuł ją, gdy lotem ślizgowym dotarli do czekającej armii. Była to próżnia, na
którą składało się dziesiątki tysięcy próżni, czekających, żeby je wypełnić. Przez
głowę przelatywały mu wizje. Góry widziane niezliczonymi parami martwych oczu.
Przez chwilę był zdezorientowany. Wtem zaczął widzieć wszystkimi tymi oczami
naraz. Wyczuwał nić mocy sięgającą kamiennej bestii. Jego mocy. Mocy, którą mógł
wykorzystać tak, jak mu się podobało.
Smoki przysiadły na ziemi. Ethrian wyjrzał zza swego wierzchowca. Jego
milcząca armia obróciła się, żeby spojrzeć mu w twarz.
– Niech mnie diabli! – powiedział. – Nie muszę wiele robić, prawda?
– Musisz decydować, kto co robi, kiedy i gdzie. Reszta jest podświadoma.
– Mam takim rzeszom powiedzieć, żeby atakowali, i oni to zrobią?
– Tak. Musisz im powiedzieć jak i gdzie.
Opuścił swoje ciało. Niecierpliwie omiótł wzrokiem góry. Ocenił pozycję wroga
i wrócił.
– Jestem gotów – oświadczył i usłyszał zdumienie w swoim głosie.
– Co mam robić?
– W tej chwili po prostu czekaj. Muszę znaleźć odpowiednich ludzi.
W środku nocy, gdy życie zamiera, armia zmarłych ruszyła do ataku. Szli
w milczeniu. Nie poruszali się w zwartych formacjach jak wcześniej – byli rozrzuceni
po wszystkich zboczach. Broń wroga zaszkodzi tylko nielicznym.
Pierwszych dziesięć tysięcy niosło łuki lub kusze. Nie starali się podejść blisko
żołnierzy Imperium Grozy. Trzymali się z daleka i strzelali.
– Nieźle to wygląda – powiedział Ethrian. – Sahmanan, przeleć się na swoim
smoku. Odwróć uwagę tervola.
Kilka chwil później pędziła ku przełęczy, poprzedzana włócznią światła.
Teraz włócznicy i oszczepnicy, pomyślał Ethrian, i ruszyło kolejnych dziesięć
tysięcy ludzi.
Góry migotały od wymiany wściekłych ciosów między Sahmanan i tervola.
Ogniste lance ognia wypalały podszewkę nieba. Ethrian dosiadł smoka. Wzbijał się
w górę, dopóki nie ogarnął wzrokiem całego pola bitwy.
Włócznicy szli naprzód tak, jak powinni – szeroko rozproszeni. Minęli strzelców
i zwarli się z oddziałami, które wysłał wróg, by rozgromiły łuczników.
W pojedynkach jeden na jeden nie szło im najlepiej, ale ich skuteczność była większa
niż w przypadku zmasowanego ataku pod kierunkiem kamiennej bestii. Pod
bezpośrednią kontrolą Ethriana byli zwrotniejsi i szybsi. Pierwsza linia żołnierzy
Shinsanu cofnęła się. Włócznicy dotarli do okopów. Strzelcy nieustannie posyłali
strzały na wroga.
Ethrian rzucił do walki dziesięć tysięcy szermierzy, także rozproszonych, a za
nimi kolejne oddziały gotowej do boju hordy.
A raczej połowy hordy. Kamienna bestia zmarnowała sześćdziesiąt tysięcy, nim
przekazała mu kontrolę.
Ethrianowi trudno było uwierzyć, że wszystkie te ciała poruszają się po prostu
dlatego, że on tego chce. Wystarczyło, że wyobraził sobie ruch i ludzie, którzy mieli
go wykonać, po prostu to robili: setka ludzi szturmujących pagórek, na którym
maszyna łucznicza powstrzymywała główne natarcie z flanki. Już tam byli, gramoląc
się na wzgórze, padając, leżąc bez ruchu dziesięć czy piętnaście minut, po czym
wstawali i ponownie ruszali do ataku. Przypominało to sen na jawie, sen, który się
ziszcza.
Całkowicie związał walką siedemnasty legion. Sahmanan nie pozwalała tervola
na chwilę wytchnienia. Tylko kilka demonów włóczyło się po zdobywanych
zboczach, ale nie czyniło większej szkody.
Ethrian miał jeszcze wolną przestrzeń myślową na inne manewry. Dziesięć
tysięcy niezmordowanych żołnierzy maszerowało na południe, aby ominąć bokiem
legion, sformować mniejsze jednostki i ruszyć na zachód. Gdy opuszczą pustynię,
zaczną „rekrutację”. Doskonale, pomyślał Ethrian. Po prostu doskonale.
Przechylił swojego smoka i zszedł niżej, przelatując nad polem bitwy na
wysokości stu stóp.
– Przerażające – pomyślał głośno.
Bitwa była niesamowicie cicha! Tak jakby tam, na dole, walczyły maszyny.
Słyszał tylko kroki i szczęk broni. Martwi nie mieli nic do powiedzenia. Żołnierze
Shinsanu byli szkoleni do walki w milczeniu. Tylko nieliczni krzyczeli, nawet wtedy
gdy byli śmiertelnie ranni. Jedynym stałym niewymuszonym dźwiękiem było
dudnienie bębnów sygnalizacyjnych.
Rozległ się huk drzewca z balisty. Zrobił dziurę w skrzydle jego wierzchowca.
– Hej! – krzyknął Ethrian, bardziej zaskoczony niż przestraszony. – Stanowczo za
blisko.
Mogli nie strzelać swymi magicznymi drzewcami w jego rozproszonych ludzi,
ale wzięliby go na celownik, gdyby zdali sobie sprawę, że to on kontroluje atakujące
ich oddziały. Gdyby on zginął, armia zmarłych by padła. Nie zostałoby nic, co
kamienna bestia mogłaby ożywić.
Żałował, że nie kontroluje jeźdźców na smokach. Teraz byłby dobry czas, żeby
ich wprowadzić do walki. Ściągnąć ich i posłać lotem nurkowym w dół, ostrzelać
ogniem i zmieść tervola, zanim będą w stanie się obronić.
Pomyślał o swoich strzelcach, każąc im przesunąć się wyżej na zboczu i skupić
się na dowódcach wroga. Nie byli już potrzebni, by wspierać atak.
Tracił ludzi, ale sytuacja wyglądała dobrze. Kilkuset żołnierzy wroga było już
martwych. Linia obrony została wciągnięta do walki. Padło kilka ważnych pozycji.
Jego polegli ponownie stawali na nogi.
Każdy z nich był wart dziesięciu żywych żołnierzy. Mogli ożywać i ożywać...
Ogarnęło go poczucie wszechmocy. Przez chwilę czuł, jak to jest być bogiem.
Chciał odnaleźć poległych wroga, spróbować ich ożywić, by wprowadzić
w szeregi legionistów zamieszanie, gdy niektórzy z nich zwrócą się przeciwko
swoim. Nikogo nie znalazł. Co prawda byli martwi ludzie, ale żaden nie był jeszcze
gotów na jego rozkazy. Zanim zaś ostygli, przerzucano ich portalami.
Przez ułamek sekundy zapomniał, że walczy z Imperium Grozy. Po ich stronie
frontu nie było żadnego zamieszania.
Oni nie stracą z oczu celu swojej misji. Nie wpadną w panikę. Byli, jak zawsze,
najlepsi. Mogło skończyć się tak, że wzmocni swoje siły jednym tylko ciałem –
ciałem ostatniego człowieka strzegącego ostatniego portalu podczas przesyłania
ostatniego ciała.
Ethrian sięgnął do warowni siedemnastego, starając się znaleźć tam martwych
ludzi. Wyczuł ciała, ale żadnego nie mógł tknąć. Musiałby najpierw umieścić
w środku własnych żołnierzy. Teraz wróg zbyt nad tym panował.
Nie był jednak rozczarowany. Jego strategia się sprawdzała. Przełęcz będzie jego.
Zaśmiał się. Większość jego żołnierzy poległa co najmniej raz, ale tylko kilku zostało
poważnie pokiereszowanych. Ciągle stawali na nogi.
Jego śmiech rozbrzmiał na pustyni. Sahmanan usłyszała go. Odkrzyknęła, w jej
głosie słychać było radość z bliskiego zwycięstwa. Tervola też to usłyszeli.
Odpowiedzieli wyzywająco. Zagrzmiały bębny wojenne siedemnastego.
Bębny. Te piekielne bębny. Słyszał opowieści ojca o ich niekończącym się,
przerażającym dudnieniu, ale nigdy ich nie słyszał. Przeszły go ciarki. Ogarnął go
strach. Zaczynał wątpić.
To były bębny Imperium Grozy, bębny obietnicy, bębny, które głosiły: „Nasz
legion nie jest samotny. Nasz legion nie zna strachu. Za nami stoi sto legionów.
Przyjdź, wrogu, a dopełni się twoje przeznaczenie”.
Chociaż z radości zwycięstwa krew krążyła w nim szybko, Ethrian nie mógł nic
poradzić na te bębny.
Zwyciężał. Góry będą jego. Pójdzie dalej i znowu dotrze do Shinsanu, wokół
warowni położonej za granicą tej pustki...
Były inne legiony i inne armie. Sto legionów to może przesada, ale z pewnością
dla Shinsanu ta porażka będzie niewielka. Drobny wypadek przy pracy. Wielkie
bitwy ciągle przed nami.
Słyszał, jak jego wuj Valther opisywał walki w Escalonie, gdy Mgła i O Shing
przenieśli działania wojenne do tego niegdyś potężnego królestwa. W porównaniu
z nimi ta walka była ledwie potyczką. Do bitew na tamtą skalę będzie potrzebował
całej potęgi kamiennego bóstwa, a nawet więcej.
Tej nocy księżyc miał kształt sierpa i pokazał się zaledwie godzinę przed świtem.
W jego bladosrebrnym świetle skąpane były decydujące działania w bitwie zaciętej
i ponurej, najwyraźniej już dla jednej strony przegranej, ale ciągle tak samo
bezwzględnej jak wtedy, gdy się rozpoczynała.
Imperium Grozy nie ustąpiło. Nawet o krok. Zanim padł ostatni z jego obrońców,
Ethrian stracił na zawsze swojego dwudziestotysięcznego człowieka.
Mimo to rozpierała go radość. Zostało mu ich siedemdziesiąt tysięcy i pukał do
drzwi krain, gdzie będzie mógł pozyskać nowych, by walczyli o jego sprawę.
Przemówiło kilka ostatnich bębnów, nie zgadzając się z nim. Sięgnął myślą do
swoich martwych batalionów. Trupy wydały chórem wojenny okrzyk.
– Wybawiciel! – wychrypieli. Wszyscy razem, jak piekielny chór. – Wybawiciel!
Uśmiechał się, gdy oni kończyli rozbijać legendarny siedemnasty legion
Shinsanu.
9
Rok 1016 OUI
Warownia i pogranicze
Lord Lun-yu wysłał wiadomość przez Menga Chiao. – Lordzie Ssu-ma, znowu
atakują. Tym razem kieruje nimi inny umysł.
– Naprawdę? – Shih-ka’i poczuł chłód. – Dlaczego tak myślisz?
– Ich skuteczność. Taktyka. Może powinieneś sam zobaczyć, co mam na myśli,
lordzie.
Shih-ka’i zastanowił się nad tym tervola. Chiao był niespokojny. Jego postawa
i nieznaczne nerwowe ruchy zdradzały wewnętrzne wzburzenie.
– W porządku. Pan ku, idziemy w góry. – Rzucił okiem na dużą mapę. Wszystko
dobrze się układało. Armia Wschodnia łączyła się. Nawet gdyby martwi przedarli się
przez przełęcz, to drogę zablokuje im mocna grupa.
Przydałoby się jeszcze kilka dni. Tak. Przydałaby się każda minuta.
Shih-ka’i przeszedł przez portal po Mengu Chiao. Natychmiast wyczuł nieznany
umysł.
– Mamy kłopoty – powiedział.
– Tak, lordzie – zgodził się Tasi-feng. – Nie uda nam się ich powstrzymać.
– Wcale tego nie oczekiwałem. To była tylko taktyka opóźniająca. Opóźniajcie
ich tak długo, jak się da. – Spojrzał na niebo, gdzie jakaś kobieta w bieli kołowała na
małym smoku. – Dobra jest?
– Najlepsza, lordzie. Niemal tak potężna jak księżniczka Mgła. Nie dała nam
żadnej szansy, żebyśmy mogli wesprzeć ludzi, więc nie mają za dużo szczęścia,
próbując zbierać poległych wroga.
Shih-ka’i dostrzegł drugiego smoka.
– A to kto?
– Nie wiemy, lordzie. Być może nowe dowództwo.
Na szczycie tamtego kamiennego stwora rzeczywiście było dwoje ludzi.
– Nie chcę marnować pocisków, lordzie Lun-yu, ale jeśli będzie szansa na celny
strzał, strzelaj.
– Według rozkazu, lordzie.
– Wrócę do warowni. Pilnie strzeżcie portali.
– Właśnie je przenosimy, lordzie. Wpadniemy na nie, gdy nas odeprą z linii
obrony.
– Bardzo dobrze. – Shih-ka’i podszedł do najbliższego portalu. – Ten nowy
umysł jest groźny. Wyczuwam zupełnie inne podejście – powiedział do Pan ku.
– Ja również to wyczułem, lordzie.
– Myślę, że możemy spodziewać się oblężenia.
Siedemnasty grzebał się dłużej, niż spodziewał się Shihka’i. Minął dzień
i nadeszła kolejna noc, zanim wycofał się ostatni żołnierz.
– Ilu straciliśmy? – dopytywał się lord Ssu-ma.
– Niespełna stu – odparł Tasi-feng. – To znaczy, na zawsze. Domyślam się, że
o to chodziło. Sześciuset poległych przerzuciliśmy.
– Dobrze. Doskonale. Chcę, żebyście znowu przerzucili swoich rannych, gdy już
zostaną ustawione nowe portale. Do Lioantungu. Nie będziemy musieli się o nich
martwić, chyba że wróg przebije się zarówno przez nas, jak i Armię Północną.
Tasi-feng nie uważał już, że jego dowódca przesadza w obliczu tak nieznacznego
zagrożenia. Próbował podnieść się na duchu, mówiąc:
– Oceniamy, że kolejne dwadzieścia tysięcy ciał zostało trwale zniszczonych,
lordzie.
– Orientujemy się, ile im zostało?
– Nie są to wiarygodne szacunki. Co najmniej pięćdziesiąt tysięcy. No i jeźdźcy
na smokach.
– Rzeczywiście. Może to się skończyć tak, że będziemy żałować, iż nie mamy
własnych lotników. Chang Sheng! Udało się zwerbować jakieś smoki?
– Ani jednego, lordzie. Nie chcą nic wyjaśnić, ale ich starsi utrzymują, że znają to
zło z dawnych czasów. Nie chcą się z nim znowu mierzyć.
– To wszystko?
– Tyle mówią.
– Dziwne – powiedział Shih-ka’i. – To do nich niepodobne. One nigdy niczego
się nie bały.
– Tym są przerażone, lordzie. Wyglądało na to, że są gotowe porzucić swoje
pieczary rozrodcze.
– Tak? Dokąd mogłyby pójść?
– Tego nie wiem, lordzie.
Shih-ka’i podszedł do mapy.
– Panowie, wzdłuż tego łuku rozmieściłem oddziały zwiadowcze. Wkrótce
powinniśmy poznać zamiary wroga.
Tasi-feng wskazał na czerwoną strzałkę. Biegła przez obszar starcia i wskazywała
wschodnie wybrzeże.
– Co to jest, lordzie?
– Tym się nie martw. To tylko zadanie, które przydzieliłem Hsu Shenowi.
Czy Hsu Shen złożył już swoje łodzie? Jego ostatni raport mówił, że znajduje się
na wybrzeżu i przygotowuje się do przepłynięcia na wyspę. Shih-ka’i nie mógł się
doczekać, kiedy ustawi tam portal. Chciał wiedzieć, czy rzeczywiście znajduje się
tam była kwatera główna Pracchii, chciał zobaczyć, czy nie zostało tam coś
interesującego.
Tervola o nazwisku Yen Teh, z jednego z południowych legionów, podbiegł do
grupy Shih-ka’iego. Nie miał maski. Jego twarz była blada.
– Lordzie – wysapał. – Lordzie, właśnie usłyszałem... Matayanga... Zaatakowali.
Dwa miliony ludzi.
– Dwa miliony? – wymamrotał Shih-ka’i. Nie potrafił wyobrazić sobie takiej
liczby. Utrzymanie takiej armii było po prostu niemożliwe. Strategia matayangańska
musi opierać się na założeniu, że ciężkie straty szybko zmniejszą ich siły do
rozmiarów, którymi da się operować. Popatrzył na swoją mapę. – Dwa miliony?
Panowie, jesteśmy zdani na własne siły. Nie będziemy mieli nikogo do pomocy.
W sali zapadła cisza. Nikt nie wierzył, że sytuacja na południu może pogorszyć
się do tego stopnia, że Matayanganie ośmielą się zaatakować. Przez stulecia żaden
naród nie był tak głupi. Ale dwa miliony ludzi? Niewyobrażalne. Matayanganie
stawiają wszystko na jedną kartę. Straty sparaliżują ich na całe pokolenia, biorąc pod
uwagę, co się stanie, gdy Armia Południowa przejdzie do ofensywy.
– Próbują zatopić nas pierwszą falą – zauważył Shih-ka’i. – I może się to im
udać. Ale to nie nasz problem. Nasz znajduje się tam. Lordzie Lun-yu, obejmij
dowództwo nad patrolami zwiadowczymi. Chcę wiedzieć, kiedy dokładnie
nieprzyjaciel zaatakuje.
– Według rozkazu, lordzie.
Wróg znowu zbił z tropu Shih-ka’iego. Nie przyjął racjonalnej strategii i nie
zaatakował natychmiast warowni. Przyszedł z pustyni, ale bez pośpiechu. Dał Shih-
ka’iemu cztery dodatkowe dni na przygotowania. Shih-ka’i zgromadził większość
Armii Wschodniej. Reszta, w trakcie marszu na inne pozycje, przybędzie w ciągu
kilku dni. Miał pod ręką tylu ludzi, że większość musiała pozostawać w umocnionych
obozach na zewnątrz warowni. Armia Południowa da pokaz piekielnej walki. Armia
Północna będzie miała dosyć czasu, żeby przygotować pozycje wzdłuż Tusghusu, na
wypadek porażki tutaj.
W okresie wytchnienia Shih-ka’i odwiedził wyspę na wschodzie. Wraz z Hsu
Shenem przechadzali się po od dawna opuszczonych salach. Nie pozostawiono nic
wartościowego, chociaż było dość dowodów potwierdzających, że była to wyspa ze
wspomnień lorda Ko.
– Ktoś ogołocił to miejsce – powiedział Shih-ka’i.
– Tak to wygląda, lordzie.
– Dziwne. Bardzo dziwne.
– Lordzie?
– Ko Feng mówi, że wyjeżdżali w pośpiechu i że planowali później wrócić. Gdy
to później nadeszło, pozostał tylko jeden ze spiskowców. Nigdy nie wrócił. Kto więc
ogołocił to miejsce? Czy przychodzi ci do głowy jakiś sprawca?
– Myślę, że to był lord Ko, lordzie. Po tym, jak skazano go na wygnanie.
– Nie sądzę. Spróbowałbym wróżby, gdyby nie było tu obok naszego kamiennego
przyjaciela. – Można było go zobaczyć z szańców, gdy miało się wzrok Hsu Shena.
Shih-ka’i nie widział nic poza rdzawym krajobrazem.
Pan ku wpadł jak bomba.
– Lordzie, dowódcy legionów proszą o przybycie – wysapał.
– Dobrze. Hsu Shen, zostań tutaj. Dam ci centurię. Być może trzeba będzie stąd
zaatakować tego kamiennego stwora.
Hsu Shen wyglądał na strapionego.
– Według rozkazu, lordzie. Shih-ka’i zachichotał.
– Jasne. Pan ku, sprawdźmy, czego chcą.
Po kilku chwilach już wchodził do pokoju sztabowego. Spojrzał na dużą mapę.
Łuk znaczków oznaczających wroga na pustyni aż bił w oczy.
– Jest ich tam teraz od cholery, co?
– Pięćdziesiąt tysięcy, lordzie – odparł Tasi-feng.
– Nadal żadnych oznak ataku?
– Żadnych, lordzie.
– To osobliwe.
– Lordzie, chcielibyśmy zwrócić ci uwagę na kilka spraw – powiedział Chang
Sheng.
Shih-ka’i odwrócił się. Miał przed sobą swoich dowódców legionów, stojących
ramię w ramię. Ich podwładni przestali pracować.
– Tak?
– Eee... – zająknął się Tasi-feng. – Mamy raport od piątej kohorty z dwudziestego
siódmego. – Tasi-feng podszedł do mapy, wskazał pozycję czterysta mil na południe.
– Natknęli się tam na siły wroga krótko po świcie, o tutaj. – Punkt znajdował się
sporo za skrajem pustyni. – Tysiąc martwych żołnierzy, którym towarzyszyło kilkuset
tubylców, zarówno żywych, jak i martwych.
– Rekruci?
– Najwyraźniej. Dowodzący centurion Pai Mo-Jo natychmiast starł się z nimi
i zniszczył wszystkich z wyjątkiem małej garstki. Uciekinierami byli wszyscy żywi
tubylcy.
Shih-ka’i słuchał cierpliwie, jak Tasi-feng dołączał dane z raportu o ofiarach
i stratach w sprzęcie. Następnie powiedział:
– Wyjątkowy sukces, biorąc pod uwagę, że wróg miał przewagę liczebną, a on
nie miał do dyspozycji żadnej magii. Wyślijcie moją osobistą pochwałę. Przedstawcie
go do odznaczenia. Popieram oddolne inicjatywy, lordzie Yuanie.
Dowódca dwudziestego siódmego ukłonił się lekko.
– Mo-Jo to jeden z moich najlepszych ludzi, lordzie. Shih-ka’i przyjął teraz
sztywną postawę, którą wykorzystywał do zastraszania czwartego legionu
szkoleniowego.
– O czym naprawdę chcecie porozmawiać?
Tasi-feng wymienił spojrzenia ze swoimi kolegami. Pozostali nie wyrywali się.
Powiedział:
– Chociaż jest to być może przedwczesne, lordzie, uznaliśmy, że powinniśmy cię
o czymś poinformować.
– Poinformować? Zatem proszę to zrobić, lordzie Lun-yu.
– Niedługo lord Kuo zostanie wysadzony z siodła. My, dowódcy legionów i nasi
starsi zastępcy, zamierzamy poprzeć jego następcę. Podobnie nasi towarzysze z Armii
Północnej.
– Rozumiem. – Shih-ka’i poczuł ucisk w żołądku. Polityka w końcu go dopadła.
Uważano go za dłużnika lorda Kuo. Nadal stał sztywno wyprostowany. – Co to ma
wspólnego z tym, co mamy tu do zrobienia? Jesteśmy armią prowadzącą działania
wojenne. Przyjrzycie się mapie operacyjnej. Jesteśmy niemal okrążeni. Sytuacja
Armii Południowej jest jeszcze gorsza. Imperium znalazło się w strasznym
niebezpieczeństwie. Do jasnej cholery, jak wam się wydaje, co wy robicie? Milczeć!
Dla mnie kwestia, kto siedzi na cesarskim tronie, jest absolutnie pozbawiona
znaczenia. Jestem tervola! Jestem oficerem armii imperium. Moje jedyne zadanie to
bronić, strzec i zdobywać. Waszym zadaniem jest mi pomóc. Ani ja, ani wy nie mamy
prawa koronować czy obalać cesarzy. Nie ma żadnego znaczenia to, kto siedzi na tym
przeklętym tronie cztery tysiące mil stąd. Mimo to gry, w które się bawicie w wolnym
czasie, to wasza sprawa. Koronujcie królów, jeśli macie na to ochotę. Ale gdy
jesteście na służbie, macie prowadzić wojnę. A gdy lord Ssu-ma prowadzi wojnę, robi
to w każdej sekundzie każdego dnia. Wracać na pozycje.
Myślał, że to wystarczy. Dał upust targającym nim emocjom, a oni drżeli przed
nim.
Odpowiedzi udzielił lord Chang.
– Pięknie powiedziane, lordzie Ssu-ma. Słyszymy głos dawniejszych czasów.
Mówi nam to, co chcieliśmy wiedzieć.
Miecz stojącego za Shih-ka’im Pan ku wysunął się z cichym szczękiem
z pochwy. Shih-ka’i spiorunował wzrokiem lorda Changa. Sheng patrzył mu prosto
w oczy. Shih-ka’i pomyślał, że powinien się domyślić, że nie ustąpią. To nie są
rekruci. To doświadczeni intryganci.
Sheng powiedział:
– Proponuję, żebyśmy wykonali polecenia lorda Ssu-my. Wybawiciela też nic
a nic nie obchodzą nasze aspiracje.
Dowódcy legionów odwrócili się. Ich podwładni podjęli na nowo pracę. Shih-ka’i
pozwolił sobie na chwilę rozluźnienia. Po czym powiedział:
– Lordzie Chang. Sheng odwrócił się.
– Tak?
– Powiedziałeś „wybawiciel”. Co miałeś na myśli?
– Człowiek lorda Yuana, Mo-Jo, wziął żywych jeńców. Nazywali dowódcę
zmarłych Wybawicielem. Twierdzili, że to dlatego, iż przybył z krainy, w której
mieszkali bogowie w epoce przed powstaniem pustyni. Myślą, że on przywróci raj
utracony.
– Czy to popularna koncepcja wśród tubylców?
– Nie, lordzie. Większość ucieka przez Tusghus. Wykazują typowy dla dzikusów
strach przed zmarłymi.
– Dobrze. Będę w swojej kwaterze. – A do Pan ku szepnął: Schowaj ten śmieszny
scyzoryk do zarzynania żab. – Nie czekał, żeby się przekonać, czy rozkaz został
wykonany. Znał Pan ku.
Spał kilka godzin, po czym nagle się obudził. Coś nie dawało mu spokoju. Przez
chwilę myślał, że to niepokój związany z jego oficerami. Ale nie, to było załatwione.
Powiedzieli, co mieli do powiedzenia. Podjęto decyzję. On dowodził Armią
Wschodnią. Jego władza pochodziła od imperium, nie od jego władcy. Będą mu
posłuszni, póki pozostanie wierny temu ideałowi.
Zatem nie wyrwał go ze snu żaden problem polityczny. Czy był to jakiś proroczy
przebłysk? Czy powstali z martwych mieli właśnie zacząć burzyć następną
przeszkodę stojącą im na drodze na zachód? Wpatrywał się w sufit, pozwalając
błądzić swoim zmysłom tervola.
Jednak nic nie mógł wyczuć.
Wpadł Pan ku. Nie przeprosił za tę bezczelność.
– Jeźdźcy na smokach, lordzie! – Chwycił maskę Shih-ka’iego i stanął przy jego
zbroi.
– Atakują?
– Tak, lordzie.
Po chwili Shih-ka’i stał na balkonie, z którego rozciągał się widok na jeden
z placów musztry.
W ciemności roiło się od smoków; oceniał, że jest ich co najmniej pięćset.
Niewielki księżyc doskonale je oświetlał. Opadły na ziemię, by zostawić jeźdźców.
Na każdym siedziało dwóch, trupia czaszka i drugi z tyłu. Większość trupich czaszek
pozostała na wierzchowcach, ponaglając swoje bestie, by wzbiły się z powrotem
w powietrze, jednocześnie ciskali gromy mocy w warownię. Nie celowali w nic
konkretnego.
Wskrzeszeni wojownicy pędzili w różne strony bez żadnego widocznego celu.
Gdy natknęli się na obsadę garnizonu, walczyli.
Zapanował chaos. Shih-ka’i zauważył kilka pożarów.
Smoki popędziły z powrotem na pustynię, żeby zabrać kolejną falę napastników.
– Idziemy do pokoju operacyjnego – powiedział Shih-ka’i. – Stamtąd będziemy
organizować obronę. – Spojrzał na wschodnią ścianę. Ludzie utrzymywali swoje
pozycje. Dobrze. Gdy Wybawiciel uzna, że panuje wystarczające zamieszanie,
przypuści atak.
Musieli przejść przez dziedziniec, żeby dostać się do pokoju, w którym leżała
mapa. I tam dopadli ich jeźdźcy.
Wyłonili się z ciemności, w całkowitej ciszy. Shih-ka’i nie miał pewności, ilu ich
było. Na pewno jedna trupia czaszka, i co najmniej sześciu z tych pulchnych
wojowników. Rzucili się naprzód, jak gdyby go rozpoznali. Powalił dwóch drobnym
zaklęciem. Kolejnego Pan ku pozbawił głowy. Wtem przy twarzy Shih-ka’iego
błysnęły ostrza i po raz pierwszy w swoim długim życiu musiał dobyć miecza
w obronie własnej.
Ćwiczył tysiące razy, tak jak tego wymagało szkolenie, i robił to dobrze, ale
zawsze się zastanawiał, jak by się spisał w walce na śmierć i życie. Nie był pewny,
czy potrafi zabić człowieka.
Wyszkolenie wzięło górę. Nie myślał, działał. Jego ostrze stało się pająkiem
tkającym sieć ochronną. Krótki miecz, który trzymał w lewej ręce, gwałtownie
wyskakiwał do przodu jak język węża, zadając śmiertelne ciosy. Pan ku strzegł jego
pleców przez kilka sekund koniecznych do wyrównania szans.
Wtem Shih-ka’i miał naprzeciw siebie już tylko trupią czaszkę. Wokół nich
leżały rozrzucone ciała. Czy będzie miał dość ikry, żeby je poćwiartować? Nie mógł
ich tak zostawić...
Jeździec miał miecz proporcjonalny do swojego wzrostu. Mierzył dobre sześć
stóp długości. Wywijał nim z zadziwiającą sprawnością. Shih-ka’i zataczał się po
każdym sparowanym ciosie. Ściskało go w żołądku.
