Ta książka jest dedykowana ofiarom handlu ludźmi
i seksualnego niewolnictwa – gdziekolwiek są.
A także odważnym kobietom i mężczyznom,
którzy poświęcają życie walce
z tą niegodziwością współczesnego świata.
Przedmowa
Książce tej dały początek wiadomość przesłana pocztą
elektroniczną i list.
Wiadomość nadeszła od czytelnika Porwanej i sprzedanej
[1]
,
opowieści o tym, jak Sarah Forsyth została zwabiona w pułapkę
międzynarodowego seksualnego niewolnictwa i o trudnej, często
błędnej walce, którą podjęła, by wyrwać się z jego macek. Czy –
padło w e-mailu pytanie – przyjrzeliśmy się szerszemu
kontekstowi tej sprawy? Czy wiemy, że we współczesnym świecie,
według najostrożniejszych szacunków, żyje dwadzieścia siedem
milionów niewolników? To więcej niż dwukrotność liczby
wszystkich kobiet, dzieci i mężczyzn, pojmanych i
przetransportowanych z Afryki w ciągu trzystu pięćdziesięciu lat
historycznego handlu niewolnikami.
Przyznam ze wstydem, że w obydwu przypadkach
odpowiedź brzmiała jednakowo. Nie, nie miałem pojęcia, że
niewolnictwo nadal istnieje, a co dopiero, że istnieje na tak
ogromną skalę. Przecież zostało zakwestionowane już ponad dwa i
pół stulecia temu? Kim więc są ci mężczyźni i kobiety? Gdzie się
znajdują? Co spowodowało, że popadli w niewolę i na czym
polega ich uciemiężenie? A przede wszystkim, jak to u licha
możliwe w świecie, gdzie nie ma kraju, w którym takie praktyki
byłyby legalne?
Te pytania bez odpowiedzi sprawiły, że rok swojego
zawodowego życia poświęciłem na badanie współczesnego
helotyzmu we wszelkich jego formach. I nie chodzi tu o
„niewolnicze zarobki” (jak rozleniwione media często szufladkują
wyzysk źle opłacanych pracowników), ale o rzeczywiste,
prawdziwe niewolnictwo: o ludzi, których przetrzymuje się wbrew
ich woli, zmusza do harówki za darmo, zastrasza, maltretuje, a
nawet zabija, jeśli próbują ucieczki.
W rezultacie powstał – emitowany na całym świecie –
ośmioodcinkowy cykl dokumentalny Slavery: A 21st Century Evil,
przedstawiający to zjawisko w krajach równie odmiennych, jak
Brazylia, Pakistan, Indie, Haiti, Tajlandia, Chiny. Jednak wcale nie
tamte miejsca, czasami bardzo od nas odległe, wywołują
największy szok. Bądź co bądź, niewolnictwo zawsze
nieuchronnie splatało się z biedą, tak powszechną w slumsach
Haiti lub wioskach Azji Południowo-Wschodniej. Największym
wstrząsem okazało się jego istnienie – ba, wręcz rozkwit – w
bogatych, rozwiniętych państwach zachodnich. To wstrząs nie
tylko dlatego, że Ameryka, Holandia i Wielka Brytania dwieście
lat temu wiodły prym w obalaniu handlu niewolnikami (co więcej,
walka o abolicję rozdzierała Stany Zjednoczone przez cztery
straszne lata wojny domowej), ale z racji prostego faktu, że my
wszyscy, mieszkańcy uprzemysłowionego Zachodu, w dużej
mierze napędzamy tę współczesną niegodziwość. W efekcie każdy
z nas odgrywa rolę pana niewolników.
Naturalną reakcją na tak szokujące stwierdzenie jest odruch
zaprzeczania. Ja sam, słysząc je po raz pierwszy, szczerze się
oburzyłem. W najlepszym wypadku godziłem się przyznać, że
gdyby faktycznie było coś na rzeczy, to nie zdawałem sobie z tego
sprawy, więc nie ponoszę żadnej winy. I jest w tym pewna racja.
Nikt z nas rozmyślnie nie wspierałby – ani nie akceptował –
niewolnictwa. Jednak dowody świadczą wyraźnie, że w roli
konsumentów korzystamy lub czerpiemy korzyści z czyjejś
niedobrowolnej pracy. Skalane są nią usługi i towary
powszechnego użytku, poczynając od samochodów, którymi
jeździmy, po produkty wysokiej techniki, które uważamy za
oczywisty element naszej codzienności.
Więc dlaczego nic o tym problemie nie wiemy? Jak łatwo się
domyślić, producenci – a nawet państwa jako eksporterzy –
dokładają wielu starań, by ukryć pochodzenie swoich wytworów.
Czy można od nas oczekiwać, że będziemy dociekliwie sprawdzali
każdy nabywany artykuł? Upewniali się, że nie jest naznaczony
niewolniczą pracą?
Na to trudne pytanie spróbujemy odpowiedzieć pod koniec
niniejszej książki. Jednak istnieje pewien rodzaj niewolnictwa
naszych czasów, co do którego nie sposób usprawiedliwiać się
niewiedzą. Jego ofiary rzucają się w oczy – w niektórych krajach
nawet bardzo – każdemu przechodniowi na głównych ulicach
przedmieść, w wielkomiejskich zaułkach.
Według większości szacunkowych obliczeń problem niewoli
seksualnej dotyczy od sześciu do ośmiu procent spośród
dwudziestu siedmiu milionów uciemiężonych mężczyzn, kobiet i
dzieci. Często działacze na rzecz praw człowieka, dziennikarze czy
twórcy filmowi poprzedzają te dane słówkiem „zaledwie”.
„Zaledwie od sześciu do ośmiu procent”. Jak większość, też mam
ten grzech na sumieniu; w dodatku lubię myśleć, że z całkiem
racjonalnej przyczyny. Temat seksniewolnictwa nieproporcjonalnie
zdominował program tych, którzy walczą o uwolnienie
współczesnych niewolników. Jeden z działaczy stwierdził: „Seks
jest, no cóż, seksowny. Nawet wtedy, kiedy wcale taki nie jest.
Wiemy, że z tego typu historiami można trafić na czołówki gazet.
Więc jeśli dzięki temu powszechnie wzrasta uwrażliwienie na
problem niewolnictwa, to sądzę, że gra jest warta świeczki”.
A jednak, chociaż mowa o niewielkim procencie, te rachunki
oznaczają, że w dzisiejszych czasach – teraz, kiedy sięgacie po tę
książkę – od prawie dwóch milionów ludzi przemocą egzekwuje
się pracę w charakterze prostytutek. Dwa miliony to więcej niż
łączna liczba mieszkańców Edynburga, Birmingham i Glasgow.
Dwa miliony kobiet, dzieci i mężczyzn, którzy dzień po dniu
przetrzymywani są wbrew swojej woli i zmuszani do sprzedaży
usług seksualnych.
Czy o tym nie wiemy? Czy te osoby znajdują się gdzieś poza
zasięgiem naszego wzroku? Oczywiście, nie. Wiemy, ale wolimy
nie dopuszczać tej myśli.
Właśnie kiedy pracowałem nad cyklem o niewolnictwie,
nadszedł list. Był od Sarah i mówił sam za siebie.
Tim Tate,
listopad 2012
Gateshead
Tyne Wear
wrzesień 2011
Witaj, Timie,
Doszłam do wniosku, że już najwyższy czas przeprosić za
moje obrzydliwe zachowanie, które musiałeś znosić, kiedy
wspólnie pracowaliśmy nad książką.
Na ile cokolwiek pamiętam – a wierz mi, nie jest tego dużo –
byłam okropna. Z tamtego okresu mam tylko mgliste wspomnienia.
Przez leki, które mi przepisywano i alkohol, który piłam nałogowo,
zachowywałam się tak, że teraz mi wstyd. Moje małżeństwo
rozpadało się i wiem, że uprzykrzyłam życie wszystkim dookoła:
własnej rodzinie, tobie… i sobie samej. Naprawdę bardzo mi
przykro.
Od tamtej pory wiele się zdarzyło. Nareszcie uwolniłam się
od picia i ćpania – nawet od lekarstw, które przyjmowałam przez
tyle lat. Już nie jestem od niczego uzależniona i chociaż raz w
życiu całkowicie nad sobą panuję.
Rozwiodłam się i odsunęłam od ludzi, którzy mogą mnie
zranić albo zaciągnąć z powrotem w tamto ciemne miejsce, gdzie
tkwiłam, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni. Mam piękne
mieszkanie i mieszkam sama, tylko z małym pieskiem. Niemal
codziennie spotykam się z mamą, a nie ma dnia, żebyśmy nie
rozmawiały. Życie wydaje się niezwykłe.
Co więcej – czego pewnie byś się po mnie nie spodziewał –
pracuję. Nigdy nie myślałam, że znów będę mogła, ale teraz mam
pracę. I to nie byle jakie zajęcie. Wyszkoliłam się na doradcę w
sprawach uzależnień i pomagam miejscowej organizacji
charytatywnej, która wspiera osoby takie jak ja kiedyś.
Uznali, że dzięki temu, przez co przeszłam, mam
wystarczająco dużo współczucia i empatii dla ich podopiecznych.
Widzę tych ludzi i wiem, że znajdowałam się tam, gdzie oni są
teraz. Ale co ważniejsze, oni widzą mnie i wiedzą, że byłam w ich
sytuacji, a jednak zdołałam przedostać się na drugą stronę.
To wspaniałe uczucie wreszcie komuś pomagać, zwłaszcza po
tym, ile zrobili dla mnie inni. I właśnie w tym kryje się drugi
powód mego listu.
Czuję się taką szczęściarą, że udało mi się wyrwać z
seksprzemysłu. Ileż podobnych do mnie kobiet zdołał pochłonąć:
usidlić, przeżuć i wypluć? Ile kobiet teraz, dokładnie w tym
momencie, tkwi w jego potrzasku – w Wielkiej Brytanii, Holandii,
gdziekolwiek, w miasteczkach i miastach na całym świecie?
Dotychczas nie umiem powiedzieć, jak długo byłam
zmuszana, by w oknach amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych
Latarni oferować do wykorzystania własne ciało. Ale nie mogę
zapomnieć bólu. Każda godzina wydawała się dniem; każdy dzień
tygodniem. A tygodnie zmieniały się w miesiące, kiedy w wiecznym
kieracie egoistycznego męskiego pożądania podtrzymywali mnie
tylko fałszywi przyjaciele – kokaina, crack i konopie.
Czuję się winna. Winna, bo przetrwałam. Winna, bo
uciekłam. Winna, bo nadal jest tyle innych Sarah Forsyth. Są
niewolnicami, pozostawiłam je tam i nie potrafię przestać o nich
myśleć.
A więc, Timie, czy możemy coś zrobić, żeby to zmienić? Tak
wielu czytelników naszej książki napisało do mnie, okazując
życzliwość. Dali mi siłę niezbędną, bym stała się tym, kim jestem
obecnie. Ale cała masa podobnych do mnie kobiet właśnie teraz
potrzebuje wsparcia. Czy jakimś sposobem moglibyśmy wspólnie
coś zrobić – cokolwiek – żeby im pomóc?
Jak uważasz?
Pozdrowienia,
Sarah
Wstęp
To były zdjęcia. Trzy w krótkim rzędzie, jak niewielki
wycinek fotograficznej kliszy albo kolejne scenki w komiksie.
Jednak te obrazki nie miały w sobie nic komicznego, a historia,
którą opowiadały, nie należała do zabawnych. Historia znana mi
zbyt dobrze, żebym mogła ją zignorować.
Jej początek to kawałek taśmy z kamery przemysłowej na
lotnisku Schiphol w Amsterdamie: cztery kadry, każdy utrwalający
kilka sekund akcji pośrodku hali, między bramkami B i D.
Na pierwszym jakiś mężczyzna – duży, silny facet z ogoloną
głową – podchodzi do drobnej, jasnowłosej kobiety w różowej
koszulce bez rękawów, w dżinsach i balerinkach na płaskich
obcasach. Kobieta jest od niego co najmniej trzydzieści
centymetrów niższa i o wiele lżejsza. Ułamek sekundy później
następny kadr rejestruje, jak mężczyzna sięga, by złapać ją za
ramiona. Ręce kobiety są uniesione, wyraźnie próbuje odeprzeć
atak. Przejdźmy do trzeciego obrazka: mężczyzna już chwycił ją za
nadgarstki. Plecy kobiety tworzą łuk, kiedy stara się wyrwać.
Ostatnie ujęcie pokazuje mężczyznę szarpiącego się ze swoją
ofiarą. Podczas walki jej różowa koszulka podjechała do góry,
odsłaniając dolną część pleców. Jakiś młody człowiek –
przechodzień – mija ich, najwyraźniej nie zwracając uwagi na
dramat, który rozgrywa się nie dalej niż metr od niego.
Moje myśli śmigają piętnaście lat wstecz. Znam tę halę: dla
mnie była bramą piekła i – ostatecznie – początkiem chwiejnej
drogi do wolności. Jednak bohaterki fotografii wolność nie czeka.
Wiem to z całą pewnością, bo z taką samą pewnością rozpoznaję,
co się na tych zdjęciach dzieje.
Obraz jest rozmyty i ziarnisty, jak zawsze w materiałach z
kamer przemysłowych. Ale i tak bez wątpienia ukazuje młodą
kobietę – faktycznie jeszcze dziewczynę – usiłującą wyrwać się
mężczyźnie, który zrobił z niej niewolnicę. Albo właśnie robi.
Kolejna fotografia została wykonana w komisariacie
następnego dnia, a może później, i stanowi typowe zdjęcie
policyjne. Jego banalność podkreśla bezlitosne światło
jarzeniówek, odbite od białych kafelków ścian. Oczy
fotografowanej osoby wpatrują się we mnie. Pustym wzrokiem,
niemal bez życia. Jednak nie jest to podobizna aresztowanego
mężczyzny; nie są to oczy człowieka podejrzanego o przestępstwo.
To policyjne zdjęcie dziewczyny z lotniska.
Jej oczy patrzą prosto w moje. I widzę, że – tak jak moje –
mają kolor brązowy. Ale pod każdym z nich widnieje wielki siniec,
nadal mocno zaczerwieniony tam, gdzie skóra podeszła krwią.
Bardzo niedawno ktoś musiał tę dziewczynę dotkliwie pobić.
I wreszcie ostatni obrazek. Młoda kobieta odwróciła się albo
została odwrócona. Stoi tyłem do aparatu, koszulkę ma
podciągniętą, zupełnie jakby policjanci odtwarzali finałowy kadr
nagrania z kamery na lotnisku. Jednak wcale nie o to chodzi.
Fotograf stara się uchwycić tatuaż, który wije się na jej skórze tuż
ponad krągłościami pośladków.
Na pierwszy rzut oka wzór przypomina poroże jelenia,
motyw, jakim wiele dziewczyn zdobi dolną część pleców. Ale
przyjrzyjcie się uważniej: w samym środku, ujęte z dwóch stron
rogami, widnieje słowo „Abu”. Ze straszliwą pewnością wiem, co
ten tatuaż oznacza. Mam tę wiedzę z pierwszej ręki od piętnastu
długich, bolesnych lat.
To nie ozdoba, tylko piętno. Informuje, że dziewczyna
stanowi czyjąś własność. Jej pan ją oznakował – on jest
handlarzem żywym towarem, ona seksualną niewolnicą
[2]
. Te
fotografie nie kłamią. I nie pozwolą mi już dłużej uchylać się od
prawdy. Kiedy spotkaliśmy się ostatnio, napisałam:
„Nazywam się Sarah Forsyth. Byłam wykorzystywanym
dzieckiem i seksniewolnicą. Byłam przedmiotem sprzedaży i
naćpaną dziwką. Tkwią we mnie różne istoty: jedne dobre, inne
złe. Jestem słabością i siłą. Jestem strachem i miłością. Jestem
rozpaczą i nadzieją. Ale ponad wszystko jestem kobietą, która
ocalała”.
Wszystko to prawda, chociaż o mojej drodze z piekła do
wyższego świata dałoby się powiedzieć znacznie więcej. Jednak
chodzi o coś jeszcze, co mam w sobie lub kim się stałam. Na
ocalonych spoczywa obowiązek – tak, obowiązek – by dawać
świadectwo o swojej gehennie, a tym bardziej, by robić coś w tej
sprawie.
Ta podróż nie będzie dla mnie ani trochę łatwiejsza, niż
wyrwanie się z więzów seksualnej niewoli. Jednak muszę
wyruszyć przez wzgląd na kobiety, które nadal tkwią w potrzasku.
Dacie radę mi towarzyszyć?
Dziewięć kręgów piekła
Jak opisalibyście piekło?
Śmiało, spróbujcie. Wiele razy byłam proszona – nadal
jestem, ciągle – by opisywać, przez co przeszłam. Oczekują tego
ludzie, którzy mnie znali kiedyś, dawno temu, w innym świecie:
prawdopodobnie szkolni koledzy albo członkowie mojej utraconej
rodziny. I ci, którzy mnie nie znali aż do czasu, gdy sięgnęli po
Porwaną i sprzedaną i dowiedzieli się rzeczy, o jakich im się nie
śniło. A także tacy, którzy tej książki nie czytali, ale słyszeli o niej
od przyjaciół lub sąsiadów. Każdy pyta: jak było naprawdę?
Pewnie nie potrafią do końca uwierzyć, by ludzie mogli
traktować swoich bliźnich równie podle. Zdarzają się nawet głosy,
że musiałam to wszystko zmyślić albo przesadzam. Stąd być może
te nieustanne prośby o powtórkę.
A tymczasem za każdym razem, gdy usiłuję opowiadać,
odnoszę wrażenie, że nie sposób przedstawić grozy sytuacji, kiedy
człowiek zostaje wepchnięty w koszmar seksniewolnictwa i
przytłoczony brzemieniem nałogów, wydawałoby się nie do
udźwignięcia. Nawet w tej chwili czuję, że moje słowa nie oddają
rzeczywistości. „Groza”, „koszmar”. Czy tych kilka literek
faktycznie przekazuje, co znaczy „jakoś przetrzymać”. Dzień po
dniu, tydzień po tygodniu, rok po roku?
A więc do dzieła: spróbujcie opisać najgorszą rzecz, jaka
kiedykolwiek wam się przydarzyła. Zmuście się i cofnijcie do
najciemniejszego, najposępniejszego okresu waszego życia.
Postarajcie się wypełnić to wspomnienie całym jego bólem,
smutkiem i goryczą. A potem zwielokrotnijcie je: uczyńcie
większym, głębszym, bardziej mrocznym i samotnym, niż
potraficie znieść.
Niech napływają dawne łzy, dopóki nie zacznie was dławić
płacz. Przeciągajcie go w nieskończoność, aż stracicie dech i
nabierzecie pewności, że to już koniec. Wtedy będziecie mieli
szansę poznać maleńki ułamek tego, jak było – jak nadal jest.
Może myślicie, że jestem melodramatyczna albo pławię się w
żalu nad sobą? Ale ja nie opowiadam wyłącznie o tym, przez co
sama przeszłam. Opowiadam, przez co przechodzą tysiące innych
kobiet dokładnie w chwili, kiedy czytacie moje słowa. Te kobiety
tkwią w potrzasku seksualnej niewoli. Ich głos tłumi strach, ich
ciało niszczą gwałt, przemoc i poniżenie. A ja jestem osobą z
zewnątrz. Staram się mówić dość donośnie, by stać się głosem,
którego ich pozbawiono. Staram się pomóc komuś – komukolwiek
– dostrzec wystarczająco dużo, przejąć się wystarczająco mocno,
by zerwać ich pęta.
Ale za bardzo wybiegam naprzód. Musimy zacząć od
początku.
Tytuł z pewnością przyciągał wzrok: Seksniewolnica i piekło
pielęgniarki zagrożonej wirusowym zapaleniem wątroby typu C.
W tamten niedzielny poranek musiał rzucić się w oczy
tysiącom ludzi, może przy stole podczas śniadania albo raczej –
zważywszy, że chodziło o „Sunday Sun”, brukowy tygodnik z
Newcastle
[3]
– w miejscowym pubie. Co sobie myśleli o tym
bezceremonialnym żerowaniu na cudzym nieszczęściu? Autor
artykułu nigdy mnie nie spotkał, ale wyraźnie nie wątpił w moje
zepsucie.
Była seksualna niewolnica, Sarah Lee, naraziła pielęgniarkę
na paniczny lęk przed śmiertelnym wirusowym zapaleniem
wątroby typu C.
Uzależnionej od narkotyków Lee udzielano właśnie pierwszej
pomocy po przedawkowaniu, kiedy kobieta nagle stała się
agresywna i napastliwa, aż wreszcie splunęła pielęgniarce w usta.
Wybryk ten zapoczątkował przerażający ciąg wydarzeń, ponieważ
obie zainteresowane doskonale wiedziały, że u Lee zdiagnozowano
wirusowe zapalenie wątroby typu C. Pielęgniarka miesiącami
musiała poddawać się badaniom przesiewowym i żyła z groźbą
zarażenia. Na mocy wyroku sądu rozjemczego w Gateshead, który
orzekł napaść zwykłą, Sarah Lee została skazana na 38 dni
pozbawienia wolności. Jednak trzydziestotrzyletnia mieszkanka
Duke Walk, Teams, Gateshead wyszła z sądu wolna, ponieważ
oczekując, aż sprawa znajdzie się na wokandzie, odbyła już 27 dni
aresztu w więzieniu Low Newton. Sąd nakazał również, by
oskarżona wypłaciła ofierze tytułem odszkodowania 250 funtów z
tantiem, których Sara Lee oczekuje w tym miesiącu za książkę
Slave Girl
[4]
.
Tak więc stałam się lokalną znakomitością. I nie mogło mi
być bardziej wstyd.
Fakty, rzecz jasna, wcale nie są tak proste i jednoznaczne, jak
to wygląda w zimnym, surowym druku, ale równie dobrze można i
od nich zacząć.
Byłam z Tracy już kilka miesięcy, kiedy postanowiłyśmy, że
się „pobierzemy” i stąd w artykule nazwisko Sarah Lee. Chodziło
oczywiście o związek partnerski, a nie małżeństwo, jednak pod
każdym względem czułam się, jakbym brała ślub: poczynając od
kwiatka w butonierce Tracy i bukietu, który kurczowo ściskałam w
dłoniach, aż po wymianę obrączek i obietnic miłości na wieki. Gdy
ceremonia dobiegła końca, stałam się panią Lee.
Niestety, nasz mariaż przypominał małżeństwo także z
innych, mniej szczęśliwych, przyczyn. Ponoć jedno na trzy
prawdziwe małżeństwa kończy rozwód, a wygląda na to, że
związki osób tej samej płci zmierzają w podobnym kierunku: 4,6
procent kobiet, takich jak ja i Tracy, rozstało się. Widać było nam
przeznaczone stanowić mały, niezauważalny okruch tej
niefortunnej statystyki.
Wojowałyśmy o wszystko. Bóg jeden wie, że niełatwo ze
mną żyć, ale z Tracy również nie było lekko: dwie bardzo
skrzywdzone, złączone niedolą, bezbronne kobiety, które
kurczowo czepiały się jedna drugiej, kiedy akurat nie dochodziło
do kłótni czy bójek. Wyobrażam sobie, że w taki właśnie sposób
tonący chwyta się najmniejszych szczątków wraku, by utrzymał go
na powierzchni
[5]
.
Rzadko spędzałam więcej niż trzy noce z rzędu w naszym
klaustrofobicznym mieszkanku na pierwszym piętrze. Była to
klitka, wypełniona w tym samym stopniu rozpaczą, co dymem z
papierosów, a te kopciłyśmy nieustannie dla poprawy
samopoczucia. Trzy dni, trzy noce, tylko tyle mogłam wytrzymać.
Czułam, że się duszę, że moje siły witalne – jeśli to można nazwać
siłami witalnymi – powoli nikną. I dlatego uciekałam.
Dokąd? Bardzo często nie potrafiłabym wam powiedzieć.
Nie do mamy, to pewne. Ona nadal mi nie ufała – i miała rację.
Tamtego zimnego, bezchmurnego dnia w 2007 roku przyszła na
nasz ślub, ale nie podobała jej się ani Tracy, ani nasza egzystencja.
Powiedziałam „egzystencja”, ponieważ trudno to nazwać życiem,
a przynajmniej życiem normalnych ludzi – nie takich zniszczonych
jak my. Nie nam był pisany romans w stylu Mills & Boon
[6]
, żadne
wymarzone „długo i szczęśliwie”.
Nadal nie mogłam obyć się bez metadonu. Podczas kuracji
odwykowej od kokainy i cracku, którymi faszerowano mnie w
Amsterdamie, zostałam przestawiona na morfinę i koniec końców
uzależniłam się od niej. Metadon miał mi pomóc uporać się z
głodem narkotykowym, ale w rzeczywistości była to zamiana
złego „ulicznego” narkotyku na inną szkodliwą substancję,
chemicznie czystą.
Zatruła ona moje ciało, zatruła mój umysł, a nade wszystko
zatruła nasz związek. Tracy kategorycznie upierała się, że muszę z
tym skończyć. Jednak łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
Potrzebowałam metadonu, by powstrzymać piekący ból, któremu
bałam się stawić czoło: ból zrodzony z molestowania w
dzieciństwie i seksualnej niewoli w Dzielnicy Czerwonych Latarni.
Tak więc metadon stał się w naszym związku „tym trzecim”. To
jest coś, czego nie przetrwa żadne małżeństwo, zwłaszcza gdy
jedno z trojga okaże się kochankiem tak zazdrosnym i
wymagającym jak narkotyk.
Czasami uciekając, szukałam towarzystwa ludzi podobnych
do mnie. Nieszczęścia chodzą parami, mówi stare porzekadło, a w
naszych stronach takich nieszczęść akurat nie brakuje. Chociaż
metadon przepisywany jest w ściśle określonych okolicznościach i
plastikowe kubeczki otępiającej zielonej cieczy mają być
opróżniane przez narkomana w obecności farmaceuty, który je
wydaje, zawsze znajdą się handlarze dodatkowymi dawkami – na
ulicy albo w obskurnych mieszkaniach, gdzie cuchnie stęchłym
dymem i jeszcze bardziej stęchłą wonią pustych puszek po jasnym
supermocnym. Miejsca wprost idealne dla osoby takiej jak ja:
prawdziwy drugi dom.
Oczywiście, nigdy nie znikałam na długo. Może to potrzeba
posiadania kogoś szczególnego, a może nadzieja, że Sarah Forsyth
miłość jest jednak pisana, ale zawsze wracałam do Tracy i do roli
pani Lee. Poczucie winy też miało swoje znaczenie: przecież
złożyłam obietnicę w urzędzie stanu cywilnego. Poza tym chyba
zadomowiłam się w naszej klitce. Wreszcie po ponad piętnastu
latach próbowałam się ustatkować i chciałam, by to wyszło. Może
gdybym następnym razem bardziej się postarała, mogłabym
wszystko naprawić. Tylko że były „następne razy”, a po nich
niezliczona liczba kolejnych. I ciągle powtarzał się ten sam
żałosny schemat: kłótnie, ucieczki, topienie smutków wraz z
ludźmi równie samotnymi, zniszczonymi, zdesperowanymi jak ja.
Wygląda, że rozczulam się nad sobą? Mam nadzieję, że nie,
bo właśnie dzięki tej żałosnej rutynie w końcu zaczęłam się leczyć.
Ale jak to zawsze ze mną bywa, kurację musiały zapoczątkować
obrażenia typowo fizyczne.
Siedziałam w pubie – nieszczególna rzadkość w tamtym
okresie. Był to jeden z tych wielu przypadków, kiedy uciekłam z
domu i piłam bez pamięci. Nie wiedzieć czemu nagle wybuchła
awantura: podniesiony głos, gwałtownie pochwycona szklanka,
rozbita i ciśnięta mi w twarz. Uchyliłam się, ale ostry odłamek
szkła trafił mnie z boku głowy. Krew lała się szybciej, niż
sądziłam, że to możliwe. Wściekły hałas w pubie zastąpiła pełna
szoku cisza. Potem ktoś zaczął krzyczeć, żeby personel dzwonił po
karetkę: moje lewe ucho zwisało przy twarzy, zaczepione tylko na
skrawku skóry.
Migające światła. Szpitalne korytarze. Ostry dyżur. Byłam
bardzo osłabiona od upływu krwi i prawie nieprzytomna. A jednak
pamiętam, że pomyślałam: Naprawdę do tego doszło? Uciekłam z
Amsterdamu, wyrwałam się z rąk handlarzy niewolników tylko po
to, żeby wykrwawić się na śmierć przez jakąś przypadkową burdę
w obskurnej knajpie, pełnej smutnych uzależnionych rozbitków?
Przyszyto mi ucho: szew za szwem, żenujący, widoczny dla
wszystkich znak, jak nisko upadłam. Musiałam zostać w szpitalu
na noc, na obserwacji. Ale tamtego wieczoru to ja zaczęłam
obserwować. Przyjrzałam się samej sobie, zobaczyłam, co się ze
mną porobiło i ogarnęła mnie nienawiść. Znienawidziłam siebie,
znienawidziłam swoje małżeństwo, znienawidziłam swoje
uzależnienia. Leżąc w szpitalnym łóżku, zrozumiałam, że sięgam
dna: pogrążyłam się nawet bardziej niż wtedy, w blasku neonów,
za szybami amsterdamskich okien. Dawna Sarah nie miała
wyboru, ale obecna – owszem. I zamierzałam go dokonać.
Kiedy przedstawiam to w ten sposób, wszystko wydaje się
proste. Jednak wcale takie nie było. Ani trochę.
Następnego dnia pracownik opieki społecznej zadzwonił do
mojej mamy i poinformował ją, że zostanę zabrana z Gateshead do
swego rodzaju azylu. Biedna mama. Pewnie zastanawiała się, czy
to kiedykolwiek się skończy. Gdy zobaczyła mnie po raz pierwszy
po mojej ucieczce z Dzielnicy Czerwonych Latarni, przebywałam
jeszcze w Holandii pod ochroną policji, właśnie w takim
bezpiecznym domu. Minęło dwanaście lat i opieka społeczna,
zatroskana o bandę agresywnych narkomanów, umieszczała mnie
w kolejnym schronieniu.
Znając mamę, wiem, że musiała odczuwać cały zestaw
sprzecznych emocji: ulgę, że zostanę odizolowana od wpływów,
które uważała za szkodliwe, ale też strach, że powracam do
autodestrukcyjnych nawyków. Gniew, że nieobliczalna córka znów
wywróciła jej życie do góry nogami i nadzieję, że tym razem –
proszę, tym razem – może to być wreszcie zarzewie nowego
początku. Albo coś w tym rodzaju.
Mój azyl okazał się uroczym miejscem na wybrzeżu. Whitley
Bay leży nie więcej niż piętnaście kilometrów od Gateshead, ale
wydaje się, że o niebo dalej. Kiedyś był to ulubiony cel
wakacyjnych wypadów ludzi pracy z całej północno-wschodniej
Anglii. Miasto ma cudowną, długą piaszczystą plażę, która ciągnie
się od St Mary’s Island na północy po Cullercoats na południu.
Innym przedmiotem dumy Whitley Bay było dawniej Spanish City.
Ten stały lunapark miał rywalizować z Pleasure Beach w
Blackpool. Zespół Dire Straits unieśmiertelnił go swoim
przebojem Tunnel of Love. Odgrywano go każdego ranka aż do
zamknięcia parku w 2002 roku.
Wszyscy w Gateshead znali Spanish City. Większość z nas w
dzieciństwie odwiedzała je – albo marzyła, żeby odwiedzić. Jednak
teraz, spacerując po złocistym piasku tam i z powrotem, nie
tęskniłam za wesołym miasteczkiem. Po prostu czułam ulgę, że
jestem wolna w miejscu, gdzie nikt mnie nie zna i że nie otaczają
mnie smutni, zdesperowani ludzie, których nazywałam swoimi
przyjaciółmi.
Spędziłam w Whitley Bay dwa miesiące. To tutaj wykonałam
pierwsze chwiejne kroki na szlaku, który stał się moją ostateczną –
choć krętą – drogą do wyzdrowienia. Mama przyjeżdżała do mnie
w odwiedziny tak często, jak tylko mogła zwolnić się z pracy, a ja
zaczęłam systematycznie pomijać swoją dzienną dawkę metadonu.
Wtedy sądziłam, że to dobry pomysł. Nienawidziłam sterczeć w
kolejce z innymi narkomanami, czekając, aż farmaceuta wręczy mi
plastikowy kubeczek „normalności”. Jednak, jak się okazało, moja
metoda miała tyleż plusów, co minusów.
Kiedy drugi miesiąc dobiegł końca, byłam gotowa opuścić
bezpieczny azyl w małym domu na wietrznym morskim brzegu.
Ale dokąd powinnam była się udać? Nie chciałam – absolutnie nie
chciałam – wracać do naszego mieszkania ani do mrocznego
świata moich uzależnionych znajomych.
Dopiero po kilku dniach przypomniałam sobie o przyjacielu
sprzed lat, dobrym i prawdziwym, który okazał mi wiele serca w
okresie pomiędzy Amsterdamem i Tracy: o Eddiem. Oczywiście,
przecież mogłam zatrzymać się u niego.
Eddiemu zawdzięczam więcej, niż kiedykolwiek potrafiłam
wyrazić. Jeśli czytasz te słowa, Eddie: miałeś ogromny udział w
moim wyzdrowieniu. Byłeś jednym z pierwszych, a zarazem
najistotniejszych fundamentów, na których wreszcie zbudowałam
życie. Dziękuję, stary przyjacielu. Dziękuję.
Eddie również mieszkał w Gateshead, tyle że w o wiele
przyjemniejszej, nie tak obskurnej części miasta. Nigdy nie łączyło
nas nic romantycznego ani tym bardziej erotycznego, ale
wiedziałam, że temu człowiekowi mogłabym powierzyć swój los. I
tak właśnie zrobiłam.
Po raz pierwszy zakosztowałam normalności – prawdziwego
życia normalnych ludzi. Bez narkotyków. Chociaż Eddie, jak wiele
osób, lubił czasami wyskoczyć na drinka, nigdy w ciągu tamtego
roku, kiedy razem mieszkaliśmy, nie przyniósł do domu alkoholu.
To była dla mnie nowość. Tracy zawsze kupowała piwo – któryś z
mocnych gatunków – a ja musiałam mieć pod ręką butelkę wódki.
Z Eddiem nie mogłam się napić, więc zaczęło do mnie docierać, że
może pewnego dnia zdołam obejść się bez alkoholu.
Mój doktor zaczął rozważać zmianę leczenia. Przez ostatnich
dwanaście lat ciągnęłam na diazepamie, powszechnie znanym pod
handlową nazwą valium. Ten silny antydepresant dostawałam, by
zapanować nad uczuciem niepokoju i atakami paniki, które nadal
dręczyły mnie z powodu dawnych przeżyć. Valium jest stosowane
również u alkoholików jako wsparcie przy rzucaniu picia. Ale jeśli
w moim przypadku kiedykolwiek brano ten wariant pod uwagę, to
świetnie radziłam sobie z podlewaniem pigułek gorzałką.
Jednak teraz doktor redukował mi dawkę, obniżając ją
stopniowo, krok po kroku, żeby organizm zrozumiał ten proces i
dopasował się do nowej sytuacji. Jest to klasyczna metoda
uwalniania pacjenta od wszelkich uzależniających leków – a
diazepam bardzo uzależnia, zwłaszcza gdy się go przyjmuje tak
długo. Powoli, lecz niewątpliwie, moje ciało godziło się na coraz
mniejsze ilości valium. Ale umysł … no cóż, to już całkiem inna
historia.
Stale dręczył mnie niepokój, miewałam spazmatyczne ataki
paniki. Wspomnienia zalewały mi umysł i zagłuszały wszystkie
myśli. Zaczęłam widzieć twarze ludzi, którzy mijali moje okno w
Amsterdamie. Znów gapili się na mnie, tak samo jak wtedy, gdy
przybierałam różne pozy i wykręcałam piruety, rozpaczliwie
usiłując zwabić ich do swojego zakątka piekła, by podtrzymać
strumień pieniędzy, jakiego nieustannie domagali się stręczyciele.
Dzisiaj wiele osób nie wierzy, że byłam w stanie tamte
twarze zauważać. A ja je widziałam; och, jak dobrze widziałam.
Stare, młode, smutne, zadowolone … Stałam tak co dzień i co noc
w oświetlonej neonem szklanej klatce i jedynym moim zajęciem
było patrzeć na przechodniów, próbować ich sobą zainteresować. Z
jednej strony desperacko walczyłam o następnego klienta – tak
bardzo bałam się razów, które spadłyby na mnie, gdybym nie
wykonała normy. A z drugiej, myślę, że szukałam w tłumie kogoś
wystarczająco ludzkiego, kto by potrafił dostrzec, że cierpię i w
jakiś sposób położył temu kres.
Więc owszem, widziałam i pamiętałam. Teraz, gdy mój
organizm dostrajał się do coraz mniejszej dawki valium, umysł
wywoływał twarze z niebytu. W czasie bezsennych godzin
przyglądały mi się i dręczyły palącym bólem, który zadawał
niegdyś tamten tłum, przechodząc obok mnie, a czasami przeze
mnie.
Czy to jest właśnie opis piekła? Nie, zaledwie jego jednego
kręgu. Jak głosi literatura, piekło składa się z dziewięciu kręgów
cierpienia, umieszczonych w głębi Ziemi
[7]
. Do dziś przebrnęłam
już przez wszystkie po kolei.
Oczywiście, nadal byłam na metadonie: codziennie
sześćdziesiąt miligramów magicznego zielonego płynu. Na temat
metadonu funkcjonuje wiele przesądów. Ludzie uważają go za lek
przeciw uzależnieniom od heroiny i innych opiatów, chociaż nie
jest nim i nigdy nie był. W rzeczywistości recepturę metadonu
opracowano w 1937 roku w hitlerowskich Niemczech. Kraj
odczuwał brak regularnego zaopatrzenia w opiaty, a w ówczesnym
świecie – i takim, jaki miał się stać dwa lata później, po wybuchu
wojny, gdy setki tysięcy żołnierzy na polach bitew potrzebowały
doraźnej dawki silnych środków przeciwbólowych – na
tradycyjnych dostawach maku lekarskiego nie można było
polegać. Toteż niemieccy chemicy wynaleźli jego syntetyczną
wersję, możliwą do wytwarzania szybko i w wielkich ilościach. W
ten właśnie sposób zrodził się metadon.
Po zakończeniu II wojny światowej używano go do leczenia
osób uzależnionych od opiatów – zarówno żołnierzy, którzy
nawykli do morfiny, jak i narkomanów ćpających uliczną heroinę.
Jednak leczenie nie jest odpowiednim słowem. Bowiem rzecz
polega wyłącznie na tym, by zastąpić, zwykle zanieczyszczone,
narkotyki z nielegalnych źródeł starannie kontrolowanym
środkiem alternatywnym bez domieszek. Właśnie w tym tkwi cały
problem: metadon nie pomaga w uwolnieniu się od narkotyków.
Ludzie – ze mną też tak było – żyją na nim całymi latami i w
najmniejszym stopniu nie rozwiązuje to problemu ich nałogów.
Lekarze i rządy promują metadon dla oczywistych powodów.
Uliczne narkotyki u dilera, który najprawdopodobniej też ćpa,
wymieszane są z czym popadnie – od talku kosmetycznego po
truciznę na szczury – co raczej nieszczególnie służy już i tak
zniszczonemu ciału. I oczywiście wielu narkomanów szprycuje się
heroiną, używając brudnych igieł, a nieunikniony rezultat to HIV
albo wirusowe zapalenie wątroby typu C.
Najlepszym sposobem, by metadon spełnił swoją rolę jako
pomoc przy wychodzeniu z narkomanii, jest monitorowany
program redukcji, oparty na stopniowym zmniejszaniu dawek. W
ciągu dwóch czy trzech lat moi lekarze sprowadzili mnie z
dziennej porcji stu dwudziestu miligramów do sześćdziesięciu.
Kuracja działała tak dobrze, że chyba poczułam się trochę zbyt
pewna siebie i zaczęłam zaprzepaszczać to, co udało mi się
osiągnąć podczas pobytu w Whitley Bay. Po powrocie do
Gateshead czasem przez kilka dni obchodziłam się bez swojej
porcji metadonu. Chciałam przyspieszyć proces zdrowienia siłą
woli.
Wiedziałam, że trudno będzie skończyć z lekiem, jednak
doszłam do wniosku, że jeśli chcę normalnie żyć, muszę wziąć się
w garść i po prostu przerwać. Ale Boże, jakiej to wymagało
niezłomności. Wystarczył krótki czas bez „bibuły” (jak narkoman
nazywa recepty) i zaczęła się straszna udręka „metadonowego
głodu”.
Ironia losu polega na tym, że objawy odstawienia metadonu
są znacznie gorsze niż przy abstynencji od heroiny albo morfiny: o
wiele, wiele boleśniejsze i dużo bardziej długotrwałe. Często
ciągną się całymi tygodniami. Torsje, biegunka, poty, skurcze
żołądka, bóle głowy, łomoty serca, halucynacje, delirium, paranoja
i ataki paniki to standardowy repertuar zespołu abstynencyjnego. A
ja zaliczyłam każdy jego składnik.
W pewnym momencie wiedziałam już: mam dość, prę zbyt
daleko, zbyt pospiesznie. Tak bardzo chciałam być czysta, że
odtruwałam się dużo za szybko. Więc wyruszyłam do przychodni
po swój metadon. Wizytę miałam wyznaczoną na czwartą
trzydzieści, ale byłam już na tyle zdesperowana, że zjawiłam się
dużo wcześniej, ponad dwie godziny przed czasem.
Na miejsce dotarłam w naprawdę kiepskim stanie. Trzęsłam
się, płakałam, bolała mnie każda kosteczka. Jednak w przychodni
nie chcieli przyjąć mnie poza kolejką – są dość rygorystyczni, jeśli
chodzi o wizyty. I słusznie, rozumiem to. Usłyszałam, że muszę
zaczekać. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Następne dwie
godziny tej strasznej męczarni i drgawek wydawały mi się
wiecznością.
Jak zwykle, przed przychodnią kłębił się mały tłum:
narkomani, którzy właśnie dostali swój metadon albo na niego
czekali. I – również jak zwykle – znalazło się w tym tłumie kilku
„przyjaciół” oferujących pomoc w postaci dodatkowej dawki lub
dolewki.
Nawet oddanie za darmo swojej porcji metadonu, a tym
bardziej sprzedaż, to łamanie prawa. Ale czy prawo obchodzi ludzi
uzależnionych od nielegalnych narkotyków? Zanim naprawdę
pojęłam, co się dzieje, ktoś już wypatrzył mnie – moją dotkliwą
„trzęsiawkę” – i nafaszerował lekiem „z odzysku”.
Takie już mam szczęście. Dawka okazała się o wiele wyższa
od tej, na której byłam przez kilka ostatnich lat. Moje ciało
zareagowało niemal natychmiast. Poczułam, że nie mogę
oddychać, spadło mi ciśnienie, skórę pokrył zimny, lepki pot,
nastąpił skurcz mięśni, zrobiło mi się słabo i zaczęłam omdlewać.
Ktoś musiał pobiec do przychodni i podnieść tam alarm. Byłam
bliska utraty przytomności, więc nic z tego nie pamiętam, ale
lekarze ostro wzięli się do roboty, by powstrzymać mnie przed
zapadnięciem w śpiączkę. Najwidoczniej dostałam niezbędny
zastrzyk adrenaliny, który przywrócił mi świadomość.
Pierwsze, co sobie przypominam, to twarz pielęgniarki tuż
przy mojej twarzy – i jak na nią wymiotuję. Trochę mojej żółci i
torsji trafiło do jej ust.
Czułam się strasznie upokorzona: czy można upaść niżej?
Zasłabnięcie po przedawkowaniu pod drzwiami przychodni dla
narkomanów i obryzganie wymiocinami osoby, która poświęca
życie na pomoc takim ludziom jak ja? A jednak było znacznie
gorzej, niż myślałam. Jak się okazało, o wiele, wiele gorzej.
W przychodni uznali, że postąpiłam tak naumyślnie. Że w
przypływie złości celowo oplułam pielęgniarkę. Oczywiście, nie
zrobiłam tego, ale zamroczona i zdezorientowana, szarpałam się,
chcąc wyjaśnić, co się naprawdę stało. Ktoś wezwał policję.
Zostałam aresztowana i oskarżona o czynną napaść. Trafiłam do
aresztu śledczego i spędziłam dwadzieścia siedem dni w więzieniu
Low Newton, czekając, aż moja sprawa zostanie rozpatrzona.
Jak mam opisać myśli, które przychodziły mi do głowy? Tak
bardzo starałam się oczyścić swoje życie z kłopotów. Zerwałam z
Tracy, unikałam dawnych ulubionych miejsc spotkań, pełnych
narkomanów i alkoholików, a jednak znowu znalazłam się w
więzieniu
[8]
.
Myślałam o mamie i o okropnym wstydzie, który po raz
kolejny ściągnęłam na nią i na rodzinę. I o tych wszystkich
ludziach, którzy – kiedy moja książka wyszła drukiem –
powiedzieli mi tyle dobrych, krzepiących słów. Ale przede
wszystkim myślałam o pielęgniarce.
Kilka miesięcy wcześniej dowiedziałam się, że mam
wirusowe zapalenie wątroby typu C. Choroba w paskudny sposób
atakuje ten narząd i może spowodować jego marskość. Część
zarażonych osób umiera na niewydolność wątroby albo na raka.
Zapalenie typu C zazwyczaj przenoszone jest przez krew, jednak w
pewnych przypadkach można zakazić się za pośrednictwem innych
płynów, takich jak ślina czy wymiociny.
Kiedy siedziałam w Low Newton, nikt nie powiadomił mnie,
że pielęgniarka przechodzi cały cykl badań sprawdzających, czy
nie złapała wirusa. Ale w gruncie rzeczy nie trzeba mi było tego
mówić. Ostatecznie miałam mnóstwo czasu, by zastanawiać się
nad tym, co – choć nieumyślnie – zrobiłam i jakie mogą być tego
konsekwencje. Właśnie wtedy sięgnęłam prawdziwego dna.
Od kogoś – zapewne od terapeuty uzależnień – usłyszałam
kiedyś, że aby naprawdę rozpocząć proces zdrowienia, nałogowiec
musi upaść tak nisko, zaznać takich upokorzeń, poczuć się tak
okropnie, że wreszcie uświadomi sobie konieczność zmian. Może
to truizm, ale naprawdę, gdy znajdziecie się na samym dnie,
jedyna droga wiedzie w górę. Toteż właśnie tam, w hańbiącym
więzieniu, złożyłam uroczystą obietnicę i tym razem zamierzałam
tego dokonać: raz na zawsze się uwolnić.
We wrześniu 2009 roku zostałam postawiona przed sądem w
Gateshead. Przyznałam się do zarzucanych mi czynów. Potem
prokurator przedstawił w zarysie przebieg wydarzeń i opowiedział,
jakie męki niepokoju cierpiała pielęgniarka przez to, co zrobiłam, a
adwokat wyjaśnił sprawę z mojego punktu widzenia. Kiedy
wszyscy się wypowiedzieli, sąd ogłosił wyrok: trzydzieści osiem
dni za kratkami.
Jednak w oczekiwaniu na proces odsiedziałam już
dwadzieścia siedem dni i sędziowie
[9]
chyba zlitowali się nade
mną, bo postanowili, że nie muszę wracać do więzienia na resztę
wyroku. Poczułam przypływ ulgi.
Wprawdzie nikt oficjalnie mi nie powiedział, co się dzieje z
tamtą pielęgniarką, jednak doszły mnie słuchy, że na szczęście
badania dały wynik ujemny: nie przekazałam dalej mojego wirusa.
Natomiast obawiam się, że nigdy odpowiednio jej nie
przeprosiłam. Bardzo chciałam, ale wszystkie formalności z
policją i sądem chyba mi w tym przeszkodziły.
Może pani czyta te słowa. Jeśli tak, proszę przyjąć moje
szczere przeprosiny. W żadnym razie nie zamierzałam w ten
sposób się zachować. Na pewno rozmyślnie nie naraziłabym
drugiego człowieka na taką traumę. Proszę uwierzyć, ogromnie mi
przykro.
Kiedy tylko sąd pozwolił mi odejść, opuściłam salę, by
poszukać mojej mamy. Musiała czuć się okropnie, siedząc tam
przez cały proces, gdy przedstawiano materiał dowodowy i po raz
kolejny publicznie prano nasze rodzinne brudy. A jednak siedziała.
I teraz czekała na mnie, przytuliła mnie. Właśnie wtedy obiecałam,
że to już nigdy się nie powtórzy.
Uwierzyła mi? Chciała, to wiem na pewno – ale czy mogła?
„Dziecię tylu łez nie zginie”
Mama… Moja biedna mama.
Kiedy myślę o wszystkim, przez co musiała w życiu
przechodzić, po prostu nie mogę pojąć, skąd brała siły.
Małżeństwo z człowiekiem uzależnionym – a do tego
molestującym dzieci. Rozwód. Śmierć syna, Marka – jej jedynego
syna, który zmarł na raka. Któż cierpi bardziej niż matka, gdy musi
pochować własne dziecko? I jeszcze te dwie córki. Jedna w
szponach seksualnego niewolnictwa i narkomanii, a teraz
najwyraźniej w zaklętym kręgu odnowy i klęsk. Druga daleko, za
granicą, po części dlatego, że uciekła przed wybrykami siostry.
To dość – więcej niż dość – by złamać każdego. A przecież
mama wytrwała dzielnie. Cokolwiek zrobiłam, cokolwiek ludzie o
mnie mówili, ona zawsze czekała na drugim planie, niezmiennie
wierząc, że wreszcie do niej wrócę. I przez cały ten czas udawało
jej się utrzymać pozory życia rodzinnego, chociaż siostrze moje
imię z trudem przechodziło przez gardło.
Rachel jest ode mnie młodsza. Jest też wszystkim, jak
przypuszczam, czym ja nigdy nie byłam. Ma świetną pracę,
przyjemne życie w Nowym Jorku i nie zdarzyło jej się narazić
mamy na tego rodzaju cierpienia, które potrafiłam powodować. Od
mojej ostatniej rozmowy z siostrą do tamtego wrześniowego dnia,
gdy sąd mnie uwolnił, minęło wiele czasu. Wiem, że Rachel
sprawiało to ból, a mnie wbrew pozorom rozdzierało serce. Mama
miała tego świadomość i podtrzymywała pomiędzy nami coś w
rodzaju dialogu per procura. Pośredniczyła, przekazując w obie
strony wieści i nie tracąc nadziei, że pewnego dnia znów
zaczniemy się kontaktować.
Tak, mama była – i jest – moją opoką. Ale jakim cudem sobie
poradziła?
Cóż, po pierwsze ma wspaniałego drugiego męża – mojego
ojczyma – który stał u jej boku w ciągu tych wszystkich strasznych
lat. Nie usiłował jej niczego perswadować, nie narzekał ani nie
odszedł. Mogę sobie tylko wyobrazić, co oznacza mieć przy sobie
kogoś silnego i troskliwego – na dobre i na złe. Naturalnie,
zazdroszczę jej, ale Bóg wie, jak bardzo na to zasłużyła.
A gdybyście ją sami zapytali, odpowiedź brzmiałaby właśnie:
Bóg wie. Przez całe swoje życie mama była katoliczką –
autentyczną chrześcijanką, a nie jedną z tych pobożniś „świętszych
od papieża”, które jednym półgębkiem potępiają, a drugim gładko
sączą słowa przebaczenia. Nie, mama jest tym, kogo nazywam
prawdziwym chrześcijaninem. Człowiekiem, który próbuje – i to
skutecznie, gdyby mnie kto pytał – stosować się do nauczania
Jezusa: kochaj bliźniego twego, wybaczaj swoim krzywdzicielom,
ale kochaj, zawsze nade wszystko kochaj.
Kiedy umarł mój brat Mark, mama zaczęła w skrytości ducha
modlić się o jego wstawiennictwo. Ja przeżywałam wtedy to, co
nazywam moimi straconymi latami: uwięzienie, uwolnienie,
policyjne programy ochrony świadków. Żłopałam wódkę, jakby to
była woda i zadawałam się z podejrzaną zgrają bardzo
nieciekawych postaci. Więc mama modliła się, prosząc Marka,
żeby czuwał nade mną, żeby czuwał nad Rachel – w gruncie
rzeczy nad nami wszystkimi.
Obecnie nie jestem specjalnie religijna. Wierzę w Boga – to
bez wątpienia – ale wydaje mi się, że cały ten przepych kościołów,
rytuałów i wymyślnych szat przeszkadza w prawdziwym
duchowym życiu. Chodzę na mszę – chociaż niezbyt sumiennie
(jeśli wybaczycie mi ten kiepski kalambur)
[10]
– raczej dla samej
siebie. Moja relacja z Bogiem jest kameralna i bardzo osobista,
szczególnie obecna w samotności, z dala od woni kadzideł i
niedzielnych dzwonów. Jednak być może mylę się, bowiem
nadszedł czas, kiedy wiara mamy najwyraźniej przyniosła
rezultaty.
Jeszcze zanim trafiłam do Whitley Bay, mama przeniosła
punkt ciężkości swoich modlitw. Mark wciąż był w nich obecny,
lecz to nie jego przede wszystkim prosiła o pomoc. Ufam, że nie
macie nic przeciwko temu, bym przedstawiła was osobie, z którą
zaczęła rozmawiać.
Czytelnicy, pozwólcie: to jest święta Monika. Święta
Moniko, pozwól: to czytelnicy.
Do dzisiejszego dnia nie wiem, co skłoniło mamę, by
zmieniła adresata swoich modlitw ani czy w ogóle wiedziała,
dlaczego wybiera akurat tę orędowniczkę. Jednak przyglądając się
życiu świętej Moniki, musielibyście być ślepi, by nie zauważyć, że
wybór ten w przypadku rodziny Forsythów jest absolutnie
oczywisty.
Święta Monika przyszła na świat w Numidii trzysta
trzydzieści jeden lat po narodzinach Chrystusa, a zmarła w Rzymie
pięćdziesiąt sześć lat później. Wkrótce też została uznana za ważną
świętą Kościoła wczesnochrześcijańskiego. Większość historyków
zna ją jako matkę świętego Augustyna z Hippony, prawdziwego
tuza chrześcijańskiej tradycji. Monika, poza tym że wydała na
świat jedną z największych osobistości chrześcijaństwa, jest
wspominana – i czczona – szczególnie ze względu na niezwykłą
cierpliwość, z jaką znosiła paskudny charakter i nieustanne zdrady
męża, jak również, dzięki swemu oddaniu modlitwie o nawrócenie
syna.
Burzliwą część młodości Augustyn przeżył jako rozpustny,
nieobliczalny człowiek bez zasad. Ciężko byłoby wam znaleźć
lepszy portret syna marnotrawnego. I nie muszę szczególnie
wysilać umysłu, by w anielskiej cierpliwości, łzach i modlitwach
mojej mamy za mnie dostrzec analogię z pełnymi cichej
determinacji modlitwami Moniki za Augustyna. (Nie wspominając
już o tym, ile mama musiała wycierpieć przez agresję i łajdaczenie
się mojego ojca).
Tak czy inaczej, w pewnym momencie święta Monika
podobno udała się do biskupa, błagając go o interwencję, by
ratować Augustynowi życie. Mama postąpiła tak samo w mojej
sprawie. I otrzymała podobną odpowiedź: biskup naprawdę nic nie
mógł zrobić. Jednakże Monika usłyszała na pożegnanie słowa,
które przetrwały i przekazywane są od niemal dwóch tysięcy lat.
Kapłan powiedział jej: „Dziecię tylu łez nie zginie”
[11]
.
Kiedy moja mama modliła się do świętej Moniki, słowa te
znów powróciły.
Dzisiaj, gdy o to pytam, jest dyskretna i powściągliwa. Mówi
tylko, że nigdy się nie poddała, bo od początku wierzyła, że z Bożą
pomocą pewnego dnia mnie odzyska – prawdziwie, całkowicie i na
zawsze. Ja osobiście widzę w tym rękę świętej Moniki. Ale to ja.
Jeśli nie chcecie, nie musicie w to wierzyć. Koniec kazania.
Tamtego ranka we wrześniu 2009 roku poszłyśmy na kawę.
Popatrzyłam mamie w oczy i oznajmiłam swoją decyzję. Nie
zamierzałam się wycofać, nawet gdyby miało mnie to zabić.
– Daję sobie dwanaście tygodni – powiedziałam. – W tym
czasie planuję rzucić metadon, skończyć z ćpaniem i piciem, i w
ogóle. Będę taką córką, jaką zawsze chciałaś mieć.
Naturalnie wszystkie te obietnice mama już słyszała, więc
któż mógłby ją winić, gdyby przyjęła je z lekkim
niedowierzaniem? Jednak ja mówiłam serio. Tyle tylko że istniał
mały problem.
Wirusowe zapalenie wątroby typu C to stara choroba, ale
dopiero stosunkowo niedawno została zidentyfikowana. Wirus,
który ją wywołuje, nie był znany do 1999 roku, a ja zapewne
złapałam go jakieś cztery lata wcześniej. Dotychczas nie istnieje
chroniąca przed nim szczepionka. Jednocześnie przeraźliwie łatwo
można się zarazić. W dodatku większość osób nawet nie wie, że
zachorowała. Tymczasem pozostawiony sam sobie, wirus HCV
jest głównym powodem, że ludzie potrzebują transplantacji
wątroby.
Szybki rzut oka na listę znanych osób, dotkniętych tym
schorzeniem, udowodnił mi, że znalazłam się w doborowym
gronie. Pamela Anderson, gwiazda Słonecznego patrolu, złapała
wirusowe zapalenie wątroby typu C przy tatuażu źle
zdezynfekowaną igłą. Anita Roddick, założycielka firmy The Body
Shop i kaskader motocyklowy, odważny Evel Knievel, zostali
zarażeni podczas transfuzji krwi. Jednak najpowszechniejsze
przyczyny to seks bez zabezpieczenia i narkotyki przyjmowane
drogą dożylną.
Więc w jaki sposób ja zachorowałam? Jestem absolutnie
pewna, że – przy całej gehennie życia seksualnej niewolnicy –
nigdy nie miałam stosunku z klientem bez prezerwatywy. I chociaż
zostałam uzależniona od narkotyków, nie pamiętam, by ktokolwiek
kiedykolwiek mi je wstrzykiwał, a sama z całą pewnością tego nie
zrobiłam. Im więcej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej
przychylałam się do wniosku, że to przez tatuaże. Ku zmartwieniu
mamy, moją skórę pokrywa spora ilość tuszu. Niektóre tatuaże
mam piękne – wzdłuż lewej ręki, aż do nadgarstka biegnie śliczny
motyw łańcuszka z kwiatów. Inne są trochę bardziej prymitywne i
pewnie mniej, niż należało, zwracałam uwagę, jak były robione.
Jednak gdziekolwiek bym się zaraziła, znaczenie miało tylko to, że
złapałam tego wirusa. A w dodatku moja choroba okazała się
wyjątkowo paskudna. Jasne, myślałam. Znowu to samo.
Lekarze stanowczo twierdzili, że zanim w ogóle będę mogła
marzyć o rozstaniu z metadonem, najpierw muszę wyleczyć się z
zapalenia wątroby. Poddano mnie serii badań, żeby ocenić moje
„wirusowe obciążenie”. Brzmiało to naprawdę okropnie, a wyniki
bynajmniej nie poprawiły mi humoru.
– Zapowiada się niełatwo – usłyszałam. – Znaleźliśmy spory
ładunek wirusa. Szczerze mówiąc, leczenie będzie dla pani
piekłem.
A więc wszystko po staremu.
Pierwsze, co musiałam zrobić, to przez trzy miesiące nie
tknąć alkoholu. Kiedy było najgorzej – a przynajmniej ostatnio
najgorzej – dzień w dzień wypijałam ćwiartkę wódki. Ponieważ
wirusowe zapalenie wątroby typu C rzecz jasna atakuje wątrobę,
gdzie cała ta gorzałka w końcu lądowała, lekarze chcieli być
pewni, że w moim ciele nie ma już ani kropli żadnego trunku.
Samo leczenie zostało zaprogramowane na dwadzieścia
osiem tygodni – ponad pół roku ustawicznych zastrzyków i badań,
kolejnych zastrzyków i kolejnych badań. Jak mnie uprzedzono,
substancje, którymi faszerowałam organizm, poczyniły takie
spustoszenia, że przez kilka dni po każdym zastrzyku groziło mi
bardzo kiepskie samopoczucie. Jednym słowem, miałam być
wykończona i ledwie się ruszać.
W tej sytuacji musiałam wyszukać sobie jakieś stałe lokum.
Eddie okazał mi niezwykle dużo serca i wsparcia, ale absolutnie
nie mogłam narażać go na to, co się szykowało. Nawet gdybym
dobrze znosiła kurację. I właśnie wtedy uśmiechnęło się do mnie
szczęście. Rada miejska, z pomocą opieki społecznej znalazła mi
mieszkanie. I to nie byle kwaterę, a uroczą kawalerkę w dobrej
części miasta, z jedną sypialnią i cudownym widokiem na wzgórza
hrabstwa Northumberland.
Mama pojechała ze mną obejrzeć moją nową siedzibę. W
pierwszej chwili dwie myśli przemknęły mi przez głowę. Że to
mieszkanko wygląda na miejsce, w którym wreszcie mogłabym się
zadomowić. I: O kurczę, kto pomalował sypialnię na jaskrawy
pomarańcz, a całą resztę na morski błękit z rzygliwym falistym
wzorkiem? Wymieniłyśmy z mamą spojrzenia i nagle obie
wyszczerzyłyśmy zęby w uśmiechu. Czekał nas kawał roboty!
Dobrze, że mama właśnie rzuciła pracę, więc przez następne
trzy miesiące – podczas gdy moje ciało uwalniało się od wszelkich
śladów alkoholu – mogłyśmy wspólnie uwalniać się od wszelkich
śladów pomarańczy i falistych błękitów. Kiedy skończyłyśmy, w
małym mieszkanku czułam się już jak w domu, a z mamą nigdy w
życiu nie byłyśmy sobie bliższe. Po raz pierwszy od wielu lat
zaczęłam naprawdę wierzyć, że czeka mnie jakaś przyszłość.
Ale przedtem należało pokonać zapalenie wątroby. Wkrótce
po rozpoczęciu kuracji zrozumiałam, że mój doktor wcale nie
przesadzał: rzeczywiście, to było piekło. W każdy poniedziałek
przez dwadzieścia osiem tygodni musiałam wstrzykiwać sobie
interferon pegylowany, syntetyczną wersję białka, które powinno
występować w organizmie i stymulować system immunologiczny
do atakowania komórek wirusów. Efekty okazały się niemal
natychmiastowe: przez trzy dni po zastrzyku dosłownie
przewracałam się o własne nogi, z gorączką jak przy ciężkiej
grypie.
Stopniowo pojawiała się jedna przypadłość po drugiej.
Najbardziej zauważalna była całkowita utrata włosów. Zawsze
miałam bujną, kasztanową czuprynę, a tymczasem w ciągu kilku
tygodni od rozpoczęcia kuracji kompletnie wyłysiałam. Stale
również doskwierały mi mdłości – nie jakieś tam lekkie byle co,
ale ostre nudności uderzające falami z głębi trzewi. Przy tym
zaczęła mnie mocno swędzieć skóra i żadne drapanie nie
przynosiło ulgi.
Aż wreszcie doświadczyłam najgorszego: depresji. To dość
powszechny efekt uboczny, połączony z kłopotami ze snem i
nagłymi napadami lęku. Jednak w moim przypadku depresja była
jeszcze głębsza, bo dopiero niedawno zaczęłam odzyskiwać
nadzieję. Teraz znalazłam się z powrotem na dnie. Znowu.
Tygodnie zastrzyków, gorączki i stałego fatalnego
samopoczucia – psychicznego i fizycznego – ciągnęły się bez
końca. Nawet własne nowe mieszkanie zaczęłam odbierać jak
więzienie. Podczas kuracji niemal codziennie widywałam się z
mamą, a ona robiła, co mogła, żeby mnie podnieść na duchu. To
musiało być dla niej okropne, ale nadal się angażowała i trwała u
mojego boku, obojętnie, jak bardzo byłam rozdrażniona i trudna do
zniesienia. Jednak wszystko ma swój kres. Po raz ostatni poszłam
na badania krwi i otrzymałam wieści, które tchnęły mi w płuca
świeży powiew, a w ciało świeżą siłę: zostałam wyleczona z
zapalenia wątroby typu C.
