Sarah Forsyth Porwana i sprzedana

Porwana i sprzedana


Sarah Forsyth

Przekład

EWA RATAJCZYK



Przedmowa

Każdego dnia w Wielkiej Brytanii od czterech do ośmiu tysięcy kobiet jest zmuszanych do świadczenia usług seksualnych. Kobiety te są sprowadzane głównie ze wschodniej Europy i z Afryki, i sprzedawane przez międzynarodowych przestępców do brytyjskich domów publicznych. Handel ludźmi ― przewożenie kobiet i dzieci przez granice i zmuszanie ich do prostytucji ― jest formą niewolnictwa XXI wieku. To brutalny, bezduszny przemysł, którym trudnią się zorganizowane gangi przestępcze na całym świecie.

Handel ten nie bazuje jedynie na sprowadzaniu kobiet i dzieci. Zdarza się, że i Brytyjki zostają podstępem zwabione do pracy w przemyśle usług seksualnych, podobnie jak kobiety z mniej rozwiniętych krajów. Są przemycane do Dzielnicy Czerwonych Latar­ni w Amsterdamie, do Frankfurtu i innych stolic europejskich, i skazywane na tę samą tragiczną, naznaczoną narkotykami egzystencję, co kobiety zmuszane do prostytucji w Wielkiej Brytanii.

Jednak żadna Brytyjka do tej pory nie odważyła się opowiedzieć swojej historii.

Dramatyczna i wstrząsająca opowieść o tym, jak Sarah Forsyth została podstępem zwabiona do Amsterdamu i uwięziona w Dzielnicy Czerwonych Latarni, daje możliwość wejrzenia w hermetyczny świat międzynarodowego niewolnictwa seksualnego. Ale historia życia Sarah ― molestowanej najpierw w domu rodzinnym, a potem w domu dziecka ― oraz jej długa, trudna walka o przetrwanie w bardzo ludzki sposób ukazuje bezbronną młodą kobietę i jej rozpaczliwą podróż do bezpiecznej przystani. Podróż, która dobiega końca dopiero teraz.

Poznałem Sarah, kiedy kręciłem film dokumentalny dla ITV w 2007 roku. Było to specjalne wydanie dziewięćdziesięciominutowego dokumentu, w którym emerytowany reporter Roger Cook powracał do i najsłynniejszych spraw, którymi zajmował się w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Znalazło się wśród nich wstrząsające dochodzenie dziennikarskie, przeprowadzone w 1997 roku na temat międzynarodowego handlu usługami seksualnymi. Krótka część programu poświęcona była historii Sarah.

Kilka lat wcześniej udało jej się wyrwać z koszmaru, pomogła też złapać i skazać swojego oprawcę.

Nadal jednak była uwięziona w wewnętrznym piekle, film ukazywał bardzo wyraźnie ― w 1997 roku Sarah wyglądała jak wrak człowieka. Siedziała skulona na krześle, z rozmazanym makijażem, a oczy miała tak zapadnięte, że ledwie było je widać.

Sposób, w jaki mówiła, zdradzał, jak wyglądało wtedy jej życie ― bełkotała, więc widzowie zapewne myśleli, że jest pijana albo nafaszerowana środkami uspokajającymi. Jak się okazało, powodem było to drugie. To, co miała do powiedzenia - co była w stanie z siebie wydobyć ― na temat swej pracy w branży usług seksualnych, w witrynie okiennej, było na wskroś wstrząsające. Najlepiej, jak potrafiła, opisała swoją egzystencję (bo nie można nazwać tego życiem), kiedy zmuszano ją do uprawiania seksu nawet z siedemnastoma mężczyznami dziennie, przez siedem dni w tygodniu. Opisała też prawdziwie nieludzkie okrucieństwo.

Kiedy kończyłam pracę, szłam do łóżka i spałam w zamkniętym na klucz pokoju pilnowanym przez bulmastifa. Potem brałam prysznic i znów szykowałam się do pracy. Czasem po pracy grali ze mną w rosyjską ruletkę.



Wywiad miał miejsce dwa lata po gehennie, jaką przeżyła, kiedy wspomnienia tego, czego doświadczyła, były jeszcze świeże. Jedno z nich dotyczy zabójstwa innej prostytutki (prawdopodobnie podczas kręcenia ekstremalnego filmu pornograficznego) i ostrzeżenia, jakie dostała od mężczyzny, który jej pilnował ― że ją również może spotkać ten sam los.



- Patrz - powiedział. - Jak nie wyciągniesz forsy, zrobię to samo z tobą. W umowie mam z ciebie pięćdziesiąt tysięcy funtów. Jeżeli nie zarobisz tej kasy, oddam cię do takiego filmu. I wycisnę z ciebie milion.

Pod koniec wywiadu, ze łzami spływającymi po zniszczonej twarzy, z gardłem ściśniętym od emocji, na które trudno było patrzeć, Sarah Forsyth jakimś cudem zdołała zebrać wszystkie siły, żeby jasno i dobitnie wyrazić, do czego doprowadziły ciężkie przeżycia.

Byłam opiekunką, a stałam się tym. Życie mi się zawaliło. Teraz każdy już wie: Sarah była prostytutką.

Dziesięć lat później wiedziałem, że muszę sprawdzić, jak potoczyło się jej życie. Ale niełatwo było ją odnaleźć. Wyglądało na to, że zniknęła z powierzchni ziemi i obawiałem się, że spotkał ją los, na który właściwie była skazana w 1997 roku ― samotna, nieszczęśliwa śmierć narkomanki. Jednak po upływie tygodni zaczęły docierać do mnie strzępy obiecujących informacji. W kilku miasteczkach na północnym wschodzie widziano kobietę, którą mogła być Sarah, pojawiły się również doniesienia na policję i do praco­wników opieki społecznej, z których wynikało, że na pewno przeżyła ostatnie dwa lata, chociaż miała kłopoty ze zdrowiem.

W końcu, po kolejnych tygodniach dociekań jednego z pracowników naszej ekipy, udało się dotrzeć do Sarah. Jak się okazało, mieszkała około kilometra od dzielnicy, z której pochodziła. Moje obawy się nie potwierdziły ― wyglądała nieporównywalnie lepiej i pod niektórymi względami wiele dzieliło ją od dziewczyny, której udręczoną twarz i ciało widziałem na nagraniu Cooka sprzed dziesięciu lat. Jednak po­zory mylą. Sarah nie czuła się wcale lepiej, nie miała też poczucia bezpieczeństwa. Potrzeba było wielu tygodni delikatnej, sumiennej pracy każdego członka naszej ekipy, zanim poczuliśmy, że jest dość silna, by rozmawiać.

Tamtej wiosny i lata 2007 roku zacząłem poznawać Sarah Forsyth. Powoli nabierałem pewności, że zdołała zostawić za sobą najgorsze i że znowu zaczyna zyskiwać panowanie nad swoim życiem. Nie miałem jednak pewności, czy jej przyszłość będzie wolna od kłopotów, jak marzyła.

Najbardziej jednak biła od niej determinacja. Uwa­żała, że jej historia powinna zostać opowiedziana ― nie dla katharsis, nie żeby się chciała bronić, ale dlatego, że zna rzeczywistość dzisiejszego niewolnictwa seksualnego, wie, co przechodzą tysiące kobiet uwięzionych w brytyjskich domach publicznych i chce, żeby świat o tym usłyszał.

Dlatego też, na prośbę Sarah, ta książka jest poświęcona im - oraz ofiarom handlu usługami seksualnymi, kimkolwiek i gdziekolwiek są.

Tim Tate,

październik 2008


Wstęp

Najważniejsze w tym wszystkim były psy.

Były dwa, bulmastify. Siedziały pod drzwiami dzień i noc. I tak byłam zamknięta na klucz, ale gdybym pró­bowała nacisnąć klamkę, psy zaczęłyby szczekać jak oszalałe. Wiedziałam, że w ciągu kilku sekund zjawił­by się ktoś, żeby mnie sprawdzić. Byłam przerażona mężczyznami, którzy wbiegali do tego obskurnego, brudnego, żałosnego mieszkania, ale najbardziej bałam się psów. Wiedziałam, do czego są zdolne. I co mogą zrobić, jeżeli będą miały okazję. Jeżeli mężczyźni je do mnie wpuszczą.

Tego właśnie chyba nikt nie potrafił pojąć.

- Czemu nie uciekłaś - pytali. - Na pewno miałaś jakąś okazję, żeby uciec.

Ale psy były zawsze. Psy i mężczyźni. I jeszcze narkotyki, którymi faszerowano mnie na okrągło, aż całkiem się pogubiłam i znalazłam się w potwornym miejscu - potrzebowałam ich tak samo jak ich niena­widziłam. Bardzo. Nie miałam żadnej nadziei.

Oczywiście, oni o tym wiedzieli. Starali się z ca­łych sił, żeby doprowadzić mnie do takiego stanu, żeby uzależnić mnie od działki kokainy. Na domiar złego, śmiertelnie mnie przerazili, strzelając w skroń młodej dziewczynie na moich oczach.

Przebrnęłam przez tamte dni, tygodnie, miesią­ce, które niczym się od siebie nie różniły - mężczyź­ni i narkotyki, więcej narkotyków i więcej mężczyzn. Życie odpływało ze mnie powoli jak woda w brud­nym brązowym kanale, zmierzająca w stronę Morza Północnego. Ilu mężczyzn płaciło po sto pięćdziesiąt guldenów za kilka minut surowej, egoistycznej przy­jemności? Nie umiałabym powiedzieć. Zanim zdąży­łam o tym pomyśleć, policzyć, nie byłam już w stanie tego zrobić.

Ile kryształów cracku, ile kresek koki wzięłam? Ile jointów mocnej, uspokajającej marihuany wypa­liłam? Nie byłabym w stanie zliczyć. Rzecz jasna, ktoś to zrobił - w Amsterdamie nie ma nic za darmo, a już na pewno nie w Dzielnicy Czerwonych Latarni. I płaciłam rachunek - rachunek za narkotyki, które zamulały mi umysł, kiedy sprzedawałam swoje ciało w odrapanej witrynie oświetlonej neonem przy kana­le - płaciłam go, znowu się sprzedając. Błędne koło. Zataczałam je dziesięć, piętnaście razy dziennie, sie­dem dni w tygodniu.

Nie, z tego piekła nie było ucieczki. Aż do chwili, kiedy mimo mgły uzależnienia i rozpaczy dostrzegłam nikłą szansę i jakimś cudem znalazłam odwagę, by się jej uchwycić. Aż do dnia, kiedy moje nogi niosły mnie coraz dalej, kiedy mój umysł krzyczał ze strachu. Aż do chwili, kiedy - chyba po raz pierwszy w życiu - ktoś przyszedł mi z pomocą i stanął przy mnie, nie dlatego, że czegoś chciał, ale z ludzkiej przyzwoitości.

To był początek mojego powrotu z piekła - ten pierwszy akt nieegoistycznej dobroci. Ale gdybym wtedy wiedziała, ile ta podróż potrwa i jak trudna to będzie droga, czy znalazłabym siłę, żeby ją rozpocząć?

Szczerze mówiąc, nie wiem.


Poniedziałkowe dziecko

Urodziłam się w poniedziałek, 26 stycznia 1976 roku w Szpitalu Królowej Elżbiety w Gateshead.

Poniedziałkowe dziecię urodą jaśnieje, mówi stary wierszyk, a ja miałam tyle szczęścia, że odziedziczy­łam urodę po matce. Była - i nadal jest - drobną kobietą o gęstych ciemnych kręconych włosach i dużych brązowych oczach, z których bije łagodność i dobroć. Teraz ma pięćdziesiąt lat, ale wygląda tak młodo, że można by ją wziąć za moją starszą siostrę.

Za to mój ojciec to całkiem inna historia. Jak po­wiedziałam, miałam szczęście.

Byłam drugim dzieckiem w rodzinie. Brat był ode mnie starszy o osiemnaście miesięcy, a siostra o sie­dem lat młodsza. Mieszkaliśmy wszyscy w domku na jednej ze specyficznych tarasowych ulic, które wyko­rzystuje się dzisiaj do kręcenia dramatów z okresu I wojny światowej.

Gateshead w 1976 roku było brudnym, zaniedba­nym miasteczkiem, przyklejonym do południowego wybrzeża rzeki Tyne i raczej przyćmionym przez swojego większego brata, Newcastle, które leżało po drugiej stronie rzeki. Kiedy byłam mała, sprawdziłam historię miasteczka w książce. Było zamieszkane od czasów Rzymian, a nazwa Gateshead miała oznaczać „początek drogi Rzymian”.

Dalsza historia miasta nie jest szczególnie pociąga­jąca. Urodziło się w nim kilka średniej sławy gwiazd piłkarskich, przemysłowiec dziwak z czasów wiktoriańskich i kobieta, która stała się gwiazdą filmów porno w Hollywood. Przez Gateshead przewinęły się dwie bez wątpienia sławne osoby, które publicznie podzieliły się później swoimi wrażeniami. W XVIII wieku doktor Johnson opisał miasteczko jako „brud­ną czarną uliczkę wychodzącą z Newcastle”. Prawie dwieście lat później J.B. Priestley oznajmił, że „żadna prawdziwa cywilizacja nie mogłaby stworzyć takiego miasta”, dodając, dla lepszego wyobrażenia, że wyda­wało się zaprojektowane przez „wroga rasy ludzkiej”.

Większość życia spędziłam w Gateshead i w są­siedztwie. Od tamtej pory niewiele się tam zmieniło i pewnie nigdy się nie zmieni.

Mój tata był drobnym miejscowym przedsiębiorcą, właścicielem dwóch chłodni i restauracji. Ale pamię­tam też, że był przedstawicielem handlowym i podróżował po całym północnym wschodzie. Nie mam pojęcia, co sprzedawał i nie dane mi było wiele o niego pytać. Mama przez większość życia zajmowała się prowadzeniem domu i wychowywaniem naszej trojki, ale czasami pracowała na nocną zmianę w miejscowej fabryce. Tata zwykle zabierał nas i pakował do samo­chodu w środku nocy, żeby po nią jechać.

Finansowo wiodło nam się nieźle. W odróżnieniu od wielu mieszkańców miasteczka, tata zawsze dbał o to, żeby domy, w których mieszkaliśmy, były naszą własnością. Nie wynajmowaliśmy ich. Mieszkaliśmy w ładnych dzielnicach, zawsze mieliśmy mnóstwo jedzenia i nigdy nie brakowało nam zabawek ani ubrań. W Gateshead plasowaliśmy się dzięki temu w klasie średniej.

Jako dzieci trzymaliśmy się razem i byliśmy bez­granicznie oddani mamie. Łączyła mnie z nią szcze­gólnie bliska więź, przypuszczam, że po części dlatego, że byłam jej pierwszą córką, a jak wiadomo, matkę i jej pierwszą córeczkę łączy coś wyjątkowego. Uwielbia­łam być tak blisko mamy i uwielbiałam to, że wobec obojga rodzeństwa odgrywałam rolę starszej siostry, chociaż brat w rzeczywistości był starszy ode mnie.

Na pierwszy rzut oka musieliśmy sprawiać wraże­nie szczęśliwej rodzinki. Troje żywych, rezolutnych dzieci, ładna, kochająca mama i ojciec pracujący na okrągło, żeby niczego nam nie brakowało.

Jednak w czterech ścianach naszego domu wy­glądało to zupełnie inaczej.

Tata, z pozoru dobry ojciec z klasy średniej, był brutalnym, złym człowiekiem, zwłaszcza po kieliszku. Okładał mamę pięściami, rzucał w nią przedmiotami, nawet ją ciął. Raz rzucił w nią butelką mleka - taką starą, szklaną, jaką każdy dostawał co rano na na­szej ulicy. Rozcięła jej twarz tak paskudnie, że mu­siała jechać do szpitala, żeby założyli jej szwy. Tata uparł się, że sam ją tam zawiezie, chociaż był pijany jak bela - więc znowu wpakował nas, dzieciaki, do samochodu w środku nocy i zabrał ze sobą. Byliśmy przerażeni. Krzyczeliśmy, kiedy samochód jechał zyg­zakiem po ulicach Gateshead, ale tata był zbyt pija­ny, żeby nas usłyszeć. Kiedy nasze wrzaski w końcu przebiły się przez jego zamroczenie, jego reakcja była typowa.

- Do jasnej cholery, zamknijcie się! Zamknijcie się albo się tam do was przejdę i sam was uspokoję!

Zamknęliśmy się. Widzieliśmy wystarczająco du­żo przykładów brutalności ojca i wiedzieliśmy, że nie zawahałaby się. Zatrzymałby samochód na środku drogi i spełnił swoją groźbę.

Dorastając, przekonywałam się, co tak naprawdę kryje się w moim ojcu pod maską odnoszącego sukcesy miejscowego biznesmena. Tak naprawdę był bydlakiem. Pieniądze, którymi cały czas obracał, nie zawsze należały do nas. Okradał ludzi i często w drzwiach naszego domu pojawiali się ludzie - wielcy faceci, nierzadko przerażający - którzy szukali taty i żądali pieniędzy, które podobno był im winien. My, dziecia­ki, dobrze wiedzieliśmy, jak ich spławiać.

- Oj, tata jest teraz za granicą. Nie, nie mam po­jęcia, kiedy wróci. Może mama wie, ale gdzieś wy­skoczyła.

I odchodzili, czasami mamrocząc coś pod nosem, czasem wygrażając. Aż do następnego razu.

Niełatwo się dorastało, wiele razy jako dzieci oba­wialiśmy się zasnąć. Baliśmy się, że ktoś zacznie wa­lić do drzwi, usiłując za wszelką cenę dostać się do środka i odzyskać pieniądze, które byliśmy mu winni. Miało to jednak jeden pozytywny skutek - cała nasza trójka była bardzo ze sobą zżyta, jak sądzę, zjedno­czona przeciwko wspólnemu wrogowi. A w miarę jak dorastaliśmy, nasza więź z mamą stawała się coraz silniejsza - brała na siebie prawie wszystkie wybu­chy złości ojca i musiała na co dzień radzić sobie ze skutkami jego oszustw i zdrad. Gateshead nie jest wielkim miastem, a plotkarze nie trzymają języka za zębami. Wychodzenie za próg ze świadomością, co ludzie gadają o tych „cholernych Forsythach” za jej plecami, musiało być dla niej piekłem.

Zgadza się, summa summarum tata był w pew­nym stopniu ryzykantem. Zawsze uchylał się, chował i balansował, na głowie mamy zostawiając to, żeby zrobić po nim porządek.

I potrafił być niewiarygodnie gruboskórny. W któ­reś Boże Narodzenie miał składać domek dla lalek, który kupił pod choinkę mojej młodszej siostrze, ale nie można było liczyć na to, że zostanie w domu i to zrobi. Mamie zależało, poprosiła, żebyśmy poszli go szukać. I w końcu go znaleźliśmy. Siedział sobie przy piwie i patrzył na striptizerki, które zrzucały z siebie ubrania dla starych, obleśnych facetów takich jak on. Wesołych świąt, tato.

I zgadza się, był brutalny, zawsze gotowy wysko­czyć z pięściami i skrzywdzić tych ludzi, których po­winien kochać.

Ale nie to było najgorsze. Gdzie tam. Przypusz­czam, że gdyby chodziło tylko o pieniądze albo prze­moc i nieustające wrażenie, że żyjemy na zboczu wulkanu, który może w każdej chwili wybuchnąć i zalać nas, dzieci, gorącą lawą, nie pałałabym do niego taką nienawiścią. Bo nienawidzę taty i boję się go do dzisiaj. Był złodziejem i dręczycielem. I pedofilem.

Odkąd skończyłam trzy lata, tata wykorzystywał mnie seksualnie. Kazał mi robić odrażające rzeczy, które - jak myślę - sprawiały mu ogromną przyjemność, a mnie potwornie raniły, przez całe dzieciń­stwo. Czasami działo się to w łóżku. Przychodził do mojego łóżka albo nawet kazał się zadowalać w tym, które dzielił z mamą. Czasami działo się to w wannie. Tata często wyrywał się, żeby wykąpać mnie przed snem, żeby - jak mówił - dać mamie trochę odsap­nąć. Oj, jakim troskliwym człowiekiem był ten mój tata.

Nie mogę sobie przypomnieć, jak ani kiedy to się właściwie zaczęło. Co może pamiętać trzylatka? Ale dobrze pamiętam potworne uczucie strachu - stra­chu, który ściskał mi pierś i brzuch, pozbawiał tchu, przyprawiał o mdłości i zawroty głowy - kiedy wie­działam, że tata zaraz zacznie mnie dotykać.

Nazywał to naszym małym sekretem. Coś, co robią wyjątkowe małe dziewczynki ze swoimi tatusiami, bo ich kochają. Jeszcze dzisiaj z trudem zmuszam się, żeby napisać to zdanie. Co za okropność i perwersja mówić dziecku w ten sposób o miłości. Co za potworna i egoistyczna metoda wynaturzania czegoś pięknego w coś brzydkiego i brutalnego.

Ile razy leżałam w nocy w łóżku i słyszałam, że wchodzi po schodach? Ile razy wiedziałam, że idzie do mnie? Ile razy chowałam się pod kołdrą i udawałam, że łóżko jest zamkiem z mocnymi, wielkimi murami, które będą przeszkodą dla zła, i próbowałam zapano­wać nad strachem, który we mnie wzbierał? Ile razy z całych sił zaciskałam powieki, leżałam nieruchomo, udając, że śpię, tak przerażona, że bałam się nawet oddychać? Oczywiście to nigdy niczego nie zmieniło. Jeżeli tata mnie chciał, nie miał zamiaru pozwolić mi spać. Więc czułam jego ciężar na brzegu łóżka, sły­szałam jego oddech i czułam w nim alkohol i papie­rosy, kiedy się nade mną pochylał. A potem jego ręce wsuwały się pod kołdrę, naruszając bezpieczny teren mojego zamku, a ja czułam wielkie, szorstkie palce dorosłego w miejscach, w których dziecko nigdy nie powinno ich czuć.

W miarę jak dorastałam, tata posuwał się coraz dalej, dostosowując się - tak mu się chyba wydawa­ło - do mojego rozwoju. Już mnie nie dotykał, teraz to ja musiałam dotykać jego. Dotykanie zmieniło się w głaskanie z jego nieuniknionym kłopotliwym skut­kiem. Przez cały czas był to nasz mały sekret. Coś tak wyjątkowego, że nikt inny nie byłby w stanie tego zrozumieć, więc lepiej nikomu nie mówić.

Kiedy się zorientowałam, że to jest złe? Kiedy mnie olśniło, że tatusiowie z córeczkami tego nie ro­bią - normalni tatusiowie i córeczki? Chyba kiedy włożył mi go do ust. Na pewno wiedziałam to, zanim wepchnął go we mnie. No dobrze, wiedziałam. Wie­działam, że to po prostu kolejny sposób, w jaki mój kochany tata z radością mnie rani. Nie wpychał we mnie jedynie palców i penisa. Wkładał mi też do środ­ka noże albo nożyczki. Czasami mnie raniły i krwawi­łam. Ale oczywiście nikt nie widział ran, bo miałam je wewnątrz.

Ze skaleczoną tkanką jest tak, że rośnie i rośnie, okalając uszkodzenie ochronną warstwą zrogowaciałej skóry. Na moich cielesnych ranach tworzyły się strupy, a ja znalazłam sposób na to, jak radzić sobie z psychicznym bólem.

Z kochającego, beztroskiego dziecka, starszej sio­stry dla rodzeństwa, tak bardzo zżytej z matką, sta­łam się dziewczynką, która sprawia kłopoty i z którą ciężko wytrzymać.

Dostawałam przerażających napadów histerii tak, że bano się do mnie podejść, a wszelkie próby uspo­kojenia mnie kończyły się fiaskiem. Wrzeszczałam, krzyczałam, a kiedy płomienie złości się wypalały, wycofywałam się do mojego małego świata milcze­nia i dąsów.

Czy mama zorientowała się, czym spowodowane były te nagłe i brutalne zmiany? Zawsze wydawało mi się, że musiała wiedzieć. Pewnego razu znalazłam list, który zaczął do niej pisać tata o tym, jak bardzo mu przykro, że mi to wszystko robi. Ale mama twier­dzi, że nie wiedziała i że bała się go tak samo, jak ja. Jestem w stanie w to wierzyć. Widziałam ślady prze­mocy na jej twarzy zbyt wiele razy, żeby w to wątpić.

Ale nie chodziło tylko o fizyczne rany, jakie zadawał tata, takie jak siniaki, które pokrywały jej ciało. Nie chodziło też o potworne blizny na psychice wywołane tym, że dorastałam jako zabawka seksualna doro­słego. Najgorszym w tym wykorzystywaniu - czymś, czego nigdy mu nie wybaczę - jest to, że rozbił naszą rodzinę. Na zawsze.

Każde seksualne wykorzystywanie powoduje w dziecku głębokie i długotrwałe szkody, ale do wy­jątkowo okropnych należy wykorzystywanie przez kogoś, kto powinien się o ciebie troszczyć i cię kochać. Wywołuje to zjadliwie niszczące skutki dla każdego kolejnego związku. Poznałam setki kobiet, które były molestowane przez ojców i każda opowiada tę samą historię o tym, że w końcu zaczynają obwiniać mat­ki za to, że nie zdołały ich ochronić. Powiedziałam mamie, że jej wierzę, kiedy zapewniała, że nie miała pojęcia, że tata mnie molestuje i zapewniłam ją, że to już przeszłość, że się nie liczy. Ale, jeżeli mam być szczera, to, co zrobił tata, rozdzieliło nas na większą część życia.

Dlaczego wybrał mnie? Nigdy nie tknął mojej młodszej siostry i - chociaż bił brata, czasami dość mocno - jego też nigdy seksualnie nie wykorzystywał. Co takiego w sobie miałam, że go do tego skłoniło? Zawsze chciałam wiedzieć. I pewnego dnia tata mi powiedział... Oczywiście w typowy dla siebie, cza­rujący sposób.

- Nie jesteś moją córką! - wykrzyczał. - Jesteś kogoś innego, bękarcie!

Od tamtego dnia to był powód seksualnego wy­korzystywania, bicia, kopania... wszystkiego, czym mnie dręczył.

Czy to prawda? Nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. Mama zaklina się, że to bzdura, że wszyscy troje jesteśmy jego dziećmi. Ale nawet gdyby to była prawda, to nie powód, żeby robić coś takiego małej dziewczynce. Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla seksualnego wykorzystywania dziecka, własnego ani cudzego. Seks jest dla dorosłych, nie dla dzieci.

Wiele się dowiedziałam na temat tego, jaki wpływ na dzieci mają podobne przeżycia. O niektórych rze­czach przekonałam się w bolesny sposób na własnej skórze, reszty dowiedziałam się z książek albo z roz­mów z ludźmi, którzy to rozumieją. Często dzieje się tak, że umysł stara się zablokować tyle bolesnych wspomnień, ile tylko jest w stanie. Może właśnie dlatego pamiętam tylko niektóre rzeczy, które robił tata. Może też właśnie dlatego nikt nie widział, co się działo.

To wszystko zaczęło się na początku lat osiemdzie­siątych. Wtedy o pedofilii nie mówiło się za dużo. Na­wet kiedy wybuchła afera z wykorzystywaniem dzieci w Cleveland w Middlesbrough w 1987 roku. Dwoje lekarzy pediatrów wywołało falę protestów w całym kraju, kiedy w ciągu zaledwie trzech miesięcy zdiagnozowali skutki wykorzystywania seksualnego u stu trzydziestu jeden dzieci. Media oszalały, a politycy jeździli po całym północnym wschodzie. Gazety i telewizja podawały informacje o dzieciach siłą odbiera­nym niewinnym rodzicom i obwiniały pracowników opieki społecznej i lekarzy. Zaczęły nawet sugerować, że ze względów bezpieczeństwa lepiej, żeby rodzice nie przytulali dzieci i żeby mężczyźni nie kąpali synów i córek. Że „socjalni” mogą przyjść i odebrać dzieci, jeżeli się o tym dowiedzą.

Lekarze i pracownicy opieki społecznej zapewnia­li, że to bzdury i że istnieją niepodważalne dowody na molestowanie. Ale ich głosy nie miały siły przebi­cia - wszyscy mówili tylko o niewinnych rodzicach.

Cleveland leży niecałe siedemdziesiąt kilometrów na południe od Gateshead. Miałam jedenaście lat, kie­dy ta sprawa stała się głośna. Oczywiście o niczym nie miałam pojęcia. Ale tata robił mi te rzeczy już wtedy od wielu lat i dobrze wiedziałam, jak to jest być małą dziewczynką wykorzystywaną seksualnie przez do­rosłego mężczyznę. Nigdy nie mogłam zrozumieć, dlaczego inni nie widzieli, jaką krzywdę mi wyrządza. Myślałam, że nauczyciele w szkole coś zauważą i że przyjdą do nas i powiedzą tacie, żeby przestał. Ale tak się nie stało. Może z powodu afery w Cleveland, dosłownie kilkadziesiąt kilometrów dalej, nauczycie­le i pracownicy opieki społecznej bali się, że zaczną dostawać wrogie, pełne nienawiści listy, podobnie jak lekarze z Cleveland. Nie wiem, jaka była przyczyna. W każdym razie nikt się nie odezwał, a ja dalej byłam małą niewolnicą taty.

W szkole podstawowej wydawałam się cichym, sa­motnym dzieckiem. Mama mówi, że miałam koleżanki, jak każda dziewczynka, że przychodziły na herbatę albo nocowały u nas w domu. Ale ja nie pamiętam, żebym miała koleżanki ani żebym z kimkolwiek roz­mawiała. Już w wieku siedmiu lat wiedziałam, że je­stem inna, przez to, co robił ze mną tata. Pamiętam, iż myślałam, że nie mogę pozwolić, żeby ktokolwiek spał w moim pokoju, bo to, co się tam działo, musia­ło pozostać tajemnicą. Nie wydaje mi się, żeby ktoś w szkole zwracał na mnie większą uwagę, mimo że zachowywałam się coraz gorzej, a moja zmienność nastrojów się pogłębiała. Nauczyciele czasami pytali mnie, co się ze mną dzieje, ale nigdy nie odezwałam się do nich słowem. I chyba nikt nie drążył tematu.

Nagle, kiedy miałam jedenaście lat, coś się stało. Przestałam chodzić.

Było to zupełnie nagłe. Jednego dnia chodziłam jak wszyscy inni, następnego - moje nogi nie były w stanie się ruszyć. Mama od razu zabrała mnie do szpitala - temperatura zaczęła mi rosnąć i dosta­łam dreszczy. Kiedy badali mnie lekarze, zapadałam w śpiączkę i się z niej wybudzałam.

W szpitalu spędziłam prawie cztery tygodnie. Schudłam przeraźliwie. Straciłam kilkanaście kilo­gramów w bardzo krótkim czasie i wyglądałam jak szkielet. Trzeba było wielkiego wysiłku pielęgniarek i lekarzy, żebym wyzdrowiała. Musieli nauczyć mnie chodzić od nowa, jakbym była dzieckiem. Musiałam ćwiczyć o kulach, potem tylko z jedną, wolną ręką, chwytając się wszystkiego, na co udało mi się trafić.

Długo wracałam do siebie. I w dalszym ciągu nikt nie potrafił powiązać ze sobą faktów i nie zorientował się, co było przyczyną problemu. Nawet kiedy przyszedł mnie odwiedzić tata i - z tego, co opowiadała mi mama - wyraźnie się skrzywiłam, kiedy wszedł na salę. Nawet wtedy nikt nie wpadł na to, co było oczy­wiste jak dwa razy dwa, nie mówiąc już o tym, żeby doliczyć się, że to cztery. Spoglądając wstecz, mam ochotę krzyknąć do tych wszystkich lekarzy i pielęgniarek: „Patrzcie, nie widzicie?! Ta dziewczynka jest wykorzystywana! Robi jej to tata. To dlatego nie może chodzić, schudła i do nikogo się nie odzywa”. Ale tak właśnie jest z perspektywą czasu - wszystko wydaje się oczywiste.

W końcu wypisali mnie do domu. Do mamy i taty, do wszystkiego, co na mnie tam czekało.

Czy tata przestał? Choć na chwilę? Nie wiem. To jedno ze wspomnień, które mój umysł wymazał. Pamiętam za to, że na swój cudowny sposób powitał mnie w domu - kiedy kuśtykałam, cały czas niepewnie czując się na nogach, przestraszona, że upadnę, mój wspaniały tata kopał mnie po nogach, usiłując mnie przewrócić. A żebym czuła się zupełnie wyjątkowo, nazywał mnie bękartem. Znowu.

Kogo to obchodzi?

Mama w końcu zostawiła tatę, kiedy miałam jedenaście lat. Zaczynałam właśnie gimnazjum - St. Leonard’s w Gateshead, kiedy zabrała naszą trójkę, wpakowała do samochodu i odjechaliśmy. Była to ucieczka dla nas wszystkich - od brutalnego, złego człowieka. Ale tylko ja wiedziałam, od czego tak na­prawdę uciekamy.

Mama miała wujka, który mieszkał w Szkocji. Troon leży prawie trzysta pięćdziesiąt kilometrów od Gateshead, zagubione na południowym wybrzeżu Szkocji, tuż nad Glasgow. Wujek mamy był dobrym, miłym człowiekiem. Jego dom stał na plaży bardzo blisko słynnego pola golfowego Royal Troon. Był właścicielem fabryki i nie cierpiał na brak pieniędzy. Miał kilka koni wyścigowych. Może je nawet hodo­wał - nie pamiętam dokładnie - i w każdy weekend zabierał nas na wyścigi, żebyśmy przyglądali się jego koniom. Czasami dawał nam pieniądze, żebyśmy na nie postawili.

Uwielbiałam te konie. Był tam jeden źrebak, któ­rego pomagałam ujeżdżać - obcowanie z takim pięk­nym, łagodnym stworzeniem wydawało mi się cu­downe. Uwielbiałam spacery, na które chodziliśmy na plażę - ja, mama, brat i siostra, wujek mamy i kil­koro jego dzieci. Większość z nich była mniej więcej w moim wieku i po raz pierwszy poczułam, że mogę rozmawiać z innymi dziećmi i po prostu... Cóż, chyba po prostu cieszyłam się, że jestem dzieckiem; wresz­cie bez tego okropnego ciężaru, jakim obarczył mnie ojciec. To moje pierwsze wspomnienie, kiedy czułam się szczęśliwa.

Mieszkaliśmy w Troon kilka miesięcy, a potem mama postanowiła spróbować na nowo z tatą, więc pojechaliśmy z powrotem do Gateshead. Bałam się powrotu, chociaż nie wiedziałam, jak zła dla nas wszystkich okaże się ta decyzja.

Podczas naszej nieobecności tata otworzył nowy interes - kolejne uniki, kolejne długi i kolejne niedo­trzymane obietnice. Związał się też z inną kobietą, którą poznał w chińskim barze z jedzeniem na wynos. Nie zostaliśmy chyba u niego nawet na jedną noc.

Zamieszkaliśmy u mamy mojej mamy, sześć kilo­metrów za miastem. Babcia była bystra - rozsądna i twardo stąpająca po ziemi, przejrzała tatę w chwili, kiedy go poznała. A potem, oczywiście, musiała się przyglądać temu, jak jej córka jest przez niego bita i siniaczona. Nie przesadzę, mówiąc, że babcia nie­nawidziła taty.

Podejrzewam, że w tamtym okresie nie byłam łatwym dzieckiem. Na pewno nigdy nie czułam się prawdziwie szczęśliwa i bezpieczna. Mama mówi, że byłam nieustępliwa, uparta i trudna. I jestem w stanie w to uwierzyć. Nie sądzę, że czułam się tak samo jak brat i siostra, ale przecież nie byłam taka jak oni - tata sprawił, że bardzo się od nich różniłam.

Znaleźliśmy inny kąt do zamieszkania, kiedy tata zadawał się z nową dziewczyną, ale atmosfera była napięta i pełna goryczy. A ja chyba nie ułatwiałam sprawy. W końcu mama doszła do wniosku, że nie potrafi sobie ze mną poradzić i zostałam odesłana do ostatniego miejsca na ziemi, w którym powinnam mieszkać. Do taty.

Już i tak było mi ciężko z powodu rozstania z ma­mą i rodzeństwem - kolejny raz czułam się jak out­sider, naznaczona przez brudny sekret tego, co robił mi tata. Ale mieszkanie pod jednym dachem z nim i jego nową rodziną stało się koszmarem od samego początku.

Jego dziewczyna - moja macocha - była oschłą, twardą kobietą z dwojgiem dzieci, które nie miały pięciu lat. Uwielbiałam te brzdące, ale, Boże, było mi ich żal. Tata był dla nowej damy jeszcze bardziej brutalny niż dla mamy. I nie przejmował się tym, na co patrzą. Co tydzień, regularnie, bil moją macochę. Nie miało znaczenia, co zrobiła albo czego nie zro­biła, wyczyniał z nią straszne rzeczy. Raz widziałam na własne oczy, jak wypchnął jej głowę przez szybę w oknie. Innym razem dźgał ją na oczach nas wszyst­kich małym widelcem.

Dzieci były przerażone. Tuliły się do mnie i płakały.

- Nie pozwól, żeby tata nas dzisiaj zabił... Prosi­my, Sarah, prosimy...

A ja je obejmowałam i próbowałam uspokoić. I by­łam przy nich, dopóki nie usnęły.

Ale ja nie zasypiałam. W każdym razie, nie tak łatwo. Tata okładał macochę pięściami i odsyłał ją do łóżka. A potem przychodził do mnie. Wtedy by­łam już na tyle duża, że wiedziałam, że to nie jest „nasz mały sekret”. A tata przestał nawet udawać, że molestowanie to coś normalnego. Że jest przeja­wem miłości. Może odejście mamy w jakimś sensie go uwolniło od strachu, że zostanie nakryty. Może to dlatego nie przejmował się tym, czy moja macocha się czegoś domyśla, czy coś wie. Może również fakt, że zostałam przysłana, żeby z nim mieszkać - oddana mu całkowicie pod kontrolę - sprawił, że poczuł się odważniejszy i bardziej pewny w zaspokajaniu swoich wykrzywionych żądz, jak tylko chciał. Tak, byłam na tle duża, żeby doskonale o tym wiedzieć. I wierzcie mi, walczyłam najlepiej jak umiałam. Ale to niczego nie zmieniło, ani trochę.

Trudno o tym mówić, bo trudno jedenastoletniej dziewczynce opisać, co zrobił tata. Gwałcił mnie. Na kanapie, na moim łóżku... Czasami za pomocą ostre­go noża, wyciągniętego z kuchennej szuflady, wbijał się we mnie, bez względu na to, czy walczyłam, czy nie. Ten mężczyzna mnie gwałcił. A ja miałam jede­naście lat.

Niektórzy pytają, dlaczego nigdy nikomu nie mó­wiłam o tym, co robił mi tata. Nie wiedzą, jak to jest być dzieckiem wykorzystywanym przez dorosłego, silnego mężczyznę. Nie chodzi tylko o przewagę fi­zyczną. Tata, jak większość oprawców, używał emocjo­nalnych i psychologicznych zagrywek, żeby zamknąć mi usta. Mówił, że nikt mi nie uwierzy albo, że wszy­scy mnie znienawidzą, albo - co było najgorsze - że nigdy nie zobaczę mamy, brata ani siostry, ani dzieci mojej macochy. Na dodatek groził, że zrobi mi coś gorszego niż rany kuchennym nożem. Wymachiwał nim przede mną i ostrzegał, że jeżeli pisnę komukol­wiek słowo, przyjdzie, zabierze mnie i nigdy więcej nikt mnie nie zobaczy.

Czy mu wierzyłam? Oj, wierzyłam.

Więc tak wyglądało moje życie, kiedy wkracza­łam w okres dojrzewania. Byłam uwięziona w małym mieszkaniu nad restauracją znajdującą się w zaułku Gateshead, z molestującym mnie ojcem, maltreto­waną macochą i dwójką jej przerażonych dzieci. Za łóżko służył mi gruby materac, a kąpiele odbywały się w wielkiej czarnej balii przed kuchenką gazową.

Podobno lata szkolne powinny być najszczęśliw­szym okresem w życiu. Nie wiem, bo rzadko chodziłam do szkoły. Większość dni spędzałam w domu, opiekując się przyrodnim rodzeństwem. Tata albo pracował poza domem, albo pił w którymś pubie. Bałam się jego powrotów, nie tylko z powodu tego, co mi robił.

Co jakiś czas dzwoniono ze szkoły, żeby spytać, gdzie jestem. Albo zostawiali wiadomość, żeby tata do nich oddzwonił, albo, czasami, udało im się za­dzwonić, kiedy był w domu. Wiedziałam, że będą z tego kłopoty. Tata wychodził wściekły, najczęściej się napić, potem do szkoły. Robił z siebie wariata, opowiadał kłamstwa, robił wszystko, aż przestawali się dopytywać, gdzie jestem. A potem wracał do do­mu i wyładowywał się na mnie.

Nie mogę powiedzieć, żebym lubiła macochę. Była oschła i obcesowa. Ale patrząc wstecz, być może to życie z moim ojcem sprawiło, że się taka stała. Ten mój tata był w stanie świętego zamienić w diabła.

W sumie myślę, że wyświadczyła mi przysługę. Pewnej nocy, kiedy zrobił z niej worek treningowy, posłał ją na górę i znowu zaczął się do mnie dobierać. Ale tym razem - do tej pory nie wiem dlaczego - nie położyła się. Zakradła się na dół, usiadła na schodach i słuchała, co się dzieje. Następnego ranka spotkała się ze mną i powiedziała, że wie, co tata mi robi. Jak mówię, nienawidziłam jej, ale tego ranka poczułam ogromną ulgę, słysząc, że ktoś mówi, że zna mój po­tworny sekret. Niestety, był to ostatni okruch szczę­ścia. Na długo.

Dzisiaj, kiedy ktoś informuje opiekę społeczną o wykorzystywanym seksualnie dziecku, osoba oskar­żona o molestowanie musi się wyprowadzić na czas trwania dochodzenia. W 1998 roku było inaczej.

Zostałam zabrana przez opiekę i przewieziona do wielkiego starego domu dziecka za Gateshead, niedaleko miejsca, gdzie obecnie stoi rzeźba Anioła Północy. W domu było około dwadzieściorga dzieci, w większości z patologicznych rodzin. Łączyło nas milczące porozumienie wynikające z naszej trudnej sytuacji - coś na kształt zorganizowanego bractwa. Wszyscy byliśmy ostrożni i nie wyjawialiśmy za du­żo ze swojego życia. Wszyscy się nauczyliśmy albo zostaliśmy nauczeni tego, żeby nie mówić o tym, co przeżyliśmy i byliśmy raczej pewni, że nawet gdyby­śmy powiedzieli, nikt nie mógłby na to za wiele po­radzić.

Przebywałam w tym domu cztery miesiące, kie­dy mnie oceniano. Nikt nigdy nie powiedział mi, co właściwie działo się wtedy z tatą. Tkwiłam tam po prostu, kiedy przeprowadzano jakieś badania, a ja miałam się z tym pogodzić. Podejrzewam, że chodziło o to, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo, wyrwać mnie ze szponów taty. Ale jeśli tak, to był niewypał. Tata kręcił się pod domem dziecka. Chyba próbował mnie zawstydzić, i na pewno mu się to udało.

Miałam dopiero dwanaście lat, ale zanim zostałam zabrana przez opiekę, zdążyłam już nauczyć się palić. Tam, skąd pochodziłam, papierosy nazywaliśmy „ta­bletkami" i większość dzieci, które znałam, zdążyła ich spróbować, zanim poszły do szkoły średniej. Palenie było sprzeczne z zasadami obowiązującymi w domu dziecka, ale wszyscy wymykaliśmy się na szybkiego dymka z nadzieją, że nie zostaniemy przyłapani. I na ogół nam się udawało - tyle że miałam wrażenie, że tata jest pod domem za każdym razem, kiedy zapa­lałam papierosa. Stał i patrzył na mnie, aż musiałam wrócić do środka.

Oczywiście, nie powinno go tam być. Nie wol­no mu było również do mnie dzwonić, ale to mu nie przeszkadzało. Wykorzystywał swoich kolegów, żeby dzwonić, a kiedy odbierałam, pojawiał się na linii. Po prostu nie chciał mi dać spokoju. A może nie mógł.

Pod koniec tych czterech miesięcy zostałam ode­słana do mniejszego rodzinnego domu dziecka. Było tam troje dzieci, w moim wieku, którymi opiekowali się naprawdę troskliwi ludzie. Ale po pobycie w do­mu dziecka nabawiłam się klaustrofobii, wydawało mi się, że wciąż jestem w opresji. Nie mogłam się odnaleźć i zaczęłam uciekać. W końcu pracownicy opieki się poddali i zostałam odesłana z powrotem do domu dziecka.

Mimo zachowania taty czułam się tam bezpiecz­na. Był to pierwszy dłuższy okres odkąd skończyłam trzy lala, kiedy mnie nie molestowano. Nawiązałam nieśmiałe przyjaźnie z innymi dzieciakami, chociaż i te więzy były kalekie, bo wszyscy bardzo dbaliśmy, by udawać twardych i nigdy nie traciliśmy czujności. Może to dlatego nie pamiętam imienia ani jednego chłopca czy dziewczynki, którzy tam mieszkali.

Personel był miły dla nas, dzieciaków. Mówili do nas spokojnie, nawet wtedy, kiedy dostawaliśmy na­padów wściekłości, trzaskaliśmy drzwiami i ogólnie zachowywaliśmy się tragicznie. Pojechaliśmy nawet na wycieczkę do Scarborough i raz do Francji. Mo­ja buntownicza natura nie pozwalała mi jednak się uspokoić. Paliłam już jawnie, rzucając personelowi wyzwanie, żeby spróbowali skonfiskować mi cenne fajki. I co jakiś czas uciekałam, chowałam się i czeka­łam z nadzieją, że ktoś będzie mnie szukał, że komuś zależy na mnie na tyle, żeby mnie znaleźć i sprowa­dzić z powrotem.

W końcu chyba doszli do wniosku, że mają tego dość. Kiedy skończyłam trzynaście lat, zostałam wy­słana do domu dziecka o zaostrzonym rygorze, daleko na wsi. To, co się tam działo, sprawiło, że zaczęłam wątpić w sam pomysł „opieki”, której miałam być po­wierzona. Z ogromną chęcią wskazałabym to miejsce z nazwy, ale nie wolno mi z powodów prawnych. Mogę je jednak opisać. Chociaż to przywoła koszmary.

Był to duży, zimny stary budynek pośrodku cze­goś, co wyglądało na ogromne połacie pól, jakieś pół­tora kilometra od najbliższej wioski. Umeblowanie było jasne, czyste i surowe - gdy tylko przekroczy­łam próg, wiedziałam, że nie będzie to miłe miejsce do mieszkania.

Mieszkało nas tam dwadzieścioro pięcioro - chłop­ców i dziewczynek w wieku nastoletnim. W domu panowała surowa, posępna atmosfera. Nikt się nie uśmiechnął ani mnie nie przywitał, kiedy zaprowa­dzono mnie do pokoju rozmiarów pudełka, w którym miałam spać. Czułam się tak, jakbym została wysłana do więzienia. W każdym razie tak sobie wyobrażałam więzienie.

Bezpieczeństwo traktowano tam bardzo poważnie. Na tyle że personel domu i nauczyciele byli nocnymi strażnikami, którzy patrolowali teren z dobermanami. To właśnie jeden ze strażników zaznajomił mnie z no­wym miejscem już pierwszej nocy po moim przybyciu.

Spałam w łóżku, zmęczona stresem związanym z kolejnymi przenosinami. Obudziłam się i w ciem­ności zobaczyłam zbliżającą się do mnie pochodnię. Mężczyzna, który ją trzymał, odwrócił się lekko i za­świecił mi nią prosto w oczy. Poczułam, że chwyta mnie i wyciąga z łóżka. Już wiedziałam, co mnie czeka.

Nie wiedziałam tylko, że spędzę w tym domu dzie­więć długich miesięcy. Uwięziona w zimnej, czarnej dziurze - ponurym, strasznym Colditz, do którego były zabierane dzieci takie jak ja, które tam wrzuca­no i zapominano o nich.

Oczywiście nie tylko ja byłam seksualnie wyko­rzystywana. Nie byłam żadnym wyjątkiem. Ale fakt, że inna dziewczyna czy chłopak byli dotykani, obma­cywani i krzywdzeni, nie poprawiał sytuacji.

Być może umysł płata mi figle, ale nie mogę sobie przypomnieć ani jednej nocy, kiedy nie byłam mo­lestowana. Dorastałam przyzwyczajona do tego, że czułam wzwiedziony członek napierający na mnie albo wciskający się we mnie. I wiedziałam, co muszę zrobić, żeby mieć to jak najszybciej za sobą, z głowy. To jeden z potwornych skutków długotrwałego mole­stowania - dziecko czuje się niemal uwikłane w seks. Nie dlatego, że tego chce. Broń Boże! Nie dlatego, że sprawia mu to przyjemność. Ale dlatego, że zaan­gażowanie, umiejętność zaspokojenia oprawcy gwa­rantuje, że całe to potworne, bolesne doświadczenie szybko się skończy.

Dom dziecka był również szkołą. Dzieci, które w nim przebywały, uważano za niebezpieczne do te­go stopnia, że nie było mowy, żeby mogły chodzić do normalnej szkoły poza pilnie strzeżonym terenem. Nauczyciele przychodzili do nas i uczyli nas podsta­wowych rzeczy - czytania, pisania, liczenia - i wszyst­kiego, co mieli nadzieję, że uda im się wbić nam do głowy. Oczywiście czekało ich niewdzięczne zadanie - byliśmy wszyscy za bardzo naburmuszeni i gburowaci, żeby się czegokolwiek nauczyć. Jedynym, co trzymało nas w ryzach, była perspektywa kary. Zachowuj się źle, a będziesz siedział zamknięty, albo gorzej.

Więc siedzieliśmy na tych smętnych, bezdusznych lekcjach. Nie rozrabialiśmy za bardzo, ale nie odebra­liśmy dobrego wykształcenia. Do dzisiaj nie potrafię poprawnie pisać, a jeżeli chodzi o arytmetykę - nie wspominając o kwestiach bardziej skomplikowanych - cóż, powiedzmy, że nie byłby ze mnie materiał na stu­dentkę. Jednak czegoś się tam nauczyłam. Psycho­logii, a na pewno jednego z jej ciemnych aspektów.

Seks to oczywiście podstawowy motyw molesto­wania, ale zaczęłam dostrzegać, że stoi też za tym specyficzny odrębny motyw psychologiczny. Jako osoba dorosła z takimi doświadczeniami wiem, że w molestowaniu seksualnym dzieci nie chodzi wyłącz­nie o seks, ale o kontrolę czy dominację i inne chore gry. Wtedy nie potrafiłabym tak tego określić, ale za­częłam rozumieć, że moim oprawcom nie wystarcza seksualna przyjemność. Musieli ranić mnie również psychicznie i fizycznie.

Przejawem psychicznego znęcania się była gra, w którą kazali nam grać wieczorami. Nazywali ją żółtą kamienną drogą. Jeden z mężczyzn przygotowywał kartkę z narysowaną na niej drogą. Od głównej drogi odchodziły mniejsze ścieżki. Tłumaczył, że gra zaczę­ła się na głównej drodze, która była bezpieczna, ale wyruszając, musimy wybrać ścieżkę, którą pójdziemy. Niektóre prowadziły do dobrego, inne do złego. Nie wiedzieliśmy, która jest która. Musieliśmy wybierać na ślepo i mieć nadzieję.

