Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty wymiar

MEG CABOT

CZWARTY WYMIAR

Przekład Aleksandra Januszewska

Tytuł oryginału A TALE OF THE MEDIATOR TWILIGHT















Dla Benjamina

To był zwykły sobotni poranek w Brooklynie. Nic nie kaza­ło mi podejrzewać, że tego dnia moje życie zmieni się na zawsze. Absolutnie nic.

Wstałam wcześnie, żeby pooglądać kreskówki. Nie miałam nic przeciwko temu, żeby wstać wcześnie, jeśli chodziło o spę­dzenie paru godzin z królikiem Bugsem i jego przyjaciółmi. Nie znosiłam tylko wstawać wcześnie do szkoły. Już wtedy za nią nie przepadałam. W zwykły dzień tygodnia tata łaskotał mnie w pięty, żebym podniosła się z łóżka.

Ale nie w soboty.

Tata chyba czuł to samo. To znaczy, jeśli chodzi o soboty. Zawsze wstawał pierwszy, ale w soboty wstawał jeszcze wcześniej i zamiast owsianki z brązowym cukrem, którą karmił mnie w tygodniu, przy­gotowywał mi tosty Mama, która nie znosiła zapachu syropu klo­nowego, Zostawała w łóżku, dopóki talerze nie zostały opłukane i włożone do zmywarki, stół wytarty, a kuchnia wywietrzona.

W tamtą sobotę - zaraz po moich szóstych urodzinach - zmy­liśmy z tatą naczynia i posprzątaliśmy, a potem wróciłam do oglądania filmów. Nie pamiętam, co akurat oglądałam, kiedy wszedł tata, żeby się ze mną pożegnać, ale film musiał być do­bry, bo strasznie chciałam, żeby się pośpieszył i już sobie po­szedł.

- Idę pobiegać - powiedział, całując mnie w czubek głowy. - Cześć, Suze.

- Cześć - powiedziałam.

Chyba nawet na niego nie spojrzałam. Wiedziałam, jak wy­gląda. Wysoki z gęstymi, ciemnymi, posiwiałymi w niektórych miejscach włosami. Tego dnia miał na sobie szare spodnie do joggingu i koszulkę z napisem Homeport, Menemsha, świeże owoce morza na okrągło przez cały rok, pamiątka naszej ostatniej wyprawy na Martha's Vineyard.

Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że to ostatnie ubranie, jakie na siebie włożył.

- Na pewno nie chcesz iść ze mną do parku? - zapytał.

- Ta - ato - powiedziałam, przerażona myślą, że mogłaby mnie ominąć choć minuta kreskówki. - Nie.

- Baw się dobrze - odparł. - Powiedz mamie, że w lodówce jest świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy.

- W porządku - mruknęłam. - Cześć. I wyszedł.

Czy postąpiłabym inaczej, wiedząc, że nigdy więcej go nie zobaczę - w każdym razie, żywego? Oczywiście, że tak. Poszła­bym z nim do parku. Zmusiłabym go, żeby spacerował, a nie biegał. Gdybym wiedziała, że dostanie ataku serca tam, na ścież­ce w parku, i umrze na oczach obcych ludzi, przede wszystkim zamiast do parku, kazałabym mu pójść do lekarza.

Ale nie wiedziałam. Skąd mogłam wiedzieć?

No skąd?

1

Kamień leżał dokładnie tam, gdzie wskazała pani Gutierrez, pod obwisłymi gałęziami przerośniętego hibiskusa na jej podwórku. Wyłączyłam latarkę. Pomimo pełni gruba warstwa chmur przywiana znad morza koło północy oraz lepka wilgoć ograniczały widoczność do zera.

Ale światło i tak nie było mi już potrzebne. Zabrałam się do kopania. Zanurzyłam palce w wilgotnej, miękkiej ziemi i usu­nęłam kamień z miejsca, w którym spoczywał. Dał się łatwo poruszyć, nie był ciężki. Zaczęłam grzebać w dziurze, szukając metalowego pudełka, które, jak zapewniła mnie pani Gutierrez, powinno tam być...

Nie było go jednak. Pod palcami nie wyczułam niczego poza mokrą ziemią.

Wtedy w pobliżu trzasnęła pod czyimś ciężarem leżąca na zie­mi gałązka.

Znieruchomiałam. Wdarłam się w końcu na teren prywatny; ostatnia rzecz, jakiej mi było trzeba, to powrót do domu w asy­ście funkcjonariuszy policji Carmelu w Kalifornii.

Po raz kolejny.

Potem, z sercem bijącym jak oszalałe, usiłując gorączkowo wymyślić jakieś wyjaśnienie, żeby się wyplątać z tej sytuacji, rozpoznałam szczupły cień - ciemniejszy niż wszystkie inne wokół - o jakiś metr ode mnie. W uszach nadal czułam silne pulsowanie, ale teraz już z innego powodu.

- To ty - powiedziałam, podnosząc się z wolna na chwiej­nych nogach.

- Cześć, Suze. - Głos, który mnie dobiegł w wilgotnym po­wietrzu, brzmiał głęboko i pewnie... w przeciwieństwie do mo­jego, który wykazywał denerwującą skłonność do drżenia, kie­dy on był gdzieś w pobliżu.

A nie tylko głos mi drżał, kiedy się zjawiał. Starałam się nie dać tego po sobie poznać.

- Oddaj - powiedziałam, wyciągając rękę. Odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem.

- Zgłupiałaś? - powiedział.

- Mówię poważnie, Paul - oznajmiłam stanowczo; moja pewność siebie zaczynała jednak ustępować niczym piasek osy­pujący się pod stopami.

- Suze, to dwa tysiące dolarów - stwierdził, jakbym o tym nie wiedziała. - Dwa tysiące.

- Należą do Julia Gutierreza - powiedziałam zdecydowanie, chociaż czułam się zupełnie inaczej. - Nie do ciebie.

- Och, jasne - stwierdził z ironią. - I co Gutierrez zrobi, wezwie gliny? Nie ma pojęcia, że czegoś mu brakuje. W ogóle nie zdawał sobie sprawy, że to tutaj było.

- Bo jego babcia umarła i nie zdążyła mu o tym powiedzieć - przypomniałam.

- Więc niczego nie zauważy, prawda? - Wyczuwałam w ciem­ności, że Paul się uśmiecha. Słyszałam śmiech w jego głosie. - Nie będzie mu brakować czegoś, o czym i tak nie wiedział.

- Pani Gutierrez wie. - Opuściłam rękę, żeby nie zauważył jej drżenia, ale rosnącą niepewność w głosie trudniej było ukryć. - Jak odkryje, że ukradłeś pieniądze, znajdzie cię.

- A skąd wiesz, że już tego nie zrobiła? - zapytał tak obojęt­nie, że dostałam gęsiej skórki... a nie miało to nic wspólnego z jesiennym chłodem.

Nie chciałam mu uwierzyć. Ale nie miał powodu, żeby kła­mać. Było oczywiste, że pani Gutierrez, szukając pomocy wszę­dzie, gdzie się dało, przyszła również do niego. Jak inaczej do­wiedziałby się o pieniądzach?

Biedna pani Gutierrez. Zaufała niewłaściwemu pośredniko­wi. Ponieważ wyglądało na to, że Paul dopuścił się w stosunku do niej nie tylko kradzieży: o, nie.

Jak ostatnia idiotka, stałam na środku jej podwórza i wzywałam ją po imieniu - na tyle głośno, na ile się odważyłam - tak, na wszel­ki wypadek. Nie chciałam obudzić pogrążonej w żałobie rodziny, śpiącej w skromnym, tynkowanym domku parę metrów dalej.

- Pani Gutierrez? - Wyciągałam szyję, szepcząc jej imię w mro­ku i usiłując nie zwracać uwagi na zimno w powietrzu... i w ser­cu. - Pani Gutierrez? Jest pani tam? To ja, Suze... Pani Gutierrez?

Nie byłam specjalnie zaskoczona, że się nie zjawia. Wiedzia­łam, naturalnie, że Paul jest w stanie pozbywać się umarłych na dobre. Nigdy nie przyszło mi po prostu do głowy, że może być na tyle podły, żeby to zrobić.

Powinnam była się domyślić.

Odwróciłam się w jego stronę; znad morza napłynął zimny wiatr. Rozrzucił mi włosy wokół twarzy, aż kilka długich, ciem­nych pasm przywarło do błyszczyka na ustach. Miałam jednak poważniejsze zmartwienia.

- To oszczędności jej życia - powiedziałam, nie dbając o to, czy zauważy drżenie mojego głosu, czy nie. - Wszystko, co mia­ła, żeby zostawić dzieciom.

Paul, z dłońmi wsuniętymi głęboko w kieszenie skórzanej kurtki, wzruszył ramionami.

- Powinna je była złożyć w banku - stwierdził.

Może trzeba z nim podyskutować, pomyślałam. Może zdo­łam mu wyjaśnić...

- Wielu ludzi nie ma zaufania do banków. Na próżno.

- Nie moja wina - powiedział, ponownie wzruszając ramio­nami.

- Ty nawet nie potrzebujesz tych pieniędzy - krzyknęłam. - Rodzice kupują ci, co chcesz. Dwa tysiące dolarów to dla ciebie nic, a dla dzieci pani Gutierrez to majątek!

- Powinna była lepiej o nie zadbać - burknął tylko. A potem, chyba na widok mojej miny - chociaż nie wiem, jak to możli­we, bo chmury były gęstsze niż przedtem - dodał łagodniej: - Suze, Suze, Suze. - Wyciągnął jedną rękę z kieszeni i przysunął się, żeby położyć mi ją na ramieniu. - Co ja mam z tobą zrobić?

Milczałam. Nie sądzę, żebym zdołała wydobyć głos, gdybym próbowała. Oddychałam z trudem. Mogłam myśleć tylko o pani Gutierrez i krzywdzie, jaką jej wyrządził. Jak to możliwe, żeby ktoś, kto tak ładnie pachniał - przenikliwy, świeży zapach jego wody kolońskiej unosił się w powietrzu - ktoś, od kogo biło tyle ciepła - szczególnie pożądanego przy chłodnej pogodzie i złudnej ochronie, jaką przed zimnem dawała mi wiatrówka - mógł być takim...

Cóż, złym?

- Coś ci powiem - odezwał się Paul. Czułam, jak głos wi­bruje w jego ciele, tak blisko staliśmy.

- Podzielę się z tobą. Tysiąc na łebka.

Musiałam przełknąć - coś naprawdę nieprzyjemnego - za­nim zebrałam się na odpowiedź:

- Jesteś chory.

- Nie bądź taka, Suze - powiedział z wyrzutem. - Musisz przyznać, że to sprawiedliwe. Ze swoją połową możesz zrobić, co ci się podoba. Odeślij to Gutierrezom, jeśli chcesz. Ale jeśli masz rozum, kupisz sobie za to samochód - teraz, kiedy wresz­cie zrobiłaś prawo jazdy. Z taką kasą mogłabyś wpłacić zaliczkę za jakieś przyzwoite cztery kółka, zamiast podkradać mamie sa­mochód z podjazdu, kiedy zaśnie...

- Nienawidzę cię - parsknęłam i uwolniłam się z jego uści­sku, nie zwracając uwagi na lodowaty podmuch, który natych­miast owionął miejsce, które przedtem on ogrzewał swoim cia­łem.

- Nie, nieprawda - powiedział. Zza chmur na moment wy­sunął się księżyc, ale to wystarczyło, żeby zobaczyć krzywy uśmiech na twarzy Paula. - Jesteś wściekła, bo wiesz, że mam rację.

Nie wierzyłam własnym uszom. Mówił poważnie?

- Odbieranie pieniędzy zmarłej kobiecie jest czymś właści­wym?

- Oczywiście - stwierdził. Księżyc zniknął, ale po głosie Paula można było poznać, że jest rozbawiony. - Ona ich już nie po­trzebuje. Ty i ojciec Dominik. Para naiwniaków. Chciałbym cię o coś zapytać. Skąd wiesz, czego ona od ciebie chciała? Sądzi­łem, że uczysz się francuskiego, nie hiszpańskiego.

Nie od razu odpowiedziałam. A to dlatego, że rozpaczliwie usiłowałam wymyślić odpowiedź, w której nie musiałabym wy­mówić słowa, którego nie znosiłam wymawiać w jego obecno­ści; słowa, które za każdym razem, kiedy je słyszałam albo na­wet kiedy o nim pomyślałam, powodowało, że serce zaczynało tłuc się mi w piersi, a krew żywiej pulsowała w moich żyłach.

Na nieszczęście u Paula to słowo nie wywoływało podobnej reakcji.

Zanim wymyśliłam kłamstwo, sam sobie odpowiedział.

- Och, fakt - odezwał się niespodziewanie bezbarwnym gło­sem. - On. Ale jestem głupi.

Zanim zdołałam powiedzieć coś, co rozładowałoby napięcie, albo przynajmniej odwróciło jego myśli od Jesse'a, ostatniej oso­by na świecie, o której Paul powinien myśleć - dodał zupełnie innym tonem:

- Cóż, nie wiem, jak ty, ale ja mam dość. Kończę na dzisiaj. Do zobaczenia, Simon.

Odwrócił się, żeby odejść. Tak po prostu.

Wiedziałam, oczywiście, co muszę zrobić. Nie miałam na to ochoty... w gruncie rzeczy, żołądek podszedł mi do gardła, a dło­nie nagle zwilgotniały z zupełnie niezrozumiałych powodów.

Ale jaki miałam wybór? Nie mogłam pozwolić mu odejść z pieniędzmi. Próbowałam go przekonać, ale nie udało się. Jesse'owi to by się nie spodobało, ale nie widziałam innego wyj­ścia. Skoro Paul nie chciał rozstać się z pieniędzmi dobrowol­nie, to musiałam mu je odebrać.

Uznałam, że mam duże szanse. Paul wsadził pudełko do we­wnętrznej kieszeni kurtki. Wyczułam je, kiedy obejmował mnie ramieniem. Musiałam tylko odwrócić jakoś jego uwagę - celny cios w splot słoneczny załatwiłby prawdopodobnie sprawę - a potem złapać pudełko i cisnąć je przez najbliższe okno do domu. Brzęk rozbitego szkła przestraszyłby, oczywiście, Gutierrezów, ale mocno wątpię, czy wezwaliby policję... znalazłszy dwa tysiączki zielonych rozsypane po podłodze.

Nie był to może najlepszy plan, ale jedyny, na jaki wpadłam.

Zawołałam go.

Odwrócił się. Księżycowi spodobało się akurat w tym mo­mencie wyskoczyć zza gęstej zasłony chmur i w jego bladym świetle zobaczyłam na twarzy Paula wyraz bezsensownej na­dziei. Ta nadzieja wyraźnie wzrastała w miarę, jak zbliżałam się do niego przez trawnik. Chyba myślał przez chwilę, że udało mu się wreszcie mnie złamać. Odkrył mój słaby punkt. Prze­ciągnął na złą stronę.

A to wszystko za jedyne tysiąc dolców.

Nic z tego.

Wyraz nadziei zniknął z jego twarzy z chwilą, gdy zauważył moją pięść. Wydawało mi się nawet, że w jego niebieskich, bla­dych jak księżycowe światło oczach dostrzegam urazę. Później księżyc ponownie ukrył się za chmurami i znowu pogrążyliśmy się w ciemności.

Zaraz potem Paul, poruszając się nadspodziewanie szybko, złapał moje nadgarstki w bolesnym uścisku, podcinając mi jed­nocześnie nogi. W sekundę później leżałam na mokrej trawie przywalona jego ciężkim ciałem, z twarzą o parę centymetrów od jego twarzy.

- To był błąd - powiedział zdecydowanie zbyt swobodnym tonem, biorąc pod uwagę, jak szybko biło jego serce tuż koło mojego. - Cofam ofertę.

Jego oddech jednak, w przeciwieństwie do mojego, nie był urywany. Mimo to starałam się ukryć przed nim strach.

- Jaką ofertę? - wysapałam.

- Podziału pieniędzy. Zatrzymam całą sumę. Naprawdę mnie uraziłaś, wiesz o tym, Suze?

- Jestem o tym przekonana - odparłam z taką ironią, na jaką tylko było mnie stać. - A teraz złaź ze mnie. To moje ulubione ridersy, przez ciebie poplamią się trawą.

Paul nie miał jednak ochoty mnie puścić. Nie przyjął też mojej nieudolnej próby obrócenia całej tej sytuacji w żart. W jego gło­sie brzmiała śmiertelna powaga.

- Chcesz, żeby twój chłopak zniknął, tak samo jak pani Gutierrez? - wysyczał.

Z jego ciała płynęło ciepło, więc jedynym wyjaśnieniem, dla­czego nagle moje serce zamieniło się w kawałek lodu, było to, że na skutek przerażenia krew chyba zamarzła mi w żyłach.

Nie mogłam jednak okazać strachu. Słabość u ludzi takich jak Paul wywołuje raczej okrucieństwo niż współczucie.

- Zawarliśmy porozumienie - powiedziałam, z wysiłkiem poruszając ustami, równie zmarzłymi ze strachu jak serce.

- Obiecałem, że go nie zabiję - odparł Paul. - Nie mówiłem nic na temat niedopuszczenia do tego, żeby umarł.

Zamrugałam oczami, zupełnie ogłupiała.

- O... o czym ty mówisz? - wyjąkałam.

- Domyśl się. - Pochylił się i pocałował mnie lekko w zlodo­waciałe usta. - Dobranoc, Suze.

A potem podniósł się i rozpłynął w ciemności.

Trochę to trwało, zanim do mnie dotarło, że jestem wolna. Chłodne powietrze ogarnęło mnie wszędzie tam, gdzie przed­tem zasłaniał mnie swoim ciałem. W końcu wydobyłam z sie­bie dość siły, żeby przetoczyć się na brzuch. Czułam się, jak­bym wyrżnęła głową w mur. Zdołałam jednak zawołać:

- Paul! Poczekaj!

Wtedy właśnie u Gutierrezów ktoś włączył światło. Podwór­ko rozjaśniło się niczym pas startowy na lotnisku. Otworzyło się okno i ktoś zawołał:

- Hej, ty! Co ty tam robisz?

Nie czekałam, żeby sprawdzić, czy zdecydują się wezwać po­licję. Poderwałam się z ziemi i pognałam w stronę ogrodzenia, które pokonywałam pół godziny wcześniej. Samochód mamy stał tam, gdzie go zostawiłam. Wskoczyłam do środka i ruszy­łam w długą podróż do domu, przeklinając całą drogę pewnego kolegę po fachu oraz plamy z trawy na nowych dżinsach.

Nie miałam pojęcia, co mnie jeszcze czeka ze strony Paula.

Wkrótce miałam się tego dowiedzieć.

2

Zrobił to. W końcu. W głębi duszy zawsze chyba wiedzia­łam, że to zrobi. Można by pomyśleć, że po tym, co przeszłam, powinnam była się tego spodziewać. To dla mnie nic nowego. A wszystko wska­zywało, że tak się stanie. A jednak cios, kiedy padł, uderzył jak piorun z jasnego nieba.

- No, więc dokąd idziesz na kolację przed balem zimowym? - zapytała mnie Kelly Prescott na czwartej lekcji w pracowni językowej. Nawet nie czekała na odpowiedź. Kelly Prescott ona nie interesowała. Nie po to pytała. - Paul zabiera mnie do Cliffside Inn - ciągnęła. - Znasz Cliffside Inn, prawda, Suze? Na wybrzeżu Big Sur?

- Och, pewnie - mruknęłam. - Znam.

Tak w każdym razie powiedziałam. Czy to nie zabawne, jak nasz umysł potrafi się przestawić na autopilota? Na przykład, jak to się dzieje, że można powiedzieć jedno, a pomyśleć zupełnie co innego? Bo kiedy Kelly to powiedziała - o tym, że Paul zabierają do Cliffside Inn - pierwszą myślą, jaka przyszła mi do głowy, nie było wcale: Och, pewnie. Znam. Nic podobnego. Myślałam coś w stylu: Co? Kelly Prescott? Paul Slater zabiera Kelly Prescott na bal zimowy?

Ale, dzięki Bogu, nie powiedziałam tego głośno. Zwłaszcza że Paul siedział zaledwie parę stanowisk dalej i nastrajał dźwięk w magnetofonie. Najmniej chyba życzyłam sobie, żeby uznał, że się obraziłam, bo zaprosił na bal kogoś innego. Już to było złe, że poczuł mój wzrok na sobie, a co dopiero, gdyby do niego doszło, że o nim mówię. Uniósł brwi pytająco, jakby chciał po­wiedzieć: „Czy mogę w czymś pomóc?”

Wtedy zauważyłam, że ma na uszach słuchawki. Z ulgą zda­łam sobie sprawę, że nie słyszał, co powiedziała Kelly. Słuchał błyskotliwej konwersacji między Dominique a Michelem, na­szymi drogimi francuskimi przyjaciółmi.

- Ma pięć gwiazdek - oznajmiła Kelly, sadowiąc się przy swo­im stanowisku. - Chodzi mi o Cliffside Inn.

- Wspaniale - powiedziałam, zdecydowanie odwracając wzrok od Paula i przysuwając sobie krzesło. - Z pewnością bę­dziecie się świetnie bawić.

- Och, tak - zgodziła się Kelly. Odrzuciła miodowozłote wło­sy do tyłu, żeby nałożyć słuchawki. - To takie romantyczne. A ty dokąd się wybierasz na kolację przed balem?

Wiedziała, oczywiście. Wiedziała doskonale. Ale chciała mnie zmusić, żebym to powiedziała. Bo dziew­czyny jak Kelly już takie są.

- Chyba nie wybiorę się na tańce - powiedziałam, siadając obok i wkładając słuchawki.

Kelly spojrzała na mnie ponad ścianką działową. Jej twarz wy­rażała głębokie współczucie. Udawane współczucie, rzecz jasna. Nic nie obchodzę Kelly Prescott. Ani też nikt inny, poza nią samą.

- Nie? Och, Suze, to okropne! Nikt cię nie zaprosił? Uśmiechnęłam się tylko w odpowiedzi. Uśmiechnęłam się, starając się nie zwracać uwagi na świdrujący wzrok Paula, wbi­jający mi się w tył głowy.

- To fatalnie - powiedziała Kelly. - Wygląda na to, że Brad też nie będzie mógł pójść, bo Debbie jest akurat chora. Hej, mam świetny pomysł. - Kelly zachichotała. - Powinniście wybrać się na tańce razem z Bradem!

- Zabawne - powiedziałam, podczas gdy Kelly zanosiła się od śmiechu z własnego dowcipu. Ponieważ nie ma nic żałośniejszego niż dziewczyna, która na szkolnym balu zimowym zjawia się w towarzystwie własnego brata przyrodniego.

Poza, być może, dziewczyną, która w ogóle nie udaje się na ten bal.

Włączyłam magnetofon. Dominique natychmiast zaczęła się skarżyć Michelowi na dormitoire. Jestem pewna, że Michel wymrukiwał odpowiedzi pełne współczucia (zawsze to robi), ale zupełnie ich nie słyszałam.

Bo w ogóle nie miało sensu to, co się stało. Jak Paul mógł zaprosić Kelly Prescott, skoro to ja byłam tą dziewczyną, z którą za wszelką cenę chciał się umówić... wszystko jedno dokąd? Nie to, żebym była tym zachwycona, oczywiście. Ale musiałam mu rzucić od czasu do czasu jakąś kość, choćby po to, żeby nie zro­bił z moim chłopakiem tego, co zrobił z panią Gutierrez.

Zaraz, zaraz. Czy to o to chodziło? Paulowi znudziło się w końcu zawracać sobie głowę dziewczyną, którą musiał szan­tażować, żeby zechciała spędzić z nim trochę czasu?

Cóż, dobrze. Jeśli Kelly go chce, niech go sobie w końcu bie­rze.

Problem tylko polega na tym, że trudno jest mi zapomnieć, jak czułam się, kiedy Paul leżał na mnie tam, w ogrodzie Gutierrezów. Bo to było przyjemne uczucie - ciężar jego ciała, jego ciepło - mimo strachu. Naprawdę przyjemne.

Przyjemne uczucie... niewłaściwy chłopak.

A ten właściwy? Tak, nie należał do tych, którzy rozciągnęliby dziewczynę na trawniku. A ciepło? Nie wydzielał go przez pół­tora stulecia.

Oczywiście, nie jego wina. Z tym ciepłem. Jesse nie mógł nic na to poradzić, że jest martwy, tak samo, jak Paul nie mógł nic poradzić na to, że był... no, Paulem.

A jednak, zaprosić Kelly zamiast mnie... to mnie doprowa­dzało do szału. Od tygodni przygotowywałam się do tego, że mnie zaprosi - i do tego, jak zareaguje na moją odmowę. Chyba nawet zaczynała mnie wciągać gra, jaką toczymy między sobą... jakbyśmy odbijali piłeczkę w tenisie w hotelu, w którym po­znaliśmy się zeszłego lata.

Tylko że teraz odnosiłam wrażenie, że Paul posłał na moje boisko piłeczkę, której nigdy nie zdołam odbić.

O co chodzi?

Słowa, naskrobane na kartce wyrwanej z zeszytu, którą ktoś pomachał przez drewnianą ścianką dzielącą nasze boksy, zama­jaczyły mi przed oczami. Wyrwałam kartkę z palców, które ją trzymały, i napisałam: Paul zaprosił Kelly na bal zimowy, po czym wsunęłam ją za ściankę.

Parę sekund później kartka ponownie sfrunęła na moje biurko.

Myślałam, że zaprosi Ciebie!!!, napisała moja najlepsza przy­jaciółka Cee Cee.

Wygląda na to, że nie, nabazgroliłam w odpowiedzi.

Cóż, może to i lepiej, stwierdziła Cee Cee. I tak nie chciałaś z nim pójść, prawda? Przecież jest Jesse?

No właśnie. Co z Jesse'em? Gdyby Paul zaprosił mnie na bal i spotkał się z, delikatnie rzecz ujmując, brakiem entuzjazmu, znowu zacząłby rzucać tajemnicze groźby pod jego adresem - z których najnowsza dotyczyła, zdaje się, nowo nabytej umie­jętności zapobiegania temu, żeby umarli umierali... Cokolwiek by to znaczyło.

A jednak dzisiaj zaprosił na tańce kogoś innego. I to nie kogo­kolwiek, ale Kelly Prescott, najładniejszą, cieszącą się najwięk­szym powodzeniem w szkole dziewczynę... tę samą, którą, co przypadkiem wiedziałam, Paul pogardzał.

Coś tu się nie zgadzało... i wcale nie chodziło o to, że rezer­wowałam wszystkie tańce dla chłopaka, który nie żył od stu pięć­dziesięciu lat.

Ale o tym nie wspomniałam Cee Cee. Najlepsza przyjaciółka czy nie, szesnastoletnia dziewczyna - nawet szesnastoletnia albinoska, która ma przypadkiem ciotkę medium - nie jest w stanie przyjąć wszystkiego i wszystko zrozumieć. Owszem, wie­działa o Jessie. Ale Paul? O nim się nawet nie zająknęłam.

Chciałam, żeby tak zostało.

Nieważne, nabazgrałam. A co u Ciebie? Adam już Cię zaprosił?

Zanim przekazałam kartkę Cee Cee, rozejrzałam się, żeby sprawdzić, czy siostra Marie - Rose, nauczycielka francuskiego, nie patrzy w naszą stronę, ale zamiast niej zobaczyłam ojca Dominika, który stał w progu pracowni i machał do mnie ręką.

Zdjęłam słuchawki bez specjalnego żalu - narzekanie Dominique i Michela nie byłoby fascynujące po angielsku, a po fran­cusku było nie do zniesienia - i pośpieszyłam do drzwi. Czu­łam na sobie czyjeś uważne spojrzenie.

Nie zamierzałam dać mu satysfakcji i popatrzeć w jego stro­nę.

- Susannah - powiedział ojciec Dominik, kiedy wyślizgnę­łam się z pracowni językowej na pasaż pod arkadami, który słu­żył za szkolny korytarz w Akademii Misyjnej im. Junipero Serry. - Cieszę się, że udało mi się ciebie złapać przed wyjazdem.

- Wyjazdem? - Dopiero wtedy zwróciłam uwagę, że ojciec D trzyma torbę podróżną i ma mocno zaniepokojony wyraz twarzy. - Dokąd ojciec wyjeżdża?

- Do San Francisco. - Twarz ojca Dominika była niemal rów­nie biała jak jego starannie przystrzyżona broda. - Obawiam się, że stało się coś strasznego.

Uniosłam brwi.

- Trzęsienie ziemi?

- Niezupełnie. - Ojciec Dominik przesunął okulary w dru­cianej oprawie w stronę nasady perfekcyjnie zarysowanego orlego nosa, zerkając na mnie z góry. - Chodzi o wielebnego. Miał wypadek i jest w stanie śpiączki.

Starałam się wyglądać na stosownie zmartwioną, ale prawda jest taka, że wielebny nigdy mnie specjalnie nie obchodził.

Zawsze zajmuje się nic nieznaczącymi głupstwami - jak na przy­kład, dziewczynami w minispódniczkach na terenie szkoły. Ni­gdy za to nie interesuje się sprawami istotnymi, jak podawane w porze lunchu obrzydliwie zimne hot dogi.

- Ojej - powiedziałam. - Ale co się stało? Wypadek samo­chodowy?

Ojciec Dominik odchrząknął.

- Eee, nie. On, hm, udławił się.

- Ktoś próbował go udusić? - zapytałam z nadzieją.

- Oczywiście, że nie. Doprawdy, Susannah - skarcił mnie ojciec D. - Udławił się kawałkiem hot doga na parafialnym barbecue.

No, no! Poetycka zemsta! Nie powiedziałam tego głośno, wie­dząc, że ojciec D nie byłby zachwycony. Zamiast tego zapytałam:

- Och, więc jak długo ojca nie będzie?

- Nie mam pojęcia - odparł ojciec D z miną ofiary. - To nie mogło się zdarzyć w gorszym momencie. Chociażby weeken­dowa aukcja...

Akademia Misyjna nie ustaje w wysiłkach mających na celu gromadzenie funduszy. W ten weekend miała się odbyć dorocz­na aukcja staroci. Dary napływały przez cały tydzień - składo­wano je w piwnicy na plebanii. Do najciekawszych przedmio­tów, jakie wpłynęły do komitetu organizacyjnego, należała tabliczka ouija z przełomu wieków (dar ciotki Cee Cee, Pru) oraz srebrna klamra od pasa - oceniana przez Towarzystwo Hi­storyczne Carmelu na sto pięćdziesiąt lat - znaleziona przez mojego przyrodniego brata Brada podczas sprzątania strychu, którym został ukarany za wyrządzone zło - jego natury w tej chwili sobie nie przypominam.

- Chciałem jednak, żebyś wiedziała, gdzie jestem. - Ojciec Dominik wyciągnął z kieszeni komórkę. - Zadzwoń do mnie, jeśli zdarzy się coś, eee, niezwykłego, dobrze, Susannah? Mój numer...

- Znam numer telefonu ojca - powiedziałam. Ojciec D miał nową komórkę, ale nie aż tak nową. Czy muszę dodawać, jakie to idiotyczne, że on, który nigdy nie chciał - ani nie miał pojęcia, jak używać - komórki, w przeciwieństwie do mnie ją posiadał? - A przez „coś niezwykłego” należy rozumieć zaliczenie przez Brada śródsemestralnego testu z trygonometrii czy też zjawiska nadprzy­rodzone, jak pojawienie się ektoplazmy w bazylice?

- To ostatnie - odparł ojciec D, chowając komórkę. - Mam nadzieję, Susannah, że to potrwa najwyżej dzień czy dwa, ale doskonale pamiętam, że w przeszłości wpakowanie się w sytu­ację śmiertelnego niebezpieczeństwa nie zajmowało ci więcej czasu. Bardzo cię proszę, żebyś zachowała ostrożność podczas mojej nieobecności. Nie chciałbym wrócić do domu po to, żeby odkryć, że kolejna część szkoły przeniosła się w niebyt. Och, poza tym dopilnuj, żeby Szatan miał dość jedzenia...

- No nie - powiedziałam i cofnęłam się. Po raz pierwszy od dawna moje nadgarstki i dłonie nie nosiły czerwonych śladów wściekłych kocich pazurów i chciałam, żeby tak zostało. - Teraz ksiądz opiekuje się tym kociskiem, nie ja.

- A co ja mam zrobić, Susannah? - zmartwił się ojciec D. - Poprosić siostrę Ernestynę, żeby do niego zajrzała od czasu do czasu? Na plebanii w ogóle nie powinno być żadnych zwierząt, ze względu na alergię. Musiałem się przyzwyczaić do spania przy otwartym oknie, tak żeby ten piekielny stwór mógł wcho­dzić i wychodzić, kiedy mu się podoba, żeby go nowicjuszki nie zauważyły...

- Świetnie - przerwałam, wzdychając ciężko. - Wstąpię po karmę dla zwierząt po szkole. Jeszcze coś?

Ojciec Dominik wyciągnął z kieszeni pogniecioną kartkę pa­pieru. Rzucił na nią okiem i powiedział:

- Och. Pogrzeb u Gutierrezów. Wszystko załatwione. A całą rodzinę umieściłem na liście najbardziej potrzebujących, tak jak prosiłaś.

- Dzięki, ojcze D - powiedziałam cicho, kierując wzrok ku fontannie na dziedzińcu.

W Brooklynie, gdzie się wychowałam, listopad oznaczał śmierć wszelkiej roślinności. Tutaj, w Kalifornii - mimo że to północna Kalifornia - listopad oznacza tyle, że turyści odwie­dzający Misję noszą stroje khaki zamiast bermudów, a surferzy na plaży Carmelu zamieniają kostiumy z krótkim rękawem na te z długim. Na klombach nadal rosną czerwone i różowe kwia­ty, a w południe, kiedy zwalniają nas na lunch, można się nieźle spocić w promieniach słońca.

A jednak, przy temperaturze około dwudziestu stopni, zadrża­łam... i to wcale nie dlatego, że stałam w chłodnym cieniu pod arkadami. Nie, gęsią skórkę na moich ramionach wywołało zim­no płynące z wnętrza. Ponieważ pomimo niezaprzeczalnego piękna ogrodów Misji nie ulegało wątpliwości, że pod tymi cu­downymi płatkami kryje się coś ciemnego i...

...cóż, przypominającego Paula.

To prawda. Ten chłopak potrafił najpiękniejszy dzień uczynić pochmurnym. Przynajmniej w moim odczuciu. Czy ojciec Dominik czuł coś podobnego, nie jestem w stanie powiedzieć, ale... jakoś w to wątpiłam. Po dość burzliwym początku roku Paul ostatecznie dużo rzadziej kontaktował się z dyrektorem niż ja. Było to trochę dziwne, zważywszy, że wszyscy troje zajmo­waliśmy się pośrednictwem.

Taki układ chyba jednak odpowiadał zarówno Paulowi, jak i ojcu D. Obaj zachowywali dystans, wykorzystując mnie w charakterze łączniczki w razie absolutnej konieczności. Wynikało to częściowo z tego, że - powiedzmy to - obaj byli facetami. Ale też z tego, ze zachowanie Paula - przynajmniej w szkole - poprawiło się znacząco i nie było powodu, żeby go posyłać do gabinetu dyrektora. Paul stał się wzorowym uczniem, miał bardzo dobre stopnie, a nawet zyskał nominację na kapitana szkolnej drużyny tenisowej.

Gdybym tego nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym. Ale tak było. Rzecz jasna, Paul wolał nie wtajemniczać ojca D w swoją działalność pozalekcyjną, bo zdawał sobie sprawę, ze ksiądz raczej by jej nie zaaprobował.

Weźmy chociażby przypadek Gutierrezów. Duch zgłosił się do nas po pomoc, a Paul zamiast zrobić, co należy, ukradł mu dwa tysiące dolarów. Na coś takiego ojciec Dominik na pewno nie przymknąłby oka.

Tyle że o tym nie wiedział. To jest, ojciec D. Ponieważ Paul nie zamierzał mu powiedzieć, a ja, prawdę mówiąc, tez nie. Bo gdy­bym powiedziała ojcu Dominikowi coś, co zaszkodziłoby wize­runkowi Paula - piątkowego kujona, o jaki się starał - to to, co spotkało panią Gutierrez, spotkałoby również mojego chłopaka.

Albo raczej chłopaka, z którym mogłabym chodzić. Gdyby żył.

Paul miał na mnie haka, zgadza się. Ustawił mnie, jak chciał. Cóż, może niezupełnie tam, gdzie chciał, ale blisko...

Dlatego też musiałam użyć podstępu, żeby zapewnić Gutierrezom jakiś rodzaj zadośćuczynienia, bo zostali okradzeni, nawet jeśli nie byli tego świadomi. Nie mogłam, naturalnie, pójść na policję. (No, rozumie pan, panie oficerze, duch pani Gutier­rez powiedział mi, że pieniądze są ukryte u niej na podwórku pod kamieniem, ale kiedy tam poszłam, stwierdziłam, ze zabrał je juz inny pośrednik... Kim jest pośrednik? Och, to taka osoba, która jest łącznikiem między światem żywych a światem umar­łych. Ojej, proszę poczekać... co robicie z tą kamizelką?)

Zamiast tego umieściłam Gutierrezów na misyjnej liście po­trzebujących, co zapewniło pani Gutierrez przyzwoity pogrzeb, a jej bliskim dość pieniędzy, żeby spłacili chociaż częściowo jej dług. Który nie wynosił z pewnością aż dwa tysiące dolarów...

- ...podczas gdy mnie nie będzie, Susannah. Włączyłam się trochę za późno. A nie mogłam zapytać:

„O czym to ksiądz mówił?” Zacząłby się dopytywać, jakie myśli pochłonęły mnie na tyle, że nie zwracałam uwagi na jego słowa.

- Obiecujesz, Susannah?

Błękitne oczy ojca Dominika wpiły się w moje. Czy miałam inne wyjście, niż przełknąć ślinę i skinąć głową?

- Oczywiście, ojcze D - powiedziałam, nie mając pojęcia, co obiecuję.

- Cóż, muszę stwierdzić, że teraz czuję się lepiej - odparł i faktycznie miałam wrażenie, że rozluźnił się i przyjął swobod­niejszą postawę. - Wiem, naturalnie, że mogę ufać wam oboj­gu. Tylko... strasznie bym nie chciał, żebyś zrobiła coś... eee, głupiego... kiedy wyjadę. Każdemu trudno jest oprzeć się po­kusie, a szczególnie młodym ludziom, którzy nie zdają sobie w pełni sprawy z konsekwencji swoich czynów.

Och. Już wiedziałam, o czym mówił.

- Ale jeśli chodzi o ciebie i Jesse'a - ciągnął ojciec Dominik - następstwa byłyby po prostu katastrofalne, gdybyście przypad­kiem, eee...

- ...ulegli nieopanowanej żądzy? - dokończyłam za niego. Ojciec Dominik zerknął na mnie żałośnie.

- Susannah, mówię poważnie. Jesse nie należy do tego świa­ta. Przy odrobinie szczęścia nie zabawi tutaj dużo dłużej. Im bardziej się do siebie przywiążecie, tym boleśniej będzie się wam rozstać. Bo kiedyś to nastąpi, Susannah. Nie można zakłócić naturalnego...

Ble, ble, ble. Ojciec D poruszał wargami, ale ja się znowu wyłączyłam. Nie czułam potrzeby wysłuchiwania po raz kolej­ny wykładu. A więc ojcu Dominikowi nie ułożyło się szczęśliwie z duchem ukochanej dziewczyny z czasów średniowiecza. Ale to nie znaczy, że mnie i Jesse'owi przeznaczone jest to samo. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, czego dowiedziałam się od Paula, który chyba posiadał dużo rozleglejszą wiedzę na temat pośred­niczenia niż ojciec Dominik...

...szczególnie jeśli chodzi o ten drobny, mało znany fakt, że pośrednicy są w stanie przywrócić zmarłym życie.

Był tylko jeden szkopuł: trzeba było mieć jakieś ciało, w któ­rym dałoby się umieścić duszę właściwego zmarłego. A ciało to nie jest coś, co ma się zwykle pod ręką. W każdym razie nie takie, które byłoby skłonne dobrowolnie poświęcić zamieszku­jącą je aktualnie duszę.

- Oczywiście, ojcze D - zapewniłam, kiedy skończył wreszcie przemowę. - Niech ksiądz się dobrze bawi w San Francisco.

Ojciec Dominik skrzywił się. Przypuszczam, że ludzie udają­cy się do San Francisco, żeby odwiedzić dostojników kościel­nych w stanie śpiączki, niekoniecznie mają czas na turystykę, na przykład obejrzenie mostu Golden Gate czy Chinatown itd.

- Dziękuję, Susannah. - Rzucił mi przenikliwe, wymowne spojrzenie. - Zachowuj się.

- A czy kiedykolwiek było inaczej? - zapytałam lekko zdu­miona.

Nie pofatygował się nawet, żeby odpowiedzieć; potrząsnął głową i odszedł.

3

No, to o czym to gwarzyliście sobie dzisiaj z ojczulkiem na francuskim? - dopytywał się Paul.

- O pogrzebie pani Gutierrez - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. No, mniej więcej. Doszłam do wniosku, że nie opła­ca się oszukiwać Paula. Ma niesamowitą zdolność odkrywania prawdy.

To, oczywiście, wcale nie znaczy, że mówię mu samą prawdę i tylko prawdę. Po prostu nie stosuję wobec Paula Slatera poli­tyki pełnej otwartości. Ze względów bezpieczeństwa.

Względy bezpieczeństwa kazały mi nie wyjawiać Paulowi tego, że ojciec Dominik udał się do San Francisco i nie wiado­mo, kiedy wróci.

- Chyba cię to już nie martwi, co? - zapytał Paul. - Ta sprawa z panią Gutierrez? Wiesz, te pieniądze zostaną wykorzystane z pożytkiem.

- Och, z pewnością, wiem. Kolacja w Cliffside Inn wyniesie ile? Stówę od łebka? I pewnie wynajmiesz limuzynę.

Paul, wsparty na poduszkach, uśmiechnął się niemrawo.

- Kelly ci powiedziała? Tak szybko?

- Przy pierwszej okazji.

- Długo nie czekała.

- Kiedy ją zaprosiłeś? Wczoraj wieczorem?

- Zgadza się.

- A więc około dwunastu godzin - powiedziałam. - Nieźle, zważywszy, że przez jakieś osiem prawdopodobnie spała.

- Och, w to wątpię - odparł Paul. - Wtedy robią najwięcej. To znaczy, sukuby. Kelly mruży oczy najwyżej na jedną, dwie godziny w nocy i tyle.

- Romantyczne. - Odwróciłam pożółkłą kartkę starej książ­ki, leżącej na łóżku między mną a Paulem. - Nazwać dziewczy­nę, z którą się wybierasz na bal zimowy, sukubem.

- Ona przynajmniej chce iść ze mną - powiedział Paul z twa­rzą bez wyrazu, jeśli nie liczyć ciemnej brwi, która ledwo za­uważalnie uniosła się nieco wyżej niż druga. - Ożywcza odmiana, muszę stwierdzić, w stosunku do tego, jak się tutaj zwy­kle rzeczy mają.

- Czyżbyś słyszał, jak się skarżę? - zapytałam, przewracając kolejną kartkę.

Byłam dumna z siebie, że zdołałam - przynajmniej na ze­wnątrz - zachować całkowitą obojętność wobec całej sprawy. Bo w środku krzyczałam: Co się dzieje? Dlaczego zapraszasz Kelly, a nie mnie? Nie to, że mnie w ogóle obchodzą te głupie tańce, ale w co ty teraz grasz, Paulu Slaterze?

Zdumiewające, że nie dałam nic po sobie poznać. W każdym razie, nic mi o tym nie wiadomo.

- Chodzi tylko o to, że chętnie dowiedziałabym się wcześ­niej, że nie zostałam uwzględniona w twoich planach - powie­działam głośno. - Mogłam przecież zdążyć już wydać majątek na sukienkę.

Kącik ust Paula uniósł się gwałtownie.

- Nie zrobiłaś tego - powiedział. - I wcale nie zamierzałaś. Odwróciłam wzrok. Czasami trudno było wytrzymać jego spojrzenie, było takie przenikliwe, takie...

Błękitne.

Silna, opalona dłoń spoczęła na mojej, nie pozwalając mi prze­wrócić strony.

- To tutaj. - Paul raczej nie ma problemu z patrzeniem mi w oczy (chyba dlatego, że są zielone i tak przenikliwe jak, hm, algi). Nie spuszczał wzroku z mojej twarzy. - Przeczytaj.

Spojrzałam w dół. Książka, którą Paul wyciągnął na naszą „lek­cję pośrednictwa”, była tak stara, że kartki kruszyły się w pal­cach. Powinna znajdować się w muzeum, a nie w sypialni sie­demnastoletniego chłopca.

Ale właśnie tam trafiła, zabrana - wątpię, żeby Paul był świa­domy, że ja o tym wiem - ze zbiorów dziadka. Księga umarłych - taki miała tytuł.

Tytuł nie był jedynym przypomnieniem, że wszystko prze­mija. Wydzielała zapach, jakby mysz czy inne małe stworzenie dostało się nie tak dawno temu między jej stronice i ulegało powolnemu rozkładowi.

- „Jeśli wierzyć przekładowi z 1924 roku - czytałam głośno, zadowolona, że głos nie drży mi tak jak palce - które zawsze drżą, kiedy Paul mnie dotyka - zdolności zmienników nie koń­czyły się na komunikacji ze zmarłymi i umiejętności teleporta­cji między ich światem a naszym, ale obejmowały również swo­bodne przemieszczanie się w czwartym wymiarze”.

Przyznaję, nie bardzo wczuwałam się w lekturę. Było średnio zabawne siedzieć w szkole cały dzień, a potem, przymusowo, po­bierać lekcje pośredniczenia. Jasne, odbywały się tylko raz w ty­godniu, ale to, proszę mi wierzyć, więcej niż dosyć. Dom Paula nie stracił nic ze swojej sterylności w ciągu tych paru miesięcy, kiedy go odwiedzałam. Był tak samo przerażający jak zwykle...

...tak samo, jak dziadek Paula, który, jak sam twierdził, prowa­dził półżycie w pokoju niedaleko sypialni Paula. Na to półżycie składała się opieka najmowanych całodobowych pielęgniarzy, zajmujących się przynoszeniem starszemu panu ulgi w rozlicz­nych chorobach oraz nieustanne oglądanie kanału rozrywko­wego. Nic dziwnego, że Paul unikał pana Slatera - czy też dok­tora Slaskiego, jak sam mi się przedstawił - jak zarazy. Dziadek nie stanowi najbardziej interesującego towarzystwa, nawet kie­dy nie udaje otumanionego lekami.

Pomimo mojego braku zapału Paul puścił moją dłoń i rozparł się z powrotem na poduszkach, niezwykle zadowolony z siebie.

- No? - Znowu jedna brew powędrowała do góry.

- No, co? - Przewróciłam kartkę; na następnej stronie wid­niała jedynie kopia cytowanego hieroglifu.

Uśmieszek zniknął z jego twarzy. Stała się równie pozbawio­na wyrazu co ściana za jego plecami.

- A więc tak chcesz to rozegrać - powiedział. Nie miałam pojęcia, o czym mówi.

- Rozegrać co? - zapytałam.

- Mógłbym to zrobić, Suze - odparł. - Nie powinno być trudno dojść do tego. A kiedy mi się uda... cóż, nie będziesz mogła mi zarzucić, że nie dotrzymałem umowy.

- Jakiej umowy? Paul zacisnął szczęki.

- Żeby nie zabijać twojego chłopaka - powiedział bezbarw­nym tonem.

Gapiłam się na niego, autentycznie zdumiona. Nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Spędzamy razem całkiem miłe - no, dobrze, może nie miłe, ale zwyczajne - popołudnie, a on nagle zaczyna grozić, że zabije... albo raczej, że nie zabije, mojego chłopaka. O co właściwie chodziło?

- O - o czym ty mówisz? - wyjąkałam. - Co to ma wspólnego z Jesse'em? Czy to... czy to z powodu tańców? Paul, gdybyś mnie poprosił, poszłabym z tobą. Nie wiem, dlaczego to zrobi­łeś i zaprosiłeś Kelly, nawet nie...

Uśmieszek powrócił, ale tym razem Paul tylko pochylił się i zamknął książkę. Z wiekowych stronic podniósł się tuman ku­rzu, niemal prosto na moją twarz, ale nie zwróciłam na to uwa­gi. Z sercem w gardle czekałam na odpowiedź.

Pisane mi jednak było rozczarowanie, ponieważ Paul rzucił jedynie:

- Nie przejmuj się tym. - Po czym podniósł się z łóżka. - Jesteś głodna?

- Paul. - Poszłam za nim, stukając głośno butami od Stuarta Weitzmana na gołej, wyłożonej płytkami podłodze. - Co się dzieje?

- A dlaczego sądzisz, że coś się dzieje? - zapytał, idąc długim, rozświetlonym korytarzem.

- O rany, nie wiem. - Strach sprawił, że zabrzmiało to uszczy­pliwie. - To, co przedtem powiedziałeś o Jessie. I to, że zostawiłeś mnie na lodzie, jeśli chodzi o bal zimowy. A teraz to. Coś knujesz.

- Naprawdę? - Paul spojrzał na mnie, wchodząc na kręcone schody prowadzące do kuchni. - Poważnie tak myślisz?

- Tak - powiedziałam. - Tylko jeszcze nie wpadłam na to, co.

- Wiesz, jakie teraz sprawiasz wrażenie? - zapytał Paul, otwie­rając lodówkę i zaglądając do środka.

- Nie. Jakie?