Teraz nadeszła pora, by odwdzięczyć się mamie. Po procesie
obiecałam, że postaram się skończyć z metadonem, więc
uwolniwszy organizm od wirusa, byłam zdecydowana dotrzymać
słowa.
Najbardziej rozpowszechnionym sposobem wychodzenia z
tego leku jest redukowanie dawek – bardzo, bardzo stopniowo,
przez długi czas. Zwykle lekarz w przychodni zaczyna od wstępnej
dziesięcioprocentowej obniżki przez pierwsze dwa tygodnie, a
potem miesiącami kontynuuje redukcję po pięć procent, aż
uzależniony osiągnie magiczną dawkę dwudziestu miligramów. Ja
przyjmowałam sześćdziesiąt miligramów dziennie, co oznaczało,
że na początek mogłabym przeskoczyć do pięćdziesięciu czterech.
Ale przy pięcioprocentowych etapach zejście z tego pułapu
zajęłoby mi co najmniej siedem, osiem miesięcy.
Dawka dwudziestu miligramów ma niemal status legendy.
Zbierzcie uczestników programu redukcji metadonu, a
najważniejszym pytaniem, które zaczną sobie nawzajem zadawać,
będzie: komu ile zostało do dwudziestu. Dlaczego? Bo to ostatnia
duża przeszkoda. Każdy lekarz, naukowiec i ćpun przyzna, że
ostatnia dwudziestka jest najtrudniejsza, a ponadto zejście z niej do
zera często kosztuje więcej czasu niż cała uprzednia redukcja.
Jednym słowem, moich docelowych dwanaście tygodni
wydawało się absurdem. Groził mi rok – może nawet dłużej – i to
przy założeniu, że zdołam znieść stały głód narkotykowy
towarzyszący ciągłemu zmniejszaniu dawek. Jednak coś się we
mnie zbuntowało: ta kuracja nie mogła trwać aż tyle.
Powiedziałam dwanaście tygodni i dokładnie to miałam na myśli.
Chciałam zrzucić brzemię nałogu – zrzucić, żeby móc się cieszyć
nadzieją na nowe życie. Żeby być normalną osobą z normalnymi
przyjaciółmi, a nie narkomanką wśród narkomanów. Poza tym
pragnęłam odwdzięczyć się mamie za wszystko, co dla mnie
zrobiła. I dlatego, ignorując porady lekarskie, zaczęłam działać po
swojemu.
Odbiło mi? Oczywiście, każdy poradnik mówi, że im dłużej
trwa program redukcji, tym większa szansa na długotrwałą
abstynencję. Ale ja jestem Sarah Forsyth. Przeszłam przez piekło
w Amsterdamie. Zmuszano mnie do uprawiania seksu z ponad
tuzinem mężczyzn na dobę – a jednak przetrwałam. Byłam dziwką
za narkotyki, z kokainowym nałogiem wartym pięćset funtów
dziennie – a jednak przetrwałam. Tuż przed moimi zaćpanymi
oczami ktoś, kogo znałam i lubiłam, został zabity strzałem w
głowę – a jednak przetrwałam
[12]
. I mnie, Sarah Forsyth, miałby
pokonać jakiś lepki i słodki, zielony psychotrop? Cholera,
wykluczone!
Ale nawet wielka determinacja nie chroni przed bólem. Od
pierwszego dnia, kiedy wprowadziłam reżim gwałtownej redukcji,
zaczęły się problemy. Moje ciało było w totalnym szoku. Wszystko
mnie bolało. Czułam się, jakby z każdej kosteczki ktoś wydzierał
szpik. O jedzeniu nie było mowy. Jeszcze najlepiej znosiłam
napoje proteinowe. Głowa stale działała mi na najwyższych
obrotach. Miałam wrażenie, że mój mózg prowadzi własne życie:
w żaden sposób nie dawał się wyłączyć, dniem ani nocą. Byłam
„na głodzie”.
Prawie cztery miesiące, dzień w dzień, przedzierałam się
przez to swoje osobiste piekło. Dwadzieścia cztery godziny na
dobę, po siedem dni w tygodniu. Aż wreszcie powoli, och, bardzo
powoli, zaczęłam dostrzegać światełko w tunelu. Metadon sprawia,
że człowiek żyje – nie, egzystuje – jakby w gęstej mgle. Wszystko
wokół jest zamazane. Każda czynność wydaje się brodzeniem w
bagnie, gdzie błoto zasysa nogi, a pnącza monstrualnych roślin
kurczowo czepiają się ciała i spowalniają kroki niemal do
bezruchu.
Teraz ta mgła wyraźnie się rozpraszała. Nie tak, jak w rześki
jesienny poranek, kiedy nagle przeszywa ją blask słońca. Raczej
mętne światło plamiło miękkie kłęby otaczających mnie chmur.
I wtedy właśnie pożałowałam, że tak się dzieje.
Podczas gdy mgła rzedła, do mojego umysłu zaczęły sączyć
się obrazy z przeszłości. Powracały lata seksualnego molestowania
– najpierw przez ojca, potem w domu dziecka i żałośnie krótki
moment nadziei, którą wzbudziła we mnie oferta „pracy z
maluchami” w Amsterdamie. Z przenikliwą jasnością od nowa
doświadczałam chwil, gdy przed lotniskiem Schiphol wycelowano
w moją głowę pistolet, a pod czaszką dudniły mi brutalne słowa
człowieka, który mnie oszukał: „Zaraz zobaczysz, gdzie będziesz
pracować, ale na pewno nie tam, gdzie myślisz. Nie ma żadnego
żłobka, nie będziesz żadną pielęgniarką”.
Znów przeżywałam tamten pierwszy dzień, kiedy pod
przymusem uprawiałam seks z klientami moich porywaczy. I
kolejne dni i noce w Dzielnicy Czerwonych Latarni, gdzie
musiałam prostytuować niszczone narkotykami ciało. Przed
oczami przesuwały mi się postacie egoistycznych, bezmyślnych
mężczyzn, używających go dla swojej brudnej rozkoszy.
A wreszcie jeszcze raz zaznałam bezdusznego okrucieństwa
jugosłowiańskich sutenerów i bandziorów, którym mnie sprzedano.
Słyszałam szczęk odciąganego zamka pistoletu i niczym na
zwolnionym filmie widziałam, jak znajoma twarz biednej,
przerażonej tajskiej prostytutki eksploduje pod uderzeniem
pocisku.
Mój organizm, pozbawiany systematycznie metadonu,
przyzwyczajał się funkcjonować na nowo, ale umysł coraz bardziej
dręczyły wspomnienia. Bez krzepiącej odrętwiałości, która
kasowała pamięć, dawne rany otworzyły się i jątrzyły. Szlochałam,
płakałam, zwijałam się z bólu. Dzień i noc, noc i dzień.
Właśnie o tym ludzie – wszyscy ci politycy i decydenci ze
swoimi przyjemnymi, schludnymi gabinetami i przyjemnym,
normalnym życiem – zwykle zapominają. Większość osób nie
narkotyzuje się dla zabawy. Robią to, żeby uciec od czegoś, z
czym nie potrafią się zmierzyć.
Nie byłam narkomanką z własnej woli. Zostałam do tego
popchnięta, chociaż – co za gorzka ironia losu – bez narkotyków
pewnie bym nie przetrwała Amsterdamu i strumienia mężczyzn,
którzy bez końca zaspokajali swoje okrutne żądze na moim ciele i
w moim ciele. Jednak zasada pozostawała ta sama: narkotyki
pozwalały mi na ucieczkę przed Sarah Forsyth i wszystkim, co jej
się przydarzyło. Bez nich byłam zdana tylko na siebie.
A jednak nie, wcale nie – chociaż czasami z trudem to do
mnie docierało.
Mama towarzyszyła mi na każdym kroku. Podtrzymywała,
uspokajała, ocierała łzy. Jej siła, jej wiara (święta Moniko, raz
jeszcze dziękuję) i determinacja, by nie stracić córki teraz, kiedy
sprawa zaszła już tak daleko, pomagały mi brnąć przez to ostatnie
piekło. Aż pewnego dnia mgła kompletnie znikła. Nadal miałam
blizny psychiczne (zawsze je będę miała), ale wreszcie zaczęły
zarastać świeżą tkanką, jeszcze cienką i delikatną, ale zdrową.
Przesiedziałam w moim nowym domu ponad sześć miesięcy.
Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że jest wiosna. Gałęzie
drzew pokryły się pąkami. Majaczące w oddali wzgórza traciły
swój zimowy chłód. Powietrze było rześkie, a ja po raz pierwszy
od ponad dwudziestu lat czułam się czysta. W przyrodzie nastał
czas nowego życia. Wiedziałam, że już pora, by i dla mnie się ono
zaczęło.
Ale najpierw miałam jeszcze jedno zadanie do wypełnienia:
musiałam wrócić do piekła.
Decyzja
ŁĄCZNIE PIĘĆDZIESIĄT DWA LATA WIĘZIENIA DLA
GANGU, KTÓRY W WIELKIEJ BRYTANII ZWABIŁ W
SEKSUALNĄ NIEWOLĘ SŁOWACKĄ NASTOLATKĘ
Gang perfidnych sutenerów i właścicieli domów publicznych,
którzy na terenie Wielkiej Brytanii podstępnie zwabili w
„seksualną niewolę” nastolatkę ze Słowacji, usłyszał dzisiaj wyrok
– łącznie pięćdziesiąt dwa i pół roku więzienia. Szesnastoletnia
niewinna dziewczyna padła ofiarą wielokrotnych gwałtów i pod
przymusem trafiła do domów publicznych w Cambridgeshire,
Bedfordshire i Middlesex. Ze swojej rodzinnej wsi wyjechała
skuszona obietnicą legalnej pracy w pubie, a tymczasem została
uwięziona w świecie „sutenerów, burdeli, prostytutek, handlarzy
żywym towarem i gwałcicieli”, jak usłyszeli sędziowie Southwark
Crown Court.
„Daily Mail”, 4 listopada 2008, Londyn
Gdzieś go widziałam. Gdzieś w domu. W pudle, które ciągle
czekało na rozpakowanie albo w szufladzie. Na pewno tu był.
Wydarłam go z gazety. Bóg wie, jakim cudem się na niego
natknęłam, bo nawet jeśli w tamtych, ciągle jeszcze mrocznych,
dniach sięgałam po codzienną prasę, to akurat tabloid „Daily Mail”
zazwyczaj nie należał do moich lektur. Ale byłam pewna, że gdzieś
ten artykuł widziałam i że nadal go mam.
Co robicie, kiedy stajecie w obliczu zła? Co zrobiliście, kiedy
przeczytaliście o tych wydarzeniach? Może siedząc przy śniadaniu,
może nad kieliszkiem wina po ciężkim dniu pracy? Co zrobiliście?
Co ktokolwiek z nas robi?
Przewróciłam mieszkanie do góry nogami, aż w końcu
znalazłam: wyrwaną z gazety, złożoną w nierówny kwadrat płachtę
zadrukowanego papieru, wystrzępioną na brzegach, poplamioną
Bóg wie czym. Przeczytałam cały tekst, najpierw szybko, a potem
jeszcze raz, powoli.
Nastolatka, przekazana przez szajkę porywaczy kolejnemu
gangowi, była bita, napastowana seksualnie i pod groźbą noża
zmuszana do zażywania narkotyków.
Podczas sześciotygodniowego procesu prokurator Jason
Dunn-Shaw powiedział: „Niewolnictwo istnieje, ma się dobrze i w
tym kraju prosperuje coraz lepiej. Dzisiejsi niewolnicy to już nie
Afrykanie, pozbawiani wolności w pełnym blasku słońca, ale
młode kobiety z Europy Wschodniej. Nie transportuje się ich
okrętem, z bronią przystawioną do głowy, a jednak pętają je
kajdany. I nie są to okowy wykute z żelaza, tylko z zastraszenia,
gróźb przemocy, rzeczywistej przemocy i szantażu”.
Kim okazali się ci sprzedawcy seksniewolnic – ludzie, którzy
handlowali, i to nie raz, ciałem przerażonej nastolatki?
Zadziwiające – w każdym razie zadziwiające dla mnie – ale była to
firma rodzinna. Mesut Arslan został oskarżony o zarządzanie
domem publicznym, używanym dla celów prostytucji. Właściciel
burdelu, stryj Mesuta, Ali Arslan, usłyszał wyrok: czternaście lat
więzienia. Dwudziestosześcioletni Mesut dostał dwa i pół roku.
Ale byli też inni. Słowak Edward Facuna (lat pięćdziesiąt
cztery), który porwał i sprzedał nastolatkę oraz jego wspólnik,
pochodzący z Republiki Czeskiej Roman Pacan (lat trzydzieści
dziewięć). Obydwaj zostali skazani na jedenaście lat. Przed sądem
stanął również Kosowianin, dwudziestodziewięcioletni Martin
Doci, za sprzedaż dziewczyny na terenie Wielkiej Brytanii.
Ponadto wraz z Arslanami został uznany za winnego nadzorowania
nieletniej prostytutki. W jego przypadku wyrok to jedenaście lat
więzienia. I wreszcie na trzy lata skazano ochroniarza gangu,
Albańczyka Valmira Gjetję (rówieśnika Martina Dociego), który
kontrolował bezradną nastolatkę, używając brutalnej przemocy. Im
dalej czytałam, tym bardziej znajomo brzmiała ta historia.
Trwająca rok i cztery miesiące gehenna dziewczyny zaczęła
się, kiedy Facuna, znajomy jej matki, zaproponował nastolatce
pomoc w znalezieniu pracy w pubie w Peterborough. Razem ze
współoskarżonym Romanem Pacanem, Edward Facuna przywiózł
swoją ofiarę do Wielkiej Brytanii, ale w Peterborough dziewczyna
została przekazana mężczyźnie znanemu jej tylko jako „Claude”.
Szlochając, zeznawała: „Zaczął mnie dotykać. Na całym
ciele. Powiedziałam mu stop, a on jeszcze bardziej”.
Mężczyzna – on akurat nie trafił przed oblicze sądu –
zgwałcił ją potem, a po paru dniach odwiózł na Ealing w
zachodnim Londynie, gdzie została zmuszona do pracy w burdelu.
Łamaną angielszczyzną nastolatka opowiadała: „Kupuje mi
ubrania, jak minispódnice, staniki, majtki z obrazkiem z
»Playboya« i krótkie topy. Kupuje rzeczy do makijażu, a ja
myślałam: jest zimno, dlaczego on mi kupuje takie ciuchy?”
Wkrótce poznała odpowiedź na to pytanie. „Claude”, który
już zdążył skonfiskować jej dokumenty, dostarczył ją do mieszkania
nad barem kawowym, gdzie pierwszej nocy musiała uprawiać seks
z czterema mężczyznami. Burdel opisywała następująco: „Były
tam jakieś przedmioty do bicia. I kajdanki na stole. I zdjęcia
gołych ludzi. W pokoju było podwójne łóżko”.
W parę tygodni potem nastolatka została „kupiona” przez
Martina Dociego, który przedstawił ją Arslanom, właścicielom
przybytku o nazwie Mellows Sauna mieszczącego się w Luton, przy
Bedford Road.
Wkrótce zaczęła pracować w saunie jako prostytutka. Miała
nadzieję, że będzie mogła posyłać pieniądze matce.
„Po kilku dniach powiedziałam OK. Nikogo nie znałam.
Gdybym z tego miejsca uciekła, to bym nikogo nie miała”. Później
Ali Arslan odkupił dziewczynę od Dociego za 2500 funtów. A w
końcu trafiła w ręce Gjetji, któremu początkowo uwierzyła, że
uwolni ją z błędnego koła seksu i przemocy.
Mieszkała z nim i jego dziewczyną przy Avon Road w
Greenford (Londyn Zachodni) przez prawie siedem miesięcy, aż
wreszcie udało jej się uciec, kiedy Gjetja zaatakował ją nożem, bo
odmówiła wspólnego wciągania kokainy.
Sędziowie usłyszeli również, że burdel obsługiwał tylko
tureckich klientów, płacących od 60 funtów za 20 minut do 120
funtów za godzinę. Zarobione przez dziewczynę pieniądze dzielili
między siebie jej albański „właściciel” i Ali Arslan.
Ogłaszając wyrok, sędzia Martin Beddoe powiedział:
Czyny główne, których dotyczy ta sprawa, zwłaszcza w
odniesieniu do pierwszych czterech oskarżonych, są nikczemne i w
cywilizowanym społeczeństwie nie mogą być tolerowane.
Prokurator koronny w mowie wstępnej poinformował ławę
przysięgłych, że niewolnictwo nadal istnieje i ma się dobrze.
Właśnie tego przede wszystkim dotyczył ten proces. Każdy z
oskarżonych ma na swój sposób udział w zwyrodniałej
działalności, która powoduje niewypowiedziane cierpienia ofiar
handlu ludźmi, żerując na kobietach żyjących w biedzie, młodych,
społecznie poszkodowanych.
Osoby wyzyskiwane na mocy fałszywych obietnic mają
należne prawo do ochrony ze strony wymiaru sprawiedliwości. A
ludziom biorącym udział w tym wyzysku – tak handlarzom żywym
towarem, jak i tym, którzy później wykorzystują swoje ofiary –
musi zostać wymierzona kara. I zostanie im wymierzona.
Czytając tę relację z sądu, zaczęłam płakać. Wszystko, przez
co przeszła biedna, przerażona słowacka nastolatka, spotkało
również mnie. Jednak mój koszmar zdarzył się dwanaście lat
wcześniej i w obcym kraju. A to był rok 2008, to była Anglia.
Przecież takie rzeczy nie mogły nadal się dziać? Przecież nie
mogły dziać się tutaj?
A potem przewertowałam artykuł jeszcze raz, słowo po
słowie. Ealing. Luton. Zwyczajne, nieduże miejscowości –
wydawałoby się, wręcz nudne. Nie jakaś anonimowa, wyuzdana,
zagoniona metropolia. Ludzie mieszkają tam, wstają, szykują
śniadanie, wyprawiają dzieciaki do szkoły, jadą do pracy. Wracają
do domu, jedzą kolację, oddają się zajęciom domowym, idą do
pubu albo oglądają telewizję.
Czy możliwe, by były to te same miejsca, gdzie zastraszona
nastolatka, zwabiona fałszywymi obietnicami z drugiego końca
Europy, padła ofiarą gwałtu i seksualnej niewoli? Dlaczego ktoś
nie zareagował? Spróbujcie odpowiedzieć na to pytanie. Może
znacie odpowiedź? Jakkolwiek by ona brzmiała, zapewne jest
błędna, bo osobami, które nie powstrzymały tej tragedii, jesteście
właśnie wy. Jesteśmy my wszyscy. Mieszkamy w rzekomo
cywilizowanym, pełnym wykształconych ludzi kraju, a jednak
przymykamy oko na ten proceder, nawet kiedy przybiera formę
jawnej działalności handlowej na ulicach naszych miast i
miasteczek.
Artykuł z „Daily Mail” poruszył coś we mnie. Wyraźnie
pojęłam, że niewolnictwo istnieje w XXI wieku, bo przyzwalamy
na to, by istniało. I nie możemy tłumaczyć się niewiedzą.
Wiedzieliśmy: donosiła o tym codzienna prasa. Tego nie wolno tak
zostawić.
Im dłużej na ten temat rozmyślałam, tym więcej chciałam
zebrać informacji. Czy tamta sprawa była wyjątkiem, czy może
czymś powszechnym? Kim jest nastolatka, która przeszła przez to
samo co ja? Czy mamy w Anglii dużo podobnych dziewczyn, a
jeśli tak, skąd pochodzą? I przede wszystkim, kto miałby to zło
powstrzymać?
W ciągu kilku następnych dni w mojej głowie
wykrystalizowała się pewna myśl. Otóż uświadomiłam sobie, że ja
też ponoszę winę – w tym samym stopniu co wszyscy, a nawet w
większym. Zapewne ludzie, którzy czytali o tamtej tragedii,
przeważnie wyrzucali ją z pamięci, uznawszy, że nie ma żadnego
związku z ich codziennym życiem. Jednak moja sytuacja
wyglądała inaczej. Nie tylko byłam kiedyś seksualną niewolnicą,
dokładnie tak jak młoda Słowaczka, ale po ucieczce, pogrążona w
otchłani nałogów, przez krótki czas – na swoją wieczną hańbę –
pomagałam prowadzić burdel. Więc jeśli ktoś taki jak ja otwarcie
się nie sprzeciwia, jak można obwiniać innych?
Przedyskutowałam tę sprawę z mamą. Powiedziałam jej, że
teraz, skoro się uwolniłam od alkoholu i narkotyków i moje życie
toczy się znów normalnym torem, chcę – nie, muszę – uczynić z
tych wszystkich strasznych doświadczeń jakiś dobry użytek.
Postanowiłam wszcząć prywatne śledztwo w sprawie sekshandlu
żywym towarem i seksualnego niewolnictwa. Postanowiłam
wrócić do piekła.
Pierwszą reakcją mamy, co całkiem zrozumiałe, był
niepokój. Ledwie po piętnastu koszmarnych latach odzyskała
córkę, a tu proszę, znowu zamierzałam zanurzyć się w tę podłą,
brutalną krainę umarłych, z której ucieczka kosztowała mnie tyle
ciężkiej walki. Czy to aby naprawdę dobry pomysł? Czy wystarczy
mi sił, żeby to znieść? Czy znów nie pakuję się w
niebezpieczeństwo?
Gadałyśmy i gadałyśmy całymi dniami. Kiedy
przewałkowałyśmy już wszystkie argumenty w tę i nazad,
przypomniała mi się inna nasza rozmowa, tuż przed moim
wyjazdem do Amsterdamu. Wówczas mama obstawała, że to zły
pomysł i że nie mam pojęcia o zagrożeniach, na jakie się narażam.
A ja byłam pełna werwy i pewności siebie, więc zignorowałam
mamine lęki. Wtedy, jak się okazało, mama miała rację – Boże,
zawsze ją miała! Czyżbym zamierzała popełnić ten sam błąd? A
jednak tym razem czułam się inaczej: coś we mnie płonęło. Jak
mogłam nie stanąć do walki? Przecież jeśli ostatnie piętnaście lat
miały cokolwiek znaczyć, jeśli miały nie okazać się całkowicie
zmarnowane, z pewnością powinnam była spożytkować je dla
czyjegoś dobra.
Wspierana przez mamę, podjęłam decyzję o powrocie do
piekła seksualnego niewolnictwa. A podróż ta wymagała
wszystkich moich świeżo odzyskanych sił – i wiele serca ze strony
mojego otoczenia. Gdybym od początku zdawała sobie sprawę, jak
bardzo może być bolesna, szczerze mówiąc, nie wiem, czybym się
odważyła. Jednak w tamtym momencie czułam, że wreszcie mam
prawdziwy cel w życiu: wyprawiałam się w drogę, by odnaleźć
niewolnice, które pozostawiłam w piekle.
Słoń i ślepcy
Jak większość dzieci uwielbiałam wymyślone historie.
Obok tradycyjnych baśni, do moich faworytów należały stare
opowiastki z rodzaju tych, jakie możecie znaleźć w książeczkach
wydawnictwa Ladybird albo w poważnych, grubych tomiszczach.
Na przykład bajki Ezopa. Szczególnie jedna z nich zawsze mnie
poruszała. Pozwólcie, że wam opowiem.
Dawno, dawno temu żył sobie cesarz, który rządził swoim
krajem z pomocą kilku uczonych mężów. Pewnego dnia cesarz
postanowił sprawdzić, jak mądrzy są w istocie jego doradcy.
Polecił im założyć opaski na oczy, żeby nie mogli niczego widzieć,
a potem ukradkiem rozkazał sługom wprowadzić do sali słonia.
Każdy z mędrców miał dotknąć zwierzaka w innym miejscu,
a potem odgadnąć, co to takiego. Ten, który pomacał słoniową
nogę, oznajmił: słup. Drugi trafił na ogon i potraktował go jako
linę, trzeci na trąbę i upierał się, że to konar drzewa. A czwarty
zaklinał się, że łeb to garniec. Dalej było podobnie: słoniowy
brzuch został uznany za ścianę, a kieł za solidną fajkę.
Żaden z mędrców nie chciał zgodzić się z opiniami
pozostałych, więc wkrótce wybuchła kłótnia, a potem bójka.
Wtedy cesarz rozkazał im zaprzestać sporu i wysłuchać się
nawzajem, by mogli połączyć w całość wszystko, czego dotykali.
Mędrcy uczynili, jak powiedział i nagle zdali sobie sprawę, że to
był słoń.
Morał z tego taki, że nikt nie zna całej prawdy na żaden
temat i wyłącznie gromadzenie wszelkich możliwych elementów
pozwala zrozumieć, przed czym rzeczywiście stoimy. Ta ładna
historyjka należy do opowieści, które krążą przez setki lat w
różnych kulturach po całym świecie. Smutne tylko, że nie
przyswajamy płynącej z niej nauki.
Bajka o słoniu i ślepcach przypomniała mi się natychmiast,
gdy wyruszyłam w drogę powrotną do piekła seksniewolnictwa.
Informacji łatwych do zdobycia była ogromna ilość, ale wszystkie
pokawałkowane. Najwyraźniej nikt dotychczas nie wziął się do ich
uporządkowania, żeby przedstawić całość obrazu. Jednym słowem,
pełno kłów, trąb, łbów i cielsk, ale żadnego słonia.
Pierwsza rzecz, której postanowiłam się dowiedzieć, to: ile
obecnie jest w Wielkiej Brytanii prostytutek. Skoro miałam
odkryć, jak wiele z nich zostało oszukanych i sprzedanych –
niczym ja przed laty – musiałam zacząć od faktycznej liczby
kobiet (bo to głównie kobiety) parających się prostytucją. Jednak
okazało się, że nikt tego dokładnie nie wie. Istnieją oczywiście
wyliczenia szacunkowe. Według większości z nich dowolnego
dnia prostytuuje się mniej więcej sto tysięcy osób. Jednak
naprawdę to raczej zgadywanki niż wyliczanki. Cząstkowe dane
pochodzą z różnych lokalnych badań, a ostateczny wynik ustalany
jest na podstawie najprostszych rachunków.
Ta informacja była dla mnie pierwszym dużym wstrząsem. Z
własnego doświadczenia wiem, jak bezbronne są prostytutki
wobec przemocy, gróźb i narkotyków, nie wspominając już o
ubezwłasnowolnieniu i kontroli ze strony handlarzy żywym
towarem. Czy możliwe, że nikt nie sprawdza, ile kobiet znajduje
się w podobnej sytuacji? Czy możliwe, że teraz, dobrze już w XXI
wieku, nadal jesteśmy tacy beztroscy?
Pewnie nic w tym dziwnego, ale jedyna prawdziwa próba
bardziej kompleksowych badań, na jaką zdołałam natrafić, była
dziełem organizacji charytatywnej wspomagającej kobiety, w tym
ofiary handlu żywym towarem. Dzięki Poppy Project (o którym
można przeczytać na stronie www.eavesforwomen.org.uk)
wykonana została niezwykła praca i mogę tylko szczerze żałować,
że coś takiego nie miało miejsca w Amsterdamie, kiedy mnie tam
więziono. Poppy pomógł setkom kobiet, zapewniając im fizyczne
schronienie przed handlarzami żywym towarem oraz emocjonalne
i psychologiczne wsparcie, którego wiele z nich potrzebuje, by
uporać się ze straszliwymi okaleczeniami, jakie niesie niewola w
seksprzemyśle.
Researcherzy Poppy Project postanowili stwierdzić, ile
burdeli działa w Londynie, a także dowiedzieć się możliwie
najwięcej o tym, skąd pochodzą pracujące w nich kobiety i w jaki
sposób się tu dostały. Wszystkie burdele, które wybrali za cel,
szeroko reklamowały się w gazetach. Zaczęli od listy tysiąca
pięciuset domów publicznych (aczkolwiek wiele z nich
występowało pod hasłem „sauna” albo „masaż”), z czego udało im
się wejść w kontakt z ponad dziewięciuset dwudziestoma. W skład
Londynu wchodzą trzydzieści trzy gminy. Według badań Poppy
Project oznaczało to średnio po dwadzieścia osiem burdeli na
każdą. Westminster – jedna z najbogatszych części stolicy,
dzielnica parlamentu i Scotland Yardu – liczyła ich sobie aż
siedemdziesiąt jeden. A gdzie się te wszystkie burdele mieściły?
Przeważnie w okolicach mieszkalnych, pełnych rodzin z dziećmi.
Przy czym trzy czwarte „salonów masażu” i „saun” miało adresy
przy głównej ulicy. Ludzie przechodzili obok (niektórzy,
oczywiście, wchodzili do środka) codziennie, całkiem jawnie i
chyba nikt się tym nie przejmował.
Jak dla mnie, dość szokujące: za drzwiami normalnych
domów albo w lokalach handlowych mężczyźni najspokojniej w
świecie kupowali usługi seksualne. I nie był to Amsterdam; nie
była to Dzielnica Czerwonych Latarni, gdzie zorganizowana
prostytucja jest legalna, tylko fragment samej osnowy naszej
codzienności. W dodatku liczba prostytutek okazała się ogromna.
Researcherzy zidentyfikowali co najmniej tysiąc dziewięćset
trzydzieści trzy kobiety pracujące w londyńskich burdelach, przy
czym średnia wieku wynosiła dwadzieścia jeden lat.
Kim były kobiety za tymi drzwiami i sklepowymi
witrynami? Skąd pochodziły? Rzeczywiście ktoś sprawdzał, czy
znajdowały się tam z własnej woli? I tu doznałam kolejnego
wstrząsu, a potem jeszcze jednego.
Otóż śledztwo Poppy Project wykazało, że należały one do
siedemdziesięciu siedmiu – tak, siedemdziesięciu siedmiu! –
narodowości i grup etnicznych. Oczywiście, niektóre z prostytutek
– zresztą bardzo nieliczne – były Brytyjkami, ale prawie połowa
pochodziła z Europy Wschodniej, jedna trzecia z Tajlandii, Chin i
innych krajów azjatyckich, a reszta z Ghany, Nigerii, Ameryki
Południowej. W jaki sposób dziewczyna z Ghany – nie mówiąc już
o Chinach – mogła wylądować w burdelu w Wielkiej Brytanii?
Przyjechała samodzielnie czy ktoś zapłacił za jej podróż? Ogarnęło
mnie okropne uczucie: byłam w ich wieku, kiedy skończyłam w
niewoli na amsterdamskim targowisku seksem. Nie potrafiłabym z
rozmysłem trafić do Dzielnicy Czerwonych Latarni, a tym bardziej
zabrać się do handlowania własnym ciałem w kraju, którego
języka, prawa i zwyczajów nie rozumiałam. O ile trudniejsze
byłoby to dla tych młodych kobiet? Przebyć pół świata, żeby
zostać prostytutką w Londynie? Dlaczego akurat tutaj?
Jednak na te pytania nie znalazłam odpowiedzi. Śledztwo w
ramach Poppy Project prowadzili mężczyźni udający klientów,
którzy wypytywali właścicieli domów publicznych. Rzecz jasna,
żaden sutener nie zamierzał przyznać się do handlu seksualnymi
niewolnicami.
Jakby nie było wystarczająco źle, to, co nastąpiło potem,
można uznać za klasyczny przykład zjawiska „słoń i ślepi”. Inne
organizacje – uniwersyteccy teoretycy, konkurencyjne grupy
badawcze, działacze na rzecz zalegalizowania prostytucji –
natychmiast zaatakowali śledztwo Poppy Project jako za mało
naukowe. Jakaż to wielka nauka niezbędna jest, by obdzwaniać
bezwstydnie reklamujące się burdele z pytaniem o ich ofertę, to
przekracza moje pojęcie. Wiem natomiast, że cała sprawa utknęła
w „sporze mędrców” – a problem kobiet w burdelach poszedł w
zapomnienie.
I gdziekolwiek spojrzeć, rzecz wyglądała podobnie:
pojedyncze, szczątkowe badania rzucały tylko odrobinę światła na
sytuację w miastach i miasteczkach całej Wielkiej Brytanii.
Szczególnie przygnębiał mnie fakt, że wszyscy angażowali się
głównie w kwestie statystyki. Przecież chodziło o kobiety –
przeważnie bardzo młode – zaplątane w niebezpieczną, nielegalną
branżę. A tymczasem najwyraźniej nikt nie pytał, co im się
przydarzyło. Nikt nie dociekał, jakim cudem się tu dostały albo
która z nich nie z własnej woli sprzedawała się mężczyznom.
Czyżbym potrafiła poradzić sobie lepiej? Chciałam, to na
pewno. Prawdopodobieństwo, że choć jedna z tych dziewczyn
została porwana i zmuszona do prostytucji – jak kiedyś ja – było
wystarczająco duże. A już na pierwszy rzut oka wyglądało, że
chodzi o znacznie więcej niż jedną. Ale co mogłam zrobić? Jakim
cudem jakaś Sarah Forsyth z Gateshead – osoba bez odpowiednich
kwalifikacji, która sama nadal nie wydobrzała po seksualnej
niewoli – miała poradzić sobie lepiej niż wszyscy ci mądrzy
naukowcy i przeszkoleni badacze?
Otóż mogłam zacząć się przyglądać. Naprawdę uważnie się
przyglądać. Nie pojedynczemu fragmentowi – całej cholernej
bestii. Zapewne to podejście mało naukowe, ale za nic nie
chciałam zawieść skrzywdzonych kobiet.
Jednak ogrom tego akurat słonia był w stanie zniechęcić.
Sprawdzając ogłoszenia wyłącznie w swoich lokalnych gazetach,
odkryłam, że na samym obszarze Newcastle i Gateshead działa –
reklamuje się – ponad czterdzieści burdeli. A na dokładkę
funkcjonowały również agencje towarzyskie (które rzekomo nie są
burdelami, chociaż otwarcie zachwalają prostytutki mogące
świadczyć usługi w domach albo w hotelach). Szansa, bym mogła
odwiedzić każde z tych targowisk seksu i dopytywać się o
sprzedawane tam kobiety, była zerowa. Ale istniał jeszcze inny
sposób.
Facet sam siebie nazywa Galahadem. Prawdę mówiąc, brzmi
to trochę ironicznie. Prawdziwy sir Galahad był jednym z
arturiańskich Rycerzy Okrągłego Stołu i został unieśmiertelniony
w książkach dla dzieci jako symbol honoru, czystości i męstwa.
Jednak Galahad, którego ja tropiłam, okazał się całkowitym
przeciwieństwem wszystkiego, co opiewały romantyczne legendy
o zamku Camelot, aczkolwiek równie trudno jak Camelot było go
odnaleźć. To Brytyjczyk. Jakiś czas temu wyemigrował do Stanów
Zjednoczonych, na Środkowy Zachód, ale swoją internetową firmę
reklamującą brytyjskie burdele założył w Kalifornii. PunterNet
[13]
funkcjonuje od ponad dziesięciu lat, a jedną z czołowych
„atrakcji”, jaką zapewnia, jest forum, gdzie mężczyźni mogą
umieszczać oceny prostytutek, z którymi mieli do czynienia. I
umieszczają. Tysiącami ciągną się tak zwane „raporty z terenu”,
pogrupowane w kolejności alfabetycznej według nazw
miejscowych, dat i pseudonimów autorów.
To straszna, przygnębiająca strona, wyzuta z wszelkiego
wstydu (chociaż z pełną anonimowością, jaką daje Internet).
Mężczyźni opowiadają tam, co byli w stanie zrobić kobiecie,
której ciała używali i przyznają jej punkty w zależności od tego,
czy ich zdaniem dobrze się spisała. Przebiegając wzrokiem te
wpisy, poczułam, jak zbiera mi się na wymioty.
Co gorsza, Galahad lubi pozować na kogoś, kto wspiera
walkę z seksualnym niewolnictwem. Cynicznie poucza „klientów”,
by zgłaszali władzom, jeśli zauważą jakiekolwiek oznaki, że
prostytutka zmuszana jest do pracy wbrew własnej woli, po czym
zamieszcza listę telefonów do Crimestoppers
[14]
. I wyraża
przekonanie, że „klienci” zadzwonią. W oświadczeniu
zamieszczonym na stronie można przeczytać:
Osoby korzystające z PunterNet (oraz innych podobnych
portali) to ludzie przyzwoici, którzy nie zawahaliby się zadzwonić
do Crimestoppers, gdyby zachodziło podejrzenie, że coś jest nie w
porządku. Tak więc strony tego rodzaju pomagają ograniczyć skalę
seksualnego niewolnictwa i handlu żywym towarem, do czego, jak
słyszymy, zmierza rząd.
Oczywiście, nie ma cienia dowodu, by ktoś z „klientów”
kiedykolwiek w czymkolwiek pomógł, co zapewne było
przyczyną, że we wrześniu 2009 roku (ówczesna) wicepremier
Harriet Harman zażądała od gubernatora stanu Kalifornia Arnolda
Schwarzeneggera decyzji o zamknięciu strony Galahada.
– Jest naprawdę poniżająca i naraża kobiety na
niebezpieczeństwo – powiedziała Harman. – Zawiera całe spisy
kobiet na sprzedaż w Londynie, ale zaplecze ma w Kalifornii, toteż
poruszyłam tę sprawę z ambasadorem USA i zadzwoniłam do
gubernatora Kalifornii, Arniego Schwarzeneggera. Terminator z
pewnością potrafi bez problemu przerwać tę działalność
[15]
. I tego
właśnie od niego oczekuję.
Jednak zapewne był jakiś problem, bo Arnie nic w tej
sprawie nie zrobił. Natomiast amerykański ambasador w Londynie
uprzejmie wyjaśnił, że PunterNet chroni konstytucja Stanów
Zjednoczonych, która gwarantuje obywatelom wolność słowa.
Prawdę mówiąc, jedynym realnym skutkiem tej interwencji była
większa liczba osób logujących się na stronie. Według
przechwałek Galahada, tego dnia, kiedy Harriet Harman wygłosiła
swoją płomienną mowę w obronie kobiet pracujących jako
prostytutki, PunterNet zaliczyła prawie trzy miliony odsłon –
ponad dwa razy tyle co normalnie.
I jedną z tych odsłon zawdzięczała mnie.
Zawsze wierzyłam, że kto mieczem wojuje, od miecza ginie.
Nawet podczas najgorszych chwil w Amsterdamie próbowałam
obmyślać różne formy zemsty na tych, którzy wykorzystywali
moje zniszczone ciało. Teraz zamierzałam uczynić PunterNet
swoim koniem trojańskim – sposobem na przeniknięcie do
zinstytucjonalizowanych burdeli – a mężczyzn kupujących tam
seks użyć jako swoich oczu i uszu.
Zaczęłam od przewertowania „raportów z terenu”. Niemal
nie było miasteczka bez co najmniej pół tuzina opinii na temat
kobiet pracujących tam jako prostytutki. Dziesiątki, a czasami setki
„sprawozdań” dotyczyły każdego z dużych miast. Ale małych
miejscowości też, niewielkich sielskich wspólnot, o których w
życiu nie pomyślelibyście, że mogą mieć burdel. A jednak mają.
Wiele spośród nich.
Czytając – okropna strona po okropnej stronie – jak
mężczyźni bezwstydnie przedstawiają swoje wyczyny,
zastanawiałam się, co by powiedzieli na mój temat. Czy
uzyskałabym ocenę (tak jest w części „raportów”), że było „jak z
prawdziwą przyjaciółką”? Czy raczej pisaliby o moich martwych
oczach, braku zainteresowania i desperackich wysiłkach, by mieć
już tę całą obrzydliwą, bolesną sprawę za sobą?
Bo właśnie to w głównej mierze mnie uderzyło. Na
wszystkie entuzjastyczne relacje o cudownie skwapliwym i
pełnym zapału seksie przypadało drugie tyle, w których mężczyźni
zauważali, jak bardzo kobieta nienawidziła tego, co robi.
Zauważali, myśleli o tym, a potem pisali opinię. Jednak nie
narzekali, że poczuli się przez to strasznie, tylko że poczuli się
strasznie oszukani. Miałam ochotę wykrzyczeć im prosto w twarz:
„A czego, do diabła, oczekujecie? Czemu nie chcecie zrozumieć,
co wyprawiacie? Tamta kobieta, którą właśnie zbyliście jakąś
niedbałą, bezduszną formułką, próbowała wam zakomunikować –
najlepiej jak potrafiła – że nie oddaje się z własnej woli”.
Czy w ogóle wysłuchaliby mnie, gdyby mój cichy głos zdołał
do nich dotrzeć? Może, ale bardzo wątpię. Czy sięgnęliby po
telefon – o czym tak bezczelnie zapewniał Galahad – i zadzwonili
pod numer Crimestoppers? Litości, nie obrażajcie mojej
inteligencji.
A to prowadzi nas do kolejnej sprawy, na którą zwróciłam
uwagę. Opinia po opinii ujawniają się szczegóły na temat
pochodzenia tych kobiet. Oto typowy „raport” dotyczący
Gateshead. I miejsca oddalonego od mojego przytulnego
mieszkanka nie dalej niż kilometr.
Imię dziewczyny: Petra.
Lokalizacja: przyjemny dom, spokojne (porządnie
wyglądające) osiedle. Dobry, bezpłatny parking, nie za dużo ludzi
dookoła, ale lekko zainteresowani okoliczni mieszkańcy wiedzieli,
co jest grane itd.
Opis: zgodny z podanym – wysoka, szczupła blondynka,
jędrna skóra, bardzo ładna dziewczyna. Z pochodzenia wschodnia
Europejka (może Rosjanka?).
Punktacja: w sumie oceniłbym wizytę na 7,5 w skali do 10.
Uwagi: Ocenę obniża (chociaż niewiele) wyznacznik JzP
[Jak z Przyjaciółką]. Petra nie całuje w usta, a przede wszystkim
podczas seksu unika kontaktu wzrokowego – stale odwracała
wzrok, co było nieco denerwujące. Ciągle wydawała różne odgłosy
w stylu „uuch-aach”, ale w tłumaczeniu brzmiały trochę jak
udawane (i pewnie były!).
Zróbcie coś dla mnie. Przeczytajcie ten „raport” raz jeszcze.
Powoli. Zauważyliście coś?
Petra okazała się Rosjanką albo inną wschodnią Europejką.
Unikała kontaktu wzrokowego. Odwracała oczy, kiedy ten
„recenzent” wykorzystywał jej ciało i odzywała się, by go
zachęcić, używając języka, który nie był jej własnym. I co, czy
waszym zdaniem autor tego „raportu” zawiadomił Crimestoppers?
Uważacie, że chociaż przemknęło mu przez myśl, że w tym
przyjemnym domu na porządnie wyglądającym osiedlu Petra
mogła przebywać nie z własnej woli? Że mogła – po prostu mogła
– zostać tam sprzedana? No, powiedzcie mi. Albo lepiej nie mnie,
a Galahadowi.
Tego przelotnego wglądu w – zapewne prawdziwy – obraz
strony PunterNet i domów publicznych, które ona reklamuje,
dokonałam kilka miesięcy po rozpoczęciu podróży do świata
współczesnego handlu seksniewolnicami. Tymczasem tuż przed
Bożym Narodzeniem 2009 roku policja hrabstwa Norfolk
przeprowadziła nalot na wiele powiązanych ze sobą burdeli w
Norwich, Great Yarmouth, King’s Lynn i Ipswich. Wszystkie były
reklamowane za pomocą „raportów” na stronie Galahada.
Wyłamawszy drzwi, policjanci natrafili na Brytyjczyków
uprawiających seks z półnagimi Chinkami i Tajkami. Jedną z tych
kobiet była Mai Ling, magistrantka z uniwersytetu w Bangkoku,
która od dziecka marzyła, by zostać weterynarzem. Dziewczyna
została przemycona do Anglii z obietnicą dobrej pracy. Zdawała
sobie sprawę, że nie będzie to praca legalna (w związku z brakiem
prawa do zatrudnienia w Wielkiej Brytanii), ale uznała, że nie ma
wyboru, bo rodzinie potrzebne były pieniędzy dla ojca na
transplantację nerki.
Czego Mai Ling nie dowiedziała się od swoich porywaczy,
dopóki nie przybyła na miejsce, to tego, że jest im „winna”
dodatkowe 24 000 funtów i że aby spłacić swój „dług”, będzie
musiała pracować jako prostytutka. Przez wiele miesięcy
zmuszano ją do uprawiania seksu co noc z czterema klientami. Jak
zeznała policji, była zastraszana.
Czy którykolwiek z tych mężczyzn zadzwonił do
Crimestoppers, by zawiadomić o przerażonej młodej kobiecie,
która nie mówiła po angielsku, a mimo to całkiem samodzielnie i
dobrowolnie potrafiła załatwić sobie pracę w burdelu w Norwich?
To wy mi na to odpowiedzcie.
A jest jeszcze inny wątek tej historii. Właścicielką Mai Ling
– bo tak to należy określić – okazała się niejaka Yi Yuan Geng,
Chinka zamieszkała w Londynie. Policjanci odkryli, że prowadziła
w okolicy sześć domów publicznych, zapełniając je kobietami z
Azji Południowo-Wschodniej, które zostały porwane, sprzedane i
pod pretekstem „spłacania długu” zmuszone do obsługi klientów.
Geng otrzymała wyrok półtora roku więzienia poprzedzającego
deportację.
Ale powiedzcie mi, jak mogło dojść do tego, że w ogóle
rozpoczęła w Anglii taką działalność? Obywatele chińscy nie mogą
tu legalnie mieszkać ani pracować, a tym bardziej zakładać sieci
burdeli. Im uważniej przyglądałam się brytyjskiemu seksualnemu
niewolnictwu, tym więcej znajdowałam przypadków
cudzoziemców handlujących kobietami dla celów prostytucji po
całych Wyspach Brytyjskich. Czy byłam o to wściekła? Jasne jak
słońce.
Tylko dobrze zrozumcie: nie drażnił mnie fakt, że byli obcy.
Gardzę jednakowo każdym – niezależnie od narodowości – kto
robi pieniądze na wykorzystywaniu bezbronnych kobiet. Łącznie z
sobą samą, tak się składa. I samej siebie za to nienawidzę.
Uderzyło mnie jednak, że przecież przestępcy obcokrajowcy,
którzy prowadzą w Anglii nielegalne burdele, powinni rzucać się w
oczy jeszcze bardziej niż bezmyślni, egoistyczni rodzimi
sprzedawcy seksniewolnic. Zwłaszcza gdy ściągają swój żywy
towar z drugiego końca świata. I nikomu nie zapala się czerwone
światełko? Nikt na to nie zwraca uwagi?
Odpowiedź, jak się zdaje, brzmi: czasami tak. Tylko czasami.
Gdziekolwiek spojrzałam, toczyły się procesy przeciwko
handlarzom ludźmi. I zawsze ktoś mówił o „wierzchołku góry
lodowej”. Jeżeli to prawda, ta góra lodowa musi mieć rozmiary
„Titanica”, ponieważ sprawy, które trafiły do sądu – te, o których
wiemy – są przerażające.
Weźmy przypadek Carla Pritchetta. Kiedy w roku 2009
rozpoczynałam swoją podróż do świata seksualnego niewolnictwa,
Pritchett – właściciel „salonu masażu” Cuddles
[16]
w Birmingham,
przy Hagley Road – zdążył już zbić fortunę, jeździł ferrari i kupił
kilka domów, zarówno w kraju, jak i za granicą. I nic dziwnego:
burdel przyjmował średnio 490 klientów na tydzień, przynosząc
trzy i pół miliona funtów zysku rocznie. Podczas nalotu na
Cuddles zachodniomidlandzka policja zastała w środku
dziewiętnaście kobiet „do obsługi”. Skąd się tam wzięły?
Dwa lata więzienia – zaledwie dwa lata – za prowadzenie
domu publicznego. Dwa lata za majątek zbudowany na
seksniewolnictwie. Uważacie, że to uczciwe?
A stało się jeszcze gorzej. Sąd, który wydał wyrok w sprawie
Pritchetta, nakazał oskarżonemu zwrot dwóch milionów funtów z
uzyskanego dochodu. Kiedy Pritchett odmówił, kolejny skład
sędziowski posłał go z powrotem za kratki. Jednak tym razem już
na siedem lat. Najwidoczniej odmowa przekazania fiskusowi
nieuczciwie zdobytych pieniędzy jest przestępstwem trzykrotnie
poważniejszym niż przetrzymywanie w plugawym, obrzydliwym
„salonie masażu” dziewiętnastu kobiet z dziesięciu krajów.
Może widzicie w tym pewną rację. Może myślicie (chociaż
mam nadzieję, że nie), że w jakimś sensie było to „przestępstwo
bez ofiar”. Tak z pewnością uważali mężczyźni, przyłapani na
czerpaniu swoich egoistycznych przyjemności (przynajmniej ci,
którzy nie zdążyli podciągnąć spodni i uciec). Wszyscy
jednogłośnie zaklinali się, że nie robili nic złego. Ja patrzę na to
inaczej. To nie jest nieszkodliwe naruszenie prawa, wiem o tym z
własnego doświadczenia. Nie muszę wchodzić w buty (a raczej
szpilki) ofiar. Byłam w tej sytuacji.
Bo jakkolwiek byście ją upiększali, jakkolwiek byście nas
upiększali, w oczach tych mężczyzn jesteśmy zaledwie kawałem
mięsa. Dla handlarzy żywym towarem mamy przynajmniej jakąś
wartość (nie żebyśmy cokolwiek na tym zyskiwały). O jakiej
dokładnie wartości mowa, zostało ujawnione w dramatyczny
sposób tuż przed świętami Bożego Narodzenia 2009 roku.
Wówczas to stołeczna policja opublikowała zdjęcie przerażające z
powodu swojej banalności – i bezczelnego zadufania grupy
albańskich bandytów.
Oxford Street to najruchliwsza handlowa ulica Londynu.
Każdego roku przemierza ją blisko dwieście milionów turystów,
którzy wydają tu niemal sześć miliardów funtów. Przy takiej
liczbie sklepów i ludzi nie dziwi fakt, że Oxford Street
naszpikowana jest monitoringiem; wszyscy o tym wiedzą. A
jednak w samym centrum tej ulicy, przed nosem tłumu
zakupowiczów, pod okiem kamer dwóch Albańczyków
sprzedawało właścicielowi burdelu rozdygotaną dwudziestoletnią
dziewczynę z Litwy. Cena? Trzy tysiące funtów. Kamery telewizji
przemysłowej nagrały przebieg całej transakcji. Zdjęcia wyraźnie
pokazują, jak sutener spokojnie wręcza Albańczykom plik
banknotów, a ludzie obojętnie przechodzą obok.
Szczęśliwie dla młodej Litwinki policja obserwowała tę
scenę i w porę wkroczyła do akcji. Zdaniem oficerów z wydziału
dochodzeniowo-śledczego, gdyby nie doszło do interwencji, ofiara
zostałaby zabrana do burdelu we wschodnim Londynie i zmuszona
do uprawiania seksu nawet po dwadzieścia pięć razy na dobę, by w
ciągu roku zarobić dla swego nowego właściciela sto tysięcy
funtów. Skąd o tym wszystkim wiadomo? Ponieważ policja
przeprowadziła nalot na inny burdel będący w posiadaniu tego
samego gangu. Nawiasem mówiąc, znaleziono tam szesnastolatkę,
również Litwinkę. Funkcjonariuszom, którzy ją uwolnili,
dziewczyna zeznała, że była przekonana, że jedzie do Londynu na
romantyczny weekend ze swoim chłopcem, a tymczasem człowiek
ten przekazał ją w ręce gangu sutenerów.
Pamiętacie badania prowadzone przez Poppy Project? Te, w
ramach których odkryto, że w Londynie mamy prawie dwa tysiące
prostytutek? Wiecie, ile z nich to cudzoziemki? Niemal
dziewięćdziesiąt siedem procent.
Czy wszystkie one przybyły do Londynu z własnej woli?
Pokonały tysiące kilometrów, by – omijając legalne dzielnice
czerwonych latarni w Niemczech i Holandii – pracować w
odrażających, zakazanych prawem burdelach East Endu? A może
raczej ktoś te kobiety oszukał, porwał i sprzedał tutaj, a potem
zmusił do uprawiania seksu z setkami mężczyzn każdego
tygodnia? Jak myślicie?
A oto inne miejsce, ale ta sama historia. Tym razem Sheffield
– stary ośrodek w północnej Anglii, na który przyszły ciężkie
czasy, kiedy upadł utrzymujący go w dużej mierze przemysł
stalowy, a jednocześnie miasto, które szczyci się nowoczesnymi,
przyszłościowymi planami odrodzenia i determinacją, by ściągać
obcy kapitał i tworzyć miejsca pracy.
Josef Demeter i Natasa Demeterova przybyli do Sheffield w
2005 roku. Na przestrzeni trzech lat ściągali do miasta obcy kapitał
i tworzyli miejsca pracy. Na swój sposób. Zaaranżowali bowiem
program oferujący młodym kobietom ze Słowacji i Republiki
Czeskiej zatrudnienie w Wielkiej Brytanii. Żadna z tych dziewczyn
nie mówiła po angielsku, a co najmniej jedna była bezdomna i bez
środków do życia. Tyle że obiecywane posady w ogóle nie istniały.
Dopiero na miejscu, w Sheffield, Słowaczki i Czeszki
dowiadywały się, że muszą pracować jako prostytutki w dwóch
burdelach należących do Demeterów.
Wiem, co teraz myślicie: jakim cudem można było zmusić te
kobiety, by robiły coś, czego nie chcą? Przecież mogły wyjechać?
To dokładnie ten sam tekst, który tyle razy słyszałam: dlaczego nie
uciekłaś? I odpowiedź też jest zawsze ta sama: strach.
Kiedy Demeterów w końcu zatrzymano i postawiono przed
sądem, jedna z ich ofiar – sprowadzona do Sheffield w wieku
siedemnastu lat – złożyła zeznania przy użyciu połączenia
telekonferencyjnego. Oznajmiła, że próbowała powiedzieć „nie”,
ale wówczas Demeterova zaczęła:
…wrzeszczeć histerycznie, że nie ośmielę się przestać tego
robić, bo się ich boję.
Za udział w handlu żywym towarem i seksualną eksploatację
kobiet Natasę Demeterovą skazano na sześć lat. Jej mąż zdołał
zbiec za granicę, ale na mocy umowy o ekstradycji sprowadzono
go do Wielkiej Brytanii i wytoczono mu proces. Kiedy wreszcie
przyznał się do handlu ludźmi w celu seksualnego wyzysku, dostał
cztery lata i dziewięć miesięcy więzienia. Ogłaszając wyrok na
Demeterovą, sędzia John Swanson powiedział:
Te dziewczyny były na swój sposób całkowicie bezbronne.
Żadna z nich nie mówiła po angielsku, żadna nie miała pieniędzy.
Ich możliwości porozumienia czy nawet przemieszczania się po
kraju, do którego je sprowadzono, były skrajnie ograniczone.
Jest dla mnie również absolutnie jasne, że istniała niejedna
możliwość zastraszenia ich, by pracowały ciężej jako prostytutki i
że pani oraz pani mąż obydwoje ponosicie odpowiedzialność za
osiąganie kosztem tych kobiet tak dużych zysków, jakie tylko
mogliście wyciągnąć. To bardzo poważne przestępstwo, bo
związane z żerowaniem na ludzkiej słabości i niedoli.
Natomiast sierżant Alisdair Duncan, jeden z policjantów
biorących udział w nalocie na burdele Demeterów, złożył w
lokalnej prasie następujące oświadczenie:
Mówi się, że minęło już niemal dwieście lat, odkąd zniesiono
niewolnictwo, ale tu mamy do czynienia z jego nową odmianą,
kiedy kobiety zmuszane są do handlu seksem.
Nie zaprzeczyłabym ani jednemu słowu, ale istnieje
wyrażenie, naprawdę ważne wyrażenie, którego w obu tych
wypowiedziach zabrakło: przymykać na coś oko. Wszyscy
zaangażowani w ten proces zdają się ignorować fakt, w jaki sposób
doszło do ujęcia Demeterów. Otóż policja południowego Yorkshire
urządziła nalot na ich burdele dopiero wówczas, gdy jedna ze
zrozpaczonych dziewczyn zdołała uciec, dodzwoniła się na
Słowację i zawiadomiła matkę, że była zmuszana do prostytucji,
jak również że nie wie, gdzie się dokładnie znajduje.
Gdyby tego nie zrobiła, nikt – ani policjanci, ani lokalne
władze (które pobierały podatki od działalności gospodarczej
„salonów masażu”), ani klienci wykorzystujący ciała
przerażonych, zniewolonych kobiet – dosłownie nikt nie kiwnąłby
palcem, by przerwać praktyki uprawiane w biały dzień na ulicach
Sheffield.
W tej historii pada jeszcze jedno naprawdę ważne słowo:
strach.
Kobiety – a właściwie dziewczyny – którymi handlowali
Demeterowie, śmiertelnie się ich bały. Gdziekolwiek popatrzycie,
wygląda to tak samo; również w moim przypadku. Wszędzie –
naprawdę wszędzie – natykałam się na sprawy kobiet oszukanych,
sprzedawanych w ramach niewyobrażalnie brutalnego
seksniewolnictwa i trwających w niewoli. Ze strachu.
W sielskiej Walii została zdemaskowana rodzina handlarzy
żywym towarem, która w budynku starej plebanii robiła
wielomilionowe interesy na prostytucji. Ofiary gangu – niektóre
zaledwie czternastoletnie – dostarczano z Nigerii do trzydziestu
pięciu burdeli w Ulsterze i w Irlandii. Wszystkie te dziewczyny
były bezbronne; wszystkie pochodziły z biednych rodzin i straciły
jedno albo obydwoje rodziców.
W jaki sposób młodziutkie ubogie Nigeryjki – niektóre
jeszcze dzieci – mogły skończyć w burdelach na drugim końcu
świata? Oszukali je handlarze żywym towarem, oto jak.
Obiecywali im pracę i lepsze życie z dala od rodzinnych wsi.
Jednej powiedziano, że zostanie fryzjerką, innej, że będzie mogła
dalej się uczyć. Zamiast tego, zaopatrzone w fałszywe paszporty i
pod cudzymi nazwiskami, były dostarczane do Dublina, a stamtąd
do miejsc, gdzie miały rozpocząć karierę seksualnych niewolnic.
Według brytyjskiej Agencji do spraw Zwalczania Poważnej
Przestępczości Zorganizowanej (Serious Organised Crime
Agency), która prowadziła to dochodzenie:
Pierwszym sygnałem, jaki pozwala ofiarom zrozumieć, że
będą pędzić życie prostytutek, jest obkupienie ich w różne części
garderoby, pozostawienie samotnie w mieszkaniu oraz telefon z
informacją: „Czekaj na klienta i rób, co ci każe”.
Podobnie jak niegdyś ja, te biedne, przerażone dziewczyny
musiały pozwalać mężczyznom, by wykorzystywali ich ciała po
dwanaście–piętnaście godzin na dobę i były regularnie
przenoszone z burdelu do burdelu, co sprawiało, że czuły się
jeszcze bardziej samotne i bezbronne. Ich właściciele – bo o tym
właśnie mówimy, o właścicielach innych istnień ludzkich –
zaopatrywali je w „artykuły pierwszej potrzeby”: prezerwatywy i
bieliznę. Ale gotówka, którą zarobiły (obowiązująca stawka
wynosiła sto sześćdziesiąt euro za pół godziny), trafiała na
bankowe konta sutenerów.
A więc kim byli ci panowie niewolników? I jakim cudem
zdołali masowo importować młode kobiety z Afryki dla
zaspokojenia żądzy mężczyzn w Irlandii? Okazało się, że za tym
współczesnym handlem ludźmi stoi jedna rodzina: Irlandczyk
Thomas Carroll (lat czterdzieści osiem), jego
południowoafrykańska żona, Shamiela Clark (lat trzydzieści dwa)
oraz dwudziestosześcioletnia córka Carrolla, Toma.
Możecie to sobie wyobrazić? Potrafilibyście prowadzić firmę
prosperującą kosztem molestowanych, śmiertelnie wystraszonych
dziewczyn? I wciągać w te interesy własną córkę?
Jednak szczytem wszystkiego był sposób, w jaki niewolnice
powstrzymywano przed ucieczką. Kiedy wreszcie w 2010 roku
Carrollowie stanęli przed sądem, wyszło na jaw, że wiele ich ofiar
żyje w strachu przed „przysięgą juju”, składaną podczas
„okropnych i poniżających” rytuałów, w których Nigeryjki musiały
uczestniczyć.
Jedną z nich zmuszano do spania w trumnie, co miało w
dziewczynie zasiać lęk przed śmiercią. Kiedy dostała okresu,
krople jej krwi wlano do kłódki. Potem kłódkę zatrzaśnięto i
wrzucono do rzeki. Z punktu widzenia zastraszanej ofiary
oznaczało to, że straciła panowanie nad swoim życiem. Wierzyła,
że znajduje się ono teraz w rękach bogini rzeki.
Czytając te słowa, być może pomyślicie: obłęd, wprost
niewiarygodne. I w oczach współczesnego człowieka Zachodu
zapewne tak to wygląda. Nikogo z nas już nie przerażają takie
zabobony. Ale młodziutkiej, bezbronnej dziewczynie z odciętej od
świata wioski, gdzieś w głębi Nigerii, groźba wydawała się
naprawdę realna.
Straszenie boginią rzeki to niejedyny sposób, za pomocą
którego gang trzymał w ryzach swój „towar”. Kobiety zmuszano,
by zjadały na surowo serce świeżo zabitego kurczaka.
Prześladowcy obcinali im paznokcie i włosy łonowe, a potem
ścinków tych używali, by wpoić Nigeryjkom lęk przed
mieszkającym tam bóstwem i przekonanie, że każdą z nich można
dopaść metodami „metafizycznymi”, gdziekolwiek by się znalazła.
Podczas obrzędów kobiety trzymano nago, a jedną na całym ciele
kaleczono ostrymi żyletkami.
I jakby nie było to wystarczająco okropne, każda z
dziewczyn, kiedy tylko wylądowała w Irlandii, dowiadywała się,
że winna jest ludziom, którzy ją sprzedali, średnio sześćdziesiąt
pięć tysięcy funtów. Gdyby tych pieniędzy nie chciała – albo nie
mogła – zwrócić, czeka ją (albo jej rodzinę w Nigerii) śmierć.
Ten rodzinny biznes przynosił Carrollom miliony – dochody
wystarczające do nabycia nieruchomości w Republice Południowej
Afryki, Bułgarii i Mozambiku. Czerpały też z niego korzyści inne
firmy. Podczas nalotu na starą plebanię policja znalazła
siedemdziesiąt telefonów komórkowych, powiązanych z
ogłoszeniami w gazetach albo na internetowych stronach
reklamujących usługi seksualne. Przez zaledwie trzy miesiące
Carrollowie wydali na opłaty telefoniczne pięć tysięcy dwieście
funtów, a sama faktura liczyła sobie pięć tysięcy stron.
Czy firmy telefonii komórkowej wiedziały za co im się płaci?
Czy kiedykolwiek starały się dowiedzieć? Czy raczej – jak
wszyscy pozostali – przymykały na to oko?
A co z gazetami, w których zamieszczane były ogłoszenia?
Tylko przez jeden rok na reklamy w prasie Carrollowie wydali
dwadzieścia osiem tysięcy pięćset osiemdziesiąt funtów.
Dwadzieścia osiem tysięcy pięćset osiemdziesiąt funtów to
zawrotna liczba ogłoszeń. Można by się spodziewać, że któryś z
pracowników redakcji zauważy coś niepokojącego, zwłaszcza
kiedy przeczyta tekst. A oto typowy przykład:
Afrykanka Nandi, filigranowa, czekoladowa radość, maleńki
rozmiar 8, 34C, ale długonoga, niesamowicie giętka. Nandi lubi
nudyzm, odkrywanie swojego ciała i twojego, sesje zabawne i
intymne.
Nikt ani przez moment nie myśli, przyjmując do druku takie
ogłoszenia? Czy może po prostu ładuje się pieniądze do kasy i
dalej robi swoje? Jak sądzicie?