Po dziś dzień nie mogę dojść, jakie zasady miała ta gra ani jakie nagrody można było zdobyć. Wiem tylko, że na ogół wybierałam złą ścieżkę. Zaciągano mnie do pokoju na górze i zamykano na klucz. Niedługo potem jeden z mężczyzn otwierał drzwi, wchodził i przyciskał mnie - często trzymając za gardło - do ściany. Mam przed oczami ich twarze; mężczyzn, którzy według kolejności przychodzili do tego zamkniętego, samot­nego pokoju. Czuję ich szorstkie ubranie na moim ciele, ciężar ich dłoni na mojej głowie, pchających mnie w dół do pozycji koniecznej, żeby dać im zado­wolenie. I słyszę ich, jak na mnie krzyczą, nazywają „małą dziwką” i próbują doprowadzić do płaczu. Czy im się udawało? Lubię sobie wmawiać, że nie, że ni­gdy się nie złamałam i nie rozpłakałam. Ale wiem, że parę razy na pewno było inaczej.

Chociaż ten tak zwany przytułek znajdował się na odludziu, nie przeszkadzało mi to próbować uciecz­ki. Niejeden raz wymykałam się przez okno mojego pokoju na piętrze i zeskakiwałam - ale wysoko mi się to wydawało! - na ziemię. Później biegłam przez pola tak szybko, jak chciały mnie nieść nogi, w stro­nę wioski, w nadziei że mi się uda i że znajdę kogoś, kto pomoże mi wrócić do Gateshead. Raz fatalnie skręciłam kostkę i nie pobiegłam za daleko, ale mimo wszystko próbowałam.

Oczywiście, zawsze mnie łapali. Miałam zaledwie trzynaście lat i nie wiedziałam, gdzie jestem. Oni byli duzi i silni i znali okolicę jak własną kieszeń. I mieli psy. Nie umiem opisać, jakie uczucia we mnie wywo­ływały. Na pewno przerażenie. Świadomość, że mnie wytropią i wyczekiwanie na to, kiedy wpadną na mój ślad, była paraliżująca.

Kiedy już zostałam złapana, czekała mnie dodatko­wa kara. Innych takich jak ja również - uciekinierów i tych, co do których nie można było mieć pewności, że będą siedzieć cicho i potulnie znosić cierpienia. Za­bierali nam buty i kazali przez cały czas chodzić boso. Było mi wszystko jedno. Boso czy w butach, chciałam uciec za wszelką cenę, chociaż wiedziałam, że zawsze mnie złapią. Próby ucieczki były chyba podstawowym mechanizmem obronnym, dzięki któremu udało mi się tam przetrwać.

W końcu, pewnej nocy, stał się cud. Przewiesiłam się przez okno, zeskoczyłam na ziemię, nic mi się nie stało i puściłam się pędem przez pola. Spodziewałam się, że za chwilę usłyszę odgłosy pościgu i wyczuję psy, ale nic się nie wydarzyło. Byłam tylko ja, noc i cisza. Biegłam, biegłam i biegłam. Wiem, że się przewracałam i wpadałam w rowy, chociaż tego nie pamiętam, bo kiedy dotarłam na przystanek autobusowy, cała byłam oblepiona czarnym błotem z pól. Tamtego wieczoru miałam wrażenie, że czekam na autobus całą wieczność, ale w końcu się zjawił, a ja wsiadłam i zapłaciłam pięć pensów za bilet do Gateshead. Było to najlepiej wydane pięć pensów w życiu.

Jeden z kolegów mojego brata miał mieszkanie w miasteczku. Trafiłam tam w samym środku nocy i waliłam w drzwi, dopóki się nie otworzyły. Byłam brudna, obdarta i musiałam wyglądać na skończoną wariatkę. Ale skoro dotarłam tak daleko - w końcu udało mi się uciec z więzienia - byłam gotowa zrobić wszystko, żeby wpuścił mnie do środka i dał mi schro­nienie. I zrobił to. Tamtej nocy opowiedziałam mu wszystko. Otworzyłam przed nim serce i widocznie przekonałam go, jak rozpaczliwie potrzebuję bezpiecz­nego miejsca, w którym mogłabym się zatrzymać, bo zgodził się, żebym mieszkała u niego tak długo, jak będę potrzebować. Mieszkanie było maleńkie, mia­ło tylko jedną sypialnię. W nocy spałam na kanapie w salonie, w dzień przesiadywałam w kuchni, paląc bez końca papierosy i wypijając morze herbaty.

Jeśli spojrzy się na to z perspektywy, był to bardzo dziwny układ, który może wydawać się podejrzany - młody mężczyzna ukrywający nieletnią uciekinierkę. Ale to wcale nie było tak. Kolega mojego brata okazał się dobrym i miłym człowiekiem. Widział, że potrzebu­ję miejsca, w którym mogłabym odzyskać siły. Miesz­kałam u niego trzy miesiące, ukrywając się i drżąc ze strachu, że ktoś stanie w drzwiach, żeby zabrać mnie z powrotem do tego strasznego domu dziecka. Jakimś cudem nikt się nie pojawił.

Ale nie mogłam mieszkać tam bez końca. Ktoś w końcu mógł się zorientować, że nastolatka mieszka z kilka lat starszym od siebie mężczyzną - nastolatka w wieku szkolnym, która nigdy do szkoły nie chodzi. Więc zanim ktoś zdążył na mnie donieść, sama skon­taktowałam się z opieką społeczną, w nadziei że mnie wysłuchają i nie będą mi kazali wracać do domu na odludziu. Do mężczyzn, którzy co noc mnie gwałcili albo bili. Widocznie powiedziałam coś właściwego, bo pracownik opieki mnie wysłuchał i obiecał, że nie bę­dę musiała tam wracać. I nie wróciłam. Umieszczono mnie za to w szkole z internatem w Krainie Jezior.

Na początku nie umiałam się tam odnaleźć. Chyba przyzwyczaiłam się do małego mieszkania i do tego, że znów jestem w Gateshead. Szkoła z internatem, do której mnie posłano, Riverside, znajdowała się na jeszcze większym odludziu niż tamten straszny dom dziecka. Ale stopniowo zaczynałam ją kochać i po raz pierwszy od nie pamiętam kiedy, czułam się szczęśliwa. W pewnym sensie kojarzyła mi się z do­mem wujka mamy w Szkocji. Panował tu taki sam spokój, powietrze było czyste i świeże. Jednak naj­ważniejsze, że czułam się bezpiecznie. Miałam przy­najmniej pewność, że nic z tych potwornych rzeczy, jakich doświadczyłam, nigdy się nie powtórzy i nie ściągnie mnie w dół.

Znów się uczyłam - matematyki, angielskiego, trochę nauk ścisłych - jak zwykła nastolatka. Słu­chałam muzyki, czytałam gazety, plotkowałam z koleżankami... I myślałam sobie, że w końcu coś jest tak, jak powinno.

Odkryłam w sobie talent plastyczny. Jako dziecko lubiłam rysować i potrafiłam spędzać długie godzi­ny zatopiona w świecie, który tworzyłam za pomocą zwykłej kartki i paru ołówków czy kredek. Ale gdy tata zaczął robić ze mną coraz gorsze rzeczy, moje ry­sunki stawały się coraz bardziej mroczne i złowrogie. Mama mówi, że rysowałam obrazki przedstawiające małą dziewczynkę uwięzioną w jaskini albo w zam­ku i postać stojącą na zewnątrz, która wyglądała jak czarownica. Teraz jej się wydaje, że to ona była tą czarownicą, a ja próbowałam jej pokazać, że powin­na pomóc tej małej dziewczynce. Ale wtedy kończyło się tym, że nauczyciele w szkole wyrzucali rysunki do śmieci.

W Riverside na nowo odkryłam radość tworzenia, do którego zachęcali mnie nauczyciele. Któregoś ro­ku przed Bożym Narodzeniem zorganizowali kon­kurs na najlepiej zaprojektowaną kartkę pocztową. Pracowałam w pocie czoła nad rysunkiem - był to śnieżny krajobraz z radośnie wyglądającym domkiem, któremu z komina leciał dym, a nad nim, oczywiście, unosił się Mikołaj z reniferem i saniami obładowany­mi zabawkami.

Wiem, że to brzmi banalnie i absurdalnie dziecinnie jak na kogoś, kto przeżył tyle, co ja. Ale było to narysowane z uczuciem i ambicją. I pękałam z dumy, kiedy wygrałam ten nasz mały konkurs. Ja, nic nie­warta Sarah Forsyth, wykorzystywane dziecko i na­stoletnia buntowniczka - chociaż raz zrobiłam coś dobrze i ktoś to zauważył! Nie mogłam się doczekać, żeby powiedzieć mamie.

Ale nauczyciele w Riverside mieli inny, o wiele lepszy pomysł. Załatwili druk pewnej liczby kartek - profesjonalny wydruk, tak żebym mogła rozesłać je pocztą. Nie mogłam uwierzyć, kiedy mi o tym powie­dzieli, myślałam, że szczęście mnie rozsadzi. Boże, jaka dumna była ze mnie mama. Przepełniała ją prawdziwa radość - pierwsza, jak myślę, jakiej dostarczyłam jej od wielu, wielu lat. Jeszcze długo potem przechowy­wała tę kartkę jak cenny skarb i pokazywała, komu się dało. Zabawne, ile mogą znaczyć drobiazgi.

Co kilka tygodni w Riverside odwiedzał mnie brat. Dowiedział się o tym, co robił mi tata. Boże, jaki był wściekły. Powiedział, że pojechał do niego porozmawiać o tym. A nasz kochany tata go pobił.

Chociaż z bratem nigdy nie trzymaliśmy się razem, jakoś staliśmy się sobie bliżsi niż wcześniej. Zawsze będę pamiętać ubrania, jakie mi przywoził - koszul­ki i dżinsy - i papierosy, które przemycał dla mnie w adidasach. Wychodziliśmy na wzgórza na długie, cudowne spacery. Kochałam mojego brata. Był moją opoką i kołem ratunkowym.

W Riverside spędziłam trzy lata. Był to szczęśliwy okres, który przyniósł mi tak bardzo potrzebne wy­tchnienie od tragicznego dzieciństwa. Miałam trzy­naście lat, kiedy mnie tu przysłano. Wydawało mi się, że te trzy lata minęły bardzo szybko. Nie wiem, jak to się stało, ale nagle skończyłam szesnaście lat. Od prawie pięciu lat byłam pod opieką państwa. Poza wi­zytami brata i mamy nie miałam kontaktu z rodziną. Umieszczenie mnie w Krainie Jezior prawdopodob­nie ocaliło mi życie, ale nagle dotarło do mnie, że nie będę tu mieszkać wiecznie.

W tamtych czasach system opieki na ogół przesta­wał zajmować się dziećmi, kiedy kończyły szesnaście lat. Ratował je od przemocy, zaniedbania czy molestowania seksualnego, a potem, właściwie bez uprzedze­nia, odwracał się do nich plecami. Widziałam raporty, pokazujące, że większość młodych dziewcząt i wielu chłopców, pracujących na ulicach Wielkiej Brytanii, wychowało się w domach dziecka. Na ogół zaczynali trudnić się prostytucją, szukając środków na prze­życie, kiedy przestał zajmować się nimi system opie­ki. W wieku szesnastu lat stawali się łatwym łupem stręczycieli i dilerów narkotyków, którzy wciągali ich w nałóg i żyli z pieniędzy, jakie zarabiali swoim ciałem.

Szczęśliwie miałam dokąd pójść, kiedy opuściłam Riverside. Mama znowu chciała mnie wziąć do siebie.

Zaczęłam też zastanawiać się, co zrobić ze swoim ży­ciem, kiedy już przestałam podlegać systemowi opieki. Moje myśli biegły z powrotem do czasów, kiedy opiekowałam się dwójką dzieci mojej macochy i dotarło do mnie, że bardzo lubię pracę z maluchami. Do tego sprawdzałam się w niej. Może, pomyślałam, udałoby mi się pójść do szkoły, żeby zdobyć kwalifikacje, które pozwoliłyby mi zarabiać na życie wartościową pra­cą, którą w dodatku lubię. Ale wtedy mój świat legł w gruzach. Kolejny raz.

Rzecz o nadziei

W dniu moich szesnastych urodzin tata przysłał mi wiadomość: „Ty mały bękarcie, zabiję cię”.

I wiecie co? Tych pięć słów znaczyło dla mnie wszystko. Nie z powodu samej groźby, ale przez to, co oznaczały. I przez to, jak i gdzie mój kochany tata je powiedział.

Od czterech dni siedziałam w małej salce Sądu Koronnego w Middlesbrough. Mój tata miał proces - ktoś w końcu zdecydował się zrobić coś w kwestii dłu­gotrwałego molestowania mnie, odkąd skończyłam trzy lata. W ciągu tych lat spędzonych pod skrzydła­mi opieki społecznej rozmawiałam kilka razy z poli­cją i z prawnikami, ale tata wszystkiemu zaprzeczał. Usłyszałam jego wersję zdarzeń. Że nie tknął mnie palcem, chociaż byłam naprawdę trudnym dzieckiem. A nawet przyjął mnie pod swój dach, kiedy mama już nie dawała sobie ze mną rady. No i oczywiście, wcale mnie nie molestował, nie był przecież jakimś bydlakiem, pedofilem.

Więc nikt nic nie robił. Kiedy ma się zapewnienie szanowanego miejscowego przedsiębiorcy przeciw­ko słowu dziewczyny, która sprawiała takie kłopoty, że własna matka wykopała ją z domu... Dziewczyny, która w końcu wylądowała w domu dziecka. Jak my­ślicie, czyje jest wtedy na wierzchu?

Jednak w Riverside wydarzyło się coś, co skło­niło policję i prawników do tego, żeby moje słowa potraktować poważniej. Nigdy nie powiedzieli mi, co to było - przepisy prawa w zakresie dowodów przedstawianych w sądzie mówią, że gdyby to zro­bili, wszystko, co powiedziałabym później, mogłoby nie zostać uznane przez sąd. Dotarły do mnie plotki i pogłoski o tym, że tatę podejrzewano o molestowa­nie innej dziewczyny. Może sam fakt, że pojawiła się kolejna potencjalna ofiara, skłonił system prawny, żeby się temu przyjrzeć. Jakikolwiek był powód, ta­ta został aresztowany i oskarżony za molestowanie mnie w dzieciństwie.

Jak wam się wydaje, co mi przemknęło przez myśl?

Sądzę - i jest to elementarna dedukcja - że od­powiedź na to pytanie zależy od tego, czy wy sami byliście wykorzystywani seksualnie. Ci szczęściarze, którzy nie doświadczyli cierpienia spowodowanego seksualnym molestowaniem przez własnego ojca, pomyślą pewnie, że byłam szczęśliwa i zadowolona na wieść, że tata w końcu zapłaci za to, co zrobił, i że nie skrzywdzi już żadnego innego dziecka. O ile go oczywiście skażą.

Ale ci z was, którzy znaleźli się w tym samym mrocznym, pełnym rozpaczy miejscu co ja, ci z was, którzy poznali skomplikowaną mieszaninę uczuć - zdrady i wierności, nienawiści i tęsknoty - będą wie­dzieć, że nie jest to takie proste. Pewnie, że się cie­szyłam, że tata będzie sądzony. Wystarczającą liczbę nocy spędziłam bezsennie, marząc o dniu, kiedy sta­nę z nim twarzą w twarz w sądzie i powiem mu - nie zważając na przyglądających się ludzi, tych samych, którzy przede wszystkim powinni mnie chronić - jak bardzo mnie zranił. W tych młodzieńczych fantazjach widziałam siebie, jak stoję silna i wyprostowana. Wzburzona kobieta, domagająca się sprawiedliwości, nie tylko dla siebie, ale w imieniu wszystkich wyko­rzystywanych dzieci, które doświadczyły cierpienia ze strony rodziców.

Akurat.

Bo chociaż byłam zadowolona, chociaż czułam, że mi wierzono, i owszem, czułam ulgę, to nadal był to mój tata. Bydlak - nazywając rzeczy po imieniu - skoń­czony, zwykły drań, ale mój tata. A ja miałam go po­grążyć. Chociaż brzmi to dziwnie, czułam się winna.

I tak 26 stycznia 1992 roku sprawa trafiła na wokan­dę sądu w Middlesbrough, tego samego, jak się póź­niej dowiedziałam, który prowadził pierwsze sprawy w czasie afery z molestowaniem dzieci w Cleveland w latach osiemdziesiątych. I który odwrócił się do tych dzieci plecami. Bardzo dziwnie się czułam ze świadomością, że po tylu latach dwanaścioro kobiet i mężczyzn, którzy zasiadali jako ławnicy, miało de­cydować o tym, czy tata jest brutalnym oprawcą, czy ja bezwstydną kłamczuchą.

Dziwnie czułam się też z tym, że nagle tak wiele osób zwracało na mnie uwagę. Chociaż w Riverside żyło mi się dobrze, był to mimo wszystko ośrodek opie­kuńczy, a ja byłam tylko jedną z wielu młodych ludzi w nim żyjących. Nagle okazało się, że reprezentuje mnie adwokat i radca prawny, zatrudniony został też biegły z zakresu ginekologii, żeby dostarczyć dowodów dotyczących obrażeń wewnętrznych spowodowanych wykorzystywaniem seksualnym i nożem, który tata lubił we mnie wsuwać. Na dodatek przydzielono mi urzędnika do spraw ochrony dzieci, który miał dbać o moje interesy. Była też przy mnie mama, brat i sio­stra, żeby mnie wspierać. A nawet macocha, gotowa zeznawać na temat tego, co słyszała tamtej nocy na schodach.

Sprawa trwała cztery dni. Żebym nie musiała pa­trzeć na tatę na sali sądowej, zeznawałam na taśmie wideo z małej bocznej sali. Oczywiście zniszczyło to moje fantazje o tym, jak stoję w miejscu dla zeznające­go, wskazuję oskarżycielsko palcem mężczyznę, który zrujnował mi dzieciństwo, ale cieszę się, że przebiegło to w ten sposób. Tata wszystkiemu zaprzeczył - jakżeby inaczej - i trudno byłoby mi odpowiadać na wszystkie pytania, które chciał mi zadać jego adwokat, gdyby mój dręczyciel siedział kilka metrów ode mnie, wpatrując się we mnie gniewnie. Mimo wszystko by­ła to ciężka przeprawa. Niech nikt wam nie wmawia, że łatwo jest przedstawić dowody tego, że było się wykorzystywanym. Jest to niewiarygodnie bolesne, przyprawiające o mdłości doświadczenie.

Ponieważ zeznawałam z pokoju obok, aż do ostat­niego dnia nie widziałam sali sądowej. Była mniejsza i mniej oficjalna, niż myślałam. Wyobrażałam sobie, że będzie o wiele bardziej imponująca i wiktoriańska. Usiadłam z tyłu i zdążyłam dobrze przyjrzeć się ław­nikom, kiedy sędzia odczytywał wyrok. Byłam zdu­miona, widząc, że wielu z nich nie kryje łez. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że kogoś obcego mogę ob­chodzić na tyle, żeby tak nade mną płakał. W końcu uznali, że tata jest winny.

Sędzią był sir Angus Stroyan. Wcześniej pełnił funkcję adwokata królewskiego, następnie awan­sowano go na stanowisko sędziego, a później został mianowany głównym sędzią dla całego Newcastle. Popatrzył na tatę i powiedział mu, że to najgorsza ze spraw, w jakiej przyszło mu orzekać, po czym skazał go na osiem lat więzienia.

Niektórym może się wydawać, że nie jest to bar­dzo długi czas - jeden rok więzienia za każdy rok molestowania i robienia z mojego życia piekla. Ale w porównaniu do wyroków, jakie dostaje większość mężczyzn za molestowanie swoich dzieci, to był su­rowy wyrok. Często, zbyt często, sądy wymierzają karę poniżej czterech lat więzienia. Cztery lata to magiczna liczba, bo każdy niższy wyrok sprawia, że mężczyzna nie jest kwalifikowany do programów dla przestępców seksualnych w więzieniu. Programy te są najlepszym sposobem na to, żeby dotrzeć do pe­dofilów - odzierają z warstw usprawiedliwiania się, którymi ci mężczyźni się osłaniają i zmuszają ich do zmierzenia się z rzeczywistością. Z tym, co ich mole­stowanie zrobiło z ofiarami.

A co z ofiarą taty? Co czułam, kiedy go wyprowa­dzali pod obstawą dwóch funkcjonariuszy więziennych, wiedząc, że będzie się musiał zmierzyć ze społeczną degradacją i niebezpieczeństwami więzienia? Nawet ja wiedziałam, że pedofile - cwele w więziennym slan­gu - znajdują się najniżej w hierarchii i często są bru­talnie atakowani przez współwięźniów. Co czułam? Oczywiście, czułam się winna. Pedofilom udaje się unikać odpowiedzialności dzięki temu, że obarczają odpowiedzialnością za to, co robią, swoje małoletnie ofiary. Dzięki temu, że wywołują w nich poczucie wi­ny, z tego powodu, że je molestowano. Tata niczym się nie różnił - zrobił ze mnie wspólniczkę podłego, brudnego sekretu - i teraz ja byłam odpowiedzialna, w dniu moich szesnastych urodzin, za to, że posyłam go do miejsca, z którego może nie wyjść żywy. Oj, tak. Wzięłam to brzemię na ramiona, powitałam poczucie winy i oskarżenie jak dawnych przyjaciół. Wszystko przeze mnie, jasne, jak zawsze.

I czułam się właśnie tak do chwili, kiedy funkcjo­nariusze zaczęli go wyprowadzać, a on odwrócił się i wycedził w moją stronę urodzinową wiadomość: „Ty mały bękarcie, zabiję cię”. Byłam zamroczona, kiedy opuścił salę. Poczucie winy wyparowało, można by myśleć, że ogarnęło mnie poczucie ulgi albo satysfak­cja, albo spadł mi z serca kamień. Ale nie. Wierzyłam tacie, który powiedział, że mnie zabije.

Upłynęły trzy lata, zanim tata w końcu przyznał się do tego, co mi zrobił. W międzyczasie stał się reli­gijny i zaczął twierdzić, że się zmienił. Długo trwało, zanim przestałam się go bać. Chociaż wiedziałam, że tata odnalazł Boga i zrozumiał, co mi zrobił, nadal nie czułam się bezpieczna. Odkąd tylko pamiętam, błagałam go, żeby nie robił mi krzywdy, ale się tym nie przejmował i nadal mnie molestował.

Nawet kiedy już go powstrzymali, to ja zostałam ukarana i zamknięta w domu dziecka. Więc jak mog­łam wierzyć ojcu czy samemu systemowi?

Ale w tamtej chwili musiałam zająć się swoim ży­ciem. Miałam szesnaście lat, opuściłam dom dziecka i byłam wolna - w przewidywalnej przyszłości - od taty. Nadszedł czas nadrabiania straconych lat i luk w wykształceniu. Poszłam do college’u.

Gateshead College istniał, w takiej czy innej for­mie, od czasów I wojny światowej. W 1955 roku książę Filip przeciął wstęgę nowego wybudowanego kampu­su przy Durham Road. Zanim się w nim znalazłam, rozrósł się i stał się tętniącym życiem, ekscytującym miejscem z czterema głównymi wydziałami i ponad dwustuosobową kadrą. Zostałam przyjęta do klasy przygotowującej do państwowych egzaminów pielęg­niarskich. Państwowy egzamin i dyplom NNEB1 są podstawą, bez której nie można pracować z dziećmi, a wiedziałam, że właśnie to chcę robić. Więc codziennie wsiadałam do autobusu niedaleko mieszkania mamy i cały dzień spędzałam na nauce w szkole.

Uwielbiałam to. Kochałam tę dziedzinę, teorię i praktyki, wszystko. Ale czy byłam szczęśliwa? To całkiem inna sprawa.

Często wracam myślami do tamtego okresu i zadaję sobie pytanie, co poszło nie tak. Na ogół przychodzi mi do głowy odpowiedź, która zawiera się w jednym słowie. Steve. Nie jest to jego prawdziwe imię. Z racji tego, że był w zasadzie niewinną stroną całej historii, chyba nie w porządku byłoby, gdybym je ujawniła. Nie widziałam go od ponad piętnastu lat - kto wie, może teraz jest szczęśliwym mężem, ma dobrą pracę, rodzinę i niezłe życie. Mam taką nadzieję.

W nauce odnosiłam sukcesy, ale w życiu prywatnym panowało zamieszanie. Miałam szesnaście lat i wyda­wało mi się, że doskonale wiem, czego spodziewać się od życia. Z tego powodu spędziłam na szaleństwach tyle nocy, że wolałabym o tym zapomnieć. Dorosłam zbyt szybko i zbyt brutalnie. Byłam przyzwyczajona do tego, że względy okazują mi starsi mężczyźni, bez względu na to, czy tego chcę, czy nie. A jeżeli źle się czułam sama ze sobą, bez trudu mogłam temu zara­dzić, spędzając kilka nocy na mieście z tym, kto miał ochotę płacić za drinki.

Moja biedna mama rozpaczała. Dopiero do niej wróciłam. Rozdzielono nas, jak się wydawało, na ca­łe życie. Najpierw z powodu molestowania, potem przez dom dziecka. I teraz, gdy wreszcie miała swoją kochaną dziewczynkę, córkę, z którą kiedyś była tak blisko, ona balowała do białego rana nie wiadomo z kim. Czy się ze mną kłóciła? Pewnie, że tak. Czy jej słuchałam? Jasne, że nie.

Dlatego wielką ironią było to, że Steve’a pozna­łam przez mamę.

Był ode mnie starszy o dziesięć lat. Pracował ja­ko inżynier w małej miejscowej firmie i poznałam go przez chłopaka mamy. Nie jestem dumna z tego, że zaczęłam się z nim spotykać z czystej interesowno­ści. Miał samochód i dla sfrustrowanej, zbuntowanej nastolatki mieszkającej w małym mieszkaniu z mamą i siostrą - brat wyprowadził się wcześniej – był uosobieniem nadziei na coś, o czym inaczej mogła­bym tylko marzyć. Wolności.

Nie kochałam Steve’a, tego jestem pewna. A on nie kochał mnie. Dobrze się dogadywaliśmy, dużo się śmialiśmy i, tak jak mówię, miał samochód. Ale nie kochaliśmy się.

Pewnego dnia zorientowałam się, że jestem w ciąży.

Nie powiedziałam Steve’owi, chociaż wiedziałam, że to on jest ojcem. Nie kochałam go, to prawda, ale byłam mu wierna. Miałam wtedy siedemnaście lat, niedługo czekały mnie egzaminy i - mając przed sobą perspektywę normalnego życia po raz pierw­szy od czasów dzieciństwa - byłam w ciąży. W gło­wie mi wirowało, czułam się całkiem skołowana. Z kim powinnam porozmawiać? Dokąd pójść? Co robić?

Zebrałam się na odwagę i powiedziałam mamie. Po tej niełatwej rozmowie obie byłyśmy rozdarte. Per­spektywa posiadania dzieci bardzo mi się podobała i wiedziałam, że starałabym się dla nich z całych sił, ale byłam taka młoda i miałam strasznie zagmatwane życie. Czy poradziłabym sobie w roli matki?

Teraz, kiedy spoglądam wstecz na młodą dziew­czynę, którą wtedy byłam, stojącą przed tak poważną decyzją, czasami mam wrażenie, że patrzę na całkiem inną osobę. Ta nastolatka to nie ja, to ktoś inny, na kogo nie mam wpływu ani nie ponoszę odpowiedzial­ności za wybory, których dokonuje. Mama starała się doradzać mi, jak mogła. Ale była w tym wszystkim tak samo zagubiona, jak ja. Żadna z nas nie wiedzia­ła, jakie rozwiązanie będzie najlepsze, więc decyzję podjęłyśmy z wahaniem. A zdecydowałyśmy, że za­kończymy rozwijające się we mnie życie.

Mama znalazła prywatną klinikę, która miała przeprowadzić zabieg. Tydzień później jechałyśmy do Leeds. Nie wiem, dlaczego zdecydowała się aku­rat na Leeds, ale właśnie tam się wybrałyśmy. Je­chałyśmy samochodem mamy w milczeniu, przybite, powoli pokonując kilometry, aż w końcu dotarłyśmy do szpitala, który miał wykonać aborcję. Kosztowała pięćset funtów, musiałyśmy zapłacić z góry. Wiem, że ludzie, którzy ją przeprowadzili, nie byli źli. Wiem, że nie zachowywali się umyślnie w tak niemiły sposób. Ale było to okropne, beznadziejne miejsce, do które­go przyjeżdżało się w desperacji, miejsce, które na zawsze człowieka odmieniało.

Byłam w szesnastym tygodniu ciąży i tak naprawdę wcale nie chciałam pozbywać się dziecka. Chciałam je urodzić, przytulać i kochać. Wiedziałam to w głębi duszy. A jednak włożyłam koszulę, przeszłam z sali na oddział operacyjny i położyłam się na łóżku, a oni podali mi narkozę. Pielęgniarki uprzedziły mnie, że po wybudzeniu mogę mieć wrażenie, że chce mi się siku, ale powiedziały, że to tylko złudzenie. Nie będę mogła się załatwić, bo będzie mi się tylko wydawało, że chcę. Oczywiście, miały rację, wykonywały swoją pracę i wiedziały, jak to wszystko wygląda. Rzeczywiście poczułam, że chce mi się siku, ale poczułam też coś innego.

Nie wiem, czy powinnam była pytać i jestem ra­czej pewna, że nikt nie powinien mi odpowiedzieć, ale gdybym nie dokonała aborcji, miałabym córkę. Dzisiaj miałaby siedemnaście lat - tyle samo, co ja, kiedy pojechałam do kliniki z mamą.

Wróciłyśmy do Gateshead dzień po aborcji. Nie byłyśmy zbyt rozmowne w drodze powrotnej. Mama nie musiała nic mówić, wiedziałam, że jest tak samo przybita jak ja. Zostałam w szkole i zdałam egzaminy. Nadal wychodziłam wieczorami, ale zachowywałam się spokojniej i nie szalałam tak jak wcześniej. Prze­stałam się spotykać ze Steve’em. Pytałam mamę, czy mu powiedzieć, że jestem w ciąży. Doszłyśmy do wniosku, że zamiast mówić mu o aborcji, skłamiemy, że poroniłam. Wydawało mi się, że ten sposób będzie łagodniejszy - dlaczego miałby przeżywać te same udręki, które nie dawały mi spokoju od samego rana do zaśnięcia? W każdym razie dla mnie i dla Steve’a nie było wspólnej przyszłości.

Kiedy zdobyłam dyplom NNEB, zaczęłam się rozglądać za pracą opiekunki. Nietrudno było ją zna­leźć - wkrótce zatrudniła mnie szkoła podstawowa w centrum Gateshead. Miałam pomagać przy cztero- i pięciolatkach, które chodziły do zerówki.

Pokochałam tę pracę od pierwszego dnia. Uwiel­białam mój zawód, obowiązki, szkołę, a przede wszyst­kim maluchy. Niedawno pozbyłam się dziecka, a te­raz. proszę, byłam nimi otoczona. Okazały się takie małe i niewinne, tyle z nich potrzebowało mnóstwa miłości i uwagi, że niedający mi do tej pory spokoju ból zaczynał powoli łagodnieć. Było mi dobrze i z cu­downą łatwością poświęciłam się potrzebom innych. Jednemu wycierałam nos, drugiemu wiązałam sznurowadła, a przede wszystkim przytulałam ich małe ciałka, kiedy zrobiły sobie krzywdę i szlochały wnie­bogłosy. To mi odpowiadało. Miałam misję, odnala­złam cel istnienia i mogłam dla niego żyć.

Miesiące mijały szybko. Poczułam się wreszcie na tyle pewnie, że znowu zaczęłam spotykać się z chło­pakami. Chyba większość osiemnastolatków, którzy to czytają, zastanawia się, jakiej też wielkiej pewno­ści do tego potrzeba. Nie byłam brzydka, miałam ładną, szczupłą figurę, kręcone brązowe włosy i wiedziałam, że mężczyźni uważają mnie za atrakcyjną. Ale nie bardzo pociągał mnie seks. Nie przyniósł mi nic dobrego w życiu, a nie chciałam kolejnego bólu.

Poza tym nie uważałam się za atrakcyjną. Czu­łam się mała i bezsilna, mdła i nieinteresująca. Po co - poza szansą na to, że mnie zaliczy - ktokolwiek chciałby się ze mną umawiać? Dlatego przeszłam powolny proces, ostrożnie wkładając znów stopę do wody. W tamtym czasie nadal mieszkałam z mamą, więc pewnie nieuchronne było, że poznam kogoś przez nią.

Chris - znowu nie podaję jego prawdziwego imie­nia - był innym kolegą chłopaka mamy. Obaj należeli do tego samego klubu golfowego, wydawał się praw­dziwym dżentelmenem. Był ode mnie siedem lat star­szy, ale o wiele bardziej stateczny. Opowiedziałam mu o swoim życiu. O tym, co robił tata, o wykorzystywa­niu w domu dziecka, nawet o aborcji - słuchał i nigdy mnie nie oceniał. Zaczęliśmy się spotykać regularnie wkrótce staliśmy się parą. Chodziliśmy wszędzie razem i wszystko razem robiliśmy. Nie minęło dużo czasu i zamieszkaliśmy ze sobą.

Od taty nauczyłam się jednej dobrej rzeczy. Za­wsze twierdził, że wynajem jest dla frajerów. „Pnij się po drabinie, miej swój dom na własność”, tę zasadę wbijał nam, dzieciom, do głowy od małego. Więc kie­dy z Chrisem zaczęliśmy się rozglądać za miejscem do zamieszkania, wiedziałam, że je kupimy, żeby nie płacić za wynajem.

Znaleźliśmy ładny domek w Birtley, w miłej okolicy na przedmieściach Gateshead, w pobliżu ukochanego klubu golfowego Chrisa. Był czysty, schludny i nowo­czesny. Miał tylko jedną sypialnię, ale wiedziałam, że mogę w nim stworzyć przytulne gniazdko. Oboje pra­cowaliśmy. Chris miał dobrą pracę, mnie też całkiem nieźle się powodziło z pensją opiekunki - nie mieliśmy więc problemu z otrzymaniem kredytu. W dniu, kiedy wniosłam za próg nasz dobytek, poczułam, że wreszcie jestem naprawdę dorosła. Miałam wtedy osiemnaście lat i wydawało mi się, że w końcu odnaj­dę prawdziwe szczęście.

Uwielbiałam ten mały dom. Za zamkniętymi drzwiami byliśmy tylko Chris i ja - chyba że z wizy­tą wpadła mama, siostra czy brat. Zajęłam się urzą­dzaniem, mogłam się w pełni wykazać talentem ar­tystycznym, który odkryłam w sobie w Riverside. Ściany zostały pomalowane zgodnie z ówczesnymi trendami - przecierane zwiniętą szmatką, gąbką, cieniowane - a w weekendy starałam się, żeby nasz maleńki ogródek był zadbany i wymuskany.

Chris i ja szybko przyzwyczailiśmy się do nowego życia. Właściwie żyliśmy jak małżeństwo, chociaż nim nie byliśmy. Wszystko robiliśmy razem i lubiliśmy wy­jeżdżać na wakacje w słoneczne miejsca - naszym ulu­bionym było Rodos. Wszystko to sprawiało, że czułam się szczęśliwa i odzyskałam poczucie bezpieczeństwa.

Chyba powinnam była wiedzieć, że ta sielanka nie może trwać wiecznie. W moim życiu obowiązuje schemat - bezduszny i niesprawiedliwy. Zawsze, kie­dy coś zaczyna się układać, zawsze, kiedy wydaje mi się, że panuję nad sytuacją i nie muszę się obawiać żadnych zawirowań, mam jak w banku, że coś nagle wyskoczy i dostanę w twarz. Czasami to moja wina, przynajmniej częściowo.

Tęskniłam za życiem normalnej nastolatki. Bra­kowało mi wychodzenia na dyskoteki, do pubów, ogólnie mówiąc zupełnej beztroski, przynajmniej wieczorami. Niekoniecznie chciałam szaleć i upijać się do nieprzytomności - te czasy dawno zakończyła aborcja - ale chciałam czuć, że żyję i zachowuję się jak osoba w moim wieku. I w tym tkwił problem.

Chris był prawdziwym dżentelmenem, ale był też ode mnie starszy i o wiele bardziej dojrzały. Chociaż było między nami zaledwie siedem lat różnicy, mia­łam wrażenie, że on ma około pięćdziesiątki. Jego pomysły na spędzanie wolnego czasu ograniczały się do wyjść do ukochanego klubu golfowego i paru drin­ków przy barze. Nie zrozumcie mnie źle, nie miałam nic przeciwko alkoholowi. Lubiłam napić się drinka, ale pole golfowe było dla mnie zbyt nudne, a Chris uparcie spędzał tam mnóstwo czasu, pijąc z innymi starszymi nudziarzami i zaczęło mnie to irytować.

Sytuację pogarszał fakt, że inni faceci okazywali mi zainteresowanie. Nie kryli się z tym, że im się podobam i robili to niezbyt subtelnie, na oczach Chrisa. Mnie się podobały te przejawy zainteresowania. Miło było być docenianą, ale nigdy tego w żaden sposób nie wy­korzystywałam. Chris za to tego nienawidził, w miarę upływu czasu stawał się coraz bardziej zaborczy. Chy­ba dlatego, że tak otwarcie flirtowałam, martwił się, że której nocy zwyczajnie mu ucieknę i mimo moich zapewnień, że nigdy bym tego nie zrobiła, niepokój rozrastał się w nim jak rak. Im bardziej narzekał, tym bardziej stawałam się zadziorna i urażona. Czułam się tak, jakby mnie dusił, jakby odbierał mi całą radość życia. Kłóciliśmy się i kłóciliśmy, wpadając w błędne koło sprzeczek i cichych dni. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że to zapowiedź katastrofy.

Nie pomogło też, że mniej więcej w tym czasie znów zaczęły mnie dręczyć duchy przeszłości.

Ni z tego, ni z owego, pewnego wieczoru rozległo się pukanie do drzwi. Kiedy je otworzyłam, zobaczy­łam na progu dwie pracownice wydziału śledczego policji w Northumbrii. Powiedziały, że wiedzą, iż prze­bywałam w kilku domach dziecka w okolicy i chcą zapytać, czy mogłyby ze mną porozmawiać o moich przeżyciach.

Można by pomyśleć, że musiałam być zachwyco­na, kiedy pojawiła się policja. Tyle przeżyłam w tym okropnym domu dziecka. A teraz ktoś w końcu miał zamiar coś z tym zrobić. I w pewnym sensie, oczywi­ście, tak się poczułam. Ale jeśli było się molestowanym seksualnie w dzieciństwie, w dodatku przez tak długi czas, reakcja nigdy nie ogranicza się do zwykłego poczucia ulgi. A to dlatego, że rozmowa o tym, co mi wyrządzono, sprawiała ból. Przez lata starałam się odsunąć jak najdalej od siebie te straszne wspomnie­nia. Musiałam się nastawić psychicznie na to, żeby znowu je przywołać.

Poza tym wylewanie z siebie rzeki trujących wspo­mnień wywołuje we mnie jeszcze jedną reakcję. Jak u większości molestowanych dzieci, ból przeżywania na nowo tego, czego zaznałam, okazał się niemal fi­zyczny. Miałam mdłości, cały czas czułam się przybita i wystraszona. Jedynym celem przeżywania tego bólu było to, żeby sprawiedliwości stało się zadość, żeby ktoś został postawiony przed sądem za to, co mi zrobił. A przecież mówiłam pracownikom opieki społecznej o moich oprawcach w tamtym domu dziecka, kiedy miałam trzynaście lat. Poza tym, że zgodzili się mnie tam z powrotem nie odsyłać, nikt niczego nie zrobił. Z całą pewnością nikt nie był sądzony.

Tak właśnie jest z nadzieją - kiedy się ją wzbu­dzi, a potem zabije, ból jest wyjątkowy i potworny. A wyrządzanie czegoś podobnego molestowanemu dziecku, narażanie go na koszmar bolesnego prze­żywania wspomnień, wzbudzania oczekiwań po to, żeby niczego nie zrobić... Cóż, graniczy to z okrucień­stwem.

Więc nie mogę powiedzieć, że tamtego wieczoru, kiedy w moich drzwiach pojawiły się policjantki, by­łam szczęśliwa. Ale jedno z dzieci, które przebywało w tym samym domu, dziewczyna, która również by­ła dręczona przez tych samych mężczyzn, podała im moje nazwisko i powiedziała, że mnie też molestowa­no. Z początku nie byłam skłonna do współpracy, ale policjantki rozmawiały ze mną - cicho i cierpliwie – aż w końcu zgodziłam się złożyć zeznania. Poszłam na komisariat i opowiedziałam wszystko policji - o grze w żółtą kamienną drogę i małym pokoju, do którego prowadzili nas ci mężczyźni, żeby nas gwałcić. Wskazałam im człowieka, który mnie krzywdził.

I tyle słyszałam o całej sprawie. Mijały dni, tygo­dnie, miesiące bez wiadomości od śledczych. Cały ten trudny i bolesny proces, wszystko na nic. Kolejny raz poczułam, że wzbudzono we mnie nadzieję tylko po to, żeby ją zgasić. Kiedy bez wieści upływały kolej­ne miesiące, czułam się coraz gorzej, gorzej i gorzej.

Wtedy tego nie wiedziałam, ale nie tylko ja się tak czułam. Jak się okazało, miało być tylko gorzej.


Miejsce zwane Miłosierdziem

Lotnisko Schiphol wydawało mi się olbrzymie. Jest co prawda dopiero piąte w Europie pod względem wielkości - a w bardziej szczegółowych rankingach międzynarodowych plasuje się jeszcze niżej - ale zbudowano je tak, że tego nie widać. W odróżnieniu od innych głównych lotnisk terminale odlotów i przy­lotów - a są trzy - mieszczą się w jednym potężnym gmachu. Każdego roku przez Schiphol przewija się prawie pięćdziesiąt milionów pasażerów, którzy nieustannie przemieszczają się z jednego końca terminalu na drugi w poszukiwaniu bramki odlotów, jedzenia czy osoby, która na nich czeka. Gdyby spojrzeć na lotnisko z góry, musi wyglądać jak wielkie mrowisko, w którym trwa nieustanne poruszenie.

Był wrzesień 1995 roku. Ja, Sarah Forsyth z Ga­teshead, stałam wśród tych tysięcy ludzi z całego świata. Byłam w moim najlepszym ubraniu, miałam staranny makijaż, byłam podniecona i, kiedy prze­chodziłam przez rękaw, który łączył samolot z hałą przylotów, trochę zdenerwowana. Ten dzień - dzień jak co dzień dla tysięcy innych pasażerów - miał być dla mnie pierwszym dniem nowego życia.

Wszystko zaczęło się kilka tygodni wcześniej. Chris i ja w końcu się rozstaliśmy. Bez goryczy, bez ostrych słów, po prostu oboje zdaliśmy sobie sprawę, że nie jesteśmy sobie pisani i że im bardziej będziemy pró­bować, tym mocniej będziemy sobie grać na nerwach. Widzieliśmy tylko jedno wyjście, więc bez zbędnych ceregieli podjęliśmy decyzję.

Mimo wszystko towarzyszyło mi odczucie, że po­niosłam bliżej nieokreśloną porażkę. Mój pierwszy dojrzały związek nie wypalił, a cudowny dom, miejsce, o którym marzyłam przez wszystkie zimne, samotne lata w domu dziecka, miał zostać sprzedany. Byłam potwornie, potwornie smutna. Jednak wiedziałam, że muszę się z tym pogodzić. Poszłam do naszej spół­dzielni mieszkaniowej i powiedziałam, że chcemy sprzedać dom i spłacimy hipotekę, jak tylko wpłyną pieniądze. Później pojechałam do mamy.

Nie czułam się gotowa, żeby szukać samodzielnie kolejnego lokum, poza tym nie byłam pewna, ile potrwa sprzedaż. Wcześniej nie mogłam sobie pozwolić na zaliczkę, a już z pewnością nie mogłam myśleć o nowym kredycie, który musiałabym zaciagnąc samodzielnie. Więc postanowiłam wprowadzić się do mamy. Nie myślcie, że któraś z nas była tą koniecz­nością zachwycona. Nie przeżyłam z mamą większej części życia, poza tym wiedziałam, że uważa mnie za trudną i upartą.

Kazała mi obiecać, że tym razem będę się porząd­nie zachowywać - żadnego włóczenia się po nocy, żadnych dzikich imprez. Byłam tak szczęśliwa, że się zgodziłam. Nie ciągnęło mnie do mężczyzn, a poza tym postanowiłam, że czas wreszcie uporządkować swoje życie. Ale mimo wszystko złościło mnie, że je­stem traktowana jak niegrzeczne dziecko, które za karę zostaje w szkole po lekcjach, kiedy inni ucznio­wie mogą wrócić do domu. No i, słusznie czy nie, w dalszym ciągu w dużej mierze winiłam mamę za to, co robił mi tata. W każdym razie mama zgodziła się, żebym się do niej wprowadziła.

Tym razem nie zmienił się jedynie mój adres. Miesiąc przed rozstaniem z Chrisem zaproponowano mi pracę ze starszymi ludźmi w domu opieki. Przyję­łam ją. Patrząc wstecz, nie bardzo wiem, dlaczego to zrobiłam. Uwielbiałam opiekować się dziećmi i cho­ciaż starsi ludzie byli cudowni, a miejsce, w którym pracowałam, dość przyjemne, jakoś oddaliłam się od obowiązków, które sprawiały mi prawdziwą radość. Opieka nad dziećmi to coś innego niż sprzątanie po staruszkach, którzy mają problemy z nietrzymaniem moczu. Owszem, oni też potrzebowali pomocy i na ogół okazywali ogromną wdzięczność za wszystko, co robiłam, ale nie mogłam poradzić sobie ze świado­mością, że mają swoje życie - dzieci i rodziny, a jed­nak musi się o nich troszczyć ktoś obcy, komu za to płacą.

Może było to wynikiem zamieszania i smutku z po­wodu zerwania z Chrisem i sprzedaży domu. Bardzo prawdopodobne, że cały czas towarzyszyła mi trauma z powodu aborcji. Może wydawało mi się, że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona albo że potrzebna mi zmiana miejsca. Nie ulega wątpliwości, że życie z Chrisem stawało się coraz bardziej klaustrofobiczne. Zmiana pracy też nie pomogła. Nadal byłam smutna i miałam poczucie porażki, tęskniłam do dzieci.

Razem wziąwszy, po kilku tygodniach mieszkania u mamy wrażenie klaustrofobii zamiast maleć, jeszcze się spotęgowało. Czułam się uwięziona, bezużyteczna i żałosna. Gateshead wydawało mi się małe i ograni­czające, moja praca - nudna i niesatysfakcjonująca. Aż pewnego dnia zobaczyłam ogłoszenie.

Zamieszczono je w jednej z codziennych gazet, które przynoszono mamie do domu. Nie mogę sobie dzisiaj przypomnieć, jaki nosiła tytuł. Na pewno był to jakiś brukowiec. Ogłoszenie obwiedziono małą ram­ką, w osobnej kolumnie, dzięki czemu wyróżniało się wśród pozostałych. Kiedy je zobaczyłam, pomyślałam, że moje modlitwy zostały wysłuchane. W małym polu widniały słowa: „Poszukiwana pielęgniarka do pracy w żłobku za granicą. Możliwość zakwaterowania”. Przeczytałam je raz, ale nie bardzo do mnie docierało. Wydawało się to zbyt piękne, żeby było prawdziwe - praca, którą kocham, z dala od Gateshead i wszystkich związanych z nim wspomnień.

Wyglądało to tak idealnie, że bałam się, że wszystko sobie wymyśliłam. Bałam się, że jeżeli oderwę wzrok od małej ramki, słowa - wraz z obietnicą, którą nio­sły - znikną. A jednak usiadłam spokojnie na kanapie w salonie, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i otworzyłam je znowu, pragnąc, żeby ogłoszenie nadal było w gazecie. Było. Przez następną godzinę czytałam je na okrągło. W końcu chwyciłam gazetę i zabrałam ją do kuchni, żeby pokazać mamie.

Na niej jednak nie zrobiło wrażenia, co mnie zde­nerwowało. Nie umiała dostrzec wszystkich wspania­łych możliwości, które otwierały się przede mną jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pod warunkiem, że skorzystam z tej niebywałej okazji. Doskonale wi­działa za to wszystkie minusy i bardzo szczegółowo zaczęła mi je opisywać. Miałam dopiero dziewiętna­ście lat. Przeżyłam wieloletnie molestowanie, miesz­kałam w domu dziecka, miałam za sobą dwa nieudane związki i aborcję. Dopiero co zaczynałam stawać na nogi... Aha, a wspomniała już, że mam dopiero dzie­więtnaście lat? Przecież w tym wieku jest się jeszcze dzieckiem.

Co wiedziałam o firmie, która je zamieściła? Jacy ludzie szukają pielęgniarki, dając ogłoszenie w szma­tławcu? Za granicą? Co, do licha, wiem o pracy za granicą? Nie znam słowa w żadnym obcym języku. W tym wszystkim było coś nie tak, nieodpowiednie­go dla mnie. Zapomnij, Sarah. Skup się na tym, żeby uporządkować swoje życie tutaj, na miejscu.

Ale ja nie miałam żadnego życia. Pojawiła się przede mną cudowna okazja, żeby wszystko odmienić. Był to dar losu, który jak nic mi się należał i miałam zamiar chwycić go w obie dłonie. Kłóciłyśmy się z ma­mą zaciekle. Sprzeczałyśmy się cały tamten dzień, do później nocy. Moja młodsza siostra stanęła po stronie mamy, nawet mój brat wyraził opinię, że wszystko to brzmi zdecydowanie podejrzanie. Im bardziej mnie ostrzegali, tym bardziej obstawałam przy swoim i tym mocniejsze miałam postanowienie, żeby skorzystać z tej okazji bez względu na wszystko.

U dołu ogłoszenia podany był numer telefonu. Kie­dy go wybierałam, wiedziałam, po prostu wiedziałam, że w tej chwili moja passa się odmieni.

Głos po drugiej stronie słuchawki okazał się cał­kiem miły. Odebrał mężczyzna, który przedstawił się jak John Reece i potwierdził, że szuka wykwalifikowa­nej pielęgniarki z doświadczeniem do żłobka, z którym był powiązany. Czy mam odpowiednie kwalifikacje, bo nie ma czasu na rozmowy kwalifikacyjne z kimś, kto ich nie posiada? Odebrałam to jako kolejny dobry znak. Z dumą poinformowałam go, że posiadam dy­plom NNEB ze szkoły w Gateshead. Mężczyzna był wyraźnie pod wrażeniem. Spytał, jakie mam doświadczenie, więc szczegółowo opowiedziałam o miejscach, w których pracowałam i o dzieciach, którymi się opie­kowałam. Wydawał się usatysfakcjonowany moimi odpowiedziami.

Następnie spytał, ile mam lat i czy mam paszport. Będzie mi potrzebny, bo - jak zaznaczono w ogłosze­niu - żłobek nie znajdował się w Wielkiej Brytanii, a w Amsterdamie. Od razu mi się to spodobało, więc mu to powiedziałam. Wyjaśniłam też, że chociaż mam dziewiętnaście lat, wyjeżdżałam już za granicę i mam ważny paszport. Rozmowa się ciągnęła, a ja z dresz­czem podniecenia zorientowałam się, że najwyraźniej zaimponowałam Johnowi. Powiedział, że wszystko, czego się dowiedział, brzmi obiecująco. Po pół godzi­nie zadał mi kilka osobistych pytań - jak wyglądam, czy jestem czysta i schludna, jak się zwykle ubieram, czy lubię wychodzić wieczorami i czy uważam się za intro- czy ekstrawertyczkę. Powiedział, że musi uzy­skać te wszystkie informacje, ponieważ znalezienie pielęgniarki, która ma się opiekować cudzymi dzieć­mi, wiąże się z ogromną odpowiedzialnością i chce mieć pewność, że się nadaję.