- Jakbyś była zazdrosna o inną dziewczynę. Zatkało mnie.

- A jak się rzeczy mają na planecie niespełnionych życzeń? Znalazł puszkę coli i otworzył ją z trzaskiem.

- Ładne - skwitował moją uwagę. - Nie, poważnie. Podoba mi się. Kiedyś może sam to wykorzystam.

- Paul. - Wpatrywałam się w niego uważnie, w gardle mi za­schło, a serce tłukło mi się w piersi. - Co ty knujesz? Poważnie.

- Poważnie? - Pociągnął długi łyk napoju. Mimo woli zwró­ciłam uwagę, kiedy przełykał, jak mocno jest opalony. - Aseku­ruję się.

- A cóż to znaczy?

- To znaczy - powiedział, zamykając lodówkę i opierając się o nią plecami - że zaczyna mi się tutaj podobać. Dziwne, ale prawdziwe. Nigdy nie myślałem, że jestem typem nadającym się na kapitana szkolnej drużyny tenisa. Mój Boże, w poprzed­niej szkole... - Znowu pociągnął łyk coli. - Ale mniejsza o to. Faktem jest, że zaczyna mnie wciągać to szkolne życie. Chcę iść na bal zimowy. Chodzi o to, że pewnie nie będziesz chciała ze mną być przez jakiś czas, po tym jak... cóż, zrobię to, co planuję.

Drzwi lodówki były zamknięte, więc to nie z jej powodu po­czułam nagle zimny dreszcz przebiegający po plecach. Widocz­nie zauważył, że drżę, bo powiedział z uśmiechem:

- Nie martw się, Susie. W końcu mi wybaczysz. Z czasem zdasz sobie sprawę, że tak będzie le...

Nie dokończył. A to dlatego, że podeszłam i wytrąciłam mu puszkę z ręki. Wylądowała z hukiem w zlewie ze stali nierdzew­nej. Paul spojrzał zaskoczony na pustą dłoń, jakby nie mógł zro­zumieć, gdzie się podziało jego picie.

- Nie wiem, co planujesz, ale jedno niech będzie jasne: jeśli coś mu się stanie - syknęłam nie głośniej niż napój wydobywa­jący się z puszki, ale znacznie gwałtowniej - cokolwiek, to po­żałujesz, że się w ogóle urodziłeś. Zrozumiałeś?

Zaskoczenie na jego twarzy ustąpiło miejsca irytacji.

- Tego nie obejmowała nasza umowa. Obiecałem tylko, że nie...

- Cokolwiek. I nie nazywaj mnie „Susie”.

Serce biło mi tak mocno, że nie rozumiałam, jak mógł tego nie słyszeć - jak mógł nie zauważyć, że jestem bardziej przera­żona niż rozgniewana...

A może i zauważył, bo rozciągnął usta w uśmiechu - w uśmie­chu, który zdążył sprawić, że połowa dziewczyn w szkole zako­chała się w nim na zabój.

- Nie martw się, Suze - powiedział. - Moje plany wobec Jes­se'a? Są o wiele bardziej humanitarne niż to, co przewidziałaś dla mnie.

- Ja...

Paul pokręcił głową.

- Nie obrażaj mnie, udając, że nie wiesz, co mam na myśli. Nie musiałam udawać. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi.

Nie zdołałam mu jednak tego powiedzieć, ponieważ w tym sa­mym momencie otworzyły się drzwi z boku i ktoś zawołał:

- Halo?

Był to doktor Slaski wraz z opiekunem - wrócili właśnie z ko­lejnej tury niekończących się wizyt lekarskich. Okrzyk pocho­dził od opiekuna. Doktor Slaski - czy też Slater, jak nazywał go Paul - nigdy się nie odzywał. W każdym razie nie wtedy, kiedy poza mną był w pobliżu jeszcze ktoś inny.

- Hej - powiedział Paul, wchodząc do salonu i spoglądając na przykutego do wózka inwalidzkiego dziadka. - Jak było?

- Świetnie - odparł pielęgniarz z uśmiechem. - Prawda, pa­nie Slater?

Dziadek Paula nie odpowiedział. Głowę miał spuszczoną na piersi, jakby spał.

Tyle że nie spał. Był nie mniej świadomy niż ja. W zniszczo­nym i kruchym starczym ciele krył się umysł tryskający inteli­gencją i pełen żywotności. Nie jestem w stanie pojąć, dlaczego uznał za stosowne to ukrywać. Mnóstwa rzeczy dotyczących Slaterów nie rozumiem.

- Przyjaciółka zostaje na kolacji, Paul? - zapytał wesoło opie­kun.

- Tak - powiedział Paul.

- Nie - powiedziałam w tym samym momencie. Po czym nie patrząc mu w oczy, dodałam: - Wiesz, że nie mogę.

To, przynajmniej, było prawdą. Czas posiłków to w moim domu czas dla rodziny. Wystarczy opuścić jeden z wymyślnych posiłków przygotowanych przez mojego ojczyma, a wymów­kom nie ma końca.

- W porządku - powiedział Paul przez wyraźnie zaciśnięte zęby. - Odwiozę cię do domu.

Nie sprzeciwiałam się. Byłam bardziej niż chętna do wyjścia.

Przejażdżka mogła być dużo przyjemniejsza, niż była. Cho­dzi o to, że Carmel należy do najpiękniejszych miejsc na świe­cie, a dom Slaterów leży tuż nad oceanem. Słońce zachodziło i wydawało się, że niebo staje w płomieniach, a z dołu dobiegał odgłos fal rytmicznie uderzających o nadbrzeżne skały. Do tego Paul, którego widok też nie jest, no cóż, niemiły dla wzroku, prowadzi nie jakiś tam, przechodzący z ojca na syna samochód, ale srebrzysty kabriolet bmw, w którym, o czym przypadkiem wiem, wyglądam wyjątkowo dobrze - z ciemnymi włosami, bladą cerą i znakomicie dobranym obuwiem.

A jednak napięcie panujące w samochodzie można by ciąć nożem. Jechaliśmy w całkowitym milczeniu, aż dotarliśmy wreszcie na ulicę Sosnowego Wzgórza 99, pod pełen tajemni­czych zakamarków wiktoriański dom na Wzgórzach Carmelu, który moja mama i ojczym nabyli przeszło rok temu, ale jeszcze nie skończyli odnawiać. A ponieważ powstał w początkach wie­ku - XIX, nie XX - wymagał mnóstwa przeróbek...

Żadne jednak, nawet najnowocześniejsze oświetlenie nie mogło usunąć w cień awanturniczej przeszłości tego domu, ani faktu, że przed paroma miesiącami odkopano tam na podwórku szkielet mojego chłopaka. Nadal nie mogłam postawić stopy na tarasie, nie odczuwając mdłości.

Już miałam wysiąść z auta bez słowa pożegnania, kiedy Paul wyciągnął rękę i położył dłoń na moim ramieniu.

- Suze - odezwał się, a kiedy odwróciłam głowę, zobaczyłam w jego niebieskich oczach zakłopotanie. - Posłuchaj. Co byś powiedziała na zawieszenie broni?

Zamrugałam oczami. Żarty sobie stroił? Groził, że usunie mo­jego chłopaka; okradł ludzi, którym miał pomóc; nie raczył za­prosić mnie na szkolne tańce i upokorzył w rezultacie przed najpopularniejszą dziewczynę w szkole. A teraz chciał buzi i pa, pa?

- Nie ma mowy - burknęłam, zgarniając swoje podręczniki.

- Daj spokój, Suze - powiedział, oślepiając mnie uśmiechem, od którego serce topniało. - Wiesz, że jestem nieszkodliwy. No, w zasadzie. Poza tym, co mógłbym zrobić Jesse'owi? Ma ojca Dominika, żeby go chronił, prawda?

Niezupełnie. W każdym razie, nie teraz. Ale Paul o tym nie wiedział. Jeszcze nie.

- Przykro mi z powodu tej sprawy z Kelly. Ale ty nie chciałaś iść ze mną. Jak możesz mieć do mnie pretensję o to, że mam ochotę zabrać dziewczynę, której... cóż, której się podobam?

Może to przez ten uśmiech. Może przez sposób, w jaki mru­gał błękitnymi oczętami. Nie wiem, dlaczego, ale nagłe poczu­łam, że mięknę.

- A co z Gutierrezami? - zapytałam. - Oddasz pieniądze?

- Hm. Cóż, nie. Nie mogę tego zrobić.

- Paul, możesz. Nic nie powiem, przysięgam...

- Nie o to chodzi. Nie mogę, ponieważ... ja, eee, potrzebuję ich.

- Na co?

Paul uśmiechnął się.

- Dowiesz się.

Otworzyłam drzwi i wysiadłam, wbijając obcasy głęboko w usłaną igłami ścieżkę.

- Do widzenia, Paul - powiedziałam i zatrzasnęłam drzwicz­ki, ucinając jego słowa:

- Nie, Suze, poczekaj!

Odwróciłam się i ruszyłam w stronę domu. Mój ojczym Andy rozpalił ogień w którymś z licznych kominków. Silna woń spa­lonego drewna wypełniała rześkie wieczorne powietrze, mie­szając się z jeszcze innym zapachem...

Curry. To był wieczór kurczaka tandoori. Jak mogłam zapo­mnieć?

Za plecami słyszałam, jak Paul cofa samochód i odjeżdża. Nie obejrzałam się. Weszłam po schodkach w świetle płynącym z ja­dalni i stanęłam przed frontowymi drzwiami. Otworzyłam je i zawołałam:

- Jestem w domu!

Ale tak naprawdę nie byłam. Bo teraz dom oznaczał dla mnie coś innego i tak było od jakiegoś czasu. I on już tu nie mieszkał.

4

Garść kamyków zagrzechotała z hałasem, uderzając o gru­be, oprawne w ołów szkło. Rozejrzałam się zaniepokojo­na, czy to nie zwróciło czyjejś uwagi. Lepiej jednak, żeby usły­szeli stuk drobinek żwiru o szybę niż mnie, szepczącą imię ko­goś, kto wcale nie powinien tutaj mieszkać...

Kogoś, kto w rzeczywistości właściwie w ogóle nigdzie nie mieszkał.

Zjawił się niemal natychmiast, nie w oknie, ale tuż koło mnie. Tak to jest z umarłymi. Nie muszą się przejmować schodami. Czy ścianami.

- Susannah. - Światło księżyca uwypukliło rysy jego twarzy. Plamy cienia znajdowały się tam, gdzie powinny być oczy, a bliz­na na brwi - ślad po ugryzieniu psa w dzieciństwie - stała się całkiem biała.

Ale nadal, mimo tych księżycowych sztuczek, Jesse był naj­przystojniejszym chłopakiem, jakiego spotkałam. Nie sądzę, żeby to miłość sprawiała, że tak go oceniłam. Pokazałam Cee Cee jego miniaturowy portret, który przypadkiem - specjalnie wyniosłam z siedziby Towarzystwa Historycznego Carmelu, a ona przyznała mi rację. „Niesamowicie przystojny” - tak się dokładnie wyraziła.

- Nie musisz sobie zawracać tym głowy - powiedział, strzą­sając z mojej dłoni resztę kamyków. - Wiedziałem, że tu jesteś. Słyszałem, jak mnie wołałaś.

Tyle że wcale tak nie było. Właściwie nie zawołałam go. Ale wszystko jedno. Był ze mną i tylko to się liczyło.

- O co chodzi, Susannah? - zapytał. Wysunął się z cienia plebanii, więc mogłam w końcu zobaczyć jego oczy. Ciemne i lśniące, były pełne inteligencji... inteligencji i czegoś jeszcze.

Czegoś, jak myślałam z przyjemnością, przeznaczonego tylko dla mnie.

- Wpadłam, żeby powiedzieć „cześć” - oznajmiłam ze wzru­szeniem ramion. Było tak chłodno, że mój oddech tworzył chmurkę pary między nami.

Tak się nie działo, kiedy odzywał się Jesse. Ponieważ on, rzecz jasna, nie oddycha.

- O trzeciej nad ranem? - Ciemne brwi uniosły się do góry, ale raczej w wyrazie rozbawienia niż niepokoju. - W dzień po­wszedni?

Tu mnie złapał, oczywiście.

- Ojciec D prosił, żeby przynieść jakieś kocie jedzenie - wy­jaśniłam, potrząsając torbą. - Nie chciałam, żeby siostra Er­nestyna nakryła mnie na tym, jak je podrzucam. Nie powinna wiedzieć o Szatanie.

- Kocie jedzenie - powtórzył Jesse. To go na dobre rozbawi­ło. - I tylko tyle?

Nie tylko i dobrze o tym wiedział. Ale chodziło o coś innego, niż sądził. W każdym razie niezupełnie.

Ale kiedy przyciągnął mnie do siebie, nie stawiałam oporu. Zwłaszcza że jest jedno jedyne miejsce na świecie, gdzie czuję się bezpiecznie, i tam właśnie byłam... w jego ramionach.

- Zimno ci, querida - szepnął w moje włosy. - Trzęsiesz się. Owszem, ale nie z zimna. No, może nie tylko. Zamknęłam oczy i rozpłynęłam się w jego objęciach, napawając dotykiem jego silnych ramion i twardej piersi, w którą wtulałam policzek. Żałowałam, że to nie może trwać wiecznie - że nie mogę być ciągle w jego ramionach, gdzie nic nie mogło mnie zranić. Bo on by do tego nie dopuścił.

Nie wiem, jak długo tak staliśmy w ogródku na plebanii ojca D. Ocknęłam się, dopiero kiedy Jesse, gładząc mnie po wło­sach, w końcu odsunął się lekko, żeby móc spojrzeć mi w twarz.

- O co chodzi, Susannah? - zapytał ponownie. Jego głos za­brzmiał, zważywszy sytuację, zaskakująco szorstko. - Co się stało?

- Nic - skłamałam, ponieważ nie chciałam, żeby to się skoń­czyło... światło księżyca, jego uścisk, cokolwiek... w ogóle wszystko.

- Nieprawda, że nic - powiedział i odsunął dłonią kosmyk włosów, który wiatr przylepił do moich, pokrytych błyszczykiem, warg. Ten problem mnie prześladuje. - Znam cię, Susan­nah. Wiem, że coś cię gnębi. Mów.

Ujął mnie za rękę i pociągnął. Poszłam za nim, chociaż nie wiedziałam dokąd. Mogłabym towarzyszyć mu wszędzie, na­wet do wnętrza piekieł. Ale on, oczywiście, nigdy by mnie tam nie zabrał.

W przeciwieństwie do niektórych ludzi.

Trochę jednak się opierałam, kiedy zobaczyłam, dokąd fak­tycznie idziemy. To nie było może piekło, ale...

- Do samochodu? - Zagapiłam się zaskoczona na hondę accord mojej mamy.

- Zmarzłaś - stwierdził stanowczo Jesse, otwierając dla mnie drzwiczki od strony kierowcy. - Możemy porozmawiać w środku.

Rozmowa nie była dokładnie tym, co mi chodziło po głowie. Uznałam jednak, że to akurat moglibyśmy robić równie dobrze w samochodzie, jak i w ogródku. I byłoby dużo cieplej.

Tylko że Jesse nie miał takich zamiarów. Chwycił mnie za dło­nie, kiedy usiłowałam objąć go za szyję i zdecydowanie ułożył je na moich kolanach.

- Powiedz mi - odezwał się w mroku, a ton jego głosu dawał jasno do zrozumienia, że nie ma ochoty na żarty.

Westchnęłam i spojrzałam w szybę. Miejsce nie należało do najbardziej romantycznych zakątków, jeśli chodzi o całowanie się. Big Sur już bardziej. Bal zimowy, zdecydowanie tak. Ale parking przy plebanii w Misji im. Junipero Serry? Niespecjalnie.

- O co chodzi, querida?. - Pochylił się i odgarnął mi włosy z czoła. Na widok mojej miny, odsunął rękę.

- Och. Chodzi o niego - powiedział zupełnie innym tonem. Chyba nie powinnam się dziwić. Ze domyślił się bez moich wyjaśnień. Tylu rzeczy mu nie powiedziałam - nie odważyłam się. Na przykład moja umowa z Paulem: że nie wyśle Jesse'a w zaświaty, a w zamian za to ja będę spędzać z nim każde środo­we popołudnie, aby nauczyć się czegoś więcej o naszym wyjąt­kowym darze... chociaż, prawdę mówiąc, przez większość cza­su chyba Paul myślał o tym, jak mi wpakować język w usta, a nie jakie by mi tu jeszcze przekazać stare mądrości.

W Jesse'em te lekcje nie wzbudziłyby zapewne entuzjazmu... tym bardziej, gdyby się domyślił, z czym mogą się wiązać. Jesse z Paulem nie mieli dla siebie ciepłych uczuć, ich znajomość była podszyta wrogością od samego początku. Paul był przekonany, że jest lepszy od Jesse'a tylko dlatego, że żyje, a Jesse jest martwy, natomiast Jesse nie przepadał za Paulem, który urodził się juz uprzywilejowany - ze zdolnością komunikowania się z umarłymi - ale wykorzystywał dar losu dla własnych, egoistycznych celów.

Naturalnie, ich wzajemna niechęć mogła również mieć coś wspólnego ze mną.

Wcześniej, zanim w moim życiu pojawił się Jesse, fantazjo­wałam czasem, jak by to było wspaniale, gdyby dwóch chłopa­ków o mnie walczyło. Teraz, kiedy do tego naprawdę doszło, zrozumiałam, jaka byłam głupia. Nie było nic śmiesznego w areszcie domowym, jaki zarobiłam ostatnim razem, kiedy się wzięli za czuby, niszcząc przy okazji połowę domu. A ta bójka nie była nawet z mojej winy. Chyba.

- Nic takiego - powiedziałam, unikając jego wzroku, ponie­waż zdawałam sobie sprawę, że jeśli zapatrzę się w te ciemne, bliźniacze jeziora, będę zgubiona, jak zwykle. - Po prostu Paul... zachowuje się gorzej niż zwykle.

- Gorzej? - Spojrzenie, jakie rzucił mi Jesse, było ostre jak sztylet. - Gorzej pod jakim względem? Susannah, jeśli on cię dotknął...

- Nie to - przerwałam pośpiesznie, uświadamiając sobie z za­mierającym sercem, że przemówienie, które ćwiczyłam pół nocy - przemówienie, o którego doskonałości byłam przekona­na, tak że musiałam udać się na plebanię natychmiast, w środku nocy, w dodatku „pożyczonym” samochodem mamy - dalekie było od doskonałości... W gruncie rzeczy, było zupełnie do kitu. - Chodzi o to, że ostatnio groził... cóż, że zrobi coś, czego do końca nie rozumiem. Zrobi coś tobie.

Jesse wydawał się rozbawiony. Nie takiej reakcji oczekiwałam.

- Więc zjawiłaś się tutaj pędem - powiedział - głuchą nocą, żeby mnie ostrzec? Susannah, jestem wzruszony.

- Jesse, mówię poważnie. Myślę, że Paul coś knuje. Pamię­tasz panią Gutierrez?

- Oczywiście. - Jesse przetłumaczył dla mnie wolę zmarłej kobiety, jako że mój hiszpański ogranicza się w zasadzie do „taco”, no i, oczywiście, „querida”. - A co z nią?

Opowiedziałam mu szybko o spotkaniu z Paulem na podwór­ku u Gutierrezów. Mimo że bardzo skrótowo opisałam, jak Paul ukradł pieniądze, zanim ja zdołałam położyć na nich rękę, Jesse wyraźnie się wściekł. W jego oczach ujrzałam stalowy błysk. Powiedział też coś po hiszpańsku, czego nie zrozumiałam, ale podej­rzewam, że było to coś niezbyt pochlebnego pod adresem Paula.

- Ojciec D się tym zajmie - zapewniłam pośpiesznie, na wy­padek gdyby Jesse wpadł na pomysł, żeby sam to załatwić - przed czym wiele razy go już ostrzegałam. Nie wspomniałam, że ojciec D nic nie wie o kradzieży... wie tylko, że Gutierrezowie są potrzebujący. Byłam pewna, co powiedziałby Jesse, gdy­by odkrył, że nie powiadomiłam ojca Dominika o ostatnim Wyczynie Paula.

Wiedziałam również, niestety, co zrobiłby Paul, gdyby odkrył, że na niego doniosłam.

- Ale nie tym się martwię - ciągnęłam. - Chodzi o to, co Paul powiedział, kiedy... kiedy próbowałam go skłonić do zwro­tu pieniędzy. - Uznałam, że lepiej pominąć fakt, że usiłowałam dołożyć Paulowi w splot słoneczny... Jak i to, co Paul powie­dział wcześniej tamtego dnia - że jego plany wobec Jesse'a były bardziej ludzkie niż moje wobec niego. Bo miałam wrażenie, że już wiem, co miał na myśli. Nie mógł się bardziej mylić. - Coś o tobie i co zamierza ci zrobić. Nie zabić...

- To - przerwał Jesse suchym tonem - byłoby trudne, querida, biorąc pod uwagę, że już jestem martwy.

Spojrzałam na niego gniewnie.

- Wiesz, co mam na myśli. Powiedział, że nie zamierza cię zabijać. Zamierza... chyba nie dopuścić, żebyś umarł.

Nawet w ciemnym wnętrzu samochodu zauważyłam, jak Jes­se unosi brwi do góry.

- Ten człowiek ma niezwykle wysokie mniemanie o swoich umiejętnościach - odezwał się.

- Jesse. - Nie mogłam uwierzyć, że nie traktuje poważnie groźby Paula. - On nie żartował. Powtórzył mi to już parę razy. Naprawdę podejrzewam, że on coś szykuje.

- Slater zawsze coś knuje, jeśli chodzi o ciebie, Susannah - powiedział Jesse tonem wskazującym na to, że jest mocno znu­dzony tematem. - On jest w tobie zakochany. Ignoruj go, a w końcu da sobie spokój.

- Jesse. - Nie mogłam, oczywiście, powiedzieć mu, że niczego nie pragnęłabym bardziej, jak zignorować Paula i jego pokrętne pomysły, ale nie jestem w stanie tego zrobić, ponieważ przyrze­kłam, że tego nie zrobię... w zamian za życie Jesse'a. Albo przynaj­mniej jego obecność w tym wymiarze. - Naprawdę myślę...

- Nie zwracaj na niego uwagi, Susannah. - Jesse uśmiechał się lekko, potrząsając głową. - On to mówi tylko dlatego, że wie, jak to na ciebie działa i wtedy nie możesz go ignorować. „Och, Paul! Nie, Paul!”

Spojrzałam na niego przerażona.

- Czy usiłowałeś przed chwilą mnie naśladować?

- Nie dawaj mu powodu do satysfakcji - ciągnął Jesse, jakby mnie nie usłyszał - a zmęczy się i w końcu odejdzie.

- Ja wcale tak nie mówię. - Zagryzłam niepewnie dolną war­gę. - Naprawdę tak to brzmi?

- A teraz, jeśli to już wszystko - ciągnął Jesse, lekceważąc mnie tak, jak ja miałam lekceważyć Paula - sądzę, że powinnaś wrócić do domu, querida. Jeśli twoja mama się obudzi i stwier­dzi, że cię nie ma, wiesz, że będzie się martwić. A poza tym, czy za parę godzin nie idziesz przypadkiem do szkoły?

- Ale...

- Querida. - Jesse pochylił się w moją stronę i położył mi dłoń na karku. - Za bardzo się przejmujesz.

- Jesse ja...

Nie dokończyłam - a w sekundę później nie pamiętałam już nawet, co chciałam mu powiedzieć. A to dlatego, że przyciągnął mnie - delikatnie, ale stanowczo - do siebie i zakrył mi usta swoimi wargami.

Oczywiście, kiedy jego usta dotykają moich, nie sposób my­śleć o czymś innym, jak tylko o odczuciach, jakie one wywołują - a które są niebywale przyjemne i pożądane. Nie mam zbyt wielkiego doświadczenia w tej dziedzinie, ale wiem, że to, co się dzieje, kiedy Jesse mnie całuje, jest... cóż, niezwykłe.

I to nie dlatego, że on jest duchem. Wystarczy, że dotknie moich ust, a czuję się tak, jakby wybuchły we mnie fajerwerki na czwartego lipca i rozpalały się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu nie mogę znieść żaru. Jedynym sposobem ugaszenia tego ognia wydaje się jeszcze większa bliskość jego ciała...

Ale to, naturalnie, nie wychodzi, bo kiedy się przytulam, Jesse, w którym podobny ogień też chyba płonie, dotyka mnie gdzieś, na przykład pod bluzką, gdzie, oczywiście, chcę być do­tykana, ale gdzie, jak on uważa, jego ręce nie mają powodu się zapuszczać. Na tym całowanie się kończy, a Jesse przeprasza, że mnie obraził, chociaż obrażanie się jest ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby mi w tym momencie do głowy, co mu już niejednokrot­nie bezskutecznie tłumaczyłam.

Ale tak to jest, jeśli zakochujesz się w chłopaku urodzonym w czasach, kiedy mężczyźni traktowali kobiety jak delikatne, kru­che porcelanowe laleczki, a nie istoty z krwi i kości. Usiłowałam mu wyjaśnić, że teraz wszystko wygląda inaczej, ale on uporczy­wie obstaje przy tym, że wszystko poniżej szyi jest niedostępne aż do miodowego miesiąca...

Zdarza mu się jednak, kiedy się całujemy, pod wpływem chwi­li zapomnieć, że jest dziewiętnastowiecznym dżentelmenem.

Czułam, jak jego ręka przesuwa się po pasku moich dżinsów. Na­sze języki splotły się, a ja wiedziałam, że ta ręka lada chwila wsunie się pod sweter i powędruje w kierunku biustonosza. Wyśpiewałam w duchu modlitwę dziękczynną za to, że włożyłam biustonosz roz­pinany z przodu. Potem, z zamkniętymi oczami, sama zajęłam się odkrywaniem nowych obszarów, przesuwając dłonie wzdłuż ściany twardych mięśni, wyczuwalnych przez jego koszulę...

...dopóki palce Jesse'a, zamiast zanurzyć się w moje 34B, nie unieruchomiły moich rąk w żelaznym uścisku.

- Susannah - wydyszał z trudem, oddychając ciężko i opie­rając czoło na moim.

- Jesse. - Ja sama też nie mogłam złapać tchu.

- Myślę, że powinnaś już jechać. Skąd wiedziałam, że to powie?

Przyszło mi do głowy, że moglibyśmy to robić - to znaczy, całować się - dużo częściej i wygodniej, gdyby Jesse nie trzymał się głupiego pomysłu mieszkania z ojcem Dominikiem, skoro już jesteśmy, z braku lepszego określenia, parą. To w końcu w moim pokoju został zamordowany dawno, dawno temu. Czy to nie mój pokój powinien dalej nawiedzać?

Nie wyraziłam tego jednak głośno, ponieważ wiem, że Jesse, jako staroświecki dżentelmen, nie aprobuje wspólnego mieszkania par przed ślubem. Zdecydowanie usunęłam też z pamięci ostrzeżenie, jakiego udzielił mi ojciec Dominik tuż przed wyjazdem do San Francisco, na temat nieulegania pokusom związanym z Jesse'em. Ojcu D łatwo mówić. Jest księdzem. Nie ma pojęcia, jak to jest być pełnokrwistą, nastoletnią pośredniczką. Dziewczyną.

- Jesse - powiedziałam, nadal nieco zadyszana od pocałun­ków. - Ciągle myślę... wiesz, o tej sprawie z Paulem. Kto wie, może rzeczywiście wykombinował coś nowego, żeby... nas roz­dzielić? A teraz, kiedy ojciec D wyjechał nie wiadomo na jak długo, ja... Cóż, nie uważasz, że byłoby lepiej, gdybyś na jakiś czas wrócił do mojego domu?

Jesse, mimo że jeszcze przed chwilą trzymał rękę pod moją bluzką, nie okazał entuzjazmu.

- Tak, żebyś mogła mnie chronić przed tym złoczyńcą, pa­nem Slaterem? - Wydawało mi się, czy też był bardziej rozba­wiony niż, eee, zirytowany? - Dzięki za zaproszenie, querida, ale sam potrafię się o siebie troszczyć.

- Ale kiedy Paul odkryje, że ojca D nie ma, może cię szukać. A jeśli nie będzie mnie w pobliżu, żeby go powstrzymać...

- To cię może zaskoczyć, Susannah - odparł Jesse, podno­sząc głowę i ponownie układając moją rękę na kolanach - ale potrafię dać sobie radę ze Slaterem bez mojej pomocy.

W jego głosie brzmiało teraz wyraźnie rozbawienie.

- Teraz wracasz do domu - dźgnął. - Dobranoc, querida.

Pocałował mnie raz jeszcze, przelotnie, na do widzenia. Wie­działam, że lada chwila zniknie.

Było jednak coś jeszcze, czego koniecznie chciałam się dowie­dzieć. Normalnie zapytałabym ojca Dominika, ale skoro wyjechał...

- Poczekaj - powiedziałam. - Zanim odejdziesz... jeszcze jed­na rzecz.

Jesse zaczął już migotać.

- Tak, querida?

- Czwarty wymiar - rzuciłam.

Był w trakcie dematerializowania się, ale wrócił.

- Co z nim?

- Hm - mruknęłam. Z pewnością myślał, że pytam po to. żeby go zatrzymać na parę cennych sekund. A tak naprawdę? Pewnie miał rację. - Co to jest?

- Czas - powiedział Jesse.

- Czas? - powtórzyłam. - To jest to? Po prostu... czas?

- Tak. Czas. Dlaczego pytasz? Do szkoły?

- Pewnie - powiedziałam. - Do szkoły.

- Czego to was teraz uczą - powiedział, potrząsając głową.

- Kocie jedzenie. - Podałam mu torbę. - Nie zapomnij.

- Dobranoc, querida.

I zniknął. O tym, że w ogóle tutaj był, świadczyły mocno za­parowane od naszych oddechów szyby. Albo raczej mojego oddechu, bo Jesse przecież nie oddycha.

5

Pan Walden podniósł do góry plik zadrukowanego papieru i powiedział:

- Tylko ołówki numer 2, bardzo proszę.

Ręka Kelly Prescott natychmiast wystrzeliła w górę.

- Panie Walden, to nie do przyjęcia. - Kelly śmiertelnie po­ważnie traktuje swoją rolę przewodniczącej klasy trzeciej... zwłaszcza jeśli chodzi o rozkład imprez tanecznych. Oraz, wi­docznie, sprawdziany umiejętności. - Powinniśmy zostać uprzedzeni co najmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej, że będzie sprawdzian.

- Spokojnie, Prescott. - Pan Walden, nasz wychowawca, za­czął rozdawać formularze. - To są testy dotyczące predyspozy­cji zawodowych, nie wiedzy. Wyniki nie zostaną umieszczone w waszej dokumentacji. Mają wam pomóc - podniósł broszur­kę leżącą na biurku i przeczytał głośno - „ustalić, jaka kariera zawodowa jest najbardziej zgodna z waszymi szczególnymi umiejętnościami i/oraz zainteresowaniami i/oraz osiągnięcia­mi”. Zrozumiano? Po prostu odpowiedzcie na pytania. - Rzu­cił stos papierów na moją ławkę, żebym przekazała je wzdłuż rzędu. - Macie pięćdziesiąt minut. I bez gadania.

- „Co bardziej ci odpowiada: a) praca w pomieszczeniu? czy b) praca na zewnątrz?” - usłyszałam głos Brada z drugiego koń­ca sali. - Hej, a gdzie jest: „c) praca w warunkach silnego odu­rzenia”?

- Ty świrze - zachichotała Kelly Prescott.

- „Jesteś »sową« czy »rannym ptaszkiem«„? - Adam McTavish udawał oburzenie. - To jest kwestionariusz dyskryminują­cy narkoleptyków.

- „Wolisz pracować: a) sam czy b) w grupie?” - Moja najlep­sza przyjaciółka Cee Cee z trudem powstrzymywała obrzydze­nie. - Och, mój Boże, jakie to głupie.

- Co w poleceniu „bez gadania” - zapytał pan Walden - jest dla was niezrozumiałe?

Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

- To jest głupie - oświadczył Adam. - W jaki sposób za po­mocą tego testu można ustalić, czy nadaję się do robienia jakiejś kariery?

- To sprawdza twoje uzdolnienia, głupolu. - Kelly była zde­gustowana. - Jedynym zajęciem, do którego się nadajesz, jest sprzedawanie hamburgerów w McDonaldzie.

- Gdzie ty, Kelly, będziesz smażyć frytki - zauważył Paul su­chym tonem, co spowodowało wybuch śmiechu w klasie...

Aż w końcu pan Walden, który usadowił się za biurkiem i usi­łował skupić na lekturze najnowszego wydania „Magazynu dla amatorów surfingu”, ryknął:

- Czy chcecie zostać po lekcjach, żeby to skończyć? Będę zachwycony, mogąc was zatrzymać; nie mam nic lepszego do roboty. Bądźcie cicho, jeden z drugim i bierzcie się do roboty.

To w znacznym stopniu uciszyło gaduły.

Niechętnie wypełniałam maleńkie kwadraciki. Moja niechęć nic wynikała, oczywiście, wyłącznie z tego, że praktycznie nie spałam całą noc. To mi z pewnością nie pomagało, ale istotne było co inne­go. Tak, te testy, jeśli o mnie chodzi, nie miały specjalnego znacze­nia. Moja przyszłość została już ustalona... od dnia, w którym się urodziłam. W dorosłym życiu miałam tylko jedną, jedyną opcję. A każda inna kariera, jaką bym wybrała, kłóciłaby się z moim praw­dziwym powołaniem, którym jest, naturalnie, pomaganie umar­łym w odnajdywaniu drogi do ostatecznego kresu ich podróży.

Zerknęłam na Paula. Pochylał się nad kwestionariuszem, wy­pełniając kratki z lekkim uśmiechem. Ciekawa byłam, co wpi­suje jako obszar zainteresowań. Nie zauważyłam takiej możli­wości, jak przywłaszczenie pieniędzy. Albo podstępna kradzież.

Po co, zastanawiałam się, w ogóle się fatygował? To na nic. I tak będziemy przede wszystkim pośrednikami, niezależnie od zawodu, jaki wybierzemy. Choćby ojciec Dominik. Och, pew­nie, udało mu się utrzymać swój status pośrednika w tajemnicy... nawet przed Kościołem, ponieważ, jak się wyraził, jego sze­fem jest Bóg, i to Bóg stworzył pośredników.

Oczywiście, ojciec D nie jest wyłącznie księdzem. Przez wie­le, wiele lat pracował jako nauczyciel, zdobył nawet różne na­grody - dopóki nie awansowano go na dyrektora.

Ale z nim to inna sprawa. On na serio uważa, że zdolność widzenia i rozmawiania ze zmarłymi to dar od Boga. Nie widzi tego we właściwym świetle: jako przekleństwa.

Tylko... tylko że, oczywiście, gdyby nie to przekleństwo, ni­gdy nie spotkałabym Jesse'a.

Jesse. Małe niezapełnione kwadraciki zaczęły się rozpływać, kiedy łzy napłynęły mi do oczu.

Och, wspaniale. Teraz płaczę. W szkole.

Ale co mogłam na to poradzić? Siedzę tu, moja przyszłość bez żadnych niespodzianek... ukończenie szkoły, college, kariera zawodowa. Cóż, raczej pseudokariera, skoro i tak wiadomo, czym tak naprawdę będę się zajmować.

A co z Jesse'em? Jaka czekała go przyszłość?

- Co się z tobą dzieje? - szepnęła Cee Cee. Wytarłam oczy rękawem koszuli firmy Miu Miu.

- Nic - odszepnęłam. - Alergia.

Cee Cee ze sceptyczną miną wróciła do kwestionariusza.

Zapytałam go kiedyś, kim chciał być. Oczywiście, Jesse'a. Wiecie, zanim umarł. Miałam na myśli jakiś zawód, ale on nie zrozumiał. Kiedy wreszcie zdołałam mu to wytłumaczyć, uśmiechnął się, ale ze smutkiem.

- Za mojego życia, Susannah, to wyglądało inaczej - powie­dział. - Byłem jedynym synem swojego ojca. Miałem odziedzi­czyć ranczo i pracować na nim, żeby utrzymać matkę i siostry po śmierci ojca.

Nie dodał, że miał się również ożenić z dziedziczką sąsied­niego rancza, tak aby z ziem obu rodów stworzyć potężny majątek. Nie wspomniał także, że to ta dziewczyna kazała go zabić, bo podobał jej się bardziej inny mężczyzna, na którego jej ojciec nie bardzo chciał się zgodzić. Ponieważ ja i tak już o tym wszystkim wiedziałam. Niełatwo się żyło, nawet w połowie XIX wieku.

- Och - powiedziałam tylko. Jesse nie mówił z rozgorycze­niem, ale, moim zdaniem, to nie było w porządku. A gdyby on nie chciał być ranczerem? - No, a kim chciałbyś być? Wiesz, jakbyś miał wybór?

Zamyślił się.

- Nie wiem. Wtedy było inaczej, Susannah. Ja byłem inny. Myślałem... czasami... że chciałbym zostać lekarzem.

Lekarz. To miało sens - przynajmniej dla mnie. Za każdym razem, kiedy przywlekłam się do domu z którąś częścią ciała pulsującą bólem - czy od jadu trującej rośliny, czy na skutek odparzenia - Jesse zawsze udzielał mi pomocy, a dotyk miał przyjemny jak kaszmir. Byłby wspaniałym lekarzem.

- Więc czemu nie byłeś? - zapytałam. - Czemu nie zostałeś lekarzem? Z powodu ojca?

- Tak, głównie dlatego - odparł. - Nigdy nie ośmieliłem się nawet komuś o tym wspomnieć. Ledwie mogłem sobie pozwo­lić na opuszczenie rancza na parę dni, a co dopiero na kilka lat, żeby studiować medycynę. Ale sądzę, że to by mi się podobało. Szkoła lekarska. Chociaż wtedy, kiedy żyłem - dodał - nie wie­dziano tyle o medycynie, co dzisiaj. Myślę, że teraz taka praca byłaby znacznie ciekawsza.

Wiedział, co mówi. Przez sto pięćdziesiąt lat obserwował, jak wynalazki - elektryczność, samochody, samoloty, komputery... nie wspominając już o penicylinie i szczepionkach na choroby, które w przeszłości regularnie uśmiercały miliony - sprawiają, że świat zmienia się nie do poznania w stosunku do tego, w któ­rym dorastał.

Zamiast trzymać się kurczowo przeszłości, jak zrobiłoby wielu na jego miejscu, Jesse z ogromną ciekawością śledził zmiany, czy­tając wszystko, co mu wpadło w ręce - od tanich powieści po ency­klopedie. Twierdził, że musi mnóstwo nadrobić. Jego ulubioną lek­turę stanowią chyba niemające nic wspólnego z literaturą piękną tomiszcza pożyczane od ojca D, wszystko od filozofii po badania nad nowymi wirusami - książki, jakie mogłabym podarować tacie na Dzień Ojca, gdyby mój ojciec nie był, no, wiecie, martwy. Mój ojczym z kolei bardziej ucieszyłby się z książki kucharskiej. Ale rozumiecie, o co mi chodzi. Jesse'owi to, co ja uważam za suche i nieinteresujące, wydaje się niezwykle podniecające. Może dlate­go, że widział na własne oczy, jak to się wszystko rozwija.

Wzdychając, spojrzałam na setki opcji zawodowych przede mną na ławce. Jesse nie żył, ale nawet on wiedział, kim chciałby być... kim byłby, gdyby nie umarł. Albo nie byłby, biorąc pod uwagę oczekiwania jego ojca.

A oto ja, uprzywilejowana na wszelkie sposoby, i jedyne, o czym myślę, to być...

Cóż, być z Jesse'em, kiedy dorosnę.

- Jeszcze dwadzieścia minut.

Głos pana Waldena wyrwał mnie z zamyślenia. Stwierdziłam, że wzrok mam utkwiony w morzu, odległym o jakiś kilometr od Misji i widocznym z niemal każdego okna w szkole... ze szkodą dla takich uczniów jak ja. Nie wychowałam się, jak więk­szość moich kolegów, blisko morza. Stanowiło ono dla mnie nieustające źródło zachwytu i zainteresowania.

Coś takiego, uświadomiłam sobie, to niczym fascynacja Jes­se'a współczesną nauką.

Tylko że w przeciwieństwie do Jesse'a mogłam coś z tym swo­im zainteresowaniem zrobić.

- Jeszcze dziesięć minut - oznajmił pan Walden, powtórnie przywołując mnie do rzeczywistości.

Dziesięć minut. Spojrzałam na swoją ankietę, w połowie pu­stą. Zauważyłam, jak z sąsiedniej ławki Cee Cee zerka na mnie z niepokojem. Skinęła głową, wskazując kwestionariusz. „Bierz się do roboty”, ponaglały jej fiołkowe oczy.

Sięgnęłam po ołówek i zaczęłam zaznaczać kratki jak leci. Było mi obojętne, jakie odpowiedzi wybieram. Ponieważ, prawdę mówiąc, nie obchodziła mnie przyszłość. Bez Jesse'a nie mia­łam żadnej przyszłości. Z nim, oczywiście, także nie miałam przyszłości. Co on mógł właściwie zrobić? Towarzyszyć mi w college'u? W pierwszej pracy? Pierwszym mieszkaniu?

Tak. Tak się stanie.

Paul miał rację. Jestem głupia. Głupia, że zakochałam się w duchu. Głupia, myśląc, że mamy jakąś przyszłość przed sobą. Głupia.

- Czas minął. - Pan Walden zdjął nogi z ławki. - Proszę odło­żyć ołówki. Przekażcie kwestionariusze do przodu.

Nie zdziwiłam się, kiedy Paul podszedł do mnie w przerwie na lunch.

- To było bez sensu - powiedział cicho, idąc ze mną w kie­runku szafek. - To jest, drogę kariery mamy już ustaloną, praw­da?

- Cóż, nie da się zarobić na życie, zajmując się tym, co my - powiedziałam, a potem przypomniałam sobie, że Paul ma spo­sób, żeby rozwiązać ten problem. - Uczciwie zarobić na życie - sprostowałam.

Zamiast jednak zawstydzić się, jak się spodziewałam, Paul uśmiechnął się szeroko.

- Dlatego zdecydowałem się na zawód prawnika - oznajmił. - Twój tata był prawnikiem, zgadza się?

Skinęłam głową. Nie lubię rozmawiać z Paulem o tacie. Po­nieważ mój tata uosabiał wszystko, co dobre. Zaś Paul wszyst­ko, co... nie jest.

- Tak mi się właśnie wydawało - ciągnął Paul. - W dziedzinie prawa nic nie jest czarne ani białe. Wszystko jest szare. O ile znajdzie się precedens.

Nic nie powiedziałam. Łatwo wyobraziłam sobie Paula jako prawnika. Nie takiego, jakim był mój ojciec, obrońcę publicz­nego, ale z gatunku tych, co to bronią bogate osobistości, ludzi przekonanych, że stoją ponad prawem... a ponieważ dysponują nieograniczonymi funduszami na obronę, w pewnym sensie mają rację.

- Co do ciebie - powiedział Paul - sądzę, że powinnaś pod­jąć pracę społeczną. Urodziłaś się, żeby robić coś dla innych.

- Owszem - odparłam, zatrzymując się przy swojej szafce. - Może pójdę w ślady ojca D i zostanę zakonnicą.

- No, to - powiedział Paul, opierając się o sąsiednią szafkę - byłoby zwykłe marnotrawstwo. Miałem raczej na myśli pracow­nika społecznego. Albo terapeutę. Bardzo dobrze sobie radzisz z problemami innych ludzi.

Czy tak nie było rzeczywiście? To dlatego dzisiaj miałam ta­kie zapuchnięte, zmęczone oczy. Ponieważ zeszłej nocy, po roz­staniu z Jesse'em wróciłam do domu i poszłam do łóżka... ale nie po to, żeby zasnąć. Leżałam zupełnie rozbudzona i gapiłam się w sufit, rozmyślając nad tym, co powiedział Jesse. Nie o Pau­lu, ale o tym, co Paul dał mi wcześniej do przeczytania: „Zdol­ności zmienników nie kończyły się na komunikacji ze zmarły­mi i umiejętności teleportacji między ich światem a naszym, ale obejmowały również swobodne przemieszczanie się w czwar­tym wymiarze”.

Czwarty wymiar. Czas.

Na dźwięk tego słowa dostawałam gęsiej skórki, mimo że był typowy piękny jesienny dzień w Carmelu i ani śladu zimna W powietrzu. Czy to mogła być prawda? Czy pośrednicy - albo zmiennicy, jak uporczywie nazywali ich Paul i jego dziadek - podróżują w czasie, tak samo jak między światem żywych i umarłych?

A jeśli - jeśli - tak było, to co, u diabła, to oznaczało?

Co ważniejsze, dlaczego Paulowi tak zależało, żebym o tym wiedziała?

- Wyglądasz na wykończoną - zauważył, kiedy odłożyłam książki i sięgnęłam po papierową torbę z lunchem, jaki przygo­tował mi ojczym: sałatką z kurczaka tandoori. - Co jest? Pro­blemy ze snem?

- Powinieneś się domyślić - odparłam, patrząc na niego z gniewem.

- A co ja takiego zrobiłem? - zapytał szczerze zdumiony. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy też fakt, że test kompetencji skłonił mnie do rozmyślań na temat przyszłości... mojej i Jes­se'a. Nagle poczułam się strasznie znużona Paulem i jego gier­kami. I postanowiłam wypytać go trochę.

- Czwarty wymiar - przypomniałam. - Podróże w czasie? Uśmiechnął się.

- Och, świetnie. Doszłaś do tego. Zabrało ci to trochę czasu.

- Naprawdę myślisz, że zmiennicy mogą podróżować w cza­sie? - zapytałam.

- Nie myślę - powiedział Paul. - Ja to wiem.

Znowu przejął mnie niewytłumaczalny chłód. Staliśmy w cie­niu pod arkadami, ale o parę kroków dalej upalne słońce zalewało dziedziniec Misji. Kolibry skakały z jednego kwiatka hibiskusa na drugi. Turyści robili ujęcia kamerami cyfrowymi.

Więc skąd ta gęsia skórka?

- Skąd? - zapytałam. Nagle zaschło mi w gardle. - Robiłeś to?

- Jeszcze nie - odparł niedbale. - Ale zrobię. Wkrótce.

- Tak - mruknęłam, starając się pokryć strach ironią. - Cóz, może mógłbyś cofnąć się do tej nocy, kiedy ukradłeś pieniądze pani Gutierrez i tym razem tego nie zrobić?

- Boże, przestaniesz się tego czepiać? - Potrząsnął głową. - To były nędzne dwa tysiące dolarów. Zachowujesz się, jakby chodziło o dwa miliony.

- Hej, Paul. - Kelly Prescott oderwała się od swojej paczki - Cee Cee przezwała je Wiedźmami z Carmelu - i ruszyła w na­szą stronę, wachlując się mocno umalowanymi rzęsami. - Idziesz na lunch?

- Za chwilę - odparł Paul... niezbyt grzecznie, zważywszy, że miała być jego partnerką na sobotnim balu.

Kelly, urażona, opanowała się na tyle, żeby poczęstować mnie morderczym spojrzeniem, zanim skierowała się na podwórze, gdzie pod gołym niebem jadaliśmy codziennie lunch.

- No, więc nie rozumiem. - Wpatrzyłam się w niego uważ­nie. - Co z tego, jeśli potrafimy przemieszczać się w czasie? Wielkie mi rzeczy. Przecież i tak nie możemy niczego zmienić.

- Dlaczego? - W niebieskich oczach Paula zabłysła ciekawość. - Bo Doc z Z powrotu do przyszłości tak powiedział?

- Bo nie możemy... nie możemy zmieniać naturalnego po­rządku rzeczy.

- Czemu nie? Czy nie robisz tego codziennie, zajmując się pośrednictwem? Czy nie zakłócasz naturalnego porządku rze­czy, odsyłając duchy w zaświaty?

- To co innego.

- A to dlaczego?

- Bo ci ludzie już nie żyją! Nie mogą zrobić niczego, co by zmieniło bieg historii.

- Jak pani Gutierrez i jej dwa tysiące dolarów? - Paul popa­trzył na mnie przenikliwie. - Myślisz, że gdybyś dała te pienią­dze jej synowi, to by nie zmieniło biegu historii? Nawet w ma­łym stopniu?

- Ale to co innego, niż wkraczać w czwarty wymiar, żeby zmie­nić coś, co już się zdarzyło. To jest po prostu... niewłaściwe.

- Czyżby, Suze? - Kącik ust Paula uniósł się do góry. - Nie sądzę. I wiesz, co? Myślę, że tym razem twój chłopczyk, Jesse, zgodzi się. Ze mną.

Nagle pod arkadami powiało lodowatym chłodem.

6

Proszę, bądź w domu, proszę, bądź w domu, proszę, bądź w domu, modliłam się, czekając, aż ktoś odpowie na dzwo­nek do drzwi. Proszę, proszę, proszę, proszę...

Nie wiem, czy ktoś wysłuchał mojej modlitwy, czy też kalecy archeolodzy nie tak często wychodzą z domu. W każdym razie pielęgniarz doktora Slaskiego otworzył drzwi. Jego twarz rozjaś­niła się, kiedy zobaczył, że to ja tak natrętnie dobijałam się do drzwi.

- Och, cześć, Susan - zawołał, przekręcając imię, chociaż mnie samą wyraźnie zapamiętał. - Szukasz Paula? O ile wiem, nadal jest w szkole...

- Wiem, że jest w szkole - powiedziałam, wchodząc pośpiesz­nie do holu, zanim pielęgniarz zdążył zamknąć drzwi. - Nie przyszłam, żeby się z nim zobaczyć. Chciałam spotkać się z jego dziadkiem, jeśli to możliwe.