Ta ustawiczna, wygodna „ślepota” dotarła nawet do sali
rozpraw. Sąd Koronny w Cardiff skazał Thomasa Carrolla na
siedem lat, a jego żonę na trzy i pół roku więzienia, po tym jak
oboje przyznali się do „przestępczej zmowy w celu kontrolowania
prostytucji dla korzyści materialnych” i do kolejnego zarzucanego
im czynu: prania brudnych pieniędzy. Córka Carrolla dostała dwa
lata za „pranie” dochodów z rodzinnej firmy, które tylko w jednym
roku wyniosły ponad osiemset tysięcy funtów. Jednak podczas
ogłaszania wyroku sędzia Neil Bidder jasno dał do zrozumienia, że
nie obwinia Carrollów za sposób, w jaki ich ofiary łowione były do
burdeli. Powiedział:
Nie skazuję was za handel żywym towarem. Przyjmuję, że nie
zdawaliście sobie sprawy z osobistych uwarunkowań kobiet
zatrudnionych w waszych burdelach, jak również, że nie jesteście
odpowiedzialni za żadną przemoc ani groźby jej użycia. Jednak te
Nigeryjki, zastraszane i pod potwornym przymusem, w końcu
pracowały dla was. Nie zapytaliście ani nie zatroszczyliście się o
to, jakie tragedie przydarzyły się kobietom dostarczającym wam
zysk.
Czy to nie tak, jakby powiedzieć osiemnastowiecznemu
amerykańskiemu właścicielowi niewolników, że nie odpowiada za
przywóz z Afryki kobiet, dzieci i mężczyzn, żeby pracowali w jego
majątku? Oczywiście, że za to odpowiadał, dokładnie tak samo jak
Carrollowie. Gdyby oni – i im podobni – nie wykreowali
zapotrzebowania na nigeryjskie seksniewolnice, czy ktoś by je
porywał i nimi handlował? Jak myślicie?
Problem polega na tym, że nikt naprawdę nie słucha ofiar
seksualnego niewolnictwa. Bóg mi świadkiem, że mnie nikt nie
słuchał, kiedy w neonowym świetle tkwiłam uwięziona za szybą
okna w Amsterdamie. Ale też żadna z tych kobiet naprawdę nie
opowiada swojej historii. Może dlatego, że czują się zawstydzone
nieszczęściem, które im się przydarzyło. Bo ja z pewnością tak się
czułam. A może chodzi o to, że sprawy, o jakich musiałyby mówić
– o jakich ja muszę mówić – są zbyt bolesne do przyjęcia.
Chcecie posłuchać? Macie dość siły?
Openshaw to ponure, postindustrialne przedmieście
Manchesteru. W porównaniu z Openshaw nawet Gateshead
prezentuje się olśniewająco. W tym samym czasie, gdy policja
południowego Yorkshire prowadziła w Sheffield śledztwo
przeciwko Josefowi i Natasy Demeterom, a Carrollowie mieli
wkrótce stanąć przed sądem w Cardiff, dziewczyna o nazwisku
Marinela Badea już trzeci rok cierpiała niewolę w tutejszej
„saunie” pod gorzko ironicznym szyldem Shangri-La.
Kiedy zapoznałam się z losami Marineli, chciało mi się
jednocześnie płakać i krzyczeć ze złości. Ogarniała mnie furia, bo
wszyscy wiedzą, że to się zdarza codziennie, wszędzie. A zalałam
się łzami, gdyż po raz pierwszy ktoś zawracał sobie głowę, by
dowiedzieć się czegoś o dziewczynie zamkniętej w burdelu –
nawet jeśli najpierw miał ją za nic.
Manchesterska policja znała Shangri-La od lat. Wiedzieli, że
to dom publiczny i że jego właściciel, David Greenwood, prowadzi
w mieście jeszcze dwa „salony masażu”. Ale jedyne
zainteresowanie, jakie okazywali tym przybytkom, sprowadzało
się do tego, by wpaść od czasu do czasu i sprawdzić, czy
Greenwood nie ma jakichś wskazówek na temat uzbrojonych
rabusiów albo sprzedawców seksniewolnic.
Zatrzymajmy się przy tym na chwilę. Czy zwrócilibyście się
do sutenera, by dawał wam cynk w sprawie handlu żywym
towarem? Naprawdę? A co więcej, czy oczekiwalibyście, że będzie
współpracował?
David Greenwood przez trzy lata był właścicielem burdeli,
które odziedziczył po ojcu. Wiele z jego „pracownic” pochodziło z
Europy Wschodniej. Marinela to właśnie jedna z nich. Jej historia
wyszła na jaw w sądzie – i jest to historia znana mi aż za dobrze.
Dziewczyna została porwana w Rumunii, kiedy miała
siedemnaście lat. Chodziła wówczas jeszcze do szkoły w
Aleksandrii, prowincjonalnym mieście, oddalonym o dwie godziny
jazdy od Bukaresztu. Pewnego razu, w marcu 2008 roku, Marinela
zniknęła.
Tamtego dnia wyszła po lekcjach w towarzystwie koleżanki i
razem udały się do mieszkania, gdzie miały się uczyć. Nagle
rozległo się pukanie. Marinela otworzyła drzwi i ujrzała dwóch
mężczyzn: miejscowego faceta o podejrzanej reputacji i jakiegoś
nieznajomego. Ten drugi, jak się okazało, nazywał się Marius
Nejloveanu.
Mężczyźni zaprosili dziewczyny na grilla. Marinela
odmówiła pod pretekstem, że musi dokończyć pracę domową. Ale
to intruzów nie obchodziło. Złapali ją, rąbnęli jej głową o szafę i
kazali włożyć kurtkę.
Wtedy na stoliku koło telewizora Marius zobaczył mój dowód
i zabrał go. Komórkę też. Zapytałam: „Po co ci moje
dokumenty?”, a on tylko się na mnie gapił.
Nie minęło parę godzin, a Marinela została kilkakrotnie
zgwałcona i zmuszona do prostytucji ze znajomym Nejloveanu.
Powiedziałam: „Chcę do domu”, więc mnie pobili. Po
półgodzinie przyprowadzili swojego kumpla i zmusili mnie, żebym
z nim spała. Od tamtego dnia byłam uwięziona. Nie pozwalali mi
nawet wyjść na dwór, żeby nikt mnie nie zobaczył.
Tymczasem krewni szukali zaginionej dziewczyny. Nikt nie
mógł zrozumieć, co się z nią stało. Marinelę łączyły bliskie więzi z
rodziną, a w szkole była pilną uczennicą. Jednak poszukiwania nie
miały cienia szansy, bo porywacze już zdążyli zatrzeć wszystkie
formalne ślady. Załatwili dziewczynie fałszywy paszport z
fałszywym nazwiskiem i z siedemnastoletniej uczennicy zrobili
dorosłą dwudziestojednolatkę. Uzbrojeni w podrobione
dokumenty, wepchnęli ją na tylne siedzenie samochodu, wywieźli
do Bukaresztu i o czwartej nad ranem zmusili, by wsiadła do
autokaru jadącego do Anglii.
W dwa dni później – 3 kwietnia 2008 roku – Marinela
wysiadła na głównym dworcu autobusowym w Birmingham.
Przerażona, w traumie, znalazła się w obcym kraju, nie mając
pojęcia, co się dzieje. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała od Mariusa
Nejloveanu, było, że ma pracować dla niego „przy sprzątaniu”.
Na dworcu powitała ją kobieta, która przedstawiła się jako
przyjaciółka Nejloveanu. Zawiozła dziewczynę do Edgbaston,
jednego z zielonych przedmieść Birmingham, gdzie mieszka
głównie klasa średnia. Tam w wielkim domu Marinela spotkała
jeszcze dwie młode Rumunki. Ale ulga na widok ludzi, którzy
mówią jej językiem, gwałtownie prysła.
Jedna z nich zapytała mnie: „Wiesz, jak zakładać
prezerwatywę?” Odpowiedziałam: „O czym ty mówisz?” Właśnie
wtedy do mnie dotarło.
Marinela miała pracować w pobliskim burdelu. Kobiety
kazały jej iść ze sobą, a kiedy protestowała, oznajmiły bez
ogródek, że jeśli będzie się opierać, to Nejloveanu po powrocie do
Anglii ją zabije.
Właśnie w tym miejscu załamałam się i zaczęłam płakać. Bo
dokładnie to samo przeżyłam w Holandii, kiedy zostałam porwana
i sprzedana. Dziewczyna, z którą tam byłam – w poprzedniej
książce nazwałam ją Sally – udzieliła mi ostrzeżenia, że jeśli
odmówię pracy jako prostytutka, mój właściciel po prostu mnie
wykończy. Siedząc nad zeznaniami Marineli, raz jeszcze
przeżywałam każdą chwilę swojego pierwszego dnia w niewoli. Z
instynktowną straszliwą pewnością wiedziałam, przez co
przechodziły umysł i ciało młodziutkiej Rumunki.
Ponieważ cokolwiek umysł robi, by odciąć się od bólu, ciało
i tak reaguje. Podobnie jak ja przed laty, Marinela przestała jeść. I
tak jak ja, zaczęła marnieć w oczach. Już przed porwaniem była
szczupła, ale teraz przy każdym oddechu mogła zobaczyć, jak
sterczą jej żebra.
Kiedy wreszcie przyjechał Nejloveanu, nadal nie chciała
pracować jako prostytutka. Rezultat okazał się nawet gorszy, niż ją
ostrzegano.
Pobił mnie i zmusił, żebym z nim uprawiała seks – analny. To
naprawdę bolało. Szarpał mnie za włosy i kaleczył mi plecy.
Czasami walił moją głową w kant drzwi. Bardzo mnie bolało.
Była dzielna – och, o wiele dzielniejsza niż ja – jednak w
końcu musiała się poddać i robić, co jej kazano. Nejloveanu
wręczył jej tanie, krzykliwe majtki i stanik (przed laty mój
oprawca też wcisnął mi obrzydliwą „seksowną” bieliznę) i odwiózł
Marinelę do burdelu, który – to było pewne niemal jak w banku –
oficjalnie nazywał się „sauna”.
Dziewczyna znalazła się w pułapce. Nie znając słowa po
angielsku, nie potrafiła odmówić swojemu pierwszemu klientowi,
chociaż rozpaczliwie chciała mu powiedzieć, że nie robi tego z
własnej woli, że została porwana i sprzedana. Ale nie umiała.
Jedyne co mogła, to płakać i mieć nadzieję, że ten człowiek
zauważy jej ból i przestanie. Nie przestał, oczywiście, nie przestał
– podobnie jak żaden z egoistycznych, pożądliwych mężczyzn,
którzy wykorzystywali ją tamtego dnia i w dni następne.
Ostatecznie, kto by się przejmował prostytutką?
Pierwszej doby była gwałcona na tyle często, że zarobiła
trzysta funtów. Za takie pieniądze cała jej rodzina w Rumunii
mogłaby się utrzymywać przez ponad sześć tygodni, ale te
obliczenia były nieistotne, bo Marinela i tak musiała oddać
każdego pensa. A później pracować jeszcze ciężej.
Potem zarabiałam czterysta, pięćset funtów. Po miesiącu
zarabiałam już pięćset funtów dziennie, ale jeśli chciałam
papierosa albo batonik, musiałam prosić.
Zmuszona była pracować po dwanaście godzin. Przez siedem
dni w tygodniu, od dziesiątej rano do dziesiątej wieczorem. Ilu
mężczyzn w tym czasie używało jej ciała? Średnio dziesięciu,
dwunastu na dobę. Co oznacza minimum siedemdziesięciu
tygodniowo. Czy któryś z nich miał jakiekolwiek skrupuły, płacąc
czterdzieści funtów za wykorzystanie tej młodziutkiej, chudej jak
patyk dziewczyny, która płakała i nie umiała porozumieć się po
angielsku? Czy któryś zrobił to, co Galahad wraz z wielbicielami
PunterNet ponoć z pewnością by uczynili, i powiadomił o jej męce
Crimestoppers? No, jak myślicie?
Nejloveanu zabierał połowę z każdej opłaty. Właściciel
burdelu zgarniał pozostałe dwadzieścia funtów. A mężczyźni
ciągnęli jeden za drugim. Większość z nich była biała, nieliczni
pochodzenia azjatyckiego. Niektórzy wracali, ale przeważnie
Marinela ich nie znała. Często przychodzili pijani; czasami
zachowywali się brutalnie.
Jeden facet… nie chciałam zrobić tego, o co prosił. Więc
pobił mnie, bo był pijany, ciągnął mnie za włosy i okładał po
twarzy. Ale oni [kierownictwo burdelu] po prostu wyprowadzają
agresywnych mężczyzn. Nic im się nie robi, nawet jeśli dziewczyna
jest naprawdę poraniona.
I nigdy – przenigdy – nie wolno jej było odmówić, kiedy
klienci chcieli ją obmacywać albo z nią spółkować.
Nawet kiedy śmierdzą i przychodzą prosto z pracy, trzeba z
nimi spać. To było takie obrzydliwe. Możecie sobie wyobrazić, jak
się czułam, kiedy musiałam się przy nich rozbierać i prezentować
tę ohydną bieliznę, którą kupił mi Marius? Powinnam była się
uczyć, a nie w Anglii sypiać z mężczyznami i zarabiać pieniądze
dla kryminalistów.
Poobijane, wyniszczone ciało Marineli pełniło funkcję
bankomatu – ni mniej, ni więcej – i to bankomatu, który miał nie
przestawać pluć gotówką.
Nejloveanu udzielił rygorystycznych instrukcji, by
dziewczyna nie mogła na krok opuścić burdelu. Raz próbowała
uciec, ale szybko ją złapali i brutalnie przypomnieli, w jakiej jest
sytuacji.
Okładali mnie pięściami. Z nożem przy głowie szarpali za
włosy i wyrywali je.
Na noc zabierano ją do domu w Edgbaston i trzymano pod
kluczem. Kiedy tygodnie przeszły w miesiące, do jej więzienia
przybyły jeszcze dwie młode Rumunki, porwane przez Mariusa.
Marinela szybko zorientowała się, że obie cierpiały na poważne
zaburzenia. Później oceniono, że stan rozwoju umysłowego
starszej – w chwili przybycia miała dwadzieścia trzy lata – był na
poziomie dziesięcioletniego dziecka.
Nawet kiedy te słowa układają się przede mną na kartce,
mnie już tu nie ma. Nie jestem już bezpieczna w moim przytulnym
mieszkanku, nie otacza mnie troska mamy i rodziny. W Marineli
widzę siebie. Widzę pokój w Amsterdamie, gdzie byłam
zamykana; okno, w którym musiałam wystawiać zniszczone ciało
dla zaspokojenia żądzy mężczyzn dość zamożnych, by mogli sobie
pozwolić na wykorzystywanie zmaltretowanej kobiety. Widzę
siebie, widzę Marinelę – i płaczę.
Wydarzenia, jakie potem nastąpiły w jej życiu, są mi również
przerażająco znane. Młodą Rumunkę spotkało to samo, co kiedyś
mnie w Amsterdamie. To samo, co dziewczynę z Oxford Street.
Nejloveanu wyprzedał część swojego „towaru”. Dwie nowe
niewolnice zbyt mało zarabiały, więc szybko odstąpił je innemu
sutenerowi. Natomiast Marinela była przekazywana po całych
Zachodnich Midlandach, z jednego burdelu do drugiego.
Oczywiście, chodziło o zadowolenie klientów, którym do ich
ulubionej „sauny” czy „salonu masażu” regularnie trzeba
dostarczać świeże porcje mięsa. W każdym z tych miejsc
dziewczyna pracowała z wieloma Rumunkami. W samym
Birmingham spotkała ponad sto swoich rodaczek. Historia wielu z
nich, chociaż nie wszystkich, była taka jak jej: porwanie, przemoc,
groźby i przymus.
Ale nie skończyło się na Zachodnich Midlandach. W
październiku 2008 roku Marinelę dostarczono do Manchesteru,
najpierw do salonu masażu Belle Air, a potem do sauny Shangri-
La, obydwu stanowiących własność Davida Greenwooda.
Dziewczyna nie miała pojęcia, gdzie się znajduje. Było to po
prostu kolejne ponure przedmieście, kolejny podły, obskurny
burdel. Nie marzyła nawet o ucieczce. Pomijając już to, że była
regularnie bita, nie znała nikogo, komu mogłaby zaufać, a
zgłoszenie się na policję po prostu ją przerażało. I miała rację.
Pewnego dnia, wkrótce po przyjeździe Marineli do
Manchesteru, policjanci urządzili nalot na Shangri-La. Ale
bynajmniej nie szukali ofiar handlarzy ludźmi, nie zjawili się tam,
by kogokolwiek ratować z seksualnej niewoli. Marinela – wraz z
sześcioma innymi kobietami – została aresztowana, zakuta w
kajdanki, wyprowadzona z ceglanego budynku do policyjnej
„suki” i zawieziona na miejscowy komisariat.
Funkcjonariusze, którzy ją zatrzymali, służyli w jednostce do
zwalczania przestępstw na tle seksualnym policji Wielkiego
Manchesteru. Traktowali Marinelę jak prostytutkę i grozili jej
sankcjami karnymi, ale i tak była im wdzięczna. W tamten zimny,
deszczowy dzień po raz pierwszy od ponad pół roku nie musiała
uprawiać seksu z dwunastoma mężczyznami w ciągu doby.
Zazwyczaj brytyjska policja nie trzyma ludzi podejrzanych o
prostytucję w areszcie śledczym. Jeśli stawiane są im zarzuty,
odbywa się to dość szybko, a później wypraszani są z powrotem na
ulicę. Ale Marinela uparła się, by pozostać pod kluczem. Nie
chciała opuścić komisariatu z jego solidnymi murami i dodającymi
otuchy zamkami w drzwiach. Była przekonana, że jeśli stamtąd
wyjdzie, Nejloveanu i jego gang wytropią ją i zabiją.
Może właśnie to najpierw zwróciło uwagę policjantów. Bo
kiedy zaczęli słuchać historii dziewczyny, uświadomili sobie, że to
nie jeszcze jedna prostytutka, tylko niewinna, brutalnie
sterroryzowana ofiara handlu żywym towarem.
Koniec końców sprawa zakończyła się szczęśliwie – a
przynajmniej na tyle szczęśliwie, na ile w takich wypadkach jest to
możliwe. Marinela mogła znów połączyć się ze swoją rodziną w
Rumunii. Krewni dziewczyny nigdy nie przestali wierzyć, że uda
im się ją odnaleźć – i to odnaleźć żywą – ale nie mieli pojęcia,
gdzie szukać ani co robić. Moja mama mówi, że doskonale wie,
jak się czuli. Ona też była bliska rozpaczy, kiedy zniknęłam w
amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni, ale – podobnie jak
rodzina tamtej młodej Rumunki – nigdy nie pozwoliła zgasnąć
bezcennemu płomykowi nadziei.
Marinela osiadła w północnej Anglii i jako wolontariuszka na
pół etatu podjęła pracę w Sheffield, w schronisku dla kobiet
narażonych na agresję. Poszła też do college’u, żeby uczyć się
fryzjerstwa. Pytana o przeszłość, nazywa siebie ocaloną, a nie
ofiarą. Mężczyźni, którzy ją porwali i handlowali jej ciałem,
zostali oskarżeni, skazani i wysłani za kratki na okres od czterech
do dwudziestu jeden lat.
Ale jeśli czytając to, myślicie, że wszystko jest w porządku,
przerwijcie lekturę – bo wcale nie jest. Za tymi procesami i
krzepiącymi nagłówkami o policji rozbijającej międzynarodowy
gang handlarzy ludźmi – nagłówkami, które w roku 2009 trafiły na
czołówki ogólnokrajowych gazet – kryje się jeszcze inna historia.
Inna, ale równie szokująca. Przenieśmy się do Rumunii.
We wczesnych godzinach porannych w maju 2009 roku
policja w Aleksandrii dostała cynk od wydziału dochodzeniowo-
śledczego z Manchesteru. Brytyjscy funkcjonariusze
przeprowadzili wnikliwe dochodzenie w sprawie Mariusa
Nejloveanu i odkryli, że bynajmniej nie był samotnym – choć na
pewno bezwzględnym – wilkiem. Należał do gangu, który
handlował kobietami po różnych krajach Europy. I nie chodzi tu o
zwykłą bandę łajdaków, tylko znowu o przedsiębiorstwo rodzinne.
Razem ze swoim pięćdziesięciojednoletnim ojcem,
Bogdanem, Marius Nejloveanu zwabił, porwał, oszukał i sprzedał
mnóstwo rumuńskich dziewczyn w wieku od piętnastu do
dwudziestu trzech lat. Najpierw gwałcone, głównie przez Mariusa,
kobiety wysyłano albo do legalnych burdeli w Hiszpanii, albo do
„salonów masażu” i „saun”, które plugawią brytyjskie miasta i
miasteczka. Wszystkie ofiary były zmuszane do prostytuowania
się.
Obaj Nejloveanu nie zważali, jak i gdzie zdobywają swój
„towar”. Jedna z uprowadzonych dziewczyn okazała się rodzoną
kuzynką Mariusa. W sposób bezlitośnie brutalny przestępcy
zapewniali sobie posłuszeństwo. Kiedy za pomocą poufnych
informacji z Manchesteru aleksandryjska policja wytropiła szajkę
w pobliskim miasteczku Mavrodin, znalazła broń, której ojciec i
syn używali, by utrzymać porwane kobiety w ryzach: ciężką
drewnianą gitarę do wymierzania razów oraz nóż, który miał
uwiarygodnić groźby okaleczenia i morderstwa.
Później komisarz główny policji Florea Stefan opierając się
na grubej teczce z aktami, które zgromadzili jego podwładni,
powiedział z westchnieniem:
– Marinela ma szczęście, że żyje. Wiele ofiar zostało
pobitych bardzo, bardzo dotkliwie. Pięć dziewczyn Nejloveanu
wysłał do Wielkiej Brytanii, ale kolejnych siedem zniknęło gdzieś
w Rumunii. Nie wiemy, gdzie są ani czy jeszcze żyją.
Czy to brzmi jak szczęśliwe zakończenie?
Jednak na razie powróćmy do Anglii. Tuż przed Bożym
Narodzeniem 2009 roku David Greenwood znów zjawił się w
Manchesterze. Choć bynajmniej nie dobrowolnie. Aby wyciągnąć
sutenera z jego luksusowej kryjówki – willi na hiszpańskim Costa
del Sol, opłaconej cierpieniem zniewolonych kobiet – policja
musiała uzyskać europejski nakaz aresztowania.
Podczas rozprawy Greenwood przyznał się do posiadania
trzech burdeli: Belle Air na obrzeżach centrum Manchesteru,
Cleopatry w Bury i Shangri-La w Openshaw, gdzie była
przetrzymywana i po dziesięć razy dziennie gwałcona Marinela.
Zeznał też otwarcie, że prowadził te „firmy” – przynoszące setki
tysięcy funtów zysku – od 2006 roku. I właśnie dzięki nim dawny
monter rusztowań mógł pozwolić sobie na światowe życie w
Hiszpanii.
Ale przeczytajcie, co Greenwood – a raczej jego prawniczka
– mieli jeszcze do powiedzenia. Elizabeth Jane Nicholls w mowie
obrończej oznajmiła, że burdele w Wielkim Manchesterze
„funkcjonują we współpracy z policją”. Pozwalało to jej klientowi
wierzyć, że „jeśli lokal prowadzony jest w określony sposób, nie
ściga się tej działalności sądownie”. A co więcej: „naprawdę
powszechnie wiadomo, choć rzadko potwierdza się to w sądach, że
te salony są policji dobrze znane i działają z nią we współpracy.
To, co się dzieje, dzieje się de facto za zgodą władz”.
Jak mówiła dalej, „Manchester zajmuje zapewne wyjątkową
pozycję” pod względem „stopnia otwartości” w kontaktach
pomiędzy kierownictwem „saun” i „salonów masażu” a władzami,
co „oczywiście nie jest tak powszechne” w całym kraju. Belle Air
czy Shangri-La były znane policji od lat.
Ponadto wprawdzie istnieje pewien obszar prostytucji, gdzie
ludzie są eksploatowani i przymuszani do sprzedawania się, ale
prostytucja miała zawsze także drugie oblicze. Wystarczy
wspomnieć rewelacje Belle de Jour, świetnie wykształconej
kobiety, która jasno przedstawiła tę sprawę
[17]
.
Reszta przemowy była jeszcze bardziej wstrząsająca. Otóż
pani Nicholls poinformowała sąd, że w związku z coroczną
deklaracją podatkową lokale Greenwooda wizytował urząd
skarbowy. Deklaracja podatkowa? Jak urząd skarbowy mógł
uzasadnić ściąganie podatków od dochodu z seksualnego
niewolnictwa?
W końcu David Greenwood został skazany za prowadzenie
burdeli i trafił do więzienia na dwadzieścia miesięcy.
Ta historia pozostawiła mi uczucie wstydu. Wstydu, bo też
kiedyś – nawet jeśli tylko przelotnie – uczestniczyłam w
kierowaniu „salonem masażu”. Ale jeszcze bardziej zawstydzał
mnie fakt, że nikczemne, obojętne na ludzkie cierpienia
seksniewolnictwo wydaje się być do tego stopnia wtopione w
brytyjską codzienność, że urząd skarbowy zgarnia od niego swój
udział, a policja przymyka oko. Jak to możliwe? Do tego, co działo
się ze mną w Amsterdamie, nie powinno było nigdy dojść, jednak
władzom holenderskim za jedno należą się słowa uznania.
Holendrzy przynajmniej nie udają, że prostytucja – we wszystkich
jej haniebnych, brutalnych formach – w ogóle się nie zdarza.
Natomiast w Wielkiej Brytanii najwyraźniej chcemy ciągnąć
z niewolnictwa korzyści finansowe, zaprzeczając jednocześnie
jego istnieniu. Nawet jeśli mamy je tuż przed nosem. Bo mamy;
naprawdę mamy. Niedługo po tym, gdy zapadły wyroki w
sprawach Nejloveanu i Greenwooda, dochodzenie prowadzone
przez wysokiej rangi oficerów policji ujawniło bez mała pięć
tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt „saun”, „salonów masażu” i
innych miejsc na terenie Anglii i Walii, nielegalnie używanych dla
płatnego seksu. Ile?! W tym kraju nie ma aż tylu miast i
miasteczek, ale jest prawie sześć tysięcy domów publicznych.
W ramach śledztwa Związku Wyższych Oficerów Policji
(ACPO) na obszarze samych Zachodnich Midlandów wykryto
trzysta czterdzieści dwa burdele. Przypominacie sobie Zachodnie
Midlandy? To tam najpierw została sprzedana Marinela. Według
statystyk ACPO była jedną z tysiąca pięciuset trzydziestu pięciu
wschodnioeuropejskich kobiet pracujących w tamtejszych domach
publicznych, gdzie na każdy przypadało średnio prawie siedem
łóżek. W północno-zachodniej Anglii wykryto siedemset
sześćdziesiąt burdeli, które zatrudniały tysiąc dwieście czterdzieści
dwie prostytutki z Europy Wschodniej. ACPO zebrał dowody na
to, że na terenie Wielkiej Brytanii co najmniej czterysta
wschodnich Europejek, sprzedanych wbrew ich woli, przeżywało
gehennę podobną do cierpień Marineli.
Cieszy mnie, że Marinela jest wolna. Naprawdę jestem
szczęśliwa, że odnalazła spokój i bezpieczeństwo, ale wszystko, co
kryje się za jej historią, ponownie rozpaliło we mnie gniew. Jeśli to
ma się wreszcie skończyć, ktoś taki jak ja musi doprowadzić do
zmian. Nadeszła pora, by porzucić brudne ulice Manchesteru i
zielone przedmieścia Birmingham. Muszę rozpocząć kolejny etap
swojej podróży: dowiedzieć się, ile i dlaczego tak dużo kobiet z
Europy Wschodniej trafia do seksualnej niewoli. Skoro chcę
poznać całego słonia, a nie tylko trąbę czy kły, nie pozostaje mi nic
innego, jak raz jeszcze zdobyć się na odwagę i opuścić kraj.
Smutek piękna
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to tablica przed lotniskiem.
„Witamy w Kiszyniowie, mieście dziurawych dróg”. A zaraz
potem – tutejsze kobiety. Są niezwykle piękne.
Nigdy przedtem nie słyszałam o Mołdawii. Musiałam
poszukać na mapie, żeby w ogóle dowiedzieć się, gdzie leży. I
kiedy w końcu ją zlokalizowałam, ukrytą na samym skraju Europy,
wydała mi się maleńka i mało znacząca. Jakim cudem to
miniaturowe państwo może liczyć się wśród nieprzebranych
światowych źródeł żywego towaru?
Och, ale liczy się; naprawdę się liczy.
Zrobicie coś dla mnie? Teraz, póki macie to na świeżo.
Wpiszcie do wyszukiwarki słowo „Mołdawia”, a sami się
przekonacie. Widzicie, co miałam na myśli? Gdzieś, zapewne
wysoko na pierwszej stronie, natraficie również na słowa
„kobiety”, „seks”, „handel żywym towarem”. Mołdawia z tego
wszystkiego słynie – i to jeszcze jak.
Większość krajów – nawet tych najmniejszych i
najbiedniejszych, w najbardziej zacofanych gospodarczo zakątkach
świata – posiada jakieś produkty, które eksportuje. Od bawełny,
owoców, zboża, kawy na dolnym krańcu skali aż po samochody,
elektronikę i inne dobra konsumpcyjne w przypadku
zamożniejszych państw. Mołdawia ma dwa typy towarów
eksportowych: wino i kobiety. Przy czym wino jest tym mniej
znaczącym.
Dlatego właśnie wsiedliśmy na pokład samolotu i udaliśmy
się przez Wiedeń do Kiszyniowa (Mołdawia nie ma bezpośrednich
połączeń z większą częścią Europy Zachodniej). To cztery i pół
godziny na drugą stronę kontynentu. I pięćdziesiąt lat wstecz.
Wy i ja podróżujemy razem, by poznać młode kobiety, które
padły ofiarą międzynarodowego handlu żywym towarem i
odważnych ludzi, którzy próbują stawać w ich obronie. A także, na
sam koniec, sprzedawcę seksualnych niewolnic na zagraniczne
rynki. Ale najpierw pozwólcie, że opowiem wam co nieco o tym
małym, peryferyjnym kraju zwanym Mołdawią.
Wykreślcie linię prostą z Londynu na wschód. Zatrzymajcie
się w Polsce, a potem skierujcie się na południe. Bardzo szybko
dotrzecie do Rumunii. Ona również jest członkiem UE, ale już
małe śródlądowe państwo na prawo od niej nie. Właśnie
odnaleźliście Mołdawię.
Do 1991 roku Mołdawia, podobnie jak niektórzy jej sąsiedzi
w regionie, należała do ZSRR. Kiedy w tym właśnie roku Związek
Radziecki runął, kraje na pograniczu między Europą a Rosją
buntowniczo ogłosiły niepodległość. Mołdawia skorzystała z
wolności tuż po tym, jak załamało się panowanie Kremla.
To musiał być ekscytujący okres. Na przestrzeni swoich
nieszczęśliwych dziejów Mołdawia była anektowana i rozgrabiana
kolejno przez Imperium Osmańskie, Cesarstwo Rosyjskie,
Królestwo Rumunii oraz komunistyczny ZSRR. Do czasu, gdy
mołdawska flaga zaczęła powiewać nad mołdawską stolicą,
Kiszyniowem, mieszkańcy tych ziem cierpieli obce panowanie
przez ponad sześćset lat.
W wygodnym, cywilizowanym, zmodernizowanym świecie
Zachodu „wolność” jest słowem, którym szafujemy aż nadto
szczodrze. My, Brytyjczycy, lubimy twierdzić, że jako idea
polityczna zrodziła się właśnie u nas. Po drugiej stronie Atlantyku
Stany Zjednoczone zdają się wierzyć, że amerykański model
wolności można rozciągnąć jak astroturf
[18]
na trudne tereny
Bliskiego Wschodu.
A tymczasem to zbyt cenne słowo, by używać go tak
beztrosko, od niechcenia. Przez te wszystkie miesiące, kiedy
więziono mnie w Amsterdamie, wolność była marzeniem – czasem
mirażem – którego czepiałam się kurczowo na samym dnie
rozpaczy i narkotykowego głodu. A co oznaczała wolność dla
Mołdawii? Coś zupełnie innego, niż może się niektórym z was
wydawać.
Przede wszystkim, oczywiście, wyzwolenie od żelaznej ręki
stalinowskiego komunizmu. Po raz pierwszy od paru pokoleń
ludzie mogli myśleć swobodnie i mówić swobodnie, bez obaw, że
jakaś nieopatrzna uwaga zaprowadzi ich do bestialskiego gułagu
na mroźnej północy ZSRR. Ale drugą stroną tej błyszczącej nowej
monety okazała się zupełnie inna „wolność”: utrata finansowego
bezpieczeństwa, które wynikało z przynależności do Związku
Radzieckiego. Przed rokiem 1991 surowe komunistyczne normy
oznaczały, że każdy (a przynajmniej prawie każdy) miał pracę,
dach nad głową, dochody i opiekę państwowej służby zdrowia. Po
roku 1991 Mołdawianie otrzymali wolność głodowania, lądowania
na bruku z powodu gwałtownie rosnących czynszów, umierania z
braku podstawowych medykamentów.
Jak już powiedziałam, wolność jest pojęciem zawiłym.
Ale to wszystko jakieś stare dzieje, prawda? Co mają
wspólnego z wami? Dlaczego w książce na temat seksualnego
niewolnictwa musicie czytać o ekonomicznej zapaści małego kraju
gdzieś daleko stąd? Pozwólcie, że wam wyjaśnię.
Dzisiaj Mołdawia liczy sobie trzy i pół miliona ludności.
Kiedyś było więcej o około jedną czwartą, ale prawie dziewięćset
tysięcy osób opuściło kraj. Zgadnijcie, co spotkało wiele z nich?
Ion Vizdoga, który poświęcił się pomocy uprowadzonym
kobietom, doskonale wie. Usłyszałam od niego:
– Spośród wszystkich państw Mołdawia odznacza się
największą liczbą dziewczyn wykorzystywanych seksualnie za
granicą. Można powiedzieć, że jest źródłem ofiar handlu ludźmi.
Tysiące młodych kobiet, w tym wiele matek, opuściło kraj. Były
lub nadal są wykorzystywane na całym świecie.
Porozmawiajcie z kimkolwiek w Mołdawii, a zwrotem, który
najczęściej usłyszycie, będzie „cu parere”, co w tłumaczeniu z
rumuńskiego (ojczystego języka większości Mołdawian) znaczy:
„to smutne”
[19]
. Zwrot ten poprzedza znaczną część wypowiedzi na
temat trudnej sytuacji kraju, zwłaszcza tych, które dotyczą strat
wśród młodych kobiet.
Ion Vizdoga pochyla się do przodu i mówi:
– To smutne, ale nasze kobiety są piękne, a kraj biedny.
To smutne, ale ma rację. W obu przypadkach.
Przespacerujcie się po centrum Kiszyniowa najważniejszą
tutejszą ulicą, Aleją Stefana III Wielkiego (tefan cel Mare),
zajrzyjcie na plac Niepodległości, a z miejsca uderzą was trzy
rzeczy. Przede wszystkim, że miasto jest kompletnym
przeciwieństwem tego, czego mogliście się spodziewać po stolicy
byłej sowieckiej republiki. To nie stereotypowa, straszna betonowa
pustynia – domy w centrum Kiszyniowa są stare i piękne. Jednak
natychmiast zauważycie, że dosłownie się walą. Powoli, ale
nieuchronnie obracają się w ruinę.
A potem zwróćcie oczy na przechodniów, którzy mijają te
urocze staroświeckie budynki. W Kiszyniowie roi się od
młodzieży, a kobiety są oszałamiająco wysokie, smukłe i
zazwyczaj jasnowłose. W jakimkolwiek innym miejscu na świecie
ci młodzi byliby atutem swojego kraju. W Mołdawii są jego
przekleństwem.
Tutaj bieda – chroniczne, dotkliwe ubóstwo oznaczające, że
ludziom nie starcza pieniędzy na żywność, nie mówiąc już o dachu
nad głową – zmusza młode pokolenie do wyjazdu za granicę.
Niemal każdy chłopak, niemal każda dziewczyna chcą znaleźć
pracę poza Mołdawią. W telewizji widzą pozorne bogactwo i
blichtr narodów Zachodu, porównują to z brakiem pracy i
pieniędzy we własnym kraju – i podejmują decyzję, by szukać
lepszego życia gdzie indziej.
Właśnie w tym momencie, jak twierdzi Ion Vizdoga,
wkraczają handlarze żywym towarem.
– Nie sposób wyżyć ze średniej pensji o równowartości stu,
stu pięćdziesięciu euro na miesiąc. Dlatego każdy chce wyjechać i
dostawać godziwe wynagrodzenie. Tę przepaść pomiędzy
normalnym życiem w innych krajach a biedą w Mołdawii
wykorzystują handlarze ludźmi.
Vizdoga jest wielkim człowiekiem w każdym tego słowa
znaczeniu. Faktycznie wysoki – trochę ponad 180 centymetrów –
solidnie zbudowany, mówi w sposób spokojny, chociaż
niepozbawiony emocji, od razu dodający otuchy. Ale ważniejsze
jest to, co robi – i czego dokonał przez ponad piętnaście lat. Bo Ion
Vizdoga walczy z przytłaczającymi trudnościami, by uchronić
mołdawskie kobiety przed losem seksualnych niewolnic. Mówi:
– Kiedy w miejscowości liczącej dwa tysiące mieszkańców
tylko pięćdziesięciu ma pracę, młodym ludziom pozostają dwa
wyjścia: popełniać przestępstwa dla przetrwania albo wyjechać,
ryzykując, że zostaną porwani i sprzedani.
Wkrótce po tym, gdy sowieckie panowanie dobiegło końca i
została uniesiona żelazna kurtyna, międzynarodowi handlarze
żywym towarem ujrzeli kraj pełny wysokich, jasnowłosych,
pięknych kobiet, które mogły przynieść im fortunę na całym
świecie. Były dokładnie takie, na jakie polują ludzie wyszukujący
prostytutki. Dodajcie do tego fakt, że rozpaczliwie potrzebowały
pieniędzy, a sprzedawcy niewolników wiedzieli, że ten „towar”
zapewne okaże się hitem. Rzucili się na Mołdawię dokładnie tak
samo, jak trzysta lat wcześniej ich poprzednicy najeżdżali Afrykę.
Międzynarodowe gangi, wiele z terenów dawnej Jugosławii i
sąsiednich krajów, założyły interes w Kiszyniowie. Część z nich
była już tam dobrze znana jako handlarze narkotykami i bronią.
Ale sprzedaż kobiet … cóż, w tym kryły się bez porównania lepsze
możliwości. Narkotyki można spieniężyć tylko raz, bo potem ktoś
nafaszeruje sobie nimi żyły albo wciągnie nosem. A tymczasem
kobietę da się przehandlować wielokrotnie. Kiedy nie ma już z niej
pożytku w jednym miejscu, zawsze można ją sprzedać gdzie
indziej.
Co więcej, Mołdawia z niepodległością nadal w powijakach
miała zbyt mało skutecznych sił policyjnych, żeby się nimi
przejmowano (a te, które istniały, były często otwarte na
przekupstwo w zamian za brak reakcji). Tak więc nie stanowiło
problemu podszywanie się pod biznesmena, który szuka kobiet do
prac domowych albo opieki nad dziećmi za granicą. Brzmi
znajomo? W taki właśnie sposób – kawał świata dalej –
skończyłam w amsterdamskich oknach.
Młode kobiety z Mołdawii też trafiały tam licznie. Skuszone
obietnicą pracy, stałej i dobrze płatnej (jak na mołdawskie
standardy), nawet się nie zastanawiały. Gangsterzy szmuglowali je
przez różne granice, a potem sprzedawali do burdeli w całej
Europie Zachodniej. W wielkich miastach, takich jak Amsterdam,
Paryż czy Londyn, wyrosły nowe kolonie cudzoziemskich
seksniewolnic.
W tamtym okresie – teraz jest niemal tak samo – Mołdawia
nie miała specjalnie rozwiniętej lokalnej prostytucji, ale miejscowy
świat przestępczy szybko przekonał się do tego typu interesów.
Jednocześnie międzynarodowi handlarze żywym towarem
dostrzegli sposób na zredukowanie kosztów ogólnych. Jeden w
drugiego łebscy kapitaliści sprawnie oddali lokalnym
„biznesmenom” swoje przedsiębiorstwa we franczyzę. W
rezultacie zrodził się nowy typ mołdawskiego sutenera – gotowy,
chętny i zdatny do zaopatrywania zagranicznych „klientów”. W
Kiszyniowie obowiązująca cena za seksniewolnicę wynosiła
pięćset euro. Po wywiezieniu dziewczyny na Zachód można ją
było sprzedać pięciokrotnie drożej.
I nadal tak to działa – z dwiema różnicami. Pierwsza jest
taka, że handlarze niewolników, zarówno lokalni, jak i
ogólnokrajowi, mieli prawie dwadzieścia lat na udoskonalenie
swoich przedsięwzięć, które teraz realizują z bezwzględną
skutecznością. A druga – że cena istoty ludzkiej dramatycznie
spadła. Dlaczego? Zasoby wysokich, pięknych, jasnowłosych
Mołdawianek wydają się niewyczerpane.
Ion Vizdoga i działacze z innych krajów, których na kartach
tej książki jeszcze spotkamy, mają specjalne określenie na
współczesne seksualne niewolnice: „ludzie jednorazowego
użytku”. „Jednorazowego użytku” – niczym styropianowy kubek
do kawy albo taniutki długopis – przede wszystkim dlatego, że nie
kosztują wiele. Spotkaliście kiedyś człowieka, którego można
nazwać „jednorazowym”? Właśnie zaraz spotkacie.
Podróż z Kiszyniowa do Cǎuşeni zajmuje około trzech
godzin, a droga jest właśnie dokładnie taka, jak ogłaszał billboard
na lotnisku – pełna wybojów. Miasto – właściwie raczej
miasteczko – wygląda sennie i sielsko. Na małym dworcu
autobusowym psy ziają w upale południa, a tutejsi mieszkańcy
tłoczą się w długich kolejkach, czekając na transport do
okolicznych wiosek.
W początkach roku 2011 dworzec ten był ostatnim
pokrzepiającym widokiem, jaki pozostał Cristinie na dłuższy czas.
W wieku osiemnastu lat, niemal prosto ze szkoły opuściła rodzinne
miasteczko, zwiedziona obietnicą przyszłych promiennych
perspektyw. Oto jej historia – dokładnie tak, jak kilka miesięcy
później opowiadała ją, zalana łzami w dusznym pokoiku w
Cǎuşeni.
Urodziłam się tutaj. Większość mojej rodziny mieszka w
Căuşeni, ale kuzynka przeniosła się do Kiszyniowa i kiedy
skończyłam szkołę, w ogóle jej nie widywałam. Właśnie urodziła
dziecko – dziewczynkę – więc uznałam, że pojadę z wizytą. No i
oczywiście potrzebowałam pracy i pomyślałam, że może w
Kiszyniowie dostanę jakieś szycie albo krawieckie przeróbki.
Jestem w tym bardzo dobra.
I naprawdę dostałam taką robotę. W dzień pracowałam w
fabryce, a na noc wracałam do kuzynki. Kiedyś spotkałam jakiegoś
faceta, miejscowego, z Kiszyniowa. Wypytywał, czy pracuję, czy
studiuję. Wyjaśniłam mu, że nie jestem studentką i że mam pracę
jako krawcowa. Zapytał, ile zarabiam. Powiedziałam, że pomiędzy
tysiąc pięćset a dwa tysiące lei
[20]
na miesiąc. Wtedy on znów
zapytał, czy chcę zarabiać więcej. Oczywiście, powiedziałam
„tak”. Chciałam pomóc rodzicom, posyłać trochę pieniędzy do
domu, ale z moją pensją nie dawałam rady. Samej sobie też
chciałam pomóc. Była już pora, żebym zatroszczyła się o swoje
życie i może znalazła jakiś własny kąt.
Tamten facet powiedział mi: „Jeśli chcesz pracować i jeśli
mnie posłuchasz, będziesz miała kupę forsy”. Zapytałam, co przez
to rozumie, a on zaproponował, że znajdzie mi dobrą pracę poza
Mołdawią. Powiedział: „Jeśli chcesz, mogę załatwić ci na to
dokumenty. Mogę załatwić ci wszystkie papiery w tydzień i
wyjedziesz za granicę”.
Zapytałam, dokąd niby mam jechać. Powiedział, że na Cypr,
turecki Cypr. Od razu się zgodziłam. To brzmiało niezwykle
ekscytująco. Zapytałam o zarobki. Obiecał, że dostanę dużo
pieniędzy. Więc chciałam wiedzieć, co tam będę robiła, a on na to,
że będę się zajmować „konsultacją”
[21]
.
Mówił, że mnie zatrudnią w kawiarni albo w barze i moja
praca to będzie siedzenie z klientem i picie z nim herbaty albo
kawy, albo szampana – tylko tyle. Nawet nie wspomniał, że
miałabym robić coś jeszcze, coś okropnego.
Zgodziłam się i następnego dnia załatwił mi paszport. Potem
dostał dla mnie wizę na Cypr. Nie mówił, ile go to kosztowało, ile
musiał zapłacić. Po prostu wręczył mi paszport. Otworzyłam, a w
środku było moje zdjęcie. Ale zaraz z powrotem mi go zabrał.
Powiedział, że to dla bezpieczeństwa. Trzeciego dnia zawiózł mnie
na lotnisko. Dał mi paszport z wizą, bilety i pięć dolarów.
Powiedział, że to na butelkę wody.
Mój samolot leciał z Kiszyniowa do Stambułu. Tam musiałam
się przesiąść, żeby dostać się na Cypr. Czułam się strasznie
skołowana i trudno mi było trafić, ale jakoś się udało.
Kiedy wysiadłam, czekał już na mnie jakiś mężczyzna. Nie
znam jego nazwiska, nie przedstawił się. Zabrał mnie gdzieś, do
jakiegoś pokoju, dokładnie nie wiem, gdzie było już siedem innych
dziewczyn i powiedział, że następnego dnia pojedziemy do szpitala
na badania.
Wszystkie razem spędziłyśmy noc w tamtym pokoju. Nie było
światła, a facet zamknął drzwi na klucz. Nie wiedziałyśmy, gdzie
jesteśmy, nic nie wiedziałyśmy. Nazajutrz ten człowiek wrócił,
zawiózł nas do szpitala i zostałyśmy „zweryfikowane”. Wtedy nie
rozumiałam, co to znaczy.
Po tej weryfikacji pojawili się jacyś inni mężczyźni i zabierali
dziewczyny, każdy po jednej, po dwie. Zależy, jak się między sobą
dogadali. Żadna z nas nie znała języka. Nie wiedziałyśmy, co się
dzieje.
Mnie jakiś człowiek zawiózł gdzieś, do innego budynku i
powiedział, że to kasyno. Dostałam szklankę coca-coli i papierosa.
Potem ten mężczyzna zapytał: „Wiesz, po co tu jesteś?”
Oczywiście odpowiedziałam, że tak: żeby pracować jako
konsultantka. Ale on naprawdę miał na myśli, że mam być
prostytutką. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Wiedziałam
tylko to, co usłyszałam w Kiszyniowie: że będę siedzieć z gośćmi
przy stoliku, pić szampana czy coś innego i za to dostawać
wynagrodzenie.
Po dwudziestu czy trzydziestu minutach powiedział: „Zaczął
ci się czas”. Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Wtedy do pokoju
weszła jakaś dziewczyna, Rosjanka i powiedziała, że mam z nią
iść. I że jej czas też się zaczął.
Usiadłyśmy. Podeszło dwóch starych mężczyzn. Usiedli
razem z nami i wypiliśmy po kieliszku szampana. Potem Rosjanka
wstała z jednym z nich. Zapytałam, dlaczego zostawia mnie tam z
tym drugim. Odpowiedziała: „Musisz iść z nim do łóżka”.
Zaszokowana krzyknęłam, że nie chcę, a ona powtórzyła:
„Musisz to zrobić, obojętnie, czy chcesz, czy nie”. Byłam
przerażona. Powiedziała mi, że jeśli tego nie zrobię, szef pobije
nas obie. Musiałam pozwolić, żeby ten staruch uprawiał ze mną
seks.
Potem płakałam i czułam się taka brudna. Wykąpałam się i
próbowałam zasnąć, ale nie mogłam. Przez całą noc leżałam tak,
rozmyślając o tym, co się zdarzyło. Chciałam umrzeć.
Następnego dnia poprosiłam tę Rosjankę, żeby w moim
imieniu porozmawiała z szefem, żeby mu wyjaśniła, że zaszła
pomyłka i ja chcę wracać do domu. Ale odmówiła, bo gdyby mu
coś takiego powiedziała, potraktowałby ją brutalnie albo mógłby
jej nie dać żadnych pieniędzy i to wszystko byłaby moja wina. Więc
ubłagałam inną dziewczynę i ona zgodziła się tłumaczyć szefowi
moje słowa. Powiedziałam mu, że chcę wracać do Mołdawii.
Wysłano mnie tu podstępem i nie wiedziałam, że będę prostytutką.
Gdybym wiedziała, nigdy bym nie przyjechała – nigdy, przenigdy.
Szef popatrzył na mnie i tylko powiedział: „Teraz na powrót
do domu już za późno. Zapłacono za ciebie. Zostaniesz tu i
będziesz uszczęśliwiać mężczyzn”.
Tamtego dnia sprowadzili do mnie więcej klientów. Musiałam
im pozwolić uprawiać ze mną seks. Pierwszy nic mi nie zrobił. Nic,
a nic. Położył mnie na łóżku i zobaczył, że płaczę. Powiedział,
żebym się przespała, a potem po prostu wyszedł. Drugi zaznał ze
mną przyjemności i wyszedł. Czekałam na następnego.
Kiedy się pojawił, powiedziałam mu, że nie chcę z nim tego
robić, że chcę wracać do domu, do Mołdawii. Zaczął mnie tłuc i
bił, dopóki się nie poddałam. Tamtego dnia zostałam zmuszona do
seksu z sześcioma albo siedmioma mężczyznami. I tak samo
następnego. To było straszne. Ktokolwiek mnie sobie wybrał, mógł
mnie mieć. Płacili szefowi za korzystanie z mojego ciała.
Dzień później szef przyniósł jakiś papier do podpisu.
Dokument był po turecku, więc nie rozumiałam, o co chodzi.
Została wezwana jedna taka kobieta z kasyna i przetłumaczyła mi.
Powiedziała: „To dla policji. Musisz podpisać i potwierdzić, że
zgadzasz się zostać tu przez pół roku, żeby być prostytutką”.
Odmówiłam. Powtarzałam, że zaszła pomyłka i chcę wrócić
do Mołdawii. Płakałam i płakałam, tak okropnie. Ale oni nie
słuchali. Szef zabrał mnie z powrotem do kasyna i dalej zmuszali
mnie do seksu z klientami: codziennie z pięcioma, sześcioma albo
siedmioma.
Każdego dnia szef mnie zmuszał, żebym z nimi sypiała.
Mówił, że jestem mu winna kupę pieniędzy, bo zapłacił za mój
paszport, wizę i bilety na samolot. Po tygodniu prawie całkiem
przestałam jeść. Żyłam tylko na herbacie, whisky i papierosach,
jedzenia nie mogłam przełknąć. Potem zaprzyjaźniłam się z jedną
dziewczyną. Była bardzo dobra, próbowała mi pomóc.
Wspominam ją z wdzięcznością. Przyznałam się jej, że chcę wrócić
do Mołdawii. Powiedziałam: „Jeśli nie wrócę, zabiję się tutaj i
śmierć zabierze mnie do domu. Podetnę sobie żyły albo łyknę
pigułki. Znajdę jakiś sposób, żeby to zrobić. Lepiej wyjechać stąd
w trumnie, niż pozwolić, żeby mnie tu wykorzystywali. I moje
ciało”.
Ta dziewczyna pomogła mi się wydostać, uciec. I
zaprowadziła mnie na posterunek. Tam opowiedziałam moją
historię. Policjant ściągnął kogoś, kto tłumaczył, bo nie znałam
tureckiego. Żebym mogła wrócić do Mołdawii, kazał mi podpisać
jakieś trzy papiery. Byłam taka szczęśliwa – myślałam, że się
stamtąd wyrwę.
Ale potem zadzwonił ktoś z kasyna sprawdzić, czy jestem na
policji. Dziewczyny musiały wygadać szefowi. Policjanci
powtórzyli mi, że szef chce, żebym wróciła, bo czekają na mnie
klienci. Odwieźli mnie do kasyna i powiedzieli, że muszę uprawiać
seks z tymi mężczyznami, nie mam wyboru. Ale powiedzieli też, że
będę wolna już jutro. Że przyjadą do kasyna, zabiorą mnie na
lotnisko i polecę do domu. Jednak nie pojawili się ani następnego
dnia, ani jeszcze kolejnego. Trzeciego też ich nie było.
A mój szef przez cały ten czas zmuszał mnie do stosunków z
klientami, którzy mieli ochotę mnie wykorzystywać. Próbowałam
mówić „nie”, ale byłam za to bita. Wreszcie czwartego dnia
przyjechała policja.
Zawieźli mnie na lotnisko. Nie dali mi pieniędzy, tylko bilety i
powiedzieli: „Wracasz do domu”.
O czwartej nad ranem znalazłam się na lotnisku w Stambule.
Ale tam okazało się, że muszę zapłacić za wizę. Trzydzieści
dolarów albo trzydzieści pięć, już nie wiem. Nie miałam tyle.
Zaczęłam płakać – myślałam, że odeślą mnie na Cypr i znów
zmuszą do seksu z klientami szefa. Więc siedziałam na ławce i
płakałam. Nie wiedziałam, co robić, dokąd iść. Komu miałam
powiedzieć, że nie mam pieniędzy na powrót do Mołdawii?
Podszedł do mnie jakiś mężczyzna, który tamtędy
przechodził. Powiedział, że zapłaci za moją wizę i że mam z nim
pójść. Myślałam, że chce mi pokazać, gdzie mam czekać na
samolot do Kiszyniowa, ale on wepchnął mnie do taksówki.
Wsiadło z nami jeszcze dwóch. Trzymali mnie za ręce.
Taksówkarz zawiózł nas do jakiegoś mieszkania. Mężczyźni
zmusili mnie, żebym weszła i przywiązali do łóżka. Mówiłam:
„Nie, nie, nie!” Ale i tak mnie związali – ręce i nogi – a potem
zdjęli mi ubranie. I zgwałcili mnie. Płakałam, a oni powiedzieli, że
wiedzą, że byłam prostytutką, więc muszę z nimi uprawiać seks.
Kiedy skończyli, zawieźli mnie z powrotem na lotnisko i tam
zostawili. Byłam w bardzo złym stanie. Nie pamiętam, jakim cudem
przedostałam się przez te wielkie, zatłoczone korytarze.
Próbowałam wypatrzyć kogoś z niebieskim mołdawskim
paszportem, ale mi się nie udało. Aż wreszcie usłyszałam, że jakieś
kobiety rozmawiają po rumuńsku. To były matka i córka.
Podbiegłam do nich i zapytałam: „Jesteście z Mołdawii? Lecicie
do Kiszyniowa?”
W ten sposób udało mi się trafić do samolotu. Ta matka z
córką mi pomogły. Pozwoliły mi też skorzystać ze swojej komórki.
Zatelefonowałam do kuzynki. Była zdumiona, że dzwonię, ale
obiecała wyjść po mnie na lotnisko.
Kiedy wylądowaliśmy w Kiszyniowie, poczułam się bardzo
szczęśliwa. I tak strasznie chciałam już wysiąść, że zleciałam ze
schodów na ziemię. Ale nic mnie to nie obeszło. Rozpierało mnie
szczęście, że znów jestem w Mołdawii.
W punkcie kontroli bezpieczeństwa było kilku policjantów.
Kiedy ich zobaczyłam, zaczęłam płakać i okropnie dygotać.
Przypomniała mi się policja na Cyprze. Zapytali mnie, gdzie
byłam, więc opowiedziałam im całą historię, jak zostałam
oszukana i zmuszona do prostytucji. Zachowywali się bardzo miło i
ostrzegli mnie, że po lotnisku kręcą się różne podejrzane typy.
Wypatrują dziewczyn takich jak ja, które podróżują samotnie i
wyglądają na bezbronne. Powiedzieli, że będą czekać w hali
przylotów, koło wyjścia i jeśli zauważę, że jakiś nieznajomy zbliża
się do mnie, mam dać specjalny znak – pomachać szalem. Wtedy
się zjawią i faceta złapią.
Kiedy przeszłam przez kontrolę paszportową, zobaczyłam
moją kuzynkę. Podbiegłam do niej, rzuciłam się jej na szyję i
powiedziałam: „Proszę, zabierz mnie do domu. Nigdy więcej mnie
nie zostawiaj”. Byłam taka szczęśliwa.
Wydostałyśmy się z hali przylotów i wtedy zjawił się facet,
przez którego znalazłam się na Cyprze. Czekał na mnie. Moja
kuzynka musiała mu donieść. Był wściekły. Zapytał, dlaczego
wróciłam. Mówił, że wydał masę pieniędzy, żeby wysłać mnie za
granicę. Zaczął mnie popychać w stronę swojego samochodu.
Rozglądałam się za policjantami, chciałam dać im znak, ale
kuzynka trzymała mnie tak mocno, że nie mogłam pomachać
szalem. W samochodzie zaczęłam płakać, a tymczasem ten facet
odpalił silnik. Pomyślałam: Teraz mnie zabije i już nigdy nie wrócę
do domu, nigdy nie zobaczę rodziny.
Ale nagle zapukali w szybę policjanci. Kazali nam wszystkim
jechać na komisariat. Była jedenasta w nocy. Do czwartej nad
ranem zadawali mi pytania. Przekonali mnie, żebym im wszystko
opowiedziała.
Na koniec dali mi jeść i powiedzieli, że nie muszę się już
niczego bać, bo aresztowali mężczyznę, który sprzedał mnie
tamtym ludziom na Cyprze. Następnego dnia pojechałam do domu,
do Căuşeni. Ale nie mogłam powiedzieć rodzicom, co mi się
przydarzyło. W naszym miasteczku to byłby dla nich zbyt wielki
wstyd. I nadal nie lubię jeść. Ciągle jestem wystraszona. Boję się,
że ten człowiek, który wysłał mnie na Cypr, wróci ze swoimi
kumplami i mnie zabije.
Cristina wytarła kolejną łzę i wskazała w stronę drzwi.
Tłumacz wyjaśnił mi, że chciała wyjść na papierosa. Kiedy
znalazła się na ulicy, nagle zemdlała. Nogi ugięły się pod nią, oczy
stanęły w słup i upadła – połową drobnego ciała na chodnikowe
płyty, a połową na jezdnię. Pracownica opieki socjalnej, która
towarzyszyła nam w czasie rozmowy, wniosła dziewczynę do
środka i podała jej trochę wody. Z napiętym, zrezygnowanym
uśmiechem wyjaśniła:
– Smutne, ale to zdarza się Cristinie, kiedy opowiada swoją
historię.
W Mołdawii wiele jest takich Cristin. Młodych, pięknych
kobiet, których jedynym „przestępstwem” była nadzieja na coś
lepszego w życiu i zaufanie do mężczyzn, którzy obiecywali im to
lepsze życie za granicą. Co gorsza, w Mołdawii (i w wielu
podobnych miejscach) istnieje prawdziwa kultura wstydu. Cristina
nie ośmieliła się wyznać rodzinie, co się stało, bo wszyscy byliby
postrzegani jako niemal nieczyści. W dodatku kraj jest zbyt biedny,
żeby mieć odpowiednie ośrodki pomocy dla tysięcy ofiar takich
jak ona. Ta działalność pozostawiana jest organizacjom
społecznym, które dwoją się i troją, ale nie są w stanie poradzić
sobie z taką liczbą oszukanych, przehandlowanych ofiar
seksualnego niewolnictwa.
Ion Vizdoga wie o tym aż za dobrze. Dawniej był
prokuratorem, ale przez ostatnią dekadę prowadzi jedną z takich
ochotniczych placówek: Centrum Zapobiegania Handlowi
Kobietami. Osobiście pomagał ponad dwustu osobom
wywiezionym z kraju i sprzedanym do burdeli na Zachodzie.
Schroniwszy się przed słońcem pod jedno z wielu
kiszyniowskich drzew, Vizdoga ociera czoło i wzdychając, mówi:
– Po powrocie do Mołdawii ofiary sekshandlu mają setki
problemów dotyczących swojej kondycji zdrowotnej, socjalnej,
rodzinnej i finansowej. Wyjeżdżają za granicę, żeby zarobić
pieniądze, a wracają wyłącznie z kłopotami. W rezultacie w
większości przypadków mężowie, dzieci, rodzice wyrzekają się
tych kobiet tylko dlatego, że wiadomo, że zostały seksualnie
wykorzystane.
I może właśnie w tym trzeba szukać wytłumaczenia
zjawiska, które mną prawdziwie wstrząsnęło. Część z nich – a
wręcz wiele – bywa sprzedawana nie raz, a dwa lub nawet trzy
razy.
Godzinę drogi od Kiszyniowa, w przepełnionym schronisku
dla ofiar handlu żywym towarem siedzi na łóżku Natalia. Dzieli
pokój z trzema innymi dziewczynami. Wszystkie, podobnie jak
ona, mają około dwudziestu pięciu lat. Ale Natalia wygląda na
starszą, dużo, dużo starszą. I ja wiem dlaczego.
Młoda kobieta jest kompletnie roztrzęsiona fizycznie. Jej
ręce, jej nogi są w nieustannym ruchu. Twarz przebiegają tiki i
skurcze. Znam te objawy. Też je zaliczyłam: narkomanka na
silnym głodzie. A oto historia Natalii:
Urodziłam się w Cainari. To spore miasto czterdzieści pięć
kilometrów od Kiszyniowa. W czasach sowieckich było bogate.
Leżało przy głównej mołdawskiej linii kolejowej, więc przepływała
przez nie cała masa towarów. Ale kiedy nadeszła niepodległość,
okazało się, że nie ma pracy, a w rodzinie było nas, dzieciaków,
sześcioro. Zrobiło się kiepsko – bardzo kiepsko – z pieniędzmi.
Wszyscy chcieliśmy pomóc rodzicom. Skończyłam szkołę i
próbowałam znaleźć pracę, ale nie znalazłam. W końcu poszłam
pogadać z jedną tamtejszą kobietą, jak tu wyjechać za granicę na
zarobek. Powiedziała, że może wysłać mnie do Turcji.
Zapytałam, do jakiej pracy. Powiedziała, że będę sprzątać w
hotelach. Że załatwi mi bilet i wizę, a ja jej potem zwrócę z tego,
co zarobię. Drugiego dnia po naszej rozmowie dała mi bilet, a
następnego pojechałam już do Turcji.
W Stambule czekało na mnie dwóch mężczyzn. Zabrali mnie
do jakiegoś domu i powiedzieli: „Tu będziesz pracować”.
Zapytałam, co mam sprzątać, a oni zaczęli się śmiać. Wyjaśnili mi,
że nie chodzi o żadne sprzątanie, tylko o seks z mężczyznami, z
Turkami. Oczywiście, zaczęłam się strasznie kłócić. Wtedy mnie
pobili, mocno pobili. Ale ponieważ nadal się nie zgadzałam,
sprzedali mnie innemu facetowi.
Tam znów zdarzyło się to samo: nie godziłam się być
prostytutką, więc byłam bita. Powtórzyło się to jeszcze trzy razy, aż
wreszcie nie potrafiłam już walczyć i musiałam uprawiać seks z
mężczyznami, których przyprowadzał mi mój szef. Byli koszmarni.
Brudni, śmierdzący faceci, którzy chcieli tylko mnie pieprzyć.
Okropnie płakałam, ale oni się nie przejmowali. Płacili szefowi i
pieprzyli mnie.
Tak właśnie było przez półtora miesiąca. Dzień po dniu
siedmiu, ośmiu, dziesięciu mężczyzn brało sobie ode mnie, co
chciało, ale mój szef mówił, że nie jestem dobra – nie zarabiam
wystarczająco dużo – więc mnie bił. A potem mnie sprzedał. Znów
ta sama historia. Więcej mężczyzn, więcej brudu, ostre pieprzenie.
Tak bardzo mnie to bolało. I zawsze po tygodniu albo dwóch
sprzedawali mnie następnemu szefowi. Każdy powtarzał, że
zapłacił za mnie, więc muszę mu te pieniądze zwrócić.
Któregoś dnia zwiałam. Byłam w pokoju na drugim piętrze.
Wygramoliłam się przez okno na dach. Potem zeskoczyłam z dachu
na drzewo. Potłukłam się, ale strasznie chciałam stamtąd uciec.
Zlazłam na dół i wybiegłam na ulicę. Rozglądałam się na
wszystkie strony i pędziłam, pędziłam. Nagle zobaczyłam wóz
policyjny, więc zatrzymałam go. Powtarzałam: „problem,
problem” po rumuńsku.