Słychać było zdumiewająco głośny szczęk broni. Trupia czaszka zachwiał się
i przyklęknął na jedno kolano. Shih-ka’i trafił go krótkim mieczem w oko, po czym
poprawił paskudnym cięciem długiego miecza znad głowy. Pan ku zadał jeszcze cios
oburącz.
A ten przeklęty potwór próbował stanąć na nogi!
Cięli go bez opamiętania, dopóki nie oddał swego nienaturalnego życia.
Dysząc ciężko, Shih-ka’i i Pan ku przyglądali się sobie, stając nad zwłokami. Pan
ku wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Był z niego niezły twardziel, lordzie.
– To prawda. Poćwiartujmy ich. I tak straciliśmy już za dużo czasu.
Shih-ka’i widział niezliczone mrowie poćwiartowanych ciał, ale jest różnica
między oglądaniem a ćwiartowaniem. Ogarniały go mdłości. Zastanawiał się, czy to
się zdarzało jego ludziom. Świat uważał ich za bataliony pozbawionych serc
oprawców... Oni zaś byli ludźmi. Normalnymi ludźmi, doskonale wyszkolonymi
i doskonale nad sobą panującymi. Mieli dumę... Muszę być równie silny jak ten
centurion Mo-Jo, powiedział sobie. Ja jestem dowódcą. Muszę być najtwardszy
i najlepszy.
– Skończone, lordzie – powiedział Pan ku.
– Chodźmy.
– Paskudna robota, co?
– Faktycznie. Zniosłem to gorzej, niż przypuszczałem.
– To będzie makabryczna kampania, prawda, lordzie?
– Nigdy nie było podobnej, Pan ku.
Gdy wchodzili do pokoju operacyjnego jednymi drzwiami, eksplodowały drugie.
Deski fruwały w powietrzu jak jesienne liście na wietrze. Do środka wdarł się tuzin
martwych wojowników, prowadzonych przez trzy trupie czaszki.
Tasi-feng powitał ich wybuchem mocy, który zakręcił mniejszymi z nich jak
szmacianymi lalkami w szczękach buldoga. Na trupich czaszkach nie zrobiło to
wrażenia. Pozostali tervola uderzyli w nich tyloma śmiercionośnymi zaklęciami, ilu
było rzucających. Nad padającymi ciałami unosiły się cuchnące chmury. Przez chwilę
trudno było oddychać.
Shih-ka’i dołączył do Chang Shenga pochylonego nad mapą warowni i okolic.
– Atakują tutaj i tutaj, połączenia między obozami i warownią – powiedział
Sheng.
Palisady i okopy otaczające obozy w porównaniu z murami obronnymi samej
warowni były mizerne. Sheng mówił dalej:
– Szturm nie rozwinął się w stopniu wystarczającym, żeby zdradzić ich zamiary.
Z ich punktu widzenia logiczne byłoby otoczenie i rozbicie obozów. Oni jednak
koncentrują smoki i magię na nas.
– Usiłują nas tu przytrzymać.
Zbliżył się jakiś tervola. Shih-ka’i pamiętał go z wyprawy w głąb w pustyni.
– Tak, Ouyan?
Wiadomość od lorda Shih-mihna, lordzie. Rozpoczęli Kinusowany atak. Przebili
się w trzech miejscach. Uważam, że Chcą doprowadzić do walki wręcz.
– To twoje główne zadanie, lordzie Chang. Obóz północny. Walka wręcz. Nie
możemy na to pozwolić.
To byłaby porażka. Gdyby wróg przełamał formacje Shih-ka’iego i zmusił jego
ludzi do walki jeden na jednego, niewielu miałoby czas na wynoszenie poległych
legionistów czy niszczenie trupów wroga. A oni ciągle wracaliby do walki. Ich liczba
raczej by rosła, niż malała.
– Lordzie Chang?
– Kiepsko to wygląda, lordzie. Proponuję jednak poczekać, zanim skoczymy.
Ludzie się nie ugną.
Sheng miał rację. Obrona pod naporem wroga jakby się umocniła. Shih-ka’i
wspiął się na wieżę obserwacyjną, żeby przyjrzeć się obozowi północnemu.
Płonęły tam ogromne, cuchnące ogniska. Jego żołnierze wrzucali do nich coraz
więcej ciał.
Smoki nadal przerzucały wojowników do warowni. Zajmował się nimi teraz
garnizon. Jeźdźców zabijano, gdy tylko ich stopy dotknęły ziemi.
Shih-ka’i był zadowolony.
– Lordzie – zwrócił jego uwagę Pan ku. Mrużąc oczy, Shih-ka’i dostrzegł dwa
smoki krążące wysoko nad ich głowami.
– Ta kobieta w bieli jest ich czarodziejką. Lord Lun-yu mówi, że ten drugi
dowodzi zmarłymi.
Nagle kobieta rozbłysła jaskrawym błękitem. Między jej rozpostartymi rękami
utworzyło się błękitne jajo. Popędziło ku ziemi. Gdy wbijało się w dach baraków,
miało jard obwodu.
Dach zajął się ogniem, chociaż był z glinianej dachówki.
Spadły następne jaja. Wkrótce gorzało już z dziesięć pożarów wznieconych ręką
czarownicy. Jak długo czary będą podtrzymywać płomienie?
To nie miało znaczenia. Kobieta mogła zrzucić więcej ognistych jaj.
Na północny obóz zrzuciła ich dwadzieścia, tam wyrządziły większe szkody.
Jego tervola musieli ją powstrzymać. Popędził do pokoju operacyjnego...
W pomieszczeniu panował zamęt. W jednym z kątów nadal trwała walka, para
trupich czaszek przerzucała się tam drobniejszymi czarami z podwładnymi Tasi-
fenga.
– Co się stało? – zażądał wyjaśnienia Shih-ka’i. – Mniejsza z tym. Widzę.
Przyprowadź tu kilku ludzi, żeby posprzątali te ciała, zanim ożyją.
– Lordzie – powiedział Tasi-feng – część naszych poległych nie została
odpowiednio potraktowana. Wałęsają się po warowni. Ludzie nie potrafią odróżnić
swojego od obcego.
– Ty potrafisz, prawda?
– Tak, lordzie.
– Wszyscy potrafimy. – Shih-ka’i wydał szybko serię rozkazów. – Wynośmy się
stąd. I tak nie ma tu teraz z nas żadnego pożytku. Poświęć tej czarownicy tyle uwagi,
ile tylko możesz. Wystrzel salwę drzewc. Ten atak na południu wygląda mi na
manewr mylący.
Minęły dwie godziny, które wprawiły Shih-ka’iego w zdumienie. Czarownicę
przegnano z nieba, a mimo to sytuacja się pogorszyła. Strumień błękitnych kul
nadpływał znad pustyni nad północny obóz. Linie obronne zostały przerwane
w dziesięciu miejscach. Groziła im przeklęta walka wręcz.
Przynajmniej jeźdźców i trupie czaszki wyparto z warowni.
Shih-ka’i zwołał swoich oficerów.
– Stracimy obóz północny – powiedział. – Ożywiają zbyt wielu swoich ludzi,
a my nie mamy odpowiedniej obrony przeciwko czarom tej kobiety. Przeanalizujmy
ich rozmieszczenie.
Był przekonany, że wróg koncentrował się na tym jednym obozie, stawiając na
to, że obrona nagle padnie, dając mu sposobność zrekompensowania sobie strat.
Skierowałby wtedy swoich niezmordowanych, ożywionych wojowników na obóz
południowy, a później na warownię.
– Zrobimy im niespodziankę – powiedział Shih-ka’i. – Powiedz lordowi Shih-
minhowi, że ma się utrzymać do świtu.
O krwawym, zadymionym świcie oddziały z obozu południowego przebiły się
przez otaczającą ich ścianę przeciwnika i zaatakowały armię wroga. Tervola
przeganiali czarodziejkę z jednej kryjówki do drugiej. Wskrzeszeni wojownicy
walczyli z uporem. Dopiero w południe obóz północny został w końcu odbity. Shih-
ka’i natychmiast rozkazał oddziałom pozostającym na zewnątrz wycofać się do rzeki
Tusghus.
– Tym razem ich zaskoczyliśmy – powiedział. – Drugi raz to się nie uda. –
I dodał: – Warownia da sobie radę sama. – Zlustrował liny i siatki w miejscach, gdzie
mogli wylądować jeźdźcy.
– A co, jeśli będą nas ścigać, lordzie?
– Chciałbym, żeby to zrobili. Ściągnąłbym Armię Północną i umieścił ich między
młotem a kowadłem.
Wybawiciel rozczarował Shih-ka’iego. Przez trzy dni atakował warownię,
odnosząc jedynie drobne sukcesy. Uparty Shih-ka’i zawsze był górą. Niegasnące
stosy płonęły na placach musztry dzień i noc bez przerwy.
Trzeciego dnia lord Shih-minh wysłał wiadomość, że został okrążony przez hordę
tubylców. Młodych, starych, kobiety, dzieci, uzbrojonych i nieuzbrojonych,
martwych i żywych. Wyroili się z lasów, wrzeszcząc: „Wybawiciel!” Legioniści
niszczyli ich masowo, ale dopóki trwała bitwa, nie mogli kontynuować odwrotu.
Shih-ka’i wpatrywał się w tysiące obdartych ludzi otaczających warownię.
– Ten Wybawiciel nie może być wszędzie naraz. – Wróg stał bez ruchu, szeregi
nieruchomych, powoli rozkładających się ciał. Najwyraźniej coś zakłóciło przepływ
mocy. Zastępy Wybawiciela powoli gniły. Do odoru palonych ciał doszedł smród
rozkładu. Niedługo Wybawiciel będzie potrzebował zupełnie nowej armii. Nie zdoła
zmusić do marszu szkieletów. – Lordzie Lun-yu. Weź brygadę i zrób wypad. Oni nie
za bardzo są w stanie walczyć.
Tasi-feng zdążył już zgładzić tysiące otępiałych oblegających, zanim powietrze
nagle przepełnił gniew i reszta wróciła do życia. Wycofał się. Shih-mihn doniósł, że
atakująca go horda też zamarła w bezruchu.
– Panowie – powiedział Shih-ka’i do swoich tervola – jeżeli ten Wybawiciel
popełni jeszcze jeden błąd, zniszczymy go.
Nikt nie zapytał, co ma na myśli. Wyjaśnił im jednak.
– Po pierwsze, może się odsłonić i odnieść obrażenia. Po drugie, może pozwolić
nam dostać czarodziejkę. Po trzecie, może go ponieść i przestanie rekrutować
dzikusów. Albo pozwoli, byśmy go od tego powstrzymali.
W dalszym ciągu nie było żadnej reakcji.
– Ktoś chce zostać bohaterem?
Dotarła następna wiadomość od Shih-minha. Atakujący go ludzie uciekli do lasu.
Znowu posuwał się w kierunku Tusg-husu.
– Mam zrobić jeszcze jeden wypad, lordzie? – zapytał Tasi-feng.
– Nie. Przyprowadzi teraz tych biedaków tutaj, żeby nas wykończyć. Damy mu
dzisiaj nauczkę. Wie już teraz, że nas nie ominie.
Szturm zaczął się w nocy, na czele oddziałów stały kobiety i dzieci. Trwał
nieprzerwanie. Z pustkowia nadchodzili kolejni tubylcy, niektórzy z nich przeszli
tysiąc mil. Shih-ka’i przeklinał ich, że nie mieli dość rozumu, żeby pozostać pod
opieką imperium. I gratulował sobie, że był na tyle przewidujący, żeby wysiedlić
większość ludzi.
Shih-ka’i zabijał ich dziesiątkami tysięcy, a ciągle pojawiali się nowi. Portale
cały czas przesyłały ofiary do Liaontungu. Niektóre części warowni padły.
Dziedzińce, piwnice i baraki wypełniły się poćwiartowanymi zwłokami czekającymi
na unicestwienie. Smród był tak trudny do zniesienia jak niekończący się atak.
– Lordzie Lun-yu, cóż za potwór z tego Wybawiciela. Jaki szaleniec wyludnia pół
miliona mil kwadratowych, żeby zająć jedną warownię? Czy jest jakimś demonem,
który zerwał się ze smyczy swego pana?
– To tylko chłopiec, lordzie. Ma siedemnaście lub osiemnaście lat. W zasadzie
normalny. Z ogromną urazą do imperium.
– Urazą!
– Żywi jeńcy mówią, że złożył przysięgę, że nas unicestwi.
– Myślisz, że mu się uda?
– Nie, lordzie.
Zaczął w wielkim stylu, prawda? Jak długo możemy wytrzymać?
– Dwa dni na pewno. Brakuje mu rekrutów.
– Zostawiam to na twojej głowie. W dalszym ciągu zyskuj na czasie. Zyskaliśmy
go dość dla Armii Północnej. Obawiam się, że teraz zyskujemy go dla Lioantungu.
Tasi-feng westchnął, wlepił wzrok w podłogę.
– Według rozkazu, lordzie. Lordzie... może uda się teraz panu skontaktować
z lordem Kuo.
– Z lordem Kuo? Myślałem, że został odsunięty od władzy.
Tasi-feng wzruszył, ramionami.
– Nie wiem. Może został. Nie mieliśmy z nim kontaktu.
Shih-ka’i dokonał ostatniej inspekcji warowni. Była w okropnym stanie.
Czarodziejka nadal od czasu do czasu zrzucała błękitne jaja. Przypuszczał, że Tasi-
feng jest zbytnim optymistą, twierdząc, że utrzymają się jeszcze dwa dni.
Wraz z Pan ku zszedł do głębokiej piwnicy, gdzie skoncentrowano portale. Przez
cały czas odsyłano ofiary.
– Przynajmniej oni się stąd wydostaną – zauważył. – To ostatnie miejsce, do
którego dostanie się Wybawiciel. Opór naszych ludzie nie będzie bezcelowy.
– Mam nadzieję, że nie – odparł Pan ku. – Czułbym się fatalnie, gdybyśmy ich
stracili. Siedemnasty to dobry legion.
10
Rok 1016 OUI
Pożoga na wschodzie
Nepanthe siedziała przy oknie i patrzyła, nie widząc. Koniec ciąży nasilił
wszystkie jej skłonności do odsuwania się od świata, zamykania się w sobie
i rozpamiętywania wszystkiego. Bez żadnego powodu warczała na ludzi. Pomyślała
o swoim ogromnie powiększonym brzuchu i nie znosiła siebie za brzydotę,
nienawidziła się za to, że wyda na ten okrutny świat jeszcze jedno dziecko. Zdarzały
jej się chwile zupełnie irracjonalnej nienawiści do tego małego pasożyta, który się
w niej rozwijał. Wiele czasu spędzała, użalając się nad sobą lub stopniowo coraz
bardziej pogłębiając swoją obsesję na punkcie utraconego syna.
Brakowało jej siły ducha i woli. Robiła to, co kazał jej mąż, o co prosiła służąca.
Gdy zaczęła jakąś rozmowę, było to już wielkie osiągnięcie.
Przez większość czasu od śmierci pierwszego męża, niedługo po utracie ich syna,
była apatyczna. Zawsze łatwo ulegała zmiennym nastrojom, popadała w stan apatii
i wychodziła z niego. Od śmierci Szydercy te okresy depresji z każdym rokiem
stawały się dłuższe. Usiłowała udawać świetny nastrój, ale nie udawało jej się to.
Teraz po prostu trzymała się na uboczu i starała się nie komplikować życia swemu
drugiemu mężowi.
Czegóż to Varthlokkur nie próbował, żeby ją ożywić. Zdawała sobie sprawę
z jego starań, ale chciała tylko, żeby nie zawracał sobie głowy. Nie sądziła, żeby była
warta zachodu.
Najpotężniejsze mikstury i czary działały tylko przez krótki czas. Varthlokkur
doszedł do wniosku, że tylko najlepsze lekarstwo – czas – może ją wyleczyć.
Zostawił ją samą sobie, żeby mogła, gdy tylko się jej spodoba, nawiedzać krainy
swojej wyobraźni.
Wyczuła, że podszedł i stanął za nią. Odwróciła się.
– Wyglądasz na zmęczonego, kochanie.
– Nie spałem całą noc. Michael Trebilcock wyruszył z pewnym zadaniem i wpadł
w tarapaty. Musiałem posłać Radeachara, żeby go z tego wyciągnąć. Wrócił już
bezpiecznie do domu.
– Michael? Czy to nie ten, który zajął miejsce Valthera? – Tym razem pamiętała.
Czasami bowiem nie mogła sobie czegoś przypomnieć.
– Tak.
Znowu zaczęła wyglądać przez okno. Straciła sześciu braci, a także męża i syna.
No, pięciu. Luxos żył, mieszkał w górach Kracznodiańskich jak jakiś zwariowany
stary pustelnik. Zwariowany jak ja, pomyślała. Obydwoje równie dobrze moglibyśmy
być martwi.
Świat zabrał jej wszystko. Wszystko z wyjątkiem Varthlokkura i tego jeszcze nie
narodzonego dziecka.
Nie mogła pozwolić sobie na to, żeby jej na nich zależało. Nie śmiała tego zrobić.
Los ukarałby ją, gdyby tak się stało. Ich także by jej zabrano.
– Varth?
– Tak, kochanie?
– Ja naprawdę wyczuwam czasami Ethriana. Ciągle nie wiem, co to znaczy.
Mógłbyś dowiedzieć się tego na pewno?
Varthlokkur westchnął.
– Próbowałem, kochanie. Tam po prostu nic nie ma. Przykro mi. Naprawdę
chciałbym, żeby było. To tylko twoje serce usiłuje odwrócić bieg zdarzeń.
Pewnie ma rację, pomyślała. Tak rzadko się myli. Ale... pozostawały pewne
wątpliwości...
– To nie jest moja wyobraźnia, Varth. To niemożliwe. On tam jest. Wiem o tym.
– No to dlaczego nie mogę go znaleźć? Dlaczego nie mogę znaleźć nawet strzępu
dowodu, że przeżył? Dlaczego znajduję tyle świadectw, że nie żyje? Przestań się
dręczyć. Proszę. To ci nie służy.
W jego słowach było słychać szczerą troskę. Wyczuła to i spłoszyła się.
– To nie jest płonna nadzieja! – W jej głosie pobrzmiewały emocje, które stały się
silniejsze, gdy zaczęła krzyczeć. – On żyje i ja to wiem! Dlaczego mnie okłamujesz?
– Nie okłamuję cię – powiedział łagodnie, jak do zranionego, opóźnionego
w rozwoju dziecka. – Ty okłamujesz samą siebie. Nie rób tego. To ci nie służy.
– Nie służy! Nie służy! Przestań! – Zerwała się z krzesła. – To dlatego, że jest
synem Szydercy, prawda? Dlatego chcesz, żebym o nim zapomniała? – Tok jej
rozumowania był szalony i zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mogła powstrzymać
tych słów. Chciała kogoś zranić, chciała wyrzucić z siebie choć część bólu.
Twarz zastygła mu w wyrazie udręki. Zanim odpowiedział, zdołał się uspokoić.
– Wcale tak nie jest. I ty o tym wiesz. Był moim wnukiem. Jedynym wnukiem. Ja
też go kochałem. Zrobiłbym dla niego wszystko. Ale jego już nie ma, Nepanthe.
Najwyższy czas się z tym pogodzić. Proszę. To zaczyna nas od siebie oddalać. –
Wziął ją w objęcia.
Biła pięściami w jego pierś, wyrzucając z siebie bezzasadne zarzuty.
– Kłamiesz! On żyje. Wiem, że żyje. Ma kłopoty, a ty mu nie pomożesz.
– Kochanie, to nie służy dziecku.
Płacząc, nadal okładała go pięściami. W końcu opadła z sił i oparła się o niego.
– Przepraszam. Nie wiem... Och!
– Co? Co się stało?
– Myślę, że wody odeszły. To za wcześnie... Och! Tak. Odeszły. Czuję to. – Jej
umysł stał się bardzo jasny. Nie tutaj! Nie teraz! Proszę... Wszystko inne zeszło na
dalszy plan. – Przyprowadź lekarza. Wachtela, jeśli nadal jest Królewskim
Medykiem. Pomóż mi podejść do łóżka.
Ton jej głosu gwałtownie się zmienił – stał się bardzo rzeczowy.
Varthlokkur poprowadził ją przez pokój, delikatnie odwrócił, żeby pomóc jej się
położyć.
– Nie. Najpierw mnie rozbierz. To bardzo droga suknia.
Nic wolno mi jej zniszczyć. Potem znajdź Mary i Margo. Powiedz im, żeby
wszystko przygotowały.
Czy nie powinienem najpierw sprowadzić lekarza?
– W tej chwili go nie potrzebuję. Ethrian rodził się dwanaście godzin. Elana
powiedziała, że to był łatwy poród. Mamy czas. Uprzedź go tylko, że się zaczął.
– Ale to chyba za wcześnie.
– Być może. Ale mogłam źle obliczyć. Nic na to teraz nie poradzimy. – Była na
wpół rozebrana. Widziała, jak bardzo on się denerwuje. – Sama skończę się rozbierać.
Ty sprowadź służące, powiadom Wachtela, a potem wróć i prześpij się.
– Mam się przespać? Jak mógłbym teraz spać?
– Byłoby lepiej, gdybyś się przespał. Inaczej nie będzie z ciebie żadnego pożytku.
Już teraz jesteś zbyt zmęczony, żeby jasno myśleć. – Sama siebie zadziwiała.
Wydawało się, że zmieniła osobowości, tak jak zmienia się buty. Jęczenie skończyło
się juk nożem uciął, gdy tylko okazało się, że musi stawić czoło sytuacji, nad którą do
pewnego stopnia panuje.
– Dobrze. Jesteś pewna, że nic ci się nie stanie, gdy wyjdę?
Czułe pogładziła go po policzku.
– Oczywiście, głuptasie. Jesteś stary jak świat. Jesteś niszczycielem imperiów.
Stwórcą potworów takich jak Radeachar. I jesteś równie podenerwowany jak
osiemnastolatek czekający na narodziny swego pierworodnego. Kocham cię za to.
Kocham cię za tę troskę.
– Martwię się o ciebie.
– To przestań. Miliony kobiet przeżywają to samo. Po prostu zrób to, o co cię
poprosiłam. Weź to. Poczekaj. Pomóż mi się położyć.
Popatrzył na jej wydęty brzuch i rozstępy na nim, na jej piersi, które stały się
dwukrotnie większe. Nepanthe wzdrygnęła się. Wiedziała, że nie wygląda teraz
atrakcyjnie.
– Jesteś piękna – powiedział. Łzy napłynęły jej do oczu.
– Przykryj mnie prześcieradłem i idź. Proszę.
– O co chodzi?
– Po prostu zrób to. Proszę.
Spełnił jej prośbę.
Gdy zamknęły się drzwi, Nepanthe zalała się łzami. Nie wiedziała, czy są to łzy
radości czy rozczarowania.
Czarodziej przemierzał pałacowe pomieszczenia szybkim, nerwowym krokiem
jak marionetka poruszana przez pijanego lalkarza. Towarzyszyły mu zdziwione
spojrzenia. Nie zauważał ich. Szedł prosto do apartamentów Królewskiego Medyka.
O tym, że doktora Wachtela darzono wielkim szacunkiem, świadczył fakt, że jego
apartamenty ustępowały świetnością jedynie komnatom królowej. Sam król Bragi
zajmował tylko dwa małe pokoje. Doktor miał ich pięć.
Wachtel i czarodziej byli starymi adwersarzami w filozoficznych dysputach.
Doktor przyjął go ze źle skrywaną złośliwą satysfakcją, jednak nie rozwodził się nad
tym, że Varthlokkur przyszedł prosić go o pomoc. Zadał kilka pytań o stan Nepanthe
i powtórzył jej radę.
– Złap tyle snu, ile zdołasz. To jeszcze dużo czasu. Będę zaglądał, dopóki bóle
nie staną się częstsze.
Czarodziej gderał, mruczał, zadawał głupie pytania, doktor zaś cierpliwie mu
wszystko tłumaczył. Trochę tylko uspokojony, Varthlokkur wrócił do swoich
apartamentów. Usiadł przy Nepanthe i trzymał ją za ręce, dopóki służące nie
przegoniły go z pokoju. Próbował odpocząć, ale bez powodzenia.
Varthlokkur chodził po pokoju, nieświadom obecności innych ludzi. Król wstąpił
do salonu czarodzieja i poobserwowawszy go dłuższą chwilę, śmiejąc się, powiedział:
– Masz klasyczny, nerwowy chód. Spałeś?
– Trochę. – Jak gdyby dopiero teraz zdawszy sobie sprawę z tego, gdzie się
znajduje i co się dzieje, zapytał: – Czy ja nie powinienem być z nią?
– A ona tego chce?
– Nie wiem. Wachtel nie chce.
– Rozumiem jego punkt widzenia. Przy kilku porodach sam się naprzykrzałem.
Ojcowie mogą pozytywnie wpływać na morale matek, ale dla lekarzy i położnych to
koszmar. Przynajmniej do chwili, gdy tatusiowie mają tyle dzieci, żeby wiedzieć,
kiedy się nie odzywać.
– Mógłbym pomóc. Potrafię...
– Wydaje mi się, że najważniejszą pomocą, jakiej chce Wachtel, jest twoją gęba
zamknięta na kłódkę. Jeśli będzie cię potrzebował, to ci powie.
– Dobrze wiem, jaką ma na mój temat opinię.
– Jak ona się czuje?
– Mówią, że dobrze.
Jak na zawołanie z sypialni wyszedł doktor. Wycierał ręce.
– No i? – dopytywał się Varthlokkur. – Już jest?
– Spokojnie. Nie. Czeka ją jeszcze długa droga. Przypuszczam, że dziecko urodzi
się koło północy.
– Przypuszczam? Co to ma znaczyć „przypuszczam”?
Stary doktor zmarszczył brwi.
– To, co powiedziałem. W przeciwieństwie do ciebie nie potrafię przewidywać
przyszłości. Wszystko, co mogę zrobić, to opierać się na doświadczeniu.
– Przyszłości? Wielkie nieba. Zapomniałem postawić horoskopy dla dziecka. –
Czarodziej w jednej chwili stał się bardzo zajęty. Rzucał na stół wykresy i książki,
pióra i kałamarze. – Wydaje mi się, że lepiej będzie, jak zrobię je i na dziś, i na jutro
– mruknął. – Północ. Cholera jasna.
Król uśmiechnął się szeroko do doktora.
– Masz go z głowy. Zobaczymy się później. Obowiązki wzywają.
Niebo nad zamkiem Krief zaróżowiło się. Pojawiły się na nim wielkie litery: TO
JEST DZIEWCZYNKA. Rozbawiło to ludzi. Słyszano, jak król powiedział:
– Czarodzieju, wiemy, że jesteś dumnym ojcem, ale chyba trochę cię poniosło.
Uśmiechając się szeroko, Varthlokkur przyjmował gratulacje. Sypał srebrem.
Zamkowe sale wypełnił drobnymi magicznymi przyjemnościami. Chochliki śmigały
wokół, śpiewając srebrzystymi głosikami hosanny. Radość czarodzieja była
zaraźliwa. Ściskał dłonie ludziom, którzy nigdy dotąd nie ośmielili się do niego
podejść. Zarażali się jego radością i nieśli ją dalej. Rozprzestrzeniła się poza zamek
i ogarniała miasto. Wytoczono beczki wina. Otwierano antałki piwa. Przez chwilę
można było odnieść wrażenie, że jedne narodziny i radość z nich jednego człowieka
zapiszą się jako koniec pewnej epoki, odwdzięczą się za długą, ponurą, trzeźwą walkę
o przetrwanie, w której od końca wojny pogrążony był naród.
– Jedzcie! Pijcie! – nalegał Varthlokkur, popychając ludzi ku uginającym się
stołom, które ustawił. – Chodźcie wszyscy.
– Zróbcie przejście dla króla.
Harmider odrobinę przycichł. Król Bragi przecisnął się przez tłum i wyciągnął
mięsistą rękę.
– Długo to trwało, prawda? Jak się czuje Nepanthe?
– Doskonale. Świetnie dała sobie radę. Szczęśliwa jak nigdy.
– To dobrze. To dobrze. Mogę zobaczyć się teraz z moją żoną? – Wysłał królową
Inger, żeby podczas porodu trzymała Nepanthe za rękę; był to jedyny sensowny gest,
który przyszedł mu do głowy.
– Jeśli uda ci sieją znaleźć. – Kłębiący się tłum rozdzielił ich. Gdy czarodziej
znowu wypatrzył króla, ten stał tuż obok Dania Haasa, usiłując usłyszeć coś
w powszechnej wesołości. Haas mówił, a Bragi bladł coraz bardziej.
Radosny nastrój opuścił Varthlokkura. Teraz to czuł. Wschód wrzał, ryczał,
wściekał się. Uwolniono tam potężny tajfun magicznej energii... Powinien był
wyczuć to wcześniej. Starzał się, bo pozwolił, by jedna sfera życia tak bardzo
oddzieliła go od innej. Przeciskał się przez tłum, z każdą chwilą odczuwając większe
przygnębienie. Ignorował spojrzenia ludzi zaskoczonych jego nieuprzejmością.
Złapał króla za ramię, szarpnął go i nie puścił, dopóki nie zaciągnął go na wschodnie
mury zamku.
Potworne błyski oświetliły góry M’Hand. Ich szczyty wrzynały się w niebo jak
zepsute, postrzępione zębiska. Nigdy nie widział czegoś podobnego. Ciągle zapalały
się kolejne błyski, jeden po drugim, jak niekończąca się letnia błyskawica srożąca się
za horyzontem.
– Co to jest? – wyszeptał król.
Varthlokkur nie odpowiedział. Mocno zacisnął powieki i pozwolił, by ta moc
pośrednio go dotknęła. Odchrząknął. Nawet lulaj, tak daleko, uderzenie mocy
przypominało cios stalowej pięści.
Na niebie nie było choćby jednej chmurki. Miliard gwiazd przyglądał się
z chłodną obojętnością dwom maleńkim postaciom z twarzami skąpanymi
w złowieszczym świetle, stojącym na kamiennym murze.
– Co to, do diabła, jest? – dopytywał się król ledwo słyszalnym głosem. Ze
wschodu nie dobiegał żaden dźwięk, a mimo to wydawało się, że mury drżą do
samych fundamentów.