- Z jego dziadkiem? - Pielęgniarz był zaskoczony. Nic dziw­nego. Według jego rozeznania, pacjent od lat z nikim świado­mie nie rozmawiał.

A to nieprawda. Rozmawiał zaledwie parę miesięcy temu. Ze mną.

- Wiesz, Susan, dziadek Paula nie... nie czuje się dobrze - powiedział powoli pielęgniarz. - Nie mówimy o tym w jego obecności, ale ostatnie badania... Cóż, wyniki nie były najlep­sze. Właściwie, lekarze uważają, że niewiele mu już zostało...

- Chcę mu zadać tylko jedno pytanie - powiedziałam. - Jed­no krótkie pytanie. To zajmie chwilę.

- Ale... - Pielęgniarz, młody człowiek, którego wypłowiałe pod wpływem słońca dredy wskazywały, że prawdopodobnie cały swój wolny czas spędzał na plaży, podrapał się w brodę. - To jest, on nie może... on już niespecjalnie rozmawia. Wiesz, Alzheimer...

- Czy mogłabym chociaż spróbować? - zapytałam, nie przej­mując się tym, że sprawiam wrażenie stukniętej. Byłam zde­sperowana. Musiałam koniecznie poznać odpowiedzi, których udzielić mi mogła tylko jedna osoba na ziemi. A ta osoba znaj­dowała się w tym domu. - Proszę? Nic złego się nie stanie, prawda?

- Nie - odparł pielęgniarz powoli. - Nie, chyba nie.

- Świetnie - powiedziałam, po czym prześlizgnęłam się obok niego, wbiegając po schodach po dwa stopnie naraz. - To zaj­mie parę minut. Możesz nasz zostawić samych? Zawołam, jeśli­by potrzebował pomocy.

- Dobrze, w porządku - powiedział pielęgniarz, zamykając drzwi z roztargnieniem. - Ale... czy nie powinnaś być w szkole?

- Jest przerwa obiadowa - oznajmiłam wesoło, wbiegając po schodach, a następnie kierując się korytarzem w stronę pokoju doktora Slaskiego.

Zresztą nie kłamałam. Była pora lunchu. A to, że nie powin­niśmy wtedy opuszczać terenu szkoły? Cóż, uznałam, że nie warto o tym wspominać. Mniej przerażał mnie gniew siostry Ernestyny, gdyby odkryła, że się urwałam, niż konieczność wy­jaśnienia mojemu przyrodniemu bratu Bradowi, dlaczego tak strasznie potrzebne są mi kluczyki od land - rovera. Tylko dla­tego, że dostał prawo jazdy na pięć sekund przede mną (no, dobrze, na parę tygodni przede mną), wydaje mu się, że sędzi­wy land - rover, „samochód dzieci”, należy wyłącznie do niego i tylko on może wozić do i ze szkoły mnie i młodszego brata, Davida.

Żeby wymusić od niego kluczyki, użyłam jako pretekstu „ko­biecych środków higienicznych” w „schowku na rękawiczki”. Nie miałam pojęcia, co zrobi, kiedy lunch się skończy, a on zo­baczy, że samochodu nie ma. Bez wątpienia nakabluje. To mu chyba sprawiało największą przyjemność w życiu.

Niestety, nigdy nie udawało mi się odpłacić mu pięknym za nadobne, bo Brad z reguły ma na mnie jakiegoś haka.

W każdym razie nie zamierzałam marnować ani chwili cen­nego czasu na zastanawianie się, co zrobi Brad, kiedy odkryje, że wzięłam samochód. Zamiast tego pośpieszyłam do pokoju dziadka Paula.

Jak zwykłe królował kanał Game Show. Pielęgniarz ustawił fotel doktora Slaskiego przed ekranem plazmowego telewizora. Dziadek Paula nie wydawał się jednak zwracać najmniejszej uwagi na Boba Parkera. Gapił się tylko uporczywie w jakiś punkt na środku wypolerowanej na wysoki połysk, wyłożonej kafel­kami, podłogi.

Nie dałam się zwieść.

- Doktorze Slaski? - Chwyciłam pilota i ściszyłam głos w te­lewizorze, a potem stanęłam obok starszego pana. - Doktorze Slaski, to ja, Suze. Suze, przyjaciółka Paula. Muszę z panem pomówić przez chwilę.

Dziadek Paula nie odpowiedział. Chyba że za odpowiedź uznać strumyczek śliny, jaki wydobył się z jego ust.

- Doktorze Slaski - powtórzyłam, przysuwając sobie krze­sło, tak żeby znaleźć się bliżej jego ucha. Nie chciałam, żeby pielęgniarz słyszał, o czym mówimy, więc zniżyłam głos do szeptu. - Doktorze Slaski, pańskiego pielęgniarza tu nie ma, Paula też. Jesteśmy tylko we dwoje. Chcę z panem pomówić o czymś, co on mi powiedział. O, eee, pośrednikach. To ważne. Kiedy tylko doktor Slaski usłyszał, że w pobliżu nie ma ani pielęgniarza, ani Paula, uległ metamorfozie. Wyprostował się na krześle i podniósł głowę, patrząc na mnie zamglonymi oczami. Ślinienie ustało, jak nożem uciął.

- Och - powiedział, kiedy stwierdził, że to ja. Nie wydawał się tym faktem zachwycony. - To znowu ty.

To nie było całkiem w porządku, w końcu poprzednim razem to on mnie szukał... żeby przekazać tajemnicze ostrzeżenie na temat swojego wnuka, którego porównał, ni mniej, ni więcej, tylko do diabła.

Postanowiłam jednak puścić to mimo uszu.

- Tak, to ja, doktorze Slaski - powiedziałam. - Suze. Niech pan posłucha. Chodzi o Paula.

- Co ten gnojek znowu wymyślił?

Dziadek i wnuk chyba niewiele mieli dla siebie serdecznych uczuć.

- Nic - powiedziałam. - Nic jeszcze nie zrobił. W każdym razie, o ile wiem. Chodzi o to, co, jak sam twierdzi, może zrobić.

- Co to jest, zatem? - zapytał doktor Slaski. - Lepiej, żeby to było coś dobrego. Za pięć minut zaczyna się Kłótnia rodzinna.

Dobry Boże. Czy ja też, zastanawiałam się, kiedy dojdę do wieku doktora Slaskiego, skończę przykuta do fotela inwalidz­kiego i uzależniona od programów telewizyjnych? Ponieważ doktor Slaski - albo pan Slater, jak Paul wolał, aby o nim mó­wiono - także jest pośrednikiem, takim, który dotarł na krańce ziemi, żeby dowiedzieć się jak najwięcej o swoim niezwykłym darze. Zdaje się, że to, czego szukał, znalazł w grobowcach starożytnego Egiptu.

Problem w tym, że nikt mu nie uwierzył. Nie uwierzył w ist­nienie ludzi, których jedyne zadanie polega na kierowaniu duchów umarłych do miejsca ostatecznego przeznaczenia, ani też w to, że doktor Slaski jest jednym z nich. Liczne prace starszego pana, większość opublikowana na własny koszt, nie przyciągnęły uwagi środowisk naukowych i akademickich i porastały obecnie kurzem w plastykowym pudle pod tapczanem jego wnuka.

Co gorsza, własna rodzina doktora Slaskiego usiłowała, jak się wydaje, jego samego wpakować pod tapczan. Ojciec Paula posunął się aż do zmiany nazwiska, bo nie chciał być kojarzony ze starszym panem.

A co doktor Slaski zyskał w zamian za swoje starania? Śmier­telną chorobę i towarzystwo wnuka. Chorobę, tak przynajmniej sam twierdził, wywołało zbyt częste przebywanie w „krainie cie­nia” - stacji pośredniej między dwoma światami. A Paul? Cóż, Paula załatwił sobie na własne życzenie. Sądzę, że miał powody, aby czuć gorycz wobec ludzi. Dlacze­go jednak Paul budził w nim podobne uczucia, dopiero zaczy­nało mi świtać.

Starałam się mówić powoli, żeby mieć pewność, że do niego dotarło.

- Paul twierdzi, że pośrednicy...

- Zmiennicy. - Doktor Slaski upierał się, że ludzi takich jak on, Paul czy ja powinno się nazywać zmiennikami, ze względu na naszą (w moim wypadku, świeżo odkrytą) zdolność do zmia­ny wymiaru, przenoszenia się z krainy żywych do krainy umar­łych. - Zmiennicy, dziewczyno, już ci mówiłem. Nie każ mi tego jeszcze raz powtarzać.

- Zmiennicy - poprawiłam się. - Paul twierdzi, że zmienni­cy potrafią podróżować w czasie.

- Rzeczywiście - mruknął doktor Slaski. - No i co z tego? Szczęka mi opadła. To było silniejsze ode mnie. Gdyby rąbnął mnie kijem bejsbolowym w tył głowy, nie byłabym bardziej zdumiona. - Pan... pan o tym wiedział?

- Oczywiście, że o tym wiem - stwierdził kwaśno doktor Slaski. - Kto, twoim zdaniem, napisał pracę, z której mój głupawy wnusio czerpie swoją wiedzę na ten temat?

Oto, co mnie spotkało za brak uwagi podczas lekcji pośred­nictwa u Paula.

- Ale dlaczego pan mi o tym nie powiedział?

Doktor Slaski poczęstował mnie ironicznym spojrzeniem.

- Nie pytałaś - powiedział.

Siedziałam jak kłoda i gapiłam się na niego. Nie mogłam w to uwierzyć. Przez cały czas... cały czas posiadałam jeszcze jedną zdolność, o której nie miałam pojęcia. Do czego jednak mogła­bym tę umiejętność wykorzystać? Było parę dni, kiedy włosy fatalnie mi się układały, więc fajnie byłoby do nich wrócić i po­prawić fryzurę, ale poza tym...

Wtedy, niczym grom z jasnego nieba, spłynęła na mnie myśl.

Tata. Mogłabym cofnąć się w czasie i uratować tatę.

Nie. Nie, to nie mogło działać w ten sposób. Na pewno nie. Bo gdyby mogło... gdyby mogło...

Wtedy wszystko byłoby inaczej.

Wszystko.

Doktor Slaski zakaszlał gwałtownie. Drgnęłam i dotknęłam jego ramienia.

- Doktorze Slaski? Dobrze pan się czuje?

- A jak myślisz? - zapytał niezbyt życzliwie. - Zostało mi sześć miesięcy życia. Może mniej, jeśli ci przeklęci lekarze będą się upierać przy swoim i wypompowywać ze mnie życie. My­ślisz, że mogę się dobrze czuć?

- Ja... - To był egoizm z mojej strony, wiedziałam o tym, ale nie miałam czasu wysłuchiwać żalów na temat stanu jego zdro­wia. Musiałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej mocy, którą on - a może i ja - posiadał. - Jak? - zapytałam gorączko­wo. - Jak to się robi? To znaczy, podróżuje w czasie?

Doktor Slaski spojrzał na ekran. Na szczęście nadal pokazy­wano tabele wyników we Właściwej cenie. Kłótnia rodzinna jesz­cze się nie zaczęła.

- To łatwe - powiedział. - Jeśli ten idiota, mój wnuczek, mógł na to wpaść, to każdy głupi może.

Nie zostało nam dużo czasu. Kłótnia rodzinna miała się zacząć lada chwila.

- Jak? - powtórzyłam. - Jak?

- Potrzebujesz czegoś - powiedział doktor Slaski z przesad­ną cierpliwością, jakby zwracał się do pięciolatki. - Jakiegoś przedmiotu z czasów w które chcesz się przenieść. Żeby się tam jakoś zakotwiczyć.

Przypomniałam sobie film o podróżach w czasie.

- Czegoś, jak, na przykład, moneta?

- Moneta może być - powiedział doktor Slaski, choć minę miał sceptyczną. - Oczywiście, musiałabyś mieć monetę, na­leżącą kiedyś do konkretnej osoby, która była w tamtym czasie i stała w tym miejsca, w którym ty będziesz się znajdować. I musisz wybrać miejsce powrotu, tak żeby nie wpaść na niko­go przypadkowego.

- To znaczy... - Zamrugałam oczami. - Chce pan powiedzieć, że jak się wraca, to wraca cała osoba? Nie tylko...?

- Dusza? - parsknął doktor Slaski. - Dobre by to było, włó­czenie się po jakimś innym stuleciu bez żadnego ciała. Nie, kiedy się przemieszczasz, to przemieszczasz się cała. Dlatego trzeba to mądrze rozegrać. Nie można sobie, ot tak, bez pojęcia skakać w czasie i przestrzeni. Chyba że chcesz się przekręcić na lewą stronę. Udajesz się do miejsca, o którym wiesz, że ta osoba kie­dyś w nim była, trzymasz przedmiot, który do niej należał i...

- I? - zapytałam, wstrzymując oddech.

- Zamykasz oczy i przenosisz się. - Doktor Slaski, znudzony rozmową, przeniósł wzrok na ekran.

- I to wszystko? - To było łatwe. - Chce pan powiedzieć, że mogę sobie tak skakać w czasie i odwiedzać, kogo mi się podo­ba?

- Oczywiście, że nie - odparł doktor Slaski, nie odrywając wzroku od telewizora. Po chwili coś jeszcze przyszło mu do głowy: - Musi być, naturalnie, martwy. Ktoś, z kim pracowałaś jako zmienniczka. Nigdy nie doszedłem, jaka jest tego przyczy­na, ale to musi mieć coś wspólnego z energią tego człowieka, jego osobowością. Musi być jakieś łącze... - Doktor Slaski umilkł, zagubiony w dociekaniach, którymi zajmował się dzie­siątki lat wcześniej.

- To znaczy... - Zamrugałam oczami zaskoczona. - Można się cofnąć w czasie tylko wtedy, jeśli chodzi o pomoc dla ducha?

- Mądra dziewczynka - mruknął przeciągle, wracając do oglą­dania telewizji.

Jego sarkazm tym razem mi nie przeszkadzał. Duchy? Du­chy, z którymi mam do czynienia? Duchy jak...

...cóż, na przykład mój tata.

Mam mnóstwo rzeczy, które kiedyś do niego należały. Nadal przechowuję koszulkę, którą nosił w dniu swojej śmierci. Wy­ciągnęłam ją z rzeczy, które zwrócił nam szpital, i trzymałam pod poduszką przez całe miesiące po jego śmierci... aż do dnia, kiedy znowu go zobaczyłam, jako ducha, i wyjaśnił mi, dlacze­go tak jest, że ja go widzę, a mama nie.

Myślałam, że mama o tym nie wiedziała - o tej koszulce - ale teraz sądzę, że było inaczej. Z pewnością musiała ją znaleźć, kie­dy ścieliła mi łóżko albo bawiła się we wróżkę od zębów.

Nigdy o tym nie wspomniała. Szczerze mówiąc, nie mogła wspomnieć, ponieważ przez lata trzymała popioły taty w jego ulubionym kuflu do piwa - zanim wreszcie, tuż przed ślubem z Andym, zdobyła się na to, żeby je rozrzucić po parku, w któ­rym umarł pierwszy mąż.

Uświadomiłam sobie, że to właśnie do parku będę musiała pójść, jeśli zechcę odbyć podróż w czasie, żeby go uratować, ponieważ nasze stare mieszkanie zostało sprzedane, a nie mog­łam tak po prostu zwrócić się do nowych właścicieli ze słowa­mi: „Czy mogłabym postać przez chwilę w waszym salonie? Muszę tylko cofnąć się w czasie, żeby uratować życie ojcu”.

Oczywiście, zarówno park jak i mieszkanie znajdowały się na drugim końcu kraju. Ale miałam trochę pieniędzy zaoszczędzo­nych przy niańczeniu dzieci. Może starczyłoby nawet na samo­lot...

Byłam w stanie to zrobić. Mogłam nie dopuścić do śmierci taty.

- Co jeszcze? - zapytałam doktora Slaskiego, zerkając na te­lewizor. Dzięki Bogu, reklama. - Kiedy mamy przedmiot... któ­ry należał kiedyś do ducha i jesteśmy tam, gdzie on kiedyś prze­bywał? Co wtedy?

Doktor Slaski wyglądał na lekko zirytowanego.

- Trzymasz tę rzecz - tę kotwicę - i nic innego. To ważne. Nie możesz niczego dotykać, bo możesz to zabrać ze sobą. Po­tem wyobrażasz sobie tę osobę. I tyle. Proste jak drut. - Doktor Slaski skinął w stronę telewizora. - Zrób głośniej. Kłótnia bę­dzie za minutę.

Nie do wiary, że to takie łatwe. Tak po prostu mogłam prze­nieść się w czasie i zapobiec śmierci kochanej osoby.

- Oczywiście - dodał doktor Slaski niedbale - kiedy już się dostaniesz, dokąd chciałaś, musisz bardzo uważać. Nie należy zmieniać historii... przynajmniej nie za bardzo. Trzeba bardzo starannie rozważyć konsekwencje swoich czynów.

Milczałam. Jakie następstwo miałoby uratowanie życia moje­mu tacie? Poza tym że mama, zamiast latami wypłakiwać sobie oczy w poduszkę - póki nie spotkała Andy'ego - byłaby szczę­śliwa? Ze ja byłabym szczęśliwa?

Wtedy mnie olśniło. Gdyby tata żył, mama nigdy nie pozna­łaby Andy'ego. Albo raczej, może by go i spotkała, ale nie wyszłaby za niego za mąż.

A wówczas nigdy nie przeprowadziłybyśmy się do Kalifornii.

Nigdy nie poznałabym Jesse'a.

Nagle zrozumiałam znaczenie tego, co powiedział doktor Slaski.

- Och - powiedziałam.

Doktor Slaski patrzył - mimo bielma przesłaniającego nie­bieskie oczy, które poza tym wyglądały zupełnie jak u Paula - przenikliwie.

- Tak myślałem, że w którymś momencie padnie to „och” - stwierdził. - Nie takie proste to przemieszczanie się w czasie, prawda? I pamiętaj o tym, że im dłużej przebywasz w czasie innym niż twój własny, tym dłużej dochodzisz do siebie po po­wrocie - dodał niezbyt miłym tonem.

- Dochodzę do siebie? O co chodzi... może boleć mnie gło­wa? - Tak się czułam po każdej podróży w inny wymiar. Zawsze.

Doktor Slaski wydał się nagle czymś rozbawiony. Nie patrzył w ekran, więc musiało to być związane ze mną.

- To coś trochę gorszego niż ból głowy - stwierdził sucho, poklepując materac, na którym siedział. - Jeżeli nie nazywamy tego wprost utratą masy komórek mózgowych. A to najmniej­sze zło, jakie cię może spotkać. Będziesz zbyt wiele podróżować w czasie, a skończysz jako warzywo, zanim dorośniesz na tyle, żeby móc kupić piwo w sklepie, zaręczam ci.

- Czy Paul o tym wie? - zapytałam. - To jest... o utracie ko­mórek?

- Powinien - odparł doktor Slaski - o ile czytał moją pracę na ten temat.

A jednak zdecydował się spróbować.

- Dlaczego Paul chce podróżować w czasie? - zapytałam. Raczej nie kierowała nim chęć udzielenia komuś pomocy, bo jedyną osobą, której Paul Slater miałby ochotę pomagać, był... cóż, on sam.

- Skąd mam wiedzieć? - Doktor Slaski był znudzony. - Nie rozumiem, dlaczego w ogóle spędzasz tyle czasu z tym chłopa­kiem. Mówiłem ci, że jest nic niewart. Zupełnie jak jego ojciec, ten się mnie wstydzi...

Nie zwracałam uwagi na oskarżenia doktora Slaskiego pod adresem wnuka. Myślałam intensywnie. Co takiego powiedział Paul wtedy, na podwórku Gutierrezów? Ze nie zabije Jesse'a...

...ale że mógłby zrobić coś, żeby zapobiec jego śmierci.

I dopiero teraz ostatecznie pojęłam. Tu, w pokoju doktora Slaskiego, który właśnie odnalazł pilota, nastawił głośniej telewi­zor i krzyknął:

- Cholera, przegapiliśmy pierwszą część!

Paul zamierzał przenieść się w przeszłość. W czasy Jesse'a. Ale nie, żeby go zabić. Żeby uratować mu życie.

7

- Ojcze Dominiku? - Mój głos brzmiał niespokojnie, nawet dla mnie samej. - Ojcze D, jest ksiądz tam?

- Tak, Susannah. - Ojciec Dominik sprawiał wrażenie znu­żonego. Ale może wynikało to z tego, że nadal nie bardzo wie­dział, jak używać telefonu komórkowego. - Tak, jestem. My­ślałem, że należy wcisnąć inny guzik, żeby odebrać, ale chyba...

- Ojcze Dominiku, stało się coś strasznego. - Nie czekałam, aż zapyta, po co dzwonię, tylko wyrzuciłam z siebie, co miałam do przekazania. - Paul dowiedział się, w jaki sposób przenosić się w czasie, i chce cofnąć się do dnia śmierci Jesse'a, żeby ura­tować mu życie.

Nastąpiła długa przerwa. Potem usłyszałam głos ojca Domi­nika:

- Susannah, gdzie jesteś?

Rozejrzałam się. Stałam w kuchni Paula, rozmawiając z za­montowanego na ścianie telefonu. Zapytałam pielęgniarza dok­tora Slaskiego, czy mogę z niego skorzystać. Powiedział, żebym się nie krępowała.

- Jestem w domu u Paula - powiedziałam. - Ojcze Domini­ku, czy ksiądz mnie słyszał? Paul odkrył sposób, żeby nie dopu­ścić do śmierci Jesse'a.

- Cóż - odparł ojciec Dominik. - To wspaniała nowina. Ale czy nie powinnaś być w szkole? Jest dopiero parę minut po pierwszej...

- Ojcze D! - niemal wrzasnęłam. - Ksiądz nie rozumie! Jeśli Paul uratuje Jesse'owi życie, ja i Jesse nigdy się nie spotkamy!

- Hm. - Ojciec Dominik nie śpieszył się z odpowiedzią. - Zmienianie biegu historii to nigdy nie jest dobry pomysł, jak sądzę. Weźmy, na przykład to, co się zdarzyło w tym filmie. Co to było? Och, tak, Powrót do przyszłości.

- Ojcze Dominiku. - Prawie płakałam ze zdenerwowania. - Proszę, to nie jest film. To moje życie. Musi mi ksiądz pomóc. Musi ksiądz wrócić i pomóc mi go powstrzymać. Mnie nie po­słucha. Wiem, że nie. Ale może księdza...

- Cóż, nie mogę na razie wrócić, Susannah - powiedział oj­ciec Dominik. - Wielebny nie jest... eee, ten hot dog siedział mu w gardle dłużej, niż podejrzewano... Susannah, czy powie­działaś, że Paul wynalazł sposób na podróżowanie w czasie?

- Tak - powiedziałam przez zaciśnięte zęby. Zaczynałam ża­łować, że trzymałam przed ojcem Dominikiem w tajemnicy to, ile się nauczyłam od Paula podczas naszych środowych sesji.

- Wielki Boże - powiedział ojciec D. - To naprawdę intere­sujące. A w jaki mianowicie sposób on to robi?

- Musi tylko mieć coś starego. Coś, no, wie ksiądz, co należało do osoby, którą chce spotkać w przeszłości. Ten ktoś musi być du­chem, znajomym duchem. A potem trzeba tylko stanąć w miej­scu, w którym, jak nam wiadomo, ta osoba była - i gotowe.

- O mój Boże - wykrzyknął ojciec Dominik. - Czy ty wiesz. Susannah, co to znaczy?

- Tak - odparłam żałośnie. - To znaczy, że przeprowadzę się do Carmelu, a tu nie będzie nikogo, kto by nawiedzał mój po­kój, bo Jesse nigdy nie zostanie w nim zamordowany.

- Nie - powiedział ojciec Dominik. - A właściwie tak, chyba tak będzie rzeczywiście. Ale co ważniejsze, to znaczy, że będzie­my mogli zapobiec śmierci wszystkich duchów, jakie spotkamy, po prostu cofając się w czasie i...

- Nie będziemy mogli - przerwałam bezbarwnym tonem. - Chyba że chcielibyśmy skończyć tak, jak dziadek Paula, które­mu zostało sześć miesięcy życia. To nie to samo, co przenosze­nie się w wymiar duchów. Całe ciało podróżuje... i, jak sądzę, ponosi konsekwencje. Ale Paul planuje tylko jedną podróż.

- Tak - odezwał się ojciec Dominik. Wydawało się, jakby był bardzo daleko - dużo dalej niż w San Francisco, w każdym ra­zie. - Tak, rozumiem.

- Ojcze Dominiku! - wykrzyknęłam. Traciliśmy kontakt... i to nie tylko dlatego, że połączenie telefoniczne nie było naj­lepsze. - Musi go ksiądz powstrzymać!

- Ale dlaczego miałbym to zrobić, Susannah? - zapytał. - To, co Paul zamierza zrobić, jest w gruncie rzeczy bardzo szlachetne.

- Szlachetne? - wrzasnęłam. - A co w tym szlachetnego?

- Stworzy Jesse'owi drugą szansę na życie - stwierdził ojciec Dominik. - A z tego, co mówisz, wynika, że zaryzykuje w do­datku własne. Uważam, że to bardzo wspaniałomyślne.

- Wspaniałomyślne! - Nie wierzyłam własnym uszom. - Ojcze D, zapewniam księdza, że motywy Paula nie mają w so­bie niczego szlachetnego. On to robi tylko po to, żeby...

- Tak? - Ojciec Dominik nagle cały zamienił się w słuch. Ale jak tu wyjaśnić księdzu, że facet usiłuje wyeliminować Jesse'a po to, żeby dobrać się do mnie?

Zwłaszcza że Paul chciał pozbyć się Jesse'a, ale ratując mu życie?

- Chodzi o to, że... - To nie miało sensu, ale było mi wszyst­ko jedno. - Czy ksiądz może go wyrzucić ze szkoły, na przy­kład?

- Nie, Susannah - powiedział ojciec Dominik. Wydawało mi się czy w jego głosie słyszałam cichutki chichot? - Nie mogę go usunąć. W każdym razie nie za to.

- Ale musimy mu przeszkodzić. - Moje protesty, nawet jak dla mnie, wypadały coraz bladziej. - To... to nie jest naturalne, co on planuje.

- Bardzo możliwe - odparł ojciec Dominik - ale nie niemo­ralne. Nie jest nawet nielegalne, na tyle, na ile mogę stwierdzić.

To byłoby niesłychane. - Paul dokonujący czegoś, co można postrzegać jako moralne.

, - Ale ciągle się zastanawiam - ciągnął ojciec Dominik w za­myśleniu - w jaki sposób zamierza dokonać tego małego cudu.

- Mówiłam ojcu - powiedziałam z goryczą. - Wystarczy, jeśli będzie miał coś, co należało do tej osoby, a potem znajdzie się w miejscu, gdzie ona przebywała...

- Tak - odezwał się ojciec Dominik. - Ale co Paul posiada z rzeczy, które należały do Jesse'a?

To mi zamknęło usta na dobrą chwilę. Ojciec Dominik miał rację. Paul nie miał niczego, co kiedyś znajdowało się w posia­daniu Jesse'a. Nie mógł zapobiec morderstwu, ponieważ nie miał niczego z przeszłości Jesse'a.

- Och - powiedziałam, czując, jakby pętla zaciskająca się na mojej szyi rozluźniła się nieco. - Och, ma ksiądz rację.

- Oczywiście, że mam - zgodził się ojciec Dominik, jakby odrobinę roztargniony. - Chociaż to jest coś, czego powinnaś się być może nauczyć, Susannah. Jeśli on ci wytłumaczy do­kładnie, jak to się robi.

- Co? - Okręciłam sobie przewód telefoniczny wokół palca. - Żeby cofnąć się w przeszłość i uratować Jesse'owi życie?

- Dokładnie - potwierdził ojciec Dominik. - Może to jest przyczyna, dla której wciąż błąka się po ziemi. Ponieważ nie było przeznaczone mu umrzeć.

Wpadłam w takie przygnębienie, że przez chwilę w ogóle się nie odzywałam. W mojej pamięci pojawił się niespodziewanie plakat, jaki moja nauczycielka angielskiego z dziewiątej klasy powiesiła w naszej pracowni, a który przedstawiał dwie mewy lecące nad pla­żą... Plakat, który zawsze przychodził mi na myśl w najmniej od­powiednim momencie. Jeśli coś kochasz, zwróć mu wolność, głosił napis pod obrazkiem. Jeśli tak ma być, wróci do ciebie.

Niewidzialna pętla znów zacisnęła mi się na szyi, tak że traci­łam oddech.

- To bzdura, ojcze D - ryknęłam w słuchawkę. - Słyszy mnie ksiądz? Bzdura!

- Susannah... - przestraszył się ojciec Dominik.

- To nie dlatego Jesse wciąż tu przebywa - krzyknęłam. - Nie dlatego. Jesse i ja mamy być razem, a jeśli ksiądz tego nie widzi, to księdza cholerny problem!

Teraz ojciec Dominik wydawał się bardziej niż przestraszony. Był zły.

- Susannah - powiedział. - Nie ma powodu, żebyś używała takiego języka...

- Nie, nie ma - zgodziłam się. - Zwłaszcza że nie mam nic więcej ojcu do powiedzenia. - Odłożyłam słuchawkę.

Sekundę później ze zmartwioną miną pojawił się pielęgniarz doktora Slaskiego.

- Susan? - zapytał. - Wszystko w porządku?

- Nic mi nie jest - zapewniłam, przerażona odkryciem, że mam wilgotne policzki.

- Usłyszałem - powiedział pielęgniarz - że krzyczysz...

- Nieważne. Wychodzę. Nie martw się.

I poszłam sobie, nie żegnając się z doktorem Slaskim. Nie miałam mu nic więcej do powiedzenia, podobnie jak ojcu D. Tylko jedna osoba mogła powstrzymać Paula od tego, co zamie­rzał zrobić.

Tą osobą byłam ja.

Oczywiście, sama świadomość tego nie mogła zastąpić planu działania. Nad tym właśnie myślałam w drodze powrotnej do szkoły. Nad planem.

Dopiero kiedy wjeżdżałam na parking Akademii Misyjnej, Zaczęło do mnie docierać, co powiedział ojciec Dominik. Paul nie miał żadnego przedmiotu należącego kiedyś do Jesse'a, któ­ry mógłby go przenieść w tę okropną noc, kiedy Jesse umarł. Byłam tego niemal pewna. Jesse został zamordowany, a ciała nie odnaleziono - aż do niedawna. Jego własna rodzina sądziła, że uciekł, żeby uniknąć niechcianego małżeństwa.

Co takiego mógł Paul posiadać z rzeczy Jesse'a, co pozwoliło­by mu wrócić do dnia jego śmierci? Nic. Z tamtych czasów zachował się jedynie miniaturowy portret Jesse'a - przechowy­wany przeze mnie w bezpiecznym miejscu w domu - oraz kil­ka listów, które napisał do narzeczonej. A te znajdowały się na wystawie w Muzeum Towarzystwa Historycznego Carmelu.

Paul nie mógł mieć żadnej rzeczy, której mógłby użyć, aby skrzywdzić Jesse'a. Albo raczej, żeby go uratować. Żadnej. Jesse był bezpieczny.

Co oznaczało, że ja też.

Uczucie ulgi okazało się jednak przejściowe. Och, nie, nie miało to związku z Jesse'em. To się nie zmieniło. Moja świeżo odzyskana równowaga duchowa uległa zachwianiu, kiedy usi­łowałam dostać się z powrotem do szkoły. Tym razem nie z po­wodu Paula. Nie, to siostra Ernestyna zrujnowała mój z naj­wyższym trudem osiągnięty stan wewnętrznego spokoju akurat w momencie, kiedy starałam się wmieszać w tłum kolegów i ko­leżanek zmierzających na kolejną lekcję, udając, że byłam z nimi cały czas.

- Susannah Simon! - Przenikliwy głos zastępczyni dyrekto­ra poderwał do lotu przerażone gołębie siedzące na belkach za­daszenia. - Przyjdź natychmiast do mojego gabinetu!

Świadkiem tej sceny był przypadkiem najmłodszy z moich przyrodnich braci. Kiedy usłyszał polecenie siostry, wyraźnie pobladł... co zdumiewające, biorąc pod uwagę jego naturalną, właściwą rudzielcom bladość.

- Suze - powiedział David z przerażoną miną. Jakżeby ina­czej? Zazwyczaj, jeśli miewam kłopoty, to nie z powodu spóź­nienia. Nie, na ogół wiąże się to ze zniszczeniem cudzej wła­sności... przy czym ktoś z reguły traci przytomność, o ile nie­życie. - Co zrobiłaś tym razem?

- Nieważne - powiedziałam, nieco rozczarowana, że wpa­dłam z powodu takiego głupstwa jak opuszczenie szkoły. Sta­rzeję się.

Poszłam za siostrą Ernestyną do jej gabinetu, w którym, ina­czej niż u ojca Dominika, na półkach nie było żadnych nagród za dokonania pedagogiczne. Nikt widocznie nie uważa siostry Ernestyny za genialnego pedagoga. Jej specjalnością jest dyscy­plina - zwyczajnie i po prostu.

Zdołałam, jak sądzę, się wywinąć. Zauważyła moją nieobec­ność na religii, zaraz po lunchu, więc powiedziałam jej, że z nag­łych przyczyn musiałam koniecznie udać się do apteki. Napomknęłam o środkach higienicznych w nadziei, że się odczepi. Na nią jednak nie podziałało to tak jak na Brada.

- Trzeba było iść do pielęgniarki - stwierdziła cierpko.

Za popełnioną zbrodnię kazała mi napisać wypracowanie na tysiąc słów - o tym, jak ważne jest dotrzymywanie zobowiązań. Ponadto miałam się stawić na sobotniej aukcji staroci, żeby po­móc uczniom dziewiątej klasy przy stoisku z wypiekami.

W sumie uważam, że mogło być gorzej.

Tak, w każdym razie, myślałam. Dopóki nie wpadłam na Pau­la Slatera.

Czaił się za jedną z kamiennych kolumn podtrzymujących zadaszenie wokół dziedzińca i dlatego nie zauważyłam go, kie­dy szlam z gabinetu siostry Ernestyny na lekcję trygonometrii. Wysunął się z cienia, gdy przechodziłam obok.

- Oto powraca wędrowiec - powiedział.

Przycisnęłam dłoń do piersi, jakbym mogła w ten sposób przy­wrócić normalny rytm sercu, które na jego widok niemal wy­skoczyło spomiędzy żeber.

- Czy ty musisz to robić? - zapytałam rozzłoszczona. - O ma­ło gaci nie zgubiłam ze strachu.

- Szkoda. - Uśmiech Paula był zdecydowanie świętokrad­czy, zważywszy, że staliśmy w odległości zaledwie kilkudziesię­ciu metrów od kościoła. - A więc? Dokąd to cię poniosło?

Pewnie mogłabym skłamać. Ale po co? Dowiedziałby się prawdy zaraz po powrocie do domu, kiedy pielęgniarz wspo­mniałby o mojej wizycie.

Wysunęłam więc podbródek i nie przejmując się szalejącym tętnem, rzuciłam:

- Do ciebie.

Ciemne brwi Paula opadły błyskawicznie w grymasie zdu­mienia.

- Do mnie? Po co jechałaś do mojego domu?

- Żeby pogadać - parsknęłam - z twoim dziadkiem. Brwi Paula zmarszczyły się jeszcze bardziej.

- Moim dziadkiem? - Potrząsnął głową. - Po co, u diabła, chciałaś się z nim widzieć? Facet jest kompletnie odrealniony.

- Nie czuje się dobrze - przyznałam. - Ale nadal jest w stanie rozmawiać.

- Tak - powiedział Paul drwiąco. - Może o programach tele­wizyjnych.

- Owszem, o tym - powiedziałam, wiedząc, że to, co za chwi­lę powiem, zdenerwuje go, ale nie miałam innego wyjścia - i o podróżach w czasie.

Paul szeroko otworzył oczy. Tak jak myślałam - zaskoczyłam go.

- Podróże w czasie? Rozmawialiście o podróżach w czasie? Z dziadkiem Świrkiem?

- Z doktorem Slaskim - sprostowałam. - Owszem, tak. Słowa „doktor Slaski” podziałały na niego, jak cios pięścią.

Minę miał tak zdumioną, jakbym go rzeczywiście uderzyła.

- Czy ty... - Wyraźnie miał problem z wysłowieniem się. Skłaniał się chyba ku: „Czy ty zwariowałaś?”

- Nie - oznajmiłam. - Twój dziadek też nie. Ale sądzę, że ty może tak - ciągnęłam, nierozważnie, wiem, ale już mi nie zale­żało. Nie teraz, kiedy wiedziałam, o co mu chodzi.

- Wiem, że twój dziadek to Oliver Slaski - oświadczyłam. - Sam mi powiedział.

Wytrzeszczył na mnie oczy. To było tak, jakbym na jego oczach zaczęła zmieniać się w kogoś zupełnie innego niż ta Suze, którą znał. Może faktycznie się zmieniłam. Z pewnością byłam na niego bardziej wściekła niż kiedykolwiek - nawet bardziej niż za pierwszym razem, kiedy usiłował pozbyć się Jesse'a. Ponie­waż wtedy nie wiedział tego, co teraz... Ze on i ja?

Tak, to się nie mogło zdarzyć.

- Nie rozmawiał z tobą - odezwał się Paul w końcu, patrząc na mnie niebieskimi, nieprzeniknionymi i zimnymi jak Pacyfik w listopadzie oczami. - On z nikim nie rozmawia.

- Może nie z tobą - powiedziałam. - Dlaczego miałby to ro­bić, skoro traktujesz go tak, jak traktujesz... jakby ci wybitnie przeszkadzał, jakby był - jak to ująłeś? - och, tak, odrealniony. No, twój własny ojciec zmienił nazwisko, tak się go wstydził. Ale gdybyś zechciał kiedyś poświęcić trochę czasu, odkryłbyś, że doktor Slaski nie jest taki oderwany od świata, jak ci się wy­daje... i ma o tobie parę ciekawych rzeczy do powiedzenia.

- W to nie wątpię - powiedział Paul z krzywym uśmiechem. - Chyba nawet wiem, jakie. Jestem pomiotem szatana. Nie je­stem nic wart. Powinnaś trzymać się ode mnie z daleka. Czy to mniej więcej tyle?

- W dużym stopniu - stwierdziłam. - A biorąc pod uwagę, że wybierasz się w podróż w czasie, żeby nie dopuścić do śmier­ci Jesse'a, powiedziałabym, że twój dziadek ma sto procent ra­cji.

Jego oczy ożywiły się, ale pozostały tak samo zimne. Nawet uśmiechnął się lekko.

- Więc w końcu doszłaś do tego, co? Trochę ci to zajęło... Nie pozwoliłam mu skończyć. Podeszłam do niego, tak że nasze twarze znalazły się zaledwie parę centymetrów od siebie i powiedziałam z całą zajadłością, na jaką byłam w stanie się zdo­być:

- Owszem, doszłam do tego. I tyle ci mogę powiedzieć, że jeśli sądzisz, że nie dopuszczając do mojego spotkania z Jesse'em, zmienisz moje uczucia w stosunku do ciebie, to bujasz w świecie marzeń.

Paul wyglądał na zranionego. Wiedziałam, że to tylko gra. Bo on nie ma uczuć. Nie, skoro zamierzał zrobić to, o co go podej­rzewałam.

Starał się jednak najlepiej, jak potrafił, żeby mi udowodnić, że nie mam racji.

- Ależ, Suze - powiedział, otwierając szeroko niewinne, błę­kitne oczęta. - Ja po prostu robię to, czego ty chcesz. Po tej hi­storii z panią Gutierrez zacząłem się zastanawiać... Naprawdę pragnę wstąpić na ścieżkę światła. A czyż ratowanie życia Jesse'owi nie jest rzeczą słuszną? Oczywiście, jeśli go naprawdę kochasz, powinnaś życzyć mu wszystkiego, co najlepsze, nie­prawdaż? A czy długie, szczęśliwe życie nie jest czymś najlep­szym dla niego?

Zamrugałam oczami, kompletnie zbita z tropu jego talentem do odwracania kota ogonem.

- To nie... ja... - Nie mogłam wydobyć z siebie słów. Stałam i jąkałam się jak głupia.

- W porządku, Suze - powiedział, kładąc mi rękę na ramie­niu - żeby pocieszyć mnie, jak sądzę, w godzinie próby. - Nie musisz mi dziękować. A teraz, nie uważasz, że powinniśmy wracać? Chyba nie chcesz, żeby siostra Ernestyna ponownie złapała cię na wagarach, co?

Gapiłam się na niego oniemiała. W życiu nie spotkałam kogoś tak pokręconego... z wyjątkiem, być może, mojego przyrodnie­go brata Brada. Tyle że Bradowi brakowało inteligencji Paula i rzadko udawało mu się wykręcić coś więcej niż imprezę w do­mu bez wiedzy rodziców... a nawet to sprowadziło na niego kło­poty tylko w postaci glin.

- Jesteś... jesteś naćpany - wyjąkałam w końcu - jeśli my­ślisz, że uratowanie Jesse'a tamtej nocy - nocy jego śmierci - zagwarantuje mu długie życie. Kto powiedział, że Diego nie spróbuje drugi raz? Albo jeszcze następny? Co ty chcesz zrobić, zostać w roku 1850 jako jego ochroniarz?

- Jeśli to konieczne - powiedział Paul obrzydliwie słodziut­kim głosem. - Widzisz, zrobiłbym wszystko - absolutnie wszystko, co potrzeba - żeby zapewnić Jesse'owi spokojną śmierć w łóżku, późną starością, tak aby nigdy, przenigdy nie potrzebował pośrednika.

Kolory dziedzińca - czerwone dachówki Misji, różowe kwia­ty hibiskusa, głęboka zieleń palm - zlały się w jedną, wirującą plamę, kiedy zrozumiałam sens jego słów. Coś paskudnego za­częło rosnąć mi w gardle.

- Dlaczego to robisz? - Spojrzałam na niego ze zgrozą. - Wiesz przecież, że to nic nie zmieni. Usunięcie Jesse'a nie spra­wi, że zaczniesz mnie obchodzić. Nie interesujesz mnie w ten sposób.

- Czyżby? - powiedział Paul z uśmiechem równie zimnym jak jego oczy. - Zabawne, mógłbym przysiąc, że ostatnim ra­zem, kiedy się całowaliśmy, podobało ci się. Przynajmniej tro­chę. Dość, żeby...

Jego głos zamarł znacząco... co jednak miał na myśli, nie po­trafię sobie wyobrazić.

- Dość, żeby co? - zapytałam.

- Dość - odparł Paul - żeby myśleć o usunięciu duszy z mo­jego ciała i wprowadzeniu tam Jesse'a.

8

- Nie próbuj zaprzeczać - odezwał się Paul w odpowiedzi na moje zaszokowane spojrzenie. - Wiem, że planowałaś to od momentu, kiedy popełniłem błąd i powiedziałem ci o tym. - Ciepło jego dłoni niemal parzyło skórę na moim ramieniu. - Uratowanie życia Jesse'owi to z mojej strony bardziej obrona konieczna niż cokolwiek innego. Ponieważ prawda jest taka, że dosyć lubię swoje ciało i nie mam ochoty pozbywać się go dla niego.

Poruszałam ustami - wiem o tym, bo Paul wyraźnie czekał na jakiś odzew.

Nie mogłam jednak wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Tak mnie zamurowało.

W końcu wszystko ułożyło się do kupy. Oskarżenie, które Paul rzucił mi w twarz wtedy u siebie w kuchni. Ze jego plany wo­bec Jesse'a są o wiele bardziej ludzkie niż moje wobec niego. Bo on zamierzał uratować Jesse'a, podczas gdy ja rzekomo zamie­rzałam zabić Paula.

Naturalnie, nie miałam takich pomysłów.

Ale to chyba niespecjalnie go obchodziło.

- Wszystko w porządku - zapewnił. - No, wiesz, w jakiś sposób to mi nawet pochlebia, naprawdę. To, że uważasz mnie za dość przystojnego, żeby umieścić duszę swojego chłopaka w moim cie­le. To dowód, że bez względu na to, co mówisz, trochę przynaj­mniej ci się podobam. Albo że chociaż lubisz się ze mną całować.

- To kompletna... - udało mi się wreszcie odzyskać głos. Na nieszczęście brzmiał jak jęk potępionej duszy. Nie przejęłam się tym. Chciałam tylko przekonać go, jak bardzo się myli. - ...bzdura! Jak mogłeś... skąd ci przyszło do głowy, że ja...

- Och, daj spokój, Suze - powiedział Paul. - Sama przyznaj. Ze mną przeżywasz coś realnego. Nie wmawiaj mi, że kiedy jesteś z Jesse'em, nie myślisz - choćby wam było nie wiem jak przyjemnie - o tym, że to wszystko złudzenie. Nie słyszysz na­prawdę bicia jego serca. Jego skóra nie jest naprawdę ciepła. Bo on nie ma skóry. To wszystko jest tylko w twojej głowie... Nie tak jak to - dodał, gładząc delikatnie kciukiem moje ramię.

Dopóki nie cofnęłam go gwałtownie, robiąc krok do tyłu. To go zaskoczyło, ale podniósł ręce do góry na znak, że więcej mnie nie dotknie.

- Hola, w porządku, Suze. Przepraszam. Ale nie możesz za­przeczyć, że kiedy się całujemy, nie usiłujesz mnie odepchnąć. W każdym razie nie tak natychmiast...

poczułam ogień na policzkach. Strasznie się zmieszałam. Ze tej on musi o tym mówić, i to właśnie w szkole...

...zwłaszcza że Jesse... Tak, to było jego nowe terytorium. Z pewnością krążył gdzieś w pobliżu.

Nie mogłam jednak zaprzeczyć temu, co mówił Paul. Właści­wie mogłam, ale to by było kłamstwo.

- Oczywiście, że lubię, kiedy mnie całujesz - powiedzia­łam, chociaż każde słowo musiałam z siebie wykrztusić, tak głęboko tkwiły w gardle. - Świetnie całujesz i wiesz o tym. - A co miałam powiedzieć? Tak było. - Ale to nie znaczy, że cię lubię.

Co również odpowiadało prawdzie. Ale Paul się tym nie przejął.

— To tylko dowodzi, że mam rację - oznajmił pewnym to­nem. - Pragniesz mojego ciała, ale z duszą Jesse'a w środku.

- Myślę, że to, co spotkało Jesse'a, było straszne - powie­działam powoli, mając na myśli morderstwo. - I, w porządku, zrobiłabym wszystko, co w mojej mocy, żeby przywrócić go do życia, gdyby to było możliwe. Ale nie w ten sposób.

- Dlaczego nie? - zapytał Paul, wzruszając ramionami. - Co cię powstrzymuje? Wiele razy stwierdziłaś, że jestem odrażają­cą istotą, nierokującą żadnych nadziei na poprawę... nic niewar­tą, z wyjątkiem moich umiejętności w dziedzinie całowania. Dlaczego więc nie wykopać mojej duszy z ciała, by stworzyć doskonałemu pod każdym względem Jesse'owi drugą szansę na życie?

Faktem jest, że jego oskarżenia były całkowicie bezpodstaw­ne. Nigdy nie przyszło mi do głowy to, co, jak podejrzewał, knułam od dłuższego czasu. Och, dobrze, może czasem taka myśl przemknęła mi przez głowę. Ale natychmiast przechodziłam nad tym do porządku dziennego.

Teraz jednak - może dlatego, że mi to wmawiał - jakaś cząst­ka mnie ożywiła się i pomyślała: „Czemu nie?” Paul nie zasłu­giwał na te wszystkie wspaniałe rzeczy, które mu przypadły w udziale. Nawet nie umiał ich docenić! Okradł ludzi, którzy żyli skromniej niż on, swoją rodzinę traktował bez cienia sza­cunku, nie był dobry dla mnie... ani dla Jesse'a.

Dlaczego nie miałabym wysłać Paula w krainę wielkiej nie­wiadomej i dać Jesse'owi jego ciało... i jego życie? Jesse'owi na­leżała się druga szansa, a z pewnością byłby lepszym Paulem Slaterem niż ten był kiedykolwiek w życiu...

Oczywiście, Jesse'owi to by się nie spodobało. Z pewnością uważałby, że nie wolno obrabowywać Paula z życia, które do niego należało, tylko po to, żeby on sam mógł znowu mieszkać wśród żywych.

I byłoby strasznie dziwnie patrzeć w niebieskie oczy Paula, wiedząc, że to Jesse nimi spogląda na mnie.

To nie byłoby morderstwo. Jego ciało nadal by żyło. A jego dusza... cóż, znalazłaby się tam, gdzie teraz jest dusza Jesse'a; włóczyłaby się bez celu po ziemi, nie mając pojęcia, co ją czeka w przyszłości.

Wzięłam się w garść. Rozsądek wrócił - chłodny jak woda bulgo­cząca w fontannie na środku dziedzińca Misji. Usłyszałam swoją odpowiedź na pytanie Paula - „Dlaczego więc nie wykopać mojej duszy z ciała...” - równie chłodną i opanowaną, jak samo pytanie:

- Hm - mruknęłam ironicznie - bo to byłoby morderstwo, czyż nie?

Mięśnie twarzy Paula napięły się.

- W najlepszym razie usprawiedliwione zabójstwo - powie­dział. - A oboje wiemy, że bym nie umarł. I zasłużyłem na to, prawda? Za moje grzechy?