Poprosił mnie, żebym dostarczyła referencje od obecnego i poprzedniego pracodawcy i zakończył rozmowę, mówiąc, że za kilka dni skontaktuje się ze mną jego asystentka i powiadomi mnie, czy dostałam posadę. Kiedy odkładałam słuchawkę, byłam pewna, że dobrze mi poszło i że całkiem możliwe, że dosta­nę pracę moich marzeń. Pobiegłam z powrotem do pokoju i pochwaliłam się mamie. Zmierzyła mnie spojrzeniem, które dosadnie wyrażało, że ma mnie za idiotkę.

Zgodnie z zapowiedzią Johna Reece’a zadzwo­niła do mnie jego asystentka. Odezwała się któregoś wieczoru, kiedy wróciłam z pracy z domu opieki. Powiedziała, że otrzymali moje referencje i że są impo­nujące. I że ma dobrą wiadomość. Dostałam pracę. Byłam wniebowzięta. Udało mi się! Miałam zacząć nowe życie w niewiarygodnie ekscytującym mieście, wykonując pracę, którą uwielbiam. Myślałam, że eks­ploduję ze szczęścia.

Asystentka Johna wydawała się bardzo miła. Już w chwili, kiedy odbierałam telefon, miałam wrażenie, że nadajemy na tych samych falach. Powiedziała, że sama jest z wykształcenia pielęgniarką i opowiedziała mi o żłobku. Umowa o pracę miała być na początek na sześć miesięcy z możliwością przedłużenia, jeżeli się sprawdzę. Poinformowała mnie, jaką będę otrzy­mywać pensję. Kwota nie była zawrotna, ale kobieta wyjaśniła, że nie będę płaciła za mieszkanie. Dostanę własny pokój w mieszkaniu w centrum miasta wraz z innymi osobami, które zatrudnił wcześniej John.

Poza tym obiecała, że osobiście wyjedzie po mnie na lotnisko, zawiezie mnie do mieszkania i pomoże mi się zaaklimatyzować przed pracą, którą rozpocznę następnego dnia. Wszystko, co powiedziała, sprawiło, że ogarniało mnie coraz większe podniecenie.

Asystentkę Johna nazwę Sally. Nie jest to jej praw­dziwe imię. Długo się zastanawiałam, czy powinnam je zdradzić. Nie ma żadnych prawnych przeszkód, że­bym to zrobiła i wiele osób może być zaskoczonych - biorąc pod uwagę to, co się potem wydarzyło - że postanowiłam ją chronić i użyć pseudonimu. Mam powody, żeby tak postąpić. Po przeczytaniu dalsze­go ciągu historii będziecie mogli ocenić, czy waszym zdaniem są słuszne.

Sally poinformowała mnie, że pracę zacznę z po­czątkiem września i że wkrótce prześle mi bilet na samolot do Amsterdamu. Ponieważ miałyśmy się zobaczyć, dopiero kiedy dotrę na Schiphol, poprosiła mnie, żebym opowiedziała, jak wyglądam. Zrobiłam to. Podałam, ile mam wzrostu, jakiego koloru mam włosy i oczy, w co będę ubrana. Ona opisała siebie - mniej więcej, ale byłam pewna, że ją jakoś rozpoznam.

Do wyjazdu zostało tylko kilka tygodni, ale dni wlokły się niemiłosiernie. Byłam nieustannie podnie­cona, zdeterminowana, żeby zostawić za sobą dawne życie. I gorączkowo przebierałam nogami, żeby po­znać Amsterdam. Nigdy nie byłam w Holandii, więc poszłam do biblioteki i pożyczyłam przewodniki, które opisywały wszystko, co można by chcieć wiedzieć o Amsterdamie.

Zaskoczył mnie fakt, że chociaż miasto to jest stolicą Holandii - czy Królestwa Niderlandów, jak oficjalnie nazywa się ten kraj - nie ma tam siedziby holenderskiego rządu ani najważniejszych organiza­cji - policji, sądu i wszystkich zagranicznych ambasad, które mieściły się w oddalonej o prawie sto kilome­trów Hadze. Z tego, co pisano w książkach, Amster­dam jest głównie ośrodkiem kulturalnym i bizneso­wym. No i, przede wszystkim, popularnym miejscem turystycznym. Nazywa się go Wenecją Północy i jest piątym najczęściej odwiedzanym miastem w Europie, zwłaszcza przez Brytyjczyków.

Studiowałam przewodniki i fotografie. Zakochałam się w architekturze - siedemnastowieczne drewniane budynki wzniesione przy czterech słynnych półkoli­stych kanałach sprawiały wrażenie żywcem wyjętych z baśni Hansa Christiana Andersena. Wyobrażałam sobie, że mieszkam w jednym z nich, jeżdżę do pra­cy na rowerze ścieżkami wzdłuż kanałów, jak każdy prawdziwy mieszkaniec Amsterdamu. Uśmiechnęłam się, czytając nieśmiałe wzmianki o dwóch najwięk­szych atrakcjach turystycznych miasta - kawiarniach, które półlegalnie sprzedawały marihuanę i haszysz, i niesławnej Dzielnicy Czerwonych Latarni, w której setki prostytutek bezwstydnie kuszą klientów przez wysokie szyby.

Nigdy nie próbowałam narkotyków, a Dzielnica Czerwonych Latarni wydała mi się wyjątkowo za­puszczona. Ale przewodniki podkreślały, że Amster­dam jest miastem tolerancji i wolności. Miał nawet motto: „Dzielni, zdecydowani, miłosierni”. A skoro rząd holenderski od lat pozwalał na funkcjonowanie kawiarni i kontrowersyjnych okien wystawowych, jakie miałam prawo krytykować?

Mama, oczywiście, na wszystko patrzyła inaczej. Była coraz bardziej zdenerwowana moim wyjazdem z Gateshead i wątpiła, czy jestem wystarczająco doj­rzała, żeby poradzić sobie w mieście tak barwnym i potencjalnie niebezpiecznym jak Amsterdam. Za­martwiała się też moimi odpowiedziami za każdym razem, kiedy zaczynała temat. Słusznie uważała je za naiwne i płytkie. Narkotyki, prostytucja, pokusy nocnego życia wielkiego miasta... W ciągu ostatnich paru lat zdążyłam się kilka razy nieźle zakręcić, w dodatku w miejscowości względnie bezpiecznej, jaką było Gateshead. Jak pomyśli, co się, do chole­ry, stanie, kiedy znajdę się z dala od jej dyscypliny i wpływu? Skończy się tym, że będę balować całymi nocami, palić zioło (jak trafnie je nazywała) i w końcu mnie zwolnią z pracy za złe wypełnianie obowiąz­ków. A potem, oczywiście, będę chciała, żeby to ona mnie ratowała.

- Wielkie dzięki, Sarah, ale dość już miałam pro­blemów z twoim ojcem, molestowaniem, twoim domem dziecka i całą resztą. Muszę myśleć o twojej siostrze i bracie. Może zastanowiłabyś się, jak oni się czują?

Oczywiście, nie słuchałam. Nie mogłam. Zatyka­łam uszy. Oczy zaślepiała mi pełna blasku przyszłość, która czekała na mnie w Amsterdamie, Wenecji Północy. Powiedziałam więc mamie, że będę zupełnie bezpieczna.

- Nie zamierzam spędzić dużo czasu w Dzielnicy Czerwonych Latarni - w moim głosie słychać był sar­kazm, kiedy wypowiadałam to zdanie - i absolutnie nie interesują mnie narkotyki ani kawiarnie, które nimi handlują. A jeżeli chodzi o brata i siostrę. Cóż, może po prostu mi zazdroszczą.

Ale żadne moje słowa nie były w stanie przekonać mamy, że naprawdę będę tam bezpieczna. Zycie z oj­cem przez te wszystkie lata uzmysłowiło jej brutalną prawdę, że bez względu na to, jak dobre intencje ma kobieta, źli mężczyźni potrafią tak manipulować, że­by zawsze zdobyć to, czego chcą. Z doświadczenia wiedziała, że to, czego na ogół chcieli, sprowadzało się do pieniędzy i seksu. A jeżeli jeszcze dodać do tej mieszanki narkotyki, zwłaszcza legalny handel ni­mi... Dopiero teraz rozumiem, dlaczego wychodziła z siebie ze zmartwienia.

Już w drodze na lotnisko zatrzymała samochód, odwróciła się do mnie i usiłowała mi powiedzieć, że jeszcze nie jest za późno, że nie muszę jechać. Mogę zostać u niej, wrócić do starej pracy i, ciężko harując, odbudować moje życie w Gateshead.

Ale nie słuchałam. Nie chciałam odbudowywać starego życia. Chciałam wieść całkiem nowe, ekscytu­jące życie w jednym z najbardziej czarujących miast na świecie. W miejscu, które niosło obietnicę i możli­wości; miejscu, którego motto mówiło o miłosierdziu.

Z lufą przy głowie

Powinnam była słuchać.

Gdy tylko wysiadłam z samolotu i znalazłam się w hali przylotów, miałam wrażenie, że coś jest nie tak. Nazwijcie to intuicją, szóstym zmysłem. Nie wiem dokładnie, co to było, ale nerwy miałam napięte i coś w głowie - nie był to głos, ale „coś” - mówiło mi, że­bym znalazła najbliższe okienko biletowe i zarezerwowała sobie miejsce na najbliższy lot do Anglii. Kiedy weszłam pomiędzy kotłujące się tłumy na Schiphol, miałam wrażenie, że każde zakończenie nerwowe wyczuwa w perspektywie bliżej nieokreślone niebezpieczeństwo. Każdy mijający mnie nieznajomy, chociaż nawet się za mną nie obejrzał, nagle wydawał mi się niebezpieczny. Słowa: „Nie rób tego!”, huczały mi w głowie.

Strasznie żałuję, że nie posłuchałam - mamy, intu­icji, tego czegoś w mojej głowie. Ale nie posłuchałam. Mówiłam sobie, że jestem głupia. Że przyleciałam do miasta, w którym zaraz się spełnią moje marzenia. Co, u licha, mogło być nie tak? Więc przeciskając się przez lotnisko, dotarłam w końcu do taśmy z ba­gażami, wzięłam małą walizkę, którą ze sobą zabra­łam, i pewnym krokiem wyszłam do terminalu przy­lotów.

Całą ogromną przestrzeń terminalu pomalowano w odcieniu ciemnej szarości, z żółtymi i pomarańczo­wymi akcentami gdzieniegdzie. Przez to w tłoku trudno było wyłapać twarz. Sally powiedziała, że będzie tu na mnie czekać, więc niespokojnie mierzyłam wzrokiem morze ludzi, szukając osoby pasującej do jej opisu. Wydawało mi się, że są ich setki - jednakowe kobiety o europejskim wyglądzie w normalnym stroju. Niektó­re trzymały w górze tabliczki z nazwiskami ważnych ludzi, inne przyjechały tu z rodziną - głównie matki z dziećmi - i najwyraźniej czekały na krewnych. Ale nie było nikogo, kto wyglądałby na Sally. Niezależnie od tego, jak długo się gapiłam i przyglądałam, nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi.

Przez następnych piętnaście minut stałam w tej ogromnej hali i w masie ludzi szukałam przyjaznej twarzy. Ani śladu. Oczywiście to powinno być kolej­nym sygnałem ostrzegawczym. Sally i John przed­stawili się jako odpowiedzialni ludzie, którzy pracu­ją dla znanej placówki dziecięcej, a przecież tacy nie zostawiają nowych pracowników samych sobie na największym lotnisku w obcym kraju.

Czekałam, czekałam i z każdą upływającą mi­nutą powtarzałam sobie, że Sally na pewno utknęła w korku. Przecież nawet w przewodnikach pisano, że na ulicach w pobliżu Schiphol tworzą się czasami straszne korki. To nie były czasy, w których każdy, jak teraz, ma telefon komórkowy. Ja go nie miałam. Nie mogła więc do mnie zadzwonić i uprzedzić, że się spóźni.

Nagle poczułam dłoń na ramieniu. Odwróciłam się i zobaczyłam ją za sobą - uśmiechnięta, pełna entuzjazmu przepraszała za spóźnienie. Zalała mnie fala ogromnego poczucia ulgi, nagle poczułam ciepło w całym ciele. Nie byłam już sama w tym obcym miej­scu. Wszystko w porządku, jakżeby inaczej.

Może właśnie to nagłe poczucie ulgi stłumiło inną myśl, która od razu pojawiła się w mojej głowie. Ta kobieta nie jest pielęgniarką! Wiedziałam, jak tylko na nią spojrzałam. Miała na sobie bardzo krótką, ob­cisłą czarną spódniczkę, długie czarne kozaki i czarny skórzany płaszcz trzy czwarte. Pielęgniarki ze żłobka się tak nie ubierają. Była blondynką - nie naturalną, ale w jaskrawym platynowym odcieniu, który aż krzy­czy, że wziął się z butelki, w dodatku bardzo taniej. Widziałam jej strój, włosy i makijaż - stanowczo zbyt przesadny. Cóż, wiedziałam, że nie przypomina żad­nej pielęgniarki, jaką znałam. Jej sposób mówienia - szybki, jakby była niewiarygodnie podniecona albo mocno zdenerwowana - pogłębił jeszcze to wrażenie. Cała moja intuicja, szósty zmysł, to coś w głowie, które nie dawało mi spokoju od wylądowania, wszystko się połączyło i próbowało do mnie krzyczeć: „Uciekaj od tej kobiety, natychmiast!”

Boże, jaka szkoda, że nie posłuchałam.

Poszłam za nią. Powiedziała, że John Reece cze­ka w samochodzie na zewnątrz. Stał na żółtym pasie, dlatego musiałyśmy się spieszyć, żeby nie ściągnął na siebie kłopotów przez to, że zaparkował tam, gdzie nie powinien.

Rzeczywiście, samochód czekał na zewnątrz. Przy nim stał mężczyzna, który spoglądał na zegarek, jak­byśmy się spóźniały, a potem energicznie przywołał nas dłonią, każąc nam się pospieszyć. Pomyślałam, że to na pewno John Reece. Ale kiedy podeszłam bli­żej, z zaskoczeniem stwierdziłam, że w samochodzie siedzą ściśnięte jeszcze trzy inne dziewczyny. Co one tam robią? John ani Sally nie mówili nic o innych dziewczynach, myślałam, że jestem jedyną zatrud­nianą pielęgniarką.

Ale nie miałam czasu, żeby o to zapytać. John wsiadł na miejsce kierowcy - pamiętam, że byłam zaskoczona, że to samochód brytyjski, z kierownicą po prawej stronie - i w tym samym momencie Sally wepchnęła mnie na tylne siedzenie, a sama usiadła obok niego. Wcisnęłam się między resztę dziewczyn i samochód ruszył, jak mi się wydawało, z niebez­pieczną prędkością.

Teraz byłam już naprawdę przerażona. Co się dzie­je? Kim są te dziewczyny? Kiedy się obróciłam, żeby im się przyjrzeć, przeżyłam prawdziwy szok. Wyglą­dały jeszcze bardziej wyzywająco niż Sally.

Odwróciłam się i zobaczyłam wycelowaną we mnie

lufę, kilka centymetrów od mojej twarzy.

John siedział odwrócony na fotelu kierowcy. Prawą ręką trzymał kierownicę, manewrując między samo­chodami. W lewej trzymał pistolet - wielki, lśniący, groźnie wyglądający pistolet. Lufa była skierowana dokładnie między moje oczy.

Dzisiaj, trzynaście lat po tym strasznym dniu, to, co się działo w samochodzie, przewija mi się przed ocza­mi jak taśma wideo. Na zwolnionych obrotach. Widzę poruszające się wargi Johna. Słyszę każde słowo, które wypowiada, każde polecenie, które wydaje mi gniew­nym głosem. Ale obrazy i słowa się nie pokrywają, nie są zsynchronizowane, jakby ktoś źle zmontował film.

Może to dlatego, że doznałam szoku, kiedy zo­baczyłam broń, i cała ta potworna scena utkwiła mi w pamięci w ten sposób, jak ją wtedy widziałam. Na pewno pamiętam, że czułam się tak, jakby to nie działo się naprawdę. Jakby przeżywał to ktoś inny.

a ja tylko się temu przyglądałam. Nagle taśma w pa­mięci przyspiesza. Znowu siedzę w samochodzie, trzęsę się, a John wrzeszczy, żebym oddała paszport. Natychmiast.

Sięgam do torebki i wyciągam cenną czerwoną książeczkę i wkładam go do wyciągniętej ręki Sally. Pomyślałam przy tym: Wiedziała od samego początku. Nie mam pojęcia, o co chodzi, ale ona o tym wiedziała od samego początku.

Gdy tylko Sally wzięła paszport, odwróciła się i nie spojrzała na mnie więcej. John opuścił pistolet i sku­pił się na jeździe. Nie odzywał się przez parę minut. Myśli wirowały mi w głowie. O co w tym wszystkim chodzi? Dokąd mnie zabierają? I dlaczego? Pozo­stałe dziewczyny też się nie odzywały. Jechaliśmy w zupełnej ciszy. Możecie się zastanawiać, dlaczego nie walczyłam, dlaczego nie zrobiłam jakiejś sceny, nie próbowałam wysiąść z samochodu? Byłam tak zszokowana, a samochód jechał tak szybko, że po pro­stu siedziałam. Z każdym przejechanym kilometrem ogarniało mnie coraz większe przerażenie. W końcu John Reece odezwał się znowu.

- Pokażę ci, gdzie będziesz pracować. Gdzie indziej niż myślisz. Żadnego żłobka nie ma i nie będziesz opiekunką. Siedź, to zobaczysz.

Więcej się nie odezwał, Sally też nie. Pozostałe dziewczyny rozmawiały pomiędzy sobą – właściwie szeptały. Wydawało mi się, że są Angielkami, ale ich zachowanie wydawało mi się bardzo dziwne. Nie mog­łam zrozumieć, dlaczego się do mnie nie odzywają. Powoli zaczęło do mnie docierać, że mogą być pod wpływem narkotyków. Usiłowałam dostrzec twarz Reece’a we wstecznym lusterku, ale dostrzegł, że na niego patrzę i przesunął głowę. Jednak zdążyłam się dobrze przyjrzeć jego oczom - wydawały się dzikie i lekko oszalałe. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że nie tylko dziewczyny są pod wpływem narkotyków.

Odwróciłam się i wyjrzałam przez okno. Chyba przyszła mi do głowy jakaś szalona myśl, że powin­nam zapamiętać drogę, którą jedziemy, żebym - kie­dy ucieknę z samochodu - wiedziała, jak wrócić na lotnisko. Oczywiście, był to nonsens, ale patrzyłam i próbowałam zapamiętać tyle szczegółów, ile byłam w stanie.

I wtedy właśnie zobaczyłam tabliczkę. Nie jecha­liśmy do Amsterdamu - przejechaliśmy zjazd do mia­sta i wyglądało na to, że kierujemy się na Hagę. Doprowadziło mnie to do łez. Nikt nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi.

Było ciemno, kiedy dotarliśmy na miejsce. Reece zatrzymał się na brudnej uliczce przed obskurnym hotelem. Odwrócił się i wycelował we mnie broń.

- Ani słowa, bo rozwalę ci łeb.

Kazał Sally wysiąść z samochodu i pójść do hote­lu. Po kilku minutach wyszła z niskim, dość krępym mężczyzną, który palił papierosa. Skinął na Reece’a. Był to najwyraźniej sygnał dla nas wszystkich, żeby­śmy wysiadali z samochodu. Reece spojrzał na mnie i pogroził pistoletem.

- Ani słowa! Albo odstrzelę ci ten pieprzony łeb!

Wysiedliśmy z małego samochodu - miałam wra­żenie, że trwa to wieki - i ruszyliśmy za Sally i męż­czyzną z hotelu. Pozostałe dziewczyny szły przede mną, a Reece za mną.

Powinnam była wtedy uciekać? Pewnie tak. Czy mogłam to zrobić? Nie mam pojęcia. Nie pamiętam nawet, czy taka myśl w ogóle przyszła mi do głowy. Wiem tylko, że byłam odrętwiała ze strachu, przera­żona tym, że Reece spełni groźby i użyje broni. Poza tym dokąd miałabym uciekać? Nie umiałam określić, gdzie jestem. Domyślałam się tylko, że w Hadze. Za­padła noc, ciemno, ulice były puste, a ucieczka na ślepo w tym wymarłym miejscu wydawała się prawie tak przerażająca, jak wypełnianie rozkazów Reece’a. A gdybym uciekła, czyby mnie zastrzelił? Udałoby mi się zrobić chociaż parę kroków, zanimby wypa­lił? Wątpię.

Okazało się, że Reece dobrze zna mężczyznę z ho­telu. Stałam bezradnie w holu, a oni zaczęli rozmawiać bardzo szybko, ściszonymi głosami. Widziałam, że mężczyzna wskazuje na mnie i podsłuchałam strzę­py rozmowy.

Co z tą małą? - spytał.

- Nie, tej nie sprzedaję - odpowiedział Reece. - Jest moja.

Ledwie zdążyłam przyswoić myśl, że ci dwaj męż­czyźni - jeden całkiem obcy, a drugi znany tylko z rozmowy telefonicznej, zanim zobaczyłam go dziś po południu na lotnisku - rozmawiają o sprzedaniu mnie, prawdziwym sprzedaniu, jakbym była workiem ziemniaków albo używanym samochodem. Nagle, kiedy zaczęły docierać do mnie ich słowa, Sally ostro wygoniła pozostałe dziewczyny do ich pokojów.

Ich pokojów? - pomyślałam. Musiały być tu już wcześniej, skoro mają swoje pokoje.

Jeżeli chcecie, możecie mnie mieć za naiwną, ale w dalszym ciągu nie załapałam, co to za hotel. Wy­glądało na to, że nie ma w nim innych gości ani personelu. Przyglądałam się, jak dziewczyny wchodzą na piętro po starych, zniszczonych krętych schodach.

Reece i nieznajomy mężczyzna dokończyli inte­resy. Potem John chwycił mnie za ramię jedną ręką, a drugą wziął za rękę Sally. Pchnął ją przed siebie, a mnie ciągnął za sobą po tych samych schodach. Nie odezwał się do mnie słowem.

Na górze Sally otworzyła drzwi brudnego, cuchną­cego pokoju. Były w nim dwa pojedyncze łóżka, oba niepośeielone i zaplamione. Sam pokój wyglądał jak po wielkiej awanturze - połowa sprzętów była całkiem rozwalona. Reece wepchnął mnie i Sally do środka, ale sam nie wszedł. Usłyszałam, jak przekręca klucz w drzwiach od zewnątrz. To właśnie tam, w okrop­nym pokoju obskurnego motelu, Sally wyjaśniła mi, co mnie czeka.

Przerwała, spoglądając na mnie. Chyba czekała, żebym coś powiedziała. Otworzyłam usta i z trudem wydobyłam z siebie słowa.

Sally spojrzała mi prosto w oczy. Przez chwilę coś w nich widziałam. Iskrę współczucia, może żalu. Może nawet zrozumienia. Jednak po chwili wszystko znikło. Chwyciła mnie za rękę i zaczęła tłumaczyć powoli:

- Będziesz to robić, bo musisz. Nie masz nic do gadania. John zabrał ci paszport, dałam mu go w sa­mochodzie. Teraz należysz do niego i będziesz robić, co ci każe. Tak jak inne dziewczyny, tak jak ja. Jeże­li się postawisz, zabije cię. Uwierz mi, nie byłabyś pierwszą prostytutką, która tu zaginęła. Jeżeli zaro­bisz za mało, pobije cię. Jeżeli spróbujesz ucieczki, zabije cię. Takie są zasady. Pokażę ci, jak to się robi. Z początku jest ciężko, ale znam sztuczki, które po­magają. Musisz tylko zrozumieć, co do ciebie mówię. Będziesz prostytutką. Zaczniesz pracę jutro. Nie masz wyjścia. Na twoim miejscu przespałabym się, zanim po nas przyjdzie.

Odeszła ode mnie i położyła się na jednym z łó­żek. Najwyraźniej miała zamiar skorzystać z własnej rady. Siedziałam w milczeniu w tym pustym pokoju i rozpaczliwie próbowałam zrozumieć coś z tego, co powiedziała. Byłam opiekunką, nie prostytutką - jak to wszystko możliwe? Na pewno nastąpiła jakaś po­myłka. Może pomylili mnie z inną dziewczyną?

Ale w głębi duszy wiedziałam. To nie pomyłka. Jedyną osobą, która się pomyliła, byłam ja - odpo­wiadając na ogłoszenie, nie słuchając mamy, nie odwracając się na pięcie na lotnisku Schiphol, kiedy wszystkie moje zmysły próbowały mnie ostrzec. Dzisiaj przeżyję ostatni wieczór jako normalna, przyzwoita osoba. Jutro zostanę zmuszona do uprawiania seksu za pieniądze. I wszystkiemu winna byłam ja sama. Wróciłam myślami do tego, co robił mi tata i do mo­lestowania, które przeżyłam w domu dziecka. Po­myślałam o Stevie i o aborcji, pomyślałam o Chrisie, o zerwaniu i utracie naszego domku - bezpiecznego, czystego domku w Gateshead. Pomyślałam o mamie, bracie i siostrze. Pomyślałam nawet o dziewczynie mo­jego taty i jej biednych dzieciach. To ja byłam winna temu, że wszystko w moim życiu potoczyło się nie tak. Wiedziałam, że nigdy więcej żadnego z nich nie zo­baczę.

Podeszłam do drzwi i nacisnęłam klamkę. Zamknię­te na klucz. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale mimo to musiałam spróbować je otworzyć. Przywarłam do dziurki od klucza i krzyknęłam, mając nadzieję, że ktoś mnie usłyszy i że przyjdzie mi na ratunek. Cisza.

Próbowałam otworzyć okno, ale też było zamknię­te na dobre. Sądząc po wyglądzie, ktoś dawno temu zamalował całą framugę - wyglądało tak, jakby nikt nie otwierał go od lat. Zmuszona pogodzić się z tym, że mnie uwięziono, usiadłam na krawędzi łóżka i pła­kałam, jak mi się wydawało, przez długie godziny. W końcu położyłam się w brudnej pościeli i zapadłam w tępy sen, który przychodzi, kiedy człowiek jest cał­kowicie wyczerpany.

Sally obudziła mnie szarpaniem następnego ranka.

- Ubieraj się. Już czas. Będzie tu w każdej chwili.

Wpatrywałam się w nią, szukając na jej twarzy śladu czegoś, co - jak mi się wydawało - widziałam na niej zeszłej nocy. Ale niczego nie dostrzegłam. Jej twarz pozostała bez wyrazu - jak nieruchoma maska bez cienia współczucia czy dobroci.

- Wstawaj, ubieraj się i szykuj. Szybko.

Godzinę później wsiadałam do samochodu Reece'a, który miał mnie zabrać, razem z Sally i dwiema innymi dziewczynami z lotniska, do lokalu w Dziel­nicy Czerwonych Latarni w Hadze. Kiedy cisnęłyśmy się na tylnym siedzeniu, zauważyłam ciężki, czarny pistolet na fotelu pasażera obok Reece’a. Sprawiał wrażenie, jakby zupełnie nie przejmował się tym, że jeździ sobie z bronią na wierzchu.

Przez ułamek sekundy myślałam o tym, żeby ją chwycić. Gdybym miała broń, może udałoby mi się odwrócić role i zmusić Reece'a, żeby odwiózł mnie z powrotem na lotnisko? Ale szybko otrzeźwiałam. Jego dłoń spoczywała nie więcej niż piętnaście cen­tymetrów od rękojeści, a ja musiałabym przełożyć rękę między przednimi siedzeniami, żeby chwycić pistolet. Nawet gdyby w ogóle udało mi się położyć na nim rękę... Nawet gdyby Reece, Sally czy któraś z dziewczyn nie próbowali mi go wyrwać, co niby mia­łabym z nim zrobić? Nigdy wcześniej nie widziałam prawdziwej broni, a tym bardziej w nikogo nie celo­wałam. Chyba wszystkie miały jakieś zabezpieczenie? Gdzie? Poza tym wiedziałam, że w życiu nie byłabym w stanie pociągnąć za spust. Nie potrafiłabym nikogo zabić, nawet kogoś takiego jak Reece.

Mieszkanie miało dwa pokoje - sypialnię i pokój dzienny - poza tym łazienkę. Wszystkie pomieszcze­nia wychodziły na mały korytarz, w którym unosił się zapach kurzu i starego potu. Dwie dziewczyny ruszyły do sypialni, w której przebrały się w skąpą bieliznę i usiadły na kanapie, gotowe na przyjęcie pierwszych klientów. Ja usiadłam na podłodze w sa­lonie, podciągnęłam kolana pod brodę i objęłam je mocno rękami. Sally przysiadła na brzegu kanapy. Widać było, że ma mnie pilnować. Nie spuszczała ze mnie oka ani na chwilę.

Siedziałyśmy tak wszystkie przez cały dzień i wie­czór. Słyszałam, że kilka razy dzwonił telefon i dobie­gały mnie głosy z sypialni. Pół godziny później rozlegało się pukanie do drzwi wejściowych i słyszałam stukanie szpilek, które zmierzały w kierunku drzwi. Potem, po kilku minutach - nie więcej niż kwadransie - rozlegały się jęki, stękanie i stukanie zagłówka łóżka o ścianę, a później odgłosy szpilek na korytarzu, otwieranych drzwi i zamykanych na nowo.

Z każdą mijającą godziną coraz bardziej zaczy­nałam się bać dzwoniącego telefonu. Byłam prze­konana, że zaraz zadzwoni ktoś, kto będzie chciał nową dziewczynę. Że zostanę wezwana do sypialni. Przypominało to czekanie na jakiś straszny wypadek, który był pewny i nieunikniony. Kiedy tak siedziałam, cofnęłam się do okropnych wspomnień tego, co robił mi tata i mężczyźni w domu dziecka. Tu było podob­nie - czekanie na nieunikniony ból i cierpienie, które znowu do mnie wróciły.

Sally od czasu do czasu próbowała ze mną roz­mawiać. Opowiadała mi o Johnie. O tym, że w Anglii jako nastolatek był drobnym przestępcą, że miał bogatą przeszłość kryminalną i że w rodzinnym mieście, Leicester, był doskonale znany policji, podobnie jak na południu, w Home Counties. Samochód, którym wyjechał po nas na lotnisko, na pewno skradziono w Anglii. Miał zamiar go sprzedać któremuś z tutej­szych znajomych.

Mimo przerażenia i paniki, które paraliżowały moje ciało, mój umysł był najwyraźniej zdolny do absurdalnie racjonalnego myślenia. Kiedy Sally opowiadała mi to wszystko, pamiętam, że pomyślałam: Aha, stąd ta kierownica z prawej strony.

Wyglądało na to, że Sally miała ochotę się wyga­dać. Ja natomiast nie byłam zbyt rozmowna. Za bar­dzo się bałam, żeby odpowiadać. Sally wcale to nie przeszkadzało. Miała bardzo dużo do powiedzenia i, nie wiedzieć czemu, mnie wybrała na powierniczkę.

Poznała Reece’a i zakochała się w nim ponad rok wcześniej. Nie wiedziała, jakim jest człowiekiem, ale wkrótce się zorientowała. Po mniej więcej miesiącu wciągnął ją do pracy w Leicester, żeby zarobiła dla nich trochę pieniędzy, dopóki on nie załatwi interesu, nad którym pracował. Oczywiście, żadnego intere­su nie było. W każdym razie Sally go nie zobaczyła. A John dalej żył ze stręczycielstwa i chwytał się każ­dego drobnego przestępstwa, z którego mógł wyciąg­nąć pieniądze.

W końcu się poddałam - głównie dlatego, że nie miałam się czym zająć - i zaczęłam z nią rozmawiać. Ile ma lat? Skąd jest? Co z jej rodziną? Wiedzą, czym się zajmuje? Jak Reece’owi się to udało?

Uśmiechnęła się, słysząc te pytania. Miała dwa­dzieścia jeden lat, była dwa lata starsza ode mnie. Reece miał dwadzieścia dziewięć. Dorastała w jed­nym z małych miasteczek Home Counties, godzinę drogi na północ od Londynu. Nie chciała rozmawiać o rodzinie - tu postawiła sprawę jasno - stwierdziła tylko ponuro, że nikt nigdy nie interesował się nią na tyle, żeby martwić się o jej los. Co do Reece’a, cóż, im mniej o nim wiem, tym lepiej. Ten facet to same kło­poty, przekonała się o tym na własnej skórze. Mówiąc to, zacisnęła pięść, a ja zorientowałam się, że nie jest to przenośnia.

Spojrzała na mnie bezradnie i wzruszyła ramio­nami.

Cóż mogłam powiedzieć. Najwyraźniej siedziała całkowicie pod pantoflem Reece’a. Nagle poczułam, że jednak nie mam ochoty tego ciągnąć, prowadzić normalnej rozmowy z obcą osobą w tym obskurnym hotelu. Przypomniałam sobie - jak mogłam o tym choć na chwilę zapomnieć? - że pomogła mnie tu zwabić. W moich oczach była tak samo zła jak on, a może gorsza. Zaufałam jej, a ona z premedytacją oddała mnie w jego szpony. Nagle znów ogarnęła mnie złość i wściekłość.

Jak mogła mi to zrobić? Jak mogła zastawić pu­łapkę na niewinną dziewczynę i zrobić z niej prosty­tutkę? Jak mogła rozmawiać ze mną przez telefon, udając taką miłą, obiecywać, że wyjdzie po mnie na lotnisko, a potem zdradzić mnie w ten sposób? Jak mogła oddać mnie Reece’owi, pomóc temu złoczyń­cy w porwaniu?

Porwana. Kiedy w moim umyśle pojawiło się to słowo, całe moje ciało zadrżało i zaczęłam szlochać spazmatycznie. Nikt nie wiedział, gdzie jestem - na pewno nikt, komu na mnie zależało. Nikt nie będzie mnie szukał. Mamie powiedziałam, że zadzwonię do niej za parę dni, więc nie czeka jeszcze na telefon ode mnie. Byłam uwięziona w tym obrzydliwym miesz­kaniu w Hadze, do którego ciągnął niekończący się strumień brudnych, odrażających mężczyzn, którzy przychodzili tu szukać brudnego, odrażającego sek­su z prostytutkami. A ja miałam się stać jedną z nich.

Płakałam na cały głos, a Sally skuliła się w sobie. Wyglądała tak, jakby więdła od napadów mojej zło­ści i rozpaczy. Nie patrząc na mnie, zaczęła mówić cichym, przerywanym głosem.

- Wiem. Wiem, kim jestem i wiem, co zrobiłam. Naprawdę mi przykro, mówię szczerze. Nie powinnam się była godzić, żeby cię w to wciągać. To był pomysł Johna, kazał mi to załatwić. Ale nie powinnam była się godzić. Kiedy rozmawiałam z tobą przez telefon, wiedziałam, że jesteś dobrym człowiekiem i wie­działam, że mi ufasz. Nienawidziłam się za to, że cię oszukałam. Nienawidzę się za to, co ci się przytrafi­ło. Obiecuję, że spróbuję cię z tego wyciągnąć. Nie wiem jak. Boże, John by mnie zabił, gdyby usłyszał, co mówię. Ale spróbuję, przyrzekam, spróbuję. Znaj­dę sposób, żeby cię wyciągnąć. Proszę, uwierz mi, nie jestem zła. Nie tak do końca. To przez Johna i to, co robi. Kim jest. Proszę, Sarah, musisz mi uwierzyć. Spróbuję pomóc ci uciec. Tylko nie rób już więcej hałasu, możemy mieć kłopoty.

Nadal czuję, jak moim ciałem wstrząsa łkanie, kiedy wspominam jej słowa. Nie mogłam nad nim zapanować, nie mogłam go powstrzymać, nawet gdy­bym chciała. A było mi wszystko jedno, chciałam po prostu uciec od niej, z tego pokoju, i nie obchodziło mnie, co sobie o mnie myśli ani czy słyszy mnie resz­ta dziewczyn i ich klienci. I nie obchodziło mnie, że czuje się winna. Co mi z tego? Dlaczego miałabym powiedzieć albo zrobić coś, żeby poczuła się lepiej? Poza tym nie wierzyłam, kiedy mówiła, że pomoże mi uciec. Jasne, że tego chciałam. Chciałam wierzyć, że ucieczka jest możliwa i że Sally jakoś to załatwi. Ale wierzyć jej? Jak mogłam jej wierzyć, skoro była tak zniewolona przez Reece’a?

Minął dzień i noc. Z jakiegoś powodu nikt mnie nie wyciągnął. Nie wiem, czego chcieli mężczyźni pu­kający do drzwi, ale wyglądało na to, że nie miałam być oddana żadnemu z nich.

W końcu zasnęłam na siedząco - skołowana i wy­czerpana. Nienawidziłam Sally, nienawidziłam Reece’a i chyba nienawidziłam też siebie za to, że dałam się uwikłać w potworną pajęczynę kłamstw i przestępstw, jaką rozciągnęli. Wraz z nastaniem poranka strach i wyczerpanie zmieniły się w coś o wiele gorszego. W przerażenie. Obłędne i śmiertelne przerażenie.

Okno

Osiemnaście ulic. Trzy kanały, kilkanaście bocz­nych uliczek, setki mieszkań i kawalerek - wszystko w granicach tych osiemnastu ulic. Witamy w Rosse Buurt, najsłynniejszej Dzielnicy Czerwonych Latarni na świecie. Witamy w piekle.

Do Amsterdamu jechało się niecałą godzinę. Te­go ranka obudziłam się tam, gdzie zasnęłam - oparta o ścianę obskurnego mieszkania, w ubraniu, ale zzięb­nięta i zesztywniała. Otworzyłam oczy i przez chwilę byłam zupełnie zdezorientowana. Gdzie jestem? Nagle zobaczyłam Sally, która obserwowała mnie, siedząc po drugiej stronie pokoju i rzeczywistość zalała mnie jak potworne, przytłaczające tsunami.

- Czas na nas. Za chwilę będzie tu John.

Mówiła cicho, spokojnie. Jakbyśmy były starymi dobrymi przyjaciółkami, które szykują się na zwykłą, miłą wycieczkę. Ale wiedziałam, że dziś nie przydarzy się nic zwykłego ani tym bardziej miłego. Nie mnie, w każdym razie. Dzisiaj był pierwszy dzień reszty mojego życia. Tego, które miałam przeżyć jako pro­stytutka.

Nagle przerażona tym, że będę musiała wyjść z brudnego mieszkania, spytałam Sally, dokąd idzie­my? Dlaczego nie możemy tu zostać? Wiedziałam, że to burdel, ale przynajmniej mnie tu nikt nie dotknął. Kiedy zawisła nade mną perspektywa, że zostanę wy­wieziona Bóg wie dokąd, te cztery paskudne ściany wydały mi się sanktuarium.

Rozpłakałam się, nie mogłam się powstrzymać. Czułam się bezradna, uwięziona. Jakby coś ciągnę­ło mnie w stronę nieuniknionej, wszechogarniającej ciemności. A kiedy łzy już zaczęły płynąć, nie mog­łam ich powstrzymać. Sally złapała mnie za ramiona i mocno mną potrząsnęła. Chwyciła mnie za brodę, przysunęła swoją twarz tak, że dzieliło nas kilka cen­tymetrów i zmusiła, żebym spojrzała jej w oczy.

Mówiła powoli i z namysłem, robiąc przerwy po każdym słowie, żeby informacja dotarła tam, gdzie trze­ba. Patrzyła na mnie przy tym świdrującym wzrokiem. Nie wiem, jak długo mnie tak trzymała. Wypuściła mnie na odgłos przekręcanego w zamku klucza i od­skoczyła na drugi koniec pokoju.

Reece zamaszyście otworzył drzwi i wszedł do środka. Spojrzał na nią gniewnie - widocznie miała minę winowajcy przyłapanego na czymś, czego robić nie powinien - ale nie odezwał się słowem. Wycelo­wał we mnie pistolet i wskazał korytarz. Poczłapałam przez mieszkanie i wyszłam na ulicę. Samochód stał tuż przed drzwiami, nie było w nim nikogo. Sally usiadła na miejscu pasażera, a Reece chwycił mnie za rękę i wepchnął do tyłu.

- Pamiętaj. Nic nie kombinuj, bo cię rozpierdolę. Rozumiesz?!

Jechaliśmy do Amsterdamu autostradą, później przez przedmieścia, aż dotarliśmy do centrum miasta. Jak tylko zjechaliśmy z autostrady, znaleźliśmy się w tłumie ludzi na rowerach. Jeździł tu chyba każdy, miałam wrażenie, że porusza się całe miasto. Dojazd do starej części miasta zabrał nam chyba tyle samo, co jazda autostradą z Hagi.

Jechaliśmy małą uliczką, z kanałem po jednej stronie i budynkami przy nim, po drugiej. Na końcu znajdował się wielki kościół. Nagle John zatrzymał samochód. Wysiedli z Sally, ale zanim ja zrobiłam to samo, po raz kolejny pokazał mi broń i ostrzegł, że­bym nie próbowała uciekać.

Ruszyliśmy szybkim krokiem we troje labiryn­tem małych uliczek. Właściwie gdy tylko weszliśmy w pierwszą, atmosfera nagle się zmieniła. Okolica wydała mi się depresyjna i groźna, w powietrzu czuć było mocz i brud.

I nagle to zobaczyłam.

Na rogu tej pierwszej uliczki znajdowała się ogrom­na szklana witryna - od podłogi do sufitu - z wmon­towanymi przeszklonymi drzwiami tych samych roz­miarów. Po obu stronach wisiały czerwone kotary, a nad szybą migotał czerwonaworóżowy neon. Na wysokim metalowym stołku siedziała kobieta z długimi ciemnymi włosami, w bikini w panterkę, z nogą założoną na nogę. Paliła papierosa i patrzyła na ludzi przechodzących ulicą. Było przed południem.

Stanęłam jak wryta i gapiłam się na nią. Nigdy nie byłam w Dzielnicy Czerwonych Latarni i nigdy nie widziałam prostytutki. Miałam mgliste wyobrażenie, pewnie z programów telewizyjnych, że „praca w tym biznesie” oznaczała prowokujący strój - miniówka, szpilki, tego rodzaju rzeczy - do tego czajenie się na rogach ulic, późną nocą, ze strachu przed policją. A tymczasem tutaj w samym środku dnia za szybą stała kobieta w samej bieliźnie, bez cienia strachu.

Nagle dotarła do mnie brutalna prawda. Nie pa­trzyłam na nieznajomą. Spoglądałam w swoiste zwier­ciadło, takie, w którym można ujrzeć przyszłość. Ta kobieta w bikini to ja. Miałam stać się taka jak ona - uwięziona w szklanej klatce wyglądać na świat i cze­kać, aż ktoś zapłaci mi za seks.

Oderwałam wzrok od witryny i rozejrzałam się do­okoła z przerażeniem. Reece i Sally musieli dostrzec u mnie oznaki paniki, bo oboje do mnie doskoczyli, wzięli z obu stron pod ręce i poprowadzili głębiej w labirynt uliczek.

Szliśmy tak jakieś pięć, dziesięć minut. Jak dziwni zawodnicy żywcem wyjęci z surrealistycznego wyści­gu na trzy pary nóg. Po drodze mijaliśmy dziesiątki, dziesiątki ludzi na ulicy i nikt nie zwrócił na nas naj­mniejszej uwagi. Jedyną osobą, która na nas spojrza­ła, była sponiewierana dziewczyna - miała nie więcej niż piętnaście, może szesnaście lat - która leżała na jednym z mostków nad kanałem. Most był brudny, pełen śmieci, puszek po piwie i butelek. Z przeraże­niem zauważyłam, że obok niej leży strzykawka. Na­leżała do niej? Była narkomanką? Dlaczego tu leżała? Gdzie jest policja? W Anglii ktoś, każdy, zadzwoniłby na policję i dziewczyna zostałaby aresztowana. Co jest z tym miastem, skoro dziecko może tak leżeć w syfie?

Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać, bo Reece i Sally przystanęli i wepchnęli mnie w ob­skurny korytarz. W środku było ciemno i mój wzrok potrzebował kilku sekund, żeby się przyzwyczaić. W końcu zobaczyłam, że znajdujemy się w wąskim holu lub przedpokoju. Stały tu: stara kanapa, zniszczony stół i palnik z czajnikiem. W ścianie po lewej stronie były też zamknięte drzwi. Reece się odezwał. Nie do mnie, do Sally.

Sięgnął za kanapę i wyjął bieliznę - czarny stanik i figi. Sally wzięła jeden komplet, drugi podała mnie.

Wyszedł, zostawiając Sally i mnie same. Ale za­mknął za sobą drzwi na klucz.

Sally spojrzała na mnie i kazała mi się przebrać w bieliznę. Szybko zdjęła ubranie i nałożyła skąpy stanik i figi. Otworzyła drzwi w ścianie. Prowadziły do małego pokoju z niedużym łóżkiem w głębi i wielką witryną z przodu, która wychodziła na ulicę. Wciąg­nęła mnie do środka i szybko zasunęła zasłony, żeby nikt nie mógł zajrzeć przez szybę.

Nie wiedziałam, nie za bardzo, ale byłam w stanie się domyślić.

Tego dnia moim zadaniem było siedzieć z Sally i wysłuchiwać tego, co mówiła, stojąc przy oknie, próbując zwabić klienta. Wydawało mi się, że ma szó­sty zmysł, którym wyczuwała potencjalnego klienta z odległości kilkunastu metrów. Z początku nie do­strzegałam różnicy między człowiekiem szukającym seksu a innymi ludźmi na ulicy - miałam wrażenie, że wszyscy przechodzą obok witryny podobnie - ukrad­kiem, skradając się, zerkając niepewnie.

Kiedy Sally wpadł w oko potencjalny klient, na­tychmiast przywierała do szyby, kręciła biodrami albo dotykała się prowokująco. Nie mogłam oderwać od niej wzroku. Był to straszny widok. Nawet w najwięk­szych spelunach na północnym wschodzie, w których mężczyźni i kobiety w sobotnie wieczory upijali się do nieprzytomności, nie widziałam, żeby ktoś publicznie zachowywał się tak wyzywająco. Ciekawe, czy było to jej osobiste podejście do tej pracy, czy może ja też będę musiała robić to samo?

- Mam - wyszeptała do mnie półgębkiem po pół go­dzinie. - Na pewno jest zainteresowany. Przyglądaj mi się stąd, a kiedy go wpuszczę, patrz zza drzwi. Zostaw je uchylone. Zawsze jest bezpieczniej, żeby ktoś patrzył, bo może się okazać, że to któryś z tych śmiesznych.

Śmiesznych? Do diabła, o co jej chodzi? Nie mia­łam czasu spytać, bo wydała mi kolejne polecenie.

Sally spojrzała na mnie jak na nienormalną.

Ostatnie dwa słowa wymówiła przesadnie powoli, jakby zwracała się do debila albo dziecka. Chwyciłam jej torebkę i zaczęłam ją przekopywać, aż znalazłam małe papierowe zawiniątko. Wręczyłam je Sally bez słowa, a potem przyglądałam się jej, jak jedną dłonią układa dwie cienkie kreski na grzbiecie drugiej dłoni, a potem kolejno je wdycha. Po wszystkim otarła nos i palcem wskazującym potarła zęby, wydając cichy odgłos wciąganego powietrza.

Nigdy nie miałam do czynienia z narkotykami, nie byłam nigdy w miejscu, gdzie krążyły narkotyki, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie widziałam, jak ktoś wciąga kokainę. Patrzyłam z rozdziawioną buzią.

Miałam wrażenie, że nagłe zrobiła się agresywna i zła. Odwróciłam się od niej i zobaczyłam, że klient, którego wypatrzyła, stoi przy samej szybie i bacznie nam się przygląda. Na pewno widział, jak Sally wcią­ga kokę, ale nie zrobiło to na nim najmniejszego wra­żenia. Otworzyła drzwi i wyrecytowała mu cennik, który podał nam Reece. Usłyszałam, jak klient mówi: „Pełny seks”, i schowałam się za drzwiami drugiego pokoju. Nie wiem czemu, ale wstrząsnęło mną to, że był dosyć młody. Miał pewnie około trzydziestki. I nie ulegało wątpliwości, że jest Anglikiem.

Cała akcja trwała dziesięć minut. Facet nie zwracał uwagi na to, czy Sally jest naga, czy nie, może nie chciał płacić dodatkowo za to, żeby się rozebrała. Wzięła od niego pieniądze, chwyciła prezerwatywę i podeszła do niewielkiego łóżka. On rozpiął pasek, opuścił spodnie i bokserki na tyle, żeby uwolnić członek.

Po krótkiej rozmowie Sally rozpakowała prezer­watywę i szybko mu ją założyła, a potem uklękła, twarzą do mnie. On ukląkł za nią, a ona przesunęła figi na bok.

Stałam i patrzyłam, jak ją zalicza, ostro i szybko. Miała nieruchomą twarz, jakby była znudzona albo zupełnie niezainteresowana tym, co robi z nią ten mężczyzna. Jak to możliwe? Na pewno musiało ją to obchodzić.

Żadne z nich nie odezwało się słowem, dopóki nie skończyli. Dopiero wtedy Sally znowu zwróciła na niego uwagę, odwróciła się do niego i zdjęła prezerwatywę. Zerknęła na nią przelotnie i wrzuciła ją do kosza przy łóżku. Mężczyzna podciągnął bokserki i spodnie. I wyszedł tak szybko, że nie zdążyłam mu się przyjrzeć. W pokoju była mała umywalka. Sally podmyła się szybko i zawołała mnie.

Znalazłam go i weszłam ostrożnie do pokoju. Ko­tary były w dalszym ciągu zasłonięte, ukrywając nas przed wzrokiem ludzi z ulicy. Czułam się nieczysta, brudna, od tego, co przed chwilą widziałam, rozpacz­liwie chciałam się umyć. Ale nie mogłam znieść my­śli o małej umywalce w pokoju, w której dopiero co myła się Sally. A poza tym, jak niby miałabym zmyć z siebie ten rodzaj brudu, który czułam?

Sally wzięła jointa z mojej dłoni. Był duży, zwinię­ty na kształt grubego rożka. Zapaliła i wciągnęła do płuc ostry, mdły dym. Zaciągnęła się mocno jeszcze kilka razy, zwróciła twarz w stronę sufitu, zaciska­jąc powieki. Otworzyła oczy, uśmiechnęła się lekko i podała mi skręta. Pokręciłam głową, oszołomiona.

Nie mogłam wydusić z siebie słowa, ale w końcu jej powiedziałam, że w życiu nie próbowałam narko­tyków, nawet haszyszu. Znowu się uśmiechnęła, tym razem ponuro.

Nie zrozumiałam pytania. A co miałam widzieć? A może zobaczyłam coś, czego nie powinnam? Zno­wu zalała mnie fala strachu, od której zakręciło mi się w głowie. Miałam mdłości.

Sally westchnęła, znów wyjęła jointa i popatrzyła na mnie jak na idiotkę.

Więc o to chodziło. Przyglądanie się, jak ten facet pieprzy Sally, miało stanowić część mojej edukacji. Mia­łam się uczyć, jak być prostytutką, obserwując, jak robi to ona. Przez krótką chwilę byłam zła i zbuntowana.

