Nie jestem pewien, czy pisarz rzeczywiście musi szukać pomysłu na książkę. Prawdopodobnie jest tak, że trafia na nośny temat (mniej lub bardziej przypadkowo), nosi go w sobie, rozwija i żyje nim – bo musi nim żyć, jeśli chce napisać coś wartościowego. Załóżmy jednak hipotetyczną sytuację, w której autor zastanawia się nad wyborem tematu. Jak mówi szmonces, „zawsze są dwie możliwości”.
Jeśli decydujesz się na eksplorowanie egzotycznej tematyki, nie jestem w stanie Ci pomóc. Nikt nie jest. Bo to znaczy, że musisz wpaść na pomysł, którego nikt przed Tobą nie eksplorował, i liczyć się z tym, że będziesz pisać dla wąskiej garstki czytelników.
Na drugim biegunie jest pisanie pod publikę, to znaczy – w kontekście naszego wywodu – wybranie takiej tematyki, która gwarantuje poczytność. Czy da się w ogóle wyróżnić takie tematy?
W ostatecznym rozrachunku nie da się przewidzieć, czy temat chwyci. Podobno próbuje się algorytmizować tworzenie piosenek pop w ten sposób, żeby zapewnić im popularność przez nadanie uśrednionych cech, ale dzieło literackie jest na takie zabawy zbyt skomplikowanym obiektem. Mamy jednak do dyspozycji pewne przesłanki, na podstawie których możemy obstawiać pewne tematy, trendy czy motywy.
Literaturoznawcy i memetycy
Carl Gustaw Jung postulował istnienie bytu zwanego „podświadomością zbiorową”, czegoś w rodzaju wspólnego gatunkowego rezerwuaru instynktów i archetypów ludzkości. Literaturoznawcy, którzy to podchwycili, chcieli wytłumaczyć za pomocą tego triku fakt, że jakieś dzieło trafia na piedestał, a inne na śmietnik historii literatury. Jeśli autorowi uda się „wstrzelić” w podświadomość zbiorową i wyrazić nieuświadamiane przez ludzi lęki, neurozy, konflikty popędów et cetera – czeka go nieśmiertelność. To jednak trochę zbyt ogólna dyrektywa dla potencjalnych Mickiewiczów. Teoretycy literatury jak zwykle są dobrzy w teoretyzowaniu post factum, chętnie powiedzą, „jak to jest zrobione”, za to nie sposób wydusić z nich recepty, „jak to zrobić”.
Z pomocą przychodzą socjobiolodzy. Właściwie nie tyle socjobiolodzy, którzy mają inne zmartwienia niż doradzanie przyszłym mistrzom pióra, co ich niechciane dzieci: memetycy. Ci postanowili sporządzić teorię kultury na miarę naszych czasów, a więc deterministyczną i naukową – oparłszy ją na analogii do teorii ewolucji. Otóż byty kulturowe – memy* – konkurują o ograniczoną pojemność ludzkich mózgów, dlatego powielane i przekazywane są te najbardziej chwytliwe. Jeśli zdefiniujemy cechy ułatwiające memom powielanie się, będziemy mieli drogowskaz – może nie ku arcydziełu, ale w kierunku dobrze się sprzedającej powieści.
Richard Brodie, jeden z propagatorów memetyki, sporządził taką listę chwytliwych tematów. Jest dosyć krótka: seks, jedzenie, poczucie bezpieczeństwa, do tego instynkt opieki nad dziećmi i rzecz nieco z innej parafii: historie o „wzbogaceniu się tanim kosztem”. To są czułe punkty, które należy „nacisnąć”, żeby tekst przykuł uwagę.
Wiem, jak to brzmi – czyżby pisarz musiał się zniżać do podstawy piramidy Maslowa, żeby zapewnić sobie życzliwą uwagę czytelników, pod progiem ich świadomości kierowaną przez ewolucyjnie wbudowane impulsy? Automatycznie kojarzy się to z literaturą popularną, specjalnie grającą na niskich instynktach. Ale czy Arcydzieła są zupełnie wolne od tych „czułych punktów”? Wątki miłosne u Tołstoja czy Prousta, te niezwykle wyrafinowane konstrukcje słowne o niezwykle wyrafinowanych grach kulturowych, byłyby dla nas zupełnie niezrozumiałe, gdyby nie odwoływały się do zupełnie fizjologicznego zjawiska „motyli w brzuchu”, na którym cała nasza miłosna kultura jest zbudowana. Naturalnie to, że „jest na nim zbudowana”, nie oznacza, że „do niego się sprowadza”.
A więc treść czy forma?
Trzeba sobie zdać sprawę z podstawowej rzeczy: w literaturze pięknej tematyka jest rzeczą jak najbardziej drugorzędną. To forma jest tą warstwą dzieła, która wyekspediuje Cię na Parnas (albo wręcz przeciwnie). Zresztą często o wejściu do panteonu i tak decydują „środowiska opiniotwórcze”, jakiekolwiek by one w danym momencie były – ogół czytelników traci zdolność zbiorowego osądu tym bardziej, im wyższy stopień wyrafinowania osiąga dane dzieło. Dobra literatura popularna jest natychmiastowo rozpoznawana przez rynek i nagradzana wysokimi miejscami na listach bestsellerów – bo wiadomo, z czym ją porównywać i jakie są kryteria. Wytwory geniuszów czasami przechodzą niezauważone (Norwidowi prawie się nie udało), bo są nowatorskie. Tak więc forma – nie co, ale jak. Gdzieś pomiędzy zagadnieniami formalnymi a tematycznymi znajduje się szablon „monomitu” – odkrycie post-Jungowskich tropicieli archetypów.
Wspólny schemat fabularny powieści
Mimo to można wyróżnić wspólny schemat fabularny dla większości wielkich epickich opowieści od Odysei po Grę Endera. Nie wdając się w fakultatywne szczegóły: obowiązkowe jest wezwanie bohatera do misji, jego przyjęcie po początkowym odrzuceniu, próby i przeszkody, zejście do „podziemi”, osiągnięcie celu, powrót. Można się zawsze pobawić w wypełnianie kolorkami konturów, które działają zawsze. Skoro sprawdziły się w Wojnach gwiezdnych, Matrixie, o Władcy pierścieni nie wspominając, czemu nie użyć ich raz jeszcze? Wydaje się, że nigdy się nie zestarzeją. Najpierw jednak radziłbym przeczytać inny przykład „monomitu”: Lód Jacka Dukaja. To doskonały przykład na to, jak trzeba się dzisiaj nakombinować, żeby kolejne wcielenie archetypicznego bohatera nie było wtórne i nudne.
* Ostatecznie ustaliło się znaczenie słowa „mem” jako „żart lub pomysł rozprzestrzeniający się szybko po Internecie”, ale jest i znaczenie specjalistyczne, takie jakie założyli autorzy terminu: „jednostka ewolucji kulturowej, analogicznej do genu będącego jednostką ewolucji biologicznej, powielająca się poprzez naśladownictwo, podlegająca mutacji”.
Autor: Piotr Ołowiak