- Może i tak - powiedziałam, czując się tak, jak zawsze się czuję po odbyciu długiej sesji kickboxingu z kasetą wideo. Roz­ładowana, ale totalnie zmęczona. Bo, w gruncie rzeczy, odby­łam właśnie wyczerpujący trening. Tyle że emocjonalny. - Rzecz w tym jednak, że nie do mnie należy osąd.

- Dlaczego nie? - odparł Paul. - Zwykle nie masz proble­mów z osądzaniem mnie.

Nie pozwoliłam, żeby miał ostatnie słowo.

- Twój dziadek powiedział mi kiedyś, że kiedy zdał sobie spra­wę, do czego pośrednicy są zdolni, popełnił błąd, myśląc, że jest Bogiem. Popatrz, dokąd go to zaprowadziło. Nie powtórzę jego błędu.

Paul zamrugał oczami. On naprawdę myślał, że ja chcę to zro­bić. Wymianę dusz. A teraz, kiedy go oświeciłam, wydawał się... cóż, równie zdumiony jak ja przedtem.

- Widzisz więc - powiedziałam, wykorzystując uzyskaną przewagę. - Ten twój plan podróży w czasie, żeby uratować Jes­se'a jest po prostu bez sensu. Po pierwsze dlatego, że nie mo­żesz cofnąć się w czasie, chyba że osoba, którą chcesz spotkać, potrzebuje twojej pomocy... a Jesse jej nie potrzebuje. Po dru­gie, nigdy nie zamierzałam ukraść ci ciała i dać go Jesse'owi. Ale, wiesz, możesz sobie dalej pochlebiać, że było inaczej, jeśli cię to tylko uszczęśliwi.

O parę sekund za późno zdałam sobie sprawę, że nie powinnam okazywać takiej pewności siebie. Przynajmniej jeszcze nie wtedy. Ponieważ, kiedy po tych słowach odwróciłam się, żeby odejść - potrząsając lekceważąco czupryną - coś w nim jakby pękło. Jego ręka wystrzeliła nagle w górę i ścisnęła boleśnie moje ramię.

- O, nie - warknął. - Nie wykręcisz się z tego tak łatwo...

Mylił się. W następnej chwili jego ręka opadła z mojego ra­mienia i została wykręcona za jego plecami w raczej, na oko, bolesnej pozycji.

- Czy nikt ci nie mówił - zapytał Jesse lekko rozbawionym tonem - że dżentelmen nigdy nie zachowuje się tak poufale wobec damy?

Dość zabawne, jeśli przypomnieć sobie, jak poufale zacho­wywał się Jesse w stosunku do mnie, kiedy widzieliśmy się ostatnio. Uznałam jednak, że lepiej do tego nie wracać.

- Jesse - powiedziałam. - Nic mi nie jest. Możesz go puścić.

Jesse jednak nie zwalniał uchwytu. Przypadkowy przecho­dzień mógłby zobaczyć, jak Paul zgina się w dziwacznej pozie, z twarzą białą od bólu. Ponieważ, rzecz jasna, tylko my dwoje widzieliśmy ducha, który go trzymał.

- Nie chciałem jej nic zrobić - powiedział Paul zduszonym głosem. - Przysięgam!

Jesse spojrzał na mnie.

- Czy on cię skrzywdził, Susannah? Potrząsnęłam głową.

- Wszystko w porządku - stwierdziłam.

Więził Paula w uścisku jeszcze przez sekundę czy dwie - pew­nie, żeby pokazać, na co go stać - a potem puścił go tak raptow­nie, że Paul stracił równowagę i upadł na kolana, na kamienne płytki posadzki.

- Nie musiałaś go wzywać - powiedział urażonym tonem.

- Nie wzywałam. - Mówiłam prawdę.

- Nie musiała - powiedział Jesse, opierając się o jeden z fila­rów podtrzymujących zadaszenie. Złożył ramiona na piersi i przyglądał się beznamiętnie, jak Paul podnosi się i otrzepuje ubranie.

- Poczułeś zakłócenia Mocy, czy co? - zapytał Paul ze zło­ścią.

- Coś w tym rodzaju. - Jesse przeniósł spojrzenie z Paula na mnie i znowu na Paula. - Czy dzieje się tutaj coś, o czym powi­nienem wiedzieć?

- Nie - powiedziałam szybko. Być może zbyt szybko, ponie­waż brew Jesse'a - ta przecięta szramą - uniosła się pytająco.

Paul ku mojej wściekłości zachichotał szyderczo.

- Och, tak - powiedział. - Cóż za wspaniała więź was łączy. To naprawdę cudowne, jak bardzo szczerzy jesteście wobec sie­bie.

Jesse wbił ciemne oczy w Paula. Chęć do śmiechu odrobinę mu chyba przeszła, choć Jesse nie powiedział ani słowa. Potem spojrzał badawczo na mnie.

- To nic takiego - wymamrotałam, ogarnięta nagłą paniką. - Paul właśnie... on chciał coś ci zrobić. Ale zmienił zdanie. Praw­da, Paul?

- Niezupełnie - powiedział Paul. - Hej, mam pomysł. Za­pytajmy Jesse'a, czego on by chciał, dobrze? Powiedz, Jesse, jak­byś się poczuł, gdybym ci powiedział, że mógłbym...

- Nie - przerwałam, z trudem łapiąc oddech. Nagle zrobiło mi się duszno. - Paul, naprawdę, to niepotrzebne. Jesse nie...

- Suze. - Paul zwrócił się do mnie jak do trzyletniego dziec­ka. - Pozwólmy Jesse'owi zdecydować. Jesse, a gdybym ci tak powiedział, że oprócz wielu wspaniałych rzeczy, które my, po­średnicy, potrafimy robić, okazało się również, że umiemy prze­nosić się w czasie? I że wspaniałomyślnie zaoferowałem, że wró­cę w twoje czasy - do tej nocy, kiedy cię zamordowano - i uratuję ci życie. Co ty na to?

Jesse nie spuszczał z Paula spojrzenia ciemnych oczu. Jego twarz wyrażała niezmiennie zimną wzgardę.

- Uznałbym, że jesteś kłamcą - odparł z niesamowitym spo­kojem.

- Widzisz, tak myślałem, że to powiesz. - Paul miał gadane i pewność siebie komiwojażera zachwalającego swój towar. - Ale jestem tu po to, żeby ci powiedzieć, że to absolutna prawda. Pomyśl o tym, Jesse. Nie musiałeś umierać tamtej nocy. Mogę cofnąć się w czasie i cię ostrzec. Oczywiście, nie będziesz mnie znał, ale sądzę, że jeśli ci powiem - w 1850 roku - że przyby­wam z przyszłości i że zginiesz, jeśli mnie nie posłuchasz, to mi uwierzysz.

- Tak myślisz? - zapytał Jesse z tym samym, lodowatym spo­kojem. - Bo ja nie.

To na sekundę czy dwie przyhamowało Paula, a w tym czasie trochę uspokoiłam oddech. Moje serce wezbrało uczuciem dla chłopaka wspartego o kamienny filar obok mnie. Nie było sen­su ukrywać tego przed Jesse'em. On nigdy by nie wybrał życia beze mnie. Nigdy, za bardzo mnie kocha.

Tak przynajmniej myślałam, zanim Paul znowu nie wystąpił ze swoją gadką.

- Chyba nie rozumiesz, o czym mówię. - Pokręcił głową. - Mówię o przywróceniu ci życia, Jesse. Żadnego wałęsania się jako duch przez półtora stulecia i przyglądania, jak twoi bliscy starzeją się i umierają jeden po drugim. Nic z tych rzeczy. Bę­dziesz żyć. Do późnej starości, o ile zdołam, wiesz, pozbyć się tego typa, Diega, który cię zabił. Jak mógłbyś powiedzieć „nie” na taką propozycję?

- Zwyczajnie - odezwał się Jesse głosem niezdradzającym żadnych uczuć. - Nie.

Tak! - pomyślałam uradowana. Tak! Paul zamrugał oczami. Raz. Drugi.

A potem odezwał się, ale bez cienia życzliwości, jaką przed chwilą usilnie starał się okazywać:

- Nie bądź idiotą. Daję ci szansę, żebyś żył. Żył. Co zamie­rzasz robić, włóczyć się tutaj przez całą wieczność? Chcesz pa­trzeć, jak ona się starzeje - wycelował palec w moją stronę - i w końcu obraca się w proch, tak jak twoja rodzina? Nie pa­miętasz, jak się wtedy czułeś? Chcesz przejść przez to jeszcze raz? Chcesz, żeby poświęciła dla ciebie normalne życie - małżeństwo, dzieci, wnuki - dla ciebie, który nie może jej wes­przeć, nie może nawet...

- Paul, przestań - powiedziałam ostro, ponieważ zobaczyłam, jak twarz Jesse'a z każdym słowem traci swój beznamiętny wyraz.

Paul jednak nie skończył. Daleko mu było do tego.

- Myślisz, że wyświadczasz jej przysługę, tkwiąc tutaj? - za­pytał. - Człowieku, ty tylko nie dajesz jej normalnie żyć...

- Przestań! - krzyknęłam na Paula i chwyciłam jednocześnie Jesse'a za ramię.

Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie. Po pierwsze, drzwi klas dookoła otworzyły się nagle i uczniowie zaczęli przemiesz­czać się między salami na następną lekcję.

Po drugie, obiema rękami chwyciłam Jesse'a za ramię i zaglą­dając mu z niepokojem w twarz, powiedziałam:

- Nie słuchaj go. Proszę. Nie dbam o takie rzeczy jak mał­żeństwo, dzieci. Chcę tylko ciebie.

Było jednak za późno. Widziałam, że jest za późno. Słowa Pau­la wyraźnie poruszyły Jesse'a. Na jego twarzy pojawił się wyraz głębokiego zmieszania. Unikał mojego wzroku.

- Mówię poważnie - powiedziałam, potrząsając nim rozpacz­liwie. - Nie zwracaj uwagi na to, co on wygaduje!

- Hm, cześć, Suze. - Głos Kelly Prescott przebił się przez hałas zatrzaskiwanych drzwiczek od szafek i gwar rozmów. - Często gadasz do ściany?

Zerknęłam przez ramię i zobaczyłam ją, ze złośliwym uśmiesz­kiem na ustach, w otoczeniu gromadki Wiedźm z Carmelu. Zda­wałam sobie, oczywiście, sprawę z tego, jaki widok miały przed sobą. Stałam z rękami uniesionymi w górę, ściskając powietrze i mówiąc do kolumny.

Jakby moja reputacja osoby pokręconej nie była dostatecznie Ugruntowana. Teraz faktycznie mogłam sprawiać wrażenie ko­goś, kto stracił kontakt z rzeczywistością.

Kiedy odwróciłam głowę, żeby powiedzieć Jesse'owi, że póź­niej dokończymy rozmowę, było za późno. Zdążył już zniknąć.

Opuściłam ręce i odwróciłam się w stronę Paula, który stal tam, gdzie przedtem. Na jego twarzy malował się gniew, zakło­potanie, ale i zadowolenie z siebie.

- Wielkie dzięki - powiedziałam.

- Nie ma za co. - Odszedł, pogwizdując.

9

- Czy w tym jest pszenica? - zapytała mnie drobna kobieta w ogromnych okularach przeciwsłonecznych, podnosząc do góry czekoladowe ciasteczko.

- Tak - zapewniłam.

- A w tym? - Wskazała herbatniki.

- Tak - powiedziałam.

- A co z tym? - Meksykańskie ciasteczko weselne.

- Też.

- Chcesz powiedzieć - zapytała oburzona - że pszenica jest we wszystkich wypiekach, jakie macie?

Opuściłam krzesło. Kołysałam się na nim z nudów, żeby sprawdzić, jak bardzo mogę je odchylić, żeby się nie przewró­cić.

- Bo Tyler nie je pszenicy - ciągnęła kobieta, przytulając sto­jącego obok, pucołowatego chłopczyka. Zamrugał w moją stro­nę niebieskimi oczkami spomiędzy palców matki z doskona­łym manikiurem. - Jest na diecie bezglutenowej.

- Proszę spróbować tego - powiedziałam, wskazując batoni­ki cytrynowe.

- Czy zawierają nabiał? - zapytała podejrzliwie kobieta. - Bo nie daję Tylerowi również produktów z laktozą.

- Ani laktozy, ani glutenu, przysięgam - powiedziałam. Kobieta wyjęła dolara, a ja podałam jej batoniki. Wręczyła jeden Tylerowi, który przyjrzał mu się uważnie, wbił w niego zęby... po czym obdarzył mnie olśniewającym uśmiechem - nie­wątpliwie pierwszym tego dnia - podczas gdy matka ujęła go za rękę i poszła dalej. Shannon, sprzedająca ze mną wypieki, zro­biła wystraszoną minę.

- W tych batonikach jest i pszenica, i nabiał - zauważyła.

- Wiem. - Ponownie odchyliłam krzesło. - Zrobiło mi się żal tego małego.

- Ale...

- Nie powiedziała wcale, że jest uczulony. Powiedziała tylko, że mu nie daje tych rzeczy. Biedny dzieciak.

- Suu - uuze - stwierdziła ósmoklasistka, przeciągając moje unię. - Ale jesteś niesamowita. Twój brat Davidek mówił, że taka jesteś, ale nie wierzyłam.

- Och, jestem niesamowita, zgadza się - odparłam. Dziwnie było słyszeć, jak ktoś nazywa mojego brata „Davidkiem”. Dla mnie był poważnym Davidem.

- Tak, jesteś taka - stwierdziła Shannon ze śmiertelną powa­gą.

Wszystko jedno. Takie już moje pieskie życie, że sterczę na szkolnym kiermaszu, podczas gdy reszta świata cieszy się cu­downą sobotą. Niebo nad głową było tak błękitne i pozbawione chmur, że aż kłuło w oczy. Temperatura utrzymywała się w gra­nicach przyjemnych dwudziestu jeden stopni. Piękny dzień na plażę albo cappuccino w kafejce na powietrzu, albo nawet na spacer.

A gdzie ja byłam? O, tak, warowałam z uczniami ósmej klasy przy stoisku z wypiekami na aukcji staroci zorganizowanej na terenie Misji, z której dochód przeznaczono na cele dobroczyn­ne.

- Nie mogłam uwierzyć, kiedy siostra Ernestyna powiedzia­ła nam, że będziesz pomagać przy stoisku - mówiła Shannon. Osmoklasistka, jak się przekonałam, nie była nieśmiała. Lubiła rozmawiać. Bardzo. - Jesteś przecież z jedenastej klasy, i w ogó­le. No i wiesz, jesteś taka niesamowita.

Niesamowita. Tak, zgadza się.

Nie spodziewałam się tylu ludzi na aukcji. Och, pewnie, kil­korga rodziców, chcących pokazać, jak interesują się szkołą dzie­ci. Ale nie bandy zapalonych kolekcjonerów antyków.

A właśnie tacy ludzie przyszli. Byli wszędzie, zupełnie nie­znani mi ludzie, spacerujący tu i tam, popatrujący na przedmio­ty wystawiane na licytację, wymieniający konspiracyjne szepty. Od czasu do czasu któryś przystawał przy naszym stoisku i da­wał dolca w zamian za herbatnik Rice Krispies czy coś podob­nego. Przeważnie jednak gapili się na przyszłe trofea... W tym wypadku stanowiła je obrzydliwa klatka na ptaki z wikliny albo stary zegarek z Myszką Miki, albo szklana kula z mostem Golden Gate, albo jeszcze jakiś inny śmieć.

Licytowanie rozpoczęło się z opóźnieniem, ponieważ to wie­lebny miał być osobą prowadzącą. Nie wyszedł jednak jeszcze ze śpiączki i w związku z tym siostra Ernestyna wykonała kilka gorączkowych telefonów w poszukiwaniu jakiegoś godnego zastępcy.

Można sobie wyobrazić moje zaskoczenie, kiedy wspięła się na podwyższenie na dziedzińcu i oznajmiła do mikrofonu rze­szy zbieraczy staroci, że z powodu nieobecności wielebnego li­cytację poprowadzi nie kto inny, jak Andy Ackerman, prezenter popularnego programu w telewizji kablowej poświęconego majsterkowaniu...

...i mój ojczym.

Andy wszedł na podium, machając dyskretnie ręką, onieśmielony oklaskami. Zmieszana jak nigdy w życiu, zaczęłam się osu­wać na krześle...

Och, ale zaraz, było coś bardziej żenującego niż własny oj­czym prowadzący szkolną licytację antyków. A mianowicie to, że oklaski pochodziły głównie od kobiety w pierwszym rzędzie.

Mojej matki.

- Hej - zawołała Shannon. - Czy to nie jest...

- Tak - przerwałam. - Owszem, jest.

Parę minut później aukcja się rozpoczęła, a Andy świetnie naśladował oglądanych w telewizji licytatorów, którzy potrafią tak szybko mówić. Wskazywał na brzydkie pomarańczowe, pla­stykowe krzesło i oznajmiając, że to „autentyczny Eames”, py­tał, czy ktoś miałby ochotę postawić na nie sto dolarów.

Sto dolarów? Nie dałabym za nie paczki herbatników.

Ale patrzcie państwo, publiczność zaczęła podnosić ręce i wkrótce krzesło zostało sprzedane za trzysta pięćdziesiąt dolców! I nikt nie narzekał, jakie to zdzierstwo.

Najwidoczniej siostrze Ernestynie udało się przekonać publicz­ność, że szkoła bardzo potrzebuje funduszy na renowację boiska do siatkówki, bo ludzie wyrzucali pieniądze na zupełnie bezwar­tościowe śmiecie. Na własne oczy widziałam, jak ciotka Cee Cee, Pru, i mój wychowawca pan Walden rywalizują o wyjątkowo pa­skudną lampę. Kupiła ją ciotka Pru - za sto siedemdziesiąt pięć zielonych - a potem podeszła do pana Waldena, pewnie żeby się chełpić. Tylko że parę minut później zobaczyłam, jak piją lemo­niadę i rozmawiają ze śmiechem, jak podsłuchałam, o zorganizo­waniu wspólnej opieki nad lampą, jakby to było dziecko jakiejś rozwiedzionej pary. Na ich widok Shannon zawołała:

- Ach, czy to nie słodkie?

Nie, w żaden sposób. Zupełnie nie jest słodkie to, że dziwaczna ciotka twojej przyjaciółki wpada z wzajemnością w oko twojemu szkolnemu wychowawcy, a ty sama nie możesz nawet liczyć na telefon od swojego chłopaka, ponieważ - zgadnijcie? - on jest przypadkiem duchem i nie ma telefonu.

Co nie znaczy, że gdyby Jesse zadzwonił, miałabym mu dużo do powiedzenia. Co niby miałaby mu powiedzieć: „Och, a tak przy okazji, Paul chce odbyć podróż w czasie i spowodować, że nie umrzesz. A ja zamierzam go powstrzymać. Ponieważ chce, abyś włóczył się zawieszony w próżni przez sto pięćdziesiąt lat, żebyśmy mogli się całować w samochodzie mojej mamy W po­rządku? Pa!”

Poza tym, to wyglądało mało prawdopodobnie. To znaczy, ta podróż Paula. On nie miał tego przedmiotu - kotwicy, o któ­rym wspominał doktor Slaski. Rzeczy, która przeniosłaby go w tamtą noc, kiedy Jesse został zamordowany.

Tak się, w każdym razie, pocieszałam, dopóki Andy nie pod­niósł w górę srebrnej sprzączki od paska, którą Brad znalazł na strychu podczas sprzątania. Wtedy, zaklinowana przez ponad wiek między deskami podłogi pod oknem na strychu, była tak brudna i pociemniała ze starości, że ledwie rzuciłam na nią okiem. Andy wrzucił ją do pudełka z napisem Aukcja w Misj, a ja zupełnie o niej zapomniałam.

Teraz, kiedy ją podniósł, zalśniła w promieniach popołudnio­wego słońca. Ktoś ją wyczyścił i wypolerował. Andy opowiadał, że to zabytek z czasów, kiedy nasz dom był jedynym hotelem w okolicy - tak naprawdę był to zwykły zajazd - liczący sobie, według Towarzystwa Historycznego Carmelu, około stu pięć­dziesięciu lat.

Mniej więcej od tylu lat mój chłopak nie żyje.

- Ile dostanę za tę piękną srebrną klamrę? - pytał Andy - Wspaniały przykład starodawnego rzemiosła. Proszę popatrzeć na wygrawerowane ozdobne D.

Siedząca obok mnie Shannon odezwała się nagle:

- Czy twój brat czasem o mnie mówi? To znaczy, Davidek.

Obserwowałam leniwie ojczyma. Słońce paliło niemiłosier­nie i trudno było myśleć o czymś innym niż o pójściu na plażę.

- Nie wiem - odparłam. Rozumiałam, oczywiście, udrękę Shannon. Zadurzyła się w chłopaku. Chciała tylko wiedzieć, czy nie traci czasu.

Jako siostra obiektu jej gorących uczuć, myślałam... fuj. A tak­ie o tym, że David jest stanowczo za mały, żeby mieć dziewczy­nę.

- Jeden z członków Towarzystwa Historycznego - nie myśl, że cię nie widzę, Bob - ciągnął Andy ze śmiechem - uważa na­wet, że klamra mogła należeć do kogoś z klanu Diegów, bardzo starej i szanowanej rodziny, która osiadła w tych stronach jakieś dwieście lat temu.

Szanowanej, pożal się Boże. Diegowie - a przynajmniej du­chy dwojga członków tej rodziny, których miałam wątpliwą nie­przyjemność spotkać - byli wyłącznie złodziejami i morderca­mi.

- Sądzę, że to, a nie tylko piękne wykonanie sprawi - ciągnął Andy - że pewnego dnia kolekcjonerzy bardzo się nią zaintere­sują... kto wie, może nawet dzisiaj!

- David raczej nie rozmawia w domu o dziewczynach - Zwróciłam się do Shannon. - W każdym razie, nie ze mną.

- Och. - To ją strasznie przygnębiło. - Ale czy sądzisz... no, jeśli Davidkowi spodobałaby się jakaś dziewczyna, to taka, któ­ra byłaby podobna do mnie?

- Zacznijmy licytację tego pięknego wyrobu jubilerskiego od stu dolarów - powiedział Andy. - Sto dolarów. W porządku, mamy sto. A co powiecie państwo na sto dwadzieścia pięć dola­rów? Kto da sto dwadzieścia pięć?

Myślałam o tym, o co pytała mnie Shannon. David i dziew­czyna? Najmłodszy z przyrodnich braci. Nie mogłam go sobie wyobrazić z dziewczyną, tak samo jak za kierownicą samocho­du czy grającego w piłkę. To po prostu nie ten typ.

- Trzysta pięćdziesiąt - usłyszałam głos Andy'ego. - Czy do­brze słyszę, trzysta pięćdziesiąt?

Przypuszczam jednak, że pewnego dnia David poprowadzi samochód. Ja na przykład teraz jeżdżę, ale były czasy, kiedy moja rodzina wątpiła, czy to kiedyś nastąpi. Było logiczne, że pewne­go dnia David skończy szesnaście lat i będzie robił to, co starsi bracia, Jake i Brad, i ja... No, wiecie, zrobi prawo jazdy. Będzie wkuwał matmę. Całował się z przedstawicielkami płci przeciw­nej.

- Mój Boże, Bob - powiedział Andy do mikrofonu. - Nie żartowałeś, mówiąc, jak znaczący, będzie ten przedmiot dla dzi­siejszej licytacji, prawda? Już osiągnął siedemset dolarów. Czy ktoś... Dobrze, siedemset pięćdziesiąt. Czy dobrze usłyszałem: osiemset?

- Pewnie - zwróciłam się do Shannon. - Dlaczego miałabyś się nie podobać Davidowi? To znaczy, zakładając, że ktoś mu się jakoś szczególnie podoba. A nie mówię, że tak jest. O ile mi wiadomo.

- Naprawdę? - zmartwiła się Shannon. - Bo Davidek jest taki mądry. Myślę, że podobają mu się tylko inteligentne dziew­czyny. A mnie matematyka nie idzie zbyt dobrze.

- Jestem pewna, że David nie dbałby o coś takiego - powie­działam, chociaż wcale nie byłam o tym przekonana. - Pod wa­runkiem, że jesteś, no wiesz, miłą osobą, i w ogóle.

- Naprawdę? - Shannon zaczerwieniła się ślicznie. - Na­prawdę tak myślisz?

Boże, co ja powiedziałam?

Na szczęście w tej chwili Andy opuścił młotek z hałasem i od­wrócił uwagę Shannon, krzycząc:

- Sprzedane za tysiąc sto dolarów!

- Ojej - powiedziała Shannon. - To dużo pieniędzy.

Nie tylko ona była zaskoczona. Przez tłum przeleciał pomruk zdumienia. Jak dotąd, żaden ze staroci nie osiągnął takiej ceny nawet w przybliżeniu. Wyciągnęłam szyję, żeby zobaczyć co za kretyn ma tyle kasy, że wyrzuca ją w błoto, i zdziwiłam się, wi­dząc, że Andy nadal trzyma klamrę znalezioną u nas na strychu...

...a Paul Slater, właśnie on, przedziera się przez tłum, żeby ją odebrać.

Patrzyłam, jak wyraźnie zadowolony, potrząsa ręką Andy'ego, bierze klamrę, a następnie wyciąga książeczkę czekową. Co za dupek, pomyślałam. Od dawna wiedziałam, że Paul jest dziwa­kiem. Ale żeby wywalać ciężko zarobione pieniądze - no, może nie tak ciężko, bo z pewnością płacił za klamrę pieniędzmi ukra­dzionymi Gutierrezom - na takiego śmiecia... Przecież to było chore.

Nie trzymało się kupy. Dlaczego Paul Slater wydawał tysiąc sto dolarów na starą, zniszczoną klamrę od paska... nawet jeśli ją wyczyszczono i nawet jeśli należała kiedyś do kogoś z klanu Diegów?

Wtedy nagle, jakby ktoś walnął mnie w głowę młotkiem licy­tatora, wbijając w nią trochę rozumu, wszystko stało się jasne.

Poczułam się tak, jakbym miała za chwilę zwrócić te wszyst­kie ciastka i ciasteczka, którymi napychałyśmy się za plecami siostry Ernestyny. Chyba było to po mnie widać, bo Shannon nagle wciągnęła głośno powietrze i zapytała:

- Dobrze się czujesz?

- Nieświeży baton cytrynowy - powiedziałam. - Zaraz wró­cę. - Wstałam i zaczęłam się przedzierać pośpiesznie od stoiska z wypiekami, za rzędami rozkładanych krzeseł, wzdłuż przej­ścia aż do podwyższenia, gdzie Paul odbierał swój łup.

Zanim zdołałam do niego dotrzeć, ktoś chwycił mnie za ra­mię.

Serce biło mi tak mocno z powodu Paula i jego planów nie­dopuszczenia do śmierci mojego chłopaka, że podskoczyłam na kilometr do góry, tak się przestraszyłam.

Okazało się, że to tylko moja matka.

- Susie, kochanie - powiedziała, uśmiechając się anielsko w stronę Andy'ego. - Czy to nie świetna zabawa? A Andy radzi sobie znakomicie, prawda?

- Eee... Tak, mamo - powiedziałam.

- To urodzony aktor, nie sądzisz?

Ależ ona go kocha. Jakie to śmieszne. Miłe. Ale jednak śmiesz­ne.

- Owszem. Posłuchaj, mamo, muszę...

Nie musiałam się niepokoić. Paul sam mnie znalazł.

- Suze - odezwał się, schodząc po schodkach z podium. Spóźniłam się. Dokonał transakcji. W dłoni trzymał klamrę. - Cieszę się, że cię widzę.

- Muszę z tobą porozmawiać - powiedziałam z większym naciskiem, niż zamierzałam, ponieważ moja matka i siostra Er­nestyna, stojąca w pobliżu z jeszcze ciepłym czekiem Paula w rę­ce, odwróciły się i spojrzały na mnie pytająco.

- Susie, kochanie - powiedziała mama. - Dobrze się czujesz?

- Wszystko w porządku - zapewniłam pośpiesznie. Czy to było widać? Czy wiedziały, że serce wali mi jak młotem, a w ustach mam sucho jak na pustyni? - Muszę tylko pilnie po­rozmawiać z Paulem.

- A kto zajmuje się stoiskiem? - zapytała siostra Ernestyna.

- Shannon nad wszystkim panuje - powiedziałam, ujmując Paula pod ramię. Przyglądał się nam - mamie, siostrze Ernesty­nie i mnie - z lekko ironicznym uśmiechem, jakby bawiło go wszystko, co mówimy.

- Dobrze, ale nie zostawiaj jej samej zbyt długo - upomniała mnie surowym głosem siostra Ernestyna. Wiedziałam, że niezupełnie to chciałaby powiedzieć, ale na więcej nie mogła sobie pozwolić w obecności mojej matki.

- Zaraz wrócę, siostro - powiedziałam.

A potem odciągnęłam Paula daleko od podwyższenia i skła­danych krzeseł, za jeden ze stołów z rzeczami przeznaczonymi do licytacji.

- Co ty wyprawiasz? - syknęłam, jak tylko znaleźliśmy się poza zasięgiem słuchu.

- Hej, Suze - powiedział z nadal rozbawioną miną. - Też mi miło, że się spotkaliśmy.

- Nie wygłupiaj się. - Mówiłam z trudem ze względu na su­chość w ustach, ale nie zamierzałam się poddać. - Po co kupiłeś tę klamrę?

- To? - Paul otworzył dłoń. Srebro błysnęło w promieniach słońca, a potem palce Paula z powrotem zacisnęły się na klam­rze. - Och, nie wiem. Kupiłem ją, bo jest taka ładna.

- Taka ładna, że warta tysiąc sto dolarów? - Patrzyłam na nie­go wściekła i miałam nadzieję, że nie zauważy, jak się trzęsę. - Daj spokój, Paul. Nie jestem głupia. Wiem, dlaczego ją kupiłeś.

- Naprawdę? - Uśmiech Paula dzisiaj wyjątkowo działał mi na nerwy. - Oświeć mnie zatem.

- Tylko że to ci się nie uda. - Serce tłukło mi się o żebra, ale wiedziałam, że nie ma odwrotu. - Nazwisko Jesse'a to de Silva. A więc S a nie D. To nie jego klamra.

Spodziewałam się, że ta informacja zmyje z twarzy Paula nie­znośny uśmieszek. Ale tak się nie stało. Kąciki jego ust ani drgnęły.

- Wiem, że to nie jest klamra Jesse'a - oznajmił spokojnie. - Co jeszcze, Suze? Czy mogę odejść?

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Czułam, jak krew zaczyna pły­nąć mi wolniej, a okropny szum w uszach, który się pojawił, kiedy zrozumiałam, że to on jest nowym właścicielem klamry, nagle zniknął. Po raz pierwszy od dobrych paru minut byłam w stanie wziąć głęboki oddech. Przedtem czułam się jak ryba na piasku.

- A więc... więc wiesz - powiedziałam z dziwaczną ulgą - wiesz, że nie możesz jej użyć, żeby cofnąć... cofnąć się w czasie i uratować Jesse'a.

- Oczywiście - powiedział Paul, uśmiechając się szerzej niż przedtem. - Zamierzam jej użyć, żeby cofnąć się w czasie i po­wstrzymać mordercę Jesse'a. Cześć, Suze.

10

Diego. Feliks Diego, człowiek, który zabił mojego chłopa­ka na prośbę Marii, nienawistnej narzeczonej Jesse'a. Chciała poślubić Diega, handlarza niewolników i najemnego mordercę, zamiast mężczyzny, którego wybrał jej ojciec, swoje­go kuzyna (fuj!).

Jesse nie dotarł na ślub. A to dlatego, że zginął po drodze. Zabił go Feliks Diego, chociaż nikt w tamtych czasach o tym nie wiedział. Nigdy nie znaleziono jego ciała. Ludzie - nawet jego własna rodzina - uznali, że wolał raczej uciec, niż ożenić się z kobietą, której nie kochał i która też nie darzyła go uczu­ciem. Maria wyszła za mąż za Feliksa i razem spłodzili gromadę dzieciaków, które również wyrosły na morderców i złodziei.

Nie tak dawno temu na żądanie Paula ta para złożyła mi wizy­tę. Paul spotkał przedtem ducha Diega. Właściwie to go we­zwał.

A teraz Paul chciał przeszkodzić Diego w zabiciu Jesse'a... prawdopodobnie zabijając samego Diega. Zmiennikom łatwo jest zabijać ludzi. Wystarczy usunąć duszę z ciała, odprowadzić ją do tak zwanej stacji przejściowej, gdzie ważą się ich dalsze losy - cokolwiek by to miało być, niebo, piekło, kolejne życie - i tyle. Potem z powrotem na ziemię. Jeszcze jedna niewyjaśnio­na śmierć, jeszcze jedno ciało w kostnicy.

Albo, w wypadku Diega, lodownia, ponieważ około 1850 roku w Kalifornii nie było kostnic.

Tylko że to nie miało się tak potoczyć. Nie zamierzałam do tego dopuścić. Och, pewnie, Diego zasługiwał na śmierć. Był skończonym draniem. W końcu to on zabił mojego chłopaka.

Gdyby jednak Diego umarł, to by znaczyło, że Jesse pozosta­nie wśród żywych.

A wtedy nigdy bym go nie spotkała.

Wiedziałam, naturalnie, że sama nie powstrzymam Paula - chyba że go zabiję. Potrzebowałam wsparcia.

Na szczęście wiedziałam, gdzie go szukać. Jak tylko licytacja dobiegła końca i zabrzmiało zwięzłe „Możecie odejść” siostry Ernestyny, zostałyśmy z Shannon zwolnione, pobiegłam do sa­mochodu mamy, który mi wspaniałomyślnie pożyczyła w na­grodę za moją „dobrowolną” pomoc w Misji. Paul odszedł w se­kundę po rzuceniu swojej małej bomby o powstrzymaniu Diega. Nie miałam pojęcia, dokąd się udał.

Ale wiedziałam, gdzie szukać odpowiedzi na to pytanie.

Kiedy wjechałam na Scienic Drive, słońce właśnie zacho­dziło, malując niebo na zachodzie na ciemnopomarańczowo, a morzu nadając barwę płomieni. Okna drogich nadmorskich willi odbijały światło słońca, więc nie sposób było zobaczyć wnętrza.

Ale i tak wiedziałam, że za lśniącymi szybami rodziny siadają właśnie do kolacji... rodziny takie jak moja. Za to, co robiłam, groziły mi poważne kłopoty... oczywiście nie dlatego, że próbo­wałam powstrzymać Paula przed uratowaniem życia mojemu chłopakowi, ale dlatego że nie stawiłam się na kolację. Andy nic zna się na żartach, jeśli chodzi o rodzinne posiłki.

Ale czy miałam inne wyjście? Chodziło o życie. No, dobrze, życie odrażającego mordercy, który zasługiwał na śmierć. Ale to nieważne. Należało powstrzymać Paula.

A znałam tylko jednego człowieka, którego mógłby, ewentu­alnie, posłuchać.

Kiedy jednak wjechałam na podjazd przed domem Slaterów. stwierdziłam, że niepotrzebnie panikowałam. Stał tam nie tyl­ko srebrny kabriolet bmw Paula, ale też czerwony porsche boxster, którego znałam aż za dobrze.

Wiedziałam, że Paul w najbliższym czasie nie będzie podró­żować po innych wymiarach.

Zaparkowałam za boxsterem i pobiegłam po schodach do drzwi nowoczesnego domu, a tam oparłam się na dzwonku. Znad morza nadlatywał chłodny, rześki wiaterek. Kiedy się go wdychało, czuło się niemal, że świat jest cudownym miejscem... wszystko, co wydzielało taki czysty i świeży zapach musiało być dobre, prawda?

Nieprawda. Wody w Zatoce Carmelu potrafią być zdradliwe, pełne niebezpiecznych wirów, które wciągnęły w śmiertelną pułapkę setki niespodziewających się niczego turystów. To, że Paul mieszkał tutaj, o parę metrów od tego morderczego ży­wiołu, nie wydawało się przypadkowe.

Osobiście otworzył drzwi. Widocznie spodziewał się dosta­wy czegoś do jedzenia, a nie mojego przybycia, ponieważ miał ze sobą portfel.

Trzeba mu przyznać, że kiedy stwierdził, że to ja, a nie, po­wiedzmy, mój przyrodni brat Jake z pizzą z Peninsula Pizza, powieka mu nawet nie drgnęła. Wsunął portfel z powrotem do kieszeni starannie wyprasowanych bojówek i, uśmiechając się nieznacznie, powiedział:

- Suze. Czemu zawdzięczam tę przyjemność?

- Nie obiecuj sobie za dużo - odparłam. Przy odrobinie szczęścia mógł wziąć moją nagłą chrypkę za przejaw lekcewa­żenia, a nie za to, czym naprawdę była, czyli strach. - Nie przy­szłam, żeby się z tobą zobaczyć.

- Paul? - Znajomy głos odezwał się w głębi domu, cieniutki niczym dźwięk wietrznych dzwonków. - Sprawdź, czy dodali więcej tych... no, wiesz. Jak to się nazywa. Gorących dodatków.

Paul obejrzał się przez ramię. Kelly Prescott - bosa, z ramiączkami wyjątkowo skąpej sukienki od Betsey Johnson zsunięty­mi z ramion - schodziła po schodach.

- Och - mruknęła, kiedy zobaczyła, że to ja, a nie pizza. - Suze. Co ty tu robisz?

- Przepraszam, że przeszkadzam - powiedziałam, mając na­dzieję, że nie domyśla się, jak szybko bije mi serce pod konser­watywną białą bluzką, którą włożyłam, żeby ułagodzić siostrę Ernestynę. - Muszę chwilę porozmawiać z dziadkiem Paula.

- Dziadkiem Świrkiem? - Kelly spojrzała pytająco na Paula. - Mówiłeś, że on nie może rozmawiać!

- Zdaje się - powiedział Paul z uśmieszkiem rozbawienia, który nie opuszczał jego twarzy - że może. Ale tylko z Suze.

Kelly rzuciła mi jadowite spojrzenie.

- Rany, Suze - powiedziała. - Nie wiedziałam, że tak gustu­jesz w staruszkach.

- To cała ja - odparłam ze śmiechem i z nadzieją, że nie brzmiał on w ich uszach równie nerwowo jak w moich. - Przy­jaciółka staruszków. Więc... mogę wejść?

Spodziewałam się, że Paul może się nie zgodzić. Musiał prze­cież wiedzieć, po co przyszłam. Musiał wiedzieć, że chciałam porozmawiać z doktorem Slaskim, żeby się przekonać, czy nie ma jakiegoś sposobu przeszkodzenia jego wnukowi w igraniu z przeszłością... i narobieniu bałagan w moim obecnym życiu.

Zamiast jednak rozzłościć się, czy choćby lekko zdenerwo­wać, Paul otworzył szerzej drzwi i zaprosił mnie do środka.

- Gość w dom...

Zdobyłam się na uśmiech pod adresem Kelly, kiedy przecho­dziłam obok niej w drodze na piętro. Nie odwzajemniła go. Zrozumiałam dlaczego, kiedy znalazłam się w salonie. W ko­minku palił się ogień, a na chromowo - szklanym stoliku przy długiej, niskiej kanapie stały kieliszki do brandy. Najwyraźniej przerwałam im słodkie sam - na - sam.

Usiłowałam nie brać tego do siebie, że Paul nigdy nie często­wał mnie brandy ani też nie palił w kominku podczas moich licznych wizyt. Ostatecznie, nie jestem wolna. A jednak uzna­łam, że mocno przesadził. Kelly od tak dawna durzyła się w nim, że zadowoliłaby się suszoną wołowiną z lemoniadą, a co dopie­ro ogniem na kominku i courvoisierem.

Minęłam salon i ruszyłam długim korytarzem prowadzącym do pokoju doktora Slaskiego. Z daleka słyszałam kanał rozryw­kowy. Słodki głosik Boba Parkera musiał stwarzać przyjemny akompaniament do intymnych spotkań Paula i Kelly.

Zapukałam do drzwi, na wypadek gdyby starszy pan był aku­rat myty, czy coś. Nikt nie poprosił, żebym weszła, więc po­pchnęłam lekko uchylone drzwi. Pielęgniarz leżał w fotelu w rogu pokoju, ucinając sobie, prawdopodobnie dobrze zasłu­żoną, drzemkę. Doktor Slaski, na szpitalnym łóżku, również wydawał się drzemać.

Było mi niezręcznie, oczywiście, przerywać mu sen, ale jaki miałam wybór? Chyba dobrze robiłem, zawiadamiając go, że jego wnuk ma ochotę zmienić bieg historii, czyli dokonać cze­goś, co doktor Slaski uznawał za krańcowo niebezpieczne?

- Doktorze Slaski - szepnęłam, tak żeby nie obudzić pielęg­niarza. - Doktorze Slaski? Nie śpi pan? To ja, Suze. Suze Si­mon. Muszę pana zapytać o coś naprawdę ważnego.

Doktor Slaski otworzył jedno oko i spojrzał na mnie.

- Lepiej - zaświszczał (z jego oddechem było chyba coś nie w porządku) - żeby to było coś dobrego.

- Nie jest - zapewniłam. - Żadna dobra wiadomość, w każ­dym razie. Chodzi o Paula.

Doktor Slaski skierował wzrok na sufit.

- Czemu mnie to nie dziwi?

- Chodzi o to - powiedziałam, siadając na krześle przy łóżku - że odkryłam, dlaczego Paul chce cofnąć się w czasie. Powieki doktora Slaskiego uniosły się nieco wyżej.

- Żeby uchronić ludzkość przed okrucieństwami Stalina? - wychrypiał.

- Hm. Nie - powiedziałam. - Żeby nie dopuścić do śmierci mojego chłopaka.

Dziadek Paula zamrugał zamglonymi oczami.

- A to jest coś złego, ponieważ...?

- Ponieważ, jeśli Paul cofnie się w czasie i uratuje Jesse'a - szepnęłam, tak żeby to nie dotarło do uszu pielęgniarza - nigdy go nie spotkam!

- Paula?

- Nie. - Nie mogłam uwierzyć. - Jesse'a! Doktor Slaski oblizał popękane wargi.

- Ponieważ - wycharczał - Jesse nie...

- Nie żyje, jasne? - Zerknęłam z niepokojem na wciąż po­grążonego we śnie pielęgniarza. - Jesse nie żyje. Mój chłopak jest duchem.

Doktor Slaski powoli opuścił powieki.

- Nie mam - westchnął - cierpliwości do tego wszystkiego. Nie czuję się dzisiaj najlepiej.

- Doktorze Slaski! - Pochyliłam się, dotykając jego ramienia.

- Proszę, musi mi pan pomóc. Proszę powiedzieć Paulowi, że nie może tego zrobić. Ze nie może bawić się w podróżowanie w czasie. Ze to niebezpieczne, że skończy tak jak pan. Proszę mu coś powiedzieć, cokolwiek. Musi go pan powstrzymać, za­nim zrujnuje mi życie!

Doktor Slaski, z zamkniętymi oczyma, pokręcił powoli gło­wą.

- Zwracasz się do niewłaściwej osoby - oznajmił. - Nie mam kontroli nad tym chłopakiem. Nigdy nie miałem. I nie będę miał.

- Ale może pan spróbować, doktorze Slaski - krzyknęłam. - Proszę, musi pan to zrobić! Jeśli uratuje Jesse'a... jeśli mu się uda...

- Serce ci pęknie. - Doktor Slaski otworzył oczy i wpatrywał się we mnie. - Twoje życie nie będzie nic warte.

- Tak!

- Ile ty masz lat? - zainteresował się. - Piętnaście? Szesna­ście? Naprawdę sądzisz, że twoje życie się skończy, jeśli chło­pak, w którym się zadurzyłaś - nawet nie chłopak, duch! - przy­padkiem zniknie? Za rok, zresztą i tak nie będziesz o nim pamiętać.

- To nieprawda - syknęłam przez zaciśnięte zęby. - To, co łączy mnie i Jesse'a... to coś wyjątkowego. Paul o tym wie. Dla­tego próbuje to zniszczyć.

Doktor Slaski wyraźnie się zainteresował.

- Doprawdy? - zapytał z pewnym ożywieniem. - A dlacze­go, jak myślisz, chce to zrobić?

- Ponieważ... - Byłam zakłopotana, że muszę mówić o tym, ale nie widziałam innego wyjścia. Wzięłam głęboki oddech. - Bo on uważa, że powinniśmy być razem. On i ja. Bo jesteśmy pośrednikami.

Suche, pokryte brązowymi plamami usta doktora Slaskiego rozciągnęły się w uśmiechu.

- Zmiennikami - sprostował.

- Zmiennikami - powtórzyłam. - Wszystko jedno. To nie jest w porządku i pan o tym wie.

- Wręcz przeciwnie - stwierdził doktor Slaski, pokasłując. - To chyba najmądrzejsza rzecz, jaką ten chłopak dotąd zrobił. I do tego romantyczna. Niemal przywraca mi wiarę w niego.

- Doktorze Slaski!

- A poza tym, to co jest w tym złego? - Doktor Slaski patrzył na mnie z gniewem. - Ja mam wrażenie, że on ci oddaje przy­sługę. Albo raczej twojemu chłopakowi. Myślisz, że ten Jessup...

- Jesse.

- Myślisz, że ten Jesse lubi być duchem? Poniewierać się przez całą wieczność w niebycie, patrzeć, jak przeżywasz swoje życie, podczas gdy on jest zawieszony w próżni, nigdy się nie starzejąc, nigdy nie mając okazji znowu poczuć smaku ciasta z jagodami. Czy takiego życia mu życzysz? Musisz go bardzo kochać, jeśli tak jest.

Ton jego głosu sprawił, że poczułam gorąco na policzkach.

- Oczywiście, że nie chcę dla niego takiego losu - zaprzeczy­łam gwałtownie. - Ale jeśli alternatywą byłoby nigdy go nie spo­tkać - no, to tego też nie chcę. I on też nie!

- Ale nie zapytałaś go o to, prawda?

- No, ja...

- Zapytałaś?

- Cóż. - Spuściłam wzrok, bo nie mogłam wytrzymać jego spojrzenia. - Nie. Nie, nie zapytałam.

- Tak też myślałem - stwierdził doktor Slaski. - Wiem też dlaczego. Boisz się, co mógłby odpowiedzieć. Boisz się, że mógłby wybrać jednak życie.

Spojrzałam na niego gniewnie.

- To nieprawda!

- Prawda i wiesz o tym. Boisz się, że chciałby raczej przeżyć swoje życie, takie, jakie miało być, nigdy cię nie spotkawszy...

- Musi być jakieś inne wyjście! - prawie krzyknęłam. - Nie może być tylko jedno albo drugie. Paul mówił coś o transferze dusz...

- Ach. Ale do tego potrzebujesz ciała, do którego można by przenieść duszę.

Przyszła mi do głowy ponura myśl - o Paulu.

- Chyba mam jedno.

Doktor Slaski jakby czytał w moich myślach:

- Ale tego nie zrobisz. Uniosłam brwi.

- Nie?

- Nie - odparł. Jego głos brzmiał coraz słabiej. - Nie zrobisz tego. On tak. Gdyby sądził, że w ten sposób coś osiągnie. Ale nie ty. Nie masz tego w sobie.

- Mam - powiedziałam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał pewnie.

Doktor Slaski potrząsnął znowu głową.

- Nie jesteś taka jak on - powiedział. - Czy ja. Nie ma się o co obrażać. To dobrze. Będziesz dłużej żyć.

- Może - powiedziałam, wpatrując się w swoje dłonie ocza­mi pełnymi łez. - Ale co z tego, skoro nie będę szczęśliwa.

Doktor Slaski milczał przez chwilę. Jego oddech stał się tak chrapliwy, że po minucie czy dwóch pomyślałam, że zasnął i podniosłam głowę, przestraszona.

Ale nie spał. Patrzył cały czas na mnie.

- Kochasz tego chłopca? - zapytał w końcu.

- Jesse'a? - Skinęłam głową, nie mogąc mówić.

- Jest coś, co mogłabyś zrobić - wysapał. - Sam tego nigdy nie zrobiłem, ale słyszałem, że to możliwe. Oczywiście, nie po­lecam tego. To prawdopodobnie krótsza droga na cmentarz, gdzie ja się wkrótce znajdę.

Pochyliłam się na krześle.

- Co to jest? - zawołałam. - Proszę mi powiedzieć. Zrobię wszystko... wszystko!

- Coś, co by nie wymagało cudzej śmierci - powiedział dok­tor Slaski i dostał ataku kaszlu, który trwał chyba wieki. Kiedy w końcu koszmarne, wstrząsające jego ciałem skurcze minęły, powiedział:

- Kiedy będziesz wracać...

- Wracać? W czasie, tak?

Nie odpowiedział. Patrzył tylko w sufit.

- Doktorze Slaski? Wracać z podróży w czasie? To pan miał na myśli?

Doktor Slaski nie dokończył zdania. Bo kiedy doszedł do po­łowy, szczęka mu opadła, oczy zamknęły się i zapadł w głęboki sen.

Tak przynajmniej sądziłam.

Nie mogłam w to uwierzyć. Już miał mi udzielić jakiejś cen­nej rady, w jaki sposób uratować Jesse'a i nagle sen go zmorzył? O co tu chodzi?

Dotknęłam jego ręki w nadziei, że się obudzi.

- Doktorze Slaski? - zawołałam trochę głośniej. Kiedy nie odpowiedział, wpadłam w panikę. - Doktorze Slaski? - krzyk­nęłam. - Doktorze Slaski, proszę się obudzić!

Mój krzyk wyrwał z drzemki chrapiącego pielęgniarza. Ze­rwał się z fotela, wołając:

- Co? Co się dzieje?