Złość opuściła mnie tak szybko, jak przyszła, a w jej miejsce pojawiło się przerażenie. Czekałam na reak­cję Sally. Boże, a jeżeli mnie uderzy? O Jezu, a jak powie Reece’owi?

Ale nie zrobiła nic podobnego. Stała i patrzyła na mnie przez długą chwilę. W końcu się odezwała, powoli ważąc słowa.

Okazało się, że w ciągu dziesięciu parszywych minut, które Sally spędziła z klientem, zrobiła wiele trików, których musiałam się nauczyć. Wyrecytowała mi je po kolei.

- Zasada numer jeden: tobie zależy na interesie, jemu też. Ale w oknach są setki innych dziewczyn, podaż przewyższa popyt. To znaczy, że musisz zrobić coś, żeby poczuł, że to ciebie chce, nie żadnej innej dziewczyny, tylko ciebie. Dzięki temu szybciej otwo­rzy portfel i możesz go skłonić, żeby sięgnął do nie­go głębiej. Dlatego zasadnicze znaczenie ma to, jak się zachowujesz, kiedy masz go przed szybą. Zasada numer dwa: kiedy wchodzi do środka, płaci. Nie ma wyjątków. Chodzi o to, żeby wyciągnąć z niego, ile się da. Pamiętaj, za wszystko płaci się dodatkowo. Jeżeli masz zdjąć stanik, kasujesz dziesięć guldenów. Jeżeli masz być naga, kolejnych dziesięć guldenów. Jeżeli chce cię dotykać, kolejnych dziesięć. Jeżeli chce coś nietypowego, podajesz cenę, jeżeli jesteś na to goto­wa. Dwóch rzeczy nie robisz nigdy: nie całujesz i nie robisz niczego bez prezerwatywy. John lubi, żeby jego dziewczyny były czyste. Zakładasz klientowi gumkę, a jak skończy, ściągasz. Dzięki temu wiesz, że nie jest pęknięta i że nie zsunęła się w tobie. Aha! I nie pró­buj ukrywać przed Johnem pieniędzy. Policzy prezer­watywy, te zużyte z kosza, i te, których nie ruszyłaś. Będzie wiedział, czy go oszukujesz. Nie chciałabyś, żeby sobie tak pomyślał, uwierz.

Myśli mi się kotłowały. Była to za duża liczba in­formacji, jak na jeden raz. Byłam uwięziona, na do­bre. Wiedziałam, że Sally próbuje mi pomóc. Ale jak miałabym robić to, o czym mówiła? Jak miałam sobie poradzić za pierwszym razem, kiedy przyjdzie moja kolej, żeby złapać klienta, nie mówiąc już o tym, jak miałabym spamiętać wszystko, co mam zrobić, jeżeli uda mi się zwabić go do środka? A jeżeli mi się nie uda? Co robi Reece z dziewczynami, które nie zarabiają dla niego dość pieniędzy?

Przez resztę dnia i część wieczoru przyglądałam się pracy Sally. Od chwili, kiedy rozsunęła kotary w południe do momentu zakończenia zmiany o dwudziestej, zwabiła do środka sześciu klientów. Dwóch zapłaciło za pełny seks. Jeden z nich cały czas doma­gał się usług dodatkowych, trzech zapłaciło jej za seks oralny, a ostatni, smutny starszy mężczyzna - na tyle stary, że mógłby być jej dziadkiem - zwymiotował na nią, kiedy doprowadzała go do orgazmu, pocierając prezerwatywę.

W koszu przy łóżku znajdowało się sześć zuży­tych prezerwatyw i mnóstwo brudnych chusteczek. Przed każdym klientem Sally wciągała więcej kresek kokainy, a po wyjściu każdego z mężczyzn wypalała duże, grube jointy. Siedziałam obok w pokoiku. Ob­serwowałam i się uczyłam. A przy mnie leżała kupka starannie ułożonych banknotów - ponad siedemset guldenów, czyli pięćset dwadzieścia pięć funtów cze­kało, aż John Reece przyjdzie i je zabierze.

Za pięć ósma Sally powiedziała, że za kilka minut się pojawi. Była naćpana i wyczerpana po pracy, ale zachowała trzeźwy umysł na tyle, żeby mi powiedzieć, co robić i co mówić, kiedy przyjdzie Reece.

- Powiem, że ty załatwiłaś trzech i ja trzech. Okej? Ja pełne numerki, a ty resztę, jasne? Uwierzy, ale po­wie ci, że powinnaś była ich naciągnąć na pełny seks. Przeliczy kasę, schowa do kieszeni, a potem spraw­dzi prezerwatywy. Policzy niezużyte, a na koniec każe opróżnić kosz i pokazać mu resztę. Nie będzie tu długo siedział, wynajmuje witrynę tylko do ósmej. Na następną zmianę przychodzi inna dziewczyna, która pracuje dla innego alfonsa, jak nie wyjdziemy stąd na czas, będą kłopoty. Zabierze nas tam, gdzie śpimy. Cokolwiek się tam będzie działo, nic nie mów i nie rób. Po prostu nie reaguj. Patrz na mnie, tak jak przez cały dzień. Postaram się pokazać ci, co masz robić. Ale musisz pamiętać o jednym. Jutro nie będę cię już kryć, jutro dzielimy się klientami.

Poprawiła łóżko, uprzątnęła pokoik na tyle, na ile się dało, i po raz ostatni zaciągnęła kotary. Poszły­śmy do pokoju obok i czekałyśmy na Johna Reece’a, który miał przyjść po „swoje” dziewczyny. Kiedy tak siedziałyśmy w półmroku i całkowitej ciszy, zastana­wiałam się, o co mogło chodzić Sally, kiedy mówiła: „Po prostu nie reaguj”.

Reagować? Na co? Niedługo miałam się dowie­dzieć.

Kiedy przyszedł Reece, był wściekły.

- Siedziałyście tu przez osiem pierdolonych go­dzin, obie, i wyciągnęłyście siedem stów?! Co to ma być?! - wrzeszczał na Sally, wskazując na mnie. - Ona coś zarobiła? Ile? Czy raczej siedziała na tym swoim chudym tyłku i patrzyła, jak tyrasz? Siedem pierdolonych stów! Równie dobrze mógłbym sobie oszczędzić zachodu i sprzedać was obie tym bydla­kom z Jugosławii. Pierdolone obiboki.

Sally i ja milczałyśmy. Nie mogłyśmy nic powie­dzieć. Nie miałam pojęcia, czemu Reece jest taki wściekły. On nie robił nic przez cały dzień, a Sally właśnie oddała mu wszystko, co zarobiła. Czego mógł jeszcze chcieć? I o co mu chodziło z tym sprzedawa­niem Jugosłowianom?

Zaprowadził nas do samochodu i zawiózł ciemnymi, krętymi uliczkami do obskurnego budynku. Otworzył wielkie, ciężkie, metalowe drzwi i wepchnął nas do środka. Wyglądało na to, że będziemy tu spać. Po jed­nej stronie stało stare żelazne łóżko dla Reece’a i Sally, a na podłodze leżał materac dla mnie. Położyłam się i odwróciłam się do nich plecami. Usłyszałam, że Reece przekręca klucz w zamku. Zamknęłam oczy, ale nie zasnęłam. Przez całą noc tłukły mi się po gło­wie słowa Sally:

Jutro nie będę cię już kryć, jutro dzielimy się klientami”.


Prostytutka

Reece otworzył drzwi z boku szklanej witryny. We­szłam do środka, za mną Sally. Żadna z nas się nie odzywała. Drzwi zatrzasnęły się za nami, a w zamku przekręcił się klucz. Była dziesiąta rano, a ja zaraz miałam się stać prostytutką.

Tego ranka byłam jak ogłuszona. Przez całą noc nie udało mi się zasnąć na dłużej niż pięć minut. Z po­czątku starałam się nie słyszeć odgłosów bicia, jakie znosiła Sally na łóżku za mną. Głuchych, odrażają­cych uderzeń pięściami, które lądowały na miękkich częściach jej ciała - tych, które będą mniej widoczne dla klientów, przynajmniej do czasu, kiedy nie znajdą się za blisko, żeby się wycofać.

Sally wzięła czarne bikini. Patrzyłam, jak powoli je wkłada. Ciało miała szczupłe, wręcz chłopięce. Do­strzegłam na nim ślady razów, jeszcze świeże po dwu­nastu godzinach. Bikini zgrabnie opięło jej biodra, ale góra była za duża, pomiędzy miseczką a ciałem zostało sporo miejsca. Kiedy się pochyliła, zauważyłam, że wi­dać jej brodawki piersi. Zaciekawiło mnie, czy to ma jakiś cel. Może to kolejny trik, żeby zwabić klientów?

Nie miałam czasu spytać. Skinęła na mnie i szorst­kim głosem kazała mi włożyć bikini. Było zimne, wil­gotne. W jednej chwili dostałam gęsiej skórki. Zrobiłam pierwszy nieśmiały krok w stronę własnego upadku.

Sally otworzyła drzwi łączące mały pokój z tyłu z tym ze szklaną witryną i kazała mi wejść do środka. Sama weszła za mną i podeszła do szyby.

Wiedziałam, że nie mam wyjścia, nie jestem w sta­nie uciec przed tym, co mnie czeka. Pomyślałam, że może chociaż spróbuję to odsuwać w czasie tak dłu­go, jak tylko się da.

Ale nie zwróciła na mnie uwagi. Rozsunęła ciężkie zasłony, otworzyła szklane drzwi i wskazała miejsce, w którym miałam stanąć. Później usunęła się z pola widzenia. Wyglądałam na ulicę. Na zewnątrz było mnóstwo ludzi, mężczyzn i kobiet. Z przerażeniem uświadomiłam sobie, że są wśród nich tacy, którzy rozglądają się wśród dziewczyn na wystawach. O dzie­siątej rano? Wyglądało na to, że usługi seksualne cie­szą się tu powodzeniem w godzinach pracy, w każdym razie rano.

Po pięciu minutach do moich drzwi podszedł męż­czyzna. Nie zrobiłam nic, żeby go zwabić. Po jego mi­nie widać było, że chce wejść do środka. Widziałam ten wyraz twarzy wiele razy - odrażające zwierzęce pożądanie i przypływ adrenaliny sprawiały, że jego oczy były zimne i świńskie. Bałam się, ale wiedziałam, co muszę robić. Otworzyłam drzwi i wpuściłam go do środka. Był pięćdziesięcioletnim Holendrem, ale szybko przeszedł na angielski, kiedy się zorientował, że go nie rozumiem. Wyglądał dość zwyczajnie, gdybym minęła go na ulicy w Gateshead, chyba nie zwróciłabym na niego uwagi. Ale tutaj wyciągał portfel i powiedział, że chce „wszystko”. Wymamrotałam coś o dwustu guldenach, a on podał mi zwinięty plik banknotów.

Miałam wrażenie, że mój umysł się na chwilę wy­łączył, kiedy palcami gmerałam przy bikini. Wpatry­wał się we mnie.

- A zasłony? Nie zaciągasz kotar?

Wypadłam z transu i szybko odcięłam dopływ światła i widok z ulicy. Moje ciało działało tak, jakby sterował nim automatyczny pilot, kiedy mężczyzna podszedł do łóżka i zaczął się rozbierać. Dziwne, ale przez kilka minut starannie składał ubranie, które ułożył w równą kupkę na podłodze przy łóżku, a póź­niej odwrócił się do mnie. Znalazłam prezerwatywę i jakoś udało mi się mu ją założyć. No i nadszedł ten moment.

Starałam się wymazać wspomnienie kilku ko­lejnych minut. Starałam się, ale mi się to nie udało. To, co robił, wyryło się tak głęboko, nieodwracalnie w miękkiej, wrażliwej tkance mojej pamięci, że nigdy w życiu nie zblaknie ani nie złagodnieje. Płakałam cały czas, ale jemu chyba się to podobało, bo robił to coraz ostrzej.

Jak długo to trwało? Wydawało mi się, i nadal wydaje, kiedy ten film przewija się na nowo w mojej głowie, że całe godziny. Ale to niemożliwe. Pewnie nie zajęło więcej niż dziesięć, piętnaście minut. Kiedy by­ło po wszystkim, kiedy zrobiłam z prezerwatywą to, co kazała mi Sally, wstał, starannie włożył na siebie ubranie i powiedział po prostu: „dzięki”. I zniknął.

Siedziałam na łóżku, przy zasłoniętych kotarach, w kompletnym szoku. Czułam niewysłowioną ulgę, że mam to za sobą, ale nie byłam w stanie zrozumieć, co tak naprawdę się przed chwilą stało. I dlaczego powiedział: „dzięki”, jakbym wyświadczyła mu drob­ną przysługę, za którą można było się odwdzięczyć tym zwykłym, pustym słowem. Dzięki. Za co? Za to, że dałam ci się zgwałcić? Bo tak to właśnie było. Dziękuję?

Nagle zaczęłam drżeć w nieopanowany sposób. Całym moim ciałem wstrząsały potężne dreszcze, miałam wrażenie, że spadam w ciemną, bezkresną przepaść. Już nie byłam Sarah Forsyth. Ta Sarah za­kończyła życie, zaduszona przez nową kobietę, którą właśnie się stawałam - Sarah, która puszcza się za pieniądze. Sarah dziwkę.

Sally weszła i próbowała mnie uścisnąć, pewnie chciała dodać mi otuchy. Uścisk zrozumienia. Ale nie mogłam znieść niczyjego dotyku. Skóra mnie piekła, czułam się niewiarygodnie brudna. Chciałam zedrzeć z siebie zanieczyszczoną, zdeprawowaną skórę do ży­wego, czystego ciała. Ale kiedy zaczęłam się drapać, Sally chwyciła mnie za ręce i mocno ścisnęła, a po­tem zmusiła, żebym się odwróciła i na nią spojrzała.

- Posłuchaj. Już po wszystkim. Pierwszy raz masz za sobą. Jest najgorszy, uwierz mi. Masz już z głowy, poradziłaś sobie. Następny będzie łatwiejszy.

Chciałam jej wierzyć. Tylko ona stała pomiędzy mną a mężczyznami z ulicy, którzy chcieli wykorzy­stać moje ciało dla własnej, egoistycznej, lubieżnej przyjemności. Nagle poczułam potrzebę, żeby jej zaufać. Żeby mnie przytuliła.

Teraz wiem, że to klasyczny przykład psycholo­gicznej reakcji na ekstremalną traumę. Tak zwany syndrom sztokholmski, kiedy ofiary czują się emocjo­nalnie związane ze swoimi oprawcami. Oczywiście, kłamała. Najgorsze wcale nie było za mną, skąd. A ko­lejny raz wcale nie był łatwiejszy. Następny też nie.

Do obiadu obsłużyłam jeszcze dwóch mężczyzn. Każdy raz był tak samo trudny jak ten pierwszy. Za każdym razem płakałam cicho, kiedy mnie wykorzystywali, a oni robili to dalej, jakby było to normalne. Za każdym razem w milczeniu napierali na mnie nie­ustępliwie, aż znaleźli ulgę, której szukali. A potem rzucali przed wyjściem zdawkowe: „dziękuję”.

Zastanawiałam się, kim są ci mężczyźni. Skąd pochodzą? Czy mają żony, są w związkach? A może są samotni i zdesperowani? I jak zostali wychowani, skoro wydaje im się, że seks za pieniądze i narzuca­nie swojej osoby wyraźnie nieszczęśliwej i niechętnej nieznajomej nie jest niczym złym.

Sally przez cały czas siedziała w małym pokoju obok - żeby w razie czego mieć na mnie oko, jak po­wiedziała. I cały czas wciągała kreski koki, a potem paliła wielkie, ostro zakończone jointy. Sprawiała wrażenie mocno naćpanej i zastanawiałam się, jaki miałabym z niej pożytek, gdybym rzeczywiście zna­lazła się w tarapatach.

Ku mojemu zaskoczeniu poczułam, że jestem głodna. Spojrzałam na zegarek, była czternasta. Nie jadłam śniadania, poczułam, że mój żołądek potrzebu­je czegoś, czegokolwiek, żeby moje ciało mogło dalej funkcjonować. Spytałam Sally o obiad, a ona posła­ła mi takie spojrzenie, jakby chciała spytać: „Chyba pomyliłaś miejsca?”

Pogrzebała w torebce i podała mi coś, co wyglą­dało na garść różnokolorowych pigułek. Widziałam, ile narkotyków brała i bałam się najgorszego. Odsko­czyłam od jej wyciągniętej dłoni.

Słowo lunch wymówiła z takim sarkazmem, że wybuchnęłam histerycznym śmiechem. Spojrzała na mnie i też zaczęła się śmiać. Nagle uderzyła mnie rzeczywistość i śmiech zamienił się w szloch. Padłyśmy sobie w ramiona i płakałyśmy. Ale m&m’sy zjadłyśmy.

Sally zgodziła się obsłużyć kilku następnych klien­tów. Zamieniłyśmy się miejscami i teraz ja siedziałam w pokoju obok, żeby mieć na nią oko. Pokój był prze­siąknięty papierosowym dymem. Paliła bez przerwy przez cały ranek i powietrze było ciężkie od zapachu nikotyny. Paliłam od dziecka i byłam uzależniona od tytoniu, ale nawet mnie brakowało tlenu w tej ciężkiej, duszącej atmosferze. Chciałam otworzyć drzwi, żeby wpuścić trochę świeżego powietrza i odrobinę bladego słonecznego światła, które sączyło się do brudnego pokoju. Ale, oczywiście, nie mogłam. Reece zamknął nas na klucz i nie sądziłam, żeby Sally go miała.

Popołudnie mijało, a ja złapałam się na tym, że sięgam do jej paczki papierosów, których najwyraźniej miała spory zapas - i odpalam jeden od drugiego. Jesteś w tym niecały dzień, powiedziałam sobie, a już zaczynasz powielać stereotyp, który pokazują w telewizji - tania dziwka, paląca jak opętana. Po­stanowiłam sobie, że zwolnię, że pomiędzy jednym a drugim papierosem odczekam co najmniej pół go­dziny. Ale nie dałam rady. Szybko dały znać o sobie nuda i depresja. Po niedługiej chwili znowu odpala­łam nowego papierosa od tlącego się niedopałka po­przedniego. Palenie wydawało się jedynym sposobem odmierzania czasu, który upływał w tym ponurym, obskurnym małym świecie.

Sally załatwiła dwóch klientów - było to leniwe popołudnie, jak powiedziała - a potem oznajmiła mi, że teraz znowu moja kolej. Zmusiłam się, żeby wejść do pokoju, stanęłam przy samej szybie i wyglądałam na ulicę. Ludzie odwzajemniali spojrzenia. Co sobie myśleli na mój widok? Co przemykało im przez myśl, kiedy widzieli przestraszoną drobną kobietę, a właści­wie dziecko, w przebraniu dorosłego, siłą wepchnięte w świat dorosłych?

Wkrótce popołudniowy interes znowu się rozkrę­cił, a z nastaniem wieczoru ruszył pełną parą. Miałam wrażenie, że przy mojej witrynie pojawia się klient za klientem. W przygnębiającej liczbie chcieli wejść do środka. W pewnej chwili dwóch mężczyzn kłóciło się nawet o to, który z nich był pierwszy. Z tego, co widziałam, prostytutki w innych witrynach na tej ulicy nie cieszyły się takim wzięciem. Mężczyźni przecha­dzali się w tę i z powrotem, porównywali i wracali popatrzeć na mnie. Miałam wrażenie, że jestem ma­nekinem w jakimś dziwnym sklepie z ubraniami i że potencjalni klienci podziwiają stroje, które prezentuję i porównują je z kreacjami innych projektantów na innych manekinach. Tyle że nie był to butik, a my nie miałyśmy na sobie ciuchów prosto od dyktatorów mody. Nie miałyśmy na sobie prawie nic. To był sklep mięsny - wystawa rzeźnika - a dziewczyny w oknach udawały części tuszy. Jednak nie tłumaczyło to, dla­czego moja witryna przyciągała taką uwagę. Podczas jednej z niewielu przerw spytałam Sally, dlaczego stałyśmy się tak popularne.

- To nie my, Sarah, tylko ty. Z dwóch powodów. Po pierwsze, jesteś nowa. Wielu klientów często przycho­dzi do Dzielnicy Czerwonych Latarni, bywają tu kilka razy w tygodniu. Czasami kupują, czasami nie, ale rze­czą, która przyciąga ich zawsze, jest nowa dziewczyna. „Świeże mięso”, jak to tu nazywamy. Po drugie, twój wygląd. Ile masz lat? Dziewiętnaście? Nie wyglądasz na więcej niż czternaście, przyciągasz facetów, którzy lubią młody i świeży towar. To ma tu prawdziwe wzię­cie, jesteś dla nich bezpiecznym sposobem na zaspo­kojenie fantazji o pieprzeniu małej dziewczynki.

Jakby na potwierdzenie jej słów, następnym klien­tem był mężczyzna w średnim wieku, Niemiec, sądząc po silnym akcencie. Pieprząc mnie, powtarzał:

- No i kto jest małą córeczką tatusia?

Czy miał pojęcie, jaką krzywdę wyrządzały mi te słowa? Jakie wspomnienia przywoływały? Mojego ojca, który molestował mnie, odkąd skończyłam trzy lata. Oczywiście, że nie wiedział. Ale powinien był. Powi­nien był zadać sobie pytanie, co ta młoda dziewczyna tu robi? Czemu pieprzy się ze mną za pieniądze? Co przydarzyło jej się w życiu, że się znalazła w takim położeniu? Bo gdyby się zastanowił, może by zgadł? Może domyśliłby się, że tak naprawdę wykorzystuje dziewczynę, która była molestowana seksualnie przez całe życie. Ale jego to nie obchodziło, nie spytał. Sku­piał się jedynie na tym, żeby wpychać we mnie swój penis i pieprzyć mnie. Zatapiał się w świecie fantazji i kazirodczym gwałcie dziecka.

Kiedy wyszedł, pochyliłam się nad małą umywalką i zwymiotowałam. Czułam smak gorzkiej żółci, przy­glądając się na pół strawionym kolorowym m&m’som wirującym w zlewie i wpadającym do odpływu. Sally stanęła za mną i ostrożnie dotknęła mojego ramienia. Wyjęła jointa, bez słowa pokazała, że tego właśnie mi trzeba. Wzięłam z jej palców niewielki papierek w kształcie rożka, uniosłam do ust i zaciągnęłam się mocno dymem o słodkawym smaku. Zaczęłam kasz­leć i dusić się, oczy zaszły mi mgłą, chociaż nie spusz­czałam ich z Sally. Mimo to wciągnęłam dym głębo­ko do płuc. Chciałam, żeby mnie otumanił, owinął mnie, mój skatowany umysł i obolałe ciało wielkim, wygodnym kocem poczucia ulgi. Czułam, jak dym przedziera się w dół gardła, czułam mdły smak na języku, aż w końcu fala oszołomienia dotarła do mo­jego umysłu. Poddałam się - chętnie i z wdzięczno­ścią jej ogłuszającemu działaniu.

I w tej chwili przepadłam.

Do końca zmiany obsłużyłam dziesięciu klientów, a Sally czterech. Stos zużytych prezerwatyw i chus­teczek sięgał do samej krawędzi kosza, a na Reece’a czekał plik ponad dwóch tysięcy guldenów.

Wypaliłam też kolejnych pięć jointów, radośnie witając potężne fale środka znieczulającego, który zalewał mnie z każdym zaciągnięciem. Sally wyjaśni­ła, że to hasz - haszysz, żywica konopi indyjskich - i chociaż jest o wiele razy mocniejszy niż joint, za którego w Anglii można wylądować w więzieniu, tu, w Amsterdamie, jest sprzedawany całkiem jawnie.

- Kupuje się je u facetów, którzy prowadzą ka­wiarnie, te z narkotykami, wiesz? Chyba słyszałaś o kawiarniach?

Skinęłam niemrawo. Czytałam o nich w przewod­nikach, które pochłaniałam, kiedy Amsterdam był dla mnie miejscem marzeń, a nie koszmarów. Wtedy się uśmiechałam, przeglądając zabawne opisy amsterdamskich kafejek sprzedających haszysz. Poza tym każdy chyba o nich słyszał i wiedział, że w rzeczywistości jest to mądry, długoterminowy eksperyment, skazany na sukces. W gazetach w moim kraju co chwilę pojawia­ły się wychwalające je artykuły, które opisywały, jak to kafejki rozwiązały problem twardych narkotyków, który wymykał się w Holandii spod kontroli.

Sally wyjaśniła, że mogę o tym zapomnieć.

- Nic nie wiesz o kawiarniach. Nie znasz prawdy. Nie wiesz, co się tam naprawdę dzieje. Wcześniej czy później się przekonasz. Ale na dzisiaj wystarczy. To twój pierwszy dzień, nieźle sobie poradziłaś. Jutro nie będzie tak źle. Teraz już jesteś profesjonalistką. Prosty, jak nas tu nazywają.

Mówiła to tak, jakbym miała z czego być dumna. Jakbym zrobiła coś wielkiego. Czułam się prawie tak, jakbym miała zostać odznaczona jakąś surrealistyczną odznaką skauta. Dobra robota, Sarah Forsyth, napraw­dę zasłużyłaś na odznakę za pieprzenie się z facetami za pieniądze. Zostajesz przyjęta do zastępu Prosty.

Ale mimo oparów haszyszu wiedziałam, że nie zrobiłam niczego dobrego. Pozwoliłam się seksualnie wykorzystać, dziesięć razy, mężczyznom, których zupełnie nie obchodziło, jaki ból mi sprawiają. I po raz pierwszy spróbowałam narkotyków. Nie zasłużyłam na żadną odznakę. Nie zrobiłam nic, żeby ktokolwiek mógł być ze mnie dumny. Wiedziałam, kim jest Sarah Forsyth. I kim będzie od tej pory - tanią dziwką. Prosty. Nie było już Sarah Forsyth, wykwalifikowanej opiekunki z Gateshead. To była stara Sarah. Ta no­wa, która żyła, a raczej egzystowała, w Amsterdamie, znacznie się od niej różniła. Była prostytutką.

Organizacja zła

Mińcie dworzec główny z tysiącami podróżnych i zwykłych ludzi. Przejdźcie przez ulicę i skręćcie w prawo, w Nieuwegbrugsteeg. Potem zaraz w prawo w Wijngaardsstraatje, potem w lewo i prawie zaraz znowu w prawo, wzdłuż kanału Voorburgwal. Trzysta metrów przy sex shopach i kawiarniach, potem jesz­cze raz w prawo w Trompettersteeg. Cały czas prosto i po skosie do Goldbergersteeg. Pierwsza witryna po prawej, tam można mnie znaleźć.

Idąc tą drogą, przeszlibyście obok co najmniej stu innych, niemal identycznych witryn. Gdybyście się zgubili w labiryncie uliczek, natrafilibyście na sto ko­lejnych. Każda z własnym, skąpo ubranym zasobem ludzkiej tragedii, czekającym we dnie i w nocy, dla czyjejś przyjemności. Starsze kobiety, młode, chude, grube. Tajki, Afrykanki, Europejki, białe, czarne i ko­biety z Bloedstraat, które tak naprawdę wcale nie są kobietami, chociaż na takie wyglądają. Amsterdam­skie Rosse Buurt znajdzie coś dla każdego i jest do­skonale zorganizowane.

Kiedy spędzałyśmy kolejne dni w naszym piekiel­nym zakątku, Sally wtajemniczyła mnie w szczegóły funkcjonowania Dzielnicy Czerwonych Latarni. Z for­malnego punktu widzenia była niejedna, a dwie dziel­nice, w których kwitła prostytucja. Największa, która obejmowała sześć i pół tysiąca metrów kwadratowych zabudowań w centrum Amsterdamu, nazywała się De Wallen. Drugą była Singelgebied - dzielnica, która swoją nazwę wzięła od kanału Singel, wzdłuż którego się ciągnęła. Ale ponieważ pochłaniała kolejne obszary, a interes usług seksualnych radośnie rozpościerał mac­ki najdalej jak mógł, tak naprawdę na obszarze między bliźniaczymi kanałami Voorburgwal i Achterburgwal, aż do Singel kwitł handel żywym towarem i narkotykami.

Były tu co najmniej trzy kluby, prezentujące seks na żywo, dziesiątki sklepów porno, kin z seksem i ka­wiarni z narkotykami, jeden z najbardziej ekskluzyw­nych burdeli na świecie - ekskluzywny ze względu na cenę - i więcej niż pięćset wystawionych na widok publiczny prostytutek w ponad trzystu pięćdziesięciu oświetlonych neonami witrynach.

Prostytucja nie była tak naprawdę legalna3, podob­nie jak ekstremalna pornografia, dostępna w sprzedaży czy do wypożyczenia, albo haszysz czy marihuana, których próbki leżały starannie wyeksponowane w opasłych segregatorach na ladach w kawiarniach - klienci mogli sobie odszukać wybrany narkotyk i za­palić go w dostępnej za darmo bibule papierosianej4.

Ale wszystko to - narkotyki, pornografia, prostytu­cja - było oficjalnie tolerowane. W praktyce tworzyło to błędne koło „towarów za darmo”, przynoszące lu­kratywne zyski. Wszystko miało swoją cenę. Ludzie znajdujący się na szczycie piramidy stawali się obsce­nicznie bogaci kosztem bólu i cierpienia tych na dole.

Charlie Geerts zrobił się gruby - dosłownie i w przenośni - dzięki tej oficjalnej hipokryzji. Geerts był znany jako Gruby Charlie, co było aluzją do jego imponujących rozmiarów, i Imperator Seksu. Ten ostatni tytuł zdobył dzięki temu, że był największym i najbogatszym właścicielem nieruchomości w Dzielnicy Czerwonych Latarni.

Właśnie do Geertsa należała większość witryn, któ­re wynajmował sutenerom za pięćdziesiąt guldenów za ośmiogodzinną zmianę. Jego interes był całkiem legalny - a nawet cieszył się poważaniem - mimo że samo stręczycielstwo było niezgodne z prawem. Ofi­cjalnie tolerancyjną postawę wobec prostytucji przyjęto po to, żeby kobiety, które dobrowolnie chciały wejść do przemysłu usług seksualnych, mogły robić to bezpiecznie, wynajmując sobie dobrze wyekspo­nowane lokale.

W rzeczywistości dziewczyna głupia lub naiwna na tyle, żeby uwierzyć, że szyldy z napisem „Raam verhuur”, czyli witryna do wynajęcia, skierowane są do niej, i że to propozycja, by urządziła sobie w jednej z nich własny lokal, bardzo szybko dostawała krótką i bolesną lekcję ekonomii od jednego z konkurują­cych ze sobą amsterdamskich alfonsów, których były tu legiony. Och, Rosse Buurt było dobrze zorganizo­wane - według najlepszych zasad kapitalizmu wol­norynkowego.

Skomplikowane mechanizmy działały tu dzień i noc, po cichu i skutecznie, jak w najdroższych szwaj­carskich zegarkach, zdobiącym nadgarstki tych, którzy zajmowali się organizacją. Przez De Wallen i Singelgebied pieniądze przepływały nieustannie, niewy­czerpanym strumieniem, jak woda w kanałach ota­czających te dzielnice.

Alfonsi i właściciele sklepów porno zarabiali pie­niądze, właściciele kawiarni z narkotykami zarabiali pieniądze, właściciele nieruchomości - tacy jak Gruby Charlie Geerts - zarabiali ogromne sumy na tym, że wynajmowali im lokale. Nawet rada miejska i rząd ho­lenderski zarabiali fortunę. Co roku do Amsterdamu ściągało cztery miliony dwieście tysięcy zagranicznych turystów. Ogromna większość z nich spędzała trochę czasu - i na ogół wydawała pieniądze - w Dzielnicy Czerwonych Latarni.

Cała ta misternie zorganizowana ekonomia opar­ta była na jednym - na bólu, cierpieniu i łzach kobiet, więzionych i każdego dnia świadczących usługi sek­sualne. Kobiet, które w większości nie dostawały wie­le - albo, tak jak w moim przypadku, nic - z pieniędzy, które zarabiały. Ktoś kiedyś powiedział, że kiedy przy­szło mu stanąć twarzą w twarz ze złem nazistowskich Niemiec, był zszokowany jego banalnością. Nie tym słowem opisałabym amsterdamską Dzielnicę Czerwo­nych Latarni. Tutaj zło było dobrze zorganizowane.

Tak samo zorganizowane jak moje życie, które stało się rutyną, stworzoną przez Reece’a i nadzorowaną przez Sally. Do witryny zawożono nas codziennie, na­wet w niedziele. Nie było mowy o dniach wolnych - zresztą i tak nie wiedziałabym, co robić z czasem, nawet gdyby Reece i Sally na chwilę spuścili mnie z oczu. Dokąd miałabym pójść w tym mieście poświę­conym - i sterowanym - przez przemysł usług sek­sualnych? Poza tym weekendy, zwłaszcza niedziele, były najbardziej pracowitymi dniami. I nocami.

Co weekend Dzielnicę Czerwonych Latarni za­lewały tysiące turystów. Tłoczyli się w kawiarniach z haszyszem, spacerowali brudnymi ulicami i przetaczali zaułkami. Spędzali długie godziny i wydawali setki guldenów w sex shopach, ustawiali się grzecznie w kolejkach, żeby dostać się na pokaz na żywo, gdzie mogli się przyglądać, jak znudzony młody mężczyzna i kobieta uprawiają nudny, mechaniczny seks, pozba­wiony sensu i radości. Na końcu zawsze bili brawo.

Przyjeżdżali przede wszystkim po to, żeby zo­baczyć nas - prosty. Od czasu do czasu Amsterdam udaje, że wcale nie akceptuje Dzielnicy Czerwonych Latarni i ogłasza, że wprowadzi obostrzenia w dzie­dzinie usług seksualnych. Na przykład w roku 2007, trąbiono wtedy o zlikwidowaniu pokazów seksu na żywo i pięćdziesięciu jeden - całych pięćdziesięciu jeden! - z czterystu witryn5.

Ale nie mieli zamiaru tego zrealizować. Gdyby naprawdę im na tym zależało, zamknęliby wszyst­ko - każdą witrynę, każde kino z seksem, porno shop i kawiarnie narkotykowe. Inne holenderskie miasta pozbyły się problemu prostytucji, Amsterdam nie chciał. Dlaczego? Bo to przyciąga turystów. A cierpienie kobiet takich jak ja jest niewielką ceną, jaką trzeba zapłacić za bogactwo, jakie te usługi przyno­szą Amsterdamowi.

Kim są ci wszyscy turyści, zastanawiałam się, stojąc w staniku i figach pod różowym neonem mojej witry­ny. Skąd przyjechali? Po co? Co im chodzi po głowie, kiedy tak wędrują ulicami, ćpają w kawiarniach i ga­pią się na nas, gdy stoimy w bieliźnie?

Byli rozmaici. Widziałam niemal wszystko, od zorganizowanych wycieczek6 (na lewo słynna Casa Rosso i pokaz seksu na żywo, na prawo prostytutka w jednej ze znanych na cały świat witryn) po tłum pijanych kibiców reprezentacji Holandii po ważnym meczu. W Dzielnicy Czerwonych Latarni organizo­wane też były wieczory kawalerskie napranych Bry­tyjczyków i wieczory panieńskie dziewczyn w głupich kostiumach. Przychodzili tam zwykli faceci z ponurą determinacją, żeby w ciągu czterdziestu ośmiu godzin unurzać się w brudzie, ile tylko się da.

Widywałam też pary, które szukały, prawdopodob­nie, swoistego dreszczu podniecenia w tak niezdrowym otoczeniu. Były nawet rodziny z nastoletnimi lub cał­kiem małymi dziećmi. Co, na Boga, ci rodzice opowia­dali o nas swoim pociechom? Może dali się nabrać na amsterdamskie pełne hipokryzji brednie? „Tak, kocha­nie, ta pani jest prostytutką. Postanowiła zarabiać w ten sposób i jest bezpieczna, bo pracuje w wyznaczonej strefie czerwonych latarni”. To im mówili? Jeżeli tak, przypuszczam, że ich dzieci wrócą tu jako dorośli. Mo­że jako klienci? A może przyprowadzą własne dzieci? I takim sposobem kłamstwa, ból i wykorzystywanie zostaną przekazane kolejnemu pokoleniu.

Boże, gardziłam nimi - seksturystami, uprzywile­jowanymi normalnymi ludźmi, którzy mogli powrócić do swojego bezpiecznego życia po weekendzie łajda­czenia się w czymś, co pewnie nazywali niegrzeczną Dzielnicą Czerwonych Latarni. Gardziłam nimi, bez względu na to, czy pukali do mojej witryny, szykując portfel, z głupim, egoistycznym pożądaniem widocz­nym przez ubranie. Gardziłam tymi mężczyznami z po­wodu ich żądzy i bezduszności. Gardziłam kobietami, z którymi byli, za to, że się uśmiechały. Uśmiechały, na miłość boską! Patrząc na to, jak ich mężowie czy partnerzy przekraczają mój próg i wyłaniają się po dziesięciu minutach, dumni i bladzi. Nienawidziłam ich wszystkich jak leci. Wiecie dlaczego? Bo byłam zazdrosna. Mieli to, o czym mogłam tylko marzyć i jeszcze im było mało. Mieli wolność.

Czy ktokolwiek z nich pomyślał o mnie i o setkach kobiet takich jak ja, uwięzionych w obskurnych szkla­nych klatkach? Czy ktokolwiek o coś spytał, okazał współczucie, wykazał się czymś, co można uznać za najmniejszy przejaw człowieczeństwa? Tak, oczywiście. Ściślej mówiąc, niektórzy podejmowali żałosne, nieszczere próby.

Wszystko w porządku, skarbie? Jakiś problem? Potrzebujesz czegoś?

A potem - czasami nakłaniani, czasem nie - wy­chodzili, zostawiając dodatkowy napiwek. Całe dzie­sięć guldenów, które stawały się ukrytym przed Reece’em skarbem. Dziesięć wszawych guldenów, które mogłam wydać na coś, żeby złagodzić ból, podczas gdy on zatrzymywał sto albo sto pięćdziesiąt, które zapłacili za seks.

Bo wszyscy - nawet ci, którzy chcieli, żebym my­ślała, że są miłymi, troskliwymi facetami, facetami z sumieniem - wszyscy oni dostawali to, za co płacili i wychodzili z lżejszymi jajami i portfelami. Wcale nie byli mili. Okazywali troskę jedynie na pokaz i szyb­ko zorientowałam się, że ich celem nie jest to, żebym poczuła się lepiej, ale to, żeby oni oszukali sumienie.

W filmach, sztukach czy przedstawieniach tele­wizyjnych na temat prostytucji zawsze pojawia się dobry klient - swoisty ponury bohater, który zaczy­na, wykorzystując prostytutki, ale na końcu staje się ich przyjacielem albo pocieszycielem. Przyzwoity facet, zawstydzony z powodu swoich żądz, który sta­je się ich powiernikiem, a ostatecznie wybawicielem. Oj, tak. W wymyślonym świecie seksu zawsze poja­wia się dobry klient, a potem życie naśladuje sztukę, i w jakiejś Dzielnicy Czerwonych Latarni gdzieś na świecie, jakiemuś żałosnemu klientowi zaczyna się wydawać, że to on jest bogiem, który może wyrwać swoje przyjaciółki z życia w tym interesie. Tyle tylko, że nie jest w stanie tego zrobić. Kręci się przy nich, rozmawia z nimi - oczywiście, o sobie. Ich nigdy o nic nie pyta. I czasami, zaskakująco często, okazuje się potworem i je zabija.

Spędzając w Amsterdamie kolejne dni i tygodnie, poznałam ten rodzaj mężczyzn. Podchodzili do mojej witryny i przez długie godziny opowiadali bzdury, ani razu nie pytając o to, jak wygląda moje życie. Aż w koń­cu musiałam im kazać się odwalić, bo wiedziałam, że gdzieś w pobliżu kręci się Reece i pilnuje, żebym za­rabiała dla niego pieniądze. To właśnie bym im powie­działa, gdyby chociaż raz zechcieli spytać. W każdym razie teraz lubię myśleć, że miałabym odwagę to zrobić. Czy Sarah, którą byłam wtedy, miałaby siłę czy ochotę wyznać im parszywą prawdę? Nie wiem.

Pokój, w którym pracowałam, miał nie więcej niż dwa i pół metra na dwa. Mieściło się w nim wąskie łóżko pod ścianą z tyłu, zlew, kosz na chusteczki i zużyte prezerwatywy. Przednią ścianę stanowiło, oczy­wiście, szkło. Pozostałe - gipsowe - z powodu wieku pękały i odpryskiwały. Podłoga była z gołego betonu, pościerana i przeżarta piachem wnoszonym przez tysiące brudnych butów.

My prostytutki, miałyśmy utrzymywać pokoje w czystości. Bóg jeden wie, jak i czym. Ale nawet gdyby mi na tym zależało, z góry byłabym skazana na przegraną.

Karaluchy były moimi stałymi towarzyszami. Roz­deptywałam je tymi durnymi szpilkami, które mu­siałam nosić. One, razem ze znoszoną, zniszczoną bielizną, stanowiły mój „strój roboczy”, w który tak skwapliwie zaopatrzył mnie Reece za pieniądze, jakie dla niego zarobiłam. Karaluchów nie można wybić. Kiedy podnosiłam stopę, okazywało się, że jakimś cu­dem nadal żyły i uciekały w kąt. Po chwili wyłaniały się znowu. Jak klienci.

A tylu ich było! Może dlatego, że wierzyli, że je­stem nieletnia, a może po prostu byłam najświeższym towarem w okolicy? W każdym razie obsługiwałam co najmniej dziesięciu dziennie. Dziesięciu mężczyzn z grubymi portfelami, ciężkimi jajami i bez śladu współczucia w sercu.

Wszystko odbywało się rutynowo - wabienie, otwie­ranie drzwi, chwytanie za rękę, wciąganie do środ­ka. Wszystko z uśmiechem na ustach. Sprawiałam, że czuli się wyjątkowo - pożądani, a nawet cenieni. Mieli dostać ode mnie to, czego od dawna nie dawały im żony. Trzeba im było zapewnić lekki przypływ adrenaliny, która pojawia się, kiedy człowiek robi coś zakazanego; sprawić, żeby pragnęli jej tak bardzo, żeby chcieli wrócić i na nowo jej zakosztować. Chociaż przez cały czas skręcało mnie w środku, wargi miałam suche, a serce mi waliło. Kula goryczy osia­dała mi na żołądku, w którym wrzało i gotowało się jak w kotle czarownicy. Co do mojej głowy, cóż, to była inna sztuczka. W zasadzie dwie, połączone, które po­zwalały wyłączyć mózg i działać ciału automatycznie.

Po pierwsze, nauczyłam się wyłączać myślenie. Pozwalałam odpływać myślom i uciekałam od praw­dziwego świata, w którym mężczyźni wyciągali penisy, gotowi mnie wykorzystać, do świata nicości, w któ­rym nic się nie działo - ani złego, ani dobrego - po prostu do bezpiecznej, wszechogarniającej nicości. Można to nazwać autopilotem, ale to słowo brzmi zbyt łagodnie, zbyt pozytywnie. Mój - i niezliczonej liczby podobnych mi kobiet - sposób polegał na tym, żeby znaleźć pustą przestrzeń myślową i zatrzymać się w niej na czas pracy. Widziałam, jak robiła to Sal­ly pierwszego dnia w witrynie i stałam się taką samą specjalistką w tej dziedzinie jak ona.

A druga sztuczka, stosowana równolegle, która zapewniała, że pierwsza kończyła się powodzeniem? Dojdziemy do tego wkrótce.

Każdy dzień był taki sam - pieprzenie, szybkie mycie, papieros (albo kilka), znowu pieprzenie, znowu mycie, kolejne fajki... I tak w kółko, i w kółko, przez całą zmianę. Bez jedzenia, przez cały czas tylko na m&m’sach, z szansą na kilka kęsów czegoś tłustego w drodze powrotnej do miejsca, w którym spałyśmy.

Jeżeli udało nam się coś wycyganić albo jeżeli Reece miał dobry humor.

Nadal pracowałyśmy we dwie. Reece całe dnie i noce zajmował się tajemniczym interesem, a Sally wyraźnie lubiła za mną przebywać. Chwilami wciąż miewała wyrzuty sumienia. Mówiła, że przeprasza za to, że pomogła mnie zwabić do takiego życia. Płakała i chciała, żebym ją obejmowała, a potem obiecywała, z całego serca, że pomoże mi uciec, że wymyśli jakiś sposób, żeby pomóc mi w ucieczce. Jeżeli chodzi o nią, jest już za późno, była za głęboko unurzana w tym bagnie, żeby się wydostać. Ale ze mną jest inaczej, mówiła. Nie zasługuję na to, żeby tu tkwić.

Oczywiście wiedziałam, że to czcze gadanie. Nie było mowy, żeby Sally pomogła mi uciec. Potrzebo­wała mnie tak samo jak ja jej na początku. Nie wspominając o tym, że bała się tego, co zrobiłby jej Reece, gdyby się domyślił, że pomogła mi się wyrwać z jego szponów.

Poza tym nie potrafiłam wierzyć w to, co mówiła.

W nocy nadal spałyśmy w tym samym pokoju - ona w łóżku z Reece’em, ja na materacu. Oprócz nas nocowały tam i inne dziewczyny. Trzy spały razem na obrzydliwym podwójnym materacu, który pojawił się Bóg jeden wie, skąd. Były z zagranicy - dwie z Tajlandii, jedna z jakiegoś miejsca w Europie. Nie sądzę, żeby to były dziewczyny Reece’a, ale pewności nie mam. Nie za dobrze mówiły po angielsku, a okoliczności, w jakich się znajdowałyśmy, nie sprzyjały rozmowom.

Zorientowałam się jednak, że żadna z nich nie była tam z własnej woli. Europejka - chyba z Polski albo z tamtych rejonów - została zwabiona podstę­pem do przyjazdu do Amsterdamu, z tą różnicą, że jej obiecywano pracę w barze. Zmuszono ją do odda­nia paszportu mężczyźnie, który ją porwał, pobito, zgwałcono i posłano do pracy następnego dnia. Tajki sprzedano jeszcze jako dzieci i były kolejno kupowa­ne przez różnych alfonsów, którzy sprowadzili je tu z południowo-wschodniej Azji, przez większe euro­pejskie miasta - Belgrad, Wiedeń i Frankfurt (to tyl­ko niektóre miejsca, w których musiały pracować).

Za każdym razem, kiedy je sprzedawano, ich nowy alfons mówił im, że muszą spłacić pieniądze, które na nie wydał. W Holandii przebywały nielegalnie, bez paszportów czy innych dokumentów7. Powiedziano im, że jeżeli złożą skargę na policji, zostaną areszto­wane, podobnie jak ich rodziny w Tajlandii. Były to najsmutniejsze dziewczyny, jakie w życiu widziałam, całkowicie pogrążone w piekle zgotowanym przez innych, przytłoczone świadomością, że nie ma dla nich ucieczki.

Ale nauczyłam się od nich czegoś. Że używanie prezerwatyw nie chroni przed chorobami. Gdzieś w czasie swoich podróży obie zaraziły się rzeżączką i dopiero po kilku miesiącach alfons postarał się o nie­wiadomego pochodzenia penicylinę, żeby wyleczyć infekcję. Koszty dodał do tego, co były mu „winne”, i oczywiście kazał odpracować.

Choroby przenoszone drogą płciową to rzecz po­wszechna w Dzielnicy Czerwonych Latarni - głównie rzeżączką i chlamydia, ale HIV i AIDS też się zda­rzały8.

Stręczyciele się tym nie przejmowali. Istniało niewielkie ryzyko, że klient przyjdzie z reklamacją. A jeżeli dziewczyna była zbyt chora, żeby pracować, zwykle udawało im się znaleźć sposób na to, żeby się jej pozbyć, zarabiając na tym.

Powoli zaczynałam rozumieć hierarchię pośród stręczycieli i to, jak walczą o wpływy w złożonym systemie seksualnego niewolnictwa funkcjonującego w Dzielnicy Czerwonych Latarni.

Na samym dole piramidy znajdowali się „przed­siębiorcy” typu człowiek orkiestra, jak John Reece, którzy zawiadywali niewielką grupą kobiet. Na ogół wynajmowali najtańsze witryny w najmniej chodli­wych uliczkach. Często - znów tak jak Reece – byli uzależnieni od narkotyków i skorzy do przemocy. Ca­łe to miejsce nieustannie stało na krawędzi śmiertel­nego konfliktu między stręczycielami. I czasami do niego dochodziło.

Nad tymi samodzielnymi „przedsiębiorcami” znaj­dowało się istne ONZ - zorganizowane grupy stręczy­cieli różnych narodowości, którzy za wszelką cenę chcieli dorwać w swoje ręce najświeższy, najmłodszy, przynoszący największe dochody towar i często bezli­tośnie atakowali się nawzajem, kiedy któryś wyciągnął lepszą dziwkę „prawnemu” właścicielowi.

Gdy tam pracowałam, w Amsterdamie działały trzy główne grupy etniczne, z których każda miała własne metody wabienia kobiet i zmuszania ich do pracy. Naj­mniejsza znana była jako Turcy. Sprowadzali doświad­czone prostytutki z Europy Wschodniej - twarde dziew­czyny z zimnym wzrokiem, które wyglądały na kobiety w średnim wieku, chociaż niewiele z nich miało więcej niż dwadzieścia pięć lat. Turcy zasadniczo trzymali się - i swoje dziewczyny - na uboczu, rzadko się zdarzało, żeby inny alfons próbował wejść im w paradę.

Największą grupę stręczycieli w dzielnicy stano­wili Loverboys - zarówno pod względem liczebno­ści, jak i pod względem liczby kobiet9, które dla nich pracowały. Było ich około dwudziestu (czasami miałam wrażenie, że musiało być ich więcej). Byli to młodzi Marokańczycy, przystojni i dobrze ubrani. Ich celem na ogół stawały się bezbronne młode dziewczyny, które uwodzili i przekonywali do pracy w witrynach, aby wsparły w ten sposób swojego nowego chłopaka. Z Johna Reece’a, gdyby urodził się w Casablance, a nie Leicester, mógłby być Loverboy. Posłużył się tym samym sposobem co oni, żeby Sally pracowała dla niego jako prostytutka.

Na szczycie piramidy znajdowali się Jugosłowia­nie - grupa alfonsów, przed którą Sally ostrzegała mnie pierwszej nocy w Holandii. W rzeczywistości nie wszyscy pochodzili z Jugosławii, ani z tego, co po niej wtedy pozostało. Stanowili małe grupy - kil­ku Serbów, kilku Chorwatów, kilku Albańczyków. Wszyscy wcześniej na Bałkanach - w czasie wojny domowej, która zakończyła się rozbiciem Jugosławii, i po niej - zamieszani byli w zorganizowaną przestęp­czość. W Amsterdamie również nie parali się jedynie stręczycielstwem. Zajmowali się, można powiedzieć, profesjami pokrewnymi do tego biznesu. Albańczyków na ogół zatrudniano jako „mięśnie do wynajęcia”. Byli to brutalni, bezwzględni goryle, zdolni zabić, jeżeli złamało się zasady.

Inni prowadzili interesy w całej Dzielnicy Czer­wonych Latarni - porno shopy, burdele i, przede wszystkim, handel narkotykami. Część z nich prowadziła kawiarnie z haszyszem, które cieszyły się uznaniem - w każdym razie jak na standardy obo­wiązujące w dzielnicy - i zaspokajały potrzeby hord turystów poszukujących szybkiej euforii narkotyko­wej w bezpiecznym miejscu. Ale poza oficjalną dzia­łalnością dostarczali też podstawowy artykuł, który trzymał kobiety takie jak ja, uwięzione w szklanych klatkach - kokainę.