Varthlokkur wpatrywał się, ignorując swojego towarzysza. Płonęły ognie
sygnalizacyjne, które przekazywały wiadomości z warowni Maisak i przełęczy
Savernake. Ledwo usłyszał króla, który zapytał:
– Czy Hsung atakuje Maisak?
– Zaczęło się. Matayanga atakuje Shinsan. Lord Kuo czekał. Bogowie nie
odważyliby się pojawić teraz na polach bitew.
Błyski i furia nie ustawały.
– Jestem ciekaw – powiedział Bragi – czy na taki widok, z takiej jak ta
odległości, mieszkańcom Baxendali i Palmisano równie mocno jeżyły się włosy?
– Być może. Chociaż lord Kuo zgromadził więcej mocy, niż widzieliśmy
w czasie Wielkich Wojen Wschodnich. Co może na niego rzucić Matayanga? Poza
ogromną liczbą ludzi? W taumaturgii nie są mocni.
Coraz więcej ludzi przychodziło obejrzeć to widowisko. Cała radość się ulotniła.
Varthlokkur ledwo na nich spojrzał. Nie chciał ich widzieć. Wyglądali jak uchodźcy,
zbici w gromadę i milczący.
– Przypuszczam, że pewnego dnia tervola i nam pozwolą tego posmakować.
– Shinsan jest imperium nie przyzwyczajonym do porażek – odparł Varthlokkur.
– Znowu ich zobaczymy. Jeżeli to przeżyją.
– Jeżeli?
– Czy Matayanga zaatakowałaby, gdyby jej królowie byli przekonani, że ich
klęska jest nieuchronna?
Na zewnątrz zamku zabrzmiały rogi.
– To Mgła – powiedział Varthlokkur. – Wcześniej odebrała ostrzeżenie.
Kobieta wkrótce do nich dołączyła.
– Zaczęło się. Pierwsze raporty napłynęły ostatniej nocy. Armia Południowa
odkryła, że Matayanganie ruszyli naprzód. Z dwoma milionami ludzi. Tylko
w pierwszym ataku. Wcielili wszystkich powyżej piętnastego roku życia.
– Morze ludzi – powiedział Varthlokkur. – Przedrą się?
– Mają dwudziestokrotną przewagę liczebną nad Armią Południową. Potem pójdą
następni. Lord Kuo stara się stworzyć rezerwy, ale być może nie zaczął wystarczająco
wcześnie.
– Kiedy wykonasz swoje posunięcie? – zapytał król.
– Jest zbyt wcześnie, żeby się tym martwić. – Mgła zmarszczyła w strapieniu
swoje doskonałe brwi. – Najpierw musimy dowiedzieć się, co się dzieje. Jeśli
sytuacja będzie tam zbyt kiepska, damy sobie spokój.
– Ale, do cholery, dlaczego? – dopytywał się król.
– Zapominasz, że ona nie jest zainteresowana zniszczeniem Imperium Grozy –
powiedział Varthlokkur. Wpatrywał się w przyjaciela, który ostatnio stał się nieco
monotematyczny. – Jedynie zdobyciem panowania.
– Tak. No dobrze. Zbierzmy się w pokoju narad. Wygląda na to, że będziemy
przez chwilę zajęci.
– Lepiej spotkajmy się u mnie – powiedziała Mgła. – Nawiązałam już kontakt
z moimi ludźmi stamtąd.
Król spojrzał na Varthlokkura. Czarodziej skinął głową. Bragi powiedział:
– W takim razie za dwie godziny.
Varthlokkur odwrócił się i jeszcze raz popatrzył na skażone ogniem niebo.
Skręcało mu wnętrzności. Jakimiż śmiałymi głupcami jesteśmy, rzucając wyzwanie
człowiekowi, który ma na zawołanie taką potęgę.
Gdy Mgła znalazła się na tyle daleko, że nie mogła go usłyszeć, król powiedział
szeptem:
– Czy my obstawiamy złego konia?
– My? To był twój pomysł.
– Hmm. Rzeczywiście. – Bragi zrobił kwaśną minę.
Lord Ch’ien wykonał nieznaczny gest. Mgła szybko się obejrzała. Król,
podekscytowany, stał w drzwiach. Minęły lata, odkąd ostatnio przebywał na
najwyższym piętrze jej domu. Zmieniło się tu.
Podszedł.
– A może tak zamieniłbym twoich strażników na moich ludzi? Zwracamy uwagę
i bez tych egzotycznych postaci stojących na widoku.
– Racja. – Skinęła na kandydata z grupy gońców i powtórzyła mu polecenia.
Biorąc króla pod rękę, wskazała na rząd siedzeń, które ustawiono wzdłuż ścian
pokoju. Całe trzecie piętro pozbawione było ścianek działowych. Okna zasłonięto
ciężkimi kotarami. Jedna ściana była pusta i zacieniona. Ogromny stół zajmował
środek pomieszczenia.
– Powiedz swoim ludziom, żeby usiedli i nie kręcili się – powiedziała. – I każ im
trzymać się z daleka od południowej ściany. Mogliby nas uśmiercić, gdyby wypadli
przez portal.
Nie wiadomo skąd, zjawił się jakiś mężczyzna. Złożył raport człowiekowi
odpowiedzialnemu za mapę. Mgła słuchała jednym uchem. Rutynowe sprawozdanie.
– Oddałbym lewą rękę, żeby mieć taką mapę w swoim pokoju narad – mruknął
król. Mapa na stole miała trzydzieści stóp długości i piętnaście szerokości.
Przedstawiała Shinsan i kraje od niego zależne. Zaznaczono każde większe miasto,
podobnie jak wszystkie ważniejsze formy ukształtowania terenu. Miejsca
stacjonowania i ruchy licznych legionów imperium oznaczono jaskrawymi kolorami.
Kolejny posłaniec wpadł do pokoju. Człowiek odpowiedzialny za mapę,
wysłuchawszy go, zaczął sypać na nią czerwony piasek.
– Siadaj – powiedziała Mgła do Bragiego. – Moi ludzie spisują się lepiej, niż
oczekiwałam. Otrzymuję bardzo dobre wieści. Prawdopodobnie dlatego, że lord Kuo
się nie wychyla.
Lord Kuo przyczaił się gdzieś, czekając, aż sytuacja się rozwinie, pomyślała.
Wstała, wzięła wskaźnik i postukała w mapę.
– Gdzieś na tym pustym, nie oznaczonym obszarze ukrył rezerwową armię.
W ciągu kilku dni spuści wielki młot na Matayangę.
– Jak idzie Armii Południowej?
Zachowała swoją opinię dla siebie.
– Widzicie mapę. Utrzymuje ciągłość swoich linii. W tak niekorzystnej sytuacji
to wszystko, czego można wymagać od jakiejkolwiek armii. Chwileczkę.
Pojawił się posłaniec. Przeszła do miejsca, w którym mogła uchwycić strzępy
jego raportu.
– Psiakrew! – powiedziała, ale jej głos brzmiał łagodnie.
Odpowiedzialny za mapę skupił małe, ponumerowane, czarne znaczki na
najbardziej wysuniętych na wschód obrzeżach imperium. Inne przesunął nad brzeg
rzeki dwieście mil za tamtym skupiskiem.
– O co w tym wszystkim chodzi? – zapytał król.
– Nie mamy pewności. Kłopoty z łącznością. Armia Wschodnia została
zaatakowana – odparła zgodnie z prawdą.
– Matayanganie zaskoczyli ich wraz z niespodziewanym sprzymierzeńcem?
– To zaczęło się wcześniej niż ta sprawa na południu. Trwa już ponad tydzień.
– Czy tam toczy się regularna druga wojna?
– Dzieje się coś okropnego... – Opanowała się. Bragi może i jest starym
przyjacielem i towarzyszem broni, ale nie jest członkiem rodziny. Nie ujawnia się
osobom postronnym swoich obaw. – Lord Kuo, zanim zniknął, przydzielił
Wschodniej Armii nowego dowódcę. Lorda Ssu-mę Shih-ka’iego. To wieśniak,
któremu niełatwo było piąć się w górę. Przeszedł długą drogę. Bardzo zdolny i uparty
jak diabli.
– Hmm.
Westchnęła. Dobrze. Król nie interesował się wschodem.
– Wiesz już, kiedy chcesz wkroczyć?
– Nie przed wyjściem z ukrycia lorda Kuo. Nie chcę iść w ciemno.
– Jeżeli to trochę potrwa, to lepiej zajmę się swoimi ludźmi. – Król wstał
i odchrząknął, jak to miał w zwyczaju.
Mgła patrzyła, jak wychodzi. Czuł się bardzo zmęczony, bardzo stary. Pomiędzy
nimi pojawiła się na chwilę nić głębokiego zrozumienia. Ona też czuła się zmęczona
i stara. I to się jeszcze nasili, zanim będzie po sprawie. Niebezpieczeństwo będzie
z każdą chwilą większe, a każda chwila zmniejsza szanse utrzymania próby
przewrotu w tajemnicy.
– Wen Chin – mruknęła – nie marnuj ani chwili.
Niekończące się oczekiwanie było jak czuwanie przy zmarłych. Atak
matayangański trwał, trwał i trwał, a sytuacja ciągle nie dojrzała. Atmosfera zaczęła
się robić gorąca.
– Lord Kuo musi mieć nerwy ze stali – Mgła przekazała swoją opinię lordowi
Ch’ienowi. – Nie sądzę, abym ja zdołała tyle wytrzymać.
Lord Ch’ien postukał w mapę końcówką wskaźnika, kreśląc zarys krwawej plamy
postępu Matayangi. Ręka mu zadrżała. Czerwony piasek wrzynał się głęboko
w Shinsan. Informatorzy Mgły powiedzieli, że Armia Południowa właściwie już
przestała istnieć. Niektóre mocno osłabione legiony rozwiązano, a tych, którzy
przeżyli, rozrzucono jako uzupełnienia. W linii frontu ziała ogromna dziura.
Przelewali się przez nią Matayanganie.
– Granica została przekroczona. Może dlatego, że dowodzi lord Kuo.
Mgła cmoknęła z niezadowoleniem.
– Żadnych zgadywanek na tym etapie operacji.
Zjawił się król. Przyjrzał się mapie.
– To dwa dni – powiedział. – Cały ten ruch kurierów musi pozostawiać ślady. Ile
mamy czasu, zanim ktoś zacznie kojarzyć fakty?
– Wiem! Wiem! – burknęła Mgła. – Bardzo szybko będziemy musieli założyć, że
już wiedzą. Niech szlag trafi tego człowieka! Mam na myśli lorda Kuo. Dlaczego nie
rusza?
– Matayanganie nie dotarli jeszcze tam, gdzie chce ich mieć – stwierdził
lakonicznie Bragi. Jeszcze raz przeanalizował mapę. – Ale jeśli będzie długo zwlekał,
nie będziesz miała czego przejąć.
– Porównaj wielkość tej czerwonej plamy na mapie z całością – warknęła. Po
czym zwróciła się do lorda Ch’iena: – Czas. Jeżeli nie ruszy w ciągu pięćdziesięciu
godzin, zrobię to ja.
– W ciemno? – zapytał król.
– Jeśli będę musiała. Nie będę mogła ufać swoim ludziom o wiele dłużej. Do tego
czasu, jeśli jeden ucieknie, wszyscy za nim popędzą. – Po chwili, znużona, dodała: –
Zanim poskładam to na nowo, minie dziesięć lat.
Gdy mówiła, miejsce obok niej zajął Aral. Powiedział coś, co miało ją pocieszyć.
Usiłował wziąć ją za rękę. W obecności lorda Ch’iena. Odsunęła się.
Był już najwyższy czas, żeby skończyć z tą bzdurą. Nie powinna była tego
zaczynać. Głupia. Szaleje na punkcie mężczyzn. Kiedyś już straciła tervola z powodu
Valthera. Nie popełni drugi raz tego samego błędu.
Zignorowała ból malujący się na twarzy Arala.
Zauważyła, że lord Ch’ien niczego nie dostrzegł, ale Bragi tak. Pokiwał głową
w zamyśleniu. Czuła, że się czerwieni. Mimo to nie skomentował tego.
– Jest późno. Muszę się trochę przespać – powiedział.
Przyglądała mu się, gdy rozmawiał przed wyjściem ze swoimi kapitanami. Ich
obecność drażniła ją. Mieli oczy jak jastrzębie. W każdej chwili musiała o nich
pamiętać. Tak to jest, gdy trzeba polegać na tych przeklętych obcych!
Wraz z upływem czasu jej rozdrażnienie rosło. Jej ludzie też byli podenerwowani.
Nie potrafili rozmawiać, nie warcząc na siebie nawzajem. Spisek mógł za chwilę się
rozpaść. A oczekiwanie ciągle podkręcało napięcie.
Mijały kolejne godziny nocy. Czerwona plama inwazji matayangańskiej
rozlewała się po rozłożonej na stole mapie. Z dalekiego wschodu przybyli
skonfundowani posłańcy, a ich raporty jedynie jeszcze bardziej zaciemniły obraz
sytuacji.
– Lordzie Ch’ien.
– Tak, księżniczko?
Postukała wskaźnikiem w mapę.
– Czy ośmielimy się ruszyć, gdy dzieje się coś takiego?
Lord Ch’ien przyjrzał się wschodnim terenom.
– Myślę, że w tej chwili możemy tego nie brać pod uwagę. Nasi ludzie tam na
miejscu dopilnują, żeby te siły się nie zaangażowały. – Znużenie, które dało się
słyszeć w jego głosie, sprawiło, że brzmiał on bardziej chropowato niż zwykle. Mgła
wzdrygnęła się.
Lord Ch’ien pospieszył z wyjaśnieniem:
– Prawdziwym problemem będzie Armia Zachodnia. Słyszałem, że lord Hsung
ma tam agenta w pałacu. Teraz już każdy z tej wiochy wie, że coś się dzieje.
Najgłupszy szpieg wysłałby na ten temat wiadomość.
– Czas. Niezwyciężony wróg. Poradzimy sobie z tym, stary przyjacielu? Czy też
on nas wykończy?
– Nie potrafię powiedzieć, księżniczko. Ale mam przeczucie, że jesteśmy bliscy
podjęcia decyzji. Na tych nie oznaczonych obszarach pojawiły się nowe napięcia.
Mgła wpatrywała się w pustą część mapy, pomijając wszystko inne.
I rzeczywiście, lord Chi’ien miał rację. Wyczuwała, że coś wielkiego pręży tam swoje
muskuły, spręża się jak wąż gotujący się do ataku. No tak. To nie potrwa już długo.
– Księżniczko...
– Lordzie?
– Ta chwila się zbliża. A my nadal nie podjęliśmy decyzji, co zrobić z tymi
ludźmi, gdy już spełnią swoje zadanie.
Była to rozmowa, której miała nadzieję uniknąć, a jednak wiedziała, że jest ona
nieunikniona.
– Nie nadążam za tobą.
– Wiesz, kim są i co zrobili. Ten nic nie znaczący król. Ten czarodziej
Varthlokkur. Ci padlinożercy, którzy ich otaczają – wskazał kilku ludzi króla. –
Musimy postanowić, co z nimi zrobić, jeśli nam się uda.
Mgła westchnęła.
– Postępowali z nami honorowo, lordzie Ch’ien. – Nie mogła mu powiedzieć, że
są jej przyjaciółmi. Księżniczka Imperium Grozy nie ma przyjaciół. Nie ma przyjaciół
w obcych krajach.
– Dla swoich własnych celów. Mają nadzieję osłabić imperium, opóźnić
nieuchronny dzień sądu ostatecznego. Król... Unicestwiłby nas, gdyby tylko mógł.
Nie mogła temu zaprzeczyć. Nie próbowała.
– Kto wie, jakie knują zdrady na chwilę naszego tryumfu.
Czuła, jakby w jej wnętrznościach zmagały się węże. Zbyt długo była na
zachodzie. Zaraziła się jego łagodnością. Niech będzie przeklęty ten łotr Valther!
Gdyby nie przedarł się przez mury otaczające jej duszę...
– Ty jesteś za to odpowiedzialny, lordzie Ch’ien. Rób to, co uważasz za
stosowne. – Utkwiła wzrok w mapie i starała się nie myśleć o tym, co właśnie zrobiła.
Grzech zaniechania był takim samym grzechem jak inne. Po chwili opuściła swoje
miejsce i zeszła na dół, mając nadzieję, że posiłek złagodzi napięcie i osłabi uczucie
obrzydzenia do siebie.
Jeden z ludzi króla wyciągnął Mgłę z kuchni. Bełkotał niezrozumiale i coś
pokazywał. Zdumiona, pozwoliła się podprowadzić do okna.
Wschód znowu stał w ogniu. Lord Kuo ruszył. A ona była taka zmęczona, taka
zniechęcona, taka skupiona na sobie, że nie wyczuła, kiedy to się zaczęło.
– Dziękuję. – Pospieszyła na górę.
Atmosfera uległa zmianie. Odór strachu i napięcia zniknął. Teraz pojawiło się
napięcie innego rodzaju, takie, które rodzi się tuż przed bitwą. Niecierpliwe, czujne
napięcie żołnierzy tuż przed uderzeniem na wroga. Wszyscy poruszali się teraz
szybciej, bardziej stanowczym i sprężystym krokiem. Zapomnieli o swoim znużeniu.
Zatrzymali się, gdy Mgła weszła do pomieszczenia. Machnięciem ręki kazała im
wracać do swoich zajęć.
– Już zaczęły napływać raporty – powiedział lord Ch’ien. – Informacje wskazują,
że sytuacja jest korzystna.
– Dobrze. – Zwróciła się do jednego z ludzi Bragiego. – Mógłbyś pójść po króla?
– Odwróciła się. – Co wiemy?
Trochę później, w czasie toczącej się narady, podniosła wzrok i zobaczyła, że
przyszedł Varthlokkur. Siedząc na wysokim krześle pod północną ścianą, czarodziej
uważnie oglądał pokój. Wyglądał na wypoczętego i czujnego. Nic nie umknie jego
uwagi.
Parę chwil później zjawił się król. Rozmawiał z kilkoma swoimi ludźmi. Patrzyła,
jak słucha i kiwa głową, pytanie, wysłuchanie odpowiedzi, skinienie głową. Najdłużej
zatrzymał się przy czarodzieju. Potem podszedł do niej i podprowadził ją do
wschodniej krawędzi mapy.
– Mgło, wiesz coś więcej o tym, co tu się dzieje?
Niemal poczuła ulgę. O tym mogła powiedzieć całą prawdę, mogła mówić, nie
musząc się zastanawiać nad każdym słowem.
– Nie wiemy. Dziś rano dostaliśmy jedną niejasną wiadomość. Mówiła, że Armie
Północna i Wschodnia nadal nas popierają, ale są zbyt zajęte Wybawicielem, żeby
mogły bezpośrednio się zaangażować.
– Wybawicielem?
Spojrzała zaskoczona. Varthlokkur nadszedł tak nagle jak niespodziewana burza.
– Wódz nieznanego wroga, który zaatakował imperium. Nazywają go
Wybawicielem. Najwyraźniej jakiś wyjątkowy talent. Zdziesiątkował Armię
Wschodnią. Armia Północna i Południowa postanowiły stawić mu opór na rzece
Tusghus.
– Hmm. – Bragi przestudiował mapę, po czym spojrzał na Varthlokkura. –
Dlaczego to cię tak interesuje?
– Ethrian. On gdzieś tam jest.
– A zatem on żyje?
Na czoło czarodzieja wystąpił pot. Otarł go. Mgła przyglądała mu się uważnie.
Było coś, z czego wcześniej nie zdawała sobie sprawy, jakieś napięcie między tymi
dwoma mężczyznami. Varthlokkur powiedział:
– Nie jestem pewny. Intuicja mówi mi, że tak.
– Może uda się nam sprowadzić go do domu. To byłoby coś wspaniałego dla
Nepanthe. Dopiero co urodzona córeczka, a teraz odzyskanie utraconego syna.
– Nie sądzę. To nie jest ten syn, którego utraciła. Jeśli to jest Ethrian, nie będzie
chciała przyjąć go z powrotem.
– W takim razie mało ją znasz.
Mgła zaczęła bardzo uważnie słuchać. Ethrian? Nie zginął? Co...? Przyjrzała się
czarodziejowi. Nigdy nie widziała go tak przygnębionego.
– O co chodzi? – dopytywał się król.
– Nigdy jej o tym nie powiem, jeżeli moje podejrzenia się sprawdzą.
Zapomnijcie, że wspomniałem jego imię. Ona dość już wycierpiała.
Mgła zmarszczyła brwi. To, co mówi Varthlokkur, nie ma sensu.
– Ale...
– Ona nie potrzebuje więcej bólu – przerwał królowi Varthlokkur. – Jasne? Nie
chcę, żeby zobaczyła, że jej dziecko wyrosło na potwora. Ostrzegam cię. Jeżeli jej
powiesz, nigdy nie licz już na moją pomoc.
– Człowieku, spokojnie. Nawet nie wiem, o czym ty mówisz. A ty, Mgło? Co ty
próbujesz zrobić, Varthlokkurze?
Mgła podeszła do lorda Ch’iena i opowiedziała mu, co usłyszała.
– Sądzę, że będzie lepiej, jeśli wyślesz tam kogoś, żeby sprawdził, co się dzieje –
powiedziała. – To może być ważne.
Lord Ch’ien skinął głową, gestem wezwał godnego zaufania człowieka z grupy
posłańców.
Mgła odwróciła się do czarodzieja, a do pokoju wszedł Michael Trebilcock.
Nigdy nie poznała szczegółów zniknięcia i nagłego powrotu Trebilcocka.
Najprawdopodobniej udał się do pustynnego królestwa Hammad al Nakir i znalazł
dowody na to, że tamtejszy rząd miał coś wspólnego z atakiem na generała
Liakopulosa.
Król przywołał ją gestem. Podeszła.
– Michael mówi, że w Throyes było powstanie. Hsung je stłumił – powiedział
Bragi.
– Wiem.
– Mówi, że Hsung ma zamiar poprowadzić armię argońską w kontrataku z flanki
na Matayangańczyków.
Zaskoczyło ją to.
– Czy to wiarygodna informacja, Michael?
– Nie. Plotka z dowództwa throyańskiego. Ale to z pewnością w jego stylu.
– To prawda. Potraktuję to jako fakt. – Odeszła. To nie była dobra wiadomość.
Jeżeli lord Hsung rozlokował Argończyków, to będzie miał własne oddziały, które
będą mogły stawić opór jej uderzeniu.
– Lordzie Ch’ien? – Poinformowała go o tym. Wyglądał na przygnębionego.
Wycofała się na jedno z krzeseł i siedziała, przyglądając się mapie. Długie,
czerwone ramię uderzające w dole imperium zaczęło zaciskać się u jego korzeni.
Lord Kuo zamierzał je odciąć i odizolować ogromną armię na wrogim terytorium.
Matayanganie nie wytrzymają długiego odcięcia od swoich.
– Czy to się uda? – zapytała lorda Ch’iena, wskazując na mapę.
– To zależy od tego, z jak licznym wrogiem lord Kuo musi się uporać – odparł. –
Oczywiście jest to śmiałe uderzenie. Zasługuje na szacunek, nawet jeśli się nie
powiedzie. Z raportów odnosimy wrażenie, że rezerwa była silniejsza od całej Armii
Południowej.
– Czy wynikają z tego jakieś kłopoty dla nas?
– Nie dowiemy się, dopóki tam nie wkroczymy. Jego środki bezpieczeństwa są
najwyższej klasy.
Mgła ssała kciuk i studiowała mapę. Ciągle wracała wzrokiem do tej tajemnicy na
wschodzie. Czyżby był tam jej siostrzeniec, Ethrian? Czego był częścią? Jak?
Dlaczego...? Zmusiła się do skupienia na głównym problemie.
Nadeszła chwila podjęcia decyzji. Idę albo rezygnuję. Zaatakować i zaryzykować
rozwianie nadziei na uratowanie imperium przed tymi barbarzyńcami z południa?
Poprzestać na tym, co ma, i pożegnać się na zawsze z wszelką nadzieją odzyskania
tronu? Jeżeli teraz po niego nie sięgnie, nie zdobędzie go nigdy. Jeżeli lord Kuo
z tego wyjdzie, będzie nietykalny...
Podjęła decyzję i rozejrzała się.
– Król – powiedziała. – Gdzie jest król?
Ktoś odpowiedział:
– Właśnie wyszedł, proszę pani.
– Przyprowadź go. Jest mi tutaj potrzebny. Teraz.
Kilka minut później Bragi ciężkim krokiem wszedł do pokoju. Mgła
poprowadziła go do mapy, pokazała mu kleszcze chwytające matayangańską rękę.
– Zamierzamy ruszyć, gdy te rarhiona znajdą się w odległości dziesięciu mil od
siebie. Lord Kuo będzie miał wtedy pełne ręce roboty. Lord Ch’ien ocenia, że dojdzie
do tego za cztery godziny. Stawiamy w stan pogotowia moich ludzi. Będę
potrzebowała trzech lub czterech grup szturmowych. Moi ludzie przejmą władzę, gdy
twoi będą uderzali na kwaterę główną lorda Kuo, by go aresztować. – Wskazała
swoich ludzi. – Większość moich tervola pójdzie z tobą. Przygotują dla was teren.
Oczy króla zwęziły się. Przez jego twarz przemknął cień. Nie potrafiła tego
określić, dopóki nie odpowiedział.
– Mgło, jeszcze nie jesteś numerem jeden. Dopóki nie opadnie kurz bitewny,
jesteś kasztelanką Maisaku. – Posłał spojrzenie Varthlokkurowi. Czarodziej nadal
siedział, przyglądając się wszystkiemu beznamiętnie.
Poirytowana tupnęła nogą. Ci przeklęci, drażliwi barbarzyńcy. Musiał jej
przypomnieć, kto tu rządzi... Zmusiła się do przepraszającego uśmiechu, złagodziła
wyraz twarzy. Jeszcze tylko kilka godzin. Wtedy nie będzie uzależniona od nikogo.
– Od razu zacznę ich zbierać. – Król odwrócił się, zwołał swoich kapitanów.
Mgła znowu stanęła przy boku lorda Ch’iena. Raz zerknęła do tyłu i zobaczyła,
że czarodziej Varthlokkur patrzy na nią. Jego twarz była pozbawiona wyrazu, mimo
to odniosła wrażenie, że jest rozbawiony. Zadrżała.
Nie poświęcała mu wystarczająco dużo uwagi. Tutaj, na zachodzie, to on był
prawdziwym zagrożeniem. Bez niego Bragi nie przetrwałby Wielkich Wojen
Wschodnich. Bez niego Podwójne Księstwo nigdy by nie upadło i nie trzeba byłoby
przechodzić tego wszystkiego... Wydawał się tak nieskuteczną osobą, że zapominało
się o tym, jak śmiertelnie może być niebezpieczny... Teraz, bardziej niż
kiedykolwiek, najlepiej będzie, jeśli to zapamięta. On nienawidzi Imperium Grozy.
To mógłby być dla niego najlepszy moment, żeby wbić znienacka sztylet w plecy
i przyspieszyć destabilizację, która rozpoczęła się wraz ze śmiercią jej ojca i wuja...
Wydawało się niemal nieprawdopodobne, że od upadku Książąt Taumaturgów minęło
niespełna dwadzieścia lat. Od tamtej pory imperium miało więcej władców
i władczyń niż w ciągu wszystkich poprzednich stuleci.
Czy imperium umiera? – zastanawiała się. Czy wkracza w epokę dekadencji?
– Trzy i pół godziny – powiedział lord Ch’ien. – Sytuacja nadal jest korzystna.
– Dziękuję. Jakie są doniesienia od naszych ludzi w Armii Zachodniej? Mam
wrażenie, że Hsung będzie stanowił problem.
Nepanthe leżała z noworodkiem przy piersi. Na zewnątrz straszliwe magiczne
światło błąkało się po górskich szczytach jak rozbawione kocięta.
– Maggie – zawołała cicho. – Maggie?
– Tak, pani? – Służąca wstała z miejsca, w którym drzemała nad ręczną robótką.
– Gdzie jest Varthlokkur? Czy przesłał jakąś wiadomość?
– Przykro mi, pani. Ani słowa. Mówią, że nawet królowa jest zasmucona. Od
paru dni nie ma żadnych wieści od króla.
Powoli Nepanthe odwracała głowę, aż znowu mogła widzieć magiczny ogień.
Ogarnął ją głęboki smutek.
– Co to jest? Czy ktoś wie?
– Powiadają, że to Imperium Grozy prowadzi wojnę, pani. Ale nie z nami. Nie.
Nie tym razem. Tym razem ciemność ogarnia jedno z tych dalekich królestw,
o których słyszy się tylko w opowieściach.
Nepanthe nie odpowiedziała. Nie słuchała już.
Była sama i ogarniało ją przerażenie. Obecność służącej wcale nie stanowiła
pociechy. Maggie nie była osobą, którą znała, przed którą mogłaby otworzyć serce,
która nie śmiałaby się z jej obaw... Varth obiecał, że dziecko nie urodzi się tutaj...
Bądź rozsądna, skarciła się. Dziecko miało przyjść na świat dopiero za kilka tygodni.
Spojrzała na pozbawioną włosów, pomarszczoną, czerwoną, maleńką główkę.
Dziecko, jak gdyby wyczuwając, że mu się przygląda, poruszyło się i zaczęło ssać
pierś. Nepanthe przyglądała się, jak rytmicznie ruszają się małe policzki,
i uśmiechnęła się.
Nagle zdała sobie sprawę, że służąca ciągle mówi. Na swoje pytanie otrzymała
odpowiedź dłuższą, niż chciałaby usłyszeć.
– Maggie? Mogłabyś sprawdzić, czy królowa Inger może przyjść? –
Potrzebowała kogoś, a nie znała nikogo innego... Zawołałaby Mgłę, ale żona jej brata
zapewne tkwi po uszy w tym, co robią mężczyźni. Ta kobieta tylko z pozoru należała
do słabej płci. W tym oszałamiającym ciele tkwił po prostu jeszcze jeden mężczyzna.
Kilka minut później weszła królowa Inger.
– Dziękuję, że przyszłaś – wysapała Nepanthe. – Naprawdę, nie spodziewałam
się tego. Masz swoje własne sprawy.