- Nie wiem - wyjąkałam. - On... on się nie budzi. Dłonie pielęgniarza natychmiast zaczęły krążyć nad ciałem dziadka Paula, badając puls, poprawiając kroplówkę...

A potem pochylił się nad starcem i zaczął mu ugniatać klatkę piersiową.

- Dzwoń 9 - 1 - 1 - wrzasnął do mnie Stałam, nic nie rozumiejąc.

- Rozmawiał ze mną - powiedziałam. - Prowadziliśmy zu­pełnie normalną rozmowę. Co prawda, dużo kasłał, ale... ale czuł się dobrze. A potem znienacka...

Pielęgniarz musiał powtórzyć:

- Wezwij 9 - 1 - 1! Dzwoń po karetkę!

Wtedy dopiero zauważyłam telefon w pokoju. Podniosłam słuchawkę i wykręciłam numer. Poprosiłam o przysłanie karet­ki i podałam adres. W tym czasie, za moimi plecami, pielęgniarz nałożył doktorowi Slaskiemu maskę tlenową na twarz, a teraz napełniał czymś strzykawkę.

- Nie rozumiem - powtarzał. - Godzinę temu wszystko było w porządku. W zupełnym porządku!

Ja też nie rozumiałam. Chyba że doktor Slaski był poważniej chory, niż na to wyglądał.

Nie miałam tam już nic do roboty, więc uznałam, że lepiej będzie, jak sobie pójdę i zawiadomię Paula, że jego dziadek miał jakiś atak. Wróciłam do salonu w porę, żeby zobaczyć, jak Kelly, siedząca obok Paula na kanapie, z nogami na jego kolanach, pa­kuje mu język w usta... Chętnie zapłaciłabym, żeby mi oszczę­dzono tego widoku.

- Ehm - mruknęłam z holu.

Kelly odsunęła się nieznacznie od Paula i popatrzyła na mnie ze złością.

- Czego chcesz? - zapytała. Biorąc pod uwagę jej wrogość w stosunku do mnie, aż trudno uwierzyć, że sprawowałyśmy obecnie funkcje przewodniczącej i wiceprzewodniczącej samo­rządu trzeciej klasy i codziennie (no dobrze, co tydzień) musia­łyśmy się spotykać, żeby omawiać ważne kwestie, na przykład, dokąd udać się na szkolną wycieczkę albo jakie kwiaty zamówić na szkolny bal wiosenny.

Nie zwracając uwagi na nią, oznajmiłam:

- Paul, twój dziadek dostał chyba ataku serca.

Spojrzał na mnie na pół przymkniętymi oczami. Ta Kelly musi mieć niezłą siłę ssącą.

- Co? - zapytał głupio.

- Twój dziadek. - Odsunęłam kosmyk włosów z oczu. Mia­łam nadzieję, że nie zauważy, jak bardzo drży mi ręka. - Karetka jest już w drodze. Miał wylew, czy coś takiego.

Paul nie wyglądał na zaskoczonego. Mruknął „och” tonem jakby lekkiego rozczarowania, ale bardziej chyba z powodu prze­rwanej sesji całowania z Kelly niż z powodu dziadka, który jak wszystko na to wskazywało, umierał.

- Nie odchodź - powiedział Paul, wyplątując się z nóg Kelly.

- Paul - zawołała Kelly. Udało jej się rozciągnąć jego imię do dwóch sylab, tak że wyszło coś w rodzaju „Popol”.

- Wybacz, Kelly - powiedział Paul, poklepując ją dobrodusz­nie w łydkę. - Dziadek Świrek znowu przedawkował medyka­menty. Muszę się tym zająć.

Kelly wydęła wdzięcznie usta.

- Ale jeszcze nawet nie przywieźli pizzy!

- Musimy wziąć na wstrzymanie, kotku. „Kotku”. Zadrżałam.

A potem uświadomiłam sobie, co on właściwie powiedział. Kiedy przechodził obok, kierując się do pokoju dziadka, złapa­łam go za ramię.

- Co masz na myśli, mówiąc, że przedawkował leki? - syk­nęłam.

- Hm - odparł Paul, uśmiechając się półgębkiem. - Bo tak właśnie się stało?

- Skąd wiesz? Nie widziałeś się z nim nawet!

- Hm - mruknął, uśmiechając się szerzej. - Być może nawet jakoś w tym pomogłem.

Cofnęłam rękę, jakby jego skóra nagle zaczęła mnie parzyć.

- Zrobiłeś to? - Nie mogłam w to uwierzyć.

A powinnam. Naprawdę powinnam. Bo to był Paul.

- Na Boga, Paul, dlaczego?

- Wiedziałem, że przyjdziesz się z nim zobaczyć po dzisiej­szej licytacji - powiedział, wzruszając ramionami. - A szczerze mówiąc, nie są mi potrzebne kłopoty ze strony staruszka. Teraz pozwolisz, że cię przeproszę...

Potem ruszył spacerkiem do pokoju dziadka. Patrzyłam za nim; z trudem do mnie docierało to, co przed chwilą usłysza­łam.

A jednak...

A jednak miało sens. To w końcu był Paul. Chłopak, którego poglądy w dziedzinie etyki wydawały się dużo bardziej niż zwichnięte.

Z pustką w głowie wróciłam do salonu, gdzie Kelly właśnie wkładała buty i piszczała do telefonu:

- Nie, mówię ci, wpadła tutaj, domagając się wyjaśnień, co robię z jej chłopakiem. No, dobra, nie powiedziała tego dokład­nie w ten sposób. Wymyśliła historyjkę o tym, jak to chce po­rozmawiać z dziadkiem Paula. Tak, wiem, z tym, który nie jest w stanie mówić. Wiem, słyszałaś kiedyś żałośniejszą wymów­kę? A potem ona... - Kelly podniosła głowę, napotykając mój wzrok. - Och, przepraszam, Deb, muszę kończyć, zadzwonię później. - Rozłączyła się i spojrzała na mnie z gniewem, nie ruszając się z miejsca. - Dzięki - powiedziała w końcu - że ze­psułaś wieczór, który zapowiadał się naprawdę miło.

Kusiło mnie, żeby powiedzieć jej prawdę - że niczego nie ze­psułam. To Paul, najwyraźniej, podał dziadkowi zwiększoną dawkę leków. Tak mi to, w każdym razie, przedstawił.

Ale po co miałam się wysilać? I tak by mi nie uwierzyła.

- Przepraszam - powiedziałam tylko, idąc w stronę drzwi. Kiedy je otworzyłam, na progu stał mój przyrodni brat Jake, z pudełkiem pizzy w ręku.

- Peninsula Pizza, to będzie dwadzieścia siedem dziewięć­dziesiąt... - Głos mu zamarł, kiedy dotarło do niego, że to ja. - Suze? Co ty tu robisz?

- Właśnie wychodzę.

- Tak, dobrze, tak będzie lepiej. - Jake spojrzał na zegarek. - Spóźnisz się na kolację. Tata cię zabije.

Jeszcze jedna przyjemność, której nie mogę się doczekać.

- Kelly - zawołałam w stronę schodów. - Jest pizza! - A do Jake'a powiedziałam: - Mam nadzieję, że pamiętałeś o ostrej papryce. I wyszłam.

11

Z powodu licytacji Andy spóźnił się z kolacją i wyszło na to, że zjawiłam się w porę. Mama nie mogła zrozumieć, dla­czego tak cicho zachowuję się przy stole. Przestraszyła się, że za długo siedziałam na słońcu, pilnując stoiska z wypiekami.

- Siostra Ernestyna powinna była dać wam przynajmniej pa­rasol - powiedziała, zabierając się do przyrządzonej przez Andy'ego polędwicy wieprzowej. - Ta dziewczynka, która z tobą siedziała... jak jej było na imię?

- Shannon.

Ale nie ja to powiedziałam. To był David.

- Tak, Shannon - powiedziała mama. - Jest ruda jak David. Za dużo słońca szkodzi ludziom o tym kolorze włosów. Mam nadzieję, że miała jakiś daszek na głowie.

Spodziewałam się, że David wystąpi, jak zwykle, z komentarzem - na przykład statystyką przypadków raka skóry u uczniów klasy ósmej w północnej Kalifornii, czy czymś takim. Miał gło­wę pełną bezużytecznych informacji tego rodzaju. David jed­nak milczał, przerzucając ugniecione ziemniaki z jednej strony talerza na drugą. Brad, który zjadł już własne oraz te, które zo­stały na półmisku, zawołał:

- Człowieku, jesz to, czy się bawisz? Jeśli ich nie chcesz, daj je mnie.

- Davidzie - powiedział Andy. - Dokończ, co masz na talerza. David nabrał łyżką ziemniaki i zjadł je.

Spojrzenie Brada przeniosło się natychmiast na mój talerz. Wyraz nadziei zniknął jednak, kiedy zobaczył, jaki jest czysty. Nie dlatego, oczywiście, że ja tak wszystko zmiotłam. Wcale nic.

Miałam jednak Maksa, rodzinnego psa - zsyp na śmiecie u bo­ku, i niesamowitą wprawę w podrzucaniu mu tego, czego sama nie mogłam przełknąć.

- Mogę przeprosić? - zapytałam. - Może rzeczywiście tro­chę się przegrzałam...

- Twoja kolej Suze, żeby włożyć naczynia do zmywarki - oświadczył Brad.

- Nieprawda. - Nie do wiary. Czy ci ludzie nie zdawali sobie sprawy, że miałam dużo ważniejsze sprawy na głowie niż głupie zajęcia domowe? Musiałam dopilnować, żeby mój chłopak umarł, tak jak to się stało. - Moja była w zeszłym tygodniu.

- O, nie - powiedział Brad. - Zamieniliście się z Jakiem na tygodnie, nie pamiętasz? Ponieważ on w tym tygodniu pracuje po południu.

Rzeczywiście tak było - widziałam dowód na własne oczy dzisiaj, u Paula.

- W porządku - powiedziałam, odsuwając krzesło i omal nic tratując przy okazji Maksa. - Zajmę się tym.

- Dziękuję, Susie - powiedziała mama z uśmiechem, kiedy zabierałam jej talerz.

Nie byłam równie uprzejma. Mruknęłam „nieważne” i poszłam do kuchni ze stertą talerzy i nieodstępującym mnie psem. Maks uwielbia, kiedy na mnie przypada kolej zmywania naczyń, ponie­waż wszystkie resztki zeskrobuję do jego miski, zamiast do kosza.

Ale tego wieczoru nie byliśmy z Maksem sami w kuchni.

Mimo że nie od razu zauważyłam obecność kogoś trzeciego, zorientowałam się, że coś jest nie tak, kiedy Maks nagle pod­niósł głowę znad miski i uciekł z podkulonym ogonem, nie dokończywszy jedzenia. Tylko jedno było w stanie zmusić Mak­sa do zostawienia niedojedzonej wieprzowiny - przybysz z za­światów.

Zmaterializował się w chwilę później.

- Cześć, dzieciaku - powiedział. - Jak leci?

Nie krzyknęłam, czy coś. Po prostu nalałam Cytrynowej Ra­dości do garnka, w którym Andy gotował ziemniaki, i napełni­łam go gorącą wodą.

- Świetnie wybrany moment, tato - powiedziałam. - Wpa­dłeś tylko, żeby się przywitać, czy też doszły cię plotki, że cier­pię akurat duchowe katusze?

- Uśmiechnął się. Nie wyglądał inaczej niż w dniu, w którym Umarł... Nie inaczej niż za każdym razem, kiedy mnie nawie­dzał od tamtej pory. Nadal nosił koszulkę, w której umarł - ko­szulkę, którą przez tyle lat trzymałam pod poduszką.

- Słyszałem, że masz... jakieś problemy - powiedział tata.

Tak to jest z duchami. Kiedy nie nawiedzają ludzi, siedzą so­bie w wymiarze duchowym i plotkują. Tata poznał nawet Jes­se'a... Czasami nawet boję się o tym myśleć.

No i, oczywiście, po śmierci... cóż... nie ma się specjalnie dużo do roboty. Zdawałam sobie sprawę, że tata poświęca dużo wol­nego czasu na szpiegowanie mnie.

- Trochę upłynęło, odkąd ostatnio gawędziliśmy - ciągnął, rozglądając się z uznaniem po kuchni. Jego spojrzenie padło na rozsuwane szklane drzwi i saunę za nimi. Gwizdnął z wrażenia. - To coś nowego.

- Andy ją zbudował - powiedziałam. Zabrałam się do szkla­nej brytfanki, w której Andy piekl wieprzowinę.

- Czy jest coś, czego ten facet nie potrafi? - zapytał tata. W je­go słowach zabrzmiała ironia. Tata nie lubi Andy'ego. W każ­dym razie, niespecjalnie.

- Nie - odparłam. - Andy jest bardzo utalentowany. I nie mam pojęcia, co widziałeś - czy słyszałeś - ale u mnie wszystko gra, tato. Poważnie.

- Nie oczekiwałem niczego innego. - Tata przyjrzał się uważ­nie blatom kuchennym. - Czy to prawdziwy granit? Czy może imitacja?

- Tato. - O mało nie rzuciłam w niego ścierką. - Przestań grać na zwłokę i powiedz, co masz do powiedzenia. Bo jeśli to jest to, o czym myślę, to nic z tego.

- A myślisz, że co? - zapytał tata, krzyżując ręce na piersi i opierając się o kuchenny blat.

- Nie dopuszczę do tego, tato - oznajmiłam. - Po prostu nie.

Tata westchnął. Nie dlatego, że się zasmucił. Westchnął ze szczęścia. Za życia był prawnikiem. Po śmierci nadal uwielbiał interesujące dyskusje.

- Jesse zasługuje na jeszcze jedną szansę - powiedział. - Obo­je o tym wiemy.

- Jeśli on nie umrze - odparłam, atakując garnek po ziemnia­kach z większym zacięciem, niż to było konieczne - nigdy go nie spotkam. To samo dotyczy ciebie.

Tata uniósł brwi.

- To samo... och, chcesz powiedzieć, że myślałaś o uratowa­niu mnie? - Wyraźnie się ucieszył. - Suze, to najmilsza rzecz, jaką od ciebie kiedykolwiek usłyszałem.

To wystarczyło. Tych parę słów. Coś we mnie nagle jakby pę­kło i po chwili płakałam już w jego ramionach... po cichu, tak żeby nikt w domu nie usłyszał.

- Och, tato - łkałam w jego koszulkę. - Nie wiem, co robić. Chcę, żebyś wrócił. Naprawdę.

Tata pogłaskał mnie po włosach i powiedział najmilszym na świecie głosem:

- Wiem. Wiem, że chcesz, dzieciaku. To tylko wzmogło mój płacz.

- Ale jeśli cię uratuję - chlipałam - nigdy go nie spotkam.

- Wiem - powtórzył tata. - Susie, ja wiem.

- Co mam zrobić, tato? - zapytałam, odrywając głowę od jego piersi i usiłując się opanować - koszulkę miał już, praktycznie, przemoczoną. - Jestem taka skołowana. Pomóż mi. Proszę.

- Susie. - Tata uśmiechnął się, nadal czule gładząc moje wło­sy. - Nigdy nie przypuszczałem, że doczekam dnia, kiedy aku­rat ty przyznasz, że potrzebujesz pomocy. Zwłaszcza ode mnie.

Otarłam pięścią łzy nadal spływające mi po twarzy.

- Oczywiście, że cię potrzebuję, tato - szepnęłam. - Zawsze cię potrzebowałam. Zawsze będę potrzebować.

- Nie wiem. - Tata, zamiast głaskać, teraz mierzwił mi włosy. - Ale chciałbym wiedzieć jedno. To przemieszczanie się w cza­sie. Czy to niebezpieczne?

Pociągnęłam nosem.

- Cóż - powiedziałam. - Tak.

- A ty naprawdę myślisz - ciągnął tata, mrużąc oczy, tak że wokół nich pojawiło się mnóstwo zmarszczek - że pozwolił­bym mojej małej dziewczynce ryzykować życie, żeby uratować moje?

- Ale tato...

- Nie, Suze. - Zmarszczki pogłębiły się. Tata wydawał się jeszcze poważniejszy, niż stał się z czasem. - Nie dla mnie.

Dałbym wszystko, żeby znowu żyć... - Teraz oprócz zmarsz­czek zauważyłam też łzy w jego oczach - ale nie, jeśli to by mia­ło ci zagrażać. Podniosłam na niego oczy - tak samo błyszczące od łez, jak jego.

- Och, tato - powiedziałam. Gardło miałam ściśnięte do bólu.

Ujął moją twarz w dłonie.

- Nie chciałbym mówić w imieniu Jesse'a - powiedział, od­chylając moją głowę, tak żebyśmy patrzyli sobie w oczy. - Ale chyba mogę bezpiecznie stwierdzić, że pomysł narażania two­jego życia w celu uratowania jego nie spodoba mu się tak samo, jak mnie. A tak naprawdę, myślę, że nie spodoba mu się jeszcze bardziej.

Położyłam ręce na jego dłoniach.

- Rozumiem to, tato. Naprawdę. I nie cofnę się w czasie dla ciebie, jeśli naprawdę tego nie chcesz. Ale... nie mogę mu na to pozwolić, tato. To znaczy Paulowi.

- Nie możesz mu pozwolić uratować życia chłopakowi, któ­rego podobno kochasz - powiedział tata z niezbyt uszczęśliwio­ną miną. - Coś tu wybitnie nie pasuje, Suze.

- Wiem, tato - powiedziałam. - Ale ja go kocham. Wiesz o tym. Nie możesz żądać, żebym spokojnie siedziała i pozwoli­ła Paulowi to zrobić. Jeśli mu się uda, nie będę nawet pamiętać, że spotkałam Jesse'a.

- Zgadza się - stwierdził tata rzeczowym tonem. - Więc to nie będzie bolało.

- Będzie - upierałam się. - Będzie bolało, tato. Ponieważ w głębi duszy będę wiedziała. Będę wiedziała, że był ktoś... ktoś, kogo miałam spotkać. Tylko że go nigdy nie spotkam. Spędzę resztę życia, czekając, aż się pojawi, ale to nigdy nie nastąpi. Co to za życie, tato, co? Co to za życie?

- A co to za życie - zapytał tata łagodnie - dla Jesse'a spędzić wieczność jako duch, zwłaszcza jeśli tobie stanie się coś złego i umrzesz przed nim?

- Wtedy - powiedziałam, siląc się na dowcip - będziemy przynajmniej mogli razem nawiedzać ludzi przez resztę wiecz­ności.

- Z Jesse'em, który już nigdy nie pozbędzie się poczucia winy, bo będzie wiedział, że przyczynił się do twojej śmierci? Nie są­dzę, Suze.

Tu mnie złapał. Gapiłam się na niego i nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

- Suze, przez całe swoje życie - ciągnął tata ze współczuciem - zawsze podejmowałaś słuszne decyzje. Niekoniecznie najła­twiejsze. Ale właściwe. Nie psuj tego teraz, kiedy stoisz, zapewne, wobec najważniejszej decyzji, jaką kiedykolwiek będziesz musiała podjąć.

Otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, że się myli... że moja decyzja jest słuszna... że robię to, czego, w moim przekonaniu, życzyłby sobie Jesse...

Ale wiedziałam, że to nie ma sensu.

Zamiast tego powiedziałam:

- W porządku, tato. Ale jest jedna rzecz, której nie rozumiem.

- Dlaczego kasztanowy odcień farby do włosów ma takie wzięcie? - Wskazał głową na mnie.

- Hm. - Uśmiechnęłam się mimo woli. - Nie. Nie rozu­miem, dlaczego, jeśli uważasz... że miałeś udane życie i że tyle się nauczyłeś, odkąd umarłeś... Skoro naprawdę tak jest, to cze­mu jeszcze tu jesteś?

- Powinnaś wiedzieć. Zamrugałam oczami.

- Powinnam? Skąd?

- Bo sama to powiedziałaś.

- Kiedy...

- Hm... Suze?

Odwróciłam się na pięcie i zamiast łagodnych brązowych oczu taty spojrzałam w niespokojne, niebieskie oczy Davida.

- Nic ci nie jest? - Na bladej twarzyczce Davida malował się niepokój. - Czy ty... czy ty przed chwilą płakałaś?

- Oczywiście, że nie - odparłam, pospiesznie chwytając ścier­kę - tata na szczęście zniknął - i wycierając nią policzki. - Wszystko w porządku. A co?

- Hm... - David rozejrzał się po kuchni z szeroko otwartymi oczami. - Nie... nie jesteś sama?

Poza tatą David jest jedynym członkiem rodziny, który zna prawdę o mnie... a raczej sporą jej część. Gdybym powiedziała mu całą prawdę... cóż, pewnie dałby sobie z tym radę, mając taki bystry i otwarty umysł.

Nie sądzę jednak, żeby mu się to spodobało.

- Teraz tak. - Wiedziałam, co ma na myśli.

- Przyszedłem tylko po deser - powiedział David. - Tata powiedział... powiedział, że zrobił ciasto z jabłkami.

- W porządku - stwierdziłam. - Ja już skończyłam. Idę na górę.

Ruszyłam do drzwi, ale głos Davida - w ciągu paru ostatnich miesięcy zmienił się z piskliwego na głęboki - zatrzymał mnie w miejscu.

- Suze, jesteś pewna, że nic ci nie jest? Wydajesz się... smut­na.

- Smutna? - Zerknęłam na niego przez ramię. - Nie je­stem smutna. No, nie zbyt smutna. Tylko... tylko jest coś, co muszę zrobić. - Już postanowiłam, że mimo zastrzeżeń taty, nie oddam Jesse'a tak łatwo. - Coś, czego specjalnie nie chcę zro­bić.

- Och - powiedział David. Potem twarz mu się rozjaśniła. - No, to zrób to szybko. Wiesz, tak jak się zrywa plaster opatrun­kowy.

Zrób to szybko. Strasznie bym chciała. Nie miałam jednak pojęcia, na kiedy Paul planuje swoją podróż w przeszłość. Wie­działam tylko, że mogę się obudzić jutro rano bez żadnych wspomnień związanych z Jesse'em.

- Dzięki. - Zdobyłam się przed Davidem na nikły uśmiech. - Będę to miała na uwadze.

Pół godziny później, kiedy udało mi się wreszcie złapać przez telefon ojca Dominika, moją ostatnią deskę ratunku - już się nie uśmiechałam.

Ojciec D wbrew moim oczekiwaniom nie okazał zrozumienia wobec mojej męki. Myślałam, że wiadomość, którą chciałam się z nim podzielić - że Paul kupił klamrę należącą do Feliksa Diega, a potem prawdopodobnie o mało nie otruł własnego dziadka - wzbudzi w staruszku iskrę słusznego oburzenia.

Ojciec Dominik jednak w tym wypadku zgadzał się z tatą. Jesse umarł zbyt młodo, zbyt gwałtownie. Miał prawo otrzy­mać drugą szansę życia. To moralnie naganne z mojej strony usiłować do tego nie dopuścić.

A może był inny powód tego, że ojciec D zachowywał się tak beztrosko. Wielebny wyszedł już ze śpiączki i wracał powoli do zdrowia.

- Ha - powiedziałam, kiedy przekazał mi tę radosną, w jego przekonaniu, nowinę. - To wspaniale, ojcze D. A co do Paula...

- Nie martwiłbym się tym tak bardzo, Susannah - powie­dział. - Przyznaję, że źle postąpił wobec dziadka - jeśli rzeczy­wiście zrobił coś takiego...

- Sam mi powiedział, ojcze D - przerwałam. - No, prawie.

- Tak. Cóż, wy oboje macie skłonność do, eee, wyolbrzymia­nia pewnych faktów...

- Ojcze D - powiedziałam, zaciskając palce na słuchawce. - Osobiście wezwałam karetkę.

- Skoro tak mówisz. Ale, Susannah, żeby Paul mógł tego do­konać - odbyć tę podróż w czasie, o której wspominałaś - o ile dobrze zrozumiałem, musi znaleźć się dokładnie w tym miej­scu, gdzie przebywała osoba, którą chce zobaczyć, i to w czasie, do którego pragnie wrócić.

- Owszem - powiedziałam. - Więc? - Zwykle nie byłam taka obcesowa wobec ojca Dominika, ale to były, przyznacie, oko­liczności łagodzące.

- Czy to zatem nie oznacza, że Paul musiałby zacząć pod­róż w twoim pokoju? - Ojciec Dominik wydawał się trochę roztargniony. Tak było faktycznie. Pakował się właśnie przed powrotem do domu. Zamierzał wrócić do Carmelu jeszcze tej nocy. - Czy to nie tam Diego zabił Jesse'a? W twoim poko­ju? Raczej mało prawdopodobne, żeby Paul dostał się do two­jego pokoju, Susannah - ciągnął. - Nie bez twojego pozwole­nia.

Prawie wypuściłam słuchawkę z rąk. Nie mogłam w to uwie­rzyć. Niepojęte, że nie przyszło mi to wcześniej do głowy.

Bo ojciec Dominik nie mylił się. Paul nie mógł się cofnąć w czasie do nocy, kiedy umarł Jesse... chyba że dokonałby drob­nego włamania. Bo tylko w ten sposób mógł się dostać do mo­jego pokoju. To był jedyny sposób.

- Nie pomyślałam o tym - powiedziałam z uczuciem rosną­cej ulgi. - Ale ksiądz ma rację. O, mój Boże, ksiądz ma całkowi­tą rację. Ojcze Dominiku, jesteś geniuszem!

- Eee... - mruknął ojciec D. - Dziękuję, Susannah. Tak my­ślę. Chociaż, gdybyś chciała postąpić właściwie, pozwoliłabyś Paulowi działać, a Jesse'owi przeżyć swoje życie w niezakłóco­ny sposób, tak jak miało być...

- Hm. - Tę śpiewkę już słyszałam i zdążyła mi się znudzić. Na szczęście odezwał się sygnał, że ktoś czeka na rozmowę. Znakomite zgranie w czasie.

- Ojej, ktoś jest na drugiej linii, ojcze D - powiedziałam. - Muszę kończyć. Do zobaczenia, kiedy ksiądz wróci.

Rozłączyłam się. Czułam się o wiele lepiej, niż... cóż, po dzi­siejszej licytacji. Jesse był bezpieczny. Paul nie mógł sprawić, że zniknie, ponieważ w tym celu musiałby mieć dostęp do mojego pokoju. Jak inaczej cofnąłby się do 1850 roku?

Potrzebował jakiegoś miejsca, miejsca, które istniało w roku 1850 i w chwili obecnej. Miejsca, w którym kiedyś przebywał Feliks Diego. Dokąd mógłby pójść? Do centrum handlowego?

- Halo? - powiedziałam, przełączając się na drugą rozmowę.

- Suze? - To była Cee Cee, której z podniecenia brakowało tchu. - O, mój Boże, nigdy nie uwierzysz, co się właśnie stało.

- Co? - zapytałam bez większego zainteresowania. Ponieważ, no, naprawdę, dokąd mógłby pójść Paul, jak nie do mojego po­koju?

- Zaprosił mnie. - Głos Cee Cee drżał. - Adam. Adam za­prosił mnie na bal zimowy. Byliśmy akurat w Coffee Clutch, wiesz, piliśmy cappuccino - pojechałabyś z nami, ale wiedzia­łam, że jesteś na licytacji przez cały dzień...

- E - he - mruknęłam.

- ...i on mnie zaprosił. Tak ni stąd, ni zowąd. Musiałam wy­biec na zewnątrz i zadzwonić do ciebie. On jest w środku. Ja tylko... O, mój Boże. Musiałam komuś powiedzieć. Zaprosił mnie.

Poza tym, nic nie wskazuje na to, żeby Paul miał to zrobić w najbliższym czasie. To znaczy, cofnąć się w czasie. Nie teraz, kiedy jego dziadek jest w szpitalu. - To wspaniale, Cee Cee - powiedziałam do słuchawki.

- Chyba powinnam wrócić i powiedzieć „tak” - ciągnęła Cee Cee. - Powinnam się zgodzić, prawda? Czy też grać niedostęp­ną? Nie chcę, żeby pomyślał, że tak się do tego palę. A to już następny weekend. Właściwie powinien był mnie zaprosić daw­no temu...

Nagle dotarło do mnie, o czym mówi Cee Cee. Parsknęłam śmiechem.

- Cee Cee - powiedziałam. - Czyś ty zgłupiała? Rozłącz się, wejdź do środka i powiedz „tak”.

- Powinnam tak zrobić, prawda? Ja tylko... Wiesz, tak chcia­łam, żeby to się stało, a teraz, kiedy się spełniło, ja... cóż, nic mogę w to uwierzyć...

- Cee Cee!

- Rozłączam się - powiedziała Cee Cee. Usłyszałam kliknięcie.

On i Kelly wyglądali tak ładnie... tak „przyjaźnie” na tej kana­pie. Może dał sobie spokój. Może już mu przeszło to „bycie ze mną”.

Może moje życie stanie się znowu normalne.

Może...

12

- Czy to tego samego reżysera, który nakręcił Szczęki? - zapy­tał Jesse. - Nie chce mi się w to wierzyć. Sobotni wieczór. Wieczór romantycznych spotkań. No, dobrze, chociaż my z Jesse'em nie możemy praktycznie nigdzie wyjść (bo jak?), Jesse odwiedza mnie w większość so­botnich wieczorów. Fakt, to nie jest tak romantyczne jak kolacja czy kino. Fakt, że musimy być cicho, żeby moja rodzina nie zorientowała się, że nie jestem sama w pokoju.

Ale przynajmniej jesteśmy razem.

W ten konkretny sobotni wieczór miałam mnóstwo na gło­wie, ale nic takiego, o czym chciałabym opowiadać Jesse'owi.

To nie znaczy jednak, że nie mogliśmy spędzić paru godzin, oglądając filmy na wideo. W tej dziedzinie Jesse ma wiele do nadrobienia, biorąc pod uwagę, że za jego życia nawet jeszcze nie wynaleziono filmów.

Jak dotąd, jego ulubionym był Ojciec chrzestny. Zamierzałam wyleczyć go z tej słabości, pokazując mu E. T. Jak można przed­kładać Don Corleone nad Drew Barrymore w wieku sześciu lat?

Ale sześcioletnie dziecko z trudem przyciągnęło uwagę Jes­se'a.

- Szczęki są dużo lepsze - stwierdził.

Szczęki to z kolei jego drugi ulubiony film. Podobają mu się jednak nie te fragmenty, które powinny. Lubi na przykład kawa­łek, gdzie mężczyźni pokazują sobie nawzajem blizny. Nie py­tajcie dlaczego. Do tego trzeba pewnie być mężczyzną.

W końcu wyłączyłam E.T. i powiedziałam:

- Porozmawiajmy.

Miałam oczywiście na myśli: Całujmy się. Wszystko szło jak najlepiej, dopóki Jesse nie przestał mnie w pewnym momencie całować i nie powiedział:

- Byłbym zapomniał. Co Paul robił w Misji dzisiaj wieczo­rem? Czyżby się nawrócił?

Zabrzmiało to tak przedziwnie, że aż odsunęłam się nieco od Jesse'a.

- Co?

- Twój przyjaciel Paul - powiedział Jesse. Próbowałam odsunąć się jeszcze bardziej, ale on nie puszczał mnie. Było przyjemnie, ale zupełnie nie mogłam się skoncentrować. Zwłaszcza że jego wargi nadal muskały moje, i to w jaki sposób. - Widziałem go całkiem niedawno w bazylice... zamkniętej, jak wiesz. Co on tam robił o tej porze, jak sądzisz? Raczej nie wy­gląda na kogoś, kto myślałby o stanie duchownym. Chyba że nagle poczuł powołanie...

Wyrwałam się z jego ramion.

Cóż, każdy by tak zrobił, gdyby nagle padł na niego blady strach.

- Susannah? - Jesse patrzył na mnie uważnie; w jego ciem­nych oczach pojawił się niepokój, którego... cóż, którego tam przed chwilą nie było. - Co ci jest?

- O, Boże. - Jak mogłam być taka głupia? Jak, jak, jak? Siedzę tu i oglądam filmy - filmy - z moim chłopakiem, niczego nie podejrzewając. Myśląc, że Paul musiałby przyjść do mojego domu, żeby odbyć podróż w czasy Jesse'a. Myśląc, że inaczej by mu się nie udało. Myśląc, że nie odważyłby się na to teraz, kie­dy jego dziadek jest w szpitalu. Myśląc, że skoro spotyka się teraz z Kelly, to po co miałby w ogóle to robić?

Paul nie troszczył się o dziadka. Nie troszczył się o nikogo ze swojej rodziny i zawsze tak było.

I z pewnością nie obchodziła go Kelly. Dlaczego miałaby go obchodzić? Ona go nie rozumiała, nie wiedziała, kim jest na­prawdę...

No i, oczywiście, było inne miejsce istniejące także za czasów Jesse'a. Miejsce, w którym Feliks Diego bywał zapewne często za życia.

Misja. Misja Junipero Serry, zbudowana w XVIII wieku.

- Muszę iść - powiedziałam, gramoląc się na nogi i sięgając po kurtkę. Czułam się chora. - Przykro mi, Jesse, ale muszę...

- Susannah. - Jesse również się podniósł, chwytając mnie za ramię stanowczo, ale jednocześnie delikatnie. Jesse nigdy nie sprawiłby mi bólu. Nie specjalnie. - O co chodzi? Co się dzieje? Dlaczego to dla ciebie takie ważne, że Paul jest w bazyli­ce?

- Nie rozumiesz - powiedziałam. Poważnie czułam, że się rozchoruję. To musiało być widoczne na mojej twarzy, bo Jesse nagle wzmocnił uścisk... a twarz mu pociemniała.

- Przekonaj się, querida - powiedział głosem tak twardym, jak dotyk jego ręki.

Wtedy nagle - nie potrafię wytłumaczyć, jak to się stało - wyrzuciłam z siebie wszystko.

Nie chciałam mu mówić. Nie dlatego, żeby go nie denerwo­wać. Boże, nic z tych rzeczy. Nie, nie chciałam, żeby się dowie­dział, z jak najbardziej egoistycznych pobudek: ze strachu, że przyzna rację ojcu Dominikowi i mojemu tacie - że woli szansę na drugie życie niż spędzenie wieczności jako duch.

Ale wyjawiłam wszystko, począwszy od tego, co mi powie­dział doktor Slaski, aż po rozmowę telefoniczną z ojcem Domi­nikiem. To był niepowstrzymany potok słów. Chciałabym je wepchnąć z powrotem do ust.

Było jednak za późno. O wiele za późno.

Jesse słuchał nieporuszony; nie przerywał, nawet kiedy opo­wiedziałam mu o moim układzie z Paulem: tajemnej umowie dotyczącej środowych „lekcji pośrednictwa” w zamian za obiet­nicę nieodesłania mojego chłopaka w zaświaty.

- Ale teraz on nie chce cię zabić, Jesse - powiedziałam z go­ryczą. - On chce cię uratować. Uratować ci życie. Cofnie się w czasie, żeby powstrzymać Feliksa Diega przed morderstwem. A jeśli to zrobi... jeśli to zrobi...

- Ty i ja nigdy się nie spotkamy. - Na twarzy Jesse'a widniał spokój, głos brzmiał zwyczajnie.

Nigdy żadne stwierdzenie tak mnie nie zmroziło. Jakby mi ktoś wbił sztylet w serce.

- Tak - powiedziałam gorączkowo. - Nie rozumiesz, muszę tam iść - teraz. Natychmiast - powstrzymać go.

- Nie, querida - powiedział Jesse tym samym, spokojnym to­nem. - Nie możesz tego zrobić.

Przez chwilę ogarnęło mnie takie przerażenie, że serce o mało nie przestało mi bić. Myślałam, że umrę.

Jesse chciał żyć. Mój tata, ojciec Dominik, doktor Slaski, Paul... wszyscy oni mieli rację. Wszyscy, tylko nie ja. Jesse wolał życie od spotkania ze mną; wolał żyć, niż mnie poznać...

...niż mnie pokochać...

Powinnam się była domyślić. A może nawet w głębi duszy wiedziałam. Jaki człowiek - zwłaszcza taki, który umarł w wie­ku Jesse'a, mając jakieś dwadzieścia lat - nie chciałby otrzymać drugiej szansy na życie? Jaki człowiek nie oddałby wszystkiego, żeby ją dostać?

A co takiego miał Jesse? Nic. Tylko mnie.

Tata od dawna mnie winił za to, że Jesse nie może przenieść się w inne rejony. Ojciec Dominik też tak twierdził... że powin­nam go uwolnić, jeśli go kocham.

A teraz wiedziałam. Jesse woli wolność niż mnie.

Boże. Byłam głupia. Ależ byłam koszmarnie głupia.

Jesse puścił moje ramię.

Spodziewałam się, że usłyszę: „Nie możesz tego zrobić, bo ja chcę tej szansy. Chcę mieć szansę na ponowne życie”. Zamiast tego powiedział głosem tak zimnym jak wiatr za oknem:

- Nie możesz tego zrobić. On jest niebezpieczny. Ja pójdę. Powstrzymam go.

Nie byłam pewna, czy dobrze usłyszałam. Czy powiedział - czy było możliwe, że powiedział to, co jak sądzę, powiedział?

- Jesse - odezwałam się. - Chyba nie rozumiesz. On chce cię uratować. Chce nie dopuścić, żebyś... umarł tamtej nocy.

- Rozumiem - powiedział Jesse. - Rozumiem, że Paul jest głupcem, który uważa się za Pana Boga. Nie wiem, skąd u nie­go przekonanie, że ma prawo bawić się moim przeznaczeniem. Ale wiem, że mu się nie uda. Jeśli zdołam go powstrzymać.

Krew znowu zaczęła krążyć w moich żyłach. Znowu mogłam oddychać. Ogarnęła mnie nieopisana ulga.

Chciał zostać. Jesse chciał zostać. Zostać, bardziej niż żyć. Wolał zostać - ze mną - niż żyć.

- Nie zdołasz - powiedziałam głosem, który nawet w moich uszach zabrzmiał dziwacznie piskliwie. Uczucie ulgi wprawiło mnie w stan oszołomienia. - Nie możesz go powstrzymać, Jes­se. Paul...

- A co ty zamierzasz zrobić, Susannah? - zapytał ostro. Gdy­bym nawet nie uwierzyła przedtem w jego chęć pozostania w tym miejscu i czasie, ta szorstkość przekonałaby mnie osta­tecznie. - Namówić go do zmiany planów? Nie. To niebez­pieczne.

Uczucie do Jesse'a napełniło mnie odwagą, o jaką nie podej­rzewałam siebie. Narzuciłam skórzaną kurtkę i powiedziałam:

- Paul nic mi nie zrobi, Jesse. To przecież z mojego powodu on to robi.

- Nie chodzi mi o Paula - odparł Jesse. - Mam na myśli pod­róże w czasie. Slaski twierdzi, że to niebezpieczne?

- Tak, ale...

- Więc tego nie zrobisz.

- Jesse, ja się nie boję...

- Nie - powiedział Jesse. Było coś w jego oczach, co mnie Zaskoczyło. - Ja pójdę. Ty zostajesz. Zostaw to mnie.

- Jesse, nie...

W sekundę później stwierdziłam, że mówię do ściany. Jesse zniknął.

Wiedziałam, oczywiście, dokąd się udał. Przeniósł się do ba­zyliki, żeby zamienić słowo z Paulem.

A mogłam się założyć, że będzie to słowo poparte pięścią.

Mogłabym się też założyć, że Jesse zjawi się za późno. Paula nie będzie w Misji w momencie, kiedy Jesse zacznie go szukać.

Albo raczej, będzie. Ale nie w tej bazylice, którą znamy.

Miałam tylko jedno wyjście. Nie, jak chciał Jesse, zwalić wszystko na niego. Nie, kiedy mogłam obudzić się rano bez żadnych wspomnień.

Wiedziałam, co muszę zrobić.

Tym razem nie zamierzałam popełnić po raz kolejny tego sa­mego błędu i zasięgać czyjejkolwiek opinii.

Podeszłam do łóżka, podniosłam poduszkę i wyjęłam minia­turowy portret Jesse'a - ten, który podarował niegdyś swojej narzeczonej Marii. Ten, na którym spałam od dnia, kiedy go ukradłam... eee... kiedy mi go dano.

Popatrzyłam w ciemne, spokojne oczy Jesse'a, zamknęłam oczy i wyobraziłam go sobie - Jesse'a w tym samym pokoju - tylko bez łóżka z baldachimem i staroświeckiego telefonu (dzię­ki, mamo).

Nie, wyobraziłam go sobie tak, jak musiał wyglądać sto pięć­dziesiąt lat wcześniej. Bez białych, marszczonych firanek w oknie. Bez zarzuconej poduszeczkami ławy pod oknem. Bez dywanu na drewnianej podłodze. Bez - ojej! - łazienki, ale może z... jak to się nazywało? Och, tak, nocnikiem?

Bez samochodów. Telefonów. Komputerów. Kuchenek mi­krofalowych. Lodówek. Telewizorów. Magnetofonów. Samolo­tów. Penicyliny.

Tylko trawa. Trawa i drzewa, i niebo, drewniane wozy z koń­mi i błoto, i... I otworzyłam oczy. Byłam na miejscu.

13

To był i nie był mój pokój. W miejscu, w którym powinno być łóżko z baldachimem, stało obecnie łoże na mosiężnych nogach. Zakrywająca je kolo­rowa kołdra doprowadziłaby mamę do obłędu, gdyby wypatrzy­ła ją w jakimś sklepie. Zamiast toaletki z dużym, podświetla­nym lustrem stała komoda, a na niej miska i dzban z wodą.

Lustra nigdzie nie zauważyłam, za to na podłodze leżał chod­niczek dziergany z... cóż, różnych rzeczy. Nie widziałam zbyt wyraźnie, bo jedynego światła dostarczały promienie księżyca wpadające przez okno. Nie było włącznika elektryczności. Za­częłam go instynktownie szukać, kiedy tylko otworzyłam oczy i znalazłam się w głębokim mroku. Tam gdzie powinien być włącznik, moja ręka natrafiła na gładką, drewnianą ścianę.

A to mogło oznaczać tylko jedno.

Udało mi się.

Ho ho.

Ale gdzie był Jesse? Pokój był pusty. Łóżko nie wyglądało, jak­by ktoś w nim ostatnio spał.

Czyżbym przybyła za późno? Jesse został już zabity? A może zjawiłam się za wcześnie i Jesse jeszcze nie dojechał?

Mogłam to sprawdzić tylko w jeden sposób. Chwyciłam za klamkę - tyle że zamiast klamki była teraz zasuwa - i wyszłam na korytarz.

Panowała tam niemal atramentowa ciemność. Rzecz jasna, nie było włącznika. Kiedy macałam ścianę, usiłując odruchowo go znaleźć, dotknęłam jakiegoś obrazka w ramce, czy czegoś po­dobnego...

...co natychmiast zleciało ze ściany i spowodowało huk, cho­ciaż nie słyszałam dźwięku rozbitego szkła. Nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam znaleźć tego, co zrzuciłam, bo było za ciem­no. Ruszyłam więc po schodach, kierując się jedynie pamięcią przy pokonywaniu różnych zakrętów.

Zobaczyłam blask, zanim usłyszałam pośpieszne kroki w dole schodów. Zbliżał się jakiś człowiek... człowiek ze świecą.

Jesse? Czy to mógł być Jesse?

Kiedy zeszłam na dół, przekonałam się, że to kobieta - i nie ze świecą, tylko z jakąś latarenką. W pierwszym odruchu pomyśla­łam, że jest strasznie gruba - Boże, jak ona się odżywia? Twinkies to oni przecież nie mieli w czasach Jesse'a... eee, to jest, obecnie.

Potem jednak stwierdziłam, że ma na sobie coś jak spódnicę na rusztowaniu i to, co wzięłam za tuszę, było w rzeczywistości ubraniem.

- Jezu! - wykrzyknęła kobieta na mój widok. - Skąd się tu wziąłeś?

Uznałam, że lepiej będzie zignorować pytanie. Zamiast tego zapytałam jak najuprzejmiej:

- Czy Jesse de Silva jest tutaj?

- Co? - Kobieta uniosła latarenkę wyżej i przyjrzała mi się uważniej. - Boże - krzyknęła. - Ależ ty jesteś dziewczyną!

- Hm - mruknęłam. To mi się wydawało oczywiste. Włosy, ostatecznie, mam dość długie i zawsze noszę je rozpuszczone. Poza tym, jak zwykle, użyłam mascary. - Tak, psze pani. Czy Jesse jest tutaj? Bo ja naprawdę muszę z nim pomówić.

Kobieta jednak, zamiast docenić moją uprzejmość, zacisnęła mocniej usta. Zaraz potem podeszła do drzwi i otworzyła je sze­roko, próbując mnie przez nie wykurzyć.

- Precz - powiedziała. - Precz stąd. Powinnaś wiedzieć, że nie wpuszczamy tu takich jak ty. To przyzwoity dom.

Stałam z wybałuszonymi na nią oczami. Przyzwoity dom? Jas­ne, że tak. To mój dom.

- Nie chcę sprawiać kłopotu, psze pani - powiedziałam. Ro­zumiałam, jakie to dziwne zastać obcą dziewczynę we własnym domu... nawet jeśli to był zajazd. Który przypadkiem należał do mnie. A przynajmniej do mojej mamy i jej drugiego męża. - Ale naprawdę muszę porozmawiać z Jesse'em de Silva. Czy może mi pani powiedzieć, czy...

- Czy ty mnie bierzesz za głupią? - odezwała się kobieta nie­zbyt miłym tonem. - Pan de Silva nie poświęciłby ani odrobiny czasu... komuś twojego pokroju. Musi porozmawiać z Jesse'em de Silva, rzeczywiście! Precz! Precz z mojego domu!

A potem, z zaskakującą jak na kobietę w rozłożystej spódnicy siłą, złapała mnie za kołnierz skórzanej kurtki i wypchnęła za drzwi.

- Krzyżyk na drogę - powiedziała i zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.

Nie byle jakie drzwi, w dodatku. Moje własne drzwi. Moje własne frontowe drzwi - drzwi mojego domu.

Nie mogłam w to uwierzyć. Z tego, co wiedziałam, od Jesse'a i z książek z serii Domek na prerii, w XIX wieku spędzano czas na ubijaniu masła i głośnym czytaniu przy kominku. Nie było mowy o złośliwych niewiastach wyrzucających dziewczęta z ich własnego domu.

Przygnębiona, odwróciłam się i ruszyłam po schodkach pro­wadzących z ganku...

...i o mało nie padłam na twarz. Bo tam, gdzie powinny być schodki, żadnych schodków nie było. To znaczy, pewnego dnia będą. A poza światłem księżyca, które w tej chwili, na nieszczę­ście, nie dopisało z powodu przemieszczającej się chmury, nie było żadnego innego światła. Poważnie, panowały straszliwe ciemności. Brakowało kojącego światła latarń - nie byłam na­wet pewna, czy w miejscu, gdzie powinna być ulica Sosnowego Wzgórza, w ogóle była ulica.

Odwróciłam głowę w jedną i drugą stronę, ale nie dostrzeg­łam świateł w oknach... ponieważ z tego, co widziałam, w po­bliżu nie było żadnych okien. Dom, przed którym stałam, mógł być jedynym domem w tej okolicy...

I właśnie mnie z niego wyrzucono. Znajdowałam się w 1850 roku i nie miałam dokąd pójść ani jak się stamtąd wydostać. Chyba że w staroświecki sposób.

Mogłam, jak sądzę, udać się do Misji. Tam prawdopodobnie wylądował Paul. Wyciągnęłam szyję, wypatrując znajomej czer­wonej kopuły bazyliki, widocznej z ganku mojego domu, na Wzgórzach Carmelu.

Zamiast jednak widoku Doliny Carmelu rozciągającej się u moich stóp, rozbłyskującej światełkami aż do ciemnej płasz­czyzny morza, zobaczyłam tylko mrok nocy. Żadnych świateł. Żadnej czerwonej kopuły, oświetlonej na użytek turystów. Nic.

Zapewne, uświadomiłam sobie, nie było świateł. Jeszcze ich nie wynaleziono. W każdym razie żarówek.

Boże. Jak można było w tych warunkach gdziekolwiek trafić? Czym się kierowano, jakimiś tam gwiazdami?

Podniosłam głowę, żeby sprawdzić, czy znajdę może jakąś wskazówkę na niebie i omal znowu nie zleciałam z ganku. Bo na niebie lśniło więcej gwiazd, niż widziałam w życiu. Droga Mleczna bieliła się szeroką smugą, świecąc tak mocno, że pra­wie zaćmiewała księżyc, który wreszcie wysunął się zza chmur.

Ho, ho. Nic dziwnego, że Jesse nie wpadał w zachwyt, kiedy udawało mi się wypatrzyć Wielki Wóz.

Westchnęłam. Cóż, nie mogłam nic zrobić, jak tylko ruszyć w stronę Misji z nadzieją, że wpadnę na Paula - albo Jesse'a... to znaczy, dawnego Jesse'a - gdzieś po drodze.

Udało mi się zejść z ganku - po nędznych drewnianych schodkach, nie takich, jak w moim „teraz”, betonowych - kiedy to poczułam. Pierwsze ciężkie, zimne krople deszczu.

Deszczu. Nie żartuję. Spojrzałam w górę, żeby się przekonać, czy to taktycznie deszcz, a nie zawartość nocnika jakiegoś loka­tora z górnego piętra (fuj!), i dostrzegłam zbitą masę czarnych chmur nadciągających od strony morza. Byłam tak bardzo zaję­ta oglądaniem gwiazd, że ich wcześniej wcale nie zauważyłam.

Wspaniale. Przemieszczam się półtora stulecia w czasie i co mnie spotyka za ten trud? Wywalenie z własnego domu i deszcz. Prawdziwa ulewa.