Koka, charlie, dziadek, towar - nazwa dowolna - była wszędzie. Sally brała kreskę zaraz jak wstała, z samego rana. Wciągała przez cały dzień. Mówiła, że to pomaga jej znieść ból.

Oczywiście, nie radziłam sobie. Już wtedy. Wpad­łam, bardzo szybko.

Drugiego dnia w witrynie Sally zachęcała:

Dobra, tylko mała kreska. Tylko raz. Żeby łatwiej mi było z następnym klientem, pomyślałam. I było łatwiej. Wzięłam brzeżek i pomogło mi to załatwić następnego nadchodzącego penisa bez twarzy, który wynajął moje ciało. A potem koka pomogła mi z kolej­nym, i z jeszcze jednym, aż do ostatniego tego dnia. I tym sposobem dałam się wciągnąć.

Z kokainą jest tak - z tym rodzajem kokainy - że nie uzależniasz się od niej jak od heroiny. Mówię tu o fizycznym uzależnieniu, z powodu którego ciało potrzebuje narkotyku, żeby móc dalej normalnie funk­cjonować. Koka działa inaczej, przynajmniej na mnie.

Od pierwszej kreski, która dostała się do mojego nosa, poczułam, jakbym została podłączona do swo­istej ładowarki. Byłam silniejsza i bardziej pewna siebie, co pozwalało mi patrzeć na świat z góry, z lekkim „mam to gdzieś”, dzięki czemu łatwiej mi było nie myśleć o klientach i o tym, co ze mną robią. Chyba nawet przestałam czuć, kiedy się we mnie wdzierali. Właśnie to najbardziej mnie zachwycało - moc wyłą­czania zmysłów, jaką dawała mi koka. Zaczęłam się od niej uzależniać coraz bardziej. Problem w tym, że po zażyciu takiej ilości koki dostaje się takiego doła­dowania, że energia człowieka rozpiera. Wtedy po­trzebny jest hasz. Za duży haj? Weź trochę, żeby się lekko uspokoić. Aha, za bardzo? Kolejna wciągnięta kreska rozwiąże problem. Każdego dnia, codziennie, ta sama wstrętna rutyna - Pan Charlie i trochę stare­go Boba Hope’a. Oto mali pomocnicy Sarah.

Oczywiście, wszystko ma swoją cenę. Ciągle cie­kło mi z nosa, oczy miałam przekrwione, chudłam, bo traciłam zainteresowanie jedzeniem. Po kilku tygodniach wyglądałam tragicznie. Klienci nie zwra­cali na to najmniejszej uwagi. Pewnie wyglądałam jeszcze młodziej.

Ale to nie były wszystkie koszty. Za tę kokę i ha­szysz trzeba było zapłacić. Nie ma nic za darmo, a już na pewno nie w Rosse Buurt. Owszem, jest mnóstwo ludzi chętnych i gotowych, żeby cię zaopatrzyć, w ja­ki chcesz towar. Ale nie robią tego charytatywnie. To dzięki Jugosłowianom wszystko działo się płynnie. Dostarczali kokę dziwkom równie chętnie, jak sprze­dawali marihuanę i haszysz turystom. I oczywiście - jak to w Amsterdamie - wszystko mieli perfekcyjnie zorganizowane.

Nazywaliśmy ich gońcami. Byli to chłopcy, na ogół młodzi, mieli po kilkanaście lat. Zapewniali regularną obsługę dziewczyn w witrynach, roznosząc nowe do­stawy chusteczek i prezerwatyw. A z nimi narkotyki. Koka i hasz były zawsze pod ręką. Oczywiście żeby wciągnąć tylko jedną kreskę.

Jak płaciłyśmy? Z napiwków, o których nie wiedział Reece. Niektórzy dawali nam na krechę, pozwalając, żeby zrobił się z tego całkiem spory rachunek, a po­tem pojawiali się i żądali natychmiastowej zapłaty. Czasami robiłyśmy loda, czasami zaliczałyśmy szyb­ki numerek w pokoju z tyłu, żeby uregulować należ­ności. Wiedziałyśmy, że inaczej znajdą Reece’a, żeby spłacił nasze długi. A to z kolei oznaczało bicie. Ale nawet to nas nie powstrzymywało. Nic się nie liczyło poza tym, żeby dostać swoją działkę.

Nagle jednej nocy wszystko się zmieniło. Zosta­łam sprzedana.

Gregor

Siedziało ich trzech przy stole. Trzech wielkich mężczyzn z ogolonymi głowami, w skórzanych płaszczach, rozmawiało z werwą. Popijali espresso i palili. Była to kawiarnia z narkotykami, ale nie zaciągali się skrę­tami z haszyszu - na stole leżała paczka zwykłych papierosów, Marlboro Reds. Dziwne, na co człowiek zwraca uwagę, kiedy jest przerażony.

Spojrzeli na mnie, kiedy weszłam. Jeden z nich wskazał sąsiedni stół.

- Siadaj i czekaj.

Odwrócił się z powrotem do towarzyszy i znowu zaczęli rozmawiać. Siedziałam i czekałam. Była mniej więcej ósma wieczorem, kiedy przybiegł po mnie go­niec. Wydaje mi się, że pracowałam dla Reece’a około miesiąca. Zdążyłam stracić rachubę czasu. Nie wiedziałam, ile minęło dni czy tygodni, żyłam pogrążona w swoim piekle i interesowała mnie jedynie następna kreska koki i następny pocieszający joint.

Zupełnie straciłam łączność ze światem, który znałam, z przyjaciółmi i rodziną. Chociaż od czasu do czasu przez stan zamroczenia przebijały się nagle my­śli o mamie i zalewały mnie fale potwornego smutku.

Miałam do niej zadzwonić kilka dni po przyjeździe do Holandii, ona przecież nie wiedziała, jak się ze mną skontaktować ― nie miała pojęcia, gdzie będę mieszkać i pracować. Na pewno odchodziła od zmy­słów ze zmartwienia. Ale byłam bezradna, nie mog­łam nic na to poradzić. A kolejna kreska albo joint szybko tłumiły ból.

Kończyłyśmy z Sally zmianę, kiedy przybiegł go­niec. Znałyśmy go dobrze, bo regularnie dostarczał nam do witryny prezerwatywy, chusteczki i narkotyki, ale pod koniec dnia pracy raczej go nie widywałyśmy. Wskazał na mnie palcem.

Ty. Chodź ze mną. Gregor cię chce. John Reece wie i się zgadza. Natychmiast.

Spojrzałam na Sally, a ona wzruszyła ramionami. Żadna z nas nie wiedziała, o co chodzi, ale też żadnej z nas to wtedy za bardzo nie obchodziło. Byłyśmy po prostu towarem, który można przerzucać dla przy­jemności mężczyzn. A goniec był jednym z nich. Więc wyszłam za nim w ciemność.

Szliśmy labiryntem uliczek, wzdłuż kanału, a po­tem jedną z brudnych ulic w świetle latarni i wszech­obecnym blasku neonów. Milczeliśmy. Rzadko pozwa­lano mi gdzieś wyjść bez Sally czy Reece’a, którzy zawsze trzymali się na tyle blisko, żeby mnie złapać, gdybym chciała uciec. Ale chociaż goniec trzymał się w pewnej odległości ode mnie i zostawił mi dość przestrzeni, żebym mogła próbować ucieczki, nie przemknęło mi to nawet przez myśl. Nie wszystkie więzienia mają kraty i wysokie mury. Są takie, które znajdują się w umyśle.

Zatrzymaliśmy się przed kawiarnią narkotykową i goniec gestem kazał mi wejść do środka. Pchnęłam ciężkie drzwi. Jedynymi ludźmi w środku byli trzej postawni mężczyźni. Siedziałam i czekałam, a oni kończyli interesy, bawiąc się skórkami, czyli bibuł­kami do papierosów, starannie ułożonymi w małym szklanym pojemniku. Czekały tam, aż klienci zwiną z nich swoje jointy. W końcu jeden z mężczyzn wstał i wyszedł, a pozostałych dwóch odwróciło się i spoj­rzało na mnie.

Obaj byli o wiele starsi ode mnie. Wyższy miał pod czterdziestkę, starszy z dziesięć lat więcej. Jakoś od razu wyczułam, że to on rządzi. Miał mocny wschodnioeuropejski akcent, ale dobrze mówił po angielsku. Odnosił się do mnie opryskliwie, wyraźnie obojętny na to, co mogłabym mieć do powiedzenia.

- Teraz należysz do mnie. Twój przyjaciel, pan Reece, nie mógł uregulować należności za mały in­teres. Zabieram cię jako zapłatę. Reeceowi trzeba było pomóc to zrozumieć. Jestem Gregor. To moja kawiarnia. A to — wskazał młodszego, mocniej zbudowanego mężczyznę ― jest Pavlov10. Pomoże ci. Pokaże jak pracujemy.

Jedno przelotne spojrzenie na Pavlova wystarczyło, żebym nabrała pewności, że wolałabym nie potrzebo­wać i że nie chcę - jego pomocy. Miał około metra osiemdziesięciu pięciu i potężne, umięśnione ciało. Zauważyłam rękojeść broni, wystającą spod skórza­nego płaszcza. Ale najgorsze były jego oczy - osadzo­ne głęboko w łysej głowie, wredne i srogie. Miałam wrażenie, że potrafi mnie nimi przejrzeć na wylot. To prawda, że byłam nafaszerowana narkotykami, ale nie na tyle, żeby nie rozpoznać zła.

Gregor i Pavlov dopili kawę, zabrali papierosy i we troje wyszliśmy z kawiarni. Za rogiem stała niebieska furgonetka. Pavlov otworzył drzwi i wepchnął mnie do tylu, a potem odpalił samochód i ruszył. Kiedy teraz o tym myślę, ta chwila wydaje mi się nierealna. Zo­stałam sprzedana - żywa, oddychająca, ludzka istota przehandlowana za długi, jak samochód czy nierucho­mość. A jednak wtedy była to dla mnie zupełnie nor­malna sytuacja. Tak wyglądało życie w Rosse Buurt.

Widziałam, że opuszczamy Dzielnicę Czerwonych Latarni i jedziemy do otaczającej ją miejskiej dzielni­cy przemysłowej. Zatrzymaliśmy się przed wysokim, ponurym magazynem. Pavlov bez słowa wyciągnął mnie z furgonetki i wepchnął za ciężkie żelazne drzwi. Jak tylko weszłam do środka, usłyszałam groźne, niskie, dzikie ujadanie - głosy wielkich zwierząt, złych i gotowych rzucić się na intruza, który wkroczył na ich terytorium.

Po chwili je zobaczyłam - dwa umięśnione moręgowate psy - po jakieś sześćdziesiąt centymetrów każdy, z ciemnymi, oślinionymi pyskami i wściekłymi, świńskimi oczami. Kiedy mnie zauważyły i wyczu­ły mój zapach, ujadanie zamieniło się w gardłowe, przerażające warczenie. Na ostrą komendę Gregora zamilkły, ale słyszałam, jak dyszą i czułam, jak im śmierdzi z pysków.

Zostałam poprowadzona - Pavlov z przodu, Gre­gor z tyłu - po schodach z surowego drewna do wą­skiego korytarza, oświetlonego jedną gołą żarówką. Zatrzymaliśmy się przy drewnianych drzwiach po le­wej stronie. Pavlov przekręcił klucz w solidnej kłódce i przesunął podwójną zasuwę z zardzewiałego żelaza. Lewie zdążyłam to zauważyć, bo wepchnął mnie do środka i zatrzasnął za mną drzwi.

Na obrzydliwym materacu, wciśniętym pod jed­ną ze ścian, siedziały dwie dziewczyny. Były mło­de, prawdopodobnie w moim wieku. Miały na sobie brudne T-shirty i zniszczone dżinsy. Kiedy wpadłam do środka, otaksowały mnie szybko spojrzeniami, a potem odwróciły się i oparły o ścianę, najwyraźniej nie przejmując się za bardzo moją obecnością. Pode­szłam do materaca i usiadłam ciężko obok nich. Mia­łam wrażenie, że cisza ciągnie się całe wieki. W końcu któraś z nas przełamała lody i się odezwała. Powoli i ostrożnie próbowałyśmy się poznać. Badałyśmy się nawzajem, żeby zobaczyć, ile można wyjawić.

Okazało się, że są z Czech. Obie zostały sprowadzo­ne z Pragi i sprzedane Gregorowi przez gang, który ściągnął je do Amsterdamu. Były dość sympatycz­ne, mówiły w miarę dobrze po angielsku i, chociaż śmiertelnie się bały Pavlova, w końcu opowiedziały mi o moim nowym pracodawcy.

Gregor - nigdy nie poznałam jego nazwiska - na­leżał do grubych ryb rządzących seksbiznesem w Am­sterdamie. Był Jugosłowianinem - alfonsem i liczącym się dilerem narkotyków. Kawiarnia z haszyszem, do której zostałam zabrana, należała do niego - załatwiał w niej wszystkie swoje interesy. Jak powiedziały mi Czeszki, w pobliżu znajdowała się komenda policji, ale w kawiarni nigdy nie postała noga policjanta. Wi­docznie Gregor miał bardzo dobre układy.

Dziewczyny podzieliły się ze mną paroma moc­nymi kojącymi jointami. Rozmawiałyśmy do później nocy. Wszystkie trzy tak się naćpałyśmy, że nie były­śmy w stanie położyć się i zasnąć na jednym brud­nym materacu. Rozmowa mnie pokrzepiła, jakby ich doświadczenia czy nawet samo istnienie zapewnia­ło mi poczucie bezpieczeństwa. Ze wstydem muszę przyznać, że nie pamiętam ich imion ani nawet tego czy w ogóle się sobie przedstawiłyśmy. Przez całą noc słyszałyśmy psy pod drzwiami - groźne powarkiwania, przez które trudno było zasnąć, nawet kiedy już się położyłyśmy. Psów bałam się panicznie od czasów tamtego potwornego domu dziecka na odludziu w An­glii. Nigdy nie udało mi się zapomnieć straszliwego uczucia, kiedy mnie goniły przez pola w czasie jed­nej z nieudanych prób ucieczki. Nigdy nie otrząsnę­łam się ze wspomnień tego, jak zbliżają się do mnie w ciemności, a ja wiem z całą pewnością, że niedługo poczuję ich oddech, a potem ohydne obślinione py­ski, którymi chwycą mnie za nogi. Ale dopiero to, co Czeszki opowiedziały mi o psach za drzwiami, napeł­niło mnie zimnym, obezwładniającym przerażeniem.

W końcu zasnęłam. Wydawało mi się, że minęło tylko kilka minut, kiedy moje towarzyszki zaczęły mnie szarpać i powiedziały, że zaraz przyjdzie po nas Pavlov.

Kilka minut później pojawił się Pavlov. Usłysza­łyśmy jak otwiera ciężkie zasuwy i wielką kłódkę i wstałyśmy, gotowe na jego rozkazy. Pamiętam, że pomyślałam, że jesteśmy jak te psy - wyszkolone, po­słuszne, wyczekujące komendy zbliżającego się pana.

Na korytarzu za drzwiami znajdowała się brudna mała toaleta i prysznic. Pavlov zaprowadził nas tam i patrzył, jak po kolei się rozbieramy i spłukujemy na­sze wychudzone, zaniedbane ciała strumieniem wody. Kiedy wychodziłyśmy spod prysznica, podawał nam mały, sprany ręcznik, żebyśmy się wytarły i formował kreskę białego proszku na desce sedesowej. Każda z nas łapczywie pochłaniała swoją działkę.

Czy byłam już wtedy uzależniona? Czy wpadłam w bezlitosne sidła żyletki i małej białej kreski? Koka­ina w proszku na pewno uzależnia, a ja w tym czasie pochłaniałam ją już regularnie w znacznych ilościach. Ale wciąganie kokainy jest stosunkowo powolną i pod­stępną drogą do uzależnienia. Nie umiałabym powiedzieć, czy na tym etapie to ja korzystałam z niej, czy odwrotnie. Tak czy siak, niedługo potem odkry­łam bardziej bezpośredni sposób korzystania z uroków kokainy. I wtedy stałam się jej prawdziwą nie­wolnicą.

Gregor i Pavlov zawieźli nas z powrotem do Dziel­nicy Czerwonych Latarni. Jak się okazało, Gregor miał tam kilka wynajętych pokoi. Nam przypadł ma­ły kompleks witryn - dwie na górze i jedna poniżej - z łączącym je korytarzem i schodami. Moje nowe miej­sce pracy znajdowało się na jednej z droższych ulic, blisko głównych szlaków turystycznych przy kanale. Przed wejściem Pavlov wręczył nam plastikową re­klamówkę z naszymi strojami roboczymi - stanikami i skąpymi figami - a do tego kilka zwitków z koką i za­pas mocnego haszyszu, które miały nas utrzymać na nogach. Ostrzegł nas jeszcze, że mamy nie rozmawiać z innymi alfonsami i zostałyśmy same, żeby odsłużyć swoją zmianę. Dzienną i nocną. Szybko się dowie­działam, że dziewczyny Gregora nie pracują ośmiu godzin. Zaczynałyśmy o dziesiątej, a kończyłyśmy nad ranem. I nie daj Boże, żeby klienci nam nie dopisali.

Z upływem czasu, kiedy zaczęłam się przyzwycza­jać do nowej rutyny, przypomniałam sobie, co powie­działa mi Sally pierwszej nocy w Holandii. „Będziesz się uważać za szczęściarę, jeżeli John cię zatrzyma”. Teraz wiedziałam, co miała na myśli. Reece był zado­wolony, na ogół, jeżeli obsłużyłam dziesięciu klientów dziennie. Gregor nie godził się na mniej niż zyski z sie­demnastu czy osiemnastu, a jeżeli zbyt wielu wybierało taniego loda albo, co gorsza, masturbację w ubraniu, wtedy od razu podejrzewał, że go oszukałyśmy.

- Bierzesz klienta i ma cię pieprzyć, jasne?! Nie chcę słyszeć o żadnych lodach. Nie chcę słyszeć o żad­nych szybkich numerach rękami. Masz go zmusić, żeby cię pieprzył i dobrze zapłacił. Albo Pavlov zrobi z tobą porządek. Okej?

To nie było pytanie. Okej dla Gregora znaczyło jedno: „Masz robić dokładnie to, co ci każę. Koniec tematu”.

Więc robiłyśmy wszystko, co się dało, żeby zarobić dla niego więcej. Stosowałyśmy na klientach każdy najdrobniejszy trik, każde małe oszustwo czy gierkę. Gość wyglądał na takiego, który łyknie ckliwą histo­ryjkę? Wymyślaj, ile wlezie. Chciał ostrego seksu, chciał czuć, że robi ci krzywdę? Jęcz, wij się i mów, że cię boli, ale że ma nie przestawać, bo wszystko w porządku. Kolejna dwudziestka i będzie cię mógł krzywdzić dalej.

Czy bolało? W ogóle? Wtedy już w dużej mierze narkotyki tłumiły ból, nawet nieuniknione bolesne pieczenie po obsłużeniu stu pięćdziesięciu klientów co tydzień. Ból? Co z tego? Kolejna kreska i kolejny gruby joint, i zniknie.

Tyle że nie znikał. Nie do końca. Nigdy. Owszem, można było go zagłuszyć, stłumić, znieczulić się, ale cały czas go czułaś. Ból pojawia się nie bez powodu - informuje, że musisz skończyć z tym, co robisz. Ja, oczywiście, nie skończyłam. Nawet gdybym miała dość wolnej woli, żeby próbować, Gregor i Pavlov by mi na to nie pozwolili. Dawali nam to do zrozumienia w bardzo bezpośredni sposób.

Lubiłam Reubena. Wszystkie lubiłyśmy Reubena, w tym sęk. Reuben był czarny - a raczej jego skóra miała cudowny odcień ciemnej kawy. Był Marokańczykiem, bardzo przystojnym, i doskonale o tym wiedział. Kolejny alfons, oczywiście, ale z tych „miłych". Należał do Loverboys. Potrafił oczarować dziewczy­nę i sprawić, że czuła się wyjątkowa. Że wierzyła, iż koleś jest jej chłopakiem, i godziła się pracować dla niego w witrynie. Obsługiwała obrzydliwych klien­tów tylko po to, żeby zapewnić Reubenowi pieniądze. Tak, Reuben był „miłym” alfonsem, to fakt. To, że wszystkie go lubiłyśmy, wiele mówi o upodleniu, w jakim żyłyśmy i o tym, jak wypaczone spojrzenie miałyśmy na życie. Bo kiedy nie czarował niewinnej dziewczyny, wmawiając jej, że ją kocha, że potrzebuje tylko trochę pieniędzy - tylko przez kilka dni kocha­nie, tylko dla mnie, skarbie - krążył między witrynami w Dzielnicy Czerwonych Latarni, wypatrując dziew­czyn innych alfonsów, które mógłby zwabić do swojej dochodowej stajni.

Słyszał o mnie już wcześniej i zainteresował się mną chyba dlatego, że wyglądałam na nieletnią, a dziewczyny o wyglądzie małolaty cieszyły się większym wzięciem. Zaczął kręcić się przed moją witryną, jeszcze kiedy pracowałam dla Reece’a. Kiedy zosta­łam sprzedana Gregorowi i przeniesiona do innej witryny parę ulic dalej, potrzebował kilku tygodni, żeby mnie wytropić.

Kilka tygodni to niedługo jak na okolicę tak zatłoczoną jak amsterdamska Dzielnica Czerwonych Latanii. W każdym normalnym miejscu nietrudno byłoby namierzyć osobę, która - bądź co bądź - wy­stawiała się na widok publiczny w ulicznej witrynie przez szesnaście godzin na dobę. I chyba właśnie to najlepiej obrazuje liczbę identycznych oświetlonych neonami witryn z dziewczynami w skąpej bieliźnie. Oraz fakt, jak często zaciągnięte kotary zasłaniały ją przed wzrokiem ludzi z ulicy. Dlatego upłynęło tyle czasu, zanim mnie odnalazł.

Ale w końcu mu się udało. A ja lubiłam wychylać się przez okno na górze i spędzać nudne, choć straszne, chwile między klientami na jałowych pogaduszkach i flirtach. Te nic nieznaczące, głupie rozmowy były namiastką normalnego życia - jedyną, jaką mogłam się cieszyć - chociaż w nieunikniony sposób przerywał je kolejny klient lub potrzeba wciągnięcia następnej kreski koki.

Aż któregoś dnia Reuben się nie pokazał.

Dzielnica Czerwonych Latarni pod pewnymi wzglę­dami przypominała, i nadal przypomina, wioskę. Po­łożoną w niebezpiecznej dżungli kanibalizmu, zgadza się, niemniej jednak wioskę. Odgłosy bębnów z dżungli i rytmów ulicy odpływały i przypływały. Informacja płynęła uliczkami w ciszy i tajemniczo, jak dzisiejsze rozmowy internetowe.

Nikt mi nie powiedział, że Reuben nie żyje, nie musiał. Wszyscy wiedzieliśmy. Jakoś, na zasadzie zbio­rowej osmozy, każda prostytutka w każdej witrynie po prostu wiedziała. Wszystkie zdawałyśmy sobie sprawę, kto go zabił i dlaczego. Ludzie Gregora mie­li dość tego, że Reuben podrywa dziewczyny, które nie należą do niego. Jego śmierć była informacją - i ostrzeżeniem - dla wszystkich innych Reubenów, pracujących na ulicach i w zaułkach Rosse Buurt. Istnieje granica, której nie wolno przekraczać, bo w przeciwnym razie skończą jak on.

Brakowało nam Reubena. Mnie go brakowało. Nic dziwnego. Ktoś znalazł jego głowę, podobno kilka metrów od ciała. Wszystkie zaczęłyśmy za nim tęsk­nić jeszcze bardziej. A potem wciągnęłyśmy kolejną kreskę, wypaliłyśmy następnego jointa i dalej zaj­mowałyśmy się za pieniądze pieprzonymi klientami.


Kryształ w piekle

I am ready, I am ready, I am ready...

Co rano budziłam się w tym samym brudnym pokoju, z warczącymi psami pod drzwiami i tą samą piosenką puszczaną gdzieś blisko na sprzęcie mu­zycznym. Nigdy wcześniej jej nie słyszałam - i nigdy potem też nie - ale w tamtym czasie każdego ranka jej powtarzające się słowa atakowały mój mózg.

I am ready, I am ready, I am ready... 11

Nie wiem, czy zaplanował to Gregor lub Pavlov, ale piosenka wywierała na mnie hipnotyczny efekt. W połączeniu z kreską koki na śniadanie, wyraźnie wzmacniała przekaz, który Gregor co rano wbijał nam, prostytutkom, do głowy: „Macie u mnie dług. Kupiłem was i musicie pracować, dopóki nie spłaci­cie tego, co za was zapłaciłem. Nie wciskajcie mi kitu, że coś was boli, nie gadajcie, że czujecie się do dupy. Idziecie pracować i zarabiać. W tej chwili”.

Słowa piosenki wirowały mi w głowie, unosząc się na morzu kokainy.

I am rady, I am ready, I am ready...

Każdego ranka, wsiadając na tył niebieskiej fur­gonetki Gregora, która przewoziła mnie do miejsca pracy - jak zwykłego pracownika, tyle że dojeżdżającego do półświatka handlu seksem - byłam gotowa. W pewnym sensie stałam się robotem. Oddychałam, chodziłam i (czasami) mówiłam, ale zachowywałam się jak żywa lalka do wynajęcia na piętnaście minut. Nikt nie widział, w jakim stresie żyję. Jak miałam okazywać najmniejszy choćby cień emocji czy bó­lu, skoro byłam po uszy nafaszerowana narkoty­kami?

W tamtym czasie nie wystarczały mi już kreski kokainy na zmianę ze słodkimi, ciepłymi oparami haszyszu. Zdążyłam poznać nowy rodzaj znieczulenia, które w jednej chwili odcinało mnie od całego zgiełku i bólu codzienności. Zostałam wprowadzona w osobiste piekło cracku.

Bierzesz działkę kokainy w proszku i rozpuszczasz w mieszance wodorowęglanu sodu z wodą. Potem go­tujesz do wytrącenia substancji z wrzącej mieszaniny.

Wyciągasz ją i zostawiasz do wyschnięcia. I już masz kryształek kokainowego cracku, gotowy do użycia.

Nigdy nie robiłam cracku sama - chociaż to absur­dalnie proste, co jest jednym z powodów jego popu­larności. Nie musiałam. Dzięki wydajności i produktywności imperium Gregora narkotyk był dostępny dwadzieścia cztery godziny na dobę. A raczej dbano o to, żeby był dostępny. Bo crack ma jedną wielką za­letę dla dilera, ważniejszą nawet od tego, że tak łatwo go wyprodukować i że w cudowny sposób pozwala z jednego grama proszku kokainy zrobić kilkanaście pojedynczo sprzedawanych kryształków, z których każdy zawiera nie więcej niż jedną dziesiątą grama kokainy. Zaleta ta pozwala na duże zyski z handlu i jest bezwzględnie wykorzystywana - crack jest jed­nym z najszybciej uzależniających ze wszystkich do­stępnych narkotyków.

Słowo dla tych, którzy mieli tyle szczęścia, że nigdy nie zetknęli się z crackiem - naukowcy (i konsumenci) jako sposób podawania tego narkotyku wymieniają wdychanie. Inaczej mówiąc, pali się go. Kryształek umieszcza się w końcówce szklanej lufki, często zro­bionej z małych wazoników na miniaturową różę. Kwiat ten zwykli ludzie - ci, którzy zaznali luksusu miłości w życiu - dają partnerom jako wyraz uczucia.

Dla nas, dziewczyn pracujących w witrynach, wa­zoniki i różyczki stały się wyrazem rozpaczy. Wrzucasz kryształek na dno, podgrzewasz tanią zapalniczką i wdychasz opary. Skutek? Natychmiastowy odlot. A jeżeli nie miałyśmy wazonika na różę - czyli prze­ważnie - wykorzystywałyśmy wszystko, co wpadło nam w ręce: puszki po pepsi, plastikowe butelki po wodzie, wszystko, co mogło dostarczyć do na­szych spragnionych płuc obezwładniającą dawkę cracku.

Crack, którego nazwa wzięła się od odgłosu pęka­nia, jaki podczas ogrzewania wydaje woda uwięziona w kamieniu, dostaje się do organizmu szybciej i jest silniejszy niż inne narkotyki. W ciągu niecałych dwóch sekund od chwili, kiedy opary dotrą do płuc, potężna dawka wypalonej koki ląduje w mózgu.

Kiedy pierwszy raz zapaliłam crack w lufce - do­starczony, oczywiście, przez jednego z ludzi Gregora - poczułam, że gałki oczne wciągają mi się do środka i padłam jak długa, wymiotując potwornie. Tak moje ciało zareagowało na olbrzymią dawkę narkotyku. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie jestem, i w ogóle mnie to nie obchodziło. Doskonały towar, żebym mogła dalej robić za towar.

Ale haj po cracku trwa krótko, najwyżej dwadzie­ścia minut. I to tylko po kilku pierwszych kryształkach. Każde następne odurzenie jest nieco słabsze i krótsze. I zostawia palące pragnienie kolejnego. Zwykły gtód? Nie. To bezlitosna, wszechogarniająca potrzeba. Dla osoby uzależnionej od cracku liczy się tylko to, skąd weźmie następny kryształek. Uzależnienie pojawia się niemal natychmiast. I dlatego dilerzy tak go kochają. Jedno pociągnięcie z fifki i jesteś uwiązana na całe życie, jakkolwiek krótkie czy długie by było.

Moja pierwsza prawdziwa miłość - pierwszy raz, kiedy całkowicie oddałam się komuś lub czemuś w ciągu dziewiętnastu lat mego życia - była uczuciem do chemicznej substancji powstałej z podgrzewania wodorowęglanu sodu i kokainowego proszku w ta­nim garnku. Kiedy raz zaznałam niepamięci dzięki crackowi, stałam się jego beznadziejną niewolnicą.

Kiedy goniec przyniesie następny kryształek? Czym mu zapłacić? Och, zrobiłabym wszystko - i ro­biłam wszystko - żeby zasmakować słodkiego zapomnienia, które gwarantowały opary płynące z lufki z crackiem. Oczywiście, nigdy nie zarabiałam dość. Crack jest tak wymagający, że nie byłam w stanie obsłużyć wystarczającej liczby klientów, wyciągnąć od nich dość napiwków, żeby płacić za mój nałóg. Ale Gregor z radością dawał mi go na krechę. I z wielkim zadowoleniem zapisywał moje długi w zeszycie. Crack w znacznym stopniu ułatwił mu pracę.

Nie musiał się martwić, że zwabi mnie do siebie jakiś inny alfons. Kto inny dostarczałby mi crack? Nie potrzebował nawet usług Aniołów Piekła - gan­gu, który pojawił się w Dzielnicy Czerwonych Latarni i oferował swe usługi alfonsom, którzy martwili się o to, że dziewczyny mogą im uciec. Dokąd miałybyśmy uciec, skoro byłyśmy tak skutecznie przywiązane do lufki i małych kryształków cracku?

Gregor, oczywiście, tolerował mój nałóg - i nałóg wszystkich swoich dziewczyn - pod warunkiem że zarabiałyśmy. Czasami napominał:

- Musisz więcej zarabiać. Za dużo wydajesz na crack, za mało przynosisz pieniędzy od klientów.

Innym razem zachęcał nas do pracy, szczując nas psami. Działo się to u niego, na obrzeżach Dzielni­cy Czerwonych Latarni, w pokoju, w którym spały wszystkie dziewczyny. Słyszałyśmy, jak idzie z Pavlovem korytarzem i jak mówią coś do psów.

Nagle drzwi się otwierały. W progu stawał Gre­gor z psami przy nodze. Mówił coś do nich w obcym języku, a one ruszały do nas wolnym krokiem, war­cząc, całe zaślinione, jakbyśmy były żywym mięsem, które miały zaraz rozszarpać. Gregor przemawiał do zwierząt, powoli, spokojnym tonem, a one zbli­żały się, aż znalazły się tuż przed naszymi twarza­mi. Czułyśmy smród ich oddechu i jego ciepło na skórze. Wtedy je zatrzymywał - bez pomocy smyczy czy łańcucha, wystarczył jego głos. A my czekałyśmy w przerażeniu, czy nie wyda komendy: „Brać je!” Nigdy tego nie zrobił, w każdym razie nie na moich oczach, ale paraliżujący strach nas nie opuszczał ani nie słabł. Za każdym razem, kiedy chciał się z nami tak zabawić, psy przerażały nas tak samo jak wcześ­niej.

Dzięki temu podwajałyśmy wysiłki w witrynie, spo­glądając pożądliwie na klientów spacerujących po ulicy, dotykając się - albo siebie nawzajem - obscenicznie. Robiłyśmy wszystko, żeby zwabić mężczyznę do środ­ka. Wszystko, żeby zarobić i dostać następny kryształek i stanowczo zbyt krótkie zapomnienie, jakie obiecywał.

Od czasu do czasu - Bóg jeden wie, skąd brałam na to siłę i chęć - robiłam krótkie notatki z mojej codzien­nej żałosnej egzystencji w smutnym małym pamiętni­ku, który przywiozłam ze sobą do Amsterdamu. Kiedy go pakowałam, wyobrażałam sobie, że będę zapisywać w nim wszystkie szczęśliwe, ekscytujące rzeczy, które przydarzą mi się w tym pięknym mieście. Tymczasem w pamiętniku pojawiły się skromne wpisy pełne go­ryczy - kilka rozpaczliwych słów młodej kobiety cier­piącej podwójnie, z powodu prostytucji i narkotyków.


Czwartek: Jestem smutna. Czuję się brudna i prze­rażona. Brałam crack i hasz.

Sobota: Zaczynam się zastanawiać, kim jestem. Nienawidzę mężczyzn.

Wtorek: Smutna i przerażona, chcę wracać do domu.

Czwartek: Chcę się obudzić z tego koszmaru, mam dość broni, strachu, facetów, których nienawidzę. Le­żę tylko i marzę, żeby minęło dziesięć minut. Ciągną się jak godziny.

Sobota: Umieram, czuję się jak dziwka.


Ile kryształków cracku wypaliłam? Ile dymków silnego haszu wciągnęłam do zrozpaczonych płuc? Nie mam pojęcia. Setki. Może tysiące. A ilu klientów obsłużyłam? Ilu mężczyzn wręczało mi zwitki brud­nych pieniędzy za używanie mojego ciała dla własnej, egoistycznej krótkotrwałej przyjemności? Bóg jeden wie. Ile pieniędzy zarobiłam dla Gregora?

Z perspektywy czasu wydaje mi się, że Gregor był milionerem. W całym Amsterdamie miał dziewczy­ny, które dla niego pracowały, stojąc w witrynach po siedemnaście, osiemnaście godzin dziennie. Każda prosta obsługiwała setki klientów tygodniowo. Poza tym prowadził biznes narkotykowy - w półlegalnych kawiarniach z haszyszem i rozprowadzając narkotyki po całym mieście.

Pracowałam dla niego kilka miesięcy - chociaż, szczerze mówiąc, straciłam poczucie czasu, więc tylko się tego domyślam - kiedy w naszej sypialni pojawił się Pavlov z jakimiś tabletkami. Dał każdej z nas po jednej i kazał połknąć. Potem stał przed nami i czekał, żeby zobaczyć, co się stanie. Dwadzieścia minut póź­niej ciągle tam był, ten sam łysy zbir z wielkim czarnym pistoletem zatkniętym za paskiem. Ale jakimś cudem wydawał się mniej groźny. Po raz pierwszy odkąd pamiętam, zaczęłam się czuć dobrze. Nawet psy warczące na korytarzu nie wydawały się tak groź­ne. Uśmiechnęłam się do reszty dziewczyn w poko­ju, a one odwzajemniły uśmiech. Pavlov chrząknął, odwrócił się na pięcie i wyszedł. Usłyszałam odgłos klucza przekręcanego w zamku, ale nawet on nie wy­dał mi się taki straszny.

Wtedy właśnie przeżyłam pierwsze doświadcze­nie z ecstasy. Okazało się, że Gregor uruchomił no­wą fabrykę masowo produkującą E. Tabletki były we wszystkich kształtach i o różnej mocy, każda ozna­czona odpowiednim kolorem i charakterystycznym wzorem na otoczce.

Ecstasy była stosunkowo nowym narkotykiem - nie zdążyła się jeszcze przebić z młodej sceny klubowej i trafić do szerszej międzynarodowej społeczności. Do ludzi, którzy zażywają narkotyki jedynie okazjonalnie. Główny składnik - MDMA, czyli 3,4-metylenodioksy- metamfetamina, jest pochodną amfetaminy, chociaż wywołuje efekty podobne do narkotyków psychode­licznych takich jak LSD. To właśnie one wpłynęły na poprawę nastroju, którą zauważyłyśmy po zażyciu ta­bletek od Pavlova. Podejrzewam, że w tej początkowej fazie producentom takim jak Gregor ciężko było dobrać odpowiednie ilości i skład - za mało MDMA i tabletki nie dawały kopa, za dużo i skutki mogły się okazać niebezpieczne. Dlatego każdą zmianę receptury testował na nas. Byłyśmy jego królikami doświadczalnymi. Mógł na nas eksperymentować z każdą nową partią, żeby sprawdzić, czy narkotyki są dobrej jakości.

Nigdy nie miałyśmy nic do gadania. Musiałyśmy brać tabletki. Tak właśnie jest z niewolnikami, nie trzeba ich o nic pytać, wydaje im się rozkazy. Ale nawet gdyby pytał, nie odmówiłybyśmy. Nie zamierzałyśmy się sprzeciwiać żadnemu nowemu narkotykowi, któ­ry nam rzucał, bo oznaczało to więcej zapomnienia i nowy sposób na odcięcie się od bólu spowodowa­nego pracą. Nigdy nie przeżyłyśmy chwili niepoko­ju, połykając pigułkę za pigułką. Nawet wtedy, kiedy Gregor i Pavlov rozmawiali o Brytyjce, która zmarła po zażyciu jednej tabletki E. I śmiali się, że narkotyk mógł pochodzić od nich12.

W mieście, w którym obsceniczność i wykorzysta­nie były normą, Gregor wyróżniał się spomiędzy setek innych dilerów i alfonsów nie tylko skalą interesów, ale też bezczelną jawnością. On i Pavlov - i wszyscy inni, którzy dla niego pracowali - nosili przy sobie broń. Nie kryli się z handlem kobietami i narkotyka­mi. Jakby byli nietykalni. Jakby znajdowali się cał­kowicie i bezspornie ponad prawem.

Jedno z pytań, które najczęściej słyszę, to: „Dla­czego policja ich nie powstrzymała?” Dlaczego, skoro robili tak niewiele, albo wręcz nic, żeby maskować swoje przestępcze działania, nie zostali aresztowani i postawieni przed sądem?

Zgadnijcie.

W Holandii są dwa rodzaje policji: regiokorpsen czyli siły regionalne i KLPD - Korps Landelijke Politiediensten - państwowe oddziały policji o zasięgu krajowym.

KLPD, które przypomina trochę amerykańskie FBI, prowadzi śledztwa w sprawie większych prze­stępstw popełnianych na skalę krajową lub międzynarodową oraz, co najważniejsze, działalność wywia­dowczą. Codzienna rutynowa służba pozostawiona jest w rękach regiokorpsen, które dbają o bezpieczeństwo w miasteczkach i miastach w całym kraju. Istnieje dwadzieścia pięć okręgów sił regionalnych. Na czele każdego stoi szef sił, który zajmuje się zarządzaniem policją w podległym mu okręgu. Cały jego sztab jest podzielony na miejscowe zespoły policyjne nazywane basiseenheden - jednostkami podstawowymi.

Decyzje dotyczące egzekwowania przestrzega­nia prawa w okręgu - wybieranie problemów prio­rytetowych, na które kieruje się największą uwagę i wysiłki - należą do odrębnej zewnętrznej komisji. Zasiadają w niej przedstawiciele policji, główny pro­kurator okręgowy i przewodniczący największej miej­scowości w okręgu.

W praktyce oznacza to, że policja w miejscu takim jak Rosse Buurt znajduje się pod wpływem ludzi, któ­rzy rządzą miastem. A ponieważ Amsterdam nie był zainteresowany zrobieniem porządku w Dzielnicy Czerwonych Latarni, miejscowe zespoły policyjne też nic w tym kierunku nie robiły.

Od tamtej pory niewiele się zmieniło. W lecie 2000 ro­ku policja amsterdamska wydała piękny przewodnik o tym, jak się bezpiecznie bawić w Dzielnicy Czerwonych Latarni.

Kokaina, heroina, LSD, ekstazy itd.surowo za­kazane, zauważa przewodnik. Następnie wyjaśnia, że niewielkie ilości marihuany, posiadanej na użytek własny, mogą być legalnie spożywane w kawiarni, do­dając pomocnie: jeżeli poczujesz mdłości po wypaleniu lub zjedzeniu kosmicznego ciastka, wypij dużą ilość wody z cukrem.

Wskazówki dotyczące prostytutek bezpośrednio odnoszą się do zainteresowań „konsumenta”: Jeżeli odwiedzasz jedną z tych kobiet, chcemy ci przypomnieć, że nie zawsze kobietami. Przewodnik napisano z za­chowaniem wszelkich norm moralnych - nie krzycz ani nie używaj wyzwisk w stosunku do tych kobiet - ale początkowo zawierał również bezwstydne porady, jak najlepiej zaliczyć wizytę u prostytutki uwięzionej w szklanej klatce: Rozliczenia załatw w drzwiach i nie bądź zbyt pijany, żeby skorzystać z usługi. Dla tych pań czas to pieniądz13. Wszystkie te rady zebrał i opubliko­wał czynny funkcjonariusz policji, który przepracował na ulicach dzielnicy dwanaście lat. Jego zdjęcie, które zdobi okładkę, ukazuje uśmiechniętego policjanta w polnym umundurowaniu na policyjnym motocyklu. Obok niego widać reklamę Muzeum Erotyki.

W Amsterdamie nie ma wiele miejsca na rygory­styczne przestrzeganie prawa. Fakt, że w 1995 roku każdy policjant, który chciałby zaprowadzić porządek w dzielnicy, niemal na pewno trafiłby na opór ze strony wielu własnych kolegów. Wszystkim rządziła prosta ekonomia - przestępstwo, które było atrakcyj­ne dla rady miasta, stawało się też szybko atrakcyjne dla urzędników niższego szczebla.

Policjanci - w każdym razie ci najniższej rangi, z patroli ulicznych - rzadko zarabiają krocie. Gregora stać było na to, żeby co miesiąc zasilać ich portfele. Oczywiście w zamian za przymykanie oka tam, gdzie tego potrzebował. Nie chcę powiedzieć, że każdy policjant, który pełnił służbę na osiemnastu ulicach w De Wallen i Singelgebied, brał łapówki, ale więk­szość na pewno to robiła. W dodatku wynagrodzenie niekoniecznie było wypłacane w gotówce.

Zabójstwo Reubena wywołało niepokój na ulicach. Nie dlatego, że został zabity. W tej dzielnicy ludzie czę­sto umierali czy znikali. Chodziło o to, że jego głowa została odrąbana i celowo porzucona kilka metrów od reszty ciała. Miało to stanowić ostrzeżenie dla innych Loverboys, ale czyn ten okazał się na tyle bezczelny, że ściągnął uwagę z zewmątrz.

Pojawiły się plotki - przekazywane przez gońców i wśród dziewczyn w witrynach - że wyznaczono spec­jalną jednostkę policji spoza Dzielnicy Czerwonych Latarni, której zadaniem było zbadanie grup prze­stępczych, które stały za handlem ludźmi.

Niektórzy stręczyciele, włącznie z Gregorem, prze­straszyli się na tyle, że podjęli działania antyszpiegowskie. Od czasu do czasu nasyłali jakiegoś nowicjusza z gangu, żeby porozmawiał z nami, dziewczynami, podając się za funkcjonariusza specjalnej jednostki. Wszystko po to, by sprawdzić, czy któraś nie zechce zeznawać przeciwko swojemu panu. Na ogół wyczu­wałyśmy prowokatorów albo ich znałyśmy. Ale i tak nie pisnęłybyśmy słowem. Mimo to podobne akcje były oznaką tego, jak niepewnie zaczęli czuć się bos­sowie przestępczości.

W każdym razie, kiedy jestem pytana, dlaczego Gregorowi tak długo się udawało, opowiadam za­zwyczaj o zabójstwie Reubena i korupcji. Robię to także wtedy, gdy ktoś docieka, dlaczego nie poszłam na policję. Później, dla lepszego zobrazowania swojej sytuacji, opowiadam o gwałcie.

Narkotykowa kawiarnia Gregora znajdowała się niedaleko miejscowego komisariatu. Wszystkie wie­działyśmy, że nasz szef opłaca część gliniarzy. Przypuszczam jednak, że z powodu narastającego napięcia i podejrzeń oni sami postanowili zachęcić nas dodat­kowo do milczenia.

Było około siódmej. Zrobiło się ciemno, wilgotno i smutno, jak zwykle zimową nocą w Dzielnicy Czer­wonych Latarni. Wieczór płynął dość spokojnie - wielu przechodniów, ale niewielu klientów skłon­nych otworzyć portfel. To oznaczało kłopoty, kiedy przyjedzie po nas Gregor. Kłopoty i niewystarczającą ilość narkotyków, żeby zaspokoić nałóg i złagodzić boi. Dlatego moje przekrwione oczy pewnie rozbłys­ły, kiedy zobaczyłam zbliżającą się do mojej witryny grupę siedmiu mężczyzn. Szli pewnym krokiem, nie za szybko, nie za wolno. Wyglądali na potencjalnych klientów. Podeszli do witryny i chcieli, żeby ich wpu­ścić, wszystkich naraz.

W dzielnicy obowiązuje zasada: jeden na raz. Ni­gdy więcej niż jeden na raz. Dość często wpuszczałam grupki dwóch czy trzech facetów - na ogół młodych, głupich i pijanych - którzy chcieli wejść, żeby popa­trzeć, jak jeden z nich pieprzy się za kasę. Zwykle tłoczyli się po to, żeby ten, który wydaje kasę, czuł się bezpiecznie, bo był zbyt przestraszony, żeby wejść samemu. Naprawdę, żałosne.

Czasami do pokoju chciały wejść pary, szukając dreszczyku, który miał urozmaicić ich życie erotyczne. A może dlatego, że oboje fantazjowali o towarze do wynajęcia? Nigdy się tego nie dowiedziałam. W każ­dym razie, podstawowa zasada samoobrony to: jeden na raz. Tych siedmiu mężczyzn, którzy podeszli do mojej witryny, nie miało jednak zamiaru wchodzić po kolei ani się przyglądać. Ani - jak się okazało - płacić. Otworzyli szklane drzwi i pokazali policyjne legitymacje.

Jeden z nich zaciągnął kotary, a drugi pchnął mnie na łóżko. Gwałcili mnie na zmianę, cała siódemka. Po wszystkim wyszli razem. Podziękowali mi - chłodno i ironicznie - za gratisowy numerek.

Dlaczego nigdy nie pobiegłam na policję, nie wy­jaśniłam, że jestem opiekunką i że zostałam uwię­ziona wbrew mojej woli, faszerowana narkotykami i zmuszana do zaspokajania dzikiej egoistycznej żądzy mężczyzn przez cały dzień? Dlaczego?

Wy byście pobiegli?

Ostatnie tchnienie

Wdech. Chwyt. Obrót. Pociągnięcie. Kliknięcie. Wydech. Podaj dalej i trzymaj kciuki za następny raz.

Jak urozmaicić seks klientowi, który znudził się rutyną? Czym można podkręcić atmosferę wizyty u prostytutki? Co może przywrócić wcześniejszy poziom adrenaliny, gdy przestała już towarzyszyć zwy­kłej transakcji handlowej, jaką stało się pieprzenie za pieniądze?

Istnieje prosty sposób. Trzeba sprawić, żeby prze­życie było ostrzejsze i brudniejsze. Od tak zwanego zwykłego seksu klient przechodzi do analnego, po analnym może trochę „sportów wodnych”. A potem czas przejść do czegoś trochę bardziej brutalnego albo niebezpiecznego. Nie dla klienta, oczywiście, chociaż niektórzy chcieli być bici. Nie, ryzyko prawie nigdy nie dotyczyło jego. Wszystko spadało na biedną, za­łamaną prostytutkę, którą przyszedł wykorzystać. To jej groziło niebezpieczeństwo. I dzięki temu wszystko znowu stawało się ekscytujące, przynajmniej na chwilę.

Bo bez względu na krążące teorie, w dziedzinie skomercjalizowanego seksu obowiązuje prawo male­jących przychodów. Uwierzcie mi, pracowałam w tym zawodowo i wiem, jak to działa. Seks, odcięty od głę­bokiego, ożywiającego nurtu prawdziwej miłości, sta­je się czynnością mechaniczną. I jak każda czynność mechaniczna, z każdym powtórzeniem robi się coraz nudniejszy. Stąd konieczność dodatkowych podniet.

W tym samym stopniu co do prostytucji, odnosi się to do pornografii. Pornografię znali wszyscy w Dzielni­cy Czerwonych Latarni. Bóg jeden wie, ile sex shopów działało w jej klaustrofobicznych granicach, wydawało się, że dziesiątki dziesiątek - wszystkie z identyczny­mi neonami w witrynach: „Czasopisma, Wideo, Hardcore”. A wewnątrz, na drewnianych półkach można było znaleźć błyszczące kolorowe obrazy - na papierze czy na taśmie - ciał penetrowanych w imię przyjem­ności. Rzecz jasna, męskiej przyjemności.

Pornografia jest interesem o zasięgu światowym. Główne ośrodki, w których się ją produkuje, nie znaj­dują się w wilgotnej, ponurej Holandii, ale w słonecz­nej Hiszpanii albo południowej Kalifornii. Amster­dam jest jedynie ośrodkiem zbytu - wielką hurtownią pełną nagrań uprzemysłowionego seksu, starannie poukładanych i gotowych do sprzedaży detalicznej. W Dzielnicy Czerwonych Latarni nikt nie kręci ani nie wydaje ostrej pornografii. W każdym razie nie taką, jaką zna większość ludzi.

A jednak trochę nagrano w czasie, kiedy tam żyłam.

W pustych, ponurych magazynach, które wygląda­ły na zamknięte na sto spustów i opuszczone, ludzie, mężczyźni, kręcili filmy innego rodzaju. Takie, o któ­rych nikt nie mówi, a w każdym razie niechętnie i nie za dużo, bo ci, którzy je kupują, wiedzą, że dotarli do samego końca. Tak jak ci, którzy są wykorzystywani do tych produkcji.

O takiej pornografii ani słowem nie wspominają ci, którzy doskonale zdają sobie sprawę z jej istnienia - policjanci, dziennikarze i politycy. Dlaczego? Bo jest ukryta w tej szufladzie, do której wpychają wszystkie naprawdę trudne, niedające spokoju sprawy. Dziw­ne okruchy ludzkiego życia, które wymagałyby zbyt wiele wysiłku, żeby coś z nimi zrobić. Wpychają je więc do szuflady z napisem: „Problemy za trudne do rozwiązania”.

A przecież nie powinno tak być. Wyciągnijmy je zatem na światło dzienne. Przestańmy ukrywać w szu­fladzie, w której leżą kwestie, które boimy się nazwać po imieniu, nie mówiąc już o tym, żeby je w ogóle poruszać. Mowa o torturach. Wiem, bo tam byłam.