Ta policja, oni byli dobrzy. Zabrali mnie na posterunek i
kazali czekać. Potem przyszedł jakiś mężczyzna, który mówił po
rumuńsku. Opowiedziałam mu, co mi się przydarzyło. Policjanci
uspokoili mnie, że jestem bezpieczna. Kupili mi bilet i odwieźli na
lotnisko w Stambule.
Kiedy przyleciałam do Kiszyniowa, czułam się taka
szczęśliwa. Ale nie mogłam wrócić do domu. Nikt z mojej rodziny
nie miał pojęcia, co się ze mną działo. Nie mogłam im powiedzieć.
Więc zostałam w Kiszyniowie z nadzieją, że znajdę pracę.
Zajrzałam do gazety i trafiłam na ogłoszenie firmy, która załatwia
pracę w Anglii. Chodziło o opiekę nad malutkimi dziećmi.
Oczywiście byłam podejrzliwa. Nie jestem już taką skończoną
idiotką. Nie wiedziałam, czy to prawdziwa praca ani czy nie będzie
jak ostatnim razem. Więc poszłam zobaczyć tę firmę. Była w tym
wielkim Hotelu Kiszyniów
[22]
.
Natalia nie wiedziała, że w tym budynku mieściły się teraz
liczne fałszywe agencje pośrednictwa pracy.
Rozmawiała ze mną jakaś kobieta. Mówiła, że to prawdziwa,
dobra posada, żaden seks ani prostytucja. Dała mi słowo.
Powiedziała, że będę musiała zapłacić za dokumenty – paszport,
wizę i bilet na samolot. A ja na to, że nie mam pieniędzy.
Wyjaśniłam jej, co mi się przydarzyło. Kobieta poszła pogadać ze
swoim szefem. Kiedy wróciła, powiedziała, że szef zgodził się
pomóc i pożyczy mi pieniądze na opłatę za te papiery. I że będę
musiała oddać mu z moich zarobków w Anglii, ale będę miała
dobrą płacę, więc to nie problem.
Zatrzymałam się u niej na trzy dni, podczas gdy szykowano
dla mnie dokumenty. Była dla mnie dobra: karmiła mnie i
opowiadała, jak to będzie w Anglii. Myślałam, że wreszcie trafiło
mi się coś dobrego.
Czwartego dnia do mieszkania przyszło trzech mężczyzn.
Jeden, który był z Mołdawii, powiedział, że zabiorą mnie na
lotnisko. Ale nie zabrali.
Kiedy wyszliśmy z domu, wepchnęli mnie na tył samochodu,
tam gdzie normalnie wozi się bagaże i mocno zatrzasnęli klapę.
Byłam przerażona, taka przerażona. Krzyczałam, ale nikt nie mógł
mnie usłyszeć.
Nie wiem, jak długo jechaliśmy. Nie miałam zegarka, a swoją
drogą i tak leżałam po ciemku. Okropnie cuchnęło. Wydaje mi się,
że w końcu zasnęłam czy coś w tym rodzaju, bo nie pamiętam zbyt
wiele.
Wreszcie samochód zatrzymał się i wywlekli mnie na
zewnątrz. Jeden z nich miał broń. Wbijał we mnie lufę. Ten, który
mówił po rumuńsku, powiedział, że zostałam kupiona i mam dla
nich pracować. Zarabiać, sypiając z mężczyznami. Nie mogłam
protestować, było ciemno i nawet nie wiedziałam, w jakim jestem
kraju, czy to Mołdawia, czy jakieś inne miejsce. Myślałam, że tracę
zmysły: jak mogło mi się to przydarzyć dwa razy? Myślałam, że
może czymś strasznie rozgniewałam Boga i teraz On mnie karze.
Porywacze zaprowadzili mnie do jakiegoś domu. Miałam
nadzieję, że będę mogła trochę się przespać, ale przewrócili mnie
na podłogę i zgwałcili. Wszyscy. Na zmianę wchodzili we mnie i
zaznawali swoich przyjemności. Płakałam i błagałam: „Proszę,
przestańcie, to boli”. Ale nie przestawali.
Następnego dnia i jeszcze kolejnego jechaliśmy
samochodem. Już pozwolili, żebym siedziała normalnie, w środku,
bo zrozumiałam, że jeśli spróbuję uciekać, to mnie zastrzelą.
Powiedzieć wam, jak to wtedy jest? Umysł się zamyka i człowiek
nie potrafi zrobić nic, oprócz tego, co mu się każe. Nie mogłam się
poruszyć. Siedziałam w tym aucie i myślałam, że to wszystko moja
wina, bo zgodziłam się na tę pracę w Anglii, a powinnam była
wiedzieć.
Wreszcie samochód się zatrzymał i mężczyźni zabrali mnie do
baru przy małej uliczce. Nie wiedziałam, gdzie jestem. W barze
ludzie mówili tym samym językiem co ci dwaj, którzy nie byli z
Mołdawii. Porywacze dosiedli się do jakiegoś faceta. Był brzydki,
z wielką głową, zupełnie bez włosów. Zobaczyłam, że podaje
tamtym dwóm pieniądze, duży plik banknotów. Potem wstali i
ruszyli do drzwi, a mój krajan kazał mi zostać, bo teraz byłam
własnością łysego. Zapytałam: „Błagam, gdzie ja jestem?” „W
Albanii”, odpowiedział. I sobie poszli.
Nad barem, na pierwszym piętrze było kilka pokoi. Łysy
zaprowadził mnie tam, ściągnął mi dżinsy i zgwałcił. A już po
wszystkim oznajmił, że właśnie tu mam pracować.
Myślę, że spędziłam tam ze dwa miesiące. Codziennie
przychodzili klienci przespać się ze mną. Traktowali mnie bardzo
źle. Jeśli ich nie zadowoliłam, bili mnie i znęcali się. Jeden był taki
okrutny, że aż zemdlałam. Ale kiedy się ocknęłam, łysy powiedział,
że muszę dalej pracować i następni mężczyźni przyszli poużywać
sobie mojego ciała.
Aż kiedyś łysy mówi, że musimy jechać. Ładuje mnie do auta
i wiezie nad morze. A potem sprzedaje jakiemuś człowiekowi.
Mojemu nowemu szefowi. Wsiadam z nim na łódź i płyniemy.
Dziewczyna cała dygocze. Teraz oczy ma szeroko otwarte,
rozbiegane. Skóra jej poczerwieniała i zaczyna pocić się obficie.
To bardzo ostry atak narkotycznego głodu. Wiem – och, doskonale
wiem – jak Natalia cierpi. Ale nie można jej ulżyć. Tutaj, w tym
schronisku, dostała szansę i wszystko zależy od tego, czy zostanie
„czysta”. Poza tym jej historia jeszcze nie dobiegła końca.
Zdecydowanie nie.
Trasa Natalii po Europie jest niemal wzorcowa dla
współczesnego sekshandlu żywym towarem. Przeszmuglowaną na
łodzi do Włoch dziewczynę uwięziono w burdelu, po czym została
przetransportowana przez francuską granicę i sprzedana kolejnym
właścicielom. Była wykorzystywana seksualnie we Francji,
później w Belgii, zanim znów ją przehandlowano, tym razem do
Amsterdamu.
Ledwie padły te słowa – choć po rumuńsku – od razu
wiedziałam. I wiedziałam, jak bardzo i dlaczego Natalia się trzęsie.
Narkotyków zaczęła używać we Włoszech. Z początku
miękkich: konopi indyjskich i haszyszu. Ze mną było tak samo.
Długie, słodkie hausty marihuanowego dymu pomagały uśmierzyć
ból, że jest się ciągle, ciągle gwałconą. Ale w Amsterdamie
miejsce marihuany szybko zajęła kokaina.
Nie pracowałam tam w oknach; to nie dla mnie. Mój szef w
Amsterdamie zamknął mnie w prywatnym burdelu, w domu
odgrodzonym od ulicy. Była tam kobieta, która pobierała od
klientów pieniądze i donosiła szefowi, jeśli nie zrobiłam czegoś, co
chcieli.
Kiedyś nie mogłam, tak mnie bolało. Musiałam poleżeć i
odpocząć. Ale szef przyszedł i spuścił mi lanie. Walnął mnie
pięścią w twarz, aż wyleciał mi ząb. Nigdy więcej nie odważyłam
się powiedzieć „nie”.
Pracowałam tam przez osiem miesięcy. Naprawdę nie wiem,
ilu mężczyzn w tym czasie ze mną spało. Myślę, że tysiące. Ta sama
kobieta, która brała od nich zapłatę, przynosiła mi narkotyki.
Musiałam je palić, bo pomagały mi uciec myślami, kiedy ci faceci
we mnie wchodzili. Pewnego dnia dała mi inny narkotyk. Na
zakrętce od plastikowej butelki po coli. Podgrzewała go
zapalniczką i kazała wdychać dym.
Natychmiast zrobiło mi się niedobrze – bardzo, bardzo
niedobrze. Ale dym zmniejszał ból, kiedy mężczyźni uprawiali ze
mną seks. Chciałam go wdychać przez cały czas, bo przez cały
czas przychodzili, żeby mnie używać. I teraz też okropnie go
potrzebuję.
Gehenna tej dziewczyny tak bardzo przypominała rok, który
wycierpiałam w amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni.
Natalia była oszukiwana, gwałcona, sprzedawana, a potem znów
gwałcona i sprzedawana, i tak w kółko. Tak jak ja, oddawała się za
narkotyki i specjalnie ją nimi karmiono, co nawet skuteczniej niż
bicie więziło ją w burdelu.
Jej pobyt tam dobiegł końca dopiero po nalocie holenderskiej
policji. W przeciwieństwie do okien w Dzielnicy Czerwonych
Latarni, burdel, w którym pracowała Natalia, nie miał koncesji od
władz miasta. Jednak zamiast dziewczynę potraktować jak ofiarę,
policjanci zamknęli ją w celi, a potem odesłali do domu, do
Mołdawii.
I teraz trzęsąc się i szlochając, siedziała tutaj, w tym
przepełnionym schronisku, gdzie nie miała wielkiego wsparcia, by
pozbierać się po latach seksualnej niewoli i nikogo, kto by jej
pomógł rzucić narkotyki. W oczach Natalii nie było już nadziei.
Patrzyły tępo, bez życia. Kiedy zapytałam, jak sądzi, co dalej z nią
będzie, wzruszyła ramionami.
Nie wiem. Nie mogę wrócić do rodziny. Gdyby się o tym
wszystkim dowiedzieli, umarliby ze wstydu. To smutne, ale nie
wydaje mi się, żeby jeszcze było dla mnie jakieś życie.
Im uważniej człowiek przygląda się krajom takim jak
Mołdawia i im więcej spotyka tamtejszych kobiet, które zostały
oszukane i sprzedane za granicę, tym wyraźniej widać, że to, co
czyni z nich tak łatwą zdobycz, zawiera się w jednym słowie:
bieda. Według unijnych danych Mołdawia jest najuboższym
państwem Europy. Nic więc dziwnego, że jego obywatele –
zwłaszcza kobiety, bo z różnych przyczyn kulturowych to one
zwykle mają mniej szans na pracę – są po prostu w desperacji.
Ana Revenco, wysoka i elegancka, siedzi w pokoju na
pierwszym piętrze zatłoczonego biurowca, niedaleko centrum
Kiszyniowa. Jej twarz jest wymizerowana, w głosie słychać
znużenie. I nic dziwnego, bo Ana kieruje organizacją La Strada
Moldova, jedną z kilku zaangażowanych nie tylko w pomoc
ofiarom handlu ludźmi, ale przede wszystkim w powstrzymanie
tego procederu. Ana zaciąga się dymem z papierosa, miarowo, z
rozmysłem – i starannie dobiera słowa.
– Dziesięć lat temu handlarze żywym towarem zaczęli
umieszczać ogłoszenia w gazetach. Oferowali pracę młodym
kobietom o przyjemnym wyglądzie: „miła, atrakcyjna,
doświadczenie ani języki obce niekonieczne; dobre zarobki,
wymagany paszport, wiza zostanie załatwiona”. I wiele, wiele
kobiet dawało się na to nabrać. W ciągu następnych kilku lat
ogłoszenia stały się mniej dosłowne – albo jeśli kto woli,
inteligentniejsze. Zwykle mówiły po prostu o „pracy za granicą”,
„dobrze płatnej pracy”, więc nie wyglądały, jak gdyby kierowano
je wyłącznie do jednej płci. Odpowiadali na nie i mężczyźni, i
kobiety, a tak czy tak handlarze byli w stanie bez trudu wyłowić
spośród chętnych potencjalne ofiary.
Ze sterty papierów na biurku Ana bierze gazetę
przypominającą gazetki reklamowe, które w Anglii co tydzień
wpychane są do wszystkich listowych skrzynek. Ta reklamówka
nazywa się „Makkler” i jak się okazuje, wychodzi w Kiszyniowie
dwa razy w tygodniu. Obecnie właśnie w „Makklerze” handlarze
ludźmi zamieszczają najwięcej anonsów. Na szpalcie z
ogłoszeniami drobnymi Ana wskazuje typowy tekst.
– Proszę bardzo. Poszukiwane są młode kobiety, które
podejmą się pracy tancerek w Japonii, Tajlandii i we Włoszech. Od
razu widać, że coś jest nie tak, bo ogłoszeniodawca obiecuje
zapłacić za bilety lotnicze, wizy i zakwaterowanie. Zarobki mają
wynosić dwa tysiące dolarów miesięcznie, czyli coś pomiędzy
piętnaście tysięcy pięćset a dwadzieścia pięć tysięcy lei. Ponad
dziesięć razy więcej niż miesięczna pensja w Mołdawii.
Wiecie, co mnie uderza w tym ogłoszeniu? Jest niemal
identyczne jak tamto, które wciągnęło mnie w pułapkę seksualnej
niewoli. Zamieńcie „opiekunkę” albo „pielęgniarkę” na
„tancerkę”, a wyjdzie to samo – i z dokładnie tym samym
rezultatem.
La Strada Moldova uruchomiła darmową gorącą linię, żeby
kobiety telefonowały, jeśli oferowana im propozycja pracy budzi
podejrzenia. Każdego tygodnia organizacja przyjmuje dziesiątki
zgłoszeń i świątek-piątek średnio miewa koło dwudziestu ośmiu
realnych spraw. Zdarzają się telefony od kobiet, które już padły
ofiarą sekshandlarzy i zostały uwięzione jako prostytutki w obcym
kraju. Dzwonią zdesperowani rodzice i krewni dziewczyn, które
wyjechały za granicę i wszelki ślad po nich zaginął.
Żeby dowiedzieć się więcej o tym przestępczym procederze,
odpowiedziałyśmy na wybrane ogłoszenie z „Makklera”. Przy
pomocy miejscowej dziennikarki, która udawała osobę
rozpaczliwie poszukującą pracy, zaaranżowałyśmy spotkanie z
autorem anonsu. Nie wiedzieć dlaczego zakładałam, że chodzi o
mężczyznę i będziemy musiały iść na rozmowę do jakiegoś biura.
Tymczasem ogłoszeniodawcą okazała się młoda, atrakcyjna
kobieta. Przedstawiła się nam jako Olga i wyznaczyła spotkanie o
dziewiątej wieczorem przed pewną kawiarnią na drugim końcu
Kiszyniowa. Ana Revenco natychmiast zrobiła się ostrożna.
– To oczywiście bardzo podejrzane. Jeśli chcesz się
zatrudnić, to tutaj, w Mołdawii, nigdy nie umawiasz się z
przyszłym pracodawcą ani z agencją pośrednictwa na ulicy. I
powiem ci, dlaczego oni chcą się spotkać o tak późnej porze. Za
dnia ludzie są znacznie bardziej czujni, a wieczorem wykazują
tendencje do rozluźnienia, przy piwku albo kawie, i odpływają
myślami. Więc łatwiej jest nimi manipulować. Cokolwiek
handlarze niewolników chcą wcisnąć kobiecie, która ubiega się o
pracę, wieczorem będzie to miało większe szanse powodzenia.
Ofiara już robi sobie wielkie nadzieje i jej system ostrzegawczy nie
podsunie naprawdę ważnych pytań.
Mając w pamięci przestrogi Any, wyruszyłyśmy na
spotkanie. Za pomocą ukrytej kamery dziennikarka zarejestrowała
dokładnie słowa Olgi. Przeczytajcie je i sami wyciągnijcie
wnioski.
Dziennikarka: Więc co to za praca?
Olga: W Syrii. Przesiedziałyśmy w Syrii pół roku i naprawdę
było super. To klub kabaretowy. Tańczysz, tańczysz, a potem
siedzisz przy stole z klientami.
Dziennikarka: A co trzeba robić z klientami?
Olga: Nic, po prostu z nimi rozmawiasz. Są też kluby ze
striptizem albo takie, gdzie pracują prostytutki, ale ten jest inny.
Musisz wiedzieć, że od razu zaczniesz zarabiać. Oprócz
pensji codziennie otrzymujesz pieniądze. Od pierwszego dnia. Na
przykład, siedzisz przy stoliku z klientem przez dwie godziny. Za
dwie godziny należy ci się dziesięć dolarów. I wiesz, oni potrafią
być mili. Na przykład, niektórzy faceci przysyłają mi forsę do dziś.
Naprawdę, jak Boga kocham. Bo szczerze mówiąc, oni są głupi.
Boją się takich kobiet jak my, wiesz? Posiedzisz z gościem pół
godziny, a on z miejsca się zakochuje. Potrafi oddać ci nawet
własny dom, wyobrażasz sobie?
W klubie jest ochroniarz, a szef to świetny facet.
Fantastyczny, bardzo uprzejmy, naprawdę. Dwadzieścia pięć lat
przepracował z Rosjankami i Ukrainkami. Ale kiedy przychodzą
klienci, każdy pyta: „Masz jeszcze dziewczyny z Mołdawii?”
Dziennikarka: A jeśli, na przykład, klient idzie do właściciela
i mówi: „Ta dziewczyna mi się podoba. Chcę ją zabrać i się z nią
przespać”?
Olga: Nic takiego nigdy nam się nie zdarzyło. Tam tak nie
bywa. To jest tylko zabawa. I zawsze ty jesteś górą, i masz wybór.
Wybierasz, czego chcesz i czy chcesz zostać przy jego stoliku.
Jeśli jutro dasz mi ksero paszportu i dwa małe zdjęcia, to mi
zupełnie wystarczy. Wyślę je do szefa, a on załatwi wizę i przyśle ci
bilet. Zapłaci za wszystko, tak, ale za bilet chyba potem będziesz
musiała mu zwrócić. Poza tym nie myślę, żebyś jechała tylko ty
jedna. Nadal szukam chętnych. Chcę posłać całą grupę, więc nie
będziesz sama. Tylko że na razie klub jest zamknięty z powodu
remontu. Coś tam zmieniają, a szef powiedział, żebym znalazła
dwadzieścia dziewczyn i wtedy go zawiadomiła. Więc teraz mu
pomagam.
No i co o tym myślicie? Czy to brzmi, jak rozmowa w
sprawie legalnej pracy? Ja wiem swoje, a Ana Revenco widziała
takie rzeczy zbyt często, żeby dać się oszukać. Bynajmniej nie była
zdumiona, kiedy przekazałyśmy jej wszystkie detale.
– Zastawiając pułapkę, zawsze roztaczają wizje przyszłego
bogactwa i szczęścia. Podają szczegółowe przykłady, bo wtedy
ofiara podświadomie łatwiej im wierzy. Starają się, żeby pieniądze,
których nawet nie zaczęła zarabiać, stały się dla niej rzeczywiste.
Wtedy już ją mają. Najprawdopodobniej jest młodziutka, a w
młodości człowiek nie wie jeszcze, jak żyć, jak się odnaleźć w
społeczeństwie, nie ma pracy ani doświadczenia. Dziewczyna
wysłuchuje tych świetlanych wizji i wpada w potrzask.
Może zastanawiacie się, dlaczego handlarzom ludźmi ich
proceder uchodzi na sucho? Jeśli rzecz jest tak oczywista, czemu
ktoś – rząd, policja – nie wyłączy ich z gry? Dobre pytanie. Ale
żeby w najlepszy sposób wam na nie odpowiedzieć, będziemy
musieli znowu opuścić Kiszyniów.
Wyjazd z miasta nie zajmuje wiele czasu. A kiedy tylko
opuścicie jego wysadzane drzewami, wiecznie zakorkowane ulice,
cofacie się w przeszłość. Wyobraźcie sobie, że otacza was wiejski
krajobraz, a potem przewińcie taśmę wstecz o sześćdziesiąt,
siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat. Tak właśnie wygląda
rolnicza Mołdawia. Całe rodziny uprawiają tu ziemię, jak robiły to
przez pokolenia – często ręcznie albo za pomocą starych,
rzężących radzieckich traktorów. Tu, na wsi, panuje już nie bieda,
ale straszna bieda.
Jak widzieliśmy, handlarze żywym towarem wyzyskują to
ubóstwo, żerując na nadziejach i marzeniach młodych kobiet.
Jednak jest jeszcze druga strona medalu, którą również skutecznie
wykorzystują: ręka w rękę z nędzą idzie korupcja.
Ion Vizdoga wielokrotnie oskarżał handlarzy ludźmi. Ogółem
miał do czynienia z ponad siedmiuset takimi sprawami. Jednak
tylko w nielicznych przypadkach przestępcy trafiali za kratki.
– To smutne, ale zaledwie dziesięć procent podsądnych,
którzy byli oskarżeni o handel ludźmi, dostało wyrok skazujący i
go odsiaduje. Przyczyną jest korupcja. Zazwyczaj skazuje się tylko
podrzędne płotki. Przestępcy wysokiego szczebla, ci, którzy
kierują wielkimi operacjami, w rzeczywistości nie trafiają na
celownik policji, ponieważ często działają pod jej protekcją.
Trzy godziny jazdy na północ od Kiszyniowa wysłużona
brama łącząca kamienne budynki – zardzewiała, ze starymi
okuciami i chaotycznym zwieńczeniem z kolczastego drutu – to
jedyna oznaka, że przybyliśmy właśnie do więzienia o
zaostrzonym rygorze. Ta część Mołdawii bardzo się różni od
południa kraju. Zasiedlona jest przez mniejszość rosyjską. To
spuścizna po latach radzieckiej władzy.
W niewielkiej więziennej rozmównicy czeka na nas zwalisty
Rosjanin w średnim wieku. Alexandr Kovali to zarówno
międzynarodowy handlarz ludźmi, jak i żywy dowód na korupcję,
która pozwala działać osobom jego pokroju. W Mołdawii Kovali
jest bardziej znany pod pseudonimem Szałun, czyli żartowniś,
zgrywus. I niewątpliwie świetnie zgrywa niewiniątko. Jednak
rzeczywistość, skryta pod tą maską, bynajmniej nie przypomina
żartu. Spotkać Szałuna to natrafić na zło.
Kovali rozpoczął swoją karierę jako żołnierz – niemal na
pewno najemnik – podczas krwawych, naznaczonych masakrami
wojen bałkańskich lat 90. Walczył po stronie Serbii, kraju, którego
najwyżsi rangą dowódcy i politycy zostali oskarżeni o zbrodnie
wojenne i czystki etniczne. Kiedy sytuacja na Bałkanach wreszcie
się uspokoiła, Alexandr Kovali znalazł się bez pracy.
– Ponieśliśmy klęskę. Jugosławia poniosła klęskę. Miałem
już wyjechać, ale pewni ludzie, moi Serbowie, poradzili mi, żebym
otworzył w Rumunii nocny klub. Więc razem z jednym Rumunem
otworzyłem. Pracowałem tam dwa lata, aż się dowiedziałem, że w
Mołdawii nie ma nocnych lokali, więc przyjechałem do
Kiszyniowa.
No i tu otworzyłem klub. Dostałem zgodę na sprzedaż
tytoniu i alkoholu. A potem otworzyłem drugi. Ale ludzie myślą, że
nocny lokal musi być jakoś zamieszany w przestępstwa. To
dlatego, że Hollywood narzuca taką wizję. Na filmach wszystkie
spotkania mafii odbywają się w takich miejscach. A jak ktoś chce
kupić narkotyki, też idzie do nocnego klubu.
Pechowo dla hollywoodzkich reżyserów w Mołdawii tak się
nie dzieje. Mołdawia jest za biedna na handel narkotykami, w
klubie czy nie w klubie. Oczywiście, w moich lokalach były
dziewczyny. Pracowały jako hostessy
[23]
. Na tym zarabiały. A co
robiły po zamknięciu, o piątej rano, mało mnie obchodzi. To chyba
ich prywatne życie, prawda?
Mówiąc to, rąbie kantem dłoni w stół. Alexandr Kovali jest
wymowny i rozmowny, punktuje swoją tyradę pytaniami
retorycznymi. Ale jest również bezwstydnym kłamcą. W 2006
roku został oskarżony o import kobiet – w tym zaledwie
piętnastoletnich dziewczynek. Musiały pracować w jego lokalach
jako prostytutki, a kiedy już zostały „wytresowane”, wiele z nich
sprzedawał w seksualną niewolę do Rosji, Izraela, Turcji i po całej
Europie Zachodniej. Właśnie te interesy uczyniły go jednym z
największych tutejszych bogaczy.
Ion Vizdoga należał do zespołu, który postawił tego
człowieka przed sądem. Podczas procesu wspierał ofiary Szałuna.
Kiedy o nich wspomina, cień zasnuwa mu twarz.
– Kovali traktował je bardzo brutalnie. Golił im głowy i karał
każdą, która nie zrobiła tego, co kazał. Te kobiety były zastraszane,
szantażowane, bite, gwałcone, zamykane w piwnicy. To bardzo,
bardzo niebezpieczny człowiek.
Alexandr Kovali został skazany na dziewiętnaście lat
ciężkich robót, dlatego właśnie siedzi w tym małym pokoju, w
dalekim więzieniu na północy Mołdawii. Jednak najbardziej
wymowne było to, co stało się po zakończeniu procesu.
Kovali odwołał się od wyroku i w styczniu 2007 roku,
otoczony krzepkimi ochroniarzami, wkroczył do budynku sądu w
Kiszyniowie. Kolejny proces wymagał, by ofiary Szałuna jeszcze
raz przeciwko niemu zeznawały. Żeby stanęły na miejscu dla
świadków, naprzeciwko swojego prześladowcy i powtórzyły, co im
robił. Wiem, jak to jest, jak trudno stawić czoło handlarzowi
niewolników. Musiałam się na to zdobyć, kiedy mężczyzna, który
sprzedał mnie do amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni,
został w Anglii postawiony przed sądem. Ale tamten człowiek był
mało znaczącym kryminalistą, podczas gdy Alexandr Kovali,
bogaty i potężny, miał przyjaciół na wysokich stanowiskach.
W kojącym cieniu ogrodu Ion Vizdoga przywołuje dalsze
wydarzenia.
– Ta rozprawa niosła ze sobą ryzyko, że Szałun zostanie
uwolniony. Jedna z ofiar, której pomagałem i która świadczyła
przeciwko niemu, miała dwie próby samobójcze. Była tak
przerażona perspektywą ponownych zeznań, że usiłowała podciąć
sobie gardło, byle tylko uniknąć spotkania z Szałunem twarzą w
twarz.
Wyobraźcie sobie desperację młodej kobiety – dziewczyny –
która już była sprzedana, gwałcona, bita, brutalnie traktowana.
Wyobraźcie sobie ten obłędny, zaślepiający strach, który zmusza,
by przytknąć nóż do gardła. Ja mogę to sobie wyobrazić – och, i to
jak.
Kiedy sąd apelacyjny rozpatrywał sprawę, Kovali opuścił
salę i wyszedł na ulicę. Miejscowy reporter próbował zrobić mu
zdjęcie. Ochroniarze Szałuna natychmiast dziennikarza zatrzymali
i zagrozili mu policyjnym aresztem. Do ponoć niezależnej
mołdawskiej prasy dotarło przesłanie: Kovali ma protekcję – i to
protekcję w bardzo ważnych miejscach.
Rosyjskie określenie na tego typu patronat to „krysza”, co w
dosłownym tłumaczeniu oznacza dach. Według Iona Vizdogi, żeby
móc prowadzić swoje interesy, Kovali opłacał sobie „kryszę” –
urzędnika w Ministerstwie Policji – coroczną kwotą stu tysięcy
euro. I aresztowany został dopiero wówczas, gdy urzędnik ten
odszedł ze stanowiska.
Ostatecznie sąd odrzucił apelację i wyrok dziewiętnastu lat
więzienia został utrzymany. Oburzony Kovali własnoręcznie spisał
dwudziestostronicowe oświadczenie, szczegółowo przedstawiając
swoje korupcyjne związki z mołdawskimi organami ścigania. A co
gorsza również z zastępcą dyrektora nowego, szeroko znanego
wydziału o nazwie Centrum Zwalczania Handlu Ludźmi.
Centrum zostało powołane w blasku międzynarodowej sławy
zaledwie rok przed aresztowaniem Szałuna, dzięki grantowi od
rządu USA wynoszącemu prawie dwa miliony dolarów. Zastępcę
dyrektora wychwalano po całej Europie i Stanach jako
mołdawskiego „dobrego glinę”, a tu międzynarodowy handlarz
seksniewolnicami oskarża go o korupcję i płatną protekcję.
Później zdarzyła się dziwna rzecz. Kovali przyjął w swojej
celi „ważnego gościa”. Po czym wycofał oskarżenie.
Ion Vizdoga kręci głową:
– To prawda, to wszystko prawda. Szałun-Kovali wskazał
siedmiu kolaborantów z Centrum Zwalczania Handlu Ludźmi.
Wszyscy byli oficerami policji, mieli powstrzymywać ten
proceder, a mimo to nie ponieśli żadnych konsekwencji.
Obecnie pełno jest takich Szałunów, którzy chodzą wolni i
dobrze sobie żyją. I bez trudu można zauważyć tych policyjnych
kolaborantów. Po trzech, czterech, pięciu latach pracy mają dość
pieniędzy na luksusowy apartament, luksusowy samochód albo
dom, podczas kiedy ich pensja faktycznie jest bardzo mała.
Podejrzewam, że około pięćdziesięciu procent nielegalnych
dochodów ze sprzedaży i wykorzystywania kobiet trafia do
kieszeni osób skorumpowanych.
To smutne – jak mawiają Mołdawianie – ale dowody
potwierdzają opinię Vizdogi.
W roku 2006 Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w
Europie (www.osce.org), największe na świecie ciało
międzyrządowe, przez sześć miesięcy monitorowała w
Kiszyniowie procesy o handel żywym towarem.
W Internecie znalazłam jej raport. Wy też możecie znaleźć, a
uważam, że nawet powinniście, bo wszystkie jego ustępy są
naprawdę okropne. Popróbujcie, na przykład, tego. To
sprawozdanie z jednej ze spraw, monitorowanych przez
obserwatorów OBWE:
Sędzia sądu okręgowego sprawiał wrażenie, jakby zasnął z
głową opartą o leżący przed nim tom kodeksu. Oskarżony
natychmiast wykorzystał sytuację, żeby pogrozić ofierze, ruchem
ręki symulując podcinanie gardła.
Powiedzcie mi jedno: gdybyście byli młodą kobietą, która
została oszukana, zastraszona, zgwałcona i wielokrotnie
wykorzystana seksualnie i gdyby człowiek, który wam to zrobił,
był w stanie grozić wam w sali sądowej, czy mielibyście dość
odwagi, żeby przeciwko niemu zeznawać? Bo ja nie wiem,
czybym miała. Uwierzylibyście w zdrowy rozsądek i bezstronność
sędziów? Podczas innego procesu o handel żywym towarem sędzia
powiedział do obserwatorów:
Te młode kobiety są prostytutkami. Wyjeżdżają za granicę i
prostytuują się, a potem nie są zadowolone z pieniędzy, które
zarobią, więc po powrocie zmyślają, że zostały porwane i
sprzedane. Ale ja znam ten typ, widziałem ich zdjęcia. Wszystkie
uśmiechnięte od ucha do ucha, kiedy tańczyły, a potem
opowiadają, że ktoś je przymuszał.
Niektórzy czytelnicy mojej poprzedniej książki wyrażali
wątpliwość, czy handlarzom ludźmi pozwolono by na sprzedaż
kobiet do innego kraju, kupczenie ich ciałami i zbijanie majątku na
ich nieszczęściu. Po przeczytaniu słów mołdawskiego sędziego
macie chyba wystarczającą odpowiedź?
I nie chodzi tylko o sędziów. Według Iona Vizdogi policja w
jego kraju cieszy się złą sławą nie tylko dlatego, że chroni
handlarzy żywym towarem i alfonsów (jak utrzymuje Vizdoga,
wielu największych lokalnych sutenerów to właśnie policjanci), ale
też z powodu wymuszania zgody na intymne stosunki od kobiet,
które ośmielają się składać skargi. Kiedy to mówi, przenoszę się
myślami z Kiszyniowa do Amsterdamu. W moim prywatnym
piekle czerwonych latarni zostałam zgwałcona przez siedmiu
funkcjonariuszy policji – mężczyzn, którzy powinni otaczać
kobiety ochroną. Ale oni wiedzieli, że mogą sobie pozwolić; że to
„towar na koszt firmy”, seksualna łapówka od sutenerów
(wymuszana na takich dziewczynach jak ja), gwarantująca, że nic
nie zakłóci lukratywnego biznesu.
Nawet jeśli jakiś „dobry glina” – a takich jest trochę
wszędzie – przeciwstawia się tej jawnej korupcji, i tak wygrywa
zwykła ekonomia seksualnego niewolnictwa.
Pamiętacie Anę Revenco? Występowała już w tym rozdziale.
La Strada Moldova – organizacja, którą Ana kieruje – zatrudnia
psychoterapeutów do pracy z prześladowanymi kobietami i do
szkolenia miejscowej policji w zbieraniu zeznań. Jedną z takich
psychoterapeutek jest Alina Budeci.
– Zdarza się, że policjant przez całe lata próbuje złapać
jakiegoś miejscowego mafiosa – opowiada. – Wreszcie udaje mu
się zebrać dowody. Facet staje przed sądem i zostaje skazany. A
następnego dnia zjawia się na komisariacie: „Proszę bardzo, jestem
wolny. Kosztowało mnie to czterdzieści tysięcy euro”. W takiej
sytuacji policjant może się załamać.
Ładny kawałek czasu spędziliśmy, wy i ja, w tym małym,
zapomnianym zakątku świata. Poznaliśmy kobiety – dziewczyny
podobne do mnie: oszukane i sprzedane, bite i gwałcone – i tych,
którzy próbują im pomagać. A także bogatego, nieokazującego
cienia skruchy handlarza ludźmi. Dlaczego – wiem, że o to
zapytacie – więc dlaczego musieliśmy przebywać tutaj tak długo?
Co dla nas znaczy Mołdawia? Co znaczy dla ciebie, Sarah
Forsyth? Czemu niedola tutejszych kobiet, choćby i okropna, ma
być taka ważna dla szerszego spojrzenia na międzynarodowe
seksniewolnictwo?
Powiem wam. Jest ważna, bo ci brutalni mężczyźni i te
biedne, prześladowane dziewczyny to problem nie tylko Mołdawii.
O nie, w żadnym wypadku. Pamiętajcie, ten kraj jest największym
dostawcą kobiet dla celów prostytucji – na cały świat, od
Dalekiego Wschodu po Bliski Wschód, od południa Europy po
miasta i miasteczka Wielkiej Brytanii. Tak, Mołdawia jest teraz
wolna.
Jest wolna i może eksportować swoje najcenniejsze aktywa.
To smutne.
Z zastosowaniem nauki
Gdzie jest najciemniej? Odpowiedź brzmi: pod latarnią.
Zastanówcie się przez chwilę. Jest coś, co widzimy każdego
dnia. To zapewne najbardziej pospolita i wszechobecna część
naszej codzienności, a jednak rzadko, jeśli w ogóle, ją zauważamy.
Mowa o kodzie kreskowym.
Sam pomysł zrodził się ponad sześćdziesiąt lat temu: prosty
cyfrowy szyfr z niepowtarzalnym wyróżnikiem dla każdego
przedmiotu, pozwalający właścicielowi oceniać wyniki sprzedaży i
wykrywać nawet drobne kradzieże towaru. Pierwszymi dobrami
konsumpcyjnymi z kodem kreskowym były małe paczuszki gumy
do żucia Wrigley. Teraz znajduje się on niemal na wszystkim, co
kupujemy. Nawet ten tomik ma go z tyłu na okładce.
Ale dlaczego w książce o seksualnym niewolnictwie
mówimy o kodach kreskowych? Zaraz do tego dojdziemy.
Handel żywym towarem to biznes. Nie, więcej, cały
przemysł – ogromne przedsięwzięcie komercyjne, nierozerwalnie
związane ze współczesną zglobalizowaną gospodarką. Według
szacunków ONZ dochody z tego przemysłu sięgają łącznie około
trzydziestu dwóch miliardów dolarów rocznie.
Oczywiście, rzecz jest nielegalna. Na całym świecie nie ma
państwa, gdzie dozwolona byłaby sprzedaż ludzi. Jednak to teoria,
bo w praktyce bywa raczej przeciwnie. Czarny rynek handlu
żywym towarem kwitnie i okazjonalne sukcesy w przełamywaniu
jego przestępczych układów naprawdę stanowią ledwie kroplę w
ogromnym oceanie.
Ludzie, którzy czerpią zyski z handlu bliźnimi, są
biznesmenami. I jak wszyscy rasowi biznesmeni zwracają uwagę
na najnowsze rynkowe trendy. Ich fach może być nikczemny, ale
sprzedawcy niewolników to zwykle osoby bystre i sprytne, a
najsprytniejszą zasadą we wszelkich interesach jest wybór niskiego
ryzyka przy najbardziej opłacalnym przedsięwzięciu. Obrót
kobietami nadal pozwala te cele osiągnąć.
Dlaczego? Bo wszelki handel w przygnębiający sposób
wiąże się z pewnym naukowym prawem. Popyt musi dorównywać
podaży albo ją przekraczać, a podaż musi być stale zasilana.
Zakątki świata w rodzaju Mołdawii oferują prawie niewyczerpane
zapasy nowego, świeżego i (przede wszystkim) młodego „mięsa”
na sprzedaż, do użytku, do ponownego użytku. Jednak nawet
gdyby tak biedne państwo zdołało zatamować nieustanny upływ
kobiet przez swoją nieszczelną granicę, zawsze zastąpi je jakiś
inny kraj. Pod tym względem handel seksualnymi niewolnicami
nie różni się od pozostałych globalnych interesów. Markowe firmy
odzieżowe przenoszą swoją produkcję z jednego miejsca do
drugiego w ciągłym poszukiwaniu niższych kosztów i tak samo
postępują sprzedawcy ludzi. Skoro więc przyjrzeliśmy się już
aspektowi podaży (jak mawiają ekonomiści), co możemy
powiedzieć o popycie? Właśnie to pytanie mając na uwadze,
wznowimy naszą podróż.
Pamiętacie porywane i sprzedawane dziewczyny, które
poznaliśmy w Mołdawii? Pamiętacie, dokąd je wysyłano?
Zauważyliście coś? Wszystkie te państwa są bogatymi i (w
większym lub mniejszym stopniu) nowoczesnymi,
uprzemysłowionymi gospodarkami. A ludzie, którzy tam żyją,
rozporządzają dochodem, o jakim mieszkaniec Kiszyniowa
mógłby tylko pomarzyć. Stać ich więc na wydawanie pieniędzy dla
przyjemności – nie tylko na artykuły pierwszej potrzeby, ale
również na towary luksusowe.
Z Mołdawii ruszamy właśnie do tych bogatych,
nowoczesnych krajów: rozpoczynamy podróż z wieloma
przystankami po Europie Zachodniej. Ale nie będzie to turystyka
krajoznawcza. Udajemy się oglądać cierpienie i cyniczną
eksploatację. I to nie tylko ten rodzaj eksploatacji, z którym
spotkaliśmy się już wcześniej. Ujrzymy bowiem, w jaki sposób
całe miasta, a czasami nawet całe państwa, tuczą się na zyskach z
niewolnictwa.
Dawniej La Jonquera była senną katalońską mieściną z
uroczymi domami w kolorze ochry, przycupniętą po hiszpańskiej
stronie granicy z Francją. Jak w przypadku wielu innych
półwiejskich miejscowości, utrzymanie jej mniej więcej tysiąca
mieszkańców w dużej mierze zależało od rolnictwa i hodowli.
Jednak w latach 90. do miasteczka zawitał handel. Z początku
dotyczył przewozu dóbr konsumpcyjnych – w Hiszpanii papierosy
są niemal o połowę tańsze niż te same marki we Francji; alkohol i
benzyna miały też znacznie przystępniejsze ceny. Możliwość
okazyjnych zakupów działała jak magnes, rokrocznie przyciągając
tłumy gości z zagranicy.
La Jonquera znalazła się w epicentrum tego małego
gospodarczego boomu. Podwoiły się obroty handlowe i miasteczko
podwoiło swoje rozmiary. Obecnie ta ongiś niepozorna
miejscowość szczyci się posiadaniem szesnastu supermarketów,
szesnastu stacji benzynowych, czterdziestu sześciu restauracji i
ponad czterystu sklepów. Jednak wtargnęła do niej również bardzo
specyficzna branża: seks.
W Hiszpanii prostytucja nie jest legalna. Ale też nie jest
nielegalna. Władze po prostu przymykają oko na sprzedaż
ludzkiego ciała dla celów „rekreacyjnych”. W rezultacie niemal
każde miasteczko czy spora miejscowość mają swój burdel, a
różnica pomiędzy nimi a La Jonquera polega tylko na skali.
Trudno przegapić Club Paradise, wielki budynek w dwóch
odcieniach brązu, dogodnie usytuowany za całodobową stacją
benzynową. Po zapadnięciu zmroku ogromne, rozświetlone neony
roztaczają blask na całą okolicę, zapraszając do „nocnego klubu” z
„tancerkami”. W rzeczywistości Paradise jest największym w
Europie burdelem. I działa zupełnie oficjalnie.
Jego budowa kosztowała ponad trzy miliony euro. Wewnątrz
na dwudziestu siedmiu tysiącach metrów kwadratowych tysiąc
osiemset kobiet pracuje przez dwadzieścia cztery godziny na dobę,
siedem dni w tygodniu, spełniając seksualne żądania mężczyzn. I
mężczyźni tłumnie nadciągają – z innych części Hiszpanii, z
Francji, a obecnie również w zorganizowanych turystycznych
grupach z całego świata.
Zatrzymajcie się na chwilę i pomyślcie: tysiąc osiemset
kobiet sprzedających swoje ciała w miejscu, gdzie liczba
mieszkańców to niecałe dwa tysiące siedemset osób. Tak, tysiąc
osiemset kobiet. Może czytacie te słowa gdzieś w małym
miasteczku albo na wsi. Spróbujcie sobie wyobrazić ten sam
scenariusz w waszej społeczności. Nie chcielibyście wiedzieć, jak
do tego doszło? Nie chcielibyście wiedzieć, skąd te wszystkie
kobiety pochodzą i jakim cudem znalazły się u was?
Mężczyzna, który jest właścicielem i kierownikiem tego
przybytku, nazywa się José Moreno. Oprócz klubu Paradise,
prowadzi jeszcze dwa domy publiczne w innych hiszpańskich
miasteczkach. Kiedy zawiadomił o planach budowy swojego
megaburdelu, burmistrz La Jonquera odmówił mu koncesji,
ponieważ policja sygnalizowała uwikłania Moreny w
międzynarodowy handel ludźmi. Jednak sutener procesował się i w
2010 roku Sąd Najwyższy Katalonii orzekł, że „przypuszczenia”
policji nie dawały wystarczających podstaw, by uniemożliwić
otworzenie klubu.
Tymczasem wiele firm w miasteczku radośnie powitało
burdel pana Moreno. Od chwili, gdy Club Paradise rozpoczął
swoją działalność, sprzedaż żywności, benzyny i innych dóbr stale
rosła. Więc w czym problem?
Przede wszystkim w policyjnych „przypuszczeniach”.
Ponieważ to już nie są przypuszczenia: w roku 2012 José Moreno
został oskarżony o handel ludźmi i uznany za winnego
sprowadzania kobiet – głównie z Brazylii – do prostytucji w
swoich klubach
[24]
. Skazano go na trzy lata.
Poza tym chodzi o same kobiety. Jak myślicie, skąd wzięły
się te wszystkie prostytutki zatrudnione w Paradise dwadzieścia
cztery godziny na dobę? Nie z Hiszpanii, to pewne. W
rzeczywistości mniej niż dwa procent spośród – jak się szacuje –
trzystu tysięcy pracujących w tym kraju prostytutek to Hiszpanki.
Ogromna większość pochodzi z Europy Wschodniej, a w
szczególności z Rumunii. Oczywiście, nie wszystkie są
Rumunkami. Stosunkowo nieliczne w Hiszpanii policyjne naloty
wykazują, że wiele tych dziewczyn to Mołdawianki i albo mają w
paszportach podwójne obywatelstwo
[25]
, albo dostały fałszywe
rumuńskie dokumenty. Tak czy inaczej kończą, sprzedając swoje
ciała w Hiszpanii. I to nie tylko w dużych burdelach, takich jak
Club Paradise.
A oto jeden z najbardziej przygnębiających widoków, na jaki
można natknąć się w biały dzień. Na rondzie, pośrodku miasteczka
La Jonquera gromada młodych kobiet, przyodzianych w kusą,
obcisłą lycrę, drepcze chwiejnie na wysokich obcasach. Kolejne
dziesiątki okupują liczne miejsca noclegowe kierowców
ciężarówek, znajdujące się na obrzeżach miasteczka. Te kobiety –
a w rzeczywistości nie więcej niż nastolatki – też są
„Rumunkami”. Sprzedają się za ułamek ceny obowiązującej w
Paradise: stawka za seks oralny może wynosić zaledwie pięć euro,
a z pełnym stosunkiem już od dziesięciu euro.
Obrońcy hiszpańskiego „tolerancyjnego” podejścia do
prostytucji lubią utrzymywać, że te dziewczyny to po prostu
migracja ekonomiczna: mają „towar” cieszący się na Zachodzie
wzięciem, więc mogą tutaj, sprzedając usługi seksualne, zbić
względną fortunę. Jednak rzecz w tym, że nikt naprawdę nie wie,
czy z własnej woli przejechały tych kilka tysięcy kilometrów do
całkowicie nieznanego kraju, by oddawać się facetom, z którymi
nie potrafią się porozumieć.
Jednak od czasu do czasu wychodzą na jaw jakieś fakty, a
wówczas sprawa nie przedstawia się ładnie.
Valentina przybyła do La Jonquera pewnej nocy w kwietniu
2011 roku. Jeszcze w Mołdawii poznała mężczyznę, który
twierdził, że chciałby się z nią związać. Spotykali się przez kilka
dni, po czym wielbiciel oznajmił, że potrafi jej załatwić dobrze
płatną pracę w hotelu w Hiszpanii. Valentina czuła się rozdarta.
Miała małe dzieci. Musiałaby je zostawić pod opieką rodziny. Ale
w kraju nie było szansy na porządny zarobek, a poza tym jej nowy
partner zamierzał jechać razem z nią.
Resztę możecie odgadnąć, prawda?
Para przekroczyła granicę rumuńską i otrzymała całkowicie
legalne dokumenty umożliwiające podróżowanie po Unii. Kiedy
dotarli do Hiszpanii, „przyjaciel” oznajmił Valentinie, że nie
będzie pracowała w hotelu. Zatrzymał się przy rondzie i zmusił ją,
żeby wysiadła z samochodu. Odmówiła, więc najpierw groził jej
biciem, a potem zabójstwem pozostawionych w Mołdawii dzieci.
Przez dwa tygodnie dziesiątki mężczyzn wykorzystywały
ciało Valentiny: w samochodach, ciężarówkach, na twardym
poboczu szosy. Przez ten krótki czas zarobiła trochę ponad dwa
tysiące euro. Oczywiście, wszystkie te pieniądze zagarniał jej
„przyjaciel”. Pewnego dnia Valentina zaplanowała ucieczkę. Udało
jej się dojechać okazją do najbliższego posterunku policji, gdzie
próbowała opowiedzieć swoją historię. Ale policjanci tylko
wzruszali ramionami. Uznali, że ta sprawa wykracza poza ich
jurysdykcję i należy udać się z nią do komisariatu okręgowego,
oddalonego o piętnaście kilometrów. Valentina nie miała szansy
przedostać się aż tak daleko, więc wróciła na swoje rondo. Kilka
dni później zniknęła. Nikt nie wie, co się z nią stało.
Nie budzi to waszego gniewu? Mam nadzieję, że tak, bo ja w
każdej Valentinie, w każdej sprzedanej, wykorzystywanej
seksualnie kobiecie widzę siebie. Widzę siebie w Amsterdamie, jak
obmacują i penetrują moje ciało beztroscy mężczyźni, którzy mają
pieniądze do wydania, ale nie mają wyrzutów sumienia, w jaki
sposób je wydają. I rozwściecza mnie, że dotychczas tego zła nie
powstrzymano. Wręcz odwrotnie, jest coraz gorzej.
Obecnie Hiszpania zaczęła gwałtownie wzorować się na
modelu amsterdamskim. Nowym sektorem turystyki stały się
zorganizowane sekswycieczki. W państwie, którego sytuacja
ekonomiczna wisi na włosku, rząd nie zamierza likwidować żadnej
branży, nawet jeśli któraś wiąże się z handlem żywym towarem.
Według najostrożniejszych szacunków w grę wchodzi czterdzieści
miliardów euro rocznie – tyle samo, ile Hiszpania wydaje na
szkoły i edukację.
Chyba jedyną realną próbę wprowadzenia jakiejś stałej
kontroli podjęli właściciele domów publicznych. Kilku z nich
utworzyło samoregulujące się zrzeszenie branżowe pod nazwą
Asociación Nacional de Empresarios de Locales de Alterne
(ANELA)
[26]
. Warunkiem przystąpienia do tej organizacji jest
właściwa rejestracja firmy jako hotelu albo baru z licencją na
wynajem pokoi oraz jednoznaczne przyjęcie zakazu wstępu dla
osób poniżej osiemnastu lat, zakazu używania narkotyków i
zakazu niedobrowolnej prostytucji. Ponadto wymogiem jest zgoda
na pełną współpracę z policją i zapewnienie kobietom
comiesięcznej kontroli lekarskiej.
Ale ANELA reprezentuje zaledwie dwieście spośród mniej
więcej czterech tysięcy burdeli, rozrzuconych po całej Hiszpanii.
Wiele spośród pozostałych kontrolują przestępcze gangi. Obietnicą
pracy wabią ofiary z biedniejszych krajów, by potem pozbawione
paszportów, maltretowane i zastraszane kobiety zmuszać do
prostytucji, na której dorabiają się ich szefowie. One są
niewolnicami, tak jak niewolnicą była Valentina… jak byłam ja.
Te kryminalne organizacje nieustannie przemieszczają się i
przekształcają, zgodnie ze stanem globalnego rynku. Część z nich
to „firmy” jedno- lub dwuosobowe, jak było w przypadku
mężczyzny, który ściągnął mnie do Amsterdamu i sprzedał. Z tą
tylko różnicą, że działają w Mołdawii albo Rumunii. Inne
natomiast są autentycznie międzynarodowymi przedsiębiorstwami,
dla których pracują grupy przestępcze o ustalonej pozycji w
Nigerii czy Chinach.
Podinspektor Xavier Cortés Camacho jest szefem
regionalnego zespołu do spraw zwalczania handlu ludźmi w
Barcelonie. Śledztwa prowadzone przez zespół ujawniły, w jaki
sposób gangi nigeryjskie ściągały swoje ofiary przez północną
Afrykę do Hiszpanii, a następnie kontrolowały je groźbami gwałtu
lub mordu na pozostawionych w kraju bliskich. Jednak w obliczu
globalnej ekonomii, gdzie pieniądz przemawia głośniej niż ból
niewoli, Cortés Camacho i jego podwładni toczą beznadziejną
walkę. Jak mogą nadążyć za tak rentownym międzynarodowym
czarnym rynkiem, obsługiwanym przez sprzedawców niewolników
z co najmniej tuzina krajów? Podinspektor zna odpowiedź: nie
mogą. Bo chociaż władze szacują, że ponad dziewięćdziesiąt
procent pracujących w Hiszpanii prostytutek to ofiary handlu
żywym towarem, nikt na tyle nie interesuje się tymi kobietami –
kobietami, których ciała niszczone są dla cudzego zysku – aby
definitywnie położyć temu kres.
W jakim stopniu handlarze ludźmi wyprzedzają pościg, niech
świadczy fakt, że do niedawna policja w Barcelonie nawet nie
zdawała sobie sprawy, że tamtejszy rynek prostytucji opanowała
chińska mafia. Wreszcie ktoś zwrócił uwagę na coraz większą
liczbę ogłoszeń reklamujących Chinki, Japonki i Koreanki –
wszystkie zresztą okazały się Chinkami – pracujące w sieci około
trzydziestu burdeli, w przeraźliwych warunkach. Cortés Camacho i
jego ludzie zainstalowali w niektórych z tych miejsc elektroniczne
pluskwy. Dzięki temu usłyszeli, jak kobiety skarżą się na ból i brak
odpoczynku. Tymczasem ich właściciele ignorowali wszelkie
błagania i wręcz zmuszali te nieszczęśnice do obsługi jeszcze
większej liczby mężczyzn. Jedna z tych młodych chińskich
niewolnic odkryła, że ktoś zaraził ją wirusem HIV. Popełniła
samobójstwo – a policja nadal nic nie mogła zrobić.
Tak jest nie tylko w Hiszpanii. Każde państwo Europy
Zachodniej ma ogromne rzesze prostytutek. Każde.
To jakieś nowe zjawisko? Nie, oczywiście, że nie
(aczkolwiek narastające). Prostytucja istniała zawsze i
prawdopodobnie będzie istniała dopóty, dopóki mężczyźni nie
przestaną postrzegać kobiet jako towaru, który można kupować i
sprzedawać. Ale przyjrzyjmy się temu odrobinę bliżej, a
dostrzeżecie coś wiele mówiącego.
W skład Unii Europejskiej wchodzi dwadzieścia osiem
państw. Tylko sześć z nich – Austria, Niemcy, Grecja, Węgry,
Łotwa i Holandia – faktycznie zalegalizowały prostytucję i
pozwalają na zakładanie burdeli jako normalnych firm
komercyjnych
[27]
. Pozostałe państwa albo całkowicie jej zakazują,
albo (jak Hiszpania) zadowalają się dość chaotycznym podejściem,
które formalnie pozwala kobietom przyjmować zapłatę za seks,
jednak uznaje za niezgodne z prawem, jeśli ktoś im w tym
pomaga.
I tu dziwna rzecz. Kiedy rozpoczynałam tę podróż, mówiono
mi, że legalizacja prostytucji redukuje handel żywym towarem. W
takim razie należałoby założyć, że kraje, które poszły na całość i
uczyniły wyłom w prawie, mają najmniejszy problem. W krajach
takich jak Hiszpania czy Wielka Brytania z ich polityką quasi-
legalnej tolerancji, liczba kobiet sprzedanych w seksualną niewolę
jest większa. A tam, gdzie zostały zdelegalizowane wszelkie formy
płatnego seksu, handel ludźmi kwitnie. Tymczasem odkryłam, że
prawda wygląda wręcz odwrotnie.
Dlaczego tak się dzieje? To równie proste i równie naukowo
uzasadnione, jak wszelki skuteczny obrót towarami. Popyt – w
ekonomicznych równaniach czynnik przyciągający – rośnie, kiedy
mężczyźni mogą wykorzystywać ciała kobiet bez obawy przed
prawnymi konsekwencjami. W ten sposób kreowany jest rynek i
handlowe przedsiębiorstwa – a raczej przestępcze gangi –
zaopatrują go w najtańszy „towar”, na jakim są w stanie położyć
łapę, czyli w kobiety porywane i sprzedawane. Najtańszy,
ponieważ seksualne niewolnice nie otrzymują pensji, nie mają
żadnych praw pracowniczych, pochodzą z krajów bardzo
biednych, niemogących zapewnić im utrzymania (czynnik znany w
gospodarce rynkowej jako wymuszający). W całej Europie,
gdziekolwiek spojrzeć, historie poszczególnych kobiet – zwykłych,
przeciętnych kobiet, jak wy albo ja kiedyś – składają się na ten
sam obraz. Stałyśmy się po prostu jeszcze jednym globalnym
towarem, który kupuje się i sprzedaje, a później wyrzuca.
Wiecie, ile jest warte życia człowieka? Oczywiście, to
pytanie podchwytliwe. Ekonomiści wyjaśnią wam, że, powiedzmy,
w wiejskiej Mołdawii życie kosztuje mniej niż w Londynie,
Barcelonie czy Amsterdamie. Ale handlarze żywym towarem nie
zajmują się niuansami makroekonomii. Ci ludzie pracują zgodnie z
bardzo precyzyjnym biznesplanem. Dzięki przebadaniu ich działań
w całej Europie, znamy już cenę ludzkiego życia: sześćdziesiąt
siedem tysięcy dwieście euro. W kraju uprzemysłowionym
przeciętnie tyle w ciągu roku zarabia seksualna niewolnica dla
swojego właściciela.
Ta konstatacja wydaje się wam brutalna i wyrachowana?
Mam nadzieję, że szczerze was oburzy i wzbudzi odrazę. Jednak
właśnie w ten sposób handlarze ludzkim ciałem prowadzą swoje
interesy i taką miarą oceniają sukces.
Pamiętacie, od czego zaczął się ten rozdział? Od powstania
kodu kreskowego. W ciągu ostatnich czterdziestu lat wynalazek
ten cichaczem zrewolucjonizował handel, wykorzystując naukę dla
procesów kupna i sprzedaży dóbr na całym świecie. Jak myślicie,
ile jeszcze czasu minie, zanim handlarze ludźmi zaadaptują go do
swoich potrzeb? Pięć lat, dziesięć? Nic z tych rzeczy. Oni już to
zrobili.
W marcu 2012 roku hiszpańska policja rozbiła
międzynarodową szajkę sutenerów działających w Madrycie.
Przeprowadzono nalot na wiele burdeli należących do konsorcjum
dwudziestu dwóch Rumunów z dwóch konkurencyjnych gangów.
W burdelach policjanci znaleźli kobiety, przetrzymywane wbrew
ich woli, przykuwane do kaloryfera, bite i chłostane. Golono im
głowy i brwi, jeśli odmawiały prostytuowania się. Policja natrafiła
również na broń, amunicję, złoto i sto czterdzieści tysięcy euro w
schowku za fałszywym sufitem.
A co jeszcze odkryła? Otóż odkryła „kody kreskowe”,
wytatuowane na nadgarstkach kobiet. Każdy kod zawierał
nazwisko właściciela i kwotę, za jaką niewolnica została nabyta od
innych handlarzy.
Usłyszeliście już dość? Jeszcze przy mnie trwacie? Bo jest
jedno miejsce, do którego muszę dotrzeć, a to wymaga odwagi i
wszystkich sił, jakie mi pozostały. Muszę wrócić do piekła.
Będziecie mi towarzyszyć?
1012
Niecały hektar ziemi, dwadzieścia ulic, sto czterdzieści dwa
burdele, ponad trzysta „okien”, co najmniej osiem tysięcy
prostytutek… Witajcie w miejscu oznaczonym holenderskim
kodem pocztowym 1012: w amsterdamskiej Dzielnicy
Czerwonych Latarni. Witajcie w piekle.
Byliśmy tu już kiedyś, wy i ja. To tutaj obserwowaliście, jak
sprzedawano mnie w niewolę; to tutaj widzieliście mężczyzn,
którzy wykorzystywali moje ciało dla swojego okrutnego
kwadransa pożądania; to tutaj – mam nadzieję – uroniliście łzę,
kiedy przestałam być Sarah Forsyth, a stałam się „kurewką”,
wyniszczoną, żałosną „kokainową dziwką”. A teraz jesteśmy tu
znowu.
Zjawiliśmy się, aby opowiedzieć nową historię, która
jednocześnie jest taka sama jak tamta dawna. Zjawiliśmy się, aby
sprawdzić, co – jeśli w ogóle cokolwiek – zmieniło się w tym
sprytnie zorganizowanym przybytku rozpaczy od czasu mojej
gehenny przed ponad piętnastu laty. Na tych starych uliczkach
odnajdziemy ból i mękę, bezduszność i obojętność, ale też miłość,
nadzieję i pierwsze iskierki tragicznej świadomości. Będziemy
razem – wy i ja – poznawać różnych ludzi: każdy z nich ma swoją
historię, która złoży się na obraz tego miejsca. Jednak, żeby ten
obraz cokolwiek znaczył, musicie stać się jego częścią – tak jak i
ja muszę. Wytrzymacie to? Czy ja wytrzymam? Nasza podróż
wymaga wszystkich moich świeżo odzyskanych sił. Jesteście
gotowi odbyć ją ze mną?
Ale gdzie powinniśmy zacząć? I od czego? Najlepiej od
zdjęcia – tamtego zdjęcia, które stało się punktem wyjścia
niniejszej książki. I od kwiatów. Ono przynależy do Amsterdamu
tak samo niewątpliwie, jak niegdyś ja przynależałam. Będzie nam
towarzyszyć w tym mieście na każdym kroku, zawsze obecne w
naszej pamięci, gdy wsłuchamy się w kolejną historię. Jednak
najpierw…
Mamy wiosnę. Holandia rozkwita, wszędzie żonkile i
tulipany. Na targu kwiatów w Amsterdamie przez cały dzień
panuje tłok. Setki turystów mieszają się z miejscowymi
mieszkańcami, wszyscy kupują kwiaty, żeby upiększyć swoje
domy.
Ale teraz jest wieczór. Na trzecim piętrze starego, trochę
zaniedbanego budynku tuż przy Dzielnicy Czerwonych Latarni
wysoka, piękna blondynka, już dobrze po czterdziestce, spokojnie
pracuje z grupą młodych mężczyzn i kobiet. Starannie
rozmieszczają kwiaty i pojedyncze jajka z czekolady w
koszyczkach nie większych niż książka w miękkiej oprawie.
Koszyczków jest ponad trzysta: po jednym dla każdego z
oświetlonych neonami okien na sąsiednich ulicach. Wysoka
blondynka, Toos Heemskirk, ma w tej opowieści do odegrania
dużą rolę.
Jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów dalej, spokojne
prowincjonalne miasto środkowej Holandii. Za biurkiem w swoim
klimatyzowanym gabinecie siedzi łysiejący mężczyzna o poważnej
twarzy. Przegląda tamte zdjęcia i dołączone do nich raporty
holenderskiego wywiadu kryminalnego. Mężczyzna nazywa się
Werner ten Kate. Spotkanie z nim będzie dla nas równie ważne.
Cięcie i znowu widok Amsterdamu. W połowie anonimowej
ulicy, która, choć oddalona o trzy kilometry od centrum miasta,
biegnie wzdłuż jednego z charakterystycznych kanałów, grupa
młodych kobiet hałaśliwie szykuje kolację. Mówią w różnych
językach i pochodzą z pół tuzina różnych krajów, a mimo to
wesoło razem pracują, podczas gdy na kuchence gotuje się wielki
gar ryżu. Bez względu na to, z jak odmiennych pochodzą
środowisk, jedna rzecz te kobiety łączy. Jeszcze tu wrócimy, żeby
wysłuchać ich historii.
A co z samą Dzielnicą Czerwonych Latarni? Jak wygląda w
ten śliczny kwietniowy wieczór? Okna są teraz oświetlone. Każde
ukazuje kobietę w mikroskopijnym bikini, która zaprasza gestem
przechodniów, siedzi apatycznie i pali papierosa za papierosem.
Wszędzie dookoła – na rogach ulic albo wtuleni w gęstniejący
mrok – stoją młodzi mężczyźni w skórzanych kurtkach.
Przeciwnie niż wiele kobiet, których pilnują, oczy mają bystre i
czujne, kiedy tak wodzą wzrokiem po zaaferowanym tłumie
turystów. Obok przejeżdżają na rowerach dwaj umundurowani
policjanci; nikt nikogo nie zauważa. „De Rosse Buurt” – jak
Holendrzy nazywają to miejsce – szykuje się do kolejnej nocy
uprzemysłowionego seksu.
Tymczasem na obrzeżach dzielnicy wierni podążają do
czternastowiecznego Oude Kirk – Starego Kościoła. Już prawie
Wielkanoc i nadal jeszcze istnieją ludzie, którzy przedkładają dom
boży nad przyjemności ciała.