Wysoko na niebie pojawiła się błyskawica. Parę sekund póź­niej rozległ się długi, głęboki pomruk - gdzieś uderzył piorun.

Bajecznie. Burza z piorunami. Utknęłam podczas dziewięt­nastowiecznej burzy, nie mogąc się nigdzie schronić.

Wiatr wzmógł się, przynosząc zapach, którego początkowo nie potrafiłam rozpoznać. Po jakiejś minucie już wiedziałam. Wspo­mnienie odżyło w jednej chwili: parę wypadów do Central Par­ku, kiedy jeszcze mieszkałam w Brooklynie.

Koń. W pobliżu znajdowały się konie.

A zatem musiała być i stajnia. Prawdopodobnie sucha. Może nawet niestrzeżona przez kobiety w obszernych spódnicach, które traktują człowieka jak wyrzutka.

Kuląc się przed deszczem, który padał coraz mocniej, pobieg­łam w tamtym kierunku i wkrótce znalazłam się na tyłach domu, przed ogromną stodołą, w miejscu, gdzie Andy zamie­rzał zrobić basen, kiedy pokończymy szkoły i będzie go na to stać.

Drzwi stodoły były zamknięte. Zbliżałam się do nich, mo­dląc, żeby dały się otworzyć...

Dały się. Odsunęłam jedno skrzydło i wślizgnęłam się do środka, w chwili kiedy niebo przecięła kolejna błyskawica i ode­zwał się, tym razem głośniej, piorun.

W stodole było przynajmniej sucho. Ciemno jak w grobie, ale sucho.

Zapach koni przybrał na sile - słyszałam, jak wiercą się nie­spokojnie w swoich boksach, przestraszone hałasem na ze­wnątrz - ale tłumił go jakiś inny zapach. To chyba siano. Jako dziewczyna mająca niewiele wspólnego z wsią, nie mogłam tego stwierdzić z całą pewnością. Ale wydawało mi się, że to coś, co chrzęści pod moimi butami, może być sianem.

No, wszystko szło znakomicie. Przybyłam, żeby uratować życie mojemu chłopakowi - a raczej, żeby przeszkodzić komuś innemu w uratowaniu go - a, jak dotąd, udało mi się tylko wpra­wić we wściekłość gospodynię.

Och, i zmokłam na deszczu. I znalazłam stodołę.

Świetnie. Doktor Slaski nie żartował, kiedy ostrzegał mnie przed podróżami w czasie. Piknik to z pewnością nie był.

A kiedy w sekundę później wyciągnęłam rękę, żeby wyżąć wodę z włosów, poczułam ciężką dłoń na ramieniu...

Cóż, miałam serdecznie dosyć lat pięćdziesiątych XIX wieku.

Na szczęście dla mnie, odgłos pioruna stłumił mój krzyk. Ina­czej gospodyni albo, co gorsza, jej mąż, jeśli go miała, zjawiliby się tutaj w mgnieniu oka. I nie skończyłoby się pewnie tylko na strachu.

- Zamknij się! - szepnął Paul. - Chcesz, żeby zastrzelili nas oboje?

Obróciłam się na pięcie. W ciemności widziałam zaledwie zarys postaci. Ale wystarczyło, żeby mój puls, przed chwilą ga­lopujący, niemal zamarł.

- Co ty tu robisz? - zapytałam z nadzieją, że nie wyczuje mojego zmieszania. Wzbudzał we mnie mieszaninę uczuć: złość, że dotarł tu przede mną; strach, że w ogóle tu był; oraz ulgę na widok znajomej twarzy.

- A jak myślisz? - Paul rzucił mi coś szorstkiego i ciężkiego. Złapałam to niezręcznie.

- Co to?

- Koc. Wytrzyj się.

Z wdzięcznością zarzuciłam koc na ramiona. Mimo że nadal miałam na sobie skórzaną kurtkę, dygotałam z zimna. Nie są­dzę, żeby tylko z powodu deszczu.

Koc pachniał silnie końmi. Ale wcale nie było tak źle.

- A zatem - powiedział Paul, przesuwając się w obręb świat­ła, wpadającego przez półotwarte drzwi stodoły, tak żebym mo­gła zobaczyć jego twarz. - Udało ci się.

Pociągnęłam żałośnie nosem. Starałam się nie pamiętać, że jestem przemarznięta, przemoczona i w stodole. W 1850 roku.

- Naprawdę sądziłeś, że ci się powiedzie? - spytałam, zado­wolona, że udało mi się wreszcie zapanować nad drżeniem gło­su. Szczękanie zębami to odrębna sprawa. - Myślałeś, że na to pozwolę?

Paul wzruszył ramionami.

- Uznałem, że warto spróbować. Wiesz, Suze, nadal są szan­se, że mi się uda. Jeszcze go tu nie ma.

- Kogo? - zapytałam głupio. Ciągle zastanawiałam się, jak się pozbyć Paula i odnaleźć Jesse'a bez uprzedzania go o tym.

- Jesse'a - powtórzył Paul tonem, jakby mówił do osoby niedorozwiniętej umysłowo. I wiecie co? Chyba rzeczywiście tak jest. - Zjawiliśmy się o dzień za wcześnie. On będzie tu jutro.

- Skąd wiesz? - zapytałam, ocierając cieknący nos wierzchem dłoni.

- Rozmawiałem z tą damą. Panią O'Neil. Właścicielką two­jego domu.

- Rozmawiała z tobą? - zdziwiłam się. - Ze mną nie chciała rozmawiać. Wyrzuciła mnie.

- A co zrobiłaś, zmaterializowałaś się na jej oczach? - zapytał Paul drwiąco.

- Nie - odparłam. - No, niezupełnie na jej oczach.

Paul potrząsnął głową. Widziałam jednak, że się lekko uśmiecha.

- Pewnie niewiele brakowało, żeby dostała ataku serca. Co mogła o tobie pomyśleć? - Wskazał ręką na mój strój.

Przyjrzałam się sobie. W dżinsach i skórzanej kurtce nie przy­pominałam raczej żadnej z dziewiętnastowiecznych panienek, jakie widziałam na filmach. Albo, co istotniejsze, na zdjęciach z tamtej epoki.

- Powiedziała, że prowadzi przyzwoity dom i że nie powin­nam się tam pokazywać - oznajmiłam.

Poczułam się dotknięta, kiedy Paul wybuchnął śmiechem.

- Co jest? - zapytałam.

- Nic - odparł, wciąż się śmiejąc.

- Powiedz.

- Dobrze. Tylko się nie wściekaj. Pomyślała, że jesteś panną lekkich obyczajów.

Posłałam mu gniewne spojrzenie.

- Nieprawda!

- Tak było. Mówiłem, żebyś się nie wściekała.

- Nie jestem ubrana jak burdelmama - stwierdziłam. - Mam na sobie spodnie.

- I właśnie o to chodzi - oznajmił Paul. - Szanujące się ko­biety w tym stuleciu nie noszą spodni. Dobrze, że Jesse cię nie widział. Prawdopodobnie nawet by z tobą nie rozmawiał.

Miałam tego kompletnie dość.

- Rozmawiałby. Jesse nie jest taki - warknęłam ze złością.

- Nie ten Jesse, którego znasz - powiedział Paul. - Ale my nie mówimy o Jessie, którego znasz, prawda? Mówimy o tym, który nigdy cię nie spotkał. Który nie stał z boku przez sto pięć­dziesiąt lat, obserwując, jak świat się zmienia. Mówimy o Jes­sie, który jest teraz w drodze do Carmelu, żeby poślubić dziew­czynę swoich...

- Zamknij się - parsknęłam, zanim dokończył zdanie.

Paul uśmiechnął się szerzej.

- Przepraszam. Trochę będziemy musieli poczekać. Nie ma sensu spędzać tego czasu na kłótniach. Chodźmy na strych, przesiedzimy tam burzę.

Zanurzył się ponownie w ciemnościach. Usłyszałam chrzęst butów na drewnianych szczeblach. Jeden z koni zarżał.

- Nie bój się, Suze - zawołał Paul z wysokości jakichś dwóch metrów nad ziemią. - To tylko konie. Nie ugryzą. Jeśli nie po­dejdziesz za blisko.

Nie to mnie akurat przerażało. Ale nie miałam zamiaru się do tego przyznawać.

- Chyba zostanę tutaj, na dole - powiedziałam w ciemność, z której dobiegał jego głos.

- Jak uważasz - odparł Paul. - Jeśli chcesz, żeby cię złapali, to mi tylko ułatwi zadanie. Pan O'Neil był tu niedawno, żeby sprawdzić, czy z końmi wszystko w porządku. Jestem jednak przekonany, że nie zastrzeliłby dziewczyny. To znaczy, gdyby w porę zdał sobie sprawę z tego, że jesteś dziewczyną.

To mnie popchnęło w stronę drabiny.

- Nienawidzę cię - oświadczyłam, wspinając się po szcze­blach.

- Nie, nieprawda - odezwał się Paul z mroku ponad moją głową. Słyszałam śmiech w jego głosie. - Ale możesz śmiało tak sobie wmawiać, jeśli dzięki temu poczujesz się lepiej.

14

Na strychu było ciepło. Ciepło i sucho. Nie tylko z powo­du siana. Także dlatego, że oboje z Paulem siedzieliśmy tak blisko siebie - tylko żeby się ogrzać, zaznaczyłam, kiedy mi pokazał wielką, wygrzebaną przez siebie, niszę w sianie.

- Nie chcę umrzeć z zimna - oznajmiłam, gdyż końska der­ka nie spełniła raczej zadania. W każdym razie nadal szczękałam mocno zębami, a dżinsy nie schły tak szybko, jak bym sobie życzyła.

- Będę trzymać ręce przy sobie - zapewnił Paul. I, jak na razie, dotrzymywał słowa.

- Czegoś nie rozumiem - powiedziałam, podczas gdy na ze­wnątrz bębnił deszcz, a niebo rozjaśniały od czasu do czasu bły­skawice, choć limit piorunów na dzisiejszy wieczór chyba się już wyczerpywał. - Co ty tutaj robisz? Czy nie miałeś szukać Feliksa Diega? Żeby go powstrzymać?

- Owszem. - W ciemności panującej dokoła z trudem do­strzegałam profil Paula - i to tylko dzięki światłu przedostające­mu się przez szpary w drewnianych ścianach stodoły.

- Więc... dlaczego tego nie robisz? Chyba że - zdrętwiałam ze strachu - już go znalazłeś. Ale w takim razie, dlaczego...

- Uspokój się, Simon - powiedział Paul. - Nie znalazłem go. Jeszcze nie. Ale oboje wiemy, że zjawi się tu jutro, tak samo jak Jesse.

Uspokoiłam się. No, przynajmniej odrobinę. A zatem Paul nie dopadł, jak na razie, Diega. A to oznaczało, że nadal miałam czas...

Tylko na co? Co mogłabym zrobić, gdybym spotkała Jesse'a? Nie mogłabym mu powiedzieć, żeby nie zatrzymywał się u pa­ni O'Neil, bo zginie, ponieważ w gruncie rzeczy chciałam, żeby zginął. Jak inaczej spotkałabym go i umawiała się na randki - w XXI wieku?

Musiałam się trzymać Paula, i tyle. Trzymać się Paula i nie pozwolić mu powstrzymać Diega. Może nawet nie zobaczę Jes­se'a. Co pewnie byłoby lepsze. No, bo gdybym go spotkała, co takiego mogłabym mu powiedzieć? A gdyby, podobnie jak pani O'Neil, wziął mnie za jakąś damę z półświatka? Tego bym nie zniosła... To mi przypomniało...

- Czy ludzie zauważą, że nas nie ma? - zapytałam. - To zna­czy, w naszym czasie? Czy też, kiedy wrócimy, będzie tak, jakby żaden czas w ogóle nie upłynął?

- Nie wiem. - Miałam wrażenie, że Paul próbował się zdrzem­nąć, kiedy się pojawiłam. Teraz, zdaje się, usiłował to nadrobić i moje niekończące się pytania tylko go drażniły. - Czemu nie zapytałaś mojego dziadka? Oboje tak się zaprzyjaźniliście...

- Nie miałam okazji, nie pamiętasz? - Popatrzyłam na niego z uwagą - w każdym razie próbowałam - w ciemności. Ciągle nie wiedziałam, dlaczego doktor Slaski wybrał mnie na powierniczkę, a nie swojego wnuka. Może dlatego, że Paul wykorzy­stuje ludzi. I kradnie. I, och, prawda, świadomie podał dziadko­wi za dużą dawkę leków.

- On nie jest taki, za jakiego go bierzesz, Paul - powiedzia­łam, mając na myśli doktora Slaskiego. - Nie jest twoim wro­giem. Jest taki jak my.

- Nie mów tak. - Niebieskie oczy Paula wpiły się nagle we mnie poprzez mrok. - Nigdy.

- Dlaczego? On jest pośrednikiem, Paul. Zmiennikiem. Masz to prawdopodobnie po nim. Mnóstwo wie. A jedną z rze­czy, o których wie, jest to, że im więcej korzystamy z... naszej mocy... tym większe mamy szanse, żeby skończyć tak jak on...

- Powiedziałem ci, żebyś tak nie mówiła - warknął Paul.

- Ale gdybyś tylko dał mu szansę, zamiast nazywać go świ­rem i celowo...

- Nie jesteśmy tacy jak on, jasne? Ty i ja? Jesteśmy zupełnie inni. On był głupi. Próbował powiedzieć ludziom. Próbował ich przekonać, że pośrednicy - zmiennicy - wszystko jedno - że istniejemy. Wszyscy się z niego śmiali. Mój tata zmienił na­zwisko, Suze, ponieważ nikt by go nie traktował poważnie, gdy­by wiedział, że jest spokrewniony z kimś, kogo uważano za opę­tanego. Więc nigdy - nigdy więcej - nie mów, że jesteśmy tacy jak on albo że skończymy tak jak on. Ja już wiem, jak skończę. Zamrugałam oczami.

- Och, naprawdę? A jak, mianowicie?

- Nie tak jak on - zapewnił Paul. - Ja będę taki jak mój tata.

- Twój tata nie jest pośrednikiem - przypomniałam.

- Chodzi mi o to, że będę bogaty jak mój tata - powiedział Paul.

- A niby jak? - zapytałam ze śmiechem. - Okradając ludzi, którym masz pomagać?

- A ty znowu swoje - powiedział Paul, potrząsając głową. - Kto ci mówił, Suze, że mamy pomagać umarłym? Hę? No, kto?

- Wiesz doskonale, że nie powinieneś brać tych pieniędzy. Nie były twoje.

- Owszem. Tam, skąd je wziąłem, jest ich jeszcze więcej, a w przeciwieństwie do ciebie nie mam skrupułów, żeby je brać. Pewnego dnia będę bogaty, Suze. I, inaczej niż dziadek Świrek, zachowam kontrolę.

- Chyba że zniszczysz sobie komórki mózgowe, przeskaku­jąc w przeszłość i z powrotem - zauważyłam.

- Tak, owszem. Ale to jednorazowa sprawa. Potem nie będę już miał po co wracać.

Spojrzałam na jego profil. Pod końską derką dotykaliśmy się tylko bokami. Ale Paul wydzielał mnóstwo ciepła. Było mi aż za ciepło pod przykryciem.

Zdałam sobie wtedy sprawę, że jedynym chłopakiem, obok którego leżałam tak blisko, był Jesse, a ciepło, jakie wydzielał? Tak, wyobrażałam je sobie. Ponieważ duchy nie wydzielają cie­pła. Nawet wobec pośredników. Nawet wobec pośredników, którzy są przypadkiem w nich zakochani.

- To nie w porządku - powiedziałam cicho, patrząc na zamk­nięte powieki Paula. - To, co robisz Jesse'owi. On tego nie chce.

Paul otworzył oczy.

- Powiedziałaś mu?

- Słyszał, jak o tym mówiliśmy - odparłam. - I wcale mu się to nie podoba. Nie chce, żebyś się w to mieszał, Paul. Udawał się do Misji, żeby cię zatrzymać, w momencie kiedy ja się tutaj zjawiłam.

Paul przyglądał mi się przez parę sekund; w mroku trudno było odczytać wyraz jego oczu.

- Sypiasz z nim? - zapytał brutalnie. Otworzyłam usta; na policzkach poczułam gorąco.

- Oczywiście, że nie! - Potem, uświadamiając sobie, co po­wiedziałam, wyjąkałam: - T - to i tak nie twoja sprawa.

Paul jednak, zamiast ucieszyć się, że udało mu się wprawić mnie z zakłopotanie, czego się spodziewałam, patrzył na mnie z powagą.

- Wobec tego nie rozumiem - powiedział po prostu. - Dla­czego on? Dlaczego nie ja?

Och. Więc o to chodzi.

- Bo on jest uczciwy - powiedziałam. - I jest dobry. I jestem dla niego ważniejsza niż cokolwiek innego...

- Dla mnie też byś była - oznajmił Paul. - Gdybyś dała mi szansę.

- Paul - powiedziałam. - Gdyby nastąpiło trzęsienie ziemi albo coś takiego, a ty miałbyś możliwość, żeby mnie uratować, ale tylko ryzykując własne życie, ratowałbyś siebie, a nie mnie.

- Nieprawda! Jak możesz tak mówić?

- Bo tak jest.

- Twierdzisz, że twój doskonały Jesse gotów byłby cię urato­wać nawet kosztem własnego życia?

- Tak - stwierdziłam z absolutną pewnością. - Bo już tak ro­bił. Kiedyś.

- Nie, nieprawda, Suze - odparł Paul równie pewnym tonem.

- Owszem, tak, Paul. Nawet nie wiesz...

- Owszem, wiem. Jesse nie mógł ryzykować własnego życia, żeby uratować twoje, ponieważ przez cały czas, odkąd go po­znałaś, on już był martwy. Więc niczego nie ryzykował, ratując cię. Czyż nie tak?

Otworzyłam usta, żeby zaprzeczyć, i wtedy zdałam sobie spra­wę, że Paul ma rację. Tak rzeczywiście było. Przykra prawda, ale prawda.

- Co ci się stało, że jesteś taki zgorzkniały? - zapytałam. - Zawsze dostawałeś to, co chciałeś, przez całe życie. Wystarczyło poprosić i już to miałeś. Ale tobie zawsze jest za mało.

- Nie dostałem wszystkiego, czego chciałem - stwierdził Paul z naciskiem. - Chociaż staram się to zmienić.

Potrząsnęłam głową, bo wiedziałam, do czego pije.

- Chcesz mnie, Paul, tylko dlatego, że nie możesz mnie mieć - powiedziałam. - Sam to przyznasz. To jest, o Boże. Masz Kel­ly. Wszyscy faceci w szkole jej pragną.

- Wszyscy faceci w szkole - powiedział Paul - są idiotami. Puściłam to mimo uszu.

- Czułbyś się o wiele lepiej - oznajmiłam - gdybyś zadowo­lił się tym, co masz, zamiast myśleć o czymś, czego nigdy nie zdobędziesz.

Paul uśmiechnął się tylko. Uśmiechał się, układając wygod­nie, żeby zasnąć.

- Na twoim miejscu, Suze, nie byłbym tego taki pewien - powiedział tonem, który, jak dla mnie, brzmiał zanadto zarozu­miale.

- Ty...

- Śpij, Suze.

- Ale ty...

- Czeka nas długi dzień. Po prostu śpij. Zdumiewające, ale faktycznie zasnęłam. Nie myślałam, że będę w stanie to zrobić. Ale może doktor Slaski miał rację. Pod­róże w czasie wyczerpują. Nie sądzę, żebym w innej sytuacji zasnęła... no, wiecie, biorąc pod uwagę siano, konie, deszcz oraz, ach tak, przystojnego - ale - śmiertelnie - niebezpiecznego chłopa­ka leżącego obok. Położyłam głowę i zaraz potem film mi się urwał.

Obudziłam się gwałtownie. Nie pamiętałam nawet, że spa­łam. Przez szpary między deskami w ścianach stodoły wpadały smugi światła. I to wcale nie szarego światła oznaczającego świt. Pełnego, słonecznego światła, świadczącego o tym, że było już dobrze po ósmej... A przede mną klęczał Paul ze śniadaniem.

- Skąd to wziąłeś? - zapytałam, siadając. Paul trzymał ciasto. Całe ciasto. Szarlotkę, sądząc po zapachu.

Nadal było ciepłe.

- Nie pytaj - odparł, wyciągając, o dziwo, dwa widelce z tyl­nej kieszeni. - Jedz.

- Paul. - Z dołu dobiegł jakiś szelest. Paul mówił przyciszo­nym głosem. Teraz zrozumiałam, dlaczego.

Nie byliśmy sami.

- Chodźcie no tutaj - odezwał się męski głos. Mówił chyba do koni.

- Ukradłeś je? - zapytałam, zanurzając w cieście widelec. Podróże w czasie nie tylko wywołują zmęczenie. Również głód.

- Mówiłem, żebyś nie pytała - odparł Paul, ładując sobie por­cję ciasta do ust.

Kradzione czy nie, smakowało całkiem nieźle. Wprawdzie ja­dałam lepsze - ale nie wiem, czy na Dzikim Zachodzie wyso­kogatunkowy cukier i takie rzeczy były w ogóle dostępne.

Wystarczyło jednak, żeby uciszyć burczenie w moim żołąd­ku... i wkrótce uświadomić mi inną potrzebę. Paul chyba czytał w moich myślach.

- Za stodołą jest budka - poinformował mnie.

- Co za budka?

- No, wiesz - uśmiechnął się. - Uważaj na pająki. Myślałam, że żartuje.

Nie żartował. Pająki były. A jeszcze gorsze okazało się to, cze­go używano jako papieru toaletowego. Powiem tyle, że dzisiaj nie uznano by tego za materiał piśmienniczy, nie mówiąc już... no, wiecie... o innym przeznaczeniu.

Na dodatek musiałam się śpieszyć, żeby nikt mnie nie zoba­czył w moim dwudziestopierwszowiecznym ubranku i nie za­czął zadawać pytań.

Przyszło mi to z trudem, bo kiedy wymknęłam się ze stodoły poraził mnie widok, jaki zobaczyłam...

Całkowita pustka.

Naprawdę. Niczego, z żadnej strony. Żadnych domów. Żad­nych słupów telefonicznych. Brukowanych dróg. Żadnego Circle K. Żadnego In - N - Out Burger. Nic. Tylko drzewa. I piaszczysty trakt, który, podejrzewałam, ciągnął się aż do drogi.

Dostrzegłam jednak czerwoną kopułę bazyliki. Wznosiła się tam, w dolinie pod nami, z morzem w tle. To się przynajmniej nie zmieniło przez ostatnich sto pięćdziesiąt lat.

Za to, dzięki Bogu, wprowadzono kanalizację.

Kiedy zakradłam się znowu na strych, po panu O'Neilu nie było ani śladu. Zabrał, zdaje się, konie i poszedł zająć się tym. czym mężczyźni tacy jak on zajmowali się we dnie w roku. Paul czekał na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.

- Co jest? - zapytałam, sądząc, że będzie sobie stroił żarty na temat wychodka.

- Nic - powiedział tylko. - Ale... mam dla ciebie niespodziankę.

Myślałam, że chodzi o coś nowego do jedzenia, mimo że na­syciłam się ciastem:

- Co takiego? Nie mów, że to jajko McMuffin, bo wiem, że nie mają tutaj barów samochodowych.

- To nie jajko - odparł Paul.

A potem, zanim się obejrzałam, wyciągnął coś z kieszeni - sznur. I chwycił mnie za ręce.

Poprzednio już, rzecz jasna, wiązano mnie sznurem. Nigdy jednak nie zrobił tego ktoś, komu zdarzyło się mnie całować. Naprawdę nie spodziewałam się, że Paul może zrobić coś tak perfidnego. Uratować życie mojemu chłopakowi, tak żebym go nigdy nie spotkała, tak. Ale związać mi ręce sznurem?

Raczej nie.

Walczyłam, oczywiście. Udało mi się wpakować mu parę razy łokieć w odpowiednie miejsce. Nie mogłam jednak krzyczeć, bo nie chciałam sprowadzić pani O'Neil, która pobiegłaby po szeryfa. W więzieniu nie byłabym w stanie niczego zrobić dla Jesse'a.

Na razie chyba jednak i tak nie mogłam wiele zdziałać.

- Wierz mi - powiedział Paul, zaciskając więzy, które już praktycznie zahamowały mój krwiobieg. - Mnie to sprawia dużo większy ból niż tobie.

- Nieprawda - warknęłam, szarpiąc się. Ale trudno było sta­wiać opór, leżąc na brzuchu w sianie z kolanem Paula ugniata­jącym plecy.

- Cóż - powiedział, zabierając się z kolei do moich nóg. - Chyba masz rację. Otóż, mnie to w ogóle nie boli. A ty w nic się nie wpakujesz, kiedy ja będę szukać Diega.

- Dla takich ludzi jak ty, Paul, jest specjalne miejsce - oświad­czyłam, wypluwając siano. Siana miałam naprawdę po dziurki w nosie.

- Poprawczak? - zapytał swobodnym tonem.

- Piekło - odparłam.

- Suze, nie bądź taka. - Skończył z moimi nogami i, na wszel­ki wypadek, żeby nie przyszło mi do głowy sturlać się ze stry­chu, przywiązał koniec sznura do pobliskiej belki. - Przyjdę cię rozwiązać, jak tylko zabiję Diega. Potem wrócimy do domu.

- I nigdy już się do ciebie nie odezwę - oznajmiłam.

- Oczywiście, że się odezwiesz - zapewnił Paul radośnie. - Nie będziesz nic z tego pamiętać. Bo nie będziemy podróżować w czasie, żeby uratować Jesse'a. Bo nie będziesz nawet wiedzia­ła, kto to jest Jesse.

- Nienawidzę cię - powiedziałam, tym razem z pełnym prze­konaniem.

- Teraz tak - zgodził się Paul. - Ale jutro, kiedy obudzisz się we własnym łóżku, nie. Ponieważ bez Jesse'a ja będę najlep­szym chłopakiem, jaki ci się trafi w życiu. Będziemy tylko ty i ja, dwoje zmienników kontra reszta świata. Czy to nie będzie zabawne?

- Idź do...

Nie dokończyłam, bo Paul wyjął z kieszeni coś jeszcze. Czy­stą białą chusteczkę. Powiedział mi kiedyś, że zawsze nosi ją przy sobie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś zakneblować.

- Nie waż się! - syknęłam.

Było jednak za późno. Wsunął mi chusteczkę do ust, zabez­pieczając ją kawałkiem sznurka.

Jeśli przedtem nie czułam do niego nienawiści, to teraz ow­szem. Nienawidziłam go każdą komórką ciała, każdym uderze­niem serca. Zwłaszcza kiedy poklepał mnie po głowie i powie­dział:

- Do zobaczenia.

A potem zsunął się po drabinie i zniknął na dole.

15

Nie wiem, jak długo tak leżałam. Na tyle długo, żeby za­cząć się zastanawiać, czy nie zamknąć oczu i nie prze­nieść się do domu. Kto wie, gdzie bym wylądowała? Pewnie gdzieś na podwórku. W kępie sumaka jadowitego, bo przecież teraz nie było tam stodoły. Wszystko jednak wydawało się lep­sze niż leżenie w niewygodnej pozycji w sianie na strychu, gdzie nie wiadomo co łaziło mi we włosach.

Ale świat bez Jesse'a? Tobym sobie właśnie zapewniła, gdy­bym się poddała. Świat bez jedynego celu w życiu. No, mniej więcej. Wiem oczywiście, że kobiety potrzebują mężczyzn, jak ryba roweru i tak dalej. Tylko że...

Tylko że go kochałam.

Nie mogłam się na to zdobyć. Byłam zbyt samolubna. Nie zamierzałam się poddać. Jeszcze nie. Miałam wciąż przed sobą wiele godzin, przynajmniej od momentu, kiedy Paul mnie zo­stawił. Cienie, nie mogłam tego nie zauważyć, wydłużały się.

A jednak, o ile pani O'Neil powiedziała Paulowi prawdę i Jes­se miał przyjechać tej nocy, nadal nie było za późno. Paul mógł nie znaleźć Diega. Mógł wrócić, nie wykonawszy zadania. A gdyby wrócił i rozwiązał mnie...

No, dowiedziałby się mnóstwa na temat, co to znaczy „boli”, o, to na pewno. Bo tym razem przygotowałabym się na jego przyjęcie.

Nie wiem, jak długo leżałam, planując zemstę na Paulu Slaterze. Śmierć wydawała się, oczywiście, za łagodną karą. Wiecz­ność w charakterze ducha - ciągłe unoszenie się między jed­nym a drugim wymiarem - to było to, na co zasłużył. Niech zasmakuje tego, przez co przechodził Jesse przez te wszystkie lata. To powinno go nauczyć...

Mogłam mu to załatwić. Mogłam usunąć jego duszę z ciała i spowodować, że nigdy by do niego nie wrócił...

...a jego ciało dać komuś innemu. Komuś, komu należała się szansa na kolejne życie...

Ale nie zdobyłabym się na to. Wiedziałam, że nie. Nie mogła­bym całować warg Paula, wiedząc, że to Jesse oddaje mi poca­łunki. To by było zbyt... wulgarne.

I kiedy leżałam, rozmyślając nad tym wszystkim, doszły do mnie dźwięki, na które moje uszy nastroiły się tak precyzyjnie przez ostatni rok, że choćbym była na mistrzostwach w piłce nożnej i tak bym je usłyszała.

Głos Jesse'a.

Wołał kogoś. Nie słyszałam dokładnie słów. Brzmiały jednak... nie wiem. Jakoś inaczej.

Zbliżał się. To znaczy, jego głos.

Był coraz bliżej stodoły.

Znalazł mnie. Nie wiem jak - doktor Slaski nie wspominał o tym, że duchy są zdolne do podróży w czasie. Ale może są. Może to potrafią, tak samo jak zmiennicy, i Jesse cofnął się w czasie, żeby mnie odnaleźć. Żeby mnie uratować. Pomóc uratować siebie.

Zamknęłam oczy, intensywnie powtarzając w myślach jego imię. To na ogół skutkowało. Jesse materializował się przede mną, ciekaw, jaką to mam do niego strasznie pilną sprawę.

Nie tym razem. Otworzyłam oczy i... nic.

Ale jego głos wciąż dobiegał z dołu.

- Nie, nie, tak będzie w porządku, pani O'Neil - mówił.

Pani O'Neil. Pani O'Neil widziała Jesse'a?

Drzwi stodoły otworzyły się. Słyszałam, jak skrzypnęły. Po­tem...

Odgłos kroków.

Ale jakim sposobem Jesse stąpa tak głośno? Przecież jest du­chem.

Wijąc się, starałam się doczołgać jak najbliżej krawędzi, żeby coś zobaczyć. Jednak sznur, którym Paul przywiązał mnie do belki, nie pozwalał mi przesunąć się wystarczająco daleko. Te­raz słyszałam go jeszcze lepiej - dużo lepiej. Przemawiał cichym, kojącym tonem do... do...

Do swojego konia.

Jesse rozmawiał z koniem. Zwierzę parskało cichutko w od­powiedzi.

Wtedy wreszcie zrozumiałam. To nie był Jesse Duch, który przybył, żeby mnie ratować. To był Żywy Jesse, który nawet mnie nie znał. Żywy Jesse, który stawił się na spotkanie z prze­znaczeniem, dziś w nocy w moim pokoju.

Zamarłam, czując mrowienie w całym ciele - nie tylko z po­wodu długiego leżenia w niewygodnej pozycji. Musiałam go zobaczyć. Musiałam. Ale jak?

Poruszył się, a ja odwróciłam głowę w kierunku, z którego dobiegał dźwięk...

...i zobaczyłam przez szparę między deskami podłogi koloro­wą plamę. Jego konia. Zobaczyłam jego ręce manewrujące przy siodle. To był Jesse. Był dokładnie pode mną. Był...

Dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam, dotąd nie jestem w stanie pojąć. Nie chciałam, żeby Jesse odkrył moją obecność. To mog­łoby wszystko popsuć. Kto wie, może by go nawet tej nocy nie zamordowano. A wtedy nigdy bym go nie spotkała.

Ale pragnienie ujrzenia go - żywego - było na tyle silne, że nie zastanawiając się dłużej, zaczęłam ze wszystkich sił uderzać stopami o podłogę strychu.

Ręce poruszające się przy siodle nagle znieruchomiały. Usły­szał mnie. Usiłowałam go zawołać, ale knebel skutecznie uda­remnił wszelkie próby.

Tłukłam stopami jeszcze mocniej.

- Czy ktoś tam jest? - usłyszałam wołanie Jesse'a.

Uderzyłam ponownie.

Tym razem nie odezwał się. Wspinał się po drabinie. Słysza­łam, jak drewniane szczeble skrzypią pod jego ciężarem.

Ciężarem. Jesse miał ciało.

A potem zobaczyłam jego ręce - duże, brązowe, zręczne ręce - na szczycie drabiny, a w sekundę później jego głowę...

Serce mi zamarło.

To był on. Jesse.

Ale nie taki, jakiego znałam wcześniej. Był żywy. Po prostu... był. W niepodważalny sposób zajmował przestrzeń, jakby do niego należała, jakby nie pozostawało jej nic innego, jak ustąpić mu miejsca, bo jak nie, to byłoby źle.

Nie świecił. Promieniował. Nie spektralnym blaskiem, do którego przywykłam, ale pełnią zdrowia i siły. Tak jakby Jesse, którego znałam, stanowił jedynie blade odbicie - cień - tego, na którego patrzyłam teraz. Nigdy nie uderzył mnie tak bardzo widok jego czarnych włosów, układających się w puklach na opalonym karku, ciemnobrązowych oczu, bieli zębów, moc­nych, długich nóg, kiedy obok mnie klęknął, żyłek na odwrocie brązowych dłoni; ścięgien w nagich ramionach...

- Panienko?

I ten jego glos. Jego głos! Tak głęboki, że niemal wprawiał w drżenie mój kręgosłup. To był jego glos, owszem, ale teraz z efektem stereo, zupełnie...

- Panienko? Nic ci nie jest?

Jesse przyglądał mi się z troską w ciemnych oczach. Jedną ręką sięgnął do buta i w następnej chwili w jego dłoni błysnął długi, ostry nóż. Patrzyłam jak urzeczona na ostrze zbliżające się do mojego policzka.

- Nie bój się - mówił Jesse. - Rozwiążę cię. Kto ci to uczynił? Knebel zniknął. Usta bolały od sznura, który wpijał się w nie. Po­tem zostały uwolnione moje ręce. Były obolałe, ale nieskrępowane.

- Czy możesz mówić? - Ręce Jesse'a dotykały teraz moich stóp, nóż przecinał więzy. - No, już.

Odłożył nóż i zbliżył coś do mojej twarzy Woda. Z manierki. Wzięłam ją i pociągnęłam chciwie. Nie miałam pojęcia, że tak strasznie chce mi się pić.

- Spokojnie - powiedział Jesse - ten jego głos! - Przyniosę ci więcej. Zostań tutaj, sprowadzę pomoc.

Na dźwięk słowa „pomoc” moje ręce, jakby niezależnie ode mnie, puściły manierkę i chwyciły Jesse'a za koszulę na piersi.

To nie była koszula, w której zwykle go widziałam. Uszyta z miękkiego, białego płótna, przypominała tamtą, ale podcho­dziła wyżej pod szyję. Miał również na sobie kamizelkę - chyba z mory.

- Nie - wychrypiałam i sama się zdziwiłam, jak bardzo zmie­nił mi się głos. - Nie odchodź.

Naturalnie nie chodziło o to, że mógłby sprowadzić panią O'Neil, która rozpoznałaby we mnie podejrzaną osobniczkę, włóczącą się po jej domu poprzedniej nocy. Po prostu nie mog­łam znieść myśli o rozstaniu z nim. Ani teraz. Ani nigdy.

To był Jesse. Prawdziwy Jesse. Ten, którego kochałam.

A który miał wkrótce umrzeć.

- Kim jesteś? - zapytał Jesse. Podniósł manierkę i kiedy stwierdził, że nie jest całkiem pusta, podał mi ją z powrotem. - Kto to zrobił - kto cię tutaj zostawił w tym stanie?

Wypiłam resztę wody. Znałam Jesse'a dostatecznie długo, żeby wiedzieć, że jest oburzony - oburzony na człowieka, który po­stąpił ze mną w ten sposób.

- Pewien... mężczyzna - powiedziałam. Rzecz jasna, Jesse - ten Jesse - nie miał pojęcia o Paulu... Nie wiedział też, kim ja jestem.

Zmarszczył brwi - brew przecięta blizną wyglądała wyjątko­wo cudnie. U Żywego Jesse'a blizna dużo mniej rzucała się w oczy niż u Jesse'a Ducha.

- Czy ten sam mężczyzna dał ci ten przedziwny strój? - za­pytał Jesse, przyglądając się krytycznie moim dżinsom i skórza­nej kurtce.

Miałam ochotę się roześmiać. Wydawał się zupełnie innym Jesse'em - albo raczej, sto razy prawdziwszym Jesse'em niż ten, którego znałam - ale jego pogarda wobec mojej garderoby? To się nie zmieniło ani trochę.

- Tak - powiedziałam. Uznałam, że w to łatwiej mu będzie uwierzyć.

- Dopilnuję, żeby chłosta go nie ominęła - oznajmił Jesse pewnym siebie tonem, jakby w każdy dzień tygodnia zdarzało mu się chłostać rzezimieszków za przebieranie dziewcząt w dzi­waczne stroje i pozostawianie ich związanych na sianie w sto­dole. - Kim jesteś? Rodzina z pewnością cię poszukuje...

- Hm - mruknęłam. - Nie szukają mnie. To znaczy... nie sądzę. Nazywam się Suze.

Ciemne brwi zmarszczyły się ponownie.

- Suuse?

- Suze - odparłam ze śmiechem. Nie mogłam się powstrzy­mać. Od śmiechu. Tak cudownie było go widzieć takim. - Su­sannah. Jak w Och, Susannah, nie płacz, bo już dość.

Uświadomiłam sobie z drżeniem, że to samo mu powiedzia­łam w moim własnym pokoju, pierwszego dnia, kiedy go po­znałam, tego dnia, kiedy przyjechałam do Carmelu. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że ta chwila stanie się punktem zwrotny w moim życiu - wszystko, co działo się wcześniej, należało do czasu PRJ: Przed Jesse'em. Wszystko, co stało się później, PJ - Po Jessie. Nie wiedziałam, że ten chłopak w bufiastej koszuli i obcisłych czarnych spodniach będzie pewnego dnia znaczył dla mnie więcej niż życie... będzie dla mnie wszystkim.

Wiedziałam jednak coś jeszcze: Źle to wymyśliłam. Zupełnie źle.

Ale nie było za późno, żeby to naprawić. Na szczęście.

- Susannah - powiedział Jesse, siadając koło mnie na sianie. - Susannah O'Neil, być może? Jesteś spokrewniona z państwem O'Neil? Pozwól, że ich zawołam. Ucieszą się, że jesteś bezpiecz­na...

- Nie - powiedziałam, potrząsając głową. - Moja, hm, ro­dzina, jest daleko stąd. - Naprawdę daleko. - Nie możesz ich sprowadzić. Bardzo dziękuję, ale... nie możesz ich sprowadzić.

- Zatem ten człowiek... - Jesse był podekscytowany. A cze­mu nie? Pewnie nie co dzień natykał się na szesnastoletnią dziewczynę, związaną i zakneblowaną, pozostawioną w sto­dole. - Kam on jest? Wezwę szeryfa. Musi zapłacić za to, co zro­bił.

Choćbym nie wiem jak chciała napuścić Jesse'a - Żywego Jesse'a - na Paula, to nie wydawało się rozsądne. Nie wtedy, kiedy Jesse miał sam za chwilę znaleźć się w trudnej sytuacji. Paul stanowił mój problem, nie jego.

- Nie - powiedziałam. - Nie, tak jest dobrze. - Widząc jego zaskoczenie, dodałam: - Teraz jest wszystko w porządku. Nie wzywaj szeryfa...

- Już nie musisz się go bać, Susannah - powiedział Jesse ła­godnie. Wyraźnie nie zdawał sobie sprawy z tego, że miał do czynienia z dziewczyną, która skopała niejeden tyłek w swoim czasie. Tyłki duchów w większości, ale wszystko jedno. - Nie pozwolę, aby cię skrzywdził.

- Nie boję się go, Jesse.

- Zatem... - Twarz Jesse'a pociemniała nagłe. - Zaraz. Skąd znasz moje imię?

Ach. To się nazywa wpadka, co?

Jesse patrzył na mnie badawczo ciemnymi oczami. Nieźle musiałam wyglądać. Jaka dziewczyna zachowałaby świeżość po parogodzinnym leżeniu w sianie z zakneblowanymi ustami?

To, oczywiście, nie miało znaczenia. Ale i tak zrobiło mi się głupio. Podniosłam rękę i odgarnęłam jakiś kosmyk z oczu, pró­bując umieścić go z powrotem za uchem. Takie już moje szczę­ście, pierwszy raz spotykam swojego chłopaka - za jego życia - i wyglądam jak czupiradło.

- Czy ja cię znam? - zapytał Jesse, nie spuszczając ze mnie wzroku. - Spotkaliśmy się już? Jesteś... jesteś jedną z dziewcząt Andersonów?

Nie miałam pojęcia, kim mogą być dziewczyny Andersonów, ale poczułam ukłucie zazdrości. Ponieważ to były dziewczyny, które poznały Jesse'a - Żywego Jesse'a. Ciekawa byłam, czy wiedzą, jakie mają szczęście.

- Nie spotkaliśmy się - powiedziałam. - Jeszcze. Ale... znam cię. Właściwie wiem... o tobie.

- Tak? - Sprawiał wrażenie, jakby coś nagle zrozumiał. - Czekaj... tak! Przyjaźnisz się z jedną z moich sióstr. Chodzicie razem do szkoły? Z Mercedes? Znasz Mercedes?

Potrząsnęłam głową, grzebiąc w kieszeni kurtki.

- A więc znasz Józefinę? - Jesse nadal przyglądał mi się z uwa­gą. - Jesteś chyba mniej więcej w jej wieku, masz piętnaście lat, tak? Nie możesz znać Marty, jest dużo starsza...

Znowu potrząsnęłam głową i podałam mu to, co wydobyłam z kieszeni. Spojrzał na przedmiot, który trzymałam w dłoni.

- Nombre de Dios — wyszeptał i wyjął mi go z ręki.

Był to miniaturowy portret Jesse'a, ten, który ukradłam z To­warzystwa Historycznego Carmelu. Teraz się przekonałam, jak marny to był obraz. Och, artysta dobrze oddał kształt głowy Jes­se'a, kolor jego oczu i, do pewnego stopnia, wyraz twarzy.

Ale zupełnie umknęło mu to, co sprawiało, że Jesse był... cóż... Jesse'em. Żywa inteligencja w ciemnych oczach. Wyrażający pewność siebie zarys pełnych, zmysłowych warg. Delikatność chłodnych, silnych rąk. Siła - teraz przyczajona, ale tkwiąca tuż pod skórą, tak że mogła ujawnić się w każdej chwili - mięśni wyrobionych przez lata pracy na ranczu razem z parobkami, ukrytych pod miękką płócienną koszulą i czarnymi spodniami.

- Skąd to masz? - zapytał Jesse, zaciskając portrecik w pięści. Jego oczy wydawały się sypać iskry, tak był rozgniewany. - Tyl­ko jedna osoba ma taki portret.

- Wiem. Twoja narzeczona Maria. Jedziesz, żeby ją poślubić. A w każdym razie takie są twoje plany. Jesteś teraz w drodze, ale do rancza jej ojca została jeszcze długa droga, więc noc spędzisz tutaj.

Gniew przeszedł w zdumienie, gdy Jesse podniósł wolną rękę, aby przeczesać palcami czarne włosy - wykonywał ten gest przy mnie tyle razy, kiedy się na mnie złościł, że łzy napłynęły mi do oczu; ten widok - to było coś tak znajomego... i tak pięknego.

- Skąd wiesz to wszystko? - zapytał zmieszany. - Przyjaźnisz się... jesteś przyjaciółką Marii? Czy ona... ci to dała?

- Niezupełnie. Wciągnęłam głęboko powietrze.

- Jesse, nazywam się Susannah Simon - wyrzuciłam z siebie, bojąc się, że za chwilę zmienię zdanie. - Jestem kimś, kogo na­zywają pośrednikiem. Przybywam z przyszłości. I jestem tu po to, żeby nie dopuścić, aby tej nocy cię zamordowano.

16

Bo, ostatecznie, nie mogłam tego zrobić. Myślałam, że mogę. Naprawdę sądziłam, że mogę spokojnie stać z boku i pozwolić, żeby Jesse'a zamordowano. Oczywiście, jeśli w przeciwnym razie miałabym go nigdy nie spotkać? Pew­nie, żaden problem. Nie ma sprawy.

Ale to było przedtem. Zanim go zobaczyłam. Zanim zaczęli­śmy rozmawiać. Zanim mnie dotknął. Zanim się przekonałam, jaki był, jaki mógłby być, gdyby żył.

Teraz zrozumiałam, że nie mogę biernie czekać i pozwolić go zabić, tak samo jak nie mogłabym... cóż, wepchnąć mojego młodszego brata Davida pod pędzący samochód albo podać mamie trujących grzybów. Nie mogłam dopuścić do śmierci Jesse'a, nawet jeśli to oznaczało, że już go nigdy nie zobaczę. Za bardzo go kochałam.

To proste.

Och, wiedziałam, że znienawidzę siebie za to. Wiedziałam, że obudzę się i, jeśli w ogóle będę pamiętać, co zrobiłam, zniena­widzę siebie na resztę życia.

Ale co miałam robić? Musiałam działać, gdy drogiej mi oso­bie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Ojciec Dominik, mój tata, oni wszyscy - włącznie z Paulem - mieli rację. Musiałam ratować Jesse'a za wszelką cenę.

Tak należało postąpić.

Ale, naturalnie, nie było to łatwe. Łatwo byłoby wyciągnąć palec w jego stronę, kiedy patrzył na mnie z wyrazem niedo­wierzania na twarzy i zawołać: „Ha! Ale cię nabrałam! To tylko żart”.

Zamiast tego powiedziałam:

- Jesse. Słyszałeś, co mówiłam? Powiedziałam, że przybyłam z przyszłości, żeby nie dopuścić...

- Słyszałem. - Jesse uśmiechnął się do mnie łagodnie. - Wiesz, co powinniśmy zrobić? Sprowadzę, jeśli pozwolisz, pa­nią O'Neil. Zajmie się tobą, a ja w tym czasie pojadę po doktora do miasta. Myślę, że mężczyzna, który cię związał i zostawił, mógł również uderzyć cię w głowę...

- Jesse - powiedziałam stanowczo. Nie do wiary. Zdobywam się na największe poświęcenie w życiu, ratując ukochanego i zdając sobie sprawę, że już nigdy go nie zobaczę, a on oskarża mnie o brak piątej klepki. - Paul nie uderzył mnie w głowę. Jasne? Nic mi nie jest. Trochę chce mi się jeszcze pić, ale poza tym wszystko w porządku. Chcę tylko, żebyś mnie wysłuchał. Dziś w nocy Feliks Diego wślizgnie się do twojego pokoju w za­jeździe i udusi cię. Potem wrzuci twoje ciało do płytkiego gro­bu i nikt go nie znajdzie, aż dopiero po upływie półtora stulecia, kiedy mój ojczym zacznie instalować saunę przy tarasie.

Jesse tylko na mnie spojrzał. Nie jestem pewna, ale chyba dostrzegłam litość w jego oczach.

- Jesse, mówię poważnie. Musisz wrócić do domu. Rozu­miesz? Wsiadaj na konia, jedź z powrotem do domu i nawet nie myśl o poślubieniu Marii de Silva.

- Maria cię przysłała - odezwał się w końcu Jesse. Jego twarz pociemniała z gniewu. - Chce w ten sposób zachować twarz, tak? Cóż, wracaj do swojej pani i powiedz jej, że to się nie uda. Nie dopuszczę, żeby jej rodzina uznała, że nie jestem na tyle dżentelmenem, aby osobiście to zerwać - niezależnie kogo na mnie nasyła z dziwacznymi opowieściami. Zobaczę się z nią jutro, czy jej się to podoba, czy nie.

Zamrugałam oczami, kompletnie ogłupiała. O czym on mówi?

Potem, zbyt późno, przypomniałam sobie sekret, który kiedyś wyjawił mi - i tylko mnie - Jesse... że udawał się na rancho de Silvów nie po to, żeby poślubić Marię, ale żeby z nią zerwać...

...Co wyjaśnia, dlaczego jej listy odnaleziono zeszłego lata przy jego zwłokach - kiedy mój ojczym przypadkiem je odkopał. W XIX wieku zasady dobrego wychowania wymagały, aby pa­ry zrywające zaręczyny zwracały sobie nawzajem listy: Diego zamordował Jesse'a, zanim taka wymiana się odbyła, tak aby ojciec Marii nie mógł zadawać niewygodnych pytań dotyczą­cych zerwania - jak, na przykład, czego takiego dowiedział się Jesse o swojej narzeczonej, że rozmyślił się w sprawie małżeń­stwa.

- Poczekaj - powiedziałam. - Chwileczkę. Jesse, Maria mnie nie przysłała. Nawet nie znam Marii. No, właściwie spotkały­śmy się, ale...

- Musisz ją znać. - Jesse spojrzał na oprawiony portrecik, który trzymał w dłoni. - Dała ci to. Musiało tak być. Skąd ina­czej znalazłby się w twoim posiadaniu?