– Równie rozpaczliwie chcę porozmawiać jak ty, kochana. – Królowa była
spokojną, wysoką i elegancką kobietą o blond włosach. Prawdziwie królewska,
pomyślała Nepanthe. Zawsze panuje nad sobą i swoim otoczeniem. – Nie widziałam
Bragiego od wielu dni.
– Vartha nie ma, odkąd urodziło się dziecko. Wiem, że ma sprawy do załatwienia,
ale mógłby chociaż zajrzeć i powiedzieć „cześć”.
– Co oni planują? Wiesz coś?
– Nie wiem nawet, gdzie Varth jest, nie mówiąc już o tym, co robi.
– Są w domu kasztelanki Mgły. Oni i te ich kohorty. Tyle wiem. To, co robią,
pozostaje w sferze domysłów. Nie rozmawiają z nikim. Bragi nawet nie odpowiada
na wysyłane mu wiadomości.
– Idę o zakład, że to ma coś wspólnego z tym.– Nepanthe podniosła się z łóżka,
podeszła do okna i oparła o parapet. Królowa patrzyła ponad jej ramieniem. – To się
nigdy nie skończy, Inger. Wolałabym... Nie obraź się, Inger. Wolałabym, żeby Bragi
nigdy nie dotarł do Kavelinu. Mieliśmy ładne domy w Itaskii. Nie byliśmy kimś,
bogaci też nie byliśmy, a życie było ciężkie, ale nasze rodziny były razem i przez
większość czasu byliśmy szczęśliwi. Ten przeklęty Haroun bin Yousif... Mam
nadzieję, że smaży się w piekle. Gdyby nie wplątał w to wszystko Bragiego
i Szydercy...
– Nic nie możesz zmienić. Myślę, że takie było przeznaczenie. Gdyby to nie był
Haroun, wygnałoby cię stamtąd coś innego.
Nepanthe odwróciła się i zmrużyła oczy.
– To prawda. Książę Greyfells był twoim wujem czy coś w tym rodzaju, prawda?
– Książę Szarego Płaskowyżu był śmiertelnym wrogiem jej pierwszego męża oraz
króla, gdy Bragi był zwykłym najemnikiem.
– To inna gałąź rodziny, moja droga. Nasza strona nigdy nie angażowała się
w politykę. Wolałabym, żeby Bragi też tego teraz nie robił.
– Nie lubisz być królową?
– Uwielbiam. Nie cierpię po prostu tych wszystkich kłopotów, bólu,
konspirowania i odpowiedzialności, które się z tym wiążą.
Nepanthe odwróciła się i raz jeszcze zapatrzyła się w dal. Magiczna burza dawała
koszmarny, cytrynowy odcień. Magia. To też prześladowało ją przez całe życie.
Zażądała od niej Ethriana. Pożarła niewinnego.
– Czy Bragi kiedykolwiek wspomniał, co się stało? Z Szydercą?
– Nie. Nie chce pamiętać. Ale nie może też zapomnieć. To go prześladuje.
Czasami budzi się w nocy z płaczem. Albo krzykiem. Nie potrafi przekonać sam
siebie, że nie miał innego wyboru. A nie miał, jak wiesz.
– Wiem. Nie mam mu tego za złe. Oszczędzam swoją nienawiść dla ludzi, którzy
zmusili Szydercę do próby zabójstwa swojego najlepszego przyjaciela. Wolałabym,
żeby nie wszyscy byli martwi. Gdyby żyli, mogłabym marzyć o torturowaniu ich
i zabijaniu.
– Bragi zrobiłby wszystko, żeby ci to wynagrodzić, Nepanthe. Nadal fatalnie się
czuje.
– Niczego nie chcę, Inger. Mam Vartha i dziecko. Chodzi mi tylko o... Ethriana.
Chciałabym mieć pewność: żyje czy nie.
– Myślałam, że został zabity po tym, jak Szyderca zawiódł. Wszyscy tak mówią.
– Wszyscy myślą, że go zabili. Ale nikt tego nie widział. A ja ciągle mam
wrażenie, że on gdzieś tam jest i potrzebuje pomocy. – Popatrzyła na fioletowe niebo,
zaczęła drżeć. Nie wspomniała o swoich snach. Varth zawsze je wyśmiewał. Inger też
mogłaby to zrobić. – Czasami... czasami myślę, że Bragi i Varth wiedzą, tylko nie
chcą mi powiedzieć.
– Bragi nigdy nic mi nie mówił.
– Po prostu chciałabym wiedzieć. Gdybyś o czymś usłyszała... powiedz mi.
Dobrze?
Inger poklepała ją po ramieniu.
– Oczywiście. Oczywiście. Od czego są przyjaciele?
Nie wiem, pomyślała Nepanthe. Nigdy nie miałam ich tylu, żeby się dowiedzieć.
Niebo szalało i wirowało.
11
Rok 1016 OUI
Kamienna bestia mówi
Ethrian i Sahmanan stali na szczycie wzgórza. Poniżej toczył swe wody szeroki
Tusghus. Ethrian ścisnął sztylet tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
– Do diabła! – Rzucił broń na ziemię. Wpadła w zarośla. Już jej nie znajdzie.
– O co chodzi?
– Wygrywamy bitwy, ale przegrywamy wojnę – warknął. – Zżerają nas. Jak
przekroczymy tę rzekę? Poza tym jest ich tyle samo co nas. Nie ma już nikogo, kogo
mógłbym zaciągnąć.
– Weź żywych. Zrobiłeś tak z częścią tubylców.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Nie pozwolą mi. Ich zbroje mają zaklęcia, które mnie powstrzymują.
Ziemia się zatrzęsła. Kilkaset jardów za nimi wznosił się słup ognia. Tliły się
drzewa.
– Następnych trzystu ludzi poszło z dymem – mruknął Ethrian. – Dlaczego oni
zbijają się w grupy? Nie mogę utrzymać ich w szyku rozciągniętym, chyba że cały
czas o tym myślę.
– Oni ciągle mają pamięć. Nie podoba im się to, czym się stali. Gromadzą się,
ponieważ daje im to pociechę. Sięgnij za rzekę. Znajdź ludzi, którzy nie są
żołnierzami.
– Próbowałem. Nie ma nikogo. Opróżnili całą tę przeklętą okolicę.
Na południe od wzgórza wybuchły walki. Wrzawa zbliżała się, potem się
oddaliła.
Wróg nie potrzebował już portali do przerzucania swoich legionów. Używał ich
taktycznie, przypuszczając z zaskoczenia nieduże ataki. Ethrian nie potrafił
zlokalizować portali ukrytych po tej stronie rzeki.
– Nie możemy tu siedzieć bez końca – zauważyła Sahmanan. – Musimy się stąd
wyrwać i zacząć rekrutację.
Nienawiść Ethriana wybuchła. Od czasu przejęcia mocy bestii rosła w postępie
geometrycznym. Był zdumiony sam sobą. Czasami myślał, że całkiem zwariował.
Może kamienna bestia pokonała mnie, pomyślał. Staję się potworem, głodnym
zniszczenia, ludzkiego strachu, niecierpliwym, gdy tego nie dostaje.
Bestia nie oddała wszystkiego. Nie dała mu nic poza swoją władzą nad zmarłymi.
Słowo sobie zatrzymała. I tego właśnie zapragnął teraz Ethrian.
– Moglibyśmy użyć jeźdźców, żeby przerzucić ludzi do lasów za linią obrony
wroga – zaproponowała Sahmanan. – Wybierz pojedynczo wrogich żołnierzy,
uśmierć, ożyw i wyślij z powrotem do ich oddziałów...
– Potrafią ich odróżnić. Nie możemy też przerzucić wystarczającej liczby ludzi
w odpowiednio krótkim czasie. Musimy spróbować czegoś nowego. Masz coś
w swoim worku ze sztuczkami?
– Nic, czego nie użyłam już wcześniej. I tak nie mogę się wychylać. Namierzyli
mnie. Nie przeżyję jeszcze jednej takiej bitwy jak ta w ich forcie.
– W takim razie idź po Wielkiego.
– Co?
– Sprowadź Wielkiego. Wykurz go z tej sterty gruzu. – Popatrzył na drugi brzeg
rzeki. Co mogłoby zrobić słowo z tymi umocnieniami ziemnymi?
Na jego twarzy zagościł paskudny uśmiech typowy dla każdego szaleńca.
Ciemność nosi tysiąc masek, zło przybiera tysiąc kształtów.
Nie uważał, że się zmienił. Wyglądał jak wielu młodych ludzi w jego wieku. Ale
mroczny rozkład rozprzestrzeniał się w środku. Rak rozrastał się z ziarna zasianego
przez Pracchię i użyźnionego przez kamienną bestię.
Nazywali go Wybawicielem, ci, których po wielokroć doprowadził do śmierci.
Był bliski stania się tym, czym go ogłosili. Wybawiciel Ciemności. Mesjasz Zła.
Książę Szlaku Lewej Ręki.
Ależ nie, zaprotestowałby. Jestem po prostu Ethrianem, odpłacam złem za zło mi
wyrządzone.
Sahmanan wyczuwała tego raka. Rozumiała, jak jest to głębokie. Sama będąc
panią nikczemności, była przerażona jego potencjałem. Znała pochodzenie Ethriana.
Jego dziadek był czarodziejem, który zniszczył Ilkazar. Matką była kobieta Mocy. Ta
sama krew płynęła w żyłach jego ojca. Mógł stać się największym uczniem, jakiego
znała ciemność.
– Idź, sprowadź Wielkiego – polecił jej.
Rozejrzała się ukradkiem, jak gdyby się spodziewała, że bestia podgląda ją
z zarośli.
– Nie proś mnie, bym na powrót stała się niewolnicą.
Ethrian przyglądał się drugiemu brzegowi rzeki.
– Mam jakiś wybór? Jeśli nie wykonamy żadnego ruchu, będziemy martwi.
– Obierz inną drogę. Posyłaj zmarłych, dopóki nie zostaną zniszczeni. Odejdź ze
mną dokądś. Możemy zacząć od nowa. Niech Wielki zgnije. Niech zstąpi do piekieł,
gdzie znalazłam go z Nahaman. – Jej pasja zaskoczyła ich oboje. Mówiła to, co
myślała. Podobnie jak jej siostra, zbuntowała się.
– No tak. Występujesz przeciwko mnie. – Słowa Ethriana były tak zimne jak
otchłanie czasu. – Myślałem, że to Wielki mnie zdradzi.
– Ethrian...
– Sprowadź go. Albo będziemy ze sobą walczyć.
Sahmanan spojrzała nad jego ramieniem. Martwi żołnierze wychodzili z lasów.
Mówił poważnie.
– Ty głupcze! – Rzuciła się na niego.
Zatoczył się na prehistoryczny granitowy głaz. Kopnął ją...
Zaśpiewała zaklęcie.
Świat zrobił się biały od upału. Gorąco sprawiło, że skóra Ethriana pokryła się
pęcherzami. W swoim umyśle wyczuwał wielkie puste miejsce. Setki żołnierzy
przestały istnieć... Ryknął z wściekłości. O mało się nie zabił.
Od rozżarzonej przestrzeni chronił ich głaz i zaklęcie Sahmanan. Zaklął
i powiedział:
– Przynajmniej jedno z nas myślało. Dziękuję ci. – A po chwili poskarżył się: –
Jestem ślepy!
– Odzyskasz wzrok. Ethrianie, nie pozwól, żeby nienawiść tak nad tobą
panowała.
– Dobrze – powiedział po chwili. To się nie powtórzy. Sahmanan?
– Tak?
– Przepraszam. Nadal jednak musisz sprowadzić Wielkiego.
– Dobrze – westchnęła. – Gdy ziemia ostygnie i będziemy mogli zrezygnować
z ochrony, jaką daje zaklęcie.
Ethrian stał samotnie na szczycie wzgórza. Sierp księżyca wzeszedł za jego
plecami. Chłopiec opierał się na włóczni, patrząc na ognie na odległym brzegu. Już
niedługo, lordzie Ssu-ma, pomyślał. Złamię twoją wolę, ty uparta świnio. Wyrwę
serce twojemu imperium. Ustanowię własne. Znajdę mordercę mojego ojca...
Ale najpierw musiał użyć kamiennej bestii, nie ulegając jej potędze.
A Sahmanan? Co z nią? Była taka dziwna dziś po południu. O co chodziło z tym
wyrwaniem z niewolnictwa?
To się nie zgadzało. Śpiewała zbyt wiele sprzecznych pieśni.
Powietrze za nim zaszeptało, poruszone zbliżającymi się ogromnymi skrzydłami.
Szum narastał. Szybko wypełnił noc. Chmara drzewc przemknęła ponad wodą. Za
Ethrianem niebo płonęło. Jego jakby zwielokrotniony cień sięgnął ku rzece. Uniósł
jedną rękę, pomyślał: To ja, Shinsanie – cień sięgający szponami po twoje serce.
Drzewce strącały smoki i jeźdźców, chociaż nie były takie same, jak te z walk na
pustyni. Nie miały nawet dziesiątej części mocy tamtych. Sprawiały wrażenie
wykonanych chałupniczo, jak gdyby jego wrodzy wyczerpali już zapasy prawdziwej
broni i musieli zadowolić się tym, co sami zdołali sklecić.
Uśmiechnął się.
– To, czego się boisz, ściga cię. To, co cię przeraża, jest tuż obok. Przyszedł na
ciebie czas.
Smok klapnął za nim. Sahmanan wykrzyknęła jakieś pytanie. Nie odwrócił się.
Po chwili stała obok niego. Odczuwał potężną obecność Wielkiego.
– Sprowadziłam go, Ethrianie.
– I co on myśli?
Nie musiał pytać. Czuł radość bestii, jej niecierpliwość, żądzę zawstydzenia
wroga, którego nienawidziła, ponieważ nie chciał się złamać czy dać pobić, a nawet
się nie bał.
Kamienna bestia chciała być traktowana poważnie. Lordowie Imperium Grozy
już jej tak nie traktowali. Rozumieli sytuację równie dobrze jak Ethrian. Teraz
uważali Wybawiciela i jego bożka za słabnące przeszkody, które usuną w ciągu kilku
dni.
Ethrian przeniósł się za rzekę i obserwował panującą tam pewność siebie. Oni
wiedzieli, że tym razem go złamią. Znosili jego atak, spodziewając się, że sam się
wykończy.
– Dobrze zrobiłeś, że mnie wezwałeś, Wybawicielu – powiedziała kamienna
bestia. – Razem ich teraz zmiażdżymy. Ale pytam cię, jak zamierzasz przekroczyć
rzekę?
Ethrian nie poświęcił temu nawet chwili zastanowienia. Rozmyślał, jak zmieść
swoich wrogów, ale nie jak się do nich dostać. Nie miał nawet jednej łodzi. Jego
oddziały nie zbudowały tratw czy pontonów. Legiony w czasie odwrotu zniszczyły
wszystkie miejscowe statki.
Sklął się za swoją głupotę.
– Nie za dobry z ciebie generał, co, Wybawicielu? Sarkazm kamiennej bestii
zabolał go. Musi wypić piwo, którego nawarzył.
– Co byś zaproponowała, kamienna bestio? – Sam spróbował być sarkastyczny.
Rzucił okiem na wschód, gdzie za chwilę miało wyjrzeć słońce.
– Sahmanan, napełnię cię siłą. Zamrozisz rzekę. Ethrian otworzył usta ze
zdziwienia.
– Zamrozisz ją?
Bestia roześmiała się. A młodzieniec zadrżał, wiedząc, że musi uważać.
Sahmanan, ukryta w ciemnościach, odprawiła jakiś przydługi obrzęd. Po pewnym
czasie powiedziała:
– Pomóż mi, Wielki.
Ethrian czuł, że robi się coraz zimniej, wbrew jego spalonej skórze. Zimno
spłynęło w dół wzgórza. W lasach zapanował taki mróz, że konary trzeszczały.
Chłopiec zamknął oczy i opuścił ciało.
Na rzece pojawiły się już kawałki lodu. Zimno dotarło do drugiego brzegu. Tamci
już zaczęli reagować, zanim jeszcze rzeczywiście dosięgnął ich chłód. Płomienie
ognisk strzeliły wyżej. Bębny wybijały rytm ostrzeżenia.
Utworzył się szron. Powietrze zrobiło się mgliste. Płatki śniegu opadały leniwie.
Żołnierze Shinsanu spokojnie zajmowali pozycje na swoich umocnieniach.
Gdybym miał takich żołnierzy... To, że są najlepsi, na niewiele im się przyda.
Umiejętności człowieka przestały znaczyć cokolwiek od chwili, gdy usłyszał Słowo
kamiennej Bestii. Ethrian wiedział. Widział wizje Sahmanan z wojny z Nahaman.
Poprawił mu się nastrój. Wkrótce stanie na zachodnim brzegu jako jego pan.
Legion zmarłych powstanie wokół niego, gotów ruszyć naprzód... Pod wpływem
chwilowego kaprysu pomknął na zachód, przez dzikie lasy, szukając kolejnego
miejsca, gdzie będą chcieli zatrzymać go następnym razem.
Ujrzał stare miasto, wydawało się interesujące. Na pewno go zachwyci. Nie mógł
się doczekać jego zajęcia. Uwielbiał miasta.
Wokół kłębili się uchodźcy.
Były tu hordy, które mu wcześniej uciekły. Krzyknął do nich bezgłośnie:
– Idę po was! Nie macie dokąd uciec!
Jego gniew osłabł. Znajdował się zbyt daleko od swojego ciała, żeby to uczucie
długo się utrzymało. Zajrzał w siebie i zaniepokoiło go to, co tam ujrzał. Był zbyt
przywiązany do koncepcji, że jest Wybawicielem.
Popędził z powrotem do rzeki i do bitwy, która będzie łabędzim śpiewem
Shinsanu.
Nad Tusghusem świtało. Było dosyć lodu, żeby mogli przejść po nim ludzie.
Sahmanan poszerzała go w górę i w dół rzeki, żeby zapewnić szerszą drogę
oddziałom.
Ethrian pokręcił się wśród wrogów i zaczął się denerwować. Oni się nie bali. Ich
czarodzieje-kapitanowie nie odbywali żadnych panicznych narad. Mieli ustawione
swoje pierwsze, drugie i trzecie linie obrony, stosy gotowe do podpalenia, portale
przygotowane do ewakuacji poległych. Ich dowódca jadł śniadanie z dowódcami
legionów, obojętny na wydarzenia nad rzeką.
Bójcie się mnie, niech was diabli porwą! – wściekał się młodzieniec. Ale
oczywiście nie mogli go słyszeć. I bardzo dobrze. W swojej arogancji mogliby zacząć
z niego drwić.
Zobaczycie, pomyślał. Gdy przemówi kamienna bestia, zobaczycie. Wtedy
okażecie prawdziwy strach.
Wrócił do swego ciała. Zobaczył, że Sahmanan siedzi teraz na ziemi
z zamkniętymi oczami, z malującym się na twarzy skupieniem. Czarne pudełko
o wymiarach dziesięć na sześć i na pięć cali leżało na jej kolanach. To bóg? W jej
wizjach wydawał się większy.
Słońce stało niewysoko nad horyzontem, gdy kobieta otworzyła oczy
i powiedziała:
– Gotowe.
Ethrian zaczął kierować swoje oddziały ku brzegowi rzeki. Uderzą, gdy bestia
przemówi.
– Nie mogę mówić, nie mając ust, Wybawicielu. Użycz mi swoich – szepnęła
w jego umyśle.
Ethrian jeszcze raz skarcił się za brak zdolności przewidywania. Wyczuwał
jednak pułapkę.
– Wykorzystaj Sahmanan.
– Niemożliwe. Ona jest nie bardziej cielesna ode mnie.
– Mógłbyś mnie wykiwać – powiedział chłopiec i przywołał jakiegoś żołnierza.
– Nie mogę używać zmarłych – powiedziała bestia.
– W takim razie marnujemy czas. – Bestia chyba uważała go za wielkiego głupca.
– Sahmanan, rozpuść lód.
– Zabraniam.
Kobieta zawahała się.
Ethrian czuł, w której chwili wybrała swego starożytnego pana.
– Użycz mi swoich ust, Wybawicielu.
– Nie.
Uderzyła w niego wściekłość bestii. Poradził sobie z nią łatwiej, niż radził sobie
z własną.
– Nie walcz – błagała Sahmanan. – Ethrian, zawołaj jakieś zwierzę z lasu.
Jakiekolwiek, byle duże.
Sięgnął tam i od razu znalazł niedźwiedzicę. Ściągnął ją, powłóczącą nogami, na
szczyt wzgórza, a jej śladem podążały zdumione młode.
– Wyślij ją nad rzekę – warknęła bestia. Jej furia nie osłabła.
Ethrian pokierował niedźwiedzicą i sam udał się za nią. Sahmanan przyniosła
pudełko. Głęboko w środku Ethrian wyczuwał, jak Wielki sonduje, próbuje
wyciągnąć mackę czy dwie, usiłuje przejąć kontrolę. To będzie ostateczna rozgrywka.
On albo ten mroczny bożek będzie musiał się ugiąć...
Bestia aż wrzała z gniewu. Gotowała się ze złości, płonęła z nienawiści i coraz
bardziej się wściekała. Ethrian wyczuł, jak dotyka zdumionej niedźwiedzicy, gdy ta
ruszyła po lodzie. Jej młode biegły za nią, skomląc. Nie słyszała ich posapywań
i lamentów.
Ethrian uśmiechnął się. Co oni tam, po drugiej stronie, sobie myśleli? Cała ta
wielka magia, rzeka skuta lodem w lecie, żeby mogła przejść niedźwiedzica i jej
młode?
Może nie skojarzą tego z nimi. Mogą pomyśleć, że jest jakimś biednym
stworzeniem wędrującym po lodzie...
Nie dali się nabrać. Ethrian wyczuł salwę drzewc z wyciem spadającą z nieba.
Wyczuł, że furia bestii osiąga maksymalny poziom, po czym eksploduje. Pysk
niedźwiedzicy otworzył się i Przemówiła.
Młodzieniec zatoczył się, gdy Wielki zmienił obiekt ataku, usiłując wziąć go
przez zaskoczenie.
Słowo toczyło się po lodzie. Spadło na potęgę Shinsanu.
Ethrianowi pociemniało w oczach.
Obudził się i zobaczył pochyloną nad nim Sahmanan.
– Nic ci się nie stało? – dopytywała się.
Przeszukał swój umysł.
– Nie. – Był zaskoczony. – Jak długo byłem nieprzytomny? Gdzie jest Wielki?
– Dwadzieścia minut. Zabrałam go z powrotem na wzgórze. Jeszcze nie odzyskał
przytomności. Nie spodziewał się, że odpowiesz ciosem na cios.
– Zostawiłaś go?
– Nie potrzebujemy go teraz, prawda? Przyjrzał się jej uważnie. Była poważna.
– Zabierz go więc z powrotem na pustynię.
– Dobrze. – Uśmiechnęła się konspiracyjnie. – Wcale go to nie ucieszy.
– A co mnie to obchodzi? – Ethrian stał zwrócony twarzą w stronę drugiego
brzegu rzeki. Widoczne tam było jakieś poruszenie! Opuścił swoje ciało, poleciał tam
i wrócił. Rozproszona kamienna bestia wykonała tylko połowę roboty. – Marnuję
czas – wymamrotał.
Armia martwych maszerowała po lodzie. Była to żałosna gromada ludzi
o sztywnych nogach, ślizgających się, przewracających i wstających, żeby spróbować
jeszcze raz. Na lodzie pojawiła się cienka warstwa wody. Siła bestii opuściła
Sahmanan.
Czy lód wytrzyma? – zastanawiał się Ethrian. Szybciej, szybciej.
Uwijali się tam półprzytomni legioniści. Sześciu ludzi co minutę do portalu...
Uciekali!
– Szybciej! – wrzasnął.
Pierwszy szczęk broni niósł się po lodzie.
Wróg odpowiedział na atak. Rozpalili na nowo ogniska i ponownie obsadzili
pozycje. A lód topniał.
Była to najkrótsza i najbardziej owocna z jego bitew. Zyskał osiem tysięcy
rekrutów. Legiony wycofywały się niemal w nieładzie.
Jednak jego zdobycz ledwie pokryła straty. Lód pękł zbyt wcześnie. Niektórzy
z jego żołnierzy zostali uwięzieni na krach, które popędziły z nurtem. Powpadali do
wody. Jednych dopadły ryby. Inni zaplątali się w korzenie drzew rosnących wzdłuż
brzegów. Lub popłynęli do odległego morza, wyrywając się spod jego kontroli.
Tervola, wycofując się, prowadzili ostrzał. Uratowali ogromną część swojej
armii. Ethrian próbował ich ścigać, ale z każdą przebytą milą jego kontrola nad
własnymi wojownikami słabła.
Dopiero gdy padła ostatnia reduta, poleciał i dołączył do swojej armii.
Sahmanan wróciła z pustyni.
– Znowu jest w świątyni. Nawet stąd wyczuwam jego wściekłość i strach.
– Nie powinien był próbować mnie oszukać. Popatrz. Zwyciężyliśmy. Teraz nie
mogą nas powstrzymać. Nie stanowią już wielkiej przeszkody.
– Co się stanie, gdy ich zniszczysz? Będziesz szedł dalej, aż jedynymi ludźmi,
którzy zostaną, będą martwi, którymi dowodzisz?
Popatrzył na nią i wyczuł cień odrazy, rodzącej się nienawiści.
– Daj mi spokój, kobieto. Mam tylko jeden cel: zmieść Shinsan. Będziemy się
martwić, co robić dalej, gdy tego dokonamy.
– Wiedziałam, że tak powiesz.
– O co ci chodzi? Nieważne. Chodźmy. Mamy umówione spotkanie w mieście na
zachód stąd. Jeśli szybko tam dotrzemy, nie będą mieli czasu się przygotować.
I możemy dogonić uciekinierów.
Sahmanan pokręciła smętnie głową i zaprowadziła go do smoków.
Przez dwa dni Ethrian patrolował odległe flanki w poszukiwaniu rekrutów. Jego
wysiłki ledwo były warte zachodu. Z tyłu pozostali tylko bardzo starzy, kulawi
i słabi.
Wcielił ich do swojej armii. Brał wszystko, co mogło chodzić.
Trzeciego ranka po przekroczeniu Tusghusu Ethrian opuścił lasy i nagle stanął
naprzeciwko Armii Północnej na niewielkiej równinie.
– Nie wierzę w to. Czy oni nie mają nerwów? Po tym, co zrobiliśmy nad rzeką?
Sahmanan roześmiała się.
– Powiedziałeś, że są najlepsi i nie znają uczucia strachu. Twierdziłeś, że nie będą
mieli czasu przygotować miasta do obrony. Czego innego mógłbyś się spodziewać?
– Nie wiem.
Tym razem to wróg przyszedł do niego. Wycięli sobie drogę wśród dopiero co
„powołanych” rekrutów. Wdarli się głęboko między jego lepszych żołnierzy, których
skuteczność ucierpiała wskutek postępującego rozkładu. Ruszyli w pościg za
legionem zmarłych wcielonym do jego armii. Przynieśli ze sobą portale umocowane
na wozach. Walka toczyła się do chwili, gdy wydawało się, że obydwie armie muszą
zostać unicestwione. I wtedy legiony się wycofały.
Ethrian popłakał się z wściekłości.
Zabrali ze sobą poległych. Pozbawili go zalążka nowej armii. Zostawili go
z niespełna dwudziestoma tysiącami ciał zdolnych tylko do kuśtykania lub czołgania
się.
O świcie zrobił ich przegląd. Wszyscy byli wymizerowanymi, cuchnącymi,
okropnymi stworami, odzianymi w łachmany, bez kończyn, z powyrywanymi
kawałami ciała, z brakującymi uszami, nosami, oczami. Oblazło ich robactwo.
– Wygląda to tak, jakby ziemia się otworzyła i pole bitwy oddało swoje
starożytne trupy.
– A ty chcesz kontynuować? – dopytywała się Sahmanan.
– Zamierzam unicestwić Shinsan. Znajdę jakiś sposób.
– Zyskali kolejny dzień. Następnego dnia będą gotowi.
– Niech tak będzie. – Maszerował na zachód, prowadząc swoją powłóczącą
nogami, wlokącą się parodię armii. – To nie ma znaczenia – powiedział. – Wiem, że
prowadzi mnie przeznaczenie. Słyszę jego głos. Zostałem wybrany. Zostałem
namaszczony. Jestem Wybawicielem.
Sahmanan wpatrywała się w niego z przerażeniem. Był szalony.
– Ja nie chcę umierać – wyszeptała. – Nie dla twojego koszmaru czy też
koszmaru Wielkiego.
Następnego dnia przybyli do miasta Lioantung.
Ethrian wybrał się tam nocą pod postacią ducha. Widział ogarnięte paniką tłumy
ciągnące na zachód, pozostawiające miasto armii. Znalazł pomysł na atak.
To będzie wymagało czasu, ale miał go. Był w umysłach tych legionistów, którzy
krótko u niego służyli. Wiedział teraz, że ta uparta świnia, lord Ssu-ma, nie otrzyma
żadnego wsparcia. Shinsan miał poważniejsze problemy na innej granicy.
W radosnym nastroju lustrował miejskie mury.
12
Rok 1016 OUI
Ten dzień
– Nie podoba mi się to, Bragi – szepnął Varthlokkur. – Nigdy nie lubiłem portali.
– Czuł się tak, jakby w jego trzewiach bawiły się węże wielkości anakondy.
Skorzystał z metody wroga i zaczął bezgłośnie recytować tekst Rytuału Żołnierza.
– O co chodzi? – Król przejechał kciukiem po ostrzu miecza. – Dlaczego? Co jest
nie tak?
– One mnie przerażają – przyznał Varthlokkur. – W strumieniu teleportacyjnym
jest coś, co żyje... Wykryłem to dawno temu, gdy byłem jeszcze uczniem. Coś
ogromnego i mrocznego, co porywa nieostrożnego podróżnego. – Varthlokkur
podrapał się w czoło. Poczuł, że ma wilgotną i chłodną skórę. Czyżby był też blady?
Bragi popatrzył na niego trochę zdziwiony.