Gregor miał kilku szczególnych klientów, z wielką kasą, którzy zdążyli się znudzić albo zmęczyć zwykłym seksem z prostytutkami - o ile w ogóle taka rzecz istnie­je. Nawet nieustanna zmiana kobiet, napływ świeżego towaru, nie były w stanie zapewnić im pożądanego po­ziomu adrenaliny. Byli to dobrzy klienci, cenne sztuki, więc Gregor wymyślał sposoby, żeby ich zadowolić. A raczej, żeby jego prostytutki ich zadowoliły.

Gra w rosyjską ruletkę wywodzi się, jak sugeruje sama nazwa, z przedrewolucyjnej Rosji. Na począt­ku była rozrywką strażników więziennych, którzy zmuszali grupę więźniów, żeby usiedli w kręgu i po­dawali sobie kolejno rewolwer nabity jednym nabo­jem. Każdy musiał zakręcić bębenkiem, przystawić sobie broń do skroni i pociągnąć za spust. Strażnicy obstawiali wynik.

Zasady nie zmieniły się od tamtych czasów. Gre­gor i Pavlov grali w to samo ze swoimi więźniami - nami, prostytutkami. Wszystkie o tym wiedziałyśmy, chociaż krążyły plotki, że każdą dziewczynę czeka to tylko raz. Prawdziwe niepowtarzalne doświadczenie.

Jak głosiły plotki, kiedy Gregor i Pavlov mieli kil­ku specjalnych klientów, skłonnych wydać po kilkaset guldenów, posyłali gońca, żeby zebrał z witryn parę dziewczyn. Szły z nim do zamkniętego budynku nie­daleko kawiarni Gregora - zbieranina nieszczęśnic, które nie miały sił, żeby się ochronić przed tym, co je czeka, a tym bardziej próbować ucieczki.

Goniec wprowadzał je do pokoju i zwiewał co sił w nogach. Na środku, w świetle, stało kilka drewnianych krzeseł. W ciemności z tyłu czaili się klienci. Zaczynała się gra.

Moja kolej nadeszła zimą. Oczywiście, byłam po cracku, ale mimo wszystko czułam przeszywający do szpiku kości dreszcz prawdziwego, dzikiego przerażenia. Siedziałyśmy naprzeciw siebie we dwie, w ostrym żółtym świetle. Nie znałam tej drugiej dziewczyny - chyba świeży towar w dzielnicy.

Ktoś podał mi rewolwer. Miał krótką, grubą lufę, ale był zaskakująco ciężki i nie wiedziałam, jak się z nim obchodzić.

Przekręć bębenek. Przystaw sobie lufę do skroni. Pociągnij za spust.

Chociaż byłam na haju, trzęsły mi się ręce. Mia­łam wrażenie, że minęły całe wieki, zanim udało mi się skupić wzrok na grubej metalowej lufie, którą podnosiłam do głowy.

Wdech. Przekręć bębenek. Pociągnij za spust. Klik.

Tym razem nie ja.

Wydech. Podaj dalej. Siedź. Przyglądaj się. Słuchaj.

Nad plamą światła unosił się kwaśny zapach mo­czu. Któraś z nas czy może klient w ciemności? Kto wie? Kogo to obchodzi?

Trzask. Terkot bębenka. Klik. Widzę podawaną mi z powrotem broń. Czuję w dłoni jej ciężar. Wdech i wszystko zaczyna się od nowa.

Jak długo się to ciągnęło? Pewnie nie dłużej niż kilka minut magazynek rewolweru ma miejsce na sześć naboi, prawda? Ale wydawało mi się, jakbym siedziała tam długie godziny, czekając na swoją ko­lejkę, żeby przystawić sobie pistolet do skroni i po­ciągnąć za spust.

O czym myślałam przez ten czas? Może zabrzmi to dziwnie, ale jedynym uczuciem, którego nie mo­gę sobie przypomnieć, jest ulga. Myślicie pewnie, że właśnie jej powinnam doznać, kiedy moja dłoń - na­dal zaciskająca palce na rękojeści - odsuwała się od głowy? Właśnie, że nie.

Najbardziej wyraźnym wspomnieniem tego dnia - które pojawia się nieproszone w moim umyśle w dzień i w nocy, kiedy dręczą mnie koszmary - jest poczucie winy. Potworne, wszechogarniające wyrzuty sumie­nia, że byłam odpowiedzialna za to, co mogło się stać tej przerażonej dziewczynie, siedzącej naprzeciwko mnie. Czułam się winna, że przeżyłam i że ona mog­ła zginąć.

Czy z nią było tak samo? Może mężczyźni w ciem­ności wyczuwali, co się z nami dzieje i właśnie dlatego całe to surrealistyczne, niemoralne wydarzenie wyda­wało im się takie mocne. Poczucie absolutnej władzy nad dwiema bezradnymi niewolnicami seksualnymi, które biorą na siebie odpowiedzialność nawet za nie­uchronny wynik igrania ze śmiercią.

Ale towarzyszyło mi też inne uczucie - za każdym razem, kiedy unosiłam rewolwer do głowy i spust kli­kał na pustej komorze. Czułam się oszukana. Dlaczego broń nie wypaliła, nie wyrzuciła swojego małego ładunku? Dlaczego mój mózg nie rozbryzgnął się po podłodze magazynu? Dlaczego nie mogę zaznać błogosławieństwa i ulgi nagłej śmierci?

Znałam odpowiedź, pewnie. Ponieważ moje uczu­cia - nawet rozpaczliwa, szczera tęsknota za nieistnie­niem - się nie liczyły. Byłam tylko mięsem. A mięso nie jest ważne.

Czy w broni kiedykolwiek znajdował się nabój? Na pewno nie. Owszem, byłam upaloną crackiem dziwką, ale pamiętałabym, gdyby pistolet wypalił. Czyli trik. Jednym słowem - gra. Ale dlaczego? Jaką erotyczną przyjemność można czerpać z przyglądania się dwóm przerażonym, załamanym, zrozpaczonym kobietom? A jeżeli to ich podniecało - Bóg jeden wie, w jaki spo­sób - czego będą potrzebować następnym razem? Jakie inne atrakcje wymyśli dla nich potem Gregor?

Przez jakiś czas będą oglądać film nagrany na ka­secie wideo, żeby dogadzać swoim fantazjom. Strach wyświetlany na okrągło na ekranach ich telewizorów; przerażenie starannie zapakowane w czarne plasti­kowe pudełko, po to, żeby mogli rozkoszować się nim w samotności (prawdopodobnie) na nowo i na nowo. W bezpiecznym domowym zaciszu. Kopie filmu być może zostaną też sprzedane. Oczywiście dyskret­nie, nigdy drogą oficjalną w porno shopach, którymi upstrzone są ulice wokół. Gregor z pewnością maczał palce w tym lukratywnym interesie. Taka kaseta jest warta o wiele, wiele więcej niż przemysłowe porno nakręcone w Hollywood czy Hiszpanii.

Wcześniej, kiedy opowiadałam tę historię, widzia­łam w oczach ludzi, że mi nie wierzą. Niektórzy nawet mówili mi wprost, że zmyślam albo mi się tylko zdawa­ło. Nie są w stanie w to uwierzyć, czy może raczej nie chcą? Że ktoś tak chętnie handlowałby torturowaniem bliźniego. I że ktoś inny chciałby zabrać do domu takie nagranie, żeby je sobie odtwarzać i się przy nim masturbować, aż ziarnisty obraz przestanie podniecać.

Znam tych ludzi. Ludzi, którzy chowają podobne historie we własnej szufladzie ze zbyt trudnymi proble­mami. To ci sami przechodnie, których obserwowałam z mojej witryny, którzy spacerowali brudnymi ulicami Rosse Buurt i przyglądali się kobietom w bieliźnie, uwięzionym za szkłem. Ci sami ludzie, którzy zwie­dzali dzielnicę z wycieczkami, zatrzymując się przy sex shopach, podziwiając mnogość przemysłowego porno w lśniącym opakowaniu i może kupowali je sobie na pamiątkę niegrzecznego weekendu w Amsterdamie.

Oj, znam tych ludzi. I gardzę nimi. Nie z powodu tego, kim są i co postanowili zobaczyć, ale z powodu tego, co postanowili zignorować. Nie widzieli widocz­nie - bo dlaczego mogliby twierdzić, że wymyśliłam sobie rosyjską ruletkę - pozostałych półek w tych samych porno shopach. Półek z drogimi kasetami, które na okładkach miały związane, wykorzystywane i torturowane kobiety? Sznury, pejcze, kajdanki, slady silnego bicia na bladej skórze albo wiele mówiące śłady krwi? Nie, widzieli - ale też nigdy nie widzieli tej opakowanej w termokurczliwą folię pożywki dla onanistów. Ich ślepe oczy nie widziały też czasopism pokazujących kobiety gwałcone przez zwierzęta ho­dowlane. Nie mogły widzieć.

Bo gdyby widzieli to wszystko - naprawdę widzieli, zamiast odpychać od siebie wspomnienia - jak mogliby wątpić, że są mężczyźni, którzy czerpią przyjemność seksualną z krzywdzenia innych? Albo że mężczyźni pokroju Gregora tylko czekają, żeby dostarczyć im rozrywki, jeśli otrzymają za to sowitą zapłatę.

Prawda wygląda tak, że Dzielnica Czerwonych Latarni istnieje po to, żeby zaspokajać żądze męż­czyzn, których nie obchodzi ból i cierpienie innych. Oczywiście z wyjątkiem tych chwil, za które płacą, żeby na to cierpienie popatrzeć. Potem idą dalej. Nie ma perwersji, upokorzenia, bólu czy krzywdy, na których ktoś nie chciałby zarobić. A my, kobiety w szklanych więzieniach, znałyśmy prawdę o dziel­nicy. Wiedziałyśmy, że istnieją źli mężczyźni, którzy chętnie sprzedadzą wszystko, każdego i każdemu, za odpowiednią kwotę.

Wiedziałyśmy o pustych magazynach z czarnymi ścianami i o salach tortur. Wiedziałyśmy wszystko o sznurach, kołach i wielkich drewnianych łopatkach. Znałyśmy kobiety, które zrobiły się za stare albo nar­kotyki zbyt je wyniszczyły, by mogły stać w witrynach, więc pracowały na ulicach, zdesperowane tak bardzo, że zniosłyby każdy ból czy upokorzenie za kryszta­łek cracku.

Wiedziałyśmy też o dzieciach. O miejscach, w któ­rych sprzedawano czasopisma i taśmy pokazujące gwałt na niemowlakach, kilkulatkach czy starszych dzieciach. Amsterdam zawsze był centrum między­narodowej pornografii dziecięcej.

Byłam tego wszystkiego świadoma, jak przez mgłę, przez ciemne szkło lufki do cracku, który zamienił moje wargi w piekącą bolesną ranę na zapadniętej, pustej twarzy. Wiedziałam o tym wszystkim i po rosyj­skiej ruletce wydawało mi się, że nic gorszego mnie nie spotka. Nic nie będzie już tak przerażające, żeby przebić się przez mgłę napędzanego narkotykami oszołomienia.

Jakże się myliłam.

Par pracowała w witrynie przez tydzień. Była młodą Tajką, pewnie młodszą ode mnie, dziewczy­ną z chłopskiej rodziny z odległej wioski, zwabioną i wciągniętą w oślepiające światła amsterdamskiego rynku mięsnego.

Którejś nocy zjawiła się w naszej sypialni śmier­telnie przerażona. Po angielsku znała słowo czy dwa. Następnego ranka wepchnięto ją do niebieskiej fur­gonetki i zawieziono z nami do dzielnicy. Przypadła jej witryna sąsiadująca z moją.

Dostrzegłam w Par samą siebie sprzed tych kilku odległych miesięcy, kiedy Reece i Sally sprowadzili mnie tutaj. Próbowałam - na tyle, na ile pozwolił mi narko­tykowy głód - pomóc jej tak, jak Sally pomogła mnie. Ale nic z tego nie wychodziło. Nie mogła się przełamać, żeby stanąć półnaga w witrynie i pokazywać się pełnym żądzy lub obojętnym przechodniom. Coś tam zarobiła, ale zdecydowanie za mało. Pod koniec tygodnia pojawił się Gregor z psami na wielkich, ciężkich łańcuchach.

Właściwie od razu zorientowałam się, że coś się kroi. Było wcześnie, zostało kilka godzin do końca pracy, a Gregor nigdy nie pozwalał nam kończyć przed czasem. Powiedział Par, że na dzisiaj kończy. Nie miałam wtedy klienta, więc próbowałam się do niej odezwać. Spojrzał na mnie i powiedział, że ja też mam iść. Na ogół czekała na nas niebieska furgonet­ka, ale tego wieczoru jej nie było. Gregor kazał Par i mnie iść uliczkami, w stronę zaułka przy jednym z kanałów. Szliśmy dalej, poza dzielnicę, tam gdzie stały opuszczone magazyny.

Rozmawiałyśmy po drodze, czując przy nogach psy. Ich gorący oddech owiewał mi skórę i widziałam wpatrujące się w nas straszne ślepia, w których od czasu do czasu odbijało się światło mijanych latarni. Gregor zatrzymał się i odwrócił się do nas.

- Ile dzisiaj zarobiłaś? Pokaż. Daj mi pieniądze.

Miałam na nogach szpilki, w których z boku za­tknęłam zwitek banknotów. Wyjęłam je i podałam Gregorowi. Zważył je w dłoni, z wprawą oceniając, ile guldenów dla niego zarobiłam. Prychnął.

Par wyciągnęła skądś żałosny zwitek i podała Gre­gorowi. Wściekł się.

- Do kurwy nędzy, co robiłaś cały dzień? Siedzisz i gadasz zamiast pracować. Nie jesteś dobra, jesteś do niczego!

Szarpnął psy za łańcuchy i gestem kazał nam iść dalej. Po kilku minutach chwycił nas za ręce i we­pchnął brutalnie za drzwi, w ciemność, która skry­wała ogromną przestrzeń fabryczną.

Ktoś włączył światło. Oślepiło nas. Kiedy mój wzrok się z nim oswoił, zobaczyłam, że znajdujemy się w pu­stym magazynie, w którym stało tylko łóżko przykryte jakimś błyszczącym czarnym materiałem. Dostrzegłam też kamery wideo z małymi czerwonymi kontrolkami. I dwóch potężnych mężczyzn, rozebranych do pasa, z solidnymi metalowymi łańcuchami wokół torsu.

Par i ja zostałyśmy wepchnięte w krąg światła. Ktoś - Gregor? - kazał nam się rozebrać. Kiedy to zrobiłyśmy, mężczyźni stanęli za nami i chwycili nas mocno. Jeden z nich uderzył mnie w twarz, rzucił na ziemię i zaczął pieprzyć. Zrobiłam z umysłem to sa­mo co przy klientach - wyłączyłam się i czekałam, aż będzie po wszystkim. Kiedy pieprzenie się skończyło, znów pochwyciła mnie silna, szorstka dłoń. Ścisnęła mi twarz i wykręciła głowę. Przed oczami miałam Par z drugim facetem. Była sztywna ze strachu, miała szeroko otwarte oczy i wpatrywała się we mnie z przera­żeniem. Mężczyzna, który ją trzymał, miał broń.

O Boże, nie! Tylko nie rosyjska ruletka.

Ale to nie była rosyjska ruletka. Nie tym razem. Mężczyzna, zamiast podać broń Par albo mnie, szybko uniósł ją do jej głowy. I pociągnął za spust.

Nigdy nie zapomnę tego odgłosu. Nie przypomina wystrzału, jaki słyszy się w filmach czy w telewizji. Był to potężny, ogłuszający huk, który zagłuszył wszyst­ko wokół. Wydawało mi się, że mnie pochłania. Ale ten odgłos - potworny - pojawił się ułamek sekundy później. Najpierw zobaczyłam strzał.

Twarz Par eksplodowała. Stałam i patrzyłam, jak kula dosłownie strąca połowę jej głowy z szyi. A potem, kiedy rozległ się huk, opadła na ziemię przy moich stopach. Chciałam krzyczeć, ale chociaż otworzyłam usta, gardło miałam ściśnięte z przerażenia. Nie by­łam w stanie wydobyć z siebie głosu. Dostrzegłam czerwone kontrolki kamer i usłyszałam cichy szum przewijających się taśm. Dotarło do mnie, że zabój­stwo Par zostało sfilmowane.

Słyszałam o filmach porno ostatniego tchnienia14. Wszystkie o nich słyszałyśmy. Zawsze, kiedy z witryny znikała któraś z dziewczyn, pojawiały się plotki, że wykorzystano ją do takiego filmu. Ale żadna z nas do końca nie wierzyła, że coś takiego ma miejsce. Filmy ostatniego tchnienia stanowiły swoistą upiorną le­gendę. Traktowałyśmy je jako kolejny sposób na to, żeby wymóc na nas uległość. Żebyśmy jeszcze ciężej pracowały w witrynach. Teraz w nie wierzę.

Z ciemności dobiegł do mnie głos Gregora.

- Masz nauczkę. Złe się pieprzyła, za mało zara­biała. Kasetę sprzedam za miliony i tak na niej zaro­bię. Pracuj ciężko, bo spotka cię to samo.

Wtedy do mnie dotarło, że muszę uciec.



Droga do wolności

Ucieczka. To słowo tłukło mi się po głowie. Dzień i noc, trzeźwa czy naćpana, nagle miałam coś silniej­szego niż narkotyki - determinację, żeby uciec. Było to maleńkie światełko, bardzo odległe, na końcu dłu­giej ciemnej ścieżki. Ale się pojawiło. I wiedziałam, że muszę odnaleźć drogę do niego.

Ale jak? Po zabójstwie Par miałam wrażenie, że Gregor i Pavlov mają mnie ciągle na oku. Nawet kiedy nie było ich w pobliżu, wiedziałam, że oni sami albo któryś z ich ludzi obserwuje mnie, żebym przypad­kiem nie spróbowała ucieczki.

Sprawy nie ułatwiało również to, że pojawiało się coraz więcej pogłosek o specjalnej jednostce policji. I nie były to tylko plotki. Przy mojej witrynie stanę­ło kiedyś dwoje nieznajomych - mężczyzna i kobie­ta którzy próbowali mnie nakłonić, żebym z nimi porozmawiała. Mężczyzna twierdził, że ma na imię Leon, kobieta przedstawiła się jako Helene. Wygląda­li młodo, ale nieprzyjemnie - mieli na sobie zwykle, codzienne ubrania i w jednej chwili nabrałam co do nich podejrzeń. Byłam pewna, że to podstawieni agen­ci - kolejny test Gregora na dziewczynach. To Leon pojawiał się najczęściej. Kręcił się pod moją witryną, przypatrywał mi się uważnie, jakby moja twarz wy­dawała mu się znajoma. Od dawna nie przyglądałam się klientom, których obsługiwałam - jakie znaczenie miało to, jak wyglądają? - ale majaczyło mi się, że wcześniej go nie widziałam.

Za trzecim razem wszedł po schodach na górę i powiedział, że jest gliniarzem i pracuje w jednostce specjalnej spoza dzielnicy. Nie miałam zamiaru dać się na to nabrać. Udawanie policjanta z komendy na drugim końcu miasta było klasyczną zagrywką ludzi Gregora. Kazałam mu spadać. Ale wręczył mi pienią­dze i powiedział, że nie chce seksu, tylko porozmawiać.

- Opowiem ci pewną historię. Po mieście krążą pogłoski o młodej Angielce, która została ściągnięta do Amsterdamu przez naciągacza. Podobno była niewinną dziewczyną, dobrą, przekonaną, że przyjeżdża tu do pracy, żeby być opiekunką. Ale stało się inaczej. Mężczyzna, który ją zwabił, zmusił ją do prostytucji gdzieś w Holandii, a potem przekazał ją innemu męż­czyźnie. Słyszałaś o kimś takim?

Przyglądał mi się uważnie. Patrzył prosto w oczy i ponaglał mnie, żebym coś powiedziała. Ale nie byłam w stanie otworzyć ust ani wymówić słowa. Skąd to wszystko wiedział? Pewnie, że opowiedziałam moją historię innym dziewczynom, które pracowały w dzielnicy, chyba dziesiątkom. Czyżby któraś z nich puściła parę? Chyba żadna nie byłaby tak głupia, że­by rozmawiać z policją. A poza tym, czemu miałyby komukolwiek opowiadać o mnie?

Nie, coś mi nie grało. To nie był prawdziwy po­licjant. Któryś ze szpiegów Gregora próbował mnie podejść i sprawdzić. Skąd wiedział o młodej Angielce podstępem wrobionej w prostytucję. Nie ufaj mu, bo skończysz jak Par, pomyślałam.

Och, jak bardzo chciałam wierzyć, że to praw­dziwy policjant... Marzyłam, żeby okazał się szczery i chciałam powiedzieć mu prawdę, żeby mnie chwycił, otworzył szklane drzwi mojego więzienia i zabrał mnie w bezpieczne miejsce. Pragnęłam tego tak bardzo, że chociaż wargi miałam zaciśnięte, oczami musiałam go błagać, żeby wydusił ze mnie całą historię.

W końcu zaczął się zbierać do wyjścia. Wcisnął mi przedtem do ręki małą, sztywną karteczkę. Była to wizytówka z jego nazwiskiem i numerem telefo­nu. U góry znajdowało się wydrukowane kolorową pogrubioną czcionką logo holenderskiej policji - tak, żeby się wyróżniało.

Po jego wyjściu myśli zaczęły się kotłować w mo­jej głowie. Czy to możliwe, że to jednak prawdziwy policjant? Chyba nawet Gregor nie zadałby sobie trudu i nie naraził na koszty drukowania podrabianych wizytówek? Ale nawet jeżeli był to prawdziwy policjant, wcale nie znaczyło to, że mogę mu zaufać. Gregor opłacał wielu policjantów. Nie zapomniałam tych siedmiu, którzy przyszli mnie zgwałcić, traktując to jako gratisowy numerek. Więc nic nie powiedziałam ani niczego nie zrobiłam. Wyciągnęłam zapalniczkę i spaliłam małą prostokątną wizytówkę z jego nazwi­skiem i numerem telefonu. Po tamtym wydarzeniu Leon i Helene nadal kręcili się w pobliżu. Próbowali mnie skłonić do mówienia. Helene chyba wiedziała o Reubenie i bardzo chciała się dowiedzieć, czy wie­działam coś na temat jego śmierci. Ale trzymałam gębę na kłódkę i po kilku tygodniach przestali się pojawiać pod moją witryną. Jednak nigdy nie prze­stałam marzyć o ucieczce. Chociaż wtedy byłam już całkowicie uzależniona od narkotyków, które dostarczali mi Gregor i Pavlov - twierdzili, że każdego dnia przepuszczam na crack i kokę równowartość pięciuset guldenów - widziałam małe białe światełko nadziei w oddali, na końcu długiej, ciemnej drogi. Było tro­chę łatwiej, bo zima się ciągnęła i Gregor z Pavlovem trochę odpuścili z pilnowaniem. Widać uznali, że od tamtej strasznej nocy w magazynie minęło dość cza­su i mogą być pewni, że nikomu nie powiem o tym, co się przydarzyło biednej Par.

Ale gońcy cały czas przynosili mi zapasy prezerwa­tyw, chusteczek i narkotyków. I wiedziałam, że przekazaliby każdy okruch informacji - donieśliby Gregorowi o najmniejszej zmianie. Więc pracowałam dalej, siedzia­łam w mojej szklanej klatce, rozchylałam nogi przed niekończącym się strumieniem mężczyzn, których in­teresowało tylko to, co mam między nimi. Na noc nadal byłam zamykana w sypialni z innymi dziewczynami, którym Gregor kazał spać na materacu obok mojego. Na korytarzu pod drzwiami dyszały i śliniły się psy.

O Boże, te psy. Po dziś dzień mam przez nie kosz­mary, nadal je widzę, słyszę, czuję. Ludzie pytają, dla­czego nie próbowałam uciekać, dlaczego zwyczajnie nie prysnęłam. Ale nie widzieli tych psów. Nie mają pojęcia, jakie przerażenie budziły. A teraz wiedziałam już, skąd się bierze ciepłe czerwone mięso, którym karmił je Gregor - Par nie była jedyną dziewczyną z dzielnicy, która zaginęła bez śladu.

Nie, nie mogłam uciec. Ani przed klientami, ani przed gońcami, ani przed gliniarzami, którzy siedzieli Gregorowi w kieszeni i żyli z jego przestępczego procederu. Nie mogłam uciec ze śmierdzącej, wstrętnej sypialni ani od psów, które jej pilnowały. Powoli, żało­śnie, migoczące światełko nadziei zaczęło gasnąć. Stop­niowo, ale nieuchronnie, zanurzałam się z powrotem w otępiającej mgle cracku i haszyszu, za pomocą któ­rych starałam się wybić sobie z głowy myśl o ucieczce.

Wiedziałam, że Gregor nie pozwoli mi odejść, do­póki będę cokolwiek warta. A nawet potem znajdzie sposób, żeby wycisnąć ostatnie pieniądze z mojego zmaltretowanego ciała. Poza tym, dokąd miałabym pójść i kto chciałby mnie przygarnąć? Sarah Forsyth stała się uzależnioną od cracku dziwką. Moje miejsce było tutaj, w śmierdzącym szambie De Rosse Buurt.

Aż pewnego ranka stał się cud.

Obudziłam się, jak zwykle, w rogu materaca w głę­bi sypialni. Byłam sama. Pozostałe dziewczyny, któ­re towarzyszyły mi, kiedy zapadałam w narkotyczny sen, znikły. Poczłapałam do drzwi i z zaskoczeniem stwierdziłam, że nie są zamknięte na klucz. Przy­tknęłam do nich głowę, spodziewając się, że usłyszę niskie, złowrogie warczenie bulmastifów. Cisza. O co chodzi? Gdzie są wszyscy? Czemu zostawili mnie sa­mą? Jak zwierzę z ZOO, które pewnego dnia zastaje otwartą klatkę, siedziałam w pokoju, zbyt oszołomiona i zdezorientowana, żeby cokolwiek zrobić.

Nagle zerwałam się do biegu. Stopy niosły mnie za próg, na dół, do wielkich ciężkich drzwi na ulicę. One też były otwarte. Pociągnęłam je do siebie i wybiegłam na dwór. Umysł mi się wyłączył, a stery przejęło ciało, kierowane resztkami instynktu samozachowawczego. Nie miałam pojęcia, dokąd pójść. Wiedziałam tylko, że muszę biec, i to tak szybko, jak tylko nogi są mnie w stanie nieść.

Biegnij, Sarah, biegnij.

Mijałam ulicę za ulicą, wejście za wejściem, sklep za sklepem. Biegłam, przerażona, że usłyszę głosy Gregora i Pavlova, wyczuję zbliżające się do mnie psy, że poczuję leciutką ostrzegawczą zmianę w po­wietrzu przy kostkach i zorientuję się, że ich pyski są blisko i że zabawa się skończyła.

Biegnij, Sarah, biegnij.

Więc pędziłam na złamanie karku, nie oglądając się za siebie. Nagłe stanęłam jak wryta.

Nie wiem, co by się stało, gdybym nagle - na szczę­ście - nie uprzytomniła sobie, że minęłam znak: „Politie". Policja. Zawróciłam biegiem, aż znowu na niego trafiłam. Wpatrywałam się w znak i z całych sił prag­nęłam spokojnie podejść, otworzyć drzwi i poprosić o pomoc. Ale moje stopy nie chciały się ruszyć. Wy­dawało mi się, że wrosły w ziemię. Nie mogłam ich podnieść ani przesunąć.

Jak długo tak stałam? Bóg jeden wie. W końcu zmusiłam się, żeby na ołowianych nogach pokonać drogę na komisariat.

W środku było ciepło mimo ogromnych okien wy­chodzących na ulicę. W głębi pomieszczenia znajdo­wała się lada z małym dzwonkiem i kilka krzeseł dla ludzi czekających na swoją kolej. Zajęte było tylko jedno, przez kobietę w średnim wieku, która czytała książkę. Zauważyłam angielski tytuł.

Wcisnęłam dzwonek i wydawało mi się, że czekam wieki. Cały czas oglądałam się przez ramię, przeko­nana, ze Gregor i Pavlov zobaczą mnie przez szybę i dopadną. Nagle zobaczyłam policjanta. I poczułam, że to koniec.

Byłam pewna, że widziałam go wcześniej. Że mnie zna i wie, kim jestem. Rozpłakałam się i wyjąkałam moją historię, przekonana, że nic dobrego mi to nie przyniesie. Byłam przerażona. Bałam się, że policjant wyciągnie mnie na zewnątrz, odprowadzi brudnymi uliczkami do kawiarni Gregora i odda wprost w jego szpony. A wtedy zostanę zakuta w łańcuchy w maga­zynie i zabita jak Par. A potem porąbią moje ciało na pokarm dla tych okropnych psów.

Ale okazało się, że się myliłam.

Nie mogłam przestać płakać. Policjant wyszedł zza lady, stanął przede mną i próbował mnie wypro­wadzić. Nagle kobieta z książką wstała i odezwała się do niego:

Wpatrywałam się w nią z wdzięcznością. Zwykła Angielka. Nie alfons, nie diler ani prostytutka jak ja. I usiłowała mi pomóc.

Policjant odparł, że jestem jedną z tych Angielek, które żyją na ulicy i są znane z tego, że kradną pasz­porty. Ale nie dała się zbyć. Coś w zachowaniu policjanta sprawiło, że kobieta nabrała podejrzeń.

Miałam ochotę ją uściskać. Ta wspaniała nieznajo­ma spokojnie, ale stanowczo postawiła się brutalnemu policjantowi. Nikt nigdy nie zrobił dla mnie niczego takiego. Nikt się za mną nie wstawił, nikt nie stanął na linii ognia. Prawdę mówiąc, nigdy w życiu nikt nie wyświadczył mi żadnego dobra. Tymczasem ona sprzeciwiła się policjantowi, nie myśląc o własnym bezpieczeństwie. Nagle wiedziałam, że wszystko skończy się dobrze. Ta odważna, niesamowita ko­bieta uratowała mi życie, chociaż nie mogła o tym wiedzieć.

Policjant wrócił za ladę i podniósł słuchawkę, wskazując mi, żebym usiadła na którymś z krzeseł. Wydawało się, że nie minęła chwila, kiedy do środka weszły dwie osoby. Widziałam ich wiele razy, zanim przekroczyłam próg tego pomieszczenia. To byli Le­on i Helene.

Zabrali mnie na górę, do przestronnego, zabezpie­czonego kłódkami gabinetu. W środku ze zdumieniem dostrzegłam zdjęcia starannie porozwieszane na każ­dym wolnym fragmencie ściany - fotografie witryn z prostytutkami z dzielnicy, uzupełnione imionami, dopisanymi u dołu markerem. Były wśród nich także zdjęcia każdego sex shopu, burdelu, miejsca pokazów na żywo i każdej kawiarni narkotykowej. Przypomi­nało to mapę piekła w kolorze. Każdy złowrogi zaułek został zaznaczony. Wydaje mi się, że nie było zakątka czy dziupli, której by nie sfotografowali i nie opisali.

- Obserwowaliśmy cię od dawna, Sarah wyja­śniła Helene. - Wiedzieliśmy, że to ty, nie pytaj nas skąd, nie możemy ci powiedzieć. Ale wiedzieliśmy, że jesteś dziewczyną, o której mówią ludzie, opiekunką zwabioną tu z Anglii. Nie chciałaś z nami rozmawiać, więc mogliśmy tylko siedzieć i czekać.

Okazało się, że Helene i Leon należeli do specjalnej jednostki, o której było tak głośno. Tej, która miała prowadzić dochodzenia w sprawie całego brudu pleniącego się w Dzielnicy Czerwonych Latarni. Działali zupełnie niezależnie od jednostki policji skorumpo­wanej przez Gregora. Najbardziej zainteresowani byli właśnie korupcją.

Na pierwszym miejscu ich listy znajdowało się mor­derstwo Reubena. Odniosłam wrażenie, że szczególnie Helene zależy na tym, żeby dociec, kto za nim stał. Mó­wiła o Reubenie tak, jakby coś do niego czuła. Zanosiło się na to, że mam stać się głównym źródłem informacji.

Ale wszystko to mogło zaczekać. W tamtej chwili musieli przede wszystkim zabrać mnie w bezpiecz­ne miejsce i trzeba było zaangażować w to ambasadę brytyjską. Mimo że przez wiele miesięcy pracowałam jako prostytutka i miałam wszystkie objawy silnego uzależnienia od narkotyków, Leon i Helene umie­li spojrzeć poza teraźniejszość i dostrzec we mnie dziewczynę, którą byłam kiedyś - Sarah Forsyth, bezbronną angielską opiekunkę, która rozpaczliwie potrzebowała pomocy.

Znalezienie bezpiecznego domu zabrało sporo czasu. Leon i Helene nie mieli złudzeń co do tego, że w Amsterdamie nie mogą ufać nikomu. Denerwowali się nawet, że muszę przebywać na terenie Holandii. Ale przewiezienie mnie do innego kraju wymagało całej serii zezwoleń. W końcu zostali zmuszeni do tego, żeby zaangażować w sprawę holenderski odpo­wiednik wydziału specjalnego. Tylko tak można mnie było przewieźć przez granicę, do Belgii. Negocjacje ciągnęły się całe popołudnie, do późnego wieczora.

Z każdą mijającą godziną ogarniał mnie coraz większy strach. Tkwiłam na komisariacie, niedale­ko kawiarni Gregora, Pavlova i wszystkich ich ludzi, o broni nie wspominając. Wiedziałam - Leon i Helene również zdawali sobie z tego sprawę - że Gregor prze­kupił połowę miejscowej policji. Mogłam rozpoznać większość skorumpowanych policjantów - zwłaszcza tych siedmiu, którzy mnie zgwałcili. Nie trzeba wiel­kiej wyobraźni, żeby się zorientować, że znajduję się w dużym niebezpieczeństwie.

Poza tym zaczęłam odczuwać głód narkotykowy. Moje ciało do tego stopnia przyzwyczaiło się do regu­larnego palenia kryształków cracku, a po nich moc­nych jointów haszyszu, że każda minuta spędzona na komisariacie wydawała mi się godziną dzielącą mnie od upragnionej działki. Moją paranoję nakręcała jesz­cze mocniej rozpacz i upokorzenie. O północy prawie chodziłam po ścianach.

W końcu zapadła decyzja, żeby sprowadzić leka­rza specjalistę. Nawet w tolerancyjnej, jeśli chodzi o narkotyki, Holandii, była to rzadkość. Miałam do­stać medyczną dawkę narkotyku w samym komisar­iacie.

Kiedy wyciągano lekarza z łóżka, ambasada bry­tyjska pracowała gorączkowo nad tym, żeby dotrzeć do osoby, której głos najbardziej pragnęłam usłyszeć, do mojej mamy. W końcu chyba nad ranem powie­dzieli mi, że jest przy telefonie. Ręce trzęsły mi się strasznie, kiedy brałam słuchawkę od Leona. Nie pamiętam, co mówiłyśmy. Ile dni, tygodni, miesięcy czekała na wiadomość ode mnie? Musiała odchodzić od zmysłów ze zmartwienia, a jednak słyszałam w jej głosie jedynie łagodność. Od bardzo, bardzo dawna nie zaznałam niczyjej łagodności.

Wiem, że mama powiedziała, że zarezerwuje bilet na pierwszy poranny samolot - miała jej w tym po­móc ambasada - i że zobaczymy się następnego dnia wieczorem. Ale nie dotarły do mnie jej słowa.

Zobaczę mamę? Jutro? Jak to możliwe? Byłam dziwką i narkomanką. Mama nie będzie chciała mnie widzieć. To moje ciało - obolałe, złaknione narkotyków, drżące ciało próbowało mnie zmylić. Ale mój umysł wiedział, że mama przyjeżdża. Byłam bezpieczna.

Nagle do środka wszedł lekarz. Na jego widok za­częłam się martwić. Jeżeli był klientem i regularnie odwiedzał dzielnicę? Jeżeli tak, czy mogę mu ufać?

Zaczęłam wzywać pomocy, chciałam kogoś przy­wołać, ale poczułam tylko silne dłonie i igłę wbijają­cą się w moją rękę. A potem ogarnęło mnie słodkie, totalne zapomnienie.

Był to zbawienny początek drogi do wolności.


Świadek

Obudziłam się w łóżku - prawdziwym, w czystej ładnej pościeli, na wygodnych poduszkach. Nie mog­łam w to uwierzyć.

Droga z Amsterdamu do Belgii zajęła około dwóch godzin. Zostałam owinięta w koc, zaniesiona do sa­mochodu i posadzona z tyłu z Helene. Leon prowa­dził. Obudziłam się mniej więcej w połowie podró­ży, przerażona. Byłam przeświadczona, że Gregor i Pavlov jadą za nami i spróbują mnie odbić. Helene starała się mnie uspokoić. Wyjaśniła, że wraz z Le­onem zostali specjalnie przeszkoleni w wypatrywa­niu ścigających pojazdów i że tylko ich bezpośredni przełożony wie, dokąd mnie zabierają. Nie dałam się przekonać. Uspokoiłam się, dopiero kiedy zamknięto mnie w bezpiecznych ścianach schronienia, które okazało się zwykłym domem na najnor­malniejszej ulicy. Było dalekie od moich wyobrażeń. Spodziewałam się wielkich, ciężkich wrót, z monito­ringiem i psami, a tymczasem znalazłam się w prze­ciętnym dwupokojowym domu zamykanym na wątły zamek.

Helene zaprowadziła mnie na górę i kazała mi się rozebrać. Zanim położyła mnie do łóżka, podała mi tabletkę przepisaną przez lekarza.

- Połknij, pomoże ci zasnąć. Będziemy tu z Le­onem przez cały czas. Nikt cię tu nie znajdzie, jesteś bezpieczna, Sarah, w końcu bezpieczna.

Następnego ranka leżałam w łóżku i rozglądałam się po pokoju, próbując uwierzyć w to, co się stało. Do pokoju weszła zakonnica, która chciała poprawić mi poduszki. Mój zamroczony, skołowany umysł pogubił się jeszcze bardziej.

Co tu robi zakonnica? Myślałam, że to policyjne schronienie, a nie klasztor. O Boże! Co będzie, jak się dowiedzą, kim jestem i czym się zajmowałam? Stwierdzą, że jestem brudna i nie nadaję się do klasztoru. Wykopią mnie stąd i zabierze mnie Gregor...

Podobne myśli eksplodowały w mojej głowie, jed­na po drugiej. Ledwie zdążyłam zakodować jedną, a kolejna już pchała się do mojej świadomości. By­łam spocona i jednocześnie miałam ciarki, skóra swę­działa mnie niemiłosiernie i odczuwałam nieodpartą potrzebę drapania się. Chciałam zanurzyć paznokcie w ciele, centymetr po centymetrze.

Byłam oczywiście na głodzie.

Wychodzenie z uzależnienia od narkotyków jest procesem trudnym i czasami niebezpiecznym. Więk­szość klinik odwykowych wyprowadza narkomana z nałogu stopniowo, dając organizmowi czas, żeby zdążył się przyzwyczaić do funkcjonowania na coraz mniejszych dawkach narkotyku. Zwykle starają się też wprowadzić zastępczo bezpieczniejszą, syntetyczną substancję zamiast zanieczyszczonego często ulicz­nego narkotyku, do którego narkoman się przyzwy­czaił. Substancje te można dokładnie odmierzać, żeby mieć pewność, że uzależniony dostaje wystarczającą dawkę, która nie pogłębia uzależnienia ani nie zatru­wa organizmu niebezpiecznymi zanieczyszczeniami. W każdym razie, tak wygląda teoria.

Mój wyjazd z Amsterdamu był tak nagły - a ko­nieczność odizolowania mnie w bezpiecznym domu tak paląca - że nie miałam szans zakosztować luksu­su stopniowego odwyku. Jedynym, co miało mi po­móc w wychodzeniu z długotrwałego uzależnienia od cracku, były małe pigułki, które przepisał mi lekarz na komisariacie. Nie wiedziałam co to.

Przyszła Helene i usiadła na łóżku. Wyjaśniła mi, że zakonnice mają za zadanie opiekować się mną i pie­lęgnować przez kilka dni, które spędzę w schronieniu. Że w najbliższym czasie będę przesypiała właściwie całe dnie i noce - dzięki małym białym tabletkom - ale że ona i Leon i tak będą musieli mnie przesłuchać, żeby dowiedzieć się wszystkiego, co wiem o ludziach prowadzących interesy w Dzielnicy Czerwonych Latirni. Poinformowała mnie też, że za kilka dni przyje­dzie moja mama. Była to najlepsza wiadomość, jaką mogłam usłyszeć.

Zgodnie z przewidywaniami Helene, kolejne czter­dzieści osiem godzin w większości przespałam. Budzi­łam się tylko na kilka minut, a wtedy jedna z zakonnic podawała mi w milczeniu szklankę wody i tabletkę, po czym znów zasypiałam.

Teraz wiem, że kliniki odwykowe często stosują tę metodę - silne środki nasenne albo uspokajające - w leczeniu narkomanów i alkoholików. Pozwala to ciału choć trochę się zregenerować i zapewnia spokój umysłowi. Bo w pierwszych dniach odwyku zarówno umył, jak i ciało przechodzą piekło. Koniecznie więc trzeba zapewnić im nieprzerwany odpoczynek. Róż­nica polega na tym, że personel klinik specjalizuje się w dobieraniu i podawaniu właściwych dawek leku, który ma zapewnić uzależnionemu sen. Złe dawkowa­nie może się po prostu skończyć zamianą uzależnienia od narkotyku na równie silne uzależnienie od leku.

Nie wiedziałam - bo niby skąd - że małe bia­łe pigułki, które przepisał mi lekarz, były na bazie morfiny, narkotyku z tej samej rodziny opioidów co heroina. Nigdy nie brałam, a tym bardziej nie byłam uzależniona od opioidu. Ale kiedy spałam, w moim wyczerpanym ciele zachodziła podstępna zmiana, powoli uzależniało się od morfiny.

Był to katastrofalny błąd, którego konsekwencje ponoszę do dziś, ale nie winię nikogo. Wszyscy, któ­rzy mieli udział w podawaniu mi tabletek - Helene, Leon, zakonnice i lekarz na komisariacie, kierowali się moim dobrem15.

Nie mogli wiedzieć, że zamiast mi pomagać, robią ze mnie narkomankę innego rodzaju, która kolejnych dwanaście lat przeżyje w uzależnieniu od narkotyku, którego do chwili ucieczki z dzielnicy nigdy nie bra­łam.

Po dwóch dniach do mojego pokoju przyszła Helene i poprosiła mnie łagodnie, żebym się ubrała.

- Wybierzemy się na małą wyprawę, jesteś goto­wa? Tylko do hotelu, po drugiej stronie miasta. Czeka tam ktoś na ciebie. Mama.

Czy byłam gotowa? Oczywiście! Nie mogłam się doczekać, żeby wyskoczyć z łóżka, ubrać się i zbiec na dół. Mama przyjechała! Marzyłam o tym dniu przez wiele długich, potwornych miesięcy. W końcu miałam ją zobaczyć, przytulić się do niej, usłyszeć, że wszyst­ko będzie dobrze. Oj tak, byłam gotowa.

Jechałyśmy przez miasteczko, w którym znale­ziono mi bezpieczny dom. Nikt nigdy nie podał mi nazwy tej miejscowości, a mamie nie wolno było nawet znać nazwy ulicy, przy której zamieszkałam, nie mówiąc o odwiedzaniu mnie tam. W hotełu trzęsłam się - z przejęcia, nie ze strachu - kiedy wsiadałyśmy do windy i jechałyśmy powoli, bardzo powoli, na dru­gie piętro.

Pokonałyśmy korytarz. Otworzyły się drzwi i na­gle moja mama stała przede mną z wyciągniętymi rękami i z wyrazem wielkiej miłości na twarzy. Obję­ła mnie i przytuliła. I po raz pierwszy, odkąd pamię­tam, poczułam się bezpieczna, zupełnie bezpieczna i szczęśliwa. Nie obchodziło mnie, co się stanie, chcia­łam tylko, żeby mama była obok już na zawsze. Obie płakałyśmy i płakałyśmy, aż zabrakło nam łez. Tak nam się wydawało. Bo płakałyśmy dalej, oczywiście.

W końcu Helene zaprowadziła nas do małego łóż­ka i posadziła na nim. Powiedziała mojej mamie, że ważne jest dla mnie, żebym mogła jej opowiedzieć wszystko, co się wydarzyło. Wszystko, przez co prze­szłam w Amsterdamie.

- Nie będzie łatwo tego słuchać. Sarah znalazła się w piekle i doświadczyła potwornych rzeczy. To praw­dziwa próba dla pani, ale i jej trudno o tym opowiadać. Mimo to chcę, żebyście obie o czymś pamiętały. Sarah miała szczęście. Innym dziewczynom, takim jak ona, nie udało się przeżyć. Wiele ciągle w tym tkwi. Więc chociaż Sarah doświadczyła strasznych rzeczy, ważne, żebyście nie zapominały, że jest jedną z tych, którym dopisało szczęście.

Zupełnie nie czułam się jak szczęściara. Słowa „szczęście” nie wybrałabym do opisania mojej egzy­stencji w dzielnicy i dopiero po bardzo długim czasie dotarła do mnie prawdziwość tego, co powiedziała Helene. Ale wtedy nie zwracałam na nią większej uwagi. Miałam mamę, w jej oczach lśniły łzy i miłość. I wystarczyło mi, że jest przy mnie.

W ciągu tamtego dnia i kilku kolejnych, pomiędzy tabletkami i przerwami na sen, którego potrzebowa­łam, opowiedziałam mamie o wszystkim - od chwili, kiedy wysiadłam z samolotu na lotnisku Schiphol do szaleńczej ucieczki z domu Gregora. Wiem, że mówi­łam bez ładu i składu, myląc, co się kiedy wydarzy­ło, a nawet gdzie. Ale chyba niczego nie pominęłam.

Biedna mama. Najpierw przez te wszystkie mie­siące odchodziła od zmysłów ze zmartwienia. Po­tem - ledwie dostała wiadomość, że jej córka jest cała i zdrowa - musiała przyswoić taką dawkę skonden­sowanego nieszczęścia.

Wiele już przeszła w swoim czasie, doświadczy­ła przemocy z ręki taty. Ale nie miała pojęcia, że na świecie istnieje takie zło. Ilu zwykłych ludzi zdaje sobie sprawę z istnienia kogoś takiego jak Gregor czy Pavlov. Z istnienia dzikiego, pozbawionego zasad świata Dzielnicy Czerwonych Latarni. Pewnie kręci­ło jej się w głowie od zalewu przerażających wyznań, które wychodziły z moich ust. Płakała, obie płakałyśmy. Robiło jej się niedobrze. Ale ani razu nie podała w wątpliwość tego, co mówiłam. Nie mam słów, żeby jej za to podziękować.

Ale poza tym, że obciążyłam ją moimi smutkami, chciałam jej zdać kilka pytań. Co pomyślała, kiedy nie doczekała się mojego telefonu, chociaż obiecałam za­dzwonić? Dlaczego nie wszczęła alarmu? Przecież to ona bez przerwy mnie ostrzegała, jak niebezpieczny może być Amsterdam? Kiedy tak po prostu znikłam, na pewno musiała wiedzieć, że znalazłam się w nie­bezpieczeństwie. Powinna zgłosić moje zaginięcie.

Ale mama patrzyła na mnie osłupiała.

- Jak to nie zadzwoniłaś? Oczywiście, że dzwoni­łaś. Rozmawiałam z tobą kilka razy. Nie pamiętasz? Dzwoniłaś zawsze w nocy i za każdym razem było tak

głośno, że ledwie cię słyszałam. Tłumaczyłaś, że jesteś w barze. Że poszłaś tam ze znajomymi po pracy. Roz­mowy nigdy nie były długie, mówiłaś, że są drogie. Ale dzwoniłaś do mnie, oczywiście, że dzwoniłaś. Przecież gdybyś się nie odezwała, przyleciałabym cię szukać.

Ta informacja kompletnie mnie powaliła. Zupeł­nie nie pamiętałam, żebym do kogokolwiek dzwoni­ła, nie było nawet mowy, żeby Reece czy Gregor mi na to pozwolili. Za wiele by ryzykowali. Więc z kim rozmawiała mama?

Wskazówką okazało się to, że - jak powiedziała mama - zawsze było głośno i ledwie mnie słyszała. Może ktoś zadzwonił do niej, udając mnie, a dzięki tym wszystkim hałasom w tle trudno było się zorien­tować, że mój głos brzmi inaczej? Wydawało się to dość nieprawdopodobne, ale jakie inne wyjaśnienie można znaleźć? Mama stanowczo twierdziła, że od­bierała telefony ode mnie. A ja byłam równie pewna, że do niej nie dzwoniłam.

Naturalnie nasze rozmowy nie odbywały się na osobności. W każdej minucie towarzyszyli nam Helene i Leon - zadawali pytania, nalegali, wyciągali ze mnie informacje. Cały czas zaskakiwali mnie tym, ile wie­dzieli. Najwyraźniej mieli w dzielnicy innych infor­matorów, którzy śledzili grube ryby i ostrzegali, kiedy działo się coś ważnego.

To właśnie dzięki temu mogli odpowiedzieć na py­tanie, które nie dawało mi spokoju od paru dni. Jakim cudem udało mi się z taką łatwością uciec z sypialni? Co się stało z innymi dziewczynami? Gdzie zniknęli Gregor i Pavlov? Dlaczego po raz pierwszy zostawili mnie samą w domu?

Helene i Leon powiedzieli, że po dzielnicy krą­żyła plotka, niewiadomego pochodzenia, że szykują się aresztowania. Wielu stręczycieli i dilerów narkotykowych, z Gregorem i Pavlovem włącznie, nagle stwierdziło, że lepiej wiać z Amsterdamu, zostawia­jąc witryny pod nadzorem swoich ludzi. Oczywiście mieli zamiar wrócić, ale ich niespodziewana uciecz­ka pozwoliła mi ujść z życiem. Jeżeli chodzi o pozo­stałe dziewczyny, które nocowały ze mną w pokoju, zdaniem Helene i Leona uciekły, zanim się obu­dziłam.

Nie wiadomo, jakie było źródło plotki, która tak przestraszyła Gregora i Pavlova. Ale Helene i Leon potwierdzili, że ich jednostka przygotowywała się do przeprowadzenia aresztowań na masową skalę. Uprzedzili mnie też, że mogą mnie potrzebować jako świadka. I obiecali, że w takim przypadku zapewnią mi dwudziestoczterogodzinną ochronę.

Niespodziewanie - dni mijały tak szybko - nadszedł czas wyjazdu. Czas powrotu do Anglii, do Gateshead, do normalnego, zwykłego życia. Nagle znów ogarnął mnie strach. Nie miałam pojęcia, czy jestem gotowa na normalność. Ani co jest dla mnie normalnością. Nie mogę się poszczycić tym, że dorastałam w szczę­śliwej rodzinie - molestowanie, dom dziecka, znowu molestowanie, aborcja... Nie da się tego nazwać cu­downym dzieciństwem i młodością.

Co z pracą? Kto będzie chciał mnie teraz zatrud­nić? Kobietę, która przez kilka ostatnich miesięcy pokazywała się nago w oświetlonej neonami witry­nie i pieprzyła się za pieniądze? Dziwkę uzależnioną od cracku? Jaki pracodawca w ogóle wziąłby to pod uwagę? Nawet gdybym umiała przetrzymać dzień bez moich małych białych pigułek. Na szczęście Helene to rozumiała i uspokoiła mnie, że o wszystko się za­troszczyła.

Była miła i troskliwa. A wszystko, co powiedziała, okazało się prawdą. Z wyjątkiem ostatniego zdania.