Taka właśnie jest Toos Heemskirk, chociaż na pierwszy rzut
oka wcale tego po niej nie widać. Bo też nie afiszuje się ze swoją
religijnością ani nie należy do tych, co wywierają nacisk w
sprawach wiary. A jednak od piętnastu lat spokojnie, pełna miłości
przemierza tutejsze ulice. Wraz z grupką innych wolontariuszy
chrześcijańskiej organizacji Scharlaken Koord
[28]
odwiedza kobiety
w oświetlonych neonami oknach, ofiarowując przyjaźń, pomoc
medyczną, a także obietnicę, że jeśli którakolwiek zechce uwolnić
się od prostytucji, Scharlaken Koord jej w tym pomoże
[29]
.
Tego wieczoru Toos i jej młodzi przyjaciele podarują każdej
pracującej w De Rosse Buurt kobiecie po koszyczku kwiatów.
Toos mówi:
– Jest Wielkanoc, więc zamierzamy zanieść im kwiaty z
odrobiną czekolady i złożyć wielkanocne życzenia. Holenderskie
kwiaty, ofiarowane przez różnych ludzi, żeby je porozdawać. Dla
tych kobiet jest to miłe, wzrusza je, bo większość turystów patrzy
na nie jak na kawał mięsa. Jedni tylko się gapią, inni wchodzą i
używają ich ciał do seksu.
A my idziemy do każdej z nich i dajemy kwiatek. Mamy
nadzieję, że dzięki temu poczują, że są wiele warte, o wiele więcej
niż kawał mięsa. Że są osobami, kobietami. Nasza akcja może
wydawać się błaha, zdajemy sobie z tego sprawę, ale dla tych
kobiet ma znaczenie. Zamierzamy rozdać trzysta koszyczków,
jednak może się okazać, że nawet tyle będzie za mało.
Spacerując wąskimi zaułkami, wolontariusze przystają przy
każdym oknie. Pukają grzecznie w szybę. Niektóre kobiety
otwierają drzwi, uśmiechają się przelotnie i przyjmują kwiaty, po
czym szybko – bardzo szybko – znowu przybierają pozy
wystawowych manekinów. Inne odmownie kręcą głowami albo
ignorują podarunek, zerkając ukradkiem na czających się w
pobliżu ochroniarzy. Tylko nieliczne mają odwagę rozmawiać.
Niezrażeni wolontariusze przedzierają się dalej przez tłumy
turystów, sutenerów i klientów. Cały czas w powietrzu czuć
napięcie, zapowiedź przemocy, która może wybuchnąć w każdej
chwili.
– Nie jest za przyjemnie – tłumaczy Toos – bo dziś wieczór
trafili się klienci, którzy chcieli wytargować niższą cenę.
Zobaczyli, że to pięćdziesiąt euro i chcieli zacząć od trzydziestu.
Faceci z rodzaju takich, no wiesz, bardziej agresywnych, więc
kobiety miały spory kłopot. Ale tak już tutaj jest. Zawsze.
Żałuję, że ciepłej, opiekuńczej Toos nie było na tych ulicach
za moich czasów. Wiem, ile by te wizyty dla mnie znaczyły, kiedy
tkwiłam uwięziona za szybami amsterdamskich okien. Jednak jej
praca to nie tylko niesienie ulgi potrzebującym, pozwala bowiem
gromadzić niezbędne informacje z pierwszej ręki na temat realiów
tej dzielnicy. Interesuje mnie zwłaszcza, co się zmieniło od czasu,
kiedy tu przebywałam.
– Największą zmianę spowodowała Unia Europejska. Przez
ostatnich mniej więcej dziesięć lat, odkąd zlikwidowano żelazną
kurtynę i Unia się rozrosła, przede wszystkim rzuca się w oczy
napływ kobiet z Europy Wschodniej. Mamy tu Albanki, Czeszki,
Bułgarki, Rumunki, Rosjanki. W tym samym czasie Holandia
zalegalizowała prostytucję, więc coraz więcej dziewczyn
przyjeżdża pracować w oknach.
Spacer z Toos po Dzielnicy Czerwonych Latarni to nie tylko
wędrówka przez ludzką niedolę, ale też wycieczka w świat, w
którym sprzedaż kobiecych ciał to mikrokosmos globalnego
handlu. Toos wyjaśnia:
– Tani towar napływa ze zubożałych krajów źródeł do
bogatych państw Zachodu, gdzie jest dość pieniędzy na jego zakup
albo przynajmniej na opłatę za wynajem. W Dzielnicy
Czerwonych Latarni są odrębne ulice, odrębne strefy,
zaanektowane przez różne narodowości. Na przykład jest ulica, na
której głównie pracują Węgierki z jednego małego miasta. Teraz
mówi się na nią ulica Neregaze, bo tak się nazywa ta ich
miejscowość w północno-wschodnich Węgrzech. Na innej ulicy,
kawałek dalej, przeważają Bułgarki. A tutaj są przede wszystkim
dziewczyny z Dominikany. Od czasu do czasu znajdziesz
Węgierkę i Bułgarkę obok siebie. Ale właściciele burdeli, którzy
sami pochodzą z tych krajów, zwykle lokują dziewczyny
narodowościami.
Idziemy z Toos wzdłuż kanału Voorburgwal. Jego
przejrzyste, ospałe wody odbijają nieprzerwaną poświatę neonów z
drugiej strony ulicy. Potem skręcamy w cuchnące zaułki
Trompettersteeg i Goldbergsteed. Na rogu znajduje się okno.
Kiedyś dobrze je znałam. To jest właśnie ta szklana klatka, gdzie
mnie więziono; gdzie mnie zmuszano, żebym pozwalała gwałcić
moje ciało. Wielokrotnie, wciąż.
To tutaj rozpoczął się mój związek z Sally, młodą Angielką,
która pomogła mnie zwabić i skazać na egzystencję – bo nie jest to
życie – seksualnej niewolnicy. Za tą szybą zachłannie zaciągałam
się moim pierwszym jointem. W plugawym pomieszczeniu na
zapleczu po raz pierwszy zakosztowałam cracku i uwięziłam samą
siebie za murami nałogu.
Wszystko wyglądało dokładnie tak samo.
W oknie tkwiła dziewczyna: krótkie, ciemne włosy,
oliwkowa skóra. Niewielkie skrawki materiału prawie wcale nie
zakrywały jej żałośnie chudego ciała. Wyglądała na
dwudziestokilkulatkę, może nawet koło trzydziestki. Ale coś mi
mówiło, że jest młodsza. Kim była? Skąd pochodziła?
Jednak nie miałam szansy, by się tego dowiedzieć. Toos
ostrzegła mnie, że osiłki w skórzanych kurtkach nie spuszczają z
nas oka, krążą w pobliżu. Podejść do dziewczyny nie byłoby
bezpiecznie. Ci mężczyźni to „kierownicy”, którzy stale
obserwowali „swoje” okna. Bynajmniej nie byli ich właścicielami
ani nawet najemcami. Po prostu pracowali dla sutenera
zarządzającego tutejszą strefą piekła.
– Znam to miejsce – powiedziała Toos. – Gdybym tylko
okazała zainteresowanie oknem, zobaczyłabyś, że wyrastają jak
spod ziemi. Wyjątkowo tutaj pilnują, bardzo czujnie. I są wszędzie.
Oczywiście, ważni faceci, sutenerzy, nie czają się na ulicy. Od tego
mają innych, właśnie tych kierowników.
To teren węgierski. Sutenerzy z Węgier ściągają swoich
krewnych, różnych pociotków, żeby służyli im za oczy i uszy. Oni
siedzą tu dookoła po kafejkach, żeby pilnować interesu. Są jak
mafia.
Nic się nie zmieniło. Dziewczyna w oknie mogła pochodzić
ze wschodu Europy, zamiast z północnej Anglii, ale
przetrzymywana była przez takich samych bezwzględnych
przestępców i takie same bezmyślne stada turystów gapiły się na
jej wychudzone ciało albo płaciły po pięćdziesiąt euro, żeby go
użyć. Nic, naprawdę nic nowego.
A przecież miało się zmienić na lepsze. W pięć lat po tym,
jak zostałam sprzedana, w cztery lata po mojej ucieczce z tego
szamba rząd holenderski zmodyfikował prawo. Kiedy mnie tu
trzymano, prostytucja nie była ani legalna, ani nielegalna – po
prostu „istniała” i władze przymykały na nią oko. Nawet gdy
oznaczało to zignorowanie kobiet w mojej sytuacji: zwabionych
podstępem i więzionych za szybami okien przez brutalnych
sutenerów.
Rok 2000 miał to wszystko zmienić. Prostytucja stała się
prawnie dozwolona. Każda kobieta powyżej osiemnastu lat, która
posiadała paszport Unii Europejskiej i chciała sprzedawać samą
siebie, mogła rozpocząć działalność handlową, wynająć pokój do
pracy i otworzyć w banku rachunek, jak wszyscy
samozatrudniający się handlowcy. Mogła też, jeśli taka jej wola,
zatrudnić się u „pracodawcy”, inaczej mówiąc u sutenera.
Dla jeszcze większych ułatwień uchylono zakaz prowadzenia
burdeli i czerpania zysków z cudzego nierządu. Domy publiczne –
łącznie ze słynnymi oknami – otrzymały od lokalnych rad
miejskich licencje na swoją działalność. W zamian za to
właściciele budynków musieli w każdym pokoju, używanym do
celów prostytucji, zainstalować przyciski alarmowe i zapewnić
zapas prezerwatyw.
Miejscowa policja miała patrolować dzielnice czerwonych
latarni i bacznie pilnować tej legalnej, koncesjonowanej sprzedaży
usług seksualnych. Zakładano, że jeśli poszczególne kobiety będą
mogły sprzedawać seks bez strachu przed prawnymi
konsekwencjami, to wówczas w jakiś magiczny sposób zniknie
handel żywym towarem i gangi, które przemycają przez granice
zniewolone kobiece ciała.
Mniej niż kilometr od centrum amsterdamskiej „de rosse
buurt” siedzi w zaciszu ogrodu ciepły, bezpośredni, przystojny
mężczyzna w błękitnej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Harold
van Gelder jest w amsterdamskiej policji szefem zespołu do spraw
zwalczania handlu ludźmi. Mówi nam:
– Uchwalając legalizację prostytucji, holenderscy
ustawodawcy bynajmniej nie postradali zmysłów. Za tym
projektem kryje się pewna wizja. Korzyść z naszej polityki jest
między innymi taka, że prostytutka już nie boi się policji. To
legalny zawód. Jeśli trzymasz się przepisów, gliny nie będą cię
nękać. Można to przyrównać do góry lodowej, u której widać sam
czubek. Myślę, że właśnie widzimy tylko ten czubek, ale
przynajmniej jakiś procent branży możemy kontrolować.
Trzeba pamiętać, że w tym rejonie prostytucja istnieje od
siedmiuset lat. Jej lokalizacja w najstarszej części Amsterdamu ma
swoje historyczne uzasadnienie. Tam, gdzie teraz stoi dworzec
główny, dawniej był duży port. Przybijały statki, marynarze
schodzili na ląd, ruszali w miasto i czego szukali? Oczywiście,
trunków i kobiet. Więc dla tutejszych mieszkańców jest to
zjawisko dobrze znane. W ciągu stuleci próbowaliśmy
wszystkiego, na przykład przegonienia prostytucji z ulic
Amsterdamu. Ale to jej nie powstrzymało. No to teraz próbujemy
ją kontrolować za pomocą zezwoleń.
Jednym z celów legalizacji jest budowanie – przez naszą
obecność, jeśli coś się źle dzieje – pewnego typu więzi pomiędzy
policją a tymi kobietami. One wreszcie mogą zaufać policjantowi,
kiedy chcą zrobić krok naprzód i porzucić prostytucję. To się daje
porównać z przemocą domową. Dlaczego kobieta nie odchodzi z
domu, skoro co tydzień jest bita? Z powodu dzieci, z powodu
pieniędzy. Ale w końcu mówi: dosyć.
I tak samo jest w przypadku prostytucji. Zawsze istnieje więź
pomiędzy prostytutką a jej sutenerem albo jej porywaczem
sprzedawcą. Te stosunki mogą opierać się na miłości, interesach,
strachu. Kobieta musi dojść do punktu, kiedy gotowa jest przyjąć
pomoc i zaufać policji. W wielu krajach policja nie kojarzy się z
najlepszym przyjacielem. My tutaj musimy zasłużyć sobie na
zaufanie tych kobiet.
A jak wygląda to zaskarbianie zaufania w praktyce? Po
pierwsze, wszyscy funkcjonariusze pracujący w zespole do
zwalczania handlu ludźmi są bardzo starannie dobierani. Muszą
odbyć nadprogramowo dwieście pięćdziesiąt sześć godzin
specjalistycznego szkolenia, które uczy, w jaki sposób rozmawiać
– w języku policyjnym: przeprowadzać wywiad – z osobą
podejrzaną o to, że jest ofiarą seksualnego niewolnictwa.
Tak więc nie wszyscy policjanci przeprowadzają kontrolę.
Tylko ci specjalnie do tego wyznaczeni, przeszkoleni, zaopatrzeni
w dodatkowe narzędzia. Staramy się odwiedzać każdy burdel,
każde okno, klub czy salon masażu co najmniej sześć razy w roku.
Nasi funkcjonariusze zawsze działają według określonych zasad
postępowania. Na przykład pracują dwójkami. Kiedy zachodzimy
do burdeli, nie wolno nam pić alkoholu i stale mamy jeden
drugiego na oku. Nie chcemy rozdzielać patroli, bo oczywiście
istnieje ryzyko korupcji.
W burdelu skupiamy się na trzech sprawach. Przede
wszystkim szukamy nieletnich. Poniżej osiemnastego roku życia
nie wolno trudnić się prostytucją. Po drugie, żeby pracować w
Holandii, trzeba przebywać tu legalnie. A po trzecie, nie chcemy,
żeby ktokolwiek był zmuszany do prostytuowania się w wyniku
handlu żywym towarem. Tylko że podczas dziesięcio- czy
piętnastominutowego wywiadu naprawdę trudno jest odkryć, czy
kobieta pracuje dobrowolnie. Ale staramy się wyłapywać
najmniejsze sygnały, drobiazgi, które każą podejrzewać, że coś jest
nie tak.
Na przykład, jeśli ktoś od nas zjawia się w burdelu i prosi
pracującą tam prostytutkę o okazanie dokumentów, a w
odpowiedzi słyszy, że ona musi zadzwonić do swojego chłopaka,
żeby je przyniósł, to dla mnie jako policjanta jest to sygnał, że
mamy do czynienia z handlem żywym towarem. Nie ma paszportu.
Dlaczego?
Ważnym sygnałem jest też, kiedy widać, że dziewczyna boi
się wydalenia z kraju, boi się policji albo swojego chłopaka, który
czeka na zewnątrz, ewidentnie zaniepokojony, co te gliny tam tak
długo robią. I my właśnie staramy się zwracać uwagę na takie
drobiazgi. Od nich zaczynamy dochodzenie.
Harold van Gelder to dobry człowiek. Całe dnie (i wiele
nocy) poświęca na pomoc kobietom, które – tak jak ja kiedyś – są
bite i pod groźbą przemocy zmuszane do sprzedaży własnego
ciała. Zależy mu, naprawdę mu zależy. Ale jego zespół liczy sobie
zaledwie siedmiu wywiadowców: siedmioro mężczyzn i kobiet,
którzy muszą skontrolować ponad trzysta burdeli i przepytać co
najmniej osiem tysięcy prostytutek. Więc w jakim stopniu Harold
van Gelder może być skuteczny? Zauważyliście to małe
wyrażonko „co najmniej”? „Co najmniej osiem tysięcy”.
Jakkolwiek by wydawało się to dziwne, nikt – ani rząd
holenderski, ani władze Amsterdamu, ani nawet Harold van Gelder
– nie wie, ile kobiet pracuje w handlu usługami seksualnymi, a co
dopiero, jak wiele z nich jest do tego zmuszanych.
– Nie, to niemożliwe. Nawet nie wiemy, ile prostytutek
pracuje w Amsterdamie. Nie ewidencjonujemy ich. Jeśli
dziewczyna ma ukończone osiemnaście lat, robi to dobrowolnie, a
przynajmniej tak twierdzi, i ma zezwolenie na pracę w Holandii,
czemu policja miałaby ją rejestrować? W końcu nie spisujemy
wszystkich rzeźników albo piekarzy.
Według naszego prawa to zawód jak każdy inny. Jeśli
właściciel lokalu przestrzega warunków koncesji, wolno mu
prowadzić tam handel usługami seksualnymi. My, policja, staramy
się takie miejsca mieć pod kontrolą, sprawdzać tożsamość kobiet i
tak dalej, ale jeśli wszystko jest w porządku, dlaczego mielibyśmy
je ewidencjonować?
Jak już mówiłam, Harold van Gelder jest dobrym, uczciwym
człowiekiem. I wykonuje kawał dobrej, uczciwej roboty. Ale czy
możecie się zgodzić, że bycie obmacywaną i penetrowaną,
kupowaną i używaną dziesięć razy dziennie to „zawód jak każdy
inny”? Możecie się zgodzić, że to tak samo jak być piekarzem albo
rzeźnikiem? Mnie w tych oknach wystawiano. Musiałam znosić
brutalny seks z egoistami, którzy mieli dość forsy na zbyciu, żeby
wynająć sobie moje usta i pochwę. Może i miało to pewien
związek z fachem rzeźniczym i mięsem, ale ani trochę – absolutnie
ani trochę – nie przypominało pieczenia chleba. Daje wam słowo.
Oczywiście, zespół Harolda to niejedyni funkcjonariusze
„nadzorujący” Dzielnicę Czerwonych Latarni. Przypominacie
sobie dwóch umundurowanych policjantów na rowerach, których
widzieliśmy, jak pędem mijają osiłków w skórzanych kurtkach?
Patrzcie, powiada Amsterdam, po moich ulicach jeżdżą policyjne
patrole.
Dobrze takich pamiętam. Pamiętam tych, którzy mnie
zgwałcili, w siedmiu. Znali mojego właściciela, więc dostali
„towar” – moje ciało – w prezencie na koszt firmy. I robili z nim,
na co mieli ochotę, chociaż mówiłam im, że nie chcę. Jak myślicie,
wiele się od tamtej pory zmieniło? Zapytajmy inną kobietę –
Holenderkę – niegdyś pracującą w oknach. Ona nie powinna mieć
powodów do narzekania, bo jest jedną z tych nielicznych, bardzo
nielicznych, które „dobrowolnie” wybrały sobie taki fach.
Patricia Perquin przez ponad cztery lata była amsterdamską
prostytutką. Na skutek uzależnienia od zakupów zaciągała
ogromne długi, aż wreszcie stanęła przed bezlitosnym obliczem
bankructwa. Przyjaciółka podsunęła jej myśl, żeby zarobić na ich
spłatę nierządem. Nigdy, powiedziała sobie Patricia. A jednak już
w trzy tygodnie później, owładnięta paniką i rozpaczą,
sprzedawała swoje ciało w jednym z okien Dzielnicy Czerwonych
Latarni.
Teraz szczerze opowiada o wpływie, jaki to na nią
wywierało. I o nieodłącznych niebezpieczeństwach.
Trudno sobie wyobrazić, jak to jest być prostytutką. W
Dzielnicy Czerwonych Latarni można zapłacić życiem, jeśli
człowiek na minutę albo nawet na sekundę straci czujność. Nikt
nie chciałby grać w rosyjską ruletkę, wiecznie się pilnując i
oglądając przez ramię, czy w pobliżu nie ma kogoś, kto go udusi.
Nikt nie chciałby cierpieć poniżenia, które było moim udziałem. A
mnie zapewne i tak uszło na sucho w porównaniu z tym, czego
zaznawały inne dziewczyny.
Ale przede wszystkim Patricia Perquin chce, abyście poznali
realia – nikczemne, banalne realia – ukryte za kojącym poglądem,
że policyjny nadzór jest skuteczny. Ponieważ z jej doświadczeń
wynika, że często osoby, które mają sprawdzać, czy kobiety nie są
przymuszane do prostytucji, jednocześnie pozostają w wysoce
przyjaznych stosunkach z sutenerami.
Jeśli kobieta pracuje w oknach, to widzi na przykład, że
policjanci najpierw piją kawę z właścicielem burdelu, a zaraz
potem przychodzą rozmawiać z prostytutkami. Albo że pomagają
przy wycieczkach po tym rejonie, które organizują różne firmy
komercyjne. Czy w tych warunkach może się tworzyć więź
zaufania? Po czyjej stronie oni naprawdę są?
A wy jak myślicie? Wiem: na każdego dobrego, uczciwego
glinę, takiego jak Harold van Gelder i zaangażowani śledczy z jego
zespołu, zawsze gdzieś przypada taki, który bierze łapówki. To
mogą być pieniądze – i zaraz dojdziemy do całej góry pieniędzy –
lub „towar na koszt firmy”.
Przychodzi mi na myśl pewne stare powiedzonko, w sam raz
do tej sytuacji. Moja babcia lubi je i ciągle go używa: „Albo drań,
albo głupiec”. Amsterdamski zespół do spraw zwalczania handlu
ludźmi nie podpada pod żadną z tych kategorii, ale gdzieś, w
holenderskim rządzie czy w policji, musi być ktoś albo ślepy jak
nietoperz, albo rozmyślnie niedostrzegający tego, co ma przed
samym nosem.
Skąd wiem, zapytacie? Czy to wszystko aby nie jest
ubarwione – trwale splamione – na skutek moich własnych
przeżyć? Może w rzeczywistości sprawy idą ku lepszemu, a ja po
prostu uparłam się tego nie dostrzegać? Chciałabym bardzo,
żebyście mieli rację. Chciałabym, naprawdę bym chciała, żeby tak
było.
Nie jestem szczególnie dobrze wykształcona, nigdy nie
studiowałam ani nie uzyskałam żadnego stopnia naukowego, ale
nawet ja znam prostą zasadę, nazwaną przez uczonych ludzi
brzytwą Ockhama. W krótkich słowach: chodzi o to, że w obliczu
sytuacji, która wymaga rozwikłania, proste wyjaśnienie jest lepsze
niż bardziej skomplikowane. Albo jak się mawia tam, skąd
pochodzę: „Jeśli coś wygląda jak kaczka i kwacze jak kaczka, to
zgadnijcie, co to takiego”.
Zatem mając tę prawidłowość na uwadze, przyjrzyjmy się
amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni obecnie. Dobrze?
Oto dane: pracuje tu najmniej osiem tysięcy prostytutek. Wbrew
temu, co twierdził Harold van Gelder, tak szacują ich liczbę
holenderskie władze. To samo oficjalne źródło podaje, że w
przeważającej większości (lekko licząc w osiemdziesięciu
procentach), kobiety te pochodzą z zagranicy: z Węgier, Rumunii,
Mołdawii, Słowacji, krajów bałkańskich i Afryki.
Otóż skomplikowane wyjaśnienie powyższych faktów jest
takie, że każda z nich – przy czym wiele nie mówi ani słowa po
angielsku (języku dość powszechnie znanym w Niderlandach), a
tym bardziej po holendersku – zapłaciła za podróż do Amsterdamu,
potem bez niczyjej pomocy zlokalizowała właściwy departament,
żeby przedłożyć tam swój paszport, uzyskała niezbędne pieczątki,
po czym udała się negocjować wysokość opłat nie tylko za
wynajem mieszkania, ale również miejsca do sprzedaży usług
seksualnych. Wszystko to samodzielnie.
A zgodnie z prostą zasadą, gdzie „kaczka jest kaczką”,
sytuacja wygląda następująco: ktoś dostarczył taką kobietę do
Amsterdamu, załatwił wszystkie sprawy urzędowe, a potem zmusił
ją do prostytuowania się, żeby zwracała mu „dług”.
Jak uważacie, która wersja brzmi bardziej prawdopodobnie?
Toos Heemskirk wie, a ona przemierza te ulice od piętnastu lat.
– Pracuję tu od 1995 roku. No więc? Niby jakim cudem
dziewczyna z małej albańskiej wioski, czy skądś tam indziej,
potrafi na własną rękę dotrzeć do Amsterdamu? Znaleźć
mieszkanie, wynająć okno? Za tym musi stać zorganizowana
przestępczość. Chodzi mi o to, że mamy do czynienia ze strukturą
typu mafijnego.
Ciągle jeszcze nie rozstrzygnęliście? Ciągle nie jesteście w
stanie uwierzyć, że Amsterdam – śliczny, uroczy, stary Amsterdam,
ze swoimi kanałami i tulipanami, ze swoim domem Anne Frank
dla turystów, na tyle nieobojętnych, by chcieli dowiedzieć się
czegoś o młodych dziewczynach zagrożonych śmiercią – mógłby
pozwolić grupom przestępczym opanować swoje najsłynniejsze
ulice?
Nadal uważacie, że jugosłowiańscy bandyci, którzy tłukli
mnie, narkotyzowali i kazali patrzeć, jak przy nakręcaniu filmu
„snuff” zabijają sparaliżowaną strachem „dziwkę”, zniknęli w
sposób magiczny za sprawą nowej odmiany szczęśliwych,
ochoczych prostytutek? Więc zapoznajcie się z Jerrolem
Martensem. On może wam powiedzieć prawdę. To jego praca.
Jerrol jest postawnym mężczyzną, podobnym z postury do
Iona Vizdogi. Silnym, opanowanym, a jednak pełnym żaru.
Kieruje holenderską pozarządową organizacją CoMensha, która
zajmuje się zbieraniem i przekazywaniem informacji na temat
handlu ludźmi. I Jerrol – w przeciwieństwie do Harolda van
Geldera – ma jasno sprecyzowane pojęcie o liczbie kobiet,
zmuszanych do udziału w zalegalizowanej prostytucji na terenie
Holandii.
– Jeśli spojrzeć na dane z ubiegłego [2010] roku, mieliśmy
tysiąc zarejestrowanych ofiar handlu żywym towarem, z czego
około osiemdziesięciu procent trafiła do seksprzemysłu. Ale
szczerze mówiąc, sądzę, że to zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Dawniej tutejsza prostytucja była zdominowana przez Holenderki,
które w większości pracowały dobrowolnie. Jednak w związku z
zapotrzebowaniem, przede wszystkim na młodsze kobiety, w ciągu
ostatnich dziesięciu–piętnastu lat sytuacja się zmieniła i teraz
widzimy, że prostytutki pochodzą głównie z Afryki i Europy
Wschodniej. Co więcej, wiemy od kobiet, które udało się uwolnić,
że w wielu przypadkach zostały zmuszone do przyjazdu tutaj. Na
przykład weźmy dziewczyny z Nigerii, związane rytuałami
voodoo. Nie uciekną, bo są zbyt przerażone groźbą, że wówczas
albo same umrą, albo ofiarą padną ich rodziny.
Przekaz od dziewczyn z Europy Wschodniej dotyczy raczej
agresji: jeszcze zanim wyjadą, są dręczone, bite lub gdy odmówią
uprawiania prostytucji, straszone, że handlarze rozprawią się z ich
bliskimi. Tak więc opuszczają własny kraj, znajdując się w sytuacji
przymusowej, a podczas podróży z Europy Wschodniej do
Holandii bywają wielokrotnie maltretowane i gwałcone –
naprawdę bardzo brutalnie.
Kiedy wreszcie tu docierają, porywacze odbierają im
paszporty i wszelkie dokumenty. Mówią: „Opłaciliśmy waszą
podróż, więc musicie nam to zwrócić, musicie zapłacić za pokój,
musicie zapłacić za prezerwatywy, musicie zapłacić za jedzenie, za
wszystko i dlatego macie pracować dla nas za darmo”.
W rezultacie przez większość czasu kobiety w ogóle nie
wychodzą z lokalu, w którym je umieszczono. Są dostarczane do
pokoi, gdzie pracują, a potem zabierane do miejsc, gdzie śpią.
Handlarze żywym towarem i sutenerzy trzymają je w izolacji od
świata zewnętrznego. Te dziewczyny zazwyczaj nie umieją się
porozumieć, nie wiedzą, w jakim kraju czy mieście przebywają,
nie znają najbliższej okolicy, oprócz drogi do pracy z miejsca
noclegu i z powrotem. Zwykle mają niski iloraz inteligencji.
Ofiarom, które znajdowaliśmy, często bardzo trudno było pomóc w
powrocie do domu, ponieważ nie umiały dokładnie wyjaśnić, skąd
pochodzą albo jak do tego doszło, że znalazły się w takiej sytuacji.
Powiedzcie, czy nie brzmi to znajomo? Wiosną 2011 roku
Jerrol Martens opisywał dokładnie – dokładnie czyli słowo w
słowo – to, co przydarzyło się mnie piętnaście lat wcześniej.
Jedyna faktyczna różnica pomiędzy „wtedy” i „teraz” polegała na
tym, że ja zostałam zwabiona z Anglii, podczas gdy obecne ofiary
są importowane z o wiele tańszych źródeł: oto kapitalizm w
najlepszym wydaniu. Ale czy nie po to Holandia zalegalizowała
prostytucję, sutenerstwo i posiadanie burdeli, żeby powstrzymać
ten międzynarodowy handel ludzkim ciałem i niedolą? Czy nie
chodziło o to, by przejąć płatny seks z rąk przestępców? Wkrótce
wspólnie się przekonamy, jak ta – budowana na dobrych intencjach
– teoria sprawdziła się w praktyce. Jednak najpierw musimy
poznać Karinę Schaapman.
Karina wiele w życiu przeszła. Jedynaczka z biednej rodziny,
dorastała na południu Holandii, w Lejdzie, mieście oddalonym o
czterdzieści kilometrów od Amsterdamu. Ojciec odszedł z domu w
dniu, kiedy Karina się urodziła. Dziewczynka spędzała
dzieciństwo w malutkim mieszkanku, tylko z mamą. Pieniędzy
było albo ledwie, ledwie, albo nie było wcale. Zwykle brakowało
ich, nim tydzień dobiegł końca, więc obie wiedziały, co to znaczy
prawdziwy wyniszczający głód. Kiedy Karina miała trzynaście lat,
jej matka zaczęła cierpieć na bardzo silne bóle brzucha. W rok
później już nie żyła. Dziewczynka została oddana ojcu, którego
dotychczas nie widziała na oczy. A on okazał się człowiekiem
skorym do używania pięści. Karina nie miała ochoty znosić tego
maltretowania, więc uciekła do Amsterdamu. Tam znalazła sobie
jakieś lokum w otoczeniu barów i burdeli. To, co nastąpiło potem,
było przygnębiająco nieuniknione. Nie mogąc inaczej zdobyć
środków do życia, nastolatka musiała handlować własnym ciałem.
Historia Kariny poruszyła we mnie czułą strunę. Chociaż
nieidentyczne, nasze lata dziecięce odznaczały się wyraźnym
podobieństwem: okrutny ojciec, pełna poświęcenia matka,
chroniczna bieda. Mogłybyśmy być siostrami. Ale dopiero to, co
Karina uczyniła później, czyni z niej osobę tak niezwykle ważną
dla naszych badań. Otóż udało jej się wydostać ze świata
prostytucji, założyć własną rodzinę i zostać politykiem. I to nie
byle jakim: wybrano ją do rady miejskiej Amsterdamu, gdzie
odpowiadała za edukację. Jednak przeszłość miała powrócić, by ją
dopaść.
Pewnego dnia na placu zabaw w szkole jej dzieci zaczepił
Karinę ojciec innego ucznia. Rozpoznał w niej dawną prostytutkę.
Karina uświadomiła sobie, że jest tylko kwestią czasu, kiedy
prawda o jej poprzednim życiu wyjdzie na jaw. Więc zamiast
próbować ją ukryć, ujawniła swoją przeszłość – napisała książkę o
tym, czego doświadczyła. Nie wyrządziło to szkody. Wręcz
przeciwnie, Holendrzy wsparli Karinę. W rezultacie mogła
otwarcie zacząć mówić o tym, jak faktycznie wygląda prostytucja
w Amsterdamie.
Wspólnie z inną członkinią rady miejskiej sporządziła raport
na temat tego, w jaki sposób ofiary handlu ludźmi trafiały do
Dzielnicy Czerwonych Latarni i co się potem z tymi kobietami
działo. Po opublikowaniu raportu pod wiele mówiącym tytułem
Uwidaczniając niewidoczne Karina oznajmiła otwarcie:
– Niektórzy są autentycznie dumni z amsterdamskiej
Dzielnicy Czerwonych Latarni jako atrakcji turystycznej. Ma to
być cudownie wyluzowane miejsce, które świadczy o swobodzie w
naszym mieście. A ja uważam, że to szambo, gdzie pełno jest
poważnej przestępczości, wyzysku kobiet, nędzy i cierpienia.
Naprawdę nie ma powodów do dumy.
A co przede wszystkim pokazał raport Kariny Schaapman?
Otóż to, że spośród ośmiu tysięcy kobiet pracujących w oknach,
burdelach i klubach Amsterdamu większość – ogromna większość
– została do tego zmuszona przez brutalnych sutenerów i
handlarzy żywym towarem. W dodatku, w Amsterdamie
funkcjonował jeszcze inny rodzaj prostytutek, o których nikt
(nawet policja czy władze miasta) nie miał pojęcia, a tym bardziej
ich nie monitorował. Te kobiety sprzedawały swoje ciała za
pośrednictwem internetowych portali towarzyskich
niepodlegających pod jakiekolwiek przepisy licencyjne,
wprowadzane w latach 2000–2008. Nie było wiadomo, kim są,
skąd pochodzą ani czy pracują dobrowolnie. Jednak istniały pewne
wskazówki.
Karina wyjaśniała:
– Nie sposób uzyskać rzeczywistego obrazu tego, co się
dzieje, ale jeśli dziewczyna z ogłoszenia jest na sprzedaż za
pięćdziesiąt euro na całą noc, do odbioru w Amsterdam-West, to
wiadomo, że coś musi być bardzo nie tak.
Domyślacie się, jak sprawy potoczyły się dalej? Czy
Amsterdam stanął murem za tą dzielną kobietą walczącą w obronie
dziewczyn – niczym kiedyś ona sama – wykorzystywanych i
maltretowanych? Bynajmniej, było całkiem odwrotnie.
– Zwłaszcza Mariska Majoor, dawna prostytutka, a obecnie
kierowniczka centrum informacji w De Wallen
[30]
, uniosła się
oburzeniem. Rzekomo przesadziłyśmy: najwyżej dwadzieścia
procent pracuje w oknach nie z własnej woli. Nie mam pojęcia,
skąd wzięła te dane, ale nawet jeśli, nawet jeśli jedna na pięć
prostytutek jest do tego zmuszana, to i tak ta liczba wydaje mi się
wystarczająca, by mówić o olbrzymim rozmiarze
wykorzystywania seksualnego.
Jednocześnie powstało lobby propagatorów Dzielnicy
Czerwonych Latarni. Przewodzi mu Mariska Majoor, która zarzuca
mi, że oczerniam prostytucję tylko dlatego, że sama miałam złe
doświadczenia. Wprost niewiarygodne, co za opór wywołuje ta
kwestia. Nawet wśród kobiet, zwłaszcza wśród nich. Jeśli się
zwalcza prostytucję, człowiek często słyszy pretensje, że przez to
wzrośnie liczba gwałtów. Chwila, moment! Takie gadanie oznacza,
że dla własnego bezpieczeństwa można poświęcać innych ludzi.
Ucisk, jakiego doznają te dziewczyny, nie budzi
powszechnego oburzenia. Częściowo z powodu niewiedzy, ale
funkcjonuje również pogląd, że „jest jak jest i trudno”. Nie
możemy się na to godzić.
Nie, nie możemy. Ale się godzimy.
Znów jest wieczór. Przemierzamy ruchliwe amsterdamskie
ulice, pełne rowerzystów i tramwajów. Musimy wrócić do tamtego
anonimowego domu nad kanałem, do ciepłej kuchni, gdzie kobiety
ze zdumiewająco wielu krajów szykują wieczorny posiłek.
Susanna jest maleńka. Ja nie należę do wysokich – jakieś
metr pięćdziesiąt pięć „w kapeluszu i na obcasach” – a waga
ustabilizowała mi się na przeciętnej dla Angielki moich rozmiarów
(czterdzieści siedem). Ale Susanna jest jeszcze niższa i chudsza.
Oczy ma ciemne, mocno podkrążone, a jednocześnie od płaczu
otoczone czerwoną obwódką.
Obok niej, na jednej z tych jaskrawokolorowych kanap, które
można zobaczyć w miejscach w stylu Ikei, siedzi druga zabiedzona
dziewczyna. Ma na imię Mardea. W jej ojczystym kraju, Sierra
Leone, znaczy to „pierworodna”. Podczas rozmowy Mardea przez
cały czas ściska w palcach i gniecie papierową chusteczkę.
Do tego przyjaznego domu dziewczyny przybyły zaledwie
trzy dni temu. Jest to schronisko dla kobiet, które zostały
sprzedane na amsterdamski rynek usług seksualnych. Musimy
posłuchać Susanny i Mardei, wy i ja. Musimy posłuchać o ich
losach, żeby zrozumieć dzisiejszą rzeczywistość Dzielnicy
Czerwonych Latarni. Musimy się dowiedzieć, kim są dziewczyny
za szybami słynnych okien. Zacznijmy od Susanny.
Pochodzę z Węgier. Do zeszłego roku mieszkałam z moją
mamą w Budapeszcie. Pewnego dnia wyszłam z domu, żeby na
stacji benzynowej kupić dla mamy papierosy.
Podszedł do mnie nieznajomy mężczyzna i zaproponował, że
mi je sprzeda. Już miałam powiedzieć „nie”, a wtedy on przycisnął
mi do ust chusteczkę i nie wiem, jak to się stało, ale jakoś
zasnęłam.
Kiedy się obudziłam, byłam z tym facetem w jakimś
mieszkaniu. Zmusił mnie, żebym uprawiała z nim seks. Zgwałcił
mnie. Zrobił mi to trzy razy. I pobił mnie, naprawdę mocno. Dwa
razy rąbnął mnie w twarz, a potem dusił i mówił, że muszę dla
niego pracować, bo jeśli się nie zgodzę, to mnie zabije. Byłam tak
przerażona, że się zgodziłam. Nie miałam wyboru.
Dał mi drinka i papierosa. Poczułam się bardzo dziwnie –
kręciło mi się w głowie i zrobiłam się senna. Ale pamiętam, jak
razem z jeszcze jednym mężczyzną pakowali mnie do samochodu, a
potem – wydawało mi się, że dosłownie po minucie – byliśmy już
na lotnisku w Budapeszcie. Nie mogłam mówić za dobrze, ale
mężczyzna, który mnie zgwałcił, powiedział mi, że lecimy do
innego kraju, gdzie będę pracować. Wyjął z mojej torebki paszport,
gdzie zawsze go trzymałam. Na Węgrzech dobrze jest mieć ze sobą
dokumenty, bo jeśli na przykład zatrzyma cię policja, możesz się
wylegitymować.
Wsiedliśmy do samolotu i zasnęłam. Czułam się tak dziwnie,
jakbym była we śnie. Kiedy wysiedliśmy z samolotu, nie miałam
pojęcia, gdzie jestem. Mężczyzna do kogoś zadzwonił. Słyszałam,
jak mówił temu komuś, że zjawię się gdzieś o pierwszej. To było
następnego ranka.
Zabrał mnie do jakiegoś budynku, na górę, do mieszkania.
Tam był jeszcze inny mężczyzna i jemu mnie przekazał. Potem facet
z Budapesztu wyszedł. Byłam tak zmęczona, że chciałam tylko
wziąć prysznic i położyć się do łóżka. Ale ten nowy powiedział mi,
że nie mogę. Kazał mi siedzieć w pokoju dziennym, a potem zmusił
mnie do seksu. Nie chciałam. Powiedziałam: „Dlaczego pan mi to
robi?”, ale on kopnął mnie w bok i zagroził, że jeśli nie będę
posłuszna, to następnym razem kopnie mnie w głowę.
Kiedy skończył, odepchnął mnie i kazał się przespać, bo
niedługo miałam zacząć pracę. Ale nie odważyłam się zasnąć. Tak
bardzo się bałam, że nie zmrużyłam oka przez całą noc.
Rano zostałam zabrana do jakiegoś miejsca w mieście. Nie
wiedziałam, co to za miasto. Za szybami okien widać było
dziewczyny, a po ulicy tam i z powrotem krążyli jacyś faceci.
Mężczyzna wepchnął mnie w jedne drzwi koło tych okien. W
środku już była inna dziewczyna z Węgier. Kazał jej sprawdzić, czy
wiem, co mam robić.
Zapytałam ją: „Gdzie ja jestem?” Powiedziała, że w
Amsterdamie. I że będę pracować tutaj, w tym pokoju z oknem od
czwartej po południu do trzeciej nad ranem następnego dnia. Nie
chciałam, na Węgrzech nigdy nie robiłam niczego podobnego,
wstydziłam się. Ale ona mi powiedziała, że jeśli tego nie zrobię, to
jak szef wróci, zabije i mnie, i ją.
Wyjaśniła, że codziennie muszę iść do łóżka z dwunastoma
mężczyznami. Odparłam, że nie wiem, co robić ani co do nich
mówić, bo znam tylko węgierski. Wtedy ona pokazała mi taką listę,
gdzie obok węgierskich słów było to samo w obcych językach.
Zobaczyłam, że są tam wypisane „obciąganie” i „pieprzenie” i
liczby – „35” i „50”. Te liczby to ceny.
Mężczyźni przychodzili jeden po drugim, jeden po drugim.
Strasznie to było dla mnie trudne, ale bałam się szefa. Niektórzy
byli z miejsc, gdzie się mówi po angielsku – znam kilka angielskich
słów, bardzo mało. Zdarzali się też Chińczycy.
Tamta Węgierka dała mi telefon komórkowy i powiedziała, że
kiedy klient ze mną skończy, muszę dzwonić i meldować, że już
wyszedł i ile zapłacił. Pod koniec dniówki miał do mnie zadzwonić
jakiś mężczyzna, żeby dowiedzieć się, jak dużo zarobiłam, a ja
miałam podać mu dokładnie całą kwotę za dzień i noc.
Kiedy mój czas pracy się skończył, okazało się, że mam tylko
trzysta pięćdziesiąt euro. Bardzo się bałam. Nie zarobiłam
wystarczająco, bo nie zaliczyłam dwunastu mężczyzn. Szef odebrał
ode mnie pieniądze i naprawdę się wkurzył. Powiedział, że to za
mało, bo zapłacił za mnie i za miejsce, gdzie pracowałam. Znów
uderzył mnie w twarz, a potem pięścią w brzuch.
Następnego dnia zabrali mnie do pracy w oknie. Bardzo
kręciło mi się w głowie, nie byłam całkiem przytomna. Nagle
poczułam, że coś kapie mi z nosa na nogi i zobaczyłam krew.
Myślę, że podniosło mi się ciśnienie, czy coś w tym rodzaju. Szef i
tak kazał mi pracować.
Potem przyszła dziewczyna i dała mi prezerwatywy. Ale szef
powiedział, że mam ich nie używać, to wtedy więcej zarobię.
Pracowałam w taki sposób przez wiele tygodni. Każdego
dnia zjawiali się kolejni klienci. Bardzo mnie to bolało i czułam się
coraz bardziej przygnębiona. Było strasznie: zmuszali mnie, żebym
robiła rzeczy, których nie chciałam. Naprawdę, było strasznie.
Codziennie widziałam, jak policjanci mijają moje okno. Czasami
wiele razy dziennie przejeżdżali na rowerach albo przechodzili, ale
ze strachu przed szefem nie ośmieliłam się do nich odezwać. Poza
tym on miał mój paszport, więc bałam się, że jak mnie tu odkryją,
to pójdę na długo do więzienia. Ale policja nigdy nie przyszła do
miejsca, gdzie pracowałam, żeby ze mną porozmawiać. Ani razu.
Potem pewnego dnia – to był wtorek – jedna z węgierskich
dziewczyn pomogła mi. Nie chcę mówić, jak się nazywa – ona
nadal tam jest. Powiedziała szefowi, że źle się czuję i że muszę
jechać do szpitala. Szef wściekł się i nie pozwolił, ale upierała się,
że muszę, bo nie będę mogła pracować.
Byłam roztrzęsiona i w bardzo złym stanie. Pracownicy
szpitala zauważyli, że coś jest nie w porządku, więc zadzwonili po
tłumacza i wypytali mnie o moją historię. Opowiedziałam, co mi
się przydarzyło, a oni przywieźli mnie do tego domu. Powiedzieli,
że to schronisko dla kobiet takich jak ja, które zostały zmuszone do
uprawiania prostytucji.
Jestem bardzo szczęśliwa, że się tu znalazłam. Nie muszę już
z żadnym mężczyzną iść do łóżka. Ale nie mogę spać. Boję się, że
szef mnie znajdzie i zabije. Tak jak powiedział. Nawet kiedy
wreszcie zasypiam, pojawia mi się we śnie jego twarz i budzę się z
krzykiem. Innym dziewczynom to przeszkadza, ale rozumieją.
Płaczę. Miałam – dokładnie – tyle samo lat co Susanna. Chcę
ją przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, że mnie to
też kiedyś spotkało, a jednak przetrwałam. I ona przetrwa. Ale nie
mogę. Ja zdołałam uciec z piekła, a ona nadal tkwi w potrzasku,
zawstydzona tym, co się jej przydarzyło, do czego zmuszane było
jej ciało.
Susanna podnosi się, rusza w stronę kuchni, lecz jeszcze
przystaje, żeby powiedzieć:
Chcę wrócić do domu. Na Węgry. Tylko jak ja powiem
mamie, co tutaj robiłam?
Jaskrawa, barwna sofa nagle zaczyna wyglądać krzykliwie i
niestosownie. W jaki sposób coś tak wesołego może znajdować się
w pokoju, gdzie młoda dziewczyna właśnie dała upust swemu
cierpieniu? W jaki sposób te radosne kolory mogą istnieć w jednej
przestrzeni ze złem? Ale dla nas to bynajmniej nie koniec. Jeszcze
nam do tego daleko.
Mardea, wyraźnie skrępowana, wierci się na poduszkach.
Dobrze zna angielski. Nie okazując żadnych emocji, wsłuchiwała
się w słowa tłumacza, kiedy Susanna snuła swoją opowieść. A
teraz nadeszła kolej na historię jej, Mardei.
Pochodzę z Freetown. To stolica Sierra Leone. Nasz kraj leży
w zachodniej Afryce i ma fatalną historię. Jednym z powodów, że
się tu znalazłam, jest – jak mi się wydaje – moje dzieciństwo i
rodzina. Ojca straciłam podczas wojny domowej w 1999 roku. Był
policjantem. Potem nasz dom spłonął, a matka zniknęła. Nie wiem,
gdzie została zabrana ani co się z nią stało.
Wzięli mnie na wychowanie krewni z pobliskiej wsi, ale oni
są strasznymi tradycjonalistami, więc chcieli, żebym została
obrzezana. To okropna rzecz, bardzo bolesna, dlatego uciekłam od
mojej rodziny do Freetown.
Jestem chrześcijanką. Tam, gdzie zamieszkałam,
przyłączyłam się do małego Kościoła. Opowiedziałam o swoich
problemach, a ludzie z tego Kościoła obiecali, że mi pomogą.
Pewnego dnia pojawił się tam mężczyzna, biały. Rozmawiał ze
mną po angielsku, ale mówił niezbyt dobrze. Powiedział, że
mógłby mi zapewnić lepsze życie, gdybym chciała pracować jako
wolontariuszka dla Kościoła w Ghanie. Nie miałam pojęcia, gdzie
dokładnie leży Ghana. Wiedziałam tylko, że w Afryce. Ale ten
mężczyzna mówił, że jeśli pojadę tam głosić Słowo Boże i pomagać
biednym, będzie to dla mnie dobre.
Byłam bardzo przejęta i oczywiście się zgodziłam.
Wyobrażałam sobie różne wspaniałe rzeczy o tym, jak moje życie
się zmieni. Że oprócz pracy, będę mogła się uczyć. Mężczyzna
obiecał załatwić mi paszport i za kilka dni mieliśmy się spotkać w
kościele. Kiedy nadeszła pora, zjawił się nie tylko ten mężczyzna,
ale jeszcze dwójka białych – mąż i żona. Powiedzieli, że już
jedziemy na lotnisko.
Na lotnisku kobieta podeszła ze mną do jakichś ludzi – chyba
z policji – którzy sprawdzali paszporty. Trzymała moje dokumenty i
wyjaśniła, że podróżujemy razem. Poszło bardzo szybko, a potem
wsiedliśmy do samolotu. Nie miałam pojęcia, ile czasu leci się do
Ghany, jednak podróż okropnie mi się dłużyła.
Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszystko wyglądało tam
zupełnie inaczej niż w moim rodzinnym kraju. Ale przecież nie
wiedziałam, jak jest w Ghanie. Mąż i żona gdzieś zniknęli, a
mężczyzna, który mi zaproponował wyjazd, zabrał mnie do
jakiegoś domu nad wodą. Zapytałam: „Kiedy pójdę do kościoła i
poznam innych wiernych?” Wtedy powiedział mi, że nie będzie
żadnego kościoła i że to nie Ghana, tylko Europa. Kiedy zaczęłam
się kłócić, uderzył mnie i oznajmił, że od tej chwili należę do niego
i muszę dla niego pracować.
Bardzo się przestraszyłam. Zapytałam go, co to za praca, a
on na to: „Będę przyprowadzał mężczyzn, a ty musisz z nimi spać.
Twoje życie się zmieni, będziesz miała pełno pieniędzy”.
Zapytałam: „Pan chce, żebym była prostytutką?” Odparł, że tak.
Powiedziałam: „Nie, nie mogę. Nie to mi pan przedtem mówił.
Mieliśmy jechać do Ghany. Chociaż miałam kłopoty tam, skąd
pochodzę, nie prowadziłam takiego życia i nie mogę tego robić”.
Ale on mnie znów uderzył i powiedział, że zapłacił za mój paszport
i wizę, więc jestem mu winna dużo pieniędzy. Powiedział, że muszę
uprawiać seks z mężczyznami, dopóki nie zwrócę tych pieniędzy.
Czułam się strasznie. Płakałam, ale bałam się, że jeśli będę
się opierać, to zaryzykuję życie. Nikt by się nawet nie dowiedział,
gdybym została tu zabita. Więc myślę, że po prostu powiedziałam:
zgoda. A w środku się modliłam: „Boże, to nie moje życzenie.
Proszę, wskaż mi, jak mam to robić, ale też proszę, pomóż mi stąd
uciec”. Potem ten człowiek zamknął mnie samą w domu.
Kiedy wrócił, przyprowadził jakiegoś mężczyznę i
powiedział, że mam mu pozwolić na seks. Byłam przerażona:
nigdy nie spałam z białym, zrobiło mi się niedobrze. Ten
mężczyzna zaczął mnie dotykać. Walczyłam, ale on był silny,
ustawił mnie w takiej pozycji, jak chciał, a potem wbił się we mnie.
Tego samego dnia dostałam jeszcze jednego klienta. I znów
było to samo: obmacywanie, seks. Czułam się brudna, bolało mnie
przez nich. A potem było tylko gorzej. Coraz więcej i więcej
mężczyzn. Nawet nie pamiętam ilu. Trwało to przez wiele tygodni.
Pewnego dnia złapał mnie taki ból, taki straszny ból.
Płakałam, nie mogłam jeść, ale i tak musiałam uprawiać seks z
każdym, kogo mój szef mi przyprowadził. Potem w nocy przyszedł z
jeszcze jednym klientem. Powiedziałam: „Nie mogę. Mam okres,
nie mogę teraz z nikim iść do łóżka”. I że muszę przyjąć tabletkę
przeciwbólową.
Mężczyźni pogadali chwilę w swoim języku, a potem klient
wyszedł. Szef zniknął w drugim pokoju – rozmawiał przez telefon, a
ja zostałam w pokoju dziennym. Normalnie szef zamykał drzwi i
zabierał klucz. Ale tym razem, kiedy klient wyszedł, klucz został w
zamku.
Serce zaczęło mi walić jak szalone. Pomyślałam: Uda mi się
to zrobić? Uda mi się uciec?
Więc wstałam i poszłam do ubikacji. Spuściłam wodę, bo
miałam nadzieję, że szum zagłuszy inne dźwięki, które spowoduję,
wydostając się z domu. Ostrożnie otworzyłam drzwi i po cichu
zeszłam ze schodów.
Kiedy tylko znalazłam się na ulicy, po prostu popędziłam
przed siebie. Zobaczyłam jakichś mężczyzn i zapytałam ich o
posterunek policji. Powiedzieli: „Prosto do świateł przy przejściu,
a potem w prawo”. Pobiegłam w tym kierunku najszybciej jak
potrafiłam. Tak bardzo bałam się, że szef mnie goni, że wpadłam
pędem do komisariatu. Policjanci zadawali mi pytania, a ja
płakałam. Zajęło trochę czasu, zanim wszystko im opowiedziałam i
zanim mi uwierzyli, ale po kilku godzinach przywieźli mnie do tego
schroniska. Mieszkam tu od trzech dni i jest mi dobrze, ale nie
wiem, czy jestem bezpieczna. Nie wiem, co się stało z tym
człowiekiem, który mnie oszukał i wywiózł. Boję się, że się tu po
mnie zjawi i znów będę musiała robić te świństwa z mężczyznami.
Skończywszy swoją historię, Mardea wstała, odwracając
wzrok. Inaczej niż u Susanny, jej twarz była całkiem bez wyrazu.
Kiedy piszę te słowa, wiem, co myślicie: Przecież gdyby ta
dziewczyna mówiła prawdę, chybaby płakała czy szlochała?
Raczej należałoby się spodziewać fury emocji, a nie takiej
rzeczowej relacji o cynicznym, brutalnym gwałcie.
Otóż nie, mylicie się. To nie tak działa. Nie zawsze.
Gdybyście spotkali mnie tutaj piętnaście lat temu, co byście
zobaczyli? Tamta Sarah Forsyth byłaby Susanną czy Mardeą?
Szczerze mówiąc, nie potrafię powiedzieć. Myślę, naprawdę
myślę, że jednego dnia mogłam być bardziej jak Susanna, a
następnego jak Mardea. Bo to, z czym one muszą sobie poradzić –
przez co i ja przeszłam – jest tak okropne, że umysł wynajduje
sposoby, by się wyłączyć: naciska jakiś wewnętrzny pstryczek i
twarz staje się pusta, emocje znieczulone.
Gdybyście zobaczyli mnie w takim stanie, w ogóle
przejęlibyście się mną? Czy obeszłoby was to tylko wówczas,
gdybym płakała, cierpiała, zwijała się z bólu? Proszę posłuchajcie
mnie. Nie wolno wam wątpić w to, co powiem. Mardea jest równie
zniszczona jak Susanna. Może nawet bardziej. Równie zniszczona
jak kiedyś ja. I one obie – i ja – potrzebujemy waszego
zrozumienia, waszej miłości.
Zastanawiam się też, kiedy to czytacie, czy któraś z tych
historii zdumiewa was albo szokuje. Czy wydają się wam
dziwaczne, nieprawdopodobne, zbyt okropne, aby były
prawdziwe? A może myślicie, że owszem, są straszne, ale z
pewnością dotyczą sporadycznych przypadków draństwa,
żerowania na ludzkiej bezbronności? Tak właśnie myśleliście – tak
myślicie – o mnie?
Mam nadzieję, że nie. Och, mam nadzieję. Bo widzicie, my –
Susanna, Mardea, ja, a właściwie wszystkie złamane,
wykorzystane kobiety, które spotkaliście na kartach tej książki –
wcale nie należymy do wyjątków. Jesteśmy regułą. Czy to może
być prawda? Czy ludzie faktycznie mogą być aż tak podli? A poza
tym, skąd o tym wiem? Czy aby nie robię tego, o co oskarżana
była Karina Schaapman: nie rzutuję własnych złych doświadczeń
na obraz, który w rzeczywistości wygląda daleko lepiej? Nie, nic
podobnego. A oto, skąd wiem, że tak jest.
Pamiętacie dokument sporządzony w 2008 roku przez Karinę
Schaapman i jej współpracowniczkę? Ów raport śledczy dla rady
Amsterdamu dotyczący tamtejszej prostytucji jako przemysłu? (Bo
branża handlowa, która przynosi miastu mniej więcej
osiemdziesiąt trzy miliony euro rocznie to chyba bezsprzecznie już
przemysł). Ale o czym jeszcze nie wiecie, to o drugiej części
raportu: o aneksie zawierającym dane na temat osiemdziesięciu
sutenerów nadzorujących prostytutki. Każdy z tych mężczyzn – bo
to akurat wszystko mężczyźni – został bezspornie zidentyfikowany
na podstawie zeznań byłych i obecnych seksniewolnic. Każdemu
zarzuca się, że używał przemocy, czasami w skrajnych formach, by
zmusić swoje ofiary do pracy. Ten wykaz otrzymała amsterdamska
policja. Co się z nim stało? Przekonamy się. O tak, przekonamy się
… ale jeszcze nie teraz.
Bo istnieją inne raporty, o których musicie się dowiedzieć.
Raporty z właściwie przeprowadzonych badań, naukowo
przeanalizowanych dochodzeń w sprawie wspaniałego, uczciwego
nowego świata legalnej prostytucji w Holandii. Zerkniecie do nich
razem ze mną? Jeden stwierdza, że czterdzieści procent tutejszych
prostytutek zgłosiło, że doświadcza przemocy seksualnej;
sześćdziesiąt procent przemocy fizycznej, a siedemdziesiąt procent
donosiło o groźbach przemocy fizycznej.
Kolejne sprawozdanie zawiera taką oto informację:
pomiędzy pięćdziesiąt a dziewięćdziesiąt procent kobiet
pracujących w legalnym seksprzemyśle zostało albo sprzedanych
do Holandii, albo w inny sposób zmuszonych do prostytuowania
się. Każda z tych kobiet to Susanna albo Mardea, albo Sarah
Forsyth. Każda z nich jest człowiekiem – ma swoje uczucia,
potrzeby i prawa. Tak, prawa. I każda jest codziennie gwałcona
przez mężczyzn, których stać na to, by płacić za możliwość
wtargnięcia w cudze ciało.
Wiecie, co w tych raportach naprawdę przeraża? Zwróciliście
uwagę na określenie: „legalny seksprzemysł”? We wszystkich
holenderskich miastach, gdzie istnieje jawny, zgodny z prawem
sektor prostytucji, wiadomo, że pokątnie, ukryty w mroku, działa
też sektor nielegalny. Że są kobiety – Bóg wie ile, bo nie ma
sposobu, by je policzyć – których nikt nie widzi. To znaczy, nikt
oprócz mężczyzn, którzy je pieprzą i sprzedawców niewolnic,
którzy zgarniają zyski. Jeśli tyle przemocy, przymusu, tak wiele
przypadków handlu ludźmi ma miejsce w tym jawnym, zgodnym z
prawem sektorze, co musi się dziać w nielegalnym?
Znam odpowiedź na to pytanie. I wy też ją znacie, jeśli
czytaliście moją poprzednią książkę
[31]
. Kobiety umierają. Są
niszczone i bite, są sprzedawane i kupczy się ich ciałami – i
umierają. Czy jestem zła? Och, Boże, i to jak! Więc to was
obchodzi? Dobrze, przyjrzyjmy się temu z bliska.
Powiedzmy, że jesteśmy turystami. Powiedzmy, że udajmy
się na jeden z tych tanich, okazyjnych wypadów samolotem do
Amsterdamu. Co robią turyści, kiedy przyjeżdżają do obcego
miasta? No cóż, zazwyczaj sięgają po przewodnik. My również tak
zrobimy. Co wy na to?
Od burdeli i sex shopów po muzea, Dzielnica Czerwonych
Latarni nie zostawia wiele dla wyobraźni. Bardzo prawdopodobne,
że słyszeliście o tej części miasta i szczerze mówiąc, wszystko, co
słyszeliście, zapewne jest prawdą. Jednak by położyć kres
niesprawdzonym pogłoskom, musicie przekonać się sami. Bo też
„rosse buurt”, jak nazywają ją miejscowi, nie przypomina żadnego
innego miejsca. To gwarantowane.
Oczywiście, amsterdamska Dzielnica Czerwonych Latarni, o
czym każdy wie, jest właśnie tą, gdzie kobiety wszelkich
narodowości demonstrują swoje wdzięki w obwiedzionych
czerwienią okiennych boksach, a niejedna z nich gotowa jest
zaoferować w prywatnej kabinie coś więcej niż „peepshow” dla
uczniaków. Inne powszechnie znane obrazki to gromady mężczyzn
– młodych i starych; trzymające się za ręce zszokowane pary, które
coś sobie pokazują palcami; rozchichotane grupki dziewczyn
świętujących wieczór panieński; całe autobusy japońskich
turystów z aparatami i kamerami (byle niewycelowanymi w stronę
prezentujących się kobiet – surowy zakaz!). Wszystko to
dostatecznie dowodzi, że Dzielnica Czerwonych Latarni zasługuje
na to, by ją obejrzeć. A może nawet tu i tam zajrzeć.
Wpiszcie do wyszukiwarki Google nazwę „Amsterdam”, a ta
właśnie informacja turystyczna będzie jedną z pierwszych (spośród
wielu), które zostaną wam zaoferowane. To strona komercyjna,
zarabiająca na reklamach hoteli w Dzielnicy Czerwonych Latarni.
Amsterdam szczyci się – i całkiem słusznie – swoim w pełni
liberalnym, tolerancyjnym nastawieniem uwzględniającym fakt, że
entuzjazm dla prostytucji, miękkich narkotyków czy pornografii to
ludzka rzecz. Więc zamiast uznawać je za niezgodne z prawem,
owo nadzwyczaj szczere miasto niczego nie ukrywa. To, co
widzicie, jest z reguły tym, co dostajecie. Cieszcie się więc
uczciwością, jakiej nie znajdziecie nigdzie indziej.
Powiedzcie mi, proszę, czy „uczciwość” jest słowem, które
wam w tym kontekście odpowiada? Jak „uczciwe” waszym
zdaniem było to, co spotkało Susannę, Mardeę albo mnie? Och,
powiecie, przecież to strona komercyjna. Istnieje w sieci, żeby
sprzedawać Amsterdam turystom, a nie zarobiłaby grosza, gdyby
mówiła całą prawdę. A może, po prostu może, jeśli się trzyma w
czymś nos wystarczająco długo, człowiek przestaje przejmować
się smrodem. Przynajmniej dopóki do portfela płyną banknoty.
Ale czy te usprawiedliwienia oddziałują na sam Amsterdam?
Pewnie oficjalna strona miasta z informacjami dla turystów, I
Amsterdam, maluje obraz znacznie bliższy prawdy, równie pełen
skażeń, jak piękna? Cóż, faktycznie tak jest – w pewnym sensie.
Centrum Amsterdamu pulsuje życiem: unikalne i dynamiczne.
To jedno z najpiękniejszych, największych, a zarazem najlepiej
utrzymanych starych centrów miejskich na świecie. Chlubi się ono
pełnymi charakteru ulicami i zaułkami, fascynującymi kanałami i
zabytkowymi budynkami. Są tu interesujące kościoły i muzea,
olbrzymia rozmaitość barów kawowych, restauracji i małych
sklepików.
Dzielnica De Wallen (czyli Nabrzeża) znana jest jako
Dzielnica Czerwonych Latarni. W tym cieszącym się światową
sławą miejscu na wielu ulicach można zobaczyć prostytutki.
Również z historycznego punktu widzenia De Wallen to
ważny ośrodek prostytucji: dzielnica została wyznaczona
prostytutkom do uprawiania ich fachu już w 1413 roku. Ta część
amsterdamskiego centrum zawsze miała wyjątkowy klimat; była
mieszaniną tego, co eleganckie i podejrzane.
Większość osób słyszała o tutejszej Dzielnicy Czerwonych
Latarni na długo przed wizytą w Amsterdamie. Niektóre,
niepozostawiające niczego wyobraźni, stereotypy na jej temat są
prawdziwe: pełno tu sex shopów, peep showów i burdeli; jest sklep
z wyszukanymi prezerwatywami i muzeum seksu; są prostytutki w
oświetlonych na czerwono oknach.
Sami powiedzcie, czy w tym opisie pobrzmiewają troska i
niepokój, czy raczej głębokie zadowolenie, że miasto przyciąga
turystów, a ci napełniają miejską szkatułę, bez względu na
prawdziwe koszty?
Oczywiście, nie jest to cała opowieść. Oficjalna strona
Amsterdamu, opłacana – o czym należy pamiętać – przez mające
tam swoją siedzibę firmy i przez społeczeństwo, zawiera również
potwierdzenie, że w „de rosse buurt” nie wszystko prezentuje się
tak różowo.