– Jak często się to zdarza? Chyba niezbyt, bo inaczej Shin-san nie używałby ich
stale.
– Rzadko – przyznał Varthlokkur. – Raz na dziesięć tysięcy przypadków. I nie
słyszałem, żeby ktoś zniknął w ostatnich czterech czy pięciu latach.
– To piekielnie duże szanse. Hej! Ch’ien mówi, że jest sygnał. Gotów?
Varthlokkur skinął niechętnie głową. Nie chciał się teleportować, ale mężczyzna
robi to, co musi. Wziął się w garść.
Bragi wskoczył do portalu. Czarodziej usłyszał echo przekleństwa i metaliczny
dźwięk, który nagle się urwał. Po czym sam znalazł się w środku. Wypowiedział
zaklęcie mające oślepić obrońców portalu z drugiej strony. Król wył.
– Niech cię diabli, przecież mówiłem ci, żebyś zamknął oczy! – ryknął
Varthlokkur.
– Drzwi! Złap drzwi! – krzyczał król. Znajdowali się w jakiejś wielkiej sali, jakby
na parterze budynku użyteczności publicznej.
Czarodziej nie miał czasu, żeby się rozglądać. Przyłożył swój miecz na płask do
pośladków żołnierzy wychodzących niepewnym krokiem z portalu.
– Przesunąć go! – krzyknął. – Tutaj. I zablokować to zaklęcie słyszenia.
Szalone zaklęcia śmigały po wschodniej kwaterze głównej wojsk Shinsanu, jakby
lojalność wobec ich twórców w ogóle nie istniała. Bezcenne arrasy szły z dymem.
Dzieła sztuki marszczyły się i ciemniały albo topiły się i zaczynały ściekać jak wosk
w słońcu.
Przybył lord Ch’ien i objął dowództwo nad tervola, którzy przyłączyli się do
spisku. Po piętnastu minutach wnętrze kwatery głównej było zabezpieczone. Po
kolejnych pięciu lord Ch’ien zawarł pokój z garnizonem na zewnątrz. Żołnierze
Shinsanu unikali angażowania się w konflikty szlachty. Ludziom wystarczyło tylko
zapewnienie, że kwatera główna nie została zaatakowana przez Matayangańczyków.
– Tutaj wszystko zabezpieczone – stwierdził Varthlokkur.
Lord Ch’ien zgodził się z nim.
– Na razie – powiedział król. – Lepiej sprawdźmy, jak spisały się pozostałe
grupy. Varthlokkurze, wyślij paru posłańców.
Czarodziej zawołał jednego z asystentów lorda Ch’iena i szybko ustawił kilka
portali. Wybrał żołnierzy i teleportował ich. Po paru sekundach byli z powrotem.
– Baron Hardle zajął swój cel – powiedział Varthlokkur królowi. – Ale
pułkownik Abaca ma kłopoty. Wpadł prosto w objęcia lorda Kuo.
– Będzie lepiej, jeśli tam pójdziemy, zanim Kuo zamknie swoje portale.
– Już może być za późno – powiedział lord Ch’ien.
– Im więcej gadamy, tym mniejsze mamy szanse. – Król rzucił się do portalu,
który ustawił Varthlokkur. Czarodziej poszedł za nim tak szybko, jak się odważył,
a węże w jego trzewiach znowu wiły się i skręcały.
Wyszli z portalu w ogromnej jaskini. W drugim jej krańcu panował kompletny
chaos. Abaca został przyparty do muru i toczył bój na śmierć i życie. Varthlokkur
rzucił paskudne zaklęcie rozkładu. Dziesięciu żołnierzy zgniło w miejscu, w którym
stali. Później czarodziej był zbyt zajęty walką, żeby cisnąć czymś więcej niż jakimś
sporadycznym zaklęciem o niewielkiej mocy.
Został przyparty do ściany, walcząc z równie nieudolnym szermierzem, gdy lord
Ch’ien ogłosił, że ludzie lorda Kuo postanowili się poddać. Rozluźnił się, westchnął
i pokręcił głową. Jego przeciwnik, zwykły aspirant, uśmiechnął się słabo.
– Skończone, lordzie – powiedział do Varthlokkura.
– Tak jest. Chodź tutaj. Jesteś tak samo pokiereszowany jak ja. – Wspierając się
nawzajem i utykając, podeszli do miejsca, gdzie lord Ch’ien zbierał więźniów.
Baron Hardle, który dowodził trzecim oddziałem szturmowym, słaniając się na
nogach, podszedł do króla.
– Z bożą pomocą, panie, zadanie wykonane.
– Faktycznie – przytaknął rozpromieniony Bragi.
– Lepiej zacznijmy się przygotowywać do odparcia kontruderzenia – powiedział
Varthlokkur. Czuł, jak opada poziom adrenaliny. Był zmęczony, a odniesione rany
zaczynały dawać mu się we znaki. Wkrótce będzie cały odrętwiały. W wirze walki
nie zatracił jednak swego paskudnego charakteru.
– Lordzie Ch’ien, zabezpiecz lepiej te portale. – Ch’ien skinął głową
i oddelegował kilku ludzi.
Tervola wypadli z kilku z nich, zanim skończyli je zamykać. Zaklęcie
rywalizowało z zaklęciem. Ostrze ścierało się z ostrzem. Płynęła krew. Varthlokkur
zignorował tę potyczkę. Lord Ch’ien poradzi sobie. Był z niego większy pożytek niż
z rannych.
Jeden z ludzi lorda Ch’iena raportował:
– Ci ludzie są z Armii Zachodniej.
Król zmarszczył brwi i zapytał:
– Z bandy Hsunga? Lordzie Ch’ien, czy Mgła nie miała zająć się Hsungiem?
Lord Ch’ien wzruszył ramionami.
– Najlepiej opracowane plany i tak dalej... – A po kilku chwilach, gdy
kontruderzenie osłabło, dodał: – Niedobrze to wygląda. Lord Hsung odbił dwie inne
kwatery główne. Varthlokkur zauważył spojrzenie króla.
– Ostrożnie – wyszeptał.
Król skinął głową.
– Czy możemy dostać się z powrotem do tamtych miejsc? – zapytał Bragi.
– Tylko maszerując – odparł lord Ch’ien. – Przez tereny matayangańskie.
Zamknęli portale. – I dodał: – Tak czy owak jest zbyt późno. Wygrany czy przegrany,
przewrót toczy się swoim torem. Nie będziemy już marnować ani chwili.
Matayanganie znowu przejęliby inicjatywę.
– Cholera! – zaklął Bragi.
Varthlokkur wziął go na bok.
– To cuchnie zasadzką. Wszystko idzie zbyt gładko. Lord Hsung wiedział, że
wchodzimy. Jak inaczej byłby gotowy do stawienia oporu? Najwyraźniej nie zdołał
jednak na czas posłać wiadomości lordowi Kuo, żeby zasadzka się udała.
Król pokiwał w zamyśleniu głową.
– Miałem wrażenie, że to jest trochę dziwne. Sądzisz, że wpadliśmy w tarapaty?
– Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś wysłał kogoś, żeby sprawdził, co robi Mgła.
Może Hardle’a.
– A ty?
– Muszę się zająć rannymi. Ty chcesz uratować Abaca, czyż nie?
– Tak. To mój najlepszy żołnierz.
– Postaw ludzi w stan gotowości. Zacznij zbierać rannych w pobliżu portali. Być
może będziemy musieli zniknąć w pośpiechu.
Bragi kiwnął głową i odszedł.
Hardle niedługo wrócił. Gdy się pojawił, Varthlokkur dołączył do króla. Hardle
donosił:
– Przewrót udał się wszędzie z wyjątkiem tych miejsc, gdzie interweniował lord
Hsung. Wydaje się, że lord Kuo zginął. Nikt nie może go znaleźć. Rada Tervola
zamierza powstrzymywać się od zajmowania jakiegokolwiek stanowiska, dopóki nie
ustabilizuje się sytuacja wojenna. Lord Hsung negocjuje z Mgłą. Zwyciężyliśmy.
– Czy lord Ch’ien wie już o tym? – zapytał Varthlokkur.
– Nie sądzę.
– Jaka jest sytuacja w Kavelinie?
– Szaleństwo. Całkowity zamęt.
– Nie mów nic lordowi Ch’ienowi. Bragi, nie jesteśmy tu już dłużej potrzebni.
Wynośmy się stąd. I nie odwracaj się do niego plecami, dopóki się stąd nie wyrwiesz.
– Dobrze. – Król odszedł pospiesznie, żeby poinformować swoich oficerów.
Czyja zachowuję się jak paranoik? – zastanawiał się Varthlokkur. Może. Ale nie
ma sensu ryzykować, gdy ma się do czynienia z oficerami Imperium Grozy.
Szczególnie takimi jak lord Ch’ien.
Król zaczął cichcem przenosić swoich rannych przez portale nastawione na
teleportację do Kavelinu. Ludzie lorda Ch’iena nie zwracali na to uwagi. Mieli pełne
ręce roboty z przejmowaniem kontroli nad wojną matayangańską.
Gdy czarodziej kierował do portalu cięższe przypadki, żołnierzy na noszach,
podsłuchał, jak baron Hardle mówi do króla:
– Panie, jesteś zbyt ufny. Twoją przyjaciółką była kasztelanowa Maisaku. Była.
Teraz masz do czynienia z władczynią Shinsanu.
– Bragi, on ma rację – powiedział Varthlokkur. – Ona musi teraz wejść w swoją
rolę.
Król zmarszczył brwi i zgodził się niechętnie.
– Baronie, czy Mgła jest jeszcze w swoim domu?
– Była, gdy ruszałem. Wydawała się zajęta jak jednoręki lalkarz, który usiłuje
trzymać wszystkie sznurki.
– A zatem nie wymknęła się nam z rąk? Varthlokkurze, wracamy. Baronie, ty
przyprowadzisz ludzi do domu.
Czarodziej podążył za królem. Podszedł do portalu, zamknął oczy, zacisnął zęby
i zrobił krok naprzód. Podczas teleportacji nie wyczuwał nic. Żadnego głodnego
cienia w oddali. Trzykrotnie przechodził i nie napotkał nawet śladu tego, czego się
obawiał. Odeszło?
Wszedł do pokoju narad, którego wystrój bardzo się zmienił. Zniknął ogromny
stół z mapą. Ranni ludzie zaścielali podłogę. Połowa z nich nie była Kavelinianami.
Mało brakowało, żeby zaskakujące kontruderzenie lorda Hsunga się powiodło.
Mgła kłóciła się z kilkoma tervola. Varthlokkur rozpoznał tylko jednego.
Przyjrzał mu się, a potem rozejrzał się, szukając króla.
Bragi rozmawiał z Dahlem Haasem.
– Zejdź na dół i zbierz trochę zaufanych ludzi. Każ im się tu wślizgiwać po kilku.
Varthlokkur?
– Miałem właśnie zamiar to zaproponować. Możemy ich potrzebować. –
Uważnie obserwował Mgłę. Dopiero teraz ich zauważyła. Wydawała się zdumiona
ich obecnością. – Baron Hardle miał rację. Księżniczka Mgła nie jest serdeczną
przyjaciółką Kavelinu.
– Też to widzę. Wygląda, jakby ujrzała parę duchów. Domyślam się zatem, że do
tej chwili powinniśmy być już zjawami. – Posłał ludzi, by pilnowali portali. – To, że
możemy kontrolować, gdzie ona się fizycznie znajduje, ma pewne znaczenie, nie
sądzisz?
Varthlokkur rozciągnął usta w wąskim, złowróżbnym uśmiechu.
– Oczywiście. Chyba że będziemy zbyt długo zwlekać. Wtedy ktoś inny ogłosi
się numerem jeden. – Zamknął oczy i sięgnął myślą na zewnątrz. Wyczuł to, co
chciał. Chodź do mnie, Radeacharze. Chodź do mnie, Niezrodzony. Poruszyło się
w odpowiedzi. Ruszyło w tę stronę... Otworzył oczy i znowu się uśmiechnął.
Mgła powiedziała coś do swoich towarzyszy i podeszła do czarodzieja i króla.
– Widzę, że jesteście z powrotem. – Władczym gestem wyciągnęła rękę do króla,
jakby spodziewała się ukłonu i pocałunku.
Bragi potrząsnął głową.
– Nie wszyscy, kasztelanko. Wielu dobrych ludzi tam zginęło. Niektórych
pojmano. Hsung zastawił pułapkę. Wpakowaliśmy się w nią. Niemal mu się udało.
– Moi ludzie też mocno oberwali. Jak widać. Varthlokkur podziwiał jej pewność
siebie. Dopiero co przeżyła niemal szok, gdy ich zobaczyła.
– „Kawalarz”, który jest za to odpowiedzialny, chciałby się z tobą spotkać –
dodała.
– Hsung? On jest tutaj?
Czarodziej rozpoznał go od razu, ale nie wspomniał o tym. Bragi był
wystarczająco podminowany, nawet nie wiedząc, że człowiek, którego uważał za
swojego wielkiego wroga, przebywa w tym pokoju.
– Lordzie Hsung. – Ton Mgły brzmiał opryskliwie i zimno.
– Jam nie lord. Nic to dla mnie nie znaczy, kobieto. Po prostu jeszcze jedna
maska. Nie zaczynaj traktować siebie zbyt serio. Nie tutaj, na moim terytorium.
Varthlokkur przyglądał się Mgle spod półprzymkniętych powiek. Nie zdołał
powściągnąć uśmiechu. Ona to zobaczyła i zreflektowała się. Natychmiast stała się
pojednawcza.
– Oczywiście. Przepraszam. To był emocjonujący dzień.
Lord Hsung wystąpił naprzód i skłonił się lekko.
– Proszę mi wybaczyć – powiedział do króla – ale nie mówię jeszcze dobrze
pańskim językiem. Chciałem pana poznać, po trzech latach naszych potyczek.
Wyobrażałem sobie kogoś mniej potężnej postury, za to większego krętactwa.
– Uczyłem się od małego krętacza. Zachowujesz stanowisko? Nadal masz zamiar
szefować okupantom?
– Jej Wysokość powierzyła mi nasze zachodnie prowincje.
– Pewnie uznała, że inaczej wykręciłbyś jej rękę. Nie zamierzasz przestać być
takim starym pierdołą, co?
Lord Hsung zesztywniał, rzucił spojrzenie Mgle. Varthlokkur, ostrzegając króla,
pokręcił głową. Nierozsądnie było zbytnio drażnić tervola. Pozwolił swoim zmysłom
odpłynąć i pomyślał: Gdzie jesteś Radeacharze?
Tutaj, padła odpowiedź. I za królem roztrzaskało się okno. W pokoju zrobiło się
strasznie zimno.
Niezrodzony przybył.
Wyglądał jak płód wewnątrz kryształowej kuli, ale żaden ludzki płód nigdy nie
był tak wielki...
Przerażona Mgła zapiszczała.
– Zdajesz sobie sprawę, ile kosztuje dobre szkło, Varthlokkurze? Kiedy
znajdziesz mi dobrego szklarza? Myślałam, że jesteśmy po tej samej stronie.
– Nie ja pierwszy o tym zapomniałem. – Skinął ręką. Niezrodzony podleciał
i zawisł nad jego lewym ramieniem, z szeroko otwartymi oczami noworodka,
mądrymi znajomością zła, przepełnionymi złośliwością. – Oczywiście niczego nie
mogę udowodnić, ale jestem absolutnie pewien, że król i ja nie mieliśmy wrócić
z naszego małego wypadu na wschód.
– Przesłucham lorda Ch’iena. Być może przekroczył swoje kompetencje.
– Być może. Chociaż wątpię.
Król powiedział:
– Gdy ludzie ze mną zadzierają, staję się wredny. Mgło, ty i twoi przyjaciele
będziecie przez jakiś czas moimi gośćmi.
Niezrodzony poruszył się nieco, kołysząc się nad Varthlokkurem. Mgła spojrzała
na niego i skrzywiła się.
– Jak długo? Toczę dwie koszmarne wojny.
– Dwie? – zapytał lord Hsung.
– Armia Wschodnia została pobita. Armia Północna może się nie utrzymać. Lord
Ssu-ma spisał się wyśmienicie, ale nawet geniusz ma swoje ograniczenia. Front
wschodni zaraz się załamie.
Bragi uśmiechnął się.
– Chyba nie sądzisz, że mnie to obchodzi. Im większe weźmiesz baty, tym lżejszy
ciężar pozostanie na moich barkach.
Varthlokkur wykonał następny ostrzegawczy gest.
– Nie tak ostro, przyjacielu.
– To, co nam zagraża, ma wielkie plany, Bragi. Nie zadowoli się nami. Ono
nienawidzi świata.
– Mów dalej.
– Są to armie zmarłych. Nie ma w nich żadnej miłości dla żywych.
Varthlokkur poczuł, że robi mu się niedobrze, czuł, że blednie. Niezrodzony
kręcił się, zaniepokojony jego wzburzeniem. Ten przeklęty bałagan na wschodzie...
To nie odejdzie. Czy sami bogowie uparli się, żeby go w to wciągnąć?
– To też nie ma nic do rzeczy – powiedział Bragi. – Chcę się dowiedzieć, jak
skłonić cię do uczciwego postępowania.
Mgła wzięła go za rękę.
– Zawarłam kilka układów, żeby to przeprowadzić, Bragi. Najgorszym z nich
była próba zastawienia na ciebie pułapki. Nie chcesz zrozumieć, kim jesteś dla
tervola. Oni chcą twojej głowy. Sprawiłam, że ta pułapka była najsłabsza
z możliwych, wierząc, że nie opuści cię typowe dla ciebie szczęście. I wszyscy
dostaliśmy to, czego chcieliśmy. Pozostańmy więc przyjaciółmi.
– Dobrze. Na razie.
Varthlokkur uśmiechnął się, widząc wyraźną ulgę Mgły i elastyczność starego
Bragiego. Westchnął.
– Ruszaj w drogę, Radeachar. Po czym rzekł: – Nareszcie w domu. Zdajesz sobie
sprawę, że nie widziałem swojej córki od chwili jej narodzin?
– A ja nie widziałem Inger – powiedział król. – Wynośmy się stąd. – Zanim
jednak wyszli, przypomnieli swoim ludziom, żeby dobrze pilnowali Mgły i jej
zwolenników.
– Mało brakowało – mruknęła Mgła do lorda Hsunga. – Dlaczego wy, ludzie, nie
możecie być bardziej elastyczni?
– My, ludzie, pani?
– Tervola. Ani jeden z was niczego się nie nauczył na przykładzie O Shinga.
Zmusiliście go, żeby ścigał Ragnarsona z powodu klęski pod Baxendalą. I wielu
wspaniałych tervola straciło życie. Wycięto w pień całe legiony. A równowaga nie
została przywrócona. Straszne upokorzenie. A teraz ta sama obsesja niemal
zniszczyła mnie...
Lord Hsung zachichotał.
– Zapominasz, że ja byłem po drugiej stronie.
– Cechuje cię ten typ rozumowania, który wpędza nas w kłopoty. Nie zapominaj,
że siedziałam w Maisaku trzy lata i obserwowałam cię. Spiskowałeś z obiema
stronami w walkach w Hammad al Nakir. Wprowadzałeś agentów do Kavelinu.
Rozpowszechniałeś plotki o wojnie tylko po to, by trzymać króla w napięciu. Nie
wiem, jak długo mogę to tolerować. Mogłoby nam to zaszkodzić jak złe zaklęcie.
– W swoim czasie będziesz tolerować tyle, ile trzeba, by zniszczyć tego
człowieka i jego kohorty.
– Być może. – Zobaczymy, pomyślała. Zobaczymy. – Lepiej ruszmy się stąd, gdy
jest w nastroju, żeby nas wypuścić. Lordzie Ch’ien! Gdzie jest lord Chi’ien? Jeszcze
nie wrócił?
Varthlokkur spotkał króla w komnatach zamku Krief.
– Jak się ma Nepanthe? – zapytał Bragi.
– Świetnie. Naprawdę świetnie. – Jak na kobietę, która cały czas rwie się do bitki.
Jak na kobietę, która ledwo ma kontakt z rzeczywistością.
– A co z dzieckiem? Wybraliście już imię?
– Wszystko dobrze. Nie, jeszcze nie.
– Coś cię trapi? Wyglądasz na nieobecnego duchem.
– Mnóstwo spraw. Ale głównie chodzi o Nepanthe.
– Ciągle suszy ci głowę o Ethriana, co?
– Przeważnie. – Czarodziej oddalił się, zostawiając zdumionego króla.
Tak, Nepanthe ciągle suszyła mu głowę o Ethriana. A jemu coraz trudniej było
nie zdradzić się ze swoimi podejrzeniami dotyczącymi tego, co działo się daleko na
wschodzie. Będzie awantura... Cholera, Bragi jej nie powie. Był politykiem. Potrafił
podporządkować swoją przyjaźń z Nepanthe sprawom wyższej wagi, na przykład
potrzebie pomocy, jakiej mógł mu udzielić tylko czarodziej „uzbrojony”
w Niezrodzonego.
A może nie potrafił?
Mgła westchnęła i wyrwała się z półsnu, w którym trwała. Delikatnie wysunęła
rękę spod Arala, usiadła i opuściła stopy na podłogę. Dantice chrząknął i przewrócił
się na brzuch. Popatrzyła na niego czule.
To było miłe, gdy trwało. Teraz musiało się skończyć. Naprawdę. W chwili, gdy
wróci do szacownego Huang Tain, znajdzie się pod baczną, nieustanną obserwacją.
Minie dużo czasu, zanim będzie mogła cokolwiek zrobić, nie uzyskawszy wcześniej
zgody Rady Tervola.
Niewiele miała złudzeń na temat tego, ile władzy zdobyła dzięki przewrotowi.
Mnóstwo, to jasne, ale miała się ona nijak do tej, którą dzierżyli jej ojciec i wuj
w czasach ich Podwójnego Księstwa. Będzie rządzić, ale będzie musiała unikać
obrażania ludzi. Będzie musiała wykazać się najwyższą uwagą, a rywali będzie
w stanie wyeliminować tylko z najwyższą ostrożnością. Minie pokolenie, zanim
całkowicie umocni swoją pozycję.
O ile przeżyje pierwszy rok. Nie miała wątpliwości, że już zawiązują się spiski.
Co się stało z ich imperium? Cała ta konspiracja, sięganie po władzę – w czasach
jej ojca nic takiego się nie zdarzało. On i jego brat rządzili przez czterysta lat i musieli
stawić czoło mniejszej liczbie spisków, niż zawiązało się w ostatnich dwu
dziesiątkach lat od ich odejścia. Czy był to znak, że imperium umiera? Że chyliło się
ku upadkowi nawet wtedy, gdy się rozrastało?
Wstała z łóżka i – nie ubierając się – usiadła przy biurku. Napisała długi list do
króla.
Ponownie złożyła przeprosiny, mówiąc mu, że był dobrym przyjacielem w czasie
jej wygnania. W geście dobrej woli zamierzała zostawić w Kavelinie swoje dzieci.
Uśmiechnęła się. Chytra wiedźma. Jak myślisz, kogo usiłujesz nabrać? On cię
zna. Zna Shinsan. Uświadomi sobie, że dla nich będzie lepiej, jeśli zostaną tutaj.
Będzie wiedział, że próbujesz je uchronić przed zmiennymi kolejami shinsańskiej
polityki.
– Aral? No, wstawaj. Już czas.
Usiadł, unikając jej wzroku. Miał spojrzenie zbitego psa. Prosił, żeby pozwoliła
mu udać się z nią, i nie rozumiał, kiedy wyjaśniała mu, dlaczego nie może.
– Wstawaj, żołnierzu. Ubieraj się. – Zaczęła wkładać ubranie. Postanowiła
najpierw sprawić sobie nową garderobę. Nie może spacerować po szacownym Huang
Tain ubrana jak kasztelanka Maisaku. Jej pobyt na zachodzie i to, że służyła sprawie
zachodu w Wielkich Wojnach Wschodnich, przysporzy jej wystarczająco dużo
kłopotów. – Chciałabym, żebyś zaniósł ten list królowi. Zrobisz to?
Aral wymamrotał coś, czego nie zrozumiała. Na dosłownie jedną chwilę ugięła
się. Pocałowała go. Próbował zaciągnąć ją do łóżka.
– Nie, nie. Spróbuj zrozumieć, kochanie. – Wyswobodziła się z jego objęć. Przy
drzwiach powiedziała: – Do widzenia, Aral.
Zabrzmiało to smutniej, niż sobie życzyła. To rozstanie nie sprawiło jej radości.
Varthlokkur kołysał swoją córeczkę na prawym przedramieniu. Na jego lewej
dłoni zaciskała palce Nepanthe. Spojrzał przez okno na srebrzyste galeony
cumulusów pędzące na wschód jak w porządnym szyku bojowym.
– Zanosi się na deszcz.
– Coś nie tak? – zapytała Nepanthe. – Jesteś taki odległy, nieobecny.
Skupił uwagę na maleńkiej, czerwonej twarzy dziecka.
– Myślałaś już o imieniu?
– Tak. Nie wiem, czy ci się będzie podobało. A ty wybrałeś jakieś?
– Nie. Byłem rozproszony.
– Rozproszony? Ty zawsze jesteś rozproszony. Ostatnio przebywałeś w jakimś
innym świecie. Co jest nie tak?
– Kłopoty.
– Tutaj zawsze są kłopoty. W Vorgrebergu pienią się tak jak w innych miastach
karaluchy.
– To jest kłopot króla.
– On ma zawsze jakiś kłopot. Może byśmy dali jej imię po twojej matce?
– Mojej matce? Smyrena? – Nie przyszło mu to do głowy. Smyrena. To nie było
szczęśliwe imię. Jego matkę spalono na stosie za uprawianie czarów. – Nie wiem. –
Ile król podejrzewał? – zastanawiał się czarodziej. Nie znajdziesz mężczyzny,
którego połowa kłopotów nie byłaby dziełem jego żony. Bragi mógł go „szturchnąć”.
A szturchnięciem, którego Varthlokkur najbardziej się obawiał, była uwaga na temat
Ethriana skierowana do Nepanthe.
No a co z Mgłą? Ona nie może zlekceważyć tej sytuacji na wschodzie...
– No i znowu. Jeśli nie możesz porozmawiać z Bragim, powiedz Derelowi
Prataxisowi. Bragi zniesie wszystko z jego strony.
– Tak, może tak zrobię. – Ale myślał o tym, żeby powiedzieć Michaelowi
Trebilcockowi. Rozumieli się nawzajem. A Michael miał możność zrobienia czegoś...
– No a co z imieniem? – Nepanthe oczy się kleiły. Chciała usłyszeć odpowiedź,
zanim zapadnie w sen.
– Smyrena to świetne imię. Matka byłaby zadowolona. – Przyglądał się przez
okno powoli powstającym zamkom z chmur. – Więc Smyrena. Witaj, maleńka
Smyreno.
Niemowlę zdawało się uśmiechać.
13
Rok 1016 OUI
Losy bogów i cesarzy
Shih-ka’i ostatnich kilka stopni wiodących na szczyt murów Lioantungu pokonał,
utykając. Pan ku trzymał się pół kroku za nim, gotów zaproponować pomoc. Nie
chciał jednak sugerować, że jego pan mógłby jej potrzebować.
Lord Ssu-ma uśmiechnął się i oparł o występ muru obronnego. Pan ku nie musiał
się martwić. Shih-ka’i był tylko zmęczony i kuśtykał, bo nastąpił na nieoczekiwanie
twarde ziarno zboża.
Okolica roiła się od uchodźców. Dołączali do nich mieszkańcy miasta.
W powietrzu czuć było panikę. Shih-ka’i miał nadzieję, że nie rozszerzy się ona na
legiony, a mimo to sam nie potrafił uwolnić się od jej cienia. Katastrofa nad
Tusghusem była czymś więcej niż tylko utratą pozycji. Sprawiła, że Shih-ka’i i jego
oficerowie naprawdę zaczynali wątpić w swoją zdolność pokonania Wybawiciela.
– Czy podjąłem mądrą decyzję, Pan ku? – Patrzył na zachód. Gdzieś w tamtych
lasach Armia Północna przeprowadzała atak.
– Nie miałeś wyboru, lordzie. Ludzie mogliby utracić pewność siebie.
– A jeśli to będzie kolejna katastrofa?
– Najlepiej teraz to sprawdzić. Musimy wiedzieć, czy był to odosobniony
przypadek.
Shih-ka’i nie rozumiał, co się stało nad Tusghusem. Ten przerażający dźwięk,
który wydała niedźwiedzica, niszczący umysł i wolę jego legionistów... Nigdy nie
słyszał czegoś podobnego. Jego serce przepełniał strach na myśl o tym, że musi
znowu stawić mu czoło. Uzbrojony w tę broń, Wybawiciel był nie do powstrzymania.
To musiał być ten stwór z pustyni. To musiał być on.
– Lordzie – powiedział cicho Pan ku. – Lord Lun-yu.
Shih-ka’i obserwował, jak Tasi-feng z mozołem wspina się po schodach. Lord
Lun-yu ma mniej sił ode mnie.
– Odsapnij.
– Ostatni cywile opuścili miasto, lordzie – poinformował Tasi-feng. – Mogą mieć
później problemy. Część więźniów też uciekła w ogólnym zamieszaniu.
– Tego można było się spodziewać, jak sądzę. To mniejsze ryzyko. Jakieś
wiadomości stamtąd?
– Ciągle jeszcze za wcześnie, lordzie, ale wydaje się, że idzie im dobrze.
– Żadnych oznak tego problemu, który mieliśmy nad Tusg-husem?
– Żadnych, lordzie. – Tasi-feng nie ukrywał ulgi. – Może zachowują to na
Lioantung.
– Może. – Shih-ka’i miał parę przemyśleń na ten temat. Zamierzał je
kontynuować... No cóż, to będzie musiało poczekać. Był potrzebny tutaj do chwili,
gdy zamierzenia Wybawiciela staną się jasne.
Nerwowy, niezdolny stać spokojnie Shih-ka’i popatrzył na niebo.
– Ładny dzień – zauważył.