- Hm - mruknęłam, wzruszając ramionami. - Ukradłam go. Zmiana na jego twarzy uświadomiła mi, że popełniłam błąd.

- Och, nie - zawołałam, podnosząc obie ręce do góry, jak­bym się poddawała. - Spokojnie. Nie ukradłam go twojej naj­droższej Marii, wierz mi. Ukradłam go z Towarzystwa Histo­rycznego Carmelu, jasne? Z muzeum, gdzie leżał nie wiadomo, jak długo. Mogę się założyć, że twoja ukochana Maria nadal ma swój. To znaczy, twój portret.

- Nie zrobiono kopii - oznajmił twardym tonem Jesse.

- Wiem. - Boże, jakie to było trudne. - Ale popatrz na ten, który trzymasz, Jesse. Spójrz, jaki się wydaje stary, jak popękała farba, jak pociemniała ramka. A to dlatego, że ma prawie dwie­ście lat. Ukradłam go w przyszłości, Jesse. Użyłam go, żeby wrócić tutaj, w przeszłość, i ostrzec cię... - Ściśle biorąc, to nie była zupełnie prawda, ale coś koło tego. - Musisz mi uwierzyć, Jesse. Paul - chłopak, który mnie związał - pomoże mi w tym. Teraz szuka Feliksa Diega, żeby go powstrzymać, zanim ten do­bierze się do ciebie...

Jesse potrząsnął głową.

- Nie wiem, kim jesteś - powiedział niskim, beznamiętnym głosem, jakim nigdy ze mną nie rozmawiał. - Ale zamierzam zwrócić to... - Pomachał mi portrecikiem przed nosem. - ...prawowitej właścicielce. Bez względu na to, jaką grę prowadzisz, to już koniec. Rozumiesz?

Grę? Nie mogłam tego pojąć. Nadstawiam dla niego karku, a on się wścieka, bo ukradłam jego głupi portret?

- To nie żadna gra, Jesse. Gdyby tak było rzeczywiście - gdyby Maria naprawdę mnie przysłała - skąd wiedziałabym to wszyst­ko, co wiem? Skąd bym wiedziała, że Maria i Diego kochają się potajemnie? Skąd bym wiedziała, że twoja dziewczyna - kawał łajdaczki, zresztą - w ogóle nie chce wyjść za ciebie? I że jej ojciec nie akceptuje Diega, i uważa, że jeśli poślubi ciebie, to w końcu zapomni o tamtym? Skąd mogłabym wiedzieć, że tych dwoje uknuło spisek, żeby zabić cię tej nocy, a ciało ukryć, tak żeby uzna­no, że uciekłeś przed małżeństwem z Marią?

- Notnbre de Dios. - Jesse zerwał się na nogi. Zwróciłam mimowolnie uwagę, jak strych zatrząsł się lekko pod jego ciężarem. Coś takiego z Jesse'em Duchem byłoby nie­możliwe.

Nie tylko tym Jesse Duch różnił się od obecnego. Uświado­miłam to sobie w sekundę później, kiedy Żywy Jesse schylił się nade mną i, chwyciwszy za ramiona, potrząsnął gniewnie.

- Wiesz to wszystko, bo Maria ci powiedziała! - warknął przez zaciśnięte zęby. - Przyznaj! Powiedziała ci! - Równie szybko jak przedtem mnie złapał, teraz puścił i odwrócił się. Wydając jęk rozpaczy, przeczesał włosy palcami.

Ból pulsował w miejscach, których przed chwilą dotknął.

- Posłuchaj, przykro mi - powiedziałam szczerze. Rozumia­łam, jak się czuł. Ostatecznie, nie tylko jego serce krwawiło w tej stodole. - Ze względu na to, że twoja dziewczyna chce cię za­bić, i w ogóle. Nawet jeśli zamierzałeś z nią zerwać. Jeśli to mogłoby cię jakoś pocieszyć, to uważam, że bez niej będzie ci o wiele lepiej niż z nią. Za każdym razem, kiedy się spotykały­śmy, próbowała mnie zabić, ale to nieważne. Lepiej, żebyś teraz się dowiedział, że to łajdaczka i zerwał z nią, niż gdybyś to od­krył dopiero po ślubie. Bo nawet nie wiem, czy, no, wiesz, w twoich czasach ludzie mogą się rozwodzić.

- Przestań mówić takie rzeczy! - Jesse chwycił się za głowę obiema rękami.

- Co? Ze łajdaczka? - Może i byłam trochę za ostra. - Cóż, w porządku. Ale dziewczyna wydaje się mocno nieciekawa.

- Nie. - Jesse odwrócił się ponownie w moją stronę. Zasko­czyła mnie intensywność spojrzenia, z jakim wpijał się w moje oczy. - „Twoje czasy”. „Przyszłość”. Ty... ty... Wybacz, panno Susannah. Obawiam się jednak, że będę musiał wezwać szery­fa. Ponieważ jest oczywiste, że pomieszało ci się w głowie.

- „Panna” Susannah! - Ku mojemu śmiertelnemu przeraże­niu poczułam wilgoć w kącikach oczu. Nic nie mogłam na to poradzić. To było takie... takie...

Niesprawiedliwe.

- A więc jestem panna Susannah, tak? - zapytałam, nie przej­mując się łzami. - Och, wspaniale. Przebywam taką drogę, ry­zykuję uszkodzenie komórek mózgowych, a ty mi nawet nie wierzysz? Praktycznie zapewniam sobie całe życie ze złamanym sercem, a ty myślisz, że zwariowałam? Dzięki, Jesse. Nie, na­prawdę. Świetna sprawa.

Szloch nie pozwolił mi skończyć. Nie mogłam już tego znieść. Nie mogłam nawet na niego patrzeć, bo jego widok oślepiał mnie, jak najwspanialsza świąteczna choinka. Zakryłam twarz rękami i rozpłakałam się.

Może dość już zrobiłam. Może to, że powiedziałam mu o pla­nie Marii i Diega, skłoni go do powrotu do domu jeszcze dzi­siaj. Mimo że informacja pochodziła ze źródła, które uważał za niewiarygodne. Nic więcej nie mogłam zrobić, prawda? No bo, w jaki sposób mogłam sprawić, żeby mi uwierzył?

I wtedy sobie przypomniałam.

Opuściłam ręce i spojrzałam na niego, nie dbając, że widzi moje łzy.

- Lekarz - powiedziałam.

- Tak. - Jesse wydobył skądś chusteczkę i podał mi ją. Wyda­wał się teraz trochę udobruchany. - Pozwól, że ci go sprowadzę. Naprawdę uważam, panno Susannah, że wbrew temu, co twier­dzisz, nie jesteś w dobrym...

- Nie. - Odepchnęłam chusteczkę niecierpliwym gestem. - Nie dla mnie. Ty.

Kąciki ust Jesse'a uniosły się w lekkim uśmiechu.

- Ja potrzebuję lekarza? Zapewniam cię, panno Susannah, że nigdy w życiu nie czułem się lepiej.

- Nie. - Podniosłam się na nogi. Usiłowałam stanąć po raz pierwszy, odkąd mnie rozwiązał, i z pewnym trudem utrzymy­wałam równowagę.

Ale udało mi się wstać bez pomocy. Stałam naprzeciwko nie­go, dysząc ciężko - nie z wysiłku, ale z podniecenia.

- Lekarz - powtórzyłam, patrząc na jego śmiałą, teraz zatro­skaną twarz. Przewyższał mnie o jakieś piętnaście centymetrów, ale nie dbałam o to. Podniosłam brodę. - W głębi duszy prag­niesz zostać lekarzem - powiedziałam. - Nie pytałeś ojca, ale wiesz, że by ci na to nie pozwolił. Potrzebuje cię na ranczu, bo jesteś jedynym synem. Nie mogliby się bez ciebie obejść na tak długo, ile wymaga ukończenie szkoły medycznej.

Wyraz twarzy Jesse'a uległ zmianie. Podejrzliwość, którą wi­działam w jego oczach, odkąd pokazałam mu portret, zniknęła, a na jej miejscu pojawiło się coś...

Coś, jakby zadziwienie.

- Skąd? - Jesse przyglądał mi się z najwyższym zdumieniem. - Skąd możesz...? Nigdy nikomu o tym nie mówiłem.

Ujęłam jedną z jego dłoni...

...jej ciepło wstrząsnęło mną. Zawsze, kiedy Jesse mnie obej­mował... zawsze, kiedy głaskał mnie po włosach, a ja napawa­łam się jego ciepłem... teraz wiedziałam, że ono nie było praw­dziwe. To ciepło było tylko w mojej głowie. Teraz ono było realne. Zgrubienia na dłoni, które znałam tak dobrze... były realne. Prawdziwy Jesse.

- Powiedziałeś mi o tym. Powiedziałeś mi o tym w przyszłości. Jesse pokręcił głową, ale nie za mocno. Tylko troszeczkę.

- To... to niemożliwe.

- Owszem, jest możliwe. Widzisz, dziś w nocy Diego cię zabi­je. Ale umrze tylko twoje ciało, Jesse. Twoja dusza nigdzie nie odejdzie, bo... cóż, chyba nie tak miało być. - Spojrzałam na nie­go czule, nie puszczając jego dłoni. - Myślę, że miałeś żyć. Ale umarłeś. Więc twoja dusza błąkała się, dopóki ja się nie pojawi­łam, jakieś sto pięćdziesiąt lat później. Jestem kimś, kto pomaga... cóż, ludziom, którzy zmarli. Powiedziałeś mi, że chciałeś być le­karzem, Jesse. Powiedziałeś mi o tym w przyszłości. Czy teraz mi wierzysz? Czy zechcesz teraz stąd odjechać i nigdy nie wracać?

Jesse spojrzał na nasze splecione dłonie, na moje blade, na tle jego opalonej skóry, palce, które przy jego odciskach musiały mu się wydawać bardzo miękkie. Milczał. Co takiego, w grun­cie rzeczy, mógł powiedzieć?

Ponieważ jednak był Jesse'em, coś powiedział... dokładnie to, co należało powiedzieć:

- Jeśli wiesz o mnie coś takiego - odezwał się cicho - o tym, że chciałbym zostać lekarzem - czego nigdy nie mówiłem Ma­rii - ani nikomu z żyjących - wobec tego muszę... muszę... ci uwierzyć.

- A więc kiedy już wiesz, musisz stąd odjechać, Jesse. Siadaj na konia i jedź.

- Zrobię to - powiedział.

Staliśmy tak blisko, że mógłby wyciągnąć ręce i ująć moją twarz w dłonie.

Nie zrobił tego, naturalnie.

Czułam jednak bijące od niego ciepło, nie tylko z dłoni, którą trzymałam, ale z całego ciała. Był tak promienny i pełen życia, że czułam niemal każdy włos na jego głowie, każdą cząsteczkę jego skóry. Tak bardzo go kochałam...

...a on się nigdy, przenigdy miał się o tym nie dowiedzieć.

Ale tak właśnie musiało być. Bo przynajmniej miał życie przed sobą.

- Ale - powiedział Jesse, puszczając nagle moją rękę i odwra­cając się - nie dzisiaj.

Miałam wrażenie, jakby ktoś mi dołożył w głowę. Wszystkie miejsca, ogrzewane przed chwilą ciepłem jego ciała, ogarnął te­raz chłód.

- C - co? - wyjąkałam głupio. - Nie co?

- Nie dzisiaj - oznajmił Jesse, skinąwszy głową w kierunku drzwi stodoły, przez które nie wpadały już wydłużone cienie. Słoń­ce zaszło. Cienie zniknęły. - Jutro pojadę na ranczo de Silvów, żeby pomówić z Marią i jej ojcem. Ale nie dzisiaj. Robi się późno. Za późno na podróż. Zostanę tutaj na noc i odjadę jutro rano.

- Ależ nie możesz! - Te słowa wyrwały się z głębi mojej du­szy. - Musisz wyjechać już teraz, Jesse, dziś wieczorem! Nic nie rozumiesz, to zbyt niebezpieczne...

Na jego ustach pojawił się doskonale znany mi uśmiech.

- Potrafię o siebie zadbać, panno Susannah - stwierdził. - Nie boję się Feliksa Diega.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszałam.

- A powinieneś! - praktycznie wrzasnęłam. - Biorąc pod uwagę, że on cię zabije!

- Ach. Ale, o ile dobrze cię zrozumiałem, tak miało być, za­nim przybyłaś, aby mnie ostrzec... za co ci dziękuję.

Nie mogłam pojąć, dlaczego wszystko zmierza w złą stronę.

- Jesse - podjęłam jeszcze raz rozpaczliwy wysiłek przekonania go. - Nie możesz spędzić nocy w tym domu. Rozumiesz? To zbyt niebezpieczne.

Jesse zaskoczył mnie jednak. Cóż, dlaczego nie? Zawsze tak robi.

- Rozumiem - powiedział.

- Naprawdę? - Wytrzeszczyłam na niego oczy. - Naprawdę? Więc wyjedziesz?

- Nie - odparł. - Nie wyjadę.

- Ale...

- Zostanę tutaj - powiedział, wskazując brodą strych. - Z tobą. Aż do rana.

Szczęka mi opadła.

- Tutaj? - powtórzyłam. - Tutaj... w stodole?

- Z tobą - powiedział Jesse.

- Ze mną?

- Tak - potwierdził.

Dopiero teraz zrozumiałam, o co mu chodzi. Cofnęłam się o sto pięćdziesiąt lat, aby go chronić - no, w każdym razie, tym się zajmowałam - a on próbował chronić mnie.

To było tak typowe dla niego, że prawie się rozpłakałam. Po­ważnie.

Ale tylko prawie.

Ponieważ pytanie, które mi zadał, odciągnęło moją uwagę.

- Muszę jednak wiedzieć... Dlaczego? - Ciemne oczy wpatrywały się we mnie z uwagą.

- Co dlaczego? - wymamrotałam, zahipnotyzowana, jak zwykle, jego spojrzeniem.

- Dlaczego to zrobiłaś - przebyłaś całą tę drogę - żeby ostrzec mnie przed Diegiem?

Ponieważ cię kocham.

Trzy proste słowa. Trzy proste słowa, których nie mogłam za nic w świecie wypowiedzieć. Nie przed tym Jesse'em, którego praktycznie nie znałam. Już myślał, że mi odbiło. Nie chciałam pogarszać sprawy.

- Ponieważ to nie powinno było cię spotkać. I tyle.

To, w każdym razie, zaczęłam mówić, kiedy odezwał się mę­ski głos:

- Señor de Silva?

Powiem tylko, że nie był to pan O'Neil.

17

Krew zastygła mi w żyłach. Znałam ten głos. Znałam go aż za dobrze. Jego właściciel próbował raz mnie zabić.

- To on - szepnęłam. Niepotrzebnie, rzecz jasna, Jesse prze­cież doskonale znał tego człowieka.

Wysunął się z cienia skrywającego jego twarz. Wyrażającą, jak z ulgą zauważyłam, głęboką nieufność. Zaczynał mi wierzyć.

- Kto tam? - zawołał, podnosząc lampę i przekręcając ma­leńką śrubkę, tak aby uzyskać większy płomyk.

Człowiek na dole powiedział coś po hiszpańsku, czego nie zrozumiałam. Z wyjątkiem dwóch ostatnich słów. Nie były trudne do rozszyfrowania, nawet dla mnie.

Feliks Diego.

Stało się, pomyślałam. Teraz już nie ma odwrotu.

Jesse odpowiedział też po hiszpańsku, a Diego przemówił tonem, który, choć nie rozumiałam słów, brzmiał zbyt słodko, aby wzbu­dzić zaufanie. Miałam wrażenie, że zaprasza Jesse'a do czegoś.

A Jesse wyraźnie się wykręcał.

- No? - szepnęłam z niepokojem, kiedy rozmowa skończyła się i Diego wreszcie sobie poszedł.

Jesse podniósł jednak rękę, najwyraźniej nie do końca prze­konany, czy tamten rzeczywiście odszedł.

Jakiś czas potem, kiedy wieczór nieodwołalnie przeszedł w noc i nie sposób było niczego zobaczyć poza złotym kręgiem światła rzucanego przez lampę, Jesse powiedział:

- To był Feliks Diego. Twierdzi, że jego pan - ojciec Marii - wysłał go, żeby sprawdził, czy mam wszystko, czego mi trzeba towarzyszył mi jutro w dalszej drodze.

- Czy ojciec Marii postępował podobnie podczas twoich poprzednich wizyt?

- Nie - odparł zwięźle Jesse.

- Co mu powiedziałeś?

- Ze niczego nie potrzebuję.

Odpowiadał na pytania, ale widać było, że myślami jest zupełnie gdzie indziej. Starał się połączyć dziwaczne historie, jakimi go uraczyłam, z tym, co teraz zaszło, i efekt niezbyt mu się podobał.

- Powiedziałem mu, że noc spędzę tutaj - ciągnął. - Bo mój koń jest chory. Stwierdził, że koń wygląda na zdrowego i zaprosił mnie na zewnątrz, na szklaneczkę...

Wciągnęłam powietrze.

- Nie zgodziłeś się, prawda?

- Oczywiście, że nie. - Po raz pierwszy Jesse wyglądał, jakby rzeczywiście mnie dostrzegał, kiedy na mnie patrzył. - Sądzę, że masz rację. On chyba naprawdę chce mnie zabić.

Nie odpowiedziałam radosnym: „A nie mówiłam”, no bo jaki by to miało sens? Poza tym Jesse wydawał się dostatecznie przygnębiony. Właściwie nie tyle przygnębiony, co zaszokowany, i coś jeszcze. Coś, czego nie potrafiłam nazwać...

W każdym razie nie potrafiłam do momentu, kiedy ponow­nie usłyszałam skrzypienie drabiny. Podejrzewając, że to Diego wraca, zbliżyłam się do krawędzi stryszku, gotowa posłać duszę drania do lepszego świata...

Jesse stanął jednak przede mną, oddzielając mnie od drabiny wyciągniętym ramieniem.

Wtedy zrozumiałam, czym było to „coś”, które dostrzegłam w jego oczach.

Okazało się jednak, że to nie Feliks Diego wspinał się po dra­binie.

- Och, wspaniale - powiedział Paul, wdrapawszy się w koń­cu na sam szczyt. - Och, po prostu wspaniale. Co on tutaj robi? - Popatrzył z gniewem na Jesse'a, który odwzajemnił mu się podobnym spojrzeniem.

- Znalazł mnie, Paul - wyjaśniłam. Nie uznałam za koniecz­ne wspomnieć, że sama postarałam się o to, żeby mnie znalazł.

Paul był wściekły. Jeśli zwrócił uwagę na to, jak bardzo żywy Jesse różnił się od martwego, nie dał tego po sobie poznać. Jesse natomiast skinął głową w stronę Paula i zapytał:

- To on? Mężczyzna, który cię związał?

Powinnam była, oczywiście, zaprzeczyć. Powinnam była prze­widzieć, na co się zanosi. Ale nie pomyślałam o tym.

- Owszem, to on - powiedziałam.

Dopiero, jak ręce Jesse'a zacisnęły się w pięści, uświadomi­łam sobie swój błąd.

- Nie, poczekaj! - krzyknęłam.

Za późno. Jesse rzucił się na Paula jak bokser i przewrócił go, tak że przestraszone hałasem konie zaczęły rżeć i biegać niespo­kojnie w swoich przegrodach.

- Przestań! - zawołałam, podbiegając do nich i usiłując ich rozdzielić.

Ale to było tak, jakbym próbowała rozdzielić dwie góry. Paul, przynajmniej, nie zaangażował się w walkę tak bardzo, jak Jes­se, bo słyszałam, jak krzyczał:

- Ściągnij go ze mnie, Suze, ściągnij...

Na dźwięk tych słów Jesse sam go puścił i cofnął się, dysząc ciężko. W tym zamieszaniu trochę mu się rozpięła koszula i zo­baczyłam jego umięśniony, płaski brzuch. Trudno było, mimo powagi sytuacji, nie zachwycić się tym widokiem.

- Co, do... - Paul wygramolił się z siana, otrzepując ubranie. - Boże, Suze. Co ty mu o mnie naopowiadałaś? Czy on nie wie, że jestem tutaj pozytywnym bohaterem? To ty miałaś zamiar pozwolić...

- On wie - przerwałam pospiesznie.

Paul przestał się otrzepywać i posłał mi spojrzenie pełne nie­dowierzania.

- Wie? - powtórzył. - Wie naprawdę?

- Wie - stwierdziłam ponuro.

- Cóż - mruknął Paul zaintrygowany. - Co wywołało tę zmianę? Myślałem...

- To było przedtem - powiedziałam szybko.

- Przed czym? - Paul znalazł źdźbło siana we włosach i wy­ciągnął je.

- Zanim go zobaczyłam - powiedziałam cicho, nie patrząc na żadnego z nich.

Paul milczał, co było dość niezwykłe jak na niego. Jesse, natu­ralnie, nie rozumiał, o czym mówimy. Nadal był wściekły na Paula za to, że mnie związał.

- Nie wiem, czy w czasach, z których przybywasz, uważa się za normalne zostawianie gdzieś związanych i zakneblowanych niewiast - odezwał się surowo. - W tych jednak czasach podob­ne zachowanie, zapewniam cię, każdego dżentelmena koszto­wałoby więzienie.

Słowo „dżentelmen” wymówił tonem dającym do zrozumienia, że w żadnym wypadku nie uważa, aby mogło dotyczyć Paula. Paul tylko zerknął w jego stronę.

- Wiesz, co - powiedział. - Chyba wolę twojego ducha. Uznałam, że mądrzej będzie zmienić temat.

- On już tu jest - powiedziałam do Paula. - Chodzi mi o Fe­liksa Diega.

- Wiem. Szedłem za nim.

- Myślałam, że chcesz się go pozbyć!

- Tak, cóż, nie mogłem tak po prostu podejść do niego i wy­rwać mu duszy na oczach wszystkich.

- Dlaczego nie?

- Bo by mnie zastrzelono.

- Ale mógłbyś się natychmiast przenieść w przyszłość...

- Hm, i zostawić cię związaną na strychu u pani O'Neil? Raczej nie. Musiałbym wrócić, żeby cię wybawić z tej sytuacji. - Przeniósł wzrok na Jesse'a. - Nie zdawałem sobie, oczywi­ście, sprawy, że Jego Książęca Wysokość zjawił się tutaj pierw­szy i zrobił to za mnie.

- No, to co zrobimy? - zapytałam. Paul znowu spojrzał na Jesse'a.

- Cóż - powiedział. - A co chce zrobić cudowny chłopczyk?

- Cudowny chłopczyk? - W oczach Jesse'a był gniew. - Czy ten ktoś jest w przyszłości moim przyjacielem? - spytał mnie.

- Nie - odpowiedziałam, po czym zwróciłam się do Paula: - Próbowałam skłonić go do wyjazdu, ale on nie chce.

- Koleś - powiedział Paul. - Nie mówię ci tego, bo cię lubię. Wierz mi. Ale jeśli zostaniesz, będziesz sztywny. Proste. Ten cały Diego - on nie żartuje.

- Nie boję się go - stwierdził Jesse, jakbyśmy byli niespełna rozumu, nie chcąc mu uwierzyć.

- Widzisz? - zwróciłam się do Paula.

- Świetnie. - Paul przysiadł na kupie siana, z bolesną miną. - Po prostu fantastycznie. Kiedy Diego przyjdzie go zabić, będzie mógł dołożyć również tobie i mnie.

Otworzyłam usta, żeby zaprotestować, ale Jesse mnie ubiegł.

- Jeśli myślisz, że zostawię cię z nią samego - powiedział, nie spuszczając wzroku z Paula - to nie znasz mnie w ogóle w tej twojej przyszłości.

- Nie martw się - powiedział Paul, podnosząc rękę zmęczo­nym gestem. - Niczego innego bym się po tobie nie spodzie­wał, Jesse. Cóż, to tyle na razie. - Rozparł się wygodnie na sia­nie. - Czekamy. Jeśli wróci, sądząc, że zasnąłeś, i będzie chciał wykonać swoją robotę, capniemy go.

- Nie. - Jesse był bardzo stanowczy. Nie podniósł głosu. Ani odrobinę. Ale głos miał twardy jak stal. - Ja się z nim zmierzę.

- Hm, bez obrazy - odezwał się Paul - ale Suze i ja zjawili­śmy się tutaj specjalnie po to, żeby...

- Powiedziałem, że ja to zrobię - powiedział Jesse tym sa­mym lodowatym tonem, którego, o czym zdążyłam się przeko­nać, używał tylko wtedy, kiedy coś go naprawdę rozgniewało. - To mnie zamierza zabić. Ja jestem tym, który go powstrzyma.

Wymieniliśmy z Paulem spojrzenia. Paul westchnął, wziął końską derkę i rozłożył ją na sianie w ciemnym kącie strychu.

- Świetnie - powiedział. - Obudźcie mnie, kiedy przyjdzie pora wracać do domu.

Ku mojemu najwyższemu zdumieniu zamknął oczy i chyba zapadł w drzemkę.

Jesse zerkał w stronę Paula z niechęcią. Kiedy zauważył mój wzrok, zapytał nieco łagodniejszym niż przedtem tonem:

- Czy wy dwoje jesteście przyjaciółmi tam, skąd przybyliście?

- Hm. Raczej nie. Bardziej może... współpracownikami. Oboje mamy ten sam... powiedzmy, dar.

- Do podróżowania w czasie - powiedział Jesse.

- Tak. I do... innych rzeczy.

- A kiedy zabiję Diega - zwróciłam uwagę na to „kiedy” za­miast Jeśli” - wrócicie tam, skąd przybyliście?

- Tak. - Starałam się nie myśleć, jak potwornie trudna będzie dla mnie ta chwila.

- A chcecie mi pomóc - powiedział Jesse równie cichym gło­sem jak ja - ponieważ...?

Uświadomiłam sobie, że nie udzieliłam odpowiedzi na to pytanie, kiedy zadał je po raz pierwszy. W ciepłym świetle lam­py - Jesse przykręcił płomień, tak żeby Diego pomyślał, że śpi - nigdy nie wyglądał tak przystojnie, jak w tej chwili. Ponieważ, rzecz jasna, nigdy przedtem nie widziałam go żywego. Jego brą­zowe oczy lśniły delikatnie, rzęsy były równie ciemne jak cienie na strychu. Usta - mocne, miękkie usta, które nie całowały mnie tak często, jakbym chciała i według wszelkiego prawdopodo­bieństwa miały już nigdy tego nie robić - wydawały się hipno­tycznie kuszące. Zmusiłam się, żeby oderwać od niego wzrok, przenosząc go na przetarte miejsce na kolanie dżinsów.

- Ponieważ tym się właśnie zajmuję - powiedziałam, tylko że coś przeszkadzało mi w gardle i słowa brzmiały dość chrapliwie.

Zakasłałam.

- I robisz to... - Jesse miał, zdaje się, na myśli cofanie się w przeszłość w celu ostrzeżenia potencjalnych ofiar morderstwa przed czekającym je losem - ...dla wszystkich ludzi, którzy zmarli przed czasem?

- Eee... niezupełnie. Jesteś... szczególnym przypadkiem.

- I wszystkie dziewczęta z twoich czasów - ciągnął Jesse w za­myśleniu, nie zauważając chyba mojego zmieszania ani fascy­nacji jego ustami - są takie jak ty?

- Jak ja? Jak... czy są pośredniczkami?

- Nie. - Jesse potrząsnął głową. - Nieustraszone jak ty. Od­ważne jak ty.

Uśmiechnęłam się trochę niepewnie.

- Nie jestem dzielna, Jesse.

- Zostałaś tutaj. - Wskazał ręką strych. - Mimo że wiesz - albo wydaje ci się, że wiesz - że zdarzy się coś strasznego.

- No, tak - powiedziałam. - Bo właśnie dlatego przybyłam. Żeby się nie zdarzyło. Chociaż, prawdę mówiąc... - rzuciłam ostrożne spojrzenie w stronę Paula, na wypadek, gdyby - i pew­nie tak było - podsłuchiwał - przybyłam po to, żeby przeszko­dzić jemu, Paulowi. W powstrzymaniu Diega. Ponieważ, jeśli dzisiaj nie umrzesz, no, wiesz, to ty i ja - w przyszłości, z której pochodzę - nigdy się nie spotkamy. Nie mogłam znieść myśli, że tak się może stać. A ty nawet - w przyszłości - powiedziałeś, że tego nie chcesz. Tylko... tylko... jestem tutaj, i to się stanie. Widzisz więc, w ogóle nie jestem odważna.

Wątpię, żeby zrozumiał choć słowo z tego, co powiedziałam. Nie miało to jednak znaczenia. Było to możliwie bliskie prze­prosinom. Czułam, że jestem mu to winna. Przeprosiny. Za to, co zrobiłam.

Za zniszczenie tego, co nas łączyło.

- Myślę, że się mylisz - powiedział Jesse. - Co do tej odwagi. Ale co on mógł wiedzieć na ten temat? Uśmiechnęłam się tylko do niego.

Właśnie wtedy to usłyszałam.

18

Nie umiem tego wytłumaczyć. Nie urodziłam się z nad­zwyczajnym słuchem, czy coś. Po prostu... usłyszałam. Skrzypnięcie drzwi stodoły.

A Jesse, przy drabinie, zamarł. Także usłyszał ten dźwięk. W sekundę później Paul usiadł na sianie. Nie spał. Wcale a wcale.

Czekaliśmy w pełnym napięcia milczeniu, ledwie oddychając.

Rozległo się kolejne skrzypnięcie. Tym razem buta na szcze­blu drabiny.

Diego. Z pewnością. Diego przyszedł, żeby zabić Jesse'a.

Jesse musiał wyczuć mój niepokój, bo podniósł rękę w moją stronę, w uniwersalnym geście oznaczającym: „Stój”. Chciał, żebyśmy z Paulem zostawili Diega jemu.

Tak. Właśnie tak.

Potem zobaczyłam - głowę i ramiona Diega, masywne i czar­ne na tle mrocznej stodoły. Głowę miał odwróconą w stronę leżącego Jesse'a - nie widział nic innego.

Powoli stąpając cicho po sianie, z obawy, żeby nie obudzić ofiary, Diego wdrapał się na strych. Kiedy podchodził coraz bli­żej - na odległość półtora metra... metra... jeszcze bliżej - na­prężałam się, gotowa do skoku. Nie miałam pojęcia, co zrobię, żeby go zatrzymać. Nie był ułomkiem, a ja nie ćwiczyłam kara­te. Ale myśl o zabraniu go w inny wymiar narzucała się sama.

Paul jednak przytrzymywał mnie za rękaw kurtki i odciągał do tyłu, tak żeby dać Jesse'owi szansę na osobiste rozwiązanie problemu. Zabawne, że w tej jednej jedynej sytuacji Paul był po stronie Jesse'a, co mu się nigdy dotąd nie zdarzyło.

Był tuż - tuż. Diego znalazł się tuż obok rzekomo pogrążone­go we śnie Jesse'a. Sięgnął do czegoś - po pas. Błysnęła klam­ra... ta sama klamra, która znalazła się w jakiś sposób na strychu mojego domu...

Kiedy Diego owinął sobie końce pasa wokół pięści, napinając go, żeby udusić nim swoją ofiarę, ciszę przeciął chłodny, spo­kojny głos Jesse'a.

Po hiszpańsku. Powiedział coś po hiszpańsku.

Dlaczego? Dlaczego poszłam na francuski, a nie na hiszpański?

Diego, kompletnie zaskoczony, cofnął się o krok. Nie mogłam wytrzymać.

- Co on powiedział? - syknęłam do Paula. Paul, niezbyt zachwycony rolą tłumacza, odparł:

- „A więc to prawda”. A teraz cicho siedź, żebym słyszał, co mówią.

Diego szybko doszedł do siebie. Nie opuścił nawet rąk z pasem. Powiedział coś tylko. Tym razem nie musiałam ponaglać Paula.

- Powiedział: „A więc wiesz. Tak, to prawda. Jestem tu, żeby cię zabić”.

Jesse odpowiedział. Jedynym słowem, jakie zrozumiałam, było imię.

- „Maria cię przysłała?”

Diego zaśmiał się. Potem skinął głową. I rzucił się naprzód.

Chyba nie krzyknęłam. Wiem, że wciągnęłam masę powie­rza, żeby je wyrzucić z siebie w krzyku. Ale wstrzymałam oddech. Bo Jesse, zamiast usunąć się Diego z drogi, jak ja bym :robiła, podniósł się na spotkanie przeciwnika.

Obaj znajdowali się niebezpiecznie blisko krawędzi, prawie cztery metry nad ziemią. W ciemności trudno było dokładnie twierdzić, co się dzieje, ale jedno wydawało się pewne: Diego miał przewagę, jeśli chodzi o ciężar ciała.

Teraz oboje z Paulem byliśmy na nogach, zupełnie niezauważani przez walczących na skraju strychu. Usiłowałam skoczyć z pomocą, ale Paul mi nie pozwolił.

- To równa walka - oznajmił.

W chwilę później jednak, kiedy przeciwnicy odskoczyli od siebie, a Diego odrzucił pas z szyderczym śmiechem, stwierdziłam, że walka nie była w żaden sposób równa. Ponieważ Diego nie wiadomo skąd wyciągnął nóż. Błyszczał złowrogo w świetle stojącej na ziemi lampy.

Powietrze z moich płuc uszło gwałtownie.

- Jesse! - krzyknęłam. - Nóż!

To odwróciło na chwilę uwagę Diega i dało Jesse'owi czas na wyciągnięcie własnego noża zza cholewy... tego, którym prze­ciął mi więzy.

- W porządku, tak jest - powiedziałam, kiedy to zobaczyłam. - Ktoś zaraz...

- O to właśnie chodzi - powiedział Paul, ściskając mnie jesz­cze mocniej. - Pod warunkiem, że to będzie ten właściwy facet.

Nie rozumiałam Paula. Jesse i Diego krążyli teraz wokół sie­bie, zbliżając się niebezpiecznie do krawędzi. Mogliśmy ich powstrzymać. Mogliśmy ich powstrzymać z taką łatwością. Dla­czego on...

Olśniło mnie. Może Paul był po stronie Diega? Może to była jakaś dziwaczna pułapka? Czy naprawdę nie zdołał odszukać Diega w ciągu dnia, czy tylko udawał, żeby potem patrzeć z przy­jemnością, jak Jesse umiera?

Wyrwałam mu się.

- Chcesz, żeby Jesse zginął - wrzasnęłam. - Chcesz tego, tak? Paul spojrzał na mnie, jakbym zwariowała.

- Żartujesz? Przeniosłem się tutaj tylko po to, żeby nie zginął.

- Więc dlaczego mu nie pomagasz?

- Nie potrzebuję - Jesse uchylił się przed ciosem Diega - pomocy.

- Kim są ci ludzie? - warknął Diego, ponownie atakując Jes­se'a.

- Nikim - odparł Jesse. - Nie zwracaj na nich uwagi. To spra­wa między tobą a mną.

- Widzisz? - powiedział Paul, nie bez satysfakcji. - Uspo­koisz się?

Jak mogłam się uspokoić, patrząc, jak mój chłopak - no, ściśle mówiąc, nie był jeszcze moim chłopakiem - toczy walkę na śmierć i życie? Stałam z duszą na ramieniu, ledwie oddychając i obserwując błysk zimnego metalu między oboma walczącymi...

I wtedy to się stało. Diego odwrócił się nagle i w mgnieniu oka chwycił...

Mnie.

Zaskoczył mnie tak, że nie byłam w stanie myśleć. W jednej chwili stałam obok Paula i patrzyłam ze zgrozą na to, co się działo...

...a w następnej znalazłam się w samym środku walki, z ra­mieniem Diega przygniatającym mi szyję i ostrzem jego srebr­nego noża przy tętnicy.

- Rzuć nóż - rozkazał Jesse'owi. Trzymał mnie tak blisko, że czułam wibrację głosu w jego ciele. - Albo dziewczyna zginie.

Jesse zbladł. Ale nie zawahał się ani chwili. Rzucił nóż. Paul wrzasnął:

- Suze! Przenieś się!

Po sekundzie dotarło do mnie, co miał na myśli. Diego mnie dotykał. Wystarczyło przywołać w myślach ten korytarz, które­go tak nienawidziłam - tę stację pomiędzy dwoma planami ist­nienia - i znaleźlibyśmy się tam oboje...

...i pozbylibyśmy się go raz na zawsze.

Zanim jednak zdążyłam choćby zamknąć oczy, Diego ode­pchnął mnie i rzucił się na Jesse'a. Usiłowałam krzyknąć, kiedy upadałam, ale z obolałego od uścisku Diega gardła nie wydobył się żaden dźwięk.

Nie spadłam ze strychu. Upadłam na jakiś metalowy - i czę­ściowo szklany - przedmiot. Przedmiot, który pękł pod moim ciężarem. Wylała się z niego na siano jakaś ciecz.

Od której strych stanął w płomieniach.

Lampa. Przewróciłam się na lampę i rozbiłam ją. I wywoła­łam pożar.

Ogień rozprzestrzenił się szybciej, niż mogłabym to sobie wyobrazić. Nagle oddzieliła mnie od pozostałych pomarańczowa ściana. Widziałam ich po drugiej stronie. Paul wpatrywał się we mnie w niemym przerażeniu, zaś Jesse i Diego...

Cóż, Jesse starał się przeszkodzić Diego w zanurzeniu noża w jego sercu.

- Paul! - krzyknęłam. - Pomóż mu! Pomóż Jesse'owi!

Ale Paul tylko stał i patrzył w moją stronę. To Jesse w końcu wyswobodził się z uścisku Diega. To Jesse wykręcił mu ramię, tak że tamten wypuścił nóż. To Jesse wymierzył mu cios w twarz, który posłał go...

Przez krawędź strychu na ziemię.

Rozległ się głuchy łomot uderzającego o ziemię ciała i niepozostawiające wątpliwości chrupnięcie kości... kręgów szyjnych.

Konie także go usłyszały. Zarżały przenikliwie, kopiąc w ścia­ny przegród. Czuły dym.

Podobnie jak O'Neilowie. Na zewnątrz stodoły słychać było krzyki.

- Udało ci się - krzyknęłam, patrząc na zasapanego Jesse'a poprzez ogień i dym. - Zabiłeś go!

- Suze. - Paul nadal mi się przyglądał. - Suze.

- Udało mu się, Paul! - Nie mogłam w to uwierzyć. - Bę­dzie żył. - I zwróciłam się z radością do Jesse'a: - Będziesz żył!

Jesse nie wyglądał na szczęśliwego. Powiedział tylko:

- Susannah. Nie ruszaj się.

Wtedy zobaczyłam, co się stało. Ogień odciął mnie całkowicie od pozostałej części strychu. Nawet od jego krawędzi. Otaczały mnie płomienie. Oraz dym. Dym tak gęsty, że ledwie ich widziałam.

Nic dziwnego, że Paul się na mnie gapił. Znalazłam się w ogniowej pułapce.

- Suze - powiedział. Jego głos brzmiał słabo. Potem krzyk­nął: - Jesse, nie...

Jednak za późno. W następnej chwili jakiś duży przedmiot przeleciał przez dym i ogień i uderzył we mnie, przewracając na ziemię. Po chwili zrozumiałam, że to Jesse, owinięty końską derką, która służyła mi za okrycie poprzedniej nocy... Końską derką, która się teraz tliła.

- Chodź - powiedział, odrzucając ją, chwytając mnie za rękę i stawiając na nogi. - Nie mamy czasu.

- Suze! - usłyszałam krzyk Paula. Nie widziałam go już, dym zupełnie go zasłonił.

- Zejdź na dół - wrzasnął do niego Jesse. - Zejdź na dół i po­móż im przy koniach.

Paul go nie słuchał.

- Suze! - ryknął. - Przenieś się! Natychmiast! To twoja jedyna szansa!

Jesse odwrócił się i zaczął kopać deski w ścianie obok. Ściana drżała pod uderzeniami.

Przenieść się? Mój umysł pracował jakby na wolniejszych obrotach, może z powodu dymu. Nie sądzę jednak, żebym mogła się przenieść. A co z Jesse'em? Nie mogłam go zostawić. Nie po to zadałam sobie tyle trudu, żeby go uratować przed Diegiem, aby teraz pozwolić mu zginąć w płomieniach.

- Suze - krzyknął ponownie Paul. - Przenieś się! Ja też to zrobię. Spotkamy się po drugiej stronie!

Po drugiej stronie? O czym on mówił? Odbiło mu? Och, jasne. To Paul. Oczywiście, był porąbany. Usłyszałam trzask. Jesse ujął mnie za rękę.

- Będziemy musieli skoczyć - powiedział, przysuwając twarz bardzo blisko mojej.

Poczułam chłód na policzkach. Powietrze. Świeże powietrze. Odwróciłam głowę i stwierdziłam, że Jesse wybił dość desek, żeby dało się przecisnąć przez dziurę. Na zewnątrz było ciem­no. Ale kiedy podniosłam głowę, żeby powdychać więcej świe­żego i rozkosznie chłodnego powietrza, zobaczyłam gwiazdy na niebie.

- Zrozumiałaś mnie, Susannah? - Jesse przysunął twarz tuż do mojej. Na tyle blisko, żeby mnie pocałować. Dlaczego mnie nie całował? - Wyskoczymy razem, kiedy policzę do trzech.

Poczułam, jak obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. No, to już lepiej. Lepiej, jeśli chodzi o całowanie się...

- Raz...

Czułam, jak bije jego serce. Jak to możliwe? Serce Jesse'a prze­stało bić sto pięćdziesiąt lat temu.

- Dwa...

Płomienie lizały mnie po piętach. Było mi strasznie go­rąco. Dlaczego się nie pośpieszył i nie pocałował mnie wcześ­niej?

- Trzy...

A potem pofrunęliśmy w powietrzu. Nie dlatego, że mnie całował. Nie, dlatego że naprawdę lecieliśmy w powietrzu.

Jak tylko chłodny powiew oczyścił mój umysł z dymu, zro­zumiałam, co się dzieje. Mknęliśmy z Jesse'em ku ziemi, która wydawała się bardzo odległa.

Tak więc zrobiłam jedyną rzecz, którą mogłam zrobić. Przy­warłam do niego, zamknęłam oczy i pomyślałam o domu.

19

Grzmotnęłam tak mocno o ziemię, że wszelkie powietrze ze mnie uleciało. To tak, jakby dostać w plecy podkładem kolejowym - co mi się kiedyś przydarzyło, więc wiem, co mó­wię. Leżałam oszołomiona i nie mogłam ani złapać tchu, ani się poruszyć, niezdolna do niczego, do niczego poza odczuwaniem bólu.

Świadomość wróciła powoli. Mogłam poruszyć nogami. To był dobry znak. Poruszyłam także rękami. Też dobrze. Wrócił oddech - z bólem, ale jednak.

Potem usłyszałam.

Świerszcze.

Nie rżenie koni, opierających się przy wyprowadzaniu z pło­nących boksów. Nie ryk ognia wokół. Nawet nie swój urywany oddech.

Świerszcze, które cykały beztrosko, jakby nie miały nic lep­szego do roboty.

Otworzyłam oczy.

Zamiast ognia i dymu, i płonącej stodoły, zobaczyłam tylko gwiazdy, setki świecących zimno gwiazd, odległych o miliony kilometrów.

Odwróciłam głowę.

I zobaczyłam swój dom.

Nie zajazd pani O'Neil, tylko swój dom. Byłam na podwó­rzu. Widziałam taras, który zbudował Andy. Ktoś zostawił świat­ła w saunie.

Dom. Byłam w domu.

I żyłam. Z trudem, ale żyłam.

I nie byłam sama. Nagle ktoś ukląkł koło mnie, przesłaniając światła w łaźni i powtarzając moje imię.

- Suze? Suze, nic ci nie jest?

Paul tarmosił mnie, dotykając obolałych miejsc. Próbowałam odepchnąć jego ręce, ale on nie przestawał, aż w końcu powie­działam:

- Paul, dosyć!

- Jesteś cała. - Opadł koło mnie na trawę. Wydawał się bar­dzo blady w świetle księżyca. Ale spokojny. - Dzięki Bogu. Przedtem się nie ruszałaś.

- Nic mi nie jest - stwierdziłam.

Potem przypomniałam sobie, że niezupełnie. Ponieważ... Jes­se... straciłam Jesse'a. Uratowaliśmy go, żebym mogła stracić go na zawsze. Ból - dużo gorszy od tego, jaki czułam, lądując na zimnej, twardej ziemi - chwycił mnie jak w imadło.

Jesse. Odszedł. Odszedł na dobre...

Tylko że...

Jeśli to prawda, dlaczego o nim pamiętam?

Uniosłam się na łokciach, nie zwracając uwagi na ból w żebrach.

Wtedy go zobaczyłam. Leżał na brzuchu, w trawie, niedaleko mnie, zupełnie bez ruchu, zupełnie nie...

Wydzielając blasku.

Nie otaczała go żadna poświata.

Spojrzałam na Paula. Zamrugał oczami.

- Nie wiem - powiedział, jakby z przymusem. - W porząd­ku, Suze? Nie wiem, jak to się stało. Byliście tu oboje, kiedy się zjawiłem. Nie wiem, jak to się stało...

Podniosłam się na rękach i kolanach i poczołgałam w jego stronę. Chyba płakałam. Nie jestem pewna. Ale ledwie widzia­łam cokolwiek wyraźnie.

- Jesse! - Byłam już przy nim.

To on. Naprawdę on. Prawdziwy Jesse. Żywy Jesse.

Tylko że nie wydawał się taki żywy. Wyciągnęłam rękę, bada­jąc tętno na jego szyi. Wyczułam je - wstrzymałam oddech - ale było słabe. Oddychał, ale ledwo ledwo. Bałam się go dotknąć, bałam się go poruszyć...

Ale jeszcze bardziej bałam się nic nie zrobić.

- Jesse! - krzyknęłam, odwracając go i potrząsając za ramio­na. - Jesse, to ja, Suze! Obudź się! Obudź się, Jesse!

- To na nic, Suze - powiedział Paul. - Już próbowałem. Jest tutaj... ale go nie ma. Nie naprawdę.

Trzymałam głowę Jesse'a w ramionach. Tuliłam go do siebie. W księżycowym świetle wydawał się martwy.

Ale nie był. Nie był martwy. Wiedziałabym, gdyby był.

- Myślę, że sknociliśmy to, Suze - powiedział Paul. - Nie miałaś... nie miałaś sprowadzić go tutaj.

- Nie zamierzałam - odparłam. Mój głos był tak słaby, że świerszcze praktycznie go zagłuszały. - Nie zrobiłam tego specjalnie.

- Wiem - powiedział Paul. - Ale... myślę, że może powinnaś to odstawić.

- Odstawić dokąd? - wściekłam się. Teraz mówiłam głosem znacznie głośniejszym od cykania świerszczy. Tak głośnym, w gruncie rzeczy, że przestraszone świerszcze umilkły. - W sam środek pożaru?

- Nie. Ja tylko... ja tylko nie sądzę, żeby on mógł tutaj zostać, Suze, i... żyć.

Tuląc Jesse'a, zastanawiałam się usilnie. To nie w porządku. Nikt nas nie uprzedził. Doktor Slaski nie mruknął słowa. Po - wiedział tylko, że trzeba sobie wyobrazić czas i miejsce, do którego chce się przenieść i...

I nie dotykać niczego, czego nie chce się ze sobą zabrać w podróż w czasie.

Jęknęłam i pochyliłam twarz ku twarzy Jesse'a. To była moja wina. To wszystko moja wina.

- Suze. - Paul położył rękę na moim ramieniu. - Pozwól mi spróbować. Może ja zdołam go przenieść z powrotem...

- Nie możesz. - Podniosłam głowę, mój głos był zimny jak ostrze, które Diego przytknął mi do gardła. - To go zabije. Nie jest taki jak my. Nie jest pośrednikiem. Jest... jest człowiekiem.

Paul potrząsnął głową.

- Może jednak miał wtedy umrzeć, Suze. Tak, jak mówiłaś. Może słusznie mnie ostrzegałaś, że nie powinniśmy się wtrącać.

- Wspaniale. - Zaśmiałam się gorzko. - Wspaniale, Paul. A więc teraz się zgadzasz ze mną?

Paul stał nieporuszony, z wyrazem niepokoju na twarzy. Gdy­bym była wtedy zdolna do innych uczuć niż rozpacz, znienawi­dziłabym go.

Ale nie potrafiłam. Nie mogłam go znienawidzić. Nie mog­łam myśleć o niczym innym, poza Jesse'em. Nie uratowałam go, powiedziałam sobie, tylko po to, żeby siedzieć i patrzeć, jak umiera.

- Idź do wiaty - odezwałam się cichym, spokojnym głosem. - I wejdź do domu tamtymi drzwiami. Nigdy nie pamiętają, żeby je zamknąć. Na haku przy drzwiach wiszą kluczyki od sa­mochodu mamy. Weź je i wracaj, pomożesz mi wsadzić go do samochodu.

Paul spojrzał na mnie, jakbym oszalała.

- Samochód? - W głosie brzmiało powątpiewanie. - Zamie­rzasz... gdzieś go zawieźć?

- Tak, głupolu - parsknęłam. - Do szpitala.

- Do szpitala. - Paul potrząsnął głową. - Ale Suze...

- Zrób to!

Zrobił. Wiem, że nie miało to dla niego sensu, ale zrobił. Za­brał kluczyki, wrócił i pomógł mi zanieść Jesse'a do samochodu mamy. Nie było to łatwe, ale wspólnymi siłami daliśmy radę. Zaciągnęłabym go sama, gdyby to było konieczne.

Potem ruszyliśmy; Paul prowadził, a ja trzymałam głowę Jes­se'a na kolanach. Nie uważałam, że to, co robię, nie ma sensu. Łudziłam się chyba, że w szpitalu mu pomogą. W końcu medy­cyna poszła do przodu w ciągu ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Dlaczego nie mieliby uratować człowieka, który właśnie przy­był z innego czasu, poprzez inny wymiar? Dlaczego by nie?

Otóż nie.

Och, próbowano. W szpitalu. Przybiegli z noszami, kiedy Paul oznajmił, że mamy w samochodzie nieprzytomnego człowieka. Założyli Jesse'owi maskę tlenową, podczas gdy lekarz z pogotowia mnie przesłuchiwał. Czy pacjent brał narkotyki? Za dużo wypił? Miał atak? Ból głowy? Skarżył się na ból w ramieniu?

Nie dało się znaleźć medycznego wyjaśnienia śpiączki, w jaką zapadł Jesse. Tak właśnie oświadczył lekarz, kiedy przyszedł się ze mną zobaczyć parę godzin później. Żadnego konkretnego wyjaśnienia. Tomografia komputerowa mogłaby coś wykazać. Czy nie wiem przypadkiem, jaki rodzaj ubezpieczenia posiada Jesse? Może znam numer oddziału, w którym jest ubezpieczony? Telefon do kogoś z najbliższej rodziny?

Przyjęli go o szóstej rano. O siódmej zadzwoniłam do mamy opowiedziałam jej, gdzie jestem - w szpitalu, z przyjacielem. O ósmej zadzwoniłam do jedynej osoby, która, jak sądziłam, mogła mieć jakiś pomysł na to, co zrobić.

Ojciec Dominik wrócił z San Francisco poprzedniej nocy. Wysłuchał mnie bez żadnych uwag.

- Ojcze Dominiku, ja... chyba zrobiłam coś strasznego. Nie chciałam, ale... Jesse jest tutaj. Prawdziwy Jesse. Żywy. Jesteśmy w szpitalu. Przyjedź, proszę.

Przyjechał. Na widok jego wysokiej, silnej postaci zmierzającej w stronę twardego plastykowego krzesła, na którym spędziłam ostatnich parę godzin, omal się nie załamałam.

Ale nie zrobiłam tego. Wstałam i w chwilę później byłam w jego objęciach.

- Coś ty zrobiła? - szeptał raz po raz. Nie zwracał się wyłącz­nie do mnie. Paul też tam był. - Co wyście zrobili?

- Coś złego - powiedziałam, odrywając mokrą od łez twarz od jego koszuli. - Ale nieumyślnie.

- Próbowaliśmy go ratować - odezwał się zgnębiony Paul. - Jego życie. Prawie nam się udało...

- Wtedy przeniosłam go tutaj. Och, ojcze Dominiku... Uciszył mnie i wszedł do pokoju, gdzie leżał Jesse. Koc, którym go przykryto, ledwie się poruszał przy każdym, płytkim oddechu. Jesse Duch, jak sobie uświadomiłam, wyglądałby te­raz lepiej - na bardziej żywego - niż Żywy Jesse.

Ojciec Dominik przeżegnał się, tak mocno zaniepokoił go ten widok. Pielęgniarka zmierzyła właśnie Jesse'owi puls i zapisy­wała go na tabliczce. Uśmiechnęła się smutno na widok księ­dza, po czym wyszła.

Ojciec Dominik przyjrzał się Jesse'owi.

Nie odzywał się.

- Chcą wiedzieć, jaki ma rodzaj ubezpieczenia - powiedzia­łam z goryczą - zanim zrobią następne badania.

- Rozumiem... - powiedział ojciec Dominik.

- Nie wiem, co mogą wykazać kolejne badania - odezwał się Paul.

- Nigdy nie wiadomo - parsknęłam, wyżywając się na Pau­lu, ponieważ nie mogłam wyżyć się na osobie najbardziej win­nej, czyli... sobie samej. - Może jest coś, co mogliby zrobić. Może...

- Czy twój dziadek jest gdzieś tutaj? - zapytał Paula ojciec Dominik.

Paul oderwał wzrok od nieprzytomnego Jesse'a.

- Owszem - przytaknął. - To znaczy, tak, proszę księdza. Tak sądzę.

- Może powinieneś pójść go odwiedzić. - Ojciec D mówił spokojnym głosem. Jego obecność, muszę przyznać, dodawała mi otuchy. - Jeśli jest przytomny, może będzie mógł udzielić nam jakiejś rady.

- Nie będzie chciał ze mną rozmawiać - stwierdził Paul. - Nawet jeśli jest przytomny.

- Myślę - powiedział cicho ojciec Dominik - że jeśli można wyciągnąć z tego jakąś naukę, to taką, że życie upływa i jeśli są jakieś płoty do naprawienia, to trzeba je naprawić szybko, bo potem będzie za późno. Idź i pogódź się z dziadkiem.

Paul otworzył usta, żeby zaprotestować, ale spojrzenie ojca Dominika zamknęło mu je z powrotem. Spojrzał jeszcze raz w moją stronę, po czym opuścił pokój, wyraźnie przybity.

- Nie gniewaj się na niego, Susannah - powiedział ojciec Dominik. - Chciał dobrze.

Byłam zbyt zmęczona, żeby się spierać. Okropnie zmęczona.

- Myślał, że ukradnie mi Jesse'a. Nawet pamięć o nim. Ojciec Dominik wzruszył ramionami.

- W końcu, Susannah, może tak byłoby lepiej, nie sądzisz? Lepiej niż tak, w każdym razie. - Skinął głową w kierunku nieruchomej postaci.

Cóż, pewnie miał rację.

- I tak musiałby kiedyś odejść, Susannah - ciągnął ojciec D. - Pewnego dnia.

- Wiem. - Czułam dławienie w gardle.

Wtedy sobie przypomniałam. W życiu ojca Dominika też był duch. Duch dziewczyny, którą kochał, może równie mocno jak ja Jesse'a.

- Ja... - Mówiłam z trudem, w gardle tkwiło mi coś gigantycznego, nie do przełknięcia. - Przepraszam, ojcze Dominiku, Zapomniałam.

Ojciec D uśmiechnął się ze smutkiem i dotknął mojego ra­nienia.

- Nie bądź dla niego za surowa - powiedział, mając na myśli Paula. Potem rzucił jeszcze raz okiem na Jesse'a i dodał: - Nie bardzo wiem, co moglibyśmy zrobić. Tylko to ubezpieczenie. Myślę, że tym można by się zająć. Zaraz wrócę. Przynieść ci coś? Jadłaś coś?

Myśl o tym, że miałabym przepchnąć jakieś jedzenie przez zaciśnięte gardło, rozbawiła mnie, że aż zaśmiałam się lekko.

- Nie, dzięki - powiedziałam.

- W porządku. - Ojciec Dominik skierował się do drzwi. Na progu przystanął i odwrócił się do mnie. - Przykro mi, Susannah - powiedział cicho. - Przykro mi, że nie było mnie przy tobie, kiedy... to się stało. I jest mi bardziej przykro, niż potrafię to wyrazić, że to musiało się skończyć w ten sposób.

Z tymi słowami wyszedł.

Stałam przez chwilę bez ruchu, z pustką w głowie. Dopiero po chwili dotarło do mnie znaczenie tego, co powiedział.

Ojciec Dominik miał rację. To był koniec. Mogłam zaprze­czać, ile mi się podobało, ale było po wszystkim. Jesse umierał na moich oczach, a ja nie mogłam niczego, absolutnie niczego, dla niego zrobić.

I to była moja wina. Opuszczał mnie z mojej własnej winy. Jas­ne, mogłam się pocieszać, że gdziekolwiek trafi, będzie mu lepiej niż tu, ze mną, na ziemi, gdzie prowadził życie - nieżycie.

Ale to nie zmniejszyło bólu.

Opadłam na krzesło obok szpitalnego łóżka. Płakałam tak mocno, że nic nie widziałam. Ale nie za głośno. Nie chciałam, żeby przybiegła pielęgniarka z mnóstwem środków uspokajają­cych. Czego mi brakowało, uświadomiłam sobie, to obecności mamy. Nie, nie mamy. Taty. Gdzie był mój tata, kiedy go na­prawdę potrzebowałam?

- Susannah.

Pomyślałam o grobie Jesse'a, tym z kamieniem nagrobnym, za który zapłaciliśmy oboje z ojcem Dominikiem. Co było w tym grobie, skoro ciało Jesse'a znajdowało się tutaj? Nic. Był pusty.

Ale nie na długo. Nie, nie na długo.

- Susannah.

A w jego czasie? Co robili teraz państwo O'Neil? Prawdopo­dobnie grzebali w zgliszczach stodoły. Z pewnością znajdą je­den szkielet. Ale czy będą wiedzieli, że nie należy do Jesse'a? A czy rodzina Jesse'a wpadnie w rozpacz, czy będzie się wiecz­nie zastanawiać, co stało się z ich synem i bratem?

Nie. W żaden sposób nie da się ustalić, że to ciało Diega. Pomyślą, że to zwłoki Jesse'a. Rodzina de Silva wyprawi pogrzeb. Niewłaściwemu człowiekowi.

Poczułam rękę na ramieniu. Wspaniale. Ktoś był w pokoju. Widział, jak wypłakuję sobie oczy. Czy nie można pozwolić dziewczynie się wypłakać w samotności?

- Odejdź - parsknęłam, podnosząc głowę. - Nie widzisz, że...

Wtedy zobaczyłam, że postać obok mnie promienieje.

20

Podskoczyłam chyba na kilometr w powietrze. Tak się prze­straszyłam. Na pewno zerwałam się z krzesła z taką prędkością, że je przewróciłam. Stałam, dysząc i patrząc zupełnie suchymi nagle oczami.

Ponieważ koło łóżka stał i przyglądał się leżącemu Jesse'owi... Jesse.

Przenosiłam wzrok z jednego Jesse'a na drugiego, nie dowierzając własnym oczom.

Ale to była prawda. Było ich dwóch: martwy i żywy. A właściwie należałoby powiedzieć: martwy i umierający.

- J - Jesse? - Otarłam łzy umazanym sadzą rękawem.

Jesse jednak nie patrzył na mnie. Wpatrywał się w... cóż, samego siebie, na łóżku.

- Susannah - szepnął. - Co... co ty zrobiłaś?

Tak się ucieszyłam na jego widok, że nie myślałam trzeźwo, podeszłam do niego i chwyciłam go za rękę.

- Jesse, ja się przeniosłam. To znaczy, w czasie - wymamro­tałam.

Oderwał ciemne oczy od postaci na łóżku i skupił spojrzenie na mnie. Nie wydawał się uszczęśliwiony.

- Przeniosłaś się? - Patrzył gniewnie. - Udałaś się za Slaterem? Po tym, jak ci powiedziałem, że sam potrafię się o siebie zatroszczyć?

Był wściekły. Jego złość napełniła mnie takim szczęściem, że zaśmiałam się cicho. Nie zdawałam sobie jeszcze sprawy, co to znaczy, że widzę go tutaj, w szpitalu.

- Zadbałeś o swoje sprawy - zapewniłam. - Powiedziałam ci - tobie z przeszłości - o Diegu i on cię nie zabił, Jesse. Ty zabi­łeś jego. Ale potem... potem... wybuchł pożar. - Przełknęłam ślinę; ochota do śmiechu przeszła mi zupełnie. - W stodole. W stodole O'Neilów...

Zmrużył oczy.

- O'Neilowie - mruknął. Wydawał się równie oszołomiony, jak ja. - Pamiętam ich.

- Tak - powiedziałam. - Wybuchł pożar, a ty, Jesse... ty mnie uratowałeś. A w każdym razie, próbowałeś... Ale... ale...

Glos mi zamarł. Jesse puścił moją rękę. Przysunął się do łóżka i patrzył na leżące, prawie pozbawione oddechu ciało.

- Nie rozumiem - powiedział Jesse. - Jak to się stało? Zagryzłam wargi. Nie było czasu na wyjaśnienia. Nie teraz, kiedy każda chwila mogła być naszą ostatnią...

- Zrobiłam to - wyrzuciłam z siebie. - Nie chciałam. Chcia­łam cię uratować, Jesse, a nie... Ale dotykałam cię nadal, kiedy przenosiłam się w czasie, w przyszłość, i ty... po prostu przenio­słeś się ze mną.

Jesse chyba po raz pierwszy, odkąd znalazł się w pokoju, spoj­rzał na mnie, jakby rzeczywiście mnie widział.

- Naprawdę się cofnęłaś? - Patrzył na mnie szeroko otwarty­mi oczyma. - W przeszłość? W moją przeszłość?

Skinęłam głową. Co miałam powiedzieć?

- A Paul? Poszedłem za nim do bazyliki, ale on zniknął. Ścigałaś go?

Skinęłam ponownie.

- Chciałam mu przeszkodzić. W... uratowaniu ciebie. Ale ostatecznie... nie mogłam, Jesse. To nie w porządku. To, co zrobił ci Diego. Nie mogłam dopuścić, żeby się powtórzyło. Więc ci powiedziałam. A ty go zabiłeś. Zabiłeś Diego. Ale potem był pożar i... - Spojrzałam na postać na łóżku. Nie mogłam stłumić szlochu. - A teraz myślę, że to pożegnanie. Przykro mi, Jesse. Bardzo, bardzo mi przykro.

Oczy znowu zaszły mi łzami. Nie mogłam uwierzyć, że to się rzeczywiście dzieje. Zawsze uważałam swój „dar” za przekleństwo, ale nigdy, nigdy nie nienawidziłam go tak mocno, jak teraz. Żałowałam, że w ogóle usłyszałam o pośrednictwie. Żało­wałam, że w ogóle widziałam jakieś duchy. Żałowałam, że się urodziłam.

Poczułam rękę Jesse'a na policzku.

- Querida - powiedział.

Oparł drugą rękę na łóżku, żeby zachować równowagę, i prze­chylił się, żeby mnie pocałować. Ostatni pocałunek, zanim zostanie mi odebrany na zawsze.

Zamknęłam oczy w oczekiwaniu na dotyk chłodnych ust. Żegnaj, Jesse. Zegnaj.

Jego usta ledwie mnie musnęły. Usłyszałam, jak wzdycha. Odsunął głowę od mojej i spojrzał w dół. Ręką dotykał nogi swojego ciała.

Coś wydawało się przez niego przepływać. Zajaśniał mocniej przez chwilę, wpatrując się we mnie intensywniej niż kiedykolwiek, odkąd go poznałam.

A potem został wchłonięty przez własne ciało, jak dym w wywietrznik. I zniknął.

Och, jego ciało zostało. Ale duch Jesse'a - duch, którego ko­chałam - odszedł. Na jego miejscu...

Była pustka. Wyciągnęłam ręce, pragnąc chwycić choć jakąś cząstkę Jesse'a, ale przecięły tylko powietrze.

Jesse odszedł. Odszedł naprawdę. Wrócił do ciała, które opu­ścił tak dawno temu... ciała, które na moich oczach zadrżało gwałtownie, jakby odrzucało powracającą duszę...

Potem znieruchomiało jak martwe.

Wiedziałam, co się stało. Ciało Jesse'a przeniosło się w przy­szłość, owszem. Ale nie jego dusza, ponieważ dwie jednakowe dusze nie mogę istnieć w tym samym wymiarze. Ciało Jesse'a pozostawało bez duszy równie długo jak dusza Jesse'a bez ciała.

Teraz zjednoczyły się wreszcie...

Ale za późno. Miałam stracić ich obu.

Nie mam pojęcia, jak długo stałam, trzymając Jesse'a za rękę i wpatrując się w niego z rozpaczą. Na tyle długo, że wrócił oj­ciec Dominik.

- Nie martw się, Susannah, wszystko załatwione - powie­dział. - Jesse przejdzie wszystkie potrzebne badania.

- To już nieważne - wymamrotałam, nie puszczając jego dło­ni... zimnej dłoni.

- Nie porzucaj nadziei, Susannah - odparł ojciec Dominik. - Nigdy nie porzucaj nadziei.

Roześmiałam się z goryczą.

- A czemu to, ojcze Dominiku?

- Bo, wiesz, to wszystko, co mamy. - Położył mi rękę na ra­mieniu. - Zrobiłaś, co zrobiłaś, ponieważ go kochałaś, Susan­nah. Kochałaś go dostatecznie mocno, żeby pozwolić mu odejść. To najwspanialszy dar, jakim można kogoś obdarzyć.

Potrząsnęłam głową, nadal niewiele widząc przez łzy.

- To nie tak idzie, ojcze Dominiku.

- Co takiego? - zapytał łagodnie.

- To powiedzenie. Ono brzmi: „Jeśli coś kochasz, zwróć mu wolność. Jeśli tak ma być, wróci do ciebie”. Nie wiedział ksiądz? Ojciec tego nie czytał?

Podniosłam oczy, żeby sprawdzić, co ojciec Dominik o tym sądzi, ale on wcale na mnie nie patrzył. Wpatrywał się w Jesse'a na łóżku. Niebieskie oczy ojca Dominika, zauważyłam, były tak samo pełne łez jak moje.

- Susannah - odezwał się zduszonym głosem. - Patrz. Spojrzałam. W tej samej chwili poczułam, jak palce dłoni, które trzymałam, zaciskają się na mojej.

Rumieńce, których przed chwilą nie było, napłynęły do twarzy Jesse'a. Nie była już blada jak prześcieradło. Jego cera miała teraz ten sam oliwkowy odcień, jak przy pierwszym spotkaniu w stodole O'Neilów.

To nie wszystko. Pierś Jesse'a wznosiła się i opadała pod ko­cem w widoczny sposób. Żyły na szyi pulsowały. Uniósł powieki...

...i zapadłam się tak samo, jak za każdym razem, kiedy na mnie patrzył, w ciemną głębię jeziora, jaką stanowiły oczy Jesse'a... Oczy, które nie tylko mnie widziały, ale również poznawały, Znały moją duszę.

Podniósł rękę, zerwał maskę tlenową i wypowiedział słowo. Ale było to słowo, na dźwięk którego moje serce zaśpiewało.

- Querida.

21

- Suze! - Usłyszałam z dołu głos mamy. - Suze! Siedziałam przy toaletce, podziwiając swoje uczesanie. Po­leciłyśmy z Cee Cee całe popołudnie na włosy i paznokcie.

Cee Cee nie potrzebuje specjalnych zabiegów, jeśli chodzi o to pierwsze... jej białe włosy są z natury proste. Upięła je jednak do góry i cały czas narzekała, że się rozsypią.

U mnie jednak zabiegi zostawiły widoczny ślad, bo moje wło­sy były równie ciemne i lśniące jak w momencie, kiedy wy­szłam z salonu.

- Suze! - zawołała mama po raz trzeci i ostatni. Zerknęłam na zegar. Kazałam mu czekać prawie pięć minut.

Dostatecznie długo, uznałam.

- Idę - krzyknęłam, chwytając wieczorową torebkę i lekki biały szal od sukienki.

Podbiegłam do drzwi pokoju i otworzyłam je. Po schodach wspinał się Jake z ciężkim plecakiem, pełnym książek. Z biblio­teki.

- Czy piekło zamarzło? - zapytałam, kiedy mnie mijał.

- Nie zaczynaj ze mną, mam egzaminy końcowe - warknął. Potem, już przy drzwiach swojego pokoju, odwrócił się i, chyba całkiem szczerze, powiedział: - Ładna sukienka. - Po czym zniknął w czeluściach swojej kawalerskiej jaskini.

Uśmiechnęłam się mimo woli. To był pierwszy komplement, jaki udało mi się wydrzeć Jake'owi.

Ruszyłam po schodach, unosząc lekko suknię. To były te same schody, uświadomiłam sobie, z których przepędziła mnie pani O'Neil jakieś, och, sto pięćdziesiąt lat temu. Zastanawiałam się, czy w obecnym stroju, wzięłaby mnie za pannę lekkich obycza­jów. Raczej wątpiłam.

Przyjemnie, pomyślałam, mieć takie schody. Schody, dzięki którym można mieć prawdziwe „wejście”. Dotarłam do ostat­niego półpiętra, tego, które powinno służyć dziewczynom wy­bierającym się na bal zimowy za scenę, na której obracałyby się, każąc osobom w salonie podziwiać suknię. Zatrzymałam się, szykując do występu.

Ale niepotrzebnie. Zorientowałam się od razu. Mój ojczym biegał po pokoju z łyżką pełną czegoś zielonego i namawiał każdego, kogo dopadł, żeby spróbował, tylko spróbował. Mama usiłowała dociec, jak działa jej nowa kamera cyfrowa i nie bardzo jej to szło. Najmłodszy z moich przyrodnich braci, David, rozmawiając z moim chłopakiem, wyrzucał z siebie z prędkością karabinu ma­szynowego informacje na temat nowych wynalazków w aeronautyce, o których się dowiedział z kanału Discovery. A Maks, pies rodziny, wciskał nochal w spodnie mojego chłopaka.

Przypuszczam, że była to typowa scenka rodzinna, która z pewnością powtarza się co wieczór w milionach domów. Dlaczego więc łzy napłynęły mi do oczu? Och, nie z powodu Andy'ego i jego łyżki, ani też mamy z jej kamerą, ani Davida z jego głębokim przekonaniem, że każdy pragnąłby poznać dokładny przebieg programu, jaki obejrzał. Nie, to dlatego, że pies rodziny pakował nochal w niewłaściwe miejsca u mojego chłopaka, a mój chłopak musiał go odpy­chać, łzy napłynęły mi do oczu.

Ponieważ Maks wyczuwał zapach mojego chłopaka. Maks mógł wreszcie powąchać Jesse'a.

David pierwszy zauważył mnie na półpiętrze. Głos mu zamarł; stał tylko, gapiąc się na mnie. Po chwili wszyscy już patrzyli w moją stronę.

Pośpiesznie zamrugałam oczami, aby pozbyć się łez. Zwłaszcza kiedy Maks przybiegł do mnie i próbował władować mi wielki, włochaty łeb pod sukienkę.

- Och, Susie - zaszczebiotała mama i ku zdumieniu wszystkich - zwłaszcza jej własnemu - pstryknęła zdjęcie. - Wyglądasz ślicznie.

Andy wyczuł kolejną ofiarę i uniósł łyżkę w moją stronę, ale matka powstrzymała go stanowczo.

- Andy, nie podchodź z tym do niej, kiedy jest tak ubrana - ostrzegła.

Uśmiechnęłam się. Spojrzałam na Jesse'a - on też się uśmie­chał. Takim tajemniczym uśmiechem, przeznaczonym tylko dla mnie - chociaż teraz, rzecz jasna, wszyscy mogli go zobaczyć.

Zaparł mi dech w piersiach, jak zawsze.

- Więc - powiedziałam na tyle swobodnym tonem, na ile pozwalało mi ściśnięte gardło. Ale tym razem z radości. - Wi­dzę, że poznaliście już Jesse'a.

Andy, zanim pobiegł z łyżką z powrotem do kuchni, podsu­mował wrażenia w dwóch słowach:

- Może być. Mama promieniała.

- Jak miło cię poznać - zwróciła się do Jesse'a. - A teraz chodź tutaj, chcę wam obojgu zrobić zdjęcie.

Zeszłam na sam dół i stanęłam obok Jesse'a przed kominkiem. Wydawał się niewiarygodnie wysoki i przystojny w smokingu. I nawet nie przejmowałam się, że mama ośmiesza mnie wobec niego. Przypuszczam, że takie rzeczy nie mają znaczenia, kiedy traci się motywację do życia, a potem, wbrew wszelkim prze­ciwnościom, odzyskuje ją z powrotem.

- To dla ciebie - powiedział Jesse, kiedy podeszłam blisko. Wręczył mi coś, co trzymał w dłoni. Pojedynczą białą orchideę, z takich, jakie spotyka się na pogrzebach. Albo na grobach.

Wzięłam ją z lekkim uśmiechem. Tylko my dwoje wiedzieliśmy, jakie znaczenie ma ten kwiat. Dla mamy, która podbiegła, żeby mi go przypiąć do sukni, zanim zrobi zdjęcie, to była tylko ozdoba.

- No, to teraz proszę o uśmiech. - Pstryknęła zdjęcie, nie zmuszając nas, na szczęście, do dalszego pozowania.

Andy wynurzył się ponownie z kuchni, tym razem bez łyżki, z wyrazem ojcowskiej troski na twarzy.

- Przyprowadzisz ją do domu przed północą, zrozumiałeś, młody człowieku? - powiedział, wyraźnie zadowolony, dla od­miany, z roli ojca dziewczynki, a nie chłopca.

- Przyprowadzę, proszę pana - odparł Jesse.

- O pierwszej - zwróciłam się do Andy'ego.

- O dwunastej trzydzieści - odparował Andy.

- O dwunastej trzydzieści - zgodziłam się. Kłóciłam się tyl­ko dlatego, że, cóż, tak wypada. Nie miało znaczenia, kiedy Jes­se odprowadzi mnie do domu. Mieliśmy przed sobą całe życie.

- Suze - szepnęła mama, poprawiając mi szal - podoba nam się, nie zrozum mnie źle. Ale czy nie jest, cóż, trochę dla ciebie za stary? W końcu, to uczeń college'u - w wieku Jake'a.

Gdyby wiedziała.

- Dzięki temu jesteśmy prawie równi - oświadczyłam. - Dziewczęta dojrzewają szybciej niż chłopcy.

Akurat w tej chwili Brad przywlókł się z pokoju telewizyjne­go, gdzie coś oglądał. Kiedy zobaczył nas nadal w drzwiach, twarz wykrzywiła mu się ze zniecierpliwienia.

- Jeszcze nie wyszliście? - burknął i poszedł do kuchni. Spojrzałam na mamę.

- Wiem, o czym myślisz - powiedziała, poklepując mnie po plecach. - Baw się dobrze.

Na zewnątrz otoczyło nas rześkie powietrze wieczoru. Jesse obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy moi rodzice nie pa­trzą. Potem wziął mnie za rękę.

- Gdybym miał do wyboru: zrobić to jeszcze raz albo spę­dzić wieczność w ogniu piekielnym, wybrałbym piekło.

- Nie będziesz musiał tego powtarzać - odparłam ze śmiechem. - Teraz cię znają. Poza tym, spodobałeś im się.

- Nie twojej matce - stwierdził Jesse.

- Owszem, tak - sprzeciwiłam się. - Ona tylko myśli, że jesteś trochę dla mnie za stary.

- Gdyby wiedziała - powiedział Jesse, wyrażając - co często mu się zdarzało - dokładnie to, o czym wcześniej pomyślałam.

- Z kolei twój ojczym zaprosił mnie na jutro na kolację.

- Niedzielną kolację? - Byłam pod wrażeniem. - On cię na­prawdę musi lubić.

Doszliśmy do samochodu Jesse'a - no, tak naprawdę to był samochód ojca Dominika. Ojciec D pożyczył go Jesse'owi na tę okazję. To nie znaczy, rzecz jasna, że Jesse posiadał prawo jazdy. Ojciec D wciąż pracował nad tym, żeby zdobyć dla niego świa­dectwo urodzenia... kartę ubezpieczenia społecznego... świadec­twa szkolne, tak żeby mógł starać się o miejsce w college'u i sty­pendium.

Poczciwy ojczulek zapewnił nas, że to nie będzie trudne. „Ko­ściół, powiedział, ma swoje sposoby”.

- Pani - powiedział Jesse, otwierając przede mną drzwiczki.

- Dziękuję - odparłam, wślizgując się do środka. Jesse obszedł samochód i wsunął się na fotel kierowcy.

- Jesteś pewien, że wiesz, jak się to prowadzi? - zapytałam na wszelki wypadek.

- Susannah. - Jesse włączył silnik. - Nie obijałem się jako duch przez sto pięćdziesiąt lat, jedząc cukierki. Poczyniłem parę obserwacji to tu, to tam. I z całą pewnością - zaczął wycofywać samochód z podjazdu - potrafię prowadzić.

- W porządku. Tylko się upewniałam. Bo zawsze mogę po­prowadzić, jeśli to będzie potrzebne...

- Siedź, gdzie siedzisz - powiedział Jesse, skręcając w ulicę Sosnowego Wzgórza i nie potrącając przy tym skrzynki na listy, co mnie, posiadaczce prawa jazdy, rzadko się udawało - i wyglą­daj ładnie, jak przystało na młodą damę.

- Zaraz, który to wiek mamy teraz?

- Litości - powiedział zgnębiony. - Robię to dla ciebie, w tym małpim stroju.

- Pingwinim.

- Susannah.

- Tak się mówi. Tak to się nazywa. Musisz się podszkolić w gwarze, jeśli nie chcesz odstawać.

- Wszystko jedno - powiedział Jesse, tak świetnie naśladując - cóż, mnie - że aż palnęłam go żartobliwie w ramię.

Siedziałam i wyglądałam ładnie przez resztę podróży do Mi­sji. Na miejscu pozwoliłam mu nawet obejść auto i otworzyć dla mnie drzwiczki. Jesse podziękował mi, wspominając, że jego męskie ego dostało dostatecznie dużo cięgów w zeszłym tygo­dniu.

Wiedziałam, o czym mówi i nie miałam pretensji, że czuje się tak, a nie inaczej. Ze szpitala wyszedł jak człowiek nowo naro­dzony, bez przeszłości, a w każdym razie, bez takiej, która mo­głaby mu obecnie pomóc, bez rodziny - poza mną, oczywiście, i ojcem Dominikiem - i bez grosza przy duszy. Gdyby nie ojciec Dominik, kto wie, jak by się to skończyło? Och, przypuszczam, że mama i Andy pozwoliliby mu się do nas wprowadzić... Ale nie byliby zachwyceni. Tymczasem ojciec Dominik znalazł Jesse'owi małe - ale ładne i schludne - mieszkanie, a teraz szukał mu pracy. Do college'u miał pójść później, kiedy już przygotuje się i zda egzaminy na poziomie szkoły średniej.

Kiedy jednak wpadliśmy na ojca D przy wejściu na salę taneczną - urządzoną na dziedzińcu Misji, przekształconym na ę okazję w zalaną światłem księżycowym oazę, z migotliwymi światełkami okręconymi wokół pni palm oraz wielobarwnymi światłami w fontannie - udawał, że widzi Jesse'a po raz pierwszy - ze względu na stojącą w pobliżu siostrę Ernestynę.

- Miło mi cię poznać - powiedział ojciec Dominik, ściskając mu rękę.

Jesse nie zdołał powstrzymać uśmiechu.

- Mnie również, proszę księdza.

Kiedy siostra Ernestyna, przyjrzawszy się mojej sukni - pew­nie spodziewała się po mnie stroju z rozcięciem do pępka, a nie skromnej białej sukni od Jessiki McClintock - odeszła, ojciec Dominik przestał udawać.

- Mam dobre wiadomości. Masz pracę. Jesse był podekscytowany.

- Naprawdę? Co to za praca? Kiedy zaczynam?

- W poniedziałek rano, a chociaż płaca nie będzie wysoka, to jest coś, co myślę, będzie ci wyjątkowo odpowiadało - wygła­szanie pogadanek o starym Carmelu w Muzeum Towarzystwa Historycznego. Sądzisz, że dasz radę robić to przez jakiś czas? W każdym razie dopóki nie umieścimy cię w szkole medycz­nej?

Uśmiech Jesse'a wydawał się - przynajmniej w moich oczach - jaśniejszy od księżyca.

- Tak przypuszczam - odparł.

- Wspaniale. - Ojciec Dominik podsunął okulary wyżej na nosie i uśmiechnął się do nas. - Przyjemnego wieczoru, dzie­ciaki.

Podziękowaliśmy z Jesse'em i poszliśmy tańczyć.

Nie był to bal z połowy XIX wieku, ale bawiliśmy się dobrze. Był poncz i ciastka, i rodzice - opiekunowie. No, był też didżej i sztuczny dym, ale to nieważne. Jesse był wyraźnie zadowolo­ny, zwłaszcza kiedy podeszli do nas Cee Cee z Adamem, a on mógł obojgu uścisnąć ręce i powiedzieć:

- Dużo o was słyszałem.

Adam, który nie miał pojęcia o istnieniu Jesse'a, zmarszczył czoło.

- Nie mogę tego samego powiedzieć o sobie - oznajmił.

Ale Cee Cee, która stała się blada jak jej suknia, kiedy przed­stawiłam Jesse'a, zachowywała się z większą życzliwością. Czy też entuzjazmem.

- A - ale - wyjąkała, przenosząc spojrzenie z twarzy Jesse'a na moją i z powrotem - czy... czy nie...

- Już nie - powiedziałam.

- Cóż. - Cee Cee mimo zmieszania uśmiechnęła się i doda - - Cóż! To wspaniale!

Wtedy zauważyłam jej ciotkę gawędzącą nieopodal z panem Waldenem.

- Co ona tu robi? - zapytałam Cee Cee.

Adam parsknął śmiechem i zanim Cee Cee zdążyła odpowiedzieć, wyjaśnił:

- Pan Walden dyżuruje. Zgadnij, kogo przyprowadził do pary?

- Oni nie chodzą ze sobą - powiedziała Cee Cee z naciskiem. Tylko się przyjaźnią.

- Jasne - stwierdził Adam z szerokim uśmiechem.

- Suze. - Cee Cee owinęła mocniej ramiona koronkowym szalem. - Pójdziesz ze mną do toalety?

- Zaraz wrócę - zwróciłam się do Jesse'a.

- W jaki sposób... - zaczęła Cee Cee, jak tylko zaciągnęła mnie do toalety.

Nie zdołała jednak dokończyć zdania, ponieważ za nami wpadła gromadka pierwszaków, które skupiły się przy umywalkach, poprawiając przed lustrem fryzury.

- Kiedyś ci opowiem - zapewniłam ze śmiechem. Cee Cee skrzywiła się.

- Słowo?

- Jeśli mi powiesz, jak ci się układa z Adamem.

Cee Cee westchnęła i przyjrzała się własnemu odbiciu.

- Bajecznie - powiedziała. A spojrzawszy na mnie, dodała: - Tobie też. Masz to wypisane na twarzy.

- „Bajecznie” to dobre określenie - stwierdziłam.

- Tak myślę. No, chodźmy. Nie wiadomo, co też Adam może tam wygadywać.

Odwróciłyśmy się w momencie, kiedy otworzyły się drzwi i do środka wkroczyła Kelly Prescott. Rzuciła mi wyjątkowo jadowite spojrzenie, którego nie zrozumiałam, dopóki nie ukazała się za nią siostra Ernestyna z taśmą krawiecką w ręku. Wówczas zwró­ciłam uwagę na rozcięcie w eleganckiej sukni Kelly. Sięgało znacz­nie wyżej niż do kolana, jak przewidywał regulamin.

Prześlizgnęłyśmy się obie z Cee Cee za plecami zakonnicy i chichocząc wypadłyśmy na pasaż przy dziedzińcu.

Nie przestawałam się śmiać, dopóki nie zobaczyłam Paula.

Stał w cieniu, szalenie przystojny w smokingu. Widocznie czekał na powrót Kelly - po drobnych poprawkach stroju. Wy­prostował się na mój widok.

- Hm, powiedz Jesse'owi, że będę za moment, dobrze? - po­prosiłam Cee Cee.

Cee Cee skinęła głową i odeszła. Zbliżyłam się do opartego o kamienny filar Paula.

- Cześć - powiedziałam. Wyjął ręce z kieszeni.

- Cześć - odparł.

Po czym żadne z nas, wydawało się, nie miało pomysłu na to, co jeszcze powiedzieć. W końcu odezwał się Paul:

- Wpadłem na Jesse'a tam, w sali. Uniosłam brwi.

- Wpadłam na Kelly tam, w toalecie.

- Tak - powiedział Paul, zerkając na drzwi toalety. - Mój... mój dziadek o ciebie pytał - dodał po chwili.

- Naprawdę? - Słyszałam, że doktor Slaski wrócił do domu. - Czy on...

- Ma się lepiej. Dużo lepiej. I... i miałaś rację co do niego. Nie jest stuknięty. A właściwie jest, ale w inny sposób, niż są­dziłem. Wie mnóstwo na temat takich... ludzi jak my.

- Owszem. Przekaż mu moje pozdrowienia.

- Przekażę.

Paul wydawał się niesamowicie zmieszany. Wcale mnie to nie ;dziwiło. Spotkaliśmy się po raz pierwszy od czasu tego pożaru... szpitala. Widziałam go w szkole w następnym tygodniu, ale miałam wrażenie, że za wszelką cenę mnie unika. Teraz też wyglądał, jakby miał ochotę uciec, gdzie pieprz rośnie.

Nie zrobił tego jednak. Ponieważ, jak się okazało, miał jeszcze coś do powiedzenia.

- Suze. To... co się stało. Uśmiechnęłam się.

- Wszystko w porządku, Paul. Już wiem. To go zaskoczyło.

- Wiesz? O czym?

- O pieniądzach. O dwóch tysiącach dolarów, które przekazałeś anonimowo na kościelny fundusz dla potrzebujących, ze wskazaniem na Gutierrezów. Otrzymali je i, według ojca Dominika, byli głęboko wdzięczni.

- Och - powiedział Paul. I zaczerwienił się. - Tak. Nie to miałem na myśli. Chciałem powiedzieć... że miałaś... rację.

Zamrugałam oczami.

- Miałam? Co do czego?

- Co do mojego dziadka. - Odchrząknął. Widziałam, ile go kosztowało przyznanie czegoś takiego. Widziałam również, że bardzo chciał to powiedzieć. - Cóż, nie tylko co do dziadka, ale... co do wszystkiego.

Uniosłam brwi. To było więcej, niż śmiałabym kiedykolwiek oczekiwać.

- Wszystkiego? - powtórzyłam z nadzieją, że ma na myśli to, o podejrzewałam.

A wiele na to wskazywało.

- Tak. Wszystkiego.

- Nawet co do - musiałam się upewnić - ciebie i mnie? Skinął głową, z niezbyt zachwyconą miną.

- Powinienem to wiedzieć od początku - mówił wolno, jak­by słowa wydzierano mu siłą. - Chodzi mi o to, co do niego czułaś. Powtarzałaś mi to dostatecznie często. Ale to... to nie dotarło do mnie, aż do tamtej nocy w stodole, kiedy ty... powie­działaś mu o tym. Po co przybyliśmy. To, że wolałaś, żeby żył...

- Nie musimy o tym mówić - powiedziałam, ponieważ samo wspomnienie tej nocy powodowało u mnie ściskanie w gardle. - Naprawdę.

- Nie - odparł Paul, wbijając we mnie spojrzenie niebieskich oczu. - Nie rozumiesz. Ja muszę. Ja nigdy, Suze, nigdy nie czu­łem do nikogo czegoś podobnego. Nawet do ciebie. Hm, pew­nie zauważyłaś. Kiedy właściwie nie próbowałem cię ratować. Podczas pożaru i w ogóle.

- Ale potem byłeś wspaniały - powiedziałam, ujmując się za nim, bo czułam, że ktoś chyba powinien. - Pomogłeś mi za­wieźć Jesse'a do szpitala i w ogóle.

Wzruszył żałośnie ramionami.

- To się nie liczy. Jesse skoczył w płomienie - a nawet cię dobrze nie znał...

- Wszystko w porządku, Paul - powiedziałam. - Naprawdę. Nie wydawał się przekonany.

- Naprawdę?

- Naprawdę - powtórzyłam zupełnie szczerze. Potem, wska­zując brodą na drzwi toalety, dodałam: - Poza tym, zawsze uwa­żałam, że wy dwoje lepiej do siebie pasujecie.

- Tak - odparł Paul, idąc za moim wzrokiem. - Chyba tak. Ku mojemu zaskoczeniu wyciągnął rękę.

- Bez urazy, Simon?

Spojrzałam w dół na jego dłoń. Zdumiewające, ale naprawdę nie miałam, urazy. Wcale. Już nie.

Wsunęłam palce w jego rękę.

- Bez urazy.

Drzwi toalety otworzyły się i pojawiła się Kelly. Jej krok uległ zasadniczej zmianie, ponieważ siostra Ernestyna zafastrygowała rozcięcie sukni prawie do samego kolana. Kelly wyrażała się mocno niepochlebnie o zakonnicy.

- Ale przynajmniej nie odesłała cię do domu, żebyś się przebrała - przerwałam jej.

Kelly tylko zamrugała oczami.

- Co to za chłopak? - zapytała zaintrygowana. Obejrzałam się przez ramię. Jesse szedł ku nam pasażem. Ser­ce, jak zawsze na jego widok, zabiło mi gwałtownie.

- Och, ten? - powiedziałam obojętnym tonem. - To Jesse, mój chłopak.

Mój chłopak. Mój chłopak.

Oczy Kelly otworzyły się na całą szerokość, kiedy Jesse wszedł krąg księżycowego światła, w którym staliśmy, i ujął mnie za rękę.

- Paul - odezwał się, skinąwszy głową.

- Cześć, Jesse - odparł Paul, wyraźnie nie w sosie. Potem przypomniał sobie o Kelly i przedstawił ich sobie z zakłopotaniem.

- Miło mi cię poznać - stwierdził Jesse, ściskając dłoń Kelly. Ona była jednak zbyt zdumiona, żeby odpowiedzieć. Wpa­trywała się w Jesse'a, jakby zobaczyła...

No, może niekoniecznie ducha. Raczej coś, czego nie była stanie zrozumieć. Niemal słyszałam, jak myśli: „Co taki facet, jak ten, robi z Suze Simon?”

Ha, nie wiedziała, przez co przeszłam dla tego faceta... ani co on zrobił dla mnie.

Starając się nie sprawiać wrażenia, jakbym się pyszniła, ujęłam Jesse'a pod ramię i powiedziałam:

- No, to na razie. - Po czym zaprowadziłam go na parkiet.

- Z Paulem...? - Jesse uniósł brwi pytająco, kiedy objęłam go za szyję.

- W porządku.

- Wiesz to stąd, że...?

- Tak mi powiedział.

- A ty mu wierzysz?

- Wiesz co? - Podniosłam głowę z ramienia Jesse'a. - Wie­rzę.

- Rozumiem. - Jesse stal, podczas gdy ja kołysałam się w takt muzyki. - Susannah? Co ty robisz?

- Tańczę z tobą.

Jesse spojrzał na moje stopy, ale nie mógł ich zobaczyć pod długą suknią.

- Nie znam tego tańca - oznajmił.

- To łatwe. - Puściłam jego szyję, chwyciłam jego dłonie i ułożyłam je na swojej talii. A potem znowu objęłam go za szy­ję. - Teraz się kołysz.

Jesse zaczął się poruszać.

- Widzisz? Też to potrafisz.

- Jak się ten taniec nazywa? - szepnął mi do ucha.

- Wolny - odparłam. - Nazywa się wolnym tańcem. Później Jesse już nie odzywał się za wiele. Naprawdę szybko chwytał dwudziestopierwszowieczne obyczaje towarzyskie.

Nie wiem, po jakim czasie podniosłam głowę i wtedy zoba­czyłam stojącego obok tatę.

Tym razem nie podskoczyłam jak oparzona. W pewien spo­sób spodziewałam się, że go zobaczę.

- Cześć, dzieciaku - powiedział. Przestałam tańczyć i zwróciłam się do Jesse'a:

- Czy mogę cię na chwilę przeprosić? Jest tu ktoś, z kim, hm, muszę zamienić słowo.

- Oczywiście - uśmiechnął się Jesse.

Z sercem przepełnionym zachwytem dla niego, podeszłam pośpiesznie do palmy, za którą przystanął tata.

- Cześć - powiedziałam, lekko zdyszana. - Przyszedłeś.

- Naturalnie, że przyszedłem - odparł tata. - Pierwszy praw­dziwy bal mojej córeczki? Sądzisz, że mógłbym to przegapić?

- To nie dlatego cieszę się, że przyszedłeś - stwierdziłam, bio­rąc go za rękę. - Chciałam ci podziękować.

- Podziękować? - zdziwił się. - Za co?

- Za to, co zrobiłeś dla Jesse'a.

- Dla Jesse'a? - Domyślał się i zmieszany wykonał ruch, jak­by chciał puścić moją rękę. - Och. To.

- Tak, to - powiedziałam, ściskając go jeszcze mocniej. - Gdybyś nie skłonił go do przyjścia do szpitala, straciłabym go na zawsze.

- Cóż - powiedział z miną, jakby chciał być gdzieś - gdzie­kolwiek - indziej. W gruncie rzeczy, wyglądał... cóż, prawie tak, jakby już był gdzieś indziej. Był dużo bardziej przezroczysty niż zwykle. - Płakałaś. I wzywałaś mnie. Podczas gdy to Jesse'a po­winnaś była wzywać.

- Myślałam, że Jesse odszedł. Więc wzywałam ciebie. Bo za­wsze byłeś przy mnie, kiedy cię naprawdę potrzebowałam. I wtedy też. Uratowałeś go, tato. Chciałam tylko, żebyś wiedział, ile to dla mnie znaczy. Zwłaszcza że wiem, że wcale nie pochwalałeś, no, wiesz, tego, że się przeniosłam w czasie.

Tata wyciągnął rękę i poprawił mi przekrzywioną orchideę przy sukni. Z jakiegoś jednak powodu, zamiast ją chwycić, jego palce przenikały przez woskowe płatki. Nagle zrozumiałam, co się dzieje. I nie mogłam nic zrobić, tylko stać i patrzeć na niego ze łzami napływającymi do oczu.

- Tak, przykro mi z tego powodu - ciągnął tata, mając na myśli swój sprzeciw wobec mojej podróży w czasie w celu „uratowania” Jesse'a. Z każdym słowem nikł w oczach. I to wcale nie dlatego, że patrzyłam poprzez zasłonę łez. - Widzisz, gdy­byś się cofnęła i uratowała moje życie, to byłoby tak... cóż, jak­bym umarł i obijał się przez ostatnich dziesięć lat daremnie.

- To nie było daremne, tato - powiedziałam, trzymając z ca­łej siły rękę, która, nawet kiedy to mówiłam, prawie wyślizgi­wała mi się z dłoni. - To było dla Jesse'a. I dla mnie. To dlatego jesteś wreszcie gotów, żeby przejść dalej. Sam zobacz.

Tata popatrzył na siebie, potem na mnie, wyraźnie wstrząśnię­ty.

- W porządku, tato - powiedziałam, ocierając wolną ręką łzy z twarzy.

Teraz już ledwie go widziałam... została tylko drżąca koloro­wa plama i lekki ucisk na dłoni. Czułam jednak, że się uśmie­cha. Uśmiecha i płacze jednocześnie. Tak samo jak ja.

- Będzie mi ciebie brakowało.

- Opiekuj się swoją matką - wyrzucił z siebie pośpiesznie, jakby w obawie, że zniknie, zanim zdoła to powiedzieć.

- Przyrzekam.

- I bądź grzeczna.

- A czy zdarza mi się nie być? - zapytałam łamiącym się gło­sem.

Błysnął raz jeszcze, po czym zniknął.

Na zawsze.

Minęło sporo czasu, zanim zdołałam wrócić do Jesse'a. Mu­siałam się wypłakać za palmą, a potem naprawić poczynione przez łzy uszczerbki w makijażu. Kiedy wreszcie podeszłam do niego, spojrzał na mnie z uśmiechem.

- Odszedł? - zapytał.

- Odszedł - odparłam odruchowo. A potem aż westchnęłam z wrażenia.

- Jesse... - Wytrzeszczyłam na niego oczy. - Czy ty... czy...?

- Czy widziałem, jak rozmawiałaś przed chwilą ze swoim ojcem? - zapytał. Kąciki ust lekko mu drżały. - Tak.

- A więc możesz... - Nie mogłam się pozbierać ze zdumie­nia. - Możesz...

- Widzieć duchy i rozmawiać z nimi? - Jesse uśmiechnął się w świetle księżyca. - Wygląda na to, że tak. Dlaczego? Czy to stanowi jakiś problem?

- Nie. Tylko że... to by znaczyło... - prawie nie wierzyłam we własne słowa. - To znaczy, że jesteś...

- Querida - powiedział Jesse i przyciągnął mnie do siebie. - Zatańczmy.

Nie mogłam jednak otrząsnąć się z szoku. Jesse - mój Jesse - nie był już duchem. Był pośrednikiem. Jak ja.

- Jedyna rzecz, której nie rozumiem - mówił mi Jesse wprost do ucha - to dlaczego zajęło mu to tyle czasu?

Kołysałam się w jego ramionach, prawie nie zwracając uwagi na jego słowa. „Jesse jest pośrednikiem - tylko to miałam w gło­wie. - Teraz Jesse jest pośrednikiem”.

- Twój ojciec - powiedział Jesse. - Przenosi się dalej. Dla­czego teraz?

Objęłam go za szyję. A co innego miałam zrobić?

- Naprawdę nie wiesz? - zapytałam. Pokręcił głową.

Uśmiechnęłam się; czułam, jakby serce miało mi pęknąć ze szczęścia.

PODZIĘKOWANIA

Serdecznie dziękuję Beth Ader, Jennifer Brown, Laurze Langiie, Abigail McAden, a zwłaszcza Benjaminowi Egnatzowi jak również wszystkim czy­telnikom, którzy od początku wspierali tę serię.


Podziękowania dla Eleonory za skan

dormitoire - (fr.) sypialnia, tutaj - w internacie (przyp. tłum.).

ouija - do seansów spirytystycznych (przyp. tłum.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty wymiar
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka 06 Czwarty wymiar
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Meg Cabot Pośredniczka 06 Czwarty wymiar
Cabot Meg Carroll Jenny Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka Czwarty wymiar
Cabot Meg Pośredniczka  Czwarty Wymiar
Meg Cabot Pośredniczka 06 Czwarty wymiar
Cabot Meg Pośredniczka  Nawiedzony
06 Czwarty Wymiar
Cabot Meg Pośredniczka01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka02 Dziewiąty klucz
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina
Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina

więcej podobnych podstron