Eddie był wielkim, ciepłym i kochanym facetem - chodzącą dobrocią - i miał anielską cierpliwość. A do mnie jej potrzebował. Pracował jako sierżant policji w Northumbrii. Przydzielono mu rolę mojego ochro­niarza i poznałam go właściwie zaraz po wylądowa­niu w Anglii. Ale kiedy pierwszy raz przyszedł mnie odwiedzić w klinice, w której przebywałam, kuliłam się w rogu sali i nie chciałam z nim rozmawiać. Nie chciałam nawet na niego spojrzeć. Dlaczego? Bo był mężczyzną, w dodatku nieznajomym, a mnie nauczo­no strachu przed nieznajomymi mężczyznami. Ale wytrzymał. Często przychodził w odwiedziny i dał mi numer swojego pagera.

Kochany człowiek. Widać było, że się przejmuje. A ja czułam się bezpieczniej, wiedząc, że dba o moje bezpieczeństwo. Ale nawet Eddie nie potrafił rozbroić bomby zegarowej, która tykała we mnie pod postacią małych białych tabletek.

Nadal nie bardzo rozumiem, jak ani dlaczego do tego doszło, ale w klinice podawano mi leki na ba­zie morfiny. Stało się to, co nieuniknione - wkrótce się od nich uzależniłam. W ciągu niecałego miesiąca z dziwki jadącej na cracku stałam się narkomanką uzależnioną od prochów16.

Nim ktokolwiek się zorientował, było za późno. Może dlatego, że mój organizm osłabł po przejściach. A może dlatego, że był przyzwyczajony, że potrzebu­je regularnych dawek trującej substancji. W każdym razie uzależniłam się od pigułek nieprawdopodobnie szybko. W leczeniu uzależniania od opiatów stosu­je się metadon, opiat syntetyczny, który łagodzi ból w procesie odstawienia i częściowo hamuje pragnie­nie psychologiczne, jakie odczuwa uzależniony od swojej krzepiącej działki. Minusem jest to, że na ogół traktuje się go jako rozwiązanie samo w sobie. Wielu narkomanów wychodzących z nałogu uzależnia się na resztę życia od metadonu. Tak było ze mną.

W klinice regularnie odwiedzali mnie mama i brat. Cudownie było znów go widzieć i spędzać z nim czas.

Chociaż na pewno go przerażałam albo zanudzałam opowieściami z mojej egzystencji w Holandii.

Od czasu do czasu pokazywał się Eddie, głównie po to, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Cza­sami przynosił okruchy informacji ze śledztwa holenderskiej policji. Pewniego dnia pojawił się z ponurym podnieceniem na twarzy, która zwykle promieniała radością.

Aresztowali parę osób. Pięciu postawiono bardzo poważne zarzuty dotyczące handlu ludźmi i bronią. Oskarżyli ich nawet o przebijanie numerów kradzio­nych aut. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że chcą, żebyś wróciła do Amsterdamu. Żebyś oprowadziła ich po Dzielnicy Czerwonych Latarni i wskazała miejsca, gdzie cię przetrzymywano. No i żebyś złożyła szcze­gółowe zeznania, które będą mogli wykorzystać w są­dzie. Może nawet poproszą cię, żebyś uczestniczyła w procesie. To cię będzie wiele kosztować. Wiem, że się boisz. Ale jak myślisz, mogłabyś to zrobić?

Czy mogłabym? Czy byłam na tyle silna, żeby wrócić do piekła? Gdyby Eddie mi towarzyszył z pil­nującym mnie całym oddziałem uzbrojonej policji? Im dłużej się nad tym zastanawiałam, tym większe ogarniało mnie przerażenie. Dopiero co udało mi się ujść stamtąd z życiem. Jak mogą mnie prosić, żebym wróciła?

Kilka kolejnych dni przypominało ten, który spę­dziłam na komisariacie po ucieczce od Gregora. Drżałam na całym ciele i płakałam ze strachu, który mnie paraliżował. Obiecałam sobie, że powiem „nie”. W kli­nice czułam się bezpieczna, miałam opiekę lekarską. Holenderska policja na pewno nie mogła mnie do tego zmusić, nie mogła mi kazać wrócić.

Ale koniec końców, się zgodziłam. Musiałam, nie miałam wyjścia. Ktoś powinien opowiedzieć o okrop­nościach, jakie wyrządzali Gregor i Pavlov. A skoro padło na mnie, trudno. W końcu - tak sobie tłumaczy­łam - przeszłam już najgorsze. Powrót nie może być taki zły jak to, co musiałam tam robić. I może stanie się okazją, żebym w jakimś sensie mogła zamknąć ten rozdział mojego życia.

I faktycznie, nie było tak źle, chociaż cały czas się bałam. Eddie towarzyszył mi w drodze do Holan­dii. Dziwnie się czułam, wysiadając z samolotu na tym samym lotnisku co poprzednio. Policja czekała na nas w bramce i zabrała nas do hotelu położone­go poza śródmieściem. Potem zaczęły się przesłu­chania.

Wielu z was było świadkiem wypadku drogowe­go. Może niektórzy byli świadkami przestępstwa. Wiecie więc, jak trudno jest właściwie opowiedzieć najprostszą historię. Jak skomplikowane może się okazać dokładne streszczenie wszystkiego w odpo­wiedniej kolejności. A przede wszystkim wiecie, jak długo może trwać składanie zeznań. O wiele, wiele dłużej niż mogłoby się wydawać.

A teraz wyobraźcie sobie, że musielibyście przejść przez to wszystko, otoczeni mgłą uzależnienia od nar­kotyków. I spróbujcie sobie wyobrazić próby chrono­logicznego - albo chociaż logicznego - uporządkowa­nia tego wszystkiego, co przeżyłam wykorzystywana, upodlona i przerażona. Może właśnie dlatego mężczy­znom, którzy na handlu ludźmi zarobili miliony, wyto­czono tak mało spraw? Może po prostu to arcytrudne zadanie - w nieunikniony sposób lądujące na barkach kobiet, które spojrzały diabłu w twarz - okazywało się zbyt trudne. Może dlatego tak niewielu skazano?

Przesłuchania trwały kilka dni. Codziennie zma­gałam się ze sobą, próbowałam się skupić, cofnąć się myślami, żeby przypomnieć sobie, jak wyglądało moje życie w tej dzielnicy. I żeby z sensem przedsta­wić obłęd, o jaki się otarłam. Nie było to łatwe. Jak ubrać w słowa obezwładniające przerażenie i pragnie­nie śmierci? Jak litery nakreślone na zwykłej kartce białego papieru mogą przekazać przerażenie, jakie czułam, patrząc, jak twarz innego człowieka zostaje odstrzelona kilka metrów ode mnie?

Ale jakoś przez to przebrnęłam. A kiedy przesłu­chania wreszcie się skończyły, nadszedł najtrudniej­szy moment - powrót na ulice Rosse Buurt; ponow­ne spotkanie twarzą w twarz z sutenerami i dilerami i z biednymi, upodlonymi kobietami uwięzionymi w małych szklanych klatkach, które przed wzrokiem klientów osłaniała jedynie skąpa bielizna. Tylko strach przed właścicielami i perspektywa zapalenia cracku trzymała je tam, stojące jak zwierzęta na sprzedaż.

Nic się nie zmieniło podczas mojej nieobecności. Bo niby czemu miałoby się zmienić? Potworny, nie­ludzki interes nadal kwitł w najlepsze. Nawet twarze na ulicach - gońców i Loverboys - były takie same.

Ale cały ten trud okazał się pożyteczny. Bardzo pożyteczny, tak czasem bywa.

Kiedy kilka tygodni później znowu znalazłam się w klinice, przyszedł do mnie Eddie. Uśmiechał się szeroko.

Dobra wiadomość była taka, że postępowanie są­dowe przeciwko mężczyznom aresztowanym w Am­sterdamie posuwało się naprzód. W dodatku nie mu­siałam przeciwko nim zeznawać, bo wszyscy przyznali się do winy. Eddie nie wiedział, czy stało się to dzięki moim zeznaniom, czy zeznaniom innej ofiary.

A od fantastycznej wiadomości zaparło mi dech w piersiach. Policja z Leicestershire aresztowała Joh­na Reece’a. Holenderskie śledztwo ujawniło, jaką rolę odgrywał w handlu kobietami w dzielnicy i zebrało wystarczającą liczbę dowodów, żeby go schwytać i postawić mu zarzuty. Przebywał w areszcie, czekając na proces o podwójne zmuszenie do prostytucji i o uzyskiwanie dochodów z nierządu.

W tej beczce miodu znalazła się też łyżka dzieg­ciu. A właściwie dwie. Po pierwsze, ponieważ zarzuty dotyczyły tego, co Reece zrobił mnie, musiałam zło­żyć zeznania i - o ile nie przyzna się do winy - wziąć udział w procesie. Druga wiadomość przyprawiła mnie o dreszcz. Otóż Sally została aresztowana i oskarżona o popełnienie tych samych przestępstw. Wszystko, co powiem, zostanie wykorzystane również przeciwko niej.

Dlaczego tak bardzo mną to wstrząsnęło? Jakkol­wiek było, Sally odegrała kluczową rolę w sprowa­dzeniu mnie do Amsterdamu. Pomogła mnie zwabić i pilnowała mnie w pierwszych dniach. Więc dlaczego tak straszną rzeczą wydawało mi się złożenie zeznań, które mogłyby ją obciążyć?

Może dlatego, że wiedziałam, że była pionkiem Reece’a? Albo dlatego, że wiedziałam, co przez niego przeszła - pobicia, molestowanie, zmuszanie do tego, żeby sprzedawała swoje ciało, żeby on miał pienią­dze... Może właśnie dlatego. Ale była też między na­mi więź oparta nie tylko na współczuciu. Więź, jaka tworzy się między osobami, które dostrzegają u sie­bie nawzajem - bez względu na okoliczności - cień prawdziwej przyjaźni.

Dlatego z mieszanymi uczuciami zgodziłam się pojechać do Leicester i spotkać się z odpowiednikiem Eddiego w miejscowej policji. Detektyw sierżant Phill Adcock okazał się zupełnie innym gliniarzem niż Ed­die. „Mój Eddie”, jak zaczęłam o nim myśleć. Ale był dla mnie równie dobry i robił wszystko, żeby Johnowi Reece’owi wymierzono karę.

Znał Reece’a od lat i obserwował, jak ten zaczy­nał karierę jako zwykły przestępca i powoli plaso­wał się coraz wyżej w tabeli występków. Kilka razy go nawet aresztował. Ale tym razem chodziło o coś innego. Handel ludźmi, zwłaszcza w celu zrobienia z nich niewolników seksualnych, był przestępstwem całkiem innego kalibru niż te, za które Adcock pró­bował kiedyś postawić Reece’a przed sądem.

Rozprawa miała miejsce dopiero w lipcu 1997 ro­ku, dwa lata po tym, jak wszystko się zaczęło. Eddie pojechał ze mną i wraz z Phillem Adcockiem siedzieli na ławie dla publiczności w Sądzie Koronnym w Leicester w dniu, kiedy składałam zeznania. Sally już wcześniej przyznała się do winy - i nawet zeznawała przeciwko Reece’owi - więc pytania, które mi zada­wano, dotyczyły tylko jego.

Siedział na ławie oskarżonych i wyglądał, jakby miał wszystko gdzieś. Z pewnością nie było po nim widać najmniejszych wyrzutów sumienia. Żołądek mi się skręcał. Stałam twarzą w twarz z człowiekiem, który postawił mnie na drodze do piekła. Słyszałam jego straszny głos, którym wydawał ostre polecenia Sally i mnie, widziałam znowu obojętność w jego oczach, kiedy rzucał nam nasze robocze mundurki i potworną złość, kiedy uznał, że za mało zarobi­łyśmy.

Siedział tam - w schludnej marynarce, pod krawa­tem - i usiłował udawać, że jest niewinny. Że wszystko sobie zmyśliłam. Miałam ochotę zeskoczyć z podium dla świadka i wydrapać mu oczy.

Wreszcie wszystko się skończyło. Reece’owi kaza­no wstać, żeby wysłuchał wyroku. Winny wszystkich stawianych mu zarzutów. Super! W końcu!

Jak myślicie, jaką karę wymierzył mu sąd? Ile, wa­szym zdaniem, powinien dostać? Kiedy usłyszałam wyrok odczytywany przez sędziego Richarda Braya, nie mogłam uwierzyć własnym uszom, podobnie jak Phill Adcock. Eddie pokręcił tylko głową i wbił wzrok w buty.

Dwa lata. Dwa lata więzienia. Oczywiście z odli­czeniem czasu, który spędził w areszcie. Miał duże szanse, graniczące z pewnością, na zwolnienie wa­runkowe, więc zanosiło się na to, że niewiele czasu spędzi za kratkami. Co to za sprawiedliwość?

Sally dostała siedem miesięcy. Sędzia uznał, że to Reece był - jak to ujął - „inicjatorem działania polega­jącego na sprowadzaniu dziewcząt do Amsetrdamu” i że Sally znajdowała się całkowicie pod jego wpływem. W takim razie, pomyślałam z goryczą, jak to możliwe, że Reece dostał karę niewiele większą od niej?

Byłam zdegustowana wyrokiem i - nie po raz pierwszy - czułam się całkowicie oszukana przez wymiar sprawiedliwości. Przed sądem Phill Adcock odpowiadał na niekończące się pytania dziennika­rzy. Następnego dnia w gazetach miałam wyraźny dowód, że przynajmniej on rozumie, przez co prze­szłam i uważa wyrok za zdecydowanie zbyt łagodny:

Pozwani zastawili pułapkę na niewinną ofiarę, wciągnęli ją do świata prostytucji, nie przejmując się jej stanem... Był to dla Sarah koszmar i nie wiem, jak go przetrwała, obecnie jej stan nie jest najlep­szy. Otrzymywała narkotyki, podawano jej alkohol... Przez kilka miesięcy właśnie one stanowiły jej jedyne pożywienie. Narkotyki, alkohol i słodycze. Ta kobieta znalazła się w położeniu, w które ciężko uwierzyć”.

Mam ogromny dług wdzięczności wobec Philla - choć moja historia wydawała się nieprawdopodobna i dziwna, wiedziałam, że mi uwierzył. Zarówno Phill, jak i Eddie byli dla mnie ogromną podporą w trakcie przygotowań do procesu i wspierali mnie przez cały czas jego trwania. Po powrocie na północny wschód Eddie starał się mnie rozweselać, często do mnie przychodził i pilnował, żebym czuła się bezpiecznie. Ale sprawy miały potoczyć się ku gorszemu, nie ku lepszemu.

Chciałam się dowiedzieć, co się stało z pięcioma mężczyznami, którym postawiono zarzuty w Am­sterdamie. Kiedy zaczęłam o tym myśleć, dotarło do mnie, że nie wyjawiono mi nawet nazwisk. Czy był wśród nich Gregor? A Pavlov? Poprosiłam Eddiego, żeby się tego dowiedział.

Według mnie Holendrzy mają zabawne podejście do sprawiedliwości. Kiedy komuś zostają postawione zarzuty, bez względu na ich ciężar, prawo stanowi, że należy mu zapewnić anonimowość. Policja i sąd mo­gą podawać tylko imiona, a czasami jedynie inicjał imienia. Może ma to sens do chwili stanięcia przed sądem, może lepiej, żeby pozostawali anonimowi do momentu skazania i wydania wyroku. Ale holender­ski wymiar sprawiedliwości idzie w tym o wiele da­lej. Tych pięciu mężczyzn oskarżonych o handel ko­bietami, bronią i prowadzenie Bóg jeden wie jakich mafijnych interesów w Dzielnicy Czerwonych Latar­ni przyznało się do winy. Jednak, w myśl prawa, ich tożsamość powinna być objęta tajemnicą. Nigdy się nie dowiedziałam, czy i kto odpowiedział za moją tra­gedię. Ani nawet tego, jaki wyrok zapadł w sprawie17.

Chciałam wiedzieć - musiałam to wiedzieć - że mężczyźni, którzy mnie uwięzili i wykorzystywali, znaleźli się za kratkami. Jak inaczej mogłam się czuć bezpieczna? Musiałam wiedzieć, że wysokie mury wię­zienia i monitoring zagwarantują mi, że nie uciekną i nie zjawią się, żeby się zemścić. By tak jak w przy­padku biednej Par, po raz ostatni na mnie zarobić. Tym razem na mojej śmierci.

Musiałam to wszystko wiedzieć i Eddie robił, co mógł, żeby wydobyć jakieś wieści. Ale wszystkie jego starania na nic się nie zdały, ponieważ Holendrzy odmówili udzielenia informacji. Poczułam się tak, jakby uderzono mnie w twarz.


Stracona dekada

Nie mogę powiedzieć, żebym była dumna z kilku następnych lat.

Opuściłam klinikę w 1997 roku, tuż po skazaniu Reece’a i Sally. Lekarze doszli do wniosku, że zrobili dla mnie wszystko, co mogli. Zostałam uwolniona od uzależnienia od cracku i nie szukałam już chwilowej pociechy w joincie.

Byłam jednak uzależniona od morfiny i całkowicie zależna od codziennych dawek metadonu, który poły­kałam, żeby stłumić szalejące w moim ciele płomienie. Gorzką ironią było to, że od opiatów uzależniłam się dopiero w wyniku ucieczki z Dzielnicy Czerwonych Latarni. Zanim jednak byłam w stanie się odezwać i spróbować cokolwiek wyjaśnić, było za późno - tru­cizna zrobiła swoje i mój organizm nie mógł bez niej funkcjonować.

Tak więc klinikę opuszczałam z receptą na sto dwadzieścia miligramów metadonu na dobę, co było bardzo wysoką dawką. Personel wręczył mi również drugą receptę, na diazepam - silny środek uspoka­jający. Wytłumaczono mi, że będę musiała go zaży­wać w dającej się przewidzieć przyszłości. Dlaczego? Bo lekarze zdiagnozowali u mnie syndrom o nazwie ZSP - zespół stresu pourazowego.

Był to dla mnie szok. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że miesiące spędzone w dzielnicy odcisnę­ły piętno na mojej psychice, ale przypuszczałam, że blizny z czasem znikną, a ja będę w stanie na nowo rozpocząć normalne życie. Ze słów lekarzy wynikało, że ZSP jest długotrwałym i możliwe że nieodwracal­nym zespołem, podobnym do stresu bojowego czy psychicznych urazów u żołnierzy przetrzymywanych i torturowanych w czasie wojny. Opuszczałam bez­pieczne schronienie, jakim była klinika, i wracając do świata, miałam potrzebować codziennych dawek diazepamu. I to naprawdę silnych, żeby móc funk­cjonować. Kiedy taksówka ruszała z podjazdu przed szpitalem, poczułam, że ogarnia mnie panika, która zagnieżdża się we mnie głęboko, na dobre.

Opieka społeczna znalazła dla mnie małe miesz­kanie w Gateshead, niedaleko od miejsca, gdzie mia­łam kiedyś dom z Chrisem, w którym próbowaliśmy żyć jak zwyczajna, kochająca się para. Boże, miałam wrażenie, że było to całe wieki temu.

Mieszkanie okazało się dość ładne. Miało jedną sy­pialnię, mały salon połączony z aneksem kuchennym i łazienkę z podstawowym wyposażeniem. Wiedzia­łam, że pracownicy opieki starają się mi pomóc, jak mogą. Pewnie byłam dla nich bardzo trudnym peten­tem - uzależniona od narkotyków, nękana stresem i niezdolna komukolwiek zaufać.

Nie mogłam się przystosować do tego przerażają­cego nowego życia na wolności. Bałam się dosłownie wszystkiego, byłam beznadziejnie uzależniona od le­ków i w ogóle nieprzygotowana do funkcjonowania w świecie. Dlatego w czterech smutnych ścianach tego komunalnego mieszkania stworzyłam sobie własne więzienie. Siedziałam w nim dzień i noc, wychodziłam tylko, żeby wykupić recepty i zaopatrzyć się w pod­stawowe produkty niezbędne do życia - niewielkie ilości jedzenia, ogromny zapas papierosów i alkoho­lu. Fajki i alkohol stały się moimi nowymi nałogami. Nie mogłam mieć cracku ani haszu, ale na tym etapie wcale ich nie chciałam. Mimo to nie umiałam jeszcze na trzeźwo zmierzyć się z rzeczywistością. W miesz­kaniu zaczęły się piętrzyć puste butelki.

Mojej i tak kruchej psychice nie pomagały po­wracające echa przeszłości. Prawie zapomniałam o policji, która kilka lat temu zjawiła się w drzwiach domu, który kupiliśmy z Chrisem. Od tamtej pory tyle się wydarzyło, że wspomnienie dochodzenia na temat seksualnego wykorzystywania dzieci w domach opieki na północnym wschodzie zostało zepchnięte w najdalszy, najciemniejszy kąt mojego umysłu. Ale okazało się, że zeznania, które złożyłam - szczegóło­wo opisując molestowanie, jakiego doświadczyłam i mężczyzn, którzy się go dopuszczali - nie były je­dynymi. Ponad dwieście osób, które jako dzieci prze­bywały w domach opieki, złożyło podobne zeznania na temat tego, co przeżyły w ośrodkach, które miały zapewnić im ochronę i bezpieczeństwo. Wiele donie­sień zostało złożonych jeszcze w latach sześćdzie­siątych. Dochodzenie policyjne, tak zwana operacja „Róża”, trwało trzy lata i pochłonęło pięć milionów funtów. Napisano do ponad tysiąca ośmiuset wy­chowanków domów dziecka, dokładnie tłumacząc, dlaczego władze interesują się domami, w których kiedyś przebywali. Skontrolowano sześćdziesiąt je­den różnych ośrodków opiekuńczych, dwieście dwa­dzieścia siedem osób złożyło doniesienie na dwu­stu dwudziestu trzech pracowników, oskarżając ich o gwałt, pederastię, nieobyczajne zachowanie i fizyczne znęcanie.

Ale nie wiedzieć czemu, wszystko potoczyło się nie tak.

Ponieważ byłam jedną z ofiar, policja czuła się w obowiązku przyjść i poinformować mnie, że bardzo niewiele spraw zakończy się w sądzie i że nie powin­nam robić sobie nadziei, że zobaczę moich oprawców na ławie oskarżonych. Wyglądało na to, że - podobnie jak w Cleveland dziesięć lat wcześniej - w parlamencie i w prasie odezwało się zbyt wiele wpływowych głosów, krytykujących sposób, w jaki prowadzono dochodze­nie18.

Policjanci byli mili i starali się być delikatni wo­bec osób, które złożyły doniesienia. Przypuszczam, że nie chcieli rozczarować mnie w brutalny sposób. Skąd mieli wiedzieć, że w ciągu kilku ostatnich lat udało mi się stłumić wspomnienia molestowania i że chociaż próbują być mili, są okrutni, wywlekając te wszystkie bolesne szczegóły na światło dzienne. Że zamiast cokolwiek naprawiać, pogarszają sytuację.

Bo chociaż się starali, żeby rozczarowanie nie było gorzkie, fakt pozostał faktem. Byłam rozczarowana. Kolejny raz odniosłam wrażenie, że nikogo to nie obchodzi, nie na tyle, żeby odmienić los molestowa­nych dzieci. Nie miałam nawet pojęcia, ilu mężczyzn z tych, którzy zostali oskarżeni, rzeczywiście zrobiło coś złego. Wiedziałam tylko, co przydarzyło się mnie i innym dzieciom z domu dziecka. Ale narastała we mnie złość, kiedy policjanci tłumaczyli mi, że w wielu przypadkach było jedynie słowo dziecka przeciwko słowu dorosłego i że głos dorosłego zawsze wydaje się głośniejszy i ważniejszy.

Jednak miejsce złości szybko zajęła depresja. Po­licjanci w grzeczny sposób narobili dużo hałasu i wy­szli - na pewno postąpili podobnie z setkami innych składających skargę, nie tylko ze mną. A potem to ja musiałam znowu zbierać mój świat z gruzów. Znowu działo się tak z powodu nadziei. Okrutniejszą rzeczą jest ją wzbudzić, a potem zgasić, niż nie dawać jej w ogóle.

Mijały tygodnie, ja siedziałam sama w małym mieszkaniu i pogrążałam się w coraz większej roz­paczy. Może to tłumaczy mój kolejny krok. Może. Ale nawet to nie powinno, nie może, być usprawiedliwie­niem. Bo zrobiłam coś potwornie autodestrukcyjnego, co z zewnątrz może wyglądać na przejaw skrajnej głupoty. Zaczęłam spotykać się z Sally.

Zupełnie nie pamiętam, kto do kogo odezwał się pierwszy. Sally siedziała w więzieniu Holloway na północy Londynu i czasem do siebie pisałyśmy. Cze­mu? Bo czułam się winna temu, że tam trafiła. Nie wiem, czy zadziałał tu syndrom sztokholmski, czy coś innego, ale nie chciałam, żeby została ukarana tak samo jak Reece.

Wiedziałam - jasne, że wiedziałam - że odegra­ła kluczową rolę w tym, co mi się przydarzyło. Ale zdawałam też sobie sprawę, że zrobiła to za namową Reece’a. Dlatego, że wydawało jej się, że jest w nim zakochana w niewyjaśniony, wypaczony sposób. Nie zachowałam żadnego listu z tych, które do siebie pisałyśmy i niewiele pamiętam z ich treści, ale chyba poruszałyśmy w nich zwyczajne tematy. Ona opisy­wała więzienną rutynę, a ja codzienną walkę o to, żeby nie dać się pokonać olbrzymim dawkom leków. Potem, kiedy wyszła na wolność, któraś musiała za­proponować spotkanie.

Sally przeprowadziła się do Midlands, nie wróciła do Leicester. Zamieszkała w większym mieście w po­łowie drogi stamtąd do Londynu. Nie chcę podawać nazwy tego miasta, bo z tego, co wiem, nadal tam mieszka. Któregoś dnia, któregoś pechowego dnia, wsiadłam do pociągu i pojechałam do niej.

Zastanawiacie się dlaczego? Ja też.

Złożyło się na to wiele czynników, cały wachlarz uczuć i tęsknot, które zbiegły się w niewłaściwym czasie. Najbardziej dokuczliwa była samotność. Nie miałam przyjaciół, bo kto byłby w stanie zrozumieć, gdzie się znalazłam? Z kim mogłabym porozmawiać o tym, co przeżyłam? Z nikim normalnym, to pewne.

Drugim powodem była nuda. Spędzałam dni i noce w tym samym małym mieszkaniu, mając za towarzyszy jedynie flaszkę i fajki, i byłam śmiertelnie znudzona.

Trzecim powodem była sama Sally. Miałyśmy ze sobą coś wspólnego, odrobinę czegoś, co kryło się w ką­ciku naszych umysłów, schowane aż do czasu, kiedy nadarzyła się okazja, żeby się temu w spokoju bezpiecz­nie przyjrzeć. Uznałam, że to całkiem dobry moment.

Nie sądzę, żebym kochała Sally. Na pewno mnie pociągała, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Nie mogłabym z ręką na sercu powiedzieć, że tęskniłam za seksem. Zostałam zgwałcona i wykorzystana tyle razy przez tak wielu mężczyzn, że nigdy, przenigdy, nie poszłabym z żadnym do łóżka. Ale czułam, że czegoś mi brakuje. Ze czegoś potrzebuję - ludzkiego dotyku, danego bezwarunkowo i z miłością, a jeżeli miłość była za dużym wymaganiem, to przynajmniej z uczuciem.

Jak tylko zobaczyłam Sally, poczułam, że mnie pociąga, tak samo jak dawniej. Ona też musiała to po­czuć, bo tego dnia zrodził się między nami związek, który trwał dziewięć długich miesięcy. W ciągu tego czasu byłyśmy dla siebie wsparciem - dwie wykorzy­stane, bezbronne kobiety, które trzymają się razem. Ale potrafiłam ją też spytać, czasami ze złością, cza­sem ze smutkiem, jak mogła mi coś takiego zrobić. Jak mogła? Jak ktokolwiek mógł celowo zastawiać sidła na innego człowieka, żeby go porwać i zamienić w uzależnionego od narkotyków seksualnego więźnia?

Odpowiedź Sally brzmiała zawsze jednakowo.

- To przez Reece’a. Nawet nie wiesz, jak bardzo się go bałam. Jak byłam od niego zależna. Robiłam wszystko, co kazał. Zawładnął moim ciałem i duszą. Sama widziałaś, że chętnie używał pięści, jeżeli coś mu się nie spodobało. Wiem, że postąpiłam wobec ciebie źle, bardzo źle. Przez lata nienawidziłam się za ból, na jaki cię naraziłam. Ale to była inna Sally, dawna Sally, nie ta, którą jestem teraz.

Wierzyłam jej. W każde słowo. I prawie jej wyba­czyłam. Prawie.

Chciałabym móc powiedzieć, że związek z Sally wy­szedł mi na dobre, że wprowadziła pokój i szczęście do mojego rozbitego życia. Potrzebowałam kogoś i byłam przekonana - mimo wyraźnej dezaprobaty mamy - że tym kimś jest Sally. Jak zwykle mama miała rację. I nie chodziło o to, że mama potępiała lesbijki. Dla niej mogłabym się związać z obcym z Marsa, gdyby był miły, przyzwoity i dobry dla mnie. Chociaż mówiłam mamie, że Sally jest dobra, że była taką samą ofiarą jak ja, mama nie potrafiła zapomnieć, że gdyby nie starania Sally, nie wydarzyłoby się to wszystko. Nigdy nie zapomniała i nigdy nie wybaczyła.

Sytuację pogorszył jeszcze fakt, że w pierwszych miesiącach po wyjściu z więzienia Sally zgodziła się prowadzić burdel. Był to smutny, półlegalny, mały salon masażu w miasteczku, w którym zamieszkała. Oczywiście nie chodziło w nim o masaże, a już na pewno nie można go było nazwać „salonem” - była to inna forma tego samego targu mięsnego, na któ­rym byłyśmy wystawiane z Sally. Z typową brytyjską hipokryzją nazywany był półlegalnym, bo nie trąbił o sobie na prawo i lewo. I chociaż policja wiedziała, gdzie się mieści i co się tam dzieje, nigdy nie zawra­cali sobie nim głowy.

Można by myśleć, że po tym wszystkim, co przeszłyśmy z Sally, obie powinnyśmy czuć odrazę do przemysłu usług seksualnych. Można by pomyśleć, że chociaż prowadzenie salonu było przelotnym, szyb­kim sposobem na zarobienie pieniędzy, akurat nam powinno przemknąć przez myśl, że kobiety, które tam pracowały, mogły zostać wpędzone w podobną niewolę, jakiej my doświadczyłyśmy w Amsterdamie.

Tak można by myśleć, prawda?

Z ręką na sercu muszę wyznać, że nie wiem, czy taka myśl zaświtała mi w głowie. Ani wtedy, kiedy Sally powiedziała mi, gdzie pracuje, ani kiedy - po kilku miesiącach trwania naszego związku - spytała, czy mogłaby przekierować linię telefoniczną burdelu do mojego mieszkania w Gateshead. Chodziło o to, żeby pracujące dziewczyny nie musiały tak często odbierać telefonu, żeby mogły obsługiwać większą liczbę klientów. Takim sposobem mężczyźni, którzy dzwonili z pytaniem o usługi, nie wiedząc o tym, byli przekierowywani czterysta kilometrów na północ, do mojego mieszkania. A ja, w zamian za to, dostawałam parę funtów tygodniowo.

Jak powiedziałam, nie jestem pewna, czy w ogóle docierał do mnie fakt, że wykorzystuję te biedne ko­biety, tak samo jak sama byłam wykorzystywana. A po­winien docierać. Niecałe trzy lata po ucieczce z Rosse Buurt - od wszystkich tych pełnych rozpaczy miesię­cy, kiedy byłam zmuszana do sprzedawania swojego ciała, żeby zarobić pieniądze dla moich oprawców stałam się stręczycielką na pół etatu. Jak mówię, nie jestem z tego dumna.

Nie było to jedyne echo mojej nieszczęsnej prze­szłości. Zaczęłam znowu brać narkotyki. Niedużo. Nie tak jak narkoman, ale troszkę. Raz na jakiś czas, na odstresowanie - tak to sobie tłumaczyłam.

Każdy narkoman - bez względu na to, od czego uzależniony - powie wam, że w czasie odwyku cho­ciaż raz zdarzyło mu się wrócić do nałogu. Czasami wracają - wracamy - częściej i trzeba ogromnej siły woli, żeby znowu wejść na właściwe tory. Jeżeli się jej w sobie nie znajdzie, w tragiczny sposób człowiek się przekona, dlaczego musi przestać brać.

Siedziałam w samochodzie. Była noc. Ktoś - nie mam pojęcia, kto - odwoził mnie do domu, do Gates­head, z miasta, w którym znajdował się burdel. Nie potrafię sobie przypomnieć, kto oprócz mnie siedział w samochodzie. Wiem tylko, że wzięliśmy narkoty­ki, których nigdy wcześniej nie widziałam. Reszta jest ciemnością. Może z powodu metadonu i diazepamu? Może dlatego, że moje ciało nie rozpoznało trucizny, którą zażyłam? W każdym razie po prostu się wyłączyło.

Widocznie resztkami sił podałam znajomym nu­mer Eddiego, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, jest jego wielka, dobra, smutna twarz, kiedy się obudziłam w szpitalu w Newcastle. Podobno tamtej nocy umarłam - przeżyłam śmierć kliniczną w karetce, ale udało się mnie przywrócić do świata żywych. Eddie nie powiedział nic więcej, nie musiał.

Mój związek z Sally nie zakończył się tamtego dnia, spotykałyśmy się jeszcze przez jakiś czas. Ona się w końcu pozbierała, włożyła wiele wysiłku w to, żeby pozostawić za sobą całą truciznę Amsterdamu i wszystko, co z nią związane. Znalazła sobie nowe mieszkanie, całkiem przyzwoitą pracę i przestała pro­wadzić burdel. Nie planując tego ani nie podejmując definitywnej decyzji, oddalałyśmy się od siebie. Odwie­dziny się skończyły, telefon przestał dzwonić. Niedługo potem zlikwidowałam przekierowanie telefoniczne. Mama była przeszczęśliwa, a ja przyrzekłam, że już na zawsze pozostanę czysta, jeżeli chodzi o narkotyki.

Nie znaczy to, że byłam zupełnie czysta. Skąd. Nadal jechałam na metadonie i diazepamie. I dużo piłam. Każdy, kto by mnie wtedy zobaczył, pomyślał­by, że mam coś z głową albo że jestem naćpana. Ale ci, którzy mnie widzieli w takim stanie, za bardzo się mną nie przejmowali. W dalszym ciągu zadawałam się z typami spod ciemnej gwiazdy, takimi, o których moż­na powiedzieć, że zobaczyli życie od najgorszej stro­ny. Łączyły nas nuda, rozpacz i, oczywiście, alkohol.

Mama tego nie cierpiała. Nadal się widywałyśmy, wpuszczała nawet moich przyjaciół - o ile można ich tak nazwać - do swojego domu. Pamiętam jej szok i obrzydzenie, kiedy się zorientowała, że któryś z nich obsikał sofę w salonie. Czy jestem z tego dumna? Te­go nie mogę powiedzieć.

Do 2001 roku stoczyłam się najniżej, jak tylko mogłam. Tak mi się, w każdym razie, wydawało. Ale później miały miejsce dwa wypadki - jeden po dru­gim - które ściągnęły mnie jeszcze niżej. Oba śmier­telne.

Wracałam do mojego małego mieszkania późno w sobotnią noc, po imprezie ze znajomymi. Z tylne­go siedzenia taksówki zobaczyłam na rogu dwóch szarpiących się mężczyzn. Wtedy nie zwróciłam na nich większej uwagi. Dwóch bijących się chłopaków nie należało do niecodziennych widoków w tej czę­ści miasta. Ale to nie była zwykła weekendowa bójka pod wpływem alkoholu i brawury, która kończy się podbitym okiem. Okazało się, że byłam świadkiem ra­bunku - jeden z chłopaków okradał drugiego. Chwilę po tym, jak minęła ich taksówka, która mnie wiozła, ofiara została zabita. Policja poszukiwała świadków, ale nie czytywałam wtedy gazet, więc o niczym nie wiedziałam. Za to dowiedział się taksówkarz i podał policji numer, z którego dzwoniłam po niego. Wtedy przyszedł do mnie Eddie i ostrzegł, że mężczyzna, który dokonał rabunku, jest znanym miejscowym rzezimieszkiem. I że cieszy się złą sławą. Ponieważ widziałam go wyraźniej niż taksówkarz, miałam stać się głównym świadkiem w czekającym go procesie.

Gateshead czasami przypomina wioskę - dziecin­nie łatwo dowiedzieć się, gdzie kto mieszka - więc Eddie przezornie zaproponował, żebym przystąpiła do programu ochrony świadków. Miałam się wypro­wadzić z miasteczka i być pilnowana do czasu zakoń­czenia sprawy.

I właśnie kiedy przebywałam poza domem, nastą­piła druga śmierć. Mój brat od jakiegoś czasu choro­wał, stwierdzono u niego raka jamy ustnej. Leczono go, ale nagle zmarł. Dowiedziałam się o tym dopiero kilka tygodni później i kompletnie się załamałam. Przez całe życie kochałam starszego brata - pomagał mi w trudnych chwilach w domu dziecka i był przy mnie, kiedy wróciłam z Amsterdamu. I nagle go za­brakło. Przebywając pod policyjną ochroną, opuści­łam nawet jego pogrzeb.

Ta śmierć całkiem mnie przybiła. Nie chciałam wstawać z łóżka, nie miałam dla kogo starać się po­rządkować życia. Mój brat był dobry, miły i przyzwo­ity. Dlaczego musiał umrzeć? Jeżeli ktoś taki jak on może zniknąć ot tak, bez powodu, to jaki sens w tym, że staramy się żyć uczciwie i porządnie?

Wstyd się przyznać, ale zatopiłam się w swoich smutkach. Fakt, że moja matka musiała cierpieć o wie­le bardziej niż ja - niewiele brakowało, żeby straciła jedną z córek, a teraz pochowała syna - utonął w mo­rzu użalania się nad sobą. Powtórzę, nie jestem z sie­bie dumna.

Kilka kolejnych miesięcy przeżyłam w spirali prowadzącej do samozagłady. Garstka znajomych, którą przy sobie miałam, była równie wyniszczona, jak ja. Jak to mówią, cierpienie lubi towarzystwo. Zawsze znajdzie się kompan do picia, kiedy patrzysz na ży­cie przez dno butelki albo przez narkotykową mgłę. Bo mimo wszystkich obietnic, mimo przysiąg, które składałam sobie i rodzinie po tej nocy, kiedy przeży­łam śmierć kliniczną w karetce, znowu wróciłam do nałogu. Obracanie się w towarzystwie alkoholików i narkomanów oznacza pewny powrót do niewoli proszku i pigułek.

To się mogło skończyć tylko w jeden sposób. Mo­ja droga prowadziła nieuchronnie w jedno miejsce. I wkrótce się w nim znalazłam.

Chociaż w gazetach można przeczytać różne bzdu­ry na temat więzienia i różne rzeczy widzi się w te­lewizji, nie ma w tym miejscu nic prostego ani ekscytującego. Więzienie to cuchnące szambo ludzkiej niedoli i porażki. Nie cierpię naciąganych seriali telewizyjnych, które wykorzystują tło więzienia dla kobiet, żeby ukazać przejaskrawiony, czysty obraz więziennego życia, podobnie jak nie znoszę leniwych dziennikarzy, którzy piszą artykuły sugerujące, że życie w więzieniu jest wygodne i łatwe.

Czy ludzie, którzy to oglądają i czytają, wiedzą - i czy w ogóle ich obchodzi - jak wygląda rzeczywi­stość? A może są jak turyści zwiedzający Dzielnicę Czerwonych Latarni, którzy spacerują po ulicach, gapiąc się na kobiety w skąpej bieliźnie wystawione w oświetlonych neonami witrynach, i wierzą w ich bezpieczeństwo?

Oczywiście, w więzieniu wylądowałam z własnej winy. Jeden z pechowców, z którym się zadawałam, ukradł książeczkę czekową. Wypisał czek na dwa i pół tysiąca funtów i jako odbiorcę wpisał mnie. Dlaczego akurat na dwa i pół tysiąca, nie mam pojęcia. Mało prawdopodobne, żeby taka suma przeszła niezauwa­żona. Mnie w tym sprytnym planie przypadło pójść do banku i pobrać gotówkę. Możecie się domyślić, czym się to skończyło. Policja, która przyjechała na sygnale, chciała rozmawiać ze mną także o drobnej kradzieży sklepowej, w którą byłam zamieszana. Przy­znałam się od razu. Zostałam oskarżona o kradzież i podrobienie czeku.

W sądzie przyznałam się do stawianych mi zarzutów. Nie broniłam się, nie usprawiedliwiałam. Opowiedzia­łam co nieco o moim życiu, ale wszystko sprowadziło się do tego, że jestem złodziejką. I to dosyć głupią.

Najpierw zostałam skierowana do ośrodka w dru­gim końcu kraju, w którym miałam spędzić sześć ty­godni. Ale jak tylko się tam znalazłam, wiedziałam, że nie mogę tam zostać. Prawie wszyscy siedzieli za prostytucję. Wepchnięta między nich miałam wraże­nie, że zostałam odwieziona do sypialni w domu Gre­gora. Umysł zaczął mi płatać figle, miałam koszmary. Widziałam rzucające się na mnie psy, broń i grę w rosyjską ruletkę. I widziałam Par, biedną Par, i głowę spadającą jej z ramion przy szmerze pracujących ka­mer. Musiałam się stamtąd wydostać.

Zabezpieczenia były dosyć słabe - nie postrzega­no nas jako więźniów wysokiego ryzyka - więc nie musiałam się wysilać, żeby wymyślić plan ucieczki. W któryś piątek, po zaledwie czternastu dniach, ucie­kłam. Pojechałam do najbliższego dużego miasta - Liverpoolu - i zgłosiłam się na policję. Próbowałam wytłumaczyć, że nie chciałam uniknąć kary, tylko nie mogłam znieść pobytu w ośrodku. Weekend spędzi­łam w więzieniu Styal Prison w Cheshire, a potem zostałam odesłana do więzienia w Gateshead, później do Low Newton, gdzie osadzano młodych rokujących nadzieję na poprawę przestępców. Po kilku miesiącach ktoś postanowił dać mi szansę, bo zostałam wa­runkowo zwolniona.

Ale nadal tkwiłam w autodestrukcyjnej spirali. Jednym z warunków zwolnienia było to, że musiałam mieszkać pod wskazanym adresem - coś pośredniego pomiędzy więzieniem a wolnością. Szybko złamałam ten warunek i wylądowałam z powrotem w więzieniu. Na moje szczęście, była to jedna z placówek o najła­godniejszym rygorze - Low Newton. Tak czy owak, więzienie. System wymagał, żebyśmy większość dnia i całe noce spędzały zamknięte w celach. Byłyśmy trak­towane jak towar, który można przekładać z kąta w kąt.

Miałam łatwy dostęp do narkotyków i wciąż grozi­ły mi niechciane awanse ze strony innych więźniów. Wkrótce dotarło do mnie, że udało mi się zamienić moje szklane więzienie w Dzielnicy Czerwonych La­tarni na bardzo podobne tutaj. Różniło się tylko tym, że zamiast szkła otaczały mnie mury.

Większą część następnego roku spędziłam w szpi­talnym skrzydle. Moje ciało kolejny raz zamieniło się we wrak z powodu narkotyków i picia. Szpitalny perso­nel bardzo się starał, żeby mnie wyciągnąć z nałogów. Więzienny psychiatra był wspaniały - łagodny i zde­terminowany, żeby pomóc mi poradzić sobie z tym, co przeżyłam w Amsterdamie. Zorientował się też, że nie uporałam się z molestowaniem seksualnym, jakiego zaznałam od ojca i mężczyzn z domu dziecka. Zorganizował mi regularne sesje terapeutyczne.

Zabrzmi to dziwnie, ale w miarę upływu czasu co­raz bardziej mi się tam podobało. Po raz pierwszy od bardzo dawna czułam się bezpieczna i miałam wrażenie, że jestem na najlepszej drodze, żeby na nowo poukładać sobie życie. Podczas sesji terapeutycz­nych odkryłam, że wcale nie jestem w tym poczuciu odosobniona. Politycy i zwykli ludzie nieustannie się sprzeczają o statystyki dotyczące liczby wykorzysty­wanych seksualnie dzieci. Ja mogę tylko powiedzieć, że niemał każda kobieta, którą poznałam w więzieniu, miała swoją potworną historię. I wszystkie opowieści wydawały mi się prawdopodobne.

W tej placówce nauczyłam się też nowego słowa. Ocalona. Personel zachęcał nas, żebyśmy nie myślały o sobie jak o ofiarach, ale żebyśmy gratulowały so­bie tego, że przeżyłyśmy. W ramach procesu, który miał nam pomóc uwierzyć w siebie, dzieliłyśmy się obowiązkami codziennego życia naszej społeczno­ści - pracą w ogrodzie i gotowaniem. Była to bardzo skuteczna forma terapii.

Ale z zamykaniem kobiet takich jak ja jest jeden prawdziwy problem. Nie chodzi tylko o to, że więk­szość więzień to pełna przemocy dżungla, w której bezbronni ludzie rzucani są na pastwę losu - albo nauczą się pływać, albo utoną. Zadaję sobie pytanie, dlaczego w tym kraju zamyka się tyle kobiet za przestępstwa związane z prostytucją czy narkotykami. Gdyby te pieniądze, które wydaje się na więzienia, wydawano na to, żeby spróbować pomóc tym kobie­tom, żeby dotrzeć do sedna ich problemów, cóż, mo­że na ulicach byłoby mniej dziewczyn na szpilkach w obcisłych miniówkach z lycry.

W każdym razie prawdziwym problemem więzień jest to, co się dzieje, kiedy system wypluwa osoby, które uwięził i próbował oczyścić.

Pomoc dla kobiet takich jak ja, które wracają do dzisiejszej bezwzględnej rzeczywistości Wielkiej Bry­tanii, nie spełnia swojej funkcji. Nie są to środki - jak to ujął niedawno minister spraw wewnętrznych - do­stosowane do celu.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie umniejszam pracy, jaką wykonują ci ludzie. Nie jestem też niewdzięcz­na, bo przez lata doświadczyłam prawdziwego odda­nia i wysiłków wielu pracowników opieki społecznej, którzy mi pomagali. Mam wobec nich ogromny dług wdzięczności. Nie, nie jęczę, nie narzekam, nie wysuwam egoistycznych żądań, żeby ktoś uporał się za mnie z moimi problemami. Chcę tylko powiedzieć, że zamykanie bezbronnej, zniszczonej osoby na dłużej niż rok nie ma sensu. Nie ma sensu jej oczyszczać, po­magać jej odkryć w sobie dość pewności siebie, żeby była w stanie utrzymać głowę nad powierzchnią wody. I wszystko to po to, żeby zwyczajnie wrzucić ją w groź­ne, mroczne wody współczesnego miejskiego życia. Prawdopodobnie zamiast zacząć pływać, utonie i cały wysiłek oraz pieniądze podatników pójdą na marne.

Koniec kazania.

Kiedy opuszczałam więzienie, miałam dwadzieścia osiem lat. Od ucieczki z Amsterdamu minęło dziewięć. Jak je przeżyłam? A skoro już o tym mowa, jak - po­mijając krótki szczęśliwy okres, kiedy pracowałam jako opiekunka, i nie wnikając w to, czy kiedyś ktoś mi pozwoli jeszcze się tym zająć - przeżyłam swoje życie? Odpowiedź nie była wesoła, ja też nie.

Ale odniosłam małe zwycięstwo. Dzięki pomo­cy i wsparciu więziennego personelu udało mi się zmniejszyć dzienną dawkę metadonu. Od szczytowej ilości stu dwudziestu miligramów dziennie zeszłam do pięćdziesięciu i nabrałam pewności, że kiedyś uda mi się raz na zawsze wyrzucić buteleczkę z syntetycznymi opłatami.

A potem 7 lipca 2005 roku poznałam kobietę, któ­ra została moją żoną.

Wyskoczyłam na drinka z okazji urodzin koleżan­ki. Siedziałam w Union Bar, naprzeciwko głównego dworca autobusowego i miałam już wychodzić, kiedy do środka weszła niska kobieta o srogim wyglądzie. Towarzyszył jej młody mężczyzna. Dołączyła do grupy w kącie. Niektóre z tych osób były moimi znajomymi. Wkrótce zaczęłyśmy ze sobą rozmawiać.

Miała na imię Tracy, a chłopak, który z nią przy­szedł, był jej synem. Przyjechał do niej w odwiedzi­ny. Autobus powrotny miał dopiero za godzinę, więc wpadli na drinka. Zaiskrzyło między nami od pierw­szego wejrzenia. Miałyśmy wiele wspólnego - Tracy nie ukrywała, że popełniła w życiu kilka błędów i również odsiedziała wyrok. Zanim wyszła odprowadzić syna do autobusu, umówiłyśmy się, że resztę nocy spędzimy wspólnie.

Mogła to być przygoda na jedną noc. Od dłuższe­go czasu w moim życiu nie było miłości, więc nawet kilka godzin czułości przyjęłabym z radością. Ale coś mi mówiło, że z tego może wyjść więcej niż jeden upragniony numerek. Tracy miała w sobie coś po­zytywnego i obiecującego, czułam, że w końcu mam szanse odnaleźć przy kimś szczęście.

Tracy myślała podobnie. Więc po tej nocy przyszła kolejna, a po niej jeszcze jedna. A potem dni, i kolejne noce, i znowu dni, aż zorientowałyśmy się, że praktycznie nieświadomie stałyśmy się parą i prowadzimy wspólne życie.

W sylwestra 2006 roku zaręczyłyśmy się. Dziesięć miesięcy później przygotowałyśmy się do zawarcia cywilnego związku partnerskiego, który miałyśmy zarejestrować w ratuszu w Gateshead.

Tydzień przed uroczystością Tracy zrobiła coś nie­samowitego. Nie pisnęła o tym ani słowa, ale zdobyła numer telefonu mojej mamy i zadzwoniła do niej. Nie widziałam jej od wyjścia z więzienia. Nie utrzymywa­łyśmy bliskich kontaktów od paru lat, z powodu nar­kotyków i przestępstw, w które się wplątałam.

Tracy wiedziała, jak ważna była dla mnie mama. Wiedziała też, jak wielkie znaczenie miałaby dla mnie jej obecność na moim ślubie. I tak któregoś wieczoru ma­ma wpadła do mieszkania, w którym żyłyśmy z Tracy. Tak bardzo się ucieszyłam na jej widok. Chciałam ją uściskać i przytulić i powiedzieć jej, jak bardzo za nią tęskniłam. W pewnym stopniu chyba mi się to udało, ale byłam równocześnie zaskoczona jej wizy­tą i zdenerwowana tym, co sobie o mnie myśli, i po prostu nie wiem, czy wyglądałam na tak szczęśliwą, jak rzeczywiście byłam.

Mama powiedziała wprost, że przyjdzie na nasz ślub. Zgodziła się pomóc mi z włosami i zostać moim świadkiem. Rozpłakałam się ze szczęścia.

I tak 24 listopada 2007 roku, w sobotę, wybrałam się do miejscowego salonu ułożyć włosy i zrobić makijaż. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek pozwoliła sobie na taki luksus. Byłam zachwycona widokiem mojej czupryny ułożonej w elegancką, piękną fryzurę. Już w mieszkaniu mama pomogła mi włożyć purpurową sukienkę, którą kupiłam specjalnie na ślub. Kiedy za­pinała mi zamek na plecach, rozpierała mnie radość i jednocześnie płakałam ze szczęścia.