A jednak przyznajmy uczciwie: chociaż amsterdamskie
centrum wygląda romantycznie, jednak zza tego fascynującego,
nieszablonowego, „wyzwolonego” wizerunku wyziera też inna
rzeczywistość, której elementem bywa handel ludźmi –
rzeczywistość wymuszanej prostytucji. Z problemem tym walczą
władze miasta i Departament Sprawiedliwości.
Prostytucja cieszy się w Amsterdamie długą tradycją
tolerancji. Bezpieczeństwo jest tu sprawą zasadniczą. Oprócz
zapobiegania prostytucji pod przymusem, chodzi o otwarte,
uczciwe podejście. Pracownice seksualne mają swój związek
zawodowy, solidną policyjną ochronę, centrum informacji
(dostępne również dla gości), częste kontrole i badania,
profesjonalne standardy.
Poznaliście Susannę i Mardeę. Wysłuchaliście Patricii
Perquin i Kariny Schaapman. Jerrol Martens i Harold van Gelder
podzielili się z wami swoją wiedzą. W jakim stopniu, waszym
zdaniem, Amsterdam realizuje obietnicę „otwartego, uczciwego
podejścia”? Bo moim zdaniem to miasto chce mieć ciastko i zjeść
ciastko. Chce, abyście myśleli, że przejmuje się kobietami
sprzedającymi w jego oknach swoje ciała, podczas gdy
jednocześnie czerpie profity z tego, że co roku zwabia do
Dzielnicy Czerwonych Latarni miliony turystów. Uważacie, że
jestem niesprawiedliwa? W połowie tekstu na stronie I Amsterdam
kryje się wymowna przestroga:
Nie wszystko wolno. W Dzielnicy Czerwonych Latarni
obowiązują określone zasady mające zapewnić bezpieczeństwo
zarówno prostytutkom, jak i zwiedzającym. Zabrania się
fotografowania kobiet i zakaz ten jest surowo egzekwowany.
Przerwijcie na moment lekturę i zastanówcie się. Byliście
kiedykolwiek na wycieczce turystycznej chociaż w jednym
miejscu „swobodnego” świata, gdzie nie pozwalają robić zdjęć?
Możecie obfotografowywać od zewnątrz pałac Buckingham, Biały
Dom, Tadż Mahal – niemal wszystko, co wam przyjdzie do głowy.
Oprócz Dzielnicy Czerwonych Latarni w Amsterdamie. Niby
dlaczego?
Według Harolda van Geldera chodzi o to, by chronić kobiety
oraz mężczyzn, którzy czerpią z nich zyski.
– Nie chodzi tylko o sutenerów, ale też o tutejsze prostytutki.
Chociaż to legalna praca, jednak moralnie dwuznaczna. Nadal
objęta jest tabu, nadal istnieje grupa kobiet, które prostytuują się,
bo w ten sposób zarabiają duże pieniądze albo mają po temu jakieś
inne powody. Jeśli wtargnie tu kamera telewizji ogólnokrajowej,
może nie spotkać się z entuzjazmem. Kobiety wściekną się i
powiedzą: „Dlaczego mnie filmujecie? A co z ochroną mojej
prywatności?” Zgadzam się, że to powinno być dozwolone.
Towarzysząc dziennikarzom, kilkakrotnie przekonałem się o
istnieniu tego problemu. Jednak ludzie, którzy tu mieszkają i
pracują, nie chcą mieć do czynienia z kamerami i aparatami.
Jak już mówiłam, Harold van Gelder jest dobrym, uczciwym,
porządnym człowiekiem, ale mówi głupstwa. Byłam uwięziona za
szybami tych okien i gdybym w ogóle była w stanie o tym
pomyśleć, z otwartymi ramionami przyjęłabym każdego, kto
zrobiłby mi zdjęcie i pokazał w angielskiej telewizji. Dlaczego? Bo
może ktoś gdzieś rozpoznałby moją twarz i podjął działania, żeby
wyciągnąć mnie z tego piekła.
Nie, ten zakaz w rzeczywistości wcale nie chroni kobiet; to
zakaz dla dobra sutenerów. Oni rządzą ulicami „de rosse buurt”. I
jest tak, jak oni zadecydują. A zadecydowali: żadnych kamer i
aparatów. Albo prawie żadnych. Prawie. W 2008 roku pewna
holenderska firma wystartowała ze sprzedażą „unikatowych”
wycieczek zorganizowanych. Nie zamierzam robić im reklamy,
podając adres ich strony, ale oto co na niej proponują:
„Sekswycieczki pod Czerwoną Latarnię” przeznaczone są
dla turystów, którzy przyjeżdżają do amsterdamskiej Dzielnicy
Czerwonych Latarni, żeby uprawiać seks z wcześniej zamówioną
prostytutką. Oferta obejmuje oprowadzanie po Dzielnicy
Czerwonych Latarni przez pracownika naszego biura podróży –
zwiedzanie sex shopów, barów kawowych
[32]
, peepshow aż po
wizytę u zamówionej prostytutki.
Niniejsza strona oferuje unikalną możliwość zamówienia
dziewczyny, która dokładnie odpowiada twoim preferencjom. Na
przykład chciałbyś uprawiać seks „na pieska” z blond mamuśką o
dużych cyckach i okrągłym tyłku? Wypełnij tylko formularz, a my
to zorganizujemy. Po złożeniu formularza otrzymasz pocztą
elektroniczną link, abyś mógł potwierdzić rezerwację.
Potwierdzenie oznacza, że zostałeś dodany do listy oczekujących
seksturystów. Nasz zespół pracuje nad listą, szukając najlepszych z
możliwych dopasowań.
Jednak nas interesuje nie tyle to komercyjne podejście, jak w
handlu mięsem, co informacja zamieszczona poniżej:
Wyszukanie odpowiedniej kandydatki, oprowadzanie i seks z
prostytutką są bezpłatne, ale w zamian chcemy nakręcić film z
twojej wyprawy w krainę seksu. To transakcja wymienna. Na
zakończenie wycieczki turyści otrzymują pamiątkowy upominek;
po zmontowaniu każdemu zostaje przesłane DVD z jego/jej
sekswyprawy.
Robienie zdjęć nie jest zabronione, to teren publiczny,
jednakże prostytutki w oknach i sutenerzy nie lubią być
fotografowani. Respektujemy to, więc bez zgody nie filmujemy
nikogo z bliska. Aby nie wywoływać kłopotów, używamy torby z
sekretnym otworem, w której trzymamy ukrytą kamerę. Oczywiście,
zamówione prostytutki wiedzą, że będziemy je filmować. Jest to
ustalane już na wstępie.
Jak widać, filmowanie albo fotografowanie w Dzielnicy
Czerwonych Latarni bywa niedozwolone tylko wówczas, kiedy ma
służyć pokazaniu prawdy, lecz przestaje stanowić problem, gdy
pomaga zarobić jeszcze więcej pieniędzy na wykorzystywaniu
ciała kobiety. Podwójne standardy? To jest właśnie Amsterdam.
Nie czuję nienawiści do Holandii ani do Holendrów.
Naprawdę nie. Twierdzę jednak, że mimo wszystkich pięknie
brzmiących zapewnień o tolerancji i poszanowaniu praw
człowieka, rzeczywistość w tutejszym przemyśle erotycznym
stanowi całkowite przeciwieństwo idei wolnych, szczęśliwych
prostytutek, która doprowadziła polityków tego kraju do
zalegalizowania nierządu. I wiecie co? Oni doskonale o tym
wiedzą. Ludzie, którzy uchwalili prawo sankcjonujące sprzedaż
kobiecych ciał, burdele, gdzie te kobiety tkwią w pułapce i
działalność sutenerów podstępem albo przemocą zmuszających
swoje ofiary do pracy w oszklonych witrynach – a więc wszyscy ci
ludzie wiedzą, że został osiągnięty tylko jeden istotny rezultat:
wzrost obrotów w handlu żywym towarem.
Skąd ta pewność? Bo Werner ten Kate mówi:
– W roku 2000 sądziliśmy, że opowiadając się za bardziej
liberalnym podejściem do prostytucji, wyplenimy handel żywym
towarem. Tymczasem okazało się, że nic podobnego. Naprawdę
tak myśleliśmy, ale wszystko potoczyło się na opak.
Jeśli ktoś zna prawdę, to jest to Werner ten Kate, oskarżyciel
publiczny do spraw zwalczania handlu ludźmi i przemytu ludzi
przy holenderskim rządzie.
Jeszcze dwa lata temu Werner wierzył, że holenderska
polityka odniosła sukces i sprzedaż seksualnych niewolnic do
Holandii została powstrzymana. A potem na jego schludne,
uporządkowane biurko trafiły pewne akta. W nagłówku widniało
nazwisko Saban Baran.
Pamiętacie jeszcze zdjęcia, od których zaczęła się ta książka
– cztery kadry z kamery przemysłowej na lotnisku Schiphol i
policyjne fotografie pobitej młodej dziewczyny? To właśnie one
były przypięte po wewnętrznej stronie teczki z aktami. I Werner
ten Kate już wiedział, że wyidealizowany sen o legalnej prostytucji
musi lec w gruzach.
Saban Baran oraz jego brat, Hassan, byli – są – obywatelami
tureckimi. I chociaż jako Turcy nie mieli na terenie Unii prawa do
pracy, zdołali w Niemczech i Holandii otworzyć i prowadzić
seksbiznes przynoszący miliony euro. Przy czym nie chodziło o
jakieś zakazane, pokątne przedsięwzięcie. W obydwu krajach
bracia działali w ramach legalnego, koncesjonowanego przemysłu
erotycznego. Trudno też mówić o małej skali. Na Baranów, którzy
na wysokich szczeblach organizacyjnych zatrudnili swoją matkę i
siostrę, pracowało ponad sto trzydzieści prostytutek, nieustannie
monitorowanych i kontrolowanych przez dziesiątki ulicznych
„tajnych agentów”.
– Gang składał się z około pięćdziesięciu osób, ale jego trzon
stanowiło dziesięciu członków. W całe przedsięwzięcie
zamieszanych było jakieś sto dwadzieścia– sto pięćdziesiąt kobiet.
I kupa pieniędzy. Z naszych obliczeń wynika, że w ciągu mniej
więcej sześciu lat Baranowie zarobili osiemnaście do
dziewiętnastu milionów euro – ujawnił Werner ten Kate.
Pomyślcie o tych liczbach: osiemnaście albo dziewiętnaście
milionów. Nawet przy najbardziej ostrożnych szacunkach oznacza
to, że każda z prostytutek, kontrolowanych przez gang Sabana,
musiała uprawiać seks z co najmniej pięciuset mężczyznami
rocznie. Możecie to sobie wyobrazić? Wyobraźcie sobie pięćset
osób, które korzystają z waszego ciała w ciągu roku, a potem
kolejnych pięćset w roku następnym i znowu pięćset w kolejnym.
Naprawdę wierzycie, że te kobiety (że jakakolwiek kobieta)
robiłyby to z własnej woli? Oczywiście, nie – bo to nieprawda.
Działając na oczach wszystkich, bracia Baranowie
przemycali do Holandii dziewczyny z całej Europy Wschodniej.
Kupowali również „żywy towar” od innych sutenerów. I zmuszali
do sprzedawania się w legalnych dzielnicach czerwonych latarni.
Właśnie w tych miejscach, gdzie policyjny nadzór miał być
szczególnie rygorystyczny.
A w jaki sposób te kobiety zmuszali? Zapytajcie Wernera ten
Kate.
– Baranowie traktowali swoje ofiary bardzo brutalnie.
Dziewczyny były bite i dla zamaskowania stłuczeń trzymane w
zimnej wodzie, dopóki nie zeszła opuchlizna. Mogę pani pokazać
zdjęcia prostytutek, które nie zrobiły tego, czego gang od nich
żądał. Znalezione przez policję następnego ranka, miały podbite
oczy i naprawdę paskudne obrażenia. Ale tak straszliwie się bały,
że natychmiast znów zaczęły pracować dla Baranów.
Mózgiem całej operacji był Hassan Baran. Saban
wprowadzał w życie pomysły i egzekwował ich wykonanie metodą
„na siłę”, jak opisują go akta, które leżały na biurku Wernera ten
Kate. Akta, zawierające pięćdziesiąt tysięcy oświadczeń i
transkrypcje całych godzin podsłuchanych rozmów telefonicznych,
przedstawiają jeden po drugim wypadki brutalnego pobicia. Saban
Baran wielokrotnie walił głową jednej z ofiar w drzwi, dopóki nie
złamał jej nosa, ponieważ dziewczyna odmawiała – na początku –
prostytuowania się. Innym razem została zaatakowana przez gang
metalowymi kijami baseballowymi, bo nie zarobiła wystarczająco
dużo pieniędzy.
Werner ten Kate wyjmuje z akt fotografie i wyjaśnia dalej:
– Te są z kamery na lotnisku. Pokazują kobietę, która
próbowała się stąd wyrwać. Dotarła na Schiphol, gdzie chciała
złapać jakiś lot do domu. Saban Baran to ten zwalisty mężczyzna,
który do niej podchodzi. Przytrzymuje ją i nie pozwala uciec. A
tutaj ta sama dziewczyna na fotografiach z komisariatu. Wyraźnie
widać, co Baran jej zrobił– te wszystkie siniaki, cała twarz w
śladach pobicia. Naprawdę bardzo brutalnego pobicia.
Ale nie tylko katowanie miało miejsce. Ofiary Barana były
zmuszane do tanich zabiegów powiększania piersi i uwydatniania
warg, żeby wzrosła ich atrakcyjność w oczach mężczyzn, którzy
mijali oświetlone neonami okna. A dla gwarancji, że inni sutenerzy
nie ukradną mu jego „towaru”, Baran tatuował dziewczynom na
plecach markę gangu.
Kobiety, które zaszły w ciążę, musiały poddać się aborcji.
Jeśli odmówiły, Baran straszył, że „wykopie im bachory z
brzuchów”. Na dodatek gang groził śmiercią nie tylko kobiecie,
która by próbowała ucieczki, ale również jej rodzinie, gdzieś w
Rumunii, Mołdawii czy Czechach.
Sami powiedzcie: jeśli to nie jest niewolnictwo, to co
takiego? I powiedzcie też: jakim cudem takie rzeczy mogły dziać
się przez trzy lata – trzy lata w legalnych, koncesjonowanych
burdelach – żeby policja niczego nie zauważyła?
– Ta sprawa zmieniła nasze nastawienie wobec całego
problemu – ciągnie Werner ten Kate. – Prawdę mówiąc, przedtem
w ogóle nie rozważaliśmy go w takich kategoriach. Ale to była
przemoc, a jej skala w miejscach, gdzie wszystko miało być dobrze
uregulowane, kazała nam uwierzyć, że zalegalizowana prostytucja
w istocie przyczynia się do handlu seksniewolnicami, zamiast go
powstrzymywać. Trzy miasta, w których działali Baranowie:
Amsterdam, Utrecht i Alkmaar, mają stosunkowo duże strefy
prostytucji, co bardzo ułatwiło gangowi dostarczanie tam kobiet.
Z powodu tej sprawy odkryliśmy, że sześćdziesiąt do
siedemdziesięciu procent prostytutek jest zmuszane do pracy w
legalnych miejscach nierządu, co całkowicie zmieniło nasz
stosunek do tej kwestii. W obecnym momencie uważamy, że ten
liberalny system okazał się przesadzony i pora trochę cofnąć zegar.
Im dłużej słuchałam o tureckim gangu, tym więcej myślałam
o czasach, które spędziłam w amsterdamskiej Dzielnicy
Czerwonych Latarni. Przez pierwszego handlarza ludźmi zostałam
sprzedana jugosłowiańskiej szajce, bardzo przypominającej
rodzinę Baranów. Oni też chętnie brali się do bicia, żeby utrzymać
„swoje kobiety” w ryzach. Ale było coś jeszcze, informacja ukryta
na dnie teczki z dokumentami. Przywódca Jugosłowian, który
kupczył moim ciałem, posiadał i prowadził jeden z
amsterdamskich koncesjonowanych „barków kawowych” – takich,
gdzie legalnie sprzedaje się turystom marihuanę i haszysz. Tym
sposobem handlował również kokainą i ostatecznie doprowadził
do tego, że uzależniłam się od cracku. W akcie oskarżenia Sabana
Barana – bo człowiek ten w końcu został aresztowany i
postawiony przed sądem – wspominane jest, że bracia Baranowie
posiadali przynajmniej jeden „barek kawowy” (oprócz sex shopów
i burdeli).
Przyjrzyjmy się temu aktowi oskarżenia. Przyjrzyjmy się
zakresowi przestępstw, jakich dopuszczał się Saban Baran: handel
ludźmi w celach nierządu, wymuszenia, napaść kwalifikowana,
gwałt, handel narkotykami, przewodzenie kryminalnej organizacji
i usiłowanie morderstwa. A wszystko to w oparciu na
zalegalizowanej prostytucji i w związku z nią.
Przypadek Barana, mogą twierdzić niektórzy, właśnie
dowodzi, że ten system ostatecznie pozwala wyłapać brutalnych
sprzedawców seksniewolnic. Z naciskiem na słowo „ostatecznie”.
Prawdą jest też, że sąd skazał braci Baranów oraz ich gang na
wyroki do piętnastu lat więzienia, chociaż w związku z osobliwym
holenderskim zwyczajem prawnym, by nie ujawniać tożsamości
skazanych przestępców, mielibyście poważny kłopot z uzyskaniem
tej informacji. Ale to jeszcze nie koniec historii – nie, absolutnie
nie koniec.
Saban Baran miał spędzić za kratkami siedem i pół roku oraz
zapłacić sto tysięcy euro w zamian za kolejny rok odsiadki. Ale w
holenderskich więzieniach dozwolone są wizyty współmałżonków,
a nawet można zawrzeć związek małżeński. Jedna z prostytutek
Barana odwiedziła go w więzieniu, wzięła udział w ceremonii
ślubnej i uprawiała z nim seks. Łatwo zgadnąć, co wydarzyło się
potem.
We wrześniu 2009 roku na świat przyszło dziecko, a Saban
Baran złożył podanie o „przepustkę okolicznościową”, by
odwiedzić swojego nowo narodzonego potomka. Ponieważ to
Holandia, sąd w Arnheim, mimo zastrzeżeń policji i prokuratury,
wydał zgodę na przepustkę. Sabanowi Baranowi, skazanemu za
handel ludźmi, brutalne sutenerstwo i handel nielegalnymi
narkotykami, pozwolono przekroczyć więzienną bramę na
podstawie obietnicy, że wróci następnego dnia. Oczywiście, nie
wrócił, tylko uciekł do Turcji, która dogodnie nie ma z Holandią
umowy o ekstradycji. Ostatnio był widziany w roli szefa „nocnego
klubu” w Antalyi, znanym kurorcie na Riwierze Tureckiej.
Im więcej myślałam o Sabanie Baranie, tym częściej
przypominał mi się ktoś inny – ktoś, kto znajdował się ponad
półtora tysiąca kilometrów od Amsterdamu. Ktoś, kogo już
spotkaliśmy, wy i ja.
Alexandr „Szałun” Kovali będzie gnił w obskurnym
mołdawskim więzieniu przez kolejne osiemnaście lat. Mołdawia –
najbiedniejsze państwo w Europie, które boryka się z problemem
utrzymania policji, nie wspominając już o oczyszczaniu jej z
korupcji – zdołała wsadzić za kraty ważnego międzynarodowego
handlarza żywym towarem, który wywoził z kraju kobiety na
sprzedaż.
A Saban Baran może przechadzać się po plażach Antalyi,
swobodny jak ptak, bo Holandia – jeden z najbogatszych
europejskich krajów, ze specjalnymi siłami policyjnymi,
przeznaczonymi do wykrywania sprzedawców i importerów kobiet
– pozwoliła mu odejść wolno.
Więc powiedzcie sami: które z tych dwóch państw traktuje
poważniej handel ludźmi w celach nierządu?
Nie trzeba być ofiarą seksualnego niewolnictwa, nie trzeba
przechodzić gehenny, której doświadczyłam, żeby zauważyć prostą
ekonomiczną zasadę. Gdzie jest popyt, tam będzie podaż. I jedyne,
co osiągnięto przez legalizację prostytucji, to lepszą przykrywkę
dla handlu żywym towarem. Nie musicie przyjmować tej opinii
ode mnie. Przyjmijcie ją od Jerrola Martensa, człowieka, który
kieruje organizacją zbierającą dane na temat handlu ludźmi.
– Wszyscy wiedzą, że Holandia słynie ze swoich dzielnic
czerwonych latarni, które znajdują się w różnych miastach kraju,
nie tylko w Amsterdamie. Mamy okna czerwonych latarni,
burdele, prywatne domy publiczne, sauny, salony masażu, kluby
dla par, kluby dla par wymieniających się partnerami. Wszędzie
tam prostytucja jest dozwolona, co oznacza, że we wszystkich tych
miejscach istnieje zapotrzebowanie na młode dziewczyny.
Uważam, że handlarze ludźmi wykorzystują nasz system, by
dostarczać je z innych krajów. Z powodu otwartych granic w
obrębie Unii dowożą do nas swój „towar” samochodami,
autokarami, drogą powietrzną i morską… na wszelkie możliwe
sposoby.
Odbywa się to jawnie, więc przy naszym prawie łatwo im
importować kobiety, a kiedy mają je już tutaj, mogą nadużywać
systemu i handlować nimi dalej. Faktycznie Holandia jest
kluczowym punktem sprzedaży kobiet do innych części Europy.
Nie mogłabym ująć tego lepiej.
Jednak zanim opuścimy Holandię i jej dzielnice czerwonych
latarni z koncesjonowanym, zgodnym z prawem seksualnym
niewolnictwem, chcę, żebyście poznali jeszcze jedną osobę. To
John Miller, który aktualnie nie przebywa w Niderlandach, ale zna
je – och, zna aż za dobrze. Do roku 2008 John Miller był
czołowym na świecie urzędnikiem do spraw zwalczania
niewolnictwa. Pracował dla prezydenta Stanów Zjednoczonych,
kierując globalnymi działaniami, wymierzonymi w handel ludźmi.
Podczas naszej podróży jeszcze przyjrzymy im się bliżej, ale
już teraz powinniście sobie uświadomić, że w ogóle mają one
miejsce dlatego, że John Miller spierał się, argumentował i
walczył, naciskał i błagał, dopóki amerykański rząd go nie
posłuchał. I jakie miejsce Miller odwiedził jako jedno z
pierwszych? Amsterdam.
– Chodziłem do Dzielnicy Czerwonych Latarni.
Obserwowałem mężczyzn w skórzanych kurtkach, którzy
wystawali pod tymi oknami i liczyli wchodzących, dla pewności,
że dostaną cały zysk. Wiem, co widziałem: to było seksualne
niewolnictwo. I słyszałem, co mówiły holenderskie władze o tym,
że zalegalizowana prostytucja położy kres handlowi ludźmi.
Widzi pani, Holendrzy wierzą, że są bardzo postępowi i w
ten sposób ją unormują. Ciekawe, że to dokładnie takie samo
podejście, jakie mieli w XVII wieku, kiedy handel żywym
towarem sięgał szczytu. Wówczas chlubili się tym, że używają
najzdrowszych statków do przewozu niewolników: z najlepszą
wentylacją, najlepszymi racjami żywności, najlepszymi
materacami, a w dodatku zapewniali niewolnikom lekarzy.
Wszystko to prawda, ale niewolnictwo rozwijało się na potęgę i
cała ta gadanina o normach była tylko wymówką, aby uniknąć
abolicji.
W odniesieniu do seksualnego niewolnictwa, jak uważam,
nie zdarzyło się nic poza tym, że rząd holenderski został jakimś
„nadsutenerem”.
Furia
Jestem zła. Jestem w domu – już z dala od smutku Mołdawii,
z dala od uprzemysłowionego gwałtu na kobietach w europejskim
legalnym seksprzemyśle. Jestem w swoim mieszkaniu, w
spokojnym, nudnym Gateshead. I jestem zła. Gdzieś głęboko
wewnątrz dudni furia.
Może myślicie, że to to, co wspólnie widzieliśmy,
wspomnienie losu kobiet, które spotkaliśmy i mężczyzn, którzy je
ciemiężyli, tak bardzo mnie gniewa? Jasne, oczywiście. Mam
nadzieję, że wy też byliście wstrząśnięci. Ale nie Kiszyniów ani
nie amsterdamska Dzielnica Czerwonych Latarni sprawiły, że
wpadłam w furię, tylko artykuł w brytyjskiej prasie.
„Guardian”, szczerze mówiąc, nie należy do moich
tradycyjnych lektur – zwykle nie kupuję gazet dużego formatu. Ale
wiem, że to jeden z najlepszych i najbardziej odpowiedzialnych
dzienników w kraju. Co jeszcze pogarsza sprawę.
PROSTYTUCJA I HANDEL ŻYWYM TOWAREM –
ANATOMIA PANIKI MORALNEJ
[33]
Nick Davies
październik, 2009
Jest coś znajomego w zalewie dezinformacji na temat handlu
żywym towarem na terenie naszego kraju. Napływa ona dokładnie
tymi samymi kanałami, co notorycznie szerzący się zalew plotek na
temat broni Saddama Husajna. W historiach o brytyjskim handlu
ludźmi dla celów nierządu wnioski naukowców, którzy zajmują się
tą kwestią, potraktowane zostały podobnie jak powściągliwe
raporty analityków ze służb wywiadowczych, którzy badali sprawę
irackiej broni – czyli pozbawione rezerwy, rozciągnięte do
najbardziej alarmujących znaczeń i rzucone opinii publicznej.
Podchwyciły je media i rozdmuchały w opowieści,
potraktowane jako wiarygodne źródła przez polityków, którzy z
kolei dostarczyli cytatów do jeszcze bardziej mylących artykułów.
W obydwu przypadkach cykl ten napędzali polityczni
oportuniści i grupy realizujące swoje ukryte interesy. Jeśli chodzi o
handel żywym towarem, rolę neokonserwatystów i irakijskich
uchodźców odegrało egzotyczne przymierze ewangelickich
chrześcijan i feministycznych aktywistek trzymających się tej
wersji, aby osiągnąć większy cel – zmianę nie ustrojową, a
prawną: całkowite zniesienie prostytucji. Historia o handlu ludźmi
w celach nierządu to modelowy przykład dezinformacji.
Saddam Husajn? Dezinformacja? Polityczni oportuniści? Czy
to wszystko ma jakikolwiek związek – nie mówiąc już o wiernym
opisie – z losami kobiet, które poznaliśmy? Pracownic
birminghamskich burdeli Carla Pritchetta? Biednych,
zdezorientowanych Nigeryjek cierpiących niewolę w „salonach
masażu” i „saunach” całej Irlandii? Dziewczyn zbyt przerażonych,
by zrobić coś ze swoją trudną sytuacją, gdyż zostały poddane
rytuałom voodoo. Rytuałom, które wam czy mnie mogą wydawać
się absurdem, ale dla nich były bardzo realne.
Moralna panika? Panika całkiem rzeczywista. Prawdziwy,
być może paraliżujący, strach. Ale „moralna panika”, fantazja
wydumana przez chrześcijan i feministki? Do licha, jak ktokolwiek
– zwłaszcza odpowiedzialna, poważna redakcja – może drukować
takie bzdury?
A dalej było jeszcze gorzej.
Opublikowane niedawno wyniki badań doktora Nicka Mai z
London Metropolitan University potwierdzają, że – wbrew
powszechnej opinii – większość prostytutek obcego pochodzenia
wybrała sobie to zajęcie jako źródło „godnych warunków życia;
aby zwiększyć swoje szanse na lepszą przyszłość, jednocześnie
radykalnie poprawiając warunki życia własnych rodzin w
ojczystych krajach”.
Po przeprowadzeniu szczegółowych wywiadów ze 100
imigrantkami trudniącymi się prostytucją, dr Mai stwierdza: „Dla
większości z nich praca w branży erotycznej była sposobem
uniknięcia wyzysku, którego doświadczały w swoich poprzednich,
niezwiązanych z seksem, miejscach zatrudnienia”.
Przeczytajcie to sobie raz jeszcze. Powoli. A teraz spróbujcie
dopasować frazy „godne warunki życia” i „lepsza przyszłość” do
doświadczeń kobiet, które poznaliśmy jako importowane do
Wielkiej Brytanii seksualne niewolnice. Potraficie to zrobić? Bo ja
nie – za cholerę nie potrafię.
Bynajmniej nie wątpię, że jakieś kobiety przyjeżdżają tutaj
(tak samo jak do Holandii, Hiszpanii lub Niemiec) specjalnie w
tym celu, by sprzedawać swoje ciała. Jak również jestem pewna,
że dla tych kobiet zarabiane w Anglii pieniądze – o ile nie zabiera
ich sutener – to o wiele więcej niż dochody w biednym kraju, na
przykład w Mołdawii. Ale ja byłam dziwką. Setki, setki mężczyzn
pieprzyły mnie za opłatą, więc wyjawię wam, „Guardianowi” i
temu badaczowi z uniwersytetu pewną prostą prawdę. Z własnej
czy nie z własnej woli, nie ma nic godnego w tym, że człowiek
musi otwierać usta albo rozkładać nogi dla każdego, kto ma
odrobinę zbędnej kasy. Nie ma żadnej przyszłości w tym, że wasze
ciało jest wykorzystywane raz za razem, dzień po dniu, dzień po
dniu. Mit szczęśliwej prostytutki – bo właśnie on został tu
wyczarowany – jest niczym innym, tylko mitem.
Tak, jestem zła.
Myślałam, słowo daję, myślałam, że w Wielkiej Brytanii
mamy to już za sobą. A jednak najwyraźniej nie. Więc chyba
musimy znowu zerknąć, co się dzieje w naszych miastach i
miasteczkach; co się dzieje całkiem jawnie na naszych ulicach. I
znowu musimy posłuchać.
Ale zacznijmy od Irlandii. Dokładnie tak jak u nas, nikt nie
ma pojęcia, ile pracuje tam prostytutek. Wiemy tylko, że niektóre
uprawiają nierząd wbrew własnej woli: zostały do tego kraju
sprzedane przez stosujące przemoc gangi. Skąd ta pewność? Z
powodu niejakiego Florina Nicolae Ghinei, oto skąd.
Florin Nicolae Ghinea to krzepki, solidnie wytatuowany
rumuński gangster. W swoim kryminalnym dorobku ma brutalne
napaści i pranie brudnych pieniędzy, a kontakty z innymi
bandyckimi organizacjami rozbudował nie tylko w rodzinnych
stronach, ale też za granicą. Rumuńska policja opisuje go jako
„wyjątkowo agresywnego lidera grupy”.
Ghineę aresztowano po raz pierwszy w Nicei w 2003 roku.
Dzięki wytrwałej pracy śledczej francuskiej policji udało się
wykazać, że przez poprzednie trzy lata bandyta organizował
przemyt prostytutek z Europy Wschodniej do Hiszpanii i Francji.
Nicejski sąd skazał Rumuna na siedem lat za sutenerstwo i handel
żywym towarem. Po krótkim pobycie we francuskim więzieniu
Florinowi Nicolae Ghinei pozwolono odsiedzieć resztę wyroku we
własnym kraju.
Rumuńskie więzienia muszą być nieco mniej restrykcyjne niż
w innych częściach Europy, bo Ghinea zdołał kontynuować swoje
interesy. Organizował mianowicie dostawy jeszcze młodszych
kobiet z Europy Wschodniej, z taką tylko różnicą, że teraz
dziewczyny wysyłane były do pracy w burdelach Dublina i
Galaway. Przez cały czas Florin Nicolae Ghinea kierował tym
przedsięwzięciem ze swojej celi, dysponując stale świeżymi
danymi na temat sprzedawanych kobiet, dostaw „towaru” i
zysków.
Kiedy wyszedł z więzienia, odsiedziawszy zaledwie pięć lat,
jego interesy znajdowały się w stanie rozkwitu. Faktycznie
rozrosły się na tyle, że przyciągnęły uwagę wydziału do spraw
zwalczania przestępczości zorganizowanej policji w Ploeszti.
Pomiędzy rokiem 2008 a styczniem roku 2009 wydział gromadził
dokumentację na temat działalności gangu w całej Europie:
cyberprzestępstw, handlu ludźmi w celu wykorzystania
seksualnego, prania brudnych pieniędzy, szantażu, kradzieży,
oszustw i porwań.
W kwietniu 2009 roku, podczas wspólnej operacji z policją
irlandzką, przeprowadzono nalot na jedenaście domów i natrafiono
na dziesięć młodych kobiet, które zostały opisane jako „modelowo
atrakcyjne”. Znalezione w Rumunii kobiety właśnie wróciły z
Irlandii, gdzie były zmuszane do sprzedawania się w kilku
powiązanych ze sobą burdeli.
Czy to wygląda na „panikę moralną”? Czy raczej na coś
dobrze nam już znanego: brutalni gangsterzy w komercyjnych
burdelach traktują młode kobiety jak niewolnice?
A co się dzieje na północ od granicy? Pojedźmy autostradą
N1 z Dublina do Belfastu. I poznajmy Rong Chen.
W lipcu 2012 roku Chen – która mieszkała w przyjemnym
miasteczku Kidderminster, położonym na skraju jednego z
najpiękniejszych angielskich lasów – została skazana na karę
siedmiu lat więzienia za sprzedaż kobiet z Chin do Irlandii
Północnej i zmuszanie ich do prostytuowania się pod groźbą
morderstwa.
Chen łowiła swoje ofiary za pomocą ogłoszeń w chińskiej
prasie, obiecując im stosunkowo dobrze płatną pracę w charakterze
opiekunek do dzieci w Irlandii Północnej. Zamiast tego
dziewczyny zabierane były do obskurnych mieszkań, a stamtąd
rozwożone do co najmniej pięciu burdeli: w Belfaście, Newry
(hrabstwo Down) i Londonderry. Chen opowiadała, że jej mąż jest
przywódcą chińskiej triady, straszyła kobiety najdalej posuniętą
przemocą i przechwalała się swoją nietykalnością, którą miały jej
gwarantować kontakty na najwyższych szczeblach policji. Przy
czym część tego była prawdą. Oprócz Chen na ławie oskarżonych
zasiedli jej mąż, Jason Hinton, oraz Simon Dempsey, dawny
policjant z Irlandii Północnej. Hinton został skazany na prace
społeczne; Dempsey trafił do więzienia na dziewięć miesięcy.
Sędzia Justice Stephens powiedział Chen, że traktowała
samopoczucie swoich ofiar, jakby to było „coś bez znaczenia”:
– Wykorzystywała pani i poniżała kobiety, traktowała je
niczym towar, który daje korzyści finansowe, bez względu na to,
jaki to wywierało wpływ na nie i na ich życie. W grę wchodził
gwałt, bo pani, Rong Chen, zmusiła do prostytucji cztery z kobiet,
które pracowały w tych burdelach.
Potraficie sobie wyobrazić przerażenie młodziutkich Chinek,
które uwierzyły w kłamstwo, że będą pracować z dziećmi, a potem
zostały zmuszone – pod groźbą przemocy – do uprawiania seksu
za pieniądze? Ja potrafię: właśnie to mi się przydarzyło, co do joty.
Jeden z ubocznych skutków uwolnienia się od przeszłości –
rzucenia metadonu i alkoholu, pokonania wirusowego zapalenia
wątroby – polegał na tym, że wreszcie mogłam stawić czoło
lekturze wszystkich reakcji na moją historię. I było to zupełnie
niezwykłe przeżycie. Ogromna większość z was, którzy
znaleźliście wolną chwilę, by napisać o tym, co przeczytaliście – a
chodzi tu o setki czytelników – okazała mi cudownie dużo serca.
Mimo wszystkich twardych dowodów mojego złego postępowania,
list za listem wypełniały dobroć, współczucie, miłość. Nigdy nie
zdołam wystarczająco wam podziękować ani ująć w słowa, ile
wasza życzliwość dla mnie znaczyła. Świadomość, że tylu ludzi
przejmuje się dostatecznie, by tak pozytywnie reagować, jest
jednym z fundamentów wspierających mój powrót do zdrowia.
Oczywiście, byli i tacy, którzy powątpiewali w moją
opowieść i, podobnie jak autor artykułu w „Guardianie”, nie umieli
albo nie chcieli uwierzyć, że niewinna młoda dziewczyna z Anglii
mogła zostać oszukana, porwana i sprzedana do szamba
amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni. Niezależnie od
tego, jak bardzo mnie te uwagi – czasem dość obcesowe – zraniły,
nie winię ich autorów. Fakty są następujące: Johna Reece’a,
mężczyznę, który pierwszy oszukał mnie i sprzedał w seksualną
niewolę, sąd uznał za winnego, to sprawa publicznie znana. Ale
wiem, że trudno jest zrozumieć, a co dopiero pogodzić się z tym,
że tak daleko posunięta deprawacja naprawdę się zdarza. Więc ze
względu na tych, którzy mieli wątpliwości – i dla tych, którzy
pomagali mi w naszej podróży – musimy jeszcze kogoś poznać.
Anthony Harrison przybył do Anglii w kwietniu 2003 roku.
Zjawiwszy się na Heathrow, twierdził, że pochodzi z Liberii,
zachodnioafrykańskiego państwa powstałego w XIX wieku jako
kolonia dla wyzwolonych niewolników. W rzeczywistości
przyjechał z Nigerii i był członkiem liczącego się tam gangu, który
dostarczał „żywy towar” z Afryki do Europy. Mimo odrzuconego
podania o azyl, Harrison zdołał jakoś pozostać w Wielkiej Brytanii
i – pod jednym z kilku fałszywych nazwisk, jakich używał –
znaleźć posadę dozorcy w London Borough of Newham.
Jednak prawdziwym zajęciem Nigeryjczyka był handel
ludźmi. W działającym już biznesie Harrison przejął sektor
brytyjski i dla swoich pierwszych ofiar zorganizował wysyłkę do
Londynu. Wydostanie z nich tego, o czym zaraz przeczytacie,
zajęło policji dwa długie lata. Dwa lata, w ciągu których
dziewczyny tak bardzo się bały, że nie chciały prawie nic
powiedzieć.
Jedna z nich miała lat czternaście, a druga szesnaście. Nie
mogę podać wam ich imion i nazwisk, bo – całkowicie słusznie –
obie objęte są teraz ochroną. Będziemy więc używać tylko
określeń „Dziewczyna A” i „Dziewczyna B”. Bardzo młodziutkie i
bezbronne, ofiary Harrisona mieszkały w małych wioskach w Edo,
jednym ze stanów Nigerii, położonych w głębi lądu. Dziewczynę A
wychowywał wuj. Maltretował ją i wykorzystywał seksualnie.
Dziewczyna B w niemowlęctwie została porzucona nad rzeką,
gdzie znalazł ją pewien człowiek i przyjął pod swój dach, ale
traktował jak „wołu roboczego” i często bił.
Po tak smutnych początkach życia nastolatki zostały – przy
pomocy miejscowego kapłana juju – sprzedane do uprawiania
prostytucji. Chociaż może nam się to wydawać dziwne, juju
stanowi ważny składnik kultury zachodnioafrykańskiej i jest
szczególnie rozpowszechnione w nigeryjskim stanie Edo.
Mieszkańcy tamtejszych wiosek wyznają juju, podobnie jak inne
religie, w tym chrześcijańskie. W przypadku choroby, śmierci albo
kiedy bliskich dotknie jakieś duże nieszczęście, ludzie wierzą, że
ktoś użył mocy juju i rzucił na nich klątwę.
Gang Anthony’ego Harrisona żerował właśnie na tym
pierwotnym lęku.
Dziewczyna A przecierpiała rytuał, podczas którego była
rozbierana i kaleczona żyletką, żeby dało się zebrać krew. Ogolono
jej owłosienie na ciele i kazano leżeć godzinami nago w
zamkniętej trumnie. A potem zmuszono ją do przełknięcia
surowego serca kurczaka.
Dziewczyna B została zabrana nad rzekę, gdzie musiała zjeść
glinkę i przyjąć od kapłana kamień podany z ust do ust. Dostała też
czarne mydło, żeby się nim umyć i surowe kurze jajko do
spożycia. Wszystkie obrzędy miały jeden wspólny cyniczny cel:
wpojenie tym dwóm bardzo bezbronnym ofiarom jak największej
dawki grozy i wmówienie im, że nie mogą się wyłamać ani nikogo
poinformować o tym, co się z nimi dzieje.
Dziewczyna A została sprzedana do Wielkiej Brytanii w maju
2009 roku. Zgodnie z instrukcjami, zgłosiła się do mieszkania
Anthony’ego Harrisona, a on natychmiast uwięził ją na sześć dni.
W tym czasie załatwił dla niej fałszywe dokumenty, telefon
komórkowy i bilet na samolot do Hiszpanii. Dostarczył jej również
„scenariusz”, według którego miała odpowiadać na ewentualne
pytania. W Madrycie, na lotnisku, zatrzymali ją podejrzliwi
funkcjonariusze urzędu imigracyjnego i odkrywszy, że ma
podrobiony paszport, odesłali z powrotem do Wielkiej Brytanii.
Podczas przesłuchania przez brytyjską policję, Dziewczyna A
obstawała przy wersji ze „scenariusza” Harrisona. Zeznała, że
uciekła ze swojej wsi w Nigerii po tym, jak oskarżono ją, że jest
lesbijką i szukała azylu w kościele. Do Anglii przywiózł ją ponoć
niejaki „Wielebny Francis”. Nic poza tym nie chciała albo nie
mogła powiedzieć.
Trzeba było długich, wymagających nieprawdopodobnej
cierpliwości rozmów, które prowadzili specjalnie przeszkoleni
funkcjonariusze, zanim zaczęła – z wahaniem, po kawałeczku –
mówić o rytuałach, jakie musiała wycierpieć i o swoim
śmiertelnym lęku. Później policja opublikowała fragmenty zeznań
tej biednej, przerażonej szesnastolatki. W jednym z nich na pytanie
policjantki: „Nadal myślisz, że umrzesz od tego, że nam to
opowiedziałaś?”, dziewczyna odpowiada:
Tak mi mówili, ale nie wiem. Wtedy w to wierzyłam – aż do
teraz – bo ludzie się tego boją. Powiedzieli mi, że to zabija.
Zawsze wierzyłam, że jeśli porozmawiam z policją, na pewno
umrę. To było w mojej głowie. Ale zaczyna mi się zmieniać, bo
kiedy po raz pierwszy się wygadałam, to potem czekałam.
Myślałam, że już niedługo i czekałam dalej. I dotąd nie umarłam.
Dziewczyna B miała czternaście lat. O jej istnieniu policja
dowiedziała się po raz pierwszy w sierpniu 2009 roku, kiedy w
firmie easyJet ktoś kupił bilet do Aten, używając karty kredytowej,
którą śledczy monitorowali, odkąd w ich ręce wpadła Dziewczyna
A. Na lotnisku Luton zatrzymano Dziewczynę B. Miała przy sobie
dokumenty należące do „Samanthy Jones” w dzień po tym, jak na
to nazwisko zrobiono odprawę.
Dziewczyna B powiedziała policjantom, że została
zawieziona do Lagos, żeby uczęszczać tam do szkoły, ale zamiast
tego sprzedano ją jako prostytutkę. Tę nastolatkę Harrison również
więził, zanim spróbował ją przehandlować dalej.
W Wielkiej Brytanii, pod nadzorem policji obie dziewczyny
powinny były być bezpieczne, ale nie mając żadnych bliskich,
którzy by o nie zadbali, mogły zdać się wyłącznie na troskę
lokalnych władz. Więc niemal natychmiast zbiegły, żeby się
skontaktować ze swoim handlarzem żywym towarem, Anthonym
Harrisonem.
Wiele kolejnych miesięcy zajęło policji śledztwo i
skrupulatne przesłuchania, zanim Harrison wreszcie został
aresztowany i postawiony przed sądem z zarzutem dwukrotnego
przestępstwa zmowy dotyczącej sprzedaży ludzi w celu
wykorzystania seksualnego – do Wielkiej Brytanii; dwukrotnego
przestępstwa zmowy dotyczącej takiejże sprzedaży – z Wielkiej
Brytanii; dwukrotnego przestępstwa bezprawnego ograniczenia
wolności i czterokrotnego przestępstwa zmowy dotyczącej
umożliwienia złamania prawa imigracyjnego. Proces zakończył się
dopiero w lipcu 2011 roku. Ława przysięgłych w Woolwich Crown
Court uznała Harrisona za winnego i Nigeryjczyk został skazany
na dwadzieścia lat za kratkami.
Warto posłuchać, co detektyw konstabl Andy Desmond z
Policji Metropolitalnej (Human Exploitation and Organised Crime
Command)
[34]
mówił tamtego lipcowego dnia. Warto, gdyż to, co
powiedział, musiało zostać powiedziane. Nie tylko dla
Dziewczyny A i Dziewczyny B, ale ze względu na setki, tysiące
innych młodych kobiet oszukanych i sprzedanych, a potem bez
końca gwałconych w burdelach jak kraj długi i szeroki. I ze
względu na mnie też. Bo znam strach, którego boleśnie
doświadczyły te nastolatki, chociaż powodem moich lęków był
mężczyzna z bronią, a nie kapłan juju w farbie i piórach.
– Chciałbym wyrazić uznanie tym dwóm ofiarom, które
wykazały się ogromną odwagą, rozmawiając z policją i godząc się
zeznawać przeciwko swojemu porywaczowi. Te młode kobiety
przeżyły szczególnie okropną i poniżającą gehennę, po której
pozostała im trauma emocjonalna, psychiczna i fizyczna.
Najokrutniejsze ze wszystkiego było wpojenie im przekonania, że
jeśli nie będą posłuszne swoim prześladowcom i zaczną szukać
pomocy, to umrą. Powiedziano im także, że jeśli zwrócą się do
policji o ratunek, i tak zostaną z powrotem oddane porywaczom.
Mam nadzieję, że ten wyrok to wyraźny przekaz dla innych
ofiar, które cierpią z powodu podobnych doświadczeń. Możecie
mówić otwarcie, bez obaw o swoje życie. Policja londyńska w
pełni zdaje sobie sprawę z istnienia tego typu przestępstw.
Wysłuchamy was, nie zlekceważymy i zrobimy wszystko, co w
naszej mocy, aby sprawcy zostali pociągnięci do
odpowiedzialności.
Chcę w to wierzyć, naprawdę. Chcę wierzyć, że Wielka
Brytania zaangażowała się i zaczęła zwracać uwagę na kobiety,
które sprzedano w seksualną niewolę. Chcę wierzyć, że będziemy
ich słuchać, poznamy ich historię, pogodzimy się z prawdą, o
której mówią. Ale czy jestem w stanie? Czy wy jesteście w stanie?
Pamiętacie Cuddles, ów birminghamski „salon masażu” o
groteskowej nazwie? Własność posiadacza ferrari, milionera Carla
Pritchetta? No cóż, policja Zachodnich Midlandów urządziła nalot
na ten burdel, więc powinien być to sukces uzasadniający nasze
nadzieje. A jednak nic z tego. Niemal wszystko zrobiono nie tak
jak trzeba.
W burdelu policja znalazła dziewiętnaście kobiet. Trzynaście
z nich miało paszporty Unii Europejskiej, które – teoretycznie –
pozwalały im mieszkać w Wielkiej Brytanii i pracować bez
ograniczeń. Kobiety zostały zatrzymane w areszcie na dwie doby,
a później zwolnione. Ponieważ pracowały „legalnie”, nikt nie
zapytał, czy były zmuszane do handlowania własnym ciałem.
Pozostała szóstka pochodziła z Albanii, Mołdawii, Rumunii i
Tajlandii – dobrze znanych źródeł handlu ludźmi w celach
seksualnych, ale spoza obszaru UE
[35]
. Stawiało to odnalezione
dziewczyny w sytuacji nielegalnych imigrantek, więc bez
jakichkolwiek pytań dostarczono je do Yarl’s Wood Immigration
Removal Centre
[36]
i przygotowano do deportacji. Tylko podjęte w
ostatniej chwili wolontaryjne działania prawników zdołały
powstrzymać władze przed wyprawieniem tych kobiet do ich
ojczystych krajów na niepewną przyszłość. Ostatecznie
przedstawiciel Poppy Project otrzymał pozwolenie, by spotkać się
z czterema zatrzymanymi, w wyniku czego nareszcie – dwanaście
dni po policyjnej akcji – dwie z dziewczyn zostały
zidentyfikowane jako ofiary handlu żywym towarem. Jak myślicie,
co by było, gdyby prawnicy wolontariusze i pracownicy Poppy
Project w porę się nie wmieszali? Znamy odpowiedź, prawda?
Odwiedziliśmy jeden z tych krajów. Poznaliśmy seksualną
niewolnicę, którą właśnie w ten sposób odesłano. I co się z nią
stało? Po raz kolejny wpadła w ręce handlarzy ludźmi.
Okropne, ale prawdziwe jest to, że kiedy sprawy w rodzaju
procesu Harrisona pokazują, że potrafimy reagować prawidłowo,
potrafimy pomóc sprzedawanym kobietom, jednocześnie ma
miejsce równie wiele przypadków, gdy tego nie robimy.
Dlaczego? Dlaczego jesteśmy tacy ślepi? Naprawdę chcecie
wiedzieć? Chyba potrafię wam wyjaśnić. Ale zanim do tego
dojdziemy, muszę zadać jedno pytanie. Czemu czytacie tę książkę?
Dlatego, że szukacie ciekawych opowieści? Historii o seksie i
przemocy, czasem nawet o śmierci? Czy dlatego, że was obchodzi
– naprawdę obchodzi – jakim cudem młoda dziewczyna może
skończyć uwięziona w piekle przymusowej prostytucji, spętana
niewidzialnymi więzami uzależnień? Z tego drugiego powodu,
mam nadzieję. Bo jeśli naprawdę pragniecie zrozumieć dlaczego,
musimy porozmawiać o polityce, strategiach, protokołach.
Wszystkie te nudziarstwa produkuje władza, ale w rzeczywistości
dotyczą one ludzi.
Posłuchacie przez chwilę?
Nie brakuje nam w kraju politycznych strategii, nie brakuje
nam różnych zespołów i agencji policyjnych. Istnieje też cała
branża rozwijająca się kosztem kobiet, zmuszonych do handlu
seksem, choć w teorii przeznaczona do ich ochrony.
Ludzie, którzy pracują w wydziałach policji, grupach
wolontariatu czy organizacjach dobroczynnych zwalczających
handel żywym towarem są niewiarygodnie zaangażowani i robią,
co w ich mocy, ale jest pewien problem.
Politycy uwielbiają perorować o tym, jak bardzo państwo się
troszczy; jak wielkich dokłada starań, by położyć kres
seksualnemu niewolnictwu. Jednak wcale nie o to im chodzi.
Gdyby, ilekroć opowiadają o powstrzymaniu sekshandlu żywym
towarem, można było włączyć jedno z tych urządzeń do
tłumaczenia, usłyszelibyśmy coś zgoła innego. Ponieważ w
rzeczywistości chodzi o powstrzymanie imigracji. Właśnie dlatego
wszystkie przepisy prawne, które w Wielkiej Brytanii
wykorzystujemy przeciwko sprzedawcom seksualnych niewolnic,
mówią o „przemieszczaniu ludzi przez granice w celach
wyzysku”
[37]
.
I to „przemieszczanie ludzi przez granice w celach wyzysku”
świetnie pasuje do nielegalnej imigracji: nic dodać, nic ująć.
Seksualne niewolnictwo polega na tym, że kobiety są zmuszane –
często bardzo brutalnie – by pozwalały mężczyznom na gwałt.
Handel żywym towarem to tylko metoda dostarczania tych kobiet
w określone miejsca. A ponieważ na niej się koncentrujemy,
tracimy z oczu problem niewolnictwa. Znowu powtarza się historia
z bajki o słoniu i ślepcach.
Skąd to wiem? Skąd jakaś Sarah Forsyth z Gateshead – była
kokainowa prostytutka i kryminalistka – miałaby tyle wiedzieć?
Bo fakty mamy przed nosem, niczym tego słonia. Wystarczy zdjąć
z oczu opaskę i się przyjrzeć. Należycie się przyjrzeć.
Fakt numer jeden: w roku 2009 rząd – brytyjski rząd,
wybrany przez was i przeze mnie – postanowił zaprzestać
finansowania Poppy Project. Uznał, że może zrobić „lepszy
interes”, przekazując odpowiedzialność za kontakty ze
sprzedanymi kobietami Armii Zbawienia. Nie zrozumcie mnie
opacznie, nie powiem złego słowa na Sally Ann
[38]
. Odwalają
kawał dobrej roboty i bardzo angażują się w pomoc ludziom, ale
nie są specjalistami od handlu żywym towarem w celach nierządu.
Więc dlaczego to im przyznano tę dotację? Myślę, że wiem.
Pracownicy Poppy Project rąbią prawdę w oczy. Oprócz tego, że
uratowanym z brytyjskich burdeli seksualnym niewolnicom
udzielają azylu i cudownego wsparcia, mówią również bez
ogródek, że to istnienie całych sieci domów publicznych napędza
zapotrzebowanie na import tych biednych, oszukanych dziewczyn
z Europy Wschodniej.
Fakt drugi: ten rząd – wasz i mój – nadal nie odnosi się do
ofiar handlu ludźmi w sposób właściwy. Jeśli policja znajduje je w
tutejszym burdelu bez paszportów Unii Europejskiej, zgadnijcie,
jak są traktowane. No właśnie. Najprostsza, instynktowna reakcja
to zobaczyć w nich nielegalne imigrantki – kobiety, które
przyjechały tu z własnego wyboru i dawały się seksualnie
napastować w „godnych warunkach […]; aby zwiększyć swoje
szanse na lepszą przyszłość, jednocześnie radykalnie poprawiając
warunki życia własnych rodzin w ojczystych krajach” – że
zacytuję tamtego uniwersyteckiego mądralę.
Jest jeszcze ktoś, kogo chciałabym wam przedstawić. Z
pewnych powodów – bardzo szybko je zrozumiecie – będziemy ją
nazywać przybranym imieniem, powiedzmy: Katya. W kwietniu
2011 roku Katya zamierzała właśnie pozwać brytyjski rząd przed
jeden z najwyższych sądów w kraju. To, że doszło do podobnej
sytuacji, jest wielkim oskarżeniem wobec sposobu, w jaki
traktujemy ofiary handlu ludźmi.
Harrow to jedna z najbogatszych gmin Londynu: posiada
wiodące centrum sztuki i kampus uniwersytecki. Tam też mieści
się druga z najsłynniejszych angielskich prywatnych szkół. I
właśnie w tej wykwintnej części miasta policjanci natrafili na
uwięzioną w burdelu Katyę. Miała osiemnaście lat, pochodziła z
Mołdawii – i była przerażona.
Poznając historię Katyi, zawartą w sądowych dokumentach,
powinniśmy wszyscy poczuć się zawstydzeni. Zawstydzeni, że
bezbronną nastolatkę dało się sprowadzić do Wielkiej Brytanii i
zmuszać tutaj do prostytucji. Zawstydzeni, że gdy została
odnaleziona, nasze władze potraktowały ją okropnie i wystawiły
jej życie na niebezpieczeństwo.
Gehenna zaczęła się kilka lat wcześniej. Czternastoletnia
Katya mieszkała z matką w Mołdawii, kiedy dwóch starszych
mężczyzn zaprosiło dziewczynę i jej przyjaciółkę na urodzinowy
piknik w pobliskim lesie. Obie nastolatki zostały pozbawione
przytomności i przewiezione przez granicę do Rumunii. Jakiś czas
potem nadmuchiwanym pontonem przetransportowano je z
zawiązanymi oczami na drugi brzeg rzeki, gdzieś na Węgry. A
jeszcze później dziewczyny, przebrane w ciemną odzież,
zmuszono w środku nocy do marszu przez las – przez granicę do
Słowenii. Jednak Słowenia to był tylko kolejny przystanek w
podróży: ich miejscem przeznaczenia okazały się Włochy.
Nastolatki trafiły w ręce dwóch różnych mężczyzn i
usłyszały, że mają pracować jako prostytutki. Z brutalnymi,
bezwzględnymi handlarzami żywym towarem nie było dyskusji.
Po raz pierwszy Katya musiała się sprzedać w jakimś mieszkaniu
w Rimini, jednym z popularnych nadmorskich kurortów. Stamtąd
zabrano ją do Mediolanu, gdzie została zmuszona do szukania
klientów na ulicy. Po kilku miesiącach – miesiącach, w czasie
których jej nastoletnie ciało było gwałcone i wykorzystywane
przez setki mężczyzn – zdołała uciec. Kiedy wreszcie udało jej się
dotrzeć do ambasady Mołdawii, personel tej placówki udzielił jej
schronienia. Dziewczynę przesłuchała włoska policja.
Wkrótce potem Katya odkryła, że jest w ciąży i zrobiła to, co
mogła zrobić nastolatka w jej wieku: powiedziała urzędnikom
ambasady, że chce wracać do domu, żeby urodzić dziecko
bezpiecznie, pod opieką swoich bliskich. Jednak w Mołdawii znów
odnaleźli ją tamci porywacze. Poturbowali i zgwałcili jej brata, i
zabili psa za karę, że złożyła zeznania przed włoską policją. Katya
usłyszała również, że przyjaciółka, z którą zostały razem
uprowadzone, już nie żyje. Sutenerzy dziewczyny nafaszerowali ją
narkotykami i wyrzucili z siódmego piętra.
Przekaz był absolutnie jasny: trzymaj buzię na kłódkę i nie
wychylaj się, bo inaczej zemścimy się na twojej rodzinie.
Po porodzie Katya wyprawiła córeczkę do ciotki, u której
dziecko mogło żyć względnie bezpiecznie. Wtedy wrócili po
dziewczynę ci sami handlarze. Została wysłana do Turcji, do pracy
w nocnym klubie, a później przeszmuglowano ją ciężarówką do
Londynu i umieszczono w burdelu w Harrow. Przez cały czas,
kiedy pracowała tam jako prostytutka, nie otrzymywała żadnych
pieniędzy i nie wolno jej było wychodzić bez „opieki”, bo
mogłaby spróbować ucieczki.
Mężczyźni, którzy wykorzystywali ciało Katyi, rzadko, jeśli
w ogóle, pytali o jej sytuację, a tym bardziej nie obchodziło ich,
czy dziewczyna oddaje im się z własnej woli.
Klienci, oni bywają pijani, po prostu przychodzą i mówią:
„Daj mi to, daj mi tamto”. Nikt nie zapyta: „Jak się czujesz?”
Niektórzy pytali: „Dlaczego to robisz?”, ale ja nie odpowiadałam.
Bałam się, że jeśli poproszę o pomoc, to może się okazać, że to
znajomi faceta, który mnie sprzedał.
Z innymi kobietami było podobnie. Pochodziły głównie z
Europy Wschodniej; ani jedna z Wielkiej Brytanii. I żadna nigdy
nie mówiła, jak do tego doszło, że została uwięziona, całkiem
jawnie, wśród sympatycznych ulic Harrow.
Nie wiedziałam, czy pozostałe dziewczyny to nie jego
przyjaciółki. Niebezpiecznie było rozmawiać z klientami albo z
dziewczynami. W mieszkaniu, gdzie mieszkałyśmy, były głośniki.
Nie rozmawiałyśmy o niczym. Czasami przez całe tygodnie
siedziałyśmy zamknięte, bez wychodzenia na dwór.
Kiedy wreszcie w 2003 roku policja przeprowadziła nalot na
burdel, Katyę aresztowano razem z pozostałymi kobietami.
Śledczy podejrzewali, że mogła być porwana i sprzedana, ale ona o
tym nie mówiła, bo kosowski Albańczyk, który ją kupił, dał jasno
do zrozumienia, co się stanie z jej bliskimi, jeśli piśnie choć
słówko.
Umieszczono ją w centrum internowania nielegalnych
imigrantów. Ponieważ tamtejsi urzędnicy nie zorientowali się, że
dziewczyna jest zastraszona przez swojego „właściciela”,
pozwolili mu odwiedzić ją przy dziewięciu różnych
sposobnościach. A on korzystał z okazji, żeby Katyę znowu
terroryzować.
Odwiedzili ją również funkcjonariusze urzędu
imigracyjnego. Szybko zrozumieli, że faktycznie została sprzedana
i zmuszona do prostytucji. Mimo to uznali, że powrót do domu nie
grozi Katyi żadnym realnym niebezpieczeństwem i wsadzili ją do
samolotu do Kiszyniowa. W ciągu kilku dni handlarze żywym
towarem wytropili dziewczynę w jej rodzinnej mołdawskiej wsi.
Zabrali mnie do lasu, pobili i zgwałcili. Potem zrobili
stryczek ze sznura i kazali wykopać sobie grób, bo miałam zostać
zamordowana. Założyli mi pętlę na szyję i pozwolili mi zawisnąć,
zanim odcięli gałąź.
Naprawdę wierzyłam, że zaraz umrę. Potem zawieźli mnie do
jakiegoś domu. Było tam wielu mężczyzn, wszyscy bardzo pijani.
Gwałcili mnie po kolei. Kiedy próbowałam stawiać opór, jeden z
nich skrępował mnie i wyrwał mi szczypcami przedni ząb.
Napastnicy o mało jej nie zamęczyli na śmierć. Powstrzymali
się bynajmniej nie z litości czy jakichś innych ludzkich uczuć.
Mężczyzna, który porwał i sprzedał Katyę za pierwszym razem,
rozkazał, żeby dali jej spokój, bo chciał zarobić na niej ponownie.
Jak to sama ujęła:
Myślę, że może dlatego mnie nie zabili, że byłam dla nich
cenniejsza żywa.
I była – och, z całą pewnością była. Najpierw została
sprzedana do Izraela i zmuszona do pracy w burdelu w Tel Awiwie.
Po kilku tygodniach uciekła, ale znów ją złapali i sprzedali, teraz
do Londynu. Zainstalowano ją w centrum miasta, w prywatnym
mieszkaniu, gdzie jej sutenerzy handlowali nią po sto pięćdziesiąt
funtów za godzinę. Katya z tych pieniędzy nie dostawała ani
pensa. W roku 2007 została powtórnie zatrzymana przez
funkcjonariuszy urzędu imigracyjnego, którzy znów rozważali
odesłanie dziewczyny do Mołdawii, ale w końcu przyznali jej
status uchodźcy.
Dzisiaj Katya ma dwadzieścia siedem lat. Jest szczupła i
blada, ale dentyści uzupełnili jej wyrwany ząb, a inne dowody
tego, co robiono z jej ciałem, potrafi dobrze ukrywać.
Myślę, że dopisało mi szczęście. Nie miałam zbyt wielu szram
ani okaleczeń, bo ci handlarze chcieli, żebym ładnie wyglądała.
Ale są blizny, których nie widać na skórze prostytutki;
niegojące się rany, których nie pokrywają ochronne strupy.
Podobnie jak w moim przypadku, u Katyi zdiagnozowano zespół
stresu pourazowego. I tak jak mój umysł był równie spustoszony
jak ciało, jej mózg nie mógł sobie poradzić z koszmarem, na który
została skazana. Dzięki pomocy Poppy Project zaoferowano Katyi
wsparcie specjalistów, jednak sesje terapeutyczne są dla niej zbyt
bolesne, żeby mogła je znieść.
Zapewne myślicie – a przynajmniej mam taką nadzieję – że
władze brytyjskie zawstydziły się swojej postawy. Zawstydziły się,
że odesłały zaszczutą, śmiertelnie przerażoną dziewczynę prosto w
ręce jej porywaczy. Zawstydziły się, że dopuściły – nie, wręcz
zapewniły możliwość – by ją zbiorowo zgwałcono i znów
handlowano jej zmaltretowanym ciałem, raz po raz. Myślicie tak,
prawda? Ale jesteście w błędzie.
Z pomocą prawników dziewczyna złożyła pozew przeciwko
brytyjskiemu rządowi o odszkodowanie. Gdyby władze miały
odrobinę wstydu – czy choćby ludzkiej przyzwoitości –
wystosowano by przeprosiny i Katya dostałaby pieniądze, których
potrzebuje, by żyć i za jakiś czas się wyleczyć. Zamiast tego jej
roszczenie zostało odrzucone, co skłoniło ją do podjęcia dalszych
kroków.
Możecie sobie wyobrazić, jakie to uczucie? Ta dziewczyna –
bo to jeszcze dziewczyna, okradziona z dzieciństwa – została
zmuszona przez osoby, które wepchnęły ją w ręce handlarzy
ludźmi, by stawić czoło beznadziejnej perspektywie sądowych
zmagań z władzą i pieniędzmi brytyjskiego rządu.
W ciągu dwóch lat Katya opowiadała swoje przeżycia
zarówno lekarzom specjalistom, jak i ekspertom do spraw handlu
żywym towarem. Wszyscy oni uznali jej historię za całkowicie
wiarygodną.