– Całe lato było ładne, lordzie. – Tasi-feng też popatrzył na niebo. Jeźdźcy na
smokach będą stanowili zapowiedź nadejścia Wybawiciela. Pewność siebie tervola
została zachwiana. Zaczęli dopuszczać możliwość katastrofy.
Później zjawił się jeden z oficerów Tasi-fenga.
– Wszystko przebiegło zgodnie z planem, lordzie. Żadnych zjawisk podobnych
do tych nad Tusghusem. Odnieśliśmy wielkie zwycięstwo taktyczne.
Shih-ka’i uśmiechnął się szeroko pod maską, walnął pięścią w występ muru
obronnego.
– Cholera! – zaklął niezbyt głośno. – Jasna cholera! Lordzie Lun-yu, jeszcze go
powstrzymamy.
Armia Północna szybkim marszem przekroczyła bramy. Ich radość była
zaraźliwa.
– Rozluźniają dyscyplinę – mruknął Shih-ka’i do Pan ku.
– Da się to zrozumieć, nie sądzi pan, lordzie?
– Bez wątpienia. Bez wątpienia. – Samego Shih-ka’iego wprawiło to
w euforyczny nastrój. Bitwa przebiegła doskonale. Powróciła mu dawna pewność
siebie. – Zatrzymamy ich tutaj.
Zjawił się posłaniec.
– Lordzie Ssu-ma. Lord Lun-yu prosi, by przyszedł pan do centrum dowodzenia.
– Powiedział po co?
– Nie, lordzie.
– Już tam idę. – Gdy posłaniec się oddalił, Shih-ka’i zapytał: – Masz jakieś
przypuszczenia, Pan ku?
– Obserwowali front matayangański, lordzie. Może tam się coś wydarzyło?
Wydarzyło się. Ukryte armie lorda Kuo przeszły do ofensywy. Ale to nie była
nowa wiadomość. Czy Matayanga przygotowała jakąś niespodziankę?
Shih-ka’i rzucił okiem na garstkę jeźdźców na smokach krążących w górze.
Oblężenie miało się właśnie rozpocząć.
Czekał na nie z niecierpliwością. Lioantung będzie skałą, o którą Wybawiciel się
roztrzaska. Albo ostatnim polem bitwy lorda Ssu-my Shih-ka’iego. Kazał ludziom
opracować strategię na wypadek upadku miasta, ale przygotowywali ją bez
przekonania. Na terenach na zachód od Lioantungu było aż gęsto od uchodźców.
Ludność została zbytnio stłoczona, żeby później skutecznie ją wyrwać z uchwytu
Wybawiciela.
Los jego, tervola, Wybawiciela i – co całkiem możliwe – imperium zależał od
tego warownego miasta.
Wyżsi stopniem tervola zgromadzili się w ośrodku dowodzenia. Ich niegłośne
rozmowy całkiem ucichły po wejściu Shih-ka’iego.
– Znowu polityka, lordzie – szepnął Pan ku.
– Tak podejrzewam.
Tervola zrobili mu miejsce przy leżącej na stole mapie imperium. Ostatnio wraz
ze swoimi ludźmi uważnie śledzili rozwój wojny matayangańskiej. Mogło to mieć
wpływ na to, co będą w stanie zdziałać tutaj.
Wydawało się, że sytuacja na polu walki nie uległa zmianie.
– O co chodzi? – zapytał stanowczo.
– Czy moglibyśmy porozmawiać na osobności? – zapytał Tasi-feng.
Shih-ka’i patrzył prosto w wykonane z klejnotów oczy maski Tasi-fenga.
– Zmiana warty, co?
– Tak, lordzie.
– O czym tu dyskutować? Nic się nie zmieniło. Mamy pełne ręce roboty tutaj.
Smoki Wybawiciela krążą nam nad głową.
– Lordzie...
– Wasze gierki to wasza sprawa. Mamy zadanie. Na nim się skupmy, dobra? To,
co się tam dzieje, to nie nasz problem. Jeżeli wasza kandydatka wygra, a mnie nie
lubi, może mnie odesłać z powrotem do czwartego szkoleniowego.
– Lordzie, chcieliśmy tylko, żebyś wiedział, co się dzieje. Najprawdopodobniej
nie będzie to miało wpływu na naszą operację.
– W takim razie omówcie to i wracajcie do roboty. Wybawiciel już tu idzie.
– Według rozkazu, lordzie. – Tasi-feng skinął głową komuś przy stole. Tervola
rozeszli się.
– Będę obserwował z muru, jak się zbliża – powiedział Shih-ka’i. – Dopóki
jestem tu dowódcą, nie chcę już słyszeć ani słowa o polityce. Zrozumiano?
Tasi-feng skłonił się lekko.
– Według rozkazu, lordzie. Jesteśmy absolutnie usatysfakcjonowani.
Gdy Shih-ka’i wchodził na mury, patrole Wybawiciela okrążały miasto.
– Co o tym myślisz, Pan ku? Wyślemy jakieś oddziały zaczepne?
Pan ku wzdrygnął się.
– Nie. Oczywiście, że nie. Oni są prawie gotowi. Niech przyjdą do nas. – Patrole
wroga wyglądały teraz jak martwe. – Czas działa na naszą korzyść. Jeszcze tydzień
i nic mu nie zostanie.
Mijały godziny. Słońce zaszło. Na niebo wypłynął księżyc. Shih-ka’i nie ruszał
się z miejsca, obserwując oblegających, którzy nie rozbijali namiotów, nie rozpalali
ognisk, po prostu stali w szeregach, otaczając miasto, i czekali.
– Czego on spróbuje, Pan ku?
– Znowu tego dźwięku, lordzie. Czegoś, co wstrząśnie murami.
– Też bym tak powiedział. Ale możemy mu w tym przeszkodzić.
– Lordzie?
– Hsu Shen...
Pan ku wskazał ręką niewyraźną postać.
– Ktoś nadchodzi, lordzie.
Jakiś cień przemykał się w ich stronę, przeskakując z jednej plamy ciemności
w drugą. Pan ku wyciągnął długi miecz. Shih-ka’i sięgnął swoimi zmysłami i nie
wyczuł żadnego niebezpieczeństwa.
– Spokojnie. Myślę, że to przyjaciel.
Pan ku nie rozluźnił się.
Cień, zbliżając się, poruszał się wolniej. Shih-ka’i chrząknął zaskoczony.
– Odłóż to, Pan ku.
Jego adiutant, choć niechętnie, zrobił to, co mu kazano.
Gość miał na sobie strój tervola, ale był bez maski. W świetle księżyca widać
było jego szczupłą twarz o szlachetnych rysach, na której malowało się zmęczenie
i strach.
– Lordzie Ssu-ma.
– Lordzie Kuo.
– Koło fortuny się obróciło.
– Doszły mnie takie słuchy. – Shih-ka’i przeanalizował swoje odczucia. Nie
chciał mieć nic wspólnego z pokrętną polityką Shinsanu. Chciał tylko dalej
wykonywać swoją pracę. Mimo to miał wobec tego człowieka dług wdzięczności.
Lord Kuo dał mu szansę dowodzenia armią. – Staraliśmy się uniknąć zaangażowania.
– A jak wasza sytuacja? Jest zła?
– Dzisiaj wygląda lepiej. – Opowiedział wszystko. Lord Kuo kiwał w zamyśleniu
głową. – Co cię do mnie sprowadza?
– Nie mam dokąd pójść. – Kuo nie poprosił o pomoc wprost.
– Hmm. Moi oficerowie nie zaliczają się do twoich przyjaciół.
– To moja wina.
– W takiej sytuacji niewiele mogę zrobić.
– Rozumiem.
– Jest ta wyspa Hsu Shena, lordzie – powiedział Pan ku.
– Oczywiście. I właśnie mieliśmy tam się udać, prawda? Lordzie, mogę cię ukryć
na wyspie Pracchii, na wschodzie. Pan ku, Hsu Shen nie miał łączności, prawda? Nie
miał wiadomości od spiskowców?
– Myślę, że nie, lordzie.
Shih-ka’i bagatelizował obecność Hsu Shena na wyspie, mając nadzieję, że
umknie ona uwagi Wybawiciela.
– Dobrze. Pójdziemy tam teraz. Pan ku, znajdź maskę lorda. Widziałem ich kilka
w muzeum dawnego siedemnastego.
– Powinienem raczej przebrać się w strój żołnierza z zaciągu – powiedział lord
Kuo.
– Dobry pomysł. Pan ku, skompletuj wyposażenie i strój dekuriona. Oznaczenia
Armii Północnej.
Później, w swojej kwaterze, Shih-ka’i oceniał rezultaty przebrania.
– Co o tym sądzisz, Pan ku?
– Mniej wyniosłości, lordzie. Żołnierz nie nosi się tak, jakby się spodziewał, że
kandydaci będą padać mu do stóp.
– Rozumiem, o co chodzi – powiedział Wen-chin. – Przećwiczmy to.
Shih-ka’i bardzo uważnie kontrolował upływ czasu. Nocy ubywało. Świt nastanie
najpierw na wyspie, zanim dotrze tutaj. Chciał się tam dostać przed wschodem
słońca.
– Hsu Shen i jego ludzie powinni przyzwyczaić się do ciebie – wyjaśnił – zanim
światło słoneczne zacznie podkreślać twoje drobne potknięcia. – Zlustrował
wyposażenie lorda Kuo wzrokiem mistrza musztry. – Maska i odzież? Dobrze. Pan
ku, twój zestaw jest gotowy? Wszyscy weźmiemy takie same, żeby lord Wen-chin
wzbudzał mniej podejrzeń. Pan ku zostanie z lordem.
Shih-ka’i martwił się. Jak długo mógł udzielać schronienia lordowi Kuo? Miał
wobec niego dług wdzięczności, ale jak wielki? Wrogowie Wen-china nie uznają tego
za sprawę prywatną.
Lord Kuo potrzebował też drugiej przykrywki, jeżeli miał długo przebywać z Hsu
Shenem. Tego, że jest tervola, nie można było ukrywać w nieskończoność.
Przedstawić go jako specjalnego oficera śledczego? To mogłoby się udać.
– Myślę, że lepszych efektów w tak krótkim czasie nie uzyskamy, lordzie –
powiedział Pan ku.
– W takim razie teleportujmy się. Lordzie, nie odzywaj się, jeśli nie musisz.
Byłoby najlepiej, gdyby cię tu nie zauważyli. Pan ku, przejdziesz pierwszy. Odwróć
ich uwagę.
– Będę niewidzialny – obiecał Kuo, najwyraźniej rozbawiony.
Shih-ka’i pomyślał, że za bardzo się martwi. Kto miałby szukać lorda Kuo?
Uważano, że został zabity w czasie ataku Mgły na jego kwaterę główną.
W Lioantung wszystko poszło wyśmienicie. Nikt nie wydawał się zdziwiony, że
Shih-ka’i dał swojemu człowiekowi pomocnika. Inni tervola wysokiej rangi
utrzymywali całe świty.
Shih-ka’i przeszedł ostatni przez portal. Gdy przybył, zobaczył, że Hsu Shen
pędzi w jego stronę, usiłując jako tako uporządkować swój strój.
– Lordzie – wysapał. – Powinieneś był nas uprzedzić. Zgotowalibyśmy ci
bardziej odpowiednie przyjęcie.
– Przyjęcia są tu absolutnie nie na miejscu, Hsu Shen. Niepotrzebnie wstawałeś.
– Ale...
– Mniejsza z tym. Czas spróbować szczęścia z tym kamiennym stworem. Dotarli
do Lioantungu. Nie chcemy, żeby zrobili to samo, co nad Tusghusem.
Hsu Shen kiwnął głową.
– Obserwowaliśmy to z tak bliska, jak tylko się odważyliśmy. W tym stworze jest
ogromna wściekłość. Jego słudzy zdradzili go.
– Hmm. W takim razie może powinniśmy go wcielić do naszej armii? Nie. Nie
potrzebujemy takiego sojusznika. Odkryłeś jakieś jego słabe punkty?
– Lordzie, jadłeś już coś? Czy możemy porozmawiać o tym przy śniadaniu?
– Świetnie. Byliśmy na nogach przez całą noc i nie mieliśmy nic w ustach od
wczorajszego południa.
Przy posiłku Hsu Shen powiedział:
– Obserwowaliśmy to, co działo się zarówno przed, jak i po bitwie nad
Tusghusem. – Poinformował Shih-ka’iego o tym, że kobieta w bieli najpierw
wyniosła, a potem na powrót wniosła bóstwo do jego schronienia.
– Bardzo dobrze – powiedział Shih-ka’i. – Doceniam to, Hsu Shen. Będę o tym
pamiętał. Jak groźny on jest w obecnych okolicznościach? Czy może nas
powstrzymać?
– Nie wiem, lordzie. Gdy ta kobieta go wynosiła, wydawał się szczęśliwy. Nie ma
sensu rozmawiać o tym, co się potem zdarzyło. A gdy go odniosła, był nieprzytomny.
Odzyskawszy przytomność, wściekł się.
– A teraz?
– Hmm... jakby to określić – „uśpiona wściekłość”? Tak. Jest w stanie uśpionej
wściekłości. Ale jesteśmy naprawdę zbyt daleko, żeby móc powiedzieć coś na pewno.
– Rozumiem. – Po kilku chwilach Shih-ka’i powiedział: – Ruszamy dzisiaj
w nocy. Lepiej teraz odpocznę.
– Dziś w nocy, lordzie? To świetnie. Będę musiał kogoś posłać, żeby ustawić na
czas portal.
– Słusznie. Bądź ostrożny. Nie przebudź potwora. I obudź mnie, jeśli się ocknie.
– Według rozkazu, lordzie.
Shih-ka’i udał się do pospiesznie przygotowanej dla niego kwatery. Towarzyszyli
mu Pan ku i lord Kuo. Lord Kuo sięgnął po krzesło.
– Ten potwór... Czy to właśnie jego wtedy wyczułem? – Shih-ka’i skinął głową. –
Co zamierzasz z nim zrobić, gdy już go wydobędziesz z tego kamiennego stwora?
– Zastanowię się nad tym, gdy przyjdzie czas.
– Czy oni mnie zauważyli? Byłem zbyt zdenerwowany, żeby się zorientować.
– Nie. Złapmy trochę snu. Zbyt długo byłem go pozbawiony.
Hsu Shen obudził Shih-ka’iego osobiście.
– Słońce zaszło, lordzie. Przesunąłem oddział o milę. Straszne warunki dla ludzi.
Skwar w ciągu dnia był nie do wytrzymania.
Ty też jesteś czasami nadopiekuńczy, pomyślał Shih-ka’i.
– Zanim pójdziemy, zjedzmy kolację.
– Jest przygotowana. Kazałem ją podać.
– Daj nam trochę czasu na obrzędy.
– Oczywiście, lordzie. – Hsu Shen wydawał się zaskoczony.
– Tak. Ciągle je odprawiam. One nadal są potrzebne, Hsu Shen.
Pan ku wszedł zamaszystym krokiem, gdy Shih-ka’i zakończył obrzędy.
– Gdzie byłeś?
– Pokręciłem się trochę. Żeby sprawdzić, czy coś się mówi o naszym przyjacielu.
– Jakieś wieści?
– Nic. A zwróciliby się do mnie, gdyby mieli pytania dotyczące mojego pana.
– Dobrze. Jest pan zadowolony, lordzie Kuo?
– Nadzwyczaj.
– Pan ku, być może będziemy musieli ruszać w pośpiechu, jeśli ten wypad
pójdzie źle. Bądź gotów. W każdym razie będziesz ostatnim człowiekiem, który
opuści tę wyspę.
– To dobra kryjówka – zauważył Wen-chin.
– Jedna uwaga, lordzie. Nie interesuje mnie polityka. Nie wciągaj mnie w to.
– Już zrobiłeś więcej, niż na to zasługuję. Nie narażę cię na niebezpieczeństwo.
– Dziękuję. Pan ku, kolacja.
Shih-ka’i przeszedł przez portal pierwszy. Ludzie Hsu Shena poszli za nim jeden
po drugim na stygnącą pustynię. Zapowiadała się wzbudzająca dreszcz nocna robota.
Shih-ka’i przygotował zaklęcia ochronne, po czym usiadł na szczycie wydmy.
Przed nim majaczył kamienny potwór. Stwór w środku spał. Teleportacja go nie
zaalarmowała.
Hsu Shen usadowił się przy Shih-ka’im.
– Wejdziemy między przednie łapy. Są tam schody prowadzące na grzbiet
posągu. Blisko barku jest klapa, która otwiera się na zewnątrz. Nie jestem pewny, co
zastaniemy w środku. Nie udało mi się wejrzeć tak głęboko.
Shih-ka’i skinął głową.
– Gdy wejdziemy, musimy zachować absolutną ciszę. Nie przypuszczam, żeby
widział czy słyszał na sposób ludzki, ale po co ryzykować? – Popatrzył na ciemną,
wielką bryłę. – Szkoda, że nie wiemy o tym więcej.
Dotarli ostatni ludzie. Hsu Shen rozciągnął ich w szeregu jak do potyczki. Shih-
ka’i zastanawiał się, dlaczego wziął aż tylu ludzi do pomocy. Tej nocy liczebność nic
nie znaczyła.
– Chodźmy. – Shih-ka’i poczuł znany, niepokojący ruch we wnętrznościach, gdy
skradał się naprzód. Co ja tutaj robię? Jestem dowódcą armii. Mam ludzi do
wykonywania takich zadań.
Lord Kuo trzymał się blisko, trzymając w pogotowiu swoje zaklęcia. Pan ku
dzierżył obnażony długi miecz.
Shih-ka’i zaśmiał się sam z siebie. Arogancki, żałosny śmiertelnik atakujący coś,
co może jest bogiem. Ależ tupet!
Księżyc jeszcze nie wzeszedł. Pustynię oświetlały tylko gwiazdy. Wydawało się,
że jest ich tutaj więcej niż na niebie Shinsanu. Ciemność jednak wydawała się
głębsza.
Shih-ka’i wszedł w gęsty mrok między przednimi łapami kamiennego posągu,
ostrożnie wybierając drogę wśród gruzów. Zatrzymał się, klęknął. Woda. Tu i ówdzie
rośliny desperacko trzymały się życia. Dziwne.
Miał trudności ze znalezieniem schodów. Ich podstawa była pokryta gruzem.
Czas uciekał. Serce waliło mu coraz mocniej. Ten stwór musiał wiedzieć, że on tu
jest. Na pewno czeka, żeby go schwytać... Nie wyczuwał jednak niczego poza
uśpionym gniewem.
Zaczął wchodzić na górę. Pan ku i lord Kuo podążali tuż za nim. Zza ich pleców
Hsu Shen wyszeptał:
– Lordzie, czy ludzie powinni...
– Cisza! – syknął Shih-ka’i. Nasłuchiwał. Stwór ani drgnął. – Idą z nami. – Podjął
wspinaczkę.
Z grzbietu bestii zdołał rozróżnić postaci wspinających się ludzi. Jeszcze raz
zastanowił się, jaki sens miała jego obecność tutaj. Miał dodać otuchy ich dowódcy?
Za nim Hsu Shen pochylał się i macał poobijane kamienne ramię bestii. Podniósł
klapę. Shih-ka’i wyczuwał, że bóstwo zaczyna odczuwać niepokój. Ostrzegawczo
pokiwał palcem swoim towarzyszom.
Pan ku i Wen-chin nieśli latarnie. Teraz je zapalili. Shih-ka’i wziął jedną z nich
i zaczął schodzić ku sercu kamiennej bestii. Stwór znowu drgnął, ale się nie obudził.
Głęboko w środku znajdowała się jedna nisko położona komnata, mogła mieć
z piętnaście na dziesięć stóp. Pod jedną z jej ścian stał kamienny ołtarz. Na nim leżało
małe, czarne pudełko.
Kiedyś komnata ta była bogato zdobiona. Teraz pozostał tylko kurz i jakieś
skrawki materiału, kilka sztuk używanej do obrzędów broni i sam ołtarz. Shih-ka’i
zbliżył się ostrożnie, stanął nad ołtarzem i przyglądał się pudełku. Oddał latarnię Pan
ku.
W pudełku nadal nie było nic poza niepokojem. Shih-ka’i sięgnął po nie. Ręce
mu drżały.
Hsu Sheng kichnął. I potem jeszcze raz.
Stwór w pudełku poruszył się.
Shih-ka’i wyprostował się i odwrócił, po czym posuwistym krokiem skierował się
ku schodom, trzymając w dłoniach pudełko.
Pan ku kichnął, zaklął cicho. Shih-ka’i skrzywił się pod maską. Ostrożnie, bardzo
ostrożnie, wchodził po schodach.
Teraz kichnął Kuo. To było zaraźliwe. Shih-ka’i też czuł, że kurz kręci go
w nosie. Starał się nie kichnąć... Ale nie mógł się powstrzymać. Popędził na górę,
obrócił się, wsadził swój pakunek w ręce Pan ku. Pan ku doszedł już do ładu ze
swoim nosem, dłubiąc w nim palcem wolnej ręki. Shih-ka’i zdjął maskę i nie włożył
jej, dopóki nie przestał kichać.
Wydawało się, że bóg w pudełku ponownie zapadł w sen.
– O mały włos – mruknął Shih-ka’i.
– Co teraz, lordzie? – zapytał Hsu Shen.
– Z powrotem na wyspę. Obciążymy czymś pudełko, zabezpieczymy zaklęciami
jedną z łodzi i poślemy je w morze. Złapie je burza i pójdzie na dno.
Hsu Shen skinął głową. Wziął latarnię od lorda Kuo i dał sygnał swoim
żołnierzom. Zaczęli się wycofywać. Większość z nich teleportowała się, zanim Shih-
ka’i dotarł do portalu.
– Pójdę ostatni – powiedział. – Na wszelki wypadek. – Bóstwo nadal się nie
obudziło. – Bądźcie gotowi, gdy przybędę. Hsu Shen, idź teraz. Przygotuj łódź
i zacznij wysyłać ludzi do Lioantungu.
– Według rozkazu, lordzie.
Mijały minuty. W końcu zostali z nim tylko lord Kuo i Pan ku.
– Lordzie – powiedział Shih-ka’i – dam ci kilka minut, zanim sam przejdę.
Przygotujcie solidną pułapkę. Teleportacja może go osłabić.
Wen-chin skinął głową i poszedł.
– Idź, Pan ku.
– Lordzie...
– Będę tam za kilka minut.
– Jak sobie życzysz, lordzie. – Pan ku zniknął.
Shih-ka’i wpatrywał się w czarne pudełko. Co zrobi bóstwo? Z pewnością
teleportacja je osłabi. Czy uda im się panować nad nim na tyle długo, żeby umieścić
je w łodzi? Jak bardzo jest potężne?
Odczekał pięć minut. Przed teleportacją nastawił portal na samozniszczenie po
transferze. Nikt nie zaniesie pudełka z powrotem na pustynię, nawet gdyby bóstwo
opanowało jakiegoś człowieka, tak jak robiło to z martwymi. Wziął głęboki oddech
i wszedł do portalu.
Stwór przebudził się, gdy Shih-ka’i dotarł na wyspę. Strumień mocy trafił w jego
mózg. Zachwiał się.
– Ty! – ryknął stwór w środku. Shih-ka’i jęknął. Wściekłość potwora była
potężniejsza, niż się spodziewał. Jego złe, chciwe macki sięgały po niego, przejmując
panowanie nad nim...
Ssu-ma Shih-ka’i był jednak uparty. Odwrócił się, rzucił pudełko. Potoczyło się
po podłodze.
Lord Kuo uderzył w nie strumieniem mocy, która nie wyrządziła żadnych szkód.
Shih-ka’i rzucił się na pudełko, uderzył w nie pięścią. Potoczyło się dalej,
w pulsującą, czarną paszczę portalu.
Cichnący wrzask niknął z umysłu Shih-ka’iego.
Pan ku dotknął jego boku.
– Jesteś ranny, lordzie.
Shih-ka’i pozwolił się podnieść na nogi.
– Myślę, że przeżyję, Pan ku. Na moje stare kości, obawiam się, że przeżyję.
Wsparł się na swoim adiutancie. – Niemal pożarł mi duszę.
Hsu Shen wpadł do pokoju, wrzeszcząc jak opętany.
– Co się stało?
– Obudził się – wyjaśnił lord Kuo. – Mój lord wrzucił go z powrotem do portalu.
– Och nie! Jest znowu na pustyni? Co zrobimy?
Shih-ka’i złapał oddech.
– Nie. Nie na pustyni. Został pochwycony przez strumień teleportacyjny. Ten
świat ma już z nim spokój. Zapomnij o tej łodzi, Hsu Shen. Pozwólcie, że odpocznę,
zanim wrócę do Lioantungu. Tutaj wszystko załatwione.
Pan ku pomagał mu odejść, gdy powietrze za nimi zatrzeszczało. Z portalu
wyszedł jakiś mężczyzna.
– Lordzie – zwrócił się do Shih-ka’iego. Ten odwrócił się.
– Lord Lun-yu?
– Księżniczka Mgła jest w Lioantungu, lordzie. Pomyślałem, że to pana
zainteresuje. – Tasi-feng zlustrował otoczenie. Wydawał się zdezorientowany. Lord
Kuo usiłował stać się niewidzialny.
Shih-ka’i westchnął.
– Dobrze. Od razu tam się udam. Pan ku, zabierz nasze rzeczy. Hsu Shen, odeślij
resztę swoich ludzi.
Lord Kuo trzymał się z daleka od Shih-ka’iego aż do odejścia Tasi-fenga.
– Pan ku, mam wrażenie, że postarzeliśmy się o sto lat – powiedział Shih-ka’i,
gdy zbliżali się do swoich kwater.
W komnacie portalu czekała delegacja podenerwowanych tervola.
– Lord Shih-mihn zabawia księżniczkę, lordzie – powiedział Tasi-feng.
– O co cała ta wrzawa?
– Zagrożenie zewnętrzne, lordzie.
– Powiedz pani, że przyjdę do niej, gdy tylko zapoznam się z sytuacją.
– Lordzie?
– Słyszałeś, co powiedziałem. Lordzie Lun-yu, proszę ze mną. Przekaż mi
wszystko, co mówiła. – Ruszył przodem do wysokiej galerii w starej warowni
w samym sercu Lioantungu. Z niej widział większą część miasta i przylegających
terenów. Pan ku postępował krok w krok za nim.
– W dawnych czasach był to klasztor – powiedział Tasi-feng.
– Naprawdę? Interesujące. Ale bardziej interesują mnie wydarzenia bieżące. Jaka
wygląda sytuacja matayangańska?
– Księżniczka twierdzi, że została opanowana. Lord Kuo przeprowadził
szczególnie dotkliwy atak przed... przed...
– Rozumiem. Powiedziała, czego chce?
– Sprawdza naszą pozycję. Armia jest mocno rozproszona. Jeśli któryś z frontów
zostanie przerwany, możemy być zmuszeni do porzucenia zachodnich prowincji.
Shih-ka’i wychylił się przez okno i obserwował krążące smoki.
– Najgorsze jest tam. Nie będzie jednak więcej takich klęsk jak ta nad
Tusghusem. Co oni robili?
– Przygotowywali się do szturmu.
– Do szturmu? To szaleństwo. Nie mają ludzi.
– Nad Tusghusem też ich nie mieli, lordzie.
– Święta prawda. Ale teraz nie mają też broni, którą mieli wtedy. – Shih-ka’i
wpatrywał się w ciemność. – Kiedy zaczną?
Tasi-feng wzruszył ramionami.
– Jeżeli postąpi tak jak poprzednio, to nie wcześniej niż za kilka dni.
– Nie licz na to. On się uczy. – Shih-ka’i patrzył w noc. – Psiakrew. Chciałbym
go dostać w swoje ręce.
Coś przemknęło za nimi. Shih-ka’i odwrócił się błyskawicznie.
– Mysz, lordzie – powiedział Pan ku. – Przedziwna sprawa. Siedziała tu sobie
i wpatrywała się w ciebie.
– Zobaczmy teraz, co Mgle chodzi po głowie – powiedział Shih-ka’i.
– Lordzie...
– Nie ma się czym martwić. Będę zachowywał się nienagannie. Jestem równie
zadowolony ze swojego stanowiska jak ty ze swojego.
Wcześniej Shih-ka’i spotkał Mgłę dwukrotnie, za jej pierwszego panowania, i za
każdym razem jej pierwsze spojrzenie było jak cios prosto między oczy. Chociaż
przygotował się na to, tym razem było tak samo. Trudno uwierzyć, że ktoś tak piękny
mógł być człowiekiem. Trudno uwierzyć, że była córką tego szkaradnego, starego
szaleńca, Księcia Demona.
Gdy wszedł do małej komnaty, w której przyjmowała, wstała. Jego dowódcy
legionów kłaniali się mu, a ona wyciągnęła rękę. Ponieważ nigdy nie był formalnie
przedstawiany żadnemu z władców Shinsanu, Shih-ka’i nie bardzo wiedział, jak
zareagować. Lekko się ukłonił, tak jak wojskowemu zwierzchnikowi. Kobieta
wydawała się usatysfakcjonowana.
– Lordzie Ssu-ma.
– To dla mnie zaszczyt, księżniczko.
– Cała przyjemność po mojej stronie, lordzie – Usiadła. Lord Shih-mihn,
zgnębiony, znajdował się po jej prawej stronie. – Analizowałam twoją kampanię.
Shih-ka’i skłonił się ponownie.
– Łaski, pani – powiedział. – Zrobiłem, co mogłem, ale jestem tylko synem
świniopasa. – Ton jego głosu przeczył wypowiedzianym słowom. Starał się
zachowywać bardzo formalnie.
– Łaska jest niepotrzebna, lordzie Ssu-ma. Nawet wielcy lordowie Chin czy Wu
nie zdziałaliby więcej.
Zaskoczony Shih-ka’i przyglądał się swoim towarzyszom. Stali wysocy
i milczący, z twarzy pod maskami nic nie można było wyczytać. Co to miało
znaczyć? Czyżby wypowiedzieli się na korzyść syna świniopasa?
Kobieta mówiła dalej:
– Mam do ciebie całkowite zaufanie. Nie zjawiłam się tutaj, żeby się wtrącać,
a tylko żeby zapoznać się z twoją sytuacją. Dla imperium to czas próby.
Shih-ka’i nie odpowiedział od razu. Tasi-feng przejął pałeczkę.
– Lord Lun-yu, pani. Dowódca siedemnastego.
– Legionu, który dobrze pamiętam z czasów, gdy dowodził nim lord Wu.
– To czasy minione, pani. Podobnie jak lord Wu.
– Minione, wybaczone, zapomniane.
– Dziękuję, pani. Istnieje sposób, w jaki mogłabyś pomóc. Wybawiciel ma
towarzyszkę o wielkiej mocy. Nie jesteśmy w stanie jej pokonać. Mówiąc wprost,
mogłabyś wystąpić przeciwko niej.
Shih-ka’i odzyskał równowagę.
– Moi dowódcy mówią, że jest niemal tak potężna jak ty, pani.
– Ta kobieta jest źródłem mocy Wybawiciela?
– Jednym ze źródeł. Ma on drugie – bóstwo z zamierzchłych czasów, które
przebywało na pustyni na wschodzie. Dzisiaj tervola o nazwisku Hsu Shen i ja
zniszczyliśmy je. Teraz Wybawiciel i jego kobieta muszą liczyć tylko na siebie.
– Są teraz na zewnątrz?
– Tak, pani.
– Zatem rzućmy okiem.
Shih-ka’i ukłonił się. Wszyscy jego ludzie podążyli za nimi. Mgła jednak poleciła
im:
– Wy, panowie, wracajcie do swoich zajęć. Chwileczkę, lordzie Shih-mihn. Czy
twoje spichlerze są pełne?
– Tak, pani – odparł skonsternowany.
– W tym miejscu aż się roi od myszy. Mógłbyś coś z tym zrobić, jeśli
przewidujesz długie oblężenie.
– Tak, pani.
Shih-ka’i zauważył:
– Nie będzie długie. Ich siły stopniały niemal całkowicie. Ale Wybawiciel
planuje kolejną niespodziankę.
Mgła obejrzała się i spojrzała wymownie na Pan ku. Dekurion nie przestraszył
się. Shih-ka’i poinformował ją:
– Pan ku jest moim cieniem.
– Jak sobie życzysz.
Dziesięć minut później, gdy zbliżali się do północnego muru miasta, Shih-ka’i
usłyszał za sobą odgłos skrobania, a potem głuchy dźwięk, jakby zderzyły się dwa
ciała. Odwrócił się na pięcie i zobaczył, jak Pan ku zrzuca z siebie wielkiego psa.
Rękojeść krótkiego sztyletu Pan ku wystawała z piersi zwierzęcia. Pies zadrżał,
zaskomlał i znieruchomiał. Pan ku wyszarpnął swoją broń, odrąbał zwierzęciu głowę
i łapy.
– Pan ku?
– Wszystko ze mną w porządku, lordzie. Nie przegryzł się przez zbroję.
– Co się stało?
– Wypadł z ciemności prosto na ciebie, lordzie. Mgła zapiszczała:
– Padnij!
Błysk na chwilę oślepił Shih-ka’iego. Szybko odzyskał zdolność widzenia.
U jego stóp leżał następny pies. Lewy bark miał spalony do kości.
– Może powinniśmy byli pozwolić pozostałym pójść z nami – powiedziała Mgła.
– Wydaje mi się, że wiem, jak będzie wyglądał następny atak Wybawiciela.
Miał rację. Podobne przypadki zdarzały się w całym mieście.
– Twoi dowódcy mówią, że on żywi ogromną nienawiść do imperium. Wiesz
może dlaczego?
– Nie, pani. Nie wiemy, kim oni są ani skąd się wzięli – powiedział Shih-ka’i
ruszyli dalej. – Pan ku, pilnuj nas dobrze. Może spróbować znowu.
Z miejskiego muru widział kobietę w bieli, stojącą na szczycie pagórka
w odległości jednej trzeciej mili. Jaśniała w ciemności.
– To ona – powiedział do Mgły.
Nie odpowiadała przez jakieś pół minuty. Po czym odezwała się:
– To dziwne. Ona nie jest żywa. Nie w zwykłym sensie. Ona nie ma fizycznego
ciała. A mimo to istnieje.
– Tam! – krzyknął Shih-ka’i, nagle wyczuwając obecność Wybawiciela. – Na
lewo od niej.
Mgła skupiła uwagę na tym punkcie i sapnęła.
– To niemożliwe!
– Pani?
Już wracała. Shih-ka’i i Pan ku musieli podbiec, by ją dogonić. Powiedziała im:
– Nie dajcie się. Potrzebuję jeszcze przynajmniej trzech dni. Myślę, że znam
lekarstwo na waszego Wybawiciela.
Shih-ka’i usłyszał ciche stąpanie zwierzęcych łap, ale nic nie zaatakowało ich
z ciemności.
– Mam nadzieję, pani. Mam nadzieję.
14
Rok 1016 OUI
Zarzewie zagłady
Minęło kilka dni. Varthlokkur przebywał w domu Mgły, upewniając się, że ani
ona, ani jej nowi poddani nie zostawili w Kavelinie żadnych niepożądanych
prezentów. Wszedł król. Czarodziej był zaskoczony.
– Znalazłeś coś? – zapytał Bragi.
– Kilka nieaktywnych portali. Nic więcej.
– Musiała zostawić jeden działający, żeby mogła wpadać w odwiedziny do dzieci.
Czy możesz ustawić go tak, żeby banda tervola nie zwaliła się nam tu na głowę?
– Zastanawiam się nad postawieniem na straży demona.
Na twarzy króla pojawił się grymas.
– Mam na myśli stwora szczególnego rodzaju. Typ biurokraty. Każdego poza
Mgłą unieruchomi i przekaże sprawę wyżej.
Król zachichotał.
– Daj spokój. Mów poważnie.
– Mówię poważnie. Taka istota istnieje.
– A co z pozostałymi portalami?
– Zamknę je. Radeachar jest na zewnątrz i szuka tych, które mogłyby zostać
ukryte z dala od domu.
– A co z Maisakiem?
– Jest czysty. Zajmowaliśmy się nim wczoraj w nocy. Znaleźliśmy cztery portale.
– Myślisz, że coś planowała?
Varthlokkur wzruszył ramionami.
– Przypuszczam, że wykorzystywała je do łączności, gdy organizowała spisek.
Nie mówię, że nie wykorzystałaby ich później, gdybyśmy je przeoczyli.
– Jak córeczka?
– Świetnie. A Nepanthe już chodzi. Postanowiliśmy dać dziecku na imię
Smyrena.
– Dziwne imię.
– W dawnych czasach nie tak bardzo. To imię mojej matki. Nepanthe to
wymyśliła.
– A co z Ethrianem? Dowiedziałeś się czegoś nowego?
Varthlokkur czuł, jak wzbiera w nim irracjonalny gniew.
Postanowiwszy bardziej się kontrolować, warknął:
– Nie. Mówiłem ci, że nie chcę o tym rozmawiać. Nie budźmy licha. Wydaje mi
się, że w końcu odciągnąłem Nepanthe od tego przeklętego tematu.
– Mam problem, w którym być może mógłbyś mi pomóc. Dzieci Mgły.
– Nepanthe mówiła o nich dzisiaj rano. To są dzieci jej brata. Uwolnimy cię od
odpowiedzialności za nie, gdy tylko będzie mogła się nimi zająć. – Varthlokkur nie
powitał tego pomysłu z entuzjazmem. Obawiał się, że Nepanthe jest za stara i ma zbyt
silne przyzwyczajenia, żeby właściwie opiekować się Smyreną, a co tu mówić
o grupie bratanków i bratanic.
– Jakie masz plany? Kryzys mam właściwie już za sobą.
– Ale to nie był kryzys, z powodu którego mnie wezwałeś. Przyjacielu, rozegrałeś
małą gierkę ze swoją „wschodnią obsesją” i wygrałeś. To jest skończone. Teraz
musisz ponownie zająć się swoimi prawdziwymi problemami. A masz wielkie
kłopoty. Wykorzystałeś przewrót Mgły, żeby się od nich oderwać.
– Michael i ja damy sobie radę z Kavelinem. Moim głównym zmartwieniem
pozostaje Shinsan.
W takim razie jesteś głupcem, pomyślał Varthlokkur, ale nie powiedział tego
głośno.
– Wątpię. No cóż, ja tu skończyłem. Wracam do Nepanthe. Widząc, że już mnie
nie potrzebujesz, będzie chciała przygotować się do podróży. Zapewne sporządzi
długie listy rzeczy, które koniecznie musimy targać ze sobą. – Czarodziej odszedł,
zanim król rozdrażnił go jeszcze bardziej.
Pomyślał, że będzie lepiej, jeśli skłoni Nepanthe do tygodnia lub dwóch zwłoki.
Michael nie będzie potrzebował dużo czasu, żeby uświadomić królowi, ile tak
naprawdę ma kłopotów.
– Je obiad z królową – powiedział Dahl Haas do Mgły. – Nie mogę mu
przeszkadzać. Myślałem, że wróciłaś do Shin-sanu w ubiegłym tygodniu.
– Tak było. Ale teraz znowu tu jestem. A jeśli ty natychmiast nie zaniesiesz tej
wiadomości królowi, to pobłogosławię cię takim zaklęciem, że staniesz się
impotentem. Czy wyrażam się jasno? – Mgła była zmęczona, przestraszona i zła.
– Dobrze. Na twoją głowę spadnie jego wściekłość.
– Pozwól, że tym będę martwić się ja. Po prostu dostarcz tę notkę na górę.
W ciągu pięciu minut Haas był z powrotem.
– W porządku. Mówi, żebyś przyszła.
Mgła odwróciła się od lustra, w którym się przeglądała. Wyglądała o dziesięć lat
starzej. Od tygodnia mało spała. Idąc korytarzami za adiutantem króla, miała
wrażenie, że ma nogi jak z ołowiu.
Haas wprowadził ją do salonu królowej. Król tam się z nią spotkał.
– Tędy. Jest ciężko? – zapytał, prowadząc ją przez apartamenty do jadalni. –
Może to nie najgrzeczniejsze z mojej strony, ale wyglądasz okropnie.
– Witaj, Inger.
– Witaj, Mgło.
Powitanie było bardzo chłodne. Mgła wzruszyła ramionami i powiedziała do
Bragiego:
– Czuję się okropnie. Mógłbyś poczęstować obiadem zmęczoną, starą kobietę?
Odkąd wyjechałam, jadłam w biegu. Od wczoraj nie miałam nic w ustach.
– Oczywiście – powiedziała Inger. Chociaż nigdy nie pozostawała z Mgłą
w dobrych stosunkach, nagle stała się niesamowicie troskliwa. Skinęła ręką. Jedna
z usługujących kobiet wyszła.
Mgła opadła na krzesło. Zauważyła tę nagłą zmianę nastawienia królowej, ale
była zbyt zaabsorbowana swoją niedolą, żeby się tym zajmować.
– Jestem wykończona.
Król zmarszczył brwi.
– Jakieś kłopoty? Co ty, do diabła, znowu tutaj robisz? Chyba jeszcze cię nie
obalili?
– Nie. Jeszcze nie. Przyszłam błagać o pomoc. Znowu.
– O co? Zdobyłaś to, co chciałaś.
– Chodzi o coś trochę innego. Poza tym mam mnóstwo przeróżnych kłopotów.
Tym nie mogę się zająć sama.
Król usiadł naprzeciwko niej. Na jego twarzy malowało się trochę więcej
współczucia.
– Mów dalej.
– Chodzi o nasze kłopoty na wschodzie. Przyjrzałam się temu z bliska. Jest
gorzej, niż przypuszczałam. Lord Ssu-ma myślał, że panuje nad wszystkim, ale...
Bragi, on jest przyparty do muru. Wycofał się setki mil do starego warownego miasta
zwanego Lioantung. Dalej już nie może uciec. Musi stoczyć walkę za pomocą tego,
co zostało z Armii Północnej i Wschodniej.
Bragi wyglądał na zaskoczonego.
– No i? Co ja mam z tym wspólnego?
– Jeśli straci Lioantung, to nie tylko przegra bitwę. Padnie nie tylko Shinsan. Ten
człowiek walczy o cały świat. Razem z nim świat przeżyje lub zginie.
– No nie! – powiedziała Inger. – Mgło, w to po prostu nie da się uwierzyć.
Mgła zignorowała ją. Nie lubiła tej kobiety. Zwróciła się teraz bezpośrednio do
króla, chociaż odpowiadała na zarzut królowej.
– Bragi, Lioantung jest ostatnią przeszkodą na drodze Wybawiciela do serca
imperium. Ostatnią linią obrony, gdzie ludzie są stłoczeni do kilkunastu tysięcy na
milę kwadratową. Jeżeli Lioantung padnie, nie będzie niczego, co powstrzymałoby
Wybawiciela przed pochłonięciem ludności całych prowincji.
– No dobrze. Zaciekawiłaś mnie. Zacznij od początku. Naprawdę nie wiem,
o czym mówisz.
Zaczęła opowiadanie od przeczucia lorda Kuo związanego ze wschodnią pustynią
i wysłania lorda Ssu-my, by objął tam dowództwo. Miała zamiar okroić opowieść, ale
słowa się z niej wylewały, nie panowała nad tym. Opowiedziała wszystko, co
wiedziała, aż do jej niedawnej wizyty w Lioantungu.
– Armie martwych ludzi? – mruknął Bragi. – Naprawdę? – Wydawało się, że nie
potrafi się zdecydować, czy jest przerażony, czy rozbawiony. – A on może
zapanować nad każdym, kogo zabiją, tak?
– Właśnie. Może nawet kontrolować żywych, jeśli nie są chronieni, chociaż jest
to trudniejsze. Zwierzęta również.
– Zmarli powstający przeciwko żywym. Urzeczywistnia się trolledyngiańska
straszna opowieść draug... Tam, gdzie się wychowywałem, starcy lubili straszyć
dzieciaki bajkami o zmarłych, którzy schodzą z gór lub wychodzą z morza, żeby nas
zabrać. Nazywaliśmy ich draugami. Chodzące trupy. Ale to były tylko zimowe
opowieści. – Zamknął oczy i zamyślił się na dłuższą chwilę. – Mgło?
– Tak?
– Nie powiedziałaś, dlaczego przyszłaś z tym do mnie. Masz najpotężniejszą
armię na świecie.
– Cała jest zajęta. I dlatego, że Wybawiciel napadnie na ciebie, gdy skończy
z Shinsanem.
– Na mnie? Na mnie osobiście czy na zachód w ogóle?
– Na ciebie. Osobiście.
– Dlaczego? Wielu ludzi posłałem do piachu, ale nikogo, kto chciałby wyrównać
rachunki tak bardzo, żeby powstać z martwych.
– Uraza, Bragi. Straszna uraza. Tym mrocznym Wybawicielem, tym przywódcą
zmarłych, kieruje nienawiść. Coś go wypaczyło, przerabiało i przekształcało do
czasu, aż zaczął myśleć tylko o jednym – o zemście. Na Shinsanie. Na tobie.
Ponieważ tym Wybawicielem jest Ethrian, Bragi. Mój bratanek. Twój syn chrzestny.
Dziecko Nepanthe i Szydercy.
Spodziewała się, że ta wiadomość zwali go z nóg.
– Ale... ale... – Wpatrywał się w przestrzeń, nie mogąc pogodzić się z tym, co
usłyszał. Królowa patrzyła na niego, miała pobladłą twarz, zasłaniała drżącą dłonią
usta. Bragi usiłował coś wykrztusić, ale najwyraźniej nie był w stanie.
– Bragi, to prawda. Przysięgnę, na co tylko chcesz. Coś na wschodzie ocaliło go
przed Pracchią. Przez cały czas tam był. To coś ocaliło go, uczyniło z niego narzędzie
zniszczenia i nienawiści, dało mu potężną moc, a potem utraciło nad nim kontrolę.
Widziałam go w Lioantungu, Bragi. Fizycznie wygląda tak, jak można się
spodziewać po wszystkich tych latach. Ale wewnątrz to już nie jest Ethrian. Raczej
ucieleśnienie oszalałych sił natury.
Inger powiedziała coś chrapliwie. Bragi jęknął.
– Wierzę jej. Przyjrzyj się jej. Ona śmiertelnie się boi. Teraz wiemy już, dlaczego
Varthlokkura ponosiło, ilekroć wymówiono imię Ethriana. On wiedział.
Mgła przyznała, że się boi.
– Masz rację. Jestem tak przerażona, że nie mogę zebrać myśli. Chcę po prostu
uciec... Ciągle żałuję, że nie zostawiłam tego wszystkiego na barkach lorda Kuo. Nie
spodziewałam się czegoś takiego. Zdajesz sobie sprawę, w jakim świetle przedstawi
mnie historia, jeśli nie uda mi się powstrzymać Ethriana? O ile w ogóle będzie jakaś
historia.
– Teraz naprawdę rozumiem Varthlokkura. – Bragi zadumał się.
– Dlaczego?
– On wiedział. Wiedział od dawna. Odkąd tu przyjechał, kilkakrotnie wspominał
Ethriana. Sugerował, że ciągle może być wśród żywych. Zachowywał się jak
człowiek, który walczy ze swoim sumieniem. Teraz wiem, co miał na myśli, gdy
stwierdził, że nie może o tym powiedzieć Nepanthe, bo to by ją zabiło. – Król
podniósł się z krzesła. – Nawet mi groził, gdy zasugerowałem, że ona powinna
wiedzieć, iż istnieje szansa, że Ethrian żyje.
Mgła spojrzała na niego. Był blady jak śmierć. Równie przestraszony jak ona.
Uwierzył jej. Jakoś ujęło to ogromnego ciężaru z jej barków. Wspólny strach jest
łatwiejszy do zniesienia, pomyślała, przypominając sobie jedną z lekcji udzielanych
młodym żołnierzom.
– Chodźmy do niego – zaproponował Bragi.
– Ja też będę potrzebowała jego pomocy – przyznała Mgła. – A niemal na pewno
pomocy Nepanthe.
Król skrzywił się.
– Nie oczekuj, że się na to zgodzi. Postanowił trzymać ją od tego z daleka.
– Zobaczę się z nim. Muszę.
– Uważaj na to, co mówisz. Nigdy nie widziałem, żeby był tak drażliwy.
Powiedział, że mnie wykończy, jeśli chociaż słowem zdradzę się Nepanthe.
Inger spojrzała na niego surowo, zaskoczona. W jej spojrzeniu pojawiło się coś
dziwnego. Co do diabła? – zastanawiała się Mgła. Odchrząknęła. Przy innej okazji
wykorzystałaby to w swoich planach. Jednak nie teraz. Teraz pragnęła tylko znaleźć
wyjście ze swoich kłopotów.
Służący królowej wniósł posiłek, o który poprosiła Mgła. Chwyciła talerz
z daniem głównym i jadła rękami, gdy król prowadził ją przez pełne przeciągów
korytarze zamku. Pytając służbę o Varthlokkura, dotarli do małej zamkowej
biblioteki.
Gdy weszli, czarodziej podniósł wzrok znad książki. Ujrzawszy Mgłę, uniósł się
trochę, przerażony. Zrobił gest chroniący przed złym okiem.
Zanim zdążył coś powiedzieć, czarodziejka zaczęła opowiadać. Jego przerażenie
zamieniło się w rozpacz. Mogła sobie jedynie wyobrazić siłę targających nim emocji.
Był bowiem człowiekiem nie zdradzającym swoich uczuć.
Rysy jego twarzy stwardniały.
– Wystarczy, kobieto. Odpowiedź brzmi „nie”. Nie tknę tego. Znajdź jakiś inny
sposób.
– Ale...
– Nie zamierzam dopuścić do tego, żeby Nepanthe zobaczyła, czym on się stał.
Jest zbyt krucha. Myśli, że on nie żyje. Zostawcie go dla niej w grobie.
– Co zamierzasz jej powiedzieć, gdy jego martwi żołnierze dotrą w te strony? –
zapytał król.
– Mgła przesadza. Jego armie się rozpadną.
– Ty za to chowasz głowę w piasek! – wybuchnęła Mgła. – Wystąpili przeciwko
najlepszym, których mogliśmy postawić im na drodze. Na początku popełniał błędy.
To jeszcze dziecko. Ale się uczy. Osiągnął już pewien poziom. Od tej chwili będzie
się stawał coraz silniejszy. Chyba że troje czy czworo ludzi, którzy znaczą dla niego
najwięcej, rozkuje emocjonalne kajdany, którymi jest spętany.
Gniew zaróżowił policzki czarodzieja.
– Mówisz z przekonaniem i zapałem, ale nie wiesz, o co prosisz. Odpowiedź
musi być odmowna.
– To nie idź osobiście. Wyślij Niezrodzonego. Uczyń z kłamstwa prawdę –
zaproponował Bragi.
– Co masz na myśli?
– Każ Radeacharowi go zabić.
– Nie. Posłuchajcie mnie. Nie rozumiecie. Ja nie mogę pomóc. To wasz problem.
Mgło, ty się nim zajmij. Bragi, mówiłem ci wcześniej, że jeśli powiesz o tym
Nepanthe...
– Tak, tak. Wiem. Nie powiem. Chociaż myślę, że się mylisz. Mylisz się
całkowicie, straszliwie. Ale nie powiem jej.
– Zachowujesz się irracjonalnie, Varthlokkurze – powiedziała Mgła.
– Postaraj się zrozumieć. Chcę chronić moją żonę.
– Nie doceniasz jej – odparła Mgła. – Sprawia wrażenie neurotyczki, ale jest
o wiele twardsza, niż się wydaje. Musi być.
A król dodał:
– Nie wydaje mi się, żebyś ją w ten sposób chronił. Myślę, że chronisz siebie.
Przed poczuciem zagubienia. Po prostu boisz się zmiany. Zmiana mogłaby
przekształcić twój związek...
– Milcz! – wybuchnął czarodziej. – Przypomnij sobie, co Stwór zrobił ci tamtego
dnia, podczas sukcesji. Pamiętasz, jak przebiegało głosowanie? Rozumiesz, co to
znaczy? – Uśmiechnął się złośliwie.
– Czarodzieju, uważaj, robię się paskudna, gdy ktoś stara się wykręcić mi rękę.
– Lepiej się do tego przyzwyczajaj.
– Wcześniej byliśmy po przeciwnych stronach. Dam sobie radę bez ciebie.
– Ostrzegłem cię. Trzymaj się z daleka od mojej żony. – Varthlokkur przeniósł
spojrzenie na Mgłę. Zachwiała się pod jego siłą. – Wybawiciel to twój problem,
kobieto. Ethrian nie żyje...
Podupadła na duchu, pokonana. Król wziął ją za rękę.
– Tracimy tutaj czas. On zdumiał. Może Bractwo pomoże. Masz tam przyjaciół.
– To nie magii potrzebuję – odparła Mgła. – Mamy jej w Shin-sanie mnóstwo.
Potrzebuję ludzi, którzy potrafią dotrzeć do uczuć Ethriana.
– Wymyślimy coś. – Po czym Bragi rzucił przez ramię: – Zapamiętam to sobie,
czarodzieju.
Varthlokkura zdumiała pasja tego człowieka, ale tylko na mgnienie oka. Rzucił
książkę na podłogę. Mgła podskoczyła. Miała stargane nerwy. Wyszedłszy
z biblioteki, zapytała:
– I co teraz?
Nie podobało jej się to poczucie bezradności, to, że musiała udać się na zachód,
by prosić o pomoc. To sprawiało, że czuła się bezsilna i niekompetentna...
– Weźmiemy to na siebie. Może ciotka i ojciec chrzestny dadzą sobie radę.
Chodź. Muszę powiedzieć Gjerdrumowi i Derelowi, dokąd idę. Stary Crankwort miał
w jednej sprawie rację. Mam pewien kłopot, sądząc po sztuczkach, które robił Stwór,
gdy osadzaliśmy cię na tronie. Muszę się upewnić, że moje tyły są osłaniane, gdy
mnie tu nie będzie. W przeciwnym razie mogę po powrocie do domu stwierdzić, że
wyleciałem z roboty.
– Nie ma sensu, żebyśmy poszli we dwójkę. Oboje reprezentujemy wszystko,
czego Ethrian nienawidzi. Nie sądzę, żeby komuś poza jego matką udało się teraz do
niego dotrzeć.
– Będziemy musieli spróbować, czyż nie? Czy on jest tak niebezpieczny, jak
mówiłaś?
– Tak przypuszczam.
– Jak długo możesz czekać? Może Varthlokkurowi wróci zdrowy rozsądek.
– Niezbyt długo. Lord Ssu-ma to uparty człowiek, ale nie może utrzymywać się
tam w nieskończoność.
– Jeżeli masz jakiegoś ulubionego boga, pomódl się do niego. Może gdy
Varthlokkur się uspokoi, to się zastanowi. Jeżeli sprawy stoją tak źle, jak mówisz.
W zasadzie to przyzwoity gość. Ma sumienie.
– Może. A może jest tylko starym, ślepym głupcem.
Varthlokkur wszedł do swojego apartamentu godzinę po spotkaniu z Mgłą
i królem. Ręce ciągle mu drżały. Był przerażony. Od stuleci nie wpadł w taką
wściekłość. Musiał skorzystać ze starych sztuczek zwalczających strach z czasów,
gdy był jeszcze czeladnikiem, żeby trochę się uspokoić.
Coś było z nim nie tak. Jakieś szaleństwo sączyło mu się w umysł, pokrętne
i zagmatwane. Utrata panowania nad sobą była taka do niego niepodobna. Czy Bragi
miał rację? Czy jego prawdziwym problemem było dziecinne poczucie braku
bezpieczeństwa?
Czy Nepanthe potrafiłaby sobie z tym poradzić? Czy była bardziej odporna, niż
przypuszczał?
Czy żywił złudną nadzieję, uznając, że Ethrian w końcu zniszczy sam siebie?
Zapalił świecę, usiadł i próbował czytać stary rękopis, który podobno
przedstawiał prawdziwą historię początku człowieka na tym świecie. Litery co chwilę
rozmywały mu się przed oczami.
Psiakrew! Jego świat się rozpadał. Całe wieki trwało, zanim poukładał sobie
przyzwoite życie z drugą osobą, i teraz, nagle, wszystko zawisło na włosku. Niech to
diabli! Tak, czuł się niepewnie! A kiedy się walczyło tak długo jak on, to, do cholery,
zasługiwało się na coś dobrego przez resztę życia...
Jakiś cień skoczył mu na kolana. Przestraszony, podskoczył.
– Nepanthe! Dlaczego wyszłaś z łóżka? Już zażyłaś trochę ruchu. Powinnaś
odpoczywać... – Serce mu zamarło, gdy ujrzał wyraz jej twarzy. Strach uderzył go jak
obuchem.
Była ubrana na trudne warunki pogodowe. Miała ze sobą opatulone dziecko.
– Chcę swojego syna, Varth.
– Och, nie – powiedział łagodnie. – Dlaczego?
– Ethrian żyje, prawda? Wiedziałeś o tym przez cały czas. Okłamywałeś mnie.
– Nie, kochanie. Mówiłem ci...
– Mówiłeś mi kłamstwa. Kłamstwa, kłamstwa i jeszcze raz kłamstwa. Jest
w Shinsanie, w mieście, które nazywa się Lioantung. A ty nie chciałeś, żebym się
dowiedziała.
Znowu poczuł przypływ wściekłości.
– Ostrzegałem go!
Nepanthe też działała pod wpływem gniewu. Zniosła jego wybuch z kamienną
twarzą.
– Kogo ostrzegałeś? Co ty mi robisz, Varth? Chcę się zobaczyć z synem.
Słyszysz mnie? Gdzieś tu jest Mgła. Wracam z nią.
Varthlokkur zignorował ją. Wszedł wolnym krokiem do ich sypialni, zajrzał do
pustej kołyski Smyreny. Po chwili podszedł do okna.
– Chodź tu, Radeacharze. Chodź, mój jedyny przyjacielu.
– Dlaczego mnie okłamywałeś? – dopytywała się Nepanthe. – Varth, do jasnej
cholery, mówię do ciebie. Odpowiedz mi!
Odwrócił się gwałtownie.
– Czy oni powiedzieli ci, czym stał się twój syn?
– Jacy oni? O kim ty mówisz? Wyjaśnij mi.
– Ragnarson i ta shinsańska dziwka.
– Nie widziałam żadnego z nich. Co oni mają z tym wspólnego? Nieważne.
Opowiedz mi o Ethrianie. Potem znajdź Mgłę i powiedz jej, że idę z nią.
W obojgu narastał gniew. Ich krzyki stawały się głośniejsze i osiągały wyższe
rejestry. Niezrodzony pojawił się w oknie i zawisł tam, niezauważony.
– Dobrze, do cholery! – wrzasnął niespodziewanie Varthlokkur. – Idziemy. Na
twoją odpowiedzialność, kobieto. – Obrócił się na pięcie, wyszedł szybkim krokiem
z pokoju, mrucząc: – Bragi, zapłacisz za to. Tym razem sam sobie poderżnąłeś gardło.
W tej chwili otaczają cię wilki. A ja zamierzam usiąść sobie wygodnie i patrzeć, jak
cię rozrywają na strzępy.
Nepanthe patrzyła, jak jej mąż wychodzi, zdumiona pomimo targającego nią
gniewu. O co w tym wszystkim chodzi? – zastanawiała się. Całe to zamieszanie
wokół Bragiego i Mgły. A nie widziała ich od wieków... Oni też musieli wiedzieć.
Musieli to przed nią ukrywać. Nigdy by się o tym nie dowiedziała, gdyby królowa nie
przyszła zobaczyć Smyreny i nie wspomniała o tym mimochodem.
Biedna Inger. Teraz i na nią będą wrzeszczeć. Niech idą wszyscy do diabła.
Wszyscy, co do jednego. Zobaczy swojego syna. To, co im się podoba, nie ma
znaczenia.
15
Rok 1016 OUI
Lioantung
Martwi wojownicy Ethriana przynieśli krzesło zrabowane w jakimś dworze
w pobliżu Lioantungu. Usiadł na nim. Sahmanan zajęła miejsce na ziemi obok niego,
opierając się o krzesło.
– Możesz mi powiedzieć, co dalej?
– Tak sądzę. – Droczenie się z nią sprawiało mu radość. – Użyję przeciwko nim
ich zwierząt. I ciał tych ludzi, których zwierzęta zabiją.