Tracy w łazience szykowała się na wielki dzień. Wyglądała przepięknie w klasycznym stroju - miała na sobie czarny frak i musznik, a w nim wpiętą dłu­gą złotą szpilkę. Kupiła nam obu bukieciki ślubne. Kwiaty. Kolejna nowość!

Godzinę później stałyśmy w wielkiej wyłożonej bo­azerią sali ślubów ratusza w Gateshead. Tracy i ja po cichu złożyłyśmy sobie przysięgę. Wiem, że zabrzmi to banalnie, ale naprawdę czułam, że to najszczęś­liwszy dzień mojego życia. Zmieniałam nazwisko i życie. Sarah Forsythe, która pokonała drogę do piekła i z powrotem, przestała istnieć. Ta dawna postać, z jej wszystkimi problemami i cierpieniem, znikła. Na zawsze. Od tego dnia byłam zamężna, i kiedy sączy­łyśmy zimnego szampana, wznosząc toast za wspól­ną przyszłość, wiedziałam, po prostu wiedziałam, że w końcu wszystko zacznie się toczyć w dobrą stronę.


Ocalona

Stoję w kuchni naszego małego mieszkania. Na ku­chence w garnku bulgocze jedzenie. Z salonu słyszę muzykę - to jedna z naszych ulubionych płyt. Tracy jest w sypialni obok. Słyszę, jak śpiewa.

To był długi dzień dla nas obu. Tracy dopiero wró­ciła z kursu stolarstwa i wystroju wnętrz. To klucz do naszych przyszłych zarobków, ścieżka do tego, żeby otworzyć własną firmę i stanąć finansowo na nogi. Dziś idzie do pracy na nocną zmianę - pracuje w ochronie lokalu rozrywkowego niedaleko domu. Tracy ma bardzo napięty grafik, ale chce sobie pora­dzić, dla nas obu.

Mnie też nie było cały dzień. Pracuję jako wolontariuszka w ośrodku społecznym dla zdegenerowanej i trudnej młodzieży. Uwielbiam tę pracę. Dzieciaki ze mną rozmawiają, potrafią podzielić się bólem i cierpieniem, jakiego zaznały, bo wiedzą, że mam za sobą podobne przeżycia. Przebywałam w podobnym nie­widzialnym więzieniu, w jakim oni starają się przeżyć.

To pierwszy krok na mojej własnej drodze powrotu do życia. Tęsknię za tym, żeby wrócić do pracy jako opiekunka, pomagać dzieciom we wszystkim - w zakładaniu kurtki, ocieraniu łez. Przede mną długa dro­ga, która ciągnie się daleko, daleko w przyszłość. Ale stawiam na niej pierwsze zwycięskie kroki.

Bardzo chciałabym mieć własne dzieci - mam trzydzieści dwa lata i jestem bezdzietna. Tego, że ich nie mam - a wątpię, żeby moje wyniszczone, zmal­tretowane ciało było zdolne począć nowe życie, nie mówiąc o tym, żeby odnalazło siłę, by donosić cią­żę - żałuję chyba najbardziej. Ale żałuję też mnóstwa innych rzeczy.

Przygotowując kolację i słuchając łamiącego się głosu Tracy śpiewającego do muzyki z salonu, nie mo­gę powstrzymać myśli, czy pewnego dnia będziemy mogły wziąć na wychowanie albo adoptować dziecko. Mam w sobie tyle miłości, którą mogłabym je obda­rzyć, że wręcz wylewa się ze mnie, żeby dać ją małej, bezbronnej istotce.

Może próbuję w ten sposób zrekompensować aborcję, ale wydaje mi się, że raczej chciałabym po prostu uchronić dziecko przed tym, przez co sama przeszłam. Tak czy siak, wydaje mi się, że byłabym dobrą matką. Żoną też jestem dobrą. Kto wie, co przy­niesie przyszłość?

Zdarza się, że szczęśliwe życie znika jak kruchy sen.

Dźwięki zamieniają się w ciszę - muzyka milknie, głos Tracy nie niesie się z pokoju. Ciepło kuchni słab­nie, obraz jedzenia bulgoczącego w garnku blaknie. Jest zimno i ciemno.

Bo czasami nic z tego - praca, szczęśliwy dom, kochające się małżeństwo i marzenia o dziecku - się nie spełnia. Są takie dni, dni pełne rozpaczy, kiedy moje życie znów się rozpada. Gdy to normalne życie jest czymś, co zdarza się tylko innym. Czasami prag­nę, żeby było mi pisane, ale wiem, że na nie nie za­sługuję.

W takie dni siedzę na małej kanapie w salonie w małym mieszkaniu. Przy łokciu mam filiżankę her­baty, w popielniczce obok powoli pali się papieros.

Z okna widzę tarasowe ulice i szeregową zabudo­wę naszego starego, zniszczonego miasteczka. Widzę fabryki - w większości zabite deskami i opuszczone - i tory kolejowe. A w pogodny, bezchmurny dzień je­stem w stanie dostrzec rzekę Tyne i jej brudnobrązowe wody płynące leniwie w stronę morza.

W tym cichym pokoju jest kilka pięknych mebli. Stołek do pianina, mały stolik, telewizor, dzięki któ­remu można zabić trochę czasu. Jest też maleńka kuchnia, a właściwie aneks. A z boku, oddalona o kilka kroków wąskim korytarzem, znajduje się sypialnia.

To mój dom. W pewnym sensie.

Lato przychodzi i odchodzi, jaskółki szykują się do odlotu, zbierając siły na długą podróż na południe. Lubię obserwować, jak podrywają się do lotu i pokonują wczesnowieczorne niebo, tak jak lubię obserwo­wać ludzi - matki, ojców, dzieci - w ich codziennym życiu.

Rzeczywiście są tak poukładani, porządni i nor­malni, na jakich wyglądają? Budzą się rano w domu pełnym miłości i gwaru? Idą do szkoły albo do pra­cy, pełni nadziei i wiary w lepszą przyszłość? Mam nadzieję.

Lubię o nich myśleć - o prawdziwych, normalnych ludziach - i wyobrażać sobie, jak żyją. Chcę wierzyć w sen o szczęśliwych rodzinach i dzieciach wychowujących się bezpiecznie, kochanych i otaczanych opieką przez dorosłych.

Chciałabym być jak oni. Kto by nie chciał? Ale nie sądzę, że mi się to uda. Nie za wszelką cenę. Nie jestem wielce nieszczęśliwa, przyzwyczaiłam się do mojej samotności. Nie jestem uzależniona od narkoty­ków, niewiele mi brakuje do całkowitego odstawienia metadonu. Te dawne złe czasy chemicznie wywoływanego zapomnienia dawno minęły. Dawne życie - dawna Sarah - nie istnieje.

Więc czemu są takie dni jak ten, kiedy siedzę sa­ma z herbatą i papierosami na pociechę?

Odpowiedź leży w moim małżeństwie. Byłabym przeszczęśliwa, gdybym mogła przeżyć tradycyjne bajkowe zakończenie: opowieść o dwóch zniszczonych kobietach, które ocaliła miłość i które idą, trzymając się za ręce, w stronę zachodzącego słońca - choćby paskudnego, niewyraźnego słońca na niebie nad brzegiem rzeki Tyne. Żyły długo i szczęśliwie.

Ale życie się tak nie potoczyło. Nie dla mnie, nie przez cały czas.

Problemy między mną i Tracy pojawiły się niedługo po ślubie. Zaczęłyśmy się kłócić, ledwie atrament na karcie wielkiej oprawionej w skórę księgi ratuszowe­go rejestru zdążył wyschnąć. Obie wierzyłyśmy - oj, jak bardzo chciałyśmy wierzyć - że małżeństwo bę­dzie początkiem nowego życia. Ale tak się nie stało.

Kłóciłyśmy się o wszystko i o nic. Obie miałyśmy za sobą trudne przeżycia i chyba żadna nie była przygo­towana na to, żeby zostawić drugiej dość przestrzeni. Obie pomagałyśmy w sklepie charytatywnym, ale za dużo czasu spędzałyśmy zamknięte w klaustrofobicznym mieszkaniu na piętrze.

Krótko przed naszym poznaniem zaczęłam mie­wać koszmary, więc ja - siedząca na łóżku, spocona ze strachu, z wytrzeszczonymi w panice oczami - nie byłam nowym widokiem dla Tracy. Ale ona była chy­ba przekonana, że po ślubie koszmary ustąpią. Jak­żebym tego chciała.

Budziłam się co noc i drapałam jak opętana wszyst­ko, co znajdowało się w zasięgu ręki. A ponieważ spa­ła ze mną Tracy, na nią na ogół spadało całe odium.

Mówiła, że zachowuję się tak, jakbym była w trum­nie i szarpała wieko, żeby się wydostać. Usiłowałam jej opowiedzieć o filmie ostatniego tchnienia i głowie Par eksplodującej na moich oczach; o strachu, a mo­że i poczuciu winy, które od tamtej pory nie dawało mi spokoju.

Tracy niełatwo było przyjąć, że wydarzyło się to naprawdę. Chyba nie można jej winić, że wolała wie­rzyć, iż wszystko to wytwór mojej wyobraźni, skutek zażywania narkotyków i cynicznych gier Gregora i Pavlova. Czy mogę mieć do niej pretensję, że chciała wierzyć, iż nikt nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego drugiemu człowiekowi?

Owszem, czasami ją za to nienawidziłam.

Czym innym było to, że obcy odwracali głowy i nie chcieli uwierzyć w to, co przeżyłam. Oni nie ślubowa­li mi miłości i troski. Nie mieli powodu, żeby dawać wiarę mojej historii. Ale czułam, że Tracy powinna mi ufać. To była zdrada. Dlatego się kłóciłyśmy.

Z początku kłóciłyśmy się też o leki. Upierałam się, że potrzebuję dalszej terapii, nadal byłam uza­leżniona od metadonu i w dalszym ciągu codziennie brałam diazepam. Nie obniżyłam dawek ani trochę, odkąd się poznałyśmy, co było źródłem mojej wielkiej frustracji. Tracy twierdziła, że nie próbowałam rozmawiać o tym z lekarzem, że zwyczajnie domagam się leku. Powiedziała, że wcale nie idę ku lepsze­mu, że się cofam. Miała rację? Może. Wtedy tak nie uważałam. A kiedy kłótnie stały się częstsze i bardziej nieprzyjemne, przestało mi zależeć. I wtedy pojawiła się przemoc.

Piszę to ostrożnie, bez złości, ale ze smutkiem, bo nie wiem, która zamachnęła się pierwsza ani która ponosi winę za to, że do tego doszło. Wiem tylko, że przestałyśmy się trzymać za ręce, a nasze dłonie zwi­nęły się w pięści gotowe do zadania ciosu.

Kto kogo bardziej ranił? Która uderzała pierwsza, a która ostatnia? Która wbijała paznokcie w ciało dru­giej? Jakie to ma znaczenie? Obie byłyśmy brutalne, obie potrafiłyśmy krzyczeć i się okładać, zamiast słu­chać czy pieścić.

Prawda wygląda tak, że w tych pierwszych dniach byłyśmy toksyczne - dwie kobiety upokorzone przez mężczyzn, z trudem żeglujące wśród raf i mielizn, któ­re otaczały nasz mały odizolowany świat. Zbyt mało spokojnego morza znajdowało się pomiędzy naszą przeszłością a przyszłością, jaką chciałyśmy wspólnie budować. Zbyt mało czasu upłynęło, żeby na naszych ranach zdążyła się utworzyć pierwsza ochronna war­stwa nowej tkanki.

Dziewięć miesięcy. Trzydzieści sześć tygodni. Dwieście pięćdziesiąt dwa dni - bez paru dziwnych nocy na oddziale urazowym albo na kanapie u przy­jaciółki. Tyle wytrzymałyśmy do pierwszego rozsta­nia. Nic wielkiego, z pewnością nie na to miałyśmy nadzieję w dniu ślubu.

Chociaż oczekiwałyśmy więcej niż niektórzy. O wiele, wiele więcej.

Separacja też nie trwała długo. Po kilku dniach znowu byłyśmy razem, obiecywałyśmy sobie, że nigdy więcej się nie skrzywdzimy. Że pogrzebiemy przeszłość i będziemy patrzeć w przyszłość. Nie był to ostatni raz, kiedy się kłóciłyśmy, rozstawałyśmy, godziłyśmy i wracałyśmy do siebie. Zdarzyło się to jeszcze kilka razy.

Ale w końcu zrozumiałyśmy, że jesteśmy dla siebie stworzone, że mamy dzielić ciepło i pociechę, które rodzą się, tylko kiedy czuje się nawzajem bliskość swo­ich ciał. Może otacza nas tyle bólu i cierpienia - tak wielkie morze nieszczęścia - że możemy je pokonać jedynie prawdziwą przyjaźnią i nadzieją na szczerą miłość. Bo mamy ze sobą wiele wspólnego, Tracy i ja. Dwie kobiety wykorzystane i zdradzone przez innych. Dwie kobiety, które narobiły sobie problemów. Alko­hol, narkotyki, więzienie - to wszystko wykrzywiło nam życie. Każda z nas niosła własną odpowiedzial­ność za skutki używek. Każda czuła się winna za to, co zrobili nam mężczyźni. Razy, jakie zadało nam ży­cie, były widoczne na naszych twarzach jak tatuaże na ciele - niektóre wykonane przez profesjonalistów, inne samodzielnie.

Mama nie cierpi moich tatuaży. Nieustannie przy­pominają jej o tym, jaką kobietą się stałam, są niepod­ważalnym dowodem w postaci atramentu pod skorą każda niebieska, nierówna linia jest symbolem tych lat, kiedy straciła córkę. Mama nie ma tatuaży. Nigdy by sobie tego nie zrobiła, nigdy nie pozwoliłaby, żeby ktoś ją naznaczył. Może zbyt dobrze pamięta ślady, jakie ojciec zostawiał na jej skórze.

Tata. Mój tata. Wyszedł na wolność, oczywiście. I z tego, co mi wiadomo, od tamtej pory unika kło­potów. Może naprawdę odnalazł Boga. Widocznie Wszechmogący pojawia się w dziwnych miejscach, czekając, aż odnajdą go dość nieprawdopodobni kan­dydaci na nawróconych.

Nie żywię do taty nienawiści za to, co mi zrobił. Zbyt wiele czasu upłynęło, zbyt wielu innych mężczyzn zostawiło blizny na moim ciele. Rany zadane przez tatę zagoiły się i utworzyła się na nich ochronna tkanka. Ale nadal się go boję. Nie wiem, gdzie mieszka. Nie chciałam mieć z nim żadnego kontaktu, odkąd spotkałam się z nim w sądzie w dniu moich szesnastych urodzin. Ale pocztą pantoflową dotarła do mnie infor­macja, że mieszka niedaleko mnie. Nie próbował się ze mną kontaktować, od wyjścia na wolność nie zro­bił nic, przez co mogłabym się poczuć zagrożona. Ale drzwi mam zawsze zamknięte na klucz i na zasuwę.

Od jak dawna tak żyję? Ile lat noszę w sobie bezli­tosny ciężar strachu? Po wyroku dla Reece’a liczyłam, kiedy może wyjść na wolność. Mój udręczony umysł podsuwał mi obrazy, jak John przychodzi po mnie, żeby się zemścić za to, że zeznawałam przeciwko nie­mu. Rzecz jasna, nigdy tego nie zrobił. Phill Adcock informował mnie na bieżąco o tym, czym zajmuje się Reece - na ogół były to drobne, bezduszne przestęp­stwa - i zapewniał, że jest tak bardzo pochłonięty ukrywaniem się przed policją, że nie miałby nawet czasu o mnie pomyśleć. Ale w głębi duszy nie bardzo w to wierzyłam.

A co z Gregorem? Z Pavlovem? Co się z nimi stało? Potrafiłam zadzwonić w środku nocy do Eddiego - ko­chanego, dobrego, cierpliwego Eddiego - i błagałam go, żeby się dowiedział, czy siedzą w więzieniu, czy może wyszli na wolność i są tu, w Anglii, i mnie szu­kają. Biedny Eddie. Jego żona mówiła, że zawsze wie, że to ja, kiedy dzwoni telefon. Ale kto inny dzwoniłby o trzeciej nad ranem, zanosząc się od płaczu ze stra­chu, przekonany, że idą po niego mężczyźni z bronią i z psami, i zaraz go zabiją.

Dziś mam jeden z tych dobrych dni. Jestem w do­mu z kobietą, którą kocham i mogę spokojnie myśleć o ludziach, z którymi zetknęłam się w życiu - o złych mężczyznach, którzy mnie wykorzystali i o tych do­brych, których życzliwość i siła pomogły mi prze­zwyciężyć najgorsze chwile. Myślę też o kobietach. O Tracy, naturalnie, o mamie, o mojej siostrze i nawet o szorstkiej i obcesowej macosze. Co się z nią stało, kiedy tata poszedł do więzienia? Tylu fragmen­tów mojego życia brakuje w układance, z upływem lat elementy o dziwnych kształtach zaginęły albo znala­zły się w innym miejscu.

Ostatnio w moich myślach często pojawia się Sally. Nie rozmawiałyśmy ze sobą ani nie widziałyśmy się, przez prawie dziesięć lat, ale słodko-gorzkie wspomnienia wspólnie spędzonych chwil przypływają i odpływają jak woda w kanałach brudnego, podłego miejsca, w którym się poznałyśmy i dzieliłyśmy poszarpaną, zniekształconą miłość. Mam nadzieję, że wy­trwała na drodze, którą obrała. Mimo tego, co zrobiła, mimo tego, czym się zajmowała, wiem, że zasługuje na szczęście, jakie może dać tylko przyzwoite życie.

Wspominam też kobiety, które poznałam w Dziel­nicy Czerwonych Latarni. Czeszki z domu Gregora - udało im się uciec, czy nadal tam tkwią, uwięzione w machinie usług seksualnych? Byłyby pewnie za stare, żeby dalej pracować w witrynie. W ich miejsce sprowadzono już nowy, świeży towar, żeby zaspokoić nienasycone apetyty mężczyzn napływających stru­mieniem i chcących nasycić żądzę u najemnej nie­wolnicy. W takim razie, co się z nimi stało?

Moje myśli kierują się w stronę Par, biednej, prze­rażonej Par. Często widzę ją w snach, w koszma­rach. Znowu widzę wyraz niewysłowionej paniki w jej oczach, kiedy mężczyzna unosi broń, i widzę lepki, ciepły fragment ciała i kość, odrywające się od jej ramion, kiedy kuła wbija się w głowę. Słyszę nawet wyraźnie w zalegającej ciszy odgłos pojedynczej pu­stej łuski upadającej na podłogę magazynu, w którym filmowano zabójstwo. Budzę się z tych koszmarów spocona, z krzykiem. Ale się budzę.

Myślę też o Helene i o tym, co powiedziała mamie i mnie, kiedy siedziałyśmy w belgijskim hotelu: „Cho­ciaż Sarah doświadczyła strasznych rzeczy, ważne, żebyście nie zapominały, że jest jedną z tych, którym dopisało szczęście”.

Wtedy żadna z nas w to nie wierzyła. Teraz wiem, że miała rację. Bo byłam molestowana jako dziecko, a jako dorosła zostałam podstępnie wciągnięta do przemysłu usług seksualnych. Byłam bita, gwałco­na i zmuszana z lufą przy skroni do uprawiania sek­su z setkami mężczyzn. Kazano mi się przyglądać gwałtowi i zabójstwu. Wpadłam w uzależnienie od narkotyków, za które musiałam płacić pięćset fun­tów dziennie.

Ale jestem szczęściarą.

W przeciwieństwie do innych dzieci molestowa­nych przez ojców, mnie udało się przetrwać. W prze­ciwieństwie do dziewczyn zmuszonych żyć i praco­wać obok mnie, które znikły - zabite przez powolną śmierć spowodowaną uzależnieniem od narkotyków albo nagłym wystrzałem rewolweru - ja przeżyłam. W odróżnieniu od tysięcy kobiet, które tkwią dziś w seksualnej niewoli, kupowane i sprzedawane jak Indio przez zepsutych do szpiku kości mężczyzn, a potem wykorzystywane na okrągło przez tych zwy­czajnych, którzy kochają swoje dzieci i pieszczą swo­je żony; w przeciwieństwie do nich, mnie udało się uciec. I ocalałam.

Codziennie siedzę tu i spoglądam na to, kim byłam i staram się zaakceptować to, kim się stałam, i cho­ciaż moje życie bywa trudne, nie może się równać z piekłem, w jakim one tkwią po dziś dzień. Wiem, że muszę mówić. Dla nich.

To nie jest książka o nieszczęściu i tragedii. To książka o nadziei.

Nazywam się Sarah Forsyth. Byłam molestowa­nym dzieckiem i niewolnicą seksualną. Porwano mnie i zrobiono ze mnie uzależnioną od cracku dziwkę. Stałam się kłamczuchą i złodziejką.

Jestem córką, która uwielbia swoją matkę, chociaż rzadko ją widuje. Jestem siostrą, chociaż nie rozma­wiałam z rodzeństwem od ponad dziesięciu lat. Jestem lesbijką i poślubiłam osobę, którą kocham.

Mam wiele twarzy - dobrych i złych. Jestem sła­ba, silna, boję się i kocham. Jestem pełna rozpaczy i nadziei. Ale przede wszystkim jestem Sarah For­syth. Ocalona.

Posłowie

Dwudziestego piątego marca 1807 roku Izba Gmin miażdżącą większością głosów przyjęła nową ustawę. Ustawa o zakazie handlu niewolnikami kończyła han­del ludźmi na terytorium Imperium Brytyjskiego19.

Na tę zmianę trzeba było długo czekać. Brytyjski handel niewolnikami rozpoczął się w 1562 roku, kiedy elżbietański podróżnik John Hawkins zorganizował pierwszą wyprawę po niewolników. Od chwili swego powstania (w 1787 roku), aż do początku XIX wieku Towarzystwo na Rzecz Uchwalenia Zakazu Handlu Niewolnikami prowadziło kampanie, przekonywało i lobbowało za tym, co jego członkowie uważali za mo­ralny obowiązek. Zanim parlament uchwalił ustawę o zakazie handlu niewolnikami, w kampanię zaan­gażowało się co najmniej pięćdziesięciu etatowych postów. Nawet ówczesny premier, lord Grenville, prowadził w parlamencie zaciekłą walkę o to, żeby ustawa została przyjęta.

Nie były to puste gesty. Same słowa nie wystar­czyły i Wielka Brytania miała zamiar zabrać się do wprowadzenia prawa zarówno u siebie, jak i - co najważniejsze - na świecie. Bezprecedensowe wy­siłki Ministerstwa Spraw Zagranicznych skupiały się na tym, żeby przekonać, zmusić lub skłonić groźbą inne narody, aby przyjęły te same zasady. W tym sa­mym czasie Marynarka Królewska ogłosiła, że okrę­ty transportujące niewolników będą traktowane jak statki pirackie, przeznaczone do natychmiastowego zniszczenia, a każdemu schwytanemu groziła eg­zekucja. Przez ponad osiemdziesiąt lat marynarka przechwytywała statki z niewolnikami, bez względu na narodowość, wszędzie, gdzie na nie trafiła. A ar­mia brytyjska została wysłana, żeby walczyć z dzikimi narodami, które nadal uznawały niewolnictwo. Na bezpośredni rozkaz rządu obaliła nawet panującego monarchę Lagosu, dlatego że odmówił podpisania traktatu zakazującego handlu niewolnikami.

Mniej czy bardziej ochoczo do Wielkiej Brytanii dołączały inne kraje. Stany Zjednoczone wprowa­dziły u siebie podobne prawo niemal w tym samym dniu co brytyjski parlament (chociaż one również nie zniosły samego niewolnictwa). Z krajów europejskich Holandia - w tamtym czasie główny uczestnik międzynarodowego handlu niewolnikami - podpisała się pod nową ustawą, zanim ta brytyjska weszła oficjalnie w życie latem 1807 roku.

Przenieśmy się szybko o dwieście lat do przodu, na przeciętną ulicę do Cheltenham, miasteczka z targiem dla wyższych sfer. Dunalley Street numer 5 obstawia kordon policji. Jedno skinienie dowódcy i wyważają drzwi. Rozbiegają się po pomieszczeniach. Przy Du­nalley Street numer 5 mieścił się burdel, a nalot był zakończeniem dochodzenia, planowanym starannie od miesięcy - i częścią kampanii o zasięgu krajowym, która miała zwrócić uwagę na formę ludzkiego niewol­nictwa w XXI wieku - na handel ludźmi w przemyśle usług seksualnych.

Operacja „Pentametr” była pierwszym koordy­nowanym przedsięwzięciem, które miało zmierzyć się z handlem ludźmi na skalę krajową. Wzięło w niej udział wszystkich pięćdziesiąt pięć regionalnych jed­nostek policji, wspieranych przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Operacja oficjalnie została zakończona 31 maja 2006 roku, po przeprowadzeniu nalotów na pięćset piętnaście burdeli, salonów masażu i saun. Sto osiemdziesiąt osiem kobiet uratowano od przymusowej prostytucji. Jak się okazało, osiemdziesiąt cztery z nich zostały sprowadzone do Wielkiej Brytanii z krajów całego świata od Brazylii po Chiny, od Namibii po Kosowo. Większość miała od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat, dwanaście było nieletnich, w wieku od czternastu do siedemnastu lat. Naloty doprowadziły również do dwustu trzydziestu dwóch aresztowań i stu trzydziestu czterech postępowań sądowych, w większości w sprawie utrzymywania się z dochodów z nierządu - czynu pole­gającego na prowadzeniu lub korzystaniu z prostytucji, który pojawił się w Anglii tak dawno, że nie figuruje nawet w spisanym kodeksie20. Niektórym oskarżonym postawiono jednak zarzuty i skazano za handel ludźmi na podstawie Ustawy o przestępstwach seksualnych z 2003 roku. To właśnie w niej szczegółowo omówiono - po raz pierwszy w brytyjskim prawie - problem handlu ludźmi w celu świadczenia usług seksualnych i przewi­dziano maksymalną karę czternastu lat więzienia dla skazanych na jej podstawie.

Operacja „Pentametr” została przeprowadzona w blasku reflektorów, jej przebieg opisywała prasa - kamery telewizyjne zaproszono do nagrania nalotów na kilka domów publicznych - i zakończona konferencją prasową i otwartym poparciem urzędującego ministra.

W jej następstwie w prasie pojawiło się wiele dra­matycznych opowieści młodych kobiet, uratowanych przez policję. Jedna z nich, piętnastoletnia Litwinka, która została zwabiona do Anglii obietnicą pracy przy sprzedaży lodów w lecie, została wzięta do niewoli tuż po wylądowaniu na lotnisku Gatwick. Sprzedano ją w kawiarni w hali przylotów i od tamtej pory była wielokrotnie gwałcona, wykorzystywana i bita przez sutenerów, którzy zmuszali ją, żeby pracowała jako prostytutka w salonie masażu.

Sukces operacji „Pentametr” sprawił, że rok póź­niej przeprowadzono kolejną - „Pentametr II". Stała się ona kluczowym czynnikiem do utworzenia Uni­ted Kingdom Human Trafficking Centre - doskona­le zorganizowanej nowej wielozadaniowej agencji stworzonej do koordynowania wysiłków w celu walki z handlem niewolnikami w XXI wieku.

Dzięki wszystkim tym wysiłkom i towarzyszącemu rozgłosowi łatwo uwierzyć, że problem handlu ludźmi został przynajmniej skutecznie zidentyfikowany i że młode kobiety - bez względu na to, czy są sprowadza­ne z Tajlandii do brytyjskiego domu publicznego, czy, tak jak Sarah Forsyth, z Anglii do zorganizowanego piekła amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latar­ni - są coraz lepiej chronione.

Niestety, często zdarza się, że publikacje prasowe, ustawki do zdjęć i filmowane naloty przykrywają nie­wygodną prawdę. Operacja „Pentametr” miała słusz­ne cele, była dobrze przeprowadzona i niewątpliwie odmieniła życie wielu wykorzystywanych, molestowanych kobiet, ale wraz z jej kontynuacją, opera­cją „Pentametr II”, zrobiła jedynie maleńką rysę na zimnym, grubym lodowcu pokrywającym problem handlu ludźmi i usługami seksualnymi. Liczba loka­li -jak policja grzecznie opisuje budynki, w których mężczyźni plącą za seks z prostytutkami - na które zorganizowano nalot w czasie pierwszej operacji - pięćset pięćdziesiąt pięć - stanowi niecałe dziesięć procent liczby domów publicznych w Wielkiej Bry­tanii, o istnieniu których było wiadomo w tamtym czasie. A od tamtej pory liczba ta co rok się zwiększa. Domy publiczne funkcjonowały otwarcie pod eufemi­stycznymi nazwami, takimi jak: salon masażu, sauna czy nawet klub zdrowia. Ogłaszały się - podobnie jak obecnie - swobodnie i regularnie w lokalnej prasie w całym kraju i przynajmniej w jednej o zasięgu kra­jowym. Nie próbowały kryć się ze swoją działalnością przed przechodniami. Większość miast i miasteczek - a nawet niektóre wioski - mogą się obecnie pochwa­lić istnieniem od jednego do dziesięciu takich lokali odważnie pokazujących profesjonalnie wykonane szyldy nad zaciemnionymi szybami. Niektóre - świa­domie lub nie - naśladują migoczące różowe neony z Amsterdamu.

Przez cały dzień, codziennie, przez trzysta sześć­dziesiąt pięć dni w roku, kilka tysięcy kobiet pra­cuje lub jest zmuszanych do pracy - w agencjach towarzyskich. Ich właścicielom prawo na ogół nie przeszkadza w działalności. Z wyjątkiem sytuacji, kiedy potrzeba pochwalenia się osiągnięciami prowadzi do nowych nalotów. Istnieją strony internetowe, pu­blikujące szczegółowe „terenowe raporty” klientów, którzy płacą za seks. A telewidzowie przyzwyczaili się do oglądania programów, w których podobne do internetowych „przewodniki konsumenckie ” są przedstawiane jako wartościowe.

Jedno spojrzenie na materiały reklamowe samego UK Human Trafficking Centre (UKHTC) powinno wystarczyć, żeby przekonać, że dwieście lat po przyjęciu przez parlament ustawy zabraniającej handlu niewolnikami rząd brytyjski znów był gotowy wypo­wiedzieć wojnę krajom, które ją naruszały. Ale ich dzisiejsi następcy wydają się o wiele mniej zaanga­żowani emocjonalnie.



UKHTC odgrywa kluczową rolę w koordynowaniu pracy partnerów i, wraz z nimi, zapewnia rozmaite programy, włącznie z kampaniami informacyjnymi w celu zapobiegania i ograniczania handlu ludźmi (THB). Ośrodek prowadzi również badania i organi­zuje pakiety szkoleniowe dla partnerów z brytyjskiego wydziału ochrony porządku publicznego, implementu­je dobre praktyki i pracuje nad dostarczeniem lepszej wiedzy i zrozumienia przestępczych inicjatyw kojarzonych z handlem ludźmi.


Partnerzy? Implementuje? Co ten biurokratyczny żargon oznacza dla tysięcy kobiet, sprowadzanych tu co roku i zmuszanych wbrew swojej woli do uprawia­nia seksu za pieniądze? Niewiele.

Oprócz nagłośnionych przypadków, takich jak sprawa Litwinki sprzedanej w kawiarni na lotnisku Gatwick, są tysiące innych, które nigdy nie dotrą do uszu stróżów prawa, a tym bardziej nie będą ściga­ne sądownie, ciesząc się zainteresowaniem mediów. Również sądy nie wyrywają się do wymierzania poważnych kar przewidzianych w nowym prawie. Męż­czyźni, którzy sprzedali Litwinkę, otrzymali najwyższy możliwy wymiar kary - po czternaście lat więzienia za każdy stawiany zarzut. Ale mężczyzna, który pro­wadził dom publiczny w Cheltenham, został skazany zalewie na trzydzieści miesięcy więzienia.

Nawet jeżeli sprzedawane kobiety udaje się wy­rwać z brytyjskich domów publicznych, wiele z nich musi stawić czoło bezdusznemu i wiadomemu traktowaniu przez brytyjskie władze. W lutym 2006 roku, kiedy operacja „Pentametr” przynosiła Ministerstwu Spraw Wewnętrznych plon w postaci samych przy­chylnych publikacji prasowych, Amnesty Internatio­nal wskazało, że pracownicy tego samego wydziału traktują cudzoziemki uwolnione z niewoli seksualnej jak nielegalne imigrantki. Jak mówi rzeczniczka Al, Kate Allen:


Obecnie ofiary handlu żywym towarem nie mają w Wielkiej Brytanii prawie żadnych praw. W świetle prawazwykłymi nielegalnymi imigrantami i rutynowo zostają aresztowane i deportowane. Do tej pory zupełnie bezbronne sprzedane kobiety są umieszcza­ne w aresztach imigracyjnych. Tymczasem powinna im zostać udzielona natychmiastowa pomoc i opieka przez organizacje, które mają doświadczenie w pomo­cy kobietom, które ucierpiały z powodu psychicznej i fizycznej przemocy 21.

W tym samym roku produkowałem dokumentalny film okolicznościowy Rogera Cooka, w którym miała się pojawić historia Sarah Forsyth. Skontaktowałem się z Poppy Project, szukając porady. Opowieść Sa­rah była tak przerażająca i tak wyjątkowo okrutna, że chciałem uzyskać do niej komentarz eksperta. Nie dlatego, że wątpiłem w słowa Sarah - zbyt wie­le niepodważalnych dowodów popierało wszystkie kluczowe elementy jej historii. Raczej zależało mi na tym, żeby zrozumieć, czy jej sytuację można uznać za wyjątkowy zbieg okoliczności.

Kierownik projektu, Natalia Dawkins, szybko zrewidowała ten pogląd. To, co przydarzyło się Sa­rah w Amsterdamie, dzieje się niemal codziennie na ulicach miast i miasteczek Wielkiej Brytanii.

Niektóre z kobiet, którym udzielamy pomocy, mówią o tym, że zostały porwane i sprowadzone ze swojego kraju, wsadzone do samochodu albo zmuszone iść wiele kilometrów do granicy, po drodze gwałcone i bite. Po przybyciu do tego kraju są całkowicie zdezorientowa­ne, wystraszone i nieufne wobec każdego, kto się przy nich pojawia, i dość często ogłupione, bo mają na kon­cie tak ekstremalne i brutalne doświadczenia, że czują się, jakby nie były już istotami ludzkimi.

Inne kobiety nakłanianedo prostytucji podstępem, ale są bardzo zaskoczone, kiedy im się zarzuca, ze były na tyle łatwowierne czy naiwne, żeby uwierzyć w historie, które im opowiedziano. Mówimy o młodych kobietach, poniżej dwudziestego piątego roku życia. Ma­jąc dziewiętnaście lat, jest się jeszcze dzieckiem, które odpowiada na ogłoszenia o pracy, godzi się przyjechać z wujami i ciotkami do Wielkiej Brytanii. Żeby pod­jąć pracę w usługach jako pokojówka albo w restau­racji, albo jako hostessa w barze i godzi się na to, żeby mieć trochę więcej pieniędzy niż może ich rodzeństwo czy rodzice, mając w perspektywie powrót i być może, podjęcie studiów.

Kiedy rozmawia się z tymi kobietami, człowiek do­wiaduje się, jak kreatywni są ci ludzie i jak profesjo­nalnie podchodzą do rekrutacji kobiet. Handlarzezdolni do tworzenia fałszywych agencji zatrudnienia z fałszywymi funkcjonariuszami imigracyjnymi, któ­rzy sprawdzają dokumenty podróżne. Kobiety objęte projektem zdawały nam również relację ze swoich do­świadczeń po przyjeździe do Wielkiej Brytanii. Jedna z nich opowiedziała, że została zamknięta w pokoju, do którego byli wpuszczani mężczyźni, z którymi musiała uprawiać seks. Inna opowiadała, że co najmniej przez tydzień pokazywano jej filmy pornograficzne i była gwałcona przez różnych mężczyzn, aż w końcu pozwo­lono jej - celowo używam tego słowa - przenieść się z uprawianiem seksu za pieniądze do domu publicznego.

Z ich opowieści wynika też jasno, że handlarz jest w stanie zarobić znaczne kwoty, zmuszając obecnie kobietę do uprawiania odpłatnego seksu w Londynie. W tej chwili uczestniczy w programie kobieta, która zorientowała się, że jej sutener zarabiał miesięcznie piętnaście tysięcy funtów na tym, że ona obsługiwała od piętnastu do dwudziestu jeden mężczyzn dziennie, ze świętami Bożego Narodzenia włącznie. Pracowała tak przez sześć miesięcy. Opisuje, że powiedziano jej, że będzie musiała zwrócić pieniądze za podróż z Moł­dawii do Wielkiej Brytanii, która w tamtym czasie kosztowała siedem tysięcy funtów. Odpracowała ją, po czym zorientowała się, że zwróciła mu „dług” z wielo­krotną nawiązką.


Dlaczego nie próbowały uciekać? Jak mówi Sa­rah, to pytanie słyszy się najczęściej. Dlaczego nie uciekłaś? Po raz kolejny doświadczenie kobiet, któ­rym pomaga Poppy Project, pokrywa się dokładnie z wyjaśnieniami Sarah. Przede wszystkim z powodu poczucia bezsilności i zależności oraz fizycznych więzi, które należy przezwyciężyć, żeby uciec od oprawców.

W pamięci utkwiła nam historia jednej z kobiet, która w dalszym ciągu jest objęta programem. Była za­mknięta w pomieszczeniu i zmuszana do uprawiania seksu za pieniądze, aż w końcu dotarło do niej, że może nie wyjść z tego żywa. Wyszła przez okno, przedostała się na balkon - była to kilkupiętrowa nieruchomość w zachodnim Londynie - i zeskoczyła z najwyższego piętra na niższy balkon. Dość mocno uszkodziła sobie przy tym kręgosłup i nogę. Jej skok widział pracownik budowy, który pracował po przeciwnej stronie, podbiegł do niej z drabiną i pomógł jej zejść. Śmiertelnie się go bała i przebiegła, jak jej się wydaje, kilka dobrych ki­lometrów. Była w zachodnim Londynie, a została znaleziona w Camden - całą tę drogę pokonała biegiem mimo poważnych obrażeń.

Ludzie beztrosko nazywają prostytucję „najstarszym zawodem świata”. My w to nie wierzymy, dla nas jest to najstarsza opresja.

Doświadczenia sprzedawanych kobiet, którym schronienie zapewniło Poppy Project, pokazują wy­raźnie, że historia Sarah Forsyth jest typowa dla współczesnego oblicza seksualnego niewolnictwa. Wyróżniają ją tylko dwie rzeczy: fakt, że jest młodą Brytyjką, która potrafi swoją historię opowiedzieć zrozumiale dla Brytyjczyków i to, że została porwana z Wielkiej Brytanii, a nie do niej. Dogłębne badania przeprowadzone do filmu dokumentalnego Roge­ra Cooka rzuciły nowe światło na tę drugą okolicz­ność.

Wygląda na to, że istnieją przekonujące dowody, iż do domów publicznych Wielkiej Brytanii sprowa­dza się kobiety z zagranicy. W roku 2007 wiarygodne szacunki mówiły, że 80% prostytutek w brytyjskich domach publicznych nie jest obywatelkami Wiel­kiej Brytanii, nastąpiło więc całkowite odwrócenie sytuacji sprzed pięciu lat, kiedy liczby wskazywały, że 80% to Brytyjki.

Pojawiły się również niepokojące sygnały, że Wiel­ka Brytania stała się znaczącym eksporterem ko­biet na rynki w Europie i Azji. Pracownicy instytucji charytatywnych, które próbują pomagać kobietom wyzwolić się od prostytucji, twierdzą, że zagrożenie porwaniem i sprzedaniem nie dotyczy wyłącznie obywateli obcych krajów.

Peter Green jest kierownikiem chrześcijańskiego projektu „Barnabus”, który pracuje z ludźmi zaan­gażowanymi w przemysł usług seksualnych w Manchesterze. Podczas pracy często dochodziły go słuchy, że Brytyjki spotykają się z pogróżkami wywiezienia i sprzedania za granicą. W roku 2007 ostrzegał:



Wiem, że handel kobietami z zagranicy się rozwi­nął. Ale wiem również, że działa on w obie strony, że młode Brytyjki są wywożone z kraju i sprzedawane za granicą, ponieważ mają długi wobec tutejszych salo­nów masażu.



Green wypowiedział swoją opinię po tym, jak współpracownicy powiadomili go o groźbie, z jaką zetknęła się jedna z Brytyjek.



Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale kiedy usłyszałem o położeniu tej dziewczyny, olśniło mnie. Skoro ludzieprzywożeni, równie dobrze mogą być wywożeni.

Ta młoda kobieta, która musiała obsługiwać dwu­dziestu mężczyzn dziennie, żeby spłacić odsetki, zanim zaczęła cokolwiek zarabiać, była bez przerwy straszona, że zostanie odesłana, sprzedana, za granicę.

Niestety, obawiam się, że ludzie nie zdają sobie z tego sprawy. Widzimy tylko to, co telewizja i prasa pokazuje na temat handlowania ludźmi spoza kraju, nie spoglądamy nawet w przeciwnym kierunku.

Green pracował w drugim pod względem wielko­ści mieście Wielkiej Brytanii, które - dzięki liczbie domów publicznych zyskało miano „głównej sauny Europy” (sauna jest oczywiście określeniem eufemi­stycznym). Miał więc silne podstawy, żeby skierować takie ostrzeżenie.

Niestety, przedstawiciele władzy, do której dotar­ło, wydają się dość sceptyczni. Grahame Maxwell, za­stępca komendanta policji południowego Yorkshire i dyrektor programu UK Human Trafficking Centre w Sheffield, powątpiewa w dwukierunkowy handel ludźmi:

Zdajemy sobie sprawę z istnienia handlu wewnętrz­nego i tego, że obcokrajowcy nagabują Brytyjki i prze­wożą je z miasta do miasta. Jednak bardzo trudno jest zmusić do wyjazdu z kraju osobę, która tego nie chce. Mogą być więc odurzone narkotykami albo ukryte z ty­łu furgonetki, a wtedy mówimy o czymś rzeczywiście poważnym, ale, moim zdaniem, wiele spraw kończy się na groźbach.


Jednak gdyby Maxwell odwiedził Gateshead, mógł­by porozmawiać z Sarah Forsyth, która bardzo chętnie opowiedziałaby mu o handlu żywym towarem w obie strony. Życie Sarah zostało uratowane poniekąd dzię­ki temu, że Leon i Helene, dwoje detektywów ze spe­cjalnej jednostki amsterdamskiej, słuchało ulicznych plotek. Uwierzyli w to, że historia o młodej Brytyjce, uprowadzonej z kraju i umieszczonej w Dzielnicy Czerwonych Latarni, może być prawdziwa. Słuchali, notowali i podejmowali wiele prób, żeby ją uratować. Maxwell znalazłby - gdyby wybrał się do Gateshead - całkiem młodą i bardzo zniszczoną kobietę.

Z Sarah niełatwo się pracuje. Do dziś przeraźliwie boi się mężczyzn. Poza tym, jak sama przyznaje, żyje w nieustannym strachu przed ponownym popadnięciem w alkoholizm lub uzależnienie od narkotyków. Potrafi być denerwująca i przyprawić o frustrację w równym, imponującym stopniu, potrafi - i robi to - zniknąć, kiedy nie jest w stanie poradzić sobie z sytuacją. Ale nigdy nie zapomniała tego, co Helene, holenderska policjantka, powiedziała w bezpiecznym domu jej i jej matce: „Chociaż Sarah doświadczyła strasznych rzeczy, ważne jest, żebyście nie zapominały, że jest jedną z tych, którym dopisało szczęście. Innym dziewczynom, podobnym do niej, nie udało się prze­żyć, a jeszcze więcej nadal tam tkwi”.

Uczucie wdzięczności za to, że udało jej się uciec, przekonało Sarah - mimo trudnych chwil przeżytych w ciągu kilku minionych lat - do tego, że powinna głośno opowiedzieć swoją historię, w imieniu niezli­czonej liczby dziewczyn z różnych krajów i różnej narodowości, które nie miały tyle szczęścia, co ona. Kiedy siedzieliśmy i rozmawialiśmy o napisaniu tej książki, powiedziała:

Zostałam uratowana. A za te dziewczyny, których nie uratowali, mogę się tylko modlić i dać im znać, że o nich myślę i nadal walczę o przeżycie. Musicie wytrzymać. Może moja historia kiedyś komuś pomoże.

1 NNEB (National Nursery Examination Board) - państwo­wy kurs dający kwalifikacje opiekunki dzieci.


2 Gulden był walutą holenderską do 2002 roku, w którym zastąpiło go euro. W czasie, kiedy przebywałam w Holandii, jeden gulden stanowił równowartość około siedemdziesięciu pięciu pensów - czyli stawka za pełny seks wynosiła niecałe sto funtów.

3 Holenderski rząd zalegalizował prostytucję w 2000 roku, przy czym zastrzegł, że „reforma” ta dotyczy jedynie obywateli krajów Unii Europejskie. W każdym razie dzięki temu legalnie można było nałożyć podatki na przemysł usług seksualnych.

4 W lecie 2008 roku rząd holenderski wprowadził zakaz pa­lenia w kawiarniach, ale z typową dla siebie przewrotnością zdecydował też, że dotyczy to tylko papierosów zawierają­cych nikotynę. Każdy, kto chciał zapalić czysty haszysz lub marihuanę, nadal mógł to zrobić w kawiarni.

5 Rada Miejska, dokonując wysoce kontrowersyjnej trans­akcji, zapłaciła Charliemu Geertsowi równowartość osiem­nastu milionów funtów - ze środków publicznych - naby­wając osiemnaście budynków z witrynami. Postanowiono oznaczyć je naklejkami „Strefa bez stręczycieli”, mimo dzie­siątek innych witryn funkcjonujących w sąsiednich budyn­kach i szczegółowemu badaniu, które wykazało, że działąjące w nich prostytutki były kontrolowane przez stręczycieli.

6 Amsterdam bardzo poważnie traktuje te wycieczki, rozu­miejąc znaczenie prostytucji dla miejskiej kiesy. Na cześć branży w dolnej części dzielnicy, tuż obok zabytkowego śre­dniowiecznego Oude Kerk (kościoła) wzniesiono rzeczywi­stych rozmiarów pomnik prostytutki. Napis pod nim mówi: „Szanuj prawa prostytutek na całym świecie”.

7 Rada Miejska Amsterdamu, zamykając 51 witryn prosty­tutek w 2008 roku, twierdziła, że 80% kobiet pracujących w Dzielnicy Czerwonych Latarni zostało zmuszonych do pro­stytucji.

8 W 2006 roku badania wykazały, że około 7% prostytutek pracujących w Holandii było nosicielkami HIV lub chorowa­ło na AIDS.

9 W 2004 roku, dwa niezależne raporty na temat fenomenu Loverboys przedstawiły dowody na to, że kontrolują oni dwie trzecie prostytutek pracujących w Dzielnicy Czerwonych La­tarni Amsterdamu.

10 Nadałam tym dwóm mężczyznom pseudonimy - nie dlatego, że chciałam, ale dlatego, że jak opiszę w kolejnym rozdziale z powodu dziwnej specyfiki holenderskiego prawa nie ma możliwości dowiedzieć się, co się z nimi stało.

11 Szukaliśmy tej piosenki bez końca, próbując odnaleźć ją po charakterystycznych słowach. Jedyne komercyjne nagranie, którego słowa wydawały się bardzo podobne, na jakie natra­filiśmy, to zapadająca w pamięć piosenka Colorblind Counting Crows. Została jednak wydana dopiero cztery lata po przeżyciach Sarah, więc tamten utwór pozostaje tajemnicą.

12 Leah Betts zmarła w listopadzie 1995 roku tuż po tym, jak ukończyła osiemnaście lat, po zażyciu jednej tabletki ecstasy - jak szeroko informowała prasa. Jednak mimo tych do­niesień, sekcja zwłok wykazała, że przyczyną zgonu nie była sama tabletka, a spożycie nadmiernej ilości wody, którą Leah próbowała zwalczyć moczopędne skutki narkotyku.

13 Ten rozdział okazał się przesadą nawet dla amsterdamskiej policji. Został wykreślony przed publikacją.

14 Pornograficzny film ostatniego tchnienia (ang. snujf pornoyraphy) - film ukazujący zabójstwo jednego z uczestników scenariusza seksualnego, często traktowany jako miejska le­genda. Jednak dowiedziono, że zdarzały się przypadki, kie­dy mężczyźni filmowali tortury i śmierć swoich seksualnych ofiar.

15 Nie ma syntetycznego zamiennika kokainowego cracku, dlatego najlepsza nawet klinika odwykowa nie mogłaby za pomocą innej substancji wyprowadzić mnie z nałogu. To je­den z najstraszniejszych aspektów uzależnienia od cracku

16 „Prochy” to slangowe określenie heroiny i podobnych nar­kotyków opioidalnych.

17 Do dziś - ponad dziesięć lat później - holenderski wymiar sprawiedliwości nadal odmawia udzielenia jakichkolwiek in­formacji na temat tej grupy brutalnych, bezdusznych prze­stępców.

18 Po zakończeniu operacji „Róża” jej wyniki objęto dwuletnią klauzulą tajności, która przestała obowiązywać w 2002 roku. Ujawniono wtedy, że z trzydziestu dwóch osób, którym po­stawiono w sumie sto czterdzieści dwa zarzuty, skazano pięć, a jedna sama przyznała się do winy. Dwanaście innych zosta­ło uniewinnionych, dziewięć spraw wycofano, cztery osoby zmarły, zanim doszło do rozprawy, a jedna sprawa pozosta­ła w aktach. Policja została skrytykowana za wynajdowanie ofiar i obarczona winą za zrujnowanie życia niewinnym pra­cownikom domów dziecka.

19 Wbrew powszechnemu przekonaniu, prawo nie zniosło sa­mego niewolnictwa - na to trzeba było poczekać jeszcze dwa dzieścia sześć lat do czasu, kiedy parlament uchwalił drugią ustawę. Ta pierwsza zabroniła jedynie handlu ludzkim cia­łem.


20 Utrzymywanie się z dochodów z nierządu jest wykrocze­niem przeciwko prawu powszechnemu, tzn. uznanie go za przestępstwo wynika z prawa zwyczajowego, chociaż nie znalazło się w kodeksie karnym.

21 W 2007 roku Ministerstwo Spraw Wewnętrznych poinfor­mowało, że zmienia politykę i że od tej pory każdy przypadek kobiety uratowanej z domu publicznego będzie rozpatrywało indywidualnie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Porwanej i sprzedanej powrót do piekła Forsyth Sarah
Ewolucja marketingu era produkcyjna, sprzedazowa, marketingowa Rynek definicja
Wykład 12 Zarządzanie sprzedażą
CECHY SPRZEDAWCY
PODSTAWY MARKETINGU WSZIB KRAKÓW Sprzedaż osobista Promocja sprzedaży
Prognoza sprzedaży
MPK sprzedało zajezdnię Ł
Opis zawodu Sprzedawca
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
alchemia sprzedazy czyli jak skutecznie sprzedawac produkty uslugi pomysly i wizerunek samego siebie
instrukcja bhp przy sprzedazy konsumenckiej
Lista sprzedazy id 270185 Nieznany
Perswazyjny telemarketing 50 narzedzi sprzedazy i obslugi klienta przez telefon do zastosowania od z
JedyAK gwarancje na sprzedaż original
podobieństwo gwarancją sukcesu, Techniki Sprzedaży NeuroLingwistyczne Programowanie

więcej podobnych podstron