Zespół prawników Katyi przewertował przepisy i
argumentował następująco: przedstawiciele brytyjskiego urzędu
imigracyjnego powinni byli przeprowadzić dochodzenie w sprawie
dowodów wskazujących na to, że Katya padła ofiarą handlu
ludźmi. Natomiast decyzja o odesłaniu do Mołdawii, niosąca ze
sobą ryzyko zemsty i ponownego porwania, była pogwałceniem
praw gwarantowanych na mocy artykułu 3 (zakaz tortur oraz
nieludzkiego i poniżającego traktowania) i artykułu 4 (zakaz
niewolnictwa oraz pracy przymusowej) Europejskiej Konwencji o
ochronie Praw Człowieka.
Do akt sprawy włączano kolejne dokumenty. Jeden z nich to
opinia dawnego szefa obyczajówki londyńskiej Policji
Metropolitalnej, Paula Holmesa, który stwierdził, że gdy w 2003
roku Katya została zatrzymana po raz pierwszy, istniało już
mnóstwo dowodów, które powinny były doprowadzić urząd
imigracyjny do rozpoznania w niej ofiary handlu ludźmi. Pisemne
oświadczenie Holmesa wyjaśnia, że w tamtych latach dochodziło
do „tarć” pomiędzy polityką wyrzucania „nielegalnych
przybyszów” z Wielkiej Brytanii, którą uprawiały służby
imigracyjne, a wyraźnym życzeniem ze strony policji, by
przesłuchiwać potencjalne ofiary i przekonywać je do składania
zeznań przeciwko handlarzom ludźmi.
Naszą wątpliwość co do skuteczności natychmiastowego
usuwania z kraju pogarszało to, że działania operacyjne i dane
zgromadzone przez brytyjski wywiad uwypuklały fakt, że w
pewnych przypadkach ofiary, które zostały usunięte, znowu
porywano i sprzedawano, i w ciągu kilku tygodni po ich
odnalezieniu po raz drugi natrafialiśmy na nie w londyńskich
burdelach czy tym podobnych miejscach.
W przeddzień rozpoczęcia procesu w Sądzie Najwyższym w
Londynie prawnicy strony rządowej wreszcie się ugięli i przystali
na pokaźne odszkodowanie.
Przed gmachem sądu adwokat Katyi, Harriet Wistrich,
oznajmiła dziennikarzom, że ma nadzieję, że sprawa ta zwróci
uwagę na zgubność metod, jakimi Wielka Brytania radzi sobie z
ofiarami sprzedawców niewolników – i poinformuje
społeczeństwo o realiach handlu kobietami z Europy Wschodniej:
– Ludzie nie wierzą, że to się dzieje na taką skalę. Nie chcą w
to wierzyć.
Nie, nie chcą. Woleliby myśleć, że dziewczyny takie jak
Katya z własnego wyboru sprzedają swoje ciała brutalnym,
egoistycznym mężczyznom, bo w ten sposób mogą się cieszyć
tymi cudownymi „godnymi warunkami życia”. Teraz powiedzcie
mi: czy historia Katyi nosi choć ślad podobieństwa do tych
pełnych wyższości akademickich dociekań, z którymi
zapoznaliśmy się na początku tego rozdziału? A jak skomentował
tę sprawę rząd brytyjski? Czym usprawiedliwił swoją rolę w
ponownej sprzedaży seksualnej niewolnicy?
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych (Home Office) wydało
komunikat, w którym stwierdza, że od 2003 roku urząd
imigracyjny wprowadził „ulepszone” sposoby postępowania z
ofiarami handlu żywym towarem. Czytamy:
Wielka Brytania stała się światowym liderem w zwalczaniu
handlu ludźmi i na tym polu zyskała dobrą międzynarodową
reputację.
Naprawdę? W następnym rozdziale zobaczymy, co
faktycznie oznacza ta pozycja „światowego lidera”. Jakkolwiek
pięknie brzmiałaby teoria, Poppy Project wie, że w praktyce
kobiety wyciągnięte z brytyjskich burdeli nadal bywają odsyłane
do krajów pochodzenia, co naraża je na ponowne porwanie i
sprzedaż. I nie dotyczy to kilku osób, jakichś sporadycznych
przypadków. Nie. Dwadzieścia jeden procent spośród kobiet, które
zgłosiły się w poszukiwaniu pomocy do tej organizacji
dobroczynnej, przeżyło już deportację, a potem co najmniej
jeszcze raz padło ofiarą handlarzy żywym towarem.
Może to wątpliwości wobec optymistycznych rządowych
zapewnień stały się podstawą decyzji (ogłoszonej w tym samym
miesiącu, w którym Katyi przyznano wreszcie odszkodowanie), by
pozbawić Poppy Project finansowego wsparcia. Z pewnością tak to
widzi sama Katya:
Gdyby rząd naprawdę to obchodziło, nie zamykałby Poppy
Project. Ale ich nie obchodzi.
Nie, ich to nie obchodzi. A was?
Porywacze Katyi nie zostali w Mołdawii aresztowani i
dziewczyna obawia się, by teraz nie wybrali sobie za cel jej
młodszej siostry. Na razie Katya planuje pozostać w Wielkiej
Brytanii. Zapisała się na kursy komputerowe i lekcje angielskiego.
Pracuje też jako wolontariuszka. Ostatnio udało jej się sprowadzić
z kraju córeczkę, ale nadal panicznie boi się, że mogłaby
przypadkiem spotkać ludzi, którzy w Londynie zmuszali ją do
prostytucji. Jednego jest całkowicie pewna. Tego, że brytyjska
policja musi robić jeszcze o wiele więcej, by chronić kobiety takie
jak ona i ustrzec inne przed sprzedażą w seksualną niewolę.
Wystarczy się rozejrzeć – ile jest takich dziewczyn jak ja.
Napływają przez cały czas. Widzę je codziennie. Na stacjach
metra, mocno wymalowane od wczesnego ranka. Może innym nie
rzucają się w oczy, ale ja je widzę. Uważam, że policja powinna
bardziej się starać, żeby to zahamować. Dlaczego nie można
zamknąć saun i burdeli? Wtedy nie byłoby prostytutek, nie byłoby
sutenerów.
Dobre pytanie, prawda?
Jednak najbardziej zdumiewająca w tej dzielnej młodej
kobiecie jest gotowość, by wybaczyć brytyjskim władzom rolę,
jaką odegrały w jej koszmarze:
Nie jestem zła na rząd. Jak można być złym na rząd? Jestem
zła na moje życie, na to wszystko, co się stało.
Chylę czoło przed Katyą. Bo ja nie potrafię tak wybaczać.
Czy czuję gniew? Ażebyście wiedzieli.
O aniołach i szpilkach
Ilu aniołów może tańczyć – równocześnie – na łebku szpilki?
To absurdalnie brzmiące pytanie dręczyło największych
myślicieli, uczonych i filozofów przez ładnych kilka setek lat.
Powstawały obszerne traktaty poświęcone rozważaniom, czy
aniołowie mają ciała i wobec tego mogą tańczyć, czy też są
istotami czysto duchowymi, a więc mieszczą się wygodnie
wszędzie i w każdych ilościach. Jednak właściwą odpowiedź
stanowią oczywiście kolejne pytania: Co rozumiemy przez pojęcie
„anioł”? Jak energicznie tańczą? I jak wielka jest ta szpilka?
Nie, wcale nie zwariowałam, to wszystko ma sens. Dzisiaj w
naszym nowoczesnym, znacznie zsekularyzowanym świecie
debatę o aniołach i szpilkach traktuje się jako synonim jałowych
spekulacji – taki średniowieczny ekwiwalent dowcipu „Ile osób
potrzeba do wymiany żarówki”.
Więc proszę bardzo, pytanie brzmi: Ile państw potrzeba do
rozprawienia się z handlem ludźmi w celu wykorzystania
seksualnego oraz z seksualnym niewolnictwem? A odpowiedź? To
ten sam stary zestaw pytań: Co rozumiemy przez pojęcie „seks”?
Jak definiujemy „handel ludźmi”? I czym dokładnie jest w tym
kontekście „niewolnictwo”?
Już wiecie, do czego zmierzam? Rzecz powinna być całkiem
prosta. Wszyscy zgodnie przyznają, że niewolnictwo jest złem: w
końcu nikt nie głosuje za legalizacją handlu żywym towarem. Ale
ludzie nie potrafią uzgodnić, co się kryje za tymi pojęciami, a już
zwłaszcza kto powinien stawić temu zjawisku czoło i w jaki
sposób. Ponieważ jednak musimy od czegoś zacząć, zaczniemy od
centrum światowej walki o to, by niewolnictwo przeszło wreszcie
do historii.
Waszyngton to miasto imponujące. Specjalnie zostało tak
wybudowane. Po tym, jak w 1776 roku Stany Zjednoczone
ogłosiły niepodległość, nowy rząd zabrał się do wznoszenia
stolicy, która na zagranicznych mężach stanu i dygnitarzach miała
wywierać wrażenie potęgi i budzić respekt.
Numer 1600 przy Pennsylvania Avenue znajduje się w
samym środku centralnej części Waszyngtonu. Kojarzymy to
miejsce lepiej pod jego powszechnie znaną nazwą: Biały Dom. Za
kolumnami i portykami, znanymi nam z telewizyjnych
wiadomości, w Gabinecie Owalnym pracuje człowiek, który jest
najważniejszą osobistością w ogólnoświatowej walce o ochronę
kobiet, takich jak Katya i Susanna, Mardea i ja, przed
mężczyznami, takimi jak nasi handlarze niewolników.
W chwili, kiedy to piszę, Barack Obama wygrał właśnie
drugą kadencję prezydencką. Programy informacyjne nieustannie
pokazują czarnego mężczyznę w najwyższej siedzibie władz –
mężczyznę, który jeszcze sto sześćdziesiąt lat temu mógłby zostać
sprzedany jako niewolnik na rogu ulicy naprzeciw Białego Domu.
Ale sprawcą tego, że Stany Zjednoczone przodują w wojnie z
niewolnictwem we wszelkich jego współczesnych formach, nie
jest Afroamerykanin zasiadający dziś w Gabinecie Owalnym, tylko
wysoki, tyczkowaty facet, który wszedł tam przed dziesięciu laty i
ośmielił się walnąć pięścią w prezydenckie biurko.
Pierwsze, co się zauważa w Johnie Millerze, to jego
kończyny w nieustannym ruchu, zamaszyste kroki, rozkładane
szeroko ręce, kiedy chce uzmysłowić słuchaczom najważniejsze
sprawy. A potem człowiek uświadamia sobie, co sprawiło, że
Miller zyskał miano amerykańskiego „antyniewolniczego cara”.
Determinacja. Nigdy nie był kimś, kto cofa się przed walką, toteż
szybko ocenił rozmiar podstawowego problemu.
– Niewolnictwo istnieje we wszystkich krajach świata,
łącznie ze Stanami Zjednoczonymi. Oczywiście, trudno
oszacować, ilu jest niewolników, bo nie przeprowadzi się takiego
spisu ludności, żeby niewolnicy podnieśli ręce i zgłosili: „To o
mnie chodzi”. Ale są ich całe miliony.
A jednak nikt nie opowiada się za niewolnictwem. Wiemy o
tym, prawda? Tyle że część ludzi jest gotowa działać, a część nie.
Część rządów jest gotowa wystąpić ostro, a część odwraca wzrok i
szuka wymówek. Nie zamierzałem się na to godzić.
Miller wiedział wystarczająco dużo, by doskonale zdawać
sobie sprawę, że nie da rady całkowicie powstrzymać
współczesnego handlu ludźmi, ale był zdecydowany przynajmniej
wkładać kij w szprychy. Jednak im ciężej pracował, tym większa
ogarniała go frustracja.
– Wszyscy wszędzie urządzali na ten temat ważne
międzynarodowe konferencje. No cóż, te multilateralne sympozja,
jak się przekonałem, wspaniale służyły akademickim publikacjom
i były pierwszorzędne, bo każdy mówił, jakie okropne jest
współczesne niewolnictwo. Tylko że niczego nie załatwiały.
Wziąłem udział w jednej konferencji, po pierwszych trzech
miesiącach pracy, i była to ostatnia, na jaką się udałem, ponieważ
uświadomiłem sobie, że nie ma z tego nawet cholernej odrobiny
pożytku.
Więc zamiast latać odrzutowcami po świecie, żeby
posiedzieć i porozmawiać o ludziach takich jak Katya i Susanna,
Mardea i ja, John Miller zrobił coś zupełnie innego. Rozmawiał z
nami.
– W pamięci utkwiła mi dziewczyna, którą spotkałem w
Amsterdamie. Anika. Pochodziła z Czech. Kiedy miała
osiemnaście lat, przyjaciółka, jak przyszłość pokazała, fałszywa,
namówiła ją, żeby pojechać do Holandii trochę popracować. No i
cóż? Ludzie, którzy obiecali Anice zajęcie, okazali się handlarzami
żywym towarem.
Zebrali kilka młodych Czeszek i umieścili w burdelu. Anika
zaprotestowała: „Nie chcę tego robić, to miała być restauracja”. A
oni na to: „Będziesz pracować tutaj, jeśli chcesz wyjechać. Jesteś
nam winna dwadzieścia tysięcy euro”. Więc Anika musiała zostać i
pracować w tym burdelu przez całe lata.
Postanowiłem zbadać, jak mogło do tego dojść. Przecież
Holandia jest przyjemnym krajem, bogatym. To było wstrętne, ale
powiem pani, co przygnębiło mnie jeszcze bardziej: reakcja
różnych ludzi. Wypytywałem organizacje pozarządowe, jak sądzą,
ile osób pracuje w Dzielnicy Czerwonych Latarni nie z własnej
woli. Odpowiedzieli: „Och, około osiemdziesięciu procent”. A
kiedy zapytałem o to samo szefową holenderskiego Biura do spraw
Zwalczania Handlu Ludźmi w celach Wykorzystania Seksualnego,
usłyszałem: „Och, może piętnaście procent”. Na identyczne
pytanie zwierzchnik wydziału policji zajmującego się tego typu
przestępczością stwierdził, że czterdzieści do pięćdziesięciu
procent. Więc do cholery, które dane były prawdziwe?
Ale coś pani powiem. Jeśli wysoki funkcjonariusz
holenderskiej policji przyznaje, że czterdzieści, pięćdziesiąt
procent osób z Dzielnicy Czerwonych Latarni trzymanych jest tam
w niewoli, to mamy pewien problem. Może sobie pani wyobrazić,
by w jakimkolwiek państwie znajdowała się dzielnica, gdzie wolno
robić takie rzeczy? A tu mówimy o miejskim rejonie z
pięćdziesięcioma procentami niewolników.
Słuszny gniew Johna Millera – ten sam, który płonie we
mnie; ten sam, który, mam nadzieję, wy też odczuwacie – opłacił
się, przynajmniej trochę. Jak sami widzieliśmy, holenderscy
urzędnicy teraz już potrafią podać dokładnie, jaki procent
prostytutek stanowią seksualne niewolnice. To dobra wiadomość.
A zła jest taka, że ta liczba w oczywisty sposób rośnie (pięćdziesiąt
procent, kiedy Amerykanin odwiedził Amsterdam dekadę temu,
osiemdziesiąt procent dzisiaj).
John Miller musiał zmierzyć się z olbrzymim problemem:
wszyscy są przeciwni niewolnictwu, tylko nikt z nikim nie potrafi
uzgodnić, w jaki sposób je powstrzymać.
Weźmy, na przykład, Organizację Narodów Zjednoczonych.
Wydała zakaz niewolnictwa
[39]
. Ale ONZ funkcjonuje na zasadzie
jednomyślności: wygrywa najmniejszy wspólny mianownik. Więc
co się dzieje? Członkowie ONZ zgodnie podpisują protokół
przeciwko niewolnictwu, ale wprowadzanie go w życie pozostaje
w gestii poszczególnych państw. I różne kraje – jak zaraz
zobaczymy – wdrażają różne jego zapisy w różny sposób. A
przecież, o czym osobiście przekonał się Miller, rzecz nie w
jakichś abstrakcyjnych ideach albo politycznych dyskusjach, tylko
w tym, czy kobiety – takie jak ja – są chronione przed handlarzami
żywym towarem. A jeśli nie są, chodzi o to, by była pewność, że
jesteśmy odnajdowane i uwalniane z piekła, gdzie tkwimy w
niewoli. Pod zaimek „ja” podstawcie Cristinę, Natalię, Katyę. Albo
Susannę, albo Mardeę, albo tysiące, tysiące podobnych nam
kobiet, podstępnie zwabionych przez handlarzy ludźmi i
odsprzedanych bezwzględnym kryminalistom, którzy czerpią zyski
z naszych cierpiących ciał. Nie, to żaden banał; to sprawa życia i
śmierci.
Więc co zrobił John Miller? Podjął walkę, oto co zrobił.
Co roku rząd Stanów Zjednoczonych publikuje ogromny
dokument: raport o handlu ludźmi Trafficking In Persons, w
którym zawarta jest ocena działań wszystkich – dosłownie
wszystkich – krajów na świecie w sprawie zwalczania
niewolnictwa. Każde państwo zobligowane jest, by dostarczać do
Waszyngtonu informacje o liczbie prowadzonych spraw,
rezultatach procesów, liczbie kobiet (również mężczyzn i dzieci)
uratowanych ze stanu niewolnictwa i o tym, w jaki sposób
udzielono im pomocy już po uwolnieniu.
I każde jest klasyfikowane – otrzymuje ocenę niczym w
arkuszach rocznej pracy ucznia. Poziom 1 (Tier 1) zajmują kraje,
które oceniono jako w pełni przestrzegające swoich prawnych
zobowiązań do podjęcia walki z niewolnictwem. Poziom 2 (Tier 2)
to odpowiednik opinii, którą regularnie przynosiłam ze szkoły:
„można by lepiej”. Natomiast poziom 3 (Tier 3) zarezerwowany
jest dla tych, którzy w ogóle się nie przykładają – dla uczniów
drzemiących w ostatnich ławkach.
Raport o handlu ludźmi to rodzaj globalnego „publicznego
zawstydzania”, ale ma też swoje konsekwencje. Stany
Zjednoczone zasilają cały świat ogromną sumą pomocowych
pieniędzy – ponad pięćdziesięcioma dwoma miliardami dolarów
rocznie. Państwa klasyfikowane jako poziom 3 ryzykują
wykluczenie z podziału tych kwot i mogą doczekać się nałożenia
sankcji ekonomicznych.
John Miller, który w związku z raportem TIP twardo
obstawał przy polityce grubej pałki, zauważył, że zrobiła ona
różnicę.
– To była moja praca, a nie tylko walenie głową w
dyplomatyczny mur albo konfrontacje z rządowymi urzędnikami,
rozmowy z policją albo zajmowanie się centrami rehabilitacji czy
śledzenie programów edukacyjnych na temat prewencji.
Stwierdziłem, że chociaż ludzie, rzecz jasna, oburzali się na
ingerencję Stanów, to w przypadku urzędników rządowych wstyd
z powodu klasyfikacji na poziomie 2 lub 3 miał znaczny wpływ.
I jeśli Stany Zjednoczone albo ja jako ich przedstawiciel
powiedziałem: „Posłuchajcie, to i to możecie zrobić, żeby się
poprawić i podnieść wasze notowania, a w takich i takich
okolicznościach będą one spadać; świat dowie się, co się dzieje i
może narazicie się nawet na amerykańskie sankcje”, to naprawdę
miało pewien wpływ.
A więc wszystko w porządku? Niestety nie.
Popatrzmy, co ostatni raport TIP mówi o państwach, które
odwiedziliśmy, poczynając od Holandii.
Holandia jest źródłem, krajem tranzytowym i docelowym dla
mężczyzn, kobiet i dzieci, poddawanych przestępczemu
procederowi handlu ludźmi, zwłaszcza w celu wymuszonej
prostytucji i wymuszonej pracy. Osiem głównych krajów
pochodzenia zidentyfikowanych ofiar, przede wszystkim
wymuszonej prostytucji, to, według rządu: Holandia, Nigeria,
Węgry, Bułgaria, Polska, Gwinea, Rumunia i Chiny. Aczkolwiek
zostały odnalezione również ofiary z Macedonii i Ugandy. W
wymuszoną prostytucję i wymuszoną pracę dotyczącą
cudzoziemców zaangażowane są często organizacje przestępcze.
Holandia zabrania wszelkich form handlu ludźmi na mocy
artykułu 273 kodeksu karnego, który to artykuł określa najwyższe
wyroki w przedziale od ośmiu do osiemnastu lat więzienia. W roku
2010, ostatnim, z którego dostępne były finalne statystyki, władze
holenderskie wniosły oskarżenie przeciwko 135 podejrzanym o
przestępstwo handlu ludźmi, skazując 107 – znaczący wzrost w
porównaniu z 69 przestępcami skazanymi w 2009 roku.
Przeciętny wyrok za handel ludźmi to w przybliżeniu 21
miesięcy. Zgodnie z prawem, zwykle odbywane jest tylko dwie
trzecie wyroku, co oznacza, że wielu skazanych przypuszczalnie
odsiaduje w więzieniu nieco ponad rok. Lokalna policja skarży się,
że niskie wyroki dla handlarzy żywym towarem skutkują powrotem
tych przestępców, a tym samym dalszym wyzyskiem ich ofiar w
ramach kontrolowanego sektora handlu usługami seksualnymi.
A teraz powiedzcie mi: gdyby dziecko przyniosło wam ze
szkoły podobną opinię, pomyślelibyście, że jest dobra czy zła?
Uznalibyście, że wasza pociecha zasługuje na nagrodę, czy na karę
– a może coś pośredniego? Ja wiem, co o tym sądzę. I John Miller
myśli to samo.
– Byłem w Amsterdamie, byłem w Hadze. Spotykałem się z
fachowcami, spotykałem się z rządem, nawet spotykałem się z
mediami. I cóż, muszę powiedzieć, że niektóre batalie wygrałem,
niektóre przegrałem. Tę właśnie przegrałem. Holandii przyznano
status państwa na poziomie 1 – najlepszym jaki jest.
Nie mogłem uwierzyć, że Holandia dostała jedynkę.
Uważałem, że to, co się działo w Dzielnicy Czerwonych Latarni,
było niewolnictwem. Choćby dlatego nie mogli zostać
zaklasyfikowani do poziomu 1. Ale przegrałem sprawę.
Wicesekretarz w naszym Departamencie Stanu w Waszyngtonie
powiedział: „Dobrze, przyznajmy poziom 1 warunkowy. Poślemy
cię do Holandii, spotkasz się z ich władzami i zawiadomisz, że
jeśli nie będą bardziej się starać, to się im obniży kategorię.
Więc znowu pojechałem, spotkałem się z kim trzeba, a oni
może i coś zrobili, chociaż niewiele, ale pozostali na poziomie 1.
Wie pani, mogę tylko powiedzieć, że nie sądzę, aby zgodnie z
naszym prawem zasługiwali na poziom 1. A jednak tam są.
Czy to w ogóle ma znaczenie? Czy to nie jakaś cząstka
międzynarodowej dyplomacji, która w rzeczywistości nie robi
żadnej różnicy? Nie, bynajmniej. Ta sprawa dotyczy kobiet
podobnych do mnie. I ludzi, którzy czerpią zyski z tego, że pod
przymusem, bezbronne, pozwalamy mężczyznom wdzierać się w
nasze ciała. Ona ma znaczenie. O Boże, ma znaczenie. Ale nie
musicie wierzyć mi na słowo. Posłuchajcie Lodewijka Asschera,
wiceburmistrza Amsterdamu i polityka, na którym spoczywa
całkowita odpowiedzialność za amsterdamską „de rosse buurt”.
– Musimy porzucić nasz romantyczny pogląd na temat
Dzielnicy Czerwonych Latarni. Za tymi oknami dochodzi do
poważnych zachowań przestępczych, kobiety narażone są na
skrajne wykorzystywanie. Prostytuując się, muszą spłacać
sutenerom nieistniejące długi. Są fizycznie maltretowane, jeśli nie
pracują wystarczająco ciężko.
Bardzo trudno jest efektywnie temu przeciwdziałać. To
frustrujące dla policji i sądów. Kary często są niewielkie; brakuje
również oburzenia społeczeństwa. Ostatnio mieliśmy do czynienia
z sutenerem, który używał brutalnych metod, żeby zmuszać do
pracy sto dziesięć kobiet. Jedyna oznaka społecznego gniewu
pojawiła się, kiedy ten człowiek uciekł.
To nasza ostatnia szansa. Prostytucja jest legalna od
dziesięciu lat. Musimy ostro przyhamować tych zwyrodnialców. W
końcu niewolnictwo zostało w Holandii zniesione już dawno temu.
Święte słowa i amen, zgoda na każde z nich. Ale co Holandia
obecnie robi? Wcale nie próbuje zlikwidować swojej legalnej
branży nierządu, chociaż doskonale wiadomo, że w niej tkwi
przyczyna, że kobiety, takie jak ja, są tutaj sprzedawane. Nie,
Holandia planuje „kontrolować tę branżę, tylko trochę uważniej”.
Sami powiedzcie, czy John Miller nie miał racji, mówiąc, że to mu
przypomina holenderską politykę sprzed dwustu pięćdziesięciu lat?
Poprawianie warunków niewolnikom?
Może gdyby Holandia nie była jedyną bitwą, którą Miller
przegrał, nie wyglądałoby to tak źle, ale zajrzyjcie do raportu TIP –
możecie, jest w sieci powszechnie dostępny. Wobec każdego
państwa z zalegalizowaną prostytucją pada oskarżenie, że jest
miejscem, gdzie kobiety są sprzedawane do przemysłu
seksualnego. Wobec każdego. I mimo to każde z nich
klasyfikowane jest na poziom 1.
A teraz przyjrzyjmy się raz jeszcze miejscu, gdzie
rozpoczynaliśmy naszą podróż, wy i ja. Powróćmy do Mołdawii,
biednej, zubożałej Mołdawii, której kobiety są szczególnie cenione
w burdelach na całym świecie; do kraju o najwyższym odsetku
ofiar, sprzedawanych w międzynarodową niewolę seksualną.
Latem 2012 roku parlament mołdawski zaczął obradować
nad nowym prawem – delegalizacją nabywania usług seksualnych.
Tylko pomyślcie, zamiast karać kobietę za prostytucję, nowe
prawo ukarze mężczyzn, których egoistyczne żądze przede
wszystkim przywiodły ją do burdelu. To dobra zmiana, nie
uważacie? Czy nie zasługuje na Złotą Gwiazdę od rządu Stanów
Zjednoczonych?
RAPORT TIP 2012: MOŁDAWIA, POZIOM 2
Mołdawia jest źródłem i, w mniejszym stopniu, krajem
tranzytowym dla kobiet i dziewcząt, poddawanych przestępczemu
procederowi handlu ludźmi w celach wykorzystania seksualnego.
Kobiety z Mołdawii zmuszane są do uprawiania prostytucji w
Turcji, Rosji, na Cyprze, w Zjednoczonych Emiratach Arabskich,
Bułgarii, Kosowie, Izraelu, Indonezji, Malezji, Libanie, we
Włoszech, Grecji, na Ukrainie, w Republice Czeskiej, Rumunii,
Polsce, Słowenii, Hiszpanii i Tadżykistanie.
Rząd Mołdawii nie w pełni przestrzega minimalnych
standardów eliminowania handlu ludźmi. Tym niemniej podejmuje
w tym kierunku znaczące wysiłki.
Na przestrzeni minionego roku władze poczyniły postępy w
rozwiązywaniu problemu ochrony ofiar i w zapobieganiu handlowi
ludźmi.
Jednakże rząd Mołdawii nie wykazał się dostatecznymi
postępami w rozwiązywaniu problemu nagminnego współudziału
w handlu ludźmi ze strony policjantów i innych funkcjonariuszy
publicznych. Utrzymywały się raporty o korupcji,
rozpowszechnionej w policji i sądownictwie. Ani jeden
funkcjonariusz publiczny nie został skazany za przestępstwa
powiązane z handlem ludźmi.
Ponadto mimo większej, w porównaniu do zeszłego roku,
liczbie wnoszonych oskarżeń, spadła liczba wyroków skazujących,
jak również odsetek przestępców skazanych na karę więzienia.
Rząd nie zapewnił należytej ochrony niektórym ofiarom,
oczekującym w sądzie na złożenie zeznań jako świadkowie.
Stop, przerwijcie czytanie. Dokładnie tutaj. Pamiętacie
człowieka o nazwisku Alexandr Kovali? Mołdawskiego handlarza
żywym towarem, który – w chwili, gdy piszę te słowa – siedzi
zamknięty w małej, brudnej celi, za rdzewiejącymi kratami
obskurnego więzienia? A pamiętacie Sabana Barana, brutalnego
handlarza ludźmi, obecnie byczącego się na plażach Antalyi po
tym, jak holenderscy funkcjonariusze wypuścili go „na słowo”?
Jak myślicie, kto tu „nie przestrzega minimalnych standardów”? A
kto „wykazuje się dostatecznymi postępami”?
Coś wam powiem: zapytajmy o to ludzi z Mołdawii, którzy
swoje życie poświęcają pracy ze sprzedawanymi kobietami.
Zapytajmy Anę Revenco.
– Bardzo często widzimy, że w tym raporcie dobrze
wypadają państwa silne ekonomicznie, chociaż właśnie tam
dochodzi do wyzysku naszych obywatelek. To państwa, które nie
rozpoznają w nich ofiar poddawanych gwałtom.
To państwa, które nie zapewniają naszym kobietom ochrony.
To państwa o podwójnych standardach. A jednak są nagradzane.
W zupełności zgadzam się z Aną.
Ale zanim pożegnamy Mołdawię, przyjrzyjmy się jeszcze
jednemu fragmentowi tego raportu:
Nadal istotne obawy budził współudział [mołdawskich]
władz w handlu ludźmi. W roku 2011 żaden urzędnik państwowy
nie został skazany za przestępstwa związane z handlem ludźmi.
Kiepsko to wygląda, prawda? Wystarczająco źle, by
Mołdawia dostała niską ocenę; wystarczająco źle, by zbliżyła się
do ekonomicznych sankcji. Chyba że weźmie się pod uwagę
poniższe dane.
Obecnie w Holandii działa ponad tysiąc dwieście
przedsiębiorstw związanych z prostytucją. W samym Amsterdamie
jest trzysta burdeli. Prostytucja dostarcza holenderskiemu rządowi
sześćset sześćdziesiąt milionów euro zysku na rok. Około czterech
milionów turystów odwiedza rocznie Amsterdam. Większość z
nich przychodzi się pogapić i często „sponsorują” prostytutki
pracujące w oświetlonych neonami oknach. Ta turystyczna gratka
pozwala radzie miejskiej zgarnąć dodatkowy zysk w wysokości
osiemdziesięciu trzech milionów euro, chociaż własne statystyki
władz Amsterdamu pokazują, że co najmniej osiemdziesiąt procent
tych prostytutek zostało tu wbrew ich woli sprzedane. Czy aby nie
stawia to rządu Holandii w sytuacji „współwinnego” handlu
ludźmi? Co gorsza, czy nie oznacza to, że holenderski rząd
świadomie czerpie z tego procederu korzyści?
A teraz sami sobie zadajcie pytanie: jaką część tych
pieniędzy Holandia wkłada w pomoc dla najbiedniejszych krajów,
takich jak Mołdawia, by powstrzymały eksport swoich kobiet?
Jeśli chcecie dowiedzieć się prawdy, posłuchajcie Iona Vizdogi:
– Mołdawia nie ma ani wystarczających środków
finansowych, ani infrastruktury, żeby powstrzymać sprzedaż
swoich kobiet w seksualną niewolę. Ale to nie w Mołdawii tkwi
problem. Prawdę mówiąc, tkwi on w krajach, gdzie ofiary są
eksploatowane. To tamtejsze społeczeństwa mają problem, skoro
mężczyźni wykorzystują tam bezbronne dziewczyny i kobiety,
kobiety, które zmuszone są zgodzić się na prostytucję, żeby pomóc
swoim rodzinom pozostawionym w Mołdawii, bardzo biednym
kraju.
A co z nami? Jak w raporcie o niewolnictwie wypada Wielka
Brytania? Oto co o nas piszą:
Wielka Brytania jest krajem docelowym dla mężczyzn, kobiet
i dzieci głównie z Afryki, Azji i Europy Wschodniej, ofiar handlu
ludźmi w celach seksualnych oraz pracy przymusowej, wliczając w
to niewolnictwo domowe. Według Crown Prosecution Service
[40]
,
pomiędzy kwietniem a grudniem 2011 roku rząd brytyjski ścigał
sądownie 87 przestępstw handlu żywym towarem dla celów
wykorzystania seksualnego.
Rząd nie dostarczył wyczerpujących danych w kwestii
wyroków, jakie w 2011 roku otrzymali oskarżeni o handel ludźmi,
poinformował jednak, że statystyczna średnia wymiaru kary dla
osób skazanych za to przestępstwo wynosiła 27,2 miesiąca
pozbawienia wolności.
A więc osiemdziesiąt siedem aktów oskarżenia. Przeciętny
wyrok: dwa i pół roku za kratkami. Czy to ten sam kraj, w którym
– wedle „Guardiana” – panuje „moralna panika” z powodu
nieistniejącego problemu? Ale powróćmy do rzeczy. Jak
zostaliśmy ocenieni pod względem traktowania kobiet, które padły
ofiarą handlu żywym towarem? Czy Wielka Brytania, co
obiecywał rząd po sprawie Katyi, obecnie zapewnia im lepszą
ochronę? Zgadnijcie.
W lipcu 2011 roku rząd Wielkiej Brytanii przyjął nową
strategię odnośnie do zwalczania handlu ludźmi. Niektórzy
brytyjscy eksperci skrytykowali ją za nacisk położony na sprawę
kontroli granicznej. Zgłaszają oni, że redukowanie ich roli w
dziedzinie formalnej identyfikacji ofiar prowadzi do tego, że wobec
ofiar handlu ludźmi, które nie zostały rozpoznane jako takie,
stosowane są sankcje karne albo deportacja bez prawa do pomocy.
Organizacje pozarządowe zgłosiły, że niewiele uwagi poświęcono
problemowi statusu imigracyjnego ofiar, w rezultacie czego
obywatele Unii Europejskiej mieli większe szanse na „pozytywną
decyzję o zwolnieniu” albo wręcz przeciwnie – na oficjalne
uznanie ich przez władze brytyjskie za ofiary handlu żywym
towarem.
Eksperci w dziedzinie zwalczania handlu ludźmi raportowali
dalej, że wiele ofiar nie zostało zgłoszonych do NRM
[41]
, ponieważ
ofiary nie widzą żadnych pożytków z przekazywania tych
informacji, obawiają się odwetu ze strony handlarzy żywym
towarem albo – z powodu swojego statusu imigracyjnego – boją
się konsekwencji zwrócenia na siebie uwagi władz. Eksperci
wyliczyli aktualne problemy, odnośnie do wdrażania tego systemu,
skutkujące tym, że niezidentyfikowane i zidentyfikowane ofiary są
zatrzymywane, karane i deportowane.
Innymi słowy, naprawdę nic się nie zmieniło. A mimo to
Wielka Brytania została pochwalona i zaklasyfikowana do
poziomu 1. Dziwicie się, że jestem zła?
Wcale nie jest tak, że nie sposób dostrzec tego problemu.
Wcale nie jest tak, że kobiety sprzedawane do usług seksualnych
są niewidoczne albo ukryte w jakiejś odległej, niedostępnej części
kraju. Zróbcie coś dla mnie. Weźcie do ręki waszą lokalną gazetę i
przestudiujcie dział ogłoszeń na ostatniej stronie. Natychmiast
znajdziecie się twarzą w twarz z seksualnymi niewolnicami.
Zauważyliście je już? Może to wam pomoże.
Ten list przysłał do redaktorów naczelnych gazet szef
komórki, która w Scotland Yardzie zajmuje się zwalczaniem
handlu ludźmi.
Szanowna Pani Redaktor/Szanowny Panie Redaktorze,
Jak zapewne Państwu wiadomo, londyńska Policja
Metropolitalna zaangażowana jest w zwalczanie handlu ludźmi i
seksualnej eksploatacji. Prowadzone ostatnio śledztwa dowiodły,
że z poświęceniem staramy się zagwarantować, aby Londyn
pozostał środowiskiem nieprzyjaznym dla osób, które parają się
tego typu przestępczym procederem. Pewna liczba naszych działań
zakończyła się – z dobrym skutkiem – procesami sądowymi.
Z dużej liczby dochodzeń wynika jednoznacznie, że kluczową
rolę w ułatwianiu eksploatacji ofiar mogą odgrywać ogłoszenia
prasowe. Wspomniane ogłoszenia częstokroć dotyczą rzekomych
salonów masażu, saun albo agencji towarzyskich, ale w
rzeczywistości są przykrywką dla organizacji kryminalnych, które
w ten sposób reklamują usługi seksualne swoich przemycanych i
sprzedawanych ofiar. W związku z tym, w ramach ogólnej strategii
redukowania handlu ludźmi, niezbędne jest, abyśmy opanowali ten
obszar.
Zwracam się zatem z prośbą o pomoc w rozwiązaniu
powyższego problemu poprzez zagwarantowanie, że przestrzeń
reklamowa w Państwa tytułach prasowych nie będzie
udostępniana do promocji podobnych praktyk. Ogłoszenia, w
których oferowane są cudzoziemki albo młode kobiety,
dwuznacznie brzmiące anonse z seksualnym podtekstem okazują
się często powiązane ze świadczeniem usług seksualnych i/lub
obecnością ofiar handlu ludźmi.
Oczekuję od Państwa pomocy w niedopuszczeniu do druku
właśnie tego typu ogłoszeń. Proszę, żeby wdrożyli Państwo jakąś
metodę sprawdzania, czy firmy ubiegające się o zamieszczanie
anonsów są prawdziwymi przedsiębiorstwami, a nie przykrywką
dla wyżej wymienionej działalności kryminalnej.
Jak Państwo rozumieją, w pewnych okolicznościach – kiedy
dowody wyraźnie wskazują, że wspomniane ogłoszenia wspierają
lub promują przestępstwa związane z handlem ludźmi, wyzyskiem
lub dochodami z działalności kryminalnej – w grę może wchodzić
odpowiedzialność karna.
nadkomisarz Richard Martin,
komendant Operational Command Unit
SCD9 Human Exploitation and Organised Crime Unit
Teraz widzicie już te kobiety? Są na sprzedaż w waszej
lokalnej gazecie.
Jeżeli w to wątpicie, może powinniście poznać Siergieja
Konarta i Jekatierinę Kolesikową. W październiku 2011 roku trafili
do więzienia na łącznie dwanaście lat, po tym jak przyznali się do
licznych zarzutów, łącznie z handlem ludźmi i kontrolowaniem
prostytucji.
Konart i Kolesikowa należeli do rosyjskiej i europejskiej
sieci przestępczej. Ściągnęli do Wielkiej Brytanii co najmniej
trzynaście bezbronnych młodych kobiet z Europy Wschodniej,
obiecując im, że zarobią wielkie pieniądze jako kelnerki,
ekspedientki albo tancerki. Ale natychmiast po przyjeździe ofiary
odbierali jej paszport, po czym informowali, że jest im winna
nawet do osiemdziesięciu tysięcy funtów. Oczywiście, nie było już
mowy o miłej, bezpiecznej pracy w kawiarni czy sklepie. Zamiast
tego przerażone kobiety zmuszano do prostytuowania się w
burdelach i „salonach masażu” Kensington, Chelsea i Earls Court.
Jeśli któraś odmawiała, była bita, a potem faszerowana ecstasy i
kokainą, żeby nabrała uległości.
Hanna Llewellyn-Waters, oskarżyciel w sprawie Konarta i
Kolesikowej, powiedziała przed Sądem Koronnym Southwark, że
para ta powiadamiała swoje ofiary, że będą mogły wyjechać tylko
wówczas, gdy spłacą „dług”, który miał liczyć dziesiątki tysięcy
funtów.
– Za pomocą straszaka długów kobiety te były skutecznie
zmuszane do prostytucji na żądanie oskarżonych. Grożono ich
rodzinom i istniały obawy, że mogłyby się one stać celem ataku
sieci przestępczej w Rosji.
W zeznaniach złożonych na jawnym posiedzeniu sądu jedna
z ofiar powiedziała, że praca, do której ją zmuszano, „przyprawiała
o dreszcze”. Dziewczyna opowiadała, jak robiło jej się
„niedobrze”, bo klienci w większości byli „obrzydliwi”.
„Nienawidziła” swojego życia. Wiedziała, że niszczy jej zdrowie i
ma wielki wpływ na stan psychiczny. Inna ofiara zeznała: „Czułam
się zużyta i wyrzucona”.
A jak sądzicie, gdzie mężczyźni, którzy wykorzystywali te
młode kobiety, znaleźli informację o burdelach? W lokalnej prasie,
oto gdzie. Wypowiadając się już po ogłoszeniu wyroku, komisarz
Kevin Hyland z zespołu SCD9 do spraw zwalczania eksploatacji i
handlu ludźmi miał coś do powiedzenia takim „klientom”.
– Handlarze żywym towarem nie biorą pod uwagę praw ani
samopoczucia osób, które wyzyskują. Każdy, kto korzysta z
prostytucji, musi mieć świadomość, że usługi te są elementem
wyzysku i być może działalności kryminalnej.
Pozwólcie, że o coś zapytam. Gdybym w jakiejś gazecie
wykupiła miejsce na tekst zapraszający do popełnienia
przestępstwa – i zgłosiłyby się setki albo nawet tysiące chętnych –
to uważacie, że redakcja byłaby winna udziału w kryminalnym
procederze? W końcu czerpałaby z niego korzyści finansowe,
nawet nie brudząc sobie rąk. Tymczasem prasa, jak kraj długi i
szeroki, nadal zgarnia kasę z ogłoszeń o „salonach masażu”,
„saunach” i „usługach towarzyskich”, które są eufemizmami na
określenie prostytucji. A my co rusz się dowiadujemy, że za tymi
zwodniczymi słówkami kryje się dramat seksualnych niewolnic,
przemycanych i sprzedawanych do swojego osobistego piekła.
O ile mi wiadomo, tylko jedna grupa prasowa zajęła w tej
sprawie stanowisko i odmówiła publikowania podobnych
ogłoszeń. A reszta? Ochoczo przyjmują pieniądze i przymykają
oko.
Wiemy, że prostytucja istnieje, wiemy, że często faktycznie
wiąże się z niewolnictwem i handlem ludźmi, a jednak my, jako
państwo, jako społeczeństwo, zdajemy się brać to wszystko za
normalną, akceptowalną część naszych obyczajów. Może po prostu
te kobiety nie obchodzą nas wystarczająco. Kobiety takie jak ja.
Może są – może ja jestem – ofiarą „niewłaściwego rodzaju”.
I może dlatego wcale się nie zdziwiłam, kiedy w mojej
lokalnej gazecie przeczytałam najnowszą historię o handlu
seksualnymi niewolnicami, która wydarzyła się niemal po
sąsiedzku, w Newcastle, dosłownie kilka kilometrów stąd.
Trudno znaleźć miejsce bardziej centralnie położone niż
Pilgrim Street. Od Tyne Bridge ulica biegnie prosto przez sam
środek miasta. Chlubi się dwoma kinami oraz wpisanym na listę
zabytków osiemnastowiecznym domem kupca i właśnie jest w
trakcie realizacji ogromnego projektu odnowy. Do czerwca 2011
roku Pilgrim Street miała również własny burdel.
Oczywiście, tak go nie określano. Jasne, że nie. Nazywał się
„centrum medyczne” i w swoim oknie reklamował masaże,
chińską viagrę oraz leczenie pobudzające popęd płciowy. A co
naprawdę działo się za szybą tego okna?
W środę, 8 czerwca tuż po jedenastej rano umundurowani i
ubrani po cywilnemu funkcjonariusze policji Northumbrii i
brytyjskiej straży granicznej, UK Border Agency, przepchnęli się
przez tłumy wędrujące po zakupy i wkroczyli do „centrum
medycznego”. Kiedy wyłonili się stamtąd, prowadzili ludzi
skutych kajdankami i dwie młode Chinki.
Andy Radcliffe z UK Border Agency oświadczył w
komunikacie dla prasy:
Dzisiejsza akcja została przeprowadzona w wyniku śledztwa,
związanego z uzasadnionym podejrzeniem o przemyt i sprzedaż
osób obcej narodowości na brytyjski rynek handlu seksem.
Dlaczego wam o tym opowiadam? Dlaczego – skoro byliśmy
na drugim końcu świata, śledziliśmy działalność bezwzględnych
gangów handlujących ludźmi, poznaliśmy pełne bólu ofiary
seksualnego niewolnictwa; a więc dlaczego zawracam wam głowę
nalotem na mały podejrzany burdel w centrum miasta?
Niewątpliwie to jeszcze jeden smutny – choć niezbyt ciekawy –
przykład podłości? I niewątpliwie dowodzi, że jednak coś robimy;
że policja rzeczywiście zatrzymuje podejrzanych o handel żywym
towarem?
Jak bardzo bym chciała, żebyście mieli rację. Ale o tym
burdelu w samym sercu Newcastle upon Tyne muszę wam
powiedzieć jeszcze dwie rzeczy. Po pierwsze: był ukryty – jeśli to
w ogóle odpowiednie słowo – na oczach wszystkich. Nie waszych
i nie moich, ale tych ludzi, którzy po to są, aby przeciwdziałać
podobnym zjawiskom. Znajdował się mianowicie niecałe sto
metrów od komisariatu.
A druga rzecz? Och, ta jest gorsza. Dużo, dużo gorsza.
Jeden z oskarżonych, którzy obecnie oczekują na proces za
prowadzenie tego małego zakątka piekła, to funkcjonariusz policji.
Słoń w pokoju
Dom. Wróciłam do domu. Barwy wzgórz za oknem blakną w
nieciekawe zimowe burości. Grzeje kominek, w pokoju jest ciepło
i bezpiecznie. Na stole, przy którym siedzę, paruje filiżanka kawy
z mlekiem.
Odbyliśmy długą podróż, wy i ja. Sporo widzieliśmy,
poznaliśmy mnóstwo osób. Wysłuchaliśmy ich opowieści –
wstrząsających, bolesnych relacji o znęcaniu się i wielokrotnym
seksualnym wykorzystywaniu, bardzo podobnych do historii, którą
znacie z mojego życia. Dziękuję wam. Dziękuję, że dotarliście ze
mną tak daleko.
Ale nie jesteśmy sami. W tym pokoju jest z nami coś – coś
zbyt dużego, żebyśmy mogli to zignorować. Musimy stawić temu
czoło, tak jak podczas naszych podróży musieliśmy stawić czoło
ogromowi bólu i cierpienia.
Pamiętacie bajkę o słoniu i ślepcach? Myślę, że właśnie –
wy, ja, my wszyscy – w końcu zdjęliśmy opaski z oczu. Widzimy
już, że to słoń, a nie coś, za co mogliśmy – albo chcieliśmy – go
uważać, kiedy każdy z nas był świadomy tylko jego małego
fragmentu. To słoń. Jest w tym pokoju, tutaj, z nami. I teraz, skoro
go już rozpoznaliśmy, musimy stawić mu czoło.
Ten słoń ma swoją nazwę – nosi miano prostytucji.
Wcześniej czy później wszystkie dyskusje, jak położyć kres
handlowi ludźmi i seksualnemu niewolnictwu, zderzają się
nieprzyjemnie właśnie z tym słoniem. Część uczestników sporu –
bo niewątpliwie jest to spór – obstaje przy poglądzie, że podstępne
zwabianie kobiet, ich przemyt i sprzedaż w seksualną niewolę
powstrzymać mogą tylko legalizacja i uregulowanie prostytucji.
Kiedy za handel usługami seksualnymi przestaną grozić sankcje
karne, kobiety będą w stanie wybierać, czy chcą być
prostytutkami, czy nie – bez nacisku sutenerów i brutalnych
kryminalistów. Natomiast druga strona utrzymuje, że uwolnić się
od handlarzy niewolników, kupczących kobiecymi ciałami,
możemy wyłącznie wówczas, gdy prawnie zakażemy mężczyznom
(i kobietom, jeśli już o tym mowa) płacenia za seks.
To jest właśnie ten słoń – i musimy o nim porozmawiać.
Ale najpierw chcę wam zadać pewne pytanie. Czy potraficie
sobie przypomnieć imiona wszystkich osób, z którymi
kiedykolwiek uprawialiście seks? Idę o zakład, że większość z was
potrafi. A ja nie. Bo – oprócz bardzo nielicznych wyjątków – po
prostu tych imion nie poznałam. Mężczyźni, którzy czerpali
przyjemność z mojego ciała, nigdy mi się nie przedstawili. A teraz
kolejne pytanie: czy to ma znaczenie? Zastanówcie się przez
chwilę i powiedzcie mi: gdybyście to wy nie wiedzieli, jak nazywa
się człowiek, który was dotykał, który w was wchodził – a tym
bardziej nie mieli pojęcia o jego życiu, jego nadziejach, jego
marzeniach, jego przekonaniach, jego przeszłości – czy byłoby to
wam obojętne?
Jeszcze do tego wrócimy, wy i ja. Ale najpierw powinniśmy
zapoznać się z relacjami mężczyzn, którzy korzystają z
prostytutek. Jeśli chcemy wiedzieć, dlaczego prawdziwy słoń
czasami wymyka się spod kontroli, jeśli chcemy zrozumieć,
dlaczego rusza naprzód i w jaki sposób się go zatrzymuje, musimy
wysłuchać osoby, która nim powozi: mężczyzny siedzącego na
jego grzbiecie i kierującego zwierzęciem od zadania do zadania. W
przypadku naszego „słonia” tę rolę odgrywają użytkownicy:
„nabywcy”, „klienci”, „faceci”. Co sprawia, że mężczyźni płacą za
seks? I co sądzą na temat kobiet, których ciała sobie wynajmują?
Przez całe lata ludzie zadają takie same pytania. Od czasu do
czasu pojawiają się prace naukowe bazujące na wywiadach z
anonimowymi (oczywiście) mężczyznami, którzy przyznają, że
płacą za seks. I za każdym razem, we wszystkich tych badaniach,
przewijają się podobne odpowiedzi.
Prostytucja jest jak masturbacja, tylko nie musisz używać
własnej ręki.
To jak wynajęcie sobie dziewczyny czy żony. Masz wybór, coś
w rodzaju katalogu.
Nic wielkiego, to jak napić się piwa.
Moje najlepsze przeżycie w związku z prostytucją to kiedy
dziewczyna była absolutnie uległa.
Nie podobają mi się takie, które nie robią sekretu z tego, że
to praca – lubię dbałość o klienta. One usiłują szybko skończyć, a
ja chcę, żeby to zajmowało trochę więcej czasu.
Uprawiam seks dla zaspokojenia moich potrzeb seksualnych.
To transakcja finansowa.
Wielu mężczyzn chodzi do prostytutek, żeby robić z nimi
rzeczy, jakich prawdziwe kobiety nigdy by nie zniosły.
Jeśli trafisz na kiepską, równie dobrze możesz iść do kostnicy
– tam też leżą kawały mięsa.
Żyjemy w epoce błyskawicznej kawy rozpuszczalnej,
błyskawicznych dań, a to jest błyskawiczny seks.
Prostytucja jest ostatnią deską ratunku dla niespełnionych
seksualnych pragnień.
Prostytucja to móc się masturbować, nie odwalając samemu
całej roboty.
Płaci się za udogodnienia, trochę jak przy korzystaniu z
toalety publicznej
[42]
.
Powiedzcie mi, czy kiedy uprawiacie z kimś seks, to
traktujecie to jak jeszcze jedną formę masturbacji? Przypomina
wam „korzystanie z toalety” albo szykowanie „kawy
rozpuszczalnej”? Pytam, bo w pewnym sensie nie jestem właściwą
osobą do udzielenia odpowiedzi. Byłam penetrowana przez setki
mężczyzn, ale nigdy sama nie wybrałam żadnego z nich, więc
niemal na pewno moje poglądy są trochę zaprawione żółcią. Ale
wy – wy macie normalne życie, w którym nikt nie celuje wam w
głowę z pistoletu; życie, które nie będzie się staczać coraz niżej, w
narkotykową i alkoholową rozpacz. Czy te opisy w jakikolwiek
sposób pasują do waszych doświadczeń związanych z życiem
seksualnym?
Nie? No cóż, mężczyźni, którzy płacą za seks, naprawdę tak
myślą. Oto jeszcze jeden klient i tekst, który umieścił na
szacownym międzynarodowym forum dyskusyjnym w sieci
[43]
.
Nie rozumiem realnej różnicy pomiędzy prostytucją a randką.
Jedno i drugie wiąże się z seksem, często uprawianym chętnie,
czasem z oporami. Ale prostytucja jest czym innym niż gwałt. To co
ją odróżnia, to transakcja finansowa. Wszelkie rodzaje pracy
pociągają za sobą kwestię pieniędzy. Niemal każdy z nas sprzedaje
swoje ciało, żeby zarobić. Prostytucja nie bywa zbyt romantyczna,
ale randkowanie też nie. Najczęściej randka stawia człowieka w
niezręcznej sytuacji. Prostytucja ma tę przewagę, że jest uczciwa i
efektywna. Obie strony zgadzają się na cenę i czas trwania. Tak
samo, jak kiedy w czasie przerwy na lunch człowiek wyskakuje na
hamburgera do McDonalda.
Jak mówię, to, co przeżyłam, może nieco wypaczać moje
opinie. Ale poznałam obie strony tego równania: i randki, i
prostytucję. Więc pozwólcie, że powiem wam, jaka jest różnica.
Kiedy szłam na randkę – albo nawet miałam przelotną
przygodę – czasami uprawiałam seks. Jednak zdarzało się to, bo ja
też odczuwałam do tego kogoś pociąg i też chciałam. A nie
dlatego, że ten ktoś zaprosił mnie na obiad albo coś mi dał. Żadne
pieniądze nie przechodziły z ręki do ręki, chyba że chcecie
uwzględnić opłatę za moją część posiłku albo za powrotną
taksówkę (ale nie, to się nie liczy).
Podczas randki seks nie jest transakcją. To wspólna decyzja
dwojga dorosłych ludzi, którzy akurat chcą razem się nim cieszyć.
A z prostytutką to wygląda tak – a przynajmniej tak
wyglądało w moim przypadku: mężczyzna przemierza ulicę, w tę i
we w tę. Mężczyzna chce mieć orgazm. Mężczyzna krąży i szuka
odpowiednich kobiet, aż wreszcie jedną wybiera. Mężczyzna idzie
do wytypowanej prostytutki i pyta: ile. Może też zapytać, czy jest
coś ekstra (seks analny, krępowanie, trochę przemocy?) i w jakiej
cenie.
Ustalona zostaje wysokość zapłaty; transakcja jest zawarta.
Zapewne z pobliskich pokoi będą dobiegać hałasy, ale mężczyzna
albo tego nie zauważa, albo się tym nie przejmuje. Może próbować
pogadać ze „swoją” prostytutką, jednak kiedy stwierdza, że
dziewczyna nie mówi w jego języku, po prostu skupia się na
swoich przyjemnościach. Instruuje ją, czego od niej chce – ssij tu,
pochyl się tam, daj mi dojść na piersiach. Kiedy kończy, wkłada
ubranie, zapina rozporek i wychodzi. Nie widzi, nie słyszy ani nie
myśli o tym, co ta kobieta widziała, słyszała, czuła.
A teraz, czy ktoś potrafi mi powiedzieć, jakie są
podobieństwa pomiędzy randką i wykorzystaniem prostytutki?
Dokąd to wszystko nas prowadzi? Proste: jest tylko jeden jedyny
powód, dla którego mężczyźni płacą za seks. Bo mogą. I jest tylko
jeden jedyny powód, dla którego kobiety sprzedają swoje ciała. Bo
muszą. Mężczyźni dokonują wyboru, kobiety stają przed
wyborem.
Ten kobiecy wybór bywa czasami – czasami – natury
ekonomicznej. To wybór pomiędzy nakarmieniem rodziny, często
dzieci, a biedowaniem. Rzućcie okiem na wszystkie te setki
historii publikowanych przez kobiety oddające się za pieniądze.
Przekonacie się, że takich prostytutek jak Belle de Jour – która
odsprzedała swój niezwykle popularny blog telewizji jako
podstawę do serialu o cudownym życiu luksusowej call girl – jest
znakomita mniejszość. Bo większość twierdzi, że wynajmują
mężczyznom swoje ciała, gdyż to jedyny sposób, by zdobyć środki
na życie. A potem przeczytajcie, co te kobiety mówią o cenie
prostytucji. Nie, nie o stawce ani o zarobku – nawet jeśli jakąś
część tych pieniędzy dostają – ale o cenie, którą same muszą
zapłacić.
Pod koniec mojej podróży natknęłam się na taki blog. To
historia młodej kobiety przez ponad cztery lata pracującej jako
dziewczyna do towarzystwa
[44]
. Posłuchajcie, co ma do
powiedzenia.
Nie szukam wymówek dla klientów ani nie usprawiedliwiam
ich zachowania i stosunku do kobiet. Ale też nie oczerniam ich,
twierdząc, że wszyscy to agresywni seksualni dewianci. Fakt, że
niektórzy z nich są mili, nie sprawia, że to, co robią, jest w
porządku. Napad to napad, obojętne czy bandyta jest uprzejmy, czy
nie. I tak was napadnięto.
W pewnym sensie żałuję, że wszyscy klienci nie traktowali
mnie brutalnie i grubiańsko. To byłoby mi łatwiej przeboleć.
Zawsze o wiele łatwiej przeboleć coś, co jest jednoznaczne. Jak
myślicie, dlaczego z takimi sprawami jak długotrwałe
wykorzystywanie seksualne bardzo trudno sobie poradzić? Bo
przybierają pozór normalności. Minęło siedem lat, odkąd
przestano mnie wykorzystywać, a dopiero kilka miesięcy temu
wyraźnie zobaczyłam, czym to było.
Doszłam do siebie po kliencie, który próbował mnie
zgwałcić, wciskał mnie twarzą w ziemię i przytrzymywał całym
ciężarem górnej połowy ciała tak, że nie mogłam oddychać ani
wydać głosu. Doszłam do siebie po kliencie, który z całych sił
szarpał mnie za włosy i zmuszał do obciągania. Czasami podrywał
moją twarz w górę z impetem, jakiego nigdy nie doświadczyłam, a
potem znów pchał ją na swojego fiuta (a wszystko to przy wtórze
zachwytów, jaka jestem „piękna”).
Doszłam do siebie po pewnym mężczyźnie w średnim wieku z
okresu, kiedy dopiero zaczynałam. Przez całe spotkanie nie
odezwał się do mnie nawet jednym słowem i miał gęstą skorupę
strupów wokół fiuta, który oczywiście musiałam brać do ust.
Doszłam do siebie po facecie, który cisnął we mnie pieniędzmi,
domagając się więcej swoich „ulubionych numerów”. Doszłam do
siebie po kliencie, który zaśmiewał się na widok mojej zalanej
spermą twarzy, kiedy kilku mężczyzn wykorzystywało mnie
wspólnie. Śmiał się ze mnie, dowcipkując – zapewne też miałam
uznać, że to świetny żart. Zastanawiam się tylko, jak dobrze
bawiłby się na moim miejscu. Doszłam do siebie po
sadomasochiście, który groził, że użyje większego „przyrządu”,
skoro narzekam na mniejszy (doszłam do siebie również po tym,
jak próbował niebacznie zostać moim sutenerem). To są prawdziwi
klienci, nie jakieś jednorazowe przypadki. Uważają się za
normalnych facetów. Myślą, że wolno im szarpać za włosy albo
zmuszać do obciągania, bo zapłacili, żebym to zaakceptowała.
Zapłata zdejmuje z nich wszelką odpowiedzialność wobec mnie
jako istoty ludzkiej.
Czułam się jak narzędzie. Czułam się jak element
wyposażenia. I tyle.
Milsi klienci ranili mnie, chociaż nie zdawali sobie z tego
sprawy. Pamiętacie, co mówiłam o byciu wielką aktorką i
mistrzynią manipulacji? Starałam się, żeby wierzyli, że jestem
szczęśliwa. Uparcie trzymałam się myśli, że robię to, co sama
chcę. Póki nikt tego nie kwestionował, było jako tako – mogłam
emocjonalnie przetrwać. Wiem, że to brzmi naprawdę
idealistycznie, ale żałowałam, że żaden z tych mężczyzn nie
zapytał, dlaczego to robię albo co mnie do tego doprowadziło, a
wtedy mogłabym się załamać i wszystko to mieć już za sobą.
Jednak takie myślenie to po prostu dziecinada. Klienci nie są
głupi. Niektórzy potrafią dostrzec coś przez najtwardszą skorupę.
Przypuszczam, że po prostu wolą się do tego nie przyznawać, bo
wtedy musieliby również zajrzeć głębiej.
Klienci, rozmyślnie bądź nieświadomie, ranili mnie i ranili
siebie. Mieli duży (ogromny) udział w tym, przez co teraz
przechodzę. Ale też mocno wierzę, że w większości nie są ludźmi
szczęśliwymi albo nie wiedzą, na czym polega prawdziwe
szczęście, żeby móc to sobie porównać.
Myślę, że łatwa dostępność seksu i wrażenie unormowania,
jakie sprawiają internetowe strony towarzyskie, ogromnie fałszują
prawdę, ponieważ wiele, wiele osób uwikłało się. I ja byłam jedną
z nich.
Autorka bloga, mam nadzieję, nie weźmie mi za złe
przedruku tego fragmentu. Sądzę, że nie, bo we wstępie pisze:
To jest miejsce, gdzie mam głos; miejsce, gdzie mogę mówić
prawdę… Dziękuję, że mnie czytacie. Doceniam to bardziej, niż
potrafię wyrazić.
Zapoznajcie się z tym, co ta młoda kobieta musi powiedzieć.
Zróbcie to teraz, a potem będziemy mogli raz na zawsze włożyć
między bajki mit o szczęśliwej prostytutce.
Och, możecie mi na to odrzec: ależ nieraz czytaliśmy w
prasie deklaracje kobiet, że same wybrały sobie ten „zawód”. Tak
– oczywiście, że czytaliście. Oto przykład: wypowiedź Cari
Mitchell, która jest matką i babką, jak również dyplomowaną
pielęgniarką i rzeczniczką English Collective of Prostitutes –
Angielskiego Kolektywu Prostytutek
(http://prostitutescollective.net):
Większość pracownic seksualnych to samotne matki. Wiele z
nich zajęło się prostytucją z powodu biedy, przemocy domowej,
bezdomności lub długów. Kobiety mogą porzucić tę pracę, jeśli
chcą, ale staje im na przeszkodzie kryminalna przeszłość.
Zasądzony wyrok uniemożliwia otrzymanie innego zajęcia,
zwłaszcza jeśli chcą pracować z dziećmi.
Czym – a raczej kim – jest English Collective of Prostitutes?
Czytajcie dalej.
English Collective of Prostitutes (ECP) oraz US PROStitutes
Collective (US PROS) [Kolektyw Prostytutek Stanów
Zjednoczonych] należą do International Prostitutes Collective
[Międzynarodowego Kolektywu Prostytutek].Pozostajemy w
kontakcie z pracownicami seksualnymi na całym świecie.
Położenie tych spośród nas, które pracują w krajach
Trzeciego Świata i tych, które pracują na ulicach, często czarnych
kobiet, innych kolorowych kobiet i/lub imigrantek, zawsze było
naszym punktem wyjścia.
Od 1975 roku International Prostitutes Collective prowadzi
kampanię na rzecz obalenia przepisów prawnych, które traktują
jak przestępców pracownice seksualne i nasze rodziny, oraz na
rzecz ekonomicznych alternatyw, wyższych świadczeń i zarobków.
Żadna kobieta, żadne dziecko ani żaden mężczyzna nie
powinni być zmuszani – wskutek biedy czy przemocy – do
uprawiania seksu z kimkolwiek. Zapewniamy informację, pomoc i
wsparcie poszczególnym prostytutkom oraz innym osobom
zajmującym się ludzkimi, obywatelskimi, ustawowymi i
ekonomicznymi prawami pracownic seksualnych.
Jeśli ująć to w ten sposób, wszystko wydaje się mieć sens,
prawda? W końcu nasze ciała są naszą własnością, tak czy nie? A
skoro decydujemy się odnajmować ich fragmenty mężczyznom,
dokonujemy takiego wyboru i żaden rząd ani policjant nie
powinien stawać nam na drodze, kiedy zarabiamy na życie. Mam
rację?
Nie.