– Czy oni ich nie wyrżną?
– Prawdopodobnie. Psy, koty, konie i te, które uda im się złapać. Ale jak obronisz
się przed szczurami, które zaatakują cię podczas snu?
– To może się udać. Planujesz oblężenie?
– Nie możemy sobie na to pozwolić. Oni nie spodziewają się pomocy. To jest
bitwa, która albo nas wyniesie na szczyt, albo pchnie w przepaść.
– A co z armią? – wskazała ruchem głowy najbliższych wojowników. – Oni
wytrzymają najwyżej kilka dni.
– Nie pozwolimy, by się zmarnowali. Zaczynajmy. Chroń mnie. – Odrzucił więzy
łączące go z ciałem i poleciał nad miasto. Lioantung był labiryntem krętych uliczek
i dziwacznych budowli. Całe dzielnice były opuszczone. Zaciągnie porzucone
zwierzęta...
Wróg pilnie przygotowywał się do obrony. Wydawali się spokojni. Bitwa w lesie
przywróciła im pewność siebie. Jedynie tervola byli niepewni.
Debatowali, co zrobić ze zwierzętami...
Wleciał w spowite mrokiem ulice, znalazł stajnię. Opanował przyćmiony umysł
konia, który zarżał, rozwalił swój boks, powalając chłopca stajennego na ziemię.
Ethrian opanował jego ciało, znalazł widły do siana i wymknął się w noc.
Skradając się, stanął za jakimś legionistą...
I tak to szło, godzina za godziną. Wróg zareagował. Do świtu żaden żołnierz
nigdzie nie szedł w pojedynkę. Następnego dnia lord Ssu-ma kazał zniszczyć
wszystkie zwierzęta. Ethrian wrócił do swojego ciała.
– Wyglądasz na zmęczonego – powiedziała Sahmanan.
– Trochę. Mocno atakowali?
Wskazała na ich otoczenie. Ziemia była spalona. Jego krzesło zamieniło się
w stos wykałaczek.
– Raz wydawało mi się, że nas dopadli. Ledwo wytrzymałam.
– Zamierzają zabić zwierzęta. Czas posłać tam martwych.
– Nie chcesz odpocząć?
– Nie mam czasu.
– Ethrianie...
– Bądź cicho. – Sięgnął umysłem, zebrał wszystkie nici. Ciała powlokły się
w kierunku miasta. Smoki wzbiły się w powietrze. Jedne niosły wielu jeźdźców, inne
wspierały szturmujących mury. Legiony porzuciły rzeź zwierząt domowych
i pospieszyły na mury.
Ethrian kontynuował atak, póki z jego armii nie zostało niemal nic. Na zewnątrz
miasta ocalał tylko on i Sahmanan. W środku, w opuszczonych dzielnicach,
zachomikowal jednak tysiąc ciał.
Przemierzał miasto w swoim bezcielesnym stanie, od czasu do czasu wślizgując
się w jakieś zwierzę, żeby posłuchać rozmów. Jego wrogowie byli tak samo zmęczeni
jak on.
Ociężale rozpoczęli na nowo rzeź. Część sprawdzała dom po domu
w poszukiwaniu ciał.
Ethrian wrócił do Sahmanan.
– Ethrianie, odpocznij – nalegała. – Wykończysz się.
– Jeszcze jedno, żeby im się nie nudziło. Potem odpocznę.
Wrócił do Lioantungu, szukając szczurów. I oczywiście znalazł je, ponieważ
Lioantung był starym miastem, w którym nie brakowało gryzoni.
Zaczął od kwatery głównej lorda Ssu-my w cytadeli. W stu miejscach naraz
szczury zaczęły przemykać po pokojach, przewracając lampy. Większość pożarów
gaszono natychmiast, jednak kilka wybuchło tam, gdzie nie było nikogo. Ethrian
wrócił do swojego ciała.
– To powinno dać im zajęcie. Obudź mnie, gdyby działo się coś ważnego.
Spał czternaście godzin, a obudził się tylko trochę wypoczęty.
– Co się działo?
– Nic. Byli zbyt zajęci walką z pożarami.
Znowu udał się do miasta. Ostatnie pożary były opanowane. Znużeni legioniści
wracali chwiejnym krokiem do baraków, przeklinając go, modląc się o odpoczynek.
Nie dał im wytchnąć.
W wielu miejscach naraz rzucił szczury do tętnic szyjnych śpiących żołnierzy.
Martwych postawił przeciwko żywym. Przenosił się z baraku do baraku. Tervola
rozstawili warty pilnujące śpiących. Znowu skupił się na samej kwaterze głównej,
potem na murach, posyłając na wartowników zwierzę za zwierzęciem. Z pomocą
martwych ludzi otworzył bramę miasta, wpuszczając zwierzęta z pól i lasów.
Zamieszanie i przerażenie, zamieszanie i przerażenie, powtarzał sobie.
Gdy nie robił nic innego, przemieszczał swych ukrytych żołnierzy w kierunku
centrum miasta. Powoli, stopniowo zacieśniali krąg wokół kwatery głównej Ssu-my...
W mieście zabrakło już dużych zwierząt. Nie miał czasu na „rekrutację” w lesie.
Tervola skierowali swoje umiejętności na niszczenie myszy, szczurów i wiewiórek.
– Teraz to wyścig – powiedział Ethrian do Sahmanan. – Chociaż udało mi się
odwrócić ich uwagę. Przy odrobinie szczęścia w moim następnym ataku zginie tylu
tervola, że będziesz w stanie zapanować nad resztą.
Jego atak trwał trzy godziny. Potem wrócił do Sahmanan.
– To powinno wystarczyć. Skończymy, gdy odpocznę.
– Ethrianie, coś przydarzyło się Wielkiemu.
– Co?
– Nie wiem. Nie wyczuwam go już tutaj. Martwi mnie to.
– To ma jakieś znaczenie?
– Kto wie? Możemy znowu go potrzebować.
– Czy on coś knuje?
– Nie wiem.
– Sprawdzimy, gdy skończymy tutaj.
– Nie możemy. Nie mamy już jeźdźców na smokach. Ethrian spojrzał na nią
ostro. Nie podobał mu się jej ton.
– Chcesz mi coś powiedzieć?
– Nie... Tak. Ethrianie, jesteś dokładnie taki sam jak Nahaman. Tak samo
przepełniony goryczą, nienawiścią, brakuje ci rozsądku.
– Cicho. Muszę się przespać. Wykończymy ich, gdy się obudzę.
Poranne czerwone słońce wisiało nisko nad horyzontem, gdy Ethrian porzucił
swe nawiedzone sny. Sahmanan potrząsała nim.
– Co? – wymamrotał.
– Obudź się. Coś szykują. Popatrz. – Wskazała miasto. Żołnierze wychodzili.
Przysadzisty, krępy tervola niósł białą flagę. Jego ochroniarz rozłożył się w pobliżu
bramy. Jacyś obcy kroczyli po obu bokach tervola. Z obu jego stron szły kobiety.
Obok nich, po zewnętrznej, szedł jeden mężczyzna.
– O, Panie – powiedział Ethrian zbolałym głosem – O, Panie, nie.
– Co się stało? Ethrianie, co się stało?
Oddech mu się rwał. Coś głęboko w nim się poruszyło. Skulony cień. Wrzasnął.
Ciemność gęstniała. Świat zniknął.
– Ethrian! – Sahmanan rozcierała mu nadgarstki i uderzała w policzki. – Obudź
się, proszę! – Spojrzała w kierunku miasta. – Już prawie tu są. Potrzebuję kogoś, kto
powie mi, co mam robić.
Shih-ka’i stał sztywno w pozycji na spocznij, ignorując ból ran. Księżniczka i jej
grupa weszła do ośrodka dowodzenia. Stanął na baczność. Ci z jego oficerów, którzy
przeżyli, zasalutowali. Mgła wpatrywała się w nich przerażona.
– Co się stało, lordzie Ssu-ma?
– Trzymamy się, pani. – Shih-ka’i przyjrzał się jej towarzyszom. Dwóch
mężczyzn i kobieta, w typie zachodnim. Kobieta niosła niemowlę. Młodszy
mężczyzna wyglądał na wojownika. Jego wzrok nie zatrzymywał się na niczym. Usta
miał zaciśnięte i blade. Starszy, szczuplejszy mężczyzna wyglądał na
rozzłoszczonego. Shih-ka’i stanął przed swoją księżniczką, spoglądając na nią
pytająco.
– To czarodziej Varthlokkur – powiedziała, wskazując starszego mężczyznę.
Shih-ka’im wstrząsnął dreszcz. – Jego żona, Nepanthe, i ich córka.
Shih-ka’i ukłonił się kobiecie.
– Pani.
– Będę musiała tłumaczyć – powiedziała Mgła. Shih-ka’i kiwnął głową,
przyglądał się trzeciemu mężczyźnie. Ochroniarz czarodzieja?
– Król Kavelinu Bragi – przedstawiła go Mgła.
Shih-ka’i zesztywniał. Jego dowódcy zatrzęśli się z gniewu.
Upomniał ich gestem.
– Ten Ragnarson spod Baxendali i Palmisano?
– We własnej osobie.
Jeden z tervola zrobił krok naprzód...
– Meng Chiao! Uspokój się. Pani, przez tego człowieka stracił trzech braci,
czterech synów i swój legion. – Shih-ka’i stanął naprzeciwko Ragnarsona, który
górował nad nim wzrostem. Zdjął maskę i popatrzył w jego oczy. Nie dostrzegł
w nich strachu. Bragi odezwał się.
– Mówi, że wyglądasz na uczciwego żołnierza. Pierwszego, którego zobaczył
wśród tervola.
Shih-ka’i uśmiechnął się i odparł:
– Przekonasz się, że jestem bardziej nieustępliwy od lorda Kuo. – Poczekał, aż
Mgła przetłumaczy, i zapytał: – Księżniczko, co to ma znaczyć?
– Ci ludzie byli kiedyś bliscy Wybawicielowi. To jego dziadek, matka, ojciec
chrzestny.
Wśród dowódców znowu zawrzało.
– Pani?
– Wybawiciel jest moim bratankiem. Lord Chin porwał go podczas tej sprawy
z Pracchią. Myśleliśmy, że nie żyje. Jakoś udało mu się przeżyć, zawarł sojusz
z jakimś bóstwem i zawziął się na nas, przypuszczając, że to my jesteśmy przyczyną
jego nieszczęść.
Shih-ka’i chodził tam i z powrotem. W końcu powiedział:
– Co proponujesz, księżniczko?
– Żebyśmy poszli z nim porozmawiać. Żebyśmy rozwiali jego złudzenia.
Żebyśmy zabrali mu powód, dla którego chce zniszczyć imperium.
Shih-ka’i przyglądał się gościom.
– Ci ludzie nie mają powodu, żeby nam pomagać.
– Mają. Swoje własne.
– W takim razie spróbujmy. Pan ku, ochrona.
– Lordzie! – Pan ku zasalutował i odszedł. Wrócił po kilku chwilach. – Gotowe,
lordzie.
– Wybawiciel sprawił, że bez ochrony nie da się poruszać po ulicach – wyjaśnił
Shih-ka’i.
Miasto było ruiną trawioną przez ogień, strzaskaną uderzeniami stworów
o trupich czaszkach. Na każdej ulicy leżały stosy kości.
Mgła coś powiedziała. Ragnarson burknął, ujawniając zdumienie rozmiarami
zniszczenia. Czarodziej nie zdradził się żadną reakcją. Nadal trawił go gniew.
Wydawało się, że jego żona przyczynia się do tego. Shih-ka’i cofnął się, nałożył
maskę, przyjrzał się dziecku. Wyraził swoją sympatię uśmiechem. Kobieta
w odpowiedzi również się uśmiechnęła.
– Dlaczego jest tak cicho? – zapytała Mgła.
– Cisza przed burzą. Odpoczywa.
– Czy mógłbyś znowu go powstrzymać?
– Wątpię. To ostatni rzut kostką.
Doszli do bramy. Żołnierze otworzyli ją na oścież. Pan ku wręczył swojemu panu
kij z przymocowaną białą tkaniną. Shih-ka’i wyszedł z miasta.
– Pan ku, zatrzymaj tu straże.
– Lordzie?
– Jeśli księżniczka, czarodziej Varthlokkur i ja nie damy tam sobie rady, i tak nie
ma żadnej nadziei.
– Według rozkazu, lordzie. – Pan ku zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni,
popędził do środka i pospieszył na szaniec, gdzie znalazł lekką balistę. Przygotował
ją z równą starannością, z jaką jego pan przygotowywał zaklęcie. Wybawiciel
dostanie wiadomość od Pan ku, jeśli spróbuje jakiegoś podstępu.
Shih-ka’i zmierzał w stronę pagórka, na którym kobieta właśnie budziła
Wybawiciela. Szedł zdecydowanym krokiem. Nie zdradzi się ze swoim strachem
przed tymi ludźmi z zachodu.
Wybawiciel wstał, odgarnął włosy, popatrzył i położył się. Kobieta uklękła nad
nim. Znowu wstał, emanując arogancją. Gestykulował żywo. Zza pagórka wyszła
pantera i położyła się, podwijając łapy pod siebie. Pojawił się też niedźwiedź, który
zajął miejsce po jego prawej stronie. Ogromny leśny bawół o dzikim wzroku
zatrzymał się po lewej stronie kobiety.
– Miej na oku tę kobietę – Shih-ka’i powiedział do Mgły. I dodał: – Co z nim jest
nie tak?
– Zna tych ludzi. Wyobraża sobie, co oni o nim myślą.
– Rozumiem. – Zatrzymał się pięć kroków przed Wybawicielem. Krótki skok
pantery, pomyślał. Patrzył gniewnie. To płaczliwe dziecko rozbiło dwie armie?
Mgła zatrzymała się przy nim. Ragnarson i Varthlokkur poszli za ich przykładem.
Kobieta z dzieckiem nie zrobiła tego.
– Ethrian? – powiedziała we własnym języku. – Ethrian? Popatrz. To jest twoja
siostra. Ma na imię Smyrena.
W oczach chłopca pojawiła się udręka. Zaczął szlochać.
– Mamusiu. Myślałem, że cię zabili. Myślałem, że cię zabili. Powiedzieli mi...
Nepanthe przełożyła Smyrenę na lewą rękę. Prawą objęła chłopca, przyciągając
go do siebie.
– Już dobrze. Już dobrze, Ethrian. Już po wszystkim. Wszystko w porządku.
Powietrze znieruchomiało. Nie było słychać nic, z wyjątkiem płaczu chłopca.
Mimo to włosy i ubranie kobiety w bieli powiewały, jak gdyby targał nimi wiatr.
Shih-ka’i spojrzał na Mgłę.
– Księżniczko?
– Nie martw się. Ona jest szczęśliwa z jego powodu. – Kobiety przeprowadziły
bezgłośną wymianę zdań. Mgła skinęła potakująco głową.
Coś opuszczało się z nieba. Zawisło za pagórkiem. Shih-ka’i spojrzał tylko raz.
– Niezrodzony – mruknął. Słyszał o tym stworze. Jego obecność była bardziej
obraźliwa, niż można było sobie to wyobrazić.
Leśny bawół parsknął i odbiegł wielkimi susami. Niedźwiedź poszedł w jego
ślady, powłócząc nogami. Pantera wstała z gracją, oblizała łapę i wolnym krokiem
zmierzała w kierunku lasu. Nepanthe zaczęła iść ze swoim synem w stronę miasta.
Shih-ka’i ponownie spojrzał na Mgłę.
– To już koniec, lordzie Ssu-ma. To naprawdę koniec. Wracaj.
Minęli go matka i syn. Odwrócił się. Czarodziej i król dotrzymywali im kroku.
Spojrzał za siebie i zobaczył podążających za nimi Mgłę i kobietę w bieli, która
bardziej się unosiła, niż stąpała po ziemi.
Napięcie opuściło go. Czuł się słaby. Niemal rozczarowany. Nie zdawał sobie
sprawy, jak był spięty...
Zaczęło się nagle. Ethrian nie wyczuł, że coś jest nie tak, dopóki nie odrzuciło
jego matki, a on sam nie zesztywniał. Otaczała go ciemna aureola.
Powietrze zatrzeszczało. Shih-ka’i wyczuł to samo co tuż przed klęską nad
Tusghusem.
– Pani! Księżniczko!
Varthlokkur rzucił się do przodu, złapał swoją żonę, zanim upadła. Ragnarson
z niemal niewyobrażalną szybkością wyjął miecz. Przyczaił się, mrucząc coś
w swoim chropawym zachodnim języku.
– Ethrian! Przestań! – krzyknęła Mgła. Shih-ka’i słyszał w jej głosie echo słów
kobiety w bieli.
Ssu-ma starł się z młodzieńcem, który był całkiem sztywny. Shih-ka’i zacisnął
palce wokół jego usztywnionej szyi. Coś poruszyło się na murach Lioantungu.
Ochrona przepychała się. Król z zachodu ryknął. Jego miecz świsnął w powietrzu nad
głową Shih-ka’iego.
Młodzieniec zaczął się gwałtownie opierać. Shih-ka’i skoczył na nogi, gdy król
wyrwał z ziemi złamaną włócznię, drzewce balisty, które zboczyło ze swego
śmiercionośnego łuku.
– Mam wobec ciebie dług wdzięczności, człowieku z zachodu. – Shih-ka’i
powiedział do Bragiego, po czym stanął twarzą w twarz z Wybawicielem.
W oczach chłopca płonęło szaleństwo. Jego matka płakała na piersi czarodzieja.
Usta chłopca powoli się otwierały.
Kobieta w bieli minęła Shih-ka’iego. Odległym głosem powiedziała:
– Ethrian...? Och, nie! To On. Mroczny bóg nim zawładnął.
– To niemożliwe – burknął Shih-ka’i. – Zniszczyliśmy go. – On i Hsu Shen, Pan
ku i lord Kuo... A może nie?
Varthlokkur delikatnie przekazał żonę Ragnarsonowi. Pozostało między nimi
trochę zaufania. Wykonał nieznaczny gest. Niezrodzony podleciał bliżej.
– Nie. Nie rób tego – powiedziała kobieta w bieli. – Wezwałam go. Będzie
sprawiedliwie, jeśli to ja go wyrzucę.
Wściekłość potężnej walki wewnętrznej zniekształciła twarz chłopca. Usta miał
szeroko otwarte. Zaczął głęboko oddychać. Próbował zmusić ręce, by zasłoniły usta,
ale nie zdołał.
Powietrze trzeszczało tak jak wcześniej przed katastrofą nad Tusghusem. Shih-
ka’i chwycił garść ziemi, rzucił się do przodu i siłą wepchnął ją w usta Wybawiciela.
Wolną rękę brutalnie wbił w klatkę piersiową chłopca. Czuł, jak pod jego palcami
pęka kość.
Głos Sahmanan zdawał się dochodzić zewsząd i znikąd, podobnie jak lament
matek tysięcy ludzi, kiedy dowiedziały się, co się stało z ich synami w nieszczęsnej
kampanii zachodniej lorda Kuo. Młodzieniec stał zwrócony do niej twarzą, blady,
trzymając się za pierś. Wychrypiał:
– Sahmanan! Nie! Błagam cię... Dam ci wszystko. Całą moc, którą dałem Jemu.
Dam ci Słowo. Będziesz królową świata.
Lament przybrał na sile. Shih-ka’i przycisnął dłonie do uszu swojej maski, ale nie
zdołał uwolnić się od niego.
Usta Wybawiciela otworzyły się szeroko. Zwymiotował. Znowu wziął oddech,
żeby krzyknąć.
Głos Sahmanan załamywał się. Młodzieniec zesztywniał. Zdawał się migotać,
niknąć, kręcić, by wreszcie stać się dwoma odrębnymi Ethrianami, z których jeden
był cieniem drugiego, a więc ponure i mroczne światło cofało się. Wytworzyła się
migotliwa mgła, wirująca niczym trąba powietrzna. Potem widoczny był już tylko
ciemny Ethrian, kołyszący się wolno, starał się jeszcze szerzej otworzyć usta.
Języki ognia lizały ciało chłopca ogarniętego przez ciemne moce. Dymiące płatki
skóry odpadały. Dym ulatywał z wiatrem. Nagle – wiuuuuu! – reszta jego ciała
pomknęła w niebo w jednej ryczącej, powiększającej się czarnej chmurze.
Shih-ka’i wyczuwał ten sam rozpaczliwy krzyk, który się rozległ, gdy cisnął
pudełko w portal na wyspie Hsu Shena. Ziemia drżała i jaśniała w miejscu, gdzie stał
chłopiec. Nad głowami połyskiwało rozjarzone powietrze.
– Odszedł – powiedziała kobieta w bieli. – A gdy on odchodzi, ja muszę iść za
nim. Nie będziemy sprawiać wam więcej kłopotów. – Chociaż wiatr nadal wiał, jej
ubranie już się nie poruszało. Stanęła przed kobietą, która płakała wtulona w pierś
Ragnarsona.
– Przepraszam. Powiedz jej, że przepraszam. Nie chciałam nikogo skrzywdzić.
Po prostu nigdy nie znalazłam dość silnej woli, by...
Shih-ka’i nie mógł już jej słuchać. Przenikało ją teraz światło. Krzyknął:
– Wybaczono ci. – Odwrócił się do Mgły. – Księżniczko, czy nic się pani nie
stało?
– Nic. Jestem tylko trochę wstrząśnięta. Sądziłam, że pozbyłeś się tego.
– Tak myślałem. Wrzuciliśmy to do portalu, który nie miał drugiej strony. Jak to
mogło uciec?
Czarodziej Varthlokkur odezwał się po raz pierwszy od chwili przybycia. W jego
głosie pobrzmiewała wzgarda.
– Pomyśl, lordzie Ssu-ma. W strumieniu teleportacyjnym czas nie istnieje.
Podobnie śmierć. Teraz w końcu dowiedzieliśmy się, jakiej natury jest to
okropieństwo, które skrywało się tam, odkąd Tuan Hua otworzył pierwszą parę
portali. To był właśnie ten stwór.
– Żył po tym, jak wy myśleliście, że się go pozbyliście. Pędził przez stulecia w tę
i z powrotem, polując na podróżnych, którzy mieli pecha. Wyszukał czas, kiedy
Ethrian dokonał teleportacji, przeniknął go i zahibernował się, dopóki jego własna
nieobecność w teraźniejszości go nie przebudziła. Dlaczego zakładacie, że chłopiec
chętnie zaakceptował szaleństwo tego stwora? Gdyby nie miał siły i uporu swego
ojca, uległby dużo szybciej i gruntowniej.
Varthlokkur odwrócił się i wyciągnął ramiona do swojej żony przytulonej do
Ragnarsona.
– Przykro mi, kochanie. Chciałem ci tego oszczędzić.
– Popełniłeś błąd, Varth. Nie powinieneś był mnie osłaniać. Nie jestem
dzieckiem. Mogliśmy go uratować, gdybyśmy przyszli wcześniej.
W oczach czarodzieja widoczny był ból.
Shih-ka’i przyglądał się mrocznym chmurom, skrzeniu otaczającemu upadłego
Wybawiciela. Szukał w sobie jakiegoś uniesienia. Nie znalazł. Jego wojna była
skończona i wygrana, a on czuł się przegrany. Powlókł się noga za nogą w stronę
miasta. Inni poszli za nim, z wyjątkiem obcej kobiety. Ona została obok swego syna.
Tasi-feng pospieszył na powitanie Shih-ka’iego.
– Lordzie... Twój człowiek, Pan ku.
– Co się stało? – Shih-ka’i ruszył chwiejnym biegiem.
Pan ku leżał w poprzek machiny, która wystrzeliła drzewce, zniszczone przez
Ragnarsona. Miał podcięte gardło. U jego stóp leżały szczątki innego człowieka,
którego ciało było niemal całkowicie rozłożone. Tasi-feng powiedział:
– Zginął, starając się chronić ciebie, lordzie.
Wilgoć pojawiła się na wewnętrznych ściankach maski Shih-ka’iego. Kamienna
bestia zemściła się. Zabiła jego człowieka i użyła jego broni do wystrzelenia pocisku,
który miał zabić Ssu-mę.
– Był dla mnie jak syn, lordzie Lun-yu. Jak syn i jak brat. Pochowamy go
z honorami należnymi bohaterowi.
Z pochylonymi ramionami Shih-ka’i stał, zwrócony twarzą ku wschodzącemu
słońcu. Lord Ssu-ma Shih-ka’i, syn świniopasa, Dowódca Armii i Zwycięzca
Wschodu. Prychnął drwiąco.
Nepanthe podeszła do migoczącej plamy ciemności tak blisko, jak tylko się
odważyła. Szukała w sobie jakiegoś głębokiego uczucia dotyczącego znaczenia tego
poranka. Nie potrafiła znaleźć niczego poza pustką. Nie czuła nic poza lekką goryczą
z powodu ukrywania przed nią prawdy. To, czy wiedziała, czy nie wiedziała, nie
miało znaczenia. Ethrian został stracony w chwili, gdy te diabły Pracchii zmusiły go
do przejścia przez portal.
Czy mogła winić kogokolwiek poza sobą? To ona wpakowała ich w tę sytuację...
Słońce przebijało się przez słup ciemności. Spojrzała w górę. Mrok zaczynał się
rozpraszać. Kobieta w bieli była teraz niczym więcej jak wirem i wibrowaniem
powietrza, jak upał unoszący się nad nagim kamieniem. Skrzenie, w którym upadł
Ethrian, traciło swoją barwę, nabierało mlecznego koloru i wkrótce mogło stać się
przezroczyste.
Spojrzała w stronę miasta. Przysadzisty, niski tervola wyprzedził wszystkich. Był
już u bramy. Bragi i Mgła szli wolnym krokiem, rozmawiając. Gesty Bragiego
zdradzały, że był przygnębiony.
Varthlokkur zatrzymał się. Patrzył w twarz Nepanthe z odległości dwustu jardów
i czekał. Niezrodzony unosił się nad jego głową. Odwzajemniła jego spojrzenie. Tam
było nowe życie. Ostatni ślad dawnego życia zaś leżał u jej stóp. Zapisano koniec
epoki...
Skrzenie zgasło. Leżało tam nienaruszone ciało jej syna.
– Ale... – wymamrotała. – Widziałam, jak eksploduje. Widziałam. – Jak szalona
gestami przyzywała Varthlokkura.
Czarodziej niechętnie zaczął się zbliżać. Zbyt wiele padło ostrych słów. Ich
związek poważnie ucierpiał.
Ethrian jęknął.
– Pospiesz się, do jasnej cholery! – wrzasnęła Nepanthe. – Proszę, Varth.
Czarodziej wyczuł procesy życiowe u chłopca. Poderwał się do biegu.
Powieki Ethriana uchyliły się odrobinę.
– Mama? – wyrzęził.
Rozkazy księżniczki były zwięzłe i jednoznaczne. Shih-ka’i raportował, jak mu
polecono. Podobnie jak jego bracia tervola, został w kwaterach, Ragnarson
i Varthlokkur zaś przebywali w Lioantungu. Ci dwaj znaczyli dla niego mniej niż dla
pozostałych tervola, ale dostosował się do swoich w imię morale i solidarności. Miał
tutaj dobry zespół. Musiał stać przy nich, tak jak oni stali przy nim przeciwko
Wybawicielowi.
– Pani – zwrócił się do Mgły, stojąc na baczność w ruinie, która kiedyś była jego
kwaterą główną.
– Odjechali. Odwołaj igrzyska.
– Według rozkazu, pani.
– Chcę cię pochwalić, lordzie Ssu-ma. I nagrodzić. Mam dla ciebie nowe zadanie,
jeśli będziesz skłonny się go podjąć.
– Jestem żołnierzem, pani. Jestem do dyspozycji imperium.
Jakie nowe zadanie? Front matayangański? Nie ucieszyłoby mnie wrzucenie
w ten krwawy kocioł. Mgła uśmiechnęła się.
– Nie. Nie Armia Południowa. Dowództwo, którego pragnie każdy tervola: Armia
Zachodnia.
Shih-ka’i zmrużył oczy pod maską. Armia Zachodnia? Gratka, to pewne.
Prestiżowe dowództwo. Postanowił być szczery:
– Dlaczego? Co z lordem Hsungiem?
– Chcę mieć na zachodzie dowódcę, który skupi się na pracy. Nie takiego, który
będzie przeciwko mnie spiskował lub działał na własną rękę. Kogoś, kto nie ślini się
na myśl o zemście. – Łagodnie i z uśmiechem dodała: – Poza tym nie znoszę lorda
Hsunga.
Shih-ka’i słabo znał tego człowieka. Skinął tylko głową.
Jedyną pozytywną rzeczą, jaką słyszał na temat lorda Hsunga, było to, że byłby
bardzo dobrym dowódcą, gdyby ktoś zmusił go do skupienia się na wykonywaniu
obowiązków.
– Kiedy będę pani potrzebny? – zapytał.
– Odsunięcie Hsunga to delikatna sprawa. Ale nastąpi to przed końcem roku. Do
tego czasu weź sobie wolne. Tutaj dowództwo obejmie mój przyjaciel, lord Ch’ien.
– Wykorzystam ten czas, żeby zaznajomić się z sytuacją na zachodzie. – I zacznę
nadaremne poszukiwania kogoś, kto mógłby zastąpić Pan ku, pomyślał.
– Bardzo dobrze. Nie mogę zmusić cię do wzięcia urlopu, chociaż chciałabym,
żebyś to zrobił – Zbyt długo jestem w jarzmie, pani. Jeszcze jedno pytanie. Czy
Ragnarson i czarodziej pogodzili się? To będzie ważne.
Mgła uśmiechnęła się, wstała, zeszła na dół i wzięła go w objęcia.
– Dziękuję, lordzie Ssu-ma. Za wszystko, co zrobiłeś. – I, już na odchodnym,
dodała: – Nie. Nie pogodzili się, chociaż kobieta próbowała zaprowadzić pokój.
Varthlokkur ma stanowczo zbyt twardy kark.
Pod maską bestii Shih-ka’i się uśmiechnął. Po tym, co przeżyli na wschodzie,
wszystko inne wydawało się łatwe.