Bo w rzeczywistości – wbrew temu, co twierdzą ECP i US
PROS – większość prostytutek jest do sprzedaży seksu przez
kogoś zmuszana.
Nie zrozumcie mnie źle. Oczywiście nie uważam, że
prostytutki (niezależnie od płci) należy uznawać za przestępców.
Uważam natomiast – wiem to z absolutną pewnością – że kobiety
nie powinny być zmuszane do roli seksualnych niewolnic. A
wobec tego musimy znaleźć najlepszy sposób, by położyć kres
handlowi żywym towarem, handlowi kobietami takimi jak ja, jak
Cristina, Natalia, Katya, Mardea, Susanna, jak wszystkie te
anonimowe ludzkie istoty, których ciałami kupczą chciwi,
egoistyczni sprzedawcy niewolników – i by je chronić.
Nie jest to kwestia moralna. To kwestia twardych życiowych
realiów.
Obecnie wiele osób utrzymuje, że metodą na powstrzymanie
handlu ludźmi w celach seksualnych jest legalizacja prostytucji.
Niektóre stany Australii przyjęły legalizację w połączeniu z
systemem koncesjonowania i twierdzą, że świetnie się to
sprawdza.
Bez wątpienia koncesjonowane burdele zapewniają
prostytutkom najbezpieczniejsze w Queensland środowisko pracy.
Te legalne burdele stanowią zrównoważony model dla zdrowej,
wolnej od przestępczości, bezpiecznej oraz zgodnej z prawem
branży koncesjonowanych domów publicznych i są
najnowocześniejszym modelem dla przemysłu usług seksualnych w
Australii
[45]
.
Brzmi nieźle, prawda? Bezpieczna, zdrowa, wolna od
przestępczości… Tyle tylko, że tak nie jest. Dwa spośród stanów,
gdzie zalegalizowano prostytucję, już doniosły o poważnych
problemach z przestępczością i regulacją prawną.
Pożar, który w sierpniu 2010 roku wybuchł w domu
publicznym w South Melbourne, początkowo uznany został za
wypadek z powodu wadliwego grzejnika. Zmienił się jednak w coś
znacznie bardziej niepokojącego, kiedy śledczy ujawnili
domniemania w sprawie wojny o wpływy pomiędzy właścicielami
tamtejszych zalegalizowanych burdeli. Trwające rok dochodzenie,
prowadzone przez stan Victoria, wykazało, że burdelom
umożliwiano przedłużanie koncesji, chociaż policja zgromadziła
dane dokumentujące podejrzenia o ich kryminalną działalność, w
tym zabójstwo i zamachy z użyciem bomb zapalających. Co
gorsza, podczas policyjnych nalotów okazało się, że w
zalegalizowanych lokalach pracowały liczne ofiary handlu ludźmi.
Ponadto, mimo nowego prawa, świetnie prosperowały konsorcja
nielegalnych burdeli, kierowane przez zorganizowane grupy
przestępcze.
A to nie tylko Australia. Sześćdziesiąt jeden państw świata
ma albo całkowicie zalegalizowaną prostytucję, albo odznacza się
tolerancyjnym podejściem, dzięki któremu kupowanie seksu
praktycznie nie jest zakazane. W powyższych krajach (wyjątek
stanowią Bangladesz, Boliwia i Urugwaj) szerzy się zjawisko
handlu żywym towarem dla celów nierządu. Skąd o tym wiem? Bo
amerykański rządowy raport Trafficking In Persons,
przedstawiając po kolei każde z tych miejsc, rozpoczyna
informację o nich od dokładnie tej samej frazy: „jest źródłem,
krajem tranzytowym i docelowym dla mężczyzn, kobiet i dzieci,
poddawanych przestępczemu procederowi handlu ludźmi w celu
wymuszonej prostytucji i wymuszonej pracy”.
Nie wiem, co o tym myślicie, ale jak dla mnie, jest to jasny
przekaz, że legalizacja prostytucji nie powstrzymuje handlu ludźmi
dla celów wykorzystania seksualnego.
Jednocześnie zaś nawet te kraje, gdzie wszelkie formy
nierządu są nielegalne, nie zdołały uchronić się przed handlem
żywym towarem. Przyjrzyjmy się raz jeszcze raportowi TIP, a w
szczególności danym na temat jednego państwa: Szwecji.
W roku 1999 szwedzki parlament przyjął nową, radykalną
ustawę, która za przestępstwo uznaje zakup usług seksualnych,
podczas gdy kobieta traktowana jest jako ofiara. Sutenerstwo,
stręczycielstwo i prowadzenie burdeli zostały również
zdelegalizowane. Jednak całkowitą nowością tej ustawy był
pomysł, by uznać za niezgodny z prawem popyt na usługi
prostytutek, a nie podaż. Innymi słowy, oskarżenie ryzykują nie
kobiety, często zmuszone przez biedę albo przemoc do handlu
seksem, ale mężczyźni, którzy z własnej woli chcą płacić za
używanie kobiecych ciał.
Rząd szwedzki wprowadził również wszechstronny program
pomocowy zachęcający pracownice seksualne do zmiany sposobu
zarobkowania i całkiem otwarcie wyjawił przyczynę ustanowienia
nowego prawa: prostytucja niesie za sobą wiele zagrożeń dla
kobiet i ogólnie dla społeczeństwa.
Należy uznać, że prostytucja poważnie krzywdzi zarówno
poszczególne kobiety, jak i całe społeczeństwo. Zwykle łączy się z
nią przestępczość na wielką skalę, w tym handel ludźmi dla celów
seksualnych, napaści, stręczycielstwo i handel narkotykami. […]
Ogromna większość osób uprawiających prostytucję żyje w bardzo
trudnych warunkach socjalnych.
Zgadnijcie, co nastąpiło potem?
W 1995 roku szwedzka komisja rządowa oszacowała, że na
terenie całego kraju prostytucją trudni się dwa i pół do trzech
tysięcy kobiet, z czego sześćset pięćdziesiąt na ulicach. Trzynaście
lat później – niemal w dziesięć lat po całkowitym
zdelegalizowaniu prostytucji – Szwecja miała tylko trzysta
prostytutek ulicznych i około drugie tyle pracujących w pokątnych
burdelach albo prywatnych mieszkaniach.
Te same badania wykazały, że procent mężczyzn
nabywających usługi prostytutek zmalał z trzynastu i sześć
dziesiątych w roku 1996 do ośmiu w 2008, co oznacza spadek
wynoszący prawie pięćdziesiąt procent. Nadinspektor wydziału
dochodzeniowo-śledczego Jonas Trolle ujął to następująco:
– Radykalnie zmniejszyliśmy liczbę klientów. A jeśli
odwołamy się do konkretnych liczb, które określają liczbę kobiet
zajmujących się prostytucją w Sztokholmie, to w
ponadpięciomilionowym mieście mamy na ulicy od pięciu do
dziesięciu dziewczyn dziennie.
Wyniki badań zamyka wniosek, że prawo funkcjonuje jako
zapora przeciwko dostarczaniu „cudzoziemek” do prostytucji i
redukuje zorganizowane sieci przestępcze. A co mówi raport TIP z
2012 roku? Otóż to, że handel żywym towarem w celach
wykorzystania seksualnego został w Szwecji znacznie
ograniczony.
Chociaż w latach ubiegłych prostytucja pod przymusem była
na obszarze Szwecji dominującym rodzajem handlu żywym
towarem, w roku 2011 liczba zgłoszonych ofiar handlu ludźmi w
celu wymuszenia pracy przewyższyła liczbę ofiar handlu ludźmi w
celu wykorzystania seksualnego.
Porównajcie to z Holandią albo Niemcami, gdzie – w
obydwu krajach – wprowadzono opłaty za legalną prostytucję.
Poznaliśmy już, wy i ja, kobiety oszukane i sprzedane do
tamtejszych Dzielnic Czerwonych Latarni. Dowiedzieliśmy się
również z pierwszej ręki, jak łatwo bezwzględni międzynarodowi
przestępcy mogą – w ramach legalnej branży seksualnej –
handlować ciałem kobiety wbrew jej woli.
Słyszeliśmy też, że z większości obliczeń szacunkowych
wynika, że najmniej osiemdziesiąt procent pracujących w Holandii
prostytutek pochodzi z innych krajów – i że sprzedają seks, bo ktoś
je do tego zmusza. A zgadnijcie, co się dzieje z liczbą kobiet, które,
czego dowiedziono – dowiedziono! – zostały do Holandii
przemycone i sprzedane? Z roku na rok wzrasta i wzrasta.
CoMensha (www.mensenhandel.nl.cms)
[46]
, holenderska
organizacja zbierająca informacje o handlu ludźmi, na której czele
stoi Jerrol Martens, w 2011 roku odnotowała tysiąc dwieście
dwadzieścia dwie ofiary handlu żywym towarem. To wzrost w
porównaniu z rokiem 2010 (zarejestrowane dziewięćset
dziewięćdziesiąt trzy ofiary) i stały wzrost na tle poprzednich lat.
A co z Niemcami i ich precyzyjnie zorganizowanymi,
efektywnymi strefami legalnej prostytucji i koncesjonowanych
burdeli? Rząd federalny w Berlinie zakomunikował, że od roku
2005 do 2010 handel ludźmi zwiększył się o siedemdziesiąt
procent, z czego o jedenaście w latach 2009–2010. Większość tych
dowiedzionych – jeszcze raz to słowo: dowiedzionych –
przypadków dotyczyła kobiet, które zmuszono do prostytucji.
Pomimo że Niemcy, podobnie jak Holandia, zalegalizowały
prostytucję, aby położyć kres kryminalnym powiązaniom tego
rynku, liczba zarządzających nią grup przestępczych również
wzrosła.
Marianne Eriksson, członek Parlamentu Europejskiego i
twarda rzeczniczka szwedzkiej strategii prawnej w sprawie handlu
żywym towarem dla celów seksualnych, podsumowuje tę sytuację
następująco:
– Od Holandii i Niemiec różni nas to, że widzimy związek
pomiędzy „handlem niewolnikami” a prostytucją. Oczywiście,
wszyscy w Unii Europejskiej są przeciwni handlowi ludźmi, ale
my wiemy, że w dziewięćdziesięciu procentach dotyczy on
eksploatacji seksualnej. Nasza metoda redukuje ten proceder.
Nadal nie jesteście przekonani? To popróbujcie tego: ściśle
naukowego opracowania, które uwzględnia sto pięćdziesiąt krajów
reprezentujących szeroki wachlarz prawnego podejścia do kwestii
prostytucji – od legalnych „czerwonych latarni” w Australii,
Niemczech czy Holandii, poprzez „pomarańczowe latarnie”
państw takich jak Wielka Brytania, gdzie w dużej mierze
przymyka się na to oko, aż po kraje o zdecydowanym, twardym
stanowisku całkowicie wykluczającym handel seksem
[47]
. Studium
to nabite jest zawiłymi danymi statystycznymi, z uwzględnieniem
najróżniejszych czynników, skutków i warunków towarzyszących
prostytucji. A oto do jakiego wniosku sprowadzają się te
imponujące badania naukowe:
„Zauważamy, że kraje o zalegalizowanej prostytucji
odznaczają się statystycznie znacząco większym odnotowanym
rozmiarem napływu ofiar handlu ludźmi”.
Ja ujęłabym to znacznie prościej: sutenerzy nie staną się
nagle miłymi facetami, tylko dlatego, że prostytucja jest legalna.
Ale skoro już jesteśmy przy temacie nauki, rzućmy okiem na
inny, szeroko rozpowszechniony argument za legalną prostytucją, a
mianowicie pomysł, że obniża ona liczbę gwałtów.
Wygląda na to, że na ten temat przeprowadzono tylko jedne
jedyne oficjalne badania naukowe. Ich autorem jest doktor Kirby
R. Cundiff, profesor nadzwyczajny finansów (ciekawe, że
naukowiec ten zajmuje się właśnie problematyką pieniądza) na
Northeastern State University w Oklahomie. W kwietniu 2004 r.
doktor Cundiff opublikował wyniki swojej pracy w artykule
zatytułowanym Prostytucja i przestępstwa na tle seksualnym
(Prostitution and Sex Crimes). Oto, co pisze:
Szacuje się, że gdyby w Stanach Zjednoczonych prostytucja
została zalegalizowana, współczynnik gwałtów zmniejszyłby się z
grubsza o dwadzieścia pięć procent, co oznacza około dwadziestu
pięciu tysięcy gwałtów rocznie mniej. Analiza danych zdaje się
wspierać hipotezę, że współczynnik gwałtów mógłby się obniżyć,
gdyby prostytucja była łatwiej dostępna. Rezultat taki możliwy jest
do osiągnięcia w większości krajów poprzez jej legalizację.
Przeczytawszy to, nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.
Chciało mi się śmiać – nie, raczej potraktować ten raport z pogardą
– bo to czysta teoria. Żadnych faktycznych dowodów, tylko
teoretyzowanie. A płakać? No cóż, wywód doktora Cundiffa
sprowadzał się do poglądu, że przyzwoite, zwyczajne kobiety z
przyzwoitym, zwyczajnym życiem mogłyby spać bezpieczniej w
swoich łóżkach, gdyby jakimś innym kobietom rozmyślnie i
zgodnie z prawem nakazano, że w zastępstwie tych przyzwoitych
muszą być gwałcone za pieniądze.
To argument, który mówi: dla dobra reszty społeczeństwa na
wolności powinna istnieć dogodna grupa kobiet, które można
kupować i sprzedawać jak kawałki mięsa, a potem nakłaniać – siłą
albo ubóstwem – by dały się wykorzystywać seksualnie. Czy nie
wszyscy ludzie powinni być wolni od takiego wyzysku? W jaki
sposób prostytucja ma eliminować gwałt, kiedy sama jest okupiona
gwałtem – gwałtem na takich kobietach jak ja i inne ofiary handlu
ludźmi, które spotkaliście na kartach tej książki? Związek między
tymi dwiema sprawami polega na tym, że kobiety traktowane są
jak przedmioty do seksualnego użytku. Mogą być nabywane albo
kradzione.
A więc mamy naszego słonia. Widzicie go już wyraźnie?
Jesteście w stanie przyjąć go do wiadomości, opisać, mówić o
nim? Ja przekonałam się, że jestem i oto, co wiem: nie sposób
„ulepszyć” prostytucji w ani odrobinę większym stopniu, niż
„ulepszyć” przemoc domową. Widziałam i doświadczyłam obu:
nic nie sprawi, żeby były choć odrobinę mniej złe. Trzeba uczynić
nielegalną dla mężczyzn – jak też dla kobiet – samą możliwość
kupowania seksu. Prostytucja nie jest „najstarszym zawodem
świata” – to najstarsza forma niewolnictwa. Musimy położyć mu
kres. I musimy to zrobić teraz, właśnie teraz.
Miłość
Czym jest miłość?
Mam trzydzieści trzy lata. Byłam dorosła – albo
przynajmniej przebywałam w dorosłym świecie – przez połowę
mojego życia. Byłam dzieckiem początkowo kochanym, potem
molestowanym. Byłam młodą kobietą oszukaną, a potem
sprzedaną. Byłam prostytutką i narkomanką. Byłam żoną i
rozwódką. Byłam w piekle i wróciłam. I jedno wiem:
najważniejsze, najbardziej zasadnicze, a mimo to najtrudniejsze
wyzwanie, jakiemu kiedykolwiek musiałam stawić czoło, kryje się
w tym pytaniu. Czym jest miłość?
Już prawie Boże Narodzenie. Podczas gdy piszę, noce
zaczęły zapadać nagle, powietrze stało się ostrzejsze, wiatr
przenikliwszy. Dla mnie to czas, żeby pomyśleć: zastanowić się
nad wszystkim, czym byłam i nad wszystkim, co mi zrobiono.
Żeby usiąść spokojnie przy kominku: w jednej ręce długopis, w
drugiej kubek kawy. Kim jest Sarah Forsyth? Jakim sposobem
dotarła tutaj, do tego ciepłego, bezpiecznego miejsca? I jak to się
stało, że wy przebrnęliście tę długą drogę razem z nią? Wszystkie
odpowiedzi zawiera pierwsze pytanie: czym jest miłość?
Dawniej chyba bałam się Bożego Narodzenia. Za czasów
mojego dzieciństwa był to trudny moment. W dobrych okresach
mieliśmy pieniądze, ale w złych nigdy ich nie starczało, co nie
powinno dziwić przy tacie, który kombinował na wszystkie strony,
żył ze swojego sprytu – i, aż za często, z cudzych pieniędzy. Mama
starała się, jak mogła, żeby było nam dobrze: mojemu bratu,
młodszej siostrze i mnie. Chroniła nas przed cierpieniem z powodu
ojcowskich razów, nawet jeśli nie zawsze potrafiła ukryć siniaki,
które jego pięści zostawiały na jej ciele. Ale i tak dorastaliśmy z
poczuciem, że tata jest bezduszny i okrutny. Do dziś pamiętam
taką Wigilię, kiedy poszedł do pubu gapić się na striptizerki i pić,
podczas gdy powinien był budować domek dla lalek, który
następnego ranka miała dostać w prezencie moja młodsza siostra.
A potem zaczęło się molestowanie. Wyrządzanie mi
krzywdy, dotykanie w miejscach, gdzie ojciec nigdy nie powinien
dotknąć dziecka i zmuszanie, żebym dotykała go i pocierała,
dopóki nie zaznał przyjemności i było po wszystkim. Wciskanie
się do mojego wnętrza – albo wpychanie tam noży lub nożyczek.
Czy tak wygląda miłość? Mój ojciec powiedziałby, jak sądzę, że
właśnie w ten sposób mnie kochał. Ale jeśli jego kochanie
oznaczało, że nazywał mnie bękartem, twierdząc – całkowicie
niesłusznie – jakobym nie była jego córką; jeśli oznaczało, że nie
krępował się dusić mnie oparami piwa i przesiąkniętym nikotyną
oddechem, włazić do mojej pościeli, by zaspokoić swoje różne
potrzeby – to czy jest to miłość? Jakim cudem?
Wszystkie te wspomnienia. Wszystkie powracają, przesuwają
się błyskawicznie przed moimi oczami niczym obrazy utrwalone
na fotografiach.
Mama: moja biedna, cudowna mama. Jej twarz poraniona
butelką od mleka, którą cisnął w nią tata. Śliczna, dobra mamina
twarz wymagająca szwów; blizny pokryte warstwą kosmetyków,
żeby nie przerażały nas, dzieci. Moi rodzice kochali się – kiedyś.
Ale co to była za miłość? Jak mogła istnieć za zasłoną przemocy i
zniewag? Boże Narodzenie, jedno za drugim: dla dziecka
najwspanialszy, najcenniejszy, najbardziej wypełniony miłością
moment roku. Jak Boże Narodzenie ma być szczęśliwą porą, kiedy
spowija je cień?
Łyk kawy. Kolejne wspomnienia. Sarah Forsyth jest
nastolatką w domu dziecka – dużym, pełnym przeciągów
mauzoleum w wiejskiej okolicy, całe kilometry od czegokolwiek.
Samotna w grupie dwudziestu pięciu innych posępnych, pełnych
uraz dzieciaków. Bo takie dzieci zawsze ukrywają swoje
prawdziwe „ja” za ochronnym murem wrogości. Samotna w łóżku,
ale nie na długo: zbliżająca się w ciemnościach latarka, snop
światła w oczy, sięgająca po mnie ręka. Palce odnajdujące,
badające, urażające moje ciało. Czy to była miłość – dla niego?
Opieka. Dom opieki – dom dziecka. Być pod opieką… Słowa
bez znaczenia, bo nikt się tam specjalnie o nas nie troszczył. Nikt
w tym zimnym, surowym miejscu nie dał nam tego, czego
naprawdę potrzebowaliśmy: miłości. Może nie mogli, może w
ogóle jej nie znali.
Zabawa. Dziecięce zabawy w miłość. Ale nie ta. „Droga do
szczęścia” – jakieś dziwaczne, głupie rytuały dorosłych. Na
skrawku papieru prymitywnie wyrysowane szlaki i odgałęzienia.
Startujesz z głównej drogi, a potem wybieraj swoją ścieżkę:
niektóre są dobre, niektóre złe. Jednak żadna z nich nie była
ścieżką miłości. Zagarniające mnie ręce – znowu. Mężczyźni –
więcej niż jeden – przygwożdżają mnie do ściany za gardło. Na
dół, kładź się, no już. Pchnięcie, pchnięcie i postękiwanie z
rozkoszy. Czy to był jakiś rodzaj miłości – dla nich? Czy samo
zaspokojenie seksualne oznacza miłość? Kiedykolwiek?
Przeskok do przodu. Sala sądowa. Prawnicy, eksperci, sędzia.
Mój tata oskarżony o wyrządzone mi krzywdy. I ostatnie słowa,
które od niego usłyszałam: „Ty mały bękarcie – zabiję cię!” Jak
może wyrosnąć miłość, skoro zasiano ją na takich jałowych
nieużytkach.
Kiedy miałam siedemnaście lat, prawda spadła na mnie jak
grom z jasnego nieba: zaszłam w ciążę.
I nie była to radosna ciąża, płód poczęty z miłości pomiędzy
dwojgiem ludzi, tylko tajemnicze, przerażające spęcznienie w
moim brzuchu, dostrzegalne jedynie dla mnie. Fałszywy krok, błąd
popełniony przez dziewczynę, która jednocześnie wiedziała za
wiele i za mało, i przez mężczyznę, starszego mężczyznę, który
nigdy się nie dowiedział.
Czy mogłam pokochać tamten traf? Czy mogłam wychować
dziecko – moje dziecko – i otoczyć ją (bo to była dziewczynka)
ciepłą, opiekuńczą miłością? Nigdy nie zdołam odpowiedzieć na to
pytanie. Podróż samochodem: mama wiezie córkę do kliniki, żeby
pozbyć się swojej wnuczki. Ukłucie igły, błoga mgła znieczulenia,
a później nagła świadomość, co straciłam. Sarah Forsyth,
zniweczyłaś nadzieję na życie.
Wiatr się wzmógł. Słyszę, jak płacze za oknem, dmąc po
moim przyjemnym osiedlu, gdzie dom za domem, wszystkie pełne
są rodzin z dziećmi. Automatycznie wyciągam rękę w stronę
pobliskiego stołu. Ale nie, nie ma ich tam. Już nie palę. Nie mam
papierosów, żeby podtrzymały mnie na duchu, kiedy wspomnienia
przewijają mi się przed oczami.
Teraz inny dom. To wejście nazywałam swoim. I mężczyznę
też – dobrego człowieka, który wiedział wszystko o mnie i o tym,
co się stało w moim bardzo jeszcze krótkim życiu. Wiedział o
tacie, wiedział o molestowaniu, wiedział o aborcji. Wysłuchiwał
mnie, wspierał i nigdy nie osądzał. Och, był takim dobrym
człowiekiem, ten mój Chris. I darzył mnie miłością. Nareszcie,
powiedziałam to – to słowo: miłość. Bo on naprawdę mnie kochał i
traktował porządnie. Mieliśmy dom i wakacje, i zadatki na długie,
szczęśliwe lata. A ja nie potrafiłam tego wytrzymać.
Byłam wtedy nieokiełznana: uparta, skłonna do flirtów i
spragniona beztroskiej egzystencji normalnej nastolatki. Klubów,
ekscytujących sytuacji, śmiechu i bezmyślności. A Chris był ode
mnie starszy; sporo starszy i o wiele spokojniejszy. Tak więc do
naszego życia wtargnęła zazdrość, bo moja kokieteria budziła
uznanie w oczach mężczyzn dużo młodszych niż on. Czy zazdrość
jest częścią miłości? Jak może być, skoro podmywa najgłębsze
fundamenty kochającego domu?
Rozstanie. Bez goryczy, bez przykrych słów – po prostu
powoli ogarniająca, beznadziejna świadomość, że nic z tego nie
wyszło, że miłość – dla nas obojga jako pary – skończyła się.
Chris, jeśli to czytasz: dziękuję ci. Wniosłeś w moje życie miłość i
bardzo mi żal, że zabiliśmy to uczucie pomiędzy nami.
Porozmawiaj ze mną. Powiedz, kiedy przeczytałeś to
wszystko, już mnie rozpoznajesz? Siedzę tu, w dopiero drugim
prawdziwym domu, jaki kiedykolwiek miałam – w każdym razie,
jeśli przez słowo „dom” rozumiemy miejsce chronione ciepłem
miłości – i wiem, że muszę stawić czoło wspomnieniom. Muszę
patrzeć na przemykające obrazy tego, co było, jeśli mam się
pojednać z teraźniejszością. A zwłaszcza jeśli chcę mieć
przyszłość.
A więc: Amsterdam. Najtrudniejsze, najbardziej destrukcyjne
wspomnienia. Oczywiście, powiecie; oczywiście, wiemy przez co
przeszłaś, Sarah. Towarzyszyliśmy ci, wspieraliśmy cię,
przejmowaliśmy się. Owszem, to prawda. Ale to nie tak, jak
myślicie.
Nikt nie mógłby omyłkowo uznać za miłość tego, co zrobił
John Reece, człowiek, który pierwszy mnie sprzedał. Chciwość,
owszem. I okrucieństwo, bezwzględność i egoizm, i bezlitosna
kalkulacja, ile moje ciało może być warte. Ale nie miłość, nie u
niego.
I podobnie jak Johna Reece’a – gdziekolwiek przebywa,
zakładając, że jeszcze żyje; że nie został zabity przez kogoś, kogo
oszukał, wrobił albo sprzedał – dotyczy to ludzi, którym mnie
przehandlował.
Gregor i Pavel: nigdy nie zapomnę waszych twarzy, waszego
twardego jugosłowiańskiego akcentu; tych głosów informujących
mnie zimno, że zostałam kupiona i teraz jestem waszą własnością.
Nigdy nie zapomnę – nie potrafię zapomnieć – kobiety, która
razem ze mną stała się waszą niewolnicą i psów, którym kazaliście
nas pilnować. Nadal mam przed oczami twarz delikatnej, lękliwej
tajskiej dziewczyny – biednej, oszołomionej, sprzedanej Par – w
tamtym zimnym, ciemnym miejscu, gdzie zabraliście nas, żeby
nakręcić „snuff”. Widzę, kadr po kadrze, niczym na filmie w
najbardziej zwolnionym tempie, jak kula roztrzaskuje jej czaszkę i
kawałki, maleńkie, lepkie fragmenty mózgu rozpryskują się aż na
mnie. Nie, waszych czynów nikt nigdy nie zdołałby wziąć za
miłość.
A co z mężczyznami, którzy mnie wynajmowali? Czy
obrzydliwa, zorganizowana na skalę przemysłową branża
prostytucji w jakimkolwiek stopniu dotyczy tego uczucia? Czy to
piętnastominutowe, zabezpieczone prezerwatywą pompowanie i
przyciskanie jest czymkolwiek innym niż atrapą prawdziwego,
przyzwoitego kochania się?
Ale wtedy była miłość. O tak, była. I nie przyniosła mi nic
oprócz kłopotów.
Dotarliście ze mną w tej podróży daleko. Wiecie, że ta
kobieta naprawdę nie nazywa się Sally. Nie użyję – nigdy – jej
prawdziwego imienia, bo nacierpiała się już dosyć i mimo
wszystkiego, co mi zrobiła, właśnie przy niej zaznałam przebłysku
prawdziwej miłości.
Pamiętacie: Sally, wspólniczka Johna Reece’a. Jeszcze jedna
kobieta, której używał i którą wykorzystywał, najpierw
rozkochując w sobie, a później sprzedając jej nierade temu ciało
tylu mężczyznom, ilu tylko mógł znaleźć chętnych do zapłaty. I
potem – o tak, potem – przekonując ją, aby zwabiła mnie w
pułapkę, która zatrzasnęła się, gdy tylko w nią wpadłam.
To Sally udawała jego asystentkę. To Sally telefonowała, by
przekazać mi „wspaniałe wieści”, że rozmowa kwalifikacyjna
wypadła dobrze i dostałam pracę w żłobku w Amsterdamie. To
Sally powiadomiła mnie, ile będę zarabiać; ona zorganizowała
moją podróż do Holandii; ona spotkała się ze mną na lotnisku
Schiphol i zaprowadziła do samochodu, gdzie John Reece
przyłożył mi pistolet do głowy i oznajmił, że nie czeka mnie żaden
żłobek, tylko egzystencja seksualnej niewolnicy w oknach
amsterdamskiej rosse buurt. To była Sally, moja Sally.
To Sally pokazała mi, co mam robić z pierwszym klientem,
który zapłacił, by uprawiać ze mną seks. To Sally nauczyła mnie
śmiertelnie nudnych rutynowych póz kuszących mężczyzn, którzy
mijali nasze okna. To ona mnie ostrzegła, że jeśli będę się opierać,
Reece stłucze nas obie na kwaśne jabłko.
To Sally podsunęła mi narkotyki łagodzące ból gwałtów po
dwanaście razy dziennie. To od Sally dostałam mojego pierwszego
jointa i moją pierwszą działkę kokainy, która koniec końców
wepchnęła mnie w bezkresną spiralę uzależnienia.
Tak, wszystko to Sally mi zrobiła. A ja ją kochałam. Prawdę
mówiąc, myślę, że nadal ją kocham.
Dla części czytelników to już wasz przystanek: tu wysiadacie
z pociągu, rezygnujecie z dalszej podróży. Wiem o tym, gdyż
pośród naprawdę wspaniałych słów wsparcia, które nadesłaliście
do mnie, kiedy opowiedziałam wam o tym w mojej poprzedniej
książce; pośród cichych szeptów zachęty, które dodawały mi
odwagi w najmroczniejszych momentach; pośród tego wszystkiego
i wszystkich znaleźli się też tacy, którzy mówią: „To nie do
pomyślenia – ona nie może kochać tej kobiety”.
Nie winię was. Jakżebym mogła? Bo rzeczywiście, czy
można kochać osobę, która odegrała tak decydującą rolę w naszym
zniewoleniu – najpierw jako prostytutki, potem jako kokainowej
dziwki? Jakim cudem? A wy mówicie – wiem, czytałam, co
pisaliście – że albo coś w tej historii zmyśliłam, albo ta miłość nie
była – nie jest – prawdziwa. I ja was nie winię.
A jednak to prawda: od początku do końca, każde smutne,
obskurne, żałosne słowo. Każdy cios pięścią i każda penetracja;
każde pozbawione miłości pieprzenie i każdy wciągający w
pułapkę wdech – wszystko to jest prawda. I tak samo miłość,
której zaznałam z Sally.
Nie proszę, abyście zrozumieli – bo w jaki sposób? Nie
oczekuję, że zobaczycie to tak, jak ja widziałam; poczujecie tak,
jak ja czułam. Jedyne o co proszę, to abyście mnie nie osądzali,
przyjęli, że zdarzają się rzeczy – zdarza się miłość – które nigdy
nie będą wyglądać rozsądnie. Nie osądzajcie mnie, bo wtedy
egzystowałam w świecie, gdzie rozsądek podporządkowany był
chciwości, gdzie szczerość zatonęła w otchłani rozpaczy. I to samo
dotyczyło Sally.
My dwie – obie biedne, brutalnie traktowane, upokarzane –
przywarłyśmy do siebie. I w najgłębszych czeluściach piekła
odnalazłyśmy w sobie nawzajem iskrę człowieczeństwa.
Odnalazłyśmy spokojną czułość, która nie potrzebuje słów i jakoś
potrafi przetrwać najbardziej bestialskie warunki: odnalazłyśmy
miłość. I ja wciąż jej doświadczam.
Powiecie wiec: w porządku, nawet jeśli przyjmiemy tak
absurdalne wyjaśnienie, to czy podobną miłość można uznać za
dobrą, prawdziwą i zdrową? Jak – skoro same wyrwałyście się z
seksualnej niewoli, a jednak prowadziłyście burdel – więc jak
możesz od nas oczekiwać, że uwierzymy, że to koślawe uczucie
było miłością?
Czasem jest tylko jedna uczciwa odpowiedź. Teraz właśnie
wam jej udzielę: nie wiem, naprawdę nie wiem. Wiem, że to, co
Sally mi zrobiła, pokiereszowało mnie na całe życie. Zrodzony z
tego ból pozostał niezatarty, tuż pod skórą. Wiem, że ohydne
gnojowisko amsterdamskiej Dzielnicy Czerwonych Latarni
splamiło nas na zawsze. Wiem również, że to, co uczyniłyśmy,
czerpiąc zyski z wykorzystywania innych kobiet, to zadana samym
sobie rana, jątrząca się w nas, dopóki nie umrzemy.
A jednak. A jednak Sally była moją miłością, moją
prawdziwą miłością. I tą, która odeszła.
Otóż to. Już po wszystkim. Pokaz slajdów z mojego życia
dobiegł końca, gaśnie jaskrawa żarówka pamięci. Zbliżamy się do
kresu naszej podróży. Teraz jest tylko teraźniejszość – i przyszłość.
Nigdy nie myślałam, że napiszę te trzy ostatnie słowa.
Kończąc swoją poprzednią książkę, siedziałam sama, tak jak
siedzę w tej chwili, z kubkiem gorącego picia i głową pełną
wspomnień. Oczywiście, chciałam mieć przyszłość, ale możliwe,
że wówczas nie pragnęłam jej wystarczająco mocno. Możliwe, że
wizja tego, co mogłoby być – kim mogłabym być ja, Sarah Forsyth
– nie wyłoniła się jeszcze dość wyraźnie. Możliwe, że dlatego
pozostałam zamknięta w przeszłości.
Ale teraz widzę przyszłość. Nie ćpam. Moje ciało od
dłuższego czasu nie musi znosić trucizny alkoholu i papierosów.
Wirusowe zapalenie wątroby zostało pokonane. Po raz pierwszy w
życiu czuję się kompletna. Jestem jeszcze młodą kobietą. Przede
mną całe lata, którymi mogę się cieszyć.
Jednak czegoś nigdy nie będę miała. Czegoś, czego pragnę
bardziej, niż kiedykolwiek pragnęłam narkotyków albo wódki,
które nade mną panowały. Czegoś, bez czego nigdy nie uzyskam
pełni: dziecka.
Ta myśl zawładnęła mną po raz pierwszy dwa lata temu,
podczas świąt Bożego Narodzenia. Chyba właśnie wtedy naprawdę
zaczęłam dostrzegać jakieś prawdopodobieństwo przyszłości. Było
to pierwsze Boże Narodzenie spędzone z rodziną – całą moją
rodziną, oprócz ojca, którego nigdy więcej nie chcę widzieć i
nigdy więcej nie zobaczę.
W Wigilię przyjechała mama i zabrała mnie na pasterkę.
Strasznie się denerwowałam. Kiedy po raz ostatni byłam w
kościele? Kiedy po raz ostatni siedziałam w bożym domu i
wystawiałam się na karę, którą Bóg mógłby chcieć na mnie zesłać?
Jednak kościół wydał mi się pełny ciepła i miłości. Nie dręczyło
mnie poczucie – czego tak bardzo się obawiałam – że jestem tu
outsiderem, wyrzutkiem, kimś zbyt nieczystym i zepsutym, aby
wolno mi było wejść.
Ale miałam jeszcze inny powód do niepokoju: Rachel. Przez
wszystkie te niewesołe lata dorosłego życia byłam od niej
oddalona. Rozdzieliła nas ogromna, nieprzekraczalna przepaść
Amsterdamu, moich uzależnień i okropnego zachowania. Rachel,
moja kochana siostra, trzymała się ode mnie na dystans, również w
dosłownym tego słowa znaczeniu, bo ma wspaniałą pracę w
Ameryce i rzadko przyjeżdża do domu. Podobno – tak twierdzi
mama – zawsze o mnie pytała, nawet jeśli nie czuła się gotowa ze
mną zobaczyć. A teraz już do tego dojrzała.
Boże Narodzenie: rodzinny dzień z prezentami i pysznym
jedzeniem. I przede wszystkim z bliskimi mi kobietami, które
kochają mnie nadal mimo to, co robiłam, mimo to, czym byłam: z
babcią, mamą i Rachel. Cudownie było poczuć się otoczoną ich
miłością i ciepłem. Kiedy babcia zauważyła, że tylko my dwie nie
pijemy szampana ani wina, puściła do mnie oko i powiedziała:
– Nic się nie martw. Usiądziemy wygodnie i będziemy
obserwować, jak reszta się upija! Zobaczymy, kto pierwszy zrobi z
siebie durnia!
Dziękuję, babciu. Wiedziałaś – wiesz – ile to dla mnie
znaczyło.
I tak ta myśl zaczęła stopniowo kiełkować w mojej głowie.
Oto czym jest miłość: cichym dawaniem – zapomniawszy o sobie
– komuś, kto akurat jej potrzebuje. A kto potrzebuje miłości
bardziej niż dziecko?
Moje ciało, oczywiście, nie zrobiło jeszcze wówczas takich
postępów jak umysł. Metadon nadal trzymał je w okowach,
wirusowe zapalenie wątroby wyżerało od środka. Ale w miarę jak
mijały miesiące i lata, wreszcie swoim ciałem zawładnęłam –
przejęłam je na własność, zaczęłam za nie odpowiadać,
pozwoliłam sobie je pokochać. I wtedy zakorzeniła się we mnie
potrzeba obdarzania miłością, bezwarunkową i nieskrępowaną.
Zaczęłam rozmawiać z lekarzami. Chciałam się przebadać,
żeby sprawdzić, czy w ogóle zdołam zostać matką. Po wszystkim,
co mi robiono, po wszystkim, do czego mnie zmuszano, po całym
spustoszeniu, które uczyniły narkotyki, pierwszą dużą przeszkodą
stawał się problem, czy jestem fizycznie zdolna do zajścia w ciążę.
Pragnęłam tego, ale nie ośmielałam się spodziewać zbyt wiele.
Badania: test za testem, test za testem. Więcej analiz,
pobierania krwi i lekarskich oględzin, niż mogłam sobie
wyobrazić. Aż wreszcie nadeszły wyniki: tak, byłam zdrowa, na
tyle zdrowa, aby w moim brzuchu poczęło się nowe życie i abym
mogła z miłością wydać je na świat.
Musiał minąć mniej więcej dzień, zanim dotarło to w pełni
do mojej świadomości. Sarah Forsyth, była kokainowa dziwko,
możesz być w pełni kobietą. Twoje ciało jest wystarczająco silne.
Teraz już wiedziałam, że jest dla mnie przyszłość.
Ale jak miałam zajść w ciążę? Jednego byłam absolutnie
pewna: nigdy już żaden mężczyzna nie będzie się we mnie
wdzierać. Tylu ich to robiło; tyle razy leżałam na plecach z
rozłożonymi nogami i byłam brana. Nigdy z miłością. Nigdy. Więc
jak mogłam myśleć o poczęciu dziecka w taki sposób? Nie
mogłam. Nie, nie mogłam.
Jestem homoseksualna. Moja jedyna naprawdę romantyczna
miłość to jednocześnie miłość utracona. Nadal czasem jeszcze w
głębi duszy marzę o domu tworzonym wspólnie z Sally – domu
pełnym uczuć, troskliwości… i dzieci. Ale wiem, że to marzenia.
Tylko marzenia.
Znów rozmawiałam z lekarzami: czy teraz, kiedy oficjalnie
stwierdzono, że zdrowie dopisuje mi wystarczająco, abym zdołała
nosić dziecko, miałam szansę na zapłodnienie in vitro? Może w
taki sposób mogłam wydać na świat nowe życie? Cóż, i tak, i nie.
Kwalifikuję się do zapłodnienia pozaustrojowego – jestem
jeszcze na tyle młoda, że ten często przedłużający się proces ma
sens. Moja seksualność nie stanowi problemu. Ale żeby dostać
akceptację NHS
[48]
, musiałabym pozostawać w stałym związku:
innymi słowy, musiałabym stanowić połówkę pary.
Małżeństwo z Tracy rozpadło się dawno temu i nie sądzę,
żebym jeszcze kiedykolwiek weszła w taką relację. Jak miałabym
– uczciwie i szczerze – dzielić z kimś życie, podczas gdy moje
serce, moja miłość nadal należą do Sally? Nie mogę się tego
wyprzeć ani nie mogę – nigdy nie będę mogła – kłamać drugiemu
człowiekowi na temat uczuć. Zbyt długo żyłam w mroku, by nie
wiedzieć, że miłość, prawdziwa miłość, nie ma szans na rozwój
wśród kłamstwa i fałszu.
To był autentyczny cios. Właśnie wtedy, kiedy wreszcie
wydobyłam się z przeszłości i zaczęłam marzyć o przyszłości,
większość marzeń została mi odebrana. A mimo to nie winię – nie
mogę winić – służby zdrowia. Któż lepiej ode mnie wie, że
stabilne, kochające domy wydają stabilne, kochające dzieci.
Czy byłabym dobrą matką? Możecie powątpiewać, ale ja
wiem, ile jest we mnie miłości. Tak, byłabym taką matką, jaką
moja mama była dla mnie. Uczyłam się od najlepszego rodzica i
widziałam najgorszego, więc jakże mogłabym nie być dobrą
matką?
Tak czy inaczej, musiało minąć kilka miesięcy, zanim
zaakceptowałam świadomość, że nie będę miała dziecka. Nie
powiem wam, że przebolałam tę stratę, bo to nieprawda i nie
wiem, czy kiedykolwiek ją przeboleję, ale powoli, z wysiłkiem
pogodziłam się z nią. Ktoś mi w tym pomógł. Oczywiście, mama,
ale jeszcze ktoś nowy, kto pojawił się w moim życiu. Czytelnicy,
poznajcie Sulę. Sulo, poznaj czytelników.
Od chwili, kiedy ją zobaczyłam, wiedziałam, że pisane jest
nam być razem. Sula ze swoją matką i braćmi mieszkała w
Durham, dwadzieścia kilometrów stąd. Kiedy po raz pierwszy
weszłam do jej domu, nasze spojrzenia spotkały się. Była
drobniutką, puchatą kulką, która, spychana przez rodzeństwo,
mozolnie wdrapywała się na swoją mamę. Podniosłam tę
kruszynkę. Mieściła się we wnętrzu mojej dłoni.
Bo Sula – jak już musieliście odgadnąć – nie jest kobietą ani
nawet dzieckiem. To szczeniaczek shiatsu. I zabierając ją do domu
– dzieląc się z nią w tym małym mieszkaniu ciepłem,
pokrzepieniem, miłością – zrobiłam po prostu najlepszą rzecz w
życiu.
Teraz wszędzie chodzimy razem: razem idziemy do miasta,
razem zwijamy się w kłębek na kanapie. Co noc Sula śpi w nogach
mojego łóżka. Jestem dla niej matką albo starszą siostrą, kto to
może powiedzieć? Ale wiecie co? To bez znaczenia. Może ona jest
córeczką, którą miałabym – powinnam mieć – miałam. Może ja
jestem dla niej taką siostrą, jaką trzeba było być dla Rachel. Wiem
tylko, że to, co jest między nami, to miłość.
Imię Sula pochodzi z Grecji. Mama je wymyśliła. Spędzała
tam wakacje i w restauracji poznała miejscową dziewczynę, która
tak się nazywała. Ale kiedy sprawdziłam jego źródło, okazało się,
że mój szczeniaczek naprawdę jest Sulą. Bo to imię oznacza Pokój.
Myślę, że teraz potrafię odpowiedzieć na pytanie, od którego
zaczęliśmy. Myślę, że już rozumiem i mogę. Czym jest miłość? No
cóż, jest wieloma różnymi rzeczami i znajduje się ją na różne
sposoby. W ciepłym blasku dobrego dnia, we wsparciu
prawdziwych przyjaciół.
Ona kryje się w matczynej pieszczocie. W czyichś dłoniach –
czyichkolwiek – które dotykają naszych rąk z życzliwością i darzą
nasze serca spokojem. Kryje się w długich godzinach milczenia,
kiedy dwoje ludzi daje sobie nawzajem ukojenie i wie, że
najlepsze słowa to takie, które w ogóle nie muszą być
wypowiadane. Miłość – autentyczna, szczera miłość – otacza nas
każdego dnia. Istniała, zanim przyszliśmy na świat i będzie trwać
po naszej śmierci. Ale wiem również, że wiodąca do miłości
ścieżka często jest ukryta albo zablokowana przez strach. A od
strachu już tylko jeden krok do zamętu, kiedy nie dociera do nas
cudze wołanie. Większą część życia spędziłam w stanie takiego
zamętu i strachu, niezdolna usłyszeć słów miłości, które łagodnie
ofiarowywała mi mama.
Miłość często bywa zawłaszczana przez pewnego oszusta:
seks. Znam go i wiem, że to prawda. Jednak, sam w sobie, seks
miłością nie jest. Może ją udawać – nierzadko udaje – ale
wyłączny, pozbawiony czegoś więcej nie jest nią. Tylko w ramach
miłości seks może stać się kochaniem. I nigdy, przenigdy, miłość
nie będzie egzystować w tym samym miejscu co brudny handel,
który mami nadzieją na prawdziwe uczucie, a przemienia je w
czysto cielesną transakcję.
Uciekłam z mrocznych miejsc – zza solidnych krat
seksualnej niewoli, ale też z równie realnego mentalnego
więzienia: życia bez miłości. W tych mrocznych miejscach kwitło
zło i kwitnie nadal. Jego imię to strach. Strach przed kolejnym
mężczyzną, który wynajmie sobie moje zmaltretowane,
wykorzystywane ciało. Strach przed odwetem – brutalnym biciem
albo czymś gorszym – gdybym spróbowała odmówić. Strach, który
zżerał mnie od środka, sprawiał, że kuliłam się z przerażenia i
staczałam coraz niżej, coraz bardziej, jakbym w narkotykach i
alkoholu mogła znaleźć ochronę przed moimi prześladowcami. To
jest strach; to jest zło. Ja uciekłam, ale niezliczone setki podobnych
do mnie kobiet tkwią tam nadal, uwięzione w pułapce jarmarcznie
tandetnego, niemoralnego biznesu, który polega na handlu ich
ciałami.
Dostrzeżecie je, tak jak mnie dostrzegliście? Będziecie je
kochać i wspierać, tak jak zatroszczyliście się o mnie? Czy może –
po tej długiej podróży, którą wspólnie odbyliśmy – ominiecie je z
daleka, odwracając twarz i przymykając oczy na to, co widzicie?
Dwieście dwadzieścia pięć lat temu William Wilberforce
wygłosił w brytyjskim parlamencie mowę o niegodziwości
niewolnictwa i handlu niewolnikami. Przez trzy długie, pełne żaru
godziny przedstawiał swoim ziomkom straszną, brutalną prawdę o
masowym braniu ludzi w niewolę i sprzedawaniu ich po całym
świecie, jakby byli bydłem. Nie, gorzej niż bydłem, gorzej niż
jakąkolwiek żywą istotą – towarem. Opisywał cierpienie i udrękę
towarzyszące temu procederowi. Bez ogródek przedstawiał
obojętność i chciwość, które pozwalają, żeby niewolnictwo
rozkwitało. Kończąc swoje wystąpienie, powiedział:
Wysłuchawszy tego wszystkiego, możecie uznać, że wolicie
odwracać wzrok. Ale nigdy już nie będziecie mogli powiedzieć, że
nie wiedzieliście.
A czy wy możecie – czy my możemy – nadal twierdzić, że
nie znamy prawdy o seksualnym niewolnictwie? Czy ktokolwiek z
nas może jeszcze kiedykolwiek powiedzieć, że pierwsze słyszy, że
nie dostrzega historii kobiet takich jak Katya, Susanna, Mardea –
albo ja?
Nazywam się Sarah Forsyth. Byłam w życiu niejednym.
Byłam wykorzystywanym dzieckiem i seksualną niewolnicą.
Byłam dziwką za narkotyki i alkoholiczką. Byłam w policyjnym
areszcie i w więzieniu. Przyniosłam mojej rodzinie ból i strapienie,
i zawiodłam w małżeństwie. Ale jestem czymś więcej, o wiele
więcej niż sumą tego wszystkiego. Przetrwałam najgorsze rzeczy,
które mężczyźni mogą uczynić żywemu ciału. Pokonałam swoje
uzależnienia. I wreszcie sprawiłam, że mama i siostra są ze mnie
dumne. Pokazałam – z waszą pomocą – prawdę o złu, wyjawiłam,
jak możemy z nim walczyć. Jestem kobietą, która ocalała i wiem
dlaczego.
A odpowiedź brzmi: miłość.
Posłowie
Był bezchmurny wiosenny dzień, gdy niewielką alejką
zmierzałem w stronę drzwi jej domu. Nie widziałem Sarah ponad
trzy lata. Wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon, pisywaliśmy
do siebie listy, ale od prawdziwego spotkania, twarzą w twarz,
minął ładny kawałek czasu.
Szczerze przyznaję, odczuwałem lekkie zdenerwowanie.
Kiedy ostatnim razem znaleźliśmy się w tym samym pokoju, Sarah
nie była w dobrej kondycji. Wówczas, w dniu swojego ślubu,
ciągle jeszcze tkwiła w okowach uzależnienia od metadonu, ciągle
jeszcze nałogowo piła (i paliła), ciągle jeszcze mieszkała z Tracy.
Spotkanie nie należało do łatwych. Sarah robiła wrażenie
skrępowanej i zażenowanej, a Tracy wyraźnie miała się na
baczności. Atmosfera była napięta i nieprzyjemna.
Fizycznie Sarah też nie prezentowała się najlepiej:
spowolnione ruchy, mizerna, udręczona twarz. Ciało tej młodej
kobiety wyraźnie nadal zmagało się z niszczącymi skutkami
wszystkiego, co przeżyła, ale odchodziłem stamtąd przekonany
również o tym, że – mimo wszelkich deklaracji o wiecznej miłości
do Tracy i szczęściu panującym w klitce, którą dzieliły – sprawy
nie wyglądały dobrze.
Praca nad pierwszą książką Sarah ciągnęła się tygodniami,
miesiącami. To także okazało się niełatwe. Sarah często znikała na
całe dnie. Wytropienie jej potrafiło kosztować masę czasu i
wysiłku. Emocje miała kompletnie rozchwiane. Jednego dnia
przysięgała, że uwielbia Tracy i przeżywają szczęśliwą, magiczną
miłość, a już kolejnego tonęła w powodzi łez i opisywała jakieś
awantury, które ją przekonały, że Tracy nienawidzi i nigdy,
przenigdy do niej nie wróci. Ale oczywiście wracała.
Niemal równie wiele czasu spędziłem na rozmowach z matką
Sarah, próbując odkryć, czy wie, co się dzieje w życiu jej córki i
ofiarowując tyle słów otuchy, na ile potrafiłem się zdobyć w
obliczu tych wszystkich dowodów, które zapowiadały kolejny
krach. Nie – jak Sarah sama przyznała w liście poprzedzającym
moją wizytę tamtego wiosennego ranka – nie było łatwo.
Jednak teraz oznaki wstępne wydawały się nieco bardziej
obiecujące. Podczas rozmowy przez telefon Sarah sprawiała
wrażenie osoby pogodnej, komunikatywnej i z pewnością
skupionej. Jest zdecydowana, jak powiedziała, nie tylko napisać
drugą książkę, ale też wykorzystać ją – oraz możliwości
wynikające z faktu, że Porwana i sprzedana stała się bestsellerem
– dla zrobienia czegoś użytecznego w sprawie handlu ludźmi.
Przede wszystkim pragnęła zmusić czytelników, by dostrzegli
kobiety więzione, niczym ona kiedyś, na oczach tłumu. Pełna
pasji, opowiadała, jak bardzo chce zapoznać ich z historiami
seksualnych niewolnic z okien Dzielnicy Czerwonych Latarni albo
zza dyskretnie przyciemnionych szyb burdeli na głównych ulicach.
Bo, jak to ujęła: „Jeśli ludzie zobaczą w tych kobietach nie
prostytutki, a drugiego człowieka, to przecież nie mogą pozostać
obojętni, prawda?”
Alejka wiodąca do domu Sarah również sprawiała
zachęcające wrażenie. Podczas gdy mieszkanie, które zajmowały z
Tracy, znajdowało się przy zapuszczonej, obskurnej ulicy w
podupadłej części śródmieścia, tutaj domy miały ogródki –
wszystkie starannie utrzymane – i świeżo pomalowane, czyste
ściany. Powietrze też wydawało się lepsze: mniej przesiąknięte
zapachem barów sprzedających kebab albo ryby i frytki.
Ale mimo wszystko byłem całkowicie nieprzygotowany na
to, co nastąpiło. Drzwi otworzyła mi elegancka, ładna młoda
kobieta z modnie przyciętymi włosami i małym, puchatym
pieskiem pod pachą. Nie miałem pojęcia, kto to taki, więc
zapytałem ją, czy zastałem Sarah. Z uśmiechem zaprosiła mnie do
środka. I okazało się, oczywiście, że to Sarah we własnej osobie.
Różnice fizyczne były wręcz niewiarygodne. Jej twarz –
dawniej krostowata, chuda, wyraźnie świadcząca o uzależnieniu od
narkotyków i alkoholu – stała się pełniejsza, cera nabrała
zdrowego wyglądu. W oczach Sarah nie malowały się już na
przemian to narkotyczne zamroczenie, to zalękniona nieufność.
Patrzyły na mnie ciepło, z rozbawieniem – głównie dlatego, że nie
potrafiłem jej rozpoznać.
Pietro wyżej, utrzymany w pogodnych barwach, salonik już
od progu wydał mi się miły i przyjazny. Na kanapie siedziała
anielsko cierpliwa matka Sarah. Tuliła w dłoniach filiżankę kawy i
też się uśmiechała.
Dwie rzeczy były absolutnie oczywiste. Po pierwsze,
stosunki Sarah z mamą – najważniejsze w życiu tej młodej kobiety
– układały się naprawdę znakomicie. Matka wyraźnie czuła się
dumna z córki, ze wszystkiego, co ta osiągnęła w ciągu kilku
krótkich lat. A Sarah czuła dumę ze swojej mamy. Wiedziała, że
samotnie nie zaszłaby tak daleko i że osobą – jedyną osobą – która
nigdy jej nie opuściła, która nigdy nie straciła nadziei, jest właśnie
matka. Siedząc w tym przytulnym saloniku, można by bez trudu
zrozumieć każdego, kto uznałby to za zwyczajną scenkę rodzinną,
podobną do milionów innych, rozgrywających się codziennie jak
kraj długi i szeroki. Na widok tych dwóch pełnych energii,
szczęśliwych kobiet nigdy byście nie pomyśleli, że młodsza
straciła najlepsze lata życia wskutek seksualnej niewoli i
uzależnień, a starsza przez piętnaście lat cierpiała męki
nieustannego, wykańczającego niepokoju.
Druga rzecz, jaka rzucała się w oczy, to pełne determinacji
przekonanie Sarah, że zło, które ją pochłonęło, można obrócić w
coś dobrego. Byłoby, jak sądzę, zupełnie zrozumiałe, gdyby
radując się świeżo odzyskanym życiem, po prostu chciała się
porozkoszować miłością swoich bliskich. Tymczasem Sarah bez
wahania uznała, że musi odbyć podróż, o której tu czytaliście. I nie
zrobiła tego dla siebie.
Kiedy powstawała pierwsza książka, nadrzędnymi emocjami
autorki były gniew, nienawiść do własnej osoby i użalanie się nad
sobą. Teraz, bynajmniej nie lekceważąc tego, co się jej
przydarzyło, ani – trzeba to podkreślić – nie ukrywając własnych
błędów, Sarah poczuła, że spoczywa na niej wielka
odpowiedzialność: chciała nie tylko udokumentować cierpienia
innych kobiet, sprzedanych w seksualną niewolę, ale też zrobić coś
w tej sprawie.
Zastanawiałem się na głos, czy to w sumie dobry – a
przynajmniej bezpieczny – pomysł. Tak delikatnie, jak potrafiłem,
zapytałem Sarah, czy naprawdę ma dość sił, by wrócić i stawić
czoło piekłu lub raczej piekłom, które ją zniewoliły. Patrząc w
oczy mamie, odparła spokojnie, lecz stanowczo, że tego chce, że
musi. I naprawdę zamierzała zrealizować swój plan. Zerknąłem na
starszą z dwóch kobiet, próbując ocenić jej reakcję: z uśmiechem,
aprobująco skinęła głową.
Tylko co można zrobić? Napisać książkę to jedna sprawa –
nawet taką, która jak Porwana i sprzedana, spotkała się niemal
powszechnie z pozytywną, serdeczną reakcją czytelników – ale
zupełnie czym innym jest przejść od bezpiecznej formy kreślenia
słów do próby zmotywowania odbiorców, aby przystąpili do akcji.
Późnym popołudniem mieliśmy już gotową odpowiedź.
Znajdziecie ją pod koniec tego rozdziału. To pięć wskazówek dla
tych z was, którzy – podobnie jak Sarah i ja – czują, że seksualne
niewolnictwo i zasilający je handel ludźmi są sprawą zbyt ważną,
by ją ignorować. Nie wolno nam, mówiąc słowami Williama
Wilberforce’a, „uznać, że wolimy odwracać wzrok”, bo już
dostrzegliśmy ten problem. A skoro tak, nie możemy o nim
zapomnieć albo go zbagatelizować.
Na ożywionej dyskusji zeszło nam pięć godzin. Kiedy
wieczorem zebrałem się do wyjścia, wiedziałem już, czym
zakończyłbym tę książkę.
Jestem dumny, że miałem okazję pracować z Sarah Forsyth:
dumny, że pomogłem opowiedzieć jej historię i rzucić światło na
okrutny, nikczemny handel ciałami kobiet. Ale jeszcze bardziej
czuję się uprzywilejowany z racji naszej znajomości. Sarah
Forsyth, jak sama mówi, bywała w życiu niejednym, ale kim na
pewno jest, to nietuzinkową, dzielną młodą kobietą i wiele się od
niej nauczyłem.
Nauczyłem się, że zniszczone ciało potrafi się zregenerować.
Nauczyłem się, że można uleczyć zrujnowaną świadomość. I
wreszcie nauczyłem się, że klucz do wyzdrowienia jest ten sam co
do drzwi, za którymi więzione są seksualne niewolnice. Tym
kluczem jest miłość.
Dziękuję ci, Sarah.
Tim Tate,
listopad 2012
E.H.
Pięć rzeczy, które możecie zrobić
[49]
1. Wyjść na ulice
W waszym mieście – albo przynajmniej w pobliskim –
zapewne znajduje się burdel. Oczywiście, nie będzie wprost tak
nazwany, tylko używa któregoś z obłudnych eufemizmów w
rodzaju „sauna” albo „salon masażu”. Tego typu lokale mają
pozwolenie na działalność, więc skargi składane do rady miejskiej
prawdopodobnie wiele nie zmienią. Jednak jest rodzaj działań,
które możecie podjąć – bezpiecznie i legalnie.
Przyjmując, że przybytki te mieszczą się przy publicznej
ulicy, macie pełne prawo rozdawać ulotki mężczyznom, którzy się
tam udają. Uważajcie na używane sformułowania. Tylko policji
wolno określać, że w danym lokalu znajdują się ofiary handlu
żywym towarem. Ale wasze ulotki mogą oczywiście zawierać
pytanie, jakie każdy „klient” powinien sam sobie zadać: czy
istnieje niebezpieczeństwo, że mógłbym płacić za usługi seksualne
świadczone przez kobietę, która została do tego zmuszona?
Taki rodzaj akcji bezpośredniej – pod warunkiem że ma ona
charakter pokojowy i nieprowokujący – może dać bardzo realny
efekt. Skąd o tym wiemy? Bo swego czasu w Holandii Tim brał
udział w pewnej poświęconej niewolnictwu konferencji. Po
zakończeniu obrad uczestnicy, chcący zwalczać seksualne
niewolnictwo, wykonali podobną akcję w amsterdamskiej rosse
buurt. Nie doprowadziło to do wygaszenia czerwonych latarni, ale
z pewnością część potencjalnych klientów trochę się zastanowi.
2. Napisać do lokalnej gazety
Czy wasza lokalna gazeta zamieszcza ogłoszenia dotyczące
usług seksualnych? Publikowane są zwykle na ostatnich stronach i
mogą kryć się pod eufemistycznym określeniem „usługi dla
dorosłych”. Będą reklamować „sauny”, „salony masażu”, „agencje
towarzyskie”.
Jedna z wiodących grup prasowych – Newsquest – przyjęła
już politykę całkowitego odrzucania podobnych ogłoszeń. I, jak
widzieliśmy, londyńska Policja Metropolitalna przestrzegła
pozostałych przed zamieszczaniem reklam tego typu.
Listy do redakcji waszej lokalnej gazety z protestem
przeciwko tym przykrywkom dla prostytucji też mogą wiele
zmienić.
3. Napisać do członka parlamentu z waszego okręgu,
prosząc o zmiany w prawie
Brytyjskie przepisy dotyczące prostytucji to jeden wielki
galimatias, z której to przyczyny sutenerzy i handlarze ludźmi
uznają, że ten kraj to stosunkowo łatwy teren działania. Za
sprzedaż usług seksualnych kobieta nie ponosi odpowiedzialności
karnej, ale przestępstwem jest zabieganie o klientów (co zazwyczaj
bywa rozumiane jako szukanie klientów na ulicy). Zakaz prawny
obejmuje również działanie burdeli – które stanowią drugą z
najbardziej prawdopodobnych dróg praktykowania prostytucji. W
efekcie kobieta ryzykuje, że zostanie aresztowana za sprzedaż
seksu.
Istnieje daleko bardziej rozsądne rozwiązanie. Zamiast
traktować jak przestępczynie kobiety, które równie dobrze mogły
zostać zmuszone do seksualnego niewolnictwa, dlaczego nie
uznać, że przestępstwem jest zakup seksu? Szwecja już
wprowadziła takie prawo i, jak widzieliśmy, wygląda na to, że jest
ono skuteczne. Podczas gdy to piszemy, parlamenty Irlandii
Północnej i Szkocji poważnie rozważają przyjęcie podobnego
rozwiązania. Ale nie Anglia i Walia, które – licząc razem – mają o
wiele więcej burdeli. Napiszcie do członka parlamentu z waszego
okręgu, prosząc, by wspierał lub wręcz zaproponował zmianę
prawa.
4. Napisać do linii lotniczych i biur podróży
Seks to dochodowy interes – bynajmniej nie tylko dla
sutenerów. Niemal każde linie lotnicze przewożą do Amsterdamu,
Pragi, Budapesztu czy Tajlandii zorganizowane grupy pasażerów
na wycieczki równoznaczne z turystyką erotyczną.
Linie lotnicze oficjalnie nie wiedzą, że te grupy są właśnie
tym, czym są – chociaż bywa to boleśnie oczywiste, zważywszy na
obecnie standardowe koszulki z nadrukami informującymi, że to
„taka a taka firma, wycieczka Amsterdam – Dzielnica Czerwonych
Latarni 2012”.
Aczkolwiek dla linii lotniczych rzecz może być intratna,
jednak mało kto – jeśli w ogóle ktokolwiek – chciałby być
postrzegany jako firma czerpiąca zyski z seksualnego
niewolnictwa. Napiszcie do linii lotniczych, prosząc nie żeby
zaprzestali świadczenia usługi przewoźnika, ale by włączyli do
niej rozdawanie wszystkim dorosłym pasażerom, co do których
wiadomo, że udają się uprawiać turystykę erotyczną, ulotek z
ostrzeżeniem, że wiele kobiet, z którymi się zetkną, może być
ofiarami handlu żywym towarem, zmuszonymi do sprzedawania
swojego ciała.
Biura podróży są często bardziej bezwstydne. Popularność
kawalerskich weekendów za granicą zrodziła pomysł
zorganizowanych wycieczek do co bardziej (nie)sławnych dzielnic
czerwonych latarni. Nie jest to sprzeczne z prawem, ale podobnie
jak w przypadku linii lotniczych: czy biura podróży nie powinny
poczuwać się do odpowiedzialności? Ostatecznie zarabiają na tej
niedoli. Poproście również ich, aby do rozdawanych materiałów
dołączali ulotki z ostrzeżeniem na temat rozpowszechnienia
seksualnego niewolnictwa właśnie w strefach czerwonych latarni.
5. Prosić o pomoc – i pomagać
Na rzecz powstrzymania seksualnego niewolnictwa działa
kilka bardzo dobrych i zaangażowanych organizacji
charytatywnych. Poproście ich pracowników o radę i informacje –
z pewnością będą zadowoleni, że się odezwaliście. A zwłaszcza
jeśli zaoferujecie pomoc przy następnej kampanii.
Tim współpracował z poniższymi grupami i wie, jak bardzo
ludzie ci oddani są sprawie obrony kobiet, uwięzionych w
seksualnej niewoli oraz walce z organizacjami i mechanizmami,
które przykładają się do handlu żywym